Czterdziestu pięciu/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM IV.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.


Дозволено Цензурою
Варшава, 4 Марта 1893 года.




Rozdział I.
LIST PANA DE MAYENNE.

Księżna pochwyciła list, otworzyła go i czytała chciwie, nie ukrywając bynajmniej wrażeń, przebiegających kolejno po jej twarzy, jak chmury po tle nieba burzą brzemiennego.
Skończywszy, podała list Maynevillowi, równie jak sama niespokojnemu.
List ten brzmiał jak następuje:

„Moja siostro, pragnąłem osobiście spełnić obowiązek dowódzcy lub fechmistrza; lecz Bóg mię za to ukarał.
„Człowiek, którego znasz i z którym oddawna mam rachunki, dzielnie przeszył mię szpadą.
„Co gorsza, zabił mi pięciu ludzi, pomiędzy nimi zaś dwóch najdzielniejszych, Bouarona i Desnoiseda, a sam umknął.
„Przyznać należy, że do zwycięztwa wielce mu dopomógł oddawca niniejszego pisma, młody przyjemny człowiek, jak się sama przekonasz; polecam ci go, jako pełnego wyrozumiałości.
„Mniemam jednak najukochańsza siostro, że mu to za zasługę poczytasz, że niedozwolił mojemu zwycięzcy aby mi uciął głowę, mimo iż wspomniony zwycięzca wielką miał chęć po temu, bo kiedy leżałem bezprzytomny, poznał mnie zerwawszy mi maskę.
„Zalecam ci siostro abyś wykryła nazwisko i powołanie tego tak wyrozumiałego młodzieńca, chociaż bowiem mocno mię obchodzi, mam go jednak za podejrzanego. Wszelkie ofiary za przyjęcie służby u mnie, odrzucał, twierdząc, iż u pana któremu służy, na niczem mu niezbywa.
„Więcej nic ci o nim donieść niemogę, prócz tego co sam wiem; utrzymuje iż mię niezna. Te okoliczność miej na uwadze.
„Cierpię bardzo, lecz mniemam, że życie moje wolne od niebezpieczeństwa. Przysyłaj mi jak najprędzej mojego chiruga; leżę jak koń na słomie. Oddawca powie ci gdzie.

„Twój przywiązany brat.
„Mayenne.”

Przeczytawszy ten list, księżna i Mayneville spojrzeli po sobie zdziwieni.
Księżna pierwsza przerwała milczenie, które zapewne Ernauton źle byłby sobie wytłomaczył.
— Komuż — spytała księżna — winniśmy znakomitą przysługę, jaką nam pan wyświadczyłeś?
— Człowiekowi, mościa księżno, który ilekroć może zawsze broni słabszego przeciw mocniejszemu.
— Chciejże mi pan udzielić niejakich szczegółów w tym względzie? — nalegała księżna de Montpensier.
Ernauton opowiedział wszystkie szczegóły wypadku i wskazał schronienie księcia. Pani de Montpensier i Mayneville słuchali go z nadzwyczajnem zajęciem.
Gdy skończył, księżna spytała znowu.
— Mamże tuszyć, iż pan zechcesz prowadzić dalej dzieło tak pięknie zaczęte, i przyłączysz się do naszego dworu?
Po wyznaniu jakie Ernauton uczynił niedawno damie honorowej pani de Montpensier, słowa te miały bardzo pochlebne znaczenie, zwłaszcza, że je księżna wymówiła tonem pełnym uprzejmości, jaki w razie potrzeby przybierać umiała.
Lecz młodzieniec, zostawiając miłość własną na stronie, słowa te przypisał prostej ciekawości.
Przewidywał, że wyjawiając księżnej stan swój i nazwisko, otworzy jej oczy na następstwa tego wypadku; domyślał się również iż król, kładąc mu za warunek wykrycie miejsca pobytu księżnej, nie tylko prostą ciekawość miał na celu.
Dwa uczucia staczały w nim walkę: jako człowiek zakochany mógł jedno poświęcić; jako człowiek honoru, niemógł zaniedbywać drugiego.
Pokusa zaś była tem większą, bo wyjawiając stanowisko swoje przy królu, wielce zyskałby na ważności w umyśle księżnej, a ważność ta niemałe zapewniałaby korzyści młodzieńcowi przybyłemu wprost z Gaskonii.
Sainte-Maline niebyłby się wahał ani chwili.
Wszystkie te uwagi naraz zajęły pana de Carmainges, sprawiły go dumniejszym a tem samem silniejszym.
Mocno był z tego zadowolony, zwłaszcza iż czuł, że uważano go za igraszkę niejako.
Księżna więc czekała odpowiedzi na pytanie: „Czyś pan gotów przyłączyć się do dworu?”
— Pani — rzekł Ernauton — już miałem zaszczyt oświadczyć panu de Mayenne, że pan mój jest dobrym panem, i że sposób w jaki się ze mną obchodzi, uwalnia mię od szukania lepszej służby.
— Brat mój nadmienia w swoim liście, iż pan udawałeś, że go nieznasz. Lecz, skądże pochodzi, że pan, który go tam nieznałeś, tutaj, dla dostania się do mnie, użyłeś jego nazwiska?
— Zdawało mi się, mościa księżno, że pan de Mayenne pragnął zachować incognito; mniemałem więc, że niepowinienem go poznawać, i w istocie niestosowną byłoby rzeczą, aby wieśniacy, u których mieszka, wiedzieli jak dostojnemu ranionemu gościnności użyczyli. Tutaj zaś, niestosowność ta niknie; przekonany zatem, że to nazwisko otworzy mi drogę do pani, przyzwałem je na pomoc i sądzę, że w jednym i drugim razie postąpiłem jak człowiek prawy.
Mayneville spojrzał na księżnę jakby chciał powiedzieć.
— Nie w ciemię bity, mościa księżno...
Księżna zrozumiała spojrzenie i z uśmiechem mówiła do Ernautona.
— Nikt niezdołałby trafniej odpowiedzieć na drażliwe pytanie, i wyznać winnam, że pan masz wiele dowcipu.
— Nie widzę nic dowcipnego w tem co miałem zaszczyt oświadczyć księżnej pani — odparł Ernauton.
— Słowem — rzekła nieco zniecierpliwiona, księżna, wszystko mię najwyraźniej przekonywa, że pan nic powiedzieć niechcesz. Może niezbyt dobrze rozważyłeś pan, iż dla osoby moje nazwisko noszącej, wdzięczność jest za nadto uciążliwą; może pan nierozważyłeś, iż jestem kobietą, której po dwakroć wyświadczyłeś przysługę i że gdybym chciała wiedzieć pańskie nazwisko, a raczej kto pan jesteś...
— O tem wszystkiem księżna pani bardzo łatwo umiałabyś się dowiedzieć; lecz dowiesz się pani od kogo innego nie odemnie; bylebym ja sam nic niepowiedział.
— Zawsze ma słuszność — rzekła księżna rzucając na Ernautona spojrzenie, które jeżeli należycie zrozumiał, sprawiło mu najwyższą rozkosz.
To było jego pragnieniem; i na podobieństwo smakosza, który wstaje od stołu skoro już napił się najlepszego wina, Ernauton ukłonił się prosząc księżnę, aby wolno mu było ją pożegnać.
— A zatem, już pan niemasz nic więcej do powiedzenia mi? — spytała księżna.
— Spełniłem dane mi polecenie — odparł młodzieniec — teraz winienem tylko złożyć moje najuniżeńsze hołdy Waszej książęcej mości.
Księżna nieoddawszy ukłonu Ernautowi, odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, a gdy się za nim zamknęły, rzekła tupiąc nogą.
— Mayneville, każ śledzić tego chłopca.
— Niepodobna, księżno — odrzekł tenże — wszyscy na nogach; ja sam nawet oczekuję wiadomego wypadku; dzisiaj nie czas robić co innego nad to co zamierzyliśmy.
— Masz słuszność, Mayneville, doprawdy jam chyba szalona, ale później...
— O później to co innego; skoro taka wola pani.
— Tak jest, gdyż równie jak i mój brat, mam tego człowieka w podejrzeniu.
— Podejrzany czy nie — przerwał Mayneville — zawsze jednak zuch, a takich teraz mało. Przyznać atoli wypada, że szczęście nam sprzyja; obcy, nieznany spada nam z nieba i wyświadcza przysługę.
— Nic nie szkodzi mój Maynevillu, chociaż w tej chwili zaniedbać go musimy, jednak później winieneś go mieć na oku.
— E!... mościa księżno — rzekł Mayneville — sądzę, że później nie będziemy potrzebowali zwracać baczności na niego.
— Ha, widać że ja sama niewiem co dzisiaj mówię; masz słuszność Mayneville, ja głowę tracę.
— Takiemu wodzowi jak pani, wolno być roztargnionym w wigilię stanowczej bitwy.
— Prawda. Ale otóż i noc, a Walezyusz w nocy wraca z Vincennes.
— O!... mamy dosyć czasu; ósma jeszcze nie wybiła i ludzi dotąd niewidać.
— Wszakże wszyscy znają hasło?...
— Wszyscy.
— Czy są to ludzie pewni?..
— Wypróbowani, mościa księżno.
— Jakże tu przybędą?
— Pojedynczo, jakby szli na przechadzkę.
— Iluż ich oczekujesz?
— Pięćdziesięciu; to więcej niż potrzeba; bo zważ pani, że oprócz nich, mamy dwustu mnichów, którzy staną za tyluż żołnierzy, a może nawet i za więcej.
— Skoro tylko przybędą nasi ludzie, każ mnichom uszykować się na drodze.
— Już ich o tem uprzedziłem, mościa księżno; przetną drogę, nasi wpadną na powóz, brama klasztorna będzie otwarta i zamknie się dopiero za powozem.
— Chodźmy teraz na wieczerzę, przynajmniej czas zabijemy. Tak jestem niecierpliwa, że chętnie bym posunęła skazówkę na zegarze.
— Cierpliwości, mościa księżno, cierpliwości.
— Ależ nasi ludzie, nasi ludzie?
— Będą tu za godzinę; ósma tylko co wybiła, dotąd więc niema straty czasu.
— Mayneville!.. Maynevillel... brat mój żąda swojego chirurga, ale najlepszym chirurgiem najlepszem lekarstwem na ranę pana de Mayenne, byłby promień włosów Walezyusza i ręczę, że dobrze przyjąłby człowieka, któryby mu przyniósł taki podarek.
— Za dwie godziny, ten człowiek uda się do schronienia księcia, który wprawdzie jak zbieg umknął z Paryża, ale z tryumfem doń powróci.
— Jeszcze słówko, Mayneviliu — rzekła księżna, zatrzymując się na progu.
— Słucham, mościa księżno.
— Czy nasi przyjaciele w Paryżu uwiadomieni?
— Jacy przyjaciele.
— Ligiści.
— Niech Bóg broni, mościa księżno! uprzedzić o czem mieszczanina, to jedno co uderzyć w dzwon na wieży Najświętszej Panny. Zważ pani tylko, że gdy dokażemy swego, wprzód nim się rzecz rozgłosi, wypada nam wyprawić pięćdziesięciu gońców, a wtedy więzień bezpiecznie siedzieć będzie w klasztorze, my zaś będziemy się mogli oprzeć armii całej. A jeżeli tak wypadnie, nic więcej nie zryzykujemy i będziemy mogli wołać z dachów klasztoru: „Walezyusz już w naszem ręku!”
— Mądry jesteś i przebiegły Maynevillu a Bearneńczyk słusznie cię nazywa przywódcą ligi. Właśnie chciałam uczynić to co mówisz, alem się niemogła zdecydować. Czy wiesz, Maynevillu, że ciąży na mnie zbyt wielka odpowiedzialność, i że nigdy w żadnej epoce kobieta nie przedsięwzięła i niedokonała dzieła podobnego temu, o jakiem marzę?
— Wiem pani, i dla tego doradzam truchlejąc.
— A więc raz jeszcze powtarzam — rozkazująco rzekła księżna — mnisi z bronią ukrytą pod habitami?
— Już gotowi.
— Ludzie zbrojni, na drodze?
— Już być muszą na swoich stanowiskach.
— Mieszczanie zawiadomieni po spełnionym wypadku?
— To będzie obowiązkiem trzech gońców w ciągu dziesięciu minut; Lachapelle-Marteau, Brigard i Bussy-Leclerc, będą zawiadomieni i oni znowu innych zawiadomią.
— Najprzód każ zabić obu wielkich drabów, którzy przy powozie jechali, a potem potrafiemy opowiedzieć wypadek o ile można najkorzystniej dla naszego interesu.
— Zabić tych biedaków?... — odparł Mayneville — i pani sądzisz, że tego koniecznie potrzeba?...
— Loignac!.. Czyż jego szkoda?...
— Waleczny to żołnierz, mościa księżno.
— Dziecię szczęścia, równie jak i ren drugi z pałającem okiem, ogorzałą cerą, który jechał z drugiej strony powozu.
— A tego mniej bym żałował, bo go nieznani, wreszcie podzielam zdanie pani, gdyż mu bardzo źle z oczu patrzy.
— A więc odstępujesz mi go?... — z uśmiechem spytała księżna.
— O! z całego serca.
— Dziękuję.
— Dla Boga!... mościa księżno, wszakże ja się nie sprzeczam, a cokolwiek mówię, to zawsze dla sławy Waszej książęcej mości i dla moralności stronnictwa, które reprezentujemy.
— Dobrze już dobrze, mój Maynevillu, wiemy, żeś cnotliwy człowiek i udzielimy ci stosowne świadectwo w razie potrzeby. Na cały ten interes wcale wpływać nie będziesz, oni zaś bronić będą Walezyusza i broniąc go polegną. Tobie zaś polecam wyłącznie tego młodego człowieka.
— Którego?
— Tego, który tylko co stąd wyszedł; obacz czy już naprawdę odjechał i czy to nie szpieg wyprawiony ku nam przez naszych nieprzyjaciół.
— Jestem na rozkazy księżnej pani — powiedział Mayneville.
Wyszedł na balkon, otworzył okienice, wychylił głowę i chciał przejrzeć okolicę.
— O! jaka ciemna noc! — rzekł.
— Doskonała, wyborna noc — odparła księżna — o tyle lepsza o ile ciemniejsza, a więc odważnie kapitanie.
— Prawda, ale nic nie zobaczemy, a dla pani widzieć teraz, jest to rzecz bardzo ważna.
— Bóg, którego sprawy broniemy, widzi za nas Maynevillu.
Mayneville, który, jak się przynajmniej domyślać należy, nie tak silną jak księżna Montpensier pokładał ufność w współuczestnictwie Boga w tego rodzaju sprawach, wrócił znowu do okna i stał nieruchomy, patrząc z wysiłkiem co się dzieje w ciemnościach.
— Czy niedostrzegasz przechodzących?... — zapytała księżna, dla ostrożności gasząc światło.
— Nie, ale słyszę tentent koni.
— No, no, to oni, Maynevillu. Wszystko dobrze idzie.
I księżna spojrzała, czy ma u paska sławne złote nożyczki, które tak ważną rolę grać miały w historyi.


Rozdział II.
Jak Modest Gorenflot błogosławił króla, gdy ten przejeżdżał obok klasztoru Jakobitów.

Ernauton opuścił Bel-Esbat ze zbolałem sercem, ale spokojnem sumieniem; szczególniejsze szczęście sprawiło, iż wyznał swą miłość księżnie, a skutkiem ważnej rozmowy, która zaraz po tem wyznaniu nastąpiła, zapomniano o nim tak dalece, iż nieszkodziło teraźniejszości, a korzystnie wpłynąć mogło na przyszłość.
Niedosyć na tem; szczęście chciało także, aby nie zdradził ani króla, ani pana de Mayenne, ani siebie samego.
Był więc zadowolony, lecz czegoś więcej jeszcze pragnął, a mianowicie rychłego powrotu do Vincennes dla zdania raportu królowi, a następnie udania się na spoczynek i dumania, bo dumanie jest najwyższem szczęściem ludzi czynnych, jest jedynym ich spoczynkiem.
To tez zaledwie wyjechał za Bramę w Bel-Esbat, zaraz puścił konia galopem; lecz zaledwie ten jego towarzysz tyle od kilku dni wypróbowany ubiegł sto kroków, nagle zatrzymała go jakaś przeszkoda, której jego oczy olśnione światłem w Bel-Esbat i jeszcze do ciemności nieprzywykłe, ani spostrzedz ani zmierzyć niemogły.
Była to po prostu gromada jeźdźców, którzy z obu stron drogi na jej środek wypadłszy, otoczyli Ernautona i przyłożyli mu do piersi pół tuzina szpad, oraz tyleż pistoletów i pałaszy.
Trochę za wiele na jednego.
— O! ho!... — rzekł Ernauton — rozbijają na drodze o milę od Paryża; niech licho porwie taki kraj! król ma złego prewota, poradzę mu aby go zmienił.
— Milcz mój panie — rzekł jakiś głos, który Ernauton zdawał się rozpoznawać; oddaj szpadę, i to żywo!
Jeden żołnierz wziął konia za uzdę, dwaj inny rozbroili Ernautona.
— Do dyabła! jacy zręczni!... — pomruknął Ernauton i odwracając się ku wstrzymującym go rzekł:
— Ale panowie raczycie przynajmniej uwiadomić mię...
— A wszakże to pan de Carmainges!... — zawołał główny napastnik, ten właśnie, który młodzieńcowi odebrał szpadę.
— Pan de Pincorney!... — zawołał również Ernauton! O! jakże haniebnem rzemiosłem trudnicie się!
— Milczenie w szeregach!... — powtórzył głos dowódzcy stojącego o kilka kroków dalej, zaprowadźcie tego człowieka do kordegardy.
— Ależ panie de Sainte-Maline — odparł Perducas de Pincorney, człowiekiem któregośmy przytrzymali, jest...
— Kto taki?
— Nasz towarzysz, pan Ernauton de Carmainges.
— Ernauton tutaj!... — zawołał blady od gniewu Sainte-Maline — a co on tu robi?
— Dobry wieczór moi panowie — spokojnie mówił Carmainges — przyznam się, iż nie myślałem, że jestem w tak dobrem towarzystwie.
Sainte-Maline zamilkł.
— Zdaje się, że mię aresztujecie — mówił znowu Ernauton, bo nie sądzę byście to czynili w celu rabunku.
— Niech dyabli porwą!... — mruknął Sainte-Maline — wcale się tego nie spodziewałem.
— I ja również, przysięgam panu — śmiejąc się odparł Carmainges.
— Przykra to rzecz, ale cóż pan robisz tu na tej drodze?
— Gdybym pana o to samo zapytał, czybyś mi odpowiedział panie de Sainte-Maline?
— Nie.
— A więc pozwól, niech tak samo postąpię.
— A zatem niechcesz pan powiedzieć co robisz na tej drodze?
Ernauton uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
— Ani dokąd jechałeś?
To samo milczenie.
— Skoro się pan niechcesz wytłomaczjć, powiedział Sainte-Maline, muszę postąpić z panem jak ze zwyczajnym człowiekiem.
— Czyń pan co chcesz, ale uprzedzam, że za wszystko odpowiesz.
— Panu de Loignac?
— Komuś jeszcze wyższemu.
— Może panu d’Epernon?
— Jeszcze wyższemu!
— Dobrze! zgoda; mam pewne rozkazy i odeślę pana do Vincennes.
— Do Vincennes, i owszem, tam właśnie jechałem.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Sainte-Maline, że ta mała podróż tak się zgadza z pańskie mi zamiarami.
Dwaj ludzie, z pistoletami w dłoni, natychmiast otoczyli jeńca i odprowadzili go do dwóch innych stojących o pięćset kroków dalej.
Ci znowu uczynili podobnież, tak że Ernauton w towarzystwie swoich kolegów, dostał się aż na dziedziniec zamkowy.
Tam, Carmainges ujrzał pięćdziesięciu rozbrojonych jeźdców, którzy zwiesiwszy głowy, wybladli i otoczeni stu pięćdziesięciu szwoleżerami przybyłemi z Nogent i Brie, opłakiwali swą nieszczęsną dolę, oczekując na haniebne następstwa tak dobrze rozpoczętego planu.
Właśnie to nasi „Czterdziestu pięciu”, na samym wstępie działalności swojej, ujęli tych ludzi bądź podstępem, bądź gwałtem; bądź łącząc się w dziesięciu przeciw dwom lub trzem albo też grzecznie przystępując do jeźdzców, którzy groźnie wyglądali, i przykładając im pistolety do piersi, gdy oni mniemali, że się spotykają z kolegami.
Ztąd poszło, że najmniejsza nawet potyczka miejsca niemiała, żadnego niewydano krzyku i że w spotkaniu ośmiu ludzi z dwudziestoma, skoro który z naczelników związkowych sięgnął po sztylet dla obrony lub otworzył usta dla narobienia wrzawy, natychmiast został zakneblowany, prawie uduszony i dalej wyprawiony przez „Czterdziestu pięciu”, tak szybko jak beczka, którą załoga okrętowa z rąk do rąk przerzuca.
Otóż okoliczność ta byłaby mocno ucieszyła Ernautona, gdyby był o niej wiedział: lecz młodzieniec nasz patrzył nie rozumiejąc, co go na kilka minut mocno zasmuciło.
Poznawszy jednak wszystkich jeńców, do których go zaliczono — rzekł do Sainte-Malinea:
— Widzę, że uprzedzono pana o ważności twojego posłannictwa, i że jako uprzejmy kolega lękałeś się, abym niespotkał kogo nieprzyjemnego, dlatego więc raczyłeś dodać mi eskortę; teraz mogę panu oświadczyć, że miałeś wielką słuszność: król czeka na mnie i mam mu donieść o ważnych rzeczach. Dodam nawet, że gdyby nie pańska pomoc, zapewne niebyłbym się tutaj dostał, będę więc miał zaszczyt zaraportować królowi, ile dobrego wyrządziłeś pan dla jego służby.
Sainte-Maline dawniej blady teraz zarumienił się, lecz pełen rozsądku skoro go nie unosiła żadna namiętność, pojął, że Ernauton mówi prawdę i że czekają na niego. Z panami de Loignac i d’Epernon niemożna było żartować — odpowiedział więc:
— Jesteś wolny, panie Ernauton; miło mi iż mogłem ci wyświadczyć przyjemność.
Ernauton wystąpił z szeregów i pośpieszył na schody, wiodące do komnat królewskich.
Sainte-Maline wzrokiem go odprowadził i ujrzał jak w połowie schodów, Loignac przywitał pana de Carmainges i dał mu znak aby szedł dalej.
Loignac zaś zeszedł na dół i zabierał się do obliczenia jeńców.
Przekonał się, iż dzięki przy aresztowaniu pięćdziesięciu ludzi, droga oczyszczona będzie aż do jutra, ponieważ godzina, na którą ci ludzie zebrać się mieli w Bel-Esbat, już przeminęła.
A zatem królowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo w powrocie do Paryża.
Ale Loignac nie liczył na klasztor Jakobitów, na artyleryę i muszkieterów tych poczciwych księży, o czem znowu d’Epernon bardzo dobrze wiedział od Mikołaja Poulain.
To też gdy oznajmił dowódzcy swojemu, iż drogi są już wolne. d’Epernon odpowiedział:
— Dobrze, lecz król pragnie aby „Czterdziestu pięciu” podzielili się na trzy plutony, jeden jechać będzie z przodu, dwa zaś po bokach powozu, ale plutony mają być dosyć ścieśnione, tak aby na przypadek ognia z ręcznej broni, żaden strzał niedosięgnął karety.
— Bardzo dobrze — z prawdziwie zimną krwią odparł Loignac, lecz co do ognia, ponieważ nie widzę muszkietów, nie boję się zatem żadnej kuli.
— Przy kościele Jakobitów każesz ścieśnić szeregi — dodał d’Epernon.
Rozmowę tę przerwał ruch na schodach.
Król właśnie schodził, gotów do odjazdu; towarzyszyło mu kilku panów, a między niemi Sainte-Maline ujrzał z bólem serca Ernautona.
— Panowie — spytał król — czy moi „Czterdziestu pięciu” są tu obecni?
— Są, Najjaśniejszy panie — odrzekł d’Epernon wskazując na grupę jeźdźców rysującą się pod sklepieniem.
— A rozkazy czy wydane?
— Wydane, i będą wykonane Najjaśniejszy panie!
Loignac kazał zatrąbić do wsiadania na koń.
Appel po cichu odbyty, przekonał, iż nie brakuje ani jednego z „Czterdziestu pięciu”.
Szwoleżerom, zalecono pilnowanie pojmanych ludzi Maynevilla i księżnej, zabroniwszy pod karą śmierci wszelkiej z nimi rozmowy.
Król wsiadł do karety i umieścił obok siebie obnażoną szpadę.
Pan d’Epernon zaklął po swojemu parfandious i spróbował czy jego szpada także dobrze w pochwie chodzi.
Dziewiąta godzina wybiła na zamku gdy ruszono z miejsca.
W godzinę po wyjeździć Ernautona z Bel-Esbat, pan de Mayneville stał jeszcze w oknie, z kąd jak wiemy napróżno dopatrywał po nocy, w którą stronę udał się młodzieniec; lecz po upływie tej godziny, zaczął niepokoić się, a nadewszystko więcej ufać w boską pomoc, bo nabierał powoli przekonania, że tym razem pomoc ludzka zapewne mu niedopisze.
Ani jeden z jego żołnierzy niepokazał się na milczącej i ciemnej drodze, odzywał się tylko kiedy niekiedy, w oddaleniu, tentent kilku koni galopem ku Vincennes pędzących.
To słysząc, pan de Mayneville i księżna usiłowali zagłębić w ciemności spojrzenia, pragnąc rozpoznać swoich ludzi, odgadnąć choć w części co się dzieje, i poznać przyczynę ich opóźniania się.
Lecz gdy tentent ucichł, wszystko znowu milczało.
Ten ciągły zgiełk bez żadnego skutku, takiego niepokoju nabawił pana de Mayneville, iż kazał jednemu ze służących księżnej wsiąść na koń i zasięgnąć wiadomości u najpierwszego spotkanego plutonu jazdy.
Lecz posłaniec ten nie powrócił.
To widząc księżna zniecierpliwiona, wyprawiła drugiego posłańca, który nie wrócił równie jak pierwszy.
— Nasz oficer — rzekła wtedy księżna zawsze rzeczy w dobrem świetle widząca — zapewne obawia się, aby nie za mało miał ludzi, i dla tego zatrzymuje naszych posłańców, jest to rozsądnie, ale niepokojąco.
— Niepokojąco i bardzo niepokojąco — odpowiedział Mayneville niespuszczając wzroku z głębokiego i ciemnego horyzontu.
— Cóźby się stać mogło Maynevillu?
— Sam wsiądę na koń, a zaraz się dowiemy Mościa księżno.
I to mówiąc chciał wyjść.
— Nie pozwalam na to — zawołała księżna zatrzymując Maynevilla — któż przy mnie zostanie? któż pozna wszystkich naszych oficerów, wszystkich naszych przyjaciół, gdy nadejdzie chwila? Nie, nie, Maynevillu pozostań; tworzymy sobie rozmaite i bardzo słuszne obawy, gdy idzie o tak ważną tajemnicę, ależ plan zaiste był bardzo dobrze skombinowany, i nadewszystko wielce tajony, dla czegożby nie miał się udać?
— Dziewiąta godzina — rzekł Mayneville odpowiadając raczej własnej niecierpliwości niż słowom księżnej. O! otóż i jakobici wychodzą z klasztoru i szykują się wzdłuż muru opasującego dziedziniec; może oni o czem wiedzą?
— Cicho!... — zawołała księżna wyciągając ręce ku horyzontowi.
— Albo co?
— Cicho! słuchaj!
W istocie zdała dał się, słyszeć turkot podobny do grzmotu.
— To jazda — zawołała księżna — już go nam prowadzą, już...
I ulegając porywczości charakteru, przeszła z największej obawy do najszaleńszej radości, klaskała w dłonie wołając: Już go mam! już go mam!
Mayneville słuchał ciągle.
— Prawda — rzekł wreszcie — jest to turkot karety i tentent galopujących koni.
I na cały głos zakomenderował:
— Wyjdźcie z po za murów ojcowie! z po za murów!
Natychmiast otworzyła się ciężka brama klasztorna i stu mnichów zbrojnych wystąpiło w jak najlepszym porządku, mając na czele Boromeusza.
Uszykowali się w poprzek drogi; dał się słyszeć głos Gorenflota wołającego:
— Poczekajcie na mnie! ależ poczekajcie! Wypada koniecznie abym był na czele kapituły dla godnego przyjęcia Najjaśniejszego pana.
— Na balkon, księże przeorze! na balkon! — zawołał Boromeusz — wiesz żeś powinien być wyżej niż my wszyscy, bo Pismo Święte powiada: „Panować będziesz nad niemi jak cedr nad hizopem!”
— Prawda — odpowiedział Gorenflot — prawda, zapomniałem, że obrałem sobie to stanowisko, szczęściem, żeś mi przypomniał bracie Boromeuszu.
Boromeusz wydał cichy rozkaz i czterech braci pod pozorem honorów i ceremonii, poszło pilnować zacnego przeora na balkonie.
Wkrótce pochodnie rozwidniły drogę idącą w bok o kilka kroków od klasztoru, a księżna i Mayneville ujrzeli połysk kirysów i pałaszy.
Księżna nie mogąc powstrzymać się, zawołała:
— Zejdź Maynevillu i przyprowadź mi go pod strażą, związanego....
— Dobrze pani, dobrze — odpowiedział roztargniony dworzanin — ale jedna rzecz niepokoi mię...
— Jaka?...
— Nie słyszę umówionego hasła.
— Na cóż hasło, kiedy go już mają.
— Ależ miano go przytrzymać dopiero tutaj, na przeciw klasztoru? — rzekł Mayneville.
— Zapewne tam dalej znaleźli ku temu lepszą sposobność.
— Nie widzę naszego oficera.
— A ja go widzę.
— Gdzie?..
— A to czerwone pióro!
— Jakie pióro?... To pan d’Epernon z pałaszem w ręku.
— Więc mu pałasz zostawiono?
— Niech zginę! wszak on dowodzi.
— Naszymi ludźmi... Jesteśmy więc zdradzeni!...
— E, mościa księżno, to nie nasi ludzie.
— Szalonyś, Maynevillu.
W tej chwili Loignac jadący na czele pierwszego plutonu „Czterdziestu pięciu”, wywinął długim pałaszem i zawołał:
— Niech żyje król!..
Księżna zbladła i padła na poręcz okna, jakby omdleć miała.
Mayneville ponury i gotów na wszystko, wziął pałasz do ręki, bo sądził, że ci ludzie w przejeździć, wpadną do pałacu.
Orszak coraz dalej posuwał się, dosięgnął Bel-Esbat i zmierzał ku przeoratowi.
Wtedy Boromeusz zrobił trzy kroki naprzód, ale Loignac posunął konia swojego wprost ku mnichowi, który mimo swej wełnianej sutanny, zdawał się chcieć z nim walczyć.
Lecz przytomny Boromeusz, spostrzegł, że wszystko stracone i natychmiast wiedział, co mu czynić wypada.
— Miejsce! miejsce dla króla!.. — ostro zawołał Loignac.
Boromeusz ukrył pod sutanną, szpadę, którą już wydobywał.
Gorenflot ze swojej strony, zelektryzowany okrzykami i szczękiem oręża, oślepiony blaskiem pochodni, wyciągnął szeroką prawicę i z wysokości swojego balkonu, pobłogosławił króla.
Henryk wychylony przez drzwiczki, ujrzał go i z uśmiechem pozdrowił.
Ten uśmiech, widoczny dowód łaski, jaką zacny przeor Jakobitów posiadał u dworu, tak dalece wzruszył Gorenflota, iż głosem zdolnym wstrząsnąć posady katedry, zawołał także:
— Niech żyje król!
Lecz reszta konwentu milczała, bo rzeczywiście miała nadzieję, że inny skutek wezmą dwu miesięczne manewry i ćwiczenia z orężem.
Dopiero gdy Boromeusz, jako szczwany lis, obrachował ilość królewskich obrońców, gdy poznał ich wojenną postawę, i gdy nieobecność stronników księżnej przekonała go, o nieszczęsnym losie przedsięwzięcia, poddał się bez wahania, i gdy pierś wierzchowca Loignaca dotknąć go już miała, zawołał:
— Niech żyje król! — głosem równie jak Gorenflot donośnym. Wtedy dopiero cały konwent, poruszając bronią, ryknął:
— Niech żyje król!
— Dziękuję, moi szanowni ojcowie, dziękuję!... — donośnym głosem odpowiedział Henryk III-ci.
Potem przejechał obok klasztoru, który miał być kresem jego wycieczki, zostawiając po za sobą Bel-Esbat w ciemnościach pogrążone.
Księżna na wysokości balkonu, ukryta za złoconą tarczą, padła na kolana i przypatrywała się, badała, pożerała wzrokiem każdą twarz, światłem gorejących pochodni oświeconą.
— A!... — krzyknęła, wskazując jednego z jadących przy karecie. — Patrz, patrz! Mayneyillu!...
— Młodzieniec, posłaniec księcia de Mayenne w służbie króla! — zawołał tenże.
— Jesteśmy zgubieni!.. — szepnęła księżna.
— Trzeba nam uciekać, mościa księżno, i to szybko — powiedział Mayneville — bo Walezyusz dzisiaj zwycięzca, jutro zwycięztwa tego nadużyje.
— Zdradzono nas!... — zawołała księżna — a mianowicie zdradził nas ten młodzieniec!... On o wszystkiem wiedział.
Król już był daleko i z całym swoim orszakiem znikł w bramie świętego Antoniego, która się dla niego otworzyła i zaraz za nim zamknęła.


Rozdział III.
Jak król Nawarry zgadł, że Turennius znaczy Turenniusz, a Margota, to, jego żona, Margot.

Chicot, do którego łaskawy czytelnik pozwoli nam wrócić, dopełniwszy ważnego odkrycia, po zdjęciu maski panu de Mayenne, nie miał ani chwili czasu do stracenia, bo mu wypadało jak najprędzej oddalić się z miejsca przygody, dla uniknienia rozgłosu.
Łatwo pojąć, że odtąd zaprzysięgli sobie z księciem walkę na śmierć.
Mayenne boleśniej teraz moralnie aniżeli fizycznie raniony i pomny na dawne powody nienawiści, Mayenne mówimy, nieprzebaczał nigdy.
— No! — zawołał dzielny gaskończyk, śpiesząc do Beaugency, teraz albo nigdy mam sposobność wydać na pocztowe konie połączone pieniądze trzech dostojnych osób, zwanych Henryk Walezyusz, dom Modest Gorenflot i Sebastian Chicot.
A biegły nietylko w zgłębianiu wszelkiego uczucia ale i położenia wszelkiego, Chicot natychmiast przybrał minę wielkiego pana, podobnie jak poprzednio w mniej przykrych okolicznościach, przybierał minę poczciwego mieszczanina.
To też nigdy żadnemu księciu nie usłużono gorliwiej jak panu Chicot, skoro sprzedał konia Ernautona i przez kwadrans pomówił z zawiadowcą poczty.
Gdy więc wsiadł na koń, postanowił niezatrzymać się aż w bezpiecznem miejscu, pędził zatem tak szybko, jak tylko wydążyć mogły konie na trzydziestu przeprzęgach.
Sam zaś, niby ze spiżu ulany, przebywszy sześćdziesiąt mil w ciągu dwudziestu godzin, nieokazywał znużenia najmniejszego.
Dzięki tej szybkości, przybywszy w trzech dniach do Bordeaux, Chicot osądził, iż mu wolno odpocząć nieco.
Galopując można myśleć, a raczej nic więcej robić nie można.
Chicot zatem myślał wiele.
Poselstwo jego, nabierając coraz większej ważności, w miarę jak się zbliżał do kresu swojej podróży, ukazało mu się w zupełnie innem świetle, w jakiem jednak, tego dokładnie powiedzieć nieumiemy.
Jakiegoż monarchę znajdzie w dziwacznym Henryku, którego nikt należycie pojąć nie umiał?
Ale Chicot nie dzielił powszechnej opinii, zwłaszcza, że od czasu pobytu w Nawarze, charakter Henryka zmienił się niejako na rodzinnej ziemi.
Bo też Henryk umiał ustanowić pewien przedział pomiędzy królewską władzą a kosztowną swą skórą, której strzegł zręcznie od wszelkiego uszkodzenia.
Atoli na zewnątrz trzymał się zawsze jednakiej polityki; gasł wśród powszechnego zgiełku, gasząc wraz z sobą i w koło siebie kilka znakomitych imion, które z zadziwieniem francuzkiego świata, blask swój o bladą koronę Nawarry odbijały.
Podobnie jak w Paryżu, wielce nadskakiwał swojej małżonce, której jednak wpływ o dwieście mil od Paryża niezdawał się być potrzebnym.
Krótko mówiąc, wegetował szczęśliwy.
Pospólstwu nastręczał przedmiotu do szyderstwa, Chicotowi zaś przedmiotu do głębokich dumań.
Chicot, istota na pozór bardzo mało znacząca, umiał naturalnie przeglądać się w duszy drugiego.
Tak więc Henryk Nawarski nie był dla niego zagadką nieodgadnioną, ale był zawsze zagadką.
Chicot więc wiedząc więcej aniżeli drudzy, pojmował podobnie jak starożytny mędrzec grecki, że nic nie wie.
Tam gdzie każdy byłby szedł z podniesioną głową, śmiałą mową, sercem na ustach, Chicot czuł, że wypada iść z sercem ściśnionem, układnemi słowy i czołem pochylonem.
Myślą o takiem udawaniu natchnęła go wrodzona przenikliwość, a następnie widok okolic, które przebiegał.
Dostawszy się bowiem w granice małego księstwa Nawarry, kraiku, którego ubóstwo we Francyi w przysłowie przeszło, Chicot z wielkiem swojem zdziwieniem, nie widział ani na żadnej twarzy, ani na żadnem mieszkaniu, ani na żadnym kamieniu, śladów okropnej nędzy, niszczącej najpiękniejsze prowincye pysznej Francyi, którą tylko co opuścił.
Drwal przechodząc oparty na jarzmie swojego wolu; żwawa dziewica w krótkiej spódniczce niosąca wodę na głowie; starzec trzęsący osiwiałą głową nucąc młodocianą swą piosnkę; ptak domowy świergocący w klatce i dziobiący pokarm z pełnego naczynia; dziecko ogorzałe, chude ale kościste, igrające na kupie kukurydzowych liści; wszystko to przemawiało do Chicota językiem żywym, jasnym, zrozumiałym; wszystko co krok wołało:
— Patrz! jak tu wszyscy szczęśliwi!
Niekiedy turkot wozu toczącego się po pustej drodze, nagłą trwogą przejmował Chicota.
Przypomniał sobie ciężką artyleryę ubijającą drogi Francyi; lecz zamiast tego na zakręcie ujrzał wóz z winobrańcami, obładowany pełnemi beczkami i rumianemi dziećmi.
Kiedy w dali ktoś strzelił z po za płotu, Chicot myślał o potrójnej zasadzce, którą tak szczęśliwie przebył; a jednak był to tylko myśliwy przechodzący z psami po obfitującej w zające równinie i dążący ku górze pełnej kuropatw i cietrzewi.
Chociaż pora roku już była dosyć późna i Chicot już pełno mgły w Paryżu zostawił, tutaj jednak czas był pogodny i ciepły.
Wielkie drzewa jeszcze pełne liści, których na południu nigdy nie tracą, z wysokości swych czerwonawych szczytów, rzucały niebieskawy cień na kredziastą drogę.
Na dalekim i czystym horyzoncie, promienie słońca odbijały białe wiejskie domki.
Bearneński wieśniak, nasunąwszy czapkę na ucho, pędził po łąkach małe swoje koniki, tylko po trzy talary warte, ale niestrudzone, bo na swych żelaznych nogach zdolne jednym tchem ubiedz mil dwadzieścia; nigdy nie okryte, nigdy nie chędożone, ale które przybywszy do celu otrząsną się tylko i wnet na pierwszej lepszej kępce dzikiego ziela szukają jedynego i dostatecznego pożywienia.
— Hm — pomyślał Chicot — nigdym niewidział Gaskonii tak bogatą.
Bearneńczyk pływa jak pączek w maśle, a ponieważ tak szczęśliwy, słusznie utrzymuje, jak powiada brat jego król francuzki, że jest... dobrym; ale może się do tego nieprzyzna. Prawdę mówiąc, list mój chociaż na łacińskie przełożony, jeszcze mię kłopocze, mam szczerą chęć przełożyć go na greckie. Ale ba!.. niesłyszałem nigdy aby Henryś (Henriot) — jak go nazywał brat Karol IX-ty umiał po łacinie. Zrobię mu więc z mojego tłomaczenia łacińskiego, tłomaczenie francuzkie, ale expurgata; jak mówią w Sorbonnie.
Tak myśląc Chicot wypytywał się gdzie jest król.
Król był w Nérac.
Zrazu mniemano, że jest w Pau i dla tego posłannik nasz jechał aż do Mont-de-Marson, lecz gdy tam przybył, powziął dokładniejsze wiadomości i skierował się na lewo, dążąc na drogę do Nérac, którą znalazł napełnioną ludźmi wracającymi z jarmarku w Condom.
Przypomnijmy sobie, że Chicot bardzo ostrożny w odpowiedziach, sam lubił wypytywać się drugich; dowiedział się więc, iż król Nawarry bardzo wesołe życie pędzi, i że ciągłym miłostkom oddany, zawsze szuka nowego dla nich przedmiotu.
W drodze, szczęście chciało, że Chicot napotkał młodego katolickiego księdza, kupca bananów i oficera, którzy w najlepszej harmonii jechali z Mont-de-Marson i na każdym przystanku dobrze bankietowali.
Z powodu tak przypadkowego towarzystwa, zdało mu się, że ci ludzie doskonale reprezentują Nawarrę oświeconą, handlową i wojskową. Ksiądz opowiadał mu sonety dotyczące miłostek króla z piękną Fosseuse córką Renego Montmorency, barona de Fosseux.
— No, no, porozumiejmy się — rzekł Chicot — w Paryżu utrzymują, że król Nawarry szaleje za panną le Rebours.
— O! — powiedział oficer — to było w Pau.
— Tak, tak — wtrącił ksiądz — to było w Pau.
— A, to w Pau? — powtórzył kupiec, który jako prosty mieszczanin, zdawał się wiedzieć mniej niż drudzy.
— Jakto! — spytał Chicot — to król ma w każdem miasteczku kochankę?
— Być może — rzekł znowu oficer — bo o ile wiem, kiedy stałem w Castelnaudary, kochał się w pannie Dayelle.
— Czekajcie no, czekajcie — przerwał Chicot — panna Dayelle, to podobno greczynka?
— Prawda — odparł ksiądz — to Cypryanka.
— Przepraszam — odezwał się kupiec rad, że może wtrącić swoje zdanie — bo ja jestem z Agen!
— I cóż ztąd?
— To, iż mogę ręczyć, że król znał w Agen pannę de Tignonville.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — to mi galant!.. Ale wracając do panny Dayelle, której rodzinę znałem...
— Panna Dayelle była zazdrośna i ciągle groziła; miała piękny zakrzywiony sztylet, który zawsze kładła przy sobie na stoliku od roboty, a raz król odjeżdżając zabrał jej ten sztylet, mówiąc, iż niechce narazić na nieszczęście tego, kto po nim nastąpi.
— A więc tym sposobem król teraz zupełnie należy do panny Rebours?... — spytał Chicot.
— Przeciwnie, przeciwnie — rzekł ksiądz, już się posprzeczali: panna le Rebours jako córka prezydenta, znała się dobrze na procesach. Z natchnienia królowej matki, tyle mówiła przeciwko samej królowej, iż nakoniec zachorowała. Wtedy królowa Margot, kobieta wcale przebiegła, umiała więc korzystać z tej choroby i skłoniła króla, aby opuścił Pau i udał się do Nérac, a tym sposobem skończyła się owa miłość.
— A więc teraz król kocha się znowu w pannie la Fosseuse?... — spytał Chicot.
— Ale tak, dla Boga! tembardziej, że jest brzemienna; o! kocha ją do szaleństwa.
— A cóż na to królowa?... — znowu zagadnął Chicot.
— Królowa?... — powtórzył oficer.
— Tak, królowa.
— Oto składa swoje troski u krucyfiksu — odpowiedział ksiądz.
— Wreszcie — dodał oficer — królowa niewie o takich rzeczach.
— To być nie może!... — odparł Chicot.
— Dlaczego?... — spytał oficer.
— Bo Nérac nie wielkie miasto i widać w niem wszystko jak w przezroczu.
— Już to mój panie, jest tam park, a w nim aleje na trzy tysiące kroków długie, wysadzane pysznemi cyprysami, jaworami i sykomorami; taki tam cień, że wśród białego dnia o dziesięć kroków jeden drugiego nic widzi. Pomyślcież co się tam dziać może w nocy.
— A przytem królowa, mój panie, zawsze bardzo zatrudniona — dodał ksiądz.
— Ba! zatrudniona?
— Tak jest.
— A czem? jeżeli spytać wolno.
— Bogiem, panie — ponuro odpowiedział ksiądz.
— Bogiem?... — zawołał Chicot.
— Dla czegóżby nie?
— A! królowa nabożna?
— I bardzo.
— Jednak, o ile mi wiadomo, w zamku msza się nigdy nieodprawia!... — zarzucił Chicot.
— Źle panu wiadomo. Czyż pan nas za pogan bierzesz? Dowiedz się mój panie, że król ze swoimi dworzanami bywa na kazaniach, królowa zaś każę sobie odprawiać mszę w prywatnej kaplicy.
— Królowa?
— Tak jest.
— Królowa Małgorzata?
— Tak jest, królowa Małgorzata. Tak dalece, iż ja sam niegodny ksiądz, dostałem dwa talary za dwie msze w tej kaplicy, miałem tam nawet bardzo ładne kazanie z tekstu: „Bóg oddzielił czyste ziarno od kakolu.“
— W Ewangelii wprawdzie napisano: „Bóg oddzieli”, lecz ponieważ Ewangelię już bardzo dawno napisano, przypuściłem więc, iż rzecz już została dokonana.
— I król wiedział o tem kazaniu?... — spytał Chicot.
— Nawet słyszał je.
— I nie gniewał się?
— Owszem, pochwalił.
— Pan mię w zadziwienie wprawiasz — odpowiedział Chicot.
— Dodać winienem — wtrącił oficer — że w zamku nietylko na słuchaniu mszy i kazań czas przepędzają; bywają tam biesiady, przechadzki, a sądzę, że nigdzie we Francyi nie napotkasz tyle wąsów, jak w alejach Nérac.
Chicot teraz ju żwiedział więcej niż było potrzeba do ułożenia sobie planu.
Znał Małgorzatę, bo wiedział, że w Paryżu dworno żyła, i że jakkolwiek w miłosnych sprawach nie była jasnowidzącą, to zapewne wtedy tylko, gdy miała powód do zawiązywania sobie oczu.
— Do licha!... — pomyślał, na honor te cyprysowe aleje i trzy tysiące kroków, bardzo mi nieprzyjemnie w głowie utkwiły. W Nérac mam mówić prawdę ludziom mającym aleje na trzy tysiące kroków długie i sienie, w których żony nie widzą jak ich mężowie przechadzają się z kochankami. Bardzo mię tam źle przyjmą, jeżeli zechcę przeszkadzać tak przyjemnym przechadzkom. Szczęściem znani filozofię króla, i pokładam w niej nadzieję, Wreszcie jako poseł, jestem osobą nietykalną. Ha! dalej naprzód!
I Ghicot jechał dalej.
Nad wieczorem przybył do Nérac, właśnie w chwili przechadzek tyle niepokojących króla Francyi i jego posła.
Zresztą po sposobie w jaki uzyskał posłuchanie, przekonał się, iż etykieta królewskiego dworu wcale niebyła ścisłą.
Zwyczajny pokojowiec otworzył mu drzwi do wiejskiego salonu, którego przystęp ustrojony był kwiatami, obok zaś tego salonu znajdował się przedpokój i pokój, w którym król w dzień przebywał i tak hojnie udzielał nic nieznaczące posłuchania.
Oficer, a nawet tylko paź, zawiadamiał króla o przybyciu interesanta.
Ten oficer czy paź biegał za królem szukając go gdzie się znajduje, a król wprost na to wezwanie przybywał i przyjmował interesanta.
Taka uprzejmość mocno wzruszyła Chicota.
Wniósł więc, że król jest dobry, łagodny i mocno zakochany.
Mniemanie to utwierdziło się w nim tem mocniej, gdy w końcu alei, nie trzy tysiące lecz najwięcej dwanaście lub piętnaście kroków długiej, po bokach kwitnącemi laurami wysadzanej, ujrzał króla Nawarry w lichym pilśniowym kapeluszu, w burym kaftanie, wytartych butach, ale bardzo wesołego i z zabawką w ręku.
Henryk miał czoło gładkie, żadnej trosce nieprzystępne, usta jego uśmiechały się, a oko jaśniało obojętnością i zdrowiem.
Idąc, lewą ręką zrywał kwiaty.
— Któż to pragnie mówić ze mną? — zapytał pazia.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział paź — człowiek, który w połowie na znakomitego pana, a w połowie na wojskowego wygląda.
To słysząc, Chicot, zbliżył się jak najuprzejmiej.
— To ja Najjaśniejszy panie — rzekł.
— Brawo!.. — zawołał król, obie ręce wznosząc ku niebu — pan Chicot w Nawarze, pan Chicot u nas, „ventre saingris”!... Witajże mój panie Chicot.
— Tysiączne dzięki, Najjaśniejszy panie.
— Zdrów jesteś, dzięki Bogu?..
— Tak przynajmniej sądzę, kochany Monarcho — rzekł uradowany Chicot.
— A!.. kiedy tak — powiedział znowu Henryk — to wypijemy po szklance wina Limous i dasz mi o niem twoje zdanie. A!... doprawdy bardzom ci rad... Siadaj-że, proszę.
I wskazał na ławkę trawą wyłożoną.
— Nigdy!... — rzekł Chicot, wzbraniając się.
— Czyżeś dlatego przybył dwieście mil, abym ci pozwolił stać przedemną?... Nie panie Chicot, siadaj, siadaj, siedzący tylko można dobrze rozmawiać.
— Ależ uszanowanie, Najjaśniejszy panie...
— Uszanowanie, u nas w Nawarze?... Szalonyś, mój biedny Chicot, któż tu o tem myśli?..
— Nie, Najjaśniejszy panie, jam nie szalony — odparł Chicot — jam poseł.
Na czole króla powstała lekka zmarszczka, znikła jednak tak szybko, iż Chicot mimo całej swojej baczności, nawet jej śladu nie dostrzegł.
— Posłem — z niby naiwnem zadziwieniem, rzekł Henryk — a czyim?
— Posłem króla Henryka III-go. Przybywam z Paryża i z Luwru, Najjaśniejszy panie.
— A!.. to co innnego — odrzekł król wzdychając i podnosząc się.
— Hej!... paź, odejdź!... przynieś wina na pierwsze piętro, do mojego pokoju, a raczej do mojego gabinetu. Pójdź mości Chicot, zaprowadzę cię.
Chicot udał się za królem Nawarry, który teraz szedł prędzej, niż gdy z laurowej wracał alei.
— Smutna rzecz — pomyślał Chicot — zakłócać spokój i niewiadomość tego poczciwca. Ale sądzę... przyjmie on wszystko jak filozof...


Rozdział IV.
Jak Chicot błogosławił króla Ludwika XI, za wynalazek poczty i postanowił korzystać z tego wynalazku.

Łatwo przypuścić, że gabinet króla Nawarry nie bardzo był okazały.
Monarcha bearneński nie bogaty, liczył się z wydatkami.
Gabinet ten i paradna sypialnia, ciągnęły się przez całe prawe skrzydło zamku; korytarz przyległy przedpokojowi albo izbie gwardyi oraz sypialni, prowadził do gabinetu.
Z tej komnaty obszernej i dosyć przyzwoicie umeblowanej, chociaż wcale nie z królewskim zbytkiem, widać było przepyszne łąki, rozciągające się nad brzegiem rzeki.
Wyniosłe topole i jawory zasłaniały koryto rzeki, olśniewając oczy od czasu do czasu, ilekroć rzeka, niby mitologiczny bożek występując z zarośli, w słońcu złotem, a przy księżycu połyskiwała srebrem.
Okna więc z jednej strony wychodziły na tę czarownę panoramę, w dali zakończoną łańcuchem pagórków, w dzień nieco od słońca ogorzałych, lecz wieczorem zaokrąglających horyzont cudnie przezroczystą barwą niebieskawą. Z drugiej zaś strony okna te wychodziły na dziedziniec i budynki zamkowe; a tak sala oświetlona od wschodu i zachodu podwójnym rzędem okien przeciwległych sobie, przepyszny przedstawiała widok, ilekroć odbijały się w niej promienie wschodzącego słońca, lub perłowy błękit wznoszącego się księżyca.
Atoli wyznać należy, iż te piękności przyrody mniej zajmowały Chicota, niż urządzenie wewnętrzne gabinetu, tego zwykłego mieszkania Henryka. Roztropny poseł rzeczywiście w każdym sprzęcie usiłował dopatrzeć jakieś znaczenie, i tem pilniej, iż razem zebrane wszystkie znaczenia, miały dlań stanowić rozwiązanie zagadki oddawna, a szczególniej w ciągu drogi napróżno odgadywanej.
Król, ze zwykłą sobie dobrodusznością i wiecznym uśmiechem, usiadł na wielkim fotelu z wyzłacanemi sztyftami, ale wełnianemi frendzlami, Chicot zaś, ulegając jego woli, zatoczył naprzeciw niego równie ozdobne krzesełko.
Henryk, jak powiedzieliśmy, zawsze uśmiechający się, bacznie spojrzał Chicotowi w oczy, co tego ostatniego zmieszało po trosze.
— Pomyślisz żem bardzo ciekawy, kochany panie Chicot — zaczął mówić król — lecz taki to mój nałóg; tak długo miałem cię za umarłego, iż mimo całej radości jaką mi sprawia twoje zmartwychpowstanie, nie mogę pojąć iż żyjesz. Dla czegożeś nagle znikł z tego świata?
— E! Najjaśniejszy panie — ze zwykłą swobodą odparł Chicot — wszak sam także znikłeś z Vincennes. Każdy ginie z widowni według własnej potrzeby.
— Zawsze widzę dowcipniejszy jesteś od drugich, kochany panie Chicot — rzekł Henryk — i potem właśnie poznaję, iż nie rozmawiam z twoim cieniem. Lecz — dodał poważnie — jeżeli pozwolisz, odłóżmy dowcip na stronę, a pomówmy o interesach.
— Jeżeli to nie utrudzi zbytecznie Waszej królewskiej mości, jestem gotów na rozkazy.
Oko króla ogniem zabłysło.
— Ja miałbym się utrudzić? — rzekł, i wnet dodał łagodniej; — prawda, że ja tu trochę rdzewieję, lecz nieutrudzam się skoro próżnuję. Pomimo, iż Henryk Nawarski tu i owdzie włóczył swe ciało, król jednak umysłu swojego wcale jeszcze nie wysilał.
— Mocno mię to cieszy, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — bo jako posłannik króla twojego krewnego i przyjaciela, mam bardzo drażliwe zlecenia do Waszej królewskiej mości.
— Mów więc żywo, bo zaostrzasz ciekawość moję.
— Najjaśniejszy panie...
— A najprzód okaż mi twoje listy wierzytelne; wiem że formalność niepotrzebna gdy idzie o ciebie, ale pragnę ci okazać, że jakkolwiek zakrawam na bearneńskiego wieśniaka, znam jednak obowiązki króla.
— Najmocniej przepraszam Waszą królewską mość — odpowiedział Chicot — ale wszystkie moje wierzytelne listy zatopiłem w rzece, spaliłem w ogniu, rozproszyłem w powietrzu.
— I dlaczegożeś to uczynił, kochany panie Cbicot?
— Bo kto jedzie do Nawarry jako poseł, nie podróżuje jak kupujący sukno w Lyonie i kto ma niebezpieczny zaszczyt wieźć królewskie listy, ten się naraża na zawiezienie ich do krainy umarłych.
— Prawda — z doskonale udaną, dobrodusznością odparł Henryk — drogi niepewne, a w Nawarze dla braku pieniędzy, musimy polegać na uczciwości chłopów, choć zresztą, nie wielcy z nich złodzieje.
— Co mówisz Najjaśniejszy panie! — zawołał Chicot — to są baranki, aniołki, ale tylko w Nawarze.
— A! ha! — mruknął Henryk.
— Tak jest, ale za Nawarrą można spotkać wilków i sępów czyhających na wszelką zdobycz, ja zaś Najjaśniejszy panie, także byłem zdobyczą i miałem moje wilki i sępy.
— Które jednak, jak to z przyjemnością widzę, niezupełnie cię zjadły.
Ventre de biche! Najjaśniejszy panie, to nie ich wina; starali się oni o to jak mogli, ale zbyt twardym na to byłem. Ale, Najjaśniejszy panie, racz pozwolić abyśmy dali pokój szczegółom mojej podróży, bo to rzeczy zbyteczne, a wrócimy raczej do naszych listów wierzytelnych.
— Lecz skoro ich nie posiadasz, kochany panie Chicot — powiedział Henryk — sądzę, że nie potrzeba więcej o nich wspominać.
— Prawda, że teraz nieposiadam, ale posiadałem...
— No, to i owszem, dajże mi je. I to powiedziawszy Henryk wyciągnął rękę.
— Otóż to właśnie nieszczęście, Najjaśniejszy panie — mówił znowu Chicot — miałem list jak to właśnie oznajmiłem Waszej królewskiej mości, a nawet list jakim mało kto mógłby się poszczycić.
— I zgubiłeś go?
— Nie, ale raczej czemprędzej zniszczyłem Najjaśniejszy panie, bo pan de Mayenne pędził za mną i chciał mi go wydrzeć.
— Kuzyn Mayenne?
— On sam.
— Szczęściem, że on nie tęgo biega. Czy przybywa mu jeszcze tuszy?
Ventre de biche! sądzę, że przynajmniej nie w tej chwili.
— Dla czego?
— Bo, Najjaśniejszy panie, nieszczęście chciało, iż biegnąc za mną dopędził mię, i na honor, wtedy właśnie otrzymał doskonałe pchnięcie szpadą.
— A list?
— Dzięki mojej ostrożności, znikł bez śladu.
— Brawo! źle żeś mi nie chciał opowiedzieć swojej podróży panie Chicot, teraz opowiedz mi ją, szczegółowo, gdyż mię to mocno zajmuje.
— Wasza królewska mość zbyt jesteś łaskaw.
— Jedna tylko okoliczność mię niepokoi.
— Jaka?
— Jeżeli list zniszczyłeś dla pana de Mayenne, zniszczyłeś go równie i dla mnie; zkądże teraz dowiem się co pisał mój dobry brat Henryk, kiedy list jego już nie istnieje?
— Przepraszam, Najjaśniejszy panie, istnieje w mojej pamięci.
— A to jakim sposobem?
— Nim go podarłem, nauczyłem się go na pamięć.
— Wyborny pomysł, panie Chicot, wyborny. Po tem właśnie poznaję dowcip mojego współziomka. Wszak mi go powtórzysz, nieprawdaż?
— Chętnie, Najjaśniejszy panie.
— Tak jak brzmiał istotnie, bez żadnej zmiany?
— Bez najmniejszej.
— Jak to mam rozumieć?
— Oto, wyrecytuję go jak najwierniej, gdyż choć nieznam języka, mam jednak dobrą, pamięć.
— Jakiego języka?
— Łacińskiego.
— Nie rozumiem cię — rzekł Henryk wpatrując się w Chicota. Mówisz o łacińskim języku, o liście...
— Bezwątpienia.
— Wytłomacz że się jaśniej? czy list mojego brata napisany był po łacinie?
— A tak, Najjaśniejszy panie.
— Dla czegóż po łacinie?
— Zapewne dlatego, Najjaśniejszy panie, że łaciński język, jest śmiały, że wszystko nim wyrazić można, że tym językiem Persius i Juvenalis podali do potomności błędy i przewinienia królów.
— Królów?
— I królowych, Najjaśniejszy panie.
Król zmarszczył krwi.
— Chciałem raczej powiedzieć cesarzów i cesarzowych — dodał Chicot.
— A więc umiesz po łacinie, panie Chicot — zimno powiedział Henryk.
— I tak i nie, Najjaśniejszy panie.
— Szczęśliwyś jeżeli umiesz, bo masz niezmierną przewagę nademną, który nieumiem; dla tego też, z powodu tej przeklętej łaciny, nigdy niemogłem się do mszy przyzwyczaić. A więc tedy rozumiesz po łacinie?
— Uczono mię czytać po łacinie, równie jak po grecku i po hebrajsku, Najjaśniejszy panie.
— To bardzo wygodnie, mości Chicot, bo jesteś żyjącą książką.
— Wasza królewska mość trafnie się wyraziłeś, żyjącą książką. Drukują kilka kart w mojej pamięci, wyprawiają mię dokąd chcą, przybywam, czytają mię i rozumieją.
— Albo też nierozumieją.
— Jak to nierozumieją?
— Ba! a jeżeli nieznają języka, w którym jesteś drukowany?
— O! Najjaśniejszy panie, królowie wszystko umieją.
— Tak każą wierzyć ludowi, mości Chicot, a pochlebcy mówią to królom.
— A więc Najjaśniejszy panie, nadaremnie recytowałbym Waszej królewskiej mości list, którego się na pamięć wyuczyłem, skoro żaden z nas go niezrozumie.
— Wszak język łaciński ma wiele podobieństwa do włoskiego?
— Tak zapewniają, Najjaśniejszy panie.
— I do hiszpańskiego?
— Mówią, że bardzo podobny.
— No, to sprobujmy; ja umiem trochę po włosku, a moje gaskońskie narzecze bardzo podobne do hiszpańskiego języka, może więc zrozumiem i łaciński, choć go się nigdy nieuczyłem.
Chicot ukłonił się.
— Rozkazujesz więc Najjaśniejszy panie?
— Owszem, proszę cię kochany panie Chicot.
Chicot zaczął od następującego okresu, który ubarwił rozmaitemi przygotowaniami:
Frater carissime.
Sincerus amor quo te prosequebatur germanus noster Carolus nomis, functus nuper, colet usque regiam nostrum et pectori meo pcrtinaeiter adhoerct.“
Henryk ani mrugnął, lecz przy ostatnim wy, razie skinieniem wstrzymał Chicota.
— Albo się bardzo mylę — rzekł — albo tu mowa o miłości, o uporczywości i o moim bracie Karolu IX-tym?
— Nie powiem, że nie — odparł Chicot — język łaciński jest tak piękny, iż to wszystko zawierać się może w jednym peryodzie.
— Mów dalej — rzekł król.
Chicot mówił:
Bearneńczyk zawsze z zimną krwią słuchał wszystkich ustępów, w których była mowa o jego żonie i o vice-hrabi Turenniuszu; lecz wreszcie zapytał:
Turennius... czy to nie znaczy Turenniusz?...
— Tak sądzę, Najjaśniejszy panie.
— A Margota, nie jest to czasem pieszczotliwa nazwa, jaką moi bracia Karol IX-ty i Henryk III-ci dawali swojej siostrze, a mojej najukochańszej małżonce Małgorzacie?...
— Nie widzę wtem żadnego niepodobieństwa, Najjaśniejszy panie — odparł Chicot.
I powtórzył list aż do końca, a twarz króla ani na chwilę niezmieniła swojego wyrazu.
— Czy już skończyłeś? — spytał Henryk.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Hm, list ten musi być bardzo piękny.
— Nieprawdaż? Najjaśniejszy panie.
— Co za nieszczęście, że tylko dwa wyrazy: Tureniuss i Margota zrozumiałem.
— Nieszczęście niepowetowane, chyba, że Wasza królewska mość rozkażesz jakiemu duchownemu, aby ten list przetłomaczył.
— O!.. nie — żywo odpowiedział Henryk — wszakże i ty sam, panie Chicot, który przez ostrożność zniszczyłeś oryginalny autograf, nieradziłbyś mi, abym ten list w jakikolwiek sposób rozgłaszał.
— Ja tego nie mówię, Najjaśniejszy panie.
— Ale myślisz.
— Ja myślę, że list króla, brata twego, Najjaśniejszy panie, tak usilnie mi polecany i wyprawiony do Waszej królewskiej mości przez nadzwyczajnego posłańca, może zawierać gdzie niegdzie rzeczy korzystne dla Waszej królewskiej mości.
— Prawda, ale abym te korzystne rzeczy mógł komuś powierzyć, potrzeba, abym mu zupełnie ufał.
— Niezawodnie.
— A wiesz co zrobisz — rzekł Henryk, nagłą myśl powziąwszy.
— Co?
— Pójdziesz do mojej żony Małgorzaty, to kobieta uczona, powtórz jej ten list, a pewno zrozumie go, i rzecz naturalna, że mi go wytłumaczy.
— A!.. przewybornie! — zawołał Chicot. — Złote słowa Waszej królewskiej mości.
— Nie prawdaż?.. no idź.
— Biegnę, Najjaśniejszy Panie.
— Ale pamiętaj niezmierne ani jednego wyrazu w liście.
— To niepodobna, bo musiałbym umieć po łacinie, a nie umiem; mogę tylko dopuścić się jakiego barbaryzmu.
— Idź, idź, mój przyjacielu.
Chicot dowiedzą! się, gdzie znajdzie królowę i wyszedł bardziej niż kiedykolwiek przekonany, iż król jest zagadką.


Rozdział V.
Aleja mająca trzy tysiące kroków.

Królowa zamieszkiwała drugie skrzydło zamku, podobne rozkładem do tego, które Chicot tylko co opuścił.
W tej stronie zawsze słychać było muzykę i krążyły kapelusze z piórami.
Sławna aleja na trzy tysiące kroków długa, a wyżej już wspomniana, zaczynała się tuż przy oknach Małgorzaty, której oko padało zawsze na przedmioty przyjemne, jako to kępy kwiatów, zielone trawniki i t. p.
Rzec można było, iż biedna królowa widokiem przyjemnych i miłych przedmiotów, usiłowała rozproszyć ponure myśli, które się w głębi jej duszy gnieździły.
Pewien poeta z Perigord, ułożył z tego powodu sonet; bo Małgorzata równie na prowincyi jak w Paryżu, zawsze była gwiazdą poetów.
„Pragnie ona, mówił, nowemi wrażeniami i rozrywką, rozproszyć smutne wspomnienia przeszłości.”
Urodzona u stóp tronu, córka, siostra i małżonka króla, Małgorzata rzeczywiście wielce cierpiała. Jej filozofia tchnąca większą fanfaronadą niż filozofia króla Nawarry, na słabszej opierała się podstawie; była ona sztuczną i powstała z nauki, kiedy tym czasem filozofia króla wyrodziła się w jego własnem sercu.
Tak więc mimo, że Małgorzata była a raczej być chciała filozofką, czas jednak i troski zdołały wyryć swe ślady na jej twarzy.
Zawsze wszakże była znakomicie piękną, a mianowicie pięknością fizyonomii, która nie tyle uderza w osobach klasy pospolitej, lecz najbardziej się podoba w osobach znakomitych, którym każdy chętnie przyznaje przewagę pod względem fizycznej piękności.
Małgorzata uśmiechała się wesoło i mile, oko miała wilgotne i błyszczące, ruchy zwinne i ujmujące; słowem, była zawsze istotą godną miłości.
Kobieta, miała chód królowej; królowa miała postawę ślicznej kobiety.
To też ubóstwiano ją w Nérac, gdzie przewodniczyła elegancyi, wesołości i życiu. Paryżanka i księżniczka, cierpliwie znosiła pobyt na prowincyi, co samo już było cnotą, za którą prowincyonaliści najwyższą dla niej czuli wdzięczność.
Dwór jej składali nie tylko dworzanie i damy, lecz cały naród kochał ją zarazem jako królowę i jako kobietę; jakoż dźwięk jej fletów skrzypiec, dym i resztki jej uczt, spływały na każdego.
Czasu tak użyć umiała, iż każdy dzień coś jej w korzyści przynosił, a żaden nie był nigdy stracony dla otaczających ją osób.
Pełna żółci dla swych nieprzyjaciół, ale cierpliwa, aby się lepiej zemścić mogła, czując instynktownie, iż pod pozorem obojętności i powolności Henryk Nawarski niechęć ku niej ukrywa, nieustannie przeświadczana o złem jego prowadzeniu się, pozbawiona krewnych, przyjaciół, Małgorzata przywykła żyć miłością, albo przynajmniej podobieństwem miłości, przywykła poezyą i dobrym bytem wynagradzać sobie brak rodziny, małżonka, przyjaciół i wszystkiego innego.
Tylko Katarzyna Medicis, tylko Chicot i kilka melancholicznych cieniów, które z ciemnej krainy śmierci przywołać by należało, umieliby powiedzieć dlaczego lica Małgorzaty były już tak blade, dlaczego oczy jej mimowolnie tonęły w łzach nieznanego smutku, dlaczego to serce czułe w tak wyrazistem niegdyś spojrzeniu, dziś czczość odbijało jakąś.
Małgorzata niemiała powierników, bo biedna królowa mieć ich niechciała, od czasu gdy ci zaufanie jej i cześć sprzedawać za pieniądze poczęli.
Chodziła więc sama, a to właśnie może podwajało w oczach nawarczyków, jakkolwiek się tego niedomyślali, majestatyczność jej postawy, tembardziej w oczy uderzającą, że wolną od wszelkiego orszaku.
Wreszcie niechęć, jaką Henrykowi przypisywała, miała źródło raczej we własnem jej sumieniu i błędach, aniżeli w postępkach Bearneńczyka.
Henryk szanował w niej córę Francyi; przemawiał do niej jak najgrzeczniej, albo z uprzejmą obojętnością; a w każdej okoliczności i z każdego względu postępował z nią zawsze jak mąż i przyjaciel.
To też dwór w Nérac, nie naśladując innych dworów, żył bez przymusu i tchnął ogólną harmonią.
Takie to uwagi i spostrzeżenia poczynił Chicot, człowiek najdomyślniejszy, chociaż dotąd zasadzał je tylko na błahych pozorach.
Stosownie do zleceń Henryka, najprzód pokazał się w pałacu, lecz nieznalazł tam nikogo.
Powiedziano mu, że Małgorzata znajduje się w końcu pięknej alei, idącej równolegle do rzeki a zwanej aleją na trzy tysiące kroków długą, tam się też udał.
Gdy przebył dwie trzecie części tej alei, dostrzegł pod krzakami hiszpańskiego jaśminu, janowca i pryszczeńca, grupę zdobną we wstążki, pióra, szpady i aksamity; cała ta pstrocizna odznaczała się gustem może nieco zużytym, modą nieco przestarzałą, lecz dla Nérac było to świetne, a nawet olśniewające. Widok ten ucieszył Chicota, przybywającego wprost z Paryża.
Ponieważ paź króla poprzedzał Chicota, królowa zatem, której oczy z melancholijnym niepokojem tu i owdzie błądziły, poznała barwy Nawarry i przywołała go.
— Co chcesz Aubiac?... — spytała.
Młodzieniec, a raczej powiedzmy dziecię, bo zaledwie miał lat dwanaście, zarumienił się i zgiął kolano przed Małgorzatą.
— Pani — rzekł po francuzku, bo królowa w interesach służbowych lub rządowych zabroniła używać krajowego narzecza, jakiś pan przybyły z Paryża, przysłany z Luwru do króla Nawarry, i odesłany przez tegoż do pani, pragnie mówić z Waszą królewską mością.
Nagły rumieniec przebiegł po pięknej twarzy Małgorzaty; odwróciła się żywo, doznając bolesnego uczucia, jakiemu ulegają przy każdej okoliczności serca oddawna dręczone.
Chicot stał niewzruszony o dwadzieścia kroków od niej.
Bystre jej oczy odgadły odrazu znajomą postać rysującą się na tle pomarańczowego nieba; zamiast więc rozkazać przychodniowi aby się zbliżył, sama ku niemu podeszła.
Żegnając swe otoczenie, skinęła na jednego z najbogaciej ubranych i najprzystojniejszych panów.
Pożegnanie dla wszystkich właściwie do jednego tylko się odnosiło.
Lecz gdy uprzywilejowany kawaler zdawał się być niespokojnym mimo tak życzliwego ukłonu, a oko kobiety dostrzega wszystko, przeto Małgorzata rzekła do pana de Turenne.
— Chciej pan oświadczyć tym damom, że natychmiast wrócę.
Piękny pan w blado-niebieskim kaftanie, ukłonił się z pewną swobodą, która nieodznaczała bynajmniej zwyczajnego dworzanina.
Królowa szybko podbiegła do Chicota, który badawczo przypatrywał się powyższej scenie, tyle harmonizującej z osnową przywiezionego przezeń listu, lecz nieruszył się ani kroku.
— Pan Chicot!... — zawołała Małgorzata, zdążając do gaskończyka.
— U stóp Waszej królewskiej mości — rzekł Chicot, zawsze dobrej i pięknej, zawsze królowej i w Nérac i w Luwrze.
— To cud, widzieć pana tak daleko od Paryża.
— Bacz Najjaśniejsza pani przebaczyć łaskawie, ale to nie biedny Chicot powziął myśl spełnienia tego cudu.
— Bardzo wierzę, powiadano żeś umarł.
— Udawałem umarłego.
— Czegóż żądasz od nas panie Chicot? Byłażby królowa Nawarry tyle szczęśliwą, że pamiętają o niej we Francyi?
— O racz Najjaśniejsza pani być spokojną — z uśmiechem odpowiedział Chicot — u nas o królowych niezapominają, mianowicie skoro są tak młode i piękne, jak Wasza królewska mość.
— A więc zawsze jesteście uprzejmi w Paryżu?
— Król Francyi — dodał Chicot, nieodpowiadając na to pytanie — pisze nawet w tym przedmiocie do króla Nawarry.
Małgorzata zarumieniła się.
— Pisze? — spytała.
— Tak jest, Najjaśniejsza pani.
— I pan ten list przywiozłeś?
— Nieprzywiozłem, dla przyczyn, które król Nawarry wytłomaczy Najjaśniejszej pani, lecz wyuczyłem się na pamięć i powtórzyłem z pamięci.
— Rozumiem; list ten był ważny, a pan obawiałeś się, aby nie zginął lub aby ci go nieskradziono?
— Rzeczywiście tak jest, Najjaśniejsza pani, a teraz, kiedy Wasza królewska mość sama mię usprawiedliwia, winienem dodać, iż list pisany był po łacinie.
— O!.. tem lepiej!.. — zawołała królowa — bo jak panu wiadomo, ja umiem po łacinie.
— A król Nawarry — zapytał Chicot — czy umie?
— Kochany panie Chicot — odpowiedziała Małgorzata — trudno bardzo wiedzieć co król Nawarry umie lub nie umie.
— A!.. a!.. — pomruknął Chicot — szczęśliwy, iż nie sam tylko szuka znaczenia zagadki.
— Sądząc z pozorów — mówiła dalej Małgorzata — umie bardzo mało, bo nigdy nierozumie, a przynajmniej niezdaje się rozumieć, kiedy rozmawiam po łacinie z jaką osobą dworu.
Chicot przygryzł wargi.
— Tam, do licha! — pomyślał.
— Czyś mu pan powtarzał ten list? — zapytała Małgorzata.
— Wszak do niego był adresowany.
— I cóż, sądzisz że zdawał się go rozumieć?
— Tylko dwa wyrazy.
— Jakie?
— Turenius i Margota.
— Czy te dwa wyrazy znajdują się w liście?.. Cóż więc uczynił?...
— Odesłał mię do Waszej królewskiej mości.
— Do mnie?
— Tak jest, utrzymując, iż list ten zdaje się zawierać rzeczy tak ważne, iż niemożna go poruczać do tłomaczenia osobie obcej, lepiej więc będzie, skoro Najjaśniejsza pani, jako najpiękniejsza z uczonych i najuczeńsza z pięknych, sama go wytłumaczyć raczysz.
— Wysłucham cię, panie Chicot, ponieważ król rozkazuje, abym cię wysłuchała — rzekła nieco wzruszona Małgorzata.
— Dziękuję; gdzież Wasza królewska mość mówić mi rozkazujesz?...
— Tutaj; ale nie, nie, raczej u mnie; pójdź pan, proszę, do mojego gabinetu.
Małgorzata pilnie spojrzała na Chicota, który może przez litość dla niej, z góry już dał jej poznać nieco prawdy. Biedna kobieta, czując potrzebę pomocy, ucieczki do serca, które jej było oddanem, zanim przyszło jej stawić czoło grożącej burzy, rzekła do Tureniusza:
— Wice hrabio, odprowadź mię do zamku. Poprzedzaj nas, panie Chicot, proszę.


Rozdział VI.
GABINET MAŁGORZATY.

Radzibyśmy chętnie uniknąć zarzutu, że opisujemy same tylko ogrody i mieszkania; lecz trudno tego uniknąć, a jeżeli pożyteczną było rzeczą opisywać aleję, na trzy tysiące kroków długą i gabinet Henryka, może również zajmującym będzie opis gabinetu Małgorzaty.
Równolegle położony do gabinetu Henryka, miał drzwi otwierające się na pokoje i korytarze, okna usłużne i milczące jak drzwi, zamknięte na zazdrostki z zamkami, w których klucze obracały się cicho.
Tyle co do zewnętrznej strony gabinetu królowej.
Wewnątrz zaś, nowoczesne meble, obicia najnowszego gustu i mody, obrazy, emalie, fajansy, broń kosztowna, książki i rękopismy greckie, łacińskie i francuzkie, zalegały wszystkie stoły; ptaki w klatkach, psy na kobiercach, słowem cały świat roślinny i zwierzęcy wiódł tam wspólne życie z Małgorzatą.
Ludzie wyższym umysłem obdarzeni, albo też zbytkowne życie wiodący, sami istnieć nie mogą; każdemu ich zmysłowi, każdej skłonności, zwykle towarzyszą rzeczy z niemi harmonizujące, które siła atrakcyjna tych ludzi pociąga za sobą w ich wir, tak że zamiast żyć i czuć jak ludzie zwyczajni, dziesięć kroć pomnażają swe uczucia i byt swój podwajają.
Epikur bez zaprzeczenia jest bohaterem ludzkości, poganie nawet nieruzumieli go; był to filozof surowy, lecz ponieważ pragnął aby ogół naszej siły i zasobów na niczem nie stracił, w nieugiętej ekonomii swojej, nastręczał przyjemności każdemu, czy rozsądnie czy zwierzęco postępującemu, chociaż sam doznawał tylko niedostatku i boleści.
Wiele przeciw Epikurowi mówiono nieznając go, wielu także chwaliło, owych pobożnych mieszkańców Tebaidy, również ich nieznając, którzy to niszczyli piękność ludzkiej przyrody, a neutralizowali brzydotę. Kto zabija człowieka, ten bezwątpienia zabija i jego namiętności, ale zawsze zabija, czego Bóg wszelkiemi prawami swojemi zabrania.
Królowa była to kobieta rozumiejąca Epikura, mianowicie po grecku; co stanowiło najmniejszą jej zasługę; ale tak dobrze pojmowała życie, że z tysiąca boleści zawsze umiała wydobyć przyjemność, co jako chrześciance, dozwalało jej błogosławić Boga częściej niż kogo innego, bądź się nazywał Bóg lub Theos, Jehowah lub Magog.
Całe to zboczenie dowodzi jasno potrzeby dopełnionego przez nas opisu apartamentów Małgorzaty.
Proszono Chicota aby usiadł na pięknym i wygodnym fotelu, na którego obiciu wyszyty był amorek obrywający kwiaty; inny paź przystojniejszy i bogaciej ubrany niż Aubiac, podał posłowi chłodniki.
Chicot podziękował za nie i przygotował się do wyrecytowania z niezachwianą pamięcią, listu z Bożej łaski króla Francyi i Polski, skoro tylko vicehrabia Turenniusz odejdzie.
Znamy ten list, bośmy go czytali wraz z Chicotem, nie widziemy więc potrzeby przytaczać go tutaj w francuzkim przekładzie.
Chicot powtarzał ten przekład wymawiając wyrazy jak można najdziwaczniej, starając się tym sposobem, aby go królowa o ile możności jak najpóźniej zrozumiała, lecz mimo takiej biegłości w kaleczeniu własnego dzieła, Małgorzata chwytała go na uczynku i nieukrywała bynajmniej ani swojego gniewu, ani oburzenia.
W miarę jak Chicot dalej list powtarzał, brnął umyślnie w coraz większy kłopot; w kilku niebezpiecznych miejscach wstydliwie jak niewiniątko spuszczał oczy w ziemię; a ta gra fizyonomii wielką korzyść mu przynosiła, bo niewidział jak błyszczały oczy królowej, jak się kurczyły jej nerwy, ilekroć słyszała z taką pewnością przytaczane wszystkie swoje małżeńskie przewinienia.
Małgorzata znała bardzo dobrze wyrachowaną złośliwość brata swojego, przekonały ją o tem rozmaite okoliczności; wiedziała także, jako kobieta nic przed sobą nieukrywająca, co ma sądzić o pozorach, jakich już dostarczyła i jakich jeszcze dostarczyć mogła; to też w miarę jak Chicot mówił, równoważyła w duchu słuszny gniew swój i słuszną także obawę.
Okazać należyte oburzenie, niedowierzać we właściwym czasie, uniknąć niebezpieczeństwa odpierając złe, dowieść niesprawiedliwości, korzystając z przestrogi; takie to były zadania, nad któremi pracował umysł Małgorzaty, podczas gdy Chicot ciągnął dalej swoje opowiadanie.
Nie trzeba mniemać, że Chicot ciągle spuszczał oczy, gdyż od czasu do czasu podnosił jedno albo drugie oko i wtedy był spokojniejszy, widząc z pod przymrużonej powieki, iż królowa powoli coś postanawia.
Dosyć więc spokojnie powiedział pożegnalne wyrazy, kończące list królewski.
— Na wieczerzę świętą!... — rzekła królowa gdy Chicot skończył, mój brat bardzo pięknie pisze po łacinie; jaka gwałtowność, jaki styl! Nie sądziłem go tak silnym w tym języku.
Chicot mrugnął jednem okiem i otworzył ręce jak człowiek, który przez grzeczność zdaje się potwierdzać, ale nie rozumie.
— Pan nierozumiesz?... — rzekła znowu królowa oswojona ze wszystkiemi językami, a nawet i z mimicznym. Mniemałam jednak, że z pana biegły łacinnik.
— Zapomniałem, Najjaśniejsza pani; dzisiaj tyle tylko wiem, tyle tylko pamiętam z dawnej mojej nauki, że w łacińskim języku niema przedimków, że ma piąty przypadek i że głowa jest w nim rodzaju nijakiego.
— Doprawdy!... — zawołała jakaś osoba wesoło i hałaśliwie wchodząca.
Chicot i królowa razem się obejrzeli.
Był to król Nawarry.
— Co!... — spytał Henryk przybliżając się, głowa w łacińskim języku jest rodzaju nijakiego, a czemuż nie męzkiego, mości Chicot?
— Alboż ja wiem, Najjaśniejszy panie, i mnie to dziwi podobnież jak Waszą królewską mość.
— I mnie także dziwi — wtrąciła Małgorzata.
— Tak zapewne być powinno, powiedział król, skoro raz mężczyzna drugi raz kobieta są panami, a to według temperamentu mężczyzny lub kobiety.
Chicot ukłonił się.
— Podług mnie, Najjaśniejszy panie, to jest najlepsza przyczyna.
— Tem lepiej, mocno mię to cieszy, żem większym filozofem niż sądziłem; ale wróćmy do listu; dowiedz się moja pani, że z największą niecierpliwością pragnę usłyszeć co się tam dzieje na dworze francuzkim, a poczciwy pan Chicot przywozi mi te wiadomości w nieznanym języku; inaczej...
— Inaczej co?... — powtórzyła Małgorzata.
— Inaczej, byłbym się prędzej ucieszył; ventre saint-gris, Wiesz jak lubię nowiny, a mianowicie gorszące, które mój brat Henryk Walezyusz tak dobrze opowiadać umie.
Henryk Nawarski usiadł zacierając ręce.
— No, panie Chicot — mówił dalej król, tonem człowieka zabierającego się do jak najlepszej zabawy, wszakżeś już powtórzył ten list mojej żonie?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Powiedz-że mi moja kochana, co się w tym sławnym liście zawiera.
— Wasza królewska mość — spytał Chicot rozochocony swobodą jakiej przykład dawali mu ukoronowani małżonkowie, nie obawia się, aby to pismo niezawierało jakiej złej przepowiedni?
— A to dlaczego?... — spytał król i obracając się do żony dodał:
— I cóż, pani?
Małgorzata pomyślała nieco, niby powtarzając i komentując W myśli każdy frazes wyszły z ust Chicota.
— Posłannik nasz ma słuszność — rzekła skończywszy swoje rozmyślania i uczyniwszy pewne postanowienie, łacina, to zły prognostyk.
— Co!... — zawołał Henryk — ten kochany list miałby zawierać złe wieści? Strzeż się moja przyjaciółko, król, twój brat, jest bardzo uczonym i ugrzecznionym człowiekiem.
— Nawet kiedy każę mię znieważać w mojej lektyce, jak to miało miejsce w Sens, gdym wracała z Paryża do ciebie Najjaśniejszy panie.
— Kiedy kto ma brata obyczajów surowych — powiedział Henryk tonem nieopisanym, środkującym między seryo a żartem, brata króla, brata lubiącego przycinki...
— Taki brat powinien dbać o prawdziwy honor swojej siostry i swojego domu, bo nieprzypuszczam Najjaśniejszy panie, że gdyby Katarzyna d’Albert, twoja siostra, dopuściła się jakiej zgrozy, nieprzypuszczam, mówię, iż kazałbyś kapitanowi twojej gwardyi, aby tę zgrozę rozgłaszał.
— O! ja jestem sobie patryarchalny i dobroduszny obywatel — odparł Henryk, jam nie król, albo jeżeli nim jestem, to tylko dla śmiechu, i na honor! ja się śmieję; ależ nakoniec ten list, skoro do mnie adresowany, niedziw, że pragnę wiedzieć, co w sobie zawiera.
— To zdradliwy list, Najjaśniejszy panie.
— Ba!
— Tak jest! zawiera mnóstwo potwarzy, mogących poróżnić nietylko męża z żoną, ale przyjaciela ze wszystkimi jego przyjaciółmi.
— O! ho!... — rzekł Henryk prostując się i uzbrajając swą twarz zwykle szczerą i otwartą, w udane niedowierzanie, poróżnić męża z żoną, ciebie ze mną?
— Ciebie ze mną, Najjaśniejszy panie.
— A to jakim sposobem moja kochana?
Chicot czuł, że siedzi jak na cierniach, i byłby wszystko oddał, aby chociaż głodny, mógł pójść spać bez wieczerzy.
— Chmura zaraz pęknie, szeptał pod nosem, chmura zaraz pęknie.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała królowa, mocno żałuję, że zapomniałeś po łacinie, chociaż cię uczono.
— Ze wszystkiej łaciny, której się uczyłem, pamiętam tylko ten frazes Deus et virtus aeterna szczególny zbieg rodzaju męzkiego, żeńskiego i nijakiego, który mi mój nauczyciel za pomocą greckiego języka wykładał, choć ten jeszcze mniej rozumiałem.
— Gdybyś rozumiał Najjaśniejszy panie, przekonałbyś się, że list zawiera mnóstwo rozmaitego rodzaju grzeczności dla mnie.
— Bardzo dobrze — rzekł król.
Optime — powiedział Chicot.
— Ale dlaczegóż, grzeczności ciebie dotyczące, mają nas różnić? Bo wreszcie, dopóki ci mój brat Henryk prawić będzie grzeczności, póty i ja podzielać będę jego zdanie; co innego, gdyby w tym liście mówiono źle o pani, wówczas rozumiałbym politykę mojego brata.
— A! gdyby o mnie źle mówiono, rozumiałbyś politykę Henryka?
— Tak jest, Henryka Walezyusza; wiem jakie ma powody do poróżnienia nas.
— Skoro tak, dowiedz się Najjaśniejszy panie, że te grzeczności są tylko zwodniczym wstępem, wiodącym do potwarczych obmów przeciw twoim i moim przyjaciołom.
I po tych słowach tak śmiało rzuconych, Małgorzata czekała, aż jej król fałsz zada.
Chicot spuścił oczy, Henryk wzruszył ramionami.
— Obacz no moja droga — powiedział — czyś mimo to wszystko nie za nadto dobrze zrozumiała tę łacinę i czy list mojego brata tchnie istotnie tak złemi zamiarami.
Chociaż Henryk łagodnie i czule wymówił te słowa, jednak królowa Nawarry niedowierzająco nań spojrzała.
— Chciej mię dostatecznie zrozumieć Najjaśniejszy panie — rzekła.
— Tego tylko pragnę, moja pani, Bóg mi świadkiem — odpowiedział Henryk.
— Czy potrzebujesz sług twoich lub nie?
— Czy ich potrzebuję, moja droga? Dobre pytanie!... Cóżbym dla Boga począł bez nich, o własnych siłach?
— Otóż, Najjaśniejszy panie, król Francyi chce pozbawić cię najlepszych sług twoich.
— Ja się tego nie boję.
— Bravo, Najjaśniejszy panie — szepnął Chicot.
— Bezwątpienia nie boję się — dodał Henryk z zadziwiającą i jemu tylko właściwą dobrodusznością, którą aż do ostatniej chwili życia wszystkich uwodził — bo słudzy moi przywiązani są do mnie sercem, nie zaś dla interesu. Wszakże ja im nic dać nie mogę.
— Dajesz im całe twoje serce, całe zaufanie, a ze strony króla to najlepsza zapłata dla przyjaciół.
— Tak, moja droga, ale cóź ztąd?
— Oto, Najjaśniejszy panie, odtąd już im ufać niepowinieneś.
Ventre Saint-gris, tego nie uczynię, aż mię zmuszą, to jest, aż na to zasłużą.
— Dobrze — odparła Małgorzata — skoro tak, dowiodą ci, iż nie zasługują i na tem koniec.
— A! ha! — rzekł król — a dlaczego?
Chicot znowu zwiesił głowę, jak to zwykł zawsze czynić w przykrych położeniach.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata — bez skompromitowania.
I spojrzała w koło.
Chicot zrozumiał, że przeszkadza i cofnął się.
— Szanowny pośle — rzekł król do niego — chciej poczekać na mnie w moim gabinecie; królowa ma mi coś szczególniejszego powiedzieć, coś jak uważam, bardzo pożytecznego dla mojej służby.
Małgorzata stała nieruchoma, zdawało się jednak Chicotowi, iż dostrzegł jak lekko skinęła głową. Widząc więc, iż uczyni przyjemność obu małżonkom, skoro odejdzie, wstał i wyszedł z pokoju, obojgu jeden ukłon oddawszy.


Rozdział VII.
TEKST I PRZEKŁAD.

Oddalenie świadka, któremu Małgorzata przypisywała większą znajomość języka, aniżeli sam on przyznawał, było dla niej niejakim tryumfem, a przynajmniej rękojmią bezpieczeństwa; bo jak powiedzieliśmy, Małgorzata niewierzyła, że Chicot jest tak mało uczonym, jak to okazuje, kiedy przeciwnie sam na sam z małżonkiem, mogła nadać każdemu łacińskiemu wyrazowi daleko większą rozciągłość i lepiej wyjaśnić, aniżeli wszyscy scholastycy wyjaśnili Plauta lub Persiusa, te dwie zagadki wielkiego świata łacińskiej poezyi.
A tak Henryk i jego małżonka mieli przyjemność pozostania sam na sam.
Twarz króla nieobjawiała najmniejszej niespokojności, ani żadnej groźby.
Król niezawodnie nieumiał po łacinie.
— Czekam aż mi zadasz pytanie — rzekla Małgorzata.
— Widzę, ze cię ten list mocno obchodzi, moja droga; pocóż się tak niepokoisz?
— Bo, Najjaśniejszy panie, ten list albo jest albo powinien być wypadkiem; królowie nigdy bez zbyt ważnych przyczyn nie wyprawiają do siebie takich posłańców.
— Otóż tedy, moja droga — rzekł Henryk — dajmy pokój i posłannictwu i posłańcowi, a powiedz mi raczej, czy nie wyprawiasz dzisiaj wieczorem balu lub innej jakiej zabawy?
— Miałam podobny zamiar, Najjaśniejszy panie — odparła zdziwiona Małgorzata — ale to nic nadzwyczajnego, bo wiesz, że prawie co wieczór tańcujemy.
— Ja zaś jutro mam polowanie, a nawet wielkie.
— A.
— Tak jest, polowanie na wilka.
— Co kto lubi, Najjaśniejszy panie; ty lubisz polowanie, ja bale; ty strzelasz, ja tańczę.
— Tak, moja droga — wzdychając powiedział Henryk — i prawdę mówiąc, niema w tem nic złego.
— Zapewne, ale Wasza królewska mość mówisz to wzdychając.
— Posłuchaj mię pani.
Małgorzata słuchała z całą pilnością.
— Jestem mocno niespokojny.
— Z jakiego powodu, Najjaśniejszy panie.
— Z powodu pewnej wieści.
— Wieści? Wasza królewska mość niepokoisz się jedną wieścią?
— Nic naturalniejszego moja droga, skoro ta wieść dolegliwą być może dla ciebie.
— Dla mnie?
— Tak jest, dla ciebie.
— Nierozumiem cię Najjaśniejszy panie.
— Czyżeś nic niesłyszała? — tym samym tonem spytał Henryk.
Małgorzata na prawdę struchlała, obawiając się, czyli tym sposobem mąż nie zamyśla jej atakować.
— Jestem, jak można najmniej ciekawą kobietą, Najjaśniejszy panie — odparła — i nie słucham nigdy tego co mi w uszy kładą. Wreszcie tak mało cenię te tak zwane wieści, że mogę je słyszeć prawie niesłuchając, dla tego właśnie zatykam uszy na wszelkie wieści.
— A zatem pani utrzymujesz, iż takiemi wieściami pogardzać należy?
— Najzupełniej. Najjaśniejszy panie, a mianowicie my królowie tak czynić winniśmy.
— Dlaczegóż to my?
— Ponieważ będąc przedmiotem wszelkiej rozmowy, zanadto mielibyśmy do czynienia, gdybyśmy się każdą zajmowali.
— Dobrze, sądzę, że masz słuszność moja droga, i nastręczę ci doskonałą sposobność do zastosowania filozofii twojej.
Małgorzata mniemała, iż nadeszła stanowcza chwila, przywoławszy więc na pomoc całą odwagę, rzekła dosyć pewnym głosem.
— Zgoda, Najjaśniejszy panie, z całego serca, Henryk odezwał się głosem grzesznika mającego wyznać bardzo ciężką winę.
— Wiadomo pani jak mocno obchodzi mię moja córka Fosseuse?
— A! ha!... — zawołała Małgorzata widząc, że mu o nią idzie, a przybrawszy tryumfującą minę dodała:
— Tak, tak, mała Fosseuse, twoja przyjaciółka?
— Tak pani, zawsze jednym tonem odpowiedział Henryk, mała Fosseuse.
— Moja dama honorowa?
— Tak jest.
— Przedmiot twojego szaleństwa, twojej miłości?
— A! moja droga, mówisz jak jedna z wieści, przeciw którym dopiero co tyle powstawałaś.
— Prawda Najjaśniejszy panie — z uśmiechem rzekła Małgorzata, i najpokorniej przepraszam cię za to.
— Masz słuszność, moja droga, głos publiczny częstokroć kłamie; Ventre Saint-gris, moja kochana, zdaje mi się, że mówię po grecku!
I Henryk wybuchnął głośnym śmiechem.
Małgorzata dostrzegła szyderstwa w tym głośnym śmiechu a mianowicie w towarzyszącem mu spojrzeniu i znowu nieco niespokojna, spytała.
— A więc Fosseuse?
— Fosseuse chora, moja droga, a lekarze choroby jej niepojmują.
— Dziwna rzecz, Najjaśniejszy panie, Fosseuse, która jak sam utrzymujesz, zawsze była przyzwoita, która, jak głosiłeś, byłaby się nawet królowi oparła, gdyby jej był mówił o miłości; Fosseuse, ten kwiat czystości, ten kryształ przezroczysty, powinna dozwolić oku nauki aby przeniknęła aż do głębi jej uciech i boleści.
— Niestety! tak nie jest, smutnie powiedział Henryk.
— Co!... — zawołała królowa, powodowana gwałtowną złośliwością, jaką nawet najbardziej wykształcona kobieta ciska grot na inną kobietę; co, Fosseuse nie jest kwiatem czystości?
— Ja tego nie mówię — sucho odparł Henryk — niech mię Bóg broni abym oskarżał kogo. Powiadam tylko, że moja córka Fosseuse cierpi i rodzaj swych boleści uporczywie przed lekarzami ukrywa.
— Przed lekarzami, rozumiem; ale dlaczegóż ukrywa przed tobą, swoim powiernikiem, swoim ojcem... to mi się bardzo dziwnem wydaje.
— Niewiem — odrzekł Henryk przybierając znowu miły uśmiech, a jeżeli wiem, to uważam za rzecz stosowną, nic więcej nie mówić.
— Skoro tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata wnosząc z toku rozmowy, iż przewaga na jej stronie, i że ona raczej sama udzieli przebaczenie, nie zaś jak zrazu mniemała prosić o nie będzie; skoro tak, niewiem co Wasza królewska mość żądasz i czekam aż się jaśniej wytłomaczvsz.
— Dobrze, moja droga, ponieważ czekasz, więc ci opowiem.
Małgorzata poruszeniem wskazała, że gotowa wysłuchać wszystko.
— Wypadałoby moja kochana — mówił dalej Henryk — ale wymagać tego po tobie, byłoby za wiele...
— Nic nieszkodzi, mów Najjaśniejszy panie.
— Wypadałoby, abyś była tak łaskawa i odwiedziła moję córkę Fosseuse.
— Ja mam odwiedzać dziewczynę, o której mówią, że ma zaszczyt być twoją kochanką! zaszczyt, którego niezaprzeczasz!
— Zwolna, zwolna, moja droga — rzekł król. Słowo daję, że twoje krzyki mogą wywołać zgorszenie, a prawdę mówiąc, możeby to zgorszenie wielce uradowało dwór francuzki, bo w liście króla, mojego szwagra, który mi Chicot powtarzał, było: Quotidie scandalum, to jest jak mi się zdaje: codzienne zgorszenie.
Małgorzata poruszyła się.
— Dla zrozumienia tego niepotrzeba umieć po łacinie — mówił znowu Henryk — bo to prawie po francuzku.
— Lecz do kogoż, Najjaśniejszy panie, ściągają się te słowa?
— A! otóż tego właśnie zrozumieć niemogłem. Ale ty moja droga, jako umiejąca po łacinie, dopomożesz mi gdy do tego przyjdziemy.
Małgorzata zarumieniła się po same uszy, a tymczasem Henryk zwiesiwszy głowę a wzniósłszy rękę, niby naiwnie szukał, do której z osób jego dworu „codzienne zgorszenie“ stosować się może.
— Chcesz Najjaśniejszy panie, w imię zgody, skłonić mię do upokarzającego kroku, a więc w imię zgody, będę posłuszna.
— Dziękuję ci, moja droga — powiedział Henryk, bardzo dziękuję.
— Jakiż cel będą miały te odwiedziny?
— Bardzo prosty.
— Zawsze wyjawić mi go potrzeba, bom tyle naiwna, że się go nie domyślam.
— Otóż! znajdziesz Fosseuse w pośród honorowych panien, leżącą w ich pokoju. Tego rodzaju kobietki, jak ci wiadomo, są tak ciekawe i niewyrozumiałe, iż niewiadomo do jakiej ostateczności mogłyby doprowadzić biedną Fosseuse.
— A więc ona się czegoś obawia? z podwójnym gniewem i nienawiścią, zawołała Małgorzata, a więc pragnie się ukrywać?
— Niewiem — odpowiedział Henryk — dosyć, że potrzebuje wyprowadzić się z pokoju panien honorowych.
— Jeżeli pragnie ukrywać się, niech na mnie nie liczy. Mogę zamykać oczy na niektóre rzeczy, lecz nigdy wspólniczką ich nie będę.
To powiedziawszy Małgorzata oczekiwała, na skutek swojego ultimatum.
Lecz Henryk udał, że nic nie słyszy; znowu zwiesił głowę i przybrał zamyśloną minę, która przed chwilą już uderzyła Małgorzatę.
Margota, szeptał, Margota cum Turenio. Właśnie tych dwóch imion szukałem moja pani: Margola cum Turenio.
Twarz Małgorzaty przybrała teraz pąsową barwę.
— Potwarze! Najjaśniejszy panie — zawołała — potwarze powtarzasz mi.
— Jakie potwarze? najnaturalniej w święcie powiedział Henryk; czy pani w tem potwarz widzisz? Przypomniałem sobie właśnie ustęp z listu mojego brata: Margola cum Turenio conveniunt in castello nomine Loignac. Widzę, że będę musiał koniecznie kazać jakiemu księdzu aby mi ten list wytłomaczył.
— No, dajmy pokój tej grze, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata cała drżąca, a powiedz raczej wprost czego żądasz.
— Oto, moja kochana, pragnąłbym abyś oddzieliła Fousseuse od panien, i umieściwszy ją w osobnym pokoju, posyłała do niej tylko jednego lekarza, lekarza wyrozumiałego, jak naprzykład twój własny.
— O! ho! teraz widzę co to jest. Fosseuse co się chełpiła swoją cnotą, Fosseuse, która się popisywała fałszywem panieństwem, Fosseuse brzemienna i blizka rozwiązania.
— Ja tego nie mówię, moja droga — rzekł Henryk, ja tego nie mówię; to ty tak utrzymujesz.
— Widzę, że tak jest, mój panie — zawołała Małgorzata — twój pochlebny ton, twoja fałszywa pokora, tego mi dowodzą. Ale są pewne ofiary, których nawet król po swojej żonie wymagać niepowinien. Napraw sam Najjaśniejszy panie, błędy panny de Fosseuse, jesteś jej wspólnikiem, a więc to do ciebie należy; kara dla winnego, nie zaś dla niewinnego.
— Dla winnego, dobrze, to mi właśnie przypomina inne jeszcze wyrazy tego ohydnego listu.
— Jakto?
— Wszak winny po łacinie nocens?
— Tak panie, nocens.
— Otóż w liście napisano: Margota cum Turcnio, ambo nocentes: conveniunt in castello nomine Loignac. Dalibóg żałuję, że niemam umysłu równie wykształconego jak pamięć!
Ambo nocentes — z cicha powtórzyła Małgorzata, bledsza niż jej koronkowy kołnierzyk; zrozumiał, zrozumiał...
Margota cum Turenio, ambo nocentes. Co u dyabła chciał powiedzieć mój brat przez ambo? nielitościwie mówił znowu Henryk Nawarski. Ventre saint-gris moja droga, dziwna rzecz, iż tak dobrze umiejąc po łacinie, jeszcześ mi nie wytłomaczyła tego wyrazu, tyle mnie kłopoczącego.
— Najjaśniejszy panie, już miałam zaszczyt oświadczyć...
— A!... — przerwał król — otóż właśnie Turenius przechadza się pod twojemi oknami, i patrzy biedak w górę jakby czekał na ciebie. Zawołam go tutaj; to uczony człowiek, od niego więc dowiem się tego, co wiedzieć pragnę.
— Najjaśniejszy panie! — zawołała Małgorzata, wstając z krzesła i załamując ręce — bądź wyższym nad wszystkich francuzkich wichrzycieli i potwarców!
— E! moja droga, zdaje mi się, że nie jesteśmy pobłażliwsi w Nawarze jak we Francyi, bo przed chwilą ty sama byłaś bardzo surowa względem biednej Fosseuse.
— Ja surowa? — zawołała Małgorzata.
— Ba! przypomnij tylko sobie: tu jednak powinnibyśmy być pobłażliwi; wszak tak miłe pędzimy życie, ty na twoich ulubionych balach, a ja na ulubionych mi łowach.
— Tak, tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — masz słuszność, bądźmy pobłażliwi.
— Byłem pewny twojego serca, moja droga.
— Bo znasz mię dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, a więc odwiedzisz Fosseuse, nieprawdaż?
— Odwiedzę, Najjaśniejszy panie.
— Odłączysz ją od innych panien?
— Odłączę, Najjaśniejszy panie.
— Poślesz do niej swojego lekarza?
— Poślę, Najjaśniejszy panie.
— Ale nie trzeba żadnej dozorczyni. Lekarze z powołania są wyrozumiali, a dozorczynie z nałogu gadatliwe.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— I jeżeli nieszczęście zechce, aby to co mówią było prawdą, i aby ta biedna dziewczyna była słaba i upadła?...
Henryk wzniósł oczy w niebo.
— Co bardzo być może — mówił dalej, bo kobieta rzecz bardzo ułomna, „res fragilis mulier” jak mówi Ewangelia.
— Otóż!... Najjaśniejszy panie, jestem kobietą i wiem, iż dla drugich pobłażliwą być winnam.
— A! moja droga, ty wszystko potrafisz, ty jesteś wzorem doskonałości i...
— I?...
— I całuję twoje rączki.
— Ale bądź przekonany, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — że tylko przez miłość dla ciebie, robię podobną ofiarę.
— O! ho! — odpowiedział Henryk — znam ja cię dobrze, moja pani, i twój brat również, bo tyle dobrego mówi o tobie w swym liście i dodaje: „Fiat sanum exemplum statim, atque res certior eveniet. A ty zaiste, dajesz mi ten dobry przykład.
Tu Henryk pocałował prawie zlodowaciałą rękę Małgorzaty, a zatrzymując się w progu dodał:
— Pozdrów odemnie Fosseuse, zajmij się nią jak mi przyrzekłaś; ja wyjeżdżam na polowanie; może zobaczę cię dopiero po powrocie, a może już nigdy... bo wilki, to złe zwierzęta; pozwól więc, niech cię uściskam, moja droga.
I prawie czule pocałował Małgorzatę, poczem wyszedł, zostawiając ją zdumioną wszystkiem co słyszała.


Rozdział VIII.
POSEŁ HISZPAŃSKI.

Król powróciwszy do swojego gabinetu, zastał Chicota jeszcze pod wrażeniem silnej obawy o przekład listu.
— I cóż, Chicocie — spytał Henryk — czy wiesz co królowa utrzymuje?
— Niewiem.
— Oto, że twoja przeklęta łacina zakłóci naszą małżeńską spokojność.
— E! dla Boga! Najjaśniejszy panie, zapomnijmy o tej łacinie, a wszystko się skończy. Zupełnie co innego jest rzecz powiedziana, a zupełnie co innego napisaną, słowa z wiatrem ulatują, a pisma czasem i ogień nawet strawić niemoże.
— Niech mię dyabli wezmą, jeżeli jeszcze o tem myślę! — powiedział Henryk.
— Wybornie.
— Na honor, mam zupełnie co innego do czynienia.
— Zapewne Wasza królewska mość wolisz zabawę?
— Tak, synu — rzekł Henryk, niebardzo zadowolony z tonu, jakim Chicot te kilka słów wymówił — tak jest, moja królewska mość woli raczej zabawę.
— Przepraszam, ale może przeszkadzam Waszej królewskiej mości?
— E!.. mój synu — wzruszając ramionami odparł Henryk — juzem ci powiedział, że tu inne zwyczaje aniżeli w Luwrze. Tu wszystko się jawnie odbywa: miłość, wojna i polityka.
Król mówiąc to, tak łagodnie spoglądał, tak mile się uśmiechał, iż Chicot nabrał śmiałości i rzekł:
— Jednak wojna i polityka mniej jawnie niż miłość, nieprawdaż Najjaśniejszy panie?
— Prawda, kochany przyjacielu; bo też kraj nasz tak piękny, wina Langwedocyi tak smaczne, a kobiety Nawarskie takie ładne!
— Zdaje mi się Najjaśniejszy panie, iż zapominasz o królowej; alboż to Nawaryanki  Błędne użycie szablonu→ kniejsze i zgrabniejsze od niej? w takim razie bardzo im winszuję.
— „Ventre saint gris” masz słuszność Chicot, zapomniałem, że jesteś posłem, że reprezentujesz króla Henryka III-go, że król Henryk III-ci jest bratem Małgorzaty, że więc w obec ciebie, przez przyzwoitość samą, powinienem stawiać Małgorzatę wyżej nad wszystkie inne kobiety! Lecz przebacz mojej nieroztropności, bom nieprzyzwyczajony do posłów mój synu.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu i d’Aubiac na głos zawołał:
— Poseł króla Imci hiszpańskiego.
Chicot podskoczył na krześle, a król roześmiał się.
— Na honor — rzekł — anim się spodziewał, że kłamię. Poseł hiszpański! a on tu po co u dyabła?
— Tak — powtórzył Chicot — po co on tu u dyabła?
— Zaraz się dowiemy — mówił znowu Henryk — może nasz hiszpański sąsiad pragnie załatwić jaki spór graniczny.
— Odchodzę — rzekł Chicot pokornie.
Król Filip II-gi zapewne przysyła ci Najjaśniejszy panie prawdziwego posła, kiedy tymczasem ja...
— Ambasador Francyi miałby ustąpić miejsca ambasadorowi hiszpańskiemu, i to w Nawarze, „ventre saint-gris!” na to nigdy niepozwolę; otwórz mój Chicot do biblioteki i rozgość się tam.
— Ale Najjaśniejszy panie, tam mimowolnie wszystko słyszeć będę.
— Mniejsza o to, niemam żadnych tajemnic. Lecz mości ambasadorze, czy niemasz mi już nic więcej oświadczyć w imieniu twojego pana?
— Nic, Najjaśniejszy panie, już nic zupełnie.
— Dobrze, teraz więc patrz i słuchaj, bo tak robią wszyscy ambasadorowie; w tym gabinecie będzie ci najdogodniej. Patrzaj wszystkiemi oczami, a słuchaj wszystkiemi uszami mój kochany Chicot.
Potem król dodał:
— D’Aubiac, powiedz kapitanowi mojej gwardyi, niech wprowadzi posła hiszpańskiego.
Chicot słysząc ten rozkaz, wszedł spiesznie do biblioteki i starannie zamknął drzwi za sobą.
Na śliskiej podłodze odbiły się powolno i wymierzone kroki posłannika króla Filipa II-go.
Gdy się skończyły przedwstępne szczegóły etykiety i gdy Chicot z głębi swojej kryjówki przekonał się, iż Bearneńczyk wie bardzo dobrze jak udzielać posłuchanie, poseł spytał w języku hiszpańskim, który każdy gaskończyk lub bearneńczyk bardzo dobrze rozumie, z powodu ich odwiecznego podobieństwa.
— Mogęż mówić śmiało z Waszą królewską mościa?
— Możesz pan — odpowiedział bearneńczyk.
Chicot wytężył słuch, bo chodziło mu o interes ważny.
— Najjaśniejszy panie — mówił poseł — przywożę odpowiedź Jego katolicko-królewskiej mości.
— Dobrze! — pomyślał Chicot — przywozi odpowiedź, musiało zatem być i pytanie.
— W jakim przedmiocie? — spytał Henryk.
— W przedmiocie oświadczeń Waszej królewskiej mości z ostatniego miesiąca.
— Na honor, ja się bardzo zapominam — powiedział Henryk. Chciej panie pośle przypomnieć mi co to były za oświadczenia?
— Ależ co do wkroczenia książąt Lotaryngii do Francyi.
— Tak, a osobliwie co do wkroczenia G wizyusza. Teraz już pamiętam, cóż dalej?
— Najjaśniejszy panie — mówił znowu Hiszpan — król pan mój, jakkolwiek wzywany do zawarcia przymierza z Lotaryngią, uważał przymierze z Nawarrą za daleko pewniejsze, a krótko mówiąc, za korzystniejsze.
— Tak, krótko mówiąc — odparł Henryk.
— Będę otwartym z Waszą królewską mością, bo wiem jakie ma zamiary król mój pan względem ciebie Najjaśniejszy panie.
— Mogęż wiedzieć jakie są te zamiary?
— Najjaśniejszy panie, król pan mój niezdoła ci odmówić Nawarry.
Chicot przytknął ucho do drzwi, gryząc koniec palca aby nieusnąć.
— Jeżeli mi nic nieodmawiacie — rzekł Henryk — wiedzcież czego żądać będę.
— Możesz Wasza królewska mość żądać wszystkiego, według upodobania.
— Tam do dyabła!
— Racz więc mówić szczerze i otwarcie.
Ventre saint-gris! to mię trochę kłopocze.
— Król imci hiszpański pragnie zupełnie zadowolnić swojego nowego sprzymierzeńca; dowiedzie tego projekt, który uczynię Waszej królewskiej mości.
— Słucham — powiedział Henryk.
— Król Francyi postępuje z królową Nawarry jak z najzaciętszą nieprzyjaciółką, nieuznaje jej za siostrę od czasu, jak na nią ciska obelgi, jest to rzecz widoczna. Potwarze króla Francyi, racz Wasza królewska mość przebaczyć, iż dotykam tyle drażliwej kwestyi...
— Dotykaj pan, dotykaj.
— Potwarze króla Francyi są publiczne; rozgłosem uświęcone.
Henryk uczynił zaprzeczające poruszenie.
— Jest rozgłos — mówił dalej hiszpan — ponieważ wiemy o wszystkiem; powtarzam więc Najjaśniejszy panie, król Francyi wypiera się swojej siostry Małgorzaty, bo chce ją zniesławić, rozkazując publicznie zatrzymywać jej lektykę, i rewidować ją kapitanowi gwardyi swojej.
— Jakiż wniosek chcesz ztąd wyprowadzić panie pośle?
— Ten, że najłatwiej Wasza królewska mość możesz się wyprzeć jako żony, kobiety, której brat wypiera się jako siostry.
Henryk błędnem okiem spojrzał na drzwi, za któremi ukrywał się Chicot i cały wzruszony, czekał na skutek tak szumnej przemowy.
— Po wyparciu się królowej — mówił znowu poseł — przymierze między królem Nawarry a królem Hiszpanii...
Henryk ukłonił się.
— Przymierze to, mówię, będzie zawarte a to w sposób następujący. Król hiszpański da infantkę swą córkę królowi Nawarry, sam zaś zaślubi panią Katarzynę Nawarską, siostrę Waszej królewskiej mości.
Duma wstrząsła calem ciałem bearneńczyka, trwoga zaś całem ciałem Chicota.
Dla jednego wznosiło się na horyzoncie szczęście, promieniejące jak słońce wschodu; drugi widział upadek i skon berła oraz szczęścia Walezyuszów.
Hiszpan, umiarkowany i zimny, widział same tylko instrukcye pana swojego.
Przez chwilę panowało głębokie milczenie, wreszcie król Nawarry tak zaczął:
— Projekt zaiste, przewyborny i bardzo dla mnie zaszczytny.
— Król imci hiszpański, spiesznie dodał dumny posłannik, licząc na pełne zapału przyjęcie, zamierza położyć Waszej królewskiej mości jeden tylko warunek.
— A! warunek — rzekł Henryk — bardzo słusznie; obaczmyż ten warunek.
— Pan mój, posiłkując Waszej królewskiej mości przeciw książętom Lotaryngii, to jest otwierając Waszej królewskiej mości drogę do tronu, pragnąłby ułatwić sobie, za pośrednictwem tego przymierza, środek posiadania Flandryi, ku której obecnie książę Andegaweński obie ręce wyciąga; Wasza królewska mość pojmuje dobrze, iż pan mój daje mu wszelkie pierwszeństwo nad książętami Lotaryngii, ponieważ Gwizyusze, jego naturalni sprzymierzeńcy jako katolicy, sami przez się stanowią stronnictwo przeciw księciu Andegaweńskiemu we Francyi; otóż, jedyny ten warunek jest bardzo słuszny i łagodny: Król hiszpański sprzymierzy się z Waszą królewską mością przez podwójne małżeństwo, dopomoże do... (tu przez chwilę poseł namyślał się nad właściwem wyrażeniem) do nastąpienia po królu Francyi, a Wasza królewska mość zagwarantujesz mu Flandryę. Znając zatem mądrość Waszej królewskiej mości, mogę teraz uważać moje posłannictwo, jako szczęśliwie dopełnione.
Po tych słowach nastało jeszcze głębsze jak pierwej milczenie, bo anioł zniszczenia pragnący uderzyć tu lub owdzie na Francyę lub Hiszpanię, chciał zapewne aby odpowiedź ukazała się w całej swojej potędze.
Henryk Nawarski przeszedł się po gabinecie i rzeki na koniec:
— Taką to zatem, polecono panu, udzielić mi odpowiedź?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— I nic więcej?
— Nic.
— Otóż ja!... — rzekł znowu Henryk — odrzucam ofiarę króla imci hiszpańskiego!
— Wasza królewska mość odrzucasz rękę infantki!... — zawołał hiszpan, jakby przeszyty grotem niespodziewanym.
— Zaszczyt to zaiste wielki, mój panie — podnosząc głowę odparł Henryk, ale niemogę go uważać za wyższy nad małżeństwo z córą Francyi.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale pierwszy związek wiódł cię do grobu, drugi zaś zawiedzie do tronu!
— Nieoszacowane to i nieporównane szczęście, mój panie, wiem o tem, ale nieokupię go nigdy ani krwią ani sławą przyszłych moich poddanych. Co! ja miałbym dobyć miecza przeciw królowi Francyi, mojemu szwagrowi, i to w sprawie hiszpana dla mnie obcego? Co! ja miałbym wstrzymać sztandar Francyi na jego drodze do sławy, i dozwolić wieżom Kastylii oraz lwom Leonu aby dokończyły rozpoczętego dzieła? Co! ja miałbym pozwolić braciom aby zabijali braci? miałbym na ojczyznę moję sprowadzić nieprzyjaciół? Słuchajno, mój panie: posłałem mojemu sąsiadowi królowi Hiszpanii posiłki przeciw panom Gwizyuszom, są to bowiem wichrzyciele, dziedzictwa mojego chciwi; ale przeciw księciu Andegawii, mojemu szwagrowi, ale przeciw królowi Henrykowi III-mu mojemu przyjacielowi; ale przeciw mojej żonie, siostrze mojego króla! nigdy. Powiadasz pan, że wspomożecie Gwizyuszów, że ich wesprzecie? Czyńcie co się wam podoba; a cisnę przeciwko wam i nim, wszystkich protestantów niemieckich i francuzkich. Król hiszpański pragnie odzyskać Flandryę, która mu się wymyka; niech więc postąpi jak ojciec jego Karol V-ty: niech prosi króla Francyi aby mu pozwolił przejść przez kraj jego, dla upomnienia się o tytuł pierwszego obywatela Gandawy, a zaręczam, że Henryk III-ci, równie szlachetnie zezwoli na to przejście jak i król Franciszek I-szy. Jego królewska-katolicka mość powiada, że pragnę tronu Francyi, być może, ale niepotrzebuję aby mi pomagał w odzyskaniu tego tronu: obejmę go sam jeżeli zawakuje, i to mimo wszystkich królewskich mości tego świata. Teraz więc, żegnam pana. Oświadcz pan mojemu bratu Filipowi, żem mu wdzięczny mocno za jego ofiary, lecz że niezapomniałbym mu do śmierci, gdybym wiedział, że czyniąc mi takowe, przypuszczał choć na chwilę, że je przyjmę... Żegnam pana.
Zdumiony poseł wyjąkał:
— Racz zważyć, Najjaśniejszy panie, że dobro porozumienie, między dwoma sąsiadami, częstokroć zależy od dobrze użytego wyrażenia.
— Panie pośle — odparł Henryk — wiedz-iż dla mnie król Nawarry, a król niczego, to wszystko jedno. Korona moja tak lekka, iż nieczułbym nawet, gdyby mi z głowy spadła; wreszcie w obecnej chwili, potrafię ją utrzymać, bądź pan pewien. Żegnam więc pana po raz ostatni, oświadcz pan swojemu monarsze, iż ja o większych rzeczach marzę, aniżeli te, które mi zdała pokazał. Żegnam.
I Bearneńczyk, wychodząc ze zwykłego sobie charakteru, a przemieniając się w człowieka jakim go niekiedy widywano, na chwilę owładnięty bohaterskim ogniem, z pełnym uprzejmości uśmiechem, odprowadził posła hiszpańskiego aż za próg gabinetu.


Rozdział IX.
UBODZY KRÓLA NAWARRY.

Chicot w tak mocne wpadł zdziwienie, iż nie myślał nawet wyjść z biblioteki, gdy już Henryk sam pozostał.
Bearneńczyk otworzył drzwi i trącił go w ramię.
— I cóż! mości Chicot — spytał — jakżem się wyplątał?
— Do zadziwienia wybornie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot jeszcze osłupiały. — Lecz naprawdę, jak na króla, który nieczęsto posłów przyjmuje, Wasza królewska mość dzielnie przyjmować ich umiesz.
— A jednak to mój brat Henryk mi ich tutaj sprowadza.
— Jakim sposobem, Najjaśniejszy panie?
— Tak jest, gdyby nieprześladował bezustanku swojej biednej siostry, inni niemyśleliby nigdy o jej prześladowaniu. Czy mniemasz, iż gdyby król Hiszpanii nie był wiedział o publicznej zniewadze, jaka wyrządzono królowej Nawarry, gdy kapitan gwardyi rewidował jej lektykę, sądzisz, mówię, że projektowanoby mi wyparcie się jej?..
— Z radością widzę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — iż wszelkie zabiegi nadaremno będą, i że nic nie zdoła zakłócić dobrej harmonii istniejącej pomiędzy Waszą królewską mościa, a królową.
— E! mój kochany, widzę ja bardzo jasno cel, dla którego poróżnić nas pragną...
— Przyznam się, Najjaśniejszy panie, iż nie jestem tyle przewidujący.
— Niemasz wątpliwości, iż brat mój Henryk pragnie, abym się wyparł jego siostry.
— Jakto? Racz proszę Najjaśniejszy panie wyjaśnić mi rzecz całą. Do licha! nie sądziłem że się do tak dobrej szkoły dostanę.
— Wiesz, że zapomniano wypłacić mi posag mojej małżonki.
— Nie, Najjaśniejszy panie, niewiedziałem o tem, alem się domyślał.
— Trzy kroć sto tysięcy złotych talarów, posag ten stanowiło.
— Piękna sumka.
— A nadto kilka miast, między innemi Cahors.
— Dalibóg piękno miasto.
— Upominałem się nie o trzykroć sto tysięcy talarów złotych — bo jakkolwiek ubogi jestem, mniemam, żem bogatszy, niż król Francyi, lecz o Cahors.
— Al... Wasza królewska mość upominałeś się o Cahors. „Ventre de biche!” to dobrze; na miejscu Waszej królewskiej mości i jabym to samo uczynił.
— I oto dlatego — przebiegle uśmiechając się, mówił dalej Bearneńczyk, oto dlatego... Czy rozumiesz już teraz?
— Nie, nierozumiem... niech mię dyabli porwą!
— Oto dlatego pragną mię poróżnić z żoną, pragną, abym się jej wyparł. No, pojmujesz, Chicot, skoro niema żony, niema i posagu a tem samem niema trzech kroć sto tysięcy talarów złotych, ani miast, mianowicie zaś Cahors. Jest to znowu inny sposób objawiania myśli, a mój brat, Walezyusz, bardzo biegły w tym rodzaju zastawiania sideł.
— Lecz jednak Wasza królewska mość bardzo byłbyś rad, posiadać to miasto, nie prawdaż? zagadnął Chicot.
— Bezwątpienia; bo czemże jest moje królestwo Bearnu? Małe księstewko, które chciwość mojego szwagra i mojej świekry tak dalece stoczyły, iż przyczepiony do niego tytuł króla w śmieszność się zamienił.
— Tak, kiedy tymczasem przydawszy do tego księstewka miasto Cahors...
— Cahors byłoby dla mnie bulwarem, byłoby przedmurzem dla moich współwyznawców.
— No, to Najjaśniejszy panie włóż żałobę po mieście Cahors, bo czy się poróżnisz z królową Małgorzatą czy nie, król Francyi nigdy ci tego miasta nieda, chyba, że je sam weźmiesz.
— O!.. — zawołał Henryk — pewno, że wziąłbym, gdyby niebyło tak obronne a nadewszystko, gdybym wojny tak nie nienawidził.
— Cahors niezdobyte, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot.
— O! niezdobyte, niezdobyte — naiwnie odparł Henryk — gdybym ja tak miał wojsko... jak go niemam.
— Racz mię posłuchać, Najjaśniejszy panie — powiedział Chicot — myśmy tu nieprzybyli dla prawienia sobie pochlebstw. Wiadomo Waszej królewskiej mości, że gaskończycy zawsze otwarci. Ażeby zdobyć Cahors, którego broni pan de Vesin, trzeba być Annibalem lub Cezarem, a Wasza królewska mość...
— I cóż!.. moja królewska mość? — uśmiechając się przebiegle, spytał Henryk.
— Wasza królewska mość powiedziałeś, że nie lubisz wojny.
Henryk westchnął, w melancholijnem oku jego zabłysł ogień; lecz wstrzymując natychmiast to mimowolne poruszenie, ogorzałą ręką pogładził szeroką czarną brodę mówiąc:
— Prawda, że nigdy szpady mojej niewydobywałem, i że jej nigdy niewydobędę; jestem słomianym królem i spokojnym człowiekiem; jednak, skutkiem zapewne jakiejś dziwnej sprzeczności, lubię rozmawiać o rzeczach wojennych; to już do krwi mojej przywiązane. Święty Ludwik, przodek mój, był tyle szczęśliwy, iż mimo pobożnego wychowania i wrodzonej łagodności, w razie potrzeby dzielnie władać umiał dzidą i mieczem. Pomówmy więc, kochany Chicot, o panu de Vesin, który jak twierdzisz, jest Cezarem i Annibalem.
— Racz przebaczyć Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — żem cię mimowolnie obraził i niespokojności nabawił. O panu de Vesin wspomniałem jedynie dla tego, abym przygasił wszelki ślad szalonego zapału, jaki młodość i niewiadomość interesów wzniecić mogły w sercu Waszej królewskiej mości. Cahors, Najjaśniejszy panie, dla tego jest takie obronne i tak dobrze strzeżone, że stanowi klucz od południa.
— Niestety!.. — jeszcze mocniej wzdychając odparł Henryk — wiem ja o tem dobrze!..
— Jest to — mówił dalej Chicot — bogactwo ziemi połączone z bezpieczeństwem mieszkania; posiadać Cahors, jest to posiadać spichlerze, spiżarnie, kasy, stodoły, mieszkania i stosunki; posiadać Cahors, jest to mieć wszystko dla siebie; nie posiadać zaś, jest to mieć wszystko przeciw sobie.
— E!... „ventre saint-gris” — pomruknął król Nawarry — dla tego też właśnie tak mocno pragnąłem posiadać Cahors, dla tego prosiłem biednej matki mojej aby je położyła za warunek „sine qua non” mojego małżeństwo; ale patrz-no Chicot, wszak ja teraz mówię po łacinie. Cahors więc stanowiło posag mojej żony; przyobiecano mi je i ono mi się należy.
— Najjaśniejszy panie, być komu winnym a płacić długi... — wtrącił Chicot.
— To dwie wcale odmienne rzeczy, masz słuszność kochany Chicot, więc podług twojego zdania, nigdy mi go nieoddadzą?
— Obawiam się tego.
— Do dyabla!... — rzekł Henryk.
— Mówiąc szczerze, Najjaśniejszy panie — dodał Chicot.
— To co!
— To słusznie postąpią.
— Słusznie, a dlaczego przyjacielu?
— Boś Najjaśniejszy panie, niepojął królewskiego rzemiosła, bo zaślubiwszy córę Francyi nieumiałeś najprzód odebrać do rąk posagu, a potem miast.
— Nieszczęśliwy!.. — z cierpkim uśmiechem rzekł Henryk, czyliż niepamiętasz dzwonienia na gwałt na wieży kościoła Saint-Germain l’Auxerois? Sądzę, że nowo zaślubiony, którego właśnie w dniu wesela zgładzić pragną, raczej dba o życie niż o posag.
— Dobrze!... — odparł Chicot — ale później?
— Później?... — spytał Henryk.
— Tak jest, zdaje mi się, żeśmy mieli pokój. Trzebaż było umieć korzystać z tego pokoju, i przebacz Najjaśniejszy panie, zamiast wdawać się w miłostki, trzeba było, negocyować. Wiem, że to nie zabawne, ale korzystne. Zaiste, stosuję to zarówno do Waszej królewskiej mości, jak i do króla mojego pana. Gdyby Henryk francuzki miał w Henryku Nawarskim silnego sprzymierzeńca, Henryk francuzki byłby silniejszy nad wszystkich, a przypuszczając, że jeden i ten sam polityczny interes mógłby połączyć katolików z protestantami, gdyby spory religijne na później odłożyli, wówczas katolicy i protestanci, to jest dwaj Henrykowie, wstrząsnęliby całym rodzajem ludzkim.
— O! ja — z pokorą odpowiedział Henryk, niewzdycham wcale do tego, niechcę aby ktokolwiek drżał przedemną, albo żebym nawzajem sam miał drżeć przed kim... Ale, mój Chicot, niemówmy już o tych wszystkich rzeczach, co mi głowę zawracają. Nieposiadam miasta Cahors; cóż począć! to się bez niego obejdę.
— Przykra to rzecz mój królu!
— Wszak sam utrzymujesz, iż Henryk nigdy mi tego miasta nie odda.
— Tak sądzę, Najjaśniejszy panie, jestem tego pewny a to z trojakiej przyczyny.
— Wymień mi te przyczyny.
— Chętnie: najprzód, że Cahors przynosi znaczne dochody, a więc król Francyi będzie wołał zachować je dla siebie raczej, aniżeli oddać komu innemu.
— To nie zupełnie uczciwie, mój panie Chicot.
— Ale po królewsku, Najjaśniejszy panie.
— A! więc to po królewsku zabierać sobie to co się podoba?
— Tak jest, to się nazywa brać część lwią, a lew jest królem zwierząt.
— Będę pamiętał tę zasadę, mój kochany, jeżeli kiedy naprawdę królem zostanę. Ale jakaż twoja druga przyczyna synu?
— Druga: królowa Katarzyna...
— A więc moja dobra matka Katarzyna zawsze jeszcze wdaje się w politykę?... — przerwał Henryk.
— Zawsze; królowa Katarzyna wołałaby widzieć raczej swoję córkę w Paryżu jak w Nérac, raczej przy sobie jak przy Waszej królewskiej mości.
— Tak sądzisz? A jednak królowa Katarzyna nie zbyt szalenie kocha swą córkę.
— Prawda; ale królowa Małgorzata służy Najjaśniejszemu panu za zakładnika.
— Tyś strasznie mądry, mój Chicot. Niech mię szatan porwie, jeżeli kiedy o tem pomyślałem:
ale może ty słusznie mówisz; prawda, prawda, córo Francyi, w razie potrzeby, możesz posłużyć za zakładnika. Lecz cóż dalej?
— Oto, Najjaśniejszy panie, kto zmniejsza zasoby, zmniejsza zarazem i przyjemność pobytu. Nérac jest bardzo przyjemne miasto, ma park i aleje jak nigdzie; ale królowa Małgorzata pozbawiona zasobów, znudzi się w Nérac i tęschnić będzie do Luwru.
— Wolę twoję pierwszą przyczynę, mój Chicot — rzekł Henryk wstrząsając głową.
— No, to powiem Waszej królewskiej mości trzecią. Pomiędzy księciem Andegaweńskim, który szuka dla siebie tronu i porusza Flandryę; między panami Gwizyuszami, którzyby chcieli ukuć sobie koronę, którzy poruszają Francyę; między królem Hiszpanii, któremu się coś marzy o uniwersalnej monarchii i który wstrząsa światem, Wasza królewska mość, prosty książę Nawarry, stanowisz równowagę i utrzymujesz ją niejako.
— Ja, który sam nic nieważę! czy doprawdy?
— Właśnie dlatego. Spojrzyj Najjaśniejszy panie na rzeczpospolitą szwajcarską. Stań się potężnym, to jest ważnym, a przechylisz szalę. Nie będziesz już równowagą, ale ciężarem.
— O! ta przyczyna bardzo mi się podoba, mój Chicot — doskonale wyrozumowana. Tyś prawdziwy mędrzec, mój kochany.
— Na honor, Najjaśniejszy panie, jestem czem być mogę — odpowiedział Chicot — któremu pochlebiała niezwykła dlań dobroduszność króla.
— To więc jest wyjaśnienie mojego położenia?... — spytał Henryk.
— Najzupełniejsze Najjaśniejszy panie.
— Ja przecież zgoła tego wszystkiego nieprzewidywałem, zawsze miałem nadzieję... Czy ty to pojmujesz, Chicot?
— Otóż, radzę ci Najjaśniejszy panie, zaniechaj tej nadziei.
— Skoro tak, mój Chicot, uczynię, z tą wierzytelnością francuzkiego króla, co zwykłem czynić z długami moich dzierżawców, którzy mi nie płacą, to jest kładę Z. obok ich nazwiska.
— Co znaczy: zapłacono.
— Tak jest.
— Połóż więc Najjaśniejszy panie dwa z. i westchnij.
Henryk westchnął.
— Właśnie też tak uczynię, Chicot — rzekł. Zresztą widzisz sam przyjacielu, że i w Bernie żyć można i że zgoła miasta Cahors niepotrzebuję.
— Widzę to i poznaję niewątpliwie, że jesteś mądrym monarchą, że jesteś królem filozofem... Ale cóż to za hałas?
— Co za hałas i gdzie?
— Zdaje się, że na dziedzińcu.
— Obacz no przez okno mój przyjacielu.
Chicot zbliżył się do okna.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — jest tam na dole około tuzina ludzi dosyć licho ubranych.
— A! to moi ubodzy — wstając powiedział król Nawarry.
— Wasza królewska, mość masz swoich ubogich?
— Tak jest, alboż to mi Pan Bóg nienakazuje miłosierdzia? Chociaż nie jestem katolikiem, dlatego przecież jestem chrześcianinem!
— Brawo Najjaśniejszy panie.
— Zejdźmy nadół Chicot, razem rozdamy jałmużnę, a potem wrócimy na wieczerzę.
— Służę ci Najjaśniejszy Panie.
— Weź worek, który tam leży na stoliku obok mojej szpady.
— Już go mam Najjaśniejszy panie...
— Dobrze...
Gdy zeszli, zmierzch już był zapadł.
Król idąc wyglądał zamyślony, roztargniony, co wielce smuciło Chicota.
— Zkąd że u dyabła — myślał w duszy — przyszła mi myśl, mówienia o polityce z tym poczciwym monarchą?
Doprawdy, zatrułem mu serce! Ha! co za niedołęga ze mnie!
Henryk skoro zeszedł na dziedziniec, zbliżył się do żebraków, których mu Chicot wskazał.
W rzeczy samej byli to ludzie rozmaitej postawy, fizyonomii i ubioru; ludzie których niezręczny dostrzegacz, z powodu ich głosu, chodu i ruchów, byłby wziął za cyganów, za cudzoziemców lub niezwykłych przechodniów; dostrzegacz zaś zręczny za przebraną szlachtę.
Henryk wziął worek z rąk Chicota i skinął.
Wszyscy żebracy widocznie doskonale to skinienie zrozumieli.
Każdy kolejno witał monarchę z pozorną pokorą, w której jednak przebijało się rozumne i śmiałe spojrzenie, niejako mówiące królowi, iż pod tą powłoką bije mężne serce.
Henryk każdemu kiwnął głową, włożył dwa palce do worka, który mu Chicot trzymał i wyjmował pieniądz.
— E! czy wiesz, Najjaśniej panie, że to złoto — zawołał Chicot.
— Wiem, mój przyjacielu.
— Do licha!.. widzę żeś bogaty Najjaśniejszy panie.
— Alboż niewidzisz przyjacielu — z uśmiechem mówił Henryk — iż każda sztuka tego złota, służy mi za podwójną jałmużnę? Owszem Chicocie, jestem ubogi, i moje pistole na dwoje przecinać muszę, abym opędził to nędzne życie.
— Prawda — ze wzrastającem zdziwieniem odparł Chicot — każda sztuka jest na połowę przecięta i ma jakieś dziwaczne znaki.
— Bo widzisz, ja tak jak mój brat, król francuzki, mam moje grymasy. On, wycina obrazki, ja w wolnych chwilach obrzynam dukaty. Biedny, poczciwy bearneńczyk, ma żydowskie upodobanie.
— Nic nie szkodzi, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot, kręcąc głową, bo domyślał się w tem jakiejś nowej tajemnicy — jednak dziwny to sposób rozdawania jałmużny.
— Ty może postępowałbyś inaczej?
— Tak jest; zamiast trudzić się przecinaniem każdej sztuki na dwoje, rozdawałbym mówiąc: Oto dla dwóch!...
— Toby się pobili, mój kochany, a ja zamiast dobrego uczynku, wywołałbym zgorszenie.
— Zapewne! — pomruknął Chicot, tym wyrazem, stanowiącym wyskok wszelkiej filozofii, uznając opozycyę przeciw dziwacznym pomysłom króla.
Henryk zatem wyjął pół sztuki z worka, i stając przed pierwszym żebrakiem, ze spokojną i łagodną miną, jaka go zawsze odznaczała, spojrzał nań w milczeniu, lecz zapytał spojrzeniem.
— Agen — rzekł tenże, kłaniając się.
— Ile? — spytał król.
— Pięć set.
— Cahors.
Oddał mu pieniądze i wyjął inną monetę z woreczka.
Żebrak ukłonił się jeszcze niżej, niż poprzednio i odszedł.
Za nim nastąpił drugi, który skłonił się z przymileniem.
— Auch — rzekł z ukłonem.
— Ile?
— Trzysta pięćdziesiąt.
— Cahors.
I wręczył mu znowu pieniądz i znowu wyjął inną monetę z woreczka.
Drugi znikł jak pierwszy. Zbliżył się trzeci i skłonił się.
— Narbonne — rzekł.
— Ile?
— Ośmset.
— Cahors.
I wręczył mu trzeci pieniądz i znowu wyjął inną monetę z woreczka.
— Montauban — rzekł czwarty.
— Ile?
— Sześćset.
— Cahors.
Wszyscy nareszcie, zbliżając się z ukłonami, wymawiali swoje imiona, otrzymywali tę niezwykłą jałmużnę i wygłaszali cyfry, których suma wyniosła ośm tysięcy.
Każdemu z nich Henryk odpowiedział Cahors, ani razu nie zmieniając głosu, przy wymawianiu tego wyrazu.
Po dokonaniu podziału, w woreczku nie było ani jednej monety, na podwórzu ani jednego żebraka.
— Otóż i wszystko — rzekł Henryk — skończyłem.
Chicot pociągnął króla za rękaw.
— Sire! — rzekł.
— Co takiego?
— Czy mogę być ciekawym?
— Dlaczego nie? Ciekawość jest rzeczą naturalną.
— Co mówili ci żebracy, i co Wasza królewska mość im odpowiadałeś?
Henryk uśmiechnął się.
— Doprawdy, wszystko tu jest tajemnicą.
— Tak sądzisz?
— Tak, nigdy bowiem niewidziałem, ażeby w ten sposób rozdawano jałmużnę.
— Taki zwyczaj w Nérac, mój kochany Chicot. Wszak znasz przysłowie: „Co kraj, to obyczaj.”
— Dziwny obyczaj, Najjaśniejszy panie.
— Nie, niech mię dyabli porwą! niema w nim nic nadzwyczajnego; wszyscy, których tu widziałeś, włóczą się po kraju za jałmużną, ale każdy pochodzi z innego miasta.
— Cóż stąd, Najjaśniejszy panie?...
— Otóż!.. ażebym zawsze nie dawał jednym i tym samym, powiadają mi nazwisko swojego miasta, tym sposobem pojmujesz mój kochany, mogę rozdzielać równo jałmużnę i przychodzę z pomocą wszystkim nieszczęśliwym ze wszystkich miast mojego kraju.
— A!.. co do nazwiska miasta, które ci wymieniają, Najjaśniejszy panie, wszystko już rozumiem — powiedział Chicot — ale dlaczego każdemu odpowiadasz Cahors?
— Hm!... — tonem doskonale udanego zdziwienia odparł Henryk — to ja odpowiadałem: Cahors?
— Jestem najpewniejszy.
— A no widzisz, od czasu jak mówiliśmy o Cahors, ciągle mam na ustach ten wyraz. Tak to zwykle bywa ze wszystkiem czego mieć niemożemy, a czego gorąco pragniemy: o czem myślisz, to i mówisz.
— Hm!... — rzekł Chicot niedowierzająco, patrząc w stronę, gdzie znikli żebracy — nie tak to jasno, jak bym pragnął, Najjaśniejszy panie, prócz tego, jest jeszcze jedna okoliczność...
— Co za okoliczność?
— Oto liczba, którą każdy żebrak wymieniał a która razem dodana wynosi przeszło ośm tysięcy.
— Co do liczby, mój kochany, ja jej równie jak i ty nie zrozumiałem, chyba, że jak ci wiadomo, żebracy podzieleni są na korporacye i zapewne wymieniali liczbę członków każdej takiej korporacyi.
— Najjaśniejszy panie!..
— E! chodź lepiej na wieczerzę, bo podług mnie, człowiek wszystko najlepiej pojmuje, kiedy je i pije. Przy stole nad tem się zastanowimy, a obaczysz, że jeżeli mam obrzynane dukaty, to przynajmniej pełne butelki.
Król gwizdnął na pazia i zażądał wieczerzy, a potem poufale biorąc Chicota pod rękę, wrócił z nim do swojego gabinetu, w którym już wieczerza była zastawiona.
Przechodząc obok apartamentów królowej, spojrzał w okna i niedostrzegł światła.
— Paziu — zapytał — czy królowej niema w domu?...
— Najjaśniejsza pani — odpowiedział paź — poszła odwiedzić pannę de Montmorency, która ma być bardzo chora.
— A! biedna Fosseuse — rzekł król — prawda, królowa ma dobre serce. Pójdź wieczerzać Chicocie, pójdź.


Rozdział X.
Prawdziwa kochanka króla Nawarry.

Wieczerza odbywała się wesoło bardzo.
Henrykowi widocznie nic nieciężyło na myśli ani na sercu, a ilekroć w takiem był usposobieniu, zawsze był wybornym współbiesiadnikiem.
Chicot ze swojej strony o ile możności ukrywał niepokój, jakim go nabawiło najprzód pojawienie się hiszpańskiego posła, potem zaś rozdawanie złota żebrakom.
Henryk chciał, aby kum Chicot wieczerzał z nim sam na sam; jeszcze bawiąc na dworze Walezyusza, zawsze czuł wielki pociąg do Chicota, jaki zwykle czują ku sobie ludzie dowcipni, a Chicot nawzajem mimo hiszpańskich ambasad, mimo żebraków z hasłom, i mimo oberzniętych dukatów, wielką miał sympatyę dla króla Nawarry.
Skoro jednak spostrzegł, że król zmienia wino i w ogóle umie być dobrym biesiadnikiem, postanowił oszczędzać się nieco, i uważać na wszelkie żarciki, jakiemi swobodna uczta i dobre wino natchną bearneńczyka.
Henryk pił dzielnie, i tak dobrze umiał zachęcać, iż Chicot zawsze o dwie szklanki wtyle pozostawał; ale wiemy, że Chicot miał żelazną głowę.
Henryk Nawarski zaś, każde wino pił jak wodę, nazywając je swoim współziomkiem.
Wszystko to uprzyjemniano świadczonymi sobie nawzajem grzecznościami.
— Jakże ci zazdroszczę, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — jak miło na twym dworze, jak twoje życie wesołe! Ileż przyjemnych twarzy widzę w tym zacnym domu, ile bogactw w pięknym kraju Gaskonii!
— Gdyby tu była moja żona, kochany Chicot, nie powiedziałbym ci tego co chcę powiedzieć; ale ponieważ jej niema, mogę ci wyznać, iż nieznasz najpiękniejszej strony życia mojego.
— A! w istocie Najjaśniejszy panie, piękne rzeczy głoszą o Waszej królewskiej mości.
Henryk przechylił się na krześle i z uśmiechem pogładzi! brodę.
— Tak, tak. nieprawda?.. utrzymują, że ja raczej nad poddankami niż nad poddanymi panuję.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, wyznam jednak, że mię to dziwi co prawda.
— Dla czego kumie!
— Dla tego, że Najjaśniejszy panie posiadasz znaczną dozę niespokojnego ducha, który królów wielkimi czyni.
— Mylisz się Chicot — odparł Henryk — jam raczej leniwy niż ruchliwy, a dowodem tego całe życie moje; jeżeli się zakocham to zawsze w najbliższej mi piękności; jeżeli chcę wina, szukam go zawsze w najbliższej butelce. Twoje zdrowie Chicot!
— Zbyt wielkie mi czynisz honory Najjaśniejszy panie!.. — odpowiedział Chicot, do dna wypróżniając szklankę, bo król bacznem okiem pilnował i wszelką myśl jego na wylot przeniknąć pragnął.
— To też — mówił król dalej, wznosząc oczy w niebo — ileż to kłótni bywa w moim domu!
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie, bo cię kochają wszystkie honorowe panny królowej!
— Wszakże to moje sąsiadki Chicocie.
— Z tej zasady wypływa Najjaśniejszy panie, że gdybyś mieszkał w Saint-Denis, zamiast w Nérac, to król niemógłby żyć tak spokojnie jak teraz.
Henryk zachmurzył się.
— Król! cóż ty znowu prawisz, Cbicot.. — rzekł Henryk Nawarski — król!.. alboż ty mię masz za jakiego Gwizyusza?.. Prawda, że mi się chce miasta Cahors, ale tylko dla tego, że Cahors mam pod bokiem, że zawsze trzymam się mojego systemu, to jest ambicyi; lecz tylko dopóki siedzę, a skoro się podniosę, to już nic więcej niechcę.
— „Ventre de biche, ” Najjaśniejszy panie — odpowiedział Cbicot — to pragnienie rzeczy, po które ręką sięgnąć można, wielce jest podobne do ambicyi Cezara Borgii, który sobie uzbierał królewstwo, zagarniając miasta po kolei i utrzymując, iż Włochy są karczochem, którego każdy listek osobno zjadać potrzeba.
— Zdaje mi się mój Chicot, że ten Cezar Borgia wcale niezłym był politykiem — powiedział Henryk.
— Tak, ale był bardzo niebezpiecznym sąsiadem i bardzo złym bratem.
— Cóż to!... miałżebyś mię porównywać z jakimś tani papistą, mnie, głowę hugonotów? Hola! mości pośle.
— Nie, Najjaśniejszy panie, ja Waszej królewskiej mości z nikim nieporównywam.
— Dlaczego?
— Bo mniemam, że wielce myliłby się ten, ktoby cię porównywał z kim innym jak z tobą samym. Tyś ambitny, Najjaśniejszy panie.
— Co za dziwactwo!... — rzekł bearneńczyk — ten człowiek widzę, koniecznie chce mię zmusić, abym czegoś pragnął.
— Niech mię Bóg broni, Najjaśniejszy panie; owszem pragnę z całego serca abyś Wasza królewska mość nic nie pragnął.
— Słuchajno Chicot — powiedział król — wszakże cię nic nie powołuje do Paryża?
— Nic Najjaśniejszy panie.
— Przepędzisz zatem kilka dni u mnie.
— Jeżeli Wasza królewska mość czynisz mi ten zaszczyt, że życzysz sobie mojego towarzystwa, mogę chętnie przeznaczyć na to tydzień czasu.
— Tydzień; zgoda! kumie, za tydzień znać mię będziesz jak rodzonego brata. A teraz pijmy.
— Ja już niemam pragnienia Najjaśniejszy
panie — rzekł Chicot, zaczynając myśleć o zaniechaniu zamiaru upojenia króla.
— Skoro tak, żegnam cię kumie — odparł Henryk — nikt daremnie przy stole siedzieć niepowinien. Pijmy powiadam ci.
— A to na co?
— Abyśmy lepiej spali. To leciuchne krajowe wino bardzo miły sen sprawia. A czy lubisz ty polowanie Chicot?
— Nie bardzo, a Wasza królewska mość?
— Od czasu pobytu mojego na dworze Karola IX-go, szaleję za polowaniem.
— Dlaczegóż Wasza królewska mość raczyłeś zapytać mię, czy lubię polowanie?... — zagadnął Chicot.
— Bo jutro właśnie polować będę, i chcę cię z sobą zabrać na łowy.
— Będzie to dla mnie wielki zaszczyt Najjaśniejszy panie, ale...
— O! bądź spokojny kumie, polowanie będzie tak urządzone, iż sprawi radość oczom i sercu każdego żołnierza. Jestem dobrym myśliwym, i wielce mi oto chodzi, abyś poznał moje zdolności; bo przecież mówisz, że mię chcesz poznać?
— „Ventre de biche”, Najjaśniejszy panie, przyznaję, że tego najgoręcej pragnę.
— Otóż! z tej właśnie strony, jeszcze mię zgoła nieznasz.
— Uczynię, Najjaśniejszy panie wszystko, co ci się podobać będzie.
— A więc rzecz umówiona! Ale oto mój paź! dlaczego nam przeszkadzają?
— Zapewne jaki ważny interes Najjaśniejszy panie.
— Interes! do mnie! kiedy jestem u stołu! Dziwna rzecz kochany Chicot, że ty zawsze myślisz, iż jesteś na francuzkim dworze, wiedz mój przyjacielu, że w Nérac...
— Co Najjaśniejszy panie?
— Kto zjadł dobrą wieczerzę, ten spać idzie.
— Ale ten paź!
— Cóż ten paź, alboż to on nie może oznajmiać mi czego innego niż interesów?
— A! rozumiem Najjaśniejszy panie i idę spać.
Chicot wstał, to samo uczynił król i wziął przyjaciela pod rękę.
Ten pośpiech w pozbyciu się Chicota, zwrócił na siebie jego uwagę, zwłaszcza, że już od przybycia posła hiszpańskiego, wszystko mu się podejrzanem wydawało.
Postanowił więc wyjść z gabinetu królewskiego o ile można najpóźniej.
— O! ho!... — rzekł chwiejąc się — a to dziwna rzecz Najjaśniejszy panie...
Bearneńczyk uśmiechnął się.
— Cóż tak dziwnego kumie?
— „Ventre de biche”! w głowie mi się kręci. Dopóki siedziałem, to jakoś uszło, ale teraz kiedy stoję, brrrr...
— Ba!... rzekł Henryk — tylkośmy skosztowali trochę wina.
— Dobrze skosztowali Najjaśniejszy panie! To Wasza królewska mość nazywasz skosztowaniem, brawo! Tęgi z ciebie pijak, składam ci hołdy, jako mojemu udzielnemu panu! Ha! to król nazywasz to kosztowaniem!
— Przyjacielu Chicot — rzekł bearneńczyk, usiłując właściwem sobie spojrzeniem przeniknąć czy Chicot był prawdziwie pijany, czy też udawał. Przyjacielu sądzę, że najlepiej uczynisz, skoro spać pójdziesz.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie, dobranoc.
— Dobranoc Chicot, do jutra.
— Tak Najjaśniejszy panie, do jutra, masz słuszność, Chicot najlepiej uczyni skoro zaśnie. Dobranoc Najjaśniejszy panie.
Mówiąc to Chicot położył się na podłodze.
Widząc takie postanowienie swojego współbiesiadnika, Henryk spojrzał na drzwi; ale mimo szybkości tego spojrzenia, Chicot dostrzegł je jednak.
Henryk zbliżył się ku niemu.
— Takeś pijany, mój biedny Chicot, że niewidzisz jednej rzeczy.
— Jakiej?
— Że podłogę mojegu gabinetu bierzesz za swoje łóżko.
— Chicot żołnierz. Chicot nie dba o takie drobnostki.
— A więc niewidzisz dwóch rzeczy...
— A! ha!... a jakaż to ta druga rzecz?
— Oto, że ja czekam tu na kogoś.
— Czy z wieczerzą? zgoda, to wieczerzajmy.
I Chicot chciał się podnieść, lecz nadaremnie.
— „Ventre-saint gris”!... — zawołał Henryk — jakże ty się nagle rozmarzasz, kumie! Idź że precz do licha? czy nie widzisz, że ona się niecierpliwi!
— Ona — pomruknął Chicot — co za ona?
— E! do pioruna! kobieta, na którą czekam, która tam stoi za drzwiami...
— Kobieta! A czemuś mi tego niepowiedział odrazu Henrysiu?... A! przepraszam, mniemałem... zdało mi się, że mówię do króla Francyi. Ale bo ten dobry Henryś tak mię popsuł. Czemu żeś mi tego odrazu nie powiedział Najjaśniejszy panie? już odchodzę.
— Chwała Bogu, wiedziałem, że pamiętasz zawsze, iż jesteś prawdziwym szlachcicem. No, wstań i idź bo widzisz, że czeka mię piękna noc, rozumiesz?
Chicot wstał i utykając, doszedł do drzwi.
— Do widzenia Najjaśniejszy panie, i dobranoc, dobranoc.
— Bądź zdrów przyjacielu, a śpij dobrze.
— A ty Najjaśniejszy panie?
— Sza.
— A prawda, sza.
I otworzył drzwi.
— W korytarzu znajdujesz pazia, który ci wskaże twój pokój. Idź.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
I Chicot wyszedł, ukłoniwszy się jak najniżej; ale skoro tylko zamknął drzwi za sobą, natychmiast znikł wszelki ślad jego pijaństwa; zrobił trzy kroki naprzód, ale natychmiast wrócił i przyłożył oko do dziurki w zamku.
Henryk właśnie otwierał drzwi nieznajomej, którą Chicot, ciekawy jak każdy poseł, koniecznie chciał poznać.
Atoli zamiast kobiety, wszedł mężczyzna a skoro zdjął kapelusz, Chicot poznał szlachetną i surową twarz pana Duplessis-Mornay, pilnego i sumiennego doradcy króla Nawarry.
— Tam do dyabła — pomyślał Chicot — ten trochę większego aniżeli ja narobi kłopotu naszemu kochankowi.
Ale przybycie pana Duplessis-Mornay, samą tylko radość wywołało na twarz Henryka, który uścisnął mu dłonie, pogardliwie odepchnął stół, posadził Mornaya przy sobie, przybliżając się ku niemu z takim zapałem, jak kochanek do kochanki.
Widocznie pragnął chciwie usłyszeć pierwsze słowa z ust radcy; lecz nagle i nim jeszcze Mornay przemówił, wstał i skinąwszy nań aby zaczekał, poszedł do drzwi i z ostrożnością, która Chicotowi wiele dała do myślenia, pozasuwał rygle.
Potom pałający wzrok utkwił w mapach, planach i listach, które mu minister pokazywał.
Król zapalił więcej świec, poczem zaczął coś pisać i znaczyć na mapach.
— O! ho!... — powiedział Chicot sam do siebie — tak to ślicznie przepędza noce król Nawarry. „Ventre de biche”! jeżeli wszystkie do siebie podobne, to Henryk Walezyusz pewno niejednę źle przepędzi.
W tem usłyszał, że ktoś idzie; był to paź pilnujący korytarza, który z rozkazu króla czekał na niego.
W obawie aby go kto niezszedł na podsłuchach, Chicot wyprostował się i spytał pazia gdzie jest pokój dla niego przeznaczony.
Wreszcie więcej wywiadywać się niepotrzebował, bo go pojawienie się pana Duplessis wszystkiego nauczyło.
— Pójdź pan ze mną, z łaski swojej — rzekł d’Aubiac, polecono mi wskazać panu jego apartamenty.

1 zaprowadził Chicota na drugie piętro, do przygotowanego dlań mieszkania.
Tak więc znikły wątpliwości Chicota, znał on już połowę liter składających znaczenie zagadki, zwanej królem Nawarry.
To też, zamiast usnąć, siadł na łóżku ponury i zamyślony, tymczasem księżyc, zstępując po szpiczastym dachu, niby z srebrzystego dzbana wylewał na rzekę i łąki błękitnawe światło swoje.
— No, no — mówił sobie zasmucony Chicot — Henryk to prawdziwy król, Henryk knuje spiski; cały ten pałac, jego park, miasto, prowincya, wszystko jest ogniskiem spisków; kobiety bawią się miłością, ale miłością polityczną, a wszyscy mężczyźni kują sobie nadzieje przyszłości.
Henryk chytry, rozum jego zbliża się do geniuszu; jest w porozumieniu z Hiszpanią, tym krajem szachrajskim. Kto wie czy szlachetna odpowiedź, którą udzielił posłowi, nie przeciwi się właśnie temu o czem on myśli, czy mrugnięciem oka niedał tego do zrozumienia, albo czy nieistnieje między nimi jaka tajemna zmowa, której ja ukryty poznać niemogłem?
Henryk utrzymuje szpiegów, płaci im sam, albo też wynagradza za pośrednictwem jakiego agenta. Żebracy ci mniej więcej byli przebraną szlachtą. Ich dukaty tak sztucznie pokrajane, są to znaki, po których się poznają, służą im za hasło dotykalne.
Henryk udaje zakochanego i lekkomyślnego, a podczas gdy drudzy myślą, że się miłostkami zajmuje, on po całych nocach pracuje z Mornayem, który nigdy nie sypia i niezna miłości.
To mi wiedzieć należało i to zobaczyłem.
Królowa Małgorzata ma kochanków, król wie o tem, zna ich i toleruje, bo jeszcze albo ich albo królowej potrzebuje, a może i wszystkich razem. Ponieważ nie jest wojownikiem, musi więc zajmować się wyborem wodzów a ponieważ brak mu pieniędzy, pozwala więc aby sobie czem chcą płacili.
Henryk Walezyusz mówił mi, że niesypia, „Ventre de biche!” bardzo dobrze robi, że nic sypia.
Wielkie szczęście jeszcze, że ten zdradliwy bearneńczyk jest dobrym szlachcicem, którego Bóg obdarzając intryganckim geniuszem, zapomniał obdarzyć siłą inicyatywy. Mówią, że on się boi huku muszkietu i że kiedy w młodości oddano go do wojska, ani kwadransa na koniu usiedzieć niemógł.
Szczęście — powtórzył Chicot — bo w teraźniejszych czasach, gdyby obok biegłości w intrydze, taki człowiek umiał dobrze władać orężem, to byłby królem świata.
Mamy wprawdzie Gwizyusza, który posiada oba te przymioty, bo zna się i na intrydze i na orężu, ale wszyscy wiedzą, że jest waleczny i zręczny, a to mu szkodzi, kiedy tymczasem o Bearneńczyku nikt ani pomyśli. Ja tylko sam odgadłem go.
Chicot zatarł ręce.
— Skoro więc odgadłem, niemam tu już nic więcej do roboty; podczas gdy pracuje albo śpi, ja sobie spokojnie i po cichu wyjdę z miasta. Sądzę, że mało który poseł może się pochlubić tem, że w jednym dniu spełnił swoje posłannictwo, a przecież ja tego dokazałem. Wyjdę więc z Nérac, a potem pogalopuję do Francyi.
To powiedziawszy, zaczął przypinać ostrogi, które był odpiął w chwili, gdy się udawał do króla.


Rozdział XI.
Chicot dziwi się, że jest tak popularnym w mieście Nèrac.

Skoro Chicot na dobre postanowił incognito opuścić dwór króla Nawarry, zaraz zaczął pakować podróżny swój tłomoczek.
Upakował zaś o ile mógł najmniejszy, bo wychodził z zasady, że ten śpieszniej podróżuje, kto mniejszy ciężar dźwiga.
Jakoż szpada jego była najcięższy częścią bagażu, który z sobą unosił.
— Obaczmy — mówił do siebie, zawiązując tłomoczek, ile mi potrzeba czasu na przesłanie królowi wiadomości o tem, co widziałem i czego się obawiam.
Dwa dni na przybycie do miasta, z którego poczciwy gubernator wyprawi gońca.
Przypuśćmy, że tem miastem jest Cahors, o którem król Nawarry tyle mówi, i które go tak sprawiedliwie obchodzi.
Przybywszy tam, będę mógł odpocząć, bo przecież siły ludzkie wyczerpują się.
Wypocznę więc w Cahors, a konie za mnie pędzić będą.
No, przyjacielu Chicot, przygotuj nogi, nabierz lekkości i zimnej krwi. Mniemałeś, żeś już wypełnił całe swoje zlecenie dudku, a to dopiero połowa i jeszcze nie zupełna!..
To powiedziawszy Chicot zagasił świecę, jak mógł najciszej otworzył drzwi i wyszedł macając.
Chicot jako zręczny strategik, idąc za paziem, rzucił był okiem na prawo, na lewo, przed i po za siebie, a przez to rozpoznał całą miejscowość.
Widział przedpokój, korytarz, schody, a na dole dziedziniec.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków w przedpokoju, wnet trącił nogą o jakiś przedmiot, który natychmiast powstał.
Był to paź, który spał na materacu rozłożonym tuż podedrzwiami i który przebudzony powiedział:
— A, dobry wieczór, panie Chicot, dobry wieczór.
Chicot poznał d’Aubiaca.
— Dobry wieczór panie d’Aubiac — odrzekł — ale usuń się, bądź łaskaw, mam ochotę przejść się nieco.
— Ale!.. kiedy może niewiesz, panie Chicot, że zabroniono przechadzać się nocą w okolicach zamku.
— A to dlaczego, panie d’Aubiac?
— Bo król lęka się złodziei, a królowa galantów.
— Tam do dyabła!
— A sami tylko złodzieje lub galanci, zamiast spać, przechadzają się po nocy.
— Jednak, panie d’Aubiac — z najmilszym uśmiechem powiedział Chicot — ja niejestem ani jednym ani drugim; jestem posłem bardzo strudzonym łacińską rozmową z królową i wieczerzą z królem, bo królowa doskonale umie po łacinie, a król doskonale pije; przepuść mię więc przyjacielu, bo mam wielką ochotę do przechadzki.
— Po mieście?
— O! nie, po ogrodzie.
— Do licha, panie Chicot, to jeszcze bardziej zabronione, niż przechadzka po mieście.
— Muszę cię pochwalić mój mały przyjacielu rzeki Chicot — żeś taki służbista mimo twojego wieku. Ale powiedz mi, czy cię nic niezajmuje?
— Nic.
— Może lubisz grywać w karty, może kochasz się?
— Na grę trzeba pieniędzy, panie Chicot, aby zaś kochać się, trzeba mieć kochankę.
— Zapewne — rzekł znowu Chicot, i zaczął coś szukać w kieszeni.
Paź patrzył co on robi.
— Przypomnij no sobie przyjacielu — powiedział — a ręczę, że znajdziesz jaką ładną kobietę, której proszę cię kup za to wstążek i zaprowadź ją na tańce.
To mówiąc, Chicot wsunął paziowi w rękę dziesięć pistolów, bynajmniej nie oberżniętych tak jak pistole bearneńczyka.
— Widać, panie Chicot — powiedział paź — że pan przybywasz z dworu francuzkiego, pan tak umiesz ujmować, iż panu nic odmówić nie można; wyjdź pan zatem, ale jak można najciszej.
Chicot niedał sobie tego dwa razy powtórzyć, przesunął się jak cień po korytarzu i po schodach, lecz na dole w przedsionku znalazł oficera śpiącego na krześle.
Ten człowiek własnym ciężarem zamykał drzwi tak, że żadną miarą przejść niemożna było.
— Ha! łotrze paziu — mruknął Chicot — ty o tem wiedziałeś a nieuprzedziłeś mię.
Na domiar nieszczęścia oficer spał bardzo lekko; ruszał się i wstrząsał; raz nawet wyciągnął rękę, jakby się zupełnie miał przebudzić.
Chicot obejrzał się wkoło i szukał czy zapomocą długich nóg i silnej pięści, niepotrafi wymknąć się jakim innym otworem niż drzwiami.
Nakoniec znalazł to czego szukał.
Było to okrągłe okno w arkadzie, na wpół otwarte, bądź dla przepuszczenia powietrza, bądź dlatego, że król Nawarry jako mało dbały właściciel, nie uznawał za rzecz stosowną rozkazać aby wprawiono szyby nowe.
Chicot palcami macał ścianę, wyrachował przestrzeń zawartą pomiędzy wystawami i na jednej z nich oparł nogę jak na drabinie.
Nakoniec, wyciągnął się, a czytelnicy nasi znają jego zręczność i lekkość, tak, że niezrobił nawet tyle szmeru, co liść suchy za powiewem wiatru po ścianie spadający.
Ale okno było niezmiernie wypukłe, tak, że jego elipsa nie wyrównywała objętości brzucha i ramion Chicota, chociaż brzuch jego gdzieś znikł, a ramiona skulone jak u kota, ukrywały się w ciele, aby mniej miejsca zajmowały.
Ztąd poszło, że gdy Chicot wytknął przez okno głowę i jedno ramię, a nogę usunął z wystawki, to zawisł pomiędzy niebem a ziemią, tak że ani naprzód ani wtył poruszyć się nie mógł a po długich dopiero usiłowaniach, rozdarł kaftan i skaleczył ciało.
Położenie jego trudniejszem było, ponieważ szpada, której rękojeść przejść niechciała, zahaczyła się i wstrzymywała Chicota, który dobywał wszelkich sił, wszelkiej cierpliwości, wszelkiego przemysłu, aby odpiąć temblak, a właśnie tę zapinkę piersią swoją przygniatał; musiał więc zmienić postępowanie; zdołał prawą ręką sięgnąć na plecy i wydobyć szpadę z pochwy, czego dokazawszy, łatwiej potrafił znaleźć miejsce do przeprowadzenia rękojeści.
Tak więc szpada upadła na podłogę, a Chicot prześliznąwszy się przez otwór jak węgorz, pośpieszył za nią, oburącz zagłuszając głośny jej upadek.
Cała ta walka człowieka z żelaznemi szczękami okna, nieobeszła się bez hałasu, i gdy Chicot powstał, znalazł się oko w oko z żołnierzem.
— A! dla Boga! czyś się nie skaleczył panie Chicot?... — spytał tenże nadstawiając mu ostrze swojej halabardy, zamiast podpory.
— Czy jeszcze!... — pomyślał Chicot — ale pomny na współczucie tego człowieka, odpowiedział.
— Nie mój przyjacielu, bynajmniej.
— To szczęście — rzekł znowu żołnierz — niewiem czy kto inny potrafiłby takiej sztuki dokazać nienakręciwszy karku; doprawdy, to tylko pana trzeba na to panie Chicot.
— Ale zkąd u licha wiesz jak się nazywam — zapytał zdziwiony Chicot — usiłując iść dalej.
— Wiem, bo dzisiaj rano widziałem pana w pałacu i spytałem: Co to za wysoki jegomość rozmawia z królem? To pan Chicot odpowiedziano mi, i ztąd znam pana.
— Nie można być grzeczniejszym, mój przyjacielu, ale śpieszno mi, pozwól więc...
— Co panie Chicot?
— Abym cię pożegnał i udał się za mojemi interesami.
— W nocy z pałacu wychodzić nie wolno, a ja mam rozkaz pilnować tego.
— Widzisz jednak, że wolno, kiedy wyszedłem.
— Jest racya, to prawda, ale...
— Ale co?
— Pan wrócisz i na tem będzie koniec panie Chicot.
— A! nie.
— Jakto nie?
— Tędy przynajmniej bardzo zła droga do powrotu.
— Gdybym był oficerem zamiast żołnierzem, zapytałbym pana, dlaczego tędy wyszedłeś; ale to do mnie nienależy. Powinienem baczyć abyś pan wrócił, i proszę, abyś wrócił.
To mówiąc żołnierz prośbę swą poparł tak przekonywającym dowodem, iż wzruszył Chicota.
W skutek tego Chicot znowu poszukał w kieszeni i wyjął z niej dziesięć pistolów.
— Zbyt jesteś oszczędny mój przyjacielu — powiedział do żołnierza, i zapewne pojmujesz, że skoro podarłem odzież wychodząc tamtędy, to ją jeszcze gorzej podrę wracając i chyba będę chodził nago, co byłoby bardzo nieprzyzwoitą rzeczą na dworze, posiadającym tyle młodych i ładnych kobiet, zacząwszy od królowej; przepuść mię zatem a pójdę do krawca.
I wetknął mu w rękę dziesięć pistolów. — Idź więc panie Chicot, ale prędko — powiedział żołnierz i schował pieniądze.
Gdy się Chicot dostał na ulicę, stanął i uważał miejscowość.
Udając się do pałacu, przeszedł był całe miasto, ale teraz musiał przebywać zupełnie przeciwną drogę, ponieważ wypadało mu wyjść inną bramą nie zaś tą, którą przybył.
Noc jasna i wcale niepochmurna, ucieczce jego niesprzyjała, żałował więc mglistych nocy Francyi, podczas których, o tej godzinie, na ulicach Paryża, jeden drugiego o cztery kroki niewidział, wreszcie na szpiczastym bruku, gwoździami nabijane trzewiki Chicota, sztukały jak końskie podkowy.
Tak więc zaledwie nieszczęśliwy poseł zawrócił na drugą ulicę, zaraz spotkał się z patrolem.
Stanął umyślnie, sądząc, że wpadnie w podejrzenie, skoro zechce skryć się lub przejść gwałtem.
— A! dobry wieczór panie Chicot — rzekł mu dowódzca patrolu, salutując szpadą — czy chcesz pan abyśmy go odprowadzili do pałacu, bo zdaje się, że zabłądziłeś i niemożesz trafić.
— No proszę! czy wszyscy mię tutaj znają? — szepnął Chicot. To coś dziwnego.
Po czem dodał głośno i najswobodniej:
— Mylisz się panie chorąży, ja nie idę do pałacu.
— To źle czynisz, panie Chicot — poważnie odparł oficer.
— A to dla czego?
— Ponieważ bardzo surowy edykt zabrania mieszkańcom miasta Nérac wychodzić w nocy, chyba tylko w razie konieczności; za pozwoleniem i z latarnią.
— Przebacz pan — powiedział Chicot — ale ten edykt mnie dotyczeć niemoże.
— Dla czego?
— Ponieważ nie jestem mieszkańcem miasta Nérac.
— Prawda, ale pan czasowo bawisz tutaj...
Mieszkańcem nienazywa się ten kto pochodzi z..., ale ten który mieszka w... A pan pewno niezaprzeczysz, że mieszkasz w Nérac, ponieważ spotykam pana na ulicach tego miasta.
— Bardzo logicznie pan rozumujesz, ale na nieszczęście mnie pilno bardzo. Chciej więc pan odstąpić na ten raz od rozkazu i przepuścić mię.
— To pan zabłądzisz panie Chicot, Nérac ma bardzo kręte ulice, możesz pan wpaść w jaką dziurę, potrzeba panu przewodnika, pozwól więc niech cię trzej moi ludzie odprowadzą do pałacu.
— Ależ powiadam panu, że nie idę do pałacu.
— A dokąd?
— Nie mogę sypiać, a więc przechadzam się. Nérac jest bardzo przyjemne miasto i jak mi się zdaje pełne wypadków; chcę więc obejrzeć je i poznać bliżej.
— Zaprowadzą pana dokąd pan chcesz. Hola! trzech ludzi niech się przygotuje.
— Panie oficerze, zaklinam pana, niepozbawiaj mię malowniczości mojej przechadzki; ja lubię sam chodzić.
— To pana jacy rabusie zamordują.
— Mam szpadę.
— A! prawda, niewidziałem jej! To pana prewot przyaresztuje jako zbrojnego.
Chicot spostrzegł, iż się próżnemi słowy z kłopotu nie wywikła; wziął więc oficera na stronę.
— Mój panie — rzekł mu — jesteś młody i przystojny, i wiesz, że miłość jest tyranem surowym.
— Zapewne, panie Chicot, zapewne.
— Otóż! mnie miłość pali oficerze. Muszę odwiedzić pewną damę.
— A gdzież to?
— W pewnym cyrkule.
— Czy młoda?
— Ma lat dwadzieścia trzy.
— Czy ładna?
— Jak bogini miłości.
— Winszuję, panie Chicot.
— A więc pan mię przepuścisz?
— Ba! widzę, że muszę koniecznie.
— Tak, koniecznie, mój panie.
— A więc idź pan.
— Ale sam, nieprawdaż?.. Pojmujesz pan, że nie mogę jej skompromitować...
— Dobrze! dobrze... Idź pan, idź.
— Ale, panie oficerze, chciej mi powiedzieć, z kąd mię znasz?
— Widziałem pana w pałacu u króla.
— Co to jest małe miasto! — pomyślał Chicot — gdyby mię w Paryżu tak dobrze znali, nieraz pewno zamiast kaftana miałbym skórę podziurawioną!
I uścisnął dłoń oficera, który mu powiedział:
— Ale, ale, w którą pan stronę idziesz?
— W stronę bramy Agen.
— A nie zabłądź pan.
— Alboż idę złą drogą?
— Owszem, idź pan tylko prosto i unikaj nieprzyjemnego spotkania, życzę panu tego.
— Dziękuję.
Chicot ruszył żwawiej i weselej niż kiedykolwiek.
Ale nieuszedł i stu kroków a już spotkał się ze strażą miejską.
— Do pioruna, jak dobrze pilnują miasta! pomyślał Chicot.
— Nie wolno tędy!... — piorunującym głosem zawołał prewot.
— Ależ mój panie — zagadnął Chicot — pragnąłbym jednak...
— A! to pan, panie Chicot, czegóż pan w tak zimną porę chodzisz po ulicach?
— No! to pewno musiał się kto założyć o mnie — pomyślał niespokojny Chicot.
I ukłoniwszy się eh ciał iść dalej.
— Strzeż się panie Chicot — powiedział prewot.
— Czego panie urzędniku?
— Pan zapewne zbłądziłeś, bo pan idziesz ku rogatkom.
— A tak.
— W takim razie przyaresztuję pana.
— E! nie, panie prewocie, to byś pan dopiero pięknie się popisał.
— A jednak muszę...
— Przybliż się pan, mości prewocie, niech pańscy żołnierze nie słyszą o czem mówić będziemy.
Prewot przybliżył się.
— Słucham — rzekł.
— Król dał mi zlecenie do porucznika stojącego na straży w bramie Agen.
— A! ha!... — rzekł zdziwiony prewot.
— Czy to pana dziwi?
— Tak jest.
— Jednak niepowinion byś dziwić się skoro mię znasz.
— Znam, bo widziałem pana w królewskim pałacu.
Chicot tupnął nogą, bo już niecierpliwić się zaczynał.
— To powinno przekonać pana, że posiadam zaufanie króla.
— Zapewne, zapewne; to idź pan parne Chicot, niezatrzymuję dłużej.
— Dziwna rzecz ale przyjemna — pomyślał Chicot — wprawdzie zaczepiam po drodze o różne przedmioty, ale się jednak ciągle dalej toczę. „Ventre de biche“! otóż i brama, musi to być brama Agen; za pięć minut będę za miastem.
I rzeczywiście przybył do tej bramy strzeżonej przez placówkę, przechadzającą się wzdłuż i w szerz z muszkietem na ramieniu.
— Przebacz przyjacielu — rzekł Chicot — ale zawołaj aby mi otworzono!
— Ja tu nie rozkazuję panie Chicot — odpowiedział żołnierz — bo jestem tylko prostą-placówką.
— Czy i ty znasz mię?... — w rozpaczy zawołał Chicot.
— Mam ten zaszczyt panie Chicot, dzisiaj rano byłem na warcie w pałacu, i widziałem jak pan rozmawiałeś z królem.
— Otóż mój przyjacielu, skoro mię znasz to dowiedz się o jednej rzeczy.
— O jakiej?
— Że król dał mi bardzo pilne zlecenie do Agen, otwórz mi zatem bramę.
— Uczyniłbym to z największą przyjemnością, panie Chicot, ale niemam kluczy.
— A któż je ma?
— Oficer służbowy.
Chicot westchnął, i zapytał.
— A gdzież jest ten oficer?
— O! niech pan sobie nierobi trudu — odparł żołnierz i pociągnął za sznurek od dzwonka, który przebudził śpiącego oficera.
— Co tam?... — spytał tenże wyglądając przez okno.
— Mój poruczniku, oto ten pan chce aby mu bramę otworzono i wypuszczono go na pole.
— A! przebacz pan, panie Chicot — zawołał oficer — bardzo mi przykro, że pan czekasz ale zaraz służę.
Chicot wściekał się i gryzł paznokcie.
— Czyż ani jednego nie znajdę, któryby mię nieznał? Nérac to czysta latarnia, a ja to chyba świeca!
Oficer ukazał się we drzwiach.
— Przebacz panie Chicot — rzekł śpiesznie zbliżając się, trochę zasnąłem.
— Nic nieszkodzi, mój panie, wszak noc na to służy aby spać; bądź pan tak dobry i każ mi otworzyć bramę. Ja na nieszczęście sypiać niemogę. Pan zapewne wiesz, że król mię zna?
— Tak jest, widziałem dzisiaj rano; jak pan rozmawiałeś z królem.
— Tak właśnie — mruknął Chicot. Ale chociaż pan widziałeś, to jednak nie słyszałeś o czem mówiliśmy.
— Nie panie Chicot, nie słyszałem.
— Otóż król, rozmawiając ze mną, polecił mi, abym tej nocy udał się do Agon w pewnym interesie; a to właśnie zdaje mi się jest brama Agen.
— Tak panie Cbicot.
— Zamknięta?
— Jak pan widzisz.
— Raczże mi pan otworzyć, bardzo proszę.
— I owszem panie Chicot! Anthenas, Anthenas, otwórz bramę panu Chicot, tylko prędko!
Chicot wytrzeszczył oczy, spojrzał jak nurek, który pięć minut pod wodą zabawiwszy, tylko co na wierzch jej wypłynął.
Brama skrzypnęła na zawiasach i otworzyła się przed Chicotem jak wrota do raju, bo za nią widział już wszelkie rozkosze swobody.
Serdecznie uściskał oficera i udał się pod arkadę bramy.
— Dowidzenia — rzekł — bardzo dziękuję.
— Dowidzenia panie Chicot, szczęśliwej podróży!
Chicot znowu uszedł parę kroków.
— Jakiż ja roztrzepany — zawołał oficer pospieszając za nim i wstrzymując go za rękaw — zapomniałem zapytać pana, czy masz paszport.
— Jakto! paszport?
— A tak, jeżeli pan znasz wojskowe przepisy, musisz zapewne wiedzieć co to jest paszport? Z miasta takiego jak Nérac nie wolno wychodzić bez paszportu wydanego wprost od króla, zwłaszcza, kiedy król przebywa w tem mieście.
— Przez kogóż powinien być podpisany ten paszport?
— Przez samego króla. Skoro więc król dał panu jakie zlecenie na prowincyę, musiał także dać i paszport.
— A! ha!.. więc pan wątpisz o tem, że mię sam król wyprawił — powiedział Chicot z zaiskrzonem okiem, bo widział, że wszystkie jego zabiegi na niczem spełzną, a w zapamiętaniu chciał zabić oficera i odźwiernego i mieć przez to otwartą bramę, bez względu, iż sto wystrzałów z muszkietów może go ścigać.
— O niczem nie wątpię panie Chicot, a mianowicie o rzeczach, które mi pan objawić raczyłeś, lecz zważ pan, że jeżeli król dał panu zlecenie...
— Osobiście panie, osobiście!
— To zapewne wie, że pan masz wyjść z miasta.
— „Ventre de biche! — zawołał Cbicot — tak sądzę.
— Będę więc musiał doręczyć pański paszport gubernatorowi miasta.
— A któż jest tym gubernatorem? — spytał Chicot.
— Pan de Mornay, który wcale nie żartuje, jak to panu zapewne wiadomo, i który po prostu rozstrzelać mię każę za przekroczenie przepisów służby.
Chicot ze złośliwym uśmiechem pogładził rękojeść swojej szpady, lecz obejrzawszy się postrzegł, że całą bramę otoczył ront zewnętrzny, który właśnie miał przeszkodzić jego wyjściu, gdyby mu się udało zabić oficera, placówkę i odźwiernego.
— No — pomyślał Chicot westchnąwszy — głupiec jestem, przegrałem sprawę.
I na miejscu zawrócił.
— Czy chcesz panie Chicot aby cię odprowadzono? — spytał oficer.
— Nie, dziękuję, to nie warto trudu.
Wracał więc sam, ale nie na tem skończyły się jego męczarnie.
Spotkał prewota, który mu powiedział:
— A cóż to! panie Chicot, czy już załatwiłeś twoje zlecenie? Do licha! jakiś pan szybki!...
Dalej oficer z patrolem zszedł się z nim na rogu ulicy i zawołał:
— Dobry wieczór, panie Chicot. A cóż owa dama!... Czyś kontent z miasta Nérac, panie Chicot?
Nakoniec żołnierz z krużganku, zawsze tego samego miejsca pilnujący, dogryzł go ostatniem docięciem, mówiąc:
— Do dyabła, panie Chicot, krawiec źle panu odzież naprawił; przebacz pan, ale teraz się jeszcze bardziej podarła.
Chicot nie chciał obdzierać się ze skóry jak zając, przełażąc przez okno, położył się zatem podedrzwiami i udał że śpi.
Przypadkiem, a raczej przez litość otworzono mu drzwi, i Chicot strudzony i upokorzony wszedł do pałacu.
Jego strapiona mina wzruszyła pazia, ciągle na swojem stanowisku zostającego.
— Kochany panie Chicot — rzekł tenże — czy chcesz, abym ci to wszystko wyjaśnił?
— Chcę wężu, chcę — mruknął Chicot.
— Otóż! wiedz pan, że król tak pana kocha, iż nie chce puścić od siebie.
— I ty o tem wiedziałeś, rozbójniku, a nie uprzedziłeś mię?
— Nie mogłem, panie Chicot, nie mogłem, to była tajemnica stanu.
— Ależ ja ci zapłaciłem, zbrodniarzu!
— O! przyznaj pan, że tajemnica warta była więcej, jak dziesięć pistolów.
Chicot wszedł do swojego pokoju i zasnął z wściekłości.


Rozdział XII.
Wielki łowczy króla Nawarry.

Małgorzata opuściwszy króla, zaraz udała się do pokojów swoich dam honorowych.
Przechodząc, wzięła z sobą swojego lekarza Chirac, który sypiał w zamku i z nim udała się do biednej Fosseuse, która blada i wystawiona na ciekawe spojrzenia, narzekała na ból żołądka, nie chcąc pomimo ciężkich cierpień ani żadnej pomocy, ani nawet odpowiadać na pytania.
Fosseuse miała w tym czasie najwięcej dwadzieścia jeden lat; była piękną i słuszną kobietą z niebieskiemi oczyma i jasnemi włosami, wysmukła i pełna wdzięku; od trzech miesięcy tylko nie wychodziła prawie z mieszkania i narzekała na ociężałość; w tej chwili siedziała w ogromne m krześle, a następnie przeszła do łóżka.
Chirac najprzód wyprosił obecnych i stając przy łóżku chorej, pozostał sam z nią i z królową.
Fosseuse przelękniona tym wstępem, któremu fizyonomie Chiraca i królowej, obiedwie zimne i obojętne, nadawały coś uroczystego, podniosła głowę z poduszki i wyjąkała podziękowanie za zaszczyt, jakim ją królowa, jej pani, obdarza.
Małgorzata była bledszą od chorej; tak to obrażona duma więcej boli niż okrucieństwo, lub cierpienie.
Chirac pomacał puls dziewicy pomimo jej woli.
— Co pani? — zapytał po chwili namysłu.
— Żołądek mnie boli — odpowiedziała biedaczka, ale to przeminie upewniam pana, bylem tylko miała spokojność.
— Jaką spokojność? — zapytała królowa.
Fosseuse zalała się łzami.
— Nie smuć się panna — mówiła Małgorzata — król polecił mi uspokoić cię.
— A! ileż dobroci!
Chirac puścił rękę chorej.
— A ja — rzekł — wiem jaka jest pani choroba.
— Pan wiesz?... — drżąc zapytała Fossense.
— Tak wiemy — dodała Małgorzata — wiemy, że cierpisz bardzo.
Fosseuse wciąż lękała się, że jest na łasce dwóch obojętności, nauki i obojętności zarazem.
Królowa dała znak lekarzowi, aby wyszedł z pokoju. Wtedy Fosseuse zadrżała i o mało nie zemdlała.
— Panno — rzekła królowa — chociaż od niejakiego czasu postępowałaś względem mnie niegodnie i chociaż donoszono mi, że mnie czynisz nienawistna mężowi....
— Ja Najjaśniejsza pani?
— Nie przerywaj mi, proszę. Chociaż wyżej sięgałaś, aniżeliś powinna, przyjaźń, jaką mam dla ciebie i szacunek jakim darzę twoje rowienniczki, każę mi nieść ci pomoc w nieszczęściu, w jakiem cię widzę obecnie.
— Pani, przysięgam...
— Nie zaprzeczaj, zanadto wiele już mam zmartwienia; szanuj twój honor, który mnie równie jak ciebie obchodzi, bo do mojego dworu należysz. Powiedz mi wszystko, a matką będę dla ciebie.
— A! pani, czyż możesz wierzyć temu co mówią...
— Proszę cię, nie przerywaj, bo jak sądzę, mało nam czasu zostaje. Chciałam powiedzieć że pan Chirac, który zna twoję chorobę, wszak słyszałaś co mówił dopiero? Pan Chirac jest w przedpokoju i powiada, że twoja choroba jest zaraźliwą, aby wszystkich tym sposobem oddalił. Tymczasem ja, póki czas jeszcze, zaprowadzę cię do Mas-d’Agenvis, który jest oddalonym domem króla mojego męża; tam będziemy prawie same: bo król wyjeżdża na polowanie, na którem przez kilka dni zabawi: powrócimy z tego ustronia dopiero po twojem rozwiązaniu.
— Pani!... — zawołała Fosseuse, zarumieniona ze wstydu i bólu, jeżeli wierzysz co mówią o mnie, pozwól mi umrzeć spokojnie.
— Panno, źle odpowiadasz na moją wspaniałomyślność i za wiele liczysz na przychylność króla, który cię zlecił moim staraniom.
— Króla?... czy król co mówił?
— Czy wątpisz, gdy o tem mówię? Gdybym nie widziała symptomatów twojej choroby, gdybym z twoich cierpień, nie odgadywała bliskiego kryzysu, możebym twojemu zaprzeczeniu wierzyła.
W tej chwili, jakby na stwierdzenie zdania królowej, biedną Fosseuse napadły bóle i z jękiem padła na łóżko.
Małgorzata patrzyła na nią czas jakiś bez gniewu, ale i bez współczucia.
— Panno, czyż mam wierzyć twojemu zaprzeczeniu?... — rzekła nakoniec do biednej dziewczyny, która nowe czyniąc wysilenie, zalała się łzami, któreby rozczuliły samą nawet Katarzynę.
W tym czasie, jakby sam Bóg chciał przynieść pomoc nieszczęśliwej, drzwi otworzono i król Nawarry wszedł spiesznie.
Henryk z tych samych co Chicot nie mogąc spać przyczyn, po całogodzinnej z Mornayem pracy, po zrobieniu wszelkich przygotowań na zapowiedziane Chicotowi łowy, udał się do apartamentu dam honorowych.
— A co — rzekł wchodząc — czy moja biedna Fosseuse cierpi jeszcze?
— Przekonaj się Najjaśniejsza pani — zawołała cierpiąca, której widok kochanka nowych sil dodał, przekonaj się, że król nic nie mówił; żem dobrze uczyniła zaprzeczając.
— Panie — przerwała królowa zwracając się ku Henrykowi — zakończ błagam cię tę upokarzającą scenę; sądziłam, że Wasza królewska mość dosyć masz we mnie zaufania, odkrywając mi stan tej kobiety. Powiedz jej więc, że wiem o wszystkiem.
— Moje dziecię — rzekł wtedy Henryk z czułością, czy chcesz jeszcze zaprzeczać?
— Tajemnica nie do mnie należy Najjaśniejszy panie — odpowiedziała chora i gdybym z twoich ust nie słyszała...
— Moja Fosseuse jest wyborną — odrzekł Henryk — przebacz jej, błagam cię o to, ty zaś moja droga miej zaufanie w królowej, co do wdzięczności, ta moim jest obowiązkiem.
Henryk ujął rękę Małgorzaty i uścisnął ją z uczuciem.
W tej chwili, nowy ból napadł dziewicę; uległa mu, i jak lilia gnąca się od wichru, skłoniła głowę z ciężkim jękiem.
Henryk rozczulony do głębi serca, kiedy ujrzał, blade jej czoło i oczy zalane łzami, kiedy zobaczył pot ściekający po skroniach i twarzy, bezprzytomny, z rozwartymi ramionami, rzucił się ku niej.
— Fosseuse! kochana? Fosseuse!... — mówił i padając na kalana przy jej łóżku.
Małgorzata ponura i milcząca stanęła w oknie, prawie dotykając twarzą szyby.
Fosseuse znalazła tyle sił, że kochanka szyję objęła rękami, a następnie ustami jego ust dotknęła, sądząc, że w ostatnim uścisku, duszę swoję Henrykowi oddaje.
Następnie, padła bez zmysłów.
Henryk równie blady jak ona, nieporuszony i milczący, opuścił głowę i wsparł ją na łóżku.
Małgorzata zbliżyła się do nich.
— Powstań panie — rzekła do króla, i pozwól mi dopełnić obowiązku, jaki na mnie włożyłeś.
Że zaś Henryk zdawał się nie słuchać tej mowy dodała:
— Nie lękaj się, skoro tylko moja duma jest obrażoną, mam dosyć siły; z sercem nie tak byłoby mi łatwo, ale szczęściem, serce nie ma tutaj żadnego udziału.
Henryk wzniósł głowę.
— Pani?... — rzekł.
— Ani jednego wyrazu więcej — odrzekła królowa z powagą wznosząc rękę, jeżeli nie chcesz, abym sądziła, że twoje pobłażanie jest wyrachowanem. Jesteśmy bratem i siostrą, zatem zrozumiemy się snadnie.
Henryk przyprowadził ją do Fosseuse i rękę lodowatą chorej podał do dłoni.
— Jedź, jedź Najjaśniejszy panie na łowy. Wyjeżdżając wyprowadzisz z sobą ciekawych.
— Ale — odrzekł Henryk — nikogo nie widziałem w przedpokoju.
— Czy tak?... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem; zatem sądzą, że tu zaraza. Spiesz więc mężu, gdzieindziej szukać zabawy.
— Zatem idę na łowy, ale dla nas obojga.
I czule spojrzawszy na Fosseuse prawie bezprzytomną, wybiegł z pokoju.
W przedpokoju wstrząs! głową, jakby resztę niespokojności chciał z siebie zrzucić; następnie ubrawszy twarz uśmiechem sobie właściwym, udał się do Chicota, który, jakieśmy powiedzieli, spał wsparty na łokciach.
Król kazał sobie drzwi otworzyć i potrząsając śpiącym, rzekł:
— Żywo kumie, żywo, druga godzina, wstawaj!
— Co tam u dyabła? — zawołał Chicot!.. — czy czasem, Najjaśniejszy panie nie bierzesz mnie za Gwizyusza.
W rzeczy samej, Henryk mówiąc o księciu Gwizyuszu, zawsze go kumem nazywał.
— Ja cię biorę za mego przyjaciela — odpowiedział król.
— A więzisz mnie, posła! Najjaśniejszy panie! gwałcisz prawa narodów.
— Czyś oszalał — rzekł król — cóż ci tu złego, że chcesz uciekać?
— I owszem, bardzo mi dobrze; tuczą mnie jak gęś w kojcu. Wszyscy mię pieszczą, ale drzwi zamykają przedemną.
— Chicot, mój przyjacielu — rzekł król — uspokój się, nie jesteś na mój stół dosyć tucznym.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — bardzo cię dzisiaj widzę wesołym, cóż więc słychać?
— Zaraz ci powiem: jadę na łowy, a zawsze jestem wesoły, kiedy poluję... Dalej kumeczku, wstawaj.
— Jakto?.. bierzesz mnie ż sobą.. Najjaśniejszy panie?
— Będziesz moim historyografem.
— Będę zapisywał strzały.
— Właśnie.
Chicot potrząsnął głową.
— No i co, zapytał król.

~ Nigdym na taką wesołość spokojnie nie patrzył.
— Ba!..
Henryk zaczął się śmiać, Chicot, jako człowiek dowcipny, musiał mu wtórować.
— Tak nie inaczej, kiedy słońce pali...
— I cóż z tego?
— Deszcz i grzmoty nie daleko.
Henryk z uśmiechem pogłaskał brodę i odpowiedział:
— Skoro będzie burza, skryjesz się pod mój płaszcz, a on dosyć obszerny.
Następnie, kiedy się Chicot ubierał, król zbliżył się do przedpokoju i zawołał:
— Konia!... powiedźcie panu de Mornay, że jestem gotowy.
— A!... to pan de Mornay jest wielkim łowczym na to polowanie? — zapytał Chicot.
— Pan de Mornay jest tu wszystkiem — odpowiedział Henryk, — król Nawarry jest ubogi i wielu sług trzymać nie może. Ja mam tylko jednego człowieka!
— Tak, ale tęgiego, z westchnieniem zakończył Chicot.


Rozdział XIII.
Jak polowano na wilka w Nawarrze.

Chicot patrząc na przygotowania, do odjazdu, zauważył, że łowy Henryka króla Nawarry mniej były okazałe, niż króla francuzkiego.
Dwunastu do piętnastu szlachty, pomiędzy któremi poznał wice-hrabiego Tureniusza, składało cały orszak Jego królewskiej mości.
Co więcej, ponieważ panowie ci, nie byli bardzo bogaci i nie mogli czynić niepotrzebnych wydatków, a często nawet i koniecznych, prawie wszyscy zamiast zazwyczaj używanego stroju myśliwskiego w owej epoce, mieli na sobie kurtki i zbroje, dlatego Chicot pytał, czy wilki gaskońskie mają w lasach karabiny i armaty?
Henryk słyszał pytanie, chociaż wprost do niego nie było skierowane; zbliżył się więc do Chicota i poklepał go po ramieniu.
— Nie, mój synu — rzekł — wilki gaskońskie nie mają muszkietów i armat, ale są dzikiemi zwierzętami i mają pazury i zęby; że zaś myśliwych wciągają w knieje, potrzeba mieć mocne suknie, aby ich nie podrzeć; łatwo można poszarpać materyę, lub aksamit, ale zbroja się nie podrze.
— Jest to przyczyna — rzekł Chicot przez zęby, ale nie ze wszystkiem dokładna.
— Lecz nie mam innej — odparł król.
— Muszę więc na tej poprzestać.
— Bardzo słusznie.
— A więc dobrze. Ale jak uważam nie jesteś zadowolony, że cię wziąłem z sobą?
— Prawdę powiedziawszy, tak jest.
— I pokpiwasz sobie.
— Alboż to nie wolno?
— Bynajmniej, żarty są zwyczajną monetą w Gaskonii.
— Prócz tego Najjaśniejszy panie, wiesz że nie jestem myśliwym, a że muszę czemś się zatrudnić, patrzę na myśliwych, którzy tak małą liczbą chcą wilków nastraszyć.
— Tak, tak — rzekł król z uśmiechem — naprzód odzież, potem myśliwi i ich liczba, żartuj, żartuj przyjacielu.
— Najjaśniejszy panie...
— Zrobię ci uwagę, że nie jesteś pobłażającym mój synu: Bearn nie jest tak wielkim jak Francya; tam, król z dwustoma myśliwemi udaje się na łowy, ja zaś jak widzisz, wyjeżdżam z dwunastoma.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Lecz — mówił dalej Henryk — myślisz, że przesadzam, słuchaj więc; tutaj, co rzadko tam się przytrafia, szlachta dowiedziawszy się, że jadę na łowy, opuszcza domy i zamki, łączy się ze mną i piękny niekiedy składa orszak.
— Przekonasz się, Najjaśniejszy panie, że nie będę miał szczęścia być przytomnym podobnej uroczystości — rzekł Chicot.
— Kto to wie?... — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
Następnie, kiedy minęli Nérac, po pół godzinnej drodze, Henryk rzekł do Chicota.
— Patrz, Chicot, jeżeli się nie mylę, patrz.
— Na co?... — zapytał Chicot.
— Patrz ku Moiras, zdaje mi się, że jezdnych spostrzegam.
Chicot wspiął się na strzemionach.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— A ja jestem pewny.
— Jezdni, to prawda — rzekł Chicot bacznie się wpatrując, ale nie myśliwi.
— Dlaczego nie myśliwi?
— Bo są uzbrojeni jak Roland i Amadis — odpowiedział Chicot.
— Mój kochany Chicot, co strój znaczy? wszak przekonałeś się, że nie odzież stanowi myśliwego.
— Ale — zawołał Chicot — ja ich tam widzę do dwustu.
— I cóż to stanowi? dowód, że Moiras dobrem jest miastem.
Chicot czuł coraz bardziej podnieconą ciekawość.
Oddział, którego liczbę na dwieście koni ustanowił Chicot, w milczeniu połączył się z orszakiem królewskim; każdy z jezdnych dobrze był umontowany i uzbrojony, oddziałem zaś dowodził człowiek przyjemnej powierzchowności, który zbliżywszy się, ucałował rękę króla z grzecznością dworską i serdecznością zarazem.
Rzekę Gers przebyto wpław; pomiędzy Gers i Garonną, spotkano znowu oddział ze stu ludzi złożony; dowódzca zbliżył się do króla i przełożył niemożność przyprowadzenia większej liczby myśliwych, Henryk przyjął usprawiedliwienie podając mu rękę.
Puszczono się dalej w drogę i zatrzymano się nad Garonną; przebyto ją wpław równie jak Gers, tylko Garonna głębsza, więc na środku stracono grunt i musiano pływać; przecież na drugi brzeg dostali się bez wypadku.
— Przez Boga — rzekł Chicot — jakże ich ćwiczysz Najjaśniejszy panie? mając mosty z obu stron Agen, każesz im się jak rybom pluskać.
— Mój kochany — odparł król — jesteśmy dzikiemi i wiele trzeba nam przebaczyć; wszak wiesz, że mój brat Karol odyńcem mnie nazywał; dzik zaś, ale nie wiesz o tem, bo nie jesteś myśliwym, nigdy z prostej drogi nie schodzi; i ja mając jego nazwisko, naśladuję go. Rzeka przedemną, przepływam ją, miasto przedemną, zjadam je jak pasztet.
Ten dowcip bearneńczyka, wesoły śmiech w około niego pobudził.
Tylko pan de Mornay, zawsze przy boku króla obecny nie śmiał się; przygryzł tylko usta, co u niego było oznaką wesołości.
— Mornay jest dzisiaj w dobrym humorze — rzekł Henryk do ucha Chicotowi — roześmiał się z mojego konceptu.
Chicot zapytał siebie, z którego ze dwóch śmiać się należało, czy z pana uszczęśliwionego, że sługę rozśmieszył, czy ze sługi tak trudnego do wesołości.
Wszystko jednak dla Chicota było tajemnicą.
Z drugiej strony Garonny, o pół mili od rzeki, trzystu jezdnych, ukrytych w lesie jodłowym, okazało się oczom Chicota.
— Najjaśniejszy panie — rzekł cicho do Henryka — czy ci ludzie nie mają zamiaru stawić oporu łowom zamierzonym.
— Bynajmniej, mylisz się mój drogi; ci ludzie przybywający z Puymirol są mojemi przyjaciółmi.
— Ale Najjaśniejszy panie, większy będziesz miał orszak, niż drzew jest w lesie.
— Mój kochany — odpowiedział Henryk — sądzę, że wieść o twojem przybyciu rozeszła się po kraju i ze wszystkich stron przybywają ciekawi, aby uczcić posła króla francuzkiego.
Chicot za nadto miał dowcipu, aby nie poznać, że od niejakiego czasu żartowano z niego.
Zasępił się nieco, ale nie obraził.
Zanocowano w Mornay, gdzie szlachta z okolicy jakby uprzedzona, że król Nawarry będzie przejeżdżał, ofiarowała wieczerzę, w której Chicot z zadowoleniem przyjął udział, tembardziej, że przez całą drogę dla tak drobnej rzeczy jak obiad, nie zatrzymywano się i od Nérac nic nie jedzono.
Dla Henryka przeznaczono najpiękniejszy dom w mieście.
— Kiedy zaczniemy łowy?... — zapytał Chicot Henryka, kiedy ten się rozbierał.
— Jeszcześmy nie przybyli na stanowisko mój kochany Chicot — odpowiedział Henryk.
— A kiedyż przybędziemy, Najjaśniejszy panie?
— Jak żeś ciekawy!
— Bynajmniej, ale każdy pragnie wiedzieć gdzie idzie.
— Jutro się dowiesz, mój drogi. Tymczasem. połóż się po lewej mojej stronie, patrzaj jak Mornay już chrapie.
— Niespokojniej śpi jak wczoraj.
— Prawda, ale on mówić nie lubi; na łowach widzieć go trzeba, jutro zobaczysz...
Zaledwie dzień zaświtał, gdy tentent koni obudził króla i Chicota.
Stary szlachcic, który sam chciał usłużyć królowi, przyniósł mu grzankę i wino grzane na śniadanie.
Mornayowi i Chicotowi przyniosła śniadanie służba szlachcica.
Po śniadaniu, zatrąbiono wsiadanie na koń.
— Dalej! dalej!... — rzekł Henryk — dla nas dziś dzień ważny; na koń, panowie na koń.
Chicot widział z podziwieniem, że pięciuset jezdnych orszak powiększyło.
Ci pięciuset przybyli w nocy.
— Ale to nie orszak, to nie oddział, lecz armia Najjaśniejszy panie.
Henryk tylko te wyrazy odpowiedział:
— Zaczekaj, jeszcze zaczekaj.
— W Lauzerte sześćset pieszych przyłączyło się do jazdy.
— Piechota!... — rzekł Chicot.
— Obława, nic więcej tylko obława — odpowiedział król.
Chicot zmarszczył brwi i zamilkł.
Ilekroć spoglądał po polach, to jest ilekroć przychodziła mu myśl ucieczki, zawsze miał przy sobie straż honorową i o ucieczce myśleć było niepodobna.
Henryk to spostrzegł bo mówił:
— Sam temu winieneś kochanku, żeś pod strażą; obciąłeś uciekać z Nérac, i teraz się lękam, abyś nie uciekł...
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Chicot — daję ci słowo szlacheckie, że więcej o tam nie pomyślę.
— Dobrze.
— Prócz tego, żlebym uczynił uciekając.
— Dlaczego?
— Bo widzę na ciekawe zanosi się rzeczy.
— Bardzo mię cieszy, że tak myślisz mój drogi, bo i moje takie jest zdanie.
W tej chwili, przebywano miasto Monteng, w którem cztery połowę działa połączyło się z wojskiem.
— Wracam do pierwszej mojej myśli, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — że tutejsza wilki nie są pospolitemi i że się z niemi szczególnie obchodzić potrzeba; artylerya na wilki!...
— Mój drogi — rzekł Henryk — jest to słabość mieszkańców tutejszego miasta, że od czasu jak im z Hiszpanii kazałem zdefraudować cztery działa, wszędzie je z sobą włóczą.
— Czy dziś tam przybędziemy? spytał Chicot.
— Nie, jutro.
— Rano, czy w wieczór?
— Rano.
— Kiedy tak, to zapewne w Cahors będziemy polowali, wszak prawda Najjaśniejszy panie?
— Z tej strony — odrzekł Henryk.
— Skoro Najjaśniejszy panie z kawaleryą, piechotą i artyleryą masz polować na wilków, dla czego zapomniałeś o chorągwiach? Zaszczyt jaki czynisz tym zwierzętom jest niezupełny?
— Niczego nie zapomniano mój drogi. Mamy chorągiew, tylko w futerale, żeby się nie zabrudziła. Jednakże kiedy kochanku chcesz wiedzieć pod jakim postępujesz znakiem, rozkaże go wydobyć. Hej! wydobyć sztandar, niech poseł króla francuskiego zobaczy herb Nawarry.
— Nie potrzeba — rzekł Chicot — niech sobie będzie schowany.
— Dobrze, zobaczysz go na swojem miejscu i w swoim czasie.
Drugą noc przepędzono w Catus, prawie tak samo jak pierwszą; tylko, ponieważ Chicot dał słowo, że nie uciecze, nie zwracano już na niego uwagi.
Przeszedł przez wieś i udał się aż do przednich straży. Ze wszystkich stron, oddziały po sto, dwieście, trzysta ludzi, łączyły się z armią. Noc ta była schadzką dla piechoty.
— Szczęście że nie idziemy do Paryża — rzekł Chicot — bobyśmy przyprowadzili sto tysięcy wojska.
Nazajutrz o ósmej rano, przybyli pod Cahors z tysiącem piechoty i dwoma tysiącami jazdy.
Znaleziono miasto w stanie obronnym: szpiegi donieśli u siłach i pan Vesius przedsięwziął środki ostrożności.
— Ha! — rzekł król — gdy Mornay o tem mu doniósł, to źle, że nas uprzedzono.
— Trzeba formalnie oblegać Najjaśniejszy panie — mówił Mornay — zaczekamy jeszcze na dwa tysiące ludzi, a z tą siłą możemy szczęścia spróbować.
— Zwołajmy radę — odezwał się Tureniusz i zacznijmy wyłom.
Chicot patrzył na to wszystko dziwnemi oczyma.
Zamyślona postać króla Nawarry utwierdzała go w podejrzeniach, że Henryk nie był wojakiem i myśl ta uspakajała go.
Król pozwolił wszystkim mówić i po wysłuchaniu rozmaitych zdań, milczał jak ryba.
Nagle ocknął się z zamyślenia, wzniósł głowę i tonem rozkazującym wyrzekł:
— Panowie!... tak postąpić należy. Mamy trzy tysiące ludzi, a dwóch się spodziewamy, wszak prawda Mornay?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zatem pięć tysięcy; w formalnym oblężeniu ubiją nam tysiąc, albo tysiąc pięćset w dwóch miesiącach; śmierć tych zniechęci innych i będziemy musieli ze wstydem odstąpić; cofając się stracimy tysiąc ludzi, to jest połowę sił naszych. Poświęćmy raczej pięciuset ludzi i weźmy Cahors.
— Jakto, Najjaśniejszy panie? — zapytał Mornay.
— Mój przyjacielu, pójdziemy prosto ku tej bramie, która najbliższa. Znajdziemy fosę, zapchamy ją faszyną, zostawimy dwieście ludzi na placu, ale dostaniemy się do bramy.
— A. potem co, Najjaśniejszy panie?...
— Potem bramę wysadzimy i Cahors nasze.
Chicot z trwogą spojrzał na Henryka.
— Tak — rzekł do siebie — tchórz i samochwalca, prawdziwy gaskończyk, myśli, że to tak łatwo.
W tym samym czasie, Henryk jakby słyszał mowę Chicota, dodał:
— Nie traćmy czasu, panowie, zupa ostygnie. Kto mnie kocha, ten pójdzie za mną.
Chicot zbliżył się do Mornaya, z którym przez całą drogę nie miał czasu pomówić.
— Powiedz mi, panie hrabio — rzekł mu do ucha — czy macie ochotę wszyscy wyginąć?
— Król tak chce i wole jego trzeba wykonać.
— Ale król zginie.
— Silną ma zbroję.
— Prócz tego myślę, że nie będzie się narażał.
Mornay wzniósł ramiona i odwrócił się.
— Na honor — rzekł Chicot — wolę kiedy śpi, niż kiedy czuwa, i kiedy chrapie, niż kiedy mówi; wtedy przynajmniej grzeczniejszy.


Rozdział XIV.
Jak Henryk król Nawarry sprawił się pierwszy raz w ogniu.

Mała armia podstąpiła na dwa strzały armatnie pod miasto; tam jedzono śniadanie właśnie.
Po posiłku, oficerom i żołnierzom pozwolono przez dwie godziny spocząć.
Była to trzecia po południu, to jest zaledwie dwie godziny dnia zostawało, kiedy król pod swój namiot przywołał oficerów.
Henryk był bardzo blady i kiedy rozprawiał ręce drżały mu jak rękawiczki powieszone dla wysuszenia.
— Panowie — rzekł — przybyliśmy, aby wziąć Cahors; musimy je więc wziąć, skorośmy poto przyszli, a wziąć musimy siłą, rozumiecie? to jest nieszczędząc życia, ciała i żelaza.
— Wcale nie źle — pomruknął Chicot — i jeżeli słowa odpowiedzą czynom, ciekawe rzeczy zobaczymy.
— Pan marszałek de Biron — mówił dalej Henryk — który przysiągł, że wywiesza co do jednego Hugonota, jest od nas o pięćdziesiąt mil oddalony. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan de Vesins wyprawił do niego posła i za pięć dni z dziesięcioma tysiącami ludzi na karki nam spadnie. Tak więc we dwa ognie nas wezmą. Weźmy więc Cahois i przyjmijmy go jak pan de Vesins nas przyjąć zamierza. Dalej panowie, staję na waszem czele i powiadam, strzały za grad uważajcie.
Jakkolwiek krótka przemowa, była jednak dostateczną, albowiem żołnierze i oficerowie odpowiedzieli na nią okrzykami radośnemi.
— Piękny mówca — rzekł do siebie Chicot — czysty gaskończyk; szczęściem, że odpowiadają mu oklaskami; ale ciekawym co to będzie, kiedy przyjdzie do rzeczy.
— Armia ruszyła zająć stanowisko pod wodzą Mornaya.
Wtedy król zbliżył się do Chicota.
— Przebacz mój przyjacielu — rzekł — oszukałem cię mówiąc o łowach na wilki i inne drapieżne zwierzęta; ale musiałem tak czynić; król Henryk nie chce płacić posagu siostrze swojej Małgorzacie, a ona krzyczy i płacze o swoje Cahors; chcąc zaś mieć spokój w domu, trzeba czynić co żona żąda; musiałem więc udać się, aby wziąć Cahors.
— Dlaczegóż, Najjaśniejszy panie, nie zażądała — od ciebie księżyca, kiedy jesteś tak usłużnym mężom?... — odparł Chicot, obrażony królewskiemi żarty.
— Nawetbym i tego spróbował, mój Chicot, tak kocham moją Małgorzatę.
— Dosyć Najjaśniejszy panie będziesz miał roboty z Cahors i zobaczymy, jak się z niem sprawisz.
— Właśnie to chciałem powiedzieć; słuchaj, przyjacielu Chicot, chwila jest stanowcza i okropna, a ja wcale się nie taję, że wojownikiem nie jestem i drżę za każdym wystrzałem. Mój przyjacielu, nie żartuj z biednego bearneńczyka, swojego rodaka i przyjaciela i jeżeli trwogę we mnie spostrzeżesz, nie opowiadaj nikomu.
— Jeżeli Najjaśniejszy pan stchórzy?
— Tak.
— Zatem się boisz, Najjaśniejszy panie?
— Bezwątpienia.
— Jeżeli się boisz, na kiegoż dyabła w takie sprawy się wdajesz?
— Muszę.
— Vesins jest straszny człowiek.
— Wiem o tem.
— Nikomu nie przebacza.
— Czy tak?
— Jestem pewny, pióro białe czy czerwone mało go obchodzi i kiedy je zobaczy, zawoła: ognia!
— Mówisz o moim białym pióropuszu?
— Tak, Najjaśniejszy panie, bo sam tylko taki nosisz.
— Cóż z tego?
— Radzę ci abyś je zdjął, Najjaśniejszy panie.
— Ale ja wziąłem je, aby mnie poznawano, i jeżeli zdejmę....
— Cóż z tego.
— Nie osięgnę celu mojego.
— Zatem zachowasz je pomimo mojej rady?
— Tak, zachowam.
I mówiąc te słowa, które objawiały nieodwołalne postanowienie, Henryk drżał widoczniej jeszcze, niż kiedy przemawiał do wojska.
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot, niepojmujący dwóch przeciwnych objawów, jeszcze czas, nierób niedorzeczności, wszak na konia w tym stanie wsiąść nie zdołasz.
— Czym taki blady?... — zapytał Henryk.
— Blady jak śmierć.
— Dobrze, to nic nie znaczy.
— Jakto dobrze?
— Z tem mi do twarzy.
W tym samym czasie dał się słyszeć huk armat wałowych, wraz z muszkietowemi strzałami. Właśnie pan de Vesins odpowiadał na propozycyę poddania się, uczynioną mu przez pana Duplessis-Mornay.
— A co — rzekł Chicot — co myślisz Najjaśniejszy panie o tej muzyce?
— Myślę, że zimno aż mi po szpiku przeszło — odpowiedział Henryk. Konia! konia! zawołał głosem chrapliwym i stłumionym.
Chicot patrzył i słuchał nie pojmując zupełnie dziwnego zjawiska.
Wsiadł na konia, ale się dwa razy na nim poprawił.
— Dalej, Chicot — rzekł i ty na koń, wszak i ty nie wojak?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, razem będziemy patrzyli, konia, tylko dobrego konia dla pana Chicot!
Chicot ruszył ramionami i wsiadł na pięknego hiszpańskiego konia, którego mu przyprowadzono stosownie do rozkazu królewskiego.
Henryk puścił się galopem a za nim Chicot.
Przybywszy przed swoję małą armię Henryk podniósł przyłbicę.
— Sztandar! gdzie sztandar!... — zawołał.
Zdjęto pokrowce i nowy sztandar z podwójnym herbem Nawarry i Burbonów uroczyście rozwinął się w powietrzu; był on cały biały, z jednej strony miał złote łańcuchy w polu lazurowem, z drugiej lilie złote.
— Oto sztandar — rzekł Chicot — który się nie utrzyma, lękam się o niego.
W tej chwili działa twierdzy znowu zagrzmiały i o dziesięć kroków od króla pustka znaczna ukazała się w piechocie.
— Da pioruna!... — rzekł — czyś widział Chicot? to wzbudza apetyt.
I zaszczękał zębami.
— Słabo mu — rzekł Chicot.
— Ha!... — rzekł Henryk — lękasz się słaba duszo; drżysz, zaczekaj, nauczę cię odwagi.
I zatapiając ostrogi w brzuch konia, wyprzedził artyleryę, piechotę i kawaleryę, przybył o sto kroków od wałów, ziejących morderczym ogniem, który odbijał się jak blask słońca w lśniącej zbroi jego.
Tutaj zatrzymał konia przez kilka minut z twarzą zwróconą ku bramie i w końcu zawołał:
— Faszyny! na Boga! faszyny!
Mornay biegł za nim ze spuszczoną przyłbicą i mieczem w dłoni.
Chicot pędził za Mornayem, lecz nie wydobył pałasza.
Za niemi trzema sunęli się młodzi hugonoci wołając:
— Niech żyje Nawarra!
Vice-hrabia Tureniusz szedł na ich czole z faszyną, którą trzymał na szyi konia.
Kiedy każdy rzucił swoję faszynę, fosa zapełniła się.
Artylerya podbiegła i chociaż tracąc ludzi zdołała umieścić swoje petardy pod bramą.
Kule i kartacze gwizdały około Henryka, i w jednej chwili dwudziestu ludzi padło w jego oczach.
— Naprzód! naprzód!... — zawołał i popędził konia, w środek artyleryi.
Przybiegł na brzeg fosy wtedy, gdy pierwsza petarda miała wypalić.
Brania pękła w dwóch miejscach.
Artylerzyści zapalili drugą petardo.
Nowa szpara zrobiła się w drzewie; i w tej samej chwili przez potrójny otwór wychyliło się dwadzieścia muszkietów i wyrzuciło grad kul na oficerów i żołnierzy.
Ludzie padali około króla jak ścięte kłosy.
— Najjaśniejszy panie — mówił Chicot nic myśląc o sobie, zaklinam cię, oddal się.
Mornay nic nie mówił, ale był zadowolony ze swojego ucznia i kiedy niekiedy zasłaniał go, lecz Henryk go oddalał.
Nagle uczuł Henryk, że pot stacza mu się po czole i mgła wzrok zasłania.
— A! przeklęta naturo — rzekł — nie powiedzą, że ty mnie pokonałaś.
I zeskoczył z konia wołając:
— Siekiery! prędzej siekiery!
Silną prawicą odbił lufy muszkietów, odbił kawały drzewa i gwoździe.
Nakoniec upadły drzwi i kawałek muru, stu ludzi wbiegło, wołając:
— Nawarra! Cahors nasze! niech żyje Nawarra!
Chicot nieopuszczał króla; był z nim pod sklepieniem bramy gdzie Henryk wszedł pierwszy, lecz za każdym wystrzałem widział go drżącym i skłaniającym głowę.
— Do dyabła!... — mówił Henryk gniewny — Chicot, czyś kiedy widział podobne tchórzostwo?
— Nie, Najjaśniejszy panie — odrzekł — nigdy tchórza tobie podobnego nie widziałem; to straszne...
W tej chwili, żołnierze pana de Vesins usiłowali wyparować Henryka i jego straż przednią, która opanowała bramę i sąsiednie domy.
Henryk przyjął ich z orężem w dłoni.
Lecz oblegający byli silniejsi i udało im się odeprzeć Henryka za fosę.
— Do pioruna — zawołał król — zdawało mi się, że mój sztandar się cofa; w takim razie sam go poniosę.
I w rzeczy samej, wyrywając sztandar z rąk niosącego, wzniósł go do góry i pierwszy wszedł do miasta otoczony swojemi.
— Teraz drżyj nikczemny tchórzu — rzekł.
Kule świszczały, odbijały się od jego zbroi i dziurawiły sztandar.
Panowie Tureniusz, Mornay i inni wcisnęli się w wyłamaną bramę pod przewodnictwem króla swojego.
Huk dział ustał, bo twarz w twarz, dłoń z dłonią ścierać się musiano.
Dalej słychać było szczęk broni i glos pana de Vesins:
— Barykadować ulice, kopać rowy, zamykać domy.
— O!... — rzekł Tureniusz — który słyszał ten głos, oblężenie miasta skończone, mój biedny Vesins.
I mówiąc to wystrzelił z pistoletu i ranił go w rękę.
— Jesteś w błędzie Tureniuszu — odpowiedział Vesins — dwadzieścia twierdz jest w Cahors, jeżeli jedna wzięta, dziewiętnaście zostaje.
Pan de Vesins bronił się przez pięć dni i pięć nocy; brać musiano dom po domu, ulicę po ulicy.
Szczęściem dla świtającej fortuny Henryka Nawarskiego, za nadto zaufał murom i garnizonowi i dlatego nie przywołał Birona.
Przez pięć dni i pięć nocy Henryk dowodził jak wódz i walczył jak żołnierz; przez pięć dni i pięć nocy sypiał na kamieniu i budził się z toporem w dłoni.
Codzień nową, podbijał ulicę, nowy plac, nowy zaścianek; co noc garnizon usiłował odbić zdobycz dzienną króla.
Nakoniec, w nocy z czwartego na piąty dzień, nieprzyjaciel strudzony zdawał się pozwalać na spoczynek armii protestanckiej.
Henryk więc zaatakował z kolei; uderzył na jedne stanowisko, które go kosztowało siedemset ludzi; prawie wszyscy lepsi oficerowie byli ranieni, Tureniusz dostał postrzał w ramię, Mornay otrzymał ranę w głowę i o mało nie był zabitym.
Sam tylko król był całym: po trwodze jakiej z początku doznawał i którą tak mężnie pokonał, nastąpiło gorączkowe wzruszenie, szalona prawie odwaga.
Zbroja była porąbana, a razy jego były tak silne, że nie ranił, ale zabijał.
Zdobywszy ostatni punkt wjechał król w obwód w towarzystwie Chicota, który milczący i ponury, patrzył od pięciu dni z rozpaczą na rosnące straszydło, mające pochłonąć monarchię Walezyuszńw.
— A co, Chicot?... — rzekł król unosząc przyłbicy, jakby chciał czytać w duszy biednego posła.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot smutnie — myślę, że jesteś prawdziwym królem.
— A ja — zawołał Mornay — myślę, że jesteś Najjaśniejszy panie nieroztropnym, wznosząc przyłbicę, kiedy jeszcze ze wszystkich stron strzelają; patrzaj, oto kula!
W rzeczy samej kula obtrąciła kawałek pióra od hełmu Henryka.
W tym samym czasie, jakby na potwierdzenie zdania Mornaya, król ujrzał się otoczonym przez kilkunastu muszkieterów ze straży rządcy.
Byli ustawieni przez pana Vesins i strzelali celnie.
Ubito konia pod królem, a koniowi pod Mornayem nogę strzaskano.
Król upadł i dziesięć mieczy wzniosło się nad nim.
Chicot sam niewzruszony pozostał; zeskoczy! z konia i swoim mieczem odpędził zuchwałych.
Następnie, podniósłszy króla, podał mu swojego konia i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, zaświadczysz przed królem Francyi, że chociaż dobyłem miecza przeciwko niemu, niedotknąłem nikogo.
Henryk ze łzami w oczach uściskał Chicota.
— Do pioruna! ty będziesz moim Chicot, ze mną żyć i umierać musisz. Moja służba tak dobra jak moje serce.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — jednę mam tylko służbę na święcie, a tą jest mój monarcha. Prawda, jego gwiazda blednie, ale mu będę wiernym do końca. Pozwól niech jemu służę do śmierci i nie zazdrość mu ostatniego wiernego sługi.
— Chicot — odparł Henryk — jesteś mi drogim i świętym; upewniam cię, że po królu francuzkim we mnie masz najlepszego przyjaciela.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie, po prostu odpowiedział Chicot, całując z uszanowaniem rękę królewską.
— Teraz, jak widzisz mój przyjacielu, Cahors jest naszem. Pan de Vesins daremnie traci ludzi; bo ja raczej zginę, a nie cofnę się.
Groźba była zbyteczna i tyle poświęcać Henryk nie miał potrzeby.
Wojsko jego pod dowództwem Tureniusza rozbroiło garnizon i ujęło Vesinsa.
Miasto poddało się.
Henryk wziął za rękę Chicota i przyprowadził do gorejącego domu, który mu służył za główną kwaterę, tam podyktował list panu de Mornay, aby go Chicot zawiózł królowi Francyi.
List ten napisany był lichą łaciną i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum, Cognosco meos devotos, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
Co znaczy:
„To co mi mówiłeś było bardzo użytecznem. Znam mnie nie wiernych, ty znaj twoich. Resztę Chicot ci powie”.
— A teraz, przyjacielu Cbicot — mówił Henryk — uściskaj mnie, ale strzeż się poplamić, bom zakrwawiony jak rzeźnik. Ofiarowałbym ci część zwierzyny, ale wiem, żebyś jej nie przyjął. Oto mój pierścień, przyjmij go i bywaj zdrów!... Wracaj, dobrze cię przyjmą na dworze, gdy opowiesz, co widziałeś.
Chicot przyjął pierścień i odjechał.
Przez trzy dni zdawało mu się, że we śnie marzy, dopiero przebudził się w Paryżu, przed swoim domem, wprost którego pan do Joyeuse wyprawiał serenadę.


Rozdział XV.
Co się działo w Luwrze w tym czasie, kiedy Chicot wjeżdżał do Nèrac.

Konieczność, abyśmy szli za naszym przyjacielem Chicotem aż do końca jego posłannictwa, oddaliła nas od Luwru na długo, za co przepraszamy naszych czytelników.
Jednakże, nie należy na długo wypuszczać z pamięci szczegółów przedsięwzięcia w Vincennes i tego, który był jego przedmiotem.
Król walecznie uszedłszy niebezpieczeństwa, doświadczał owego wzruszenia, jakiego doznają najmężniejsze serca, kiedy już niebezpieczeństwo minęło; powrócił więc do Luwru, nic do nikogo nie mówiąc, modlił się dłużej, jak zwykle, i poleciwszy się Bogu, zapomniał podziękować walecznym, którzy go od niebezpieczeństwa uchronili.
Następnie, położył się w łóżko z powszechnem podziwieniem, że się bardzo prędko rozebrał; rzec można, że potrzebował snu, aby po przebudzeniu, mieć weselsze i jaśniejsze myśli.
Dla tego, Epernon, który najdłużej przy królu pozostał, czekając na podziękowanie, wyszedł w bardzo złym humorze, nie słysząc ani jednego dziękczynnego wyrazu.
Loignac stojąc przy aksamitnej firance i widząc przechodzącego Epernona, rzekł z gniewem do czterdziestu pięciu:
— Panowie, król już was nie potrzebuje, spać idźcie...
O drugiej rano wszystko zasypiało w Luwrze.
Tajemnica przygody tym sposobem wiernie była dochowana i nikomu jej nic udzielono. Poczciwi mieszczanie paryscy chrapali w najlepsze nie myśląc, że o mało nowa dynastya na tron nie wstąpiła.
Pan d’Epernon kazał się natychmiast rozebrać i zamiast, jak zwykle, biegać po mieście, poszedł za przykładem swojego miłościwego pana, kładąc się spać i nic nie mówiąc do nikogo.
Sam tylko Loignac, podobny do „justam et tenacom” Horacyusza, nie zaniedbał obowiązków swoich.
Sam mówimy Loignac obszedł straże, ale bez zwykłej gorliwości.
Trzy lekkie przestąpienia karności, spełniono tej nocy, lekkie jak grzechy śmiertelne.
Nazajutrz Henryk, na którego przebudzenie tyle osób czekało, aby się dowiedzieć, czego się mają spodziewać, nazajutrz, mówimy, Henryk, wypił zamiast dwóch, cztery czarki bulionu, i kazał uprzedzić panów d’O i Villegnier, ażeby przyszli obrabiać kwestye finansowe.
Królowa otrzymała zawiadomienie, ażeby sama obiadowała, że zaś była niespokojną o stan zdrowia Jego królewskiej mości, Henryk raczył odpowiedzieć, że w wieczór będzie przyjmował damy w swoim gabinecie.
Toż samo odpowiedziano królowej matce, która już od dwóch lat mieszkając w Soissons, codzień po wiadomości przysyłała do syna.
Panowie sekretarze stanu spojrzeli po sobie z niepokojem; król tego poranku tak był roztargniony, że ich nadskakiwania ani jednego królewskiego nie wywołały uśmiechu.
Roztargnienie monarchy zawsze sprawia niepokój sekretarzom stanu.
Za to, Henryk drażnił się z master Love mówiąc za każdym razem ilekroć zwierzę bawiąc się z nim, kąsało:
— A! buntowniku i ty mnie chcesz kąsać! A! niewdzięczny i ty przeciw twojemu królowi? więc wszyscy przeciwko mnie?
Następnie, Henryk z wysileniem, podobnem herkulesowemu kiedy pokonywał lwa Nemejskiego, uspokajał psa, mówiąc:
— Pokonany master Love! pokonany nikczemny spiskowy!
Panowie d’O i Villegnier, mieniący się największemi dyplomatami na świecie, nie mogli nic pochwycić oprócz apostrofy do master Love, Henryk milczał uparcie.
Miał co podpisywać i podpisywał; miał czego słuchać i słuchał z zamkniętemi oczyma jakby spał.
Nakoniec trzecia po południu wybiła.
Król kazał przywołać Epernona.
Powiedziano mu, że był na przeglądzie lekkiej jazdy. Zapytał o Loignaca, powiedziano mu, że Loignac próbował koni limuzyńskich.
Sądzono, że ta podwójna przeciwność rozgniewa króla; bynajmniej; król, nad wszelkie spodziewanie zaczął gwizdać, co czynił zwykle ilekroć nie zupełnie był zadowolony.
Widocznie król miał chęć gawędą wynagrodzić sobie długie milczenie.
Chęć nie długo zmieniła się w konieczną potrzebę, lecz że nie miał z kim mówić, mówił wiec sam do siebie.
Zażądał śniadania a gdy jadł, kazał sobie czytać jakiś moralny kawałek, przerwał zaś czytającemu pytaniem:
— Wszak Plutarch pisał życie Sylli?
Lektor znający tylko pisma religijne, z zadziwieniem zwrócił się do króla.
Król powtórzył pytanie.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— Pamiętasz ten ustęp, w którym historyk opisuje, jak dyktator śmierci uniknął?
Lektor wahał się z odpowiedzią.
— Dokładnie nie pamiętam — odpowiedział nareszcie — dawno nie czytałem Plutarcha.
W tej chwili zameldowano Jego eminencyę kardynała de Joyeuse.
— A!... doskonale — zawołał król — oto uczony nasz przyjaciel, on nam powie dokładnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kardynał — jakżem szczęśliwy, że przybyłem w porę. To rzadko trafia się na tym święcie.
— Zapewne, a czy dyszał©# moje pytanie?
— Wasza. Królewska mość pytałeś, sadzę, jakim sposobem dyktator Sylla uniknął śmierci?...
— Nie inaczej, czy możesz na to odpowiedzieć kardynale?
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie.
— Tem lepiej.
— Sylla, który tylu ludzi zgubił, nigdy w bitwie nie narażał życia swojego. Wasza królewska mość zapewne mówisz o bitwie?
— Tak jest, a w bitwie, którą stoczył, sądzę, że widział śmierć z bliska. Weź Plutarcha, kardynale, tam to być musi, weź tłomaczenie poczciwego Amyota i przeczytaj ten ustęp z życia Rzymianina, kiedy dzięki szybkości konia swojego, uniknął strzałów nieprzyjacielskich.
— Najjaśniejszy panie, na to niepotrzeba uciekać się do książki; wypadek ten miał miejsce w bitwie, którą stoczył z Teleseriaszem Samnitą, Lamponiuszem Lukanem.
— Musisz to wiedzieć doskonale, bo jesteś uczonymi.
— Wasza królewska mość zanadto jesteś łaskawym — odpowiedział kardynał, kłaniając się.
— Opowiedz więc, kardynale, opowiedz.
— Karbon, nieprzyjaciel Sylli często mawiał: „Mam do pokonania razem lwa i lisa, którzy mieszkają w duszy Sylli; z lisom mi jednak najtrudniej”.
— A!... tak — odpowiedział Henryk zamyślony — to był lis.
— Plutarch tak mówi, Najjaśniejszy panie.
— I ma słuszność, kardynale. Ale właśnie a propos bitwy, czy miałeś wiadomość od twego brata?
— Od którego, Najjaśnejszy panie? bo wiesz, że mam ich czterech.
— Od księcia d’Arques, mojego przyjaciela.
— Jeszcze nie miałem, Najjaśniejszy panie.
— Bodajby tylko książę Andegaweński, który tutaj jest lisem, tam lwem być potrafił — rzekł król.
Kardynał nic nieodpowiedział; bo tym razem Plutarch nie mógł mu przyjść w pomoc; jako dworak lękał się zrobienia przykrości królowi, chwaląc księcia Andegaweńskiego.
Henryk widząc, że kardynał milczy, powrócił do zabawy ze swoim master Love; następnie dając znak kardynałowi, aby pozostał, ubrał się i przeszedł do sali, w której dwór czekał na niego.
Na dworach, równic jak w górach, umieją przeczuwać burzę; chociaż nikt nic nie mówił, każdy z obecnych usposobionym był stosownie do okoliczności.
Obiedwie królowe były widocznie niespokojne. Katarzyna blada i cierpiącą, mówiła wiele, a kłaniała się jeszcze więcej.
Ludwika de Vaudemont, nie patrzyła na nikogo i nic nie słyszała.
Były chwile, w których zdawało się, że ta młoda kobieta rozum traci.
Król wszedł.
Miał oczy żywe i rumieniec na twarzy; z powierzchowności wnosić można było humor dobry, co wywarło taki wpływ na obecnych, jak ukazanie się słońca na pożółkłych kwiatach jesieni.
Wszystko się rozjaśniło.
Henryk pocałował w rękę matkę i żonę, z tą samą grzecznością, jakby był jeszcze księciem Andegaweńskim. Damom powiedział kilka komplementów, do czego nie bardzo były przyzwyczajone, a nawet częstował je cukierkami.
— Byliśmy niespokojni o twoje zdrowie, mój synu — rzekła Katarzyna, przyglądając się królowi ze szczególną uwagą, aby się przekonać, czy zdrowie nie jest tak udane jak humor.
— Nie było o co — odpowiedział król — mam się jak najlepiej.
Tym wyrazom towarzyszył uśmiech, który odbił się na wszystkich ustach.
— Jakiemuż szczęśliwemu wpływowi, mój synu — zapytała Katarzyna, ze źle ukrytym niepokojem — winieneś polepszenie zdrowia twojego?
— Winienem to temu, że się uśmiałem serdecznie — odpowiedział król.
Wszyscy spojrzeli po sobie, jakby król nadzwyczajnego coś powiedział.
— Dużo się śmiałeś, mój synu — rzekła Katarzyna z przyciskiem — to znaczy żeś szczęśliwy.
— Tak właśnie, śmiałem się.
— I cóż było powodem tej wesołości?
— Muszę ci powiedzieć, moja matko, że wczoraj byłem w lasku Vincennes.
— Wiem o tem.
— Wiesz?
— Wszak wiesz, że cokolwiek ciebie dotyczy i mnie obchodzi.
— Otóż, jak powiadam, jeździłem do lasku Vincennes, a kiedy wracałem, ludzie moi dostrzegli zdaleka wojsko nieprzyjacielskie.
— Blisko domu pani de Montpensier?... — zapytała Ludwika de Vaudemont.
— Tak pani, blisko Bel-Esbat: zbliżyłem się odważnie dla stoczenia walki i spostrzegłem...
— Co takiego?... powiedz Najjaśniejszy panie — zapytała królowa widocznie niespokojna.
— O! uspokój się, pani.
Katarzyna czekała niecierpliwie, lecz na pozór obojętnie.
— Spostrzegłem — mówił dalej król — cały klasztor mnichów, który prezentował przedemną broń z okrzykami wojennemi.
Kardynał Joyeuse śmiać się zaczął, cały dwór poszedł za jego przykładem.
— Śmiejcie się, śmiejcie, panowie, bardzo słusznie; we Francyi mam przeszło dziesięć tysięcy mnichów i mogę z nich tyleż mieć muszkieterów; wtedy, utworzę stopień wielkiego mistrza i tobie kardynale oddam dowództwo.
— Chętnie je przyjmę, Najjaśniejszy panie, wszystko wykonam, cokolwiek przyjemność sprawi Waszej królewskiej mości.
W czasie rozmowy króla z kardynałem, damy podług ówczesnej etykiety powstały i ukłoniwszy się królowi, wyszły jedna za drugą; królowa udała się za niemi.
Królowa matka sama pozostała; w udanej bowiem wesołości syna, widziała jakąś tajemnicę.
— A! kardynale — rzekł nagle Henryk do prałata, który zamierzał wychodzić widząc, że królowa matka pragnie mówić z królem, a cóż się dzieje z twoim bratem du Bouchage.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie.
— Jakto nie wiesz?
— Zaledwie go widuję — odrzekł kardynał. Głos poważny i smutny odezwał się z głębi apartamentu.
— Jestem Najjaśniejszy panie.
— A! to ty!... — zawołał Henryk — przybliż się hrabio.
Młodzieniec był posłusznym.
— Przez Boga!... — rzekł król patrząc z podziwieniem na niego, to nie człowiek, to cień tylko.
— Najjaśniejszy panie, on za wiele pracuje — odezwał się kardynał przerażony, zmianą jaką od ośmiu dni w bracie spostrzegł.
W rzeczy samej, du Bouchage był blady jak posąg woskowy, ciało zaś pod suknią jedwabną zdawało się twardem i wychudłem.
— Pójdź tu, młodzieńcze — rzekł król. Dziękuję ci, kardynale za cytatę z Plutarcha, w podobnem zdarzeniu, miło mi będzie wywzajemnić się.
Kardynał odgadł, że król sam pozostać pragnie z Henrykiem i cicho się wysunął.
Król widział go jak wychodził i powiódł okiem po matce, która stała nieporuszona.
W sali pozostała tylko królowa-matka, Epernon i du Bouchage.
Przy drzwiach stał Loignac wpół dworus, wpół żołnierz, wypełniając służbę.
Król siedział i dał znak Bouchageowi aby się zbliżył.
— Hrabio — rzekł do niego — czego się kryjesz za damy? czy nie wiesz, że lubię na ciebie patrzeć?
— Wielkie to dla mnie szczęście — odpowiedział młodzieniec z głębokim ukłonem.
— Kiedy tak, hrabio, dlaczegóż cię w Luwrze nie widać?
— Mnie, Najjaśniejszy panie?
— Tak jest, nawet żaliłem się przed bratem twoim kardynałem, który tak jest uczony jak nawet nie przypuszczałem.
— Jeżeli Wasza królewska mość nie widujesz mnie — odpowiedział Henryk — to dlatego, że nie raczysz spojrzeć w róg sali; jestem tam codzień, ilekroć król się ukazuje. Godzien jestem przy wstawaniu Waszej królewskiej mości i witam cię z najgłębszem uszanowaniem. Nigdy nie chybiłem i nigdy nie chybię póki żyć będę najświętszego dla mnie obowiązku.
— I to cię czyni tak smutnym!... — rzekł król łagodnie.
— Wasza królewska mość tak nie sądzi zapewne.
— Bynajmniej, ty i twój brat kochacie mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I ja was kocham. Czy wiesz, że admirał z Dieppe pisał do mnie?
— Nie wiedziałem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A czy wiesz, że zasmuca go ten wyjazd?
— Mówił mi, że niechętnie Paryż opuszcza.
— Tak, ale czy wiesz co mi pisze; oto, że jest człowiek, któryby Paryża więcej żałował i gdyby mu rozkazano wyjechać, chybaby umarł.
— Być może, Najjaśniejszy panie.
— Co więcej mi jeszcze powiada; bo twój brat kiedy w dobrym humorze, to wiele mówi, że w podobnym wypadku, nieusłuchałbyś mnie; czy to prawda?
— Wasza królewska mość prędzej ujrzy mój zgon, niż nieposłuszeństwo.
— Ale koniec końcem, nie umarłbyś, gdybyś wyjechał.
— Więcejbym cierpiał będąc nieposłusznym niż umierając, a jednak dodał skłaniając głowę. niewykonałbym twego rozkazu.
Król założył ręce i spojrzał na niego.
— Jesteś szalonym, mój biedny hrabio — rzekł.
Młodzieniec smutnie się uśmiechnął.
— Jestem nim, Najjaśniejszy panie, a ty jesteś za nadto dobrym, że mnie oszczędzasz.
— A więc to na seryo, mój przyjacielu? Joyeuse stłumił westchnienie.
— Opowiedz mi wszystko, zobaczymy.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Tak wielki monarcha jak ty Najjaśniejszy panie, nie może zniżać się do słuchania podobnych zwierzeń.
— Niech będzie, opowiadaj, zabawisz mnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec z dumą — Wasza królewska mość się myli, w smutku moim nic nie ma, coby mogło rozweselić serce szlachetne.
Król wziął za rękę młodzieńca.
— Nie gniewaj się, mój drogi — rzekł — ty wiesz, że i twój król zna miłość nieszczęśliwą.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A więc podziela twoje cierpienia.
— To za wiele dobroci ze strony Waszej Królewskiej mości.
— Bynajmniej. Słuchaj, ponieważ nie było na ziemi wyższego odemnie kiedy cierpiałem, nikt mi pomódz nie zdołał; ty zaś, mój drogi masz pomoc we mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I dlatego mówił dalej Henryk ze smutną, czułością, możesz spodziewać się końca cierpień twoich.
Młodzieniec wstrząsnął głową na znak powątpiewania.
— Du Bouchage — rzekł Henryk, na honor, ty będziesz szczęśliwy, albo ja przestanę się nazywać królem Francyi.
— Szczęśliwy! ja szczęśliwy, Najjaśniejszy panie, to niepodobna — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem pełnym goryczy.
— A to dlaczego?
— Ponieważ moje szczęście nie jest z tej ziemi.
— Henryku nalegał król — twój brat odjeżdżając polecił cię mnie jak przyjacielowi; chcę, ponieważ nie ufasz braciom, abyś mnie zaufał; upewniam cię, że na wszystko, oprócz śmierci, znajdziemy lekarstwo.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec rzucając się do stóp królewskich, nie obdarzaj mnie dobrocią, której godnie odpowiedzieć nie mogę; na moje nieszczęście niema lekarstwa, a to złe jest moją jedyną pociechą.
— Du Bouchage, ty oszalałeś i powiadam ci, że się zabijesz urojeniami.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie — spokojnie odpowiedział młodzieniec.
— Ale nakoniec — zawołał król z niecierpliwością, czy chcesz zawrzeć małżeństwo?
— Najjaśniejszy panie, miłość natchnąć potrzeba; a nikt na świecie tego nakazać nie może. Ja sam muszę ją otrzymać i otrzymać sam dla siebie.
— A więc czego rozpaczać?
— Bo wiem, że jej nigdy nie pozyskam Najjaśniejszy panie.
— Probój, moje dziecię, probój, jesteś bogaty, młody i piękny; jakaż kobieta tym trzem urokom oprzeć się potrafi? nie ma takiej, zaręczam ci.
— Iluż ludzi na mojem miejscu błogosławiłoby Waszej królewskiej mości za nieograniczoną dobroć, jakiej ja doznaje. Być kochanym od króla, to jakby być kochanym od Boga.
— A więc słuchaj, wyznaj wszystko, a ja uczynię starania, wiesz com uczynił dla twego brata, więcej jeszcze uczynię dla ciebie. Sto tysięcy talarów jeszcze mnie nie wstrzyma.
Du Bouchage pochwycił rękę króla i ucałował.
— Niech Wasza królewska mość zapragnie krwi mojej — rzekł — a chętnie przeleję ją do ostatniej kropli, aby dowieść ile jestem wdzięczny za pomoc, którą odrzucam.
Henryk III-ci odwrócił się ze złością.
— A doprawdy — rzekł — ci Joyeuse są bardziej uparci niż Walezyusze! otóż ten uparł się abym codzień patrzył na twarz jego wychudłą i zapadłe oczy, niby to co miłego!
— Najjaśniejszy panie!... — zawołał młodzieniec — ubiorę twarz w rumieniec, usta ozdobię uśmiechem a wszyscy będą myśleli, że jestem bardzo szczęśliwy.
— Tak, zapewne, ale ja będę Wiedział, że tak nie jest i to mi przykrość będzie sprawiało.
— Zatem Najjaśniejszy panie, pozwól mi się oddalić — rzekł du Bouchage.
— Dobrze, moje dziecię, lecz staraj się być mężczyzną.
Młodzieniec ucałował rękę króla, ukłonił się królowej matce, przeszedł dumnie koło Epernona i wyszedł.
Zaledwie próg przestąpił, król zawołał:
— Nambu, zamknij drzwi.
Odźwierny, któremu dano ten rozkaz, ogłosił, że król już nie przyjmuje nikogo.
Wtedy Henryk zbliżył się do Epernona i uderzając go po ramieniu, rzekł:
— Dzisiaj, rozdzielisz pomiędzy twoich „Czterdziestu pięciu” pieniądze i pozwolisz im bawić się przez cały dzień i noc. Chcę niech się ucieszą; ocalili mnie jak biały koń Syllę.
— Ocalili? — zapytała z zadziwieniem Katarzyna.
— Tak moja matko.
— Od czego?
— Zapytaj Epernona.
— Pytani ciebie samego, sądzę, że to lepiej.
— A więc dobrze. Nasza kochana kuzynka, siostra twojego przyjaciela Gwizyusza... Oh, nie broń go pani, chociaż twój przyjaciel...
Katarzyna uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: on mnie nigdy nie pojmie.
Król widział ten uśmiech, ścisnął zęby, a potem mówił dalej:
— Siostra twojego przyjaciela Gwizyusza zrobiła na mnie zasadzkę.
— Zasadzkę?
— Tak pani; wczoraj o mało mnie nie schwytano, a może i nie zamordowano.
— Gwizyusz! — zawołała Katarzyna.
— Czy pani temu nie wierzysz?
— Przyznam się, że nie wierzę.
— Epernonie, mój przyjacielu, na miłość Boga opowiedz całą przygodę królowej mojej matce; gdybym sam mówił nie wierzyłaby, to by mnie gniewało, a nie mam już zdrowia.
I odwróciwszy się do Katarzyny rzekł:
— Żegnam cię pani. Kochaj sobie Gwizyusza jak ci się podoba, ale pamiętaj, że kazałem Salcèda stracić...
— Pamiętam.
— Niechże i panowie Gwizyusze o tem pamiętają.
To powiedziawszy, król z ulubionym psem, udał się do swoich apartamentów.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.