Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
SOLO PAPUGI.

Otóż tedy, nasz bohater, najspokojniejszym sposobem zaczynał być najszczęśliwszym człowiekiem, ze wszystkich stworzonych na święcie ludzi; życie jego już nie było zamknięte w ciemnych ramkach, o które ustawicznie się uderzał, ale płynęło śród kwiatów, po nad któremi widział widnokrąg lazurowy ze złotem. Jakby jaki basza, usypiał w swoim seraju, śród słodkich i upajających myśli, napędzonych wyperfumowanym wachlarzem sławą i miłością, i odpędzającym z czoła jego, uwagi smutne, którym by się mogło zachcieć na niém osiąść.
Tak właśnie odaliski odpędzają od przeświętnéj twarzy Sułtana, nieznające winnego uszanowania muchy, którym się także zachciwa usiąść na niéj. Oto są pomysły poetyczne, któremi się kołysał i upajał nasz bohater w godzinach wolnych, przepędzanych sam na sam z próżnością, w których to rozmyślał: że miał najpiękniejszą w Mędyołanie kochankę, że sam był jednym z najpiękniejszych także chłopców, że miał wkrótce wystąpić, i nabyć wielkiéj sławy; i do tego posiadał jakby dwa filary podpierające te jego wiarę: zapomnienie przeszłości, a nadzieję przyszłości.
Można więc pojąć, że Tristan nie zrobił niedorzeczności; odmawiając kuszące bardzo oświadczenie, które mu Lea robiła; domyślił się po całém jéj opowiadaniu, że to była kobieta jedna z tych od których nietrzeba było przyjmować, wybuchów czułości, u których, gdy chwila pierwszego uniesienia przejdzie, mogą to samo uważać za niedorzeczność, za co trzebaby im być wdzięcznemi, jakby za jaką wielką ofiarę z ich strony. Z początku uwierzył w jej jakąś poetyczną naturę i zupełną excentryczność: lecz słysząc ją opowiadającą mu swoją historyą, pomiarkował po niektórych słowach, poniektórych skazówkach, że charakter jéj był zwyczajnym kobiet charakterem, może mniéj jadowity mniej zepsuty od charakteru wielu jéj towarzyszek, lecz lekkością bardzo do nich zbliżony. Przez teleskop swego rozumu rozbierał tę miłość błyszczącą na jego niebie, i dostrzegł że ta miłość nie była stałą gwiazdą, ale przemijającym mateorem, rodzajem błędnego ognika który za najmniejszym powiewem wiatru mógł ustąpić i zniknąć. Nie chciał więc budować sobie rzeczywistego cierpienia, na niepewném szczęściu.
Jednakże śpiewaczka tak naiwnie opowiedziała swoje życie, tak przyznała się do swych wad błędów, tak mało wynosiła swoje przymioty, że było oczywistém, iż można było zrobić sobie z téj kobiety nie tylko miłą i przyjemną kochankę ale nawet dobrą i szczerą przyjaciółkę. Tego właśnie żądał Tristan, któremu miłość Lei nastroiła wszystkie struny próżności, który mówił sobie: ponieważ ona mnie tyle kocha, to i nie jedna może mnie także kochać jeszcze, i ona, równie także może kochać innego. A ponieważ kocham ją bez wielkiego uniesienia, bardzo być może iż inną pokocham z namiętnością; przezornie jest więc i roztropnie, nie związywać rąk sobie, czyli że lepiéj zrobię gdy zachowam moją niezawisłość.”
— To nie było źle rozumowanem, na człowieka od kilku dni rozkochanego. Prawda i to, że ten rozkochany był jednym z tych sybarytów, co to nie pojmują innéj dla siebie kochanki, tylko taką, która się jedwabiami i tywtykami obwija, i dla których najpierwszą roskoszą życia, jest świetny byt powierzchowny, bogactwa i wszystkie zbytki nie tylko roskoszą życia, źle powiedziałam, ale niezbędnym warunkiem do szczęścia. Gdyby był przyjął to co mu Lea ofiarowała, ich wspólny dochód ledwie i bardzo ledwie, byłby wystarczył na utrzymanie zwyczajnego jéj teraźniejszego zbytku. Ona byłaby się z odwagą starała znosić, to, co nazywała poświęceniem dla człowieka którego kochała; bo kobieta lubiło sobie powtarzać nawet choćby to było fałszém, (znać dla nieodzwyczajenia się) jak ci co mając krótką pamięć, dla niezapomnienia numeru domu i ulicy, przez całą drogę numer nazwisko ulicy powtarzają sobie. Zresztą, to jest zachwycającym w kobietach, gdy robią taką ofiarę jak naprzykład Lea Tristanowi robiła, robią to z dobrą wiarą, to jest wierzą w to co mówią, co jest dowodem pierwiastkowej naiwności, z któréj jakieś szczątki zostały im w sercu, tak jak we flaszce po gdańskiéj wódce, w kto rój ani kropli napoju nie zostało, ale gdzie niegdzie dojrzeć można kawałeczek złota. Możesz być pewnym, że gdy ci co kobieta ofiaruje w uniesieniu miłosnem, ofiaruje ci to szczerze, na serio, że łzy i całusy towarzyszące tym ofiarom, są szczere, i że tyle będzie na doprawdy smutną gdy ofiary odrzucisz, ile radosną i szczęśliwą, gdy je przyjmiesz. No! otóż tak, gdybyś zamiast robić sobie z miłości roskosz, chciał wyciągnąć z niéj naukę, i powiedzieć jéj: „przyjmuję.” Wtedy, jeżeli cię ta kobieta trochę kocha, możesz rachować na dwa miesiące zgody i miłego pożycia, a nawet porozumienia się, jeżeli zaś rzetelnie cię kocha, w miesiąc możesz już sobie głowę roztrzaskać.
Są dwa rodzaje uważania serc ludzkich, jedni, i tych jest daleko mniejsza liczba, uważają serce, za skład świętości, miłości, wzniosłych i szczytnych myśli; drudzy, których liczba niezliczona, uważają go za odbicie uczuć fizycznych i roskoszy cielesnych: nie postrzegą się nawet, że mają serce, chyba przy stoliku gry, albo przy kobiecie; natenczas muszą aż ręką przyciskacie część piersi w któréj bije serce, i do któréj cała prawie wtedy krew napływa. Wypada jeszcze i tę uwagę dodać że człowiek rozumny nie będzie rozkochanym boby w takim razie niebył już rozsądnym. Przecież to stanowi mądrość co nie jest głupstwem; a że miłość jest wadą i błędem, to oczywista rzecz, bo nawet zawsze po niéj następuje kara, i w tym jeszcze dowód, że kochający nie jest rozumnym bo nie byłby rozkochanym gdyby posiadał rozum. Miłość bowiem czy ją będziemy uważali za błąd lub szczęście, za występek lub cnotę, za marzenie niebieskie, czy za ciało mteryalne, tak zajmie, zapełni i zapcha serce że jéj w niém za ciasno i musi przynajmować komorne w mózgu, w którym stałe mieszkanie mądrość sobie obrała.
Powiemy naostatek, że niech mężczyzna będzie najostrzejszéj czystości w obyczajach, nie będzie jednak nigdy wstanie zaręczyć za siebie, że nie zwaryuje i nie zakocha się w zgubionéj kobiecie; że za nią nie będzie chodził jak cień za ciałem; i że dosyć do zdziałania w nim téj przemiany, dosyć mówię, aby wymówiła do niego to słowo: „kocham cię” a nazajutrz: „nie kocham cię już” i jeźli się podoba téj pogardzonéj od wszystkich kobiecie, zrobi z owego mędrca ateusza, a z żyjącego trupa.
Odpowiedzą może na to ludzie poważni, pogardzający tém rodzajem kobiet: my ich nie widujemy nigdy, i jeżeli je spotykamy, odwracamy w inną stronę kroki nasze.
Duże baryłki z prochem, nie widują nigdy także małych iskierek, chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, czy też to te małe iskierki boją się baryłki z prochem?
Wywód z tych wszystkich rozbiorów, wypadł nam taki: Że każdy mężczyzna dostał od natury równą dozę miłości, którą jak bogaty i samowolny spadkobierca może szafować podług woli swojéj, może ją wypotrzebować na raz jeden, na jedno słowo miło do niego wymówione. Taki jeżeli od razu wszystko straci, odchodzi smutny, blady, zrozpaczony, bo pozimowym ostrym wietrze, który nie tylko zwiał listki z drzewa, ale drzewo nawet osuszył, nie można spodziewać się, aby tchnienie wiosenne jakkolwiek mile i cieple, drzewo zmarłe ożywiło.
Wolno mu jednak nie trwonić od razu miłości, wolno mu przedzielić ją na kilka razy, i zamiast od razu rzucić złoty pieniądz, wydawać tylko zdawkową monetę. Taki oszczędny, tak samo jak pierwszy, zachowa swoja ułudę a mniéj dozna męczarni. Każda wiosna obdarzy go świeżemi zielonemi gałązkami, a jeżeli znajdą się tam niektóre zżółkło i uschnięte, tak będą pokryte świeżemi, że ich sam nie dojrzy.
Nareszcie, gdyby się, znalazł jaki mędrzec nie znany, a którego byt i przedstawienia przewidzieliśmy wyżej, i chciał nam jeszcze co mądrze dowodzić, powiemy mu:
Na stu indywiduach, jest dziewięćdziesiąt zdrowych, których nazywają głupcami, a dziesięciu którzy się nazywać każą mędrcami. Ci więc, którzy dla słabości żołądka nie jedzą wiele, niechże pozwolą śpiewać i śmiać się jedzącym, i niech nie naganiają potraw od których się sami wstrzymują, jakoby te były ziemi, ale niech przyznają że te potrawy im szkodzą.
Owóż tedy, nasz Tristan miał wyśmienity żołądek, w całéj mocy tego wyrazu, i widzieliśmy, że właśnie myśląc o żołądku, dostrzegł tajemne nocne odwiedziny impresario. Potém, miał tę zdawkową monetę, która go skłoniła przyjąć tytuł kochanka od serca przy Lei, o czém już mówiliśmy. Jednakże on bardzo kochał swoją żonę, lecz w téj miłości było więcéj spójności dusz, pociągu, aniżeli miłości zmysłowéj. Taka miłość mogła zgasnąć (jeżeli tylko zgasła) nie posypawszy mu serca popiołem, i niepozbawiwszy go ułudy. Miłostki bowiem w które się wplątał po rozdzieleniu z Ludwiką, przypominały mu tylko miłostki młodości.
Każdą rzekę, a szczególniéj rzekę życia miłéj jest przepływać we dwoje. Kiedy się jest samotnym, rozmyślania zamieniają się w smutek; wysepki zdają się być zaporami. Boisz się zawsze, żeby cię wiatr nie rozbił jak Lapeyrousa i nie osadził w samotności jak Robinsona. Gdy się płynie we dwoje, to wtedy mając do uściśnienia ręce porzucasz wiosła; nieuważasz już i nie śledzisz gwiazd po niebie, bo możesz patrzeć na oczy; i jakikolwiek będzie czas, pewnym jesteś, że niech cię wiatr gdzie chce uniesie, zawsze twoja łódka natrafi na takie miejsce, w którém znajdziesz dość liści na posłanie i dość przestrzeni do mówienia o miłości.
Tristan miał taką naturę, którą osamotnienie i opuszczenie byłoby zabiło; potrzebował zawsze mieć kogoś koło siebie dla odnawiania mu wrażeń. Fatalność zabrała mu Ludwikę którą mu opatrzność dała. To też teraz mało mu szło o to jakiego rodzaju ma towarzyszkę, dość że ją miał, w tém zupełnie zdał się na los i przypadek. Przed niejakim czasem była Henryka, o któréj w téj chwili zapomniał, albo do któréj nie miał już urazy, co w miłości nazywa się początkiem zapomnienia, teraz była Lea, i trzeba przyznać że chybaby musiał być chorym, dziwakiem, tetrykiem, odludkiem, hypokondrykiem, żeby mógł się uskarżać na los który mu przypadek nastręczał.
Nadto i tę miał, jeszcze pociechę będąc kochankiem Lei, że się mógł zemścić na Henryku, który dla niej chciał sobie życie odebrać, i że dowiedział się o pierwszéj miłości pani de Lindsay.
Dla człowieka który sobie powiedział: „chcę aby życie moje jak romans przeszło, a każdy dzień tego życia powinien być rozdziałem.” Powinien był być zadowolonym: wypadki spiesznie jedne po drugich następowały. Lecz wszystko co dotąd go spotkało, niczém jest w porównaniu z tém co mu przyszłość gotowała.
Tym czasem był zupełnie szczęśliwym.
Dzięki spotkaniu się z impresario i ugodzie jaką z nim zawarł mógł być pewnym że z głodu nie umrze.
Dzięki znajomości z Leą, pewnym był że nie umrze z miłości jak Werter: To prawda, że mógł umrzeć z miłości jak Rafael.
Co do Lei, rozmyśliwszy się, skończyła na przyznaniu słuszności Tristanowi, a ponieważ Lea była mądrą kobietą, nieobraziła się na nowego kochanka, upoważniającego ją do zatrzymania dawnego, doskonale pogodziła te dwie miłości, jednę serdeczną, drugą kieszonkową. Zresztą, można się bardzo odwołać do kobiet z takiemi rzeczami. Nie ma złodzieja, nie machinisty, któryby potrafił otworzyć i zamknąć drzwi, zasunąć firankę, zrobić ład i porządek w porzuconych rzeczach w pokoju, jak to śliczne stworzenia, blondynki lub brunetki, których oczy kryją duszę a usta przeczą oczom.
Trzeba i to przyznać, że książę nie był przechwalającym się i wielomownym, jak to przystało dla jego stanu i wieku. Dość było powiedzieć mu jedno słowo ażeby odszedł, a cztery żeby został: to też Lea niedołężna jak kreolka, wymawiała tylko jedno gdy był u niéj, a dwa jak sprowadzić go chciała.
Byłoby występkiem, więcéj nawet, byłoby niegrzecznością, ze wszystkiém oddalić z domu człowieka tak dobrze wychowanego, którego przytomność nie była utrudzająca, a oddalenie sprowadziłoby wielkie spustoszenie.
Że oddalono Edwarda, to bardzo naturalnie Edward został zbytkowności nadmiarem, i Lea nadto kochała Tristana, albo też nie posiadała takiego bogactwa serca, aby sobie pozwalać mogła na taki zbytek. W téj chwili, serce Lei zwróciło się ku Tristanowi, i zastanowiło się zupełnie. Trzeba więc było umilknąć, wziąść postanowienie i czekać aż wiatr z innéj strony zawieje.
Tak też Edward uczynił, i dobrze sobie postąpił; jednakże nieprzedsiębrał tak mądrego postanowienia nie używszy pierwéj wszystkich sposobów. Jeden który mu się najpierwéj przedstawił w umyśle, i który zaszczytnie dowodził że nie próżno ufał ludziom, był ten, że zaskarbi sobie łaski i względy Rozety. Służąca nie mogła nic więcéj dla niego uczynić, nad to, że mu rozpowiedziała nową i gwałtowną miłość swój pani dla Tristana, czém napełniła mu boleśnie serce. A gdy baron chciał zacząć rozdział o uwodzeniu i prosić o ów klucz od raju, którego szczęśliwym posiadaczem był na teraz Tristan, wtedy serce młodéj dziewczyny zamieniało się w granit, stawała się nie ubłaganą jak Parki, i przecinała nitkę nadziei młodego człowieka, nielitościwie zamykając mu drzwi przed nosem.
Zresztą, odgłos o téj miłości Lei dla Tristana, rozszedł się po całém mieście i bardzo był korzystnym dla naszego bohatera. Edwardowi był to winien, bo on sam nikomu tego nie powiedział; kochankowie odsądzeni na to się jedynie zdadzą, że pomyślności swoich następców jak najlepiéj rozgłaszają. Przyjaciele Edwarda, zaraz postrzegli że zerwało się dobre porozumienie między nim a Leą, i nieomieszkali okazać mu ubolewań swoich, na które odpowiedział ze swobodną miną:
— To ja sam zerwałem z nią stosunki; cóż chcecie, namiętnie rozmiłowała się w niejakim Fabiano, w tenorze teatru tutejszego; nie można już teraz widywać jéj; nie wypada nawet bywać u niéj; strasznie się zbezczeszczą.
I z obojętną miną spojrzał przez lornetkę na jakąś kobietę, a gdy śpiewaczka ukazała się na scenie, serce mu gwałtownie biło; wieczorem udał się za jéj pojazdem, błąkał się do nocy koło jéj domu, i wrócił do swego mieszkania wyrywając sobie z wściekłością włosy.
Ale niechby Edward co chciał mówić, w oczach tych wszystkich którzy nie mieli przyczyny do nienawidzenia Tristana, w oczach samego barona, chociażby tego nigdy nie przyznał, Tristan był wytworny tak jak nim mógł być ktokolwiek inny. Od czasu jak związek jego ze śpiewaczką był wiadomy, przybycie jego do orkiestry robiło nie jakie wrażenie; ubrany był zawsze z gustem, szlachetnie, skromnie ale bardzo wytwornie: oczy miał zawsze bardzo piękne, zęby bardzo białe, i nigdy nie zaciemnił kółka odznaczających się ludzi pomiędzy któremi się znajdował. Jeżeli zdaniem mężczyzn było: że Tristan jest szczęśliwy, zdanie kobiet przyznawało Lei: że ma smak dobry; nie jedna byłaby chętnie zastąpiła śpiewaczkę.
Fabiano czekał zawsze epoki swego wystąpienia, które spóźniał jak mógł tenor mający odjechać; co do impresario, gdy przychody przez ukazywanie się codziennie Lei na scenie były jednakowe, nie naglił o to, bo wołał że Tristan pewniejszy siebie wystąpi.
Co do naszego bohatera, ten regularnie śniadanie jadał u impresario.
W dwie godziny po śniadaniu następowała próba, na któréj widywał Leę, potém szedł się ubierać, i ze śpiewaka robił się dandy, następnie jadł obiad i chodził na teatr; po teatrze spacerował z godzinę, przy końcu któréj przechodził koło domu Lei; jeżeli okno zastał otwarte, mógł wejść natychmiast, jeżeli tylko trochę uchylone było, powinien był czekać aż wyjdzie dobrze nam znana osoba, jeżeli zaś ze wszystkiém okno było zamknięte, mógł wracać do siebie i marzeniem rzeczywistość zastąpić.
Powiedzmy dla zaszczytu śpiewaczki, że odkąd poznała Tristana okno prawie zawsze otwarte było, rzadko kiedy uchylone, a wszystkiego raz tylko zamknięte.
Trzeba także dla zaszczytu śpiewaka powiedzieć, że owego wieczora spokojnie do siebie wrócił, mówiąc: „to sprawiedliwie to słusznie.” Co dowodzi, że Fabiano akuratnie tyle tylko kochał swoją śpiewaczkę, de potrzeba było aby mógł się zakochać w innéj.
Już prawie półtora roku upłynęło od czasu jak Tristan porzucił Paryż, gdy jednego dnia powiedział mu impresario:
— Mój przyjacielu! przygotuj się, bo niezawodnie za ośm dni wystąpić musisz.
Ośm dni przeszło na wprawieniu się. Tristan, jak się domyślać można, był niespokojnym trochę, i ledwie przestał śpiewać, nie mógł usiedzieć na miejscu, biegł zaraz do Lei albo na przechadzkę.
Oczekiwany dzień nadszedł przecie.
Ten dzień cały, to jest do szótéj godziny w wieczór, tenor przepędził u Lei; o ósméj godzinie miał ukazać się na scenie; porzucił więc kochankę i poszedł się ubierać.
Gdy niezmiernie zamyślony powracał i zajęty był swoim wystąpieniem a naglony godziną, usłyszał w jedném oknie, przy ulicy przyległéj domu śpiewaczki, śpiewającą papugę: Tak, złoto jest tylko chimerą. Był to głos jego papugi, albo, jeżeli nie jego papuga to śpiewała, przynajmniéj dziwne jakieś podobieństwo istniało między tym ptakiem, a tym którego w Paryżu zostawił.
Gdyby był piorun uderzył u stóp naszego bohatera, mniejby nim został zdziwiony.
Spojrzał na zegarek, zważył że może ukraść pięć minut czasu, wszedł zatém do domu: służąca stała w progu.
— Pani masz papugę w domu?
— Tak jest panie.
— A do kogo należy?
— Do jednego cudzoziemca.
— Który się nazywa?
Niewiem jak się nazywa, przyjechał od dwóch dni z żoną, i dla tego tylko znam go że jest sąsiadem mojéj pani.
— Ludwika pewnie sprzedała biednego Źakota, pomyślał Tristan. Biedna Ludwika! I zawsze wyśpiewuje: „złoto jest tylko chimerą“ ta papuga? zaczął głośno mówić Tristan, obracając się do służącéj, którą niezmiernie dziwiły te zapytania tyczące się ptaka.
— Tak jest panie, to nawet nie jest przyjemnie słuchać zawsze jednego śpiewu.
— Czy właściciel tej papugi wyszedł?
— Tak jest panie.
— Dziękuję pani, powrócę jutro. To szczególna myślał sobie nasz tenor, znaleść tę papugę tutaj, ona tylko śpiewa te słowa Scribego z taką czystością i tak wyraźnie wykonywa muzykę Mejerbeera. Ten pan pewnie zezwoli na tu abym ją odkupił: dowiadując się gdzie i jak ją nabył, dowiem się czego może o mojéj żonie.
Musimy powiedzieć, że Tristan zupełnie zapomniał o swojém wystąpieniu, gdy trącił się u impresaria, który niespokojny że Tristan nie przybywa, szukał go przed domem, a postrzegłszy go, pobiegł na jego spotkanie i wrócił go do rzeczywistości.
— Zkąd u djabła przychodzisz moj drogi? wymówił do niego, pewny jestem żeś się zakatarzył.
— Jak się nazywa druga na lewo ulica?
— Powiem ci to jutro.
— Ale bo to bardzo ważne dla mnie.
— W imię nieba! idź ubieraj się mój drogi, będziemy w innym dniu o tych rzeczach rozmawiali.
Tristan zniknął w głębi domu, poszedł do swojéj loży, usiadł, i zamyślił się i byłby tak do północy rozmyślał, gdyby impresario który za nim gonił, nie kazał go czém prędzéj ubierać.
Już też czas rozpoczęcia sztuki nadszedł.


II.

Cały świat zna Otello, szczytny utwór, słynnego poety angielskiego. Ci tylko nie znają go którzy czytali Otella Ducisa.
Otóż w roli Otella Rossiniego chciał Tristan pierwszy raz wystąpić. To prawda, że poemat wioski naturalnie nie więcéj wart od naszéj francuzkiéj trajedyi, lecz poeta miał podpory w muzyce; a przy téj wiersze otrzymają przebaczenie. Aby tylko wiersze jakkolwiek bądź wyraziły że Desdemona jest niewinny, że Jugo jest zdrajcą, a Otello zazdrosnym, więcéj już nie potrzeba. Poezyą zawiera w sobie własną swoją muzykę, a muzyka swoją poezyę. Dziesięć pięknych wierszy równie mogą natchnąć rozmyślaniem i marzeniem jak największy ich oddział: wyzywamy największego poetę, niechaj zdoła dorzucić cokolwiek bądź do ostatniéj myśli Webera, lub największego muzyka niech zdoła dodać piękności ostatnim wierszom Gilberta.
Jednakże opera potrzebuje słów, jak obraz potrzebuje wytłumaczenia; trzeba zawsze czegoś, coby poprowadziło myśl kompozytora na sam przód, a potém żeby w widzach wzbudziło zajęcie; tak jak w wielkich, borach i lasach, gdy się idzie szukać powietrza, drzew, słońca i cieniu, potrzeba także i ścieszki choćby nawet najgorszéj, prowadzącéj z jednego miejsca na drugie, i zabezpieczającéj, od zbłądzenia, którą dojdzie się tam gdzie człowiek sobie dojść zamierza.
A potém, opera niech ma jakikolwiek wątek, niech sobie będzie z czegokolwiek wysnuta, niech tylko przypomina wielkie z przeszłych czasów osoby, te dawne typy, przeszłe w zwyczajne jak n. p. Otello i Desdemona Hamlet i Ofelja; odnosimy ją zaraz do głownéj myśli podstawę jéj stanowiącéj z wszystkiemi jéj do szczegółów w przedstawieniu wymagalnościami; jako to, chórów, śpiewów, duetów, tryjów, kwartetów; opera tak przebiega przez dzieło poety, i tak w niém wiele piękności naniszczy, jak dziecię chcące zebrać bukiet w pięknym ogrodzie, więcéj narwie, zepsuje, zgniecie i zdepcze kwiatów, niżeli ich w bukiet ułoży.
Jednakże najpewniejszą jest rzeczą, że jeżeli w jakimkolwiek języku i w jakiéj bądź sztuce, Otello Szekspira ma jakiego prawego brata, to oczywiście, nawet niezawodnie, ma go w Otellu Rossiniego.
Zasłona podniosła się wśród największéj ciszy; po chórze, Desdemona odśpiewała swoją cavatinę, w któréj opłakuje nieobecność swego męża, potém płacze na to samo ze swoją służącą, co tworzy zachwycający duet, o którym nie marzył angielski poeta.
Nadchodzi potem ojciec z Rodrygiem, oznajmia córce że musi poślubić tego ostatniego; ztąd wypływa trijo, w którém każde z nich utyskuje i co dowodzi, że gdy Desdemona, naprzód płakała sama, potém ze służącą, potém z ojcem i Rodrygiem, więc opera zapowiada że zupełnie nie zanosi się na to aby miała być wesołą lub pustą.
Wśród tego tercetu ukazuje się Otello w głębi teatru, na tarasie widzianym tylko przez widzów.
Takie było pierwsze wejście Tristana.
Wszystkie oczy w niemém oczekiwaniu zwróciły się na niego; dopiero wielkie nastąpiło wzruszenie, gdy zaczął swoją wojenną cavatinę.
Po trochu, zaczął się głos jego uwalniać od wzruszenia, które go w pierwszéj chwili ogarnęło, zaczął się wznosić tak czysty, że po lodowałem milczeniu którém go początkowo przyjęto, nastąpił cichy ale ogólny szmer uwielbienia; wszyscy nachylili głowy jedni do drugich, jak kiedy letni wonny wiatr przelatuje nad zbożem, i wszystkie przed nim pouginają się kłosy. Rachując już od téj chwili i słysząc ten pochwalny szelest, Tristan zaraz pojął że ma całą sale za sobą, że pierwsze wrażenie było dla niego korzystném, że tym sposobem pewny mógł być jak najlepszego powodzenia; nabrał więc odwagi.
Już zupełnie przyszedł do siebie, gdy mu wypadłe śpiewać duet z Jagiem, gdy ten ostatni zaczyna mu rzucać podejrzenie na Desdemonę. Ostatnia jeszcze nuta nie była znikła kiedy, cała sala jednozgodnie jakby jedném wiedziona uczuciem zerwała się i klaskała w ręce.
Tristan skłonił się podług obyczaju włoskiego i wyszedł za kulisy, gdzie impresario zachwycony rzucił mu się na szyję. Zacny człowiek wyrachował dobrze i gdyby przedstawienie tak się skończyło jak zaczęło, mógł być pewnym że bardzo się z bogaci.
Po wielkim chórze, Doży, ojca i Desdemony, Ottello znów wszedł wyliczając swoje bitwy i zwycięztwa, prosząc o nagrodę za wszystkie czyny swoje, to jest o rękę Desdemony.
Po odśpiewaniu tego ustępu, w którym każdy swoją rozpacz odmalował, zasłona spadła śród ogólnego całéj sali oklasku.
Dopieroż to wczasie między aktu, zaczęły się opowiadania tworzyć, i historya naszego bohatera zaczęła z ust do ust krążyć, czém daléj tém mniéj coraz podobna doprawdy. Już przestał być człowiekiem zwyczajnym, zrobiono go wielkim bohaterem, którego przygody w miarę jego talentu rosły a rosły. Biedny tenor, mógłby był słuchać opowiadań w sali, niedomyślając się że to o nim mówili.
Tak jak impresario przewidział, wielka po myślność i pochwały poszły od kobiet, były w zachwyceniu. Pomimo ciemnego pokrycia twarzy tenora, dostrzegły że był ładnym. To też gdy po pierwszym akcie był przywołanym, mógł był upaść pod ogromem brawów i oklasków, jak Tarpeja pod puklerzami.
Przed początkiem pierwszego aktu, słabo się nim zajmowały. Ponieważ sala Medyolanska mieściła wszystkie najwytworniejsze kobiety; nagany i pochwały miały swoje pole; widziano w jednéj po drugiéj loży przybywające kwiaty arystokratyczne, które gdy się raz już zgromadziły, uformowały rodzaj girlandy strojem uśmiechami i klejnotami odznaczającéj się; cudowny i czarujący to był widok. Najprzód trzeba było uważać, rozbierać, naganiać swoje stroje, swoje uśmiechy, swoje klejnoty; zresztą tenor jeszcze się był nie ukazał, czekano na niego, i w chwili gdy więcéj jak od ośmiu dni ciekawość podbudzona, miała być zaspokojoną; zamiast powiększać się i sama sobą zużyć, wolniała; już nie potrzebowano robić wniosków, bo za podniesieniem zasłony nastąpić miała pewność.
Jednakowoż dla tych co widzieli a szczególniéj dla tych co widziały Tristana w teatrze przed jego wystąpieniem, ciekawém było jak wytworny młody człowiek wyda się w stroju Maura. Aktorowie ogólnie, a szczególniéj tenorowie, wyłączamy jednakże jednego, mają tę wadę że się bardzo źle ubierają; myślą, i to jest bardzo naturalnie że tak myślą, iż od nich wymagają tylko pięknego głosu, i że strój ich aby tylko był bogaty, mniéj już na tém zależy aby był prawdziwym: w tém bardzo się mylą. Sztuki piękne, nie są współzawodniczkami między sobą, ale przyjaciółkami, jedna drugiej pomocy potrzebującemi; trzeba żeby poezya miała harmonią muzyczną a muzyka żeby miała wdzięk poezyi. No, otóż aktor posiadający już te pierwsze dwie, gdy jeszcze przyłączy do nich malarstwo, i odrazu, bez wymówienia słowa, bez wyśpiewania jednéj nuty, wchodząc na scenę da poznać osobę, którą w roli przedstawia, taką, jaką ją odmalowywał historya, jaką sobie widz w wyobraźni utworzy, w takim razie aktor ma podwójną zasługę, i naturalném następstwem ma także podwójne powodzenie.
To też w pierwszym akcie gdy Tristan wystąpił w kostiumie historycznym podobnym do Otella Delacroigo, i tak jakby z płótna i z ram zstąpił ożywiony tchnieniem malarza, wszyscy mimo zepsutego gustu włoskiego, już się dobrze o nim uprzedzili. Może inny, miałby był ubiór bardziéj powabny, lecz mniéj prawdzie; wierny; inny możeby był więcéj aktorem lecz mniéj artystą dziękowano w duszy tenorowi, że zrobił to, czegoby inny nie był uczynił, jak dziękowano Talmie, że grał Cinnę jak rzymianie z czasów Augusta, a nie jak wielki pan z czasów XIV-go Ludwika. Sala była pełna, wyjąwszy jednę łożę na przeciw sceny, ta jedna była jakby ciemna próżnią swoją i miała minę wybitego zęba w pięknéj buzi; każdy niecierpliwie czekał drugiego aktu. To co się działo za kulisami, było w związku z tém co się robiło w sali. Fabiano przeszedłszy do loży, słuchał pochwał, nie słuchając rad impresaria: ten ostatni biegał z miejsca na miejsce, z uradowaną miną, błyszczącym wzrokiem, i zdawało się jakby w każdéj chwili do każdego wymawiał: „nie omyliłem się” był w najwyższym tryumfie i szczęściu. Z za kulis pobiegł na korytarze, z korytarzy na salę; wszędzie odbierał dzięki i pochwały należne tenorowi, a którego tylko był dostarczycielem. Tak był szczęśliwy, że powiedzianoby że się wcielił w Tristana i w jego tryumf. Zaspokoiwszy się raz o swego tenora, i nie spuściwszy go z oka ani za kulisami, chciał jeszcze jako widz nacieszyć się widokiem jego; w obwili gdy zapowiedziano drugi akt, i gdy każdy wracał na swoje miejsce, zbiegł skrytym przejściem; a widząc że nikt się na niego nie patrzy, zastukał do drzwi które mu ładna rączka otworzyła; Zamknął drzwi, z dworszczyzną ucałował rękę która się otwieraniem dla niego trudziła i usiadł sobie w kącie. Drugi akt rozpoczął się.
Otello wszedł na scenę, i przyjęty był ogólnym rąk klaskaniem; widziano szczególniéj wszystkie małe piękne rączki uderzające jedna o drugą.
Czekano sceny wyzwania.
W chwili kiedy Fabiano miał ją rozpocząć, i gdy wszyscy za kulisami i na sali szeptali mające się śpiewać słowa; loża która dotąd była pusta otworzyła się; mimowolnie Tristan zwrócił oczy na tę lożę przerywającą powszechną cichość, wlepił nieruchomie wzrok w kobietę w niéj siadającą, podniosł rękę do czoła, jak gdyby bojąc się aby zmysłów nie utracił szczególniejszym sposobem jęknął, i wykrzykując: „To ona! to ona“ wybiegł jak szalony ze sceny, nie myśląc co publiczność zrobi.
Proszę teraz pojąć osłupienie wszystkich, położenie Rodryga, uniesienie złości impresaria i pusty śmiech widzów.
Ucieczka Tristana była tak raptowna, z taką siłą wykonana, że nikt nie miał przytomności zatrzymać go; przeszedł kulisy, udał się na korytarze prowadzące do sali, w chwili kiedy do niéj miał ze swojéj strony drzwi otworzyć, impresario ze swojéj także je otworzył; obydwa twarzami się spotkali ledwie że nie uderzyli. Wystawcie sobie dwa posągi, jeden Pustoty a drugi Strachu uderzające o siebie; nigdy marmury na grobach nigdy w okropnych balladach o strachach, nigdy nawet w przerażających dziwnych snach, nie można było wyobrazić sobie, a cóż dopiero oczami ujrzeć bledszéj twarzy od twarzy biednego impresaria; ten nieszczęśliwy ze szczytu radości i szczęścia spadł tak nieprzygotowanie do bojazni, że twarz jego zdaje się nawet rysy jéj zmienione zostały; usta otwarte, policzki przeciągnięte, zapadłe i blade, oddech krótki suchy, pałający, nogi tak pod nim drżały że zdawało się iż padnie i skona.
— Gdzie lecisz? wykrzyknął, resztką zbywającego mu w piersiach głosu, zamykając drzwi i sobą tamując przejście Tristanowi.
— Pozwól mi pan przejść! wyjęknął Fabiano — Gdzież bieżysz? powtórzył starzec.
— Muszę ją widzieć!
— Kogo?
— Muszę z nią mówić!
— Z kim?
— Z moją żoną.
— Z twoją żoną?
— Tak jest.
— Ale zwaryowałeś!
— Bynajmniéj.
— Ależ twojéj żony tu niema wcale.
— Widziałem ją!
— Gdzie?
— W loży na przeciwko.
I nieszczęśliwy Tristan przesuwał ręką po czole potem oblaném. Co do impresaria, siły jego wyczerpnęły się, drżał jak te światełka fosforyczne drżą pod palcem gdy zapałkę o mur trzemy.
— Aleś się zwiódł, omylił! wyjęknął.
— Nie; a papuga którąm słyszał...
— Jaką papugę?
— Jéj papugę.
— Gdzie?
— W drugiéj ulicy na lewo.
— Tracisz przyszłość swoją całą.
— I cóż mi to szkodzi?
— Niszczysz mnie.
Tristan zbliżył się chcąc drzwi zdobyć.
— Słuchaj, wymówił impresario z resztką w sercu nadziei i wyciągając ręce, chcesz że jednéj rzeczy?
— Jakiéj?
— Czy nie zezwoliłbyś, abym ja na twojém miejscu poszedł rozmówić się z twoją żoną?
— O wcale nie: ja sam chcę z nią mówić.
— Przyjdzie do twojéj loży, obowiązuję się sprowadzić ci ją, tylko dokończ twojéj roli.
— Już niemam głosu.
— Oznajmię publiczności.
— Odejdź że pan do djabła!
— Nie wyjdziesz!
— Zobaczymy!
— Więc mnie zabijesz!
— No! to cię zabiję!
To słowo impresaria natchnęło rozwagą.
— Czyż cię już nic nie wstrzyma?
— Nic na świecie.
— Więc dobrowolnie mnie niszczysz.
— Chcę tylko pomówić z moją żoną i nic więcéj.
— Ależ to jest nikczemnością co mi wyrządzasz.
— Może być.
— Lecz przypomniéj sobie, żeś ubrany jak Otello, nieszczęśliwy młodzieńcze!
Fabiano tracił już cierpliwość, wyciągnął rękę do drzwi.
— Przejdź! odrzekł impresario, oddalając się, i unosząc klucz z sobą, zamknąwszy pierwéj drzwi na dwa spusty, czego tenor nie postrzegł, i uciekał z całej siły zostawiając Tristana aby sobie na próżno ręce mordował.
Impresario przybiegł do teatru, ledwie tyle mając siły że się mógł na nogach utrzymać. Można sobie wystawić co się tam działo.
— Cóż tedy? pytano go ze wszystkich stron.
— To zbójca, odpowiedział.
— Gdzież się podział?
— Niewiem.
— Cóż poczniemy, co tu robić?
— Trzeba zrobić zapowiedzenie.
— I cóż zapowiedzieć?
— Że nagle został dotknięty waryacyą.
— Więcéj nic?
— Powiedz, że jest nadzieja uratowania go; tym sposobem będą się spodziewali ujrzeć go jeszcze.
I w czasie kiedy zasłonę podnoszono i przemawiano do publiczności, biedny człowiek wrócił do siebie, upadł na krzesło, i oparłszy głowę o ręce, płakał nad nieszczęściem które go mogło ze wszystkiém zniszczyć.
Tristan zaś namordowawszy sobie rąk na próżno, wrócił do swojéj loży, spiesznie się rozebrał i zwyczajny strój wziął na siebie. Machinisci widzieli go przechodzącego jakby cień jaki, jak Wilhelm w Leonorze; potém sądząc że do ucieczki pieniądze mu będą potrzebne, wrócił do domu, który jak sobie przypominamy był przyległy do teatru, wszedł do swego mieszkania, wziął wszystkie jakie miał pieniądze w kieszeń, to jest dwa tysiące pięćset franków pensyą naprzód za 3 miesiące zapłaconą i to co od Edwarda wygrał: chciał wyjść aby spotkać żonę przy wyjściu jéj z teatru, lecz w chwili gdy brał za klamkę, usłyszał hałas na schodach i stąpania coraz zbliżające się; wniósł zatem że go chcą zaaresztować, i wrócił do mieszkania.
Przyszła mu myśl schronić się oknem, i zbliżył się do niego; wysokość jaka go oddzielała od ziemi którą ledwie mógł dojrzeć, przekonała go o niepodobieństwie kuszenia się aby ją przeskoczyć, i już odstąpił na chwilę od tego przedsięwzięcia, ale na pierwsze stuknięcie do drzwi, znów powrócił do projektu uciekania oknem. Zdało mu się natenczas, że drzewo rosnące przed oknami, gałęź jedną jakby rękę do niego wyciągało, że gdyby się dobrze rzucił, byłby wstanie pochwycić ją w skoku i za jéj pomocą na dół się dostać. Uderzenia we drzwi zaczęły się powtarzać i stawać coraz częstszemi, wyrzucił więc kapelusz i płaszcz na ogród, wstąpił na wierzch okna i rzucił się w powietrze. Szczęściem zdołał uchwycić gałęź, która gdy się nagle pod nim ugięła, uczuł jakąś niespokojność przez chwilę, lecz z gałęzi na gałęź, raniąc sobie trochę ręce, dostał się do pnia, któren objąwszy rękoma, jakby był Pilad Oresta objął, tryumfalnie dostał się do ziemi.
Natenczas podniósł kapelusz i płaszcz swój i myślał tylko o sposobie wydobycia się z ogrodu. Tym razem już nie potrzebował spuszczać się, ale i owszem wstępować musiał, i już nie skakać z okna na ziemię ale z ziemi skoczyć na mur.
Gdy szukał miejsca, z któregoby wieść na wierzch muru najdogodniéj mu było, posłyszał głosy. Spojrzał się ku oknom i ujrzał je bardzo oświetlone. Schronił się w gęstwinę i widział przesuwające się cienie jakby kilku osób po za szybami. Domyślił się, że drzwi wybili i szukali go zawzięcie. Dobrze więc zrobił że uciekł, tém więcéj, że prócz lekkich zadarć po rękach, nic sobie złego nie zrobił, i że aby go tylko nie przyszli szukać do ogrodu, miał zawsze nadzieję że się z niego wydobędzie.
Ujrzał światła zbliżające się do okien, potém cienie w oknie otwartém, i osoby podnoszące światła nad głowy swoje i patrzące w ogród. Usłyszał nawet wyraźnie impresaria wymawiającego:
— „On tam musi być, idźmy go szukać w ogrodzie.”
To napędziło trochę obawy naszemu bohaterowi. Pierwsza mu myśl przyszła aby przeskoczyć przez mur na ulicę. Znalazł mały wzgórek, który byłby mu użyczył pomocy w tém przypadku; już się gotował przywieść zamiar swój do skutku, gdy posłyszał podobne głosy w ulicy, i zważył sobie słusznie, że i z tamtéj strony przygotowali się do pilnowania go i że z którejby kolwiek strony chciał uciec, wszędzie go w przeciągu kilku minut pochwycą.
Zaczął więc biegać po ogrodzie, szukając wszędzie dla siebie ratunku, gdy znalazł się przed wielkim drzewem które mu już raz tak wiele było pomocném. Pomyślał sobie, że mógłby się ukryć na niém. Rozwaga i zimna krew zaczęły mu po trochu wracać, wziął więc chustkę od nosa i rzucił ją pod murem, wrócił potém do drzewa i zaczął się na nie wdrapywać, z tą samą zręcznością jak pierwéj gdy był zmuszony spuszczać się z niego.
Drzewo było zagęszczone gałęziami, noc była ciemna, schronienie więc wcale było dobie.
Ci co Tristana szukali, weszli małą furtką, widział ich zbliżających się, serce mu tak biło i skakało, jak czasem bije i rzuca się podróżnemu schronionemu także na drzewie, gdy widzi zbliżającego się niedźwiedzia.
Szukali go wszędzie, lecz naturalnie, nie w tém miejscu gdzie się znajdował; i właśnie ten poczciwy impresario szukając i patrząc czy go nie znajdzie koło muru, znalazł chustkę jego, którą Tristan naumyślnie dla odwrócenia ich uwagi w inną stronę, sam pod mur rzucił.
— Panowie! zawołał, umknął już szczęśliwie.
— Którędy? wymówili inni, zbliżając się.
— Tędy.
— Jakże to pan wiedzieć możesz?
— Oto jest chustka, którą pewnie przeskakując mur zgubił.
— To prawda! a więc już daremno go szukać.
— O! ja wiem gdzie go znajdę! odrzekł impresario.
— Czy tak pan myślisz?
— Pewny jestem nawet.
— Czy chcesz pan abyśmy ci towarzyszyli?
— Nie, nie potrzeba.
— Oto dobrze! pomyślił sobie Tristan, wybieg doskonale się udał, pójdzie mnie szukać u Lei.
Trzeba przyznać, że z nie małą pociechą tenor ujrzał jak wyszli z ogrodu i drzwi za sobą impresario zamknął. Jednakże nie zaraz porzucił drzewo. Zapewnił się pierwéj że już do niego nie wrócą i że nie będzie widzianym ani do strzeżonym. W kwadrans, zszedł z drzewa, na palcach przeszedł ogród, i doszedł do muru na który za pomocą wzgórka, rąk i nóg, w drapał się. Ale niesczęściem dla niego, nowa się trudność zjawiła: mur który od ogrodu mógł mieć pięć lub najwięcéj sześć stóp wysokości, od ulicy miał ich dwanaście lub piętnaście; skacząc z takiéj wysokości, narażał się na złamanie rąk lub nóg, albo wszystkiego razem, i na to aby go jak lisa w jamie schwytano.
Położenie jego nie było bardzo przyjemne; zmierzył znów wzrokiem oddalenie, widział że jest znaczne i że go zaczepiać nie wypada. Usiadł spokojnie na murze, jak mógł starał się zrobić niepostrzeżonym, i czekał mówiąc sobie:
— Poczekam, może kto przechodzić będzie.
Tristan zaczął rozmyślać o swojéj przygodzie, gdy w tém posłyszał stąpanie; spojrzał się w stronę z któréj się chód słyszeć dawał, i postrzegł grubego i wielkiego jegomości, wracającego spokojnie pewnie do domu i idącego pod murem.
Fabiano przygotował się, czekał, aż jegomość ów nadejdzie pod niego, i w chwili kiedy można było linię prostą od nóg tenora do głowy grubego pana wyciągnąć, nasz bohater rzucił się na biednego przechodzącego, upadł mu zgrabnie (musimy przyznać) obydwoma rękami na plecy, i tym sposobem skrócił sobie połowę drogi którą miał do przebycia; z pleczystego jegomości zeskoczył na ziemię a uciekając krzyknął tylko:
— Dzięki ci panie!
Zacny jegomość, potoczył się i wywrócił na ziemię, nie pojmując zkąd mu się zwalił człowiek na plecy; zapewniwszy się, że ani ręki ani nogi nie złamał, zamiast narobić krzyku, podniósł się cicho, otrzepał z kurzu suknię, nie sprowadziwszy nikogo aby się podziwiał jego przygodzie, i spokojnie poszedł w swoją drogę.
— To dowodzi, że mędrcy się znajdują we wszystkich krajach, i że Tristan upadł właśnie na takiego mędrca.


III.

A więc, mówił do siebie Tristan, moja żona jest tutaj! ale ten stary jegomość co z nią jeździ, kto też to być może?
I ustawicznie to sobie powtarzając biegł w stronę gdzie mieszkała Lea, myślicie może że biegł ujrzeć kochankę? wcale nie, udawał się tam, bo nie wiedział gdzie się schronić żeby doczekać gdziekolwiek do jutra.
Wistocie, jutro, było dla niego słowem odgadującym zagadkę, było prawdą, było papugą. Przybył do Lei, oglądając się wkoło czy go kto nie ściga.
Śpiewaczka go czekała.
Tristan miał zburzoną i całkiem przewróconą minę.
— Zkąd u djabła przychodzisz? zapytała młoda kobieta, nie mogąc wstrzymać uśmiechu na widok przestraszonéj twarzy kochanka.
— Przychodzę z drzewa i z muru, odpowiedział Tristan.
— Co ci się stało tego wieczora?
— O! żebyś wiedziała...
— Usiądź i opowiedz mi, to będę wiedziała.
— Najpierwéj trzeba abyś zabroniła wejścia do siebie wszystkim na świecie.
— A to na co? czyż o tym czasie może mnie kto odwiedzić?
— Impresario który mnie szuka.
— Właśnie przeciwnie, przyjmę go jakby nigdy nic nie było.
— Więc chcesz mnie wydać jak Józefa?
— Nie, ale chcę cię ukręć w takie miejsce, z któregobyś mógł wszystko jak Neron słyszeć.
— Dobrze. Wystaw że sobie...
— Zaraz, zaraz; dla czego krzyczałeś:...to ona! to ona!“
— „Bo istotnie była to ona.
— Któż to ona?
— Nie zgadujesz?
— Nic.
— Moja żona.
— Twoja żona? Tak jest.
— I to widząc twoją żonę straciłeś głowę?
— Tak jest.
— I mnie to przychodzisz rozpowiadać? mnie? a to zabawnie!
— Leo! jesteś moją przyjaciółką?
— Jestem nią.
— No słuchaj mnie pierwéj, a potém sądzić będziesz.
— Słucham.
— Wystaw sobie...
W téj chwili zadzwoniono.
— Otóż on w chodzi! gdzież się ukryję?
— Za moje łóżko.
— Nie zatrzymuj go długo.
— Bądź spokojny.
Lea stanęła w oknie.
Rozeta oznajmiła impresaria.
— Niech wejdzie, wymówiła śpiewaczka.
Zamknęła okno.
Mały człowieczek wszedł, przebijając mury, szukając po meblach, wskroś przenikając niszę, n>a się rozumieć wzrokiem tylko.
— No! i cóż? jedyne było słowo, które do Lei wymówił, składając ręce na brzuchu i wilgotnym okiem spoglądając na śpiewaczkę.
— Tak jest, odpowiedziała tym samym tonem, tylko z największą wewnętrznie chęcią śmiechu.
— Widziałaś co się siało?
— Widziałam.
— Cóż na to mówisz?
— To co pan.
Impresario upadł na krzesło.
— Otóż jestem zniszczony!
— Dziękuję za słowo miłe dla mnie, odrzekła Lea.
— Stary wyciągnął do niej rękę. Nie możesz przecie grać razem Otella i Desdemony.
— Sprawiedliwie pan mówisz.
— Zabije mnie! Co na to począć?
— Puścić go.
— Piękny sposób!
— Jednakże jedyny który pozostaje. Może go potém odzyskasz.
— Gdzie?
— Powróci zobaczysz pan.
— Nigdy.
— Któż to wiedzieć może?
Na to słowo, które w ustach Lei mogło mieć szczęśliwe znaczenie, powstał przybliżył się do niéj, wziął jéj obydwie ręce w swoje, i na pół przyklęknąwszy wymówił do niéj:
— Gdzie on jest?
— Niewiem.
— To niepodobna!
— Zaręczam panu.
— On jest tutaj.
— Tutaj?
— Tak jest.
— Szukaj go pan; jeżeli go znajdziesz, grywać będę darmo przez cały rok: lecz jeżeli go nie znajdziesz w takim razie płacę mi podwoisz.
Impresario usiadł, to było jego odpowiedzią.
— Ale mówiłeś z nim, zapytała Lea.
— Mówiłem.
— I cóż ci powiedział?
— Że chciał widzieć się z żoną.
— Więc ją widać kocha bardzo? wyrzekła.
— On waryuje dla niéj; dla tego samego, oszukałabyś się gdybyś przez jednę minutę ukrywała człowieka, który mnie niszczy a ciebie zdradza.
— Masz pan słuszność, winien być ukaranym. Chcesz pan zjeść ze mną wieczerzę? wymówuła Lea, nie gniewając się że natychmiast kochanka ukarać mogła, i która ostatnie słowa wymówiła obracając wzrok swój ku niszy.
— Tristan dusił się.
— Dziękuję ci, odrzekł Impresario, muszę zaraz odejść.
Tristan odetchnął.
Impresario powrócił.
— Zapewniasz mnie że go tu niema moja miluchna Leo?
— Zapewniam.
— Doprawdy.
— Doprawdy?
— No! wiesz co zrobię?
— Powiedz.
— Powiedział mi, że słyszał śpiewającą papugę w drugiéj ulicy na lewo od teatru.
— No! to cóż?
— Ta papuga należy do jego żony.
— Cóż złego?
— Otóż jutro pójdę na druga ulicę na lewo, i wejdę do domu gdzie jest papuga.
— A potém co zrobisz?
— Potém poproszę że chcę się widzieć z panią papugi, i znajdę mego tenora.
— Jakim sposobom?
— Od chwili gdy go niema u ciebie, nie może być gdzie indziéj tylko u żony.
— To sprawiedliwie. Cieszę się i pochlebia mi to, że pierwej do mnie niż do niej przyszedł.
— Ona mi go odda, zrobimy zapowiedzenie, i wszystko się naprawi.
— Więc myślisz że go tam znajdziesz?
— Teraz prawie pewny tego jestem.
— No to odejdź mój mistrzu teraz, a jutro przyjdź mi opowiedzieć wszystko.
— O trzeciej godzinie będę tutaj. Bądź zdrowa moję dziecię!
— Żegnam pana. Rozeto! zawołała na służącą, odprowadź pana.
I gdy impresario wyszedł, śpiewaczka udała się do sypialnego pokoju, Tristana zastała stojącego z rękami założonemi, opartego o ścianę.
— Słyszałeś? zapytała śpiewaczka.
— Słyszałem, odrzekł tenor.
— Kochasz swoją żonę.
Tristan nic nie odpowiedział.
— I przychodzisz prosić mnie o gościnność, mnie? to jest znak zaufania, albo się nie znam na uczuciach.
— Moja droga Leo! odrzekł Tristan, zbliżając się do kochanki.
— Moja biedna Leo, powinienbyś był powiedzieć. Przebaczam ci, musisz być głodnym? nieprawdaż?
— Nie, odpowiedział z roztargnieniem Tristan.
— Chcesz jeść wieczerzę?
— I owszem.
— Odpowiedzi twoje dziwny związek maja.
Lea zadzwoniła.
— Rozeto daj nam wieczerzę.
Tristan był zamyślony.
— Jak też to jest zajmującym, kiedy młody mężczyzna je wieczerzę ze swoją kochanką, w dzień znalezienia żony swojéj! powinieneś był zachować ubiór Otella, stosowniejszym byłby dla ciebie i do okoliczności w któréj się znajdujesz, niż ten któryś przywdział.
— Przebacz mi zdziwienie...
— Wzruszenie chciałeś mówić.
— Czyż możesz myśleć?
— Jak to! wszakże to bardzo naturalnie, że żona która cię tak kochała, przyjechała cię widzieć grającego rolę Otella: przybyła w towarzystwie jakiegoś pana; to jéj ojciec pewnie, nieprawdaż?
— Nie.
— Może jej brat
— Nie.
— Kimże więc jest dla niéj?
— Nic niewiem.
— Doprawdy! a to ciekawe!
Wszystko to wymówione było tonom ironii, ukrywającym jeżeli nie złość wewnętrzną, to przynajmniéj żal w złość przechodzący.
— No! siadaj mój gościu, już dano wieczerzę.
Tristan machinalnie cię uśmiechnął.
Ostatnie śpiewaczki słowa, tyczące się nieznajomego towarzystwa Ludwiki, całą myśl Tristana zajmowały.
— No! no! nie bądź tak smutnym, zobaczysz jutro te biedne dziecko, ten wzór małżonek.
Widok niespodziewany żony, tak przewrócił, całą istotę biednego chłopca, że zupełnie zgłupiał: i nie mógł znaleść ani jednego dorzecznego słowa, ma odpowiedź swojéj kochance.
Gdy wieczerza się skończyła. Lea powstała i odezwała się do niego:
— Teraz, mój gościu, mój przyjacielu, masz pokój dla siebie gotowy, dobréj nocy ci życzę.
— Co chcesz mówić?
— Chcę powiedzieć, że musisz potrzebować spoczynku, a przynajmniéj samotności, dla rozmyślania o ważnych dzisiejszego wieczora wypadkach. Oto jest twój pokój, wymówiła przechodząc przez salon i pokazując mu inny sypialny pokój, z osobném wyjściem na schody, będziesz mógł wyjść choćby i najraniéj jeżeli ci się podoba, a teraz dobranoc.
Tristan nadzwyczaj się zmięszał, przysunął się do Lei i chciał ją wziąść za rękę.
Dziękuję ci za twoją wdzięczność, mój drógé Fabiano, bo pewnie o niej chcesz mi mówić; aleś mi doprawdy nic nie winien, dałeś mi naukę którą bardzo, aż nadto przepłacasz moją dla siebie gościnność, i jeżeli jedno drugiemu może być co winno, to chyba ja tobie.
I ukłonem niegrzecznym, nawet pogardliwym, pożegnawszy go, odeszła do swego z Rozetą, zostawiając Tristana odurzonego, jak ten kruk któremu lis ser porwał.
Tristan usiadł na swojem łóżku, mówiąc do siebie:
— Kto też to może być ten stary jegomość?


IV.
LUDWIKA SIĘ ZJAWIA.

Impresario nic w nocy nie spał.
Ledwie wstał, to jest o siódmej zrana, zaszedł do Tristana, myśląc że go może znajdzie w jego pokoju.
Była to nadzieja niepodobna do ziszczenia ależ i takich nadziei potrzeba w wielkich nieszczęściach.
Pokój był pusty.
Zszedł do siebie, co minuta patrzył na zegar żeby się doczekał godziny, w którejby mógł przedstawić się żonie Tristana.
Tristan, także wsiał i zapytał się czy Leę mógłby widzieć, ale Rozeta odpowiedziała, że jéj pani nie była widzialną dla nikogo, i ten wyraz nikogo wymówiła ze znaczącym przyciskiem.
Może już była dziesiąta godzina, kiedy służący impresario wszedł do niego mówiąc:
— Panie, jest tu jakaś pani, która chce się widzieć z panem.
— Czy znasz ją?
— Nieznam panie.
— Czy powiedziała ci swoje nazwisko?
— Nie chciała mi go powiedzieć.
— Czy młoda?
— Tak jest panie.
— Czy piękna?
— Tak jest panie, o ile sądzić można przez zasłonę, która jéj całą twarz okrywa.
— I cóż ci powiedziała?
— ZŻ ma z panem do pomówienia o bardzo ważnych rzeczach.
— Poproś jéj.
Młoda kobieta, zasłonięta, jak to służący oznajmił, weszła, ubrana najwytworniéj ale i najskromniéj jak tylko być może, w ubraniu ranném, weszła do gabinetu impresaria, który się porwał z miejsca, skłonił się podał fotel.
Piękna odwiedzająca usiadła i zaczekała chwilę, jakby dla ochłonięcia ze wzruszenia. Mały człowieczek usiadł także i przemówił:
— Pani! czemuż winien jestem te zaszczytne jéj odwiedziny?
— Czy jesteśmy sami? panie, zapytała młoda kobieta.
— Sami.
— Pewnym pan jesteś tego?
— Najpewniejszy.
— Bo to o czém mam panu powiedzieć, pan jeden tylko wiedzieć możesz.
— A więc to jakieś zwierzenie się?
— Więcéj jak zwierzenie. jest to spowiedź.
— Słucham pani.
— Byłam wczoraj w tetrze na przedstawieniu Otella.
— Ah pani! byłaś świadkiem nieszczęścia które się zdarzyło.
— Przychodzę dzisiaj dowiedzieć się, czy oznajmienie uczynione publiczności jest prawdziwe?
— Jakie oznajmienie? zapytał impresario, zapomniawszy już tego szczegółu.
— Że tenor postradał zmysły.
— Czy panią to bardzo obchodzi?
— Nad wyraz mocno obchodzi, powiedz mi pan prawdę a wdzięczność moja dla niego będzie nieskończona.
— Ah! no! więc tedy powiem pani że oznajmienie było fałszywe.
— I jakaż to przyczyna takiego przypadku?
— Przyczyna szczególna bardzo; ten młody człowiek śpiewający, przez najdziwniejsze okoliczności został oddalony od swojéj żony która myślała że on nie żyje; postrzegł ją w loży wczoraj i ten widok tak go zmięszał, że uciekł ze sceny.
— I cóż się z nim stało?
— Nic niewiem.
— Jakże pan możesz o tych szczegółach wiedzieć.
— On sam mi to powiedział, kiedym mu wzbraniał porzucać kulisy i lecieć na salę w któréj chciał koniecznie z żoną się zobaczyć.
— W istocie to ciekawe bardzo, i nie powrócił do siebie?
— Oszem wrócił, ale ociekł pierwéj nimeśmy przyszli po niego.
— I żadnego niema o nim śladu?
— Żadnego.
— Czy nie miał w Medjolanie jakiego przyjaciela u którego się może przechowywa?

— Nie, miał tylko kochankę, nasza, pierwszą śpiewaczkę.
— Ah! miał kochankę! powtórzyła młoda kobieta z pewnym rodzajem wzruszenia.
— Mój Boże pani! może źle robię że ci to wszystko objawiam, aleś mnie pani prosiła żebym ci prawdę mówił.
— Mów pan daléj, bardzo cię oto proszę!
— No! otóż pani! śpiewaczka go nie widziała.
— A jednakże kocha ją?
— Tak jest, ale na nieszczęście, widać że nie dość ją kochał.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— To chcę powiedzieć że gdyby ją był bardzo kochał, byłby żony zapomniał, nie byłby się jéj widokiem tak zmięszał, nie byłby ze sceny ociekł i mnie tém niszczył.
— Mój Boże przebacz mi pan że ci te wszystkie zadaję pytania, ale późniéj dowiesz się pan jaką te wiadomości cenę mają dla kogoś, a natenczas pewna jestem że mi przebaczysz. Racz więc pan powiedzieć mi jeszcze czy wiesz dla jakich okoliczności oddalił się od żony?
— Chciał się zabić, i istotnie strzelił do siebie, ale ranił się tylko i uratowano go, oto jest rzecz cała.
— Przez kogo był uratowany?
— Przez kobietę.
— A potém?
— A potém ta kobieta przywiozła go z sobą do Włoch.
— Lecz dla czegóż, jeżeli kochał swojo żonę nie wrócił zaraz do niej? zapytała nieznajoma z nowém wzruszeniem.
— Tego właśnie nie śmiem powiedzieć pani.
— Dla czego?
— Gdyż rozgłoszenie jego przygody, mogłoby najokropniejsze skutki sprowadzić na Tristana, i że jeżeli go wynajdą wołałbym aby go wsadzili do teatru aniżeli do więzienia.
— Przysięgam panu że skoro tylko ztąd wyjdę tak postąpię jakbym o niczém nie słyszała, albo o wszystkim zapomniała.
— Więc powiem pani, oto zabił człowieka.
— Co pan mówisz!
— Zupełnie mimowolnie, to prawda; ów człowiek widział że Tristan do siebie mierzył, chciał mu pistolet wyrwać z ręki i przeszkodzić samobójstwu, pistolet w ręku Tristana wystrzelił i nieszczęśliwy wybawca zabitym został, Tristan przyszedłszy do siebie, pojął że popełnił mimowolny występek i bojąc się aby nie został za trzymanym, więzionym a może i straconym, porzucił na zawsze Francyą.
— Wszystko to bardzo szczególne wymówiła odwiedzająca młoda kobieta, a pan jakim sposobem poznałeś go?
Impresario wtedy opowiedział jej całą historyą nad wielkiem jeziorem.
— A więc panu wszystko winien?
— Tak jest pani, pojmujesz pani jaką mi krzywdę wczoraj zrobił.
— Pojmuję panie, będziemy się starały tę krzywdę wynagrodzić.
Impresario uśmiechnął się z miną wątpiącą.
— Teraz odezwała się nieznajoma, ufność za ufność, przysługa za przysługę; powiedziałeś mi pan takie rzeczy, którychbym się nigdy bez pomocy pana nie dowiedziała, i od wczorajszego dnia z jednego zadziwienia wpadam w drugie; teraz, mam panu powiedzieć kto ja jestem i prosić go o nową przysługę.
— Mów pani.
— Jestem siostrą żony Tristana.
— Pani?
— Tak jest panie.
— I siostra pani nie widziała wczoraj u siebie swego męża?
— Nie panie.
— Ani dzisiaj rano?
— Także nie widziała. Czy Tristan wiedział gdzie mieszka?
— Wiedział.
— Jakim sposobem tego się dowiedział?
— Przez papugę którą siostra pani ma w oknie i która właśnie śpiewała znajomą mu piosneczkę w chwili, kiedy koło domu w którym żona jego mieszka przechodził.
— Zgaduję, ale siostra moja nie tylko nie widziała męża swego, ale nawet nie chce go widzieć.
— Tego nie rozumiem wcale.
— Zaraz pan zrozumiesz, moja siostra wysłała że Tristan na prawdę umarł już od ośmnastu miesięcy, codzień modląc się na jego grobie.
— Jak to na jego grobie?
— Tak jest panie.
— Chciej mi to pani wytłumaczyć?
Natenczas nieznajoma opowiedziała staremu wszystko jak było; jak jéj siostra uratowaną została przez starego doktora, jak tenże nieznając Tristana upomniał się o ciało jego w składzie umarłych, i jak przypadkiem, widać ze pochowali kogoś innego w mniemaniu że to Tristan.
— Ah! rozumiem, odrzekł impresario; więc płacząc ciągle na jego grobie, przyszło do tego że się uspokoiła, potem pocieszyła, gdy w tém wczoraj ujrzała go żyjącego.
— Zupełnie tak jak pan mówisz, to tylko wtem wszystkiém szczęśliwie wypada, że on ze swojej strony także się pociesza.
— Wreszcie, pani tutaj przyszłaś, dla dowiedzenia się gdzie jest Tristan?
— Przeciwnie panie, z prośbą przyszłam abyś go pan jak tylko możesz najdłużéj mógł zatrzymać, żeby dać czas siostrze mojéj do wyjazdu.
— To znów nie rozumiem dla czego?
— Moja siostra została wyratowaną, przez doktora o którym mówiłam.
— Przez cały ciąg jéj długiéj choroby, była pielęgnowaną i usługiwaną przez siostrzenicę tego doktora, przez najsłodsze i najmilsze stworzenie jakie na tym święcie spotkać można było. Gdy siostra moja ozdrowiała, ta młoda osoba błagała ją aby przy niéj zamieszkała. Po utracie Tristana i w epoce gdzie mnie nie było w Paryżu, pokochała moja siostra tę miłą istotę, przyjęła jéj ofiarę z serca pochodzącą, która ją wyrywała z opuszczenia । samotności, i została przy niéj; wkrótce siostrzenica znów zachorowała, moja siostra nawzajem najtroskliwsze miała o niéj staranie. Lecz pomimo nauki i wiadomości swego wuja który się liczy do pierwszych w Paryżu lekarzy, nie mógł jéj uratować i umarła. Pojmiesz pan rozpacz starca po zgonie siostrzenicy tak przez niego ukochanéj. Powiedział natenczas Ludwice że to tylko mogłoby go pocieszyć, gdyby ona przy nim pozostała, i że zlałby na nią całą miłość ojcowską którą miał dla swojéj krewnéj. Ona odpowiedziała mu jak powinna była odpowiedzieć: że nie może pozostać w jego domu, że młoda osoba umierając zerwała związek jaki ją w jego domu trzymał, że tak jak ona obca, nie mogłaby wynaleść przyzwoitéj przed światem wymówki, gdyby pobyt swój w jego domu przedłużała To wszystko mu przedstawiając, płakała bardzo; gdyż starzec był dla niéj nadzwyczaj dobrym, kochała go jak ojca. Wtedy wziął jéj obydwie ręce w swoje i odezwał się:
— Moje dziecię, jestem stary, nie będę żył długo, ty tylko jesteś wstanie uszczęśliwić duszę która ma tylko kilka lat przepędzić na téj ziemi; chcesz że zostać moją żoną? moją żoną z uśmiechem powtórzył, jak się jest zwyczajnie żoną kiedy w twoim wieku poślubia się człowieka tak jak ja starego, moją żoną co do nazwy, moją córką co do serca?
— Biedny starzec drżąc cały i ze łzami w oczach czekał, co mu na to Ludwika odpowie.
— Ludwika przyjęła oświadczenie starca. Nie było to nawet z jéj strony poświęceniem, gdyż powiadam panu że go kochała jak ojca, i nie pojmowała świętszego obowiązku, ani innego uczucia nad tę aby otoczyć szczczęściem ostatnie lata poczciwego człowieka, szczęściem które ona tylko zlać na niego mogła: teraz jest jego żoną, jego tylko jedyną myślą i przedmiotem życia. Pojmujesz więc pan że nie może widzieć się z Tristanem i że gdyby go znalazła, lub spotkała się z nim, mąż jéj umarłby z boleści.
— To sprawiedliwa rzecz, odrzekł impresario, przechodząc. z jednego w drugie zadziwienie.
— A wreszcie to nie wzruszenie radosne, lecz raczéj zdziwienie było przyczyną że Tristan wczoraj wykrzyknął: „to ona!“’ a potém zbiegł ze sceny. Od czasu jak się rozdzielił z Ludwiką nie troszczył się wcale ani o jéj szczęście ani o jéj życie. Gdyby był szczerze żonę swą kochał, byłby tak bardzo na fałszywe oskarżenie nie zważał, mogąc się łatwo usprawiedliwić, nawet tym listem który był do żony przed śmiercią niby swoją napisał, na ostatek więzienie nie byłoby wieczne a z pewnością byłoby z nim podzielone. Przysięgam panu że ona niema żadnego ciężącego jéj na sercu wyrzutu, teraz czuje się wolną, to jest nie związaną żadną względem Tristana powinnością ani obowiązkiem. Teraz jest żoną dwóch mężów, z których pierwszy od dwóch lat blisko zapomniał jéj i bardzo łatwo się pociesza, jeżeli (jeszcze rzecz wątpliwa) potrzebuje pocieszania; pociesza się mówię ze śpiewaczkami: drugi zaś umarłby gdyby ją utracił. Gdyby słuchała serca swego, możeby Tristanowi przebaczyła; lecz Ludwika zasięga rady od powinności swojéj; a powinność jéj nakazuje uszczęśliwiać człowieka który nie myśli, nie żyje, nie oddycha, tylko chęcią uszczęśliwienia jéj czém tylko może. Otóż to chciałam panu powiedzieć. Teraz pan znasz tajemnicę, któréj spodziewam się, nikt prócz pana i mnie wiedzieć nie będzie. Ja nawzajem dowiedziałam się wszystkiego com powinna była wiedzieć za godzinę wyjadę z Ludwiką; jeżeli kiedykolwiek ujrzysz pan Tristana, opowiesz mu naszą dzisiejszą rozmowę. Mąż Ludwiki jest stary, dodała, jutro może być wdową, gdy będzie wolną i niezależną, może mogłaby to zrobić czego dzisiaj nie może. Od dziś aż do owego czasu, który może nigdy nie nadejdzie, lub prędko przyjść może, Ludwika dla mego jest jakby umarłą, tak jak on był i jest nim jeszcze dla niej. Żegnam pana, w godzinę odbierzesz pan list z uiszczeniem długu Tristana który za niego spłacamy.
— Poczém siostra Ludwiki wstała, pożegnała się i wyszła.
Impresario nie rozumiał co się to wszystko miało znaczyć, gubił się w labiryncie tak rozmaitych okoliczności.
W godzinę po wizycie siostry Ludwiki odebrał list, czyli w kopercie dziesięć tysięcy franków.
Wówczas zrozumiał wszystko.
Napisał do Lei jakie go odwiedziny spotkały, całą swoją rozmowę z nieznajomą i następstwa tej rozmowy.
Po odebraniu tego listu, Lea tak się gwałtownie śmiać zaczęła, że się, Rozeta aż przelękła i weszła do pani swojéj.
Tristan nic nie rozumiał zkąd się wzięła Lei taka wesołość, którą słyszał w niebardzo oddalonym pokoju; a o przyczynę któréj nie śmiał pytać.
— Powiedz niech zaprzęgną, idź do księcia, i oznajmij mu, że czekam na niego aby ze mną na wieś pojechał.
W pół godziny potém, książę w pojeździe czekał na Leę.
— Nie trzeba pewnie nikomu nic mówić? zapytała cicho Rozeta w chwili gdy Lea wychodziła.
— I owszem, oddasz ten list Fabianowi.
— Kiedy pani wróci?
— Jutro może.
I śpiewaczka zeszła, śmiejąc się do rozpuku.
— Co takiego się słało? moja najdroższa, zapytał książę Lei z czego tak bardzo się śmiejesz?
— Z najosobliwszéj z najoryginalniejszéj historyi jaką można wymyśleń a która szczęściem jest prawdziwą.
— Któż jéj bohaterem?
— Nasz tenor.
— Ten wczorajszy? zapytał uśmiechając się książę.
— Tak jest ten sam.
— Opowiedz że mi to wszystko.
— Bardzo chętnie.
I w chwili gdy pojazd ruszył. Lea zaczęła opowiadać historą Tristana opuszczając to co powinna była opuścić.
Rozeta dopełniła zlecenia pani swojéj i także nie mogła się wstrzymać od śmiechu, na widok wyrazu twarzy Tristana, gdy dowiedział się dziwnéj nowiny którą impresario opisał śpiewaczce.
— Pobiegł nie zważając że może być poznanym do domu w którym słyszał papugę; ale mu powiedziano że od godziny ci do których papuga należała, wyjechali pocztą na drogę do Sesto Calende.


V.

Tristan narobił sobie wiele rozmaitych wniosków o osobie towarzyszącéj Ludwice, lecz niepomyślił nigdy o cieniu prawdy. Wiadomość którą odebrał, była tak dla niego dziwną i szczególną że aż jéj wierzyć nie mógł, i nawet przez chwilę myślał, że ten list od impresaria był żartem przez Leę wymyślonym, lecz gdy się raz zapewnił o wyjeździe żony, niezmiernie się zasmucił, zmartwił i uczuł się być przygnębionym; powrócił do śpiewaczki aby doczekać mógł nocy dla opuszczenia Medyolanu i udania się w pogoń gdyby mu się to udało, za swoją żoną.
Lea nie powróciła. I tego samego wieczora napisawszy list pożegnalny do kochanki, w którym się odmalował jak ofiarę losu; Tristan udaj się do hotelu gdzie jadł bardzo złą wieczerzę, wczasie gdy mu poszli wynaleść furmana który go miał zawieść do Sesto Calende.
— Tristan potrzebował pasportu, niezapomniał o tém, a gdyby też zapomniał był, przypomniałaby mu była służąca, wołająca na służącego.
— Oto są pasporta przyniesione z policyi.
Od téj chwili nasz bohater nie doznał spokojności, aż dopóki nie pochwycił tak wielce szacownego kawałka papieru. Jazon nie żądał tak gorąco runa złotego jak Tristana pasportu. Trzeba było tylko, co do Tristana, aby sobie roztropnie postąpił i nie złapał jakiéj kobiety albo jakiego starca pasportu w takim bowiem razie byłby na próżno zdobył nazwę złodzieja. Tego bardzo się strzedz trzeba żeby nie popełnić na nic nie przydatnego złodziejstwa.
Tristan wszedł do biura hotelowego, zapłacił sztuką złota swoją wieczerzę i wczasie kiedy służący poszedł szukać zdawkowéj monety; on podniósł klapę od biórka, przejrzał niektóre pasporta, uważał bowiem tylko rysopisy i znalazłszy jeden nos prosty, oczy czarne, włosy czarne, i wszystko co się ściągać mogło do opisania naszego tenora, przywłaszczył go sobie.
Nie uważał nawet na wypisane nazwisko, tak się bowiem śpieszył i bał aby go chłopiec posługujący na uczynku nie złapał. W saméj rzeczy gdy służący powrócił, zastał go już oglądającego obrazy na ścianach co w każdym kraju znamionuje postawę człowieka z czystém sumieniem i najedzonego, dwie rzeczy których w tej chwili Tristan nie posiadał.
W pół godziny potém był na drodze Sesto Calende.
Powiecie mi: twój Tristan panie autorze jest tylko łotrem i nic więcéj; gdyż kradnie teraz pasport, ukradłszy pierwéj trzy miesięczną zapłatę impresariowi.
To prawda, że uważając ze strony kodexu i moralności, nasz Tristan bardzo zboczył z prostéj drogi, ale znów zważając na okoliczności i wypadki, trzeba mu wiele przebaczyć. Czyż w tém jego była wina że go nieszczęście tak ścigało, że go aż do samobójstwa doprowadziło? a samobójstwo jego niebyłoż najprawsze, jakiem tylko samobójstwo być może? i czy pan Bóg przez wzgląd na przyczynę nie byłby mu skutku przebaczył? byłoż to winą jego że rozwiązanie tragiczne życia jego pełnego boleści, dało początek rozmaitym przygodom szczególnym? nawet niekiedy koniecznym i mając umarłego czyli nie chcący zabitego ciążącego na sumieniu mógłże inaczéj postąpić? Czyż winą jego było, że po ugodzeniu się pieniężnem z impresario a nawet po ugodzeniu miłosneni z Leą, widok jego żony tak całą istotę pomięszał że wziąwszy najfałszywiéj jakiś ton, drugiego już wyśpiewać nie mogli krzycząc jak wąryat poleciał do niéj, czyli za nią? czy był co temu winien, że udręczony przez swoją kochankę, zmuszonym został uciekać jak zbrodniarz jaki i ukraść pasport niewinnemu jakiemuś podróżującemu, który teraz, nie wiedzieć jaką sobie da radę bez niego?
Cóż obcięlibyście aby był zrobił? Chcielibyście żeby umarł? Ależ {prócz tego była by to niedorzeczność wielka dla byle czego umierać, a szczególniéj drugi raz tego próbować co mu się raz tak widocznie nie udało; a zresztą niema zwyczaju aby się zabijać wtedy, kiedy jak Tristan, mąż jakiś dowie się, że żona jego ma już innego męża.
Nie mógł więc co innego zrobić jak to co zrobił, tém bardziéj że jego grzechy nie mogły zrządzić i sprowadzić wiele złego osobom przeciw którym wykroczył i chwilowo tylko w kłopot je wprawiał. Impresario dostał dziesięć tysięcy franków, a podróżujący właściciel pasportu, wkrótce mógł dowieść skradzenia lub zguby świeżego pasportu, mając dawny wizowany.
Zrobiwszy te uwagi ciągnijmy daléj naszą historyą.
Gdy Tristan przybył do Sesto Calende, chciał przed oddaniem pasportu zobaczyć jakie miał nazwisko. Przyjemność jest wielka w posiadaniu pasportów, dla tego że rysopisy mogą służyć dla całego świata, zawsze są podobne i niepodobne nigdy. Tristan nacieszywszy się nosem prostym i t. d. zaczął uważać na inne szczegóły.
Włosy czarne, mówił daléj sobie, tak to zupełnie ja jestem; oczy czarne, nos garbatawy podbródek zaokrąglony, płeć jasna, twarz ściągła, broda czarna; naturalnie wszyscy do tego rysopisu podobni; nie mam wprawdzie brody, ale mogę się kilka dni nie golić i w kilka dni będę żywym wizerunkiem tego pana.
Potém zaczął szukać nazwiska a znalazłszy go: choć był samotny, tak się przeraźliwie rozśmiał że aż oberżysta nadbiegł.
Tristan zaspokoił zacnego człowieka i odprawił go od siebie.
— De Saint Ile! powtórzył nasz Tenor odczytując nazwisko, de Sainte Ile a to sprawiedliwie się zdarzyło! on mi porwał kochankę a ja jemu pasport, więc pokwitowaliśmy się; zdąjc mi się żem mu jeszcze cokolwiek dłużny.
I Tristan śmiejąc się w myśli z kłopotu w jakiem się jego współzawodnik znajdzie, starannie złożył pasport, i pełen na przyszłość ufności, kazał dać sobie śniadanie, co dowodzi że Tristan nieobznajmił się jeszcze ze zwyczajami włoskiemi, bo byłby się uwolnił od tego zatrudnienia.
Dopóki mu nie przynieśli zupełnie przeciwnéj rzeczy od téj którą sobie zamówił: Tristan nie mając co lepszego do roboty, zaczął sobie rozmyślać.
— To niepodobna! powtórzył sobie, czytając zawsze list impresarja.
I nie wierzył.
— A jednakże tu są w tém liście takie rzeczy których on nie mógł odgadnąć.
I znów wierzył.
— Może ona zmówiła się z impresario i tym sposobem chcą mnie do siebie powrócić.
I biedny chłopiec wszystkich sprężyn szukał, aby sam siebie przekonał że nie był w położeniu trudném i śmieszném.
A co go najwięcéj dziwiło, to było to, że w całym tym liście nie znalazł ani słowa któreby go przekonać mogło że Lea go żałowała albo przynajmniéj wspomniała. Nigdy żaden historyk tak sucho i tak zimno faktu żadnego nie opowiadał, myslałbyś czytając list że czytasz historyą Francuzką przez Anquetila.
Biedny chłopiec im więcej rozmyślał o tém całém zdarzeniu, tém więcéj wykrzykiwał:
— To niepodobna! w tym się ukrywa jakiś podstęp.
Jednakże przypominając sobie okoliczności, które poprzedziły i towarzyszyły spotkaniu jego z żoną, zmuszony był żnaleść w nich jakiś związek z opowiadaniem Lei. Swoboda Ludwiki, jéj suknia razem z twarzą na których nie było śladu żałoby, a na których zdawało mu się że ślad jéj wiecznie pozostać był winien; jegomość tajemniczy w loży, wszystko to rzucało jakąś rozpaczliwą wyraźność, jasność i niezaprzeczone prawdopodobieństwo na list cały.
Wyciągnął jeszcze, i te następstwo złego listu, że nie tylko Ludwika opuściła Medyolan z najstalszém postanowieniem uciekania od niego, ale nadto unikania wszystkich miejsc gdzie by go spotkać mogła.
To było dla Tristana rzeczą tak dziwną niepojętą, aby Ludwika mogła przyjść aż do tego stopnia obojętności względem niego; że chociaż rozumem wierzył, sercem uwierzyć nie mógł. Jak bo też mógł sobie to wystawić, aby Ludwika która go tyle kochała, z którą przez rozmaite przeszedł cierpienia, a wiadomo że boleść razem znoszona bywa mocniejszym częstokroć, między ludźmi węzłem niż sama miłości jak tu sobie mówię, wystawić, aby Ludwika po tak krótkiém owdowieniu, mogła już pójść za mąż i nie porzucić drugiego męża dla pierwszego? gdyż niepodobieństwem było aby mogła kochać starca tyle, ile kochała młodego Tristana.
— „O kobiety! kobiety!” mówił do siebie Tristan; a nie uważał na to że Ludwika znalazłszy go po osmnasto miesięczném oddaleniu, porzuceniu przez niego i zapomnieniu i nie troszczeniu się o jéj los byt i szczęście; większe od niego miała prawo żalić się i wykrzyknąć: „o mężczyzni! mężczyzni!” wykrzyknąć mówię te słowa, które w ustach kobiet zawierają wymówkę rzetelną, fałszywą, możebną i t. d. otóż właśnie list zdziałał skutek jakiego Lea oczekiwała. Jeżeli z jednéj strony kochanek chciał być żałowanym przez tę którą opuszczał; z drugiéj strony Lea chciała aby po niéj płakał, i bez wymówki, bez żalu, chciałaby go była sprowadzić do Medyolanu. Roskosz jéj byłaby bez granic, gdyby mogła była widzieć, troski, udręczenia, boleść i smutek w które list ten pogrążyć mógł tenora.
Natenczas dopiero zaczął zapóźno żałować, że tyle ufał w miłość swój żony a tak mało wierzył w miłość śpiewaczki. Wtedy wyrzucał sobie że krzyknął na widok Ludwiki, że nie był wstanie pokonać wzruszenia go ogarniającego, że porzucił Leę, która jak się zdawało kochała go bardzo, i to dla niego zrobiła, czego Ludwika dla pamięci jego nie uczyniła. Miłość jednéj wzmagała się obojętnością drugiéj, a próżność przybywszy w pomoc Tristanowi: widział po za tym listem Leę pogrążoną we łzach i rozpaczy: gdy przeciwnie śpiewaczka, która wprawdzie nie mogła zrzucić z siebie powłoki melancholicznéj, (powiedzmy i to, że z tą jéj było bardzo do twarzy) śpiewaczka mówię po téj mgle, wystawiła się na promień słoneczny, to jest pozwoliła aby koło niéj zaświeciły jak hryzality różne piękne motyle dotąd ukrywające się w cieniu.
Tristan więc był smutnym, wszystko co mu się przytrafiło oddalone było niezmierną przestrzenią do komiczności. Zdawało mu się że opatrzność znudzona jego niedorzecznościami zaczęła go opuszczać w chwili gdy jéj pomocy najwięcéj potrzebował. Siedział więc w żałosnéj postawie, głowę miał pochyloną, trzymając w obu rękach przeklęty papier, do którego zawsze powracał, rozważając sobie że za jednym zamachem tracił żonę (do czego się już był trochę przyzwyczaił, przyznać się musimy) kochankę do któréj utraty powinien się był codzień przygotowywać, i utracił także położenie i dobry byt, co było rzetelném nieszczęściem.
Szczęściem że nie miał czasu wypróżnić bardzo swego worka, lecz jednakże tę summę którą niegdyś z taką pociechą rozważał, bo go miała niby doprowadzić do uiszczenia jego nadziei, teraz widział ją w prawdziwém jéj świetle. Dopóki nie wiedział że jego żona za mąż poszła, dopóki nadto był pewnym jéj cnoty, aby mógł ją posądzać, że oddała się jakiemu bogatemu kochankowi, uważał więc starca nieznajomego jako dowód łaskawéj opatrzności o któréj do téj chwili nie wątpił, że wskrzesiła pewnie jakiego bogatego krewnego. Ten więc krewny który wyratował z nędzy żonę, byłby może najszczęśliwszym gdyby i męża mógł wyratować; dwa bowiem dobre czyny więcéj warte jak jeden, mógł pragnąć połączyć ich oboje. Tak sobie Tristan myślał i wyrachowywał skromnie, że założywszy ręce, będzie im tylko opowiadał swoje podróże, będzie spokojnie używał bogactw nieznajomego; ten nieznajomy będąc starym, umrze błogosławionym przez nich, zostawiając im cały majątek.
Jak widzimy, to niepodobieństwem było skromniéj rozumować, i z większą jak Tristan naiwnością, nadzieje w pewność zamieniać. Poznać możemy w podobném przekonaniu człowieka, że ufał i był zapewnionym że go opatrzność nie opuści; w teraźniejszym więc zawiedzeniu się Tristan był tak zdziwiony i zgnębiony, jakim byłby człowiek mający przyjaciela, zawsze mu pieniędzy pożyczającego, a który nagle by się dowiedział, że ten przyjaciel umarł nic mu nie zapisawszy.
Jednakże podróżowałoby się i cierpiało na próżno, gdyby się żadnéj korzyści ztąd nie odniosło; torba, worek i serce naszego bohatera w miarę wypróżniania się z pieniędzy i urojeń, nabierały potrójną dozę filozofii, która bywa czasem przydatną w złych przygodach.
Trisjan widząc że nie może podołać takiéj fatalności, uznał się zwyciężonym, spodziewając się tym sposobem zaspokoić ją cokolwiek, złożył list, schował go do kieszeni, popatrzył na swoje śniadanie, ^dziękując nieszczęściu że mu apetyt odebrało, bez czego byłby doznał przy wszystkich zawodach serca, zwiedzenia żołądka w dodatku; potém zadzwonił i oberżysta wszedł do niego.
Miłość własna tego człowieka, dotkniętą została na pogardę jaką podróżny dla jego śniadania okazał. Nasz bohater winien był tkliwośći draźliwości swego podniebienia, że musiał dwa razy tyle zapłacić, za rzecz któréj nie użył.
— Teraz, odezwał się do oberżysty czy znajdę tutaj jaki pojazd któryby gdziekolwiek bądź odjeżdżał?
Oberżysta pogardliwie się na pytanie uśmiechnął; i litując się nad człowiekiem który mógł coś tak niedorzecznego powiedzieć a tak smacznego śniadania nie jeść, odpowiedział:
— Tak jest panie są tu pojazdy rozmaite.
— A gdzie się udają?
— Wszędzie.
— To nie jest miejscem, to wszędzie.
— Gdziekolwiek także nie jest miejscem, powiedz pan gdzie chcesz jechać a ja ci powiem który pojazd trzeba nająć.
— To sprawiedliwie.
Oberżysta z zadowolenia mile się uśmiechnął.
— Nie chcę już Włoch.
— A dla czego pan nie chce już naszego kraju?
Tristan wskazał na śniadanie.
Oberżysta umilkł; i gdyby nie było już zapłacone, znak tenora byłby go drogo kosztował.
— Nie chcę już Francyi, odezwał się podróżujący.
— Ten kraj nie był krajem oberżysty, już nie tylko że się za nim nie ujął ale owszem dodał:
— We Francyi zimno.
— Tak jest; wprawdzie tam jadać można śniadania.
— E! panie wszędzie śniadać można.
Trisian znów stolik ze śniadaniem pokazał.
— Więc gdzież pan chce jechać?
— Mam ochotę udać się do Szwajcaryi. — Peuch! zrobił grymas oberżysta; mały kraj, małe borany, mali ludzie.
— Tak jest; ale mały kraj umie dobrze przyjąć, mali ludzie są dobrzy i grzeczni a małe baranki są kruche i miękkie do jedzenia.
— Więc pan jedzie do Szwajcaryi?
— Tak jest.
— A w którą część Szwajcaryi?
— Wszystko mi jedno i obojętne.
— Jest właśnie pojazd który ztąd do Szwajcaryi wyjeżdża, akuratnie za dwie godziny.
— I myślisz pan że znajdę w nim miejsce?
— Myślę że pan znajdziesz a spodziewam się że nie znajdziesz.
— A dla czego się pan spodziewasz że nie znajdę miejsca?
— Bo musiałby pan czekać do jutra i czekałby u mnie.
— A niech mnie djabli porwą, jeżeli tu kiedykolwiek nogą wstąpię.
— Czy pan chce abym poszedł dowiedzieć się czy jest miejsce dla niego?
— Nie. Sam po to pójdę.
Tristan zszedł i udał się do pojazdu.
Było miejsce i wziął je dla siebie.
I tak jak Bias wszystko przy sobie nosząc, włożył ręce w kieszenie, i udał się do bióra pojazdów.
Przybył właśnie gdy wołano pana Van-Diek.
Na to nazwisko gruby jegomość zasiadł miejsce, w tyle pojazdu, a że wkrótce nie omieszkano zawołać: pan Le Saint Ile, Tristan miał przyjemność zabrać miejsce obok grubego jegomości, który zresztą sądzony z powierzchowności, obiecywał być miłego i łagodnego charakteru.


VI.

Gdy wszyscy podróżujący zostali wywołani, gdy wszyscy już po zajmowali swoje miejsca, konduktor zbliżył się do tyłu pojazdu w którym tylko pan Vank-Diek i Tristan sami siedzieli.
— Brakuje tu kogoś, odezwał się konduktor bo tu się rachują trzy miejsca a dwie tylko są osoby.
— Ja nająłem dwa miejsca, odezwał się pan gruby.
— Więc pan czekasz na kogo?
Nie, ale tym sposobem będzie mi wygodniéj.
Konduktor uśmiechnął się na taką wspaniałość, i zamknąwszy drzwiczki, poszedł usiąść na swoje miejsce na koziołku.
Gruby pan spojrzał się na Tristana i odezwał się:
— Tym sposobem nie będziemy ściśnieni i utrudzeni.
— To prawda panie, odpowiedział Tristan i bardzo wielbię ten pański zbytek tém bardziéj że z niego korzystam.
— Pojmujesz pan: że się nie łudzę; i wiem żem gruby. Przypuśćmy że mogłoby się znaleść trzech podróżnych, równie jak ja grubych do tyłu pojazdu; dwóch musiałoby zabić trzeciego i wyrzucić go na drogę, żeby potém byli wstanie swobodnie oddychać. Nieprawdaż panie?
— Ha! trochę się ścisnąwszy, odezwał się Tristan ze skromną miną, możeby nie byli przymuszeni udawać się do tak bolesnéj ostateczności.
— Pan Van-Diek zaczął się śmiać intonacya bogatego człowieka i do tego bardzo zdrowego mówiąc: „mam prawo robić to co robię.“ Jest to zwyczajem moim zakupywać dwa miejsca, nigdy od tego nie odstępuję: Raz tylko kaducznie się złapałem.
— Cóż się panu przytrafiło?
— Właśnie w téj epoce zamieszkiwałem Francyą, i miałem służącego dosyć rozlazłego; łotra który otwierał mi klatkę z ptakami pod pozorem że klatka śmierdziała, i że trzeba było dać odetchnąć świeżém powietrzem tym biednym stworzeniom, które-to biedne stworzenia widząc drzwiczki od klatki otwarte, więcéj złapały powietrza niż im dać chciano.
— Joeriz byłby tego nie wynalazł, jakkolwiek jest głupim.
— Łotr, któremu raz wieczorem powiedziałem, pokazując mu wazony z kwiatami w moim ogrodzie: „Piotrze! będzie burza, trzeba te wazony poznosić” potém spokojnie wracam do domu, aż ten gamoń powyrzucał kwiaty na ziemię a wazony próżne poznosił.
— Chyba pan obstalowaleś sobie, aby ci stworzyli takiego człowieka?
— No! otóż dla tego to mówię panu, że po takich figlach, powinienem był go się wystrzegać.
— Zdaje się.
— Pewnego dnia mając wyjeżdżać pilno i będąc zatrudnionym, mówię do niego:
— „Piotrze! najmij mi dwa miejsca w dyliżansie.
— „Dwa miejsca zapytał?
— Tak jest dwa miejsca; mówię mu wyraźnie.
„Wraca i oddaje mi bilet, mówiąc: że moje, dwa miejsca zamówione. Te dwa miejsca tak jak zawsze były dla mnie samego. Przybywam na pocztę, wsiadam na tyle pojazdu i zaczynam się już układać kwadratowo jak to pan tylko co ujrzeć mogłeś, gdy w leni widzę przybywających dwóch ogromnych podróżnych którzy się koło mnie pakują. Wtedy wołam na konduktora i mówię mu:
— „Tu zaszła pomyłka.
— „Dla czego pan tak sądzisz?
— „Gdyż ja otrzymałem dwa miejsca. Zobacz pan pod nazwiskiem Van-Dick czy niema dwóch miejsc zapisanych?
— „Jest istotnie tak jak pan mówisz.
— A no! w takim razie jeden z tych panów niema prawa pozostać tutaj.
„Konduktor znów spojrzał na swoją kartę.
— „To pan mylisz, odpowiedział mi; są istotnie dwa miejsca zamówione dla pana, ale jedno w tyle pojazdu a drugie dla wierzchu. To jeszcze był koncept dowcipnego pana Piotra, którego natychmiast oddaliłem z wielką radością moich sąsiadów.
— Jak to panie! odezwał się Tristan, to ta przygoda panu się przytrafiła?
— Mnie samemu, panie: albo pan ją znasz?
— Oddawna, i nie mało rozweseliła nie tylko mnie ale moich wesołych rodaków; jakże teraz będę pysznym i szczęśliwym, jeżeli kiedykolwiek wrócę do Francyi, że będę mógł im powiedzieć, iż znałem bohatera, któremu ta przygoda się przytrafiła!
— Tak jest panie, mnie samemu to się zdarzyło, ale zapewniam cię, że w chwili jej wydarzenia nie zdawała mi się śmieszną, zmuszony zostałem tak niewygodnie jechać aż do Brukselli.
— Pan jesteś Belgijczyk?
— Nie panie, jestem holender.
— To piękny kraj, mówił daléj Tristan obiecując sobie w duszy zabawić się kosztem swego sąsiada.
— Za mało oceniony przez Woltera, nasz kraj bogaty!
— Tak mówią.
— Malowniczy, niepospolity, osobliwszy.
— Tak zapewniają. Zdaje się, że pan bardzo Holandyą kochasz?
— Bardzo! panie bardzo! zawsze się kocha miejsce gdzie się rodziło, kocha się swoje nawyknienia, rodzinę, bogactwo.
— Oto człowiek szczęśliwy! pomyślał sobie Tristan, westchnąwszy głęboko. I podparł się łokciem w swoim kątku, pod czas gdy pan Van-Diek wyciągnął z kieszeni żurnal francuzki i przygotowywał się go czytać, a na przygotowanie zażył bardzo głośno dobrą szczypię tabaki.
Pan Van-Diek rozwinął swój żurnal i nie postrzegł się że mu z niego list wypadł.
Tristan list podniósł i oddał go swemu sąsiadowi.
— Gubisz pan ten papier, odezwał się.
— Bardzo przepraszam żeś się pan trudził.
Holender uśmiechnął się poznając pismo na liście.
— To list od mojéj żony, wyrzekł.
Tristan zrobił głową i oczyma znak taki, który dałby się wytłomaczyć na podobne słowa „ah! to pan jesteś żonatym! winszuję panu” zamiast tego, „to co mi pan mówisz, nie obchodzi mnie wcale.”
— Pan czy żonatym jesteś? zapytał Holender.
— Nie panie.
„Mogę powiedzieć że nie jestem żonatym, pomyślał sobie Tristan, bo prawie nim nie jestem.
— Tém gorzéj, tem gorzéj, powiedział pan Van-Diek.
— To względnie.
— To zawsze gorzéj.
— Lecz jeżeli żona nie dobra?
— Zawsze żona dobra.
— O śmiało i wspaniale pan mówisz.
— To tylko jest prawdą panie, każda żona nie rodzi się dobrą przyznaję to ale nią się stanie.
— Staraniami około niej naszemi?
— Bardzo rzadko.
— Przez miłość któréj dozna.
— Czasem.
— Więc przez obojętność?
— Tak jest panie, właśnie przez obojętność dla niej. Żona koło któréj zadajemy sobie wiele pracy i mamy około niéj tkliwe starania, przyjmie postać słabéj i cierpiącéj, żona którą uwielbiamy, stanie się tyranem naszym dopóki ją kochać będziemy, a ofiarą gdy miłość nasza słabić zacznie, żona zaś która nie wie czy ją kochamy, lub nie kochamy, która cię widzi nie zachwycającym się nią, bez wszelkich nadskakiwać, któréj powiesz, „śniadanie jadam o jedenastéj obiad chcę jadać o szóstéj.“ Do któréj nigdy o interesach nie mówisz któréj nigdy nie zdajesz rachunku ze spraw swoich, która cię tylko widzi w czasie śniadania, obiadu i wieczerzy i która jest przekonaną że nie jest potrzebną do szczęścia i życia twego: żona taka panie, jest niewolnicą, cieszącą się twoim uśmiechem, uszczęśliwia się najmniejszą pieszczotą twoją. Wie, ze nie jest niczém więcéj dla męża, mniej może nawet mu potrzebną niż fajka którą pali i piwo które pije.
— Może teorya taka dobrą jest dla Holandyi ale niestosowną jest dla Francyi.
— Teorye stosowne i dobre dla jednego kraju. są dobremi i stosownemi dla wszystkich krain panie. Pan Bóg stworzył wszystkie kobiety na jednostajną formę i wszystkim im dał jednakowe serce.
— Tak jest, ale nie wszystkim im dał jednakowe twarze i jednakowe charaktery. Przyznasz pan przecie, że są kraje w których kobiety mają krew gorętszą i namiętności żywsze niż w pewnych innych krajach, i że pańska teorya która ci się zdaje dobrą w zimnym i wodnistym kraju, na nic by się niezdała we Włoszech i Francyi.
— Wątpię panie.
— Pozwól mi pan powiedzieć sobie, że się mylisz długą bowiem odbyłem naukę o kobietach, i jeżeli są ogólne prawa postępowania z niemi, zaręczam panu że jest także wiele wyjątków.
— Wszystko zważywszy, może i tak być jak pan sądzisz, odrzekł pan Van-Diek śmiejąc się; nie znam wszystkich kobiet. To tylko wiem, że jakem się ożenił, jest temu lat dziesięć, moja żona piękna brunetka dalibóg miała wiele zalotności, była wymagającą, nieporządną, miała zresztą wszystkie te błędy, które wy przez pochlebstwo francuzkie nazwaliście przymiotami. A że we dwa miesiące po ślubie, z łaski woli mojéj i z laski obojętności którą okazywałam i jéj saméj i jéj kaprysom, stała się porządną, wyrachowaną, oszczędną, łagodną, i że codzień jadam śniadanie o jedenastéj, a obiad o szóstéj, że nigdy słowem jedném nie znajduję w domu nic do naganienia; że przychodzę sobie i wychodzę kiedy mi się podoba i że nareszcie, zawsze znajduje ten sam wyraz twarzy i to samo dla mnie serce.
— Pan jesteś szczęśliwym człowiekiem.
— Dalibóg prawda, ot, patrzaj pan na pierwsze wyrazy tego listu: „mój drogi! z radością dowiaduję się o twoim powrocie, bo brak nam ciebie.
Julek cię z wielką niecierpliwością wygląda. Julek jest to mój syn, przerwał Holender.
— A! pan masz syna?
— Dziewięcio-letniego psotnika, ładnego blondyna.
Tristan spojrzał się na swego towarzysza podróży, z bardzo śniadą twarzą i z bardzo czarnemi włosami; nie mógł wstrzymać się od uśmiechu i zdawało mu się że odgadł tajemnicę, téj małżeńskiéj harmonii, tyle przez małżonka wychwalonéj.
— I powracasz pan teraz na łono rodziny? zapytał Tristan.
— Mój Boże! tak jest.
— Więc to podróż dla przyjemności tylko odbyta, ta z któréj pan wracasz? mówił daléj tenor znalazłszy rozrywkę w téj nowéj znajomości, a myśląc że nabędzie bawiącéj go nauki w rozmowie z Holendrem, zaczął być zaczepiającym i pytającym się z kolei, i tym sposobem nie dał upaść rozmowie.
— Tak była to podróż i dla przyjemności i dla interesów razem, odrzekł Holender.
— A! pan masz interesa i zajmujesz się niemi?
— Tak jest, mam dom ogromny handlowy i muszę dodać bardzo znany.
— A przez tenczas pani Van-Diek wszystko to w domu dopełnia co pan w nim będąc dopełniałeś?
— Oh! nie, biedna kobieta, nie dałaby sobie rady, mam pierwszego mego komisanta który jéj pomaga, chłopiec bardzo dorzeczny, z otwartą głową i słodkim charakterem.
— To prawda, odpowiedział Tristan wstrzymując śmiech który mu gwałtem chciał usta rozdzielić; to prawda, pan zmuszonym jesteś mieć komisanta.
— Dom nie mógłby postępować swoją drogą bez niego, ja muszę często oddalać się. Biedny chłopak ma dużo do roboty.
— Tak i ja sądzę.
— On to wszystko robi, czego im się robić nie chce.
Tristanowi się zdawało że odgadł myśl dowcipną w tém wymówieniu Holendra, lecz spojrzawszy się na twarz zacnego kupca, dostrzegł; że dobrodusznością i niewyrazistością holenderską, weszłą już aż w przysłowie, odwoływała posądzenie go o dowcip.
— Już pan dawno masz tego komisanta?
— Dwa lata, miałem inszego pieréj, ale to był ladaco, Eufrazya nie miała w nim zaufania. Eufrazya to jest imię mojéj żony. Tak dalece żem się z nim pożegnał, bo w ważnych sprawach od których zależy moja spokojność, słucham dosyć Eufrazyi, oszukiwał ją.
— Oszukiwał ją? powtórzył Tristan nie wiedząc w jakim sensie miał rozumieć te słowo.
— Tak oszukiwał ją, biédną kobiecinę, a jednakże ona go tak lubiła.
— Oh! pomyślał sobie Tristan, to już za wiele; ten biedny jegomość albo jest waryatem albo jakim Richelieon opasionym, i zapytał się znów głośno Holendra, a ten teraźniejszy nie oszukuje pańskiéj żony?
— O! co ten to jest wzorem, nadskakującym jéj i mnie; jeżeli tak ciągle sprawiać się będzie, zbogacę go, i ożenię nawet, jeżeli tylko Eufrazya nie będzie temu przeciwna.
— A czemuż by się miała temu przeciwiać?
— Bo tego więcéj lubi jeszcze a niżeli jego poprzednika.
— To może pański jaki krewny?
— Bynajmniéj.
— Lecz jeżeli go pan tak kochasz, cóż może przeszkadzać abyś go pan ożenił, i dał jego żonie jakiś obowiązek w domu swoim.
— Eufrazya by nie chciała.
— Dla czego?
— Bo jest zazdrosną.
— O twego komisanta panie?
— Tak jest.
Gdyby Tristan nie był zamkniętym prawie jak w pudełku, byłby pewnie na sześć stóp w górę wyskoczył; Holender opowiadał wszystkie te rzeczy z najcudniejszą zimną krwią, tak że można było posądzić że to czynił naumyślnie.
— Przebacz pan, wymówił tenor, że się odważam czynić pan i takie zapytania, lecz jeżeli pańska żona może być zazdrosną o żonę komisanta, pan powinieneś być zazdrosnym o komisanta; nieprawdaż?
— Ja?
— Tak jest pan.
— Dla czego?
— A do licha! wymówił Tristan, i posuwając pytanie aż do ostatniego krańca, dla dowiedzenia się co ma myśleć o swoim sąsiedzie; do licha, jeżeliż pańska żona tyło go kocha, więc on panu urywa cząstkę jéj miłości, którą pan całkowicie masz prawo posiadać.
— W błędzie pan jesteś.
— Jakim sposobem jestem w błędzie?
— Bo on mnie więcéj niż moją żonę kocha.
— Tak pan myślisz?
— Jestem tego najpewniejszym, a ponieważ on mnie więcéj kocha, niż Eufrazya jego, więcéj mi daje niż bierze odenmie. To jest reguła porównania oczywista.
— To sprawiedliwie, wymówił Tristan, namyśliwszy się przez chwilę, lecz cóż on robi dla pana?
— Naprzód powiedziałem panu, że wszystko to robi co mnie się robić nie chce: więc tedy...
— Więc tedy! przerwał Tristan spodziewając się że nareszcie otrzyma wytłomaczenie którego oczekiwał, więc tedy...
— Więc tedy, z najpoczciwszą miną i nie do pojęcia dobrodusznością odpowiedział Holender; on utrzymuje wszystkie rachunki, i mogę mu dać to świadectwo że się nigdy ani na szeląg nie pomylił; to on który wszystko zaspakaja i ułatwia w czasie mojéj nieobecności on idzie na przechadzkę z moją żoną, on ją wprowadza na bal: z niego jest, jak to mówią prawdziwy przyjaciel.
Ten człowiek jest prawdziwą tajemnicą dla mnie, pomyślił Tristan: albo jest wielkim głupcem albo wielkim filozofem.
— Pan jesteś bardzo szczęśliwym. odezwał się głośno, jakby robiąc odpowiedź panu Van-Diek na którą zdawał się oczekiwać, jak gracz w piłkę czeka aby mu ją partner oddał, jeżeli ją zgubił czyli pozwolił jéj upaść; pan jesteś bardzo szczęśliwym mając prawdziwego przyjaciela.
— Pan nie miałeś go nigdy?
— Owszem miałem.
— No! więc?
— No! więc, ja uratowałem mu życie, a on mnie przebił szpadą.
— W piersi?
— W łopatkę.
— To szczęście jeszcze że pana nie zabił; czy to bardzo boli dostać pchnięcie szpadą?
— To względnie, gdzie się pchnięcie dostanie.
— W ramię, albo w łopatkę?
— Nie wielka to rzecz, to zdaje się ze więcéj utrudza niż sprawia bólu.
— Właśnie sobie to myślałem.
— Dla czego się mnie pan oto pytasz?
— Bo pewnego dnia bić się miałem.
— Dla ważnéj przyczyny?
— Nie, dla tego że pewnego dnia jeden pan powiedział mi że Eufrazya mnie oszukuje i zdradza: ja wtenczas stałem, dałem mu więc policzek; gdybym był siedział nie byłbym mu nawet wcale odpowiedział.
— I cóż ten pan na to?
— Żądał odemnie zadosyć uczynienia.
— Pan wyzwanie przyjąłeś?
— Tak jest, przyjąłem, alem się nie bił.
— Przeprosił pana?
— Nie, daliśmy sobie randez vous na dzień jutrzejszy; a wróciwszy do domu. kommisant o którym mówiłem dopiero, podał mi dzienne rachunki. Był to ostatni dzień miesiąca bardzo zagmatwanego; trzeba było wypłaty różne robić, i cały zajęty temi wypłatami, zupełnie zapomniałem że nazajutrz bić się miałem. Część nocy przepędziłem na pisaniu liczb i położyłem się bardzo późno; było do tego wielkie bardzo zimno i o jedenastéj rano byłem jeszcze w łóżku uśpiony w najlepsze, gdy mie raptem przebudzono: ujrzałem natenczas przed sobą człowieka któremu byłem dał policzek wczoraj; zdawało się że był od zimna zkośniały.
— „Mości panie! odezwał się gniewnym głosem, już trzy godziny czekam na pana.
— „To cóż z tego? odpowiedziałem.
— „No! więc pan nie przybyłeś na rendez-vous?
— „Wiem o tém, panie, ponieważ leżę w łóżku.
— „Ale mości panie! mnie zimno jest tak długo czekać.
— „To mi obojętne, ponieważ mnie ciepło.
— „Więc pan nie chcesz iść za mną?
— „Dalibóg nie mam ochoty tak zębami jak pan dzwonić, tak mieć policzki blade a nos czerwony. O któréj godzinie byłeś pan na miejscu?
— O ósméj już panie.
— I czekałeś mnie pan?
— Aż do jedenastéj, to robi trzy godziny.
— „Zimno panu było?
— „Przeziąbłem, panie, i pewnie wpadnę z tego w chorobę, powiedział mi mój przeciwnik.
— „An no! mój zacny panie, znajduję żeś już dosyć ukaranym został, odpowiedziałem, za niedorzeczność którąś mi powiedział: przebaczam ją panu, wróć teraz do siebie. Połóż się w wygrzane łóżko, napij się filiżankę bzu dobrze ciepłego, i nic ci nie będzie: żegnam pana, nie popełniaj więcéj nieroztropności.
„I obróciłem się do ściany dla zaśnięcia; lecz ten jegomość nie przestawał hałasować i krzyczeć, natenczas zadzwoniłem i kazałem go za drzwi wypchnąć. Zdaje mi się że natenczas mój komisant którego się rzecz trochę tyczyła, bo ten pan wymienił jego jakoby miał być kochankiem mojéj żony, zadał mu późniéj pchnięcie szpadą; za co go połajałem, Eufrazya także była na niego zażalona że dla sporu życie swoje narażał, i od tego czasu nie słyszałem więcéj o moim wyzywaczu.”
Tristan patrzył na pana Van-Dicka z rzetelném uwielbieniem.
— Oto jest prawdziwie szczęśliwy człowiek! myślał sobie.
Przez tenczas, Holender jakby coś obojętnego opowiadał, rozkładał swój żurnal i wytrzepywał z niego tabakę. W chwili kiedy go już miał zacząć czytać, obrócił się do Tristana i spojrzał się na niego oczami już w okulary przystrojonemi.
— „Czy Pan się biłeś o kobietę? zapytał.
— „Tak jest.
Pan Van-Dick natenczas śmiać się zaczął i niby szukał paragrafu któren chciał przeczytać; zdaje się że go znalazł; bo jak tylko mógł najwygodniéj podparł się łokciem i bardzo uważnie czytać zaczął.
Co do Tristana, ten przez niejaki czas jeszcze patrzył się na tego oryginalnego człowieka pod tak pospolitą pokrywką; potém poglądał na poła przedstawiające się oczom jego; późniéj nie mając nic do czytania i utrudziwszy się myślami, także się usadowił w kątku pojazdu; nasunął podróżny kaszkiecik na głowę, i uczuwając tylko jednostajne, pojazdu kołysanie, zamknął oczy i pewnie zasnął.


VII.

Wiesz też kochany czytelniku co mi się przytrafiło? Oto zmuszony jestem w ciągu opowiadania mego zrobić przedmowę, a co gorsza, przedmowę niezbędną, bo inaczéj pogniewasz się ze mną, jeżeli to dotychczas jeszcze nie nastąpiło. Do ciebie się zatem udaję nieznany i pobłażający czytelniku, któryś mnie łaskawie czytał aż dotąd i raczyłeś się nieco zajmować opowiadaniem wiadaniem mojém, i pragniesz dalszego ciągli méj powieści.
— Widzisz, że nie jestem złych ludzi próżnych. którzy się odwołują do tłumu. Przypuszczam. z pokorą że jedna tylko osoba w święcie będzie mnie czytać, do niéj zatém, ktokolwiek by ona była, stosuje dzisiejszą przedmowę i proszę ją usilnie, aby raczyła ją odczytać.
Wyobraź sobie tedy, żem cię opuścił i udałem się do Hiszpanii, jest to winą z méj strony, wyznaję: winienem był pierwéj ukończyć tę powieść: lecz cóż chcesz! jestem młody i jak mówią trochę lekkomyślny, nasze słońce północne znacznie pobladło, niebo zaczęło się pochmurzać, bruk wilgotnieć; nie mogłem się oprzeć, jak jaskółka i odjechałem drogą oświeconą zaledwie słabym promieniem jesiennego słońca. Ujrzałam kraj piękny, i gdybym był go zobaczył rokiem wcześniéj, zamiast za prowadzić cię do Hollandyi z Trystanem, jak się to teraz stało, niezawodnie byłbym nieco zmienił podróż himeryczną mego bohatera i zawiódł cię do Kastylii lub Andaluzyi. Teraz już zapóźno, ale nie stracisz na tém i może niedługo znowu się zobaczemy, jeśli mi pozostaniesz wiernym, nad brzegami Manzanares lub Gdadalkwiwiru, Ale nie idzie tu teraz o Hiszpanią.
Dowiedz się zatém, mój przyjacielu, że powracając z Algieru, pojąłem całą wielkość winy przezemnie popełnionéj. Obiecałem sobie pracować w drodze aby ukończyć niniejsze przypadki. Rzekłem sobie; wszędzie gdzie się zatrzymamy trzy dni, zamknę się i zapominając, że jestem w Hiszpanii, udam się z Tristanem do Amsterdamu, i odeszlę kopią méj powieści P. Cadot wydawcy, który z całém zaufaniem dozwolił mi odjechać, czego pewnie teraz mocno żałuje. Otóż com sobie powiedział. Jakże więc natura ludzka jest słabą, a obietnice ulatują z wiatrem prędzej niż liście z drzew.
A jednak w czasie mej podróży miałem pomoc, która jak sam przyznasz, mogła mi być wielce użyteczną. Tą pomocą był mój ojciec.
Mógłby był wypoczywając po bezustannych trudach, udzielić mi wiele rad zbawiennych, z których i ty mój czytelniku byłbyś wielce zadowolony. Wiesz, cośmy robili? oto wziąwszy się pod ręce, jak dwóch włóczęgów wciągaliśmy w piersi świeże powietrze, oczy bawiliśmy cudami natury, a pamięć zbogacaliśmy wspomnieniami wypróżnialiśmy kieszenie, a mój papier pozostał czysty i Cadot, jak siostra Anna nie mógł się niczego doczekać.
Jednakowoż zatrzymaliśmy się w Madrycie, ale czyż było można choć jedną stronę napisać?
Wszyscy obchodzili tam uroczystość, żądałem aby mi wskazano dom, gdziebym mógł pracować; ukazano mi pałac konsulatu Angielskiego, udałem się tam, ale nie znalazłem ani konsula, ani mebli. Wszystkie pióra i papier były spotrzebowane wcale bezużytecznie, jakem to mógł dostrzedz, a handlujący papierem bez litości pozamykali swe sklepy. Potém, wyznam ci szczerze, nie byłem tyle okrutny aby się pozbawić słynnych widowisk, na których cały wielki świat się znajdował, a miałem jeszcze tyle czasu przed sobą, żem zawsze odkładał do jutra pracę przyobiecaną.
Jednakowoż przybywszy do Grenady postanowiłem wziąść się koniecznie do pracy. Przeznaczenie, które widać wzięło sobie za cel, abym nie dotrzymał danego słów a z zaciekłością mnie ścigało. Naprzód powóz (kiedy mówię powóz, jestem bardziej pobłażający dla naszego przewodnika, niż ty jesteś dla mnie), rzecz więc, która nas niosła z Toledo do Aranjuez przewróciła się, i cały zapas atramentu i papieru został na zawsze stracony. Zaledwie szczęśliwie matowano podróżnych i kiedyś może mój ojciec opowie ci tę historyą a zobaczysz że wzruszenie jakiego doznałem na widok niebezpieczeńtwa drugich współ podróżników, bo ja nie znajdowałem się na tym wózku mogło na długo oderwać myśl od opisywania wypadków Tristana.
W Grenadzie było jeszcze gorzéj. Podczas gdy nasi dwaj towarzysze Giraud i Boulanger rzucali szkice krajobrazów, gościnni sąsiedzi rzucali na nas kamieniami, z których jeden dosięgani mnie niżéj oka. Cal niżéj kochany czytelniku, byłbyś mnie opłakiwał. Tą razą wymówka była doskonała, była nawet bardzo dobra, miałem zawiązane lewo oko, a ponieważ było wiele rzeczy do widzenia w Grenadzie, a że mogłem tylko użyć oka prawego, pojmujesz zatém że potrzebowałem dwa razy tyle czasu i uwagi.
Niczem więc się nie zajmowałem.
Bawiliśmy ośm dni wmieście, gdzie zamierzałem tyle pracować, ale pozwól mi powiedzieć szczerze czytelniku, że choćbym był pozostał tam i miesiąc i Cadot się gniewał, nie napisałbym amni jednego wiersza. Dostatecznie zatém jesteś przekonany, że los mnie prześladował, i że jeżeli w Grenadzie, o mało mnie nie zabito, jak Orfeusza, tam gdzie byłem, o małom nie umarł jak Werther.
Sewilla była ostatni przeprząg Hiszpanii.
Teraz przyjacielu, wymagam całego twego pobłażania, słuchaj:
Bierz pocztę z Paryża do Bordo, z Bordo do Bayonny, jedź najpiękniejszą drogą w świecie, aleją z ogrodów angielskich, rozwijającą się jak wstążka biała jedwabna mieniąca się w cienie i słońce. W Bayonnie siadaj na pocztę, która cię powiezie do Madrytu, zobacz tam walkę byków i odjeżdżaj do Toledo. Obejrzawszy tam kościół katedralny, udaj się ku Grenadzie, gdzie uderz czołem przed rzeczywistością najpiękniejszego snu, jaki sobie możesz wyobrazić; zobacz Cordowę, a wyszedłszy z meczetu siądź do powozu co cię zaprowadzi do Sewilli, zwiedź kościół i Giraldę i tak się urządź abyś mógł zobaczyć taniec vito i tole w Anie Petra i Carmen, a potém napisz mi natychmiast, czy przez trochę czasu co pozostaje ci wtem mieście, można się zająć czém inném, jak tylko patrzeć i wyliczać to coś widział.
Wśród tych wszystkich zabaw i radości wistał mi zawsze Cadot-Dumocles nad głowa. Straszliwe i dziwne sny nie dozwalały mi zasnąć spokojnie. Aby ułagodzić bogów i oznaczyć kres téj bezczynności napisałem do Cadota o nadesłanie mi do Algieru dwóch tomów, które miały wyjść w czasie méj nieobecności, przyrzekając mu za powrotem przywieść trzy ostatnie.
Cadot przysłał mi książki. Zwiedziłem Algier, Tunis, Konstantyna. W Hiszpanii zanadto byłem oczarowany, abym mógł coś przedsięwziąć w Afryce, zaś zbyt przejęty narodowością, aby myśleć o pracy. Podziwiałem nasze kolonie. Widziałem tam naszych officerów bijących się jak Rzymianie i umierających jak Spartanie; przejęty byłem entuzyazmem i opowiadaniem; a o Tristanie ani mowy. Naówczas przytrafiło mi się to, co się zdarza studentom, którzy po upływie urlopu wracają do kollegium nie dopełniwszy włożonych na nich obowiązków; a tém samém obawiają się kary. Powróciłem do Francyi i ujrzałem w zamglonym horyzoncie Paryża grożącą postać Cadota, mego straszliwego przełożonego. Nie miałem odwagi ukazać się mu bez ważnéj wymówki. Odczytałem tomy od niego odebrane i dostrzegłem, co i ty czytelniku zapewne widziałeś, że są ubarwione błędami ortografii i znakami pisarskiemi, i umyśliłem sobie przybywszy do Paryża złożyć opóźnienia złe wydrukowanie dzieła, i zamiast przyznać się do winy, zamienić się w oskarżyciela.
Byłem jednak pewny, że po powrocie nudy nie dozwolą mi pracować, jak przygotowania przed odjazdem i zajęcie w podroży, pojechałem zatém do Marsylii. Nie bierz mi tego za złe, kochany czytelniku, mam w Marsylii przyjaciół, jak podobnych tu nie znajdę. Otoczyli mnie do koła, ustawiłem stół wśród nich, i tą razą przywiązałem się do krzesła: każę zapuścić żaluzye, aby nie widzieć słońca które jak mówi Mery, przepędza zimę w Marsylii, i biorę się do roboty.
Już zacząłem pisać tom piąty, gdy przypadkiem w Journal des Debats, wyczytałem o romansie pod tytułem Fabien napisanym a następnie spalonym przez mego ojca.
Oto sławny i czcigodny P. Lauglais mówi: „Panowie. Fabiennie został spalony, wychowany w seraju, znamy jego wybiegi. Fabien ukazał się pod tytułem: Przypadki czterech kobiet i jednej papugi, pod imieniem P. Alexandra Dumas syna. (Śmiech)“
Zrobiłem jak słuchacze, zacząłem się śmiać; ale ja nie śmiałem się z tego wyrażenia.
Rzeczywiście ten Pan, który zdawał się być wychowany w seraju, nie znał wybiegów, i mnie nie znał. Zanim przedsięwziął oskarżenie, powinien był zapewnić się o ile mi się zdaje, że to oskarżenie nie było ani impertynencyą ani potwarzą. mógł był zażądać od Cadota manuskryptu czterech pierwszych tomów tych przypadków, a Cadot byłby je mu pokazał, że były pisane mą własną ręką, i że oczekuje reszty tomów jeszcze nie wykończonych. Mógłby był wyszukać manuskryptu Fabien, o którego istnieniu twierdził, zamiast co ja powinienbym go wezwać o wyszukanie, on winien prosić autora mniemanego, mego dzieła, iżby opowiedział co z historyi czterech kobiet. Prawda, że każda chwila słynnego obrońcy jest policzona. Prawda, że taki człowiek jak on, nie ma czasu mną się zajmować, i nie mógł poświęcić czasu na przyjemność robienia cytacyi z Rassyna. Ja nie znam P. Langlais. Myślę, że uniesiony interesem swéj obrony, nie zważał na tak mały szczegół, i chciał tylko rozśmieszyć słuchaczów bacznych i podziwiających go, ale ja, co ukazuję się jako przydatek w słynnéj komedyi P. Langlois, odrzucam mą rolę, przychodzę skromnie mu powiedzieć jako autor dzieła dobrego lub złego, że niema prawa obrażać mnie ani w sądzie, ani w izbach, i że Alexander Dumas nie jest przekazicielem romansów spalonych swego ojca, skoro je drukuje, i że nie należy, jak śmiał wyrzec jakiś deputowany do orszaku P. Dumas, gdy ten odbywa podróż. Niewiem, jak to napisałem do wydawcy Journal des Debats, który nie zrobił mi zaszczytu umieszczenia w nim mego listu, sądząc zapewne; że nie wypada zrobić téj grzeczności synowi tego, który mu udzielił Montecristo, niewiem mówię, czy syn P. Langlais podpisze kiedy złą stronę ojca, z czego by miał zbiór dzieł kompletnych ale to wiem, że ja nie podpiszę złego romansu a to z dwóch przyczyn: pierwsza, że gdybym napisał zły romans, podpisałbym go sam, a druga że mój ojciec złych nie pisze.
Niechże zatem P. Langlais odwoła i naprawi ten piękny żarcik, który jak się domyślam wyszedł z jego ust nierozmyślnie, i który pozostał jak każde przymówienie się obrońcy w todze pozostawionéj w szatni; niech pomyśli, że to oskarżenie może być ze szkodą dla mnie na przyszłość; stawiając mnie jako złodzieja literackiego; jeżeli to oskarżenie doszło do sali sądowéj, i miało znaczenie, jak każde słowo wyszło z ust człowieka tak światłego.
Otóż, com ci miał powiedzieć kochany czytelniku, tyle hałasu za parę słów obrońcy, ale ja posiadam dumę ojcowską i jak wyrzekł nasz wielki poeta Musset.
„Zapytaj się ludzi biegłych dawnego i teraźniejszego świata.”
Zawsze się jest synem kogoś, jak mówi Bridoison. Zresztą niechaj będzie to dziecko, brunet lub blondyn, suchotnik, lub garbaty, niewidomy lub sparaliżowany.
Zawsze jest piękne, kiedy jest.
A teraz zabierz się kochany czytelniku, jeśli ci się podoba do czytania méj książki, jeśli cię zabawi, podziękowanie mnie się należy; jeśli cię znudzi nie oskarżaj mego ojca, którego przeprosiłem na końcu tego listu, za niestosowną pomyłkę. P. Langlais.

10 lutego 1847 r.
Alex. Dumas syn.

VIII.
OPATRZNOSĆ PRZYBIERA POSTAĆ KUPCA Z HOLLANDYI..

Wóz, którym jechali Van Dicku i Tristan, szedł jak inne ustawione na całéj linii do codziennego biegu, konie zszyją horyzontalnie wyciągniętą, dążyły wolnym, jednakowym biegiem, aż miło było patrzéć. Woźnica trochę drzemiący na koźle jak Hipolit puścił wolno lejce swym biegusom i budząc się za każdym wstrząśnieniem powozu po wybojach, uderzał je biczem dość łagodnie, tak że one uważały to więcéj za igraszkę niż za dowód gniewu; i dla tego nie biegły prędzéj, tylko prowadziły rozmowę po swojemu. Tym czasom woźnica zamiast dodawać odwagi do zniesienia trudów podróży, zamykał spokojnie oczy, nie czuły na piękności przyrody go otaczająéj. Zresztą nikt się na niego nie uskarżał, i był sumiennie przekonany, że ta kolebka, ciągniona przez dwa wychudzone koniska, ze względu na swoją starożytność i słabe zbudowanie, nie mogła być powierzona młodym łosiom, coby ją roztrzęsły, korzystała ona z przysłowia „powoli daléj zajedziemy“ i musimy wyznać, że trzymała się tego przysłowia z prawdziwą sumiennością i przekonaniem. Czasami wymijał nas jaki powóz pocztowy, którego bieg w porównaniu z naszą jazdą zdawał się być w galopie i znikał we mgle kurzu, a nie zdawał się być wcale dumnym z poniżenia powozu, zostawionego w tyle, nasz zaś przywoławszy na pamięć błędy ziemskie, dążył do swego przeznaczenia, upadły na siłach, jak dąży dusza do zbawienia zatopiona w wierze.
W podobném położeniu podróżny ma tylko trzy rzeczy do czynienia: rozmawiać, jeśli sąsiad ma chęć do tego, czytać, jeżeli ma książkę co go zabawić może, i spać, jeżeli sen przyjdzie.
Zatém Tristan rozmawiał, nie miął książki i drzemał.
Żeby zaś miał się niepokoić, kiedy stanie na miejscu, nie myślał o tém wcale; niewarte było będąc takim filozofem zajmować się tak błahemi rzeczami.
Van-Diek skończywszy czytanie nie zdawał się być bardzo zadowolony. Złożywszy swój Dziennik i zażywszy niuch tabaki pachnącéj, zaczął rozpatrywać okolice aby się przekonać na jakim miejscu się znajdowali: poczém wytarłszy starannie swe okulary, schował je do pudelka, i zdmuchnąwszy tabakę pozostałą na koszulę, usiadł zamyślił się jak człowiek, który niewie co daléj ma przedsiewziąść.
Tristan, co trochę drzemał, i czekał tylko okazyi aby się mógł przebudzić, ocknął się.
— I cóż! panie, rzekł skończyłeś czytanie?
— Tylko co. a pan wyspałeś się?
— Doskonale.
— Gdzież u licha jesteśmy?
— Niewiem.
— Zapewne nasz konduktor zatrzyma się gdzie na obiad!
— Miejmy nadzieję, tém więcéj, że taka wolna jazda, nie wiele go będzie kosztować, aby zatrzymał konie. Tyle razy zapytywałem siebie o czém może myśleć woźnica, który tyle czasu poświęca w drodze.
— On nie myśli o niczém, gdyby myślał byłby wytłumaczony.
— Cóż więc robi?
Śpi.
— Daleko by miał lepiéj, żeby nas wiózł prędzéj a potém wcześniéj udał się na spoczynek.
— A potrzeba rządzenia czemsiś nierozłączna z harakterem człowieka, czy pan sądzisz, że jéj niéma? ależ ten woźnica jest królem, władcą państwa które przenosi gdzie mu się podoba, królestwa koczującego, a nie zna innéj woli nad swoją. Czy pan sądzisz, że on nas uważa za podróżnych, bynajmniéj, on nas uważa za rzeczy. Woźnica jest samowładcą, nieznającym żadnej nad sobą władzy. Pan i ja jesteśmy niewolnicy. Jeżeli jest żonaty, i gdy jedzie do żony, jedzie powoli; jeśli zaś jest kawalerem i ma wkrótce ujrzeć swą kochankę, jedzie prędko. Choćby ci było jak najpilniéj, choćby twój los, szczęście, nawet życie zależało od spiesznego przybycia, nie da ani jednego bata więcéj koniom, dla których więcéj ma szacunku, niż dla ciebie. Nie wolno ci nawet oddalić się i uciekać. On ciebie wziął, musi cię zawieść. Nie, mój panie, woźnica jest królem świata, wolnym jak Arab, możnym jak Sułtan, on ma w ręku cały świat, i więcéj jest nim zmordowany, niż Bóg, co go stworzył, on jest sybarytą, okrutnym, nieskazitelnym i w tém cała jego wada. Człowiek, który byłby tyle nierozsądnym; lub takim filozofem, coby wsiadł do podobnego powozu, jak ten chociażby był młody, bogaty, szlachetny, choćby się kochał, wszystko to nic nie znaczy; musi wyrzec się swéj godności, młodości, majątku i miłości przed tą niewzruszoną władzą, jaką jest woźnica. Musi się poddać jak męczennik i nie wolno mu nawet szemrać, jak to słyszałem w wodewilu jednego z waszych akademików francuzkich.
— Pan poznałeś gruntownie naukę serca ludzkiego odrzekł Tristan z uśmiechem, i to mnie bardziéj przekonywa, że jesteś szczęśliwym.
— Tak, jestem szczęśliwy odparł Van-Diek i zaraz ci wytłumaczę jakim sposobem: podróżuję, nieprawdaż? Zajmując jedno miejsce, miałbym niewygodnie; mając dwa miejsca, bardzo mi dobrze. Siadam do powozu. Jeżeli sam jadę zapłaciwszy za dwa miejsca, mam trzy; oto już jedna pomyślność, któréj się nie spodziewałem, a z któréj korzystam. Jeżeli mam towarzysza, rozmawiam z nim. Jeżeli zaś jego konwersacya interesuje mnie lub bawi, słucham go. Jeżeli mam ochotę rozmawiać z nim, rozmawiam. Jeżeli widzę, że niemamy do siebie sympatyi, jak ten pan, co nie zostawi wspomnienia w mojém życiu, zapominam, że jest obok mnie, rozciągam się na moich dwóch miejscach, wyciągam dziennik z kieszeni i czytam. Jeżeli dziennik znudzi mnie, zasypiam, jeżeli zaś spać mi się nie chce, posilam się, bo mam zawsze jakiś zapas żywności, jeśli nie głodny jestem, przypatruję się okolicy; a jeśli ta mnie nie bawi, rozmyślam, ale to dopiero na końcu, bo myśleć to męczy. Co zaś do woźnicy, któremu się zdaje, że mną rządzi, ja nad nim panuję. Jeśli jedzie prędko, napawam się roskoszą téj szybkości, jeżeli zaś jedzie zwolna mam w tém przyjemność być kołysanym. A tak robiąc się niewolnikiem okoliczności, staję się ich panem. Na gniew one się obrażają, na obojętność poddają się.
— A jestżeś pan pewny, że tak byc może?
— Jestem tego pewny. Czy pan nie jesteś tegoż samego zdania?
— Nie zupełnie, tylko to co u pana jest wypadkiem woli, to u mnie jest wypadkiem doświadczenia.
— Cierpiałeś pan kiedy?
— I wiele.
— I jeszcze cierpisz?
— Zawsze ponieważ patrzę.
— Już wiem różnicę. Pan nie kochasz nikogo. I ja również nie kocham nikogo, prócz siebie; pan jesteś odludek, a ja samolub, oto cala różnica.
Jestem zatem szczęśliwszy od ciebie, ale ponieważ jesteś młodszy, możesz kiedyś być równie szczęśliwym.
— Tak to prawda.
— Zapewne także spieszysz się przybyć na miejsce, a woźnica robi ci na przekorę?
— Wcale nie, nigdzie nic będzie mi lepiéj jak tutaj, i niewiem nawet dokąd jadę.
— Czy nie masz pan familii?
— Nie mam.
— Czy się żenisz?
— Ażeby zrodzić istoty, które będą kiedyś cierpić, jak powiada Hamlet. To napróżno; zresztą, nie mam majątku ani utrzymania.
— Cóż więc masz zamiar robić?
— Prawdziwie niewiem, może los znudzi się ciągle mnie prześladując, i stanę się na wszystko obojętnym.
W téj chwili powóz zatrzymał się.
Woźnica otworzył drzwiczki powozu, oznajmując że podróżni mogą iść na obiad.
Tristan i Van-Dick udali się na table d hôte.
— Niech panowie zajmą miejsca, rzekł Holenderczyk. Podróżni nasi zasiedli koło stołu przed talerzami próżnymi, woźnica zaś usiadł na boku, gdzie były półmiski.
Zaledwie siadł, jak tylko można połknął najprędzéj zupę, sztukę mięsa i jarzynę. zaczął wołać.
— Panowie spieszmy się!
— Czy widziałeś kiedy podobne, królestwo? rzekł Van-Dick do Tristana.
— Nie nigdy.
— Ten człowiek, jest potężniejszy odemnie.
— Czy mu zazdrościsz?
— Bynajmniej, to za nadto nużące; podziwiam go.
— Jakie znajdujesz ten obiad?
— Zły.
— A jednakże go jesz.
— Mam w tém racyą.
— Jaką?
— Potrzebę przyzwyczajenia się, moje jutrzejsze śniadanie będzie nie tak złe, mój obiad może będzie jeszcze lepszy, a za powrotem do domu, moje pożywienie zdawać mi się będzie wyśmienite.
— Wielki z pana filozof.
— Wiem o tém.
Gdy woźnica zupełnie ukończył obiad, wsadził naszych podróżnych do powozu.
Van-Dick zajął swoje dwa miejsca w karecie, wyjął zwolna fajkę, napełnił ją tytoniem, dotknął do ust, jak prawdziwy palacz, i skrzesawszy ogień, zapalił ją.
— Czy dym panu nie szkodzi? rzekł do Tristana, gdy tytoń zajął się od ognia.
Następnie oparł się o poduszki licho wysłanego powozu i w postawie trudnéj do opisania, wciągał i wypuszczał dym z swej fajki. Tristan patrzył z podziweniem na tego człowieka, dzień zaczął się mieć ku schyłkowi, zachód słońca odbijał się czerwono, mgła przejrzysta zachodziła na pola, jako posłanniczka nocy, a powietrze było tak spokojne, że dym, który wypuszczał z ust Van-Dick, pozostawał kilka chwil na miejscu, jakby niepewny, i dopiero powoli unosił się w górę.
Nie jesteśmy wstanie opisać uczuć jakich doznał nasz bohater, na widok szczęścia swego współtowarzysza. Van-Dick, zaś nie myślał o tém wcale, palił fajkę, przypatrując się jak dym kreślił koła czerwone, które potém zamieniały się na żółte i zielone uśmiechając się do dzieci wiejskich zabłoconych, biegnących z krzykiem koło powozu.
Daléj wszystko się zjednoczyło w jeden obraz: księżyc zeszedł, noc nadeszła, fajka Van-Dicka zagasła, oczy się zamknęły, o peryodyczne chrapanie przekonało sąsiada że usnął.
Tristan po długiém rozmyślaniu zmiennéj kolei losu, usnął także, a gdy się obudził za pierwszym brzaskiem jutrzenki, z przyjemnością podziwiał sen Hollenderczyka, który wkrótce potem rozbudził się. To podobieństwo natury ludzkiej podobało się Tristanowi jak również i Van-Dickowi. Znali się od bardzo niedawnego czasu, aby sobie mieli nawzajem wyznać te sympatyą, ale nasz bohater z przyjemnością słuchał teoryi kupca, który wracał do swoich zasad, i mówił sobie. Byłbym lepiej zrobił, niepokochawszy mojéj żony i nie zaślubiwszy jéj, tylko ożeni! się z jaką panną, którejbym nie kochał, a która by mi przyniosła w posagu jaki skład sera lub korzeni, utrzymywany przez jéj ojca, niż uczyć się medycyny, robić pastelki i wiersze, co mi się na nic nie przyda, tém więcéj, gdy się dowiaduje, że każda kobieta nie mniéj by mnie kochała od mojéj żony.
Gdy tak Tristan rozmyślał i łza smutku zawisła na powiece, Van-Dick przebudził się.
— A cóż mój panie, rzeki, dobrze ci się spało? — Nie bardzo.
— Zdaje mi się żeśny minęli Crevolę?
— Tak jest.
— Co ci jest mój młodzieńcze, zdajesz mi się być smutny?
— Jestem nim w istocie.
— Cóż takiego?
— Przychodzą mi myśli smutne, jakie sprawia rozłączenie.
— Czyś opuścił tych, których kochasz.
— Nie.
— Może jaka miłość?
— Wcale nie! jestem smutny, bo tam gdzie jadę nie będą mnie tak kochać, jak tam skąd wyjechałem.
— W twoim wieku, nie długo będziesz sam, bo Bóg obdarzył młodych miłością, aby sobie utworzyli rodzinę.
— A jeżeli miłość uleci?
— Pozostanie przyjaźń! jak mówią ludzie rozumni.
— A kiedy się nie ufa téj przyjaźni?
— Pozostają interessa, w których bądź pewny, że nie znajdziesz przyjaciół.
— Tak jest, ale aby robić interessa, potrzeba majątku, a ja go niemam.
— Trzeba roztropności, nic więcéj. Kiedym zaczął, tak jak mnie widzisz, nie miałem nic; a teraz mam pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, i znaczną fabrykę płótna.
— Tak, ale pan zdajesz mi się być synem chrzestnym jakiejś czarownicy.
— A panu co przeszkadza, abyś miał podobną matkę chrzestną?
— Miejsce już zajęte.
— Może ci kto dopomódz.
— Kto?
— Cały świat, naprzyklad ja.
— Pan!
— A tak.
— A jakim sposobem, mógłbyś mi pomódz?
— Oto chęcią przysłużenia się. Dasz mi swój rozum, a ja tobie utrzymanie. Cóż umiesz jobić?
— Wszystko niestety, i nic.. Znam się nawet na sztuce lekarskiéj.
— Umiesz pisać pięknie?
— Doskonale!
— Jesteś dobrym matematykiem?
— Wybornym.
— Mówisz jakim językiem?
— Mówię czterema.
— Jakimi?
— Francuzkim, niemieckim, angielskim i włoskim.
— I przy tém wszystkiém rozpaczasz?
Znam to wszystko dokładnie.
— Prowadziłeś kiedy jaki handel?
— Nigdy.
— Otóż to tak wy wszyscy, ludzie edukowani. Obawiacie się zabrudzić rąk dotykając materyi lub regestrów, chcecie być niedoskonałymi artystami, zamiast dobrymi kupcami. Nie ma jak handel mój młodzieńcze, i wierz mi, trząsać milionami, wyładowywać statki, grać z żywiołami i wypadkami, wszystko to ma swój powab i poezyą.
— Masz pan słuszność.
— Niezawodnie.
— I pan utrzymujesz, że mógłbym być panu do czego użytecznym?
— Tak mi się zdaje, mnie niedostaje twoich wiadomości, a tobie pieniędzy. Zrobimy korzystny układ dla nas obydwóch.
Tristan zbliżył się do Van-Dicka.
— Oh! panie, zawołał, ileż wdzięczności!
— Zabierasz pan moje miejsce, odrzekł z uśmiechem Holender.
Tristan się usunął.
— Nie masz pan mi być za co wdzięcznym, bo my robimy tylko interes, i nic więcéj, jestem zadowolony, że ci zrobię tę przysługę, ale również i to mnie cieszy, że na tém zyskuje mój interes.
— Ah! czy pan umiesz po angielsku?
— Doskonale.
— A po niemiecku?
— Jak na palcach.
— A po włosku?
— Jak Manzoni.
— Czegóżeś mi odrazu tego nie powiedział?
— Dzięki Bogu jeszcze jest czas.
— To pewno, i wiele żądasz za to wszystko?
— Ile panu się spodoba.
— Pan wiesz, do czego będziesz mi użytecznym?
— Niewiem.
— Mówiłem ci, że mam syna.
— I cóż?
— Otóż to dziecię tyle jest kochane od matki, że się nie chce z nim rozłączyć, zatém...
— Zatém pozostanie w domu, a pan zajmiesz się jego wychowaniem? czy rozumiesz pan?
— Doskonale.
— Ofiaruję ci za to trzy tysiące franków.
— A to majątek.
— Będziesz żył w moim domu, jak ja sam.
— Pan zanadto jesteś na mnie łaskaw.
— Czy teraz przybywasz z Medyolanu?
— Tak.
— Jak dawno, jak tam byłeś?
— Niedawno, ale dla czego mnie pan oto pytasz?
— Oto dla tego, że przejeżdżając przez Medyolan, spotkałem tam jednego z moich dobrych przyjaciół, lekarza, niedawno co ożenionego, i prosiłem go, czy nie zna kogoś, coby posiadał dwa lub trzy języki, a ponieważ mówisz, że posiadasz naukę medycyny, to, mnie zdziwiło, bo on już jest od niejakiego czasu w Medyolanie: czy nie znasz go przypadkiem?
— Jak się nazywa?
— Mametin.
— Nie znam go.
— Zresztą, to mnie nie obchodzi, skoro znam pana.
— A więc rzecz skończona.
— Ja tak myślę.
— A teraz już wiesz gdzie się masz udać.
— Ah! panie, przywracasz mi życie.
— Na co rozpaczać, kiedy się jest młodym?
— Będziesz musiał pracować, bo dziecko jest zepsute.
— Tem lepiéj.
— Bądź dobréj myśli. Ale muszę cię jeszcze uprzedzić o jednéj rzeczy.
— Słucham pana.
— Bardzo mi się podobasz, i poczytuję się szczęśliwym, że ci mogę uczynić przysługę, ale....
— Ale?
— Nie jestem sam w domu.
— Masz pan wspólnika?
— Nie, ale mam żonę.
— Będę się starał podobać pani Van-Dick.
— Staraj się, bo wiesz że spokojność domowa przedewszystkiem.
— Bardzo słusznie.
— Ale jeżeli mojéj żonie nie podobasz się, pomimo całéj przyjemności zatrzymania pana u siebie, będziemy zmuszeni się rozłączyć.
— Będę robił wszystko co zechce.
— To najlepszy sposób, być z nią w zgodzie.
Jak uważam, pomyślał sobie Tristan, że pani Van-Dick robi tyle dla męża, ile jéj mąż dla okoliczności, ona mu ulega, aby nad nim panować. I po téj krótkiéj uwadze, wyciągnął obie ręce do Van-Dicka, który je uścisnął serdecznie.


IX.

Wyobraźcie sobie radość naszego przyjaciela. Koleje losu tak się zmieniły dla niego po tylu prześladowaniach, że niepowinien był rozpaczać bez wyraźnéj obrazy Boga. Kilka słów, które usłyszał od Van-Dicka, zdawały mu się przy zmianie położenia, zmieniać całą przyrodę. Tristan znajdował drzewa przepysznemi, dzień jaśniejącym, słuchał szumu wody i podziwiał szmer całéj orkiestry skrzydlatéj, której nóty opadały na ziemię, jak naszyjnik, z którego perły wypadają jedna po drugiéj.
Ah! Leo! myślał sobie, udajesz złą i myślisz, że powrócę!.. Ach! moja żono! pójdziesz za mąż, i rozumiesz może, że dowiedziawszy się o tém umrę ze zmartwienia! Wcale nic, nie tylko jedna jesteś na świecie.
I nasz przyjaciel przejęty był radością nie do opisania.
Jeżeli po życiu awanturniczém, pełném wzruszeń, jakie prowadził, mógł być czém zachwycony, to pewnie życiem spokojném i monotonném jakie miał przed sobą. Kiedy sobie pomyślał, że bez trosk, bez obawy i narzekań (bo podług jego zdania, żona nie zasługiwała aby jéj miał żałować, chociaż każdą razą jak o niéj myślał serce mu się ściskało) będzie szczęśliwy, zasiądzie spokojnie w ciepłym pokoju, przed wielkiemi rachunkami przedstawiającemi znaczne interessa, na łonie familii, posłuszny jednemu z jéj członków, chyba by przeznaczenie w mięszało się, jeśliby tak piękny sen nic miał się spełnić.
Tristan robił już projekfa na przyszłość, jak Perreta: Hollandya, którą dotychczas gardził, przedstawiała mu się jako kraj zachwycający Słowa Woltera. „Adieu amaux, canards, canaille“ oburzały go jako potwarz. Ujrzał dopiero jednego potomka z tego kraju, co się miał stać dla niego ziemią obiecaną, a o którym poeta napisał wyż rzeczony epitet, i rzekł sam do siebie: albo poeta ten kraj obmówił, albo rodzaj ludzki się polepszył, bo Van-Dick okazał się dla swego towarzysza podróży w tak dobrym świetle, że winien mu był oddać tę pochwałę jako odwołanie dla potomności.
Co zaś do Hollendra, jakby to co robił było rzeczą najprostszą w świecie, nakładał spokojnie fajkę, którą miał zapalić, aby się zupełnie rozbudzić.
To co robił Van-Dick, było rzeczą najnaturalniejszą, i w postępowaniu jego nie było nic tak nadzwyczajnego i dziwnego, co umysł zabobonny i serce rozpaczające Tristana temuż przypisywało. W innych usposobieniach umysłów, Tristan uważał by to za traf, a Van-Dick nazwał by to opatrznością, że znalazł tak zdolnego człowieka.
Tak więc, młodzieniec był przepełniony uczuciami wdzięczności dla kupca. Chciałby był, żeby kto się ośmielił przerwać spoczynek VanDicka oddającego się przyjemności palenia łajki, a okazał by dowód wdzięczności zabijając napastnika.
— Mój kochany panie Van-Dick, rzekł do niego, pozwól mi, tak się nazywać, bo jestem wylany na twoje, usługi, tak jakbyśmy się znali od tat dziesięciu, i proszę abyś był przekonany o mojéj gorliwości i wdzięczności.
— Jestem przekonany o tém mój panie.
— Bo ja, widzisz pan, nie jestem tak jak drudzy, rzadko oświadczam się z przyjaźnią, ale kiedy robię takie oświadczenia, to te są szczere.
— Tém lepiéj, młodzieńcze, tém lepiéj, odrzekł Van-Dick wypuszczając kłęby dymu.
— Zjakąż przyjemnością zajmę się pańskim synem! już go kocham, jakby własne dziecię!
— Tém lepiéj, tém lepiéj.
— Cóż pan zamyślasz daléj robić z tym chłopcem?
— Handel, który ci niedawno wychwalałem, o tyle jest przyjemny, o ile potrzebujemy z niego zrobić majątek. Ale kiedy się już ma majątek, i idzie tylko oto aby go używać, traci wiele na swoich przyjemnościach Zatém, gdy mój syn doszedłszy do pełnoletności otrzyma kompletny majątek, nie chciałbym żeby był tém czém ja byłem. Chcę aby takie otrzymał wychowanie, iżby się potrafił znaleść w salonach; chcę aby prócz człowieka światowego mógł być artystą; chcę aby był, jeżeli nieczłowiekiem niepospolitym, to przynajmniej odznaczającym się.
— To dobrze pomyślane.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, żeby się tak prowadził, jak sobie wyobrażam. Jego życie młodzieńcze odmłodzi mnie, bo ja, dzięki kupiectwu, nie byłem nigdy młodym. Chciałbym żeby śpiewał.
— Będzie śpiewać.
— Umiesz pan i śpiewać?
— Osądzisz pan.
— Chcę aby umiał rysować.
— Będzie rysował.
— Pan jak widzę wszystko umiesz.
— Powiedziałem to panu. Na nieszczęście, wszystkie te wiadomości jakie posiadam, coby się stały dla mnie szczęściem, gdybym miał majątek, a które pańskiego syna uczynią szczęśliwym, bo jest bogaty, były dla mnie ciężarem ile razy chciałem za pośrednictwem nich zapewnić sobie sposób utrzymania się. Czy pan to pojmujesz?
— Doskonale.
— I tak kiedy odmalowałem jaki obraz, i posłałem go na sprzedaż zamiast żeby go kupiono, oglądano go i sądzono o nim, a mnie, co potrzebowałem pieniędzy na życie, odpowiadano: „mamy wiele innych i piękniejszych” i opuszczano mój obraz dla przypatrywania się innym malowidłom, któremi nasz wiek dzisiejszy się szczyci. Gdym chciał wstąpić na deski teatralne i śpiewać w operze, ciągnął daléj Tristan, który się znajdował jeszcze za blisko Medyolanu aby odkryć całą prawdę, odpowiedziano mi: że nie jestem Rubini, Nourrit, Duprez, tak jak mi odpowiadano, że nie byłem Delacroix, ani Decamps; nakoniec gdy napisałem sztukę lub romans, i gdy się z tém udałem do redaktora łub wydawcy, zapytali mnie o nazwisko, a że nie nazywam się ani Hugo, ani Balzak, ani Sand, nie grano mojéj sztuki i nie wydano mego dzieła.
— To bardzo loicznie.
— Teraz przypuśćmy, że mam trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu; chociaż nie potrzebowałbym być ani malarzem, ani aktorem, ani poetą dla zapewnienia sobie bytu, znaleźliby się tacy, coby mnie ogłosili zdatniejszym niż Delacroix, Duprez i Hugo.
— Doskonale wyrozumowane.
— Rezultat zatém tego rozumowania jest: że człowiek możny, mający chęć zostać artystą, poznawszy co umiem, może w położeniu jakie zajmuje w świecie, wyrobić sobie sławę, nigdy nie szkodzącą, i nie będąc niczém, zostać czemciś. Pan zatém tyle dla mnie robisz, co tylko człowiek uczynić jest w stanie, a ja z kolei uczynię wszystko co będę mógł dla twego syn?
— Oddaję go zupełnie w twoją opiekę.
— Teraz widzę, rzekł Tristan, żeśmy się doskonale zrozumieli.
— Tak jest mój drogi panie, ale pozwolisz, że dodam jeszcze cokolwiek do twéj płacy.
— Nie.
— A zatém oddam syna na pensyą.
— Ależ panie Van-Dick, to niedobrze.
— A ja nie mogę zabierać ci wszystkiego czasu.
— To mnie uczyni szczęśliwym, a ztąd ja panu jeszcze pozostanę dłużnym.
— Powiedz zatém co dla ciebie mogę uczynić w zamian za tyle usług?
— Zachować mi swą przyjaźń, którą wysoko cenię.
— Już ją posiadasz.
— Nic więcej nic wymagam.
— Jak ci się podoba mój przyjacielu, odrzekł Van-Dick, podając jedną rękę Tristanowi a drugą wysypując popiół z fajki, jak ci się podoba, cały mój dom jest na twoje rozkazy.
Tristan płakał prawie z wdzięczności.
Zdawało się, że od téj chwili kupiec i śpiewak znają się od lat dwudziestu.
Tristan z każdym dniem coraz więcéj zjednywał sobie szacunek i przyjaźń Van Dicka. W ciągu podróży zdejmował szkice, co Holendra wprowadzało w zachwycenie, jakie sprawia dla człowieka bez talentu każdy przedmiot artystycznie wykończony przez innego, a gdy sam tego zrobić nie potrafi. Miał on wiele u siebie rysunków i obrazów, ale cenił je na równi ze sztychami, uważał je za ozdobę ścian, potrzebę włożenia coś w ramy, a nie za rozrywkę umysłową; teraz gdy zobaczył swego towarzysza kreślącego kilku pociągnięciami ołówka, to co miał przed oczyma, uczuł jakiś rodzaj uwielbienia dla niego, i zdawał się pojmować roskosz, jaką sprawia ta sztuka, którą dotąd uważał za nieużyteczną jeśli kiedy o niej pomyślał.
Jak to zachwycające! jak czarująca wołał Van-Dick patrząc pilnie na ołówek Tristana! a gdy ten szkic rozpoczął, z początku widząc go kreślącego pierwsze linie, nic nie pojmował, dopiero gdy krajobraz lub postać jaka ukazywała się z chaosu zarysów, poczciwy kupiec już nie wołał: że to zachwycające, ale cudowne. Tristan tryumfował: stawał się niezbicie potrzebnym dla Van-Dicka, któremu odkrył nieznaną roskosz, a który zagrzebany w swoich płótnach i zajęty terminami wypłaty, nie pojmował, by zamiast pisania rachunków, można przez trzy godziny patrzeć z przyjemnością na osobę piszącą lub rysującą.
Tak przejechali Simplon, Valais. Z Villeneuve popłynęli statkiem do Lausanne, a przejechawszy Lausanne, Neuchatel i Bal, w Strasburgu wsiedli na statek, który Renem miał ich dowieść do Rotterdamu.
— Zobaczysz piękny kraj rzekł Van-Dick do Tristana, mówiąc mu o Hollandyi. Obiecuję ci że będziesz tam mógł robić krajobrazy.
— Będziemy rysować.
— Ulice i domy, jakich nigdzie nie widziałeś.
— To będzie do album dla pani Van-Dick.
— Moja żona będzie cię uwielbiać.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A zatém nie mam się czego obawiać.
— Niczego w święcie.
— Bo mówiąc otwarcie, potém cóś mi pan powiedział, obawiałem się czy się jéj podobam.
— Beczę ci za jéj przyjaźń, ona wielbi artystów.
— Czy umie śpiewać?
— Zdaje mi się, że mnie.
— To doskonale.
— Uważasz, kiedy jestem w kantorze, śpiew więcej mi sprawia dystrakcyi, niż przyjemności. Zresztą fortepian stoi bardzo daleko.
— To ja i pani Van-Dick przemienimy wieczorem będziemy się zajmować muzyką.
— Jak się wam spodoba, mój dom stanie się rajem.
— W którym pan będziesz bóztwem.
— O drogi przyjacielu!
— O dobry panie Van-Dick
I obadwa wziąwszy się pod ręce spacerowali po pomoście.
Tristan został powiernikiem, nieodbicie potrzebnym Van-Dickowi, który mu opowiedział całe życie swoje od młodości aż do wstąpienia w związki małżeńskie. Musimy wyznać, że od téj epoki nie opisywał naszemu przyjacielowi wszystkich szczegółów tylko mu rzekł krótko.
„Ożeniłem się i od tego czasu jestem szczęśliwy“
Tymczasem podróż miała się ku końcowi.
Zrana o ósméj, nasi przyjaciele wysiedli w Thiel na śniadanie.
Tego wieczora staniemy w Amsterdamie, rzekł Van-Dick, jeśli pospieszymy się ze śniadaniem, a jeżeli zabawimy się tu dłużej, to nie staniemy jak jutro, cóż myślisz?
— To zależy od pana kochany panie Van-Dick, masz żonę co cię oczekuje.
— Jest racya, trzeba czasem grać rolę kawalera.
— Jestem na twoje rozkazy panie.
Ukończyli zatém śniadanie, poczém najęli trzy miejsca w dyliżansie, i około południa wyjechali do Utrechtu, gdzie stanęli o siódméj. Tam obiadowali również spokojnie jak podczas śniadania.
— Cém dojedziemy do Amsterdamu? zapytał Tristan.
— Łódką.
— Co pan nazywasz łódką?
— Jest to rodzaj statku ciągnionego koniem, który może pomieścić ze sto osób.
— A czy jutro będziemy w Amsterdamie?
— O piątéj zrana.
Pojechali rzeczywiście i nazajutrz o tejże godzinie stanęli w porcie Utręcht.
— Otóż Amsterdam, zawołał Van-Dick z miną tryumfującą.
— Doprawdy, cieszę się żem tu przybył i że widzę to miasto, które pragnąłem od tak dawna poznać.
— Za półtory godziny zobaczysz je, od rzeki Hollender wysiadając na ląd.
— Jakto za półtory godziny! a dla czego nie zaraz?
— Ponieważ porty nie są otwarte, i dopiero około wpół do siódméj będą otworzone.
— Otóż to przyjemnie! i cóż przez tenczas robić?
— Znajdziesz tu domy otwarte na nasze przyjęcie.
— Oberże?
— Tak jest.
— A co znaczy ten tłum obdartusów?
— Oczekuje. — Na co?
— Przybycia czółna, aby zanosić tłumoki podróżnym.
— A to co za obrzydłe cygany?
— To są żydzi.
— Wyglądają na bandytów!
— Są też nimi.
— Krzyczą jak psy. Czego oni chcą?
— Żądają twoich rzeczy.
— To tak jak w Liworno.
— Tutaj lepiéj, bo tu proszą a w Liworno sami zabierają.
— To prawda.. Czy mam im powierzyć rzeczy?
— Jeszcze nie, mieliby półtory godziny czasu aby nas okraść, oddasz im rzeczy skoro otworzą porty, a teraz zatrzymaj je przy sobie.
— A gdzie leży jama ukrywająca to stado kruków?
— W mieście; pokażę ci ją, to dosyć ciekawe, to się nazywa kąt żydowski.
I mówiąc to Van-Dick, kazał powieść swe tłumoki, które śledził wzrokiem nie bardzo pochlebnym uczciwości tego, co je ciągnął w swym wózku.
O w pół do siódméj otworzono porty, i tłum handlujących, z krzykiem rzucił się do miasta.
Już tak było szaro, że z trudnością byłoby wynaleść na calem niebie Amsterdamskiem kawałek błękitu.
— Piękny czas, rzekł Van-Dick oddychając z roskoszą ojczystem powietrzem.
— Co pan mówisz? zapylał Tristan, który dobrze nie zrozumiał.
— Powiadam, że czas jest piękny, odrzekł dobrodusznie kupiec.
— Cóż u kata, pomyślał nasz bohater, cóż dopiero Van-Dick nazywa niepogodą.
— Teraz, rzekł Hollender, chodź ze mną.
— Przeszedł ulicę Ultrechtską aż do pierwszego mostu, z tamtąd obrócił w prawo, i uderzając po ramieniu swego towarzysza, nie spuściwszy jednak oczu z żyda ciągnącego wózek z rzeczami.
— Co myślisz, zawołał o tym domu wprost?
— Czy ten z kamiennymi schodami?
— Ten sam!
— Wspaniały.
— To nasz dom.
— Bardzo ci go winszuję.
— I z drugiéj strony do mnie należy, tam są składy.
— Od dziś nazywać pana będę Krezusem.
Tym czasem Van-Dick wszedł na schody prowadzące do drzwi. Schody te o czterech stopniach zakończone balkonem, prowadziły na drugie podobnego kształtu i użytku.
— Van-Dick silnie zastukał.
Kobieta wyszła otworzyć.
— Ah! to pan! zawołała, nasza pani się zdziwi, pójdę ją uprzedzić.
— Czy jeszcze śpi?
— Tak panie.
— Zatem nie budzić jéj, ale śniadanie niechaj będzie gotowe punkt o jedenastéj, i ulokujcie tego pana w pokoju na drugiem piętrze. Jeżeli ci się chce spać, kochany przyjacielu, nie rob sobie subjekcyi.
— A pan, mój gospodarzu co będziesz robił?
— Ja przejdę się po ogrodzie, przeczytam dziennik, wypalę fajkę i będę korzystał z pogody.
— Pozwolisz pan towarzyszyć sobie?
— Z przyjemnością.
— Idźmy, rzekł do siebie Tristan postępując za służącą czerwoną i silną dziewczyną, gdyby nie to Niebo trochę za blade i ulice za ciemne, Hollandya wydaje mi się dość pięknym krajem.


X.

Van-Dick oprowadził Tristana po całym domu, który był bardzo ozdobny. Zaprowadził go do składów, do których się schodziło po trzech stopniach na dół. Okna takowych składów wychodziły z jednéj strony na kanał książęcy, a z drugiéj na ogród; wzdłuż ogrodu urządzony był rodzaj korytarza prowadzącego do kantoru. Na około pełno było kwiatów i ptaków.
Tam to, skoro składy otworzono, udawał się starszy komissant, o którym wspominał Hollenderczyk. Ogród nie był bardzo obszerny, ale było w nim dość ogromnych drzew i tak wielki cień rzucających; że bezpiecznie zasłoniły by każdego od słońca, gdyby takowe świeciło w Hollandyi.
Drugie drzwi, równo odległe od prowadzących do składów, i wychodzące na ogród, wiodły do domu w którym zamieszkiwali pani Van-Dick i jéj syn, i gdzie także miał mieszkać Tristan. Podział mieszkań w tym domu był zwyczajny, i dla tego nie widzę potrzeby bliższego wyjaśnienia czy się wchodziło od ogrodu lub od kanału, zawsze te same schody prowadziły do pokoi, podzielonych na sposób Francuzki i zajmowanych na pierwszém piętrze przez pana i panią domu, to jest, że każde z nich miało swe osobne appartamenta, daléj jeden pokój syna Van-Dicka, drugi przeznaczony miał być dla Tristana, a trzeci dla służących. W téj saméj sieni były jeszcze dwa pokoje przeznaczone dla przyjaciół.
Van-Dick wszedł do pokoju Tristana, okazał mu wszystkie szczegóły, otworzył okna z objaśnieniem, że jedne wychodziły na ogród, a drugie na kanał Princes; to jest na ulicę któ przerzynał kanał, a na nim w niewielkich odległościach od siebie umieszczone były mosty.
— Masz tu ciągle zajęcie, dodał Van-Dick, bo tędy przechodzi wiele osób i przepływają lodzie z towarami.
— A gdzież wiozą te towary?
— To rzecz prosta; kiedy expediuję jaki obstalunek, naprzód przenoszę go z magazynu coś dopiero widział, na łódź czekającą przed bramą, która je odwozi aż do Y... gdzie się znajduje przystań; Tam przekładają towary z lodzi na okręt, który je wiezie do miejsca przeznaczenia; pójdziemy kiedy przypatrzyć się temu.
— Bardzo chętnie.
— W Harlem posiadam dom również znaczny.
— Czy dom handlowy?
— Tak jest, i że jest tylko odległy o trzy godziny drogi, służy mi w Niedzielę za cel przechadzki.
Van-Dick zamknął okno, i w chwili gdy miał wyjść usłyszał głos wzywający go.
— Ah! otóż mój syn!
Dziecię rzuciło się w objęcia ojca i zrobiło ukłon Tristanowi z zadziwieniem, jakiem bywają przejęte dzieci, gdy zmuszone są witać osoby nieznajome w domu swych rodziców.
— Przypatrz się temu panu, rzekł Hollenderczyk.
— Dobrze mój ojcze.
— On od dnia dzisiejszego zostanie u nas, a od jutra, musisz wszystko robić, co ci każę.
Dziecię rzuciło spojrzenie na ojca, które zdawało się mówić; dla czego?
— Ponieważ, odrzekł Van-Dick, ten pan zajmie się twém wychowaniem.
Dziecię leniwe jak inne, przeszło z zadziwienia do bojaźni.
Tristan zrozumiał to, i rzekł:
— Nie obawiaj się mój mały przyjacielu, nie jestem zły jak bakałarz, i jestem pewny, ze mnie wkrótce pokochasz. I mówiąc to pogłaskał go po przyjacielsku po jasnych włosach, a dziecię, które ochłonęło z pierwszéj obawy, rzekło do ojca:
— Mama się już przebudziła, pójdę ją uprzedzić o twojém przybyciu.
— Idź moje dziecko.
Chłopczyk zbiegł ze schodów i śmiało otworzył drzwi na pierwszém piętrze.
W godzinę potém, gdy Van-Dick i Tristan oparci o balustradę okna wychodzącego z dołu na ogród, rozmawiali, spokojnie przypatrując się kwiatom i drzewom, pani Van-Dick zeszła z góry i szukając męża znalazła go w sali jadalnéj. Obydwa zajęci rozmową przy oknie, nie słyszeli jak weszła, a ona zbliżywszy się do męża i uderzając go po ramieniu.
— Już godzinę cię szukam, rzekła, tonem nieco kwaśnym, nieco słodkim, a który zupełnie byłby kwaśny, gdyby nie obecność Tristana, któremu pani Van-Dick lekko się ukłoniła.
— My tu byliśmy kochana przyjaciółko, rozmawialiśmy z panem o Julianie. Przedstawiam ci pana Tristana, który od dziś stanowi część naszego domu; jest to człowiek bardzo godny pełen zasług, i podejmuje się edukacyi naszego syna.
Pani Van Dick drugi raz ukłoniła się naszemu gościowi, który skromnie uchylił głowy na pochwalę męża, a z uszanowaniem oddał ukłon żonie. Czekaliśmy cię już od czterech dni odrzekła pani Van-Dick, obracając się do męża, byliśmy prawie niespokojni.
— Mój Boże! zawołał Tristan, przerywając rozmowę, to moja w tém wina; tak, to ja o ile mi się zdaje jestem przyczyną spóźnienia pana Van-Dick; to mnie tylko samego należy oto obwiniać, a będąc obwinionym, będę prosił twego pani przebaczenia, bym nie wszedł do tego domu z niekorzystną rekommendacyą.
Pewien rodzaj uśmiechu, który zdawał się dziękować Tristanowi, że odgadł władzę kobiety, osiadł na ustach pani Van-Dick, w chwili, kiedy wyrzekła:
— Zyskałeś pan przebaczenie.
— Tém więcéj, że pan zajmował się tobą, droga przyjaciółko, dodał kupiec.
— Mną?
— Tak jest rzeczywiście, bo ci przynosi pełne album szkiców, które pozdejmował w czasie naszéj podróży.
— Ileż wdzięczności!
— Po śniadaniu pokażesz nam pan wszystkie te rysunki, bo dla podróżnych jak panowie strudzonych, posiłek nie zaszkodzi, a zdaje mi się; że już śniadanie podano.
I pani Van-Dick poprosiła męża i Tristana iżby zasiedli do stołu, oni bowiem obruceni od strony ogrodu, nie widzieli że stół nakryto.
Eufrozyna, ponieważ już wiemy jéj imię, zadzwoniła.
Tłusta służąca ukazała się.
— Powiedz P. Willem, rzekła pani Van Dick, że jesteśmy przy stole.
— Ale, ale, jakże się miewa ten drugi Willem?
— Zupełnie dobrze.
Willem wszedł.
Tristan nieco powstał.
— Mój Tristanie, rzekł Van-Dick, przedstawiam ci pana Willem, jest to drugi ja w tym domu, Willem, o którym ci wspominałem.
Tristan ukłonił się nowo przybyłemu, usiadł.
Van-Dick przedstawił z kolei Tristana P. Willem. Obadwa powtórnie się sobie ukłonili.
— A teraz, kiedy wszyscy się tu znamy, zabierzmy się do śniadania.
Eufrozyna, która przez ten czas rozebrała pokrajane cząstki.
Tristan wziął skrzydełko na usilne nalegania swéj sąsiadki, i podał talerz Van-Dickowi.
Była to kobieta, któréj niewiadomo czego brakowało aby była piękną twarz miała cokolwiek czerwoną rysy nieco pospolite, ale dość regularne. Oczy chwilami czułe, zmieniały się za najmniejszém wzruszeniem, i stawały się imponujące: widać było, że wpięli słodycz była wysileniem, bo obłudna powieka pani Van-Dick nie zawsze w czas ukazywała się aby zasłonić płoną podała talerz zawierający pokrajane połowę wzroku w chwilach złości lub gniewu. Usta odpowiadały zupełnie powiekom, to jest, że czasami były wilgotne i uśmiech na nich szczery, ale częściej, gdy pani Van-Dick zapomniała o przymusie, stawały się suche i uszczypliwe. Czoło miała wysokie, wązkie, okrągłe i błyszczące; i to jedno w całéj twarzy Eufrozyny było najwięcéj pospolite. Zdawało się, że pod tą jędrną skórą, krew szybko krążyła; ramiona miała okrągłe, co się nazywa piękne, ale których nie można było nazwać że są pięknie utoczone. Ruchy jéj były pospolite, ręce nie odznaczające się i niezgrabne. Pani Van-Dick prawie zawsze chodziła wygorsowana, ubierała się bez gustu, a zdawała się być przekonaną, że niema nad nią piękniejszéj.
Zresztą, jakiś rodzaj rozwiązłości zwierzęcej, już z natury pochodzącéj, bez ducha i bez woni, owionął całą jéj osobę. Mogła mieć lat trzydzieści pięć, a jednak mogła się podobać człowiekowi pospolitemu, który się myli i bierze gorącą krew za entuzyazm serca.
Była wymuszona, i starała się ukryć pod manierami wytwornemi, to co miała nie naturalnego i rażącego, tak, jak starała się ukryć pod blanszem zbytnią czerwoność twarzy; ta krew co jéj występowała na twarz na zbytnie gorąco lub zimno, czyniła ją podobną do Aspazyi z Maruis, sprawiała jéj ciągle zajęcie i wielką boleść, bo patrząc bezustannie w lustro naprzeciw niéj stojące, w miarę występującej na twarz czerwoności stawała się smętniejszą, zalotniejsza, a tém samém bardziéj nie miłą.
Pani Van-Dick lubiła często przybierać minę poważną, i dawać poznać że była duszą całego domu, Byłaby posunęła tę wadę nawet do udawania osoby nadzwyczajnie zatrudnionéj, bez któréj obejść się nie podobna, gdyby do tego udawania niepotrzeba było dużo się kręcić, i gdyby od takiego kręcenia, jéj twarz nie wyglądała fijałkowo i sino.
Gdy Eufrozyna nienawidziała kogo, to nienawiść była tém więcéj niebezpieczniejszą, bo była bez wyrozumiałości, i jak wszystkie jéj wady, bez rozsądku. I łatwo było ją obrazić, bo każdy musiał ją uważać za piękną. Trzeba także powiedzieć, że najmniejszą grzeczność brała za chęć zalecania się, i że można było mówić najbardziéj przesadzone pochlebstwa o jéj piękności, wdziękach i dowcipie, bez naruszenia opinii, jaką miała o sobie saméj, bez zarumienienia téj, która siniak nagle potrafiła zaczerwienić. Dodajmy jeszcze do tego, że byki w najokropniejszym sposobie nierozsądna: mieszała dowolnie Szekspira z Michałem Aniołem, i rozumiała, że Tureniusz był kiedyś adwokatem. Ponieważ była sentymentalną równie jak zalotną, miała szał cytowania we wszystkiém wzorów miłości, utworzonych przez poetów lub pozostawionych nam w historyi, jakoż cytowała z najzimniejszą powagą Juliette i Abeilarda, Heloisę i Romea, Petrarkę i Ofelią, Laurę i Pyladesa, i kontynuowała dalsze cytacye bez najmniejszego zmieszania się.
Z tego zatém przekonywamy się, że pani Van-Dick była osobą wcale nieprzyjemną, a jeżeli jéj ciało, ścisłe biorąc, miało w sobie coś zachęcającego, to jéj rozum i sposób wystawienia się tak dalece każdemu wstręt sprawiał, że nigdy człowiek rozsądny i odznaczający się nie mógł jéj pokochać.
W przeciągu dwóch godzin, Tristan doznawszy podobnego wrażenia, okazał znak podziwienia, które nie było na pochwalę pani Van-Dick.
Obok Eufrozyny siedział Willem; był również silny jak jego sąsiadka, na sztywnéj szyi chustka wązko obwiązana, cale odzienie obcisłe, ręce żylaste, włosy jasno blond, brwi mało odznaczające się, oczy jasno niebieskie, policzki różowe i ręce czerwone. Willom nie odznaczał się dowcipem, ale za to nie był za rozumiały, i nie wyrzekł słowa: kilka razy otwierał usta, a Tristan przez grzeczność zatrzymywał się i zdawał się oczekiwać co powie kommissant, ale ten przestraszony tą uwagą, zamiast co powiedzieć, pakował w otwartą gębę kawały ogromne pieczystego. Policzki zarumieniły mu się, ręce stały się jak purpurowe, na płacz mu się zbierało, a jednak nic nie wyrzekł: napróżno Eufrozytna rzucała na niego spojrzenia zachęcające, które zdawały się mówić: „jesteś piękny, mężny, przyzwoicie ubrany“. Willem pozostał ciągle smutny i zatrwożony, jak chuda kobieta wygorsowana gdy widzi na około siebie ramiona okrągłe i białe, zresztą, ten Willem musiał mieć dobre skłonności i serce czułe i pełne marzeń. Zdawało się, że ten rodzaj zamyślenia, który ogarnął całą jego osobę, pochodził ze zbytku krwi występująéj na twarz i ręce, i dla tego chciał to zaćmić przystrojeniem się elaganckiém. Nosił na szyi chustki białe, które nie tylko przez swą białość odznaczały czerwoność skóry Willema, ale nadto tak silnie ściśnięte, że aż krew na twarz występowała, ubierał się czarno, ale aby się okazać mniej niezgrabnym, kazał sobie robić suknie tak dalece ciasne, że go żenowały w pachach, niedozwalały rak podnosić, a ztąd sprawiały, że się bezustannie pocił, mając zaś nadzwyczaj ściśnięte ręce i szyję, krew występowała mu na twarz i ręce czyniła sine, a dla zbytnie obciśniętych rękawów przychodziło mu z wielką trudnością podnieść rękę do nosa.
Ale, jeżeli Willem miał chwile smutku, miał także godziny pociechy i radości. Pani Van-Dick kochała się w nim od dwóch lat, zdaje się że byli stworzeni jedno dla drugiego, ona będąc otyłą, stała się przedmiotem uwielbienia, dla téj natury silnéj, jak również Willem, podobny do kollosu czerwonego, pokochał tę grubą gołębice, która cała oddała się jego miłości.
Zresztą, dzień w którym Tristan ukazał się w tym domu, był dniem jednym z najnieszczęśliwszych w życiu Willema, bo znalazł w nowo przybyłym usposobienie człowieka jakim sam pragnął zostać; patrzył ukradkiem na tę postać odznaczającą się i arystokratyczną, jaką od tak dawna pragnał posiadać. Ile razy Tristan pogłaskał swe czarne wąsy ręką białą i delikatną, ile razy odgarnął włosy czarne jak heban, tak wdzięcznie odpowiadające twarzy bladéj i regularnéj, tyle razy Willem czuł w sobie jakąś boleść a dlań rodzaj uwielbienia. Podziwiał odzież Tristana, która tak doskonale poddawała się wszelkim ruchom noszącego, i ten zręczny krawat, w którym szyją dowolnie poruszał, nie robiąc fałdów i nie mnąc się, i to wszystko sprawiało głęboki smutek biednemu Willemowi, będąc jednak poczciwym miał nadzieję zaprzyjaźnić się z nowo przybyłym i nabyć tajemnice téj zręcznéj toalety i miłéj postawy, ile razy zatém Tristan odezwał się, tyle razy spostrzegał przed sobą postać uśmiechającą się i podziwiającą Willema.
Trzecią osobą był chłopczyk, w którym jakeśmy wyżéj powiedzieli, niebyło nic osobliwego, nad to, że miał włosy jasno blond, chociaż oboje rodzice byli bruneci.
Po skończoném śniadaniu, przeglądano rysunki. Van-Dick który je już widział, przejrzawszy kilka, poszedł do biura dla dowiedzenia się co zaszło w czasie jego niebytności.
Pani Van-Dick usiadła obok Willema, mały Edward położył głowę na kolanach matki, a Tristan przewracał szkice jedne po drugich jakby zmusił, co go wcale nie bawiło, ale przez co dobrze się przedstawił wszystkim.
Eufrozyna bardzo chwaliła. Willem robił to samo co ona, a Edward to co Willem, tylko ten ostatni pokazując palcem miejsca i widoki więcéj go zajmujące, zamazywał niektóre obłoki zostawiając nie zatarty ślad swego palca na całym rysunku. Poczém zamknięto album; Willem odszedł do pracy, Eufrozyna miała odejść do swego pokoju, a Edward pobiegł do swoich zabawek.
Van-Dick ukazał się, i zaproponował Tristanowi przechadzkę po mieście, dla pokazania mu niektórych osobliwości. Ten przyjął z chęcią, z czego Eufrozyna zdawała się być wielce zadowoloną, bo oddała mu ukłon z wdziękiem i powabnym uśmiechem.
Tristan skierował się ku drzwiom, za któremi znalazł Van-Dicka rozmawiającego ze służącą, która jakeśmy wyżéj powiedzieli była wzrostu wysokiego jak Willem, oczy miała dość piękne, włosy czarne, ręce żylaste, zresztą żywa, wesoła mogłaby uchodzić za posąg wolności.
Van-Dick spostrzegłszy Tristana, opuścił służącą.
— Czekałem na ciebie, rzekł.
— Oto jestem, wybacz pan, żem dał na siebie czekać.
Zeszli nad kanał aż do ulicy Utrechtskiéj, ztamtąd udali się na prawo, i Van-Dick pokazał swemu towarzyszowi kanał cesarski i książęcy, gdzie modnisie Holenderscy przychodzą przepędzać, piękne wieczory; targ na masło, gdzie czeladź krawiecka i szewcka wracająca z roboty za trzy sous posila się w tych obszernych sklepach jajami i korniszonami; daléj przeszli ulicę Large (szeroką) obejrzeli wieżę menniczną zbudowaną na moście, i weszli w ulicę, Veau, napełnioną kupcami wszelkiego rodzaju, a szczególniéj żydami, którzy zaopatrzywszy się w żywność przychodzą z krzykiem w celu sprzedania takowéj w téj części miasta; następnie obejrzeli plac Palais za którym znajduje się kolossalny Atlas przedstawiający cały świat umieszczony na jednéj podstawie.
Przejrzawszy wszystko co było godne widzenia, nasi podróżnicy, którzy strawili przeszło półtoréj godziny na odbycie téj drogi udali się ku kanałowi Princes i wrócili do domu około piątéj.
Obiad przeszedł jak śniadanie, tylko zdawało się Tristanowi, że Willem był trochę czerwieńszy, a Eufrozyna dostała większych kolorów.
Po skończonym obiedzie, poszli się przejść po ogrodzie, poczém Van-Dick zabrał z sobą Tristana.
Eufrozyna pozostała sama z Wiliamem.
Tristan długo przeciągnął rozmowę, nie chciał bowiem przerywać miłego sam na sam dwojga kochanków.
W godzinę potém, powrócił do salonu, a dziecko spać odesłali.
Tristan, pod pozorom utrudzenia podróżą, prosił o pozwolenie oddalenia się, co mu też natychmiast udzielono.
Eufrozyna nie przestała być zachwycającą dla swego gościa; wypytywała się jaki mu pokój przygotowano, i czy wszystko było urządzone według jéj rozkazów.
Tristan wszedł do swego pokoju.
Zrobiwszy znajomość ze wszyslkiemi, znalazł dom ten bardzo miłym, i przyrzekł sobie być w zgodzie z osobami w tym domu zamieszkałymi.
— Pani Van-Dick, myślał sobie, ma się za sentymentalną, piękną i dowcipną; powiem jéj że uwielbiam Werthera, będę się śmiał z jéj dowcipków, i przezwę ją Ninon. Willem jest w pretensyi żeby się pięknie ubierać, sam obstaluję dla niego odzież; w Niedzielę sam mu zawiążę chustkę na szyję, a będzie mnie uwielbiał. Młody Edward jest próżniaczek, nauczę go zabijać chrabąszcze i grać na fortepianie aryą przy świetle księżyca. Co do pana Van-Dick, który mi się zdaje być najlepszym w święcie, będę, mu pomagał prowadzić korrespondencyą zagraniczną, i rzucę się w ogień za niego jeśli tego będzie wymagał.
I tak rozmyślając Tristan położył się skoro wybiła ósma godzina.
Nie upłynęło czterech godzin jak zasnął; gdy się przebudził, dopiero spostrzegł, że zapomniał zamknąć okna wychodzącego na ogród, i że mu zimny wiatr nocny sen przerwał; podniósł się więc chcąc zamknąć to okno, gdy w tém zdało mu się, że słyszy kogoś rozmawiającego w oknie na pierwszém piętrze. Wychylił głowę, a dzięki nocy i zapuszczonym zazdrostkom nie będąc od nikogo widziany, słuchał.
Zobaczył jakiś cień, przystawiający do muru drabinę, i ujrzał wytkniętą rękę z okna, która takową przymocowała.
— Czy mogę wejść? wymówił głos, po którym Tristan poznał Willema.
— Możesz! odpowiedział drugi który był Eufrozyny.
— A pan Van-Dick?
Śpi.
— Jesteś tego pewna?
— Najpewniejsza.
— Otóż jestem mój aniele.
I gruby Willem wstąpił nogą na pierwszy szczebel, który aż zatrzeszczał pod jego ciężarem, poczém doszedłszy do okna, wszedł do pokoju i Tristan nic już więcéj nie usłyszał.
— Wybornie, pomyślał nasz bohater, to czysta scena z balkonem z Romeo i Julii Szekspira.
I zamknąwszy okno, już miał się położyć, gdy wtem usłyszał jakiś szmer w sieni, otworzył zatém drzwi od pokoju, zeszedł po cichu aż do bramy przez którą się wchodziło, i przyłożył ucho do zamku. Zdawało mu się, że głos pochodzi z prawego rogu sieni od strony okna.
— Athenais, odezwał się głos, po którym Tristan poznał Van-Dicka, gdzież u djabła jesteś?
— Oto tutaj.
— Zawsze się kryjesz.
— Obawiam się, aby pani nie usłyszała.
— Moja żona śpi.
— Czyś tego pewny?
— Najpewniejszy.
— Głosy oddaliły się, a Tristan słyszał idących po schodach które prowadziły do mieszkania nad jego pokojem znajdującego się.
— Athenais, rzekł do siebie! to ta wysoka dziewczyna, którą niedawno widziałem; otóż jestem między dwoma miłostkami: na pierwszem piętrze to Szekspir, a na drugiem Molier; tam komissant został Romeem dla swéj kochanki, a tu pryncypał jest Gros-Rénem dla Marinetty. Cieszy mnie to co widzę; zastanę zawsze dobry obiad pochlebiając służącéj, która jak widzę, ma największą władzę w tym domu.
I Tristan, cały drżąc z zimna położył się w łózko, w chwili gdy pierwsza uderzyła.


XI.

Nazajutrz, Tristan ile razy spotkał się oko w oko z Willemem lub Van-Dickiem, tyle razy z trudnością przychodziło mu wstrzymać się od śmiechu. Zresztą, na twarzy żadnego z nich nie można było dostrzedz najmniejszéj obawy lub wyrzutu. Gdy nadeszła godzina obiadowa, komissant zbliżył się. do kupca, a ten czule ścisnął go za rękę, poczém zbliżywszy się do Eufrozyny pokłonił się z uszanowaniem, ale biegłe oko Tristana potrafiło dostrzedz w tym ukłonie pewną oznakę miłości i miłego przepędzenia nocy.
Van-Dick zaś w téj chwili odwrócił oczy w inną stronę, a tém samém nie mógł nic dostrzedz. Poczém Willem poszedł do Tristana, który, oszczędzając mu połowę drogi, z życzliwością dotknął swą białą i delikatną ręką dużéj i czerwonéj ręki kommissanta.
— Jakże się pan miewasz? zapytał ten ostatni czerwieniąc się, jak ten, co zaczyna mówić pierwsze wyrazy zdania oddawna przygotowanego.
— A pan, panie Willem?
— Doskonałe, bardzo dziękuję: szmer wody na kanale, czy nie zawcześnie pana przebudził?
— Nie mogłem go słyszeć, bo mój pokój wychodzi na ogród.
Willem zaczerwienił się jak wiśnia, ale jedno spojrzenie Eufrozyny, potrafiło go uspokoić.
— Czy pan masz jakie książki? zapytał kommissant, musisz być przyzwyczajony późno zasypiać.
— Przeciwnie, odrzekł Tristan, chcąc uspokoić biednego chłopca, a tém samem być z nim w zgodzie, przeciwnie, zasypiam wcześnie snem twardym, który trwa aż do dnia białego. Tristan nie pomylił się, bo twarz Willema wypogodziła się zupełnie.
Usiedli do stołu, Willem między Eufrozyną a dzieckiem, a Tristan obok Van-Dicka i Eufrozyna.
Podano kotlety, jaja na miękko i herbatę.
Co za wyborne kotlety, zawołał Tristan, pozwól pani powinszować sobie dobréj kucharki; dopiero drugi raz mam zaszczyt zasiąśdź przy waszym stole, a zdaje mi się, że nigdzie nie miałem lepszéj uczty.
I mówiąc te słowa, Tristan spojrzał ukradkiem na Van-Dicka, który bardziéj oswojony z podobnemi rzeczami niż kommissant, nie zwracając uwagi na spostrzeżenie swego gościa, rozkrawał uważnie jajko, a otworzywszy patrzył na nie z przyjemnością smakosza.
— Rzeczywiście odpowiedziała Eufrozyna Athenais jest doskonałą kucharką, spokojną, przychylną, za co też oboje ją bardzo lubimy.
Zdawało się Tristanowi, że na te słowa Willem i Eufrozyna spojrzeli na siebie z uśmiechem, gdy tymczasem pan domu, jak wielki znawca połykał białko od jaja.
Edwardek, który naturalnie nic nie mieszał się do rozmowy, tłukł niezręcznie jaja zamiast ich otwierać, i wylewał na talerz białka pomięszane z żółtkami.
Willem kazał odmienić talerz i sam mu przyrządził jajko, a Van-Dick patrząc na Tristana, zdawał się spojrzeniem mówić:
— Patrzno jak on jest dobry i uprzedzający.
Tristan odpowiedział inném spojrzeniem pełném uwielbienia, które każdy podzielał, nawet gruba i tłusta służąca.
— Mój przyjacielu, rzekł Van-Diek do Tristana, musisz mi zrobić jedną przysługę.
— Bardzo dobrze, odrzekł Tristan, czém więcéj będę ci użytecznym, tém więcéj będę szczęśliwym.
— Tak jest, prowadził daléj kupiec, moja żona wskaże ci co masz czynić, bo ja wyjść muszę; będziesz łaskaw napisać dwa czy trzy listy.
— Z największą chęcią.
— Wiesz, że trzeba pisać do domów handlowych:: do Schmidta w Dreźnie, do Antonini w Florencyi i do Williama w Londynie; a ty mój Willemie wyexpedyujesz paki z towarami, liczę na ciebie.
— Bądź spokojny panie Van-Dick.
— Gdzie idziesz dzisiaj mój przyjacielu? zapytała Eufrozyna, zamieniając szybko spojrzenie z Willemem, które zdawało się mówić: „będziemy sami.”
Willem wskazał na Tristana, co znaczyło: „A z nim co zrobimy.”
Ale Eufrozyna uspokoiła kochanka uśmiechem, który zupełnie przekonał Tristana, że ona niema go w podejrzeniu, iż wie o jéj stosunkach z komissantem.
— Otóż za ten uśmiech zemszczę się, pomyślał nasz przyjaciel.
— Idę do Harlem, odpowiedział Van-Dick, muszę zobaczyć tamte magazyny.
— Wszystko było dobrze podczas pańskiej niebytności.
— Nic nie szkodzi, przejdę się; pójdę piechoty do portu w Harlem, tam najmę powóz i przybędę wieczorem na obiad. Jeżeli o szóstéj punkt nie będę, siadajcie do stołu, bo u nas jest zwyczaj na nikogo nie czekać, dodał Van-Dick obracając się do swego gościa, choćby to był pan lub pani domu.
— Już mnie o tem uprzedzono, odpowiedział Tristan.
— A teraz moja droga żono, odchodzę, i mówiąc to Van-Dick podniósł się, pocałował żonę w czoło, co wywołał westchnienie zazdrości z piersi Willema, za które żona śmiało wynagrodziła go uśmiechem.
Van-Dick odszedł, Tristan zaś, chcąc powziąść objaśnienie o listach, które miał pisać towarzyszył mu do drzwi. Przybywszy tu Van-Dick, zatrzymał się, a uchyliwszy drzwi od kocimi, rzekł do Athenais.
— O szóstéj punkt moje dziecko, pamiętaj.
— Bądź pan spokojny, odrzekła gruba dziewczyna z oczami czarnemi i złośliwemi, i która po wczorajszéj scenie, dumna miłością pana, zdawała się Tristanowi nie brzydkiém stworzeniem.
Van-Dick, zamienił z nią spojrzenie nie podobne do spojrzenia pana domu zalecającego obiad kucharce; poczém uścisnął jeszcze raz rękę Tristana i wyszedł zapaliwszy cygaro.
— Panie! panie! wołała Athenais na Tristana wracającego na górę.
Tristan wrócił się.
— Czego chcesz moje dziecię? odrzekł Tristan, nazywając ją, tak jak Van-Dick . — Panie, rzekła Athenais zbliżając się do Trislana, jeżeli we Francyi wasze zwykłe obiady nie są podobne do naszych, nierób ceremonii.
— Dziękuję.
— Jeżeli z rana przed jedenastą zechcesz się napić filiżankę mleka, kawy lub czekolady, powiedz mi, a ja ci przyniosę do twego pokoju.
— Bardzo dziękuję moje dziecię, dopiero po jedenastéj zaczynam mieć apetyt.
— Możeś pan zwyczajny jadać kolacyą?
— Wcale nie.
— Powiedz pan prawdę, przygotuję na dziesiątą coś z drobiu i butelkę bordo, cóż pan na to?
— Po tysiąc razy dziękuję moje dziecię, nie jadam nigdy kolacyi.
— Zresztą, mówiła daléj uprzejma dziewczyna, gdyby panu na co ochota przyszła, powiedz tylko mnie, mnie saméj, a będę pamiętać o nim bo i nasz pan to mi zalecił.
— Bardzo dziękuję.
— Jestem na twoje usługi, dodała gruba dziewczyna tonem pół pokornym pół protektorskim, i wróciła do kuchni, w któréj jak łatwo się domyśleć, dzięki przyjaźni pana domu, rządziła jak w małém królestwie. Rzeczywiście nikt nie miał prawa rozkazywać Athenais oprócz Van-Dicka, bądź dla tego że pan domu nią się opiekował, bądź też, że nie miano powodu użalania się na nią pod względem kuchni; nikt powtarzam, nawet Eufrozyna panująca nad Van-Dickiem, ani nawet Willem panujący nad Eufrozyną, nie miał prawa przewodzić nad Athenais.
Była to więc jakaś szczególna łaska dla Tristana, że się ofiarowała na jego usługi, a pochodziło to stąd, że albo Van-Dick usilnie go polecił, lub też sam się jéj dobrze zarekomendował.
Tak rozmyślając Tristan, wszedł na górę, a chcąc być w zgodzie ze wszystkimi, szedł po schodach z hałasem, aby mógł uprzedzić o swoim powrocie Eufrozynę i Willema, i aby nasi kochankowie, w razie, jeżeli korzystali z nieobecności Van-Dicka, mogli sobie przypomnieć że jeszcze ktoś znajduje się w domu, przed kim należało się ukrywać.
Tristan wszedł do pokoju, w chwili, kiedy Willem miał odejść od Eufrozyny.
— Czekałam na Pana, wyrzekła pani Van-Dick; Tristan skłonił się.
— Ja zaś odchodzę do bióra, powiedział Willem; poczém ukłonił się i wyszedł.
— To bardzo przyjemny młodzieniec ten Willem, rzekł Tristan.
— To prawda, odpowiedziała Eufrozyna, nieznacznie czerwieniąc się.
— Podczas całéj podróży, Pan Van-Dick nieprzestawał go chwalić, i muszę wyznać; że te pochwały nie były przesadzone.
— To człowiek bardzo prawy, w którym mój mąż pokłada zupełne zaufanie.
— To zaraz widać, ma fizognomią szczerą, otwartą i odznaczającą się.
I Tristan zadowolony temi pochwałami, którego zupełnie pogodziły z czułą Panią Van-Dick, zmienił rozmowę, aby nie zanadto widocznie przesadzić w pochwałach kommissanta.
— Będziesz Pani tak łaskawa powiedzieć mi co mam napisać do Schmidta, Antonini i Williama?
Eufrozyna wyszedłszy z zadumania w jakie ją wprawiły pochwały oddawane Willemowi, i spojrzawszy na naszego bohatera z wdzięcznością, odpowiedziała:
— Proszę mi wybaczyć, tak jestem roztargniona, że zapomniałam o tych listach.
I powstawszy, udała się do pokoju męża, aby zabrać potrzebne papiery.
Tymczasem Tristan rzekł do siebie:
— Ani wątpić, że szalenie kocha swego Willema.
A gdy nie wiele mu na tém zależało, czy ona kocha lub nie swego pucołowatego kommissanta, zaczął się przypatrywać haftowi, który Eufrozyna tylko co zaczęła.
— Pan przypatrujesz się téj fraszce? rzekła powracając Pani Van-Dick, tonem nie wymuszonym.
— Podziwiam tę pracę, Pani.
— Pan jesteś zbyt dobry — to będzie nie złe.
— A Pani zanadto skromna, bo to jest godne pochwały.
Eufrozyna pięknie podziękowała Tristanowi; robota na kanwie, rzekła, jest dla mnie jedyną rozrywką przeciw nudom.
— Więc Pani się czasem nudzisz?
— I często: a więc Pan znajdujesz tę robotę niezłą?
— Prześliczną.
— Tém lepiéj, to będą szelki dla P. Willema.
— Pan Willem tyle jest szczęśliwym.
— On jest tyle dobry, tak uprzedzający dla męża i dla mnie, że czasami, aby go wynagrodzić, robię dlań jaki podarunek, a on jest tak bezinteresownym, że te małe podarunki odemnie pochodzące, przyjmuje z takiém uczuciem, jakby one były wielkiéj wartości.
— Pojmuję to dobrze.
— Jeżeli Pan sobie życzysz, to możesz pisać listy tu w tym pokoju, a ja wezmę się do haftowania.
— Z przyjemnością, Pani.
— Oto są listy, na które trzeba odpisać: że mój mąż zezwala na dostawę, której żądają, i oczekuje tylko listu z awizem aby towary te wyexpedyować.
— Bardzo dobrze, czy nic innego nad to jeszcze się nie doda?
— Nic.
Tristan przyrządził, kałamarz, papier pióra i usiadłszy przy stole wziął się do pisania.
W chwili gdy siadał, zobaczył, że Pani Van-Dick zamieniła spojrzenie z Willemem, który siedząc w swém biórze blisko okna, mógł doskonale rozmawiać z kochanką jeśli nie głosem to przynajmniej gestami.
Eufrozynie zdawało się, że Tristan to zobaczył, i dla tego też zrobiwszy drugie poruszenie głową zupełnie inne od poprzedniego, rzekła mu:
— Mówię dzień dobry synowi, który się bawi w ogrodzie.
Poczém Tristan usiadł, jakby te słowa Eufrozyny zbijały zupełnie jego przypuszczcnie.
Rzeczywiście Edward bawił się w ogrodzie, tylko w położeniu w jakim się znajdował, nie mógł widzieć matki.
Tristan poprzestając na tém wytłomaczeniu się, zaczął korrespondencyą, i dość prędko ją ukończywszy, wytłomaczył treść onej pani Van-Dick po francuzku.
— Doskonale, zawołała, Pan uwolnisz męża niego z wielkich kłopotów, jeżeli zechcesz czasem uczynieniu podobną przysługę jak dzisiejsza.
I ta kobieta, cała w pretensjach aż do śmieszności, dołączyła do tego zdania tak prostego, spojrzenie, jakiego zwykle nasze oczy używają przywylaniu uczuć serca.
Tristan, który się zaczynał już oswajać z nawyknieniami Eufrozyny, nie został wcale zdziwiony tą mową oczu, i skończył na najprościejsze podziękowaniu nie spojrzawszy wcale tak jak Werter patrzył na Karolinę.
— Czy mogę być Pani jeszcze w czém użytecznym? dodał.
— Nie, już wszystko jest skończone; czy Pan chcesz już odejść?
I Eufrozyna wymówiła to takim tonem, jakim kto inny powiedziałby: „Umieram!“
— Jeżeli Panią nie nudzę, to bardzo mi jest przyjemnie pozostać w éj towarzystwie.
— O jakże jesteś dobry!
I uśmiech wdzięczności podobny do tego, jaki okazujemy osobie która nam uratowała życie, przebiegł po ustach Pani Van-Dick.
— Opowiedz mi Panie Tristan, jakim sposobem zrobiłeś znajomość z moim mężem?
Tristan opowiedział.
— To dziwne, od rzekła Pani Van-Dick: są szczególne przeznaczenia.
I zdawała się głęboko rozmyślać, jakby to opowiadanie żywo ją dotknęło.
Zapewne życzy sobie ona, pomyślał Tristan, aby rozmowa nasza przybrała postać sentymentalnéj, miejmy się na baczności.
— Rzeczywiście, dodał, wzdychając, ktoby to powiedział, że przybędę do Hollandyi i stanę się członkiem domu tak gościnnego i tyle na mnie łaskawego?
A dla pochlebienia Eufrozynie, Tristan wydał drugie westchnienie.
— Van-Dick powiadał mi, żeś mu Pan się od razu podobał.
— Ja zaś, Pani, uczułem zaraz jakąś sympatyą do niego.
— Bo też z niego człowiek bardzo godny, nieprawdaż?
— Tak jest, Pani.
Eufrozyna znowu westchnęła.
— Przed kilku minutami, pomyślał sobie Tristan, kazałaby mi powiesić swego męża.
— Czyś Pan wiele podróżował?
— Dosyć.
— A zatem i wieleś widział.
Tristan zrobił znak potwierdzenia.
— Musiałeś więc uważać rzecz bardzo dziwną!
— Jaka?
— Oto, że prawie zawsze los robi sobie igraszkę łącząc dwie natury, które wzięte oddzielnie, są prawie doskonałe, a które połączone zostają w ciągłéj niezgodzie.
— To prawda, Pani.
— Tak to ja sobie tłomaczę nienawiść, jaką często żona ma dla męża, kochanego i szanowanego od innych.
— Pani oskarżasz oto los; rodzice lub krewni mają w tém także niejaki udział.
— To prawda Panie Tristan, co mi mówisz, i to mnie przekonywa, że odbyłeś długą naukę serca ludzkiego.
I Eufrozyna znowu zaczęła wzdychać.
Tristan ułożył minę smutną.
— Tak więc, ciągnęła Pani Van-Dick, mój mąż jest najlepszy człowiek w świecie.
— Dobrze, pomyślał nasz przyjaciel, otoż zwierzenia następują.
— Godny szacunku, mówiła daléj, z najlepszém sercem dla przyjaciół; zasługujący na szacunek tych, którzy go dobrze poznają. Otóż czy mi Pan uwierzysz? a mówię to Panu dla tego, ponieważ zdajesz się sympatyzować ze mną, tak jakbym w nim widziała dawnego przyjaciela, otóż więc nie byłam nigdy szczęśliwą z Panem Van-Dick.
— Co Pani mówisz! zawołał Tristan, udając zadziwienie i okazując współczucie.
— Czystą prawdę, prawdę smutną, niestety! Van-Dick przede wszystkiém jest człowiek trudniący się handlem, mogący uszczęśliwić kobietę czterdziestoletnią, ale nie młodą dziewczynę, jaką byłam gdym za niego poszła, bo wówczas miałam lat szesnaście.
— Jakto! przerwał Tristan, Pani masz już rok dwudziesty szósty? a wyglądasz zaledwie jakbyś miała lat dwadzieścia dwa, i gdy spojrzę na tego chłopczyka co się bawi w ogrodzie, nie mogę uwierzyć, żeby to miał być twój syn, a raczéj założyłbym się, że on jest bratem Pani.
Pani Van-Dick, która miała dobrze lat trzydzieści pięć bardzo była zadowolona z téj grzeczności, i spojrzenia jakiemi dotąd darzyła Tristana, niczém nie były obok tego jakiem mu zapłaciła w téj chwili.
— Oh! wy Francuzi pochlebcy, jakże was można poznać! zawołała.
— Ja, pochlebca? Pani mnie jeszcze nie znasz.
— Oh! wiem ja, jaką jestem. Znam doskonale mój wiek i nietylko wydaję się na lat dwadzieścia sześć, ale nawet jakbym miała trzydzieści.
— Pani chcesz żartować.
— Niestety! tyle już wycierpiałam.
I wszystkie westchnienia, jakie dotychczas wydała pani Van-Dick, niczém nie były w porównaniu z tém, jakie wydała przytem wykrzyknieniu.
— Niech no tylko tak idzie daléj, pomyślał Tristan, to w domu tym nie zawsze tak będzie głupio.
— Cierpiałaś pani? odparł Tristan, jakiż więc szatan zazdrosny o twą piękność, potrafił zaćmić dni twego życia i pozrywać kwiaty na twój drodze?
Poczem Tristan ugryzł się w usta, co jak wiadomo ma znaczyć sposób wstrzymania się od śmiechu.
— Pan wątpisz, bo tak jak wszyscy patrzysz na powierzchnią, nie zastanawiając się nad głębokością.
— Proszę mi darować zapytanie, ale w czemże pani jesteś nieszczęśliwą? Mąż panią kocha, syn uwielbia, jesteś młodą, bogatą, piękną, mężczyźni cię wielbią, chybaby byli niewidomi, a kobiety zazdroszczą alboby nieposiadały miłości własnej. Czegóż możesz więcej pragnąć?
— A czyż za nic pan liczysz zniweczenie wszystkich marzeń młodości; czy sądzisz pan, że gdym była panną, o takim bycie marzyłam na przyszłość? Ah! moje sny młodości, gdzieście się podziały!
I Eufrozyna, podniósłszy oczy ku Niebu, opuściła głowę na piersi, co na całéj kuli ziemskiéj jest oznaką głębokiego smutku.
Otóż, rzekł do siebie Tristan, poznałem śmieszną i obrzydliwą kobietę; gdyby mąż jéj był mnie o tém uprzedził, niewiem czybym był tutaj przyjechał; biedny Willem!
Tristan, zastosowawszy minę do okoliczności, słuchał co mu pani Van Dick daléj powie.

KONIEC TOMU PIĄTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.