Czterdziestu pięciu/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM VI.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1893. Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Мая 1893 года.
|
Du Bouchage wchodząc usłyszał głośny śmiech księcia, lecz nie żył przy boku Jego książęcej mości, aby umiał poznać groźby osłonięte objawem tak wesołym.
Mógł także zauważyć z pomieszania kilku twarzy, że w czasie jego nieobecności jakaś nieprzyjazna rozmowa miała miejsce i tylko jego powrotem przerwana została.
Ale Henryk nic nie podejrzewał, a nikt o tyle mu nic sprzyjał, aby mu to powiedzieć w obecności księcia.
Prócz togo, Aurilly dobrze uważał, a książę zapewne dobrze plan ułożył, zatrzymując Henryka przy sobie, aż wszyscy oficerowie odejdą.
Książę zrobił niejakie zmiany w stanowiskach.
Du Bouchage założył główną kwaterę w domu, w którym Dyanę umieścił.
Następnie, na najważniejsze po tem stanowisku, nad rzekę, posłał wachmistrza.
Książę zostawszy dowódzcą w miejscu Henryka, zajął jego miejsce, a jego posłał gdzie on miał posłać wachmistrza.
Henryk niczego się nie domyślał.
— Książę — myślał — uważa, że ten punkt jest naważniejszy i mnie go powierzył.
Było to tak naturalnem, że nikt a tem bardziej Henryk, nie zdołał odkryć zamiaru prawdziwego.
Sądził tylko swoim obowiązkiem dać zlecenie wachmistrzowi i zbliżył się do niego.
Było to naturalnem, że jemu chciał polecić dwie osoby, nad któremi czuwał.
Lecz pierwszym wyrazom, jakie Henryk chciał do wachmistrza przemówić, książę przeszkodził.
— Tajemnice! — rzekł z uśmiechem.
Żandarm pojął, chociaż nierychło, nieroztropność popełnioną. Żałował tego i chciał przyjść w pomoc hrabiemu.
— Nie, Mości książę — odpowiedział — pan hrabia pyta mnie tylko, wiele mamy suchego prochu, zdatnego do użycia.
Ta odpowiedź dwa miała cele jeżeli nie dwa następstwa: pierwszy, aby odwrócić podejrzenia księcia; drugi aby dać poznać hrabiemu, że w nim ma przychylnego sługę.
— To co innego — odparł książę, zmuszony wierzyć i nie chcąc zdradzać swej roli.
Wachmistrz widząc, że książę się oddala, rzekł cicho:
— Jego wysokość wie, że panu ktoś towarzyszy.
Du Bouchage zadrżał, ale było za późno. Wzdrygnięcie to nie uszło uwagi księcia, który chcąc się przekonać czy jego rozkazy wszędzie są wykonane, żądał, aby go hrabia na swoje stanowisko zaprowadził, czego odmówić było niepodobna.
Henryk chciał uprzedzić Remyego, aby się miał na ostrożności i na wszelki wypadek przygotował odpowiedź; lecz nie było już środka, jak tylko pożegnać wachmistrza temi wyrazy:
— Pamiętaj o prochu, pamiętaj, jakbym ja sam nad nim czuwał.
— Dobrze, panie hrabio — odpowiedział wachmistrz.
W drodze, książę zapytał hrabiego:
— Hrabio, gdzie jest ten proch, któryś polecał wachmistrzowi?
— W domu, w którym założyłem kwaterę główną.
— Bądź spokojny, wiem jak to jest ważny przedmiot w położeniu, w jakiem się znajdujemy; nie wachmistrz, ale ja sam będę nad nim czuwał.
Na tem się skończyła rozmowa.
Przybyli, nie mówiąc więcej, nad zbieg dwóch rzek; książę zalecił hrabiemu, aby nie opuszczał stanowiska a sam odjechał.
Znalazł Aurillego w tej samej sali, odzianego w płaszcz i śpiącego na ławie.
Książę uderzył go po ramieniu i obudził.
Aurilly przetarł oczy i spojrzał na księcia.
— Czy słyszałeś? — zapytał go.
— Tak, mości książę — odpowiedział.
— Czy wiesz o czem chcę mówić?...
— A dla Boga, o nieznajomej damie, o krewnej pana du Bouchage.
— Jak widzę, wino z Louvain i piwo brukselskie nie odebrały ci pamięci.
— Rozkaz tylko, Mości książę, a przekonasz się, że nigdy nie byłem przytomniejszy, jak w tej chwili.
— Zaraz przekonamy się o tem; przywołaj swoję wyobraźnię na pomoc i zgadnij.
— A więc zgaduję, że Wasza książęca mość jest ciekawy.
— To zależy; idzie o to, co podnieca moję ciekawość w tej chwili.
— Chcesz wiedzieć, Mości książę, co to są za waleczne istoty, które idą za panem Joyeuse przez ogień i wodę.
— „Per mille periculla Martis”, jak mówiła moja siostra Małgorzata. A propos, czyś do niej pisał, Aurilly?
— Do kogo, Mości książę?...
— Do mojej siostry, Małgorzaty.
— Czy miałem pisać do Jej królewskiej mości?..
— Nieinaczej.
— O czem?
— O tem, żeśmy zwyciężeni, zgubieni i że powinna mieć się na ostrożności.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Dlatego, że Hiszpania uwolniona odemnie na północy, spadnie jej na kark od południa.
— A! prawda.
— Więc nie pisałeś?
— Nie, Mości książę.
— Spałeś widać?
— Prawda, spałem; ale choćbym chciał był pisać, nie miałem czem i na czem. Tutaj niema ani piór, ani papieru.
— Postaraj się o to: „Quaere et invenies”, powiada pismo.
— Co u licha! Wasza książęca mość chce, abym to wszystko znalazł w chacie wieśniaczej, w której można iść sto przeciw jednemu, że nikt pisać nie umie...
— Szukaj, staraj się, a może...
— Może co innego znajdziesz.
— A!... jakżem głupi!... — zawołał Aurilly, uderzając się w czoło; — na honor, Wasza książęca mość ma słuszność, głowa mi się zawraca. Ale to wszystko pochodzi ztąd, że jestem niewyspany.
— Wierzę ci, odpędź na chwilę tę chęć do snu; albo jeżeli ty pisać nie chcesz, to ja sam napiszę; postaraj mi się tylko o materyały piśmienne. Idź Aurilly i nie powracaj z prożnemi rękami, Idź, ja tu zostanę.
— Idę Mości książę.
— A jeżeli szukając... czekaj... jeżeli szukając, znajdziesz co malowniczego w domu... wiesz jak lubię wnętrza flamandzkich mieszkań...
— Dobrze, Mości książę.
— Więc mnie zawołasz.
— Natychmiast, bądź Wasza książęca mość spokojny.
Aurilly powstał i lekki jak ptaszek, skierował się ku sąsiedniemu pokojowi, gdzie były schody.
Aurilly, powtarzamy, był lekki jak ptaszek, zaledwie więc słychać było stąpanie jego po pierwszych schodach, żaden szelest nie oznajmił jego skradania się...
W pięć minut powrócił do swojego pana, który, jak powiedzieliśmy, usadowił się w wielkiej izbie.
— A co? — zapytał książę.
— Mości książę — odpowiedział Aurilly — dom zdaje mi się cudownie malowniczym.
— Dlaczego?
— Bo nic wolno don wszystkim wchodzić.
— Co mówisz?
— Powiadam, że jakiś dragon go strzeże.
— Co za głupie żarty, mój kochany.
— To nie żarty, lecz prawda rzeczywista. Dragon jest w pokoju na pierwszem piętrze, przed drzwiami, przez które światło widać.
— Cóż dalej?
— Wasza książęca mość zapewne chce wiedzieć, co pierwej.
— Aurilly!
— Przed drzwiami na progu, leży człowiek szarym płaszczem odziany.
— Ho!... ho!... ho!... jak widzę, du Bouchage pozwolił sobie postawić żandarma przed drzwiami swojej kochanki.
— To wcale nie żandarm, Mości książę, to lokaj tej pani, albo lokaj hrabiego.
— Jaki to rodzaj lokaja?
— Niepodobna widzieć jego postaci; ale co postrzegać dokładnie się daje, to nóż flamandzki za pasem, na którym silną rękę opiera.
— To apetyczne!... — rzekł książę; Aurilly, obudź mi tego hultaja.
— Boję się, Mości książę.
— A to czego?
— Nie licząc, że może dostać mi się po skórze, nie chciałbym sobie z panów Joyeuse śmiertelnych zrobić nieprzyjaciół, ponieważ bardzo dobrze są widziani na dworze.
Gdybyśmy to byli panami Holandyi, to jeszcze mniejbym dbał o to; ale w położeniu naszem, grzecznemi być wypada, osobliwie dla tych, którzy nas ocalili. Ostrożnie, Mości książę, żeby nam tego nie przypomnieli.
— Masz słuszność Aurilly — rzekł książę tupiąc nogą — masz słuszność, a przecież...
— Rozumiem.... przecież Wasza książęca mość od piętnastu, dni nie widziałeś twarzy kobiecej; albowiem nie można uważać za ludzi ten rodzaj istot dwunożnych, zamieszkujących równiny; są to tylko samice...
— Chcę widzieć kochankę pana du Bouchage; Aurilly, chcę widzieć, rozumiesz?
— Rozumiem Mości książę.
— A więc, odpowiedz.
— A więc, odpowiadam, że ją może zobaczysz, ale nie przez drzwi...
— Mniejsza o to — odpowiedział książę — jeżeli nie mogę jej widzieć przez drzwi, to zobaczę przez okno.
— A! wybornie!... jedna myśl mi przychodzi, a myśl wyborna, pójdę poszukam drabiny.
Aurilly wyszedł na dziedziniec, potem pod wystawę, gdzie żandarmi konie pomieścili.
Tam znalazł to, co prawie zawsze pod wystawą gospodarską znaleźć można, to jest drabinę.
Wywlókł ją z pośrodka koni, nie budząc uwagi ludzi i unikając kopyt końskich; wywlókłszy, przystawił do muru zewnętrznego od ulicy.
Potrzeba było być możnym i zuchwale pogardzać zwyczajami świata i przyzwoitości, aby wśród dnia i w obec stojącego na warcie żołnierza, poważyć się spełnić czyn ubliżający kobiecie i człowiekowi, który ją swoją osłaniał opieką.
Aurilly zwrócił uwagę księcia na wartę, która nie wiedząc kto taki, poważyła się napaść, i o mało nie zawołała „Qui vive?”
Franciszek ruszył ramionami i poszedł prosto do żołnierza.
Aurilly mu towarzyszył.
— Mój przyjacielu — rzekł — to miejsce jest punktem najbardziej wzniesionym, nie prawdaż?
— Tak, Mości książę — odpowiedział żołnierz na straży, poznając księcia i czyniąc mu honory wojskowe, i gdyby nie lipy, które zasłaniają widok, możnaby widzieć daleko.
— Tak myślałem, i dla tego kazałem przynieść drabinę, aby ją do muru przystawić. Wejdź więc Aurilly, albo mnie wejść pozwól; książę wszystko własnemi oczyma widzieć powinien.
— Gdzież mam postawić drabinę? — zapytał obłudny lokaj.
— W pierwszem lepszem miejscu przy murze, tu naprzykład.
Po przystawieniu drabiny, książę wszedł na nią.
Czy domyślając się zamiaru księcia, czy przez wrodzoną grzeczność, służalec odwrócił głowę w przeciwną stronę.
Książę doszedł do szczytu, Aurilly stał na dole.
Pokój, w którym Henryk umieścił Dyanę, wybity był rogóżkami i miał łóżko dębowe za firankami, stół i kilka krzeseł.
Młoda kobieta, której sercu ulżyło nieco, gdy dowiedziała się o śmierci księcia, zażądała od Remyego trochę pożywienia, które tenże z nieopisaną dostarczył radością.
Wtedy, po raz pierwszy, od chwili gdy się dowiedziała o śmierci swojego ojca, użyła posilniejszych aniżeli chleb pokarmów; pierwszy raz wypiła kilka kropel wina reńskiego, które żandarmi znaleźli w piwnicach i przynieśli panu du Bouchage.
Po tym skromnym posiłku, krew Dyany wzburzona gwałtownemi wzruszeniami i niesłychanem utrudzeniem, gwałtownie napłynęła do serca, do którego zdawało się, iż drogi zapomniała. Remy widział jak jej toczy mgłą zachodzą i głowa skłania się na ramiona.
Wyszedł po cichu i jakeśmy widzieli, położył się na progu, nie żeby miał jakie podejrzenie, lecz że tak od wyjazdu z Paryża zwykł czynić.
Wśród takich usposobień, które zapowiadały spokojność w nocy, Aurilly zastał Remyego przed drzwiami.
Dyana spała przy stole, oparta na łokciu.
Ciało jej szczupłe i delikatne przechyliło się na poręcz krzesła; mała lampka żelazna stojąca na stole, przy talerzu prawie pełnym, oświetlała wnętrze izby, która na pierwszy rzut oka zdawała się spokojną, a nad którą jednak wznosiła się burza, mająca zahuczyć wkrótce.
W krysztale błyszczało wino reńskie, zaledwie dotknięte ustami Dyany; wielka szklanka, formy kieliszka, stała pomiędzy lampą i Dyaną, łagodząc światło i rzucając cień na lica śpiącej.
Dyana z zamkniętemi oczami, z ustami w pół rozwartemi, z włosami spadającemi na grubo męzkie ubranie, zdawała się zjawiskiem cudownem.
Książę ujrzawszy ją, nie mógł się wstrzymać od podziwienia; oparł się w oknie i rozbierał szczegóły tej idealnej piękności.
Lecz nagle zamknął oczy i po dwa szczeble spiesznie począł zstępować z drabiny.
W tem położeniu, nie będąc więcej narażonym na blask pochodzący z okna, przed którym zdawało się, że uciekał, oparł się o mur, złożył ręce na piersi i marzył.
Aurilly, który nie spuszczał go z oczów, patrzył jak człowiek, który wywołuje dawno ubiegłe wspomnienia.
Po dziesięciu minutach marzenia, książę znowu wszedł na drabinę i znowu w okno zatopił spojrzenie, nic widać jednak nie odkrył, bo zeszedł znowu z chmurą na czole, i tą samą niespokojnością w oczach.
I znowu wszedł.
Aurilly spiesznie zbliżył się do drabiny.
— Schodź, Mości książę — rzekł — słyszę tentent na końcu ulicy.
Pomimo tego ostrzeżenia książę Schodził powoli, zamyślony ciągle.
— Prędzej — rzekł Aurilly.
— Z której strony tentent słychać?... — zapytał książę.
— Z tej — odpowiedział Aurilly i wyciągnął rękę w kierunku ciemnej ulicy.
Książę słuchał.
— Ja nic nie słyszę — powiedział.
— Jadący zatrzymał się, widać szpieguje nas, — Odstaw drabinę — rzekł książę.
Aurilly wypełnił rozkaz, a książę usiadł na jednej z ławek, stojących przy wejściu do domu.
Tentent nie powtórzył się i nikogo nie było widać.
Aurilly powrócił.
— A co, Mości książę — rzekł — czy piękna?
— Bardzo — odpowiedział książę ponuro.
— Dlaczegoś tak smutny Mości książę; wszak ją widziałeś?
— Śpi.
— I cóż cię tak smuci?
Książę nic nie odpowiedział.
— Brunetka, czy blondynka?
— To dziwna, Aurilly — mówił książę — ja tę kobietę gdzieś widziałem.
— Więc ją książę poznałeś?
— Nie, bo jej nie mogę żadnego dać imienia, tylko widok jej mocno mię w serce ugodził.
Aurilly zadziwiony spojrzał na księcia, później z uśmiechem, którego nie ukrywał, dodał:
— A widzisz Mości książę!...
— Nie śmiej się, proszę — sucho odparł Franciszek — widzisz, że cierpię.
— Czy podobna!... — zawołał Aurilly.
— Nieinaczej; sam niewiem co się ze mną dzieje; jednak zdaje mi się, że źle uczyniłem zaglądając.
— Pomimo tego, dla samego wrażenia, jakie na Waszej książęcej mości uczyniła, potrzeba dowiedzieć się, kto jest ta kobieta.
— Zapewne — odpowiedział Franciszek.
— Poszukaj książę w pamięci, może ją na dworze widziałeś?
— Nie, nie sądzę.
— W Paryżu, we Flandryi, w Nawarze?
— Nie.
— To może Hiszpanka.
— Nie sądzę.
— Angielka?... która z dam królowej Elżbiety?
— Bynajmniej, ona więcej jest do mnie zbliżoną; sądzę, że ją widziałem w jakiemś okropnem zdarzeniu.
— Zatem łatwo ją książę możesz poznać, albowiem, Bogu dzięki, życie Waszej książęcej mości nie wiele miało podobnych okoliczności, o jakiej mówisz obecnie.
— Czy tak?... — rzekł Franciszek ze smutnym uśmiechem.
Aurilly skłonił się.
— Widzisz — rzekł książę — teraz mam dosyć siły, abym rozebrał doznane wrażenie — ta kobieta jest piękną, piękną, ale ma coś śmiertelnego; piękna jak cień, piękna jak to postacie, które we śnie widziemy; dlatego, zdaje mi się, że śniłem o niej... a miałem dwa, czy trzy razy w życiu okropne sny, które mnie dreszczem przejmowały. O! tak, jestem pewny, że we śnie widziałem tę kobietę.
— Mości książę!... — zawołał Aurilly — pozwól sobie powiedzieć, że rzadko mówiłeś o marach sennych; serce Waszej książęcej mości mocno jest zahartowane, a umarli mniej dokuczają niż żywi. Gdybym wiedział, że nikt nie patrzy, przystawiłbym jeszcze drabinę i przekonał się o śnie, dreszczu i widziadle Waszej książęcej mości.
— Na honor, masz słuszność, Aurilly; idź po drabinę, przystaw ją i wejdź; co cię obchodzi, że kto patrzy? zobacz Aurilly, zobacz...
Aurilly zrobił kilka kroków, aby wykonać rozkazy pana, gdy nagle głos się rozległ.
— Alarm! Mości książę, alarm!
Aurilly spiesznie połączył się z księciem.
— Ty tutaj, panie hrabio?... — rzekł książę. Jak poważyłeś się opuścić stanowisko twoje?
— Mości książę — odparł Henryk, Jeżeli Wasza książęca mość uznasz mnie godnym kary to ukarz. Tymczasem, obowiązkiem moim było powracać i przybyłem.
Książę ze znaczącym uśmiechem spojrzał na okno.
— Obowiązek, hrabio? wytłomacz mi to.
— Mości książę, kawalerya ukazała się od strony Escaut; nie wiadomo, czy przyjacielska lub nie.
— Czy liczna?... — zapytał książę z niepokojem.
— Bardzo liczna, Mości książę.
— Dobrze uczyniłeś, hrabio, powracając, każ obudzić obudzić żandarmów. Zwiniemy obóz, to najroztropniej i pójdziemy brzegiem rzeki.
— Zapewne Mości książę, ale sądzę, że nagła i konieczna potrzeba uwiadomić o tem mojego brata.
— Na to dosyć dwóch ludzi.
— Kiedy dwóch dosyć, to ja udam się z jednym żandarmem.
— O! nie — odparł żywo Franciszek — ty pójdziesz zemną. Co u licha!... w podobnych zdarzeniach, nie mogę się pozbawiać najlepszego obrońcy.
— Czy Wasza książęca mość poprowadzi oddziały?
— Poprowadzę.
— Czy wolno zapytać jak prędko Wasza książęca mość wyruszy?
— Natychmiast.
— Hola! jest tam kto!... — zawołał Henryk.
Wachmistrz wyszedł z uliczki, udając jakby nie słyszał wołania.
Henryk wydał mu rozkazy i prawie natychmiast żandarmi poczęli ściągać się na plac z różnych części wsi i robili przygotowania do pochodu.
Wpośrodku nich, książę rozmawiał z oficerami.
— Panowie — rzekł — jak się zdaje, książę Oranii chce mnie ścigać; lecz nie przystoi aby książę domu królewskiego dał się wziąć do niewoli, pod pozorem bitwy jak pod Poitiers, lub Pawią. Ustąpmy przemocy, cofajmy się do Brukseli!. Będę pewny mojego życia i wolności, gdy będę pomiędzy wami.
Następnie, odwróciwszy się do Aurillego:
— Ty tutaj pozostaniesz — rzekł. — Ta kobieta nie może iść z nami, prócz tego znam panów Joyeuse i wiem, że żaden z nich nie pozwoli, aby prowadzono jego kochankę przy mnie. W ostatku, nie idziemy na bal i nasz pochód mógłby utrudzić kobietę.
— Gdzie się Wasza książęca mość udaje?
— Do Francyi; bo sądzę że tam moje interesy źle idą.
— Ale w którą stronę Francyi?... Czy Wasza książęca mość sądzi stosownem na dwór powracać?
— Bynajmniej, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, zatrzymam się w jednym z moich majątków, w Chateau-Thierry naprzykład.
— Czy Wasza książęca mość już to postanowiłeś?
— Tak, Chateau-Thierry pod każdym względem jest mi najdogodniejszem, jako w umiarkowanej od Paryża odległości; ztamtąd będę mógł uważać na panów Gwizyuszów, którzy połowę roku bawią w Soissons. Do Chateau-Thierry więc zaprowadzisz piękną nieznajomą.
— Lecz ona może prowadzić się nie pozwoli?
— Dziecinny... ponieważ du Bouchage towarzyszy mnie, a ona za nim idzie, samo z siebie wypada...
— Ale ona może zechce udać się gdzieindziej, skoro domyśli się, że ją prowadzę do Waszej książęcej mości.
— Ale nie do mnie, powtarzam ci, tylko do hrabiego. Dalej do dzieła. Mógłby kto powiedzieć, że pierwszy raz używam cię w podobnej okoliczności. Czy masz pieniądze?...
— Mam dwa rulony złota, które mi Wasza książęca mość dałeś, wyjeżdżając.
— Udaj się więc naprzód i wszelkiemi sposobami, rozumiesz, przyprowadź mi piękną nieznajomą do zamku Thierry; może poznam ją, patrząc na nią zbliska.
— Czy i jej lokaja mam przyprowadzić?
— Jeżeli ci nie będzie na zawadzie.
— A jeżeli będzie zawadzał?
— Uczyń z nim to, co czynisz z kamieniem, który ci zawadza na drodze, wrzuć go w dół.
— Dobrze, Mości książę.
Kiedy dwóch złośliwych ludzi układało plany w cieniu nocy, Henryk wszedł na pierwsze piętro i obudził Remyego.
Remy umówionym znakiem zapukał do drzwi i natychmiast otworzyła je młoda kobieta.
Za Remym spostrzegła Bouchaga.
— Dobry wieczór — rzekła z uśmiechem wymuszonym.
— Al... przebacz mi pani — spiesznie odpowiedział hrabia — nie przychodzę, by ci przeszkadzać, lecz tylko pożegnać.
— Pożegnać?... zatem odjeżdżasz panie hrabio?...
— Do Francyi, pani.
— I nas zostawiasz?
— Muszę; pierwszym moim obowiązkiem jest wykonywać rozkazy księcia.
— Księcia!.. książę jest tutaj?... — zapytał Remy.
— Jakiego księcia?.. — dodała Dyana, blednąc.
— Księcia Andegaweńskiego, o którym mówiono, że zginął, a który cudownie ocalał i z nami się połączył.
Dyana wydała krzyk straszny, a Remy pobladł, jakby go nagle śmierć miała schwycić.
— Powtórz mi pan — jąkała Dyana — że książę żyje i jest tutaj.
— Gdyby go tutaj nie było i gdyby mi nie rozkazywał, towarzyszyłbym ci pani aż do klasztoru, do którego oświadczyłaś chęć udania się.
— Tak, tak, pani, klasztor, klasztor — mówił Remy.
I położył palec na ustach.
Kiwnięcie głową Dyany dało poznać, że ton znak zrozumiała.
— Tem chętniej towarzyszyłbym pani — mówił dalej Henryk — że możesz być niepokojoną od ludzi księcia.
— Jakto?..
— Tak; wszystko każę mi wierzyć, że wie, iż jakaś kobieta mieszka w tym domu i sadzi, że jest moją przyjaciółką.
— Zkąd ta myśl?
— Nasz wachmistrz widział go przystawiającego drabinę do muru i patrzącego przez okno.
— A! mój Boże! — zawołała Dyana.
— Bądź pani spokojną, wachmistrz słyszał jak mówił do swojego towarzysza, że cię nie zna.
— Mniejsza o to — rzekła młoda kobieta, spoglądając na Remyego.
— Nie trwóż się pani — mówił Henryk — książę natychmiast wyjeżdża; kwandrans czasu, a będziesz sama i wolna. Pozwól mi więc pożegnać się z uszanowaniem i powiedzieć raz jeszcze że do ostatniego tchnienia, serce moje dla ciebie będzie biło... Żegnam cię, pani.
I ukłoniwszy się z uszanowaniem, dwa kroki naprzód postąpił.
— Nie, nie! — zawołała Dyana z gorączkowem obłąkaniem — nie, Bóg na to nie pozwoli, Bóg zabił tego człowieka i nie wskrzesi go... mylisz się pan, on nie żyje!
W tej samej chwili, jakby odpowiedź na wezwanie litości nieba, głos księcia rozległ się na ulicy.
— Czy słyszysz go pani? — rzekł Henryk — żegnam cię raz ostatni.
I uścisnąwszy rękę Remyego, wybiegi na schody. Dyana zbliżyła się do okna drżąca jak ptaszek, który zobaczy węża.
Ujrzała twarz księcia oświetloną pochodniami, które trzymali żandarmi.
— Żyje ten szatan, żyje!.. — zawołała z tak strasznym wyrazem, że sam Remy przeląkł się — on żyje i my żyjemy; on udaje się do Francyi i my tam podążymy.
Przygotowania do wymarszu żandarmów, zrządziły w całej wsi zamieszanie; po ich wyjściu, nastąpiła cisza głęboka.
Remy zgiełkowi przejść dozwolił i zginąć w oddali; kiedy sądził, że dziedziniec zupełnie jest pusty, zszedł na dół, aby się zająć wyjazdem pani swojej.
Ale wychodząc z izby, zdziwił się, gdy zobaczył człowieka siedzącego przy świetle, z twarzą ku sobie zwróconą.
Człowiek ten czatował na wyjście Remyego, a chociaż spostrzegł go, zupełną udał obojętność.
Remy zbliżył się, według zwyczaju, krokiem wolnym i niepewnym, odkrywając czoło łyse, podobne do czoła starców, obciążonych latami.
Ten, do którego się zbliżał, miał za sobą światło tak, że Remy rysów jego nie mógł rozpoznać.
— Przebacz pan — rzekł, — sądziłem, że sam tu jestem.
— I ja także — odrzekł zapytany — lecz z przyjemnością widzę, że będę miał towarzyszy.
— Tak, smutnych towarzyszy — mówił Remy, ho wyjąwszy chorego, którego prowadzę do Francyi...
— A!... — westchnął Aurilly udając litość dobroduszną — rozumiem co pan chcesz powiedzieć.
— Czy tak?... — zapytał Remy.
— Tak, chcesz pan mówić o młodej kobiecie.
— O jakiej kobiecie?... — odparł Remy.
— Nie gniewaj się mój przyjacielu — mówił Aurilly — jestem intendentem Joyeusa i przybyłem z rozkazu mojego pana do jego brata; hrabia wyjeżdżając polecił mi młodą damę i jej starego służącego, którzy mają powracać do Francyi.
Człowiek ten mówił zbliżając się do Remyego, z twarzą uśmiechającą się i przychylną.
Stanął przed nim w środku promienia lampy a cała jasność nań padała.
Remy mógł go zobaczyć wtedy.
Lecz zamiast postępować ku niemu, Romy cofał się w tył i jakby trwoga malowała się na twarzy jego.
— Nie odpowiadasz, przyjacielu, czy się mnie boisz?... — zapytał Aurilly z uśmiechem.
— Panie — odrzekł Remy, udając, przestrach — przebacz biednemu starcowi, którego nieszczęścia i rany uczyniły nieufnym i trwożliwym.
— Tembardziej, mój przyjacielu, potrzebujesz pomocy i wsparcia uczciwego towarzysza; prócz tego, przybywam od pana, który w tobie ufność budzić powinien.
— Zapewne, panie.
I jeszcze w tył się cofnął.
— Opuszczasz mię?
— Idę poradzić się mojej pani, sam nic działać nie mogę.
— Bardzo słusznie, albo pozwól żebym się sam jej przedstawił i wyjaśnił moje posłannictwo we wszystkich szczegółach.
— Dziękuję panu; ona pewnie śpi jeszcze, a sen jej dla mnie jest święty.
— Jak ci się podoba, prócz tego, niemam nic więcej do powiedzenia jak to, co mi mój pan polecił.
— Mnie?
— Tobie i twojej pani.
— Pan du Bouchage?
— On sam.
— Dziękuję.
Kiedy drzwi zamknął za sobą, wszelkie oznaki starości, wyjąwszy łysiny i zmarszczek na twarzy, znikły natychmiast; wszedł na schody z takim pośpiechem i siłą, jakby miał dwadzieścia kilka lat, on, co wyglądał na sześćdziesiąt.
— Pani! pani!... — wołał Remy głosem pomięszanym, skoro spostrzegł Dyanę.
— Co tam Remy, czy książę jeszcze nie odjechał?
— Odjechał pani, ale jest tutaj szatan sto razy gorszy, którego stokroć więcej jak jego obawiać się należy, szatan, na którego od sześciu lat codziennie zemsty nieba przyzywam, jak pani przyzywasz na jego pana.
— Może Aurilly?... — zapytała Dyana.
— On sam, nikczemnik, jest tu na dole, zapomniany, jak wąż w gnieździe, przez swojego piekielnego wspólnika.
— Zapomniany! mówisz Remy, o! jesteś w błędzie; ty co znasz księcia, wiesz, że on na traf nic nie zostawia; o! nie, nie, Remy, Aurilly nie jest zapomniany tutaj, ale zostawiony w pewnych zamiarach.
— Pani, ja do wszystkiego sadzę go zdolnym.
— Czy on mnie zna?
— Nie sądzę.
— A ciebie poznał?
— O! mnie poznać nie łatwo — odrzekł ze smutnym uśmiechem.
— Może odgaduje kto jestem?
— Nie, bo żądał, aby cię mógł widzieć.
— Ja ci mówię, Remy, że jeżeli mnie nie poznał, to domyśla się...
— W takim razie, jest sposób — rzekł Remy ponuro, dzięki Bogu, że nam tak prostą wskazał drogę; wieś pusta, nikczemnik sam... widziałem u niego sztylet za pasem, a ja mam nóż.
— Chwilę cierpliwości Remy — mówiła Dyana — nie ochraniam ja życia nikczemnika, ale nim go uderzysz, potrzeba wiedzieć czego żąda i w jakiem jesteśmy położeniu; czasem innych środków użyć można. Jakże ci się przedstawił.
— Jako intendent pana du Bouchage.
— Kłamie więc, a pragnie nas wydać. Dowiedzmy się czego żąda?
— Towarzyszyć pani.
— W jakim charakterze?
— Intendenta hrabiego.
— Powiedz mu, że przystaję.
— O! pani.
— Dodaj, że wyjeżdżam do Anglii, gdzie mam krewnych; kłam jak on, aby pokonać niegodziwca, walczmy bronią jednakową.
— Ale on panią zobaczy?
— A maska!... prócz tego, myślę, że on mnie zna...
— Skoro panią, pozna, sidła zastawi.
— Najlepiej się ustrzegę, udając że w nie wpadam.
— Jednakże...
— Czego się lękasz?... czy znasz co nad śmierć gorszego?
— Nie znam.
— A więc czy nie jesteś przygotowany umrzeć dla spełnienia życzeń naszych?
— Ale nie umrzeć bez zemsty.
— Remy, Remy — rzekła Dyana ze spojrżeniem gorejącem dziką odwaga, pomścimy się, bądź spokojny i nad panem i nad sługą.
— Boże daj...
— Idź, idź, mój przyjacielu — dodała.
Remy zszedł ze schodów, lecz wahając się jeszcze. Waleczny młodzieniec uczuwał na widok Aurillego straszny dreszcz nerwowy, jaki się uczuwa na widok wężów; chciał go zabić, bo go się lękał.
Jednakże, wolno zstępując, nabierał odwagi i uczynił postanowienie zbadać Aurillego, zmięszać go, i jeżeliby znalazł w nim złe zamiary, zakłóć na miejscu.
Remy tak pojmował dyplomacyę.
Aurilly czekał go niecierpliwie, otworzył okno, aby za jednym rzutem oka, widzieć wszystkie wyjścia.
Remy przyszedł do niego uzbrojony niewzruszonem postanowieniem; mowa więc jego była łagodna, i spokojna.
— Panie — rzekł — moja pani nie może przyjąć tego, co jej przedstawiasz.
— A to dla czego?
— Ponieważ nie jesteś intendentem pana du Bouchage.
Aurilly zbladł.
— Kto ci o tem powiedział?... — zapytał.
— To rzecz bardzo prosta. Pan du Bonchage opuścił mnie polecając osobę, której towarzysze, a opuszczając nic mi o panu nie mówił.
— Bo cię później przyjacielu nie widział.
— Kłamstwo, panie, kłamstwo.
Aurilly wyprostował się; powierzchowność Remyego przedstawiała mu starca.
— Szczególniejszym przemawiasz tonem, mój poczciwcze — rzekł marszcząc brwi. Ostrożnie, bo jesteś stary, a ja młody; słaby, a ja silny.
Remy uśmiechnął się, ale nic nieodpowiedział.
— Gdybym chciał tobie, lub twojej patii krzywdę wyrządzić, dosyćby było rękę podnieść.
— Ha! może się mylę i pan nie myślisz nic złego — rzekł Remy po chwili namysłu.
— Zapewne.
— A więc, powiedz pan czego żądasz?
— Mój przyjacielu, chcę cię uszczęśliwić, jeżeli mi dobrze posłużysz.
— A jeżeli nie posłużę?
— W takim razie, ponieważ pytasz szczerze, tak samo ci odpowiem: w takim razie zabiję cię.
— Zabijesz mnie! ha! ha!... — odrzekł z ponurym uśmiechem.
— Tak, mam do tego władzę zupełną.
Remy odetchnął.
— Ale żebym panu mógł usłużyć, powinienem znać zamiary pańskie.
— Zgadłeś, mój poczciwcze, ja nie należę do hrabiego du Bouchage.
— A do kogo?
— Do pewnego wielkiego pana.
— Zważaj pan, że już raz skłamałeś.
— A to dlaczego?
— Bo mało większych jest domów nad panów Joyeuse.
— Ale większy jest dom książąt francuzkich.
— Ha!
— I tak ten dom płaci — dodał Aurilly, podając rulon złota Remyemu.
Remy podskoczył za dotknięciem ręki i cofnął się.
— Pan należysz do króla?... — zapytał z naiwnością, którąby najpodstępniejszy mógł się poszczycić.
— Nie, ale do jego brata, księcia Andegaweńskiego.
— A więc jestem najniższym sługą Jego książęcej mości.
— Wybornie.
— Cóż dalej?
— Jakto cóż dalej?
— Czego żąda Jego książęca mość?
— Mój kochanku — rzekł Aurilly zbliżając się do Remyego, i powtórnie chcąc mu w rękę wcisnąć rulon złota, Jego książęca mość kocha się w twojej pani.
— A więc ją zna?
— Widział ją.
— Widział ją!... — zawołał Remy dotykając swojego noża, kiedy ją widział?
— Dziś wieczór.
— Niepodobna, moja pani nie wychodziła z pokoju.
— Zupełna prawda; ale książę postępował jak student, co jest dowodem, że zakochany prawdziwie.
— Jakże więc postąpił, powiedz pan?
— Przystawił drabinę do okna.
— A!... — zawołał Remy wstrzymując oburzenie.
— Zdaje się, że jest bardzo piękną?... — dodał Aurilly.
— Czy jej pan nie widziałeś?
— Nie, ale z tego co książę mówił wnoszę, że jest bardzo piękną i dlatego pragnę ją widzieć. A więc kochanku, zgoda, do nas należysz?
I po raz trzeci chciał wcisnąć Remyemu rulon złota.
— Zapewne, że do panów należę — odrzekł Remy odsuwając rękę Aurillego — ale jeszcze chcę wiedzieć, jaka będzie moja rola w wypadkach, które pan przygotowujesz.
— Odpowiedz najprzód na moje pytania. Czy ta pani jest kochanką pana du Bouchage, czy jego brata?
Krew wystąpiła na twarz Remyego.
— Ani jednego, ani drugiego — rzekł z przymusem — ta pani nie ma kochanka.
— Nie ma kochanka!... A! to królewski przysmaczek. Kobieta nie mająca kochanka!...
na honor, znaleźliśmy kamień filozoficzny.
— A więc — zaczął Remy — Jego książęca mość jest zakochany w mojej pani.
— Nieinaczej.
— I czegóż żąda?
— Chce ją mieć w zamku Thierry, gdzie pośpiesznym marszem się udaje.
— Na honor, to za nadto nagła namiętność.
— Zwyczajna u Jego książęcej mości.
— Jedne tylko w tem widzę niedogodność — rzekł Kemy.
— Jaką?
— Że moja pani chce się udać do Anglii.
— Właśnie w tem możesz mi być użytecznym. Skłoń ją...
— Do czego?
— Aby w przeciwną udała się drogę.
— Pan nie znasz mojej pani, to jest kobieta uparta nadzwyczajnie, i nie łatwo ją skłonić, gdy chce jechać do Anglii, aby się udawała do Francyi. Prócz tego, czy pan myślisz, że ulegnie żądzom księcia?
— Dlaczego nie?
— Ona nie cierpi księcia Andegaweńskiego.
— Ba! książąt zawsze kochają.
— Lecz kiedy Jego książęca mość sądzi, że moja pani jest kochanką pana du Bouchage, lub pana de Joyeuse, jak może wydzierać ją temu, który ją kocha?
— Poczciwcze, strasznie ograniczone masz pojęcia i trudno nam będzie, jak widzę, porozumieć się; dlatego, nie myślę wcale z tobą rozprawiać, przekładałem, to prawda, łagodność nad gwałt, a teraz ponieważ zmuszasz mnie, zmieniam postępowanie.
— Cóż pan uczynisz?
— Powiedziałem ci, że mam zupełną władzę. Ubiję cię gdziekolwiek i porwę twoją panią.
— I sądzisz pan, że ci to ujdzie bezkarnie?...
— Wierzę w to wszystko, co mój pan każę... A co, czy skłonisz swoją panią, aby się udała do Francyi?
— Będę się starał.... ale zaręczyć nie mogę.
— Kiedy będę miał odpowiedź?
— Jak tylko pójdę na górę i poradzę się pani.
— Dobrze, idź, czekam cię.
— Jestem panu posłuszny.
— Jeszcze jedno słowo, poczciwcze; pamiętaj, że twoje szczęście i życie w moich rękach.
— Wiem o tem.
— To dosyć... ja tymczasem zajmę się końmi.
— Nie śpiesz się pan bardzo.
— Ba!... jestem pewny odpowiedzi; alboż to są kobiety dla książąt okrutne?
— Trafiają się niekiedy.
— Tak, ale bardzo rzadko — zakończył Aurilly.
I kiedy Remy wstępował na górę, Aurilly pewny spełnienia swych życzeń, poszedł do stajni.
— A co?.. zapytała Dyana, spostrzegając Remyego.
— Pani, książę cię widział.
— I...
— Kocha cię.
— Książę mnie widział... książę mnie kocha!.. zawołała Dyana — Remy, czy masz obłąkanie?..
— Mówię pani, co mnie powiedziano.
— Kto ci powiedział?
— Ten niegodziwiec Aurilly.
— Lecz jeżeli mnie widział, to mnie poznał.
— Gdyby cię pani książę poznał, niezawodnie Aurilly przyszedłby do ciebie mówić o miłości w imieniu księcia. Nie... książę cię nie poznał.
— Masz słuszność... Remy. Tyle rzeczy przeszło przez ten piekielny umysł w przeciągu lat sześciu, że zapomniał o mnie. Idźmy, Remy, za tym człowiekiem.
— Ale on panią pozna.
— Dlaczegóż on ma mieć lepszą pamięć od pana swojego?
— Bo jego interesem jest pamiętać, jak interesem księcia, zapominać. Że książę zapomina swojej rozpusty, swoich miłostek, to łatwo pojąć, ale gdyby ten zapomniał, jakby żyć mógł?... Aurilly nie zapomniał i kiedy ujrzy twarz twoję, zdawać mu się będzie, że widzi twarz zemsty.
— Remy, wszak ci mówiłam, że mam maskę, a ty mówiłeś, że masz nóż.
— Prawda, pani — odrzekł Remy — wierzę, że nam Bóg dopomoże do ukarania niegodziwców.
I zawołał Aurillego ze szczytu schodów.
— Panie, panie!..
— A co? — zapytał Aurilly.
— Moja pani dziękuje panu du Bouchage, że pamiętał o jej bezpieczeństwie i z wdzięcznością przyjmuje pańską ofiarę.
— A więc uprzedź twoją panią, że konia gotowe.
— Pójdź, pani — rzekł Remy, podając jej rękę.
Aurilly czekał na dole z latarką w ręku, chciwy ujrzenia twarzy nieznajomej.
— Do dyabła! — rzekł — w masce, ale ztąd do zamku Thierry sznurki jedwabne odpadną.
Puszczono się w drogę.
Aurilly przybrał z Remym ton równości, z Dyana zaś najgłębszego uszanowania.
Lecz Remy odgadł, że to uszanowanie było wyrachowane.
W rzeczy samej, podawać strzemię kobiecie, gdy wsiada lub zsiada z konia; czuwać troskliwie nad każdem jej poruszeniem i nie pominąć żadnej sposobności podniesienia rękawiczki, lub podania płaszcza, jest to grać rolę kochanka, służącego, albo ciekawca.
Dotykając rękawiczki, Aurilly patrzył na rękę; podając płaszcz zaglądał pod maskę, trzymając strzemię, sądził, że ujrzy twarz, której książę przypomnieć sobie nie mógł, ale którą on spodziewał się poznać.
Ale muzykus wielkie znalazł trudności; Remy troskliwym był o swoje obowiązki i nie dał się wyprzedzać.
Sama Dyana, nie dając poznać podejrzeń, brała w obronę tego, którego Aurilly uważał za starego sługę i prosiła, aby Remyemu pozwolił dopełniać to, co do niego należy.
Aurilly więc poprzestał na tem, że zaczął pragnąć cienia i deszczu, a w czasie popasów spoczynku.
Jednak mylił się w swojem oczekiwaniu, podczas deszczu i słońca maska zostawała na twarzy; w czasie popasów dla nieznajomej oddzielny pokój brano.
Aurilly pojął, że chociaż sam nie poznał, może być poznany; próbował patrzeć przez dziurki od zamków; lecz nieznajoma tyłem odwracała się odedrzwi; chciał zaglądać przez okno, lecz te zawsze zasłaniano firankami, albo w braku tych, płaszczem podróżnym.
Ani pytania, ani przekupstwa niepodołały z Remym: służący odpowiadał, że taka, wola pani, zatem słuchać musi.
— Czy te ostrożności są tylko dla mnie?... — pytał Aurilly.
— Bynajmniej, dla wszystkich.
— Kiedy książę na nią patrzył to się nie kryła.
— Wypadek — odpowiedział Remy — przytem słusznie, że kiedy ją książę widział, niech jej nikt nie zobaczy.
Pomimo, że kilka dni upłynęło, a podróż do kresu się zbliżała, dzięki przezorności Remyego i jego pani, ciekawość Aurillego zaspokojoną nie została.
Już Pikardya ukazywała się oczom podróżnych.
Aurilly, który od kilku dni wszystkie wyczerpał środki, jako to: żarty, grzeczności, nadskakiwania, podstępy a nawet gwałty, zaczął się niecierpliwić i zła jego natura przemogła.
Domyślał się, że pod zasłoną tej kobiety, wielka się kryje tajemnica.
Pewnego dnia pozostał nieco w tyle z Remym i ponowił dawne pokusy, które stanowczo odpartemi zostały.
— Przecież — rzekł Aurilly — dziś, czy jutro muszę widzieć panią twoją.
— Zapewne, ale to będzie wtedy, gdy ona zechce, a nie pan tylko.
— A gdybym użył siły — przerwał Aurilly.
Błyskawica trysnęła z oczów Remyego.
— Spróbuj pap — powiedział, Aurilly widział błyskawice i pojął ile było ognia w oczach tego, którego starcem być sądził.
Zaczął sic śmiać.
— Jakiż ja głupi — rzekł — co mnie oma obchodzi?... wszak jest tą samą, którą książę widział.
— Zapewne.
— I którą kazał mi przyprowadzić do zamku Thierry.
— Nie inaczej.
— A więc to jest wszystko, czego mi trzeba; nie ja jestem w niej zakochany i byleście mi nie chcieli uciec...
— Alboż myślemy o tem? — zapytał Remy.
— Nie zdaje się.
— Nawet, gdybyś pan niechciał, jechalibyśmy do Chateau-Thierry, a skoro książę pragnie nas widzieć i my także tego pragniemy.
— Kiedy tak — rzekł Aurilly — wszystko cudownie. Następnie jakby chciał się przekonać o myślach Remyego i jego towarzyszki — zapytał:
— Czy twoja pani nie chce tu spocząć na chwilę?... i wskazał zajazd przy drodze.
— Wiesz pan, że moja pani tylko w miastach się zatrzymuje.
— Widziałem ale nieuważałem — odpowiedział Aurilly.
— Tak zawsze robi.
— Ja chwilę zatrzymani się. tutaj, a wy jedźcie dalej.
I wskazawszy drogę Remyemu, sam udał się do zajazdu, gdzie gospodarz wyszedł na przeciw niego z uszanowaniem, jakby go znał dawniej.
Remy dogonił Dyanę.
— Co mówił z tobą?... — zapytała młoda kobieta.
— Powtarzał zwyczajne żądania swoje.
— Żeby mnie widzieć?
— Tak, pani.
Dyana uśmiechnęła się pod maską.
— Strzeż się, pani — rzekł Kemy — to wściekły pies...
— Nie bój się, nie zobaczy mnie.
— Lecz skoro pani będzie w zamku Thierry, czyż cię wtedy nie ujrzy?
— Co mi to szkodzi, prócz tego, książę mnie nie poznał.
— Ale sługa cię pozna.
— Do tego czasu, ani głos, ani postawa mnie nie zdradziły.
— To rzecz mało znacząca — odpowiedział Remy — wszystkie tajemnice, istniejące od ośmiu dni dla Aurillego, nie istniały dla księcia, nie obudziły jego ciekawości, ani nie przywołały wspomnień; tymczasem, od ośmiu dni Aurilly bada, szuka, domyśla się i pozna cię jeżeli już niepoznał.
W tej chwili przybył Aurilly jadąc boczna ścieżką i ukazał się niespodziewanie, aby pochwycić jaki wyraz z rozmowy.
Milczeniem go przyjęto, co dowodziło, że jest natrętnym; jechał więc w tyle jak dawniej.
Od tej chwili Aurilly powziął zamiar stały.
Obawiał się czegoś, jak mówił Remy, ale obawiał się instynktownie.
Nie mógł wytłomaczyć sobie dlaczego tak starannie ukrywano przed nim twarz, którą wcześniej, czy później musiał ujrzeć.
Aby mu lepiej się powiodło udał, że go zupełnie nieobchodzi i starał się okazywać wesołym i przyjemnym.
Remy uważał tę zmianę.
Przybyli do miasta i nocowali jak zwykle.
Nazajutrz, pod pozorem długiej jeszcze drogi, wyjechano o świcie.
W południe, potrzeba było zatrzymać się na popas.
O drugiej wyruszyli i jechali do czwartej.
Wielki las widać było w oddaleniu.
Był to las de la Ferre.
Wygląda on tajemniczo i posępnie jak lasy północy; lecz widok ten uroczysty, nie czynił wrażenia na Remym i Dyanie, przywykłym do kniei Anjou i Sologne.
Spojrzeli tylko po sobie, jakby pojmowali oboje, że tutaj czekał ich wypadek, który od chwili wyjazdu wisiał im nad głowami.
Wjechano w las.
Było około szóstej wieczorem.
Po półgodzinnej drodze, noc zapadła.
Silny wiatr otrząsał liście i pędził je ku ogromnej wodzie ukrytej w cieniu lasu, około której ciągnęła się droga.
Deszcz padał od dwóch godzin, grunt zatem był śliski.
Dyana pewna swojego konia, odważnie i wolno puściła lejce.
Aurilly jechał po prawej, Kemy po lewej stronie.
Aurilly był na ścieżce od stawu, Remy na środku drogi.
Żadna żyjąca istota nie ukazywała się na drodze.
Rzekłbyś, że las jest zaczarowaną knieją, w której nic żyć nie może, gdyby kiedy niekiedy nie odzywało się wycie wilków, oznajmiające zbliżanie nocy.
Nagle, Dyana uczuła, że siodło jej, przymocowane przez Remyego, chwiać się poczęło; przywołała go zatem.
Remy zeskoczył z konia i zabrał się do przymocowania popręgu.
W tym czasie, Aurilly zbliżył się do Dyany i sztyletem przerżnął sznurek utrzymujący maskę.
Zanim zdołała podnieść rękę do twarzy, Aurilly porwał maskę i schylił się ku niej.
Oczy tych dwóch istot spotkały się strasznem wejrzeniem; trudno powiedzieć, które z nich było bledsze i groźniejsze zarazem.
Aurilly uczuł zimny pot oblewający mu czoło, opuścił maskę i sztylet i załamał ręce z boleścią i trwogą.
— Przez Boga!... pani de Mousorcau!
— Tego nazwiska nie powtórzysz więcej — zawołał Remy, chwytając Aurillego za pas i ściągając z konia.
Obadwa, padli na drogę.
Aurilly wyciągnął rękę, aby pochwycie sztylet.
— Nie, Aurilly, nie — rzekł mu Remy, schylając się i przyciskając go kolanami — nie... musisz tu pozostać.
Ostatnia zasłona ocieniająca pamięć Aurillego spadła mu z oczu.
— Haudoin! — zawołał — zginąłem!..
— Jeszcze nic — rzekł Remy, zatykając mu usta ręką, ale zginiesz zaraz.
I prawą, ręką wydobył nóż z pochwy.
— Teraz, kochanku, teraz masz słuszność, zginiesz na prawdę...
Stal zanurzyła się w gardle muzykusa i niewyraźne odezwało się chrapanie.
Dyana z obłąkanemi oczyma, drżąca i wsparta na siodle, nie odwróciła oczów od tak okropnego widoku.
Jednak skoro ujrzała krew tryskającą z pod noża, przechyliła się w tył i spadła z konia, jak nieżywa.
Remy niezajmował się nią w tej straszliwej chwili.
Zrewidował Aurillego, wziął dwa rulony złota, przywiązał mu kamień do szyi i wrzucił do stawu.
Deszcz padał ulewny.
— Panie! zatrzej ślady twojej sprawiedliwości!.. — zawołała Dyana — bo jeszcze inni są do ukarania.
— Remy umył ręce, omdlały Dyanę podniósł i wsadził na konia.
Koń Aurillego przestraszony wyciem wilków, w las uciekł.
Jak tylko Dyana wyszła z omdlenia, puścili się w drogę, nie mówiąc ni słowa do siebie.
Na drugi dzień po wypadkach w lesie de la Fére, król francuzki wyszedł z kąpieli o dziewiątej godzinie.
Lokaj owinąwszy go w cienką wełnianą kołdrę i obtarłszy dwoma obrusami, ustąpił fryzyerom i ubieraczom, którzy z kolei ustąpili perfumiarzom i dworzanom.
Nakoniec król kazał przywołać marszałka, mówiąc, że dziś ma apetyt i co innego niż bulion jeść będzie.
Ta pomyślna wiadomość natychmiast rozbiegła się po Luwrze i zrodziła radość niezmierną, a za mą, woń sosów poczęła, się rozchodzić, gdy Crillon, pułkownik gwardyi, wszedł do Jego królewskiej mości, dla odebrania rozkazów.
— Na honor, mój dobry Crillonie — rzekł król — czuwaj jak chcesz dzisiaj rad mojem zdrowiem, ale nie przymuszaj mnie być królem; jestem zdrów i lekki, z wiatrem bym uleciał. Jeść mi się chce, Crillonie, czy rozumiesz, przyjacielu?...
— Tembardziej rozumiem, Najjaśniejszy panie, że i sam łaknę — odpowiedział pułkownik.
— Czy zawsze chce ci się jeść, Crillonie?... zapytał król z uśmiechem.
— Nie zawsze, Najjaśniejszy panie, ale trzy razy na dzień; a Waszej królewskiej mości?
— Mnie, tylko raz na rok i to wtedy, kiedy dobre otrzymuję wiadomości.
— Widać, że Wasza królewska mość dobre otrzymałeś wieści... Tom lepiej, bo jak mi się zdaje. coraz rzadziej to się przytrafia.
— Masz rację. Crillonie; a znasz przysłonie?...
— Znam: „żadna wiadomość, dobra wiadomość“. Ja nie wierzę, Najjaśniejszy panie przysłowiom, a najbardziej temu. Czy nie ma nic z Nawarry?
— Nic.
— Nic a nic?
— To dowód, że tam śpią.
— A z Flandryi?
— Nic.
— To dowód, że się tam biją; a z Paryża?...
— Nic.
— To dowód, że spiski knują.
— Albo dzieci rodzą... A propos dzieci, czy wiesz Crillonie, że będę miał dziecię.
— Ty, Najjaśniejszy panie!... — zawołał Crilion zdziwiony.
— Tak, królowej dzisiaj się śniło, że jest brzemienną.
— Cóż z tego, — rzekł Crilion.
— Jakto co z tego?
— Teraz wiem, dlaczego Wasza królewska, mość dzisiaj masz taki apetyt... Żegnani cię, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów, dobry Crillonie.
— Przez Boga, Najjaśniejszy panie — rzekł Crilion — skoro masz tak dobry apetyt, powinieneś mnie na śniadanie zaprosić.
— A to dlaczego, Crillonie?...
— Ponieważ powiadają, że Wasza królewska mość żyje powietrzem i dlatego chudnie; otóż Uciąłbym powiedzieć: czysta potwarz, król jada jak wszyscy.
— Nie, Crillonie, nie, niech sobie sądzą jak chcą; wstyd mi w obec poddanych, jadać jak człowiek zwyczajny. Uważasz Crillonie, król zawsze powinien pokazywać się poetycznie. Możemy to przykładem stwierdzić.
— Słucham cię Najjaśniejszy panie.
— Przypomnij sobie Aleksandra.
— Którego Aleksandra?
— Magnusa. A!... prawda, ty nie umiesz po łacinie. Aleksander lubił się kąpać w obec żołnierzy, bo był pięknym i dobrze zbudowanym, porównywano go z Appolem, a nawet z Antinousem.
— Ale ty Najjaśniejszy panie, dyabelnie byś źle uczynił, gdybyś się kąpał w obec wojska, bo jesteś chudy piekielnie.
— Idź, idź, poczciwy Crillonie — rzekł król klepiąc go po ramieniu — wybornym jesteś brutalem, nie umiesz pochlebiać i nie jesteś dworakiem, mój poczciwy stary przyjacielu.
— Dla tego też Najjaśniejszy panie nigdy mnie nie zapraszasz — odrzekł Crillon śmiejąc się i żegnając króla.
Skoro Crillon wyszedł, stół zastawiono.
Kuchmistrz wysilił się; potrawa z kuropatw z sosem z truflami i kasztanami naprzód zwróciła królewską uwagę, a następnie piękne ostrygi.
Bulion, ten wzmacniający monarchiczny posiłek, zaniedbano; napróżno biedak wyglądał ze złotej wazki, nic nie otrzymał.
Król wziął się do potrawy z kuropatew.
Właśnie czwarty kawałek kładł do ust, kiedy lekki szelest dał się za nim słyszeć, i znany glos cierpko zawołał:
— Jedno jeszcze nakrycie.
Król odwrócił się.
— Chicot!... — zawołał.
— We własnej osobie.
Chicot według zwyczaju, rozwalił się na krześle, wziął talerz i zaczął od ostryg, wybierając największe i najtłuściejsze.
— Ty tutaj, Chicot!... — zawołał Henryk.
— Ciszej!... — odrzekł mając pełną gębę.
I korzystając z zadziwienia króla, przysunął przed siebie kuropatwy.
— Stój, Chicot, to moje — zawołał król, wyciągając rękę dla odebrania talerza.
Chicot przedzielił i po bratersku oddał połowę.
Potem, nalał sobie wina, przejadł pasztetu, nadziewanych raków, wypił bulion i dopiero po chwili ciężko westchnął.
— Już mi się jeść nie chce — powiedział.
— Spodziewam się — odparł król.
— A! dzień dobry mój królu, jakże się miewasz? jakoś wesołym cię znajduję.
— A co, nieprawda, Chicot?
— Jakie masz piękne kolory?
— Widzisz.
— Czy to własne?
— Do dyabła!
— Kiedy tak, to winszuję.
— Słowem, czuję się dobrze, jak dawno nie byłem.
— Cieszy mnie to, mój królu; lecz jeszcze nieskończone śniadanie, zostały widzę jakieś łakocie.
— Oto wiśnie smażone przez zakonnice z Montmartre.
— Za nadto słodkie.
— Orzechy nadziewane rodzenkami koryntskiemi.
— Pfe! ziarna zostawiono w rodzenkach.
— Z niczegoś niezadowolony.
— Na honor, wszystko, a nawet kuchnia psuje się na dworze twoim.
— I ja to powiem...
— Co za przyczyna zmian takich?
— Nie mam już sług wiernych.
— A! co do tego to mówisz nieszczerze, Henryczku.
— Powiedz mi co o twojej podróży, to mnie rozerwie.
— Najchętniej, po to właśnie przyszedłem. Od czego chcesz, abym zaczął?
— Od początku — jakże drogę odbyłeś?
— Jak przechadzkę.
— A czy nie miałeś jakiej przykrości?
— Powiadam ci cudownie.
— A jakiej przygody?
— Alboż to można krzywo patrzeć na posła Jego królewskiej mości. Obgadujesz poddanych, mój synku.
— Mówiłem to dlatego — zaczął król uradowany — że spokojność w jego państwie panuje, że nie mając charakteru urzędowego, mogłeś się na jakie niebezpieczeństwo narazić.
— Powiadam ci Henryczku, że masz najpiękniejsze królestwo na świecie; podróżnych w niem karmią darmo a nocują dla miłości Boga, prócz tego, w twojem państwie, chodzi się po kwiatach, a gdzie ich nie ma, tam jest aksamit ze złotemi frendzlami; to się zdaje niepodobnem, ale tak jest.
— Więc jesteś zadowolony Chicot?
— Oczarowany.
— Tak, tak, wyborną mam policyę.
— Słuszność jej oddać potrzeba.
— A drogi czy pewne?
— Jak w raju; tylko aniołków na nich spotkać można, śpiewających chwałę królowi.
— Chicot, jak widzę powracamy do Wirgiliusza.
— Do którego miejsca?
— Do Bukolik. „O fortunatos nimium”!
— Bardzo dobrze, ale na co ten wyjątek na korzyść rolników, mój synu?
— Niestety! bo tego nie ma w miastach.
— Koniec końcem, że miasta są punktem zepsucia.
— Sam osądź; odbyłeś pięćset mil drogi bez żadnej przygody, a ja tylko jeździłem do Vincennes, trzy ćwierci mili i...
— I co?...
— O mało mnie nie zamordowali na drodze.
— Ha! ha! ha!... — rozśmiał się Chicot.
— Opowiem ci to, mój przyjacielu; właśnie mam to opisać... gdyby nie moi czterdziestu pięciu, byłbym zginął.
— Czy tak!... i gdzież to zaszło?
— Pytasz gdzie zajść miało?
— Nieinaczej.
— Pod Bel-Esbat.
— Blisko klasztoru naszego przyjaciela Gorenflota.
— W tem samem miejscu.
— Jakże się znalazł w tej okoliczności nasz przyjaciel?
— Cudownie, jak zawsze; nie wiem czy ze swojej strony słyszał o czemś, ale zamiast chrapać o tym czasie, jak czynią wszystkie mnichy, stał na balkonie.
— I nic więcej nie robił?
— Kto?
— Dom Modest.
— Błogosławił mnie z powagą, sobie tylko właściwą.
— A mnichy?
— Krzyczeli na całe gardło, niech żyje król!...
— I nic więcej nie widziałeś?
— Cóż miałem widzieć?
— Że mieli broń pod habitami.
— Wiem, że wszyscy byli uzbrojeni, i dlatego uwielbiam przezorność godnego przeora i powiadam: Ten człowiek wiedział o wszystkiem, a jednak nic nie mówił i nic nie żądał; nie przyszedł do mnie nazajutrz, jak Epernon macać po wszystkich moich kieszeniach, mówiąc: „Najjaśniejszy panie, za ocalenie króla.”
— O! do tego on niezdolny a jego ręce nie weszłyby w twoje kieszenie.
— Chicot, na bok żarty z dom Modesta; to jest jeden z największych ludzi, którzy uwiecznią moje panowanie, i oświadczam ci, że przy pierwszej sposobności, dam mu biskupstwo.
— Słusznie uczynisz, mój królu.
— Zważaj tylko Chicot, co ci powiem — rzekł król z miną głęboko myślącego — ludzie wybrani, kiedy pochodzą z ludu, są zupełnymi; z wyższej klasy wynosi się pewne cnoty i pewne złe skłonności rodowe, które są cechami historycznemi. I tak naprzykład: Walezyusze są dowcipni, przebiegli, waleczni, ale leniwi; Lotaryńczycy są dumni, skąpi, mają skłonność do intryg; Burboni są zmysłowi, bez myśli, bez siły, bez woli. Przeciwnie, kiedy natura wyprowadza człowieka z niczego, czyni go zupełnym, naprzykład twój Gorenflot.
— Czy tak?
— Tak, uczony, skromny, waleczny i przezorny; z niego zrobić można co się podoba, ministra, wodza, biskupa.
— Hej, Najjaśniejszy panie — zawołał Chicot — gdyby on to słyszał, skóraby na nim pękła, bo jest bardzo dumnym.
— Ty mu zazdrościsz, Chicot!
— Boże zachowaj; zazdrość to przebrzydła namiętność!
— Przekonaj się, jak jestem sprawiedliwy; rodowe szlachectwo nie zaślepia mnie.
„Stommata quid faciunt”.
— Brawo!... i mówiłoś królu, że o mało cię niezamordowano?
— Nieinaczej.
— Kto taki?
— A któżby, jeżeli nie liga?
— Jakże się ona miewa?
— Zawsze jednakowo.
— To się ma znaczyć, Henryczku, że coraz bardziej tyje.
— Mój Chicot, ciała polityczne, — co z młodu tyją, nie żyją długo, tak jak dzieci.
— Więc jesteś zadowolony, mój synu?
— Prawie.
— I jesteś w raju?..
— Tak, Chicot, cieszy mię, że w chwilach mojej radości przybywasz, przewiduję coś szczęśliwego.
— „Habemus consulem facetum“ jak mówił Katon.
— Widać dobre przynosisz wiadomości, moje dziecię?..
— Tak sadzę.
— I każesz mi czekać, żarłoku.
— Mój królu, od czego chcesz, abym zaczął?...
— Mówiłem ci, że od początku, ale ty odchodzisz od przedmiotu.
— Więc zacznę od mojego wyjazdu.
— Nie, podróż była wyborna, powiadałeś mi już...
— Widzisz królu, że cały przybywam, alboż nie dosyć?
— Tak, a więc zacznijmy od przybycia do Nawarry.
— Dobrze.
— Co robił Henryk, kiedy przybyłeś?
— Kochał się.
— Margot?
— O! nie.
— To mnie dziwi; więc zawsze niewierny żonie, najlepszej kobiecie; szczęściem, że mu to odpłaca, a więc kiedy przybyłeś, jakie było imię rywalki Margot?
— Fosseusse.
— To Montmorency! Dalej, to nic złego dla Bearneńskiego niedźwiedzia. Tutaj mówiono o jakiejś wieśniaczce, ogrodniczce, mieszczance.
— To wszystko już stare.
— A więc Margot jest zwodzona?
— Jak tylko można.
— I gniewa się?
— Wścieka.
— I mści?
— Tak sądzę.
Henryk zatarł ręce z radości.
— I cóż uczyni?... — zawołał, śmiejąc się — podburzy ziemię i niebo, podburzy Hiszpanię na Nawarrę, Artois i Flandryę na Hiszpanię?...
Kto wie, może wezwie swojego braciszka Henryczka przeciwko mężowi Henryczyskowi, a co?...
— Być może.
— A czy ją widziałeś?
— Widziałem.
— A w chwili, kiedy ją opuszczałeś, co robiła?...
— O! tego królu nigdy nie zgadniesz...
— Może myślała innego wziąć kochanka?
— Bynajmniej, sposobiła się na akuszerkę.
— Co znaczy to wyrażenie, albo raczej ten błąd gramatyczny[1], są dwuznaczniki, z któremi igrać nie wolno.
— Mój królu, znam otyle gramatykę, że dwuznaczników mogę uniknąć, a za nadto jestem delikatny, abym ich używał.
— Akuszerka „obstetrix”.
— Tak, mój królu; „Juno Lucina”. jeśli tak wolisz.
— Chicot!
— Przewracaj królu oczy jak ci się podoba, a ja ci powiadam, że twoja siostra Małgorzata miała odbyć połóg, kiedy wyjeżdżałem z Nérac.
— Swój?... — zawołał Henryk, blednąc — Małgorzata ma mieć dzieci!
— Nie swój, ale na rachunek męża. Wiesz, że ostatni z Walezyuszów siły płodzenia nie posiadają; to nie tak jak Burbony.
— A więc Małgorzata rodzi, słowo czynne.
— Jak może być najczynniejsze.
— I co rodzi?
— Pannę Fosseusse.
— Na honor, ja tego nic nie rozumiem — rzekł król.
— I ja także — odpowiedział Chicot — ale nie zobowiązywałem się rozumieć, tylko powiedzieć co jest.
— Ale to być nie może, aby pozwoliła na takie upokorzenie.
— Zapewne, że nie chciała; ale w walce, zawsze jedna strona silniejsza, zobacz królu Herkulesa z Anteuszem, Jakóba z Aniołem i t. d., otóż w walce męża z żoną, twoją siostra była słabszą, otóż i wszystko.
— Oddycham.
— A! niegodziwy bracie.
— Muszą się nienawidzieć?
— Ja myślę, że nie szaleją za sobą.
— A powierzchownie?
— W najlepszej są przyjaźni, Henryku.
— Tak, ale pierwszego lepszego poranku, przyjdzie jaka nowa miłostka i pokłóci ich znowu.
— Ta miłostka już przyszła.
— Ba!
— Tak, na honor, ale wiesz królu, czego się lękam.
— Powiedz.
— Aby ta nowa miłość zamiast pokłócić ich, nie pogodziła.
— A zatem jest nowa miłość?
— Przecież mówiłem.
— Bearneńczyka?
— Nie kogo innego.
— Dla kogo?
— Cierpliwości, wszak królu wszystko chcesz wiedzieć?
— Opowiedz mi, Chicot, opowiedz, a doskonale opowiadasz.
— Dziękuję, mój synu, ale jeżeli wszystko chcesz wiedzieć, muszę zacząć z początku.
— Zacznij, lecz prędzej.
— Pisałeś okropny list do Bearneńczyka.
— Z kąd wiesz o tem?
— Czytałem go.
— I cóź o nim mówisz?
— Że jeżeli było delikatne postąpienie, to przynajmniej język zdradziecki.
— Musiała go spalić.
— Tak, gdyby Henryk i Małgorzata zwyczajnemi byli małżonkami.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że Bearneńczyk nie głupi.
— Ho! ho!
— I że odgadł.
— Co odgadł.
— Żeś go chciał poróżnić z żoną.
— To rzecz jasna.
— Ale odgadł w jakim celu chciałeś poróżnić.
— W jakim... w jakim...
— Przeklęty Bearneńczyk domyślił się, że dlatego chciałeś go z żoną poróżnić, aby mu nie wypłacić posagu.
— Co u licha!
— To właśnie Bearneńczykowi przyszło do głowy.
— Mów dalej, Chicot, mów — odezwał się król ponuro.
— Otóż ta myśl gdy mu przyszła do głowy, zamyślił się i zmartwił...
— Cóż dalej?
— I zapomniał o Fosseuse.
— Ba!
— Ale tak, nieinaczej; wtedy opanowała go miłość, o której wspominałem.
— Ten człowiek chyba jest persem, turkiem lub poganinem, tyle kobiet kocha... Cóż Małgorzata na to mówi?
— Tym razem, zadziwi cię to, królu: Małgorzata była bardzo uradowana.
— Upadkiem Fosseuse, a! rozumiem.
— Nie, nie, ale uradowana sama dla siebie.
— Zamiłowała więc stan akuszerki?
— Teraz nie będzie akuszerką.
— A czemże u licha?
— Kumą, nawet podarunki są już przygotowane.
— Zapewne nie za swoje kupiła je pieniądze.
— Czy tak sądzisz, mój królu?..
— Tak, ponieważ nic jej nie daję. Jakże na imię tej nowej kochance?
— O! to bardzo piękna i silna osoba, która pyszną nosi opaskę i może się dobrze bronić, gdyby ją napastowano.
— Broniła się?
— A jakże!
— Tak, że Henryczysko został odpartym?
— Z początku...
— A potem?
— Henryk jest uparty; poszedł do szturmu.
— I...
— I wziął ją.
— Jakto?
— Siłą.
— Siłą?
— Siłą i petardami.
— Co pleciesz, Chicot?
— Prawdę mówię.
— Alboż to wdzięki petardami się bierze?
— Ale to panna Cahors.
— Panna Cahors!
— Piękna i wielka panna, nazywano ją dziewicą, która jedną stopą opiera się na Lot, drugą na górze i której opiekunem jest, albo raczej był pan Vesins, jeden z twoich przyjaciół.
— Dla Boga! — zawołał Henryk — to moje miasto! on wziął moje miasto!
— Teraz rozumiesz, Henryczku; nie chciałeś mu go dać, otóż on sam wziął sobie. Ale, ale, oto list, który ci oddać polecił.
Chicot dobył list z kieszeni i wręczył go królowi. List ten pisany był po wzięciu Cahors i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum. Cognosco meos devotes, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
To co mi powiedziałeś, było bardzo użytecznem, znam moich przyjaciół, ty znaj twoich; Chicot powie ci resztę.
Henryk III-ci w nadmiarze boleści, zaledwie mógł przeczytać list oddany przez Chicota.
Kiedy sylabizował łacinę Bearneńczyka z oznakami niecierpliwości, od których trzęsła się posadzka, Chicot przed wielkiem weneckiem zwierciadłem, zawieszonem nad stołem złotniczej roboty, podziwiał swoję postawę i niezrównane wdzięki, jakie uwydatniał strój żołnierski.
Mówimy, niezrównane, bo Chicot nigdy się nie wydawał tak wysokim.
Na głowie nieco łysej, miał hełm spiczasty, w rodzaju tych, jakie niemcy wyrabiali w Trewirze i Moguncyi, w tej chwili zaś przywdziewał na kaftan zatłuszczony i wytarty, pół zbroję podróżną, którą idąc do śniadania, na stole położył; przywdziewając zaś zbroję, po posadzce brzękał ostrogami, tak wielkiemi, żeby niemi brzuch koniowi rozpłatać można.
— Oszukano mnie — zawołał Henryk skończywszy czytanie — Bearneńczyk miał plan, którego się nie domyślałem!
— Mój synku — odrzekł Chicot — wszak znasz przysłowie: „cicha woda brzegi rwie.”
— Idź do dyabła z twojemi przysłowiami.
Chicot wypełniając rozkaz, postąpił ku drzwiom.
— Nie chodź, pozostań.
Chicot zatrzymał się.
— Cahors wzięte!.. — mówił Henryk.
— Nawet w dobry sposób — odpowiedział Chicot.
— Ale on musi mieć generałów, inżenierów?
— Gdzie tam, Henryczku, Bearneńczyk ubogi, czemżeby ich płacił?... on wszystko sam robi.
— I nawet się bije? — rzekł Henryk z pewnym rodzajem pogardy.
— Nie mogę powiedzieć — odparł Chicot — aby się rzucał szalenie i nierozważnie! o!... on tak robi, jak niektórzy ludzie, co pierwej wody próbują, zanim w nią wejdą; i najprzód w złowróżbnym pocie umacza palec, kilkakroć uderzy się w piersi, ducha usposobi kilkoma filozoficzniemi uwagami i dopiero w dziesięć minut potem, każę grzmieć działom; wtedy, głowę wsadza w rozprawę i pływa po ogniu i roztopionym ołowiu, jak salamandra.
— Ale to dyabeł nie człowiek!
— Zaręczam ci Henryku, że ciepło mu tam było.
Król powstał raptownie i spiesznym krokiem zaczął po sali chodzić.
— To dla mnie przysmak — zawołał kończąc myśl zaczętą w duchu — to dopiero będą się śmieli!... Na honor, a to temat do piosnek!... Ci hultaje gaskończycy są uszczypliwi i słyszę już jak ostrzą zęby, na moją skórę. Dobra mi przyszła myśl posiania ich Franciszkowi na pomoc!... Antwerpia nagrodzi Cahors; północ zatrze błędy południa.
— Amen — rzekł Chicot, maczając delikatnie palce w słoikach i miseczkach królewskich, żeby wetami śniadanie zakończyć.
W tej chwili, drzwi się otwarły i odźwierny zapowiedział:
— Pan hrabia du Bouchage!
— A co, nie mówiłem, Chicot, będę miał wiadomość!... Wejdź, wejdź, hrabio.
Odźwierny ustąpił i ujrzano młodzieńca, podobnego portretom Holbeina, lub Tycyana.
Postępował wolno i zgiął kolano na środku pokoju.
— Zawsze blady — rzekł król — zawsze złowróżbny. Na teraz, mój przyjacielu, przybierz twarz wesołą i dobrych wieści ze smutkiem mi nie przynoś; mów prędzej du Bouchage, czekam i słucham. Wszak przybywasz z Flandryi?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— I lekko jak widzę.
— Najjaśniejszy panie, tak szybko jak tylko człowiek może chodzić po ziemi...
— Co się dzieje z Antwerpią?
— Antwerpia jest w rękach księcia Oranii, Najjaśniejszy panie.
— Księcia Oranii?... co to znaczy?
— W rękach Wilhelma, jeżeli ci tak przyjemniej, Najjaśniejszy panie.
— A mój brat czemu na Antwerpię nie idzie?
— Najjaśniejszy panie, nie do Antwerpii, ale do Chateau-Thierry powraca.
— Jakto?... opuścił wojsko.
— Niema już wojska, Najjaśniejszy panie.
— A!... — westchnął król i słabnąc pad! na krzesło. A Joyeuse?
— Najjaśniejszy panie, mój brat dokazując cudów waleczności i osłaniając odwrót, zebrał nieco ludzi uszłych z ogólnej klęski i utworzywszy z nich armię, przeprowadził księcia Andegaweńskiego.
— Klęska!... — mówił król cicho.
Następnie, nagle, błyskawica zaświeciła w jego spojrzeniu i zawołał:
— Zatem flamandczycy zupełnie dla mego brata straceni?
— Zupełnie Najjaśniejszy panie.
— Bez powrotu?
— Tak sądzę.
Czoło króla stopniowo się rozjaśniało, jakby pod wpływem myśli wewnętrznej.
— Biedny Franciszek — rzekł z uśmiecham — nie ma szczęścia do koron: Nawarska wymknęła mu się, wyciągał rękę po Angielską, ale jej dostać nie mógł, kusił się o Batawię i upadł. Załóżmy się, że on nigdy królem nie będzie, pomimo największych chęci.
— Zawsze tak bywa, kiedy kto czego zanadto pragnie, uroczyście odezwał się Chicot.
— A wielu jeńców?... — zapytał król.
— Blisko dwa tysiące.
— A poległych?
— Prawie tyleż, pan de Saint-Aignan w ich liczbie.
— Jakto! on zginął! biedny Saint-Aignan?
— Utonął.
— Utonął! więceście się rzucali w Escaut?
— Bynajmniej, ale Escaut na nas się rzuciła.
Tutaj, hrabia opisał dokładnie królowi bitwę i zatopienie Henryk słuchał wszystkiego z powagą, w milczeniu i z wyrazem ponurym.
Skoro skończono opowiadanie, powstał i ukląkł przed obrazem, odmówiwszy zaś modlitwę, powrócił z twarzą zupełnie wypogodzoną.
— Sądzę — rzekł — że wszystko po królewsku czynię. Monarcha wspierany przez Boga, jest rzeczywiście więcej niż człowiekiem. Naśladuj mnie hrabio i ponieważ Bóg ocalił twojego brata, równie jak mego, złóżmy mu dzięki i postanówmy coś...
— Jestem na twoje rozkazy, Najjaśniejszy panie.
— Jakiej żądasz nagrody za twoje usługi du Bouchage? mów.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec skłaniając głowę, żadnej nie wyświadczyłem usługi.
— Lecz zawsze brat twój wyświadczył.
— Ogromne Najjaśniejszy panie.
— Mówisz, że ocalił armię, albo raczej resztki armii.
— Nie ma ani jednego z pozostałych, któryby nie powiedział, że jemu życie winien.
— A zatem, mój du Bouchage! moją wolą jest obudwóch was obsypać dobrodziejstwami; chce w tem naśladować wszechmogącego Boga, który was dotykalnym wspierał sposobem, uczyniwszy wprzód pięknemi, bogatemi i walecznemi; chcę w tem naśladować wielkich polityków, którzy nagradzali zwiastunów złych wieści.
— Ja znam przykłady, że takich zwiastunów wieszano — odezwał się Chicot.
— Być może — rzekł z powagą Henryk — ale ja wiem, że senat Warrenowi dziękował.
— Mości królu, stawiasz na przykład republikanów; Walezyuszu, nieszczęście bardzo cię upokarza.
— A więc du Bouchage, czego żądasz? czego pragniesz?
— Ponieważ Wasza królewska mość z taką życzliwością do mnie przemawia, śmiem z jego łaski korzystać. Znudzony jestem życiem, Najjaśniejszy panie, a jednak skracać go niechcę, bojąc się Boga obrazić; wszelkie wybiegi, jakich człowiek honorowy w podobnych zdarzeniach używa są grzechem śmiertelnym, dać się zabić na polu bitwy, zagłodzić, utopić przebywając rzekę, są to osłony przed ludźmi, przez które Bóg jasno przegląda, bo jak wiesz, Najjaśniejszy panie, wszelkie myśli nasze, są przed nim jawne; nie chcę więc ginąć przed naznaczonym mi kresem, a ponieważ świat obrzydł mi, chce więc go opuścić.
— Mój przyjacielu — rzekł król.
Chicot podniósł głowę i spojrzał na młodzieńca pięknego, bogatego i walecznego, który jednak z taką rozpaczą przemawiał.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej hrabia z postanowieniem, wszystko, cokolwiek mi się od niejakiego czasu przytrafia, utwierdza we mnie tę żądzę; pragnę rzucić się na łono Boga, Najwyższego pocieszyciela strapionych, jak również Najwyższego pana szczęśliwych na tej ziemi, racz więc, Najjaśniejszy panie ułatwić mi środki wstąpienia do zakonu, bo jak mówi prorok, serce moje smutno jest jak śmierć sama.
Chicot wcielony kpiarz przerwał na chwilę, swoję gimnastykę, aby słuchać z powagą tej nadzwyczajnej boleści, mówiącej tak szlachetnie i szczerze, głosem łagodnym.
Oko jego przyćmiło się, odbijając smutek Joyeusa, ciało obwisło, jakby przez sympatyę dla ciężkich boleści.
Sam król uczuł ból serca, słuchając tej smutnej mowy.
— A!... rozumiem cię, przyjacielu — rzekł — chcesz wstąpić do zakonu, lecz jeszcze czujesz w sobie człowieka i pokus się boisz.
— Nie lękam się surowości życia, Najjaśniejszy panie, ale boję się czasu próby, nic dla tego, abym chciał złagodzić doświadczenia, jakie będę musiał ponosić, ale żebym już nie mógł pomyśleć o powrocie do przeszłości; chciałbym jednym słowem, aby ta krata, która mnie oddzieli od ludzi, natychmiast wyskoczyła, nie zaś jak według reguł zakonu, powoli rosła jak płot tarniowy.
— Biedny chłopiec — rzekł król po pilnem wysłuchaniu mowy — biedny chłopiec. Sądzę, że dobrym będzie kaznodzieją, a co nieprawda Chicot?
Chicot nic nie odpowiedział; du Bouchage mówił dalej:
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie, w mojej familii powstanie walka, w najbliższych znajdę najsilniejszy opór. Mój brat kardynał dobry i światowy zarazem, tysiące znajdzie przyczyn odwrócenia mnie od zamiaru i jeżeli nie zdoła mnie przekonać, czego jestem pewny, ucieknie się do środków stanowczych i odwoła do Rzymu, który pomiędzy każdem święceniem, zwłokę naznaczy. Lecz wola twoja Najjaśniejszy panie jest wszechwładna i tej na moję głowę przyzywam. Udzieliłeś mi to, czego żądałem, przyrzekłeś zaspokoić moje chęci, otrzymaj więc od Rzymu, aby mnie od nowicyatu uwolniono.
Król, chociaż zwyczajnie zamyślony, powstał z uśmiechem i ujmując hrabiego za rękę, rzekł:
— Uczynię, co żądasz, mój synu; chcesz służyć Bogu, masz słuszność, to lepszy pan niż ja.
— Piękny komplement, dla mnie — rzekł Chicot pod nosem.
— A więc, hrabio, będą cię święcili jak żądasz, przyrzekam ci.
— Wasza królewska mość napełniasz mnie radością!... — zawołał młodzieniec, całując rękę królewską z takiem uniesieniem, jakby go mianowano księciem albo marszałkiem francuzkim Lecz czy to pewna?
— Słowo królewskie — odpowiedział Henryk.
Twarz Bouchaga zajaśniała i coś podobnego do uśmiechu prześliznęło po ustach; ukłonił się z uszanowaniem królowi i zniknął.
— Oto szczęśliwy młodzieniec!... — zawołał Henryk.
— Jak mi się zdaje, nie masz mu czego królu zazdrościć — odezwał się Chicot — nie więcej lamentuje od ciebie.
— Czy pojmujesz, Chicot? on ma zostać zakonnikiem, on ma się dostać do nieba.
— A któż tobie uczynić to samo zabrania? on żąda dyspensy od swojego brata kardynała, ja zaś znam jednego, który ci wszystkie, jakie tylko być mogą na raz udzieli, bo lepiej niż ty jest z Rzymem; może go nie znasz, ale ja powiem ci jego nazwisko: kardynał Gwizyusz.
— Chicot!
— Jeżeli zaś niepokoi cię obcięcie włosów, bo to jest operacya delikatna, to najpiękniejsze ręce i najzgrabniejsze nożyczki z ulicy Contellonie dopełnił tego i pozostawią drogi symbol trzech koron i twojego godła: „manes ultima coelo”.
— Mówisz najpiękniejsze ręce?
— Nieinaczej, poszukajmy na traf i przekonajmy się; cóżbyś naprzykład Henryczku powiedział o rączkach pani de Montpensier?
Król zmarszczył brwi i potarł czoło ręka bielszą może od tej, o której mówiono, a pewnie bardziej drżącą.
— Przekonajmy się — mówił Chicot — albo dajmy temu pokój, bo widzę, że się nudzisz, Henryku, mówmy o rzeczach, które mnie osobiście obchodził.
Król dał znak w połowie obojętny, w połowie przyzwalający.
Chicot spojrzał w około siebie i nogami przysuwając krzesło, mówił:
— Mój synku, dlaczego ci panowie Joyeuse udali się do Flandryi?
— Najprzód powiedz mi co znaczy twoje „dlaczego“?
— Dlatego, że mi się zdają dziwnemi ludźmi; jeden zanadto się weseli, drugi zanadto płacze; ich wyjazd z Paryża daremnie narobił hałasu, mówią, że jeden wyjechał aby się bawił, drugi aby się zagłuszył.
— Cóż z tego?
— Ponieważ jesteś jednym z najlepszych ich przyjaciół, musisz wiedzieć po co wyjechali.
— Zapewne, że wiem.
— Zatem, powiedz mi Henryczku, co słyszałeś?...
Chicot w środku mowy, zatrzymał się.
— Co miałem słyszeć?
— Może kogo znakomitego pobili?
— O tem nic nic wiem.
— Może porwali jaką kobietę?
— I o tem nie słyszałem.
— Może co spalili?
— Co takiego?...
— Alboż ja wiem?... ale czy to wielka rzecz spalić dom biedaka dla rozrywki, gdy kto jest wielkim panem?
— Oszalałeś, Chicot, któżby się poważył palić domy w Paryżu i to w czasie mojej obecności...
— Zatem nic nie uczynili cobyś wiedział albo o czem byś słyszał?
— Na honor nic nie wiem.
— Tem lepiej — rzekł Chicot oddychając z łatwością, jakiej przez cały ciąg rozmowy z królem nie okazał.
— Wiesz co, Chicot?... — odezwał się król.
— Nie, ja nic nie wiem.
— Stajesz się złośliwym.
— Ja?
— Tak, ty.
— Pobyt w grobowcu, wielki królu, cierpkim mnie uczynił; ale twój widok rozwesela. „Omnia letha putrescunty”.
— To ma znaczyć, że ja stałem się gorszym — rzekł król.
— Troszkę, troszkę, mój synu.
— Stajesz się nieznośnym, mój Chicot i muszę myśleć, że masz zamiary intryg i ambicyi, które sądziłem dalekiemi od twojego charakteru.
— Zamiary ambicyi, ja!... Chicot ambitny. Mój synku, dawniej byłeś nieroztropnym, a teraz rozum straciłeś, to postęp.
— A ja ci mówię, Chicot, że wszystkich oddalasz odemnie przypisując im zamiary, jakich nie mają i zbrodnie, o których nie myślą, mówię ci, że chcesz mnie zgubić.
— Ja ciebie zgubić!... — zawołał Chicot!
— Boże mnie od tego uchowaj. Ale stwierdź dowodem, królu, przypuszczenie twoje.
— Dobrze — odrzekł król.
— Przekonajmy się, zkąd ci przyszła ta myśl dziwna.
— Słuchałeś obojętnie pochwał twojego dawnego przyjaciela Dom Modesta, któremu winieneś wiele.
— Ja wiele mu winienem? cóż dalej.
— Chciałeś oczernić panów Joyeuse, moich najlepszych przyjaciół.
— Temu nie przeczę.
— W ostatku chciałeś kolnąć Gwizyuszów.
— Jak widzę, kochasz ich bardzo; to dzień taki, w którym dla wszystkich jesteś łaskawym.
— Nie, ja ich nie lubię, ale teraz siedzą cicho i nic mi złego nie czynią, a ja nie spuszczam ich z oczów; uważam w nich zawsze tę samą obojętność a że się nigdy nie lękam posągów, chociażby najgroźniejszemi były, trzymam się tych, których znam z twarzy i postawy. Każde straszydło skoro cicho siedzi i kiedy z niem się oswojemy, może być przykrem, ale lękać się go nie trzeba. Gwizyusze, pomimo dzikich spojrzeń i długich mieczy, może ze wszystkich najmniej mi szkodzili i są podobni wiesz do czego?
— Racz mi powiedzieć, Henryczku, wiesz, że lubię porównania dowcipne.
— Podobni są do owych żerdzi w stawie, które wsadzają, aby wielkie ryby odstraszać i nie pozwalać im bardzo się utuczyć; ale przypuśćmy, że ryby nie boją się żerdzi...
— Cóż z tego?
— Żerdzie nie mają zębów.
— Henryku, bardzo jesteś dowcipny.
— Tymczasem, twój Bearneńczyk...
— Ciekawym z czem go porównasz?
— On miauczy jak kot... a kąsa jak tygrys.
— Na honor — zawołał Chicot — oto Walezyusz głaszcze Gwizyuszów... Dobrze, dobrze, mój synku, na dobrej jesteś drodze i nie ma się co zatrzymywać. Rozwiedź więc i zaślub jak najprędzej panią de Montpensier; może z nią będziesz miał potomstwo, a podobno niegdyś kochała, się w tobie?..
Henryk się nadął.
— Tak jest — odpowiedział — ale wtedy kim innym byłem zajęty; oto początek jej nienawiści. Ona ma do mnie urazę i mści się jak może. Szczęściem, jestem mężczyzną i śmieję się z tego.
Kończąc te słowa, Henryk III-ci z preteusyą poprawiał na sobie włoski kołnierzyk, gdy w tem odźwierny Nambu odezwał się na progu:
— Posłaniec od księcia Gwizyusza do Waszej królewskiej mości.
— Czy kuryer, czy dworzanin?... — zapytał król.
— Kapitan, Najjaśniejszy panie.
— Niech wejdzie, przyjmę go mile.
W tej chwili kapitan żandarmeryi, ubrany w mundur wojskowy, wszedł i oddał zwyczajny ukłon.
Po tem zapowiedzeniu, Chicot rozsiadł się w krześle i według zwyczaju, tyłem się do drzwi odwrócił; oczy przymrużone, zapowiadały zwykle dumanie, lecz pierwsze wyrazy posłańca Gwizyuszów, poruszyły go z miejsca.
Otworzył więc oczy.
Szczęściem czy nieszczęściem, król zajęty nowoprzybyłym, nie zważaj na objawioną, nieżyczliwość ze strony Chicota.
Posłaniec stanął o dziesięć kroków od krzesła, w którem Chicot się rozsiadł, że zaś mało wychylał się z krzesła, zatem widział całego posłańca, ten zaś mógł dojrzeć tylko jedno oko Chicota.
— Przybywasz z Lotaryngii?... — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie, z Soissons, gdzie książę, który od miesiąca nie wyjeżdża z tego miasta, powierzył mi list, który u stóp waszej królewskiej mości złożyć mam honor.
Oko Chicota zabłysło i nie tracił ani jednego poruszenia posłańca, ani jednego wyrazu mowy jego.
Posłaniec odpiął kaftan ze srebrnej klamry i wydobył ze skórzanej kieszeni umieszczonej na sercu, nie jeden, ale dwa listy, albowiem jeden zaczepił się o drugi, a on tego nie widział i dopiero później, gdy ten list upuścił na posadzkę.
Oko Chicota ścigało w locie list upadający, jak oko kota ściga ptaka w locie.
Widział także, jak opadnięcie listu, wywołało rumieniec na twarz posłańca, jak pomieszany podnosił go i jak drugi podał królowi.
Lecz Henryk nic nie widział. Otworzył list, który mu podać raczono, i czytał.
Posłaniec ze swojej strony widząc króla zajętego czytaniem, zatopił wzrok w jego twarzy i starał się odgadnąć myśli, jakie to pismo mogło budzić w jego głowie.
— A!... panie Boromenszu — mówił do siebie Chicot, zważając na każde poruszenie oczów wiernego posłannika Gwizyuszów. A!... jesteś kapitanem i podajesz jeden list królowi, gdy ich masz dwa; zaczekaj, kochanku, zaczekaj!
— Dobrze, dobrze — mówił król po dwakroć czytając każdy wiersz listu Gwizyusza; idź, panie kapitanie i oświadcz księciu, że wdzięcznym mu jestem za ofiarę jaką mi czyni.
— Czy wasza królewska mość nie raczysz udzielić odpowiedzi na piśmie?
— Spodziewam się za miesiąc, a najdalej za sześć tygodni widzieć księcia, zatem mu sam podziękuję. Żegnam cię kapitanie.
Kapitan ukłonił się i wyszedł.
— A widzisz, Chicot — rzekł król do swego towarzysza, o którym sądził, że siedzi w krześle, — przekonaj się, że Gwizyusz do żadnych nie należy intryg. Ten waleczny książę, dowiedziawszy się o sprawach w Nawarze, obawia się, aby hugonoci nie podnieśli głowy, bo słyszał, że Niemcy chcą królowi Nawarry posłać posiłki. Otóż co czyni książę, zgadnij?
Chicot nic nie odpowiedział, a król sądził, że czeka na dalsze objaśnienia.
— Otóż — mówił dalej — ofiaruje mi armię, którą zaciągnie w Lotaryngii, aby nad Flandryą czuwała; uprzedza mnie więc, że za sześć tygodni wojsko to wraz z wodzem będzie pod memi rozkazami. Chicot, co mówisz na to?
Nikt nie przerwał milczenia.
— Mój kochany — mówił król dalej — to jest w tobie najgłupszem, ze jesteś upartym jak muł hiszpański, a kiedy cię kto przekona, to się dąsasz a dąsasz jak głupiec.
Najmniejszy szmer niezaprzeczył Henrykowi zdania, które tak szczerze swojemu przyjacielowi objawiał.
Król zaś nienawidził bardziej milczenia niż uporu.
— Myślę — rzekł — że ten głupiec zasnął. Chicot — zawołał zbliżając się do krzesła — król mówi do ciebie, odpowiedz.
Lecz Chicot nie mógł odpowiedzieć bo go nie było, a Henryk puste zastał krzesło.
Oczy króla biegały po całym pokoju, lecz gaskończyka tu, równie jak w krześle nie było.
Hełm jego znikł razem z nim.
Króla przeszedł trwożliwy dreszcz, albowiem zabobonnym był i niekiedy uważał Chicota za istotę nadludzką, dobrą co prawda, ale zawsze szatańską.
Przywołał Nambu.
Nambu nic nie miał wspólnego z Henrykiem. Był to umysł silny, jak wszystkich tych, którzy strzegą przedpokojów monarszych.
Nambu stanowczo upewnił króla, jako widział Chicota wychodzącego na pięć minut przed wyjściem posłannika księcia Gwizyusza.
Tylko, że wychodził ostrożnie i cicho, tak aby go niewidziano.
— Zapewne — rzekł Henryk mijając swoję modlitewnie, pomiarkował się, iż nie miał słuszności. Mój Boże!... jak ludzie są drobiazgowi można to nawet o dowcipnych powiedzieć.
Nambu miał słuszność; albowiem Chicot włożywszy hełm na głowę i przypasawszy miecz, cichutko przebył przedpokój, jednak pomimo ostrożności, nie mógł wstrzymać brzęku ostróg po schodach, prowadzących z apartamentów do furtki Luwru, brzęku, który wywoływał mnóstwo ukłonów, bo znano położenie Chicota przy królu i często mu się niżej kłaniano, niż księciu Andegaweńskiemu.
Chicot zatrzymał się przy furtce, aby odpiąć ostrogi.
Kapitan księcia Gwizyusza, jakeśmy powiedzieli, w pięć minut po Chicocie wyszedł, żadnej wprzódy na niego nie zwróciwszy uwagi.
Zszedł na dół i przebywał dziedziniec dumny i uradowany; dumny, albowiem stopień dawał mu przewagę w obec szwajcarów i gwardyi arcychrześciańskiego monarchy; uradowany bo król przyjął go tak, iż trudno było pomyśleć, aby miał jakie przeciw Gwizyuszom podejrzenie.
W chwili, kiedy miał przejść przez furtkę Luwru, posłyszał brzęk ostróg.
Przystanął, sądząc, że król kazał go przywołać jeszcze i zadziwił się, poznając pod hełmem poczciwą twarz mieszczanina Roberta Briquet, dawnego znajomego.
Wiemy, że pierwsze spojrzenie sobie w oczy tych ludzi, nie mogło być spojrzeniem sympatyi.
Boromeusz na pół stopy kwadratowej otworzył gębę, jak mówi Rabelais i sądząc, że ten, który za nim idzie, chce go zaczepić, przystanął tak, że Chicot go dogonił.
Wiadomo zaś jaki krok miał Chicot.
— Co u licha!... — rzekł Boromeusz.
— Do dyabła!... — zawołał Chicot.
— Mój zacny panie.
— Mój czcigodny ojcze.
— Co za hełm!
— Co za kaftan bawoli!
— Cieszę się, że cię oglądam.
— Cieszę się, że cię dogoniłem.
I dwaj znajomi spoglądali na siebie przez kilka sekund z nieprzyjaznem wahaniem, jak dwa koguty.
Boromeusz pierwszy udał łagodność.
Muskuły jego twarzy wyrównały się i z wyrazem szczerości żołnierskiej — rzekł:
— Przez Boga! podstępny jesteś kumie Robercie Briquet.
— Ja! zacny ojcze — odpowiedział Chicot — z jakiego mówisz to powodu?
— Z powodu klasztoru Jakobitów, gdzie kazałeś mi uważać się za prostego mieszczanina.
Wprawdzie, musisz być sto razy przebieglejszy niż prokurator albo kapitan.
Chicot czuł, że ten komplement nie pochodzi z serca.
— A!... — odpowiedział dobrodusznie — cóż mówić o tobie zacny panie Boromeuszu?
— O mnie?
— Tak o tobie.
— Dlaczego?
— Dla tego żeś przedstawiał się jak mnich; musisz być stokroć przewrotniejszy niż sam... nie ubliżam ci kochanku, bo dzisiaj...
— Pomyśl co mówisz — rzekł, Boromeusz.
— Ja nigdy nie kłamię — odrzekł Chicot.
— Daj rękę.
I podał dłoń Chicotowi.
— A! źle się ze mną obszedłeś w klasztorze, bracie kapitanie — mówił Chicot.
— Myślałem żeś mieszczanin, a wiesz jaki my, żołnierze, z mieszczanami kłopot mamy.
— Prawda — rzekł Cbicot z uśmiechem — a przecież złowiłeś mnie w łapkę.
— W łapkę?
— Pod przebraniem ją zastawiałeś; waleczny żołnierz, bez ważnej przyczyny nie zmienia munduru na habit.
— Z szlachcicem — rzekł Boromeusz — nie będę miał tajemnic. Tak, mam swoje osobiste interesy w klasztorze Jakobitów: ale ty?
— I ja także — odpowiedział Chicot — lecz sza...
— Czy chcesz o tem pomówić nieco?
— Na honor, pragnę.
— A lubisz dobre wino?
— Lubię, jeżeli dobre.
— Słuchaj, znam tu szynczek, jakiego niema drugiego w Paryżu.
— I ja także — rzekł Chicot — ale jak się twój nazywa?
— „Róg Obfitości”.
— A!... — zawołał Cbicot.
— Co to znaczy?
— Nic.
— Czy masz co przeciw temu szynkowi? — Bynajmniej.
— Ale go znasz?
— Wcale nieznam.
— A pójdziesz tam zemną?
— Najchętniej, zaraz nawet.
— Idźmy więc.
— Gdzież on jest?
— Od strony bramy Bourdelle. Gospodarz stary znawca, który doskonale umie rozróżniać podniebienie pańskie i mieszczańskie.
— Czy tam będziemy mogli mówić dowolnie?
— W piwnicy, jeżeli chcemy.
— I nikt nam nie przeszkodzi?
— Możemy drzwi zamknąć.
— Idźmy więc — rzekł Chicot — widzę, że jesteś człowiekiem przezornym i zarówno dobrze widzianym w szynkach jak w klasztorach.
— Czy sądzisz, że jestem w porozumieniu z gospodarzem?
— Tak to jakoś wygląda.
— Na honor, nie, tym razem jesteś w błędzie; pan Bonhomet sprzedaje mi wino a ja płacę, kiedy mi się podoba. Otóż wszystko.
— Bonhomet — rzekł Chicot — na honor, to nazwisko dużo obiecuje.
— I dotrzymuje, iźdmy więc, iźdmy.
— Ho! ho! — myślał Chicot, idąc za fałszywym mnichem — potrzeba wybrać najlepsze wykrzywienie twarzy, bracie Chicot, bo gdyby cię Bonhomet poznał, na nic by się wszystko nie zdało.
Droga, którą Boromeusz prowadził Chicota, przypominała naszemu gaskończykowi, najpiękniejsze dni jego młodości.
W rzeczy samej, wieleż to razy, z pusta głową, szczupłemi łydkami i rękami obwisłemi, jak mówi język gminny, wieleż to razy, Chicot w czasie zimowym i letnim, pośpieszał do tego domu pod „Rogiem obfitości”, do którego go teraz obcy prowadzi.
Wtedy z kilkoma sztukami złota lub srebra, był szczęśliwszym od pana swojego; szedł swobodny, nie mając ani żony w domu, ani zgłodniałych dzieci przed domem, ani krewnych, co by na niego gderali.
Chicot swobodnie zasiadał na ławie, czekał na Gorenflota, albo go już znajdował wąchającego przyprawy potraw.
Gorenflot ożywiał się w mgnieniu oka, a Chicot przytomny i uważający, badał każdy stopień upojenia i pod wpływem dobrego wina, gorąca i swobody, wspominał młodość tryskającą życiem i weselem.
Przechodząc koło ulicy Bussy, uniósł się na palce aby ujrzeć dom, który zalecił staraniom Remyego; lecz uliczka była kręta, a zatrzymywać się było niegrzecznie; szedł więc za kapitanem Boromeuszem lekkie wydawszy westchnienie.
Wkrótce, wielka ulica świętego Jakóba ukazała się przed ich oczyma, następnie klasztor świętego Benedykta, a na wprost niego, dom pod „Rogiem Obfitości” nieco zabrudzony i zaniedbany, ale zawsze ocieniony na zewnątrz kasztanami, wewnątrz zaś ubrany w świecącą cynę i miedź błyszczącą, które gościom zdają się srebrem i złotem, a które gospodarzowi z kieszeni gości wyławiają te drogie metale.
Chicot po pierwszym rzucie oka na zewnątrz i wewnątrz, zgarbił się i skulił, zmalał o ćwierć łokcia, wykrzywił się jak satyr, i postanowił nie przyznawać się do znajomości pana Bonhomet, sądząc, że sam nie będzie poznanym.
Prócz tego, Boromeusz szedł pierwszy, aby mu wskazywać drogę, a na widok dwóch hełmów, pan Bonhomet nie zadawał sobie pracy przypatrywać się twarzom.
Jeżeli powierzchność „Rogu obfitości” była podszarzaną, twarz pana Bonhomet także miała na sobie piętno czasu.
Oprócz zmarszczek na twarzy, które odpowiadają szczerbom i rysom na murach, pan Bonhomet nabrał ułożenia człowieka możnego, nie pozwalające wojskowym zanadto się zbliżać i poufalić.
Lecz oręż poważał zawsze, to była jego słaba strona, nabył tego nawyknienia mieszkając w części miasta odległej, pod opieką tylko spokojnych Benedyktynów.
W rzeczy samej, ilekroć w jego szacownym zakładzie, zdarzyła się sprzeczka lub kłótnia, zanim zdołano przywołać patrol, albo szwajcarów, już szabelka nie jedną przecięła skórę i nie jeden brzuch przedziurawiła.
Taki nieszczęśliwy wypadek przytrafił się sześć czy siedm razy i za każdym, kosztował pana Bonhoment po 100 franków, szanował więc miecz a szanował z obawy.
Z innego rodzaju gośćmi sam sobie dawał radę i umiał spory tak godzić, że zapominano ran i skaleczeń a jego brano za arbitra.
Prócz tego, miał czyste i dobre wino, a nadto, sam go pozwalał szukać w piwnicy, a z tego względu przebaczano mu niektóre fantazye.
FaNtazye te dawni znajomi przypisywali temu, że pan Bonhomet nie miał szczęścia w domu i bardzo często doznawał kłopotów.
Takie przynajmniej wyjaśnienia czynił Boromeusz Chicotowi co do charakteru gospodarza, którego mieli gościnności spróbować.
Charakter pana Bonhomet szkodliwie wpływał na ozdobę jego zakładu; znając wartość jego wewnętrzną, nie dbał o jego powierzchowność; wniosek ztąd łatwy, że żadna nie zaszła zmiana i Chicot wchodząc do sali ogólnej, poznał ją odrazu; nic się w niej niezmieniŁo, oprócz sufitu, który z szarego czarny się zrobił.
W tym szczęśliwym czasie, traktyernie i winiarnie nieprzesiąkały jak dzisiaj, obrzydłym dymem tytuniowym.
Dlatego, pomimo zaniedbania i pozornej smętności, sala zakładu niewpływała szkodliwie na zmianę smaku wina, a prawdziwy znawca, w tej świątyni Bachusa znajdował rozkosz, oddychając darami, temu bożkowi poświęconemu Chicot, jakeśmy powiedzieli, przeszedł za Boromeuszem i dlatego od gospodarza poznanym nie został.
Wiedział, który najciemniejszy kącik sali i znalazłszy go, miał się usadowić, gdy Boromeusz go zatrzymał.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój przyjacielu — rzekł — lecz zatem przepierzeniem jest mały gabinecik, gdzie dwóch przyjaciół, swobodnie może popijać i mówić zarazem.
— Idźmy tam — rzekł Chicot.
Boromeusz dał znak gospodarzowi, jakby go zapytywał.
— A co kumie, czy gabinet wolny?
Bonhomet znów dał znak, który miał mówić.
— Tak jest.
— Pójdźmy — rzekł Boromeusz.
I prowadził Chicota, udającego, że się co chwila potyka w małym korytarzyku, znanym już tym, którzy raczyli czytać panią de Monsoreau.
— Tutaj — rzekł Boromeusz — czekaj mnie, ja pójdę korzystać z przywileju, udzielanego zaufanym zakładu.
— Cóż to za przywilej?... — zapytał Chicot.
— Pójdę sam do piwnicy wybrać wino, które pić mamy.
— Śliczny przywilej — odpowiedział Chicot. Idź z Bogiem.
Boromeusz wyszedł.
Chicot ścigał go okiem: jak tylko Boromeusz drzwi zamknął za sobą, zaraz poszedł uchylić obraz, przedstawiający morderstwo kredytu, zabitego przez złych płatników.
Obraz ten oprawiony w ramy czarne, zasłaniał otwór do wielkiej sali, gdzie można było patrzeć nie będąc widzianym.
Chicot znał doskonale ten otwór, bo nawet był jego wynalazkiem.
— A!... — rzekł — kochanku, ty mnie prowadzisz w miejsce zaufane, pakujesz w kąt, w którym myślisz, że mnie nikt nie dojrzy, a nie wiesz kochanku, że tu jest dziura, którą ja wszystko widzieć mogę. Zobaczymy panie kapitanie, kto z nas mocniejszy.
I wymawiając te słowa z wyrazem pogardy, przyłożył oko do szpary, zręcznie w sęku wyrobionej.
Ujrzał najprzód Boromeusza ostrożnie kładącego palec na ustach i mówiącego po cichu z gospodarzem, który kiwnięciem głowy na jego żądania przystawał.
Z poruszeń ust kapitana, Chicot wprawny w podobnych razach, odgadł zdanie wymówione.
— „Podaj nam wszystko do gabinetu i chociaż hałas jaki posłyszysz, nie wchodź”.
Potem, Boromeusz wziął lampkę wiecznie się palącą na murku, podniósł drzwi w podłodze i zeszedł do piwnicy, korzystając z drugiego przywileju, przyznawanego zaufanym zakładu.
Chicot szczególnym sposobem uderzył w przepierzenie.
Słysząc znajome sobie kołatanie, Bonhomet podskoczył na krześle i nadstawił uszów.
Chicot powtórnie zapukał, a teraz jak człowiek gniewający się, że go za pierwszym razem nie usłuchano.
Bonhomet pośpieszył do gabinetu i zastał Chicota z groźnem obliczem.
Na ten widok, Bonhomet krzyknął; sądził on jak wszyscy, że Chicot nie żyje i myślał, iż widzi upiera przed sobą.
— Co to znaczy, mój panie — rzekł Chicot od jakiego to czasu ludziom mojego stanu, dwa razy wołać pozwalasz?
— A! kochany panie Chicot, najprzód mi powiedz czy to ty, czy tylko twój cień.
— Czy ja, czy mój cień — odpowiedział Chicot — od chwili, jak mnie poznajesz, mój panie, sądzę, że powinieneś słuchać.
— Zapewne, rozkazuj pan.
— Jakikolwiek krzyk posłyszysz w tym gabinecie, panie Bonhomet, nie wchodź, aż chyba cię zawołam.
— Będzie to dla mnie tem łatwiejszem — odrzekł gospodarz, że to samo zalecenie dał mi towarzysz pański.
— Ale nie on — zawołał — rozumiesz mnie, panie Bonhomet; a jeżeli zawoła, to jakby nie wołał.
— Zgoda, panie Chicot.
— A teraz, oddal wszystkich gości, pod jakimbądź pozorem, abyśmy w dziesięć minut byli u ciebie wolni i samotni jak w wielki piątek.
— Za dziesięć minut, panie Chicot, kota nie będzie w moim zakładzie, wyjąwszy twego najniższego sługi.
— Idź, idź Bonhomet, zachowałeś cały mój szacunek — rzekł Chicot z powagą.
— A! mój Boże, mój Boże — mówił do siebie Bonhomet wzdychając, co się to będzie działo w moim domu?
A ponieważ szedł powoli, spotkał Boromeusza wychodzącego z piwnicy z sześciu butelkami wina.
— Słyszysz, rzekł do gospodarza, za dziesięć minut, żeby nikogo nie było u ciebie.
— Bohomet skłonił pogardliwa za zwyczaj głową i oddalił się do kuchni, myśląc o wykonaniu podwójnych rozkazów swych gości.
Boromeusz przyszedłszy do gabinetu, zastał Chicota z nogą wystawioną naprzód i uśmiechem na ustach.
Nie wiemy jak sobie pan Bonhomet poradził, ale w dziesięć minut ostatni chłopiec wyprowadzał kuchcika, mówiąc:
— O!... u naszego pana, na burzę się zanosi, uciekajmy, gdzie kto może.
Kiedy kapitan wszedł do gabinetu z koszykiem wina w ręku, Chicot przyjął go tak uprzejmie, że Boromeusz miał go za głupca.
Spiesznie odkorkowywał butelki, ale pośpiech był niczem, w porównaniu z pośpiechem Chicota.
Przygotowaniu niedługo trwały.
Obadwaj towarzysze, jak doświadczeni pijacy, zażądali wędliny, dla podniecenia pragnienia. Wędliny te przyniósł sam Bonhomet, któremu każdy z towarzyszów oddzielne dał znaki.
Bonhomet każdemu z nich odpowiedział; lecz gdyby kto bacznie patrzył na jego oczy, znalazłby różnicę między odpowiedzią Chicotowi, a Boromeuszowi.
Skoro gospodarz wyszedł, towarzysze pić zaczęli, nic nie mówiąc do siebie.
Chicot był wesoły, lecz kiedy niekiedy odzywał się tylko.
— Wyborny Burgund! doskonała szynka i wychylał znów butelki.
— Na honor — mówił do siebie Boromeusz — szczególniejsze będzie powodzenie, spoić takiego pijanicę.
Za trzecią butelką, Chicot wzniósł oczy w górę.
— Prawdę mówiąc — rzekł — pijemy, jak byśmy się chcieli jak najprędzej upić.
— A! bo też szynka tak słona!... — odpowiedział Boromeusz.
— Ale smaczna; nie bój się, przyjacielu, ja mam mocną głowę.
I każdy z nich, znowu wychylił butelkę.
Wino na każdym z dwóch towarzyszy inny sprawiało skutek, rozwiązywało język Chicota, a wiązało Boromeusza.
— A!... — mówił do siebie Chicot — milczysz przyjacielu, nie jesteś pewnym siebie.
— A!... — myślał Boromeusz — gawędzisz, zatem podpiłeś. Wiele potrzebujesz butelek przyjacielu?... — zapytał Boromeusz.
— Na co?
— Aby być wesołym.
— Ja dosyć będę miał cztery.
— A żeby podpić?
— Będzie sześć.
— A żeby się upić?
— Dwanaście.
— Gaskończyk — pomyślał Boromeusz — paple, a dopiero cztery wypił; kiedy tak, mamy jeszcze zapas — rzekł dobywając z kosza dla siebie i Chicota piątą butelkę.
Chicot zauważył, że z pięciu butelek stojących po prawej stronie Boromeusza, jedne były wpół, drugie w trzeciej części wypróżnione, żadna zaś pustą.
To utwierdziło go w myśli, która mu najprzód przyszła, że kapitan złe względem niego miał zamiary.
Powstał, aby wziąć piątą butelkę, którą mu Boromeusz podawał i zachwiał się na nogach.
— Dobrze — rzekł — czy czułeś?
— Co takiego?
— Trzęsienie ziemi.
— Ba!
— Tak, czuję trzęsienie...
— A! do licha! szczęściem, że dom pod „Rogiem obfitości” mocno zbudowany chociaż stoi na palach.
— Jakto, na palach?... — zapytał Boromeusz.
— Zapewne, bo się obraca.
— Prawda — odparł Boromeusz, wychylając kieliszek do ostatniej kropelki, czułem skutek, a nie odgadywałem przyczyny.
— Bo nie jesteś łacinnikiem — odpowiedział Chicot — bo nie czytałeś traktatu de „Natura rerum”, inaczej byłbyś wiedział, że niema skutku bez przyczyny.
— A więc, kolego — rzekł Boromeusz, ponieważ jesteś równie jak ja kapitanem, wszak prawda?
— Kapitanem, od stóp do głowy — odpowiedział Chicot.
— A więc, mój kochany kapitanie — zaczął znowu Boromeusz — ponieważ jak mówisz, nie ma skutku bez przyczyny, powiedz mi dla czego się przebrałeś?
— Jakto przebrałem?
— Z odzieży, którą nosiłeś, gdyś był u Dom Modesta.
— A jakże tam byłem ubrany?
— Jak mieszczanin.
— A!... prawda.
— Powiedz mi to naprzód, a potem, dalszą naukę filozofii poprowadzisz.
— Chętnie, ale i ty powiesz mi z kolei, dlaczego przebierałeś się za mnicha... zaufanie za zaufanie.
— Dobrze.
— Podaj rękę.
I sam podał dłoń kapitanowi.
Ten uderzył w dłoń jego.
— Na mnie kolej — rzekł Chicot.
I uderzył w dłoń Boromeusza.
— Chcesz koniecznie wiedzieć, dlaczego byłem za mieszczanina przebrany? — zapytał Chicot mówiąc niewyraźnie.
— Tak, to mnie obchodzi bardzo.
— Ale ty powiesz także?
— Słowo honoru.
— Kapitańskie słowo?.. tak umówiliśmy się.
— Prawda, zapomniałem o tem.
— Zatem powiedz.
— W dwóch słowach będziesz wiedział o wszystkiem.
— Słucham.
— Ja szpiegowałem.
— Jakto, ty szpiegujesz?..
— Nie inaczej.
— Więc twoim stanem jest szpiegostwo?
— Broń Boże! ja szpieguję jako amator.
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?..
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?
— Wszystko; najprzód szpiegowałem Dom Modesta, potem brata Boromeusza, potem Jakóba, potem cały klasztor.
— I cóż odkryłeś, godny przyjacielu?..
— Odkryłem najprzód, że Dom Modest jest głupcem.
— Tego i szpiegować nietrzeba.
— Za pozwoleniem, bo Jego królewska mość Henryk III-ci inaczej utrzymuje, nawet go myśli biskupem zrobić.
— Nic nie mam przeciwko temu; a dalej co odkryłeś?
— Następnie, że niejaki brat Boromeusz nie jest mnichem, ale kapitanem.
— Na prawdę to odkryłeś?
— Na pierwszy rzut oka.
— A dalej co?
— Odkryłem, że brat Jakób uczył się robić rapirem, za nim będzie robił mieczem.
— I to także odkryłeś — rzekł Boromeusz brwi marszcząc — a cóź więcej?
— Daj mi pić, bo nic więcej sobie nieprzypomnę.
— Czy pamiętasz, że szóstą już zaczynasz butelkę? — rzekł Boromeusz, śmiejąc się.
— To też podchmieliłem sobie — odpowiedział Chicot; czy już mogę rozpocząć wykład filozofii?...
— Daj pokój; myśmy tutaj pić przyszli.
— Pijmy więc.
I Chicot napełnił swoję szklanicę.
— A co. teraz przypominasz sobie? — zapytał Boromeusz.
— Oczem?
— Coś jeszcze widział w klasztorze...
— Do dyabła!
— Cóżeś widział?
— Widziałem mnichów, którzy zamiast paciorków, mieli miecze i którzy zamiast Dom Modestowi, tobie byli posłuszni.
— Prawda, ale to jeszcze nie wszystko.
— Nie wszystko; ale pić, pić, bo wszystko zapomnę.
A ponieważ butelka Chicota pustą była, podał szklankę Boromeuszowi, aby mu ją ze swojej napełnił, następnie duszkiem ją wychylił.
— A co, przypominasz sobie?... — zapytał Boromeusz.
— Tak sądzę.
— Cóżeś jeszcze widział?
— Widziałem spisek...
— Spisek? powtórzył Boromeusz, blednąc.
— Tak, spisek — odpowiedział Chicot.
— Przeciwko komu?
— Przeciw królowi.
— W jakim celu?
— W celu porwania go.
— Kiedy?
— Jak będzie z Vincennes powracał.
— Do licha!
— Co takiego?
— Nic, aleś to widział?
— Widziałem.
— I uprzedziłeś króla?
— Po to przyszedłem.
— Zatem ty jesteś powodem, że się nam nie udało?...
— Ja sam — odpowiedział Chicot.
— A! do pioruna! — mruknął Boromeusz pod nosem.
— Co mówisz? — zapytał Chicot.
— Mówię, że dobry masz wzrok.
— Ba! — odpowiedział Chicot jąkając się — ja jeszcze i coś więcej widziałem; podaj mi jeszcze jednę butelkę wina, a zadziwię cię mówiąc, co widziałem.
Boromeusz zadosyć uczynił żądaniu Chicota.
— Dobrze, zadziw mnie.
— Najprzód — rzekł — widziałem pana de Mayenne ranionego.
— Co u licha!
— Dalej widziałem wzięcie Cahors.
— Jakto! wzięcie Cahors!... więc ztamtąd przybywasz?
— Nie inaczej. A!... kapitanie, jakiż byłby widok, patrzeć na ciebie w czasie rozprawy.
— Nie wątpię o tem; więc byłeś przy królu Nawarry?
— Przy nim samym, jak teraz przy tobie.
— I opuściłeś go?
— Aby donieść tę wiadomość królowi francuzkiemu.
— A teraz z Luwru przybywasz?
— Kwadrans przed tobą.
— Ponieważ nie rozdzielaliśmy się od tego czasu, nie mam potrzeby pytać, coś widział od naszego spotkania się w Luwrze.
— I owszem, pytaj, pytaj, bo na honor, to bardzo ciekawe.
— Powiedz więc.
— Powiedz, powiedz — odrzekł Chicot — to łatwo bardzo mówić.
— Spróbuj.
— Jeszcze szklankę wina, żeby mi się język rozwiązał, tylko pełną. Otóż widziałem, koleżko, że wydobywając list do Jego królewskiej mości, drugi upuściłeś na ziemię.
— Drugi?... — zawołał Boromeusz podskakując.
— Tak, który tu jest.
I kilka razy machnąwszy ręką, palcem dotknął kaftana Boromeusza w miejscu, w którem się list znajdował.
Boromeusz zadrżał, jakby go kto rozpalonem dotknął żelazem.
— A! — rzekł — tego tylko brakowało!
— Czego?
— Żebyś to widział...
— Co?
— Do kogo ten list adresowany?
— Otóż powiem ci — rzekł Chicot, obudwoma rękami opierając się na stole — adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał Boromeusz — ale sądzę, że nic o tem nie mówiłeś królowi?...
— Nie mówiłem, ale powiem.
— Kiedy?
— Jak się prześpię.
I skłonił głowę na rękę.
— I wiesz, że ja mam list do księżnej Montpensier?... — zapytał kapitan głosem stłumionym, — Wiem doskonale — bąknął Chicot.
— I gdybyś mógł utrzymać się na nogach, poszedłbyś do Luwru?
— Poszedłbym do Luwru.
— Donieść mnie?...
— Tak, donieść ciebie...
— I nie żartujesz?...
— W czem?
— Że jak się tylko prześpisz...
— Cóż dalej?
— To król będzie wiedział o wszystkiem?
— Kochany przyjacielu — odpowiedział Chicot, podnosząc głowę i wpatrując się w Boromeusza — ty jesteś spiskowcem, a ja szpiegiem; ty knujesz spisek, ja o tem donoszę. Każdy wypełnia swoje rzemiosło. Do widzenia, kapitanie; dobranoc.
I mówiąc te słowa, Chicot nie tylko dawniejszą przybrał postawę, ale tak się usadowił przy stole, że oparłszy głowę na rękach, grzbiet tylko widzieć dawał.
— A!... — rzekł Boromeusz, zapłonionemi oczyma patrząc na towarzysza — ty mnie chcesz donieść kochanku?
— Jak się tylko przebudzę, przyjacielu — odpowiedział Chicot.
— Ale czy się przebudzisz, to pytanie!... — zawołał Boromeusz.
I w tym samym czasie, silnie uderzył w krzyż Chicota szyjką od butelki, sądząc, że go na wylot przebije.
Lecz myślał, że Chicot nie ma na sobie koszulki żelaznej, której od Dom Modesta pożyczył.
Szyjka pękła na żelaznej koszulce, której Chicot powtórnie winien był życie.
Prócz tego, za nim morderca przyszedł do siebie ze zdumienia, prawa ręka Chicota wyciągając się jak sprężyna, opisała półkole i uderzyła pięścią, w twarz Boromeusza, a ten potoczył się i krwią oblany na mur upadł.
Lecz podniósł się natychmiast i dobył miecza.
W jednej chwili Chicot powstał i uzbroił się.
Ślady upojenia znikły jakby cudem.
Chicot trzymał się wsparty na lewej nodze, patrzył wprost i rękę wyprężył, gotową na odparcie wroga.
Stół, na którym stały próżne butelki, przedzielał dwóch nieprzyjaciół i był dla nich niejako szańcem.
Widok krwi płynącej z nosa na twarz i z twarzy na ziemię, rozjątrzył Boromeusza; tracąc przytomność, rzucił się na nieprzyjaciela tak blisko, jak na to stół pozwalał.
— Przeklęte bydlę — mówił Chicot — przekonaj się jak jesteś pijany, kiedy z jednego końca stołu na drugi dostać nie możesz, moja zaś ręka o sześć cali dłuższa od twojej i miecz zatem dłuższy od twego, przekonaj się...
I Chieot z szybkością błyskawicy wyciągnął rękę i ukłół w czoło Boromeusza.
Boromeusz krzyknął więcej z gniewu jak z bólu, że zaś był junak niepospolity, natarł zapalczywie.
Chicot po drugiej stronie stołu, wziął krzesło i usiadł spokojnie.
— Mój Boże! jak ci wojacy są głupi!... — rzekł wznosząc ramiona, powiadają, że umieją bronią robić, a każdy mieszczanin, gdyby tylko chciał, mógłby ich zabijać jak muchy! Dalej, bo mnie widzę chcesz oślepić. A! kochanku, na stół włazisz, tego tylko brakowało. Ostrożnie, bo straszne są pchnięcia z dołu, a dla przekonania, nadzieję cię jak królika.
I ukłół go w brzuch jak pierwej w czoło.
Boromeusz ryknął wściekle i ze stołu zeskoczył.
— Dobrze — rzekł Chieot — teraz jesteśmy na równi i możemy ścierając się rozmawiać: A! kapitanie, więc oprócz spisków i mordować umiesz?
— Czynię to dla mojej sprawy, co ty dla twojej — odrzekł Boromeusz zbierając myśli i pomimowoli patrząc na siejące iskry oczy Chicota.
— Otóż tak się mówi kochanku. Ale pomimo tego, widzę, żem więcej wart od ciebie.
Boromeusz zadał raz Chicotowi, który go w piersi ugodził.
— O! znam to pchnięcie kochanku, to, to samo, któregoś uczył Jakóba. Ale powiadam ci, że więcej jestem wart od ciebie, bo ja nie zaczynałem walki, chociaż serdeczną do niej miałem ochotę; co więcej pozwoliłem ci spełnić twój zamiar, nadając mojemu ciału stosowną do tego postawę; teraz nawet zasłaniam się tylko i chcę z tobą wejść w układy.
— Żadnych układów!... — krzyknął Boromeusz — rozjuszony spokojnością Chicota.
I dał pchnięcie, któreby gaskończyka na wylot przebiło, gdyby ten przy pomocy długich nóg w bok nie uskoczył.
— Zawsze jednak powiem ci mój projekt, rzekł, żebym nie miał sobie nic do wyrzucenia.
— Milcz — wołał Boromeusz — to nadaremnie!
— Słuchaj — rzekł Chicot — to dla mojego sumienia, nie pragnę krwi twojej, rozumiesz? i nie chcę cię zabijać, chyba w ostateczności.
— Zabij, jeśli możesz — odpowiedziały Boromeusz wściekły.
— Już raz w życiu mojem zabiłem podobnego tobie zucha, nawet powiem, że większego od ciebie. Ty go znasz pewnie, bo do Gwizyuszów należał a był adwokatem.
— A! Mikołaj Dawid — mruknął Boromeusz stając odpornie.
— Nieinaczej.
— Ty go zabiłeś?
— Ja, i tylko tem ślicznem pchnięciem, które i tobie pokażę, jeżeli na układ nie przystaniesz.
— Jakiż to układ? zobaczmy.
— Przejdziesz ze służby księcia Gwizyusza do służby królewskiej, nie opuszczając jednak Gwizyusza.
— To jest zostanę szpiegiem, jak ty?
— Bynajmniej, jest w tem różnica: mnie nie płacą a ty będziesz płacony, pokażesz mi list Gwizyusza do księżnej Montpensier, pozwolisz go skopiować a ja cię aż do nowej sposobności, w spokoju zostawię; a co, czy zgoda?
— Masz — rzekł Boromeusz — oto moja odpowiedź.
Odpowiedzią Boromeusza było pchnięcie, tak szybko wykonane, że koniec miecza zadrasnął ramię Chicota.
— Hola! hola!... — zawołał Chicot — widzę, że chcesz koniecznie, ażebym ci pokazał pchnięcie Mikołaja Dawida, to rzecz piękna i bardzo prosta.
I Chicot trzymający się do tej pory odpornie, postąpił naprzód i zaczął nacierać.
— Oto masz te pchnięcie — mówił Chicot, robię fałszywe natarcie w czterech poruszeniach.
I zrobił je.
Boromeusz osłaniał się odpierając natarcia, lecz widząc się na nowo zagrożonym, cofnął się w tył i musiał zatrzymać, albowiem po za nim przepierzenie było.
— To źle, że opisujesz koło, moja pięść lepsza od twojej; oto nacieram, pilnuj się, bo cię dotknę, albo raczej zabiję.
W rzeczy samej, poruszenie było tak spieszne, że pchnięcie ugodziło w pierś Boromeusza, prześliznęło się jak igła pomiędzy bokami i utkwiło z łoskotem w tarcicę przepierzenia.
Boromeusz wyciągnął ręce i miecz upuścił; oczy jego krwią nabiegły, gębę otworzył a czerwona piana ukazała się na ustach; pochylił głowę na ramię, z jękiem do harkania podobnym, nogi się pod nim zachwiały i ciało spadając ku ziemi rozprzestrzeniało ranę nie odrywając się od przepierzenia tak, że nieszczęśliwy wyglądał jak ogromny nietoperz trzepoczący nogami.
Chicot zimny i obojętny, jakim był zazwyczaj w ważnych okolicznościach, nadewszystko, kiedy w głębi serca był przekonany, że dopełnił tego co mu sumienie kazało, wyjął miecz utkwiony horyzontalnie w desce, odpiął pas kapitanowi, odpiął kaftan i wydobył z niego list z adresem:
Tymczasem krew strumieniem płynęła z rany i boleść konania malowała się na twarzy ranionego.
— Umieram, jąkał. Panie, miej litość nade mną.
To ostatnie odwołanie się do miłosierdzia Boskiego, dokonane przez człowieka, który może w ostatniej dopiero chwili o nim pomyślał, rozczuliło Chicota.
— Miejmy litość — rzekł — a ponieważ, ten człowiek ma umrzeć, niech przynajmniej jak najlepiej umiera.
I zbliżając się do przepierzenia, wydobył z niego miecz, podtrzymując ciało Boromeusza, aby się nie rozbiło o ziemię.
Ale ta przezorność była zbyteczną; lodowata śmierć owładnęła już członki pokonanego, nogi zachwiały się pod nim; wyśliznął się z rąk Chicota i ciężko upadł na ziemię.
Po tem wstrząśnieniu, strumień krwi wypłynął z rany, a z nim reszta życia Boromeusza uciekła.
Wtedy Chicot otworzył drzwi i pana Bonhomet przywołał.
Wołać nie było potrzeba dwa razy; zacny gospodarz słuchał za drzwiami i słyszał z kolei łoskot stołu i ławek, szczęk mieczy i upadek ciała ciężkiego; prócz tego, ten czcigodny człowiek zanadto dobrze znał wojskowych a mianowicie charakter Chicota, aby się nie domyślał co się tam dzieje.
Tego tylko nie widział, który z dwóch przeciwników powalonym został.
Trzeba powiedzieć na pochwałę pana Bonhomet, że twarz jego przybrała wyraz prawdziwej radości, gdy usłyszał głos Chicota i skoro ujrzał, że zdrów i cały drzwi mu otwiera.
Chicot, przed którym nic nie uszło, spostrzegł ten wyraz twarzy i był wdzięcznym.
Bonhomet drżący wszedł do gabinetu.
— A! Jezus Marya!... — zawołał, widząc kapitana we własnej krwi pływającego.
— Mój Boże — rzekł Chicot — patrzaj co się to z ludźmi dzieje; poczciwy kapitan jak widzisz jest chory.
— Ha! ha! ha! panie Chicot — zawołał pan Bonhomet zanosząc się od śmiechu.
— No i cóż?... — zapytał Chicot.
— Na co sobie było mój dom obierać do podobnej egzekucyi?... taki piękny kapitan!
— To wołałbyś żebym ja leżał na ziemi?
— O! nie, nie, nigdy — zawołał gospodarz z głębi serca.
— A jednak stać się to mogło, gdyby nie Boska opatrzność.
— Czy tak?
I zniżył się do gospodarza, tak, aby ten mógł widzieć jego ramiona.
Kaftan Chicota był przedziurawiony na krzyżu, plama czerwona, okrągła, wielkości talara brzegi dziury czerwieniła.
— Krew!... — zawołał Bonhomet — krew! pan jesteś raniony!
— Zaczekaj, zaczekaj, Chicot zdjął kaftan, a następnie koszulę.
— Teraz patrz — powiedział.
— A! jakie szczęście, żeś pan miał zbroję na sobie; widać, że ten zbrodniarz chciał pana zamordować?
— Zapewne, że nie ja zrobiłem sobie ranę pomiędzy ramionami; co widzisz więcej?
— Kółka połamane.
— Silny był pan kapitan; a pod zbroją co się dzieje?
— Ciało skrwawione.
— Kiedy tak, to zdejmę zbroję.
Chicot zdjął zbroję i obnażył krzyż, składający się z kości skórą powleczonych.
— A!... panie Chieot — zawołał Bonhomct — masz ranę wielką jak talerz.
— To krew nabiegła; ale mniejsza o to, daj mi białą koszulę, nalej w szklankę wina i oliwy i obmyj mi przyjacielu tę ranę.
— Ale to ciało, panie Chicot, co z niem zrobimy?
— Niech cię to nie obchodzi.
— Dla czego niema mnie obchodzić?
— Daj mi pióra i papieru.
— Zaraz, kochany panie Chicot.
I Bonhomet wybiegł z gabinetu.
Tymczasem Chicot. który widać nie miał czasu do stracenia, koniec noża rozgrzewał przy lampce i odejmował nim pieczątkę listu.
Następnie, gdy go nic nie zatrzymywało, wyjął list z koperty i odczytał z widocznem zadowoleniem.
Kiedy kończył czytanie, pan Bonhomet wracał z winem, oliwą, papierem i piórem.
Chicot postawił przed sobą kałamarz, położył papier i usiadł tyłem do Bonhometa.
Bonhomet zrozumiał dany znak i wziął się do obmywania rany.
Podczas gdy Bonhomet obmywał ranę, Chicot przepisywał list Grwizyusza, pisany do siostry i każdy wyraz rozbierał.
List był tej treści:
„Kochana siostro! wyprawa do Antwerpii dla wszystkich się powiodła, wyjąwszy dla nas; będą ci mówić, że książę Andegaweński zginął, nie wierz temu, bo żyje.
„Żje, rozumiesz? i w tem cała jest kwestya.
„Cała dynastya w tych dwóch wyrazach; te dwa wyrazy oddzielają dom Lotaryngski od tronu francuskiego, a oddzielają przepaścią niezgłębioną.
„Jednakże nie troszcz się tem bardzo... odkryłem, że dwie osoby, które sądzono, że umarły, żyją i jest wszelka nadzieja, że zgon księcia przyśpieszą.
„Myśl więc tylko o Paryżu, za sześć tygodni przyjdzie czas, że Liga działać pocznie; niechaj więc sprzymierzeni wiedza, że chwila się zbliża i niech będą gotowi.
„Wojsko jest w komplecie; liczymy dwanaście tysięcy ludzi pewnych i dobrze uzbrojonych, wejdę z niemi do Francyi pod pozorem zwalczenia hugonotów niemieckich, którzy mają dać pomoc Henrykowi, królowi Nawarry; pobiję hugonotów i wszedłszy do Francyi jak pan, będę nią rządził”.
— Ho! ho! — rzekł Chicot.
— Może cię panie uraziłem?.. — zapytał Bonhomet, przestając trzeć ranę.
— Trochę, mój poczciwcze.
Chicot czytał dalej:
P. S. „Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu; tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują.”
— Do dyabła! — mruknął Chicot, to ciemno trochę.
I powtórnie odczytał.
„Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu”...
— Jaki plan? — zapytał siebie.
„Tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują”.
— Jaki honor? — Chicot znowu powtórzył.
— Nakoniec — rzekł Chicot — wszystko się wyjaśniło, oprócz post-scriptum. Dobrze, będziemy nad tem czuwali.
— Panie Chicot — odważył się odezwać Bonhomet, sądząc, że Chicot czytać przestał — nie raczyłeś mi powiedzieć, co mam z tym trupem uczynić.
— To rzecz bardzo prosta.
— Dla pana, który tak wiele masz imaginacyi, ale nie dla mnie.
— A więc, przypuśćmy naprzykład, że ten nieszczęśliwy kapitan pokłócił się na ulicy ze szwajcarami albo rajtarami i że go tutaj przyniesiono rannego, czybyś odmówił przyjęcia go?
— Zapewne że nie, bylebyś mi tego panie Chicot nie bronił.
— Przypuśćmy, że przyniesiony tutaj, pomimo danego mu ratunku, na twoich rękach umarł.
Czy twoja w tem wina?
— Zapewnie, że nie.
— I zamiast wyrzutów, godzieneś pochwal za twoję ludzkość i gościnność; przypuśćmy jeszcze, że umierając, biedny kapitan wymówił imię znajome tobie, imię przeora Jakóbitów.
— Imię Dom Modesta Gorenflot!.. — zawolał Bonhomet z podziwieniem.
— Tak, Modesta Gorenflot. A więc, pójdziesz uprzedzić Dom Modesta; Dom Modest przybiegnie i znajdzie w kieszeniach umarłego kieskę, rozumiesz? znajdując zaś kieskę i list, nikt najmniejszego podejrzenia mieć nie może.
— Rozumiem, panie Chicot.
— Prócz tego, zamiast kary, otrzymasz nagrodę.
— Wielkim jesteś człowiekiem, panie Chicot, biegnę do przeoratu Ś-go Antoniego.
— Zaczekaj, wszak mówiłem o kiesce i o liście.
— A! list, pan go masz w ręku.
— Nieinaczej.
— Nie trzeba mówić, że go przeczytano i przepisano?
— Właśnie za to, że ten list będzie nietknięty, otrzymasz nagrodę.
— Więc jest tajemnica w tym liście?
— W dzisiejszym czasie, wszędzie są tajemnice, panie Bonhomet.
Chicot po tak treściwej odpowiedzi, przylepił na list pieczątkę tak, że najbystrzejsze oko śladu jej naruszenia dojrzeć nie mogło; poczem włożył list w kieszeń umarłego, kazał sobie na ranę przyłożyć płaty umaczane w winie i oliwie, wdział koszulę, na nią zbroję, podniósł miecz, obtarł go, włożył do pochwy i oddalił się.
Próżniej powracając, dodał:
— Jeżeli bajka, jaką wymyśliłem, nie dobrą ci się wydaje, można oskarżyć kapitana, że się sam przebił.
— Sam?
— To nie obwinia nikogo, rozumiesz.
— Ale biedaka nie pochowają na cmentarzu...
— Albo to będzie krzywda dla niego?
— Ja tak sądzę.
— Rób więc, jak ci się podoba. Bądź zdrów.
I jeszcze raz powrócił.
— Zapomniałem; ja muszę zapłacić, bo on nie żyje.
I rzucił trzy talary na stół.
Po czem, wskazujący palec położył na ustach na znak milczenia i wyszedł.
Nie bez silnego wzruszenia Chicot ujrzał ulicę Augustyanów, spokojną i pustą, kilka domów oddzielających od jego mieszkania, a nakoniec jego ukochany domek z trójkątnym dachem, spruchniałym balkonem i rynnami ozdobionemi w smoki.
Tak lękał się, aby pustego placu na miejscu tego domu nie zastał, tak obawiał się, aby całej ulicy kiedykolwiek pożar nie strawił, że obecnie ulica i dom zdawały mu się wzorem czystości, wdzięku i przepychu.
Chicot ukrył w wydrążeniu kamienia służącym za podstawę jednej z kolumn balkonu, klucz od ulubionego domku.
W owym czasie, klucze od kufrów, szaf, lub innych sprzętów wyrównywały wielkością kluczom od bram i domów; biorąc zaś stosunek, klucze od domów; były tak wielkie, jak dziś klucze od miast.
Obliczył więc ile by go utrudzało nosić w kieszeni klucze tak ogromnej wagi i objętości i dla tego postanowił je ukryć w miejscu bezpiecznem.
Chicot znalazł klucz tam gdzie go zostawił.
Toż samo było ze sprzętami w pierwszym pokoju, z deską przybitą do podłogi i tysiącem talarów spokojnie spoczywających w dębowej szkatułce.
Chicot nie był skąpy, więcej nawet rozrzutny, często obiema rękami rozrzucał złoto, poświęcał materyalizm idei ducha, co zawsze jest filozofią człowieka jakiej takiej wartości, lecz pomimo to, w danej chwili nikt lepiej od niego nie wiedział, na ile smacznych kąsków da się podzielić całość nazwana talarem.
— Na honor — mówił Chicot schylony na środku pokoju, mając przy sobie odbitą z podłogi tarcicę i skarb przed oczyma — na honor, godnego mam sąsiada, który i sam skarb mój szanował i drugim szanowane go kazał; prawdę mówiąc, jest, to w dzisiejszym czasie rzadka zaleta.
Winienem podziękować temu grzecznemu człowiekowi i dziś w wieczór jeszcze tego dopełnię.
Ukrywszy pieniądze, przybił deskę, zbliżył się do okna i spojrzał wprost siebie.
Dom na przeciwko miał jak zawsze barwę szarą, posępną.
— Sądzę, że nie musi to być godzina snu, — myślał Chicot — a prócz tego ci ludzie nie bardzo muszą być do snu usposobieni. Zobaczymy.
Zeszedł na dół z uśmiechem na twarzy, i zapukał do drzwi sąsiada.
Zauważy! szelest na schodach i szybkie stąpanie, zaczekał przeto dość długo nim powtórnie zapukał.
Tym razem, drzwi się otworzyły i jakiś mężczyzna ukazał się w cieniu.
— Dobry wieczór — rzekł Chicot wyciągając rękę, powróciłem i przychodzę powitać cię, mój zacny sąsiedzie.
— Co takiego?.. — odpowiedział głos niepewny, którego akcent zadziwił Chicota.
Jednocześnie mężczyzna, który drzwi otwierał, w tył się cofnął.
— Przepraszam — rzekł Chicot — to nie pan byłeś moim sąsiadem kiedym wyjeżdżał, ale pomimo tego, zdaje się, że znam pana.
— I ja także — odpowiedział młodzieniec.
— Pan jesteś wice-hrabia Ernauton de Carmainges.
— A pan jesteś widmem chyba.
— Prawda, jakby z obłoków spadam.
— Koniec końcem, czego pan żądasz? — zapytał młodzieniec cierpko.
— Przepraszam, może panu przeszkadzam.
— Bynajmniej, tylko proszę mi powiedzieć, czego żądasz?
— Nic, tylko chciałem mówić z panem domu.
— A więc pan mów.
— Jak to?
— Bo panem domu ja jestem.
— Pan?... od jakiego czasu?
— Od trzech dni.
— Dom więc był do sprzedania?
— Zapewne, skoro go kupiłem.
— A dawny właściciel?
— Jak pan wadzisz, już tu nie mieszka.
— A gdzie się znajduje?
— Nie wiem.
Porozumiejmy się — rzekł Chicot.
— I owszem.... — odpowiedział Ernauton z wyraźną niecierpliwością — ale mówmy predzej.
— Dawny właściciel był człowiekiem mającym lat dwadzieścia pięć do trzydziestu.
— Bynajmniej, był to starzec siedmdziesięcioletni.
— Łysy?
— Nie, miał gęste siwe włosy.
— Miał ogromną, bliznę po lewej stronie twarzy.
— Nie widziałem blizny, ale bardzo wiele zmarszczek.
— Nic tego nie pojmuję — rzekł Chicot.
— Nakoniec — odezwał się Ernauton po chwili milczenia — czegóż pan żądasz od tego człowieka?
Chicot miał szczerze powiedzieć po co przyszedł, lecz tajemnicze zjawienie się Ernautona przypomniało mu pewne przysłowie.
— Chciałem go odwiedzić jako sąsiada — rzekł.
Tym sposobem, Chicot nie kłamał i nic nie powiedział.
— Mój kochany panie — mówił Ernauton z grzecznością, lecz znacznie zmniejszając otwór drzwi, które trzymał na wpół przymknięte — bardzo mi przykro, że nie mogę dać objaśnień dokładniejszych.
— Dziękuję panu — rzekł Chicot — dowiem się gdzieindziej.
— Lecz — mówił dalej Ernauton coraz bardziej drzwi przymykając — to jednak przyjemnie jest dla mnie, że zbliżyłem się z tobą.
— Wołałbyś, żebyś mnie nigdy nie widział mruknął Chicot, oddając ukłon za ukłon.
Jednak, pomimo tej odpowiedzi, Chicot, roztargniony, zapomniał oddalić się; Ernauton zaś zamykał drzwi mówiąc:
— Do widzenia.
— Jeszcze chwilę, panie de Carmainges — rzekł Chicot.
— Żałuję mocno — odrzekł Ernauton — że nie mam czasu; czekam tu na pewną osobę, która byłaby obrażoną, gdyby ją przyjmowano publicznie.
— A!... rozumiem — odpowiedział Chicot; — oddalam się i przepraszam.
— Żegnam pana.
— Do widzenia.
I Chicot zwolna się cofając, widział jak mu drzwi przed nosem zamknięto.
Słuchał czy podejrzliwy młodzieniec czatuje na jego odejście, lecz Ernauton wchodził na schody; Chicot więc udał się do swego domu i w nim się zamknął, z postanowieniem szanowania spokojności nowego sąsiada, ale zarazem, według zwyczaju swojego, nie spuszczania go z oczu.
W rzeczy samej, Chicot nie był człowiekiem, który usypia kiedy mu się coś ważnego przytrafi, bez rozważenia i rozebrania wypadku; pomimowoli, a może było to skutkiem jego organizmu, doznane wypadki ustawicznie snuły mu się przed oczyma i przedstawiały jak trupy do rozbioru anatomicznego.
Do tego czasu, głównie go zajmowało wyrażenie w liście Gwizyusza: „Zupełnie zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu” lecz nie mogąc go zrozumieć, odłożył na stronę i nową myśl wziął pod rozwagę.
Chicot zaczął myśleć dla czego Ernauton zajął tajemniczy domek, którego mieszkańcy nagle zniknęli.
Tem bardziej, że do pierwotnych mieszkańców, mogło się stosować wyrażenie Gwizyusza względem księcia andegaweńskiego.
Był to wypadek godny uwagi, a Chicot wierzył w wypadki, będące dziełem Opatrzności.
Rozwijał nawet w tym względzie dosyć dowcipną teoryę.
Zasadą tej teoryi była myśl, która naszem zdaniem wcale złą nie była.
— Otóż ta myśl:
Wypadek jest zawsze od Boga zesłany.
Wszechmocny tylko w ważnych okolicznościach tego środka używa; nadewszystko, kiedy widzi, że ludzie są dosyć przezorni i umiejętni, że umieją obliczyć następstwa z porządku rzeczy wynikające.
Bóg zaś lubi, albo raczej lubić musi niszczyć dumne zamiary, które raz ukarał topiąc ludzi.
Bóg więc, mówimy, albo raczej tak mówił Chicot, Bóg lubi mieszać dumne zamiary, za pomocą żywiołów ludziom nieznanych, których siły nie są w stanie obliczyć.
Ta teorya, jak widzimy, obejmuje obszerne argumenty i może dostarczyć świetnych zadań do rozwiązania; lecz zapewne czytelnik woli równie jak Chicot, zamiast badań filozoficznych dowiedzieć się, co robił Ernauton w swoim domku. Chicot więc rozważał dla czego znajduje Ernautona tam, gdzie dawniej widział Remyego.
Rozważał to z dwóch przyczyn; najprzód, że ci dwaj ludzie nie znali się i dla tego musiał być pomiędzy niemi pośrednik, nieznany Chicotowi.
Powtóre, że dom został kupiony przez Ernautona, który nie miał pieniędzy.
Prawda, myślał Chicot siadając jak tylko można najwygodniej na rynnie, zwyczajnem stanowisku swojem, prawda, że młodzieniec opowiada o odwiedzinach, i że te odwiedziny mogą być od kobiety, bo dziś bogate panie wiele sobie pozwalają. Ernauton jest młody, piękny i wytworny; Ernauton mógł się podobać i na schadzki kazano mu kupić ten domek; kupił więc i przyjął schadzkę. Ernauton, myślał dalej Chicot, żyje na dworze i jakaś dama dworu kocha go. Biedny chłopiec, czy tylko kochany?... wszystko mi się zdaje, że wpadnie w przepaść. Gdybym mu wyciął naukę moralną?... ale nauka moralna w tym razie bezużyteczną jest i głupią: bezużyteczna bo jej nie będzie słuchał; głupia, bo lepiej poszedłbym spać i pomyślał o tym biednym Boromeuszu. Właśnie, myślał znów Chicot zasępiając się, jedne rzecz widzę: że nie ma wyrzutów sumienia i że to uczucie jest względne; dowód, że zabicie Boromeusza nic mnie nie wzrusza, a zajmuje mnie położenie pana de Carmainges; myślę nawet, że gdyby Boromeusz przybił mnie do stołu jak ja przybiłem go do ściany, równic nie miałby nic sobie do wyrzucenia.
Właśnie w tym punkcie rozumowania był Chicot, gdy z zamyślenia wyrwało go przybycie lektyki ze strony zajazdu pod „pięknym Rycerzem” Lektyka zatrzymała się na progu domu tajemniczego.
Dama cała zasłonięta, wysiadła z niej i znikła we drzwiach, które Ernauton na wpół otworzył.
— Biedny chłopiec — rzekł Chicot — wcale się niemyliłem, on oczekiwał kobiety; kiedy tak, to idę spać.
I mówiąc to, powstał, ale nieruszył się z miejsca.
— Mylę się — rzekł — ja wcale nie będę spał i utrzymuję co dawniej powiedziałem; jeżeli nie śpię, to nie dlatego abym doznawał wyrzutów sumienia, ale że mnie ciekawość pali i jeżeli pozostanę na mojem stanowisku, to tylko dlatego abym się dowiedział, co to za piękność zaszczyca mojego Ernautona. Lepiej uczynię, że się nie będę kładł, bo gdybym się położył, znowu bym wstawał.
I znowu usiadł.
Prawie godzina upłynęła, a trudno było powiedzieć czy Chicot marzył o nieznajomej piękności, czy o Boromeuszu, tak był zajęty myślami; w tem posłyszał na końcu ulicy tentent jeźdzca pędzącego.
W rzeczy samej, ukazał się jeździec płaszczem okryty, Zatrzymał się na środku ulicy i zdawał się rozpatrywać.
Spostrzegłszy niosących lektykę, zbliżył się do nich, a wtedy miecz mu zabrzęczał u boku.
Tragarze chcieli go zatrzymać; lecz on szepnął im kilka wyrazów i nie tylko przepuścili go, ale nawet jeden z nich odebrał lejce od niego.
Nieznajomy postąpił ku drzwiom i mocno do nich zapukał.
— Przez Boga!... — rzekł Chicot — jakżem dobrze uczynił, żem tu pozostał. Moje przeczucia, które mi mówiły, że tu zajdzie coś ważnego wcale mnie nie omyliły. Biedny Ernauton, otóż i mąż. Będziemy świadkami niepospolitej bójki. Jednak, jeżeli mąż, to dobrze robi, że tak mocno puka.
Pomimo urzędowego pukania, nie otwierano wcale.
— Otworzyć!... — wołał pukający.
— Otworzyć!... — wołali tragarze.
— To mąż zapewne. — mówił do siebie Chicot — zagroził widać tragarzom, że ich oćwiczy albo powiesi i oni są za nim. Biedny Ernauton, żywcem go chyba ze skóry obedrą. O! na to nigdy niepozwolę; bo kiedy on mi niósł pomoc i ja o nim zapomnieć nie mogę.
Chicot był wspaniałym, a do tego, ciekawym; odpasał więc długi miecz, wziął go pod pachę i spiesznie zeszedł ze schodów.
Chicot umiał otwierać drzwi bez skrzypienia, co jest koniecznem dla każdego, kto chce podsłuchiwać z korzyścią.
Stanął pod kolumną balkonu i czekał.
Zaledwie stanął, aliści drzwi domku otwarły się na jeden wyraz, który nieznajomy cicho, przez dziurkę od klucza wymówił; jednak pozostał na progu, po chwili nieznajoma pani ukazała się.
Jeździec wziął ją pod rękę podprowadził do lektyki, zamknął ją i wsiadł na konia.
— Nie ma co wątpić, to mąż — rzekł Chicot — jednak poczciwa dusza, nie szuka pana Ernautona, aby go żywcem rozszarpać.
Lektyka puściła się w drogę a za nią jeździec.
— Na Boga, muszę iść za niemi — rzekł Chicot — muszę, wiedzieć co to za jedni i gdzie się udają; zawsze z tego wyciągnę radę dla mojego przyjaciela pana de Carmainges.
W rzeczy samej, Chicot udał się za orszakiem, uważając na to, aby się trzymać ścian murów i stąpaniem nie sprawić łoskotu.
Wielkie było zadziwienie Chicota, skoro ujrzał lektykę, zatrzymującą się przed zajazdem pod „Pięknym rycerzem.”
Prawie zaraz, jakby kto czuwał tam, brama się otworzyła.
Nieznajoma wysiadła z lektyki i weszła na wieżyczkę, której okno było oświetlone.
Mąż szedł za nią.
Przed niemi szła pani Fournichon, ze świecą w ręku.
— Teraz — rzekł Chicot, krzyżując ręce — nic już nie rozumiem...
Chicotowi zdawało się, że gdzieś widział już przyjemny układ nieznajomego; lecz ponieważ w czasie podróży do Nawarry, mnóstwo spotykał rozmaitych osób, pamięć nie podsuwała mu ze zwyczajną łatwością nazwiska, które chciał wymówić.
Kiedy nasz godny gaskończyk ukryty w cieniu, z oczami zwróconemi na oświetlone okno, badał, co to za mężczyzna i kobieta zeszli się na schadzkę pod „Pięknym rycerzem”, ujrzał, że brama zajazdu otwiera się i w promieniu światła widać jakby cień mnicha.
Cień zatrzymał się na chwilę, aby patrzeć na to samo okno, które Chicot miał na uwadze.
— A!... — rzekł — zdaje mi się, że suknia, jakóbity, widać pan Gorenflot zwolnił karność zakonną, kiedy pozwala o tej godzinie i w miejscu tak odległem włóczyć się zakonnikom.
Chicot ścigał oczyma zakonnika, kiedy ten szedł ulicą Augustyańską i jakieś przeczucie mówiło mu, że w nim znajdzie rozwiązanie zagadki, nad którą męczył się napróżno.
Prócz tego, Chicot, w nieznajomym jeźdzcu poznawał znajomego, a w mnichu znów widział ułożenie ludzi przywykłych do fechtowania.
— Niech zginę — rzekł — jeżeli pod tą odzieżą nie ukrywa się ten mały łotr, którego chciano mi dać za towarzysza podróży, a który tak doskonale rapirem robi.
Zaledwie myśl ta przyszła Chicotowi, przyśpieszył kroku i wkrótce dogonił chłopca biegnącego z suknią podkasaną.
Nie była to rzecz trudna, zważywszy, że mnich przystawał co chwila i w tył oglądał, jakby z żalem się oddalał.
Spojrzenia jego skierowane były ku oknu oświetlonemu.
Chicot był pewny, że go domysł nie zawiedzie.
— Hola! kumciu — zawołał — Kubusiu Clement, poczekaj!
A wołał głosem tak wojskowym, że mnich, aż zadrżał.
— Kto mnie woła?... — zapytał wyzywająco.
— Ja!... — odpowiedział Chicot stając przed jakóbitą — a co, poznajesz mnie synku?
— A! pan Robert Briquet! — zawołał mnich.
— Ja sam, kochanku. Gdzie idziesz tak późno, moje dziecię?
— Do opactwa, panie Briquet.
— Dobrze, ale zkąd wracasz?
— Ja?
— Zapewne, że ty, włóczęgo.
Młodzieniec zadrżał.
— Nie wiem co mówisz panie Briquet — odpowiedział — wysłany byłem w ważnym interesie przez Dom Modesta, on sam może ci to powiedzieć, jeżeli zechcesz.
— Wszystko to dobrze, mój ty świętoszku, ale bierzemy knot za świecę.
— Wszakże się dobrze rozumiemy.
— Ale bo widzisz, to niezwyczajne, aby suknia twojej podobna wychodziła z szynku.
— Z szynku, ja?
— Alboż dom, z którego wyszedłeś nie jest zajazdem pod „Pięknym Rycerzem”? A! widzisz kochanku złapałem cię.
— Wyszedłem z tego domu — odpowiedział Clement — lecz nie wyszedłem z szynku.
— Jakto!.. — rzekł Chieot — alboż dom pod „pięknym Rycerzem” nie jest szynkiem?
— Szynk jest domem, w którym się pije, a ja nie piłem w tym domu.
— Dyabelnie subtelne tłomaczenie i jak z niego sądzić mogę, wielkim kiedyś będziesz teologiem; lecz jeżeli nie piłeś w tym domu, cóż tam robiłeś?
Clement nieodpowiedział, a Chicot pomimo ciemności, widział na jego twarzy stałe postanowienie nie wyrzeczenia słowa więcej.
To postanowienie nie podobało się naszemu przyjacielowi, który wszystko wiedzieć pragnął.
Przecież, w milczeniu Clementa nie było nic cierpkiego; przeciwnie zdawał się być uradowanym, że spotkał swojego nauczyciela broni, mistrza Roberta Briquet i był z nim otwartym o tyle, o ile mógł być nim człowiek skryty z natury.
Rozmowa zupełnie ustala.
Chicot, aby ją na nowo rozpocząć, miał już wymówić imię Boromeusza, lecz chociaż nie doznawał wyrzutów sumienia, imię to skonało mu na ustach.
Młodzieniec milcząc, na coś oczekiwał; zdawało się, iż pragnie jak najdłużej w okolicy zajazdu pod „Pięknym Rycerzem” pozostać.
Robert Briquet spróbował rozmowy o podróży, którą mieli razem odbyć.
Oczy Jakóba Clement zabłysły na wyrazy: przestrzeń i swoboda.
Robert Briquet mówił, że w krajach, które zwiedził, sztuka robienia bronią wielce jest ceniona, dodał nawet z niechcenia, że kilku cudownych pchnięć miał sposobność tam się nauczyć.
Jakób pragnął poznać te pchnięcia, a Chicot swoją długą ręką odrysował je w powietrzu.
Lecz wszystkie zabiegi Chicota nie zmiękczyły uporu Jakóba; przypatrując się nieznanym cięciom, jakie mu Robert Briquet pokazywał, milczał zawzięcie.
Rozgniewany, ale panujący nad sobą, Chicot postanowił spróbować z innej beczki.
— Nic to nie szkodzi — rzekł — jakby powracał do pierwszej myśli, nic nie szkodzi, śliczny z ciebie zakonnik, który uczęszcza do szynków a do jakich jeszcze! do takich gdzie są piękne kobiety i zatrzymuje się przed oknami, aby na ich cień popatrzyć. Dobrze, dobrze, powiem to Dom Modestowi.
Pocisk trafił doskonale, lepiej nawet niż się Chicot spodziewał; nie sądził zaczynając, aby rana tak była głęboką.
Jakób odwrócił się jak wąż, którego udeptano.
— Nieprawda — rzekł zarumieniony ze wstydu i gniewu, ja wcale nie patrzę na kobiety.
— Jakkolwiekbądż — mówił dalej Chicot — śliczna kobieta znajduje się w zajeździe pod „Pięknym Rycerzem” i kiedy ztamtąd wychodziłeś, odwracałeś się, aby ją widzieć jeszcze, wiem, że na nią czekałeś i że z nią mówiłeś.
Jakób nie mógł się powstrzymać.
— Tak, mówiłem z nią — odpowiedział — alboż to grzech mówić z kobietami?
— Jeżeli się z niemi rozmawia bez żądzy i bez pokusy szatańskiej.
— Szatan nie miał udziału w tem wszystkiem, albowiem potrzeba było, abym mówił z tą kobietą i list jej oddał.
— List od Dom Modesta?... — zawołał Chicot.
— Tak, od niego samego; teraz idź pan skarżyć.
Chicot do tej chwili idący w domysłach na ślepy traf, uczuł, jakby błyskawica mózg mu rozjaśniła.
— A!... — rzekł — ja o tem wiedziałem.
— Co pan wiedziałeś?
— To, czegoś mi nie chciał powiedzieć.
— Nigdy nie zwykłem wyjawiać moich tajemnic, a tem bardziej cudzych.
— Tak; lecz mnie...
— Dlaczegóż to panu?
— Bo jestem przyjacielem Dom Modesta, a potem...
— Cóż dalej?
— Potem, ja naprzód wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć.
Jakób spojrzał na Chicota kiwając głową, i uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Kiedy tak, to ja ci powiem, czego ty nie chcesz mi powiedzieć.
— Bardzo dobrze — rzekł Clement.
— Najprzód — mówił Chicot — ten biedny Boromeusz...
Twarz Jakóba zachmurzyła się.
— A!... — rzekł — gdybym tam był...
— Gdybyś tam był?...
— Nie byłoby do tego przyszło.
— Byłbyś go bronił przeciw szwajcarom, z któremi się pokłócił?
— Byłbym go bronił przeciwko wszystkim.
— Tak, żeby nie poległ?
— Albo jabym był z nim zginął.
— Koniec końcem, nie byłeś tam i hultaj zginął w szynku nędznym, a konając wymówił imię Dom Modesta.
— Tak jest.
— I uwiadomiono Dom Modesta.
— Przybiegł człowiek, który narobił hałasu w całym klasztorze.
— I Dom Modest przywołał swoję lektykę, aby się udać do domu pod „Rogiem obfitości”.
— A pan zkąd wiesz o tem?
— O! kochanku, ty jeszcze mnie nie znasz, ale ja jestem czarnoksiężnikiem.
Jakób cofnął się o dwa kroki.
— To nie wszystko — mówił dalej Chicot — nabierając pewności w miarę jak mówił; znaleziono list w kieszeni umarłego.
— Tak jest, list.
— Dom Modest polecił małemu Kubusiowi, aby go odniósł stosownie do adresu.
— Nieinaczej.
— A mały Kubuś natychmiast pobiegł do pałacu Gwizyuszów.
— Tak jest.
— I tam nie znalazł nikogo.
— A! mój Boże!
— Tylko pana de Mayneville.
— Przez miłosierdzie boskie!
— A pan Maynevilie poprowadził Kubusia do zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
— Pąnie Briquet — zawołał Jakób — czybyś miał wiedzieć!...
— Co u licha!.. widzisz, że wiem wszystko — zawołał Chicot tryumfując, iż rozwiązał zagadkę tak mu z początku niepojętą.
— Kiedy tak — odezwał się Jakób — widzisz panie Briquet, że winnym nie jestem.
— Nie — odpowiedział Chicot — nie jesteś winnym ani przez czyn, ani przez opuszczenie, ale przez myśl.
— Ja!...
— Zapewne księżnę uważasz jako bardzo piękną?...
— Ja!...
— I oglądasz się, abyś ją jeszcze widział przez okno.
— Ja!...
Mnich zarumienił się i wyjąkał:
— Prawda, ona jest bardzo piękna i podobna do obrazu, który wisi nad łóżkiem mojej matki.
— A!... mruknął Chicot — wiele tracą ci, którzy nie są ciekawi!
I kazał opowiedzieć młodemu mnichowi to, co sam przed chwilą powiadał; lecz tym razem dowiedział się szczegółów, których nie znał.
— Widzisz — rzekł, skoro Jakób skończył opowiadanie — jakiego nędznego nauczyciela broni miałeś w Boromeuszu.
— Panie Briquet — odpowiedział mnich — nie mówmy źle o umarłych.
— Dobrze, ale przyznaj jedną, rzecz.
— Jaką?
— Że Boromeusz gorzej bronią robił, niż ten, który go zabił.
— Prawda.
— Otóż wszystko co ci miałem powiedzieć. Do widzenia, Kubusiu. Może chcesz, to ja cię bronią robić nauczę.
— Najchętniej.
— Teraz powracaj kochanku, bo pewnie niecierpliwie na ciebie czekają.
— Prawda panie, dziękuję za pamięć.
I znikł biegnąc spiesznie.
Nie bez przyczyny Chicot pożegnał mnicha; dowiedział się od niego co żądał, a prócz tego miał jeszcze coś do wyjaśnienia.
Pobiegł do domu swojego śpiesznie. Lektyka i tragarze stali jeszcze przed „Pięknym rycerzem”.
Bez najmniejszego hałasu zajął na nowo stanowisko swoje.
Dom będący wprost jego domu, wciąż był oświetlony.
Odtąd tylko tam patrzył.
Widział najprzód przez szczeliny firanki, chodzącego po „pokoju Ernautona, który zdawał się oczekiwać niecierpliwie.
Potem, widział przybywającą lektykę, odjeżdżającego pana Mayneville, w końcu wchodzącą księżnę do pokoju, w którym czekał Ernauton.
Ernauton ukląkł przed księżną, a ona dała mu rękę do pocałowania.
Potem księżna podniosła młodzieńca i kazała mu usiąść obok siebie przy stole suto zastawionym.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — początek podobny do spisku, a koniec wygląda jak schadzka miłosna. Tak — myślał dalej — ale kto naznaczył schadzkę... Czy pani de Montpensier?
Później, nowe światło mu zabłysło.
— A!... — rzekł — „zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu, tylko pozwól sobie powiedzieć, że tym głupcom za wiele czynisz zaszczytu.” Aha!... mam — zawołał Chicot — to nie miłość lecz spisek; a ponieważ księżna de Montpensier kocha Ernautona de Carmainges, czuwajmy nad miłostkami księżnej pani.
I czuwał Chicot, aż do pół do pierwszej po północy, dopóki Ernauton, odziany płaszczem nie uciekł a księżna pani do lektyki nie weszła.
— Teraz — rzekł Chicot, schodząc ze swojego stanowiska — wiem jakie są nadzieje w śmierci, która miała uwolnić Gwizyusza od domyślnego następcy. Domyślam się, co warci żywi, a co umarli..
Nazajutrz tego dnia, król pracował w Luwrze z intendentem finansów, kiedy dano mu znać, że starszy pan de Joyeuse przybył z Chateau-Thierry z poselstwem od księcia Andegaweńskiego i czeka w wielkim posłuchalnym gabinecie.
Król spiesznie porzucił zatrudnienie i pobiegł na spotkanie drogiego przyjaciela.
Wielu oficerów i dworzan zajmowało gabinet; królowa matka przyszła także tego wieczora, w towarzystwie dam honorowych, co widząc, wiele pań z arystokracyi podążyło także do Luwru.
Król podał panu de Joyeuse rękę do pocałowania i z zadowoleniem spojrzał po zgromadzonych.
We drzwiach wchodowych, na zwyczajnem miejscu, stał Henryk du Bouchage, ściśle pełniąc obowiązki swoje.
Król podziękował mu skinieniem głowy przyjaznem, a du Bouchage — odpowiedział niskim ukłonem.
Joyeuse patrzył na to z ukontentowaniem i uśmiechał się do brata, nie śmiejąc go powitać, aby etykiecie nie uchybić.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Joyeuse — przysłany jestem do Waszej królewskiej mości od księcia andegaweńskiego, który । świeżo powrócił z wyprawy do Flandryi.
— Jakże się mój brat miewa, panie admirale?.. — zapytał król.
— Tak dobrze, Najjaśniejszy panie, jak mu na to stan umysłu pozwala; jednak nie taję przed Waszą królewską mością, że Jego wysokość zdaje się być cierpiącym.
— Potrzebuje rozrywki po doznanem nieszczęściu — rzekł król uradowany, że udając politowanie, może przypomnieć klęskę poniesioną przez brata.
— Zapewne, Najjaśniejszy panie.
— Mówiono nam, admirale, że klęska była okropna.
— Najjaśniejszy panie...
— Ale, że dzięki tobie, część armii została ocaloną. Dziękuję ci admirale. Czy książę nie pragnie mnie widzieć?
— I owszem, bardzo gorąco.
— A więc go odwiedzimy, czy pani zgadzasz się na to?... — zapytał Henryk zwracając się do Katarzyny, której serce cierpiało to wszystko, co twarz starała się ukryć.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała — byłabym sama udała się do mego syna, lecz że chcesz połączyć się ze mną, podróż będzie mi tem przyjemniejszą.
— I panowie udacie się z nami — rzekł król do dworzan — jutro wyjeżdżamy i w Meaux będziemy nocowali.
— Czy mam donieść, Najjaśniejszy panie, Jego książęcej mości tę wiadomość?
— Nie, admirale, tak prędko mnie nie opuścisz; pojmuję, że Joyeuse jest lubiony i pożądany przez mego brata, ale Bogu dzięki, mamy ich dwóch... du Bouchage, ty pojedziesz do Chateau-Thierry.
— Najjaśniejszy panie — zapytał Henryk — czy wolno mi będzie doniósłszy księciu o przybyciu Waszej królewskie mości, powrócić do Paryża?
— Uczyń jak ci się podoba — odpowiedział król.
Henryk ukłonił się i postąpił ku drzwiom; szczęściem, że Joyeuse czatował na niego.
— Czy mi pozwolisz Najjaśniejszy panie pomówić z bratem?... — zapytał.
— Pomów, lecz o co wam chodzi?... — dodał król glos zniżając.
— Pragnie jak najprędzej powracać do Paryża, co sprzeciwia się moim i brata kardynała zamiarom.
— Idź więc i wstrzymaj tego szaleńca rozkochanego.
Admirał pobiegł za bratem i dogonił । w przedpokojach.
— A co — rzekł Joyeuse — wyjeżdżasz z pośpiechem?
— Tak, mój bracie.
— Ponieważ pragniesz prędzej powrócić?
— I to prawda.
— Myślisz więc jakiś czas tylko zabawić w Chateau-Thierry?
— Jak najkrócej.
— Dlaczego.
— Tam gdzie się bawią, nie dla mnie miejsce.
— Właśnie przeciwnie, Henryku; ponieważ książę Andegaweński ma zamiar dawać zabawy przy dworze, powinieneś pozostać w Chateau-Thierry.
— Niepodobna, mój bracie.
— Z przyczyny twoich zamiarów?
— Tak, mój bracie.
— Byłeś u króla żądać dyspensy?
— Kto ci o tem powiedział?
— Ja wiem.
— Prawda, byłem.
— Ale jej nie otrzymasz.
— A to dla czego mój bracie?
— Bo król nie chce się pozbawić takiego jak ty sługi.
— Zatem brat mój kardynał uczyni to, czego Jego królewska mość odmówi.
— Wszystko dla jednej kobiety!
— Bracie, błagam, nie nalegaj więcej.
— Bądź spokojny, więcej o tem nie wspomnę, ale raz trafmy do celu; ponieważ, udajesz się do Chateau-Thierry, zamiast powracać ztamtąd śpiesznie jak żądasz, pragnę, abyś w moim mieszkaniu zaczekał; dawno nie byliśmy razem i potrzebuję, rozumiesz, być razem z tobą.
— Mój bracie — odpowiedział Henryk — ty udajesz się do Chateau-Thierry dla zabawy; jeżeli zaś ja tam będę, zatruję wszystkie przyjemności twoje.
— Trwam w postanowieniu i mam nadzieje rozproszyć melacholię twoję...
— Mój bracie...
— Pozwól hrabio — rzekł admirał rozkazująco, ja zastępuję miejsce ojca i proszę abyś na mnie czekał w Chateau-Thierry. Znajdziesz tam moje mieszkanie, które twojem będzie, jest ono na dole, a okna na park wychodzą.
— Jeżeli tak każesz, mój bracie — odpowiedział Henryk z poddaniem.
— Nazwij to jak ci się podoba, ale zaczekaj na mnie.
— Będę ci posłusznym mój bracie.
— Jestem pewny, że nie będziesz się gniewa! — dodał Joyeuse ściskając młodzieńca.
Ten wyrwawszy się z objęć braterskich, zażądał koni i bezzwłoczni udał się do Chateau-Thierry.
Pędził jak człowiek gniewający się na przeciwności, to jest pożerał przestrzeń.
Tego samego wieczora, przed nocą wjeżdżał na wzgórze, na którem stoi Chateau-Thierry kąpiąc nogi w Marnie.
Jego nazwisko otworzyło mu bramy zamku, który książę zamieszkiwał; na pozyskanie jednak posłuchania, więcej jak godzinę czekać było potrzeba.
Książę, mówili jedni, był w swoich apartamentach; drudzy powiadali, że spał, inni, że się bawił muzyką?
Nikt jednak z domowników nie umiał nic pewnego powiedzieć.
Henryk nalegał, aby prędzej uwolnić się od obowiązku i cały oddać smutkowi.
Skutkiem nalegania, ponieważ wiedziano jak brat jego poufały jest z księciem, wprowadzono go do jednego z salonów na pierwszem piętrze, gdzie książę zezwolił na przyjęcie.
W pół godziny, noc zapadła.
Ciężki i wlokący się chód księcia andegaweńskiego dał się słyszeć na galeryi.
Henryk go poznał i gotował się do ceremoniału.
Lecz książę, który zdawało się, że śpieszy, uwolnił go od formalności, biorąc za rękę i ściskając.
— Jak się masz, hrabio — rzekł — po co się kłopoczesz i odwiedzasz nieszczęśliwego, pokonanego...
— Król przysyła mnie do Waszej książęcej mości z oświadczeniem, że pragnie widzieć Waszą wysokość, a nie chcąc go trudzić, sam uda się do Chateau-Thierry, najpóźniej jutro.
— Król jutro przybędzie! — zawołał Franciszek z widocznem nieukontentowaniem.
I spiesznie dodał:
— Jutro! jutro! a w zamku nie ma nic gotowego na przyjęcie Jego królewskiej mości.
Henryk ukłonił się jak ten, który przywozi rozkaz, ale nie ma polecenia objaśniać go.
— Pośpiech — rzekł — z jakim Ich królewskie Mości pragną widzieć Waszą wysokość, nie pozwolił im myśleć o ambarasie.
— Dobrze więc — odpowiedział książę — dziękuję ci Henryku za pośpiech, bo widzę żeś strudzony i potrzebujesz spoczynku.
— Czy Wasza książęca mość nie ma co polecić?... — zapytał Henryk z uszanowaniem.
— Nic; możesz iść spać. Nic nie potrzebuję dzisiaj; jestem cierpiący, niespokojny, straciłem sen i apetyt i dlatego nie chcę, aby ktokolwiek w moich przykrościach miał udział. A wiesz nowinę?...
— Jaką, Mości książę?
— Aurillego wilki zjadły.
— Aurillego!... — zawołał Henryk z podziwieniem.
— Tak, zjadły. Szczególniejsza, że wszystko co mi przychylne, źle kończy. Dobrnoc, hrabio, śpij smacznie.
I książę wolnym oddalił się krokiem.
Henryk zszedł na dół i w przedpokojach znalazł wielu oficerów znajomych, którzy przybiegli witać go i chcieli prowadzić do apartamentu brata, położonego w jednym z rogów zamku.
Była to biblioteka, którą książę przeznaczył na mieszkanie admirałowi, w czasie pobytu jego w Chateau-Thierry.
Dwa salony umeblowane z czasów Franciszka I-go, stykały się jeden z drugim i kończyły biblioteką, ta ostatnia na ogród wychodziła.
W bibliotece, Joyeusse kazał postawić swoje łóżko, albowiem był to umysł leniwy i oświecony zarazem; wyciągnąwszy rękę, dotykał wiedzy, otworzywszy okno, poił się naturą wyższe organizmy potrzebują rozkoszy całkowitych a piękny poranek, śpiew ptasząt i woń kwiatów, dodawały nowego wdzięku tryoletom Marota i odom Ronsarda.
Henryk postanowił zachować wszystko jak było, nie żeby mu pochlebiał sybarytyzm brata, ale dla tego, że wszystko było mu obojętnem.
Jakikolwiek był stan umysłu hrabiego, przyzwyczajony był nie zaniedbywać obowiązków względem króla i książąt krwi królewskiej, starannie więc dowiedział się, którą część zamku książę zamieszkuje.
Przypadek zdarzył Henrykowi wybornego przewodnika pod tym względem; był to młody wachmistrz, którego nieoględność odkryła księciu tajemnicę hrabiego co do nieznajomej; ten nieopuszczał księcia od jego przyjazdu i mógł Henryka we wszystkiem dokładnie objaśnić.
Przybywając do Chateau-Thierry, książę szukał najprzód roztargnienia i zabaw.
Zajął wielkie apartamenty, przyjmował gości rano i wieczór, a przez dzień cały, biegał za jeleniem po lesie, albo za ptakami po parku.
Dopiero jak otrzymał wiadomość o śmierci Aurillego, a otrzymał ją nieznaną sobie drogą, książę wyprowadził się do pawilonu położonego w środku parku; pawilon ten, pewien rodzaj schronienia nieprzystępnego, oprócz dla zaufanych księcia, ginął w cieniu drzew i zaledwie ukazywał się z pośrodka akacyj olbrzymich.
Książę od dwóch dni przeniósł się do tego pawilonu; ci co nie znali go mówili, że śmierć Aurillego wprawiła go w ogromny smutek i wtrąciła w samotność; lepiej go znający utrzymywali, że coś knuje piekielnego, co kiedyś na jaw wyjdzie. Jedno i drugie przypuszczenie zdawało się prawdopodobnem, albowiem książę z największą niechęcią udawał się do zamku ilekroć go interes przyzywał i jak tylko go skończył, wracał do swojej samotni, w której dwóch starych usługiwało mu lokajów.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — to zabawy nie bardzo będą wesołe.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz — każdy bowiem musi boleść księcia podzielać.
Henryk pomimowoli ciągle zadawał pytania i szczególniejszy w nich znajdował interes; śmierć Aurillego, o której wiedział; obojętność z jaką książę o niej mówił; odosobnienie w jakiem żyje od tego czasu, wszystko to nie wiedząc dla czego, wiązało się do tajemniczego wątka, z którego wypadki jego życia się snuły.
— A czy nie wiadomo — zapytał wachmistrza — zkąd książę dowiedział się o śmierci Aurillego?
— Nie wiadomo.
— Ale zawsze mówią coś w tym przedmiocie?
— Prawda, czy fałsz, to nie wiem, ale mówią.
— Powiedz więc, co słyszałeś?
— Mówią, że książę polował pod wierzbami nad rzeką i że się zabłąkał, albowiem we wszystkiem ma wyskoki i jest gwałtowny równie na polowaniu jak w grze, w ogniu, jak w boleści; otóż nagle ujrzano go powracającego z zasmuconą twarzą. Dworzanie pytali go sądząc, że przytrafiła mu się jaka myśliwska przygoda. Trzymał w ręku dwa rulony złota i mówił: „Czy wiecie panowie, Aurilly nie żyje, wilki go zjadły.” Ale to być nie może, mówiono mu. „Tak jest, nie inaczej, niech mię dyabli wezmą.” Biedny lutnista zarówno był wielkim muzykiem jak dobrym jeźdzcem; zdaje się, że koń go uniósł i spadł do parowu, gdzie się na śmierć zabił; nazajutrz, dwaj podróżni, jadący blisko parowu, znaleźli jego ciało na wpół przez wilki zjedzone, a dowodem tego jest to, że złodzieje w morderstwie nie mieli udziału, albowiem dwa rulony złota odniesiono wiernie. Że zaś nie widziano nikogo, coby odnosił to złoto, wnioskują, że ci dwaj podróżni oddali je księciu, spotkawszy go zabłąkanego na polowaniu.
— To szczególniejsza!... — mówił Henryk.
— Tem szczególniejsza — odrzekł wachmistrz — że widziano, jak powiadają, ale nie wiem czy to prawda, że książę sam otworzył bramę parku od strony kasztanów i przez tę bramę widziano dwa wchodzące cienie. Zapewne byli to ci sami podróżni; od tego czasu książę oddalił się do pawilonu i rzadko go teraz widujemy.
— I nikt nie widział tych podróżnych?... — zapytał Henryk.
— Ja — odpowiedział wachmistrz — idąc do księcia, wieczorem po hasło, spotkałem człowieka, który mi się obcym wydawał, lecz nie widziałem jego twarzy, albowiem odwrócił się odemnie i miał kaptur zapuszczony.
— Kaptur powiadasz?
— Tak, ten człowiek zdawał się być flamandzkim wieśniakiem i przypomniał mi nie wiem dla czego, tego mężczyznę, który panu towarzyszył, gdyśmy się spotkali.
Henryk zadrżał: uwaga ta mocno go zainteresowała, tem bardziej, gdy sobie przypomniał, że Dyanę i jej towarzysza powierzono Aurillemu.
Wszystko mówiło mu, że dwaj podróżni, którzy księciu wręczyli złoto, byli mu znajomi.
Henryk z uwagą spojrzał na wachmistrza.
— A gdy poznałeś tego człowieka, jaka myśl ci przyszła?
— Powiedziałem panu co myślę w tym względzie, lecz ręczyć za to nie mogę; książę zapewne nie wyrzekł się swoich co do Flandryi zamiarów, utrzymuje więc szpiegów; człowiek w guni z kapturem jest zapewne szpiegiem, który doniósł mu o śmierci Aurillego i zarazem inne przyniósł wiadomości.
— To jest prawdopodobnem — rzekł zamyślony Henryk — co ten człowiek robił, kiedyś go spotkał?
— Szedł przy płocie, który z okien twoich możesz widzieć i dążył ku cieplarni.
— Mówisz, że dwóch było podróżnych?
— Mówię, że widziano wchodzące dwie osoby. Ja widziałem tylko jednę, mężczyznę w guni.
— Zatem według twojego zdania, człowiek ten mieszka w cieplarni.
— Być może.
— A cieplarnia ma wyjście?
— Ma wyjście na miasto.
Henryk milczał przez chwilę a serce jego biło gwałtownie;, szczegóły nic nie znaczące z pozoru, dla niego miały interes ogromny.
Gdy noc zapadła, dwaj młodzi ludzie rozmawiali po ciemku w apartamencie admirała.
Henryk strudzony drogą, zmęczony dziwnemi wypadkami, które mu opowiedziano, nie mając siły oparcia się coraz nowym wzruszeniom, położył się na łóżku brata i machinalnie wzrok wlepił w nieba lazury, które zdawały się dyamentami zasiane.
Młody wachmistrz usiadł przy oknie i dał wolny pęd myślom, owej poezyi młodości owemu upojeniu, w jakie wprawia świeżość wieczoru.
Uroczyste milczenie pokrywało park i miasto, którego bramy zamykano, i w którym rozpalały się światła i słychać było psów szczekanie.
Nagle, wachmistrz podniósł się, dał znak ręką i wychyliwszy się z okna, cicho przywołał hrabiego, leżącego na łóżku.
— Pójdź pan, pójdź pan — mówił.
— Co tam takiego? — zapytał Henryk budząc się z marzenia.
— Ten człowiek...
— Co za człowiek?
— Człowiek w guni, szpieg.
— Ha!.. — rzekł Henryk zrywając się i stając obok wachmistrza.
— Patrzaj pan — mówił wachmistrz — widzisz go tam?... Idzie około płotu; zaczekaj pan znowu się pokaże; patrzaj pan, w tę przestrzeń oświetloną księżycem... oto on! oto on!
— Widzę go.
— Czy nie prawda, że coś złowróżbnego?
— Tak, masz racyę — odpowiedział du Bouchage zachmurzając się.
— Czy pan sądzisz, że to szpieg.
— Ja o niczem nie sądzę i wierzę we wszystko.
— Patrzaj pan, idzie z pawilonu księcia do cieplarni.
— Więc pawilon księcia jest tam?.. — zapytał Henryk, wskazując palcem punkt, z którego zdawało się, że wyszedł nieznajomy.
— Patrz pan na to światełko, drżąco wśród liści.
— Widzę.
— Tam jest pokój jadalny.
— A! — zawołał Henryk — otóż znowu go widać.
— Zapewne idzie do cieplarni połączyć się ze swoim towarzyszem. Czy słyszysz pan?
— Co takiego?
— Skrzypienie klucza w zamku.
— To dziwna — rzekł du Bouchage — wszystko to jest zwyczajnem, a jednakże...
— A jednak pan drżysz, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział hrabia — ale co to jeszcze?
Dał się słyszeć pewien rodzaj dzwonienia.
— To znak na wieczerzę w domu księcia, czy pójdziesz wieczerzać z nami, panie hrabio?
— Dziękuję; jeżeli jeść mi się zachce, zażądam.
— Nie czekaj pan tego i pójdź rozweselić się w naszem towarzystwie.
— O! nie, to niepodobna.
— A to dlaczego?
— Jego książęca mość zalecił mi prawie, abym jadał u siebie, a zatem nie zabieram ci czasu.
— Dobranoc, panie hrabio, a czuwaj nad naszem widziadłem.
— O! ręczę ci za to — odpowiedział Henryk, i lękając się, żeby nadto nie powiedział, dodał: — chyba że mnie sen opanuje. A to nawet zdaje mi się pożyteczniejszem i zdrowszem jest, niż śledzić widma i szpiegów.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz z uśmiechem.
I pożegnał pana du Bouchage.
Zaledwie wyszedł z biblioteki, aliści Henryk wybiegł do ogrodu.
— To Remy! — mówił do siebie — poznałbym go w ciemnościach piekła.
I czując drżące pod sobą nogi, wilgotnemi rękami dotknął czoła rozpalonego.
— Mój Boże!.. — rzekł — nie jest-że to choroba mojego biednego mózgu i czyż nie jest przeznaczeniem mojem, abym dzień i noc widział przed sobą te dwie postacie, które tak dziwnie wplotły się w wątek życia mojego... W rzeczy samej — mówił dalej, chcąc wytłumaczyć sobie dziwne zjawisko, co Remy robiłby w zamku księcia Andegaweńskiego?... Jakie stosunki książę miałby mieć z Remym?... Nakoniec, jakby mógł opuścić Dyanę? Nie, to nie on.
Następnie, jakieś instynktowne przekonanie w niem przeważyło.
— To on! to on! — rzekł z rozpaczą i oparł się o mur, żeby nie upaść.
Kiedy odpędzał tę myśl niepokonaną, władającą wszystkiemi innemi, skrzypnięcie klucza w zamku znowu się słyszeć dało, a chociaż lekkie bardzo, wzruszyło go do głębi.
Dreszcz przebiegł po calem ciele młodzieńca.
I znowu słuchał.
Dokoła głębokie panowało milczenie, mógł bicie własnego serca posłyszeć.
Przez kilka minut nie wiedział, na co czeka.
Jednakże słuch mówił mu, że ktoś się zbliża.
Usłyszał skrzypienie piasku pod nogami.
Nagle czarna linia płotu odbiła cień jakiś.
— Oto idzie — mówił Henryk do siebie — czy sam, czy z kim?
Cień posuwał się ku miejscu, które księżyc oświecał.
Kiedy człowiek w guni przebywał tę przestrzeń, Henryk poznał w nim Remyego.
Po za nim postępował cień drugi.
Dreszcz śmiertelny przeszedł go aż do serca.
Dwa cienie postępowały prędkim i pewnym krokiem.
Pierwszy miał na sobie wełnianą, gunię i tym razem równie jak pierwszym, hrabia poznawał w nim Remyego.
Drugi odziany wielkim męzkim płaszczem, nie mógł być dostrzeżonym.
A jednak, pod tym płaszczem, Henryk odgadywał to, czego widzieć nie mógł.
Jęknął boleśnie i kiedy dwie tajemnicze osoby znikały, młodzieniec przesuwał się pomiędzy drzewami, goniąc tych, których chciał poznać.
— O!... — mówił do siebie — czy ja się nie mylę, mój Boże! czy to podobna?
Henryk z wszelką ostrożnością przesuwał się wśród krzewów, aby nie sprawiać szelestu i nie być spostrzeżonym.
Przymuszony iść i pamiętać o sobie, nie wiele mógł widzieć.
Jednakże z postawy, ubioru i chodu zdawało mu się, że w człowieku w guni poznaje Remyego.
Straszne domysły, straszniejsze niż rzeczywistość, powstawały w umyśle jego, na widok towarzysza tego człowieka.
Droga kończyła się przy żywo-płocie i przy topolach, oddzielających od reszty parku pawilon księcia Andegaweńskiego, ukrywający się, jakeśmy powiedzieli w drzew zieloności.
Były tam wodotryski, kląby, kręte ścieszki i odwieczne drzewa, po których księżyc igrał srebrnemi promieniami, zostawiając dół ciemny i nieprzenikniony dla oka.
Henryk zbliżając się do tego płotu czuł, że mu serce bić przestaje.
W rzeczy samej, przestąpić zuchwale rozkazy księcia i popełniać tak lekkomyślną niegrzeczność, było czynem nie szlachcica, ale szpiega raczej, lub zazdrośnika gotowego na wszelkie szaleństwa.
Lecz kiedy otwierając furtkę, rozdzielającą wielki park od małego, mężczyzna w guni zrobił poruszenie, które odsłoniło twarz jego, a twarz ta była zupełnie do Remyego podobną, hrabia nie miał siły powstrzymać się, i nie bacząc na to co z tego wyniknąć może, postąpił dalej.
Ponieważ furtkę napowrót zamknięto, Henryk przeskoczył ją i udał się za szczególniejszemi gośćmi księcia.
Szli oni prędko.
W szpalerze kasztanowym, na końcu którego widać było pawilon słabo oświetlony, Henryk nie mógł tak łatwo postępować z obawy, aby go nie spostrzeżono.
Prócz tego, nowa zaskoczyła go trwoga.
Książę wyszedł z pawilonu posłyszawszy chód Remyego i jego towarzysza.
Henryk rzucił się na bok, stanął za wielkiem drzewem i czekał.
Tyle tylko widział, że Remy bardzo się nisko ukłonił, że towarzysz Remyego oddał ukłon kobiecy i że książę ostatniemu podał rękę, jakby kobiecie.
Następnie, wszyscy troje idąc ku pawilonowi znikli w przedsionku, którego drzwi za niemi zamknięto.
— Raz z tem skończyć potrzeba — rzekł Henryk — muszę znaleźć miejsce, z któregobym wszystko mógł widzieć sam nie będąc widzianym.
Wybrał więc kląb położony pomiędzy pawilonem a kasztanami, kłąb wpośród którego bila fontanna, a mogący być niedostrzeżonem ukryciem w dzień nawet, albowiem książę lekceważył zieloność, wodę i świeże powietrze.
Ukryty za posągiem zdobiącym fontannę, wzniesiony o całą wysokość piedestału, Henryk mógł widzieć co się dzieje w pawilonie, którego główne okno było przed nim otwarte.
Ponieważ nikt nieś mógł, albo raczej nie powinien tu przybywać, żadnej nie używano ostrożności.
W środku sali stał stół zbytkownie zastawiony, obładowany kosztownemi winami w kryształach weneckich.
Dwa miejsca były tylko przy stole.
Książę skierował się ku jednemu i puszczając rękę towarzysza Remyego i wskazując mu drugie miejsce, zachęcał do zdjęcia płaszcza, który dogodny do nocnych wycieczek, stawał teraz na przeszkodzie.
Osoba, której zrobiono to zaproszenie, rzuciła płaszcz na krzesło, a światło pochodni rozjaśniło bladą i cudownie piękną twarz kobiety, którą oczy Henryka odrazu poznały.
Była to kobieta z tajemniczego domu z ulicy Augustyańskiej, podróżna z Flandryi, była to jednem słowem, Dyana, której widok był dla Henryka śmiertelnym.
Tym razem miała na sobie suknie kobiece, dyamenty błyszczały na jej szyi, a we włosach inne drogie kamienie.
W tym stroju, bladość twarzy więcej się jeszcze odznaczała i gdyby nie płomień tryskający z oczów, rzecby można, że książę wywołał cień tylko tej kobiety.
Gdyby nie opierał się o posąg, Henryk Spadłby był w wodę fontanny.
Książę zdawał się radością upojony; pożerał oczyma tę cudowny istotę, która siedziała wprost niego i zaledwie kosztowała potraw zastawionych.
Franciszek często przechylał się, aby całować białą rękę kobiety a ona zdawała się być na to nieczułą, jakby ręka wyrobiona była z alabastru, do którego z białości i przezroczystości podobną była.
Henryk kiedy niekiedy ręką pocierał czoło, po którem pot spływał kroplami i zapytywał siebie: Czy to żywa istota, czy umarła?
Książę wysilał się i rozwijał całą wymowę, aby rozweselić posępne czoło nieznajomej.
Remy, jedyny sługa, albowiem książę wszystkich oddalił, usługiwał obojgu a ilekroć przechodził około swojej pani, trącał ją łokciem, aby ją ożywić.
Wtedy czerwoność występowała na czoło młodej kobiety, oczy rzucały błyskawice i uśmiechała się, jakby czarownik dotknął jakiejś ukrytej sprężyny tego automatu i wywoływał rumieniec i uśmiech.
Następnie znowu w osłupienie wpadała.
Książę zbliżał się do niej i namiętną mową rozgrzewać usiłował.
Wtedy Dyana, która często spoglądała na pyszny zegar, nad głową księcia wprost niej na murze zawieszony, zdawała się zadawać sobie przymus, zachowując uśmiech na ustach i utrzymując rozmowę.
Henryk ukryty w cieniu drzew, darł piersi i wyklinał wszystkie kobiety.
Zdawało mu się niegodziwem i potwornem, że kobieta tak czysta i nieprzystępna poświęca się człowiekowi, który jest księciem i mieszka w złoconym pałacu.
Jego wstręt dla Remyego był tak wielki, że pragnął szarpać mu wnętrzności, aby się przekonać, czy ma serce i krew ludzką.
Wśród wściekłości i pogardy, upływał czas wieczerzy, rozkoszny dla księcia Andegaweńskiego.
Dyana zadzwoniła.
Książę rozgrzany winem i grzecznemi słówkami, wstał od stołu, aby uściskać Dyanę.
Cała krew Henryka zastygła w żyłach.
Szukał u boku miecza, u pasa sztyletu.
Dyana z dziwnym uśmiechem, któremu równego na żadnej nie było twarzy, na drodze go zatrzymała.
— Mości książę — rzekła — pozwól abym przed powstaniem od stołu, podzieliła z tobą owoc, który mi się podoba.
To mówiąc, wyciągnęła rękę ku złotemu koszykowi filigranowej roboty, na którym było ze dwadzieścia przepysznych brzoskwiń i wzięła z nich jednę.
Następnie, wyjmując z za pasa piękny nożyk, mający głownię srebrną a rękojeść malachitową, przedzieliła nim brzoskwinię na dwie części i jednę podała księciu, który chciwie zaniósł ją do ust, jakby całował Dyanę.
Ta namiętna czynność sprawiła na nim samym takie wrażenie, że jakaś mgła wzrok mu zakryła, kiedy ukąsił owoc.
Dyana patrzyła na niego osłupiałem okiem, z uśmiechem złowrogim.
Remy oparty o krzesło ponuro także spoglądał.
Książę potarł ręką czoło, po którem krople potu spływały i połknął ukąszony kawałek.
Pot ten był zapewne symptomatem nagłego zasłabnięcia, bo kiedy Dyana jadła drugą połowę brzoskwini, tę która jej została na talerzu, książę upuścił swoję i podnosząc się z trudnością, prosił piękną biesiadniczkę, aby udała się z nim do ogrodu.
Dyana powstała i nie mówiąc słowa, podała rękę księciu.
Remy patrzył na nich, osobliwie na księcia, którego powietrze natychmiast ożywiło.
idąc Dyana obtarła chustką nożyk i włożyła do pochwy.
Przybyli pod kłąb, gdzie się ukrywał Henryk.
Książę miłośnie przycisnął do serca rękę młodej kobiety.
— Lepiej mi — rzekł — a jednak czuję jakąś ociężałość w głowie; przekonaj się pani jak cię kocham.
Dyana urwała kilka kwiatków jaśminu i dwie piękne róże, rosnące obok posągu, za którym ukrywał się Henryk.
— Co pani robisz?... — zapytał książę.
— Zapewniano mnie, Mości książę — odpowiedziała — że zapach kwiatów jest najlepszym na omdlenie środkiem. Zbieram bukiet w nadziei, że przezemnie podany, będzie miał wpływ magiczny, jakiego pragnę.
Ale zbierając do bukietu kwiaty, jednę upuściła różę, którą książę podniósł z grzecznością.
Jakkolwiek poruszenie Franciszka było pośpieszne, nie przeszkodziło jednak Dyanie wylać na drugą różę kilku kropel płynu, zawartego w flaszeczce, jaką miała za gorsem.
Odbierając różę, którą książę podniósł i kładąc ją za pas, rzekła:
— Ta dla mnie, pomieniajmy się.
w zamian za odebraną, różę, podała mu bukiet.
Książę przyjął go z radością, powąchał z rozkoszą i ręką objął kibić Dyany. Lecz ten uścisk skończył się nowem omdleniem Franciszka, albowiem zachwiał się na nogach i musiał usiąść na ławce darniowej.
Henryk tych dwóch osób nie spuszczał z oczów, a przecież jednocześnie patrzył, na Remyego, który pozostawszy w salonie, czekał końca tej sceny, albo raczej, każdy jej szczegół pożerał.
Skoro zobaczył, że książę się chwieje, zbliżył się aż do progu, Dyana zaś w tym samym czasie usiadła przy Franciszku na ławce.
Osłabienie księcia dłużej trwało tym razem, niż pierwszym; książę pochylił głowę na piersi; zdawało się, że utracił przytomność i czucie, pomimo tego konwulsyjne drganie palców po ręce Dyany oznaczało, że o miłości nie zapomniał.
Nakoniec, powoli wzniósł głowę i mając usta wprost twarzy Dyany, wysilał się, aby jej dotknąć; lecz kobieta jakby nie widziała tego poruszenia, podniosła się.
— Mości książę, ty cierpisz?... — rzekła — lepiej powrócić do mieszkania.
— Tak, powróćmy — odpowiedział książę.
I powstał drżący cały. Wtedy, zamiast coby Dyana opierała się na jego ręce, on wsparł się na ramieniu Dyany i dzięki temu wsparciu, szedł lepiej, a nawet jego usta dotknęły szyi Dyany.
Zadrżała, jakby nie pocałunek a rozpalone żelazo dotknęło jej ciała.
— Remy, pochodni!... — zawołała — pochodni!
Wtedy, Remy wszedł do sali jadalnej i u świec na stole zapalił pochodnię; następnie wychodząc do przedsionka — rzekł.
— Oto jest, pani.
— Gdzie chcesz iść Mości książę?... — zapytała Dyana chwytając pochodnię i odwracając głowę.
— Do siebie! do siebie!... ale ty pani odprowadzisz mnie, wszak prawda?... — odrzekł książę w upojeniu.
— Chętnie Mości książę — odpowiedziała Dyana.
Remy otworzył okno w pawilonie, przez które powietrze tak ciągnęło, że pochodnia niesiona przez Dyanę, dym i płomień rzucała na twarz Franciszka.
Tak przebyli galeryę aż do pokoju księcia i znikli za obrazem, który mu za drzwi służył.
Henryk widział to wszystko ze wzrastającą wściekłością, a jednak nie miał siły poruszyć się.
Rzcby można, że nie miał siły nawet złorzeczyć losowi, który go na tak ciężką skazał próbę.
Wyszedł ze swojego ukrycia i z obwisłemi rękoma, oczyma nieruchomemi, prawie na w pół umarły, zamierzył udać się do swojego mieszkania w zamku, kiedy nagle drzwi, za któremi znikła Dyana i książę otwarły się, młoda kobieta wybiegła do sali jadalnej i pociągnęła za sobą Remyego, który nieruchomy, na nią tylko zdawał się oczekiwać.
— Pójdź — rzekła — pójdź, wszystko skończone.
I oboje jakby pijani, lub obłąkani, wybiegli.
Na ich widok Henryk odzyskał siły; wybiegł na przeciw, i nagle spotkali go w środku alei stojącego z założonemi rękami, tak strasznego swojem milczeniem, jak nigdy nie był w groźbie.
W rzeczy samej, Henryk doszedł do tego zobojętnienia, że zabiłby każdego, ktokolwiek mógłby utrzymywać, że kobiety nie są potworami zesłanemi z piekła na udręczenie ludzi.
Pochwycił Dyanę za rękę pomimo jej krzyku i pomimo sztyletu, który mu Remy do piersi przyłożył.
— A! zapewne mnie pani nie poznajesz — rzekł z okropnem zgrzytaniem zębów. Jestem owym młodym człowiekiem, który cię kochał, a któremu wzajemny nie chciałaś odpłacać miłością dlatego, że nie miałem przyszłości, tylko samą przeszłość za sobą. A!.. piękna obłudnico i ty nikczemny kłamco, poznałem was oboje i mówię: Tobą pogardzam, a tobą się brzydzę.
— Szaleńcze, puszczaj!...— wołał R emy — albo nie...
— Dobrze — odpowiedział Henryk — dokończ twojego dzieła i zabij ciało, jak duszę zabiłeś.
— Ciszej!.. — zawołał Remy, grożąc sztyletem i przykładając go do piersi młodzieńca.
Lecz Dyana odepchnęła rękę Remyego i chwytając Bouchaga przyciągnęła wprost siebie.
Była nadzwyczaj blada, włosy w nieładzie spadały jej na ramiona, a dotknięcie jej rąk było podobne do dotknięcia trupa.
— Panie! — rzekła — nie sądź lekkomyślnie o rzeczach, których pojąć nie możesz. Jestem Dyana de Meridor, kochanka pana de Bussy, którego książę Andegaweński pozwolił zabić niemiłosiernie. Ośm dni temu, Remy zabił Aurillego, wspólnika księcia, jego zaś samego dopiero co otrułam owocem, kwiatem i pochodnią. Puszczaj pan Dyanę de Meridor, która udaje się do klasztoru pokutniczek.
Rzekła te słowa i puszczając rękę hrabiego, wsparła się na ramieniu Remyego.
Henryk padł na kolana, a potem w tył się przewrócił, ścigając obłąkanemi oczyma zabójców znikających w cieniu drzew, jak widziadła piekielne.
W godzinę potem młodzieniec osłabiony, zdołał zaczołgać się do swego mieszkania.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju i padł na łóżko.
Wszystko zasypiało w zamku.
Nazajutrz, koło dziewiątej rano, pogodne słońce ozłacało piaskiem wysypane ulice ogrodu Chateau-Thierry.
Liczni robotnicy zamówieni wczoraj, przybyli o świcie upiększać park i apartamenty przeznaczone na przyjęcie króla.
W pawilonie, w którym spoczywał książę, żadnego ruchu widać nie było, albowiem dwom starym lokajom zabroniono go budzić. Czekano aż kogo zawoła.
O w pół do dziesiątej, dwóch kuryerów pędząc co sił, przyjechało do miasta, donosząc o bliskiem przybyciu Jego królewskiej mości.
Mieszkańcy i wojsko oczekiwali.
O dziesiątej król ukazał się u spodu wzgórza. Od ostatniej stacyi jechał konno. Tej sposobności nigdy nie opuszczał, osobliwie do miast wjeżdżając, albowiem jeździł dobrze.
Królowa matka postępowała za nim w lektyce; pięćdziesięciu szlachty konno, bogato ubranych, składało orszak.
Kompania gwardyi pod dowództwem samego Crillona, stu dwudziestu Szwajcarów i tyluż Szkotów pod dowództwem Larchanta, cały dom królewski z mułami, kuframi, służbą i psiarnią składały armię, której łańcuch ciągnął się po drodze, idącej od rzeki na szczyt wzgórza.
Nareszcie orszak wszedł do miasta przy odgłosie dzwonów, biciu z dział i rozlicznej muzyce.
Okrzyki mieszkańców były radosne, ówcześnie, król, rzadko jeszcze widywany, uważany był za pewien rodzaj bóstwa.
Król postępując wśród tłumu, daremnie upatrywał brata. Henryka du Bouchage spotkał przy kracie zamkowej.
Wjechawszy na zamek, zapytał oficera, który go przyjmował, o zdrowie księcia Andegaweńskiego.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział tenże, Jego wysokość od kilku dni zamieszkuje pawilon parkowy i jeszcze dziś rano nie był widziany. Jednakże, ponieważ wczoraj był zdrowym i dzisiaj chorym być nie musi.
— Jakkolwiek to miejsce jest oddalonem — rzekł król niezadowolony — jednak strzały armatnio słyszeć w niem można.
— Najjaśniejszy panie — odważył się przemówić jeden z dwóch zaufanych lokajów księcia, Jego wysokość może się nie spodziewał przybycia Waszej królewskiej mości.
— Stary głupcze — przez zęby odpowiedział Henryk III-ci, czy myślisz, że król przybywa do kogo nie uprzedziwszy go o tem. Książę andegaweński od wczoraj wie o mojem przybyciu.
Następnie, król nie chcąc, zasmucać ludu posępnością i pragnąc okazywać się dobrym i łagodnym kosztem Franciszka — rzekł:
— Ponieważ nie przybywa na nasze spotkanie, przeto my udajmy się do niego.
— Wskaż nam drogę — odezwała się Katarzyna zgłębi swojej lektyki.
Cały orszak ruszył do starego parku.
W chwili, kiedy pierwsze straże dochodziły alei, przeraźliwy krzyk dał się słyszeć.
— Co tam takiego?... — rzekł król zwracając się do matki.
— Mój Boże — odpowiedziała Katarzyna usiłując czytać na twarzach obecnych, jest to krzyk klęski, albo rozpaczy.
— Mój książę, mój biedny pan!... — krzyczał stary służący Franciszka — ukazując się w oknie z wyrazem największej boleści.
Wszyscy pobiegli ku pawilonowi. Król pociągniony przez innych, podążył także.
Przybył w chwili, kiedy podnoszono ciało księcia andegaweńskiego, które lokaj wszedłszy bez rozkazu, spostrzegł leżące na posadzce pokoju sypialnego.
Książę był zimny i martwy, oraz nie okazywał żadnego znaku życia, oprócz konwulsyjnego drgania ust i powiek.
Król zatrzymał się na progu, a wszyscy za nim stanęli.
— To zła przepowiednia — rzekł cicho.
— Oddal się mój synu — mówiła Katarzyna.
— Biedny Franciszek — zakończył Henryk uradowany, że unika widoku konania.
Tłum cały oddalił się za królem.
— Okropność!... — mówiła cicho Katarzyna, klęcząc przy księciu, albo raczej przy jego trupie, wobec dwóch starych lokai, którzy jedynie pozostali, kiedy po mieście szukano lekarza księcia i kiedy kuryer poleciał do Paryża po doktora królewskiego; klęcząc, badała może z niniejszą znajomością ale z większą przenikliwością niż Miron, symptomaty tej dziwnej choroby, której uległ syn jej.
Jako Florentka wiele miała doświadczenia przedewszystkiem badała dwóch służących, którzy wyrywali sobie włosy i twarz drapali z rozpaczy.
Obadwaj odpowiedzieli, że książę wczoraj w nocy powrócił do siebie po przyjęciu Henryka du Bouchage, przysłanego od króla.
Później dodali, że po posłuchaniu udzielonem w zamku, książę polecił zastawić pyszną wieczerzę i zabronił komukolwiekbądź wchodzić do siebie, oraz rozkazał aby nie budzono go rano, aż sam zawoła.
— Czekał zapewne na jakąś kochankę?... — zapytała królowa matka.
— Zapewne — odpowiedzieli z pokorą lokaje — ale nie wypadało nam przekonywać się o tem.
— Sprzątając ze stołu mogliście zauważyć, czy mój syn jadł samotnie?
— Jeszcześmy nie sprzątnęli, albowiem książę zakazał aby nikogo do pawilonu nie wpuszczano.
— Nikt więc tutaj dostać się nie mógł?
— Tak, Najjaśniejsza pani.
— Oddalcie się.
Tym razem Katarzyna zupełnie samą była.
Zostawiwszy księcia na łóżku jak go położono, zaczęła pilnie badać symptomaty i znaki, które występowały przed jej oczyma, jako następstwo jej obawy i podejrzeń.
Widziała, że czoło Franciszka było siarczanego koloru, oczy zakrwawione i otoczone w około niebieskiemi plamy, usta wykrzywione i spalone, jak zazwyczaj w wielkich boleściach.
Ten sam znak zauważyła na nosie.
— Przekonajmy się — rzekła spoglądając w około księcia.
Pierwszą rzeczą, jaka jej wpadła pod oczy, była pochodnia, zapalona wczoraj przez Remyego.
— Ta świeca, długo się paliła — rzekła — widać więc, że Franciszek w tym był pokoju. A!... otóż i bukiet na kobiercu.
Katarzyna pochwyciwszy go zauważyła, że wszystkie w nim kwiaty były świeże, wyjąwszy jednej róży, zczerniałej i zeschłej.
— Co to jest?... czem pokropiono ten kwiatek? Zdaje mi się, że znam płyn, od którego kwiaty tak więdną.
I ze drżeniem oddaliła bukiet od siebie.
— To mi tłomaczy napuchnięcie nosa i zżółknięcie czoła; lecz usta?...
Pobiegła więc do sali jadalnej, w której wszystko przekonywało, że nic nie ruszono po wieczerzy.
Na brzegu stołu leżało pół brzoskwini, na której były znaki zębów, brzoskwinia ta zwróciła uwagę królowej.
Owoc czerwony z natury, zczerniał równie jak róża, a wewnątrz dostał żyłek fioletowych i czarnych. Zepsucie nąjwidoczniejszem było w rozkrajaniu, gdzie nóż dotykał.
— Otóż i usta — rzekła — ale Franciszek raz tylko ugryzł tego owocu, bukiet w ręku trzymał nie długo, zatem złe może być uleczonem, bo trucizna nie przeniknęła głęboko. Lecz skoro działała powierzchownie tylko, dlaczego nastąpiło zupełne sparaliżowanie i tak wczesna korupcya?
To mówiąc Katarzyna spojrzała w około siebie i zobaczyła na srebrnym łańcuszku zawieszoną papugę, którą Franciszek bardzo lubił.
Ptak był martwy.
Teraz znowu spojrzała na pochodnię.
— Dym!... — rzekła — dym, knot był zatruty, mój syn umarł!
Natychmiast zaczęła wołać, a pokój napełnił się służącymi i oficerami.
— Mirona! Mirona!... — mówili jedni.
— Księdza!... — mówili drudzy.
Lecz Katarzyna przykładała do ust Franciszka flaszeczkę. którą zawsze miała przy sobie i badała puls chcąc się dowiedzieć, czy środek przeciw truciźnie skutkuje.
Książę otworzył jeszcze oczy i usta, lecz w oczach nie było światła, a w ustach głosu.
Katarzyna ponura i milcząca oddaliła się z pokoju, dając znak dwom lokajom, aby szli za nią, zanim będą z kimkolwiek mówili.
Zaprowadziła ich do innego pawilonu, gdzie usiadła i wzrok w obudwóch wlepiła.
— Książę Andegaweński — rzekła — jest otrutym w czasie wieczerzy; wy zastawialiście ją?
Na te słowa śmiertelna bladość pokryła twarze dwóch ludzi.
— Niech nas zamęczą, niech nas zabiją, mówili, ale niech oskarżenie na nas nie ciąży.
— Głupcy jesteście; czy myślicie, żeby to was minęło, gdybym najmniejsze miała podejrzenie? Wiem, żeście nie zabili waszego pana, ale ktoś inny to uczynił i muszę poznać mordercę. Kto wchodził do pawilonu?
— Jakiś stary człowiek nędznie ubrany, którego książę od dwóch dni przyjmował.
— Ale... kobieta?
— Nie widzieliśmy. O jakiej kobiecie Wasza królewska mość chce mówić?
— Jakaś kobieta była tutaj, która uwiła bukiet.
Lokaje spojrzeli po sobie z taką naiwnością, że Katarzyna z ich spojrzeń odgadła niewinność.
— Niech mi przywołują — rzekła — rządzcę miasta i rządzcę pałacu.
Lokaje zwrócili się ku drzwiom.
— Jeszcze chwilę — dodała Katarzyna jednym wyrazem zatrzymując ich na progu, tylko ja i wy wiecie co mówiłam; jeżeli ktokolwiek dowie się o tem, obadwa zginiecie. Idźcie precz!
Mniej ściśle badała obudwóch rządzców.
Mówiła im, że książę od pewnej osoby niepomyślną otrzymał wiadomość, że ta mocno go zmartwiła i od niej zachorował, że znając tę osobę, możnaby księcia do zdrowia przywrócić.
Rządcy kazali śledzić po zamku, parku i okolicach, nikt nie mógł powiedzieć co się stało z Remym i Dyaną.
Henryk sam znał tajemnicę a nie było niebezpieczeństwa, aby ją odkrył.
Godzien jakaś nowa a dziwna wiadomość obiegała po Chateau-Thierry; każdy podług swojego widzi mi się tłomaczył wypadek śmierci księcia.
Nikt jednak, oprócz Katarzyny i Henryka, nie wiedział, że książę umarł.
Nieszczęśliwy, nie odzyskał ani przytomności ani głosu, zgoła, żadnego znaku życia nie objawił.
Król przerażony smutnym wrażeniem, chciał jak najprędzej wracać do Paryża; lecz królowa matka sprzeciwiła się temu i musiał w zamku pozostać.
Doktorzy tłumnie przybyli; sam tylko Miron odgadł przyczynę złego i jego następstw, lecz jako prawdziwy dworak, zamilczał o niej, osobliwie gdy się spojrzeniem poradził Katarzyny.
Pytano ze wszystkich stron, a on odpowiadał, że zapewne książę Andegaweński wielkich doznał zmartwień i niepowodzeń.
Tym sposobem nic nie narażał.
Kiedy Henryk III-ci zapytał go w tym względzie:
— A co? czy książę będzie żył?
— Za trzy dni powiem Waszej królewskiej mości — odpowiedział lekarz.
— A mnie co powiesz?... — zapytała Katarzyna po cichu.
— Tobie, Najjaśniejsza pani, odpowiem szczerze.
— A więc?
— Niech Wasza królewska mość zapytać raczy.
— Kiedy mój syn umrze, Mironie?
— Jutro w wieczór.
— Tak prędko!
— A!.. pani — odpowiedział doktór — doza była za nadto silna.
Katarzyna położyła palec na ustach, spojrzała na umierającego i powtórzyła cicho złowrogie swoje wyrażenie:
— Przeznaczenie.
Hrabia Henryk straszną noc przepędził, znajdował się w stanie pośredniczącym pomiędzy szaleństwem a śmiercią.
Jednak wierny obowiązkom swoim, skoro posłyszał wieść o przybyciu króla, wstał i przyjął go, jakeśmy powiedzieli, przy kracie zamkowej; przecież oddawszy hołd Jego królewskiej mości, powitawszy królowę matkę i uścisnąwszy rękę bratu admirałowi, zamknął się w swoim pokoju, nie dlatego, ażeby sobie życie odebrać, ale ażeby stanowczo wykonać projekt, którego nic zwalczyć nie mogło.
Tak więc, około jedenastej godziny rano, to jest, kiedy wskutek strasznej wieści: „książę Andegaweński śmiertelnie chory”, wszyscy rozbiegli się, zostawiając króla zmieszanego nowym wypadkiem. Henryk zapukał do drzwi brata, który noc przepędziwszy w drodze, udał się do pokoju swojego.
— A!.. to ty?... — zapytał Joyeuse na wpół uśpiony — co tam nowego?
— Przyszedłem cię pożegnać — odpowiedział Henryk.
— Jakto pożegnać?... wyjeżdżasz?...
— Tak, wyjeżdżam; bo sądzę, że nic mnie tutaj nie zatrzymuje.
— Jakto! nic?
— Nieinaczej, uroczystości, na których chciałeś abym był obecny, nie będą miały miejsca, zatem jestem wolny od słowa danego.
— Mylisz się Henryku, odpowiedział wielki admirał; jak wczoraj, tak dzisiaj wyjeżdżać ci nie pozwalam.
— Dobrze mój bracie; ale raz pierwszy w życiu mojem będę przymuszony być nieposłusznym rozkazom twoim, albowiem od tej chwili oświadczam, że nic mnie nie wstrzyma, abym do zakonu nie wstąpił.
— Dyspensa z Rzymu nie nadeszła.
— Będę na nią czekał w klasztorze.
— Chyba oszalałeś!... — zawołał Joyeuse zrywając się z łóżka.
— Przeciwnie, mój bracie, jestem mędrszy od wszystkich, bo wiem co czynię.
— Wszakże miesiąc czekać przyrzekłeś.
— Niepodobna, mój bracie.
— Ośm dni.
— Ani godziny.
— Ty cierpisz, biedaku.
— Przeciwnie, już nie cierpię, otóż dlaczego widzę, że na moję chorobę nie ma lekarstwa.
— Ale mój drogi, ta kobieta nie jest z kamienia, można ją poruszyć i ja to uczynię.
— Nie dokażesz nic, mój bracie; prócz tego, chociażby ona chciała, ja jej kochać już nie mogę.
— A! to co innego.
— Nie inaczej, mój bracie.
— Gdyby ona chciała, ty teraz nie chcesz?.. to coś dziwnego.
— Tak, mój bracie, pomiędzy mną a tą kobietą, nic może być nic wspólnego.
— Co to znaczy?... — zapytał Joyeuse zdziwiony. — Cóż to za kobieta?... powiedz Henryku wszak wiesz, że nigdy nie mieliśmy dla siebie tajemnic.
Henryk lękał się, aby za nadto nie powiedzieć i tym sposobem nie otworzyć okna do serca, przez które brat jego mógłby przeniknąć tajemnicę; wpadł więc z jednej ostateczności w drugą, jak się często w podobnych trafia przypadkach; dla naprawienia nieroztropnie wyrzeczonego słowa, więcej niebaczne wymówił.
— Mój bracie — rzekł — nie nalegaj więcej; ta kobieta nie może do mnie należeć, bo już należy do Boga.
— Dzieciństwa! ta kobieta mniszką! skłamała przed tobą.
— Nie, mój bracie, ta kobieta nie skłamała, ta kobieta jest pokutnicą; nie mówmy więcej o niej i szanujmy to wszystko, co się Bogu poświęca.
Admirał dosyć miał siły nad sobą; nie objawił Henrykowi radości, jaką mu to odkrycie sprawiło.
Rzekł więc:
— Otóż coś nowego, o czem mi nigdy nie mówiłeś.
— I dla mnie jest także nowem, bo świeżo przywdziała zasłonę i jestem pewny, że jak moje, tak i jej postanowienie jest niewzruszone. Nie zatrzymuj mnie więc, mój bracie, uściśnij mnie, pozwól podziękować za dobroć twoję, za cierpliwość i miłość dla biednego szaleńca.
Joyeuse spojrzał w twarz brata; spojrzał jak człowiek, który rozczuleniem na drugim wymódz coś pragnie.
Lecz Henryk i na rozczulenie był nieporuszonym i tylko smutnym odpowiedział uśmiechem.
Joyeuse uścisnął brata i odejść pozwolił.
— Niech idzie — rzekł do siebie — wszystko jeszcze nie skończone i choćby się najbardziej śpieszył, jeszcze go dogonię.
Poszedł więc do króla, który w łóżku jadł śniadanie, mając przy sobie Chicota.
— Jak się masz? — rzekł Henryk III-ci do admirała — cieszy mnie, że cię widzę, myślałem, że po trudach podróży cały dzień spać będziesz. Jakże się miewa brat mój?
— Niestety, Najjaśniejszy panie, nic o nim niewiem, ale przychodzę mówić o moim bracie.
— O którym?
— O Henryku.
— Czy zawsze chce zostać mnichem?
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— I przywdziewa sukienkę?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Ma słuszność, mój kochany.
— Jakto, Najjaśniejszy panie?
— To najkrótsza droga do nieba.
— Można jeszcze krótszy znaleźć — odezwał się Chicot — naprzykład tę, którą twój brat pośpiesza.
— Najjaśniejszy panie, czy Wasza królewska mość pozwoli mi o jednę rzecz zapytać?
— Nawet o dwadzieścia; piekielnie się tutaj nudzę i twoje pytania rozerwą mnie.
— Najjaśniejszy panie, wszak znasz wszystkie zakony królestwa?
— Jak mój herb, kochanku.
— Co to jest za zakon pokutnic, racz mi powiedzieć?
— Jest to małe, bardzo ścisłe i znakomite zgromadzenie, składające się z dwudziestu kanoniczek od świętego Józefa.
— I czynią tam śluby?
— Czynią, ale na przedstawienie królowej.
— Może niegrzecznem jest pytać, gdzie leży to zgromadzenie?
— I owszem, położone ono przy ulicy Cheval-Saint-Landry w Citè, za klasztorem Najświętszej Panny.
— W Paryżu?
— W Paryżu.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż u licha pytasz mnie o to? Czy brat zmienił chęci i zamiast kapucynem, chce zostać pokutnicą?
— Nie, Najjaśniejszy panie, jeszcze do tego stopnia nie zgłupiał; lecz sądzę, że w głowę mu weszła jakaś dama z tego zgromadzenia, którą dla tego obciąłbym wynaleźć.
— Na Boga!... — rzekł król — przed siedmią laty, znałem tam bardzo piękną przeoryszę.
— Wątpię, żeby to była ta sama.
— I ja wątpię.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Joyeuse — racz mi na wszelki wypadek dać list do owej przeoryszy i pozwolenie oddalenia się na dwa dni.
— Opuszczasz mnie!... — zawołał król — samego mnie tutaj zostawiasz.
— Niewdzięcznik — zawołał Chieot wznosząc ramiona — alboż mnie tutaj nie ma?
— A cóż list, Najjaśniejszy panie?... — mówił Joyeuse.
Król westchnął ale napisał.
— Nie masz co robić w Paryżu — rzekł król do admirała list mu oddając.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, muszę eskortować mojego brata, albo przynajmniej czuwać nad nim.
— Słuszna, idź więc a powracaj prędzej.
Joyeuse nie kazał sobie powtarzać pozwolenia: rozkazał dać konie i przekonawszy się, że Henryk już odjechał, galopem pędził na miejsce przeznaczenia.
Nie spoczywając w drodze, kazał się prowadzić na ulicę Cheval-Saint-Landry.
Ulica ta stykała się z ulicą d’Enfer i z jej równoległą ulicą Marmousets.
Czarny i poważny dom, za którego murami widać było wierzchołki drzew wysokich, okna małe i okratowane, z małą furtką, taką miał powierzchowność klasztor pokutnic.
Nad furtką w murze, jakiś niezgrabny rzeźbiarz wyrył dwa słowa:
Czas naruszył napis i kamień.
Joyeuse zapukał do furtki, kazawszy wprzódy na ulicę Marmousets odprowadzić konie, aby przed klasztorem wielkiego nie robić hałasu.
Następnie zapukał do kraty klasztornej.
— Proszę uprzedzić przeoryszę — rzekł — że książę de Joyeuse, wielki admirał Francyi, pragnie z nią mówić z rozkazu króla.
Twarz zakonnicy, która ukazała się za kratą, zarumieniła się pod zasłoną.
W pięć minut potem drzwi się otwarły i poproszono admirała do pokoju, przeznaczonego na rozmowę z zakonnicami.
Piękna i wysoka kobieta, nisko skłoniła się admirałowi, który to samo uczynił, jako człowiek światowy i religijny zarazem.
— Pani — rzekł — król wie żeś przyjęła, lub przyjmujesz do twojego zakonu osobę, z którą mam potrzebę mówienia. Racz więc pozwolić, abym się widział z tą osobą.
— Jakie nazwisko tej damy?
— Nie wiem pani.
— Jakżeż zadosyć uczynię pańskiemu żądaniu?
— Jak najłatwiej. Kogoś pani do klasztoru przyjęła od miesiąca.
— Bardzo wątpliwie wskazujesz mi pan tę osobę — rzekła przełożona — dlatego nie będę mogła przychylić się do żądania jego.
— Dlaczego?
— Bo od miesiąca nie przyjęłam nikogo wyjąwszy dziś rano.
— Dziś rano?
— Tak, Mości książę, i pojmujesz zapewne, ze twój przyjazd we dwie godzin po jej przybyciu, wygląda jakby pogoń i mówić z nią dla tego pozwolić nie mogę.
— Proszę cię, pani.
— Niepodobna.
— Pokaz mi ją, tylko.
— Niepodobna, powiadam... Prócz tego, nazwisko twoje dostateczne, aby ci dom mój otworzono, ale by mówić z kimkolwiek oprócz zemną, na to potrzeba pozwolenia królewskiego.
— Oto jest pozwolenie — odpowiedział Joyeuse, wydobywając list króla.
Przeorysza przeczytała go i skłoniła się.
— Niech się spełni wola Jego królewskiej mości, nawet choćby się sprzeciwiała regułom zakonu.
I skierowała się ku dziedzińcowi klasztoru.
— Teraz pani — rzekł Joyeuse zatrzymując ją z grzecznością — widzisz, że mam prawo, lecz lękam się nadużycia lub błędu; może ta kobieta nie jest tą, której szukam, racz mi więc wprzódy powiedzieć kiedy przybyła, jak przybyła i kto jej towarzyszył.
— Wszystko to zbyteczne, mości książę — odpowiedziała przeorysza — nie mylisz się wcale, ta pani, która dopiero co dziś rano przybyła, a na którą czekaliśmy dni piętnaście, ta pani, którą mi poleciła mająca nademną władze osoba, jest tą, z którą książę de Joyeuse potrzebuje mówić.
To powiedziawszy, przeorysza znowu się ukłoniła i znikła.
W dziesięć minut potem powróciła w towarzystwie pokutnicy, której zasłona całą twarz zakrywała.
Była to Dyana, która już przyjęła suknię zakonną.
Książę podziękował przeoryszy, przybyłej wskazał aby usiadła i kiedy przeorysza zamknęła drzwi za sobą, rzekł:
— Pani jesteś ową tajemniczą osobą z ulicy Augustyańskiej, którą mój brat, hrabia du Bouchage szalenie i śmiertelnie pokochał?
Pokutnica zamiast odpowiedzi tylko skłoniła głowę.
Milczenie to źle usposobiło Joyeusa dla przybyłej i mówił dalej:
— Sądziłaś pani, że dosyć być piękną lub uchodzić za piękną, a nie mieć serca; sądziłaś pani, że dosyć obudzić namiętność w sercu młodzieńca mojego nazwiska i później mu powiedzieć, „tem gorzej dla ciebie, bo ja nie mam i nie chcę mieć serca.”
— Ja nie to odpowiedziałam, panie; źle jesteś zawiadomiony — odrzekła pokutnica — głosem tak szlachetnym i czułym, że gniew admirała w moment ochłonął.
— Odepchnęłaś — rzekł — brata mojego i do rozpaczy przywiodłaś.
— Niewinnie, panie, bo zawsze starałam się oddalać od siebie pana du Bouchage.
— To nazywa się wybiegiem kokieteryi a następstwa wskazują...
— Nikt nie ma prawa obwiniać mnie, bo jestem niewinną; ponieważ zaś gniewasz się pan na mnie, nie odpowiem nic więcej.
— Ho! ho!... — rzekł Joyeuse zapalając się stopniowo, zgubiłaś mojego brata i sądzisz, że się usprawiedliwiasz tą wyzywającą powagą? O! nie pani, krok jaki zrobiłem, ma cię objaśnić o zamiarach moich. Jestem człowiekiem z postanowieniem, przysięgam, a z drżenia ust i rąk widzieć to możesz, że dobrych potrzebujesz dowodów, aby mnie ułagodzić.
Pokutnica powstała.
— Jeżeli pan przyszedłeś, aby ubliżać kobiecie — rzekła z powagą — ubliżaj; zatem jeżeli przybyłeś, aby mnie od zamiarów odwrócić, daremnie czas tracisz.
— Pani nie jesteś istotą ludzką, lecz szatanem.
— Powiedziałam, że więcej panu nie odpowiem, teraz już dosyć, oddalam się.
I zrobiła krok ku drzwiom.
Joyeuse zatrzymał ją.
— Chwilę jeszcze — rzekł — za nadto dawno cię szukam, abym ci tak odejść pozwolił; a ponieważ znalazłem cię, ponieważ twoja nieczułość utwierdziła mnie w przekonaniu, że jesteś istotą piekielną, zesłaną przez wroga ludzi dla zgubienia brata mojego, chcę widzieć tę twarz, na której piekło wyryło swoje groźby; chcę widzieć ogień owego spojrzenia, które rozum odbiera.
I czyniąc znak krzyża jedną ręką, drugą zerwał zasłonę z twarzy pokutnicy; lecz ona milcząca i nieczuła, bez gniewu i wyrzutów spoglądając łagodnie na tego, co ją tak ciężko obrażał, rzekła:
— A! Mości książę, to, co czynisz niegodnem jest szlachcica.
Joyeuse trafiony został w serce; tyle łagodności zmiękczyło gniew jego, tyle piękności rozum pomięszało.
— Zapewne — rzekł po chwili milczenia — jesteś piękną; Henryk musiał cię kochać; lecz Bóg na to ci dał piękność, abyś ją jak woń rozlewała na tego, kto cię ukocha.
— Panie, zapewne nie mówiłeś z twoim bratem, albo jeżeli mówiłeś, nie obrał cię za powiernika, bo byłby ci to powiedział, co teraz powtarzam: kochałam i nie będę kochała; żyłam i muszę umrzeć.
Joyeuse nie przestawał spoglądać na Dyanę, ogień jej spojrzeń wkradł się do jego serca, podobnie jak ogień wulkanu.
— Tak — rzekł raz jeszcze głosem cichym spoglądając na nią — tak, Henryk musiał cię kochać. A! pani, na kolanach cię błagam, miej litość i kochaj mojego brata.
Dyana pozostała zimną i milczącą.
— Nie przyprowadzaj pani całej rodziny do rozpaczy, nie niszcz całej jej przyszłości, każąc umierać jednemu, a drugim płakać.
Dyana nic nie odpowiadała, tylko smutnie na błagającego patrzyła.
— A! — zawołał nakoniec Joyeuse, a! miej litość nademną samym... to spojrzenie mnie pali. Bądź zdrowa pani, żegnam cię.
Powstał jak szalony, zatrząsł kratami i uciekł pomiędzy swoich ludzi, którzy go przy ulicy d’Enfer czekali.
W niedzielę 10 czerwca, około jedenastej godziny, cały dwór zgromadził się w pokoju poprzedzającym gabinet, w którym od spotkania się z Dyaną de Meridor, książę Andegaweński konał powoli.
Ani nauka lekarzy, ani rozpacz matki, ani modlitwy nakazane przez króla, nie cofnęły przeznaczenia.
Miron tego rana oświadczył królowi, że choroba jest bez ratunku i że Franciszek dnia nie przeżyje.
Król wielką objawił boleść i odwracając się do obecnych, rzekł:
— To wesprze nadzieje nieprzyjaciół moich.
Na co królowa matka odpowiedziała:
— Nasze przeznaczenie jest w rękach Boga, mój synu.
Chicot stojąc pokorny blizko Henryka. IIT-go, dodał cicho:
— Pomagajmy Bogn, kiedy możemy, Najjaśniejszy panie.
Około w pół do dwunastej, chory utracił kolory i wzrok: usta aż do tego czasu otwarte, zamknęły się; krew, która od kilku dni była zatamowaną, nagle krążyć przestała i zimno całe opanowało ciało.
Henryk siedział przy łóżku brata; Katarzyna zaś trzymała zimną rękę umierającego.
Biskup z Chateau-Thierry i kardynał Joyeuse, odmawiali modlitwy przy konających, które obecni klęcząc ze złożonemi rękami powtarzali.
Około południa, chory otworzył oczy; słońce wychyliło się z za chmury i morzem światła oblało łoże konającego.
Franciszek, który do tego czasu palcem nie mógł ruszyć i którego umysł, równie jak słońce był zakrytym, wzniósł rękę ku niebu z przerażeniem widocznem.
Spojrzał około siebie, słyszał modlitwy, czuł chorobę, odgadł położenie i widać przeglądał ten świat ciemny i ponury, do którego udają się dusze, gdy ziemię opuszczą.
Wtedy wydał krzyk wielki i silnie uderzył się w czoło, aż zgromadzeni zadrżeli.
Następnie zmarszczył brwi, jakby w pamięci jednę tajemnicę swojego życia odczytał.
— Bussy! — rzekł — Dyana!
Ten ostatni wyraz tylko Katarzyna posłyszała, tak osłabionym głosem mówił konający.
Z ostatnią sylabą tego imienia, Franciszek Andegaweński wyzionął ducha.
W tej samej chwili, przez szczególny zbieg okoliczności, słońce pozłacające herb Francyi i złote lilie, za chmurę zaszło; lilie jasne i lśniące przez chwilę, stały się posępne na jasnym lazurze.
Katarzyna wypuściła rękę syna.
Henryk III-ci zadrżał i oparł się na ramieniu Chicota, który milczał przez uszanowanie, należące umarłym.
Miron złotą patynę zbliżył do ust Franciszka, a odjąwszy ją i obejrzawszy, rzekł:
— Jego książęca mość umarł.
Poczem, długie westchnienie rozległo się po przedpokojach, jakby towarzysząc psalmom, jakie kardynał śpiewał:
Cedant iniquitales meae ad vocem depraecationis meae.
— Umarł!... — powtórzył król — mój brat! mój brat!
— Jedyny następca tronu francuzkiego — dodała Katarzyna, która opuściwszy łoże umarłego, zbliżyła się do syna żyjącego.
— O! — rzekł Henryk III-ci — ten tron za obszerny dla bezpotomnego króla; korona za wielka na jednę głowę... Nie ma dzieci... Nie ma następców, któż ją posiędzie?
Kiedy kończył te wyrazy, hałas rozległ się po salach i schodach.
Nambu wpadł do pokoju donosząc:
— Jego wysokość książę Gwizyusz.
Król zmięszany tą odpowiedzią, na pytanie jakie zadał, zbladł, powstał i spojrzał na matkę, Katarzyna była bledszą od syna.
Na wiadomość strasznego nieszczęścia, jakie los zapowiadał jej plemieniowi, pochwyciła króla za rękę i rzekła.
— Oto niebezpieczeństwo, ale nie obawiaj się niczego, ja jestem przy tobie.
Syn i matka pojęli się w trwodze i groźbie.
Książę wszedł ze swojemi wodzami, ze wzniesionem czołem, a oczy jego szukały, czy króla, czy umarłego księcia z pomieszaniem niejakiem.
Henryk III-ci stojąc z ową powagą, która w pewnych chwilach była mu wrodzoną, zatrzymał księcia w pochodzie i surowem skinieniem wskazał umarłego na łożu śmiertelnem.
Książę pochylił się i padł na kolana.
W około niego wszystko chyliło głowy.
Henryk III-ci sam tylko stał z matką, a jego spojrzenie ostatni raz dumnie błyskało.
Chicot dojrzał to spojrzenie i cicho przytoczył wiersz z psalmów:
Dejiciet potentes de sede et exallabit humilles!