Czterdziestu pięciu/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM III.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1893. Дозволено Цензурою.
Варшава, 4 Марта 1893 года.
|
Tego samego dnia, pełnego przygód wielkich, król wyszedł ze swojego gabinetu i kazał przywołać pana d’Epernon.
Działo się to około południa.
Książę posłuszny wezwaniu, czemprędzej pośpieszył do króla.
Znalazł Jego królewską mość w pierwszym pokoju, bacznie przypatrującego się mnichowi od Jakóbitów, który rumieniąc się, spuszczał oczy przed wzrokiem monarszym.
Król wziął d’Epernona na stronę.
— Patrz książę — rzekł — jak ten mnich dziwnie wygląda.
— Cóż w nim tak dziwnego upatrujesz, Najjaśniejszy panie; ja owszem widzę w nim tylko zakonnika zwyczajnego.
— Doprawdy?
I król znowu się zamyślił.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Brat Jakób, Najjaśniejszy panie.
— Nie masz innego nazwiska?
— Rodzinne moje nazwisko: jest Clement.
— Brat Jakób Clement — powtórzył król.
— Może Wasza królewska mość i w nazwisku także co dziwnego znajdujesz?.. — śmiejąc się rzekł książę.
Król nie odpowiedział.
— Bardzo dobrze wywiązałeś się z danego ci zlecenia — powiedział do mnicha, nieprzestając mierzyć go wzrokiem badawczym.
— Z jakiego zlecenia, Najjaśniejszy panie? — zapytał spoufalony książę, ze śmiałością, którą mu zwykle ganiono.
— To nic — odparł Henryk — tylko mała tajemnica między mną a osobą, której nieznasz, a raczej, którą znać przestałeś.
— W istocie, Wasza królewska mość szczególnie patrzysz na tego chłopca, i bardzo go kłopoczesz...
— Prawda; nie wiem czemu spojrzeń moich odwrócić od niego nie mogę; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałem albo jeszcze widzieć będę. Sądzę, że mi się we śnie objawił. Ale, otóż znowu mówię nie wiedzieć co... Odejdź, mój księżulku, twoja misya skończona; nie turbuj się, list żądany dojdzie do osoby, która go potrzebuje. D’Epernon?
— Co Najjaśniejszy panie?
— Dać mu dziesięć talarów.
— Dziękuję — rzekł mnich.
— Rzec można, żeś tylko półgębkiem podziękował — odezwał się d’Epernon, niepojmując dla czego zakonnik zdaje się pogardzać pieniędzmi.
— Półgębkiem podziękowałem — odparł Jakób — bo wołałbym raczej dostać jeden z tych hiszpańskich sztyletów, które tam wiszą na ścianie.
— Jakto!.. nie chcesz pieniędzy, za które mógłbyś się napatrzeć na aktorów jarmarcznych? — spytał d’Epernon.
— Ślubowałem ubóstwo i czystość — odparł Jakób.
— Dajże mu Lavalette, jednę z tych kling hiszpańskich i niech idzie z Bogiem — rzekł król.
Skąpy książę wybrał najmniej kosztowny sztylet i dał go młodemu zakonnikowi.
Był to nóż kataloński, z szeroką, ostrą klingą, mocno oprawny w rogową rzeźbioną rękojeść.
Jakób uradowany nabytkiem tak pięknej broni, oddalił się.
Książę znowu zaczął wybadywać króla.
— Czy masz książę — spytał król, pomiędzy twoimi czterdziestu pięciu, dwóch lub trzech takich co umieją jeździć konno?
— Mam najmniej dwunastu, Najjaśniejszy panie, a za miesiąc wszyscy będą jeźdźcami.
— Wybiera mi zatem dwóch własną ręką, i natychmiast każ im tu-przybyć.
Książę ukłonił się, wyszedł i przywołał Loignaca do przedpokoju.
Loignac stawił się prawie natychmiast.
— Loignac — odezwał się książę — przyślij mi w tej chwili dwóch dzielnych jeźdźców; otrzymają polecenie wprost od Najjaśniejszego pana.
Loignac szybko przebiegł galeryę i dostał się do budynku, który odtąd mieszkaniem czterdziestu pięciu zwać będziemy.
Tam otworzył drzwi i rozkazująco zawołał:
— Panie de Carmainges! panie de Biran!
— Pan Biran wyszedł — rzekł służbowy.
— Jukto! bez mojego pozwolenia?
— Wskutek rozkazu księcia d’Epernon, rozpoznaje pewną część miasta.
— Dobrze! to zawołaj mi pana de Saint-Maline.
Oba nazwiska rozległy się po sklepieniach i dwaj wybrani wystąpili natychmiast.
— Panowie — rzekł Loignac, chodźcie za mną do księcia d’Epernon.
Gdy tam przybyli, książę odprawił Loignaca, a poprowadził ich do króla.
Król skinął, a książę wyszedł zostawiając obu młodzieńców.
Pierwszy to raz dopiero znajdowali się oni wobec monarchy.
Henryk miał postawę bardzo nakazującą.
Wrażenie każdego z młodzieńców, objawiało się w sposób odmienny.
Sainte-Maline stał z błyszczącem okiem, wyprężoną nogą, wąsem najeżonym.
Carmainges, blady, lecz równie śmiały, chociaż nie tyle dumny, niepoważył się podnieść oczu na Henryka.
— Panowie jesteście z liczby moich „Czterdziestu pięciu” — zapytał król.
— Mamy ten zaszczyt, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Maline.
— A pan?
— Sądziłem, że kolega za nas obu odpowie, Najjaśniejszy Panie i dlatego odpowiedź moję wstrzymałem; lecz na usługi Waszej królewskiej mości jestem gotów równie jak ktokolwiek bądź na świecie.
— Dobrze. Wsiądziecie na koń i udacie się do Tours. Czy znacie drogę?...
— Będę się wypytywał — rzekł Sainte-Maline.
— Będę się starał trafić — rzekł Carmainges.
— Dla pewności udajcie się naprzód do Charenton. Jedźcie póty, aż spotkacie człowieka, który sam pieszo podróżuje.
— Czy raczy Wasza królewska mość udzielić nam jego rysopis? — zapytał Sainte-Maline.
— Wielka szpada przy boku lub na plecach, długie ręce, długie nogi.
— Możemyż wiedzieć jego nazwisko, Najjaśniejszy panie?... — spytał Ernauton de Carmainges, naśladując przykład swojego towarzysza, mimo, że etykieta niedozwalała zadawać królowi pytania.
— Nazywa się „Cień” — odpowiedział Henryk.
— Będziemy zapytywali o nazwiska wszystkich podróżnych, których spotkamy, Najjaśniejszy panie.
— I przetrząśniemy wszystkie oberże.
— A skoro spotkacie i poznacie tego człowieka, oddacie mu ten oto list.
Obaj młodzieńcy razem wyciągnęli ręce.
Król przez chwilę wahał się.
— Jakże się nazywasz?.. — zapytał jednego.
— Ernauton de Carmainges — odpowiedział.
— A pan?
— René de Sainte-Maline.
— Pan de Carmainges powiezie list, a pan de Sainte-Maline doręczy go.
Ernauton wziął to kosztowne pismo i chciał je schować w zanadrze.
Sainte-Maline wstrzymał jego rękę w chwili, gdy list miał zniknąć i z uszanowaniem na pieczęci złożył pocałunek.
Poczem oddał list Ernautonowi.
Henryk III-ci uśmiechnął się na to pochlebstwo.
— No, panowie — rzekł — widzę, że mi dobrze usłużycie.
— Czy już wszystko, Najjaśniejszy panie? zapytał Ernauton.
— Tak moi panowie; oprócz jednej jeszcze przestrogi.
Obaj młodzieńcy ukłonili się i czekali.
— Ten list, moi panowie — powiedział Henryk, droższym jest nad życie człowieka. Zaklinam was na wasze głowy, nie straćcie go, oddajcie go tajemnie „Cieniowi”, który wam udzieli pokwitowanie i te mi przywieziecie, a nadewszystko podróżujcie tak, jakbyście za własnym interesem jechali. Żegnam.
Obaj młodzieńcy wyszli z gabinetu królewskiego, Ernauton, przejęty radością, Sainte-Maline zazdrością; jeden z płomieniem w oku, drugi ze spojrzeniem chciwem, które paliło kaftan jego towarzysza.
Pan d’Epernon czekał na nich i chciał wybadywać.
— Mości książę — powiedział Ernauton — król nieupoważnił nas do mówienia.
Natychmiast udali się do stajni, gdzie masztalerz królewski wydał im parę silnych i dobrze osiodłanych koni.
Pan d’Epernon pewno byłby poszedł za niemi, ale w chwili gdy się oddalili, dano mu znać, że jakiś człowiek pragnie z nim natychmiast mówić koniecznie.
— Co to za jeden?.. — niecierpliwie spytał książę.
— Urzędnik policyjny.
— E!.. do pioruna!... — zawołał książę — alboż to ja jestem jego przełożony, lub naczelnik nocnych patroli?
— Nie, ale Wasza wysokość jesteś przyjacielem króla — pokornie odpowiedział jakiś głos — dla tego więc błagam, racz mię wysłuchać.
Książę obejrzał się.
Tuż przy nim stał z kapeluszem w ręku, strwożony interesant, który co chwila mienił się jak tęcza.
— Kto jesteś?... — opryskliwie spytał go książę.
— Mikołaj Poulain, do usług Waszej wysokości.
— I chcesz mówić ze mną?
— Proszę o tę łaskę.
— Nie mam czasu.
— Nawet dla wysłuchania tajemnicy, Jaśnie oświecony panie?
— Słyszę ich po sto na dzień; pańska byłaby setną pierwszą, a więc zbyteczną.
— Nawet gdyby dotyczyła życia Jego kró lewskiej mości? — rzekł Mikołaj Poulain pochylając się do ucha pana d’Epernon.
— O!.. ho!.. słucham, słucham, ale proszę do gabinetu mojego.
Mikołaj Poulain otarł czoło spocone i poszedł za księciem.
Pan d’Epernon przechodząc przedpokój, zastał tam jednego z „Czterdziestu pięciu”.
— Jak się pan nazywasz?.. — zapytał, bo go nieznał.
— Pertinax de Monterabeu, Jaśnie oświecony panie — odparł gwardzista.
— Stań-że przy drzwiach, panie de Monterabeu i niewpuszczaj nikogo.
— Dobrze, Mości książę.
— Nikogo, rozumiesz?...
— Rozumiem.
Pertinax, pysznie ubrany a dumny z pomarańczowych pończoch i niebieskiego atłasowego kaftana, usłuchał rozkazu księcia. Założył ręce i jak długi oparł się o ścianę.
Mikołaj Poulain wszedł za księciem do gabinetu.
Widział, że się drzwi otworzyły a potem zamknęły, że zakrywająca je zasłona opadła i na seryo drżeć zaczął.
— No, teraz wyjaw twój spisek mości panie — sucho rzekł książę; ale, na Boga, niech będzie dobry, bo dzisiaj miałem wiele przyjemnych rzeczy do spełnienia, a zatem biada ci, jeżeli napróżno czas mi zajmiesz.
— Mości książę — mówił Mikołaj Poulain — idzie tu po prostu o najstraszliwszą zgrozę.
— A więc, obaczmy tę zgrozę.
— Mości książę...
— Chcą mię zapewne zabić, nieprawdaż?.. — przerwał d’Epernon wyprężając się jak spartanin. Zgoda!.. moje życie należy do Boga i króla; niech więc je biorą.
— Tu nie idzie o Waszą książęcą mość.
— A! to szczególna.
— Idzie tu o króla. Chcą go porwać, Mości książę.
— Otóż znowu stara powiastka o porwaniu! — pogardliwie przerwał d’Epernon.
— W tym razie, niema żartów Mości książę, jeżeli z pozorów mam sądzić.
— Kiedyż-to pragną porwać Jego królewską mość?...
— Skoro będzie jechał do Vincennes.
— Jakim-że sposobem porwą króla?
— Zabijając obu jego masztalerzy.
— Któż się podejmuje tego?
— Księżna de Montpensier.
D’Epernon roześmiał się.
— Co też nie wygadują na tę biedną, księżnę! — rzekł.
— Mniej, aniżeli ona zamyśla... Mości książę.
— Więc ona się tem w Soissons zajmuje?
— Księżna pani jest w Paryżu.
— W Paryżu!...
— Mogę zaręczyć księciu panu.
— Widziałeś ją zatem?...
— Tak jest.
— Może ci się zdawało żeś widział.
— Miałem zaszczyt z nią mówić.
— Zaszczyt?...
— Przepraszam, obciąłem powiedzieć: nieszczęście.
— Jednakże, mój kochany panie, księżna sama nie porwie króla... — Owszem, Mości książę.
— Ona sama?..
— Rozumie się, że przy pomocy stronników swoich.
— Zkądże kierować będzie tem porwaniem?...
— Z okna klasztoru Jakóbitów, znajdującego się, jak wiadomo, na drodze do Vincennes.
— Co mi wasan prawisz u licha?
— Najrzetelniejszą prawdę, Mości książę. Przedsięwzięto już wszelkie środki, aby zatrzymać pojazd królewski, skoro pokaże się naprzeciw klasztoru.
— Któż te środki przedsięwziął?..
— Niestety!...
— Dokończ-że, u dyabła!
— Ja, Mości książę.
D’Epernon w tył odskoczył.
— Pan!... — rzekł.
Poulain westchnął.
— Pan, który mi to oświadczasz?.. — dodał d’Epernon.
— Mości książę — odparł Poulain — wierny sługa Króla Jegomości, na wszystko narażać się winien.
— To też, w istocie, narażasz się na stryczek.
— Wolę hańbę lub śmierć własną, aniżeli śmierć króla, i dla tego przyszedłem.
— Piękne to uczucia mój panie, i przejąłeś się niemi zapewne nie bez słusznych powodów.
— Mniemałem, że książę pan jesteś przyjacielem króla, że mię nie zdradzisz, że owszem doniesienia mojego użyjesz na dobre.
Książę długo i badawczo wpatrywał się w oczy Mikołaja Poulain.
— W tem jeszcze coś innego być musi — rzekł — księżna mimo całej śmiałości swojej, nie odważy się sama na takie przedsięwzięcie.
— Czeka na brata swojego — odpowiedział Mikołaj Poulain.
— Na księcia Henryka! — zawołał d’Epernon przerażony, jakby czuł zbliżanie się lwa.
— Nie Mości książę, tylko na księcia de Mayenne.
— A!... — rzekł d’Epernon oddychając — trzeba przeszkodzić tym pięknym zamysłom.
— Zapewne Mości książę — odparł Poulain — dla tego też spieszyłem się...
— Jeżeli prawdę powiedziałeś, panie urzędniku, będziesz wynagrodzony.
— Dla czegóż miałbym kłamać?... Jem chleb królewski, cóż więc mnij powoduje? Wszak królowi winienem usługi moje. Uprzedzam więc Waszą książęcą mość, że skoro mię nie usłuchasz, sam pójdę do króla i umrę, jeżeli tego potrzeba będzie, na udowodnienie zeznania mojego.
— Nie, do pioruna!.. pan nie pójdziesz do króla, mości Mikołaju Poulain!.. ze mną samym tylko będziesz miał do czynienia!
— Bardzo chętnie, łaskawy panie; powiedziałem tylko dla tego, że się Wasza książęca mość wahałeś.
— Nie, ja nie waham się i przedewszystkiem winienem ci tysiąc talarów.
— Książę pan życzysz sobie zatem, aby tajemnica przy nim wyłącznie pozostała?
— Tak jest, zatrzymuję ją dla siebie, bo mam współzawodników, równie jak ja gorliwych. Pan mi ją zatem odstępujesz, nieprawdaż?
— Dobrze, Mości książę.
— I ręczysz za jej prawdę?
— O!.. ręczę jak najzupełniej.
— Przystajesz pan więc na tysiąc talarów tymczasem?
— Mam rodzinę Mości książę.
— Ależ, tysiąc talarów, do pioruna!
— Gdyby wiedziano w Lotaryngii, że uczyniłem doniesienie takie, to każdy jego wyraz krwią musiałbym zapłacić.
— Biedny człowiek!..
— Trzeba więc aby na przypadek nieszczęścia, rodzina moja żyć z czego miała.
— A więc?
— A więc dla tego przyjmę tysiąc talarów.
— Skoro przyjmujesz pieniądze mój panie, co mię obchodzi powód, dla którego je przyjmujesz? Tysiąc talarów są twoje.
Dziękuję Mości książę.
Widząc, że książę zbliża się do kufra i zagłębia rękę, Poulain poszedł za nim. Lecz tenże wydostał z kufra tylko małą książeczkę, w której olbrzymim i szkaradnym charakterem zapisał:
Trzy tysiące liwrów panu Mikołajowi Poulaine.
Niemożna było wiedzieć czy wypłacił te trzy tysiące liwrów, lub czy je był winien.
— To tak jakbyś je pan już miał w ręku — rzekł książę.
Poulain, który już był wyciągnął rękę i nogę, teraz cofnął się i ukłonił.
— A więc zgoda? — powiedział książę.
— Względem czego, dostojny panie?
— Pan mi odtąd zawsze udzielać będziesz wiadomości podobnych.
Paulain wahał się, bo mu chciano narzucić rzemiosło trochę za nadto drażliwe.
— I cóż?.. — spytał książę — czy już przeminęło owe szczytne poświęcenie się pańskie?...
— Nie, Mości książę.
— Mogę więc liczyć na pana?...
Poulain przezwyciężył się i odpowiedział.
— Tak jest.
— Ja sam tylko posiadam tę tajemnicę?..
— Tak jest, książę pan sam tylko.
— Idź, przyjacielu, idź z Bogiem, a pan de Mayenne niech się ma na baczności!
Powiedziawszy to, książę podniósł zasłonę, aby przepuścić Poulaina, a gdy spostrzegł, że ten już przebył przedpokój i znikł, pośpieszył do króla.
Król znudzony zabawą z psami, bawił się czemś innem.
D’Epernon przybrał minę zakłopotaną i stroskaną, lecz król swą ważną pracą zajęty, wcale na to niezważał.
Lecz ponieważ książę milczał uporczywie, król podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Co tam nowego znowu, Lavalette... czyś umarł?..
— Dałby to Bóg, Najjaśniejszy panie!.. — odparł d’Epernon — bo niewidziałbym tego co widzę.
— Mojej zabawki?
— Najjaśniejszy panie, w wielkich niebezpieczeństwach poddany bardzo się lękać musi o bezpieczeństwo władzcy swojego!
— Znowu niebezpieczeństwo?.. a!.. niech cię czarny szatan porwie, mój książę!
— Chyba Wasza królewska mość naprawdę nie wiesz co się dzieje? — spytał książę.
— Na honor, może i nie wiem — odparł król.
— W tej chwili, Najjaśniejszy panie, otaczają Cię najstraszliwsi nieprzyjaciele!...
— Ba! i któż to?
— Najprzód, księżna de Montpensier.
— A!... prawda, wczoraj przypatrywała się traceniu Salcèda.
— Wasza królewska mość tak spokojnie o tem mówisz!
— A cóż mi to szkodzi?..
— Wasza królewska mość wiedziałeś już o tem?
— Wiedziałem.
— A wiedziałżeś, Najjaśniejszy panie, że pan de Mayenne przybył także?..
— Wczoraj wieczorem.
— A moja tajemnica?.. — powiedział książę nieprzyjemnie zdziwiony.
— Alboż to dla króla istnieje jaka tajemnica? — niedbale rzekł Henryk.
— Któż mógł uwiadomić Waszą królewską mość?..
— Czyż nie wiesz, że my monarchowie miewamy objawienia?..
— Albo policyę.
— To wszystko jedno.
— A!... Wasza królewska mość masz swoję policyę i nic o tem nie mówisz — rzekł urażony d’Epernon.
— Ha!., któż mię kochać będzie jeżeli nie ja sam siebie?...
— Krzywdzisz mię, Najjaśniejszy panie.
— Lavalette, prawda, że masz wiele dobrych chęci i to wielka twoja zaleta, ale także prawda, żeś za powolny i to znów wielka twoja wada. Wczoraj wieczorem o godzinie czwartej, wiadomość twoja byłaby bardzo dobrą; ale dzisiaj...
— I cóż dzisiaj, Najjaśniejszy panie?
— Przyznaj, że trochę spóżniona.
— Owszem, jeszcze zawcześnie, Najjaśniejszy panie, bo nie znajduję Waszej królewskiej mości skłonnym do wysłuchania mię.
— Wszak-że już od godziny słucham.
— Jakto!... Najjaśniejszy panie!... jesteś zagrożony, otoczony zasadzkami, a przecież spokojny!
— Cóż mam czynić, kiedy mi przydałeś straż przyboczną i wczoraj zapewniałeś, żem nieśmiertelny? Marszczysz brwi. Czyż twoi „czterdziestu pięciu” już wrócili do Gaskonii, albo może już nic nie warci?... Czy oni do mułów podobni?... Kiedy je próbują, to pełne ognia, kiedy kupiono, to z miejsca ruszyć nie chcą.
— Dobrze, Wasza królewska mość zobaczy co to są za ludzie.
— Bardzo chętnie... a czy prędko to nastąpi, mości książę?
— Prędzej może, aniżeli się spodziewasz, Najjaśniejszy panie.
— Brawo, teraz chcesz mię zastraszyć.
— Zobaczysz, zobaczysz, Najjaśniejszy panie. Ale, ale, kiedyż Wasza królewska mość na wieś jedzie?..
— W sobotę.
— A więc za trzy dni?..
— Tak, za trzy dni.
— Dosyć mi na tem, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon ukłonił się i wyszedł.
W przedpokoju przypomniał sobie, że nieuwolnił Pertinaxa z warty, ale pan Pertinax już się był sam uwolnił.
Czytelnik pozwoli, że teraz wraz z nim udamy się za obu młodzieńcami, których król, uradowany, że ma także swoje małe tajemnice, wyprawi! za Chicotem posłem swoim.
Ernauton i Sainte-Maline wsiadłszy na koń, omało co się nie pognietli w bramie, tak dalece jeden drugiemu nie chciał ustąpić pierwszeństwa.
Sainte-Maline poczerwieniał, Ernauton zbladł.
— Co pan robisz!... — zawołał pierwszy, gdy wyjechali za bramę — czy chcesz mię udusić?
— I pan mi to samo zrobiłeś, a nie skarżę się jednak.
— Zdaje mi się. że mi pan chcesz dać naukę?
— Ja panu nic dać nie chcę.
— O! mój panie — rzekł Sainte-Maline podjeżdżając bliżej towarzysza, chciej-no to jeszcze raz powtórzyć.
— A to na co?
— Bo nie rozumiem pana.
— Uważam, że pan szukasz kłótni, wszak prawda?... — flegmatycznie zagadnął Ernauton. Tem gorzej dla pana.
— Z jakiegoż to powodu szukałbym kłótni? Alboż znam pana?... — odparł Sainte-Maline pogardliwie.
— Pan mię znasz doskonale — rzekł Ernauton. Obydwa z jednych okolic jesteśmy a domy nasze odległe od siebie tylko o dwie mile, wszędzie mię tam znają, jako potomka starożytnego szczepu; nakoniec, pana do wściekłości pobudza obecność moja w Paryżu, gdzie mniemałeś, że samego tylko ciebie powołano; a powtarzam, do wściekłości tem większej, że król kazał mi wieźć list swój.
— Otóż tak jest — zawołał Sainte-Maline blady z gniewu — przypuszczam, że to prawda.
Lecz wynika ztąd jedna okoliczność...
— Jaka?
— Że mi z panem nie dobrze...
— A to sobie odjedz z Bogiem! ja pana wcale nie zatrzymuję.
— Pan udajesz, że mię nie rozumiesz.
— Przeciwnie, bardzo dobrze rozumiem. Pan wołałbyś odebrać mi list i sam go odwieźć? Ale na nieszczęście, pierwej trzebaby mię zabić.
— A któż panu powiada, że nie chcę tego?
— Chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Chodź pan tylko ze mną nad brzeg wody a przekonasz się, czy dla mnie chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Mój kochany panie, skoro mi król rozkazuje odwieźć list...
— To co!
— To go odwożę.
— Ja ci go gwałtem wydrę, próżny człowieku.
— Spodziewam się, że mię pan nie zmusisz do roztrzaskania ci łba jak psu wściekłemu.
— Pana?
— Tak jest; mam tęgi pistolet, a pan nie masz żadnego.
— A! zapłacisz mi za to — rzekł Sainte-Maline na bok z koniem ustępując.
— Bardzo dobrze; ale jak spełnię polecenie...
— Ha! łajdaku!
— Na ten raz, panie de Sainte-Maline, upamiętaj się, proszę, bo mamy zaszczyt należeć do króla i dalibyśmy zły przykład zgromadzając tu lud. A nadto, pomyśl tylko, jakby tryumfowali nieprzyjaciele monarchy, na widok niezgody pomiędzy obrońcami jego.
Sainte-Maline gryzł rękawicę; krew płynęła mu z zębów.
— No, no, mój panie — rzekł Ernauton — szkoda rąk, nie będzie czem trzymać pałasza jak staniemy do rozprawy.
— O! ja chyba umrę!... — zawołał Sainte-Maline.
— I owszem, oszczędzisz mi pan zachodu — odparł Ernauton.
Trudno wiedzieć dokąd byłaby zaszła wzrastająca wściekłość pana de Sainte-Maline, lecz nagle Ernauton przejeżdżając ulicę świętego Antoniego, spostrzegł jakąś karetę, krzyknął zdziwiony i stanął by przypatrzeć się zasłoniętej nieco kobiecie, która w niej jechała.
— Mój wczorajszy giermek!... — szepnął.
Dama widać go nie poznała, bo przejechała ani drgnąwszy, tylko skryła się w głąb karety.
— Dla Boga! pan mi każesz czekać — powiedział Sainte-Maline, a tymczasem kobietom w oczy zaglądasz.
— Bardzo przepraszam — odrzekł Ernauton i ruszył dalej.
Obaj młodzieńcy, odtąd nic z sobą nie mówiąc, wielkim kłusem przejechali ulicę i przedmieście Saint-Marceau.
Sainte-Maline pozornie zdawał się dosyć spokojny; lecz rzeczywiście gniew wstrząsał wszystkiemi muskułami jego ciała.
Poznał zresztą, i to go tem bardziej drażniło, że chociaż jest dobrym jeźdzcem, lecz nie zdąży wraz z Ernautonem, gdyż koń jego już się spocił, mimo że jeszcze nie biegł, a koń Ernautona dotąd nieokazywał znużenia najmniejszego.
Mocno tem zajęty, zapragnął koniecznie dowiedzieć się, co jego wierzchowiec dokazać zdoła i ciągle dręczył go pręcikiem i ostrogą.
To naleganie pokłóciło jeźdzca z koniem. Kłótnia ta nastąpiła w okolicach Biewry. Zwierzę nie było powolne, równie jak Sainte-Maline, ale pamiętne na swój ród Normandzki, wytoczyło proces jeźdzcowi i wygrało.
Najprzód w bok się rzuciło, potem wspięło, wreszcie poskoczyło ku rzece, gdzie pozbyło się jeźdźca, tocząc się wraz z nim do wody.
Chociaż szum rzeki głuszył przekleństwa pana de Sainte-Maline, jednak można je było słyszeć o milę.
Gdy wreszcie znowu zdołał stanąć na nogach, oczy mu z głowy powychodziły, a kilka kropli krwi płynącej z odartego czoła, twarz mu broczyły.
Sainte-Maline spojrzał w koło siebie; koń jego znowu na brzeg się dostał i już tylko tył widać mu było, bo głową musiał być obrócony w stronę Luwru.
Sainte-Maline, pokryty błotem, przemokły aż do kości, zakrwawiony i potłuczony, widział niepodobieństwo schwytania konia; samo kuszenie się o to, byłoby śmiesznością.
Wtedy to przypomniał sobie co powiedział Ernautonowi, kiedy na ulicy świętego Antoniego niechciał chwilę poczekać na towarzysza, dlaczegóżby ten miał być tyle grzecznym i czekać na niego godzinę lub dwie na drodze?
Tą myślą powodowany, z gniewu wpadł w najgwałtowniejszą rozpacz, tembardziej, iż z głębi swojego ukrycia, spostrzegł, że Ernautou obie ostrogi dał koniowi i wyjeżdżał na drogę, którą zapewne uznał za najbliższą.
U prawdziwie porywczych ludzi najwyższy szczyt gniewu dochodzi do szaleństwa.
Jedni prawie zaraz waryują lub umierają, drudzy tracą zupełnie wszelkie siły fizyczne i moralne.
Sainte-Maline machinalnie wydobył sztylet i była chwila, w której chciał go w piersi swej utopić.
Nikt, bo nawet i on sam nie umiałby powiedzieć co wówczas cierpiał.
Takie przesilenie czasem o śmierć przyprawia, kto zaś je przeżyje, o dziesięć lat się starzeje.
Rękami i nogami uczepiwszy się brzegu, wydostał się na ląd i błędnem okiem powiódł po drodze, ale nic nie dostrzegł, bo Ernauton i koń jego znikli w oddali.
Gdy taką rozpaczą przejęty, Sainte-Maline miotał tysiączne złorzeczenia przeciw sobie i drugim; galop nadbiegającego konia doszedł jego uszu i wnet na prostej drodze, którą obrał Ernauton, ujrzał i jeźdźca i konia...
Jeździec ten prowadził drugiego wierzchowca luźnego.
Był to pan de Carmainges, który udał się wprost, wiedząc dobrze, że tym sposobem najprędzej schwyta uciekającego konia, kiedy przeciwnie ścigając go, do tem większej znagli szybkości.
Objechał więc w ukos, zastąpił drogę krępemu Normandczykowi i czekał.
Na ten widok, serce Sainte-Malina zabiło z radości: uczucie wylania się i wdzięczności nadało słodki wyraz spojrzeniu, ale wnet twarz jego znowu się zachmurzyła: poznał całą wyższość Ernautona, bo nie taił przed sobą, że na miejscu towarzysza swojego, ani by pomyślał o postępku podobnym.
Szlachetność czynu gnębiła go, umiał ją ocenić i tem większych cierpień doznawał.
Na podziękowanie Ernautonowi wyjąkał słów kilka, lecz ten na to nie zważał; poczem wściekle pochwycił uzdę i mimo bólu wskoczył na siodło.
Ernauton w milczeniu wyjechał o krok naprzód i pogłaskał swojego wierzchowca.
Jak powiedzieliśmy, Sainte-Maline był wybornym jeźdzcem a wypadku, którego padł ofiarą, wcale nie przewidział; to też po chwilowej walce, którą na teraz wygrał, został panem konia i zmusił go do kłusa.
Pomimo całej dumy swojej, powodowany przyzwoitością, po długim namyśle rzekł do Ernautona po raz drugi: Dziękuję panu.
Ernauton poprzestał na ukłonie i ręką dotknął kapelusza.
Panu de Sainte-Maline droga wydawała się zbyt długą.
Około wpół do trzeciej, spostrzegli człowieka wraz z psem idącego; był słuszny i miał szpadę przy boku, a chociaż nie był to Chicot, jednak posiadał ręce i nogi bardzo długie.
Sainte-Maline chociaż zabłocony, niemógł się wstrzymać widząc, że Ernauton jodzie dalej i wcale na tego człowieka niezważa.
W umyśle gaskończyka przebiegła, jak złośliwa błyskawica, myśl, że jego towarzysz błądzi; skierował więc konia ku przechodniowi i zbliżył się ku niemu.
— A czy nie czekasz na kogo przechodniu?, spytał.
Podróżny spojrzał na Sainte-Malina, który w tej chwili nie bardzo przyjemnie wyglądał.
Twarz gniewem zmieniona, nieoschłe błoto na odzieży, nieostygła krew na policzkach, wielkie czarne brwi mocno zmarszczone, drżąca ręka wyciągnięta raczej z groźbą niż zapytaniem, wszystko to wydało się przechodniowi złowrogiem.
— Jeżeli czekam na coś — rzekł — to nie na kogoś; jeżeli zaś czekam na kogo, to pewno nie na pana.
— Jesteś bardzo niegrzeczny, mój mospanie — odparł Sainte-Maline uradowany, że mu się nastręczyła sposobność puszczania wodzy gniewowi i wściekły, że nową pomyłką przyczynił się do tem większego tryumfu przeciwnika swojego.
Gdy to mówił, podniósł rękę pręcikiem uzbrojoną i chciał uderzyć podróżnego; lecz ten machnął kijem i ugodził Sainte-Malina w ramię poczem gwizdnął na psa, który skoczył do łydek konia i jeźdzca i obu urwał po kawałku mięsa lub odzieży.
Koń, bólem rozdrażniony, znowu naprzód popędził, lecz Sainte-Maline mimo, że go nie mógł wstrzymać, pozostał jednak na siodle.
Tak unoszony, przebiegł obok Ernautona, który nawet się nie roześmiał z tej jego przygody.
Skoro wreszcie uspokoił konia, skoro pan de Carminges z nim się połączył, duma jego wprawdzie się nie zmniejszyła, lecz umiarkowała nieco.
— No!... — rzekł z przymuszonym uśmiechem — widać że dla mnie dzisiaj dzień feralny; a jednak ten człowiek bardzo był podobnym do tego, którego nam król Jegomość opisał i z którym mamy mieć do czynienia.
Ernauton milczał.
— Mówię do pana — rzekł Sainte-Maline, oburzony zimną krwią, którą słusznie uważał za oznakę pogardy, jakiej chciał nawet kosztem własnego życia koniec położyć.
— Mówię do pana, czy pan słyszysz?
— Osoba, którą nam król opisał, niema ani psa ani kija — odparł Ernauton.
— Prawda — mówił znowu Sainte-Maline — i gdybym był się nad tem zastanowił, miałbym jedno mniej stłuczenie na ramieniu a jednę ranę mniej na udzie. Widać, że lepiej być roztropnym i spokojnym.
Ernauton nie odpowiedział, stanął na strzemionach, położył dłoń nad oczami i rzekł:
— Tam oto czeka ten, którego szukamy.
— Do pioruna!... — mruknął głucho Sainte-Maline, zazdroszcząc tej nowej wyższości swojemu towarzyszowi, pan masz dobry wzrok. Ja zaledwie tylko jakiś czarny punkt rozróżnić mogę.
Ernauton nie odpowiadając jechał dalej, a wkrótce i Sainte-Maline spostrzegł i poznał człowieka, którego im król opisał.
Niegodziwa pokusa znowu go opanowała i popędził konia, pragnąc pierwszy stanąć u mety.
Ernauton spodziewał się tego i patrzył na Sainte-Malina bez groźby, bez żadnego na pozór zamiaru.
To spojrzenie opamiętało Sainte-Malina, i zaraz wstrzymał konia swojego.
Ernauton nieomylił się, człowiek którego spostrzegł, był Chicot.
I on także dobre miał oko i ucho, bo zdaleka ujrzał i usłyszał jadących, a domyśliwszy się, że z nim będą mieli do czynienia, zaczekał.
Skoro nie pozostało mu żadnej wątpliwości, skoro się przekonał, że obaj jeźdzcy ku niemu zmierzają, oparł rękę na długiej szpadzie swojej, niby dla przybrania szlachetnej postawy.
Ernauton i Sainte-Maline milcząc, spojrzeli po sobie.
— Mów pan, jeżeli chcesz — rzekł Ernauton, kłaniając się przeciwnikowi swojemu; w tej okoliczności bowiem wyraz „przeciwnik”, stosowniejszym jest, aniżeli „towarzysz”.
Sainte-Mline omal że się nie udusił, tak ta niespodziana grzeczność gardło mu ściskała; odpowiedział tylko uchyleniem głowy.
Ernauton widząc że milczy, tak się odezwał do Chicota:
— Ten pan i ja, jesteśmy na pańskie usługi.
Chicot przywitał ich jak najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Jeżeli pan nie poczytasz nam tego za natręctwo, pozwól zapytać o twoje nazwisko?
— Nazywam się Cień — odpowiedział Chicot.
— Pan na coś oczekujesz?
— Tak jest.
— Zapewne raczysz nam pan oświadczyć, na co?
— Czekam na list.
— Przebacz pan naszej ciekawości i nie bierz jej za obrazę.
Chicot znowu się ukłonił z coraz to uprzejmiejszym uśmiechem.
— Skądże pan tego listu oczekujesz? — mówił dalej Ernauton.
— Z Luwru.
— A czyjaż ma być na nim pieczęć?
— Królewska.
Ernauton włożył rękę w zanadrze.
— Pan zapewne poznasz ten list? — rzekł.
— Tak, jeżeli go zobaczę.
Ernauton wyjął list.
— Ten sam — powiedział Chicot — zapewne wiadomo panom, że dla większej pewności coś wam nawzajem wręczyć powinienem.
— Pokwitowanie.
— Tak jest.
— Król — mówił znowu Ernauton — rozkazał mi zawieźć ten list, ale ten oto pan ma obowiązek doręczenia go panu.
I podał list panu de Sainte-Maline, który go wziął i złożył w ręce Chicota.
— Dziękuję panom — rzekł ten ostatni.
— Widzisz pan — dodał Ernauton — żeśmy wiernie dopełnili co nam polecono: nikogo niema na drodze, nikt więc nie widział żeśmy z panem mówili i list mu wręczyli.
— Prawda, przyznaję to panom, a nawet w razie potrzeby poświadczę. Teraz na mnie kolej.
— Prosimy o pokwitowanie — rzekli razem obaj młodzieńcy.
— Któremuś z panów mam je wręczyć?
— Król nic w tym względzie nienadmienił — zawołał Sainte-Maline groźnie na towarzysza spoglądając.
— Racz pan udzielić nam pokwitowanie w duplikcie — powiedział Ernauton — i daj każdemu z nas po jednym, z tąd do Luwru daleko a w drodze tego pana lub mnie nieszczęście spotkać może.
Gdy to mówił, w oczach jego z kolei mignęła błyskawica.
— Jesteś pan bardzo przezorny — rzekł Chicot do Ernautona.
Wydobył z kieszeni pugilares, wydarł dwie kartki i na każdej napisał:
„Odebrałem z rąk pana Rene de Sainte-Maline, list przywieziony przez pana Ernauton de Carmainges.”
— Żegnam pana — powiedział Sainte-Maline odbierając pokwitowanie.
— Zegnam pana i życzę szczęśliwej podróży — dodał Ernauton — czy masz jeszcze inne jakie zlecenie do Luwru?
— Nie, niemam żadnego i bardzo panom dziękuję — rzekł Chicot.
Ernauton i Sainte-Maline odwrócili konie ku Paryżowi, a Chicot ruszył w dalszą drogę krokiem, któregoby mu najlepszy muł pozazdrościł.
Gdy Chicot znikł, Ernauton zaledwie sto kroków ujechawszy, zatrzymał konia i rzekł do Sainte-Malina:
— Teraz, jeżeli pan chcesz, możemy zsiąść z koni.
— A to dla czego? — spytał zdziwiony Sainte-Maline.
— Dopełniliśmy naszej powinności, możemy zatem rozprawić się z sobą. Uważam, że miejsce jest bardzo stosowne do tego rodzaju rozmowy.
— I owszem — odparł Sainte-Maline, zsiadając z konia podobnie jak jego towarzysz.
Wtedy Ernauton przystąpił ku niemu mówiąc:
— Wiadomo panu, że bez żadnego powodu z mojej strony a bez żadnego pomiarkowania z pańskiej, przez całą drogę ciężko mię obrażałeś. Co większa chciałeś mię zmusić, abym się wziął do oręża w chwili niewłaściwej, na co zezwolić niechciałem. Teraz nadeszła chwila właściwa, mogę więc służyć panu.
Sainte-Maline słuchał tych słów stojąc ponury zmarszczony, lecz o dziwy! niechciał bić się, bo już ochłonął był z gniewu, który przeszedł wszelkie granice.
Rozwaga przywróciła mu zmysły, poznał zatem całą niższość położenia swojego.
— Panie — odpowiedział po chwili milczenia — na moje zniewagi odpowiadałeś przysługami, nie umiem więc teraz przemawiać do pana językiem, jakim przemawiałem przed chwilą.
Ernauton zmarszczył brwi.
— Tak, ale pan i teraz jeszcze masz to samo w myśli.
— A któż to panu powiada?
— Sama tylko nienawiść i zazdrość dyktowała panu mowę taką, a niepodobna aby w przeciągu dwóch godzin serce twoje wyrugowało z siebie nienawiść i zazdrość.
Sainte-Maline zarumienił się ale nie odpowiedział.
Ernauton po chwilowej przerwie mówił znowu.
— Król przełożył mię nad pana, zapewne dla tego, że mu się więcej twarz moja podobała; nie wpadłem w rzekę, bom lepszy jeździec, wyzwania pańskiego nieprzyjąłem w chwili gdy się je panu uczynić podobało, bom roztropniejszy; nie pokąsał mię pies wiadomego człowieka, bom rozważniejszy, nakoniec wzywam pana teraz abyś mi zdał sprawę i wydobył szpadę, bo posiadam więcej rzeczywistego honoru, i ostrzegam: nie zwłócz pan dłużej, bo powiem, że posiadam więcej odwagi.
Sainte-Maline drżał, z oczu jego tryskały błyskawice; na bladej twarzy wybiły się piętna wszystkich niegodziwych namiętności, które wyliczył Ernauton i przy którego ostatnich słowach wydobył on szpadę jak wściekły.
Ernauton już swoję trzymał w ręku.
— Cofnij pan ostatnie wyrazy — odparł Sainte-Maline — bo sam zapewne przyznasz, że są zbyteczne, gdyż jak pan nadmieniłeś, znasz mnie doskonale, ponieważ mieszkamy tylko o dwie mile od siebie; cofnij pan zatem to wyrazy i poprzestań na mojem upokorzeniu, nieżądając schańbienia.
— Ponieważ niezwykłem nigdy ulegać popędom gniewu — odparł Ernautou — mówię zatem zawsze to, co powiedzieć pragnę, a tem samem nie cofnę nic zgoła. Jestem także obraźliwy, a przytem nowicyusz u dworu, niechcę więc rumienić się ilekroć spotkam pana.
Niech więc jedno pchnięcie szpadą uczyni zadosyć i mnie i panu.
— O! mój panie, bilem się jedenaście razy — z ponurym uśmiechem rzekł Sainte-Maline — a z jedenastu przeciwników moich, dwóch legło na placu. Zapewne pan wiesz o tem?
— Ja zaś nigdy się jeszcze nie bilem — odpowiedział Ernauton — bom nigdy nie miał ku temu sposobności, teraźniejsza zaś podoba mi się i nastręcza wtedy właśnie, gdy ja jej niewywołałem, a zatem chwytam ją chciwie i czekam na pana.
— Panie — powiedział Sainte-Maline wstrząsając głową — jesteśmy współziomkowie, służymy królowi, a zatem niekłóćmy się; uważam pana za człowieka zacnego i nawet podałbym panu rękę, gdyby to nie było dla mnie prawie niepodobieństwem. Cóż pan żądasz więcej? Oto przedstawiam się panu takim jakim jestem, z sercem aż do głębi zranionem, ale to nie moja wina. Jestem zazdrosny, cóż więc mam począć? natura w złym dniu mię stworzyła. Pan de Chalabre, pan de Monterabeu, albo pan de Picorney nigdyby mię nierozgniewali, lecz pańska wyższość dręczy mię okrutnie. A więc pociesz się pan, że zazdrość moja szkodzić panu nie może, i że z wielkim żalem moim zachowujesz pan całą zasługę swoję. Tak więc pozostaniemy tak jak jesteśmy, wszak prawda? ja niezawodnie zbyt wiele cierpieć będę, jeżeli pan opowiedzieć zechcesz powód sprzeczki naszej.
— O naszej sprzeczce nikt wiedzieć nie będzie, mój panie.
— Nikt?
— Tak jest, bo jeżeli przystąpisz do walki, albo pana zabiję albo sam polegnę. Nienależę do rzędu ludzi nie dbających o życie; owszem, cenię je wysoko. Mam lat dwadzieścia trzy, piękne nazwisko; nie zupełnie, jestem ubogi; pokładam nadzieję w sobie i w przyszłości i bądź pan pewny, że jak lew bronić się będę.
— Otóż ja zupełnie przeciwnie, mam już lat trzydzieści, życie dosyć mi się już sprzykrzyło, bo nie wierzę ani w przyszłość ani w siebie samego; lecz mimo żem przesycony życiem, że nie wierzę w szczęście, wolę nie bić się z panem.
— Cóż to! chcesz się pan przede mną usprawiedliwiać? — spytał Ernauton.
— Nie, dosyć już powiedziałem, dosyć się usprawiedliwiałem. Jeżeli pan na tem niepoprzestajesz, tem lepiej, bo przestajesz zarazem być wyższym odemnie.
— Przypominam panu, że gaskończycy niekończą w ten sposób kłótni, jeżeli się na pośmiewisko narazić nie chcą.
— Tego właśnie pragnę — rzekł Sainte-Maline.
— Pragniesz pan?
— Tak jest, kto mię wyśmieje sprawi mi największy przyjemność!
— A więc odmawiasz pan walki?
— Odmawiam, ale rozumie się, że walki z panem.
— Chociaż sam. mię wyzwałeś?
— Tak jest.
— Lecz, mój panie, jeżeli stracę cierpliwość i uderzę na pana?
Sainte-Maline konwulsyjnie zacisnył pięści.
— Wtedy, cisnę szpadę o dziesięć kroków od siebie — odparł.
— Strzeż się pan, bo w takim razie nieuderzę ostrzem.
— I owszem, ale wówczas będę miał powód nienawidzieć pana, a nienawidzieć będę śmiertelnie, potem skoro kiedyś ujrzę pana słabszym, napadnę na pana jak ty na mnie teraz i z rozpaczy przebiję pana.
Ernauton schował szpadę do pochwy.
— Dziwny z pana człowiek, żałuję cię z całego serca.
— Pan mię żałujesz?
— Tak jest, bo musisz pan cierpieć okropnie.
— O! okropnie.
— Pan kochać nie możesz?
— Nigdy.
— Ale przynajmniej musisz mieć jakąś namiętność.
— Jedną jedyną.
— Prawda, zazdrość, boś się pan do niej przyznał.
— Tak, i ztąd pochodzi, że z największym wstydem i niewypowiedzianem nieszczęściem ulegam wszelkim innym namiętnościom; ubóstwiam kobietę skoro widzę, że kocha innego, lubię złoto skoro go cudza ręka dotyka; jestem dumny zawsze przez porównanie, piję dla stłumienia w sobie gniewu, to jest dla zaostrzenia go skoro nie jest dosyć gwałtownym, to jest aby go uczynić jak piorun grzmiącym i zapalnym. O! tak jest, tak, dobrze powiedziałeś panie de Carmainges, żem bardzo nieszczęśliwy.
— I nigdy nie usiłowałeś pan zostać dobrym? — spytał Ernauton.
— Usiłowałem, lecz nadaremnie.
— Jakąż tedy masz pan nadzieję? co począć myślisz?
— Co czyni roślina zatruta? Kwitnie równie jak i drugie, a niektórzy ludzie umieją z niej korzystać. Cóż czynią, niedźwiedzie i drapieżne ptaki? Kąsają, ale są ludzie umiejący przyuczyć ich do łowów; takim jestem i ja i takim zapewne będę w ręku pana d’Epernona i pana de Loignac aż do dnia, w którym mi posiedzą: „Jest to roślina szkodliwa, wyrwijmy ją; jest to zwierz wściekły, zabijmy go.”
Ernauton uspokoił się powoli.
Odtąd uważał Sainte-Malina nie tylko za przedmiot swojego gniewu ale nadto za przedmiot badań i uczuł niejaką litość dla człowieka, spowodowanego okolicznościami do uczynienia mu zeznań podobnych.
— Wielkie szczęście, które przy znakomitych swoich przymiotach osiągnąć możesz, uleczy pana — rzekł — rozwiń się zatem panie de Sainte-Maline, odpowiednio twoim natchnieniom, a wojna albo intryga sprzyjać ci będzie; wówczas, mogąc rozkazywać, mniej nienawidzieć będziesz.
— Jakkolwiek wysoko się wzniosę, jakkolwiek głęboko zapuszczę korzenie, zawsze nademną istnieć i ranić mię będą świetniejsi losem; podemną zaś śmiech szyderczy uszy moje rozdzierać będzie.
— Żałuję pana — powtórzył Ernauton.
I na tem się skończyło.
Ernauton poszedł do konia, którego był uwiązał u drzewa i wsiadł na niego.
Sainte-Maline ciągle swojego trzymał w ręku.
Obaj ruszyli z powrotem do Paryża, jeden milczący i zasmucony tem co usłyszał, drugi tem co powiedział.
Nagle Ernauton podał rękę Sainte-Malinowi.
— Jeżeli pan pozwolisz, będę się starał uczyć pana? — rzekł.
— Ani słowa więcej, mój panie — odparł Sainte-Maline — nie, nie próbuj pan, bo to się nie uda. Owszem, nienawidź mię raczej, a ja właśnie dlatego podziwiać cię będę.
— Jeszcze raz powtarzam, że żałuję pana — powiedział Ernauton.
W godzinę później obaj jeźdźcy wracali do Luwru, zmierzając ku kwaterze „Czterdziestu pięciu”.
Król był wyszedł i dopiero wieczorem miał powrócić.
Obaj młodzieńcy wyglądając przez okienka kwater swoich, oczekiwali na powrót króla, ale każdego zajmowały myśli odrębne.
Sainte-Maline, pełen nienawiści, wstydu, ambicyi, stał z brwią zmarszczoną i pałającem sercem.
Ernauton zaś zapomniał już o wszystkiem co zaszło, zajęty był jedynie odgadywaniem, kto była kobieta, którą wprowadził do Paryża, jako giermka, a teraz spotkał w karecie bogatej.
Serce jego usposobione raczej do miłosnych przygód, niż do ambitnej rachuby, znalazło obszerny przedmiot do rozmyślań.
To też Ernauton powoli w tak głęboką wpadł zadumę, iż dopiero gdy podniósł głowę spostrzegł, że Sainte-Maline znikł gdzieś.
Sainte-Maline mniej niż on roztargniony, dostrzegł powrót króla i stanął u drzwi monarszych właśnie w chwili, gdy król wchodził do swojego apartamentu.
Zerwał się żywo, przebiegł galerye i również przybył do drzwi królewskich, ale w drodze spotkał wracającego już Sainte-Malina.
— Patrz pan — rzekł promieniejący Sainte-Maline, co dostałem od króla.
I pokazał mu złoty łańcuch.
— Winszuję — odparł Ernauton, ale głos jego nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
I z kolei wszedł do monarchy.
Sainte-Maline spodziewał się, że pan dc Carmainges zazdrościć mu będzie, zdumiony więc taką spokojnością, czekał aż Ernauton wyjdzie.
Ernauton bawił u Henryka blizko dziesięć minut, które dla Sainte-Malina były dziesięcioma wiekami.
Nakoniec wyszedł: Sainte-Maline ciągle stał na miejsca, szybkiem spojrzeniem zmierzył towarzysza i serce jego rozradowało się, bo Ernauton nie niósł nic, a przynajmniej nic widocznego.
— A cóż, panie, czy dostałeś co od króla?.. — spytał.
— Król dał mi swą rękę do pocałowania — z uśmiechem odpowiedział Ernauton.
Sainte-Maline zgniótł swój łańcuch tak silnie, iż skruszył jedno ogniwo.
Obaj w milczeniu udali się do kwater swoich.
Wchodząc do sali usłyszeli głos trąby, hasło to wywołało wszystkich czterdziestu pięciu z ich kwater, jak pszczoły z ula.
Każdy pytał czy nie zaszło co nowego, a korzystając z chwilowego zebrania, podziwiał zmianę osoby i ubioru swojego towarzysza.
Wielu wystąpiło zbytkownie, inni znów bez gustu, ale świetność brak dobrego smaku wynagradzała.
Z resztą posiadali to czego d’Epernon pragnął, jako dosyć zręczny polityk, choć zły żołnierz; jedni byli młodzi, drudzy silni, inni doświadczeni.
W ogóle podobni byli do korpusu oficerów w miejskim stroju, z wojskową postawą.
Po większej części wystąpili z długiemi szpadami, brzęczącemi ostrogami, najeżonym wąsem, w butach i rękawiczkach koźlich lub bawolich, a wszyscy złoceni, upomadowani i strojni we wstążki.
Najskromniejsi odznaczali się ciemnemi barwami, najskąpsi suknem mocnem, najwykwintniejsi koronkami, lub różowemi i białemi atlasami.
Perducas de Picorney znalazł u jakiegoś żyda mosiężny złocony łańcuch, gruby jak łańcuch więzienny.
Pertinax de Monterabeu cały się upstrzył wstążkami i naszywkami; kupił swój ubiór u jakiegoś kupca z ulicy des Haudriettes, który dał był kiedyś u siebie przytułek jakiemuś panu przez rabusiów zranionemu.
Pan ten kazał sobie przysłać z domu inny ubiór, a zawdzięczając gospodarzowi gościnność, darował mu suknie zwalane krwią i błotem.
Kupiec kazał oczyścić te suknie i nadał im dosyć ponętną powierzchowność, a choć zostały dwie dziury od dwóch pchnięć sztyletem, Pertinax zahaftował je złotem i wadę zastąpił ozdobą.
Eustachy de Miradoux nie błyszczał wcale, bo potrzebował ubrać Lardillę, Militora i dwoje dzieci.
Lardilla wybrała sobie ubiór jak najokazalszy, w owej epoce używany zwykle przez najbogatsze kobiety; Militor pokrył się aksamitem i adamaszkiem, przyozdobił srebrnym łańcuchem, beretem z piórami i haftowanemi pończochami; tak więc biednego Eustachego zaledwie skromna sumka od łachmanów ochroniła.
Pan de Ghalabre zachował swój siwo stalowy kaftan, który mu krawiec odświeżył i podszył na nowo, a kilka aksamitnych wstążek tu i owdzie zręcznie rozsianych, nadały temu zużytemu ubraniu nową postać.
Pan de Ghalabre utrzymywał, że koniecznie pragnął zmienić kaftan, lecz mimo najstaranniejszych poszukiwań, niezdołał znaleźć lepiej wyrobionego i mocniejszego sukna.
Zresztą wykosztował się na czerwone spodnie, na buty, płaszcz i kapelusz, wszystko na oko tylko dobrane, jak to zwykle bywa w ubraniu skąpca.
Co do broni, tej nic nie można było zarzucić.
Jako stary wojownik, umiał wynaleźć wyborną hiszpańską szpadę, sztylet doskonałej roboty i wyborny ryngraf, który mu zastąpił miejsce karbowanej krezy.
Gdy więc ci panowie wzajemnie się podziwiali, wszedł pan de Loignac z brwią zmarszczoną; kazał otworzyć koło, wszedł w jego środek i przybrał postawę coś nieprzyjemnego zwiastującą.
Niepotrzebujemy mówić, że spojrzenia wszystkich utkwiły w naczelniku.
— Czy panowie tu wszyscy jesteście? — zapytał.
— Wszyscy — odpowiedziało razem czterdzieści pięć głosów, co stanowiło najlepszą wróżbę przyszłych manewrów.
— Moi panowie — mówił dalej Loignac — przywalano was tutaj abyście tworzyli przyboczną gwardyę królewską; jest to zaszczytny ale wiole wymagający tytuł.
Loignac umilkł, a wszyscy odpowiedzieli mu szmerem zadowolenia.
— A jednak uważam, że wielu niedokładnie pojęło swoje obowiązki; powinienem zatem przypomnieć je panom.
Każdy nadstawił uszu, a choć nie wszyscy gotowi byli spełniać obowiązki swoje, wszyscy jednak żarliwie poznać je pragnęli.
— Nie należy mniemać, moi panowie, że król powołał was do służby i płaci wam dla tego, abyście postępowali jak roztrzepańcy i podług upodobania tu i owdzie rozsiewali razy szabli waszych. Karność jest rzeczą nieodzowną, jakkolwiek zawsze będzie utajona, panowie bowiem stanowicie zgromadzenie szlachty, która powinna być dla całego królestwa wzorom posłuszeństwa i poświęcenia.
Wszyscy milczeli, gdyż tak uroczysty wstęp widocznie zapowiadał, że dalszy ciąg mowy bodzie bardzo ważny.
— Od dnia dzisiejszego zaczynacie być wtajemniczeni w życie Luwru, to jest zaczynacie mieć udział w pracach rządu. Jakkolwiek nie zawsze będziecie obecni naradom, częstokroć jednak będziecie narzędziami przywodzącemi do skutku treść tych narad; tak więc jesteście zarazem urzędnikami, nietylko odpowiadającymi za zachowanie tajemnicy, ale nadto posiadającymi władzę wykonawczą.
Po szeregach gaskończyków przebiegł powtórny szmer zadowolenia, głowy ich śmiało się podniosły i rzekłbyś, że duma dodała im po kilka cali wzrostu.
— Przypuścież teraz — mówił dalej Loignac — iż jeden z takich urzędników, w ręku których niekiedy spoczywa bezpieczeństwo stanu lub spokojność korony, przypuścież, powtarzam, że taki urzędnik zdradzi tajemnicę narad, lub że żołnierz nie wykona otrzymanego rozkazu. Wiecie, że za to kara śmierci?
— Wiemy — odpowiedziało kilka głosów.
— Otóż! moi panowie — groźnie zawołał Loignac — dzisiaj tu zdradzono postanowienie królewskie a może nawet i zniweczono środek, którego Najjaśniejszy pan chwycić się zamierzył.
Miejsce dumy i podziwu zajęła teraz trwoga; wszyscy czterdziestu pięciu z niedowierzaniem i niespokojnością po sobie spojrzeli.
— Dwóch z pomiędzy was, moi panowie, spotkano rozprawiających na ulicy jak dwie stare baby i ciskających na wiatr słowa zbyt ważne, bo każde z nich teraz może ugodzić i zabić człowieka.
Sainte-Maline natychmiast przystąpił do pana de Loignac i rzekł:
— Niech mitu wolno będzie przemówić do pana w imieniu moich towarzyszy; a ponieważ ważną jest rzeczą jak najprędzej uwolnić nas wszystkich służących królowi, od podejrzenia na ogóle naszym ciążącego, racz pan zatem uczynić to spiesznie, abyśmy wiedzieli czego się trzymać i aby dobrych ze złymi nie mieszano.
— To bardzo łatwo — odparł Loignac.
Podwojono uwagę.
— Doniesiono dzisiaj królowi, iż jeden z jego nieprzyjaciół, jeden właśnie z tych, do walki z którymi powołani jesteście, przybył do Paryża, aby go drażnić a raczej knuć przeciw niemu spiski. Nazwisko tego nieprzyjaciela wymówiono tajemnie, lecz słyszał je szyldwach, to jest człowiek, którego za mur uważać należało, a tem samem, który powinien był być głuchym, niemym i niezachwianym. Jednak człowiek ten, niedawno na ulicy powtarzał nazwisko nieprzyjaciela królewskiego, a to z przechwałkami i śmiechem, czem zwrócił uwagę przechodniów i wzbudził niejakie poruszenie. Wiem o tem, bo szedłem tą samą drogą co ów człowiek i wszystko na własne uszy słyszałem; bo aby przeszkodzić dalszemu jego gadulstwu, położyłem mu rękę na ramieniu, gdyż tak się był zapomniał, że tylko jeszcze kilka słów brakowało, aby zdradził najświętsze interesy. Byłbym musiał wtedy na miejscu przebić go sztyletem, gdyby niebyt zamilkł za pierwszem mojem skinieniem.
Postrzeżono że Pertinax de Monterabeu i Pertinax de Picornej pobledli i prawie omdlewający patrzyli na siebie.
Chwiejący się Monterabeu, chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.
Skoro tylko trwoga zdradziła obu winnych, wszystkie spojrzenia na nich się zwróciły.
— Nic cię usprawiedliwić nie zdoła, mój panie — rzekł Loignac do Monterabeu — jeżeli byłeś pijany, już tem samem ukarać cię należy; jeżeli zaś powodowała tobą duma i chełpliwość, to również na karę zasługujesz.
Nastała okropna cisza. Pamiętamy zapewne, że pan de Loignac, zaraz na początku objawił surowość zdającą się grozić złemi następstwy.
— A zatem — mówił de Loignac — panie de Monterabeu i ty panie de Picorney, będziecie ukarani.
— Przebacz panie — odpowiedział Pertinax; dopiero z prowincji przybywamy, jesteśmy jeszcze nowicyuszami u dworu, i nie znamy sztuki życia politycznego.
— Nie trzeba było podejmować się zaszczytnej służby przy boku Jego królewskiej mości, nie zważywszy pierwej ciężarów i obowiązków tejże służby.
— Przysięgamy, że na przyszłość jak groby milczeć będziemy.
— Wszystko to bardzo dobrze moi panowie, ale czy jutro naprawicie złe, któreście dzisiaj zrządzili?
— Będziemy się starali.
— Niepodobna, moi panowie, niepodobna!
— Przynajmniej na ten raz, racz nam przebaczyć panie.
— Żyjecie, moi panowie — mówił znowu Loignac nie odpowiadając wprost na prośbę obu winnych — w pośród widocznego rozpasania, które surową karnością powściągnę. Ci więc, którym się służba za ciężką wyda, mogą z niej wystąpić, gdyż nie troszczę się z goła o nowych ochotników, którzy zajmą ich miejsce.
Nikt nieodpowiedział, ale wielu zwiesiło głowy.
— Tak więc — mówił dalej Loignac — należy uprzedzić was o tem moi panowie, sami sobie wymierzać będziemy sprawiedliwość tajemnie, niezwłocznie, bez żadnych bazgranin, bez procesów; bo zdrajcy natychmiast śmiercią karani będą. Nie brak ku temu powodów, nikogo więc to niezadziwi. Przypuśćmy naprzykład, że panowie de Monterabeau i Picorney, zamiast po przyjacielsku rozprawiać na ulicy o rzeczach, o których powinni byli zapomnieć, raczej posprzeczali się o to o czem mieli prawo pamiętać, otóż! czy ta sprzeczka nie mogła wywołać między nimi pojedynku? Zdarza się niekiedy, iż w pojedynku znajdują obu tych panów poległych na Pre-aux-Clércs, tak jak znaleziono panów de Quelus, de Schomberg i de Maugiron poległych w Tournelles; rozchodzi się o tem wieść jak o każdym pojedynku i wszystko się kończy. Pojmujecie więc moi panowie, że każę zabić albo w pojedynku lub inaczej, każdego kto zdradzi tajemnicę króla.
Monterabeu zupełnie omdlał i oparł się o towarzysza, coraz mocniej bledniejącego i przeraźliwie zębami dzwoniącego.
— Za lżejsze przewinienia — mówił znowu Loignac, obmyślę lżejsze kary, naprzykład areszt, a użyję go dlatego, że tem ukarzę winnego a króla nie przyprawię o żadną stratę. Dzisiaj daruję życie panu de Montarabeu, który mówił i panu de Pincorney, który słuchał; przebaczam im, bo mogli się omylić przez niewiadomość; nie karzę ich aresztem, bo mogę ich potrzebować jeszcze dzisiaj albo jutro rano. Ale pozostawiam dla nich trzeci rodzaj kary, którą do winnych zastosowywać będę, to jest skazuję ich na karę pieniężną.
Na słowo: „kara pieniężna” twarz pana de Chalabre przedłużyła się jak pysk łasicy.
— Dostaliście moi panowie, po tysiąc liwrów, oddacie zatem po sto i tej kwoty użyję na wynagrodzenie tych, którzy na to zasłużą i którym nie będę miał nic do wyrzucenia.
— Sto liwrów — mruknął Pincorney — ależ krwi boska! ja ich już niemam, wszystkie pieniądze wydałem na ubranie i wyekwipowanie.
— To pan sprzedasz swój łańcuch — rzekł Loignac.
— Owszem, chętnie poświęcę go na usługi króla — odpowiedział Pincorney.
— Nie, mój panie, król niekupuje własności swoich poddanych, sam pan sprzedaj i sam zapłać. Ale mam jeszcze coś dodać — rzekł Loignac. Pomiędzy rozmaitymi członkami tego zgromadzenia, dostrzegłem zarody nieporozumienia lub drażliwości; ilekroć więc przyjdzie do jakiej sprzeczki, pragnę aby mi o niej donoszono, bo sam tylko będę miał prawo sądzenia o jej ważności i nakazania walki, jeżeli ją uznam za konieczną. W naszych czasach wiele osób ginie w pojedynkach, bo taka moda, ale ja nie życzę sobie aby dla dogodzenia modzie, kompania moja ciągle niekompletną była. Pierwszą walkę, pierwsze wyzwanie, które nastąpi bez mojego pozwolenia, ukarzę surowem więzieniem, bardzo wysoką pieniężną karą albo czem jeszcze dotkliwszem, jeżeli ta okoliczność przyniesie jaki uszczerbek służbie. Niech więc ci z was moi panowie, którzy się mogą zastosować do tych rozporządzeń, zastosują się do nich. Teraz możecie panowie odejść.
Ale, ale, dzisiaj wieczór piętnastu z pomiędzy was ma się znajdować przy schodach Jego królewskiej mości, podczas przyjęcia i jeżeli będzie potrzeba, niech się za danym znakiem rozproszą po przedpokojach. Piętnastu drugich uszykują się na dziedzińcu, niby bez żadnego celu i połączą się z grupami ludzi przybywających do Luwru; nakoniec piętnastu innych pozostaną w kwaterach.
— Panie — rzekł Sainte-Maline przybliżając się — pozwól abym nie udzielał rady, broń Boże! ale abym zażądał wyjaśnienia; każde dobre wojsko wymaga dobrego dowództwa; jakże więc zgodnie działać potrafimy, skoro niemamy dowódzcy?
— A ja, czemże jestem?... — zagadnął Loignac.
— Pan jesteś naszym generałem.
— Mylisz się mój panie, generałem waszym jest książę d’Epernon.
— A więc pan jesteś naszym brygadyerem, ale to nie dosyć, bo każdy nasz oddział potrzebuje oficera.
— Prawda — odparł Loignac — ja zaś codzień na trzy części dzielić się nie mogę, a jednak samą tylko zasługą pragnę mieć wyższość nad panami.
— O! choćbyś się jej wypierał panie, to ona sama na jaw wyjdzie, a przy zdarzonej sposobności poznasz pan różnice, których teraz niewidać.
— A więc ustanowię czasowych zwierzchników — powiedział pan do Loignac, zastanowiwszy się przez chwilę nad zdaniem Sainte-Maline; wraz z hasłem wskażę nazwisko zwierzchnika, tym sposobem każdy po kolei nauczy się ulegać i rozkazywać, ale nieznam jeszcze waszych zdolności moi panowie, a dla ustalenia mojego wyboru, potrzebuję aby te zdolności się rozwinęły. Obaczę więc i osądzę.
Sainte-Maline ukłonił się i wrócił do szeregu.
— Otóż — mówił znowu Loignac — słyszeliście moi panowie, że podzieliłem was na piętnastki. Znacie wasze numery: pierwszy przy schodach, drugi na dziedzińcu, trzeci na kwaterze; ton ostatni na wpół ubrany, ze szpadami, ma być gotów do wystąpienia za najmniejszym znakiem. Teraz odejdźcie. Panie de Monterabeu i panie de Picorney, jutro czekam uiszczenia kary, sam jestem podskarbim.
Wszyscy odeszli, pozostał sam tylko Ernauton dc Carmainges.
— Czy pan czego żądasz?... — spytał Loignac.
— Tak jest, panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — zdaje mi się, że pan zapomniałeś wyraźnie oznaczyć co czynić mamy. Służyć królowi, jestto. niewątpliwie rzecz zaszczytna, ale radbym wiedzieć do czego ta służba obowiązuje.
— Jest to mój panie, zbyt drażliwa kwestya i nieumiałbym odpowiedzieć na nią kategorycznie — rzekł Loignac.
— Wolnoż mi zapytać dlaczego?
Ernauton czynił swoje zapytania z tak wyszukaną grzecznością, iż pan de Loignac, mimo zwyczaju, nadaremnie kusił się na surową odpowiedź.
— Bo i ja sam częstokroć nie wiem zrana co będę miał do czynienia wieczorem.
— Względem nas — rzekł Carmainges — zajmujesz pan tak wysokie stanowisko, iż powinieneś wiedzieć wiele takich rzeczy, o których my wcale nie wiemy.
— Czyń panie de Carmainges co ja czynię; ucz się swojej służby tak, aby cię jej nikt nie uczył; ja ci nie przeszkadzam.
— Odwołuję się do pańskiego światła — powiedział Ernauton — jakkolwiek bowiem przybyłem do dworu wolny od wszelkiej przyjaźni i nienawiści, jakkolwiek niepowodowany żadną namiętnością, jakkolwiek nie więcej wart od innych, mogę jednak być panu użyteczniejszym niż drudzy.
— Jesteś pan wolny od przyjaźni i nienawiści?
— Tak panie.
— Przypuszczam jednak, że pan kochasz króla.
— Powinienem i pragnę kochać, panie do Loignac, jako sługa, jako poddany i jako szlachcic.
— Otóż! jest to jeden z głównych punktów, do których stosować się powinieneś; jeżeliś zręczny, potrafisz uniknąć tego co się im wyraźnie sprzeciwia.
— Bardzo dobrze — kłaniając się odrzekł Ernauton — teraz wiem już jak mam postępować. Jedna tylko okoliczność mocno mię niepokoi.
— Jaka?
— Posłuszeństwo bierne.
— To najgłówniejszy warunek.
— Rozumiem panie, lecz bierne posłuszeństwo jest niekiedy zbyt trudnem dla ludzi drażliwych pod względem honoru.
— To mię nic nie obchodzi panie de Carmainges — odpowiedział Loignac.
— A jednak, jeżeli się panu jaki rozkaz niepodoba?
— Czytam podpis księcia d’Epernon i to mię pociesza.
— A pan d’Epernon?
— Pan d’Epernon czyta podpis króla i pociesza się równie jak ja.
— Masz pan słuszność — rzekł Ernauton — widzisz we mnie uniżonego sługę.
Ernauton chciał odejść, ale go Loignac zatrzymał.
— Jednakże wzbudziłeś pan we mnie pewną myśl — rzekł — dlatego powiem panu coś, czegobym innym niepowiedział, bo ci inni ani śmieją ani umieją mówić do mnie równie przyzwoicie jak pan.
Ernauton ukłonił się.
— Panie — mówił Loignac, przybliżywszy się do młodzieńca — dzisiaj wieczorem może się przytrafić coś ważnego. Nie spuszczaj go z oka, i idź za nim wszędzie, gdziekolwiek się uda, po wyjściu z Luwru.
— Daruj pan, ale zdaje mi się, że to by oznaczało, iż kogoś na oku mieć potrzeba.
— Tak pan sądzisz? — zimno odparł Loignac — być może, ale czekaj pan.
Tu wyjął z zanadrza papier, który podał panu de Carmainges; ten rozwinął go i przeczytał:
„Dzisiaj wieczorem kaź śledzić pana de Mayenne, jeżeliby przypadkiem śmiał przedstawić się w Luwrze.”
— Podpisano? — spytał Loignac.
— Podpisano, d’Epernon — przeczytał Carmainges.
— A więc?...
— Prawda — odrzekł Ernauton nisko się kłaniając — pójdę za panem de Mayenne.
I wyszedł.
Pan de Mayenne, którym się tak bardzo w Luwrze zajmowano, a który się tego wcale nie domyślał, wyjechał z pałacu Gwizyuszów tylną bramą, i konno, w butach i ostrogach, udał się do Luwru, wraz z trzema panami ze swojego orszaku, jakby dopiero co powracał z podróży.
Pan d’Epernon uwiadomiony o jego przybyciu, kazał donieść królowi o tych odwiedzinach.
Pan de Loignac, również o tem uprzedzony, wydał powtórny rozkaz swoim „Czterdziestu pięciu”, piętnastu więc z pomiędzy nich, jak wyżej powiedziano, zajęło miejsce w przedpokojach, piętnastu na dziedzińcu, a czternastu pozostało na kwaterze.
Powiadamy: czternastu, bo jak wiadomo? Ernauton otrzymał wyłączne polecenie i tem samem nie znajdował się pomiędzy towarzyszami.
Lecz że orszak pana de Mayenne, niewzniecał żadnej obawy, druga kompania otrzymała upoważnienie powrotu do koszar.
Pan de Mayenne przybył w celu złożenia królowi uszanowania i został przyjęty po przyjacielsku.
— I cóż, kuzynie — zapytał go król — znowu odwiedzasz Paryż?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Mayenne — uważałem za obowiązek przypomnieć Waszej królewskiej mości w imieniu braci i mojem własnem, iż jesteśmy jego najwierniejszymi poddanymi.
— Przez rany Boga!... — zawołał Henryk — wszak to rzecz tak znana, iż mimo, że odwiedziny twoje wielką mi przyjemność sprawiają, jednak mogłeś sobie oszczędzić tej podróży, lecz niezawodnie ma ona inną przyczynę.
— Lękam się, Najjaśniejszy panie; ażeby przychylności Twojej dla domu Gwizyuszów nie osłabiono rozmaitemi pogłoskami, jakie od niejakiego czasu nieprzyjaciele nasi rozsiewają.
— Jakiemi pogłoskami?.. — zapytał król z dobrodusznością, która go nawet dla najpoufalszych niebezpiecznym czyniła.
— Jakto!.. — zapytał nieco zrażony Mayenne — Wasza królewska mość niesłyszałeś nic dla nas niekorzystnego?
— Wiedz raz na zawsze mój kuzynie, że nieścierpiałbym aby tu źle mówiono o panach Gwizyuszach; a że każdy wie o tem lepiej jak ty sam zdajesz się wiedzieć, więc nikt nic niemówi.
— W takim razie, Najjaśniejszy panie, nieżałuję że tu przybyłem, bom miał szczęście oglądać mojego króla i znaleźć go w dobrem usposobieniu, wyznam jednak, że pośpiech mój był bezpotrzebny.
— O!.. mój książę, Paryż jest to tak dobre miasto, że zawsze w niem jakąś korzyść odnieść można — rzekł król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale my w Loissons mamy nasze interesy.
— Jakie, Mości książę?
— Obchodzące także i Waszą królewską mość...
— Prawda, prawda, prowadźcież je dalej tak jak dotąd, umiem ja oceniać i odwdzięczać postępowanie sług moich.
Książę oddalił się z uśmiechom na ustach.
Król zaś wrócił do swojego pokoju zacierając dłonie.
Loignac dał znak Ernautonowi, ten znowu powiedział coś służącemu i udał się za czterema panami.
Służący pobiegł do stajni, a Ernauton szedł piechotą.
Niemiał potrzeby obawiać się stracenia śladu pana de Mayenne; gdyż z powodu nieostrożności Perducasa Pincorney, cały Paryż wnet dowiedział się o przybyciu księcia z domu Grwizyuszów. Ta wiadomość wywołała na ulice wszystkich związkowych, dla wynalezienia śladu księcia.
Pana de Mayenne łatwo można było poznać po szerokich jego barkach, po otyłości i zadartej brodzie.
Postępowano więc za nim aż do bram Luwru, i tam czekano aż wyjdzie, aby go znowu odprowadzić do bramy własnego pałacu.
Napróżno Mayenne usuwał najgorliwszych mówiąc:
— Tylko nie z takim ogniem, moi przyjaciele, tylko nie z takim ogniem; bo doprawdy!.. skompromitujecie nas.
Mimo to książę z orszakiem dwustu lub trzystu ludzi przybył do pałacu Saint-Denis, w którym obrał mieszkanie.
Ernauton tem łatwiej mógł go śledzić niepostrzeżony.
W chwili gdy książę wchodził do pałacu, i witając obecnych ukłonił się, zdało mu się, że w jednym z panów również kłaniających się poznaje jeźdzca, który towarzyszył czyli raczej któremu towarzyszył giermek, wprowadzony przezeń do bramy świętego Antoniego podczas stracenia Salcèda.
Zaledwo pan de Mayenne znikł, tłumy ustąpiły z drogi lektyce jakiejś.
Mayneville postąpił naprzeciw niej, w tem odsunięto firankę i przy świetle księżyca Ernauton poznał i swojego giermka i damę z pod bramy świętego Antoniego.
Mayneville zamienił kilka słów z tą damą i lektyka znikła pod portykiem pałacu.
Mayneville udał się za nią, po czem drzwi zamknięto.
W chwilę później Mayneville pokazał się na balkonie, podziękował paryżanom w imieniu księcia, a że już późno było, prosił aby się rozeszli i złośliwym nienastręczali domysłów co do ich zebrania.
Wszyscy więc oddalili się oprócz dziesięciu osób, które weszły do pałacu wraz z orszakiem księcia.
I Ernauton oddalił się wraz z drugimi, albo raczej gdy się drudzy oddalili, udawał że także odchodzi.
Dziesięciu wybranych, którzy z wyłączeniem wszystkich innych pozostali, byli to deputowani związkowych, wyprawieni do pana de Mayenne, dla podziękowania mu za przybycie i zarazem dla zaklęcia go, aby skłonił także swojego brata do przybycia.
W rzeczy samej, ci zacni obywatele, których już jednego wieczoru widzieliśmy zgromadzonych, przy bujnej swej wyobraźni, ułożyli na jednem z przygotowawczych zebrań, mnóstwo planów, którym brakowało jedynie sankcyi i wsparcia przywódcy.
Bussy-Leclerc oświadczył, że wyćwiczył trzy klasztory w robieniu bronią i podzielił na kompanie pięciuset obywateli, to jest zorganizował na stopę wojenną około tysiąca ludzi.
Lachapelle-Marteau zawiązał stosunki z sędziami, pisarzami, dependentami i innemi osobami sądowemi. Mógł więc zarazem dostarczyć i rady i czynu; radę mógł reprezentować przez dwieście czarnych sukien, a czyn przez dwustu łuczników.
Brigard miał kupców z ulicy Lombards, z giełdy i ulicy Saint-Denis.
Crucé dzielił się adwokatami z kolegą Lachapelle-Marteau, i co większa, rozporządzał uniwersytetem Paryża.
Debar ofiarował wszystkich marynarzy i posługaczy z portu, rodzaj ludzi niebezpieczny, bo składający kontyngens pięciuset osób.
Louchard rozporządzał pięciuset handlarzami i faktorami koni, zaciekłymi katolikami.
Komisarz, nazwiskiem Pollard i słoniniarz, Gilbert, ofiarowali tysiąc pięćset rzeźników i wędliniarzy z miasta i przedmieść.
Pan Mikołaj Poulain, przyjaciel Chicota, ofiarował wszystko i wszystkich.
Książę, wysłuchawszy tych ofiar i przedstawień, siedząc bezpiecznie w pokoju — rzekł:
— Podziwiam siły związku, lecz nie widzę celu, który mi zapewne chcieliście wskazać panowie związkowi.
Lachapelle-Marteau natychmiast przygotował się z mową, ale że był bardzo rozwlekły, jak wiadomo, więc Mayenne struchlał.
— Tylko krótko — rzekł.
Bussy-Leclerc, przerwał koledze Marteau.
— Oto — powiedział — pragniemy zmiany, a pragniemy dlatego, żeśmy silniejsi; wszak to krótko, zwięźle i wyraźnie.
— Lecz — spytał Mayenne — co poczniemy aby tę zmianę sprowadzić?
— Mniemam — odezwał się Bussy-Leclerc z otwartością, która w człowieku tak niskiego pochodzenia za zuchwalstwo uchodzić mogła, mniemam, że skoro pomysł o zmianie natchnęli w nas naczelnicy nasi, dziś więc oni nie zaś my, cel tej zmiany wskazać powinni.
— Macie panowie zupełną słuszność — odparł Mayenne — cel wskazać powinni ci, którzy mają zaszczyt być przywódcami waszymi; lecz tu właśnie nastręcza mi się sposobność powtórzenia wam, że sam tylko generał powinien oznaczać chwilę stoczenia bitwy, a chociaż widzi swoje wojsko uszykowane, uzbrojone i ożywione, znak do natarcia wydaje wówczas dopiero, gdy to za stosowne uzna.
— Ależ, Jaśnie oświecony panie — przemówił Crucé — mieliśmy już zaszczyt oświadczyć, że związkowi pilno bardzo.
— W czem że tak pilno?
— W osiągnieniu naszego celu; gdyż i my mamy nasze plany.
— A! to co innego — odparł Mayenne — jeżeli macie jakie plany, ja już niemam nic do powiedzenia.
— Jednak zapewne liczyć możemy na pomoc Waszej książęcej mości.
— Bezwątpienia, jeżeli te plany podobają się mnie i mojemu bratu.
— Podobają się niezawodnie.
— A więc obaczmy je.
Związkowi spojrzeli po sobie; kilku skinęło na Lachapelle-Marteau aby mówił.
Ten wystąpił i zdawał się prosić księcia o pozwolenie wytłumaczenia się.
— Mów — rzekł książę.
— Rzecz ma się następnie — mówił Marteau, a wzięła początek od Leclerca, Crucégo i odemnie. Dobrześmy ją rozważyli i skutek będzie niezawodny.
— Do rzeczy, panie Marteau, do rzeczy.
— Miasto ma kilka punktów wiążących z sobą wszystkie jego siły; wielki i mały Chatelet, pałac Temple, ratusz, arsenał i Luwr.
— Prawda — powiedział książę.
— Wszystkich tych punktów broni załoga miejscowa ale łatwa do pokonania, bo nieprzewidująca napadu.
— I to przypuszczam — rzekł książę.
— Jednak prócz tego broni miasta, naprzód naczelnik nocnych patrolów ze swoimi łucznikami, którzy w miejscach niebezpiecznych dostarczają Paryżowi prawdziwej obrony. Otóż postanowiliśmy porwać naczelnika z jego mieszkania, co wszystko można odbyć bez hałasu, bo ten człowiek mieszka w miejscu pustem i ustrońnem.
Mayenne poruszył głową.
— Jakkolwiek byłoby puste i ustronne, przecież mocnych drzwi wywalić, ani też dać kilkanaście strzałów z muszkietu bez hałasu nie można.
— Przewidzieliśmy ten zarzut, łaskawy panie — rzekł Marteau — jeden z podkomendnych naczelnika do nas należy. We dwóch lub trzech tylko, zapukamy nocną porą; ten podkomendny otworzy nam i zawiadomi naczelnika, że król go wzywa. W tem nie ma nic nadzwyczajnego, bo król rzeczywiście raz na miesiąc wzywa tego oficera i żąda zdania sobie raportów rozmaitych. Skoro się drzwi otworzą, wpuścimy natychmiast dziesięciu marynarzy, mieszkających w cyrkule świętego Pawła, a ci już poradzą sobie z naczelnikiem.
— To jest zamordują go, chcecie powiedzieć?
— Tak, Jaśnie oświecony panie.. Tym sposobem przerwane zostaną pierwsze rozkazy co do obrony. Prawda, że trwożliwi obywatele lub politycy, mogą ostrzedz innych urzędników i oficerów, a mianowicie pana prezydenta, pana d’O, pana de Chiverny, pana prokuratora Lagusle, lecz o tej samej godzinie uderzymy na ich domy; noc świętego Bartłomieja nauczyła nas jak w tej mierze postępować, obejdziemy się z nimi podobnie jak z panem naczelnikiem nocnych patrolów.
— A! a!... — rzekł książę, widząc, że to rzecz zbyt ważna.
— To łaskawy panie poda nam wyborną sposobność, uderzenia na polityków, których znamy na palcach i zakończenia sprawy z religiantami lub politycznemi odszczepieńcami.
— Wszystko to jest bardzo dobre moi panowie — rzekł Mayenne — lecz niepowiedzieliście mi, czy jednocześnie zajmiecie Luwr, prawdziwą twierdzę, w której nieustannie czuwają gwardye i szlachta. Król jakkolwiek bojaźliwy, nieda się zarznąć jak naczelnik patrolów: weźmie szpadę do ręki a pomyślcie tylko, że to król; obecność jego wywrze silne wrażenie na obywateli i zostaniemy pokonani.
— Do wyprawy na Luwr przeznaczyliśmy cztery tysiące ludzi, Jaśnie oświecony panie, którzy tak dalece kochają Walezyusza, że obecność jego nie wywrze na nich bynajmniej wrażenia, o jakiem Wasza książęca mość wspominasz.
— Sądzicie, że to będzie dostateczne?
— Bezwątpienia, gdyż wystąpi nas dziesięciu przeciw jednemu — powiedział Bussy-Leclerc.
— A szwajcarowie? wszak jest ich cztery tysiące.
— Tak, ale wszyscy są w Lagny, a z Lagny do Paryża mil ośm. Przypuszczając więc, że król zdoła ich zawiadomić, to posłaniec jego będzie potrzebował dwóch godzin czasu nim konno dostanie się do Lagny, a szwajcarowie godzin ośmiu, nim piechotą zdążą do Paryża, co czyni razem godzin dziesięć. Przybędą więc właśnie wtedy, gdy już będzie można zatrzymać ich przy rogatkach, bo w przeciągu dziesięciu godzin zostaniemy panami miasta całego.
— Dobrze! zgoda, przypuszczam to wszystko; otóż naczelnik nocnych patrolów zabity; politycy wytępieni, władze miejskie zniesione, słowem wszelkie przeszkody usunięte; lecz zapewne postanowiliście także, co potem czynić będziecie?
— Utworzymy rząd z ludzi poczciwych, jakimi jesteśmy — rzekł Brigard — i niech tylko wiedzie się nasz mały handelek, niech mamy zapewniony chleb dla naszych żon i dzieci, to nic już więcej pragnąć nie będziemy. Może niektórzy z nas powodowani ambicyą, zapragną, urzędów: kapralstwa w milicyi lub coś podobnego, wszak Mości książę i to nastąpić może, ale na tem koniec. Widzisz zatem łaskawy panie, że nie jesteśmy wcale wymagający.
— Panie Brigard, same tylko złote wyrazy słyszę z ust twoich — rzekł książę — tak jest, wiem żeście ludzie uczciwi i że nie ścierpicie żadnej mieszaniny w szeregach waszych.
— O! nie, nie!... — zawołało razem kilka głosów, żadnej lury w dobrem winie.
— Bardzo dobrze!... — powiedział książę, otóż to mi jest mówić, ale pozwólcie, panie urzędniku policyjny, a wieluż macie próżniaków i złodziei w Isle-de-France.
Mikołaj Poulain, który dotąd stał w kącie, teraz mimowolnie przybliżyć się musiał.
— O! Jaśnie oświecony panie, jest ich aż nadto.
— A nie mógłbyś mniej więcej oznaczyć ich liczby?
— Mniej więcej mogę.
— Wymień ją zatem mości Poulain.
Poulain zaczął liczyć na palcach:
— Złodziei: trzy do czterech tysięcy. Próżniaków i żebraków, dwa tysiące do dwóch tysięcy pięćset. Łotrów rozmaitego rodzaju, tysiąc pięćset, do dwóch tysięcy. Morderców, cztery do pięciu set.
— Otóż macie, sześć albo półsiódma tysiąca szubieniczników. A jaką religię wyznają ci ludzie?
— Co Jaśnie oświecony panie?... — spytał Poulain.
— Pytani czy to są katolicy, czy hugonoci?
Poulain roześmiał się.
— Oni mają rozmaitą religię, łaskawy panie — rzekł, albo raczej tylko jednę, bo ich bogiem złoto, a prorokiem krew.
— Dobrze, tyle co do ich wyznania religijnego, jeżeli się tak wyrazić można, ale jakże się rzecz ma z ich wyznaniem politycznem? Czy są za Walezyuszami, czy też są to związkowi, gorliwi politycy, albo nawarrejczykowie?
— Są to bandyci i rabusie.
— Nie chciej przypuszczać łaskawy panie — wtrącił Crucé, abyśmy takich ludzi za sprzymierzeńców przybierali.
— Zapewne, że nieprzypuszczam, panie Crucé, ale to właśnie niepokoi mię.
— Dlaczegóż to Waszą książęcą mość niepokoi?... — spytali zdziwieni deputowani.
— Bo, przyznajcież sami, moi panowie, czy ludzie bez żadnej religii, bez żadnego zdania, a tem samem niepodzielający waszego interesu, widząc, że w Paryżu niema już ani urzędników, ani siły zbrojnej, ani królestwa, słowem nic coby ich wstrzymywać mogło, niezechcą rabować waszych sklepów, podczas gdy wy wojować będziecie, i waszych domów, podczas gdy wy Luwr zajmiecie; oni to wraz ze szwajcarami albo przeciw wam wystąpią, albo też z wami przeciw szwajcarom, dosyć, że zawsze siła będzie na ich stronie.
— Do dyabla!... — patrząc po sobie zawołali deputowani.
— Sądzę, że nad tak ważną rzeczą pomyślić warto, moi panowie?... — powiedział książę. Co do mnie, mocno się nad tem zastanawiałem i szukałem sposobu zapobieżenia tej niedogodności, bo wasz interes powinien mieć pierwszeństwo przed naszym; taka jest dewiza moja i mojego brata.
Pomiędzy deputowanymi rozległ się szmer zadowolenia.
— Teraz moi panowie, pozwólcie aby człowiek, który konno dniem i nocą odbył dwadzieścia cztery mil drogi, mógł przespać się kilka godzin: teraz przynajmniej domowi temu niegrozi żadne niebezpieczeństwo, kiedy przeciwnie, mogłoby grozić, gdybyście działali. Ale zapewne o tem niemyślicie.
— O! tak jest, Mości książę, niemyślimy — rzekł Brigard.
— Bardzo dobrze.
— A więc żegnamy pokornie łaskawego pana — mówił dalej Brigard.
— Kiedy książę pan zechce nas znowu przywołać...
— Nastąpi to jak można najrychlej, moi panowie, bądźcie spokojni — odparł Mayenne — może nawet jutro, a najpóźniej po jutrze.
I pożegnawszy ich, zostawił wszystkich zdumionych przezornością, która im wykryła niebezpieczeństwo, o jakiem nawet niepomyśleli.
Lecz zaledwie znikł, otworzyły się drzwi ukryto w obiciu i młoda kobieta weszła na salę.
— Księżna!.. — zawołali deputowani.
— Tak jest, moi panowie — odpowiedziała — przychodzę wybawić was z kłopotu.
Deputowani, znający jej stanowczość, ale zarazem obawiający się zapalczywości, obstąpili ją w koło.
— Panowie — z uśmiechem mówiła dalej księżna — czego niedokazali hebrajczycy, to dokazała sama Judyta; nie traćcie zatem nadziei... ja także mam mój plan.
I podawszy związkowym dwie białe ręce, które najuprzejmiejsi ucałowali, wyszła drzwiami, któremi poprzednio znikł Mayenne.
— Dalipan! — zawołał Bussy-Leclerc, oblizując wąsy i idąc za księżną, sądzę, że to jest właściwa głowa rodziny.
— Uf!... — mruknął Mikołaj Poulain, ocierając pot, który mu wystąpił na czoło na widok księżnej Montpensier — chciałbym być ztąd bardzo daleko.
Dochodziła dziesiąta wieczór.
Panowie deputowani wracali do domów dosyć upokorzeni i na każdym rogu ulicy uprzejmie się żegnali.
Mikołaj Poulain, jako najdalej mieszkający, szedł na ostatku, głęboko rozmyślając o nieprzyjemnem położeniu, z powodu którego wydał wykrzyknik zaczynający ostatni ustęp poprzedzającego rozdziału.
W rzeczy samej, przeminął dzień dla wszystkich, a najbardziej dla niego obfity w wypadki.
Wracał więc do domu, przerażony tem co słyszał, mówiąc sobie, że jeżeli „Cień” uznał za rzecz stosowną, skłonić go do wykrycia spisku w Vincennes, to Robert Briquet nie przebaczy mu nigdy, że niewykrył planu manewrów, który Lachapelle-Marteau tak naiwnie księciu de Mayenne rozwinął.
W pośród najgłębszych rozmyślań i w pośród uliczki Pierre-au-Real, nakształt rury na cztery stopy szerokiej, a wiodącej na ulicę Neuve-Saint-Mery, Mikołaj Poulain spostrzegł, że na przeciw niemu toczy się habit Jakóbity, po kolana zawinięty.
Trzeba było na bok ustąpić, bo dwaj ludzie tą uliczką obok siebie przejść nie mogli.
Mikołaj Poulain miał nadzieję, że mu zakonna pokora ustąpi z drogi, jako człowiekowi przy szpadzie; lecz daremna nadzieja; mnich pędził jak jeleń ścigany; a pędził tak szybko, iż byłby nawet mur obalił.
Mikołaj Poulain zatem, klnąc, usunął się, aby go nie obalono.
Lecz wtedy, w tej ciasnej przestrzeni, domami opasanej, nastąpiło przykre chwianie się, jakiego doznają dwie niezdecydowane osoby, któreby nigdy uściskać się nie chciały, a zawsze jakby naumyślnie w objęcia wzajemne wpadają.
Poulain klął, mnich przeklinał, ale habit niecierpliwszy od szpady, porwał ją przez pół i przycisnął do muru.
Wśród takiego zetknięcia, właśnie gdy się lżyć chcieli, poznali się.
— Brat Boromeusz! — rzekł Poulain.
— Pan Mikołaj Poulain! — zawołał mnich.
— Jakże się masz?... — zapytał Poulain z podziwienia godną dobrodusznością i niepodobną do wiary uprzejmością paryzkiego mieszczanina.
— Bardzo źle — odparł mnich, daleko trudniejszy do uspokojenia, aniżeli cywilny — boś mię zatrzymał, a bardzo mi spieszno.
— Do dyabła! jaki bo z ciebie człowiek!.. — rzekł Poulain — zawsze wojujący jak Rzymianin! Dokądże, u pioruna tak pędzisz o tej godzinie?... Czy wasz klasztor gore?..
— Nie, ale chodziłem do księżnej, aby pomówić z Maynevillem.
— Do jakiej księżnej?
— Zdaje mi się, że tylko jednę mamy księżnę, u której można mówić z Maynevillem — rzekł Boromeusz, który z razu mniemał, że urzędnikowi policyi kategorycznie odpowiedzieć winien, jako śledzić go mogącemu, lecz który mimo to, nie zbyt wiele udzielać się pragnął ciekawym.
— A cóżeś miał do czynienia u księżnej Montpensier? — zagadnął znowu Poulain.
— E, dla Boga!.. cóż?.. cóż?.. nic szczególnego — odparł Boromeusz, byle jakkolwiek odpowiedzieć. — Księżna pani żądała, aby nasz szanowny przeor został jej spowiednikiem, przeor z razu zezwolił na to, lecz później wziął go jakiś skrupuł i teraz odmawia. Jutro mieli się widzieć; ksiądz Gorenflot zatem kazał mi abym oświadczył księżnie, że już na niego liczyć niepowinna.
— Bardzo dobrze, ale coś niezdaje mi się, że idziesz do pałacu Gwizyuszów, kochany bracie; powiem nawet, że go już minąłeś.
— Prawda — odparł Boromeusz — bo właśnie z tamtąd idę.
— I dokąd-że teraz dążysz?
— Powiedziano mi w pałacu, że księżna udała się z wizytą do pana de Mayenne, który dzisiaj wieczorem przybył do pałacu Saint-Denis.
— Prawda — rzekł Poulain — książę właśnie tam się znajduje, a księżna jest u niego; lecz powiedz bracie, dlaczego mię zwodzisz?... Wszak zwykle nie podskarbi, ale kto inny spełnia w Paryżu polecenia klasztoru.
— A czemużby mnie nie miano dać polecenia do księżnej?
— Przecież, ty, zaufany Maynevilla, nie wierzysz we wszystkie te spowiedzi księżnej de Montpensier?
— A w cóżbym wierzył?
— Cóż u licha! mój kochany, wiesz dobrze jaka jest odległość od klasztoru do środka drogi, bo mi ją sam wymierzyć kazałeś, ale strzeż się! mówisz tak mało, że ja ci może za nadto uwierzę.
— To źle uczynisz, kochany panie Poulain; ja nic innego niewiem. Teraz, proszę cię, puść mię, bo mogę niezastać księżnej.
— To ją zastaniesz w domu, bo powróci do siebie i lepiej było nawet tam zaczekać.
— Ba!... — odparł Boromeusz — nic mi przecież nie zaszkodzi, że księcia zobaczę.
— Hum!
— Wszakże znasz go. Jak go puścimy do kochanki, to go już nikt nie złapie.
— Teraz rozumiem, i kiedy wiem zkim będziesz miał do czynienia, nie zatrzymuję cię dłużej, bywaj zdrów, życzę ci wszelkich pomyślności.
Boromeusz widząc przed sobą drogę otwartą w zamian za to życzenie, powiedział Mikołajowi dobranoc i ruszył dalej.
— Otóż, mamy znowu coś nowego — powiedział do siebie Poulain, patrząc za znikającym w ciemnościach habitem Jakóbity; ale co mi u dyabła potem, że się dowiem co się dzieje? Czyby przypadkiem miało mi się podobać rzemiosło, na jakie mię skazano? Ej pfe!
Poszedł spać, wprawdzie z nie zupełnie spokojnem sumieniem, ale z bezpieczeństwem jakiego nawet w najfałszywszem położeniu doczesnych rzeczy, udziela pomoc silniejszego.
Tymczasem Boromeusz biegł dalej i coraz prędzej, aby wynagrodzić chwile stracone.
Znał on zwyczaje pana de Mayenne i bezwątpienia dla pewnych powodów, niechciał Mikołajowi Poulain swoich zamiarów opowiedzieć.
Cokolwiek bądź, przybył do pałacu Saint-Denis spocony i zdyszany, właśnie gdy pan de Mayenne pomówiwszy z siostrą o ważnych interesach, miał ją pożegnać i później swobodnie udać się do owej damy, na którą, jak wiemy, Joyeuse miał powody użalania.
Brat i siostra, po długich uwagach nad przyjęciem u króla i nad planem dziesięciu, zgodzili się na następne fakty:
Że ról niema żadnych podejrzeń, że co dzień łatwiej go pojmować.
Że szczególniej ważna rzeczą jest uorganizować związek w północnych prowincyach, podczas gdy król zaniedbuje swojego brata i zapomina o Henryku Nawarskim.
Że z pomiędzy tych dwóch nieprzyjaciół, obawiać się jedynie należy księcia Andegaweńskiego, pełnego głuchej ambicyi, gdyż co do Henryka z Nawarry, przez dobrze świadomych donosicieli wiedziano, iż oddaje się samej tylko miłości i trzem czy czterem kochankom.
— Paryż już w pogotowiu — mówił Mayenne na głos — ale pokrewieństwo z królewską rodziną nadaje siłę politykom i prawdziwym rojalistom; trzeba więc czekać na zerwanie króla ze sprzymierzeńcami: co przy niestałości Henryka rychło nastąpić może.
— Czekajmy zatem — mówił dalej Mayenne, skoro nic nie nagli.
— Ja — mówiła po cichu księżna — potrzebuję tylko dziesięciu ludzi rozsiać po całym Paryżu, aby zbuntowali go natychmiast po dokonaniu mojego zamiaru; tych ludzi już znalazłam i nic więcej nie żądam.
Gdy tak rozmawiali, znagła wszedł Mayneville oświadczając, że Boromeusz pragnie z księciem pomówić.
— Boromeusz!... — spytał zdziwiony książę — co to za jeden?
— Ten — odparł Mayneville, którego mi książę pan przysłałeś z Nancy, kiedy zażądałem człowieka sprytnego i czynnego.
— Prawda, przypominam sobie. Odpowiedziałem ci, że mam jednego, który za dwóch stanie, i przysłałem ci kapitana Boroville. Czy zmienił nazwisko, że teraz został Boromeuszem?
— Tak jest, mości książę, a nietylko nazwisko ale i mundur, bo się nazywa Boromeusz i jest księdzem.
— Boroville księdzem?
— Tak panie.
— Dlaczego został księdzem? Dyabeł musiał się śmiać mocno gdy go ujrzał w habicie.
— Dlaczego został jakóbitą? (Tu księżna skinęła na Maynevilla) o tem się Wasza książęca mość później dowie, to nasza tajemnica łaskawy panie. Tymczasem posłuchajmy brata Boromeusza, lub kapitana Boroville, jeżeli Wasza książęca mość wolisz.
— Dobrze, bo nawet przybycie jego niepokoi mię — wtrąciła pani de Montpensier.
— I mnie również — rzekł Mayneville.
— No, nietrać czasu i wprowadź go — dodała księżna.
Książę wahał się między chęcią wysłuchania posłańca, a obawą chybienia umówionej schadzki u swojej kochanki.
Spojrzał na drzwi i na zegar.
Drzwi się otworzyły, zegar wybił jedenastą.
— A! Boroville — rzekł książę śmiejąc się, mimo że był w złym humorze, jakże się przebrałeś przyjacielu!
— Dostojny panie — powiedział kapitan — mnie w istocie nie zbyt wygodnie w tej przeklętej sukni; ale kiedy mus to mus, jak mawiał książę Gwizyusz ojciec.
— Przecież to nie ja wpakowałem cię w ten habit, mój Borovillu — rzekł książę — nie miej więc do mnie żalu, proszę.
— Nie, dostojny panie, to księżna pani; ale i do niej nie mam żalu, bo jej służę.
— Dziękuję kapitanie; ale mów co masz powiedzieć, bo już późno.
— Na nieszczęście nie mogłem przybyć prędzej, dostojny panie, bo miałem cały klasztor na karku.
— No! to mów teraz.
— Oto, książę panie — rzekł Boroville — król wyprawia posiłki księciu Andegaweńskiemu.
— Ba!.. — odparł Mayenne — znana śpiewka, już ją nam od lat trzech powtarzają.
— Hm!.. — rzekł Mayneville i poruszył głową jak koń, który dęba staje — niezawodna?...
mówisz?...
— Dzisiaj nawet, to jest w nocy o drugiej pan de Joyeuse wyjechał do Rouen, w Dieppe wypłynie na morze i poprowadzi trzy tysiące ludzi do Antwerpii.
— O! ho!.. — zawołał książę — a któż ci to powiedział Borrovillu?
— Pewien człowiek, który sam znowu jedzie do Nawarry.
— Do Nawarry, do Henryka?
— Tak jest dostojny panie.
— A któż go posyła do Henryka?...
— Król. Tak jest dostojny panie, król... a nawet ma list od króla.
— Co to za człowiek?...
— Nazywa się Robert Briquet.
— I?...
— I jest wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Mówią do siebie „ty”.
— Poseł króla?
— Tego jestem pewny; posyłał z klasztoru do Luwru po list wierzytelny, a polecenie to wykonał jeden z naszych zakonników.
— Który?..
— Nasz mały rycerz, Jakób Clement, ten sam, który zwrócił na siebie uwagę księżnej pani.
— I niekomunikował ci tego listu — rzekł Mayenne — o! niezgrabiasz!
— Dostojny panie, król nie wręczył mu tego listu, lecz odesłał go posłowi przez swoich ludzi.
— Do pioruna!.. potrzeba koniecznie ten list przejąć.
— Zapewne, że trzeba — rzekła księżna.
— Niepomyślałeś dotąd o tem?... — rzekł Mayneville.
— Owszem; chciałem nawet przydać posłowi za towarzysza jednego z moich ludzi, Herkulesa, ale Robert Briquet nieufał mu i napowrót odesłał.
— Trzeba było pójść samemu.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on mię zna.
— Jako mnicha, zapewne, ale nie jako kapitana.
— Na honor, niewiem... ten Robert Briquet ma bardzo bystre oko.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Mayenne.
— Słuszny, suchy, muszkularny, kościsty, przebiegły, szyderczy i milczący.
— A!.. a!... i robiący szpadą?
— Jak ten, co ją wynalazł, dostojny panie.
— Twarz długa?
— Dostojny panie, on ma rozmaite twarze.
— Przyjaciel przeora?
— Jeszcze od czasu, jak był prostym księdzem.
— A!... mam pewne podejrzenie — rzekł Mayenne, marszcząc brwi — i postaram się bliżej o tem przekonać.
— Niech się książę pan śpieszy, bo ten łotr musi szybko umykać na swoich długich nogach.
— Borrovillu — rzekł Mayenne — pojedziesz do Soissons, do mojego brata.
— A klasztor, dostojny panie?
— Czyż ci tak trudno wykręcić się od dom Modesta, który wierzy wszystkiemu, czemu chcesz aby wierzył?
— Powiesz panu Gwizyuszowi — mówił dalej Mayenne — wszystko co wiesz o wyprawie pana de Joyeuse.
— Dobrze, dostojny panie.
— A o Nawarze zapominasz bracie? — wtrąciła księżna.
— Owszem, pamiętam dobrze i biorę ją na siebie — odparł Mayenne. — Mayneville, każ mi osiodłać konia świeżego.
A po cichu dodał:
— Miałżeby on żyć jeszcze?... O!.. tak jest, żyje niezawodnie!
Przypomnij my sobie, że Chicot po odjeździe obu młodzieńców, którzy mu list króla doręczyli, ruszył szybko w dalszą drogę.
Lecz zaledwie znikli oni w dolinie, Chicot, który nakształt Argusa, miał oczy w tyle, a niedostrzegał już ani Ernautona ani Sainte-Malinea, stanął na najwyższym punkcie.
Przebiegł okiem po horyzoncie, rowach, równinie, krzakach i rzece, słowem przejrzał nawet obłoki ukośnie po nad wielkiemi drzewy przeciągające i przekonany, że nikt mu nie przeszkadza i nikt go nie szpieguje, usiadł w rowie plecami o drzewo oparty i rozpoczął tak zwany egzamin sumienia.
Miał dwa worki z pieniędzmi; spostrzegł bowiem, że sakiewka, która mu Sainte-Maline wraz z listem królewskim doręczył, zawierała, jakieś okrągłe przedmioty, bardzo podobne do złota lub drobnej monety srebrnej.
Sakiewka była rzeczywiście królewską, bo opatrzona podwójną cyfrą H, wyhaftowaną na wierzchu i u spodu.
— To pięknie — mówił Chicot oglądając woreczek — to bardzo ładnie ze strony króla!.. Jego nazwisko, jego herby, nie można być wspaniałomyślniejszym i więcej próżnym. Ha!.. już go widzę nigdy nie przerobię!.. Ale słowo honoru daję!.. — mówił dalej Chicot, mocno mię to dziwi, że ten poczciwy król, niekazał na sakiewce wyhaftować listu, który mam zanieść do jego brata, oraz pokwitowania z odbioru. Po cóż kłopotać się mamy?.. dzisiaj cały świat polityczny używa świeżego powietrza; a więc i my czyńmy to samo. Ba!... gdyby zamordowano biednego Chicota, podobnie jak gońca, którego ten sam Henryk wyprawił do Rzymu do pana de Joyeuse, miałby jednym przyjacielem mniej i nic więcej; a w naszych czasach przyjaciele to rzecz tak pospolita, że można ich marnować. Ale dziej się wola Boża!.. Teraz przekonajmy się wiele mamy pieniędzy w sakiewce, potem obaczmy list... Sto talarów, właśnie tyle ile pożyczyłem u Gorenflota. Doprawdy to po królewsku. A! przepraszam, nie ubliżajmy, oto mała paczka...
a w niej hiszpańskie złoto... pięć kwadrupli. Co za grzeczność!.. co za delikatność!.. Henryk jest bardzo uprzejmy!.. doprawdy gdyby nie te zbyteczne cyfry i lilie, to bym mu za to posiał pocałunek serdeczny... Lecz ta sakiewka zawadza mi; zdaje mi się, że ptastwo przelatujące nad moją głową, bierze mię za królewskiego emisaryusza i drwi sobie ze mnie, a co gorsza, może wykryje mię przechodzącym.
Cbicot wypróżnił sakiewkę na rękę, wydobył z kieszeni zwyczajny płócienny woreczek Gorenflota, wsypał woń srebro i złoto mówiąc do pieniędzy:
— Możecie sobie razem spokojnie siedzieć moje dziatki, bo pochodzicie z jednego kraju.
A potem wydobywszy list, w jego miejsce włożył kamyk, ściągnął sakiewkę sznurkiem, zawiązał i jak procarz, cisnął ją w tuż płynącą Orgę.
Woda prysła; parę kół przesunęło się po jej spokojnej powierzchni i coraz bardziej rozszerzając się, znikło przy brzegu.
— Tyle dla mnie — rzekł Cbicot — teraz pracujmy dla Henryka.
I znowu wziął do ręki list, który był na ziemi położył, aby mógł cisnąć sakiewkę do rzeki.
Lecz drogą szedł osieł drzewem obładowany.
Wiodły go dwie kobiety, a szedł tak dumnie, jakby zamiast drzewa niósł relikwie.
Chicot szeroką dłonią przykrył list, i oparłszy ją o ziemię czekał, aż kobiety z osłem przejdą.
Skoro się znowu przekonał, że jest sam, rozdarł kopertę, z nieustraszoną spokojnością złamał pieczątkę, jakby szło o zwyczajne i do niego adresowane pismo.
Lotem kopertę i pieczęć zgniótł w rękach, również z kamykiem zawinął i wszystko razem posłał do wody za sakiewką.
— A teraz — powiedział Chicot — obaczmy styl.
Rozwinął list i czytał co następuje:
„Głęboka miłość jaką żywił ku tobie nasz wielce ukochany zmarły brat i król Karol IX, mieszka dotąd pod sklepieniami Luwru i uporczywie tkwi w sercu mojem.”
Chicot ukłonił się. „Dla togo to z niemałym wstrętem przychodzi mi mówić z tobą o nieprzyjemnych i smutnych rzeczach. Lecz wiem, że przeciwnemu losowi umiesz silnie stawiać czoło, to też bez dalszego namysłu udzielam ci to o czem się od ważnych i doświadczonych przyjaciół dowiedziałem.”
Chicot przerwał sobie i znowu się ukłonił.
„Z resztą, królewski interes nakazuje mi przekonać się o tem, a tym interesem jest mój i twój honor, bracie.
„Podobni jesteśmy do siebie z tego względu, żeśmy obaj nieprzyjaciółmi otoczeni. Chicot ci to wytłomaczy.”
— Chicotus explicabit!... — powiedział Chicot, a raczej coolvet, co daleko brzmi piękniej.
„Sługa twój, pan vice hrabia de Turenne, codziennie dostarcza gorszących wzorów twojemu dworowi. Boże zachowaj mię od wglądania w interesy twoje, dla innych powodów, jak dla twojego dobra i honoru; ale małżonka twoja, którą z wielkim żalem siostrą nazywam, powinnaby się sama o to troszczyć; czego jednak zgoła nie czyni.”
— O!., ho!.. — rzekł Chicot tłómacząc dalej po łacinie: Quaeque omittit facere,.To za mocno.
„Czuwaj zatem bracie, zaklinam, nad tem aby stosunki Małgorzaty z vice-hrabią Turenniuszem, ściśle związanym z wspólnymi nieprzyjaciółmi naszymi, nieprzyniosły hańby i krzywdy domowi Burbonów. Daj dobry przykład, skoro tylko przekonasz się o rzeczywistości faktu, a przekonaj się natychmiast, skoro wysłuchasz Chicota tłómaczącego ci list mój.”
— Statim atque audiveris Chicotum lilieras explicantem. Czytajmy dalej — rzekł Chicot.
„Smutną byłoby rzeczą, gdyby najmniejsze nawet podejrzenie ciążyło na prawości twojego następstwa, na tym nieoszacowanym punkcie, o którym mnie, bracie, Bóg myślić zabrania; bo ja, niestety!.. z góry już skazany jestem na to, abym nieodżył w potomności.”
„Winowajcy, których ci jako brat i król wskazuję, spotykają się po większej części w małym zamku zwanym Loignac; udają się tam pod pozorem polowania; wreszcie zamek ten jest ogniskiem intryg, którym panowie Gwizyusze obcymi nie są; bezwątpienia bowiem wiesz kochany Henryku, jak dziwną miłością siostra moja ścigała Henryka Gwizyusza i własnego brata mojego, pana d’Anjou, wówczas gdy sam jeszcze to nazwisko nosiłem i kiedy on nazywał się księciem d’Alençon.”
— Quo etquam irregulari amore sit prosecuta et Henricum Guisium et germanum meum, etc.
„Ściskam cię serdecznie i zalecam rady moje, z resztą gotów jestem pomagać ci zawsze i wszędzie. Tym czasem kieruj się radami Chicota, którego ci posyłam.”
— Age awctore Chicoto. Bravo!.. otóż jestem radcą królestwa Nawarry.
Chicot przeczytawszy list, ukrył głowę w obie dłonie.
— Hm!.. — rzekł — jak widzę, niebardzo przyjemne dano mi polecenie, to dowodzi, jak powiada Horatius Flaccus, że kto unika złego to w gorsze wpada. Doprawdy, wolę raczej pana de Mayenne. A jednak, pomijając tę jego przeklętą haftowaną sakiewkę, której mu darować nie mogę, przyznać należy, że list napisał zręcznie. W rzeczy samej, przypuszczając, że Henryk z Nawarry istotnie upieczony jest z ciasta, z jakiego zwykle mężów lepią, to list ten natychmiast poróżni go z żoną, Turenniuszem, księciem Andegaweńskim, Gwizyuszem, a nawet z Hiszpanią. Hm!.. skoro Henryk Walezyusz wie w Luwrze z taką, dokładnością co się dzieje w Pau u Henryka z Nawarry, to musi tam chyba jakiego komisanta utrzymywać, a ten komisant mocno Henryka zaintryguje.
Z drugiej strony znowu, doznam wielkich nieprzyjemności z powodu tego listu, jeżeli spotkam jakiego hiszpana, lotaryńgczyka, bearneńczyka lub flamandczyka, który przez ciekawość zapragnie dowiedzieć się, po co mię do Bearn przysłano.
Ba!... byłbym bardzo nieprzezorny, gdybym niemiał nadziei spotkać podobnych ciekawskich. Jeżeli się nie mylę, to pan Boromeusz mianowicie, sprawi mi jakąś niespodziankę.
Punkt drugi.
Czegóż pragnął Chicot, gdy prosił króla Henryka o poruczenie mu tego poselstwa?
Wszak tylko spokojność miał na celu.
A oto teraz, Chicot poróżni króla Nawarry z małżonką.
To wcale nie jest rzeczą Chicota, bo Chicot różniąc między sobą tak dostojne osoby, zrobi sobie nieprzyjaciół śmiertelnych a ci niedozwolą mu dosięgnąć szczęśliwie ośmdziesiątego roku życia.
Na honor, tem lepiej, bo młody tylko dobrze żyć może.
Ależ, jak mi Bóg miły, na jednoby mi wyszło czekać, aż mię pan de Mayenne nożem przebije.
Nie, gdyż za wszystko wzajemnością, odpłacać trzeba, taka zasada Chicota.
Chicot więc ruszy w dalszą drogę, ale Chicot ma rozum, Chicot będzie ostrożny, a tem samem prócz pieniędzy, nic więcej przy sobie mieć nie będzie, aby w razie zabicia Chicota, jemu samemu tylko krzywdę wyrządzono.
Chicot zatem ukończy rozpoczęte dzieło, to jest od początku do końca przetłómaczy ten piękny list po łacinie, i utkwi go sobie w pamięci, gdzie już wyryły się dwie jego części, potem kupi sobie konia, bo w istocie z Juvisy do Pau za nadto wiele razy trzeba postawić prawą nogę pierwej aniżeli lewą.
Lecz przedewszystkiem, Chicot podrze list przyjaciela swojego Henryka Walezyusza, na nieskończoną liczbę drobnych cząsteczek, i postara się, aby te cząstki do stanu atomów przywiedzione, rozbiegły się, jedne po rzece, drugie po powietrzu, aby reszta ich dostała się ziemi, naszej wspólnej matce, w której łono wszystko powraca.
Skoro Chicot ukończy to co zaczyna...
I przerwał sobie wykonywając swój plan podziału. Jedna część listu poszła z wodą, druga uleciała w powietrze, a trzecia znikła w dziurze umyślnie wykopanej nie nożem ani sztyletem, ale narzędziem, które to oboje zastąpić mogło, i które Chicot zawsze nosił za pasem.
Skończywszy, mówił znowu do siebie:
— Chicot jak najostrożniej ruszy w dalszą drogę, zje obiad w poczciwem mieście Corbeil, bo ma bardzo pusty żołądek. Ale tymczasem zajmie się łacińskiem ćwiczeniem, które zrobić postanowił, bo mu się zdaje, że coś arcy-ładnego utworzy.
Nagle Cbicot zatrzymał się; zmiarkował bowiem, że niepotrafi przełożyć na łacinę wyrazu Luwr i to go mocno niepokoiło.
Również musiał zmakaronizować wyraz Margot na Margota, jak to uczynił z wyrazem Chicot zmieniając go na Chicotus, ponieważ zważył, że aby się dobrze wyrazić, wypadało tłómaczyć Chicot przez Cbicot, a Margot przez Margot, co niebyłoby po łacinie ale po grecku. O wyrazie Margarita, niepomyślał wcale, bo według jego zdania, przekład niebyłby dokładny.
Cała ta łacina, ze swoją cycerońską czystością i składnią, zawiodła Chicota aż do Corbeil, przyjemnego miasteczka, w którem śmiały poseł przypatrzył się nieco cudom katedralnego patrona, oraz cudom piekarza, traktyernika i oberżysty, apetycznemi wyziewami przejmującego okolice katedry.
Nie opiszemy tu uczty, jaką sobie wyprawił, nie odmalujemy konia, którego kupił w stajni oberżysty, bobyśmy podejmowali się zbyt trudnego obowiązku; powiemy tylko, że uczta trwała dosyć długo, a koń miał tyle wad, że sumienne ich opisanie dostarczyłoby nam przedmiotu, do zapełnienia całego tomu.
Chicot przenocowawszy w Fontainebleau, nazajutrz wsiadł na swojego małego konika, który jednak musiał być dosyć mocny, skoro udźwignął tak słusznego mężczyznę; skręcił na prawo i przybył do wioski zwanej Orgewal.
Chętnie byłby jeszcze tego dnia przebył mil kilka, aby się ile możności oddalić od Paryża, lecz koń jego zaczął się tak często i tak nizko potykać, iż Chicot osądził, że koniecznie wypada mu odpocząć.
Z resztą oczy jego, zwykle tak wprawne, niezdołały nic dostrzedz na całej drodze.
Ludzie, wozy, rogatki nie wzbudzały w nim najmniejszego podejrzenia.
Jakkolwiek jednak Chicot zdawał się być bezpiecznym, niepolegał zupełnie na tem bezpieczeństwie, a czytelnicy nasi wiedzy, że pozorom wcale niewierzył.
Nim więc udał się na spoczynek i nim konia w stajni umieścił, pierwej starannie cały dom obejrzał.
Pokazywano mu pyszne pokoje o kilku schodach; lecz według zdania Chicota nietylko miały one za wiele drzwi, ale nadto owe drzwi niedobrze się zamykały.
Gospodarz kazał niedawno wyrestaurować wielki gabinet z jednemi tylko drzwiami na schody wychodzącemi; a drzwi te miały silny zamek wewnątrz.
Chicot wybrał sobie ten gabinet i tam kazał przyrządzić sobie łóżko.
Spróbował czy zamek dobrze spuszcza, pozasuwał rygle, i zadowolony, zjadł u siebie wieczerzę, niekazał zbierać ze stołu, pod pozorem, że Czasami w nocy głód mu dokucza, poczem rozebrał się, odzież poukładał na krześle i zamyślał położyć się do łóżka.
Lecz nim to uczynił, dla większej ostrożności, wydobył z odzieży sakiewkę, a raczej worek z pieniędzmi i wraz z poczciwą swoją, szpadą, umieścił pod poduszką.
Potem trzy razy powtórzył list na pamięć.
Stół służył mu niejako za wzmocnienie drzwi, jednak Chicot wszystko to uważał za niedostateczne. Wstał więc, wziął szafę w swoje silne ręce i szczelnie nią drzwi zastawił.
A tak przeciw wszelkiej napaści broniły go drzwi, szafa i stół.
Uważał, że w oberży prawie nikt nie mieszka i że gospodarz dosyć uczciwie wygląda.
Tego wieczoru wiatr wiał tak silny, że mógłby zedrzeć rogi wołowi; słyszano jak poblizkie drzewa trzeszczały z łoskotem, który podróżnego w cieplej izbie i dobrem łóżku spoczywającego, nader przyjemnie do snu kołysze.
I Chicot również, ukończywszy przygotowania obrony, zasnął rozkosznie, bo też w istocie miał łóżko miękko usłane i zabezpieczające człowieka od wszelkich nieprzyjemności, tak ze strony ludzi jako i zwierząt.
Chicot ukrył się pomiędzy szerokie zielone firanki i miękką puchową pierzynę, która miłem ciepłem ogrzała strudzone jego członki.
Wieczerzał podług przepisów Hippokratesa, to jest skromnie, a wypił tylko jednę butelkę wina.
Żołądek jego w przyzwoitej mierze napełniony, całemu ciału udzielał wrażenia dobrobytu, jakiego udziela nieomylnie ów grzeczny organ, który u wielu ludzi poczciwemi zwanych, miejsce serca zastępuje.
W pokoju świeciła lampa umieszczona na stole tuż przy łóżku Chicota, gdyż Chicot aby prędzej usnąć, czytał jakąś bardzo ciekawą i nową książkę, dzieło mera z Bordeaux, zwanego Montagne czy też Montaigne.
Książka ta była drukowana w Bordeaux roku 1581, a zawierała dwie pierwsze części dzieła, dosyć znanego później pod. tytułem „Essais”.
Była to książka tak zajmująca, że można ją było dwa razy jednego dnia przeczytać, ale zarazem ten miała przymiot, iż bynajmniej nie przerywała snu człowiekowi, który konno przebył piętnaście mil, a przy wieczerzy wypił butelkę dobrego wina.
Chicot wielce tę książkę szacował, bo osobiście znał jej autora, dlatego wychodząc z Paryża zabrał ją z sobą do kieszeni.
Kardynał du Perron przezwał ją brewiarzem uczciwych ludzi, a Chicot pod każdym względem umiejący ocenić gust i dowcip kardynała, chętnie książkę mera z Bordeaux za brewiarz uważał.
Mimo to jednak przy ósmym rozdziale usnął głęboko.
Lampa ciągle gorzała; drzwi zaparte szafą i stołem, ciągle były zamknięte, a szpada i talary ciągle pod poduszką leżały.
Święty Michał archanioł śpiąc na miejscu Chicota, niebyłby pomyślał o szatanie, choćby nawet słyszał lwa ryczącego po drugiej stronie drzwi mocno zaryglowanych.
Wspomnieliśmy, że na dworze wiał wiatr gwałtowny: syczenie tego olbrzymiego węża z przerażającą melodyą przeciskało się poprzez szczeliny drzwi i dziwnie deskami wstrząsało.
Wiatr najdoskonalej naśladuje a raczej najwyraźniej szydzi z ludzkiego głosu; już to piszczy jak dziecię kwilące, już silnemi podmuchy naśladuje gniew męża, spierającego się z żoną.
Chicot znał się na burzach, a w przeciągu godziny cały ten łoskot stał się dla niego żywiołem spokojności.
Walczył on przeciw wszelkiemu niepomiarkowaniu pory roku, gdyż od zimna broniła go kotara, a od wiatru chrapanie; lecz przez sen Chicot mniemał, że się burza powiększa a mianowicie dziwnym jakimś sposobem przybliża.
Nagle wicher z niepojętą siłą wstrząsa drzwiami, wyrywa zamek i zasuwy, popycha szafę, która tracąc równowagę upada na stół, obala go wraz z lampą a ta tłucze się i gaśnie.
Chicot umiał szybko przebudzić się z twardego snu i odzyskać przytomność, ta przytomność doradziła mu, że lepiej będzie zsunąć się za łóżko, aniżeli stanąć przed niem; gdy to czynił, jego zwinne ręce szybko sięgnęły na lewo po worek z pieniędzmi, a na prawo po szpadę.
Chicot otworzył oczy, ale ujrzał tylko noc głęboką, otworzył uszy i zdawało mu się, że wśród tej nocy najswobodniej walczą z sobą cztery wiatry, pragnąc jeden drugiemu wydrzeć całą izbę, począwszy od szafy coraz mocniej stół gniotącej, aż do krzeseł posuwających się i uderzających o inne sprzęty.
Ale w pośród tego hałasu, zdaje się Chicotowi, że cztery wiatry przybyły do niego pełne ciała i kości, i że ma do czynienia z Eurusem, Notusem, Akwilonem i Boreaszem we własnych ich osobach, z ich wzdętemi policzkami i grubemi nogami.
Pojąwszy, że trudna sprawa z bogami Olimpu, Chicot skurczył się między łóżkiem a ścianą, jak syn Oilei na widok srogiego jej gniewu, jak mówi Homer, lecz wymierzył ostrze swej szpady w stronę wiatru, a raczej wiatrów, tak aby mitologiczne osoby, skoro się nieznacznie ku niemu zbliżą, same się poprzebijały, niedbając o to czyli im nie zada rany podobnie jak Diomed Wenerze.
Po kilku chwilach szalonego hałasu, jakiego nigdy ucho ludzkie niesłyszało, Chicot korzystając z krótkiej spokojności, usiłował zagłuszyć rozpasano żywioły i zbyt głośno rozmawiające sprzęty, wołając:
Gwałtu! na pomoc!
Nakoniec sam przez się tak hałasował, iż żywioły ucichły, jakby usłyszały sławnego Neptuna, a po sześciu lub ośmiu minutach, w ciągu których Eurus, Notus, Boreasz i Akwilo niby swój odwrót odbywają, gospodarz wchodzi z latarnią i oświetla widownię.
Scena, na której powyższy dramat odegrano, opłakany widok przedstawia, bo mocno podobną jest do pola bitwy.
Ogromna szafa leżąc na zgniecionym stole, odsłania drzwi z zawiasów wysadzone, a trzymające się na jednym tylko ryglu i jak żagiel okrętowy powiewające; kilka krzeseł leży wywróconych do góry nogami; nakoniec fajans, którym stół ozdobiono, świeci niby gwiazdy po podłodze rozsypane.
— Ja tu chyba w piekle jestem!... — wola Chicot, poznając gospodarza przy świetle jego latarni.
— O! panie — wola gospodarz, spostrzegając tak okropne spustoszenie, o! panie, cóż się tu stało?
I wzniósł w niebo ręce wraz z latarnią.
— Ilu u ciebie szatanów mieszka, przyjacielu?... — ryknął Chicot.
— O! Chryste Jezu, co za pogoda!... — równie patetycznym tonem odpowiedział gospodarz.
— Czy tu u ciebie zamki wytrzymać nie mogą? czy twój dom z płótna? wolę raczej wyjść ztąd i pod gołem niebem nocować.
Chicot podniósł się i ze szpadą w ręku stanął za łóżkiem.
— O! biedne moje meble!... — westchnął gospodarz.
— A gdzież są moje suknie, co tu na krześle leżały?... — zawołał Chicot.
— Pańskie suknie, kochany panie — naiwnie odparł gospodarz, jeżeli tu były to i dotąd być muszą.
— Jakto, jeżeli były; czy nie myślisz przypadkiem, że wczoraj przyszedłem w ubiorze w jakim mię teraz widzisz?... — rzekł Chicot.
I nadaremnie usiłował okryć się swą lekką tuniką.
— Dla Boga! panie — odparł gospodarz niewiedząc jak odpowiedzieć na ten argument, przecież wiem dobrze, że pan byłeś ubrany.
— Twoje szczęście, że to pamiętasz.
— Ale...
— Ale co?...
— Wiatr wszystko otworzył, wszystko rozproszył.
— A! to mi racya!
— Przecież pan sam widzisz — rzekł gospodarz.
— Jednak mój kochany, posłuchaj mię i uważaj dobrze co ci powiem — dodał Chicot. Jeżeli wiatr dokąd wchodzi, a tutaj wejść musiał, prawda? aby narobić tego nieporządku...
— Bezwątpienia.
— Otóż! jeżeli wiatr dokąd wchodzi, to wchodzi z zewnątrz?
— Niezawodnie panie.
— Niezaprzeczasz temu?
— Nie, chyba byłbym głupim.
— Otóż! wiatr wchodząc tutaj, musiał przyprowadzić do mojego pokoju czyjeś insze suknie i zostawić je w miejsce moich, które niewiem gdzie poniósł.
— Zapewne, tak się przynajmniej zdaje. Ale tu istnieją widoczne dowody, że się inaczej stało.
— Słuchaj-no, kmotrze — powiedział Chicot, badawczem okiem zmierzywszy podłogę — a którędy tu wiatr dostał się do mnie?...
— Co pan mówi?...
— Pytam, zkąd się wiatr tutaj dostał?..
— Z północy, panie, z północy.
— No, to widać, że po błocie chodził, bo oto zostały na podłodze ślady jego trzewików.
W rzeczy samej, Chicot pokazał gospodarzowi świeże ślady zabłoconego obuwia.
Gospodarz zbladł.
— Teraz, mój kochany — rzekł Chicot — muszę ci poradzić, abyś miał na oku tego rodzaju wiatry, przybywające do twojej oberży, które wysadzają drzwi, dostają się do pokojów i unoszą z sobą odzież podróżnych.
Gospodarz cofnął się o parę kroków, aby mu poobalane sprzęty niezawadzały i aby znalazł czemprędzej drogę na korytarz, a gdy się przekonał, że już odwrót ma zabezpieczony, rzekł:
— Dlaczegóż mię pan złodziejem nazywasz?...
— Cóż to się z twoją poczciwą twarzą zrobiło?.. — spytał Chicot — czemu zmieniłeś się tak nagle?...
— Zmieniłem się, bo mię pan znieważasz.
— Ja!
— Zapewne, pan mię złodziejem nazywasz... — daleko głośniej, a nawet groźnie odparł gospodarz.
— Nazywam cię złodziejem, bo zdaje mi się, żeś odpowiedzialny za moje rzeczy, a nie możesz zaprzeczyć, iż mi te rzeczy skradziono?
Teraz Chicot, jak fechmistrz, próbujący siły swojego przeciwnika, pogroził gospodarzowi.
— Hola!... — zawołał gospodarz — hej!... chodźcie no tu do mnie!..
Na ten głos czterej ludzie zbrojni w kije, pokazali się na schodach.
— A!... otóż Eurus, Notus, Aquilo i Boreasz — rzekł Chicot. — Do pioruna!... skoro się sposobność nastręcza, ogołocę ziemię z północnego wiatru; wyświadczę ludzkości prawdziwą przysługę, bo wówczas wieczna wiosna panować będzie.
I długą swoją szpadą tak silnie natarł ku najbliższemu napastnikowi, iż byłby go na wylot przeszył, gdyby ten nieskoczył wstecz z prawdziwą lekkością Eolowego syna.
Nieszczęściem, odskakując patrzył na Chicota, a tem samem niemógł patrzeć po za siebie, upadł więc jak długi na schody i z wielkim łoskotem na dół się stoczył.
Ten wypadek dał znak do odwrotu trzem innym, którzy natychmiast znikli jak widma, w otwierającej się za niemi przepaści.
Jednak ostatni z nich miał czas coś szepnąć gospodarzowi do ucha.
— Dobrze już, dobrze! — mruknął tenże — pańskie suknie znajdą się.
— I owszem! ja też nic więcej nieżądam.
— Już je tu panu przyniosę.
— Bardzo proszę, bo zdaje mi się, że mam racyę, jeżeli nieżyczę sobie chodzić nago.
Rzeczywiście przyniesiono odzież, ale mocno zniszczoną.
— O! ho!.. — rzekł Chicot — w twoich schodach musi być ćwieków wiele. Niech dyabli wezmą te wiatry... Ale wracam ci honor, mój gospodarzu, bo i jakże cię mogłem mieć w podejrzeniu?.. tak uczciwie wyglądasz!..
Gospodarz uśmiechnął się przyjemnie.
— A teraz — rzekł — zapewne pan znowu zaśniesz?..
— Nie, dziękuję, już dosyć spałem.
— Cóż pan zatem czynić zamyślasz?...
— Będziesz łaskaw pożyczyć mi swojej latarni, a ja przy niej czytać będę — równie przyjaźnie odparł Chicot.
Gospodarz nic nie mówiąc, podał latarnię Chicotowi i wyszedł.
Chicot znowu drzwi zastawił szafą i położył się na łóżku.
Noc była spokojna, a wiatr ucichł, jakby szpada Chicota dosięgła naczynia, które go zawierało.
O świcie, ambasador zażądał swojego konia, zapłacił należność i wyjechał, mówiąc:
— Obaczymy co będzie dzisiaj wieczorem.
Chicot przez cały ranek winszował sobie, że w ciągu zeszłej nocy pełnej doświadczeń, zimną krew zachować potrafił.
— Ale — pomyślał — starego wilka niezłapiesz dwa razy w te same sidła; możesz się zatem na pewno spodziewać, że dla mnie wymyślą jakie nowe dyabelstwo; miejmyż się więc na baczności.
W skutek rozumowania tak roztropnego, Chicot przez cały dzień odbył marsz, jakimby nawet Xenofont w swoim odwrocie z dziesięciu tysiącami, unieśmiertelnić się był pragnął.
Każde drzewo, każde wzniesienie, każdy mur służył mu za punkt obserwacyjny, lub za naturalną fortyfikacyę.
A nawet w drodze pozawierał przymierza, jeżeli niezaczepne, to przynajmniej odporne.
W rzeczy samej, czterej pulchni kupcy z Paryża, którzy jechali do Orleanu dla zamówienia konfitur dla Colignaca i do Limoges po suszone owoce, raczyli przyjąć towarzystwo Chicota, który oświadczył, że jest szewcem z Bordeaux wracającym do domu po załatwieniu interesów.
A ponieważ Chicot, jako rodowity gaskończyk, wtedy tylko zapominał właściwego sobie akcentu, gdy mu brak jego koniecznie był potrzebnym, nie wzbudzał więc w swoich współpodróżnikach nieufności żadnej.
Całe ich grono składało się z pięciu panów i czterech komisantów, a równie z powodu ducha jak i z powodu liczby niezasługiwało na wzgardę, gdyż od czasu Ligi obyczaje kupców paryzkich, przesiąknięte były wojowniczością.
Nie powiemy, że Chicot wielce szacował odwagę towarzyszy swoich, ale wyznamy, że przysłowie: iż trzech tchórzów razem nie tyle boją się, niż jeden odważny, wielką jest prawdą.
Chicot więc przestał bać się, skoro ujrzał obok siebie czterech tchórzów, a nawet odtąd wcale się nie oglądał, chociaż czynił to pierwej dla przekonania, kto za nim zdąża.
Takim sposobem, nasi podróżni w pośród rozmów o polityce i mnóstwa przechwałek, przybyli do miasta oznaczonego na wieczerzę i nocleg.
Najedli się, napili i rozeszli po swoich stancyach.
Podczas wieczerzy Chicot nie szczędził ani żartów, któremi bawił towarzyszy, ani też muszkatu i burgunda, które mu ciągle ducha dodawały. To też dostało się tam wszystkim kupcom, to jest wolnym ludziom, bądź do króla Francyi, bądź do królów Lotaryngii, Flandryi, Nawarry i innych należącym.
Poczem Chicot udał się na spoczynek, przyrzekłszy czterem kupcom, że im nazajutrz w dalszej podróży towarzyszyć będzie, gdy go w tryumfie wszyscy do sypialni odprowadzali.
Pan Chicot wypoczywał spokojnie, strzeżony jak książę przez czterech podróżnych, których stancye poprzedzały jego stancyę, znajdującą się na końcu korytarza, a tem samem od wszelkiej napaści bronioną.
Że zaś w owym czasie drogi na prawdę niebyły bezpieczne, nawet dla osób jedynie we własnych interesach podróżujących, każdy przeto zapewnił sobie pomoc sąsiada na przypadek nieszczęścia.
Rozumie się, że Chicot, chociaż nieopowiadał przygód swoich z wczorajszej nocy, pierwszy jednak podał wniosek do zredagowania tego artykułu przymierza, co też jednozgodnie przyjęto.
Nieuchybiając więc wrodzonej roztropności, mógł położyć się i usnął, tem bardziej, że przez ostrożność, pierwej starannie obejrzał cały pokój, zamknął drzwi na klucz, zamknął okiennicę u jednego okna, a niepotrzebujemy wspominać, że nawet pukał w ściany, które wszędzie wydały dźwięk zadawalający.
Wszakże zaraz w pierwszym śnie wydarzył mu się przypadek, któregoby nawet sam sfinks mimo całej przenikliwości swojej, nie mógł był przewidzieć; bo też wyraźnie szatan postanowił wdać się w sprawy Chicota, a szatan przebieglejszy niż wszystkie sfinksy na świecie.
Około pół do dziesiątej, ktoś bojaźliwie zapukał do drzwi komisantów, którzy wszyscy czterej spali razem w izdebce położonej nad korytarzem ich pryncypałów. Jeden z nich dosyć zagniewany otworzył i spotkał się oko w oko z gospodarzem.
— Moi panowie — rzekł tenże, z radością widzę żeście się pokładli zupełnie ubrani; pragnę wyświadczyć wam wielką przysługę. Wasi pryncypałowie przy wieczerzy za nadto zapalczywie rozmawiali o polityce. Zdaje się, że któryś z urzędników miejskich słyszał tę rozmowę i wszystko merowi opowiedział. Otóż, nasze miasto pragnie uchodzić za bardzo wierne, dlatego mer przysłał tu straż, która zabrała waszych patronów i zaprowadziła do ratusza dla wytłomaczenia się. Więzienie leży tuż przy ratuszu, a więc moje chłopcy, siadajcie na wasze muły i dalej w nogi, pryncypałowie zawsze was dopędzą.
Czterej komisanci podskoczyli jak kozły, zbiegli czem prędzej ze schodów, przerażeni posiadali na muły i ruszyli ku Paryżowi, poprzednio zobowiązawszy gospodarza, aby uwiadomił pryncypałów, skoro wrócą do oberży, w którą stronę odjechali.
Gdy się to działo i gdy gospodarz przekonał się, iż komisanci zniknęli na rogu ulicy, poszedł on dalej i z równą ostrożnością zapukał do pierwszych drzwi na korytarzu.
Ale tak dobrze zapukał, iż pierwszy kupiec głosem stentora spytał:
— Kto tam?
— Cicho! nieszczęśliwy!... — odparł gospodarz — chodź do drzwi ale na palcach.
Kupiec usłuchał, ale że był człowiekiem roztropnym, przyłożył ucho do drzwi i nieotwierając spytał znowu:
— Kto jesteś?
— Alboż nie poznajesz głosu twojego gospodarza?
— Prawda, poznaję; cóż tam nowego, dla Boga?
— Oto przy wieczerzy za nadto swobodnie rozmawialiście o królu i ktoś o tem doniósł merowi, który tu przysłał straż po was. Na szczęście wskazałem jej pokój waszych komisantów, których uwięziono zamiast was.
— O! ho! czegóż to ja się dowiaduję?... — rzekł kupiec.
— Najczystszej i najrzetelniejszej prawdy! Spiesz się zatem i zmykaj póki jeszcze schody wolne...
— A moi towarzysze?
— O! już nie czas uprzedzać ich.
— Biedni ludzie! Kupiec ubrał się czemprędzej.
Tymczasem, gospodarz niby nagle dobrą myślą przejęty, zapukał w przepierzenie oddzielające drugiego kupca od pierwszego.
— Drugi obudzony temi samemi słowy i tą samą bajką, z lekka otworzył drzwi, trzeci obudzony podobnie jak drugi, zawołał na czwartego, poczcm wszyscy czterej lekkcy jak stado jaskółek, znikli wznosząc ręce w niebo i idąc na palcach.
— Biedny szewc — mówili sobie, wszystko się na nim skrupi; ale prawda, że on najwięcej wygadywał. Na honor! niech się strzeże, bo gospodarz niemiał czasu uprzedzić go podobnie jak nas!
W rzeczy samej, pan Chicot, jak łatwo domyśleć się, o niczem niewiedział, i podczas gdy kupcy umykali polecając go Bogu, spał jak najsmaczniej.
Gospodarz przekonał się o tem słuchając podedrzwiami; następnie zszedł do dolnej izby, której drzwi starannie zamknięte, za danym przezeń znakiem, otworzyły się.
Zdjął czapkę i wszedł.
W sali znajdowało się sześciu zbrojnych, którym jeden z nich zdawał się przewodzić.
— I cóż?... — zapytał tenże.
— Panie oficerze! punktualnie wykonałem dany mi rozkaz.
— W oberży twojej już niema nikogo?
— Zupełnie nikogo.
— A wskazana ci osoba ani ostrzeżona ani przebudzona?
— Ani jedno ani drugie.
— Panie gospodarzu, wiadomo ci w czyjem imieniu działamy; wiadomo jakiej sprawie służymy, bo sam jesteś obrońcą tej sprawy.
— Tak, hezwątpienia panie oficerze, to też widzisz pan, że dla dochowania przysięgi, poświęciłem pieniądze, które byłbym od moich gości zarobił, ale w tej przysiędze powiedziano: „Poświęcę moje dobro dla obrony świętej katolickiej wiary”.
— I moje życie!... zapomniałeś o tym wyrazie — rzekł oficer wyniośle.
— Dla Boga!... — zawołał gospodarz załamując ręce, alboż i mojego życia żądacie? Ja mam żonę i dzieci!
— Wtenczas tylko zażądamy życia twojego, jeżeli nie zechcesz być ślepo posłusznym rozkazom naszym.
— O! o to możesz pan być spokojny.
— Skoro tak, idź spać; zamknij drzwi, a cokolwiek byś słyszał lub widział, nie wychodź, choćby dom twój miał gorzeć i walić się na twoję głowę. Widzisz, że masz łatwą rolę.
— Biada mi! biada, jestem zrujnowany — mruknął gospodarz.
— Polecono mi, abym cię wynagrodził — rzekł oficer — weź te trzydzieści talarów.
— Mój dom na trzydzieści talarów oszacowany!... a!... ja nieszczęśliwy!.. — jęknął gospodarz.
— Dla Boga!... ty płakso nieznośny, nawet ci żadnej szyby nie wybijemy... Pfe, jakże nędznych obrońców ma święta Liga!
Gospodarz wyszedł i zamknął się jak parlamentarz uprzedzony o mającym nastąpić rabunku miasta.
Wtedy oficer rozkazał dwom najlepiej uzbrojonym żołnierzom, aby stanęli pod oknem Chicota, sam zaś z trzema pozostałymi żołnierzami, poszedł do izby biednego szewca, jak go nazywali towarzysze podróży, daleko już za miastem będący.
— Wiecie jaki rozkaz mamy?... — rzekł oficer.
— Jeżeli otworzy, pozwoli zrewidować się, a znajdziemy przy nim to, czego szukamy, nie trzeba mu czynić żadnej przykrości; lecz w przeciwnym razie, potrzebne będzie dzielne pchnięcie sztyletem, sztyletem, rozumiecie?... broń Boże użyć pistoletu lub muszkietu. Z resztą jest nas czterech przeciw jednemu.
Przyszli po de drzwi.
Oficer zapukał.
— Kto tam?... — zapytał nagle przebudzony Chicot.
— Do licha!.. trzeba tu mądrze postąpić — rzekł oficer do swoich ludzi.
— To my, kupcy — powiedział — pańscy przyjaciele, mamy panu coś ważnego oznajmić.
— O! ho!.. — odparł Chicot — widać żeście pochrypli po wczorajszym winie, moi panowie.
Oficer złagodził głos i rzekł najprzyjaźniej:
— Ale otwórz-no przyjacielu.
— Do pioruna!... was coś zdaleka czuć żołnierstwem, moi panowie kupcy! — rzekł Chicot.
— A!.. niechcesz otwierać!.. — zawołał zniecierpliwiony oficer — dalej, wybić drzwi.
Chicot pobiegł do okna, otworzył je i ujrzał na dole dwa gołe pałasze.
— Jestem pojmany — zawołał.
— A!... ha!... kmotrze — powiedział oficer, słysząc łoskot otwierającego się okna, boisz się niebezpiecznego skoku, słusznie, bardzo słusznie; a więc otwórz!
— Na honor nie otworzę! — odparł Chicot. Drzwi mocne, a jak narobicie hałasu, to mi ktoś w pomoc przybędzie.
Oficer na głos się roześmiał i rozkazał żołnierzom, aby zawiasy wyrwali.
— Głupcze!.. — powiedział — sądzisz żeśmy ci pomoc zostawili? Nie uwodź się tą nadzieją, jesteś sam, a zatem zgubiony!... No, już nic nie pomoże... Dalej, wy, do roboty!
Chicot usłyszał jak po trzykroć kolbami muszkietów we drzwi ugodzono.
— Tutaj — rzekł — są trzy muszkiety i jeden oficer; na dole zaś tylko dwa pałasze, a piętnaście stóp skoku to drobnostka. Wolę pałasze niż muszkiety.
Przywiązał worek do pasa, i bez namysłu wszedł na framugę okna, trzymając szpadę w ręku.
Dwaj żołnierze na dole stojący nadstawili ostrza swoich pałaszy.
Lecz Chicot dobrze wszystko przewidział.
Człowiek, chociażby nawet był Goliatem, niebędzie nigdy czekał, aż spadnie na niego drugi, chociażby nawet pigmejczyk, i spadając albo jego albo siebie zabije.
Żołnierze zatem zmienili taktykę i cofnęli się, postanowiwszy uderzyć na Chicota, skoro upadnie.
Tego się właśnie gaskończyk spodziewał.
Skoczył zręcznie na palce i przysiadł, natychmiast jeden żołnierz wymierzył mu tak silne pchnięcie, że mógłby niem mur przebić.
Ale Chicot nieraczył nawet odeprzeć tego pchnięcia, i owszem nadstawił piersi, lecz dzięki żelaznej koszuli, pałasz nieprzyjaciela jak szkło się skruszył.
— On w pancerzu! — rzekł żołnierz.
— Zgadłeś!... — rzekł Chicot, i za jednym zamachem rozpłatał mu czaszkę.
Drugi żołnierz zaczął krzyczeć i wcale się nie opierał napaści Chicota.
Na nieszczęście nieumiał nawet tyle bronić się, co Jakób Clement.
Chicot więc za drugiem pchnięciem położył go obok towarzysza.
Tak więc gdy wysadzono drzwi, oficer wyjrzawszy przez okno, spostrzegł tylko swoich obu żołnierzy we krwi się nurzających.
O pięćdziesiąt kroków dalej, Chicot dosyć spokojnie uciekał.
— Do szatana! — zawołał oficer — on się żelaza nie boi.
— Prawda, ale ołowiem można mu dogodzić — powiedział jeden żołnierz, celując.
— Waryacie! — zawołał oficer, wytrącając mu muszkiet — nierób hałasu! obudzisz całe miasto; my go jutro znajdziemy.
— Trzeba było czterech ludzi postawić na dole — filozoficznie powiedział drugi żołnierz — a dwóch tylko wziąć na górę.
— Głupiś! — odparł oficer.
— Obaczymy, o kim to książę powie — na pociechę mruknął sobie żołnierz pod nosem.
I spuścił muszkiet do nogi.
Chicot dlatego tak niedbale uciekał, że był w Etampe, to jest w mieście, w pośród ludności, pod opieką pewnej liczby urzędników, którzy za najpierwszem jego żądaniem, byliby nadali bieg sprawiedliwości i samego nawet księcia Gwizyusza uwięzili.
Przeciwnicy jego nawzajem poznali, że się znajdują w zbyt przykrem położeniu, a jak widzieliśmy, oficer niezważając na ucieczkę Chicota, zabronił żołnierzom używać broni palnej.
Dla tej samej przyczyny wstrzymał się od ścigania Chicota, który w takim razie byłby swoim wrzaskiem miasto całe rozbudził.
Tak więc mały, o trzecią część zmniejszony hufiec, zniknął w ciemności. zostawiając, dla mniejszego skompromitowania się, obu zabitych, nieodbierając im broni umyślnie, iżby mniemano, że polegli w walce pojedynczej.
Chicot w całej okolicy nadaremnie szukał swoich kupców i ich komisantów, a przypuszczając, że ci z którymi miał do czynienia, po chybionym celu, pewno w mieście niepozostali, osądził, że dobra taktyka jemu przeciwnie nakazuje w niem pozostać.
Co większa, gdy obszedł znaczną, część miasta i z rogu jednej ulicy usłyszał tentent oddalających się koni, ośmielił się wrócić do oberży.
Gospodarz jeszcze niezdołał był odzyskać zimnej krwi; pozwolił mu zatem osiodłać konia, patrząc nań osłupiały, jakby na jakie zjawisko.
Chicot korzystał z przychylnej osłupiałości i niezapłacił wydatków, o które też gospodarz wcale nie myślał się upominać.
Potem Chicot poszedł dokończyć noc w głównej izbie innej oberży, w pośród pijaków, którzy niedomyślali się zgoła, że ten wielki nieznajomy z uśmiechającem się obliczem, uprzejmą miną, tylko co nie został zabity, a sam niedawno zabił dwóch ludzi.
O świcie Chicot był już na głównym trakcie, pełen co chwila wzrastającej niespokojności. Z dwóch napaści wybrnął szczęśliwie, ale trzecia mogła być zgubną dla niego.
W tej chwili byłby zawarł pokój ze wszystkimi Gwizyuszami, byłby im opowiadał wszystkie ramotki, które tak doskonale układać umiał.
Ale każdy krzak wzbudzał w nim nieopisaną trwogę, każdy rów dreszczem przejmował całe ciało jego, a na widok każdego muru, chciał się wracać.
Kiedy niekiedy postanawiał, że przybywszy do Orleanu, wyprawi do króla gońca, z prośbą o wyznaczenie mu eskorty od miasta do miasta.
Lecz gdy aż do Orleanu, droga była zupełnie pusta i bezpieczna, Chicot pomyślał iż bezpotrzebnie uchodziłby za tchórza, że może stracić dobrą opinię u króla i że eskorta będzie dlań uciążliwą. Wreszcie pominął już sto rowów, pięćdziesiąt płotów, dwadzieścia murów i dziesięć krzaków, i ani pomiędzy głęźmi ani pod kamieniami niedostrzegł nic niebezpiecznego.
Lecz za Orleanem uczuł Chicot, że go coraz większa trwoga ogarnia. Nadchodziła godzina czwarta z południa, a tem samem i wieczór.
Po obu stronach idącej pod górę drogi, wznosiły się gęste zarośla.
Podróżny, odbijając od siwawej drogi, wyglądał niby czarny punkt na tarczy, dla każdego ktoby zapragnął potraktować go kulą z muszkietu.
Nagle, Chicot usłyszał w dali łoskot jakiś podobny do tententu galopujących koni.
Obejrzał się i pod górą, na którą już do połowy wjechał, ujrzał cwałem pędzących ku sobie jeźdźców.
Porachował, było ich siedmiu. Czterej mieli muszkiety, a przy zachodzącem słońcu lufa każdego wyglądała jak krew czerwona.
Konie tych jeźdźców coraz bardziej przybliżały się do konia Chicota, który zresztą nie myślał przyspieszać biegu, gdyż to w razie napaści mogłoby pozbawić go niektórych środków obrony.
Poprzestał więc na tem tylko, że konia w gzygzak prowadził, tak aby przeciwnicy nigdy go dobrze na cel wziąć niemogli.
Chicot uciekł się do tego wybiegu z całą znajomością muszkietów i muszkieterów, gdyż w chwili gdy jeźdzcy znajdowali się już tylko o pięćdziesiąt kroków od niego, przywitano go czterema strzałami a z tych trzy w rozmaitym kierunku przeleciały mu nad głową.
Przewidując te strzały, Chicot z góry już był sobie pewien plan nakreślił. Usłyszawszy świst kul, puścił cugle i zsunął się z konia na ziemię, wszakże niezapomniał wydobyć szpady, a w lewej ręce trzymał sztylet ostry jak brzytwa, a szpiczasty jak igła.
Spadł więc z konia, powtarzamy, tak, że na nogach przysiadł jak na sprężynach, na każde zawołanie wytężyć się gotowych; głowę zaś zasłonił piersią swojego konia.
Grupa jezdnych wydała okrzyk radości, widząc że Chicot upadł i sądząc że poległ.
— A niemówiłem ci niedołęgo — powiedziały galopem nadciągający i zamaskowany jeździec — dotąd wszystko ci się nieudawało, bo nie słuchałeś moich rozkazów; ale teraz widzisz go, że leży. Zabity czy żywy, zrewidować go natychmiast, a jeśli się rusza, pardonu niedawać.
— Dobrze panie — z uszanowaniem odpowiedział jeden z jeźdzców.
Zsiedli z koni, oprócz jednego żołnierza, który zebrawszy cugle trzymał inne konie.
Chicot wcale nie był pobożnym; lecz, w podobnej chwili przypomniał sobie, że jest Pan Bóg w niebic, że ten Pan Bóg otwiera mu swoje ramiona, i że za pięć minut może jako grzesznik stanie przed sędzią.
Cicho i żarliwie odmówił modlitwę, której zapewne wysłuchano w niebie.
Dwaj żołnierze z dobytemi pałaszami przystąpili ku niemu, a z jęków jego wnieśli, że żyje jeszcze.
Ale że Chicot nieruszał się i wcale do obrony niezabierał, gorliwszy zatem nieostrożnie przystąpił ku niemu tak, że go Chicot lewą ręką mógł dosięgnąć; natychmiast sztylet jakby sprężyną pchnięty, wszedł mu w gardło aż po rękojeść.
Jednocześnie połowa szpady, którą Chicot trzymał w prawej dłoni, znikła w żebrach drugiego jeźdzca, który chciał uciekać.
— Zdrada!.. — zawołał przywódca. Nabić muszkiety, bo ten łotr żyje jeszcze.
— Zapewne, że jeszcze żyję — odparł Chicot, a błyskawice z oczu jego trysnęły. I szybki jak myśl sama, wpadł na przywódcę, pragnąc mu zedrzeć maskę.
Ale wnet natarli nań dwaj żołnierze, od których uwolnił się rozcinając jednemu nogę, dzielnym razem szabli swojej.
— Strzelać dzieci! strzelać żywo! — zawołał przywódca.
— Wprzód nim broń nabijecie — odparł Chicot — rozpruję ci wnętrzności zbójco, i obetnę taśmy twojej maski, ażebym wiedział kto jesteś.
— Broń się, mój panie, broń dobrze, a ja ci dopomogę — rzekł jakiś głos, który Chicot wziął za pochodzący z nieba.
Był to głos pięknego młodzieńca, jadącego na dzielnym karym koniu. W obu rękach trzymał on pistolety i wołał na Chicota:
— Schyl się pan, schyl się, do pioruna!.. ależ schyl się.
Chicot usłuchał.
Pistolet wystrzelił i jeden żołnierz padł rozciągnięty u nóg Chicota, wypuszczając pałasz z ręki.
Tymczasem konie niepokoiły się. Trzej pozostali przy życiu jeźdzcy chcieli wskoczyć na siodła, lecz nadaremnie; młodzieniec strzelił pomiędzy nich i znowu obalił jednego.
— Dwóch przeciwko dwóm — rzekł Chicot; wspaniałomyślny wybawco, bierz twojego a oto mój.
I wpadł na zamaskowanego jeźdzca, który drżąc z wściekłości lub trwogi, mimo to stawił mu czoło, jak człowiek biegły w sztuce władania orężem.
Ze swojej strony młodzieniec schwycił swojego przeciwnika za gardło i cisnął go o ziemię nawet szpady niedobywając, ale dusił go jak owcę do zarżnięcia przygotowaną.
Chicot widząc się wobec jednego tylko przeciwnika, odzyskał zimną krew, a tem samem i przewagę.
Dzielnie natarł na przeciwnika, człowieka dosyć pełnej budowy ciała, wparł go w rów i w oka mgnieniu bok mu przeszył.
Przeciwnik upadł.
Chicot nastąpił nogą na szpadę zwyciężonego, niedopuszczając aby ją znowu pochwycił, a sztyletem obcinając maskę — zawołał:
— Pan de Mayenne?... Tego się właśnie spodziewałem.
Książę nieodpowiedział; omdlał, już z powodu upływu krwi, już z powodu upadku.
Chicot potarł nos, co czynił zwykle gdy miał przystąpić do czegoś ważnego, a po chwilowym namyśle, zawinął rękawy, wziął swój szeroki sztylet i przystąpił do księcia pragnąc mu po prostu głowę uciąć.
Lecz natychmiast poczuł, że czyjaś żelazna dłoń ściska jego rękę i usłyszał głos mówiący mu:
— Wstrzymaj się, panie, przeciwnika leżącego na ziemi nikt nie zabija.
— Młodzieńcze — odparł Chicot — prawda, że mi życie ocaliłeś i dziękuję ci za to z całego serca; lecz przyjmij odemnie małą nauczkę, wielce pożyteczną w obecnych czasach moralnego rozprzężenia. Skoro kto w ciągu trzech dni wytrzyma trzy napaści; skoro trzy razy zostaje w niebezpieczeństwie; skoro nieostygła jeszcze na nim krew nieprzyjaciół, którzy doń strzelali bez żadnego wyzwania z jego strony, jakby do wilka wściekłego, wtedy młodzieńcze, pozwól niech ci to powiem, taki człowiek śmiało uczynić może to, co ja uczynić pragnę.
I znowu Chicot ujął swego nieprzyjaciela za gardło, pragnąc zamiaru dokonać.
Ale i teraz jeszcze młodzieniec wstrzymał go.
— Przynajmniej dopóki ja tu jestem, pan tego nie uczynisz. Krwi płynącej już z rany jaką pan zadałeś, w ten sposób do reszty wytaczać nie wolno.
— Ba!... — rzekł zdziwiony Chicot — miałżebyś pan znać tego nędznika?
— Tym nędznikiem jest książę de Mayenne, wielkością wyrównywający wielu królom.
— To go właśnie gorzej potępia — ponuro rzekł Chicot — a pan kto jesteś?
— Jestem ten, który panu ocalił życie — zimno odparł młodzieniec.
— I który, jeżeli się nie mylę, przed trzema dniami przy Charenton, oddał mi list króla?
— Tak jest.
— A więc pan służysz królowi?
— Mam ten zaszczyt — kłaniając się odpowiedział młodzieniec.
— I służąc królowi oszczędzasz pana de Mayenne?... Do licha!... pozwól sobie powiedzieć mój panie, że dobry sługa wcale tak niepostępuje.
— Owszem panie, ja sądzę, że właśnie w tej chwili najlepiej królowi usługuję.
— Być może — smutnie odparł Chicot — być może, ale tu nie czas filozofować. Jakże pana nazywają?
— Ernauton de Carmainges — odrzekł, kłaniając się.
— No, panie Ernauton, cóż teraz poczniemy z tym klocem, bo co do mnie, uprzedzam, że ruszam dalej.
— Będę czuwał nad panem de Mayenne — odparł młodzieniec.
— A z towarzyszem, który tam słucha, co uczynisz?
— Zdaje mi się, że ten biedak nic nie słyszy, tak go dobrze zdusiłem, iż omdlał.
— No, panie de Carmainges, dzisiaj ocaliłeś mi życie, ale na przyszłość dyabelnie je kompromitujesz.
— Czynię co powinienem, a przyszłość od Boga zawisła.
— Niech się zatem stanie zadosyć pańskiemu żądaniu. Zresztą niechcę zabijać tego człowieka, gdy się bronić niemoże, chociaż jest to mój najzawziętszy nieprzyjaciel. Żegnam cię więc mój panie.
I Chicot ścisnął dłoń Ernautona.
— Może on ma słuszność — dodał idąc po swojego konia.
Ale zatrzymał się i wróciwszy rzekł:
— Pan tu masz siedm dobrych koni; zdaje mi się, że na cztery zapracowałem; pomóż mi pan zatem wybrać jednego... Zapewne pan się znasz na koniach?
— Weź pan mojego — odpowiedział Ernauton, wiem co on potrafi.
— O!.. to za wielka wspaniałomyślność, zachowaj go pan dla siebie.
— Nie ja nie potrzebuję tak prędko jechać, jak pan.
Chicot nie dał się długo prosić, wsiadł na konia Ernautona de Carmainges i znikł jak cień na drodze.
Ernauton pozostawszy na polu bitwy, niewiedział co począć z obu nieprzyjaciółmi, którzy w objęciach jego wnet przytomność odzyskali.
Że jednak nie potrzebował obawiać się, aby mu zbiegli i gdy przypuszczać należało, iż pan Robert Briquet (pamiętajmy, że Ernauton znał Chicota pod tem nazwiskiem) niewróci i niedobije ich, młodzieniec zaczął szukać pomocy i znalazł ją wkrótce na tejże drodze.
Wóz, który zapewne minął się z pędzącym Chicotem, pokazał się wyraźnie na wierzchołku góry, odstając od czerwonego tła nieba, które rozogniły promienie słońca zachodzącego.
Dwa woły ciągnęły ten wóz, przy wołach szedł wieśniak.
Ernauton zbliżył się do niego, a przerażony wieśniak miał wielką, ochotę porzucić wóz i uciec w krzaki, lecz Ernauton wstrzymał go i opowiedział o zaszłej niedawno potyczce między hugonotami i katolikami, w której czterech ludzi poległo, lecz dwóch żyje jeszcze.
Wieśniak, mocno zatrwożony odpowiedzialnością za dobry uczynek, ale daleko bardziej przerażony wojowniczą miną Ernautona, pomógł mu przenieść pana de Mayenne na wóz a następnie i żołnierza, który, niewiadomo czy naprawdę omdlały, ciągle miał oczy zamknięte.
Zostawali już tylko czterej polegli.
— Panie — zapytał wieśniak — czy ci ladzie byli katolikami czy hugonotami?
Ernauton zauważył, że wieśniak w pierwszym przystępie trwogi, przeżegnał się.
— Hugonotami — odpowiedział.
— Skoro tak — rzekł znowu wieśniak, nie będę miał żadnego grzechu gdy ich zrewiduję, nieprawdaż?
— Żadnego — odparł Ernauton — bo wołał aby raczej wieśniak, z którym miał do czynienia został ich dziedzicem, aniżeli pierwszy lepszy przechodzień.
Wieśniak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i obejrzał kieszenie poległych.
Widać, że za życia musieli dobry żołd pobierać, bo twarz wieśniaka wypogodziła się po skończonej rewizyi, a wskutek zadowolenia, jakiego doznało zarazem jego ciało i dusza, zaciął woły i spiesznie zdążał do domu.
Dopiero więc w stajni tego żarliwego katolika, na łożu ze słomy usłanem, książę de Mayenne odzyskał przytomność. Ból jakiego doznawał na trzęsącym wozie, niezdołał go ożywić, lecz gdy nalano mu świeżej wody na ranę, gdy z niej spłynęło kilka kropli krwi sinawej, książę otworzył oczy i z łatwem do pojęcia zdziwieniem spojrzał na otaczające go osoby i rzeczy.
Ernauton natychmiast oddalił wieśniaka.
— Kto pan jesteś?... — spytał Mayenne.
Ernauton uśmiechnął się.
— Alboż mnie pan nie poznajesz?... — odrzekł.
— Owszem, poznaję — mówił znowu książę zmarszczywszy brwi — to pan przyszedłeś w pomoc mojemu nieprzyjacielowi.
— Tak jest — odpowiedział Ernauton — ale ja także niedopuściłem, aby ten nieprzyjaciel zabił pana.
— Widzę, że tak być musi w istocie — rzekł Mayenne — skoro żyję; jednak on mógł mię wziąć za umarłego.
— Przeciwnie, oddalił się wiedząc, że pan żyjesz.
— To przynajmniej sądził, że jestem śmiertelnie raniony.
— Nie wiem; lecz w każdym razie, gdybym niebył mu przeszkodził, niezawodnie byłby pana śmiertelnie zranił.
— Dlaczegóż dopomagałeś pan do zabicia moich ludzi, skoro później niedozwoliłeś temu człowiekowi, aby zabił mnie samego?
— Rzecz bardzo naturalna, i dziwi mię mocno, że szlachcic — a pan nim być się zdajesz — niepojmuje postępowania mojego. Przypadek sprowadził mię na drogę, którą pan dążyłeś, spostrzegłem, że kilku ludzi napadło jednego, broniłem więc tego jednego; lecz gdy później ten waleczny, któremu w pomoc przyszedłem, gdyż, ktokolwiek on jest panie przyznać należy, że jest waleczny; później więc, gdy ten waleczny, bijąc się z panem rozstrzygnął zwycięztwo ciosem, który pana obalił i chciał zabiciem pana nadużyć tego zwycięztwa, szpada moja wdała się w pośrednictwo.
— Pan więc mię znasz?... — spytał Mayenne, badawczo patrząc na Ernautona.
— Niemam potrzeby znać pana. Wiem, żeś pan raniony i dość mi na tem.
— Bądź pan szczery — rzekł Mayenne i wyznaj, że znasz mię.
— Dziwna rzecz, że pan mię rozumieć niechcesz, bo co do mnie uważam, że równie nie szlachetną jest rzeczą zabijać bezbronnego, jak w sześciu napadać na jednego.
— Przypuszczasz pan jednak zapewne — odparł Mayenne — że nic się bez przyczyny nie dzieje.
Ernauton ukłonił się, lecz nieodpowiedzial.
— Wszakże pan widziałeś, iż pojedynczo walczyłem z tym człowiekiem?... — rzekł znowu Mayenne.
— Prawda, widziałem.
— Wreszcie ten człowiek jest moim śmiertelnym wrogiem.
— Wierzę, bo mi to samo oświadczył.
— A jeżeli żyć będę mimo mojej rany?...
— Uczynisz pan co się panu podoba, bo to już mnie zgoła obchodzić nie będzie.
— Czy jestem niebezpiecznie raniony, jak pan mniemasz?
— Oglądałem pańską ranę i sądzę, że chociaż mocna, jednak śmierci nie sprowadzi. Szpada osunęła się po żebrach i piersi niedosięgła. Westchnij pan, a mam nadzieje, że w płucach nie uczujesz bólu.
Mayenne odetchnął z trudnością, lecz bez bólu.
— Prawda — rzekł — a ludzie, którzy przy mnie byli?
— Wyjąwszy jednego, wszyscy polegli.
— Zostawiono ich na drodze?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— I zrewidowano?
— Wieśniak, którego pan zapewne widziałeś otworzywszy oczy, a który jest tutejszym gospodarzem, sam tego dopełnił.
— Cóż przy nich znalazł? — Trochę pieniędzy.
— A papiery?
— O papierach nic nie wiem.
— A!... — z widocznem zadowoleniem powiedział Mayenne.
— Wreszcie, żyjący towarzysz może pana w tym względzie objaśnić.
— Gdzież on jest?
— W stodole o parę ztąd kroków.
— Zanieś mię pan do niego, albo raczej przynieś go tutaj, i jeżeli jesteś człowiekiem honoru, jak się spodziewam, przysięgnij mi, że mu żadnych pytań zadawać nie będziesz.
— Wcale nie jestem ciekawy, a z całego interesu wiem tyle, ile wiedzieć powinienem.
Książe jeszcze z niejaką obawą spojrzał na Ernautona, który dodał:
— Byłbym wielce szczęśliwy, gdybyś pan komu innemu raczył dać zlecenie, jakie mi poruczyłeś.
— Przebacz pan, wyznaję, żem ci uchybił — rzekł Mayenne — lecz chciej być tak łaskaw i wyświadcz mi przysługę, o którą proszę.
W pięć minut później żołnierz wchodził do stajni.
Krzyknął głośno gdy ujrzał księcia de Mayenne; lecz ten miał tyle siły, że położył palec na ustach, a żołnierz natychmiast umilkł.
— Panie — rzekł Mayenne do Ernautona — wiesz iż ci do grobu wdzięczny będę i zapewne spotkamy się kiedyś wśród pomyślniejszych okoliczności; ale mogęż zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem wice hrabia Ernauton de Carmainges.
Mayenne spodziewał się dokładniejszych wiadomości, ale teraz młodzieniec z kolei stał się małomównym.
— Pau jechałeś do Beaugency?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— W takim razie przeszkodziłem panu zapewne, już pan dzisiejszej nocy niepoedziesz dalej?
— Owszem panie, nawet zaraz dalej jechać zamyślam.
— Jakto, do Beaugency?
Ernauton spojrzał na księcia jak człowiek, któremu niepodobają się pytania podobne.
— Nie, do Paryża — odpowiedział.
Książe widocznie zdziwił się.
— Przepraszam pana — mówił dalej — ale dziwno mi, że pan chybiasz celu swojej podróży, dlatego, iż cię w drodze do Beaugency spotkała okoliczność wprawdzie niespodziana, lecz prawie nic nie znacząca.
— Nie ma w tem nic dziwnego, panie — odpowiedział Ernauton — jechałem tam na umówione spotkanie, ale że zatrzymany pańskim wypadkiem, chybiłem oznaczonej godziny, wracam przeto.
Mayenne nadaremnie usiłował z obojętnej. twarzy Ernautona wyczytać myśl inną aniżeli tę, którą jego słowa objawiały.
— O! czemuż pan tu kilka dni ze mną pozostać nie chcesz! Posłałbym mojego żołnierza do Paryża po chirurga, bo pojmujesz zapewne, że sam z nieznajomemi wieśniakami pozostać nie mogę.
— A dlaczegóż żołnierz niemiałby zostać przy panu?... — odparł Ernauton — wszak ja panu chirurga przysłać mogę.
Mayenne zawahał się.
— Czy wiesz pan jak się mój wróg nazywa?... — spytał.
— Nie wiem.
— Co! pan mu ocaliłeś życie, a on ci swojego nazwiska niewyjawił?
— Nie żądałem tego.
— Nie żądałeś pan?
— Wszak i panu również ocaliłem życie, a czyż pytam o pańskie nazwisko? Natomiast, panowie obaj wiecie moje nazwisko. Nic na tem nie zależy, aby ocalający znał ocalonego, ale ocalony powinien wiedzieć nazwisko ocalającego.
— Widzę, że od pana nic się nie można dowiedzieć — rzekł Mayenne i żeś pan równie wyrozumiały jak mężny.
— Ja zaś widzę, że w tych słowach ukrywasz pan wyrzut jakiś i boleję nad tem, gdyż na prawdę, to co pana trwoży, uspokajać powinno; wyrozumiały dla jednego jest również wyrozumiałym dla drugiego.
— Słusznie panie de Carmainges, proszę o rękę.
Ernauton podał mu rękę, lecz poruszeniem tem bynajmniej nie okazał, że umie podać rękę księciu.
— Ganiłeś pan mój postępek — mówił znowu Mayenne — usprawiedliwiać się nie mogę, gdyż zdradziłbym wielkie tajemnice. Sądzę więc, iż lepiej będzie skoro na tem zakończymy zwierzenia wzajemne.
— Racz pan uważać — odpowiedział Ernauton — że się bronisz, chociaż ja nie oskarżam i wierz mi, że wolno ci jak najzupełniej, mówić albo milczeć.
— Dziękuję panu i milczę. Chciej pan jednak wiedzieć, że jestem szlachcicem dobrego rodu, i że mogę wyświadczyć panu usługi, jakie mi się tylko podoba.
— Skończmy na tem — odparł Ernauton — wiesz pan, że równie wyrozumiałym będę co do pańskiego zaufania, jak i co do pańskiego nazwiska. Dzięki panu, któremu służę, niepotrzebuję nikogo.
— Panu — niespokojnie spytał Mayenne, a któż jest tym panem?
— O!... wszak pan sam powiedziałeś, iż lepiej zakończyć wzajemne zwierzenia — odparł Ernauton.
— Prawda.
— A nadto rana pańska jątrzyć się zaczyna; a zatem, nierozmawiajmy lepiej, wierz mi pan.
— Słusznie. O!... koniecznie mi potrzeba chirurga mojego.
— Miałem honor oświadczyć panu, że wracam do Paryża, proszę więc o adres tego chirurga.
Mayenne skinął na żołnierza, który przystąpił ku niemu, poczem obaj z sobą po cichu rozmawiali.
Ernauton wyrozumiały, jak zwykle, odszedł na bok.
Nakoniec po krótkiej naradzie z żołnierzem, książę obrócił się do Ernautona i rzekł:
— Panie de Carmainges, zaręcz mi słowem honoru, że skoro ci powierzę list, oddasz go wiernie podług adresu.
— Ręczę panu.
— Ufam pańskiemu słowu, a ufam ślepo, bo widzę, żeś człowiek zacny.
Ernauton ukłonił się.
— Powierzę panu część mojej tajemnicy — mówił dalej Mayenne — należę do gwardyi księżnej de Montpensier.
— A! — naiwnie rzekł Ernauton — niewiedziałem, że księżna de Montpensier ma gwardyę!...
— Podczas zamieszek teraźniejszych — powiedział Mayenne — każdy ubezpiecza się jak może, a że dom Gwizyuszów jest domem królewskim...
— Nie wymagam żadnych wyjaśnień, mój panie, dosyć mi na tem, że pan należysz do gwardyi księżnej Montpensier.
— Jechałem — mówił znowu książę — w pewnym interesie do Amboise, w drodze spotkałem mojego wroga... Reszta panu wiadoma.
— Tak jest — rzekł Ernauton.
— Rana niedozwala mi ukończyć interesu, powinienem więc zdać księżnej sprawę z powodu tej zwłoki.
— Słusznie.
— Raczysz więc pan oddać jej do własnych rąk list, który będę miał zaszczyt napisać?
— Jeżeli tylko znajdziemy tutaj papier i atrament — odparł Ernauton, chcąc iść poszukać tego co trzeba.
— Nie trudź się pan napróżno; żołnierz powinien mieć przy sobie mój pugilares.
Żołnierz rzeczywiście wyjął pugilares z kieszeni.
Mayenne obrócił się do ściany i otworzył sztuczny zameczek; napisał kilka wierszy i znowu zamknął tajemniczo, tak, że kto nie znał sposobu otwierania pugilaresu, musiałby odrywać zamek, chcąc przeczytać co w nim napisane było.
— Panie — rzekł młodzieniec — za trzy dni oddam ten pugilares.
— Do własnych rąk?...
— Księżnej de Montpensier.
Książę ścisnął dłoń uprzejmego towarzysza, a strudzony rozmową oraz pisaniem i zlany potem, opadł na świeżą słomę.
— Panie — odezwał się żołnierz słowy, które według Ernautona, nie zdawały się być zgodnemi z jego ubiorem — związałeś mię pan jak barana, lecz wierz lub nie wierz, te węzły uważam za łańcuch przyjaźni, i przekonam pana o tem w stosownym czasie i miejscu...
Podał mu rękę, której białość Ernauton już pierwej był dostrzegł.
— Zgoda — odpowiedział Ernauton — otóż mam dwóch przyjaciół więcej.
— Nie żartuj pan — rzekł żołnierz — przyjaciół nigdy nie mamy za nadto.
— Prawda, kolego — odparł Ernauton i odjechał w stronę Paryża.
Ernauton wyjechał natychmiast, a że wziął konia księcia zamiast swojego, którego dał Robertowi Briquet, jechał więc tak szybko, iż na trzeci dzień około południa przybył do Paryża.
Trzecia godzina wybiła, gdy się pokazał w Luwrze, w mieszkaniu „Czterdziestu pięciu”.
Zresztą powrót jego nie odznaczył się żadnym ważnym wypadkiem.
Na jego widok gaskończykowie krzyknęli zdziwieni.
Ich krzyki sprowadziły pana de Loignac, który spostrzegając pana Ernautona, przybrał jak najsurowszą minę, lecz Ernauton, bynajmniej tem nie przerażony, śmiało zbliżył się ku niemu.
Pan de Loignac skinął na młodzieńca, aby się za nim udał do gabinetu, leżącego obok sypialnej sali a stanowiącego izbę posłuchalną, w której ten najwyższy sędzia, wydawał swoje niecofnione wyroki.
— Cóż to za sprawowanie się, mości panie?... — rzekł ostro — jeżeli dobrze policzyłem, pięć dni i nocy nie byłeś obecny, i to pan, pan, którego miałem za najrozsądniejszego, dajesz taki przykład niekarności?
— Panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — uczyniłem to co mi kazano.
— A cóż panu uczynić kazano?
— Kazano mi śledzić pana de Mayenne, a więc śledziłem.
— Przez pięć dni i nocy?
— Tak jest, panie.
— Książę więc wyjechał z Paryża?
— Tego samego wieczoru, i uważałem to za rzecz podejrzaną.
— Słusznie, ale cóż dalej?
Ernauton opowiedział krótko, ale z zapałem i energią wypadek na drodze i jego skutki, a w miarę opowiadania, wybijały się na ruchomej twarzy pana de Loignac, wszelkie wrażenia jakie opowiadający wzbudził w jego duszy.
Lecz gdy wspomniał o liście, który mu pan de Mayenne powierzył, Loignac zawołał:
— I pan masz list?
— Mam panie.
— Do dyabła, ta okoliczność zasługuje na uwagę — odparł kapitan, zaczekaj pan na mnie albo raczej pójdź ze mną.
Ernauton udał się za panem de Loignac i przybył z nim na dziedziniec Luwru.
Czyniono tam właśnie przygotowania do wyjazdu króla; przyrządzano ekwipaże, a pan d’Epernon przypatrywał się przejeżdżaniu koni, które niedawno królowa Elżbieta angielska darowała Henrykowi III-mu; tego dnia miano po raz pierwszy zaprządz do królewskiej karety wspomnianą parę koni, najdoskonalej dobranych.
Loignac zostawił Ernautona przy wejściu na dziedziniec, sam zaś zbliżył się do pana d’Epernon i pociągnął go za połę płaszcza.
— Nowiny, Mości książę — rzekł — wielkie nowiny!
Książę natychmiast opuścił otaczające go osoby i przybliżył się do schodów, któremi król miał przybyć.
— Mów panie de Loignac, mów.
— Pan de Carmainges przybywa z za Orleanu, gdzie w jednej wsi zostawił pana de Mayenne niebezpiecznie ranionego.
Książę krzyknął zdziwiony.
— Ranionego? — powtórzył.
— Co większa — mówił znowu Loignac — pisał on do pani de Montpensier, a ten list pan de Carmainges ma w swojej kieszeni.
— O!.. ho!.. — rzekł d’Epernon.
— Przywołaj tu pana de Carmainges, sam z nim pomówię.
Loignac wziął za rękę, pana de Carmainges, który, jak powiedzieliśmy, przez uszanowanie stał na uboczu w ciągu rozmowy swoich zwierzchników.
— Oto jest, mości książę, nasz podróżny — rzekł.
— Zdaje się, że pan masz list księcia de Mayenne? — zapytał d’Epernon.
— Mam dostojny panie.
— Pisany z wioski pod Orleanem?
— Tak jest, dostojny panie.
— I adresowany do pani de Montpensier?...
— Tak jest, dostojny panie.
— Oddaj-że mi pan ten list z łaski swojej.
Książę wyciągnął rękę obojętnie, spokojnie, jak każdy kto sądzi, że dosyć, aby objawił swą wolę, a ta wola natychmiast wykonaną będzie.
— Przepraszam Waszą książęcą mość — rzekł Carmainges — ale książę pan podobno żądasz odemnie listu pana de Mayenne do jego siostry?
— A tak.
— Książę pan nie wie zapewne, że ten list mnie powierzono?
— Cóż ztąd?
— Jest to zbyt ważna okoliczność, mości książę, bo dałem słowo honoru księciu de Mayenne, iż list ten oddam do własnych rąk księżnej jego siostry?
— Czy pan służy królowi, czy księciu de Mayenne?
— Służę królowi, dostojny panie.
— Otóż, król żąda tego listu.
— Dostojny panie, niech mi wolno będzie oświadczyć, że Wasza książęca mość nie jesteś królem.
— Panie de Carmainges zastanów się, zapominasz z kim mówisz?... — rzekł d’Epernon i pobladł z gniewu.
— Owszem, dostojny panie, pamiętam dobrze do kogo mówię i dlatego odmawiam.
— Odmawiasz, powiedziałeś że odmawiasz, panie de Carmainges?
— Powiedziałem.
— Panie cle Carmainges, łamiesz przysięgę wierności.
— Mości książę, dotąd przynajmniej wiem, że tylko jednej osobie wierność zaprzysiągłem, a mianowicie królowi. Jeżeli król zarząd a odemnie tego listu, będzie go miał, bo król jest moim panem, ale go tutaj niewidzę.
— Panie de Carmainges — rzekł widocznie unosząc się książę, podczas gdy Ernauton przeciwnie w miarę oporu, nabierał krwi zimnej — panie de Carmainges, jesteś jak wszyscy twoi ziomkowie, zaślepiony wśród pomyślności; szczęście zaślepia cię mój sztachetko, a posiadanie tajemnicy stanu zagłusza, jak cios maczugą zadany.
— Tylko niełaska Waszej książęcej mości, jaką niezawodnie ściągnę na siebie, zagłusza mię; ale nigdy szczęście, zbyt zapewne na przyszłość zmienne, z powodu wypowiedzenia posłuszeństwa księciu panu; atoli mniejsza o to, czynię co powinienem i zawsze to czynić będę, a nikt oprócz samego króla, nie otrzyma odemnie listu, o jaki się Wasza książęca mość dopominasz, chyba osoba, do której jest adresowany.
Pan d’Epernon porwał się i w straszliwym gniewie zawołał:
— Loignac, prowadź natychmiast pana de Carmainges do więzienia.
— Prawda — z uśmiechem odpowiedział de Carmainges, że tym sposobem nie będę mógł do ręczyć księżnej Montpensier listu, który posiadam, przynajmniej przez czas mojego pobytu w więzieniu, lecz skoro z niego wyjdę...
— Tak, jeżeli tylko wyjdziesz — rzekł d’Epernon.
— Wyjdę, chyba że mię tam książę zamordować każesz, z coraz obojętniejszem i straszliwszem postanowieniem odparł Ernauton; tak jest wyjdę; mury nie oprą się woli mojej. Skoro więc wyjdę dostojny panie...
— To co?
— To będę mówił z królem, a król odpowie mi.
— Do więzienia! do więzienia!... — ryknął d’Epernon — zupełnie zapominając się; a odebrać mu list!...
— Nikt go nie dotknie — zawołał Ernauton w tył odskakując i wydobywając z zanadrza pugilares księcia de Mayenne, raczej podrę list w kawałki, skoro go ocalić nie mogę, a książę de Mayenne pochwali mi ten postępek, król zaś przebaczyć raczy.
I rzeczywiście, młodzieniec chciał rozedrzeć kosztowną kopertę, gdy wtem wstrzymała go czyjaś ręka, lekko na ramieniu jego oparta.
Gdyby ciśnienie było gwałtowniejsze, niemasz wątpliwości, iż młodzieniec tem usilniej byłby się starał o zniszczenie listu; lecz widząc iż wyrozumiale przystępowano do rzeczy, wstrzymał się i obejrzał.
— Król!.. — rzekł.
W rzeczy samej, król wyszedł na schody i usłyszał koniec sporu, i swą królewską ręką wstrzymał rękę pana de Carmainges.
— Co to jest mości panowie?... — spytał głosem, któremu umiał nadać najwyższą potęgę ilekroć tego zapragnął.
— Oto, Najjaśniejszy panie — nie ukrywając gniewu zawołał d’Epernon — ten człowiek, jeden z Czterdziestu pięciu, który jednak przestanie należeć do ich liczby, ten człowiek, mówię, któremu imieniem Waszej królewskiej mości poleciłem czuwać nad panem de Mayenne w ciągu jego pobytu w Paryżu, udał się za nim aż do Orleanu i tam przyjął od niego list adresowany do pani de Montpensier.
— Przyjąłeś od pana de Mayenne list do pani de Montpensier? — spytał król.
— Tak jest Najjaśniejszy panie — odpowiedział Ernauton — lecz książę d’Epernon nie mówi Waszej królewskiej mości, w jakich okolicznościach to było.
— A gdzież jest ten list? — spytał znowu monarcha.
— To właśnie stanowiło przyczynę sporu, Najjaśniejszy panie; pan de Carmainges oświadcza wyraźnie, iż mi go nie odda, lecz podług adresu doręczy, a taką odmową dowodzi, podług mnie, że jest złym sługą.
Król spojrzał na Ernautona, a ten ukląkł mówiąc.
— Jestem tylko biednym szlachcicem, Najjaśniejszy panie, i człowiekiem honoru. Ocaliłem życie posłowi Waszej królewskiej mości, którego pan de Mayenne wraz z pięciu swoimi pomocnikami chciał zamordować, gdyż w sam czas przybywając, los walki na stronę posła przechyliłem.
— A panu de Mayenne nic się nie stało? — spytał król.
— Owszem Najjaśniejszy panie, został raniony, a nawet ciężko.
— Dobrze!... — odparł król, cóż więcej?
— Potem, poseł Waszej królewskiej mości, który jak widać musi mieć szczególniejsze powody nienawiści przeciw panu de Mayenne...
Król uśmiechnął się.
— Poseł, mówię, chciał dobić swojego nieprzyjaciela, i miał może do tego prawo; lecz mniemałem, że w mojej obecności, to jest w obecności człowieka, który należy do Ciebie Najjaśniejszy panie, zemsta taka przybierze postać politycznego morderstwa, i...
Ernauton wahał się.
— Dokończ — rzekł król.
— I obroniłem pana de Mayenne od posła, podobnie jak pierwej posła od pana de Mayenne.
D’Epernon wzruszył ramionami, Loignac przygryzł długiego wąsa, a król rzekł obojętnie:
— Mów dalej.
— Pan de Mayenne, pozostawszy już tylko z jednym towarzyszem, bo czterej inni polegli, niechcąc się z nim rozłączać, nie wiedząc, że jestem sługą Waszej królewskiej mości, oddał się w moją opiekę i prosił abym przyjął list do siostry jego, którym racz Najjaśniejszy panie rozrządzać zarówno jak i mną samym. Honor drogim mi jest Najjaśniejszy panie, lecz skoro sumienie moje uspokaja się rękojmią woli Waszej królewskiej mości, wyrzekam się mojego honoru, gdyż go w dobre ręce powierzam.
I ciągle klęcząc Ernauton podał królowi pugilares.
Król z lekka odtrącił go ręką.
— Cóżeś mówił panie d’Epernon?.. Pan de Carmainges jest człowiekiem honoru i wiernym sługą.
— Pytasz Najjaśniejszy panie, co mówiłem? — rzekł d’Epernon.
— Tak jest, wszak schodząc po schodach słyszałem wyraz więzienie?.. dla Boga!... przeciwnie, kto spotyka człowieka podobnego panu de Carmainges, powinienby jak niegdyś rzymianie, mówić o wieńcach i nagrodach. List, mój książę, należy zawsze do osoby, która go posiada lub do tej, której winien być doręczony.
D’Epernon ukłonił się mrucząc.
— List ten oddasz komu należy panie de Carmainges — dodał monarcha.
— Lecz racz pomyśleć Najjaśniejszy panie o tem, co list ten może w sobie zawierać — rzekł d’Epernon.
Nieuwodźmy się delikatnością, skoro idzie o życie Waszej królewskiej mości.
— Oddasz list komu należy panie de Carmainges — powtórzył król, nieodpowiadając ulubieńcowi.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie — rzekł Carmainges odchodząc.
— A gdzie go zaniesiesz?
— Do księżnej de Montpensier, zdaje mi się, że miałem już zaszczyt oznajmić to Waszej królewskiej mości.
— Źle się wyraziłem, chciałem raczej spytać, czy go odniesiesz do pałacu Gwizyuszów, do hotelu Saint-Denis czy też do Bel...?
Spojrzenie d’Epernona wstrzymało króla.
— Pan de Mayenne, nie udzielił mi żadnej instrukcyi w tym względzie Najjaśniejszy panie; zaniosę list do pałacu Gwizyuszów i tam dowiem się gdzie mam szukać pani de Montpensier.
— A więc będziesz jej szukał?
— Tak jest Najjaśniejszy panie.
— A gdy znajdziesz?
— Oddam jej list.
— Dobrze. A teraz panie de Carmainges... i król bacznie nań spojrzał.
— Słucham Najjaśniejszy panie?
— Czy oprócz doręczenia tego listu siostrze pana de Mayenne, przyrzekłeś mu lub poprzysiągłeś jeszcze co innego?
— Nie Najjaśniejszy panie.
— Nie przyrzekłeś, naprzykład, nalegał król, zachować w tajemnicy miejsce, w którem księżnę zastaniesz?
— Nie, nie przyrzekałem nic podobnego, Najjaśniejszy panie.
— Zastrzegę ci więc jeden warunek.
— Jestem Twoim niewolnikiem, Najjaśniejszy panie.
— Natychmiast po oddaniu tego listu pani de Montpensier, pośpieszysz za mną do Vincennes, gdzie dzisiejszy wieczór przepędzę.
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— I tam opowiesz mi wiernie, gdzie znalazłeś księżnę.
— Wasza królewska mość najzupełniej liczyć na to może.
— Rozumie się, że unikniesz wszelkich dalszych wyjaśnień i zwierzeń.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— O!... co za nieroztropność Najjaśniejszy panie! — rzekł d’Epernon.
— Nie znasz się na ludziach, mój książę, a przynajmniej na niektórych ludziach. Ten, prawym jest względom pana de Mayenne, będzie zatem prawym i względem mnie.
— Względem Waszej królewskiej mości będę więcej niż prawym, bo gotów na wszelkie poświęcenia — zawołał Ernauton.
— Teraz, d’Epernon — rzekł król — zaniechaj wszelkich sporów i przebacz natychmiast temu dzielnemu słudze to, co uważałeś za brak poświęcenia, a co ja uważam za dowód prawości.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Carmainges — książę d’Epernon, jako człowiek zapatrujący się na rzeczy z wyższego stanowiska, umiał zapewne dostrzedz, ile go poważam i kocham, mimo żem okazał nieposłuszeństwo jego rozkazom, nieposłuszeństwo, którego mocno żałuję: jednak, wyznać muszę, że przedewszystkiem czynię to, co za powinność uważam.
— Krwi boska!.. — rzekł książę, zmieniając wyraz twarzy równie szybko jak człowiek, który wkłada lub zdejmuje maskę — ta próba zaszczyt ci przynosi, mój kochany Carmainges; naprawdę, dzielny z ciebie młodzieniec, nieprawdaż Loignac? Jednak nieźleśmy go nastraszyli.
I książę na głos się roześmiał.
Loignac wykręcił się na jednej nodze, unikając odpowiedzi, bo mimo że był gaskończykiem, nie czuł w sobie jednak siły do równie bezczelnego kłamstwa, jak jego dostojny zwierzchnik.
— A więc to tylko była próba?... — powątpiewająco, rzekł król. — Tem bardziej jednak, nieradzę ci d’Epernon, abyś wszystkich miał na takie próby narażać, bo wieluby z nich uległo.
— Tem lepiej — powtórzył Carmainges — tem lepiej mości książę, gdyż w takim razie pewien jestem, iż niepostradałem względów księcia pana.
Lecz mimo, że to mówił, widocznie nieufał księciu, podobnie jak i król.
— No — rzekł Henryk — skoro wszystko skończone, możemy jechać.
D’Epernon ukłonił się.
— Czy jedziesz ze mną, książę?
— Stosownie do rozkazu, konno Waszej królewskiej mości towarzyszę.
— Dobrze, a któż jechać będzie z drugiej strony powozu? — spytał Henryk.
— Pan de Sainte-Maline, wierny sługa Waszej królewskiej mości — odpowiedział d’Epernon i uważał jakie też wrażenie to nazwisko sprawi na Ernautonie.
Lecz Ernauton stał obojętny, jakby nic niesłyszał.
— Loignac — dodał książę — przywołaj pana de Sainte-Maline.
— Panie de Carmainges — rzekł król, pojmując zamiar księcia d’Epernon — zapewne zaraz dopełnisz twojego zlecenia a potem niezwłocznie przybędziesz do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
Mimo całej swojej filozofii, Ernauton odszedł dosyć zadowolony, że nie będzie patrzył na tryumf, który miał tak mocno rozradować ambitne serce Sainte-Malinea.
Król rzucił okiem na konie, a widząc, że dzielne i niecierpliwe, wahał się wsiąść sam do powozu; dlatego przyznawszy słuszność Ernautonowi, jak wyżej powiedzieliśmy, skinął na księcia aby zajął przy nim miejsce w karecie.
Loignac i Sainte-Maline jechali po obu stronach, a jeden jeździec poprzedzał karetę.
Książę siedział sam na przodzie tej ciężkiej machiny, a król ze wszystkiemi psami swojemi, umieścił się na poduszkach w głębi.
Pomiędzy psami znajdował się jeden szczególniej ulubiony, ten sam, któregośmy widzieli na królewskiem ręku w ratuszowej loży, miał on osobną poduszkę, na której drzemał słodko.
Z prawej strony króla stał stolik nogami przymocowany do dna karety; stół pokryty był rycinami, które Jego królewska mość mimo kołysania się powozu, z dziwną, zręcznością, wycinał.
Ryciny te wyobrażały po większej części przedmioty z historyi świętej, lecz gdy w owej epoce pod religię podciągano wiele pojęć pogańskich, to też i w rycinach króla mitologia znaczną grała rolę.
Na ten raz, zawsze metodyczny Henryk uczynił wybór pomiędzy rycinami, i zajął się wycinaniem obrazków z życia Magdaleny grzesznicy.
Przedmiot już sam przez się był malowniczy, ale wyobraźnia malarza jeszcze go bardziej podwyższyła; widziano tam piękną i młodą Magdalenę, oraz okazałe kąpiele, uczty i wszelkiego rodzaju uciechy.
Rycina, której wycinaniem zajmował się król gdy przebywano bramę świętego Antoniego, przedstawiała Magdalenę ulegającą grzechowi gniewu.
Piękna grzesznica, spoczywając na poduszkach, okryta jedynie przepysznemi złotemi włosami, które później ocierać miały okryte pyłem nogi Zbawiciela, z prawej strony kazała, wrzucać w sadzawkę napełnioną rybami, niewolnika, co stłukł kosztowne naczynie, a tym czasem z lewej kazała biczować kobietę, jeszcze mniej niż ona sama odziany, za to, że nosiła warkocz z włosów, ze swych przepysznych włosów, których obfitość powinna była uczynić Magdalenę pobłażliwszy dlatego rodzaju uchybienia.
Tło obrazów przedstawiało psów, bitych za bezkarne przepuszczanie żebraków błagających o jałmużnę, oraz kogutów zarzynanych za zbyt donośne i ranne pianie.
Przybywszy pod krzyż Faubin, król wyciął już był wszystkie figury tej ryciny i przechodził do drugiej podpisanej:
„Magdalena ulegająca grzechowi obżarstwa”.
Rycina ta przedstawiała piękną grzesznicę rozciągniętą na łożu z purpury i złota, jakie zwykle starożytnym służyło w czasie brania posiłku.
Stół przed nią stojący zdobiło wszystko, co tylko rzymscy gastronomowie znali najwyszukańszego w mięsiwie, rybach i owocach, bo począwszy od myszek w miodzie smażonych i rybek najprzedniejszych, aż do raków ze Stromboli i granatów sycylijskich.
Na ziemi, psy wydzierały sobie bażanta, a zaś górną przestrzeń ćmiły kolorowe ptaki, porywające z tego błogosławionego stołu figi, truskawki i wiśnie, które niekiedy spadały na mnóstwo szczurów, co w górę podniósłszy nosy, oczekiwany na tę mannę z nieba im sypaną.
Magdalena trzymała w ręku kielich dziwacznego kształtu, napełniony złotawym jak topaz płynem, jaki według Petroniusza, na ucztach Trimalcyona był używany.
Król cały zajęty tak ważnem dziełem, zaledwie raczył w przejeździe rzucić okiem na klasztor Jakobitów, gdzie właśnie dzwoniono na wieczerzę.
Wszystkie drzwi i okna klasztoru tego były tak szczelnie zamknięte, iż zdawałoby się, że nikt tam nie mieszka, gdyby po jego wnętrzu nie rozlegał się odgłos brzęczącego dzwonu.
Po tak przelotnem spojrzeniu, król znowu czynnie zabrał się do wycinania.
Lecz, o sto kroków dalej, uważny spostrzegacz byłby widział zapewne, że król rzucił wzrok ciekawszy aniżeli poprzednio na pięknie wyglądający dom po lewej stronie drogi, który zbudowany w pośród ogrodu, otwierał się żelazną z złoconemi strzały bramą, tuż na samą drogę.
Ten wiejski dom nosił nazwę Bel-Esbat.
Jak w klasztorze Jakobitów wszystkie okna były zamknięte, tak przeciwnie w Bel-Esbat wszystkie były otwarte, wyjąwszy jednego, w którem spuszczono żaluzyę.
W chwili przejazdu króla, żaluzya ta nieznacznie zadrgała.
Król spojrzał nagle na księcia d’Epernon, uśmiechnął się, potem znowu zaczął wycinać inny grzech główny.
Był to grzech lubieżności.
Artysta przedstawił go w tak przerażających barwach, napiętnował go taką odwagą i wytrwałością, że zaledwie jeden tylko rys jego przytoczyć tu możemy, rys zbyt epizodyczny.
Przerażony anioł stróż Magdaleny ulatywał w niebo, w obu dłoniach oczy ukrywając.
Rycina ta, pełna drobiazgowych szczegółów, tak dalece zajmowała uwagę króla, że jechał dalej nieuważając, iż przy lewych drzwiczkach jego karety okazała się niejaka próżnia.
Wielka to była szkoda, bo Sainte-Maline wyglądał na swoim koniu bardzo dumny i bardzo szczęśliwy.
On, tak blizko króla, on, młodszy syn Gaskonii, mógł słyszeć jak Jego arcy-chrześcijańska królewska mość mówił do swojego psa:
— Bardzo dobrze! master Love, ale już mię nudzisz.
Lub do księcia d’Epernon, generalnego dowódzcy piechoty.
— Książę, zdaje się, że te konie karku mi nakręcą.
Od czasu do czasu jednak, Sainte-Maline poskramiając niejako swą dumę, spoglądał na Loignaca jadącego z drugiej strony karety, który przyzwyczajony do honorów, obojętnie je przyjmował, a widząc, że ten szlachcic ze swoją spokojną miną i skromną wojskową postawą daleko piękniej wyglądał aniżeli on sam, Sainte-Maline usiłował o ile mógł hamować się, lecz wkrótce pewne myśli na nowo rozwinęły całą jego dziką próżność.
— Widzą mię, patrzą na mnie — mówił sam do siebie — i pytają: kto jest ten szczęśliwy, który towarzyszy królowi?
Sądząc po szybkości jazdy, która bynajmniej nie usprawiedliwiała obawy króla, szczęście Sainte-Malinea długo trwać musiało, bo konie Elżbiety obciążone szorami srebrem i pasamouicką robotą ozdobnemi, i uwięzione w pasy podobne do pasów arki Dawida, dosyć wolno postępowały po drodze do Vincennes.
Lecz właśnie w pośród najwyższej dumy, jakaś niby z góry pochodząca przestroga powstrzymała radość Sainte-Malinea, jakaś okoliczność co go bardziej niż wszystkie inne martwiła; usłyszał bowiem, że król wymówił nazwisko Ernautona, a nawet kilka razy w ciągu kilku minut powtórzył.
Sainte-Maline za każdą razą pochylał się, pragnąc pochwycić w przelocie tę interesującą zagadkę.
Ale jakiś wypadek przerwał tę zagadkę, równie jak wszystko co prawdziwie interesuje.
Król krzyknął zmartwiony, że w jednem miejscu zanadto ryzykownie przeciął rycinę; albo może dlatego, iż z jak największą łagodnością nakazywał milczenie swojemu Love, który choć mąły, szczekał zajadle, pragnąc naśladować brytana.
Dosyć jednak, że król w przejeździe z Paryża do Vincennes przynajmniej sześć razy wymówił imię Ernautona.
Książę zaś przynajmniej razy cztery, a Sainte-Maline żadną miarą zgadnąć nie mógł, dlaczego się tym człowiekiem tyle zajmowano.
Ale ponieważ każdy wszystko na swoję korzyść tłomaczy, Sainte-Maline mniemał, że król pyta o przyczynę nagłego zniknięcia Ernautona, a książę d’Epernon wyjaśnia mu takową na domysł lub na prawdę.
Nakoniec, stanęli w Vincennes.
Król miał jeszcze trzy grzechy do wycinania, pod pozorem więc wyłącznego oddania się tak ważnemu zatrudnieniu, zaledwie wysiadł z powozu, zaraz zamknął się w swoim pokoju.
Czas był mglisty i nadzwyczaj chłodny, to też Sainte-Maline zasiadł wygodnie przy wielkim kominie, gdzie zamyślał ogrzać się i usnąć, w tem Loignac położył mu rękę na ramieniu.
— Dzisiaj jesteś na służbie — rzekł mu krótko, tonem człowieka, który przywykły oddawna do posłuszeństwa, lubił aby i jego słuchano; wyśpisz się więc innym razem; a teraz na nogi, panie de Sainte-Maline.
— Jeżeli potrzeba, panie, dwa tygodnie wciąż czuwać będę — odpowiedział tenże.
— Przykro mi, że nie mam nikogo pod ręką — rzekł Loignac, niby kogoś szukając.
— Panie — przerwał Sainte-Maline — nie potrzebujesz udawać się do kogo innego; jeżeli potrzeba i cały miesiąc spać nie będę.
— O! tak wiele wymagać nie będziemy, możesz pan być spokojny.
— Cóż więc mam uczynić?
— Siadać na koń i wracać do Paryża.
— Jestem gotów; koń mój czeka w stajni osiodłany.
— Dobrze, udasz się wprost do kwatery „Czterdziestu pięciu.”
— Rozumiem, panie.
— Obudzisz wszystkich; ale tak, aby oprócz trzech przywódców, których ci wymienię, nikt nie wiedział dokąd się ma udać i co czynić.
— Wykonam punktualnie pańskie zlecenie.
— Teraz słuchaj dalej: czternastu zostawisz przy bramie świętego Antoniego; piętnastu w połowie drogi, a czternastu pozostałych przyprowadzisz tutaj.
— Chciej pan to uważać za wykonane, panie Loignac, o której-że godzinie mamy wyruszyć z Paryża?
— Skoro noc zapadnie.
— Konno czy pieszo?
— Konno.
— Z jaką bronią?
— Ze wszystką: przy pałaszach, szpadach i pistoletach.
— Czy w zbroi?
— Tak jest.
— A co więcej?
— Masz tu trzy listy: jeden dla pana de Chalabre, drugi dla pana de Biron, a trzeci do ciebie samego. Pan de Chalabre będzie dowodził pierwszym oddziałem, pan de Biron drugim, a ty trzecim.
— Dobrze panie.
— Te listy otworzycie dopiero w drodze, skoro wybije szósta godzina. Pan de Cbalabre otworzy swój przy bramie świętego Antoniego, pan de Biron przy krzyżu Faubin, a pan tu, przy zamkowej bramie.
— Czy prędko jechać mamy?
— Jak tylko wasze konie wydążą, ale nie ściągając na siebie uwagi ani żadnych podejrzeń. Każdy z was wyruszy z Paryża inną, bramą, pan de Chalabre bramą; Bourdelle; pan de Biron bramą Temple; a pan jako mający największą przestrzeń do przebycia, udasz się prostą drogą, to jest przez bramę świętego Antoniego.
— Dobrze, panie.
— Resztę instrukcyj znajdziesz w tych trzech listach.
A teraz ruszaj.
Sainte-Maline ukłonił się i zabiera! do wyjścia.
— Ale, ale — rzekł Loignac — ztąd do krzyża Faubin pojedziesz według upodobania, prędko lub powoli, ale od krzyża do rogatek, pojedziesz stępa. Noc zapadnio dopiero za dwie godziny, masz więc aż nadto czasu.
— Rozumiem.
— Czy pamiętasz wszystko, czy też mam ci jeszcze raz powtórzyć rozkaz?
— Nie potrzeba, panie.
— A więc szczęśliwej podróży, panie de Sainte-Maline.
I Loignac brzęcząc ostrogami wszedł do apartamentów królewskich.
— Czternastu w pierwszym oddziale, piętnastu w drugim i piętnastu w trzecim, widocznie nie liczą na Ernautona, pewno już nie należy do „Czterdziestu pięciu.”
Sainte-Maline, cały pychą nadęty, wypełnił swoje zlecenie jako osoba ważna, a więc punktualnie.
W pół godziny po wyjeździe z Vincennes, wykonawszy co do litery wszelkie zlecenia pana de Loignac, przebywał rogatki.
W kwandrans później, był już na kwaterze „Czterdziestu pięciu.”
Większa część tych panów już się nasycała zapachem wieczerzy, przyrządzonej w kuchniach ich małżonek.
I tak, szanowna Lardilla de Chaventrade przyrządziła półmisek baraniny z marchwią, z mnóstwem korzeni, podług gaskońskiej mody; Militor pilnował go ze swojej strony i kilka razy żelaznym widelcem próbował czy mięso i jarzyna już się dobrze ugotowały.
Pertinax de Monterabeu przy pomocy swojego sługi, któremu nigdy nie mówił ty, a który nawzajem zawsze używał tego wyrażenia, przemawiając do pana, wspólnym kosztem dla kilku kolegów, rozwijał swój kuchenny talent. Około półmiska, który kupił ten biegły administrator, zgromadzało się ośmiu stowarzyszonych, z których każdy wnosił do składki sześć soldów.
Pan de Chalabre nie jadał nigdy widocznie, można było mniemać, że jest istotą mitologiczną, którą przyrodzenie uczyniło wyższą nad wszelkie potrzeby; atoli nadzwyczajna chudość kazała wątpić o jego bozkiej naturze.
Patrzył jak jego towarzysze śniadali, obiadowali i wieczerzali, patrzył jak dumny kot, co choć głodny żebrać nie chce, ale dla nasycenia głodu wąsy oblizuje.
Wszakże sprawiedliwie przyznać należy, iż gdy go zapraszano, co się bardzo rzadko zdarzało, odmawiał, oświadczając, iż właśnie ma ostatnie kęsy w ustach, a te kęsy były to zawsze kuropatwy, bażanty, pasztety i najprzedniejsze ryby.
Wszystko to zaś zwykle obficie skrapiał winem hiszpańskiom lub wyspowem, jak naprzykład Malagą, cypryjskiem albo syrakuzańskiem.
Widzimy więc, że całe towarzystwo według upodobania rozporządzało pieniędzmi Jego królewskiej mości Henryka III-go.
Wreszcie, z powierzchowności mieszkań, można było sądzić o charakterze każdego. Jedni lubili kwiaty i pielęgnowali je w doniczkach na oknach ustawionych, albo mały krzaczek róży, albo też żółtawą skabiozę. Inni na wzór króla, kochali się w rycinach, chociaż nie umieli wycinać ich tak zręcznie jak on; inni nakoniec, jako bezżenni mieli w swoich mieszkaniach gospodynie lub siostrzenice.
Pan d’Epernon cichaczem oświadczył panu Loignac, że gdy „Czterdziestu pięciu” nie zamieszkują Luwru, może więc na to zamknąć oczy; Loignac też zamknął.
Mimo to jednak, skoro zatrąbiono, każdy z nich natychmiast przemieniał się w żołnierza i niewolnika surowej karności, siadał na koń i gotów był na wszystko.
W zimie wszyscy udawali się na spoczynek o godzinie ósmej; w lecie zaś o godzinie dziesiątej; ale piętnastu tylko spało na prawdę, piętnastu drugich spało tylko jednem okiem, a piętnastu trzecich nie spało zgoła.
Że zaś w owej chwili było dopiero w pół do szóstej wieczorem, przeto Sainte-Maline zastał jeszcze wszystkich na nogach, i w jak najgastronomiczniejszem usposobieniu; ale jedno słowo wytrąciło im z rąk łyżki.
— Na koń, mości panowie!... — zawołał.
I zmieszawszy wszystkich takim manewrem, wytlomaczył rozkaz panom de Biron i de Chalabre.
Jedni zapinając pasy i wdziewając pancerze, włożyli co mogli w usta i skropili to porządną porcyą wina; inni, którzy nie tak dalece jeszcze postąpili w wieczerzy, uzbroili się w rezygnacyę.
Sam tylko pan de Chalabre nieco ściślej zaciągając pas od pałasza, oświadczył, iż już od godziny zjadł wieczerzę.
Nastąpił apel, na który odpowiedziało tylko czterdziestu czterech, licząc w to i pana de Sainte-Maline.
— Brakuje pana Ernautona de Carmainges — rzekł pan de Chalabre, jako z kolei pełniący obowiązki furyera.
Głęboka radość napełniła serce Sainte-Malinea i wybiła się na uśmiechających ustach; rzecz rzadka bardzo u człowieka ponurego i zazdrosnego.
Bo Sainte-Maline mniemał wistocie, że ta nieobecność bez przyczyny i w chwili tak ważnej wyprawy, niezawodnie zgubi Ernautona.
Tak więc nasi „Czterdziestu pięciu”, a raczej „Czterdziestu czterech” ruszyli plutonami wskazaną sobie drogą, to jest: pan de Chalabre z trzynastu ludźmi przez bramę Bourdelle: pan de Biran z czternastu, przez bramę Temple, a nakoniec Sainte-Maline również z czternastu przez bramę świętego Antoniego.
Niepotrzebujemy wspominać, że Ernauton, którego Sainte-Maline miał za straconego, ciążył owszem niespodziewaną drogą wzrastającego szczęścia swojego.
Wyrachował najpierw bardzo naturalnie, że Księżna de Montpensier, z którą polecono mu widzieć się, od czasu przyjazdu do Paryża, musi przebywać w pałacu Gwizyuszów.
Udał się zatem wprost do wspomnionego pałacu.
Zapukał do głównych drzwi, które mu jak najostrożniej otworzone i prosił o zaszczyt rozmówienia się z księżną de Montpensier, lecz zrazu jak najokropniej go wyśmiano.
Lecz gdy się tem niezraził, oświadczono mu, iż powinien wiedzieć, że księżna mieszka w Soissons a nie w Paryżu.
Ernauton spodziewał się takiego przyjęcia, więc nie zmięszał się bynajmniej.
— Bardzo mi przykro, że niezastaję księżnej pani — rzekł — bo mam do niej bardzo ważne zlecenie od księcia de Mayenne.
— Od księcia de Mayenne?... — powtórzył odźwierny — a kto panu poruczył zlecenie?..
— Sam książę de Mayenne.
— Książę! — zawołał odźwierny, doskonale udając zdziwionego — a w jakiemże to miejscu otrzymałeś pan owo zlecenie? bo książę, podobnie jak księżna, nic jest obecny w Paryżu.
— Wiem o tem — odparł Ernauton — ale i ja mogłem nie być w Paryżu i mogłem spotkać księcia gdzie indziej, naprzykład na drodze do Blois.
— Na drodze do Blois?... — nieco uważniej powtórzył odźwierny.
— Tak jest, książę mógł mię spotkać na tej drodze i dać mi zlecenie do księżnej de Montpensier.
Na twarzy odźwiernego odbiła się lekka niespokojność, lecz mimo to lękając się gwałtu ze strony Ernautona, trzymał ciągle drzwi przymknięte.
— A więc pan masz list?...
— Mam.
— Przy sobie?
— Tu — odpowiedział Ernautoii; uderzając się po kaftanie.
Wierny sługa badawczy wzrok wpoił w Ernautona.
— Mówisz pan, że masz ten list przy sobie? rzekł.
— Tak jest.
— List ten jest ważny?
— Jak może być najważniejszy.
— A możesz mi pan przynajmniej pokazać go?
— Chętnie.
Ernauton wyjął z zanadrza list pana de Mayenne.
— O! ho! co za dziwny atrament! zawołał odźwierny.
— To krew — zimno odparł Ernauton.
Wierny sługa zbladł na te słowa, a raczej na myśl, że pan de Mayenne pisał zapewne krwią własną.
W owym czasie bardzo zbywało na atramencie, ale za to krwi przelanej nie brakowało; ztąd więc kochankowie do kochanek, krewni do krewnych, pisywali płynem rozlewanym najczęściej.
— Panie — spiesznie rzekł sługa — niewiem czy w Paryżu lub jego okolicach znajdziesz pan księżnę de Montpensier; ale w każdym razie chciej pan udać się jak najprędzej do domu na przedmieściu świętego Antoniego, który ma nazwę Bel-Esbat i należy do księżnej de Montpensier; poznasz go pan łatwo, gdyż stoi najpierwszy po lewej stronie drogi do Vincennes, za klasztorem Jakobitów; znajdziesz pan tam niezawodnie kogoś ze służby księżnej, co potrafi wskazać panu, gdzie się w tej chwili znajduje księżna pani.
— Bardzo dobrze, dziękuję — rzekł Ernauton pojmując, że sługa nie może albo nieobce mu nic więcej powiedzieć.
— Na przedmieściu świętego Antoniego — mówił dalej sługa — każdy zna i każdy panu wskaże Bel-Esbat, choć może nie wszyscy wiedzą, iż ten dom należy do księżnej de Montpensier, ponieważ księżna kupiła go niedawno, aby w nim żyć mogła odosobniona.
Ernauton kiwnął głową, i ruszył na przedmieście świętego Antoniego.
Bez trudu i niepytając nikogo, znalazł dom Bel Esbat, przyległy klasztorowi Jakobitów.
Zadzwonił, drzwi otworzyły się.
— Można wejść — powiedziano mu.
Wszedł, a drzwi się za nim zamknęły.
Skoro wszedł, oczekiwano aż wymieni hasło, lecz gdy milcząc spoglądał w koło siebie, zapytano, co żąda.
— Pragnę mówić z księżną panią — rzekł.
— Dlaczegóż szukasz pan księżnej w Bel-Esbat? — zapytał lokaj.
— Bo mię tu przysłał odźwierny z pałacu Gwizyuszów — odparł Ernauton.
— Księżnej pani niemasz ani tutaj, ani w Paryżu — powiedział lokaj.
— W takim razie — rzekł Ernauton — oczekiwać będę przyjaźniejszej chwili do wywiązania się ze zlecenia, jakie mi poruczył książę de Mayenne.
— Pan masz zlecenie do księżnej?
— Tak jest, do księżnej.
— Od księcia de Mayenne?
— Tak jest.
Sługa namyślał się przez chwilę.
— Sam panu niemogę udzielić żadnej odpowiedzi — rzekł — ale mam tu zwierzchnika, którego się pierwej poradzić muszę. Chciej pan zaczekać.
— To mi dopiero ludzie dobrze obsłużeni!.. — zawołał Ernauton. Co za porządek! jaka karność, jaka akuratność, zaiste muszą to być ludzie bardzo niebezpieczni, skoro się tak dobrze pilnować każą. Do panów Gwizyuszów nie można tak łatwo wejść jak do Luwru; dlatego zaczynam mniemać, że to nie prawdziwemu królowi Francyi służę.
I spojrzał w około siebie: na podwórzu było pusto, lecz wszystkie drzwi od stajen stały otworem, jakby oczekiwano na wojsko, mające nadejść i stanąć kwaterą.
Ten przegląd przerwał Ernautonowi służący, który powrócił z drugim towarzyszem.
— Powierz mi pan swojego konia, a sam udaj się za moim kolegą, rzekł; zaprowadzi on pana do osoby, która panu odpowie daleko lepiej aniżeli ja.
Ernauton poszedł za służącym, zaczekał chwilę w przedpokoju, a wkrótce w skutek danego służącemu rozkazu, wprowadzony został do sąsiedniego saloniku, gdzie haftowała jakaś kobieta ubrana bez pretensyi, chociaż wytwornie.
Siedziała odwrócona plecami do Ernautona.
— Oto jest pan, który przybywa od księcia de Mayenne — rzekł służący.
Kobieta odwróciła się.
Ernauton krzyknął zdziwiony.
— To ty pani!... — zawołał, poznając w tej trzeciej przemianie swojego pazia i damę z lektyki zarazem.
— To pan!... — zawołała nawzajem kobieta, wypuszczając z rąk robotę i patrząc na Ernautona.
Wreszcie dawszy znak lokajowi, aby wyszedł:
— Pani należysz do dworu księżnej de Montpensier?... — spytał zdziwiony Ernauton.
— Tak jest, odpowiedziała nieznajoma; ale jak się to dzieje, że pan przybywasz tu ze zleceniem od księcia de Mayenne?
— Jest to zbieg okoliczności, których przewidzieć nie mogłem i które zbyt długo musiałbym pani opowiadać — rzekł Ernauton z nadzwyczajną ostrożnością.
— O! jesteś pan ostrożny — z uśmiechem dodała dama.
— O ile tego potrzeba.
— Ale ja tutaj niewidzę tak wielkiej potrzeby, bo jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem, o którem wspominasz...
Ernauton obruszył się.
— O! niegniewajmy się, jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem od osoby, którą wymieniłeś, rzecz jest dosyć interesująca, i przez pamięć na stosunki nasze, jakkolwiek one były krótkie, zechcesz nam pan objawić to zlecenie.
Dama wyrzekła te słowa z jak najułudniejszem przymileniem, jakiem tylko ładna kobieta swe żądania popierać umie.
— Pani — odparł Ernauton — niezdołasz mię zmusić abym powiedział to czego niewiem.
— A tembardziej to czego pan powiedzieć niechcesz.
— Na to nic odpowiedzieć niemogę, kłaniając się rzekł Ernauton.
— Co do słownych zleceń, czyń pan co mu się podoba.
— Słownych zleceń niemam żadnych; winienem tylko oddać list Jej książęcej mości.
— A więc, gdzież jest ten list?... — rzekła nieznajoma wyciągając rękę.
— Ten list?... — powtórzył Ernauton.
— Proszę o niego.
— Sądzę — odparł Ernauton, że już miałem honor oświadczyć pani, iż ten list adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Ale w nieobecności księżnej, ja ją tutaj reprezentuję, niecierpliwie mówiła nieznajoma, a zatem pan możesz...
— Nie mogę.
— Pan mi niewierzysz?
— Takbym powinien — odparł młodzieniec rzucając na nią pełne zachwytu spojrzenie; lecz mimo tajemnicy jaką się pani otaczasz, wyznaję, iż wzbudziłaś we mnie uczucia zupełnie obce tym, o których wspominasz.
— W istocie!... — zawołała nieznajoma płonąc na widok ognistych spojrzeń Ernautona.
Ernauton ukłonił się.
— Uważaj panie pośle. że mi czynisz oświadczenie miłosne.
— Tak jest — odparł Ernauton — niewierni czy kiedy los dozwoli mi znowu ujrzeć panią, i zaiste tak korzystnej sposobności napróżno tracić niepowinienem.
— Skoro tak, pojmuję teraz...
— Pojmujesz pani, że cię kocham; ależ rzeczywiście, to bardzo łatwo.
— Owszem, pojmuję jakim sposobem pan się tu dostałeś.
— A! przebacz pani — rzekł Ernauton, ale ja znowu teraz nie niepojmuję.
— Tak jest, pojmuję, że aby mię widzieć, chwyciłeś się pan podstępu i wszedłeś tutaj.
— Ja podstępu! A! źle pani o mnie sądzisz; niewiedziałem, że panią kiedykolwiek jeszcze ujrzę, spuściłem się jedynie na los, który już po dwakroć rzucił mię na twoję drogę pani; lecz nigdy nie chwytałem się podstępu. Dziwny jestem, i nie we wszystkiem podzielam zdania drugich.
— O! ho! powiadasz pan żeś zakochany, a miałbyś skrupuły względem sposobu ujrzenia osoby, którą kochasz? A to pięknie! z nieco szyderczą dumą rzekła dama, otóż jam wcale nie wątpiła, że pan masz skrupuły.
— Cóż panią o tem przekonało, jeżeli wiedzieć wolno?... — spytał Ernauton.
— Niedawno spotkałeś mię pan w lektyce, poznałeś mnie a jednak nie udałeś się za mną.
— Miej się pani na baczności — rzekł Ernauton, bo wyznajesz, żeś na mnie zwróciła uwagę.
— A! piękne mi wyznanie! Alboż niespotykaliśmy się w okolicznościach, które mnie szczególniej dozwalają wyjrzeć przez drzwiczki skoro pan przejeżdżasz? ale nie, pan oddaliłeś się galopem, krzyknąwszy pierwej ach! tak, że aż cała zadrżałam w głębi mojej lektyki.
— Musiałem oddalić się pani.
— Z powodu skrupułów?
— Nie, pani, z powodu obowiązku.
— No, no, widzę, że z pana roztropny i ostrożny kochanek, z uśmiechem mówiła nieznajoma, i że nadewszystko obawiasz się pan skompromitować.
— I cóż byłoby dziwnego, gdybyś mię pani przejmowała nawet niejaką obawą? odpowiedział Ernauton. Racz pani przyznać sama, że to rzecz wcale niezwyczajna, skoro kobieta przebiera się po męzku, chytrze i gwałtem wciska przez rogatki do miasta i przypatruje na placu Grève traceniu nieszczęśliwego, czyniąc przytem jakieś znaki niepojęte.
Dama lekko zbladła, lecz wnet bladość swą pokryła uśmiechem.
Ernauton mówił dalej:
— Czyż naturalna, wreszcie, aby owa dama, doznawszy tak dziwnej przyjemności, z obawy aby jej nieprzytrzymano, uciekała jak złodziejka, niepomna, że zostaje w służbie u księżnej de Montpensier, pani wielowładnej, chociaż u dworu nienajlepiej położonej?
Dama znowu się uśmiechnęła, lecz już z widoczniejszą ironią.
— Jakkolwiek chcesz pan uchodzić za przenikliwego, niezbyt jednak jesteś przebiegłym — rzekła nieznajoma, bo zaprawdę zdrowy rozsądek natychmiast powinien był wyjaśnić ci to wszystko, co za ciemne uważasz.
A najprzód, czyliż to rzecz nienaturalna, iż księżnę de Montpensier obchodził los Salcèda i jego prawdziwe lub fałszywe zeznania, mogące wielce szkodzić całemu domowi Lotaryngii? a w takim razie mój panie, czyż nie naturalna, iż ta księżna wysłała osobę pewną, zasługującą na całe jej zaufanie, dla znajdowania się przy egzekucyi i naocznego przekonania o najdrobniejszych jej szczegółach? Otóż! tą osobą, mój panie, byłam ja, powiernica Jej książęcej mości.
A teraz czy pan mniemasz, że mogłam dostać się do Paryża, gdy wszystkie jego rogatki były zamknięte? czy mniemasz, że w kobiecych sukniach mogłam iść na plac Grève?
Nakoniec kiedy już znasz pan moje stanowisko przy księżnej, czy mniemasz, że mogłam obojętnie patrzeć na cierpienia nieszczęśliwego i upór w udzieleniu wyjaśnień?
— Masz pani zupełna słuszność, z ukłonem odrzekł Ernauton, i zaiste zarówno obecnie podziwiam dowcip i loikę pani, jak poprzednio podziwiałem jej piękność.
— Wielce panu dziękuję. Otóż kiedy się znamy już oboje, i wszystko się między nami wyjaśniło, dajże mi pan ten list, ponieważ list istnieje i nie jest bynajmniej prostym tylko pretekstem.
— Niepodobna, pani.
Nieznajoma gwałtem wstrzymała się od wybuchu.
— Niepodobna?... — powtórzyła.
— Tak jest, bo przysiągłem księciu do Mayenne, iż list ten wręczę samej tylko księżnej de Montpensier.
— Powiedz pan raczej — zawołała dama, ulegając rozdrażnieniu, powiedz pan raczej, iż list ten nie istnieje, że mimo mniemanych skrupułów twoich, list ten służył ci jedynie za pretekst do wejścia tutaj; powiedz, że pragnąłeś mnie widzieć i nic więcej. Otóż, stało się według twojej woli panie, nietylko wszedłeś tutaj, nietylko widziałeś mię, lecz nadto powiedziałeś, iż mnie uwielbiasz.
— Wtem równie jak i we wszystkiem innem, czystą, prawdę powiedziałem.
— A zatem dobrze, pan mię uwielbiasz, pan mię widzieć chciałeś i widziałeś, ja zaś w zamian za przysługę, sprawiłam panu przyjemność. Jesteśmy więc pokwitowani, żegnam pana.
— Jestem posłuszny — rzekł Ernauton — i skoro mię pani z niczem odprawiasz, odchodzę...
Tą, razą, dama naprawdę się rozgniewała.
— Ha!.. — rzekła — jakkolwiek pan znasz mnie, ja nieznam pana wcale, sam więc zapewne przyznasz, iż zbyt wielką masz nademną przewagę?... A!... zatem mniemasz, iż dosyć jest pod jakimkolwiek pozorem wejść do domu księżnej, bo pan tu jesteś w domu księżnej de Montpensier, i powiedzieć: podstęp mój udał się, więc odchodzę... O!... mój panie, człowiek honoru tak niepostępuje.
— Zdaje mi się — odparł Ernauton — iż pani zbyt cierpką nadajesz nazwę temu, co możnaby nazwać co najwyżej przebiegiem miłości, gdyby, jak miałem honor oświadczyć pani, nie chodziło tu o interes najwyższej wagi i najczystszej prawdy. Niechcę powtarzać cierpkich wyrażeń pani i zupełnie zapominam o wszystkiem, co pani tkliwego i przyjaznego powiedziałem, ponieważ pani tak źle jesteś względem mnie usposobioną. Lecz niewyjdę ztąd z ciężarem dotkliwych zarzutów, jakie mi pani poczyniłaś. Mam rzeczywiście wręczyć księżnej de Montpensier list od pana de Mayenne, i oto jest... adres przekonać panią może, że pisał go książę własną swoją ręką.
Ernauton pokazał list, lecz go z rąk niepuścił.
Nieznajoma spojrzała nań i zawołała:
— Jego pismo!... krew!..
Ernauton nic nieodpowiadając, schował list do kieszeni, ze zwykłą sobie dworskością ukłonił się po raz ostatni, i blady, ze śmiercią w sercu, skierował się ku głównemu wyjściu z salonu.
Tymczasem nieznajoma pobiegła zanim i jak Putyfara Józefa, za kraj szaty pochwyciła.
— Co pani rozkaże? — spytał Ernauton.
— Przez litość, przebacz pan — zawołała — przebacz!.. miałożby się księciu wydarzyć jakie nieszczęście?...
— Czy przebaczę lub nie — rzekł Ernauton — to rzecz obojętna, co do listu, bo pani prosisz o przebaczenie dlatego tylko, abyś list przeczytać mogła, a oświadczam, iż go sama tylko księżna de Montpensier czytać będzie.
— Ależ nieszczęśliwy zapamiętalcze!.. — w majestatycznym gniewie zawołała księżna — czyliż mię nie poznajesz, albo raczej czy niedomyślasz się, że jestem tu najwyższą panią, lub mniemasz, że to błyszczą oczy służącej?... Ja jestem księżna de Montpensier... i list oddaj mnie...
— Pani jesteś księżną! — cofając się, zawołał przerażony Ernauton.
— A tak, bezwątpienia. No, dawaj, dawaj, czyż nie widzisz jak mi pilno wiedzieć co się mojemu bratu przytrafiło?...
Lecz młodzieniec, zamiast być posłusznym jak się tego księżna spodziewała, skoro wyszedł z zadziwienia, założył ręce na piersi i rzekł:
— Jak pani żądać możesz, abym słowom twoim wierzył, kiedy usta twoje już mi po dwakroć skłamały?
Spojrzenie, które księżna przywołała, dla poparcia słów swoich, cisnęło dwie śmiertelne błyskawice, lecz Ernauton mężnie ten ogień wytrzymał.
— Jeszcze wątpisz, jeszcze żądasz dowodów, skoro ja zapewniam? — zawołała dumna kobieta, szarpiąc swoje koronkowe rękawki.
— Tak jest, pani, wątpię — zimno odparł Ernauton.
Nieznajoma rzuciła się do dzwonka i tak gwałtownie nim wstrząsnęła, iż mało co go nieskruszyła. Po wszystkich apartamentach rozległ się natychmiast donośny jego odgłos i za nim ucichł, na progu sali stanął lokaj.
— Co pani rozkaże?... — zapytał.
Nieznajoma wściekle nogą tupnęła.
— Mayneville — rzekła — Mayneville niech tu zaraz przyjdzie!...
Służący wybiegł i w tej chwili prawie nadbiegł Mayneville.
— Jestem na rozkazy pani — rzekł.
— Pani!... i od kiedyż to nazywają mię poprostu panią, mości Mayneville?... — w rozpaczy zawołała księżna.
— Jestem na rozkazy Waszej książęcej wysokości — powtórzył Maineville pochylony i zdumiony.
— Teraz to co innego!... — powiedział Ernauton — mam przed sobą szlachcica, a jeżeli ten kłamie, klnę się na niebo!... że będę przynajmniej wiedział, czego się mam trzymać.
— Wierzysz więc nakoniec? — spytała księżna.
— Tak jest, pani, wierzę, i na dowód, oto list.
I skłoniwszy się, wręczył księżnie de Montpensier ów list tak dawno pożądany.