Dwie matki/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
EMIL RICHEBOURG.
DWIE MATKI.
Część druga.
Figura woskowa.
KRAKÓW.
Nakładem Redakcji „Głosu Narodu". — Drukiem W. Korneckiego.
1897.
|
Upłynęło dwadzieścia miesięcy od wypadków, przez nas wyżej opisanych. Zaczął się czerwiec. Odszukujemy znane nam już osoby, głównie działające, i przedstawione naszym czytelnikom.
Margrabia de Coulange odzyskawszy zdrowie, zrobił się takim czynnym i żwawym, jakim był niegdyś, zanim go choroba z nóg zwaliła. Obecnie zostało mu li po niej przykre wspomnienie, a nader bolesny zawód dla nikczemnych zbrodniarzy, pani de Perny i jej syna, którzy liczyli na pewno, że margrabia powróci... ale w trumnie, do swego kraju rodzinnego. Czując się silnym i zdrowym, wierząc święcie, że posiada syna, którego kochał namiętnie, margrabia byłby najszczęśliwszym z ludzi, gdyby nie ciągła troska, o zdrowie żony, niepokojąca go wiecznie.
Wierny przyrzeczeniu, które dał matce Matyldy, unikał przez ten cały przeciąg czasu nawet najlżejszej przymówki w sprawie dziwnej obojętności młodej kobiety do dziedzica (jak mniemał) wielkiego rodu margrabiów de Coulange. A byłoby mu to jednak sprawiło radość wielką, gdyby Matylda mogła była zdobyć się na okazywanie bodaj trochę przychylności biednemu dziecku. Odczuwał on boleśnie tę niepojętą odrazę do syna, pojmując, jakie mogą z tego wyniknąć fatalne skutki w przyszłości, gdy w chłopcu zacznie się rozwijać charakter, i gdy trzeba będzie pomyśleć o kształceniu jego serca i umysłu. Otaczał też ze swojej strony malca, najczulszą troskliwością.
— Muszę go kochać za nas oboje! — powtarzał nieraz w głębi duszy.
Matylda wcale się nie zmieniła. Pozostała smutną i przygnębioną ciężkiemi troskami. Zapadała w ponurą zadumę, patrząc z trwogą śmiertelną w przyszłość. Ileż razy nie była w stanie pohamować się w żalu i wybuchała gorzkim płaczem!
Domyśliła się z łatwością, że jeżeli mąż nigdy nie wspomni jej o synie, idzie w tem za radą udzieloną mu przez chytrą teściową. Zapewne pani de Perny oszczędziła tym sposobem Matyldzie straszliwych katuszy, córka jednak nie była jej za to wdzięczną, tylko dziękowała w duszy margrabiemu, podziwiając jego dobroć, pobłażliwość, nadzwyczajną delikatność.
Otoczona najczulszemi staraniami męża, na jakie tylko może się zdobyć miłość prawdziwa, radaby była zapomnieć o wszystkiem i używać szczęścia domowego w całej pełni. Nadaremnie siliła się na to biedaczka. Wśród pieszczot z mężem, nieraz krew jej w żyłach ścinała się z trwogi, a serce prawie zamierało... Zycie młodej kobiety było na zawsze zatrute i szczęście podkopane. Jej przywiązanie do męża tak czyste, tak święte, zostało sprofanowane przez jej własną matkę i brata; niby powleczone śmiertelnym całunem. Ile razy pomyślała o tym synie, narzuconym im zbrodniczo, na którego margrabia robił już sobie najpiękniejsze nadzieje, wstrząsały nią dreszcze.
Czasem jednak, gdy mąż podwajał swoją czułość dla niej, wzruszona temi dowodami do głębi, nie miała dla niego dość słów uznania i wdzięczności. Zdawało się wtedy biednej, młodej kobiecie, że nagle rozszerza się w nieskończoność widnokrąg nad jej głową, a nagła światłość, niby promień słońca, przedzierający się przez gęstą i ponurą chmur zasłonę; rozprasza otaczające ją ciemności. Ożywiała się na chwilę; oczy nabierały dawnego blasku, a usta rozchylał uśmiech rozkoszy.
Dla margrabiego było to radością bez granic; zaczynał się na nowo łudzić błogą nadzieją, że szczęście ich odżyje niebawem w całej pełni!
Niestety! był to zawsze u Matyldy błysk przelotny; zapominała tylko na krótko o bólu i trosce przygniatającej ją swoim ciężarem. Pogrążała się niebawem w ponurą zadumę, smutna i przygnębiona.
Dotąd mieszkali razem z nimi, pani de Perny i jej syn. Nic się na pozór nie zmieniło w ich stosunku z margrabią i tegoż żoną. Potrafili oszukiwać go dalej; wierzył on święcie w ich podstępną i fałszywą przyjaźń.
Sosten spełniał jak i przedtem obowiązek rządcy i pełnomocnika, w olbrzymim majątku szwagra. Gdyby margrabia był trochę ostrożniejszym, i sprawdzał ściślej podawane mu co kwartał rachunki, byłby się przekonał z łatwością, jak pan de Perny czerpie bez skrupułu w jego kasie, nadużywając bezczelnie, położonego w nim zaufania. Margrabia był atoli tak bardzo bogatym, że nie wydawał ani dziesiątej części swoich dochodów. To pozwalało Sostenowi obławiać się należycie, napełniając kieszenie do woli cudzemi pieniędzmi. Pozostał on bowiem rozpustnikiem, nigdy i niczem nienasyconym, oddanym duszą i ciałem, rozrywkom niegodziwym, a nader drogo kosztującym, Skoro nie mógł... jak się spodziewał — zagarnąć wszystkiego: chwytał ile tylko się dało.
Dzień był na schyłku. Upał ustawał, a chłodny wietrzyk wiał od gór. Poruszały się z cichym szmerem liście na drzewach, rzucających cień coraz większy. Powietrze odświeżone rosą wieczorną, przesiąkło balsamiczną wonią kwiatów.
Wszyscy mieszkańcy zamku Coulange, zeszli na dół, aby użyć przechadzki przed zachodem słońca.
Na kanapie, w kląbie jaśminu, Matylda siedziała rozmawiając z pewną sąsiadką wiejską, która przyjechała do niej z wizytą. Margrabia z doktorem Gendron, przechadzali się tymczasem zwolna, w pobliskiej aleji. Młody człowiek został nie tylko lekarzem domowym margrabiego, ale i jego serdecznym przyjacielem.
Pani de Perny nieopodal od córki, w altanie ogrodowej przeglądała przyniesione świeżo z poczty dzienniki.
Sosten kołysał się leniwie w hamaku, zawieszonym pomiędzy drzewami, paląc doskonałe cygaro. Wpatrywał on się bezmyślnie w niebo szafirowe, po nad swoją głową.
Dzieciak tarzał się swawolnie po trawniku miękkim i puszystym, niby aksamit szmaragdowy, na wyścigi z Fandrem, ulubionym wyżłem margrabiego. Tym razem mały Gienio, bawił się i dokazywał z psem pod okiem starego, poczciwego kamerdynera Firmina. Zawsze zresztą stary, wierny sługa, pełnił przy malcu urząd piastunki, skoro mamka, która dotąd bawiła w zamku, była zajętą gdzieindziej.
W chwilę później, malec zerwał się na równe nogi, chcąc zapewne pobudzić Fandra do innej zabawy i puścił się galopem ku marmurowemu basenowi.
Firmin popędził za chłopcem swywolnym, jak mógł najprędzej, wołając na cały głos.
— Panie hrabio! panie hrabio! proszę uważać!... woda!...
Chłopczyk odpowiedział mu na to wybuchem śmiechu, biegnąc dalej. Fandr atoli szybszy od staruszka, wyprzedził dzieciaka, położył się na grzbiet przed basenem, zatrzymując swywolnika przedniemi łapami. Nie było zresztą cienia niebezpieczeństwa, malec bowiem był jeszcze bardzo daleko od wody. Margrabia usłyszał wołanie Firmina i wezwał go do siebie.
— Popełniłeś znowu twój stary grzech, mój poczciwcze — przemówił tonem cokolwiek rozdrażnionym.
— Prawda jaśnie panie — wybełkotał sługa cicho i pokornie, mocno zmięszany.
— Dziwię się mój Firminie, że tak mało zwracasz uwagi na moje napominania. Tyle już razy zakazywałem ci przemawiać w ten sposób do mego syna. Wszak podzielasz w tem moje zdanie doktorze, co? Słysząc siwowłosego staruszka, jak Firmin, tytułującego „panem hrabio“ malca dwuletniego, można li parsknąć śmiechem.
— Przyznaję zupełną słuszność panu margrabiemu — odrzekł Gendron.
— Nie chcę wychowywać mego syna nierozsądnie w szkole zapleśniałych kastowych przesądów — mówił dalej żywo margrabia. — Nie życzę sobie wcale, aby i on z czasem powiększył liczbę młodych rozpróżniaczonych „gogów“, którzy tytuł i ród znakomity, nurzają w kale wstrętnej rozpusty, puszczając na cztery wiatry majątek po ojcu odziedziczony, bez pożytku dla nikogo, a najmniej dla nich samych. Pragnę zrobić z mego syna, człowieka w całem znaczeniu tego wyrazu, pracowitego i wolnego od wszelkich przesądów. Na to trzeba, żeby zrozumiał zawczasu, iż tytuł jest niczem, a majątek, to li depozyt, przekazany nam przez przodków, z którego mamy robić szlachetny użytek, z korzyścią dla nas samych i dla reszty społeczeństwa. Aby nosić godnie tytuł i nazwisko, rzucone nam na ślepo przez los do kołyski, musimy wpierw czemś na to zasłużyć.
— Zapomniałem się jaśnie panie — bąknął Firmin nieśmiało. Odtąd będę się miał na baczności... Nawyczka tyloletnia, staje się niemal drugą naturą...
— Ależ ja się bynajmniej nie gniewam na ciebie, mój kochany Firminie — rzekł łagodnie margrabia, klepiąc go poufale po ramieniu. — Tylko proszę usilnie, zastosuj się odtąd do moich poleceń i przejmij się duchem, w jakim chcę wychować mego syna. Nazywaj go po prostu Eugenjuszem. Od ciebie, jak i od reszty służby, żądam jedynie, aby mieli dlań poszanowanie, które winno się oddać każdemu dziecku bezsilnemu.
Margrabia ujął pod ramię młodego lekarza i oddalił się z nim kończąc przerwaną rozmowę.
W chwilę później, pani de Perny skończywszy czytanie dzienników, usiadła pomiędzy córką i damą z sąsiedztwa. Wszczęły niebawem ożywioną dysputę, o hodowli kwiatów i roślin egzotycznych we Francji. Skorzystała z tego margrabina, aby przyłączyć się do męża, i nie być zmuszoną do odpowiadania na setki pytań niedyskretnych, któremi dręczyła ją od półgodziny nudna sąsiadka. Wstała więc z ławki, mówiąc na odchodnem:
— Nie chcę zawadzać paniom w ich zajmującej rozmowie.
— Droga żoneczko — rzekł słodko jak zawsze margrabia, widząc nadchodzącą Matyldę — chcesz może poradzić się naszego przyjaciela? Zastąpże mnie przy nim. Ja tymczasem pójdę trochę zabawić tamte dwie panie.
Po tych słowach odszedł szybko. Margrabina spojrzała pytająco na młodego lekarza.
— Racz mi pan powiedzieć otwarcie, czy to nie mój mąż życzy sobie, abyś doświadczył na mnie twojej sztuki lekarskiej? Wiesz doktorze, jak cię cenię wysoko, i jak ci jestem nieskończenie wdzięczną. Mów mi więc prawdę, nie obwijając tejże w bawełnę.
— A więc... pani margrabina trafnie odgadła, że mąż jest o jej zdrowie cokolwiek niespokojny i radby żebym odkrył przyczynę jej smutku, przygnębienia i ciągłej, ponurej zadumy; a następnie, abym starał się ją usunąć.
— Cóż mu odpowiedziałeś na to doktorze?
— Że pani margrabina nie jest codzienną, pospolitą pacjentką, że umysłu nie można zbadać tak łatwo, jak się bada ciało; że aby ją wyleczyć, miłość pana margrabiego będzie o wiele skuteczniejszą, od wszelkich leków, na jakie mogliby się zdobyć wszyscy lekarze najsławniejsi i tychże wiedza.
Młoda kobieta patrzyła ponuro w ziemię, z głową spuszczoną.
— Ah! pani margrabino — mówił dalej Gendron z zapałem — w dniu, w którym pozbędziesz się i odpędzisz od siebie raz na zawsze, ów rój czarnych myśli, nie dających ci chwili spokoju, i unicestwiających niejako twoją wolę; gdy otworzysz napowrót twoje serce dla rozkosznych wrażeń i uciech życia rodzinnego, w dniu tym mąż ujrzy cię taką, jaką byłaś w kilka miesięcy po ślubie; wesołą, uśmiechniętą, rozpromienioną... i jemu wtedy również nie zabraknie już niczego do szczęścia.
Matylda milczała; lekarz usłyszał jedynie westchnienie na pół stłumione, i zobaczył dwie ciężkie łzy, toczące się zwolna po jej bladej twarzyczce.
— Jest tuż obok ławeczka w cieniu jesionu... możebyśmy usiedli na niej pani margrabino?
— Nie... nie! — żywo odpowiedziała. Upał minął.... przechadzajmy się raczej... ruch mi potrzebny nieodzownie....
— Może raczy pani margrabina oprzeć się na mojem ramieniu?
Uczyniła zadość jego prośbie, nie dając mu jednak żadnej odpowiedzi. Odezwała się dopiero, gdy oddalili się o jakich dwadzieścia kroków.
— Mówiliście więc o mnie panowie przez cały ten czas? — spytała.
— Wyłącznie o pani... Jak zwykle, pan margrabia nie taił przedemną, jak jest bardzo o nią niespokojny. Jesteś wszystkiem dla niego; czegóżby nie poświęcił, byle zobaczyć panią margrabinę, zupełnie szczęśliwą.
— Pojmuję jego troskę i niepokój... Wiem panie Gendron, że on cierpi również, i nie jest szczęśliwszym i spokojniejszym odemnie... Ah! gdybym mogła!... Ale niestety!... nie mogę zdobyć się na nic!...
— Bo nie starasz się pani zapanować nad swoją dziwną odrętwiałością. Powinnabyś myśleć ciągle o nowych rozrywkach. Pozwól mi powiedzieć otwarcie pani margrabino, żeś źle uczyniła, nie chcąc uledz prośbom i namowom męża, który pragnął cię widzieć bywającą wszędzie, i goszczącą nawzajem u siebie znajomych. Może przypomnisz sobie pani, że i ja jej to szczerze radziłem.
— Czuję wstręt nieprzezwyciężony do świata i wszelkich zabaw, doktorze. Wolę stokroć ciszę i samotność.
— Oddajesz się pani bowiem samotności bez przeszkody, smutnym myślom i marzeniom chorobliwym... Z tego właśnie powodu, samotność jest zgubną dla ciebie, i powinnaś pani oddawać się rozrywkom, choćby to miało być połączonem z pewną ofiarą z twojej strony.
Potrząsła głową przecżąco. Po chwili, niby w odpowiedzi na własne myśli — dodała:
— Nie potrafię... nie zdobędę się na tyle odwagi.
— Lekarz — mówił dalej młody człowiek — może li leczyć ciało... Bóg jedynie leczy choroby duszy. Pani kochasz szczerze twego męża, powinnaś więc uczynić to dla jego uspokojenia.
— Tak, to prawda... dla niego żadna ofiara, nie wyda mi się zbyt ciężką.
— Byłby on w rozpaczy, gdyby nie miał nadziei, widzieć panią jak dawniej wesołą i zupełnie swobodną.
— Ah!... mąż mój zatem nie traci otuchy?
— Rzeczywiście, tak jest pani margrabino.
— A ty, panie Gendron?
— I ja spodziewam się, że potrafimy panią uleczyć.
— Na czemże opierasz doktorze to przypuszczenie?
— Na tem i na owem, pani margrabino... między innemi rzeczami, na czemś, co istnieje z pewnością; a na co liczę najbardziej.
— Cóż to takiego?
— Zrobiłem pewne odkrycie, o którem nie wspomniałem dotąd panu margrabiemu, pomimo, iż wiem, jaką sprawiłbym mu tem radość.
— Nie rozumiem pańskich słów zagadkowych.
— Dla ciebie pani margrabino nie mogą one przecież wydawać się czemś zagadkowem.
— Są niemi, skoro nie mogę odgadnąć ich znaczenia. Dla czegóż nie powiedziałeś pan o tem memu mężowi, wiedząc z góry, że mu to sprawi przyjemność?
— Z przyczyny bardzo prostej, pani margrabino... Są pewne tajemnice kobiece, które nawet lekarz powinien umieć uszanować.
Matylda drgnęła przestraszona:
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
Gendron spojrzał na nią z uśmiechem.
— Nie chciałem wedrzeć się w pani prawa. Skoro nie uznałaś za stosowne, powiedzieć o tem mężowi, i ja zamilczałem o wszystkiem wobec pana margrabiego.
— Mów jaśniej doktorze... Powtarzam, że nic nie rozumiem. Cóż się dzieje tak niezwykłego?
— Jeżeli pani margrabina niczego się dotąd nie domyśla, proszę mi przebaczyć... Wiem jednak, że się nie mylę....
— Ah! nie męczże mnie pan dłużej... Czyż nie widzisz, ile mi tem sprawiasz przykrości? — W czemże się nie mylisz?
— Pani margrabina nie wie więc dotąd — odrzucił poważnie — że jest powtórnie.... w odmiennym stanie?
Stanęła jak wryta:
— Czyż na prawdę będę matką?! — wykrzyknęła.
Skinął głową potwierdzająco.
— Czyś tego pewny doktorze?
— Najpewniejszy, pani margrabino!
— Zostanę więc matką! matką!
....A ja o tem nie wiedziałam.... nie przeczuwałam niczego... Oh! dzięki Ci Boże, za tę łaskę! dzięki stokrotne!
Z ócz jej łzy wytrysnęły. Porwała za obie ręce młodego człowieka.
— Prawdaż to, doktorze? Nie łudzisz-że mnie daremnie, wystawiając li na rodzaj próby?
— Jakże bym śmiał pani margrabino!....
— Oh! tak, tak, wierzę ci doktorze! — odrzekła żywo. — To bo jest dla mnie tak wielkiem szczęściem, żem zrazu nie mogła objąć go myślą!... Gdybyś wiedział doktorze, co się we mnie dzieje, jak słodkie uczucie przenika mnie na wskróś.... Nie darmo, mówiłeś pan przed chwilą, że obydwaj, ty, i mój mąż, nie tracicie nadziei, iż mogę jeszcze być uzdrowioną — wybuchnęła rzewnym płaczem. — Może na prawdę skończą się moje cierpienia... i potrafię pozbyć się myśli gnębiących...
Uczynię pod tym względem, co tylko będzie możliwem... aby zapomnieć....
Wzniosła w górę wzrok rozpromieniony, w którym czytało się radość nadziemską.
— Zdaje mi się w tej chwili — rzekła jakby w zachwycie — że widzę nad sobą niebo otwarte!
Młody lekarz wpatrywał się w nią badawczo.
Zaraz po obiedzie, Matylda zamknęła się u siebie. Potrzebowała samotności zupełnej, aby wzmocnić się na duchu, i skupić myśli, wirujące po mózgu, chaotycznie.
Oh! tym razem nie otaczały jej ciemności; czuła się cała przenikniona światłością nadziemską, która jej wskazywała drogę na przyszłość. Otrząsała się nagle, niby z długiego letargu. Zaczynało się dla niej nowe, czynne życie.
Uczuła w sobie dawną energię i odwagę, mogącą stawić czoło wszystkim i wszystkiemu. Teraz nie ugnie się przed nikim, i potrafi uwolnić się od jarzma, krępującego dotąd jej wolę.
— Nie zapomnę nigdy... nie mogę zapomnieć niestety... — powtarzała w duchu. — Jeżeli jednak jako żona, okazałam słabość niegodną, jako matka, potrafię być silną i niezwalczoną.
Pomyślała, czy nie nadeszła chwila jedyna, aby wyznać mężowi całą prawdę. Zastanowiła się spokojnie, i na zimno, jakieby mogły z tego skutki wyniknąć. Gdyby nie szło o nic więcej, jak o wypędzenie z pod ich dachu obcego dziecka, raz na zawsze; nie byłaby się zawahała ani chwili. Ten syn, narzucony im zbrodniczo, nie tylko miał prawo do połowy majątku olbrzymiego, do tytułu, należącego się jej własnemu dziecku; ale, co najgorsza, zabierał w sercu margrabiego miejsce i czułość, do czego nie mógł sobie rościć najmniejszej pretensji.
Urzędownie atoli, to dziecię, o którem nie wiedziała nawet, kto je rodzi i zkąd pochodzi, miało prawa ustawami zastrzeżone. Niepodobna było odebrać mu tychże, nie wywołując ogromnego skandalu. I nie koniec na tem. Popełniono zbrodnię; byli winowajcy... a gdy raz sprawiedliwość ludzka zacznie karać, idzie naprzód, nie pytając o nic, i o nikogo... Widziała nieszczęśliwa kobieta, swoją matkę i brata w sali trybunału, na ławie oskarżonych, wobec „Sądu przysięgłych“; a siebie i margrabinę de Coulange, zmuszoną świadczyć przeciw nim! Zapewne oboje nie zasługiwali na litość; czyż mogła jednak przyczyniać się do straszliwego wyroku, spadającego na jej najbliższych?
Matylda znajdowała się dotąd w tem samem kole zaczarowanem, i bez wyjścia. Miałaż własnoręcznie otwierać bramy więzienne, przed matką i bratem?
— Nie — pomyślała po głębokiem rozważaniu całej sprawy. — Zaczekam z tem jeszcze... zobaczę... namyślę się... Bóg mnie natchnie ostatecznie, co mam uczynić!.... Brakuje mi dużo szczegółów, o których nie wiem zupełnie, i muszę je wpierw zbadać!.... Oszukuję wprawdzie dalej mego męża, ale jakże srogo jestem za to ukaraną! Jezusie najmiłosierniejszy! — dodała z rękoma załamanemi. — Ty widzisz najskrytsze tajniki mojej duszy; osądź mnie i ulituj się nademną!
Uklękła, wysyłając w niebo gorącą, rzewną modlitwę. Jeszcze nie dokończyła tejże, gdy zapukano do drzwi z cicha. Podniosła się i poszła otworzyć, Pukał margrabia. Zawsze troskliwy i niespokojny o żonę, chciał się przekonać osobiście, czy przypadkiem nie zrobiło jej się słabo.
— Jakiś ty dobry mężusiu! — czule odrzuciła. — Uspokój się mój drogi, jestem zupełnie zdrową.
— Cieszy mnie to niewymownie.... opuściłaś nas jednak tak nagle....
— Potrzebowałam samotności, aby skupić myśli.
— Zawsze twój pociąg do marzeń, do smętnej zadumy, kochana żoneczko! — rzekł mąż z lekkim odcieniem wyrzutu.
— Nie drogi Edwardzie... z innego powodu, zamknęłam się w moim pokoju... Pan Gendron nie wspomniał ci dotąd o niczem, chcąc mnie zostawić całą przyjemność, w oznajmieniu radosnej nowiny...
— Cóż to takiego?
Zarzuciła mu na szyję ramiona.
— Podzielisz ze mną szczęście niepojęte... nadziemskie... jestem w stanie odmiennym!
— Ah! to nowe błogosławieństwo niebios! — wykrzyknął mąż tuląc żonę namiętnie do piersi.
— Tak, moja najukochańsza, podzielam twoją radość. Niczegobym już teraz więcej nie pragnął, byle tego szczęścia promieniejącego w oczach twoich, nie zaćmiły nigdy myśli smutne i gnębiące.
— Nie wymawiaj mi tego Edwardzie!
— Nigdy, nigdy, żoneczko!... Nadto cię kocham, aby ci sprawić przykrość choćby najlżejszą.
— Posłuchaj mężusiu: Przed chwilą upadlam na kolana i w ciszy, samotna rozmawiałam z Bogiem, błagając Go o radę zbawienną... o natchnienie... Powzięłam zamiar ogromnej doniosłości. Przyrzekam ci Edwardzie, że potrafię cię zadowolnić we wszystkiem. Bo widzisz, zmieniłam się nie do poznania. Dziwna jasność przenika mnie, a dusza rozpływa się w słodkim zachwycie.
— Będziesz więc kochała to dziecię, które wkrótce na świat przyniesiesz?
— Czy je będę kochała? Ależ ja już ubóstwiam to moje maleństwo!
— A tamto... pierwsze Matyldo?
Nie odpowiedziała na pytanie. Mąż spostrzegł jednak, że drgnęła gwałtownie, a twarz jej pokryła bladość trupia. Jakkolwiek miał prawo rzucić jej to pytanie, zaczął natychmiast żałować, że się z niem wyrwał niepotrzebnie.
— Przebacz mi żoneczko... ja niczego nie powiedziałem... Czyż mógłbym w takiej chwili radosnej, zadawać ci ból czemkolwiek? Broń mnie Boże od tego, żebym rościł sobie prawo do gwałcenia twego serca i narzucania ci despotycznie, moich własnych uczuć i poglądów. Pamiętaj zawsze o tem, że pragnę li twego szczęścia, i chcę tego, czego ty chcesz!
— Oh! Edwardzie mój tyś dobry, tyś najszlachetniejszy z ludzi; kocham cię i uwielbiam!
Nazajutrz rano margrabina zwołała całą służbę zamkową, z wyjątkiem pokojowej pani de Perny; przemawiając doń w tych słowach:
— Od dziś zajmę się sama prowadzeniem domu. Uprzedzam was więc, że dotąd ja tylko i pan margrabia będziemy wam rozkazywali. Wy również z każdą prośbą i słusznem żądaniem, macie się udawać do nas dwojga.
Słudzy spojrzeli zdziwieni jeden na drugiego.
— A jeżeli starsza pani nam co przypoleci? — spytał kucharz nieśmiało.
— Pani de Perny ma swoją własną służbę, której może rozkazywać.
— Jaśnie pani — odezwał się stangret — odkąd mam zaszczyt służyć w zamku, jaśnie pan margrabia ani w połowie tak mi nie rozkazuje, jak pan de Perny. Codziennie muszę mu siodłać konia najpiękniejszego, lub zaprzęgać do powozu. Cóż mam mu odpowiedzieć w razie podobnym?
— Że nie masz prawa rozporządzać końmi, ani powozem, bez pozwolenia mego, lub pana margrabiego. Oto wszystko, com wam chciała oznajmić. Teraz wracajcie każdy do waszych zwykłych zatrudnień.
Słudzy wyszli z wyjątkiem starego kamerdynera. Ten zbliżył się do Matyldy, ucałował jej rękę i rzekł głosem drżącym od wzruszenia:
— Dobrze... doskonale im jaśnie pani powiedziała!
— Pochwalasz więc mój zamiar poczciwy Firminie, zajęcia się samej całym domem?
— Czy pochwalam! Od dawna już powinna była jaśnie pani w ten sposób postąpić. Ośmielę się wyznać jaśnie pani, licząc na jej łaskawą wyrozumiałość dla starca, który ją czci i uwielbia... że i tak za długo trwało to jej burmistrzowanie w własnym domu. Nie chcę broń Boże, ubliżyć matce jaśnie pani: gdym ją jednak widział rozkazującą w zamku samowładnie, czułem jak mi wszystka krew uderza do głowy. Wiem, że to do mnie nie należy, i żem nie powinien mięszać się w nie swoje rzeczy; alem nie mniej bolał nad tem okropnie.
Teraz atoli skończyło się wszystko. Jaśnie pani zacznie rządzić na nowo, i spostrzeże rychło, że i najgorszy sługa słucha chętniej rozkazów, których mu udzielają jego prawdziwi panowie i chlebodawcy.
— Będzie to dla mnie zrazu czemś zupełnie nowem i dość trudnem zadaniem — rzekła Matylda. — Liczę jednak głównie na ciebie Firminie, jak również i na resztę służby, że mi takowe ułatwicie.
— Służba kocha i poważa jaśnię panią. Będzie spełniała gorliwie każdy jej rozkaz.
— Dziękuję ci Firminie; jesteś wzorem dla innych mój poczciwcze.
Odeszła po tych słowach. Starzec zrzucił nareszcie ciężar z serca, wypowiadając szczerze, co go gryzło od dawna. Był uradowany. Mówił sobie raz, po raz:
— Nakoniec, mamy w zamku prawdziwą margrabinę!
W niespełna pół godziny wpadła do pokoju córki pani de Perny, zaperzona i z twarzą rozpłomienioną. Trzęsła się z gniewu.
— Moja córko — zawołała tonem cierpkim i wyniosłym — spotkało mnie coś niesłychanego! Spodziewam się, że mi to wytłumaczysz, i nie odmówisz zadośćuczynienia.
— Uczynię to najchętniej, jeżeli będę mogła — odrzekła Matylda z całym spokojem.
— Muszę atoli dowiedzieć się najprzód o co idzie?
— Słudzy utrzymują, że odtąd nie myślą słuchać moich rozkazów.
— Cóż dalej?...
— Jest to z ich strony zuchwalstwo niepojęte i wymogę na moim zięciu, że ich odprawi natychmiast.
— Sądzę, że wpierw mąż mnie się poradzi pod tym względem. To co słyszę z ust mamy, byłoby rzeczywiście rzeczą wielkiej doniosłości, gdyby nasza służba wypowiedziała w ogóle posłuszeństwo. Proszę jednak nie troszczyć się o to wcale... Będą oni spełniali jak dawniej swoje obowiązki, tylko wyłącznie na nasz rozkaz.
— Ah! nie chciałam wierzyć temu!... Ty więc sama Matyldo...
— Oznajmiłam służbie, że mają jedynie odnosić się ze wszystkiem do mnie i do margrabiego.
— Upokarzasz mnie tem, robisz śmieszną; nie zniosę podobnej zniewagi!
— Jestem margrabiną de Coulange — wyprostowała się z dumą młoda kobieta — i pragnę nareszcie rządzić samowładnie w własnym domu.
Matka cofnęła się przed nią o dwa kroki. Nie poznawała swojej tak uległej dotąd niewolnicy.
— Wyrządzasz mi tem srogą zniewagę moja córko! — krzyknęła rozjuszona.
— Dla czego?
— Upokarzasz bowiem twoją matkę, i to przed kim? Przed służbą!
— Odbieram ci berło, rządów domowych, które mi się od dawna należało.
— To tak zupełnie, jakbyś mi powiedziała: — „Usuń się stąd, zawadza mi bowiem twoja osoba!“
— Skoro mama pierwsza o tem zaczyna, wypowiem otwarcie, com na przyszłość postanowiła. Jeżeli pobyt w zamku nie wyda się wam obecnie zbyt uciążliwym; możecie zostać z nami do końca lata. Od dziś jednak proszę polecić mojemu bratu wynalezienie stosownego pomieszkania w Paryżu. Na zimę, nie wrócicie państwo razem z nami do pałacu margrabiów de Coulange.
— Ah! ona mnie, wypędza! swoją matkę!
— Nie wypędzam wcale, tylko się rozstajemy, ponieważ byłoby nam za ciężko żyć razem.
— Niegodziwa! Co się ma stać z twoim bratem?
— Brat będzie mieszkał razem z mamą, ma się rozumieć. — Matylda sucho odrzekła.
Pani de Perny pozieleniała. Z ócz jej strzelały błyskawice.
— I ta wyrodna istota ma być moją córką! — wybełkotała głosem zdławionym. — Kamień masz w łonie zamiast serca! Jam cię porodziła, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, uczyniłam jedną z najbogatszych kobiet we Francji; komuż bowiem zawdzięczasz całe twoje szczęście i wyniesienie, jak nie mnie i nie twemu bratu? Gdyby nie nasze starania, zostałabyś chyba biedną wyrobnicą, przymierającą głodem, jak tysiące innych dziewcząt bez posagu!... I oto jaką odbieram dziś nagrodę za to wszystko!...
Matylda zerwała się na równe nogi, trupio blada, z wzrokiem roziskrzonym, z piersią falującą gwałtownie, piękna, majestatyczna, w swojej energji. Spojrzała matce oko w oko:
— Rzeczywiście... zastanówmy się nad tem wszystkiem, coście dotąd dla mnie uczynili. Wiecie o tem tak dobrze jak i ja. Proszę więc posłuchać: — Byłam odkąd żyję, przez was poniewieraną, gnębioną i ubezwładnioną zupełnie. Cud łaski Bożej, żem nie oszalała dotąd, i że mój umysł pozostał jasnym jak dawniej. Zatruliście mi każdą chwilę w życiu, zadając niepojęte katusze memu sercu i duszy, pod każdym względem. Byliście państwo po prostu moimi katami, a ja waszą nieszczęśliwą ofiarą!...
— Ależ ona na prawdę zmysły traci! — wykrzyknęła matka, wyciągając w górę ramiona.
Margrabina mówiła dalej, nie zwracając uwagi na te słowa i giest patetyczny, który im towarzyszył.
— Wydałaś mnie mama na świat, za to jednak nie myślę wcale dziękować... Czym ja o to prosiła?... Gdy się zastanowię ile już wycierpiałam, a ile mnie jeszcze czeka bólów i prób ciężkich, muszę szczerze wyznać, że tak dla mnie, jak i dla was, lepiej by było, gdybym nie była się wcale urodziła. Ah! życie, któreś mi matko dała, zupełnie nie do pozazdroszczenia... W jaki sposób mnie wychowałaś? Zaraz nazajutrz po mojem przyjściu na świat, oddałaś mnie mamce płatnej, niby sierotę bez rodziców, lub dziecię podrzucone. Rosłam nie zaznawszy pieszczot, ani troskliwości macierzyńskiej. Nie otrzymałam od ciebie moja matko, jednego pocałunku, a choćby słówka czulszego. Właściwie nie czułam się nigdy szczęśliwą, tylko przez kilka lat pobytu mego w zakładzie naukowym; byłam przynajmniej względnie spokojną. I mego wykształcenia nie zawdzięczam tobie moja matko, bo jako córka wysokiego wojskowego, byłam umieszczoną bezpłatnie. Nie tylkoś mnie nigdy nie kochała, aleś prawie nienawidziła, czując wstręt do dziecka własnego. Ile mogło serce twoje pomieścić miłości macierzyńskiej, oddałaś takową wyłącznie memu bratu.... Oh! nie jestem o nią zazdrosną! Czułość twoja matko, dziwnie mi się przedstawia; wolę stokroć twoją nienawiść, niż takie przywiązanie, jakiem ukochałaś brata mego!
Pani de Perny usunęła się ciężko na fotel. Drgając konwulsyjnie, oniemiała zmiażdżona.
— W końcu wydaliście mnie państwo za margrabiego de Coulange — kończyła młoda kobieta. — Badam właśnie serce, a ono mi odpowiada, że i za to nie winnam wam wdzięczności. Kończyłam lat ośmnaście; stałabym się dla was ciężarem i niepotrzebną zawadą w domu, i pytaliście się zapewne w duchu, co macie dalej począć ze mną? Po śmierci mego ojca zostało blisko miljon franków. Co się stało z tym majątkiem?
— Wiesz przecie Matyldo, że nieszczęśliwe spekulacye spowodowały wielkie straty pieniężne, i....
— Znam owe straty... W latach dwudziestu, dzięki twojej matko słabości, syn twój najukochańszy posiadał już wady i nałogi najzgubniejsze. Młokos przechodził w rozpuście starych i wytrawnych lampartów. Upijał się, zgrywał w karty, tarzał się w kale najwstrętniejszych namiętności, gorsząc ludzi uczciwych, swojemi niecnemi postępkami. Pięciokrotnie płaciłaś matko jego długi, póki nie roztrwonił swego i twego majątku. Niedość na tem, poświęciłaś mu i mój dział leżący mi się po ojcu. Wydarłaś mi wszystko, byle zaspokoić jego żądze nigdy i niczem nie nasycone!
— Popełniał on zwykłe grzeszki młodości — szepnęła pani de Perny. — Któż nie szalał za młodu?... Nawet i twój mąż...
— Nie waż się porównywać margrabiego de Coulange z moim bratem — wykrzyknęła Matylda gwałtownie. — Mąż mój jest człowiekiem honoru i ma serce wzniosłe. Wkrótce poznał swoje błędy i okupił takowe najszlachetniej. Nie miał zresztą już wtedy matki, ani siostry młodszej do otaczania troskliwą opieką. Był panem samowładnym całego majątku... Wyswataliście mnie więc za margrabiego. Dla czego? Abym i nadal mogła służyć waszym tylko sprawom. Byłam narzędziem w waszych rękach.
Pani de Perny próbowała zaprotestować przeciw temu twierdzeniu.
— Proszę mi nie przerywać — zawołała Matylda wyniośle. — Nadaremnie by mama zresztą kalała swe usta nowemi kłamstwami. Nieinaczej, małżeństwo moje, zostało zawarte tylko wskutek waszych obrachunków na przyszłość. Nie było w nich zaś miejsca, na myśl bodaj pobieżną o mojem szczęściu osobistem... O to nikt się z was nie troszczył... Mąż jednak kocha mnie szczerze. Przekonałam się wkrótce, że posiada on najpiękniejsze przymioty, że zasługuje w zupełności na moje przywiązanie. Pokochałam go też nawzajem całą duszą. Wtedy uczułam dziwny ból, przekonawszy się niebawem, że matka własna zazdrości mi szczęścia małżeńskiego.
— Oh! — zawołała pani de Perny.
— Tak! — powtórzyła Matylda energicznie. — Pozazdrościłaś mi matko dobrego z mężem pożycia, i aby zniszczyć mój spokój, nie zawahałaś się przed niczem. Starałaś się wzniecić podejrzenia rozmaite w mojem sercu i umyśle, byle tylko oderwać mnie od męża, byle postawić zaporę między nami. Wywoływałaś w tym celu rozmaite widma ponure z jego przeszłości. Wszystko to było z góry obmyślone i obrachowane. Chciałaś w ten sposób zawładnąć mną i unicestwić poniekąd. I udało ci się. Byłam prawie maszyną, poruszaną tylko przez was, i tak jak wam się podobało.... Dziś atoli zmartwychwstaję z mego grobu moralnego; odnajduję własną wolę i zaczynam działać odpowiednio... Czy mam wspomnieć o tem dziecku, kupionem przez was, czy też wykradzionem matce po prostu; słowem: wygrzebanem z jakiegoś śmietnika? Nie... o tem mówić nie mogę, bez wstrętu najwyższego!... Oto wieczna hańba, wieczna trwoga, wieczna boleść w życiu mojem! Dziś musicie się dowiedzieć o nieszczęsnych skutkach waszego czynu. Zostanę matką na prawdę! A w tym domu jest obcy podrzutek, który kiedyś zajmie pierwsze miejsce, z pominięciem mojego dziecka własnego! Czy mama zrozumiała nareszcie doniosłość straszliwego czynu przez was spełnionego?
Pani de Perny próbowała przemówić, ale z jej gardła wydobywały się jedynie tony chrapliwe i zdławione.
— To coś wspaniałego! — Matylda zaśmiała się z gryzącem szyderstwem.
— Twoje do mnie przywiązanie matko, może sobie powinszować tak świetnego wyniku... Oto, coś dla mnie uczyniła!... Nieprawdaż, iż winną ci za to jestem wdzięczność bez granic?
Pani de Perny opuściła głowę na piersi. Nie śmiała teraz spojrzeć córce w oczy.
— Pożądaliście państwo majątku margrabiego — kończyła Matylda — licząc na rychłą śmierć nas obojga. Zrozumieliście bowiem, że ja nie przeżyłabym męża, i sądziliście, że majątek margrabiów de Coulange już prawie do was należy. Obecnie wszystkie wasze obrachunki okazały się z gruntu fałszywemi: nadzieje zaś rozwiały się jak bańka mydlana. Cóż zostało z waszych knowań? Przypatrz się tylko matko moja z uwagą... Zostaje... czyn zbrodniczy!
Twarz młodej kobiety przybrała straszny wyraz, a wzrok iskrzył się gniewem.
Pani de Perny jęknęła głucho. Powstała z fotelu, idąc ku córce z wyciągniętemi ramionami, jakby chciała ją błagać o miłosierdzie. Cofnęła się jednak gwałtownie, spiorunowana spojrzeniem Matyldy. Krzyknęła z przerażenia i nie wymówiwszy więcej ani słowa, wybiegła za drzwi drżąca i oszalała z trwogi.
Margrabina upadła znowu na kolana.
— Boże mój — szepnęła — jeżeli byłam nadto surową dla mojej matki, racz mi to przebaczyć!
Pani de Perny wróciwszy do swego apartamentu, gwałtownego ataku nerwowego. Dano znać o tem który pośpieszył natychmiast do matki.
dostała synowi, Musiano obejść się w tym wypadku, bez pomocy doktora Gendron. Wyjechał był właśnie z margrabią de Coulange, na dalszą wycieczkę. Przeszło godzinę pani de Perny wiła się w kurczach, bezprzytomna. Uspokoiła się nareszcie. Skoro odzyskała pewną równowagę umysłu, odesłała natychmiast swoją pokojową, chcąc pozostać sam na sam z synem.
— Jakże mamie teraz? — spytał Sosten.
— Trochę lepiej... To przejdzie niebawem. Atak spowodowało gwałtowne wzruszenie.
— Cóż się stało?
— Matylda wyprawiła mi straszliwą awanturę.
— Z jakiego powodu?
— Nie mogę ci powtórzyć wszystkiego.. dość, że mnie zasypała okropnemi wyrzutami i znieważyła po prostu!
— Matylda miałaby się odważyć?...
— Nie do poznania, mówię ci!....
— Prawdziwa rozjuszona tygrysica.
— Ależ to nie do uwierzenia!
— Powtarzam ci synu, że zmieniła się od wczoraj najzupełniej.
— Nie pojmuję....
— Zaraz zrozumiesz: Zapowiedziała mi z góry, że dłużej z nami mieszkać nie chce. Słyszysz Sostenie? Ona nas wypędza!
— Mama żartuje! To przecież wprost niemożliwe!
— Widziałam ją i słyszałam. Jestem przekonaną, że nie zmieni na jotę swego postanowienia.
— Ha! zobaczymy jeszcze... Na. szczęście pozostaje nam margrabia.
Matka potrząsła głową:
Na niego nie licz Sostenie. Uczyni to, czege zażąda Matylda.
— Ależ ona się nie ośmieli....
— Obecnie Matylda jest zdolną do wszystkiego, wierz mi synu.
— Jesteś przecie jej matką, a ja bratem rodzonym.
— Tak, tylko że ona nas wcale nie kocha.
— O tem wiem i ja od dawna!
— Były rzeczy, które przed nią ukrywałam starannie; w jaki sposób dowiedziała się o wszystkiem, tego nie mogę się domyśleć. Pamięta każdą krzywdę jej wyrządzoną, nie zapomni o żadnej, i niczego nam nie przebaczy. Skoro nie zawahała się zbuntować jawnie przeciw mnie, wytrwa do końca najniezawodniej. Nie znałam jej dotąd, teraz dopiero wiem do czego jest zdolną. Mamże ci wyznać całą prawdę? Przed chwilą drżałam przed nią, w trwodze śmiertelnej!
— Czyżby zamyślała odkryć wszystko margrabiemu? — spytał Sosten trupio-blady.
— Nie, tem mi nie groziła; wie przecie, jak straszliwe skutki pociągnęłoby za sobą podobne wyznanie. Mówię ci jednak synu, i możesz mi wierzyć, że jest ona tak podniecona, iż byłoby nader niebezpiecznie stanąć z nią do walki.
— A więc oto gdzieśmy stanęli — rzekł ponuro, głosem zdławionym — po tem wszystkiem, czegośmy poprzednio dokazali?
— Czyż można było przewidzieć, że margrabia odzyska zdrowie, będąc skazanym na śmierć przez cały fakultet medyczny? Wszak i sam twój przyjaciel Gendron, nie przypuszczał czegoś podobnego.
— I to on go wyleczył... Gdyby nie Gendron... Źle zrobiłem umieszczając go przy szwagrze. Stracić naraz wszystko, gdyśmy już... już... byli prawie u celu!
— Los sprzysiężył się przeciw nam, kochany Sostenie.
— Cóż za szatan złośliwy, wmięszał się w tę sprawę!
— Wszak ci powiedziałam mój synu.... stanęła nam na drodze nieubłagana fatalność. — Przypominasz sobie, com ci mówiła o Matyldzie przed kilku dniami?
— Cóż takiego?... Zapomniałem.
— Że zdaje mi się, jakoby była... w odmiennym stanie....
— Aha!.... Zaczynam sobie przypominać.... Dalej?
— Nie omyliłam się synu, Oto fatalność zagradzająca nam drogę!
— Teraz wszystko rozumiem! — szepnął Sosten spiorunowany.
— Na to zaś nic nie poradzimy — mówiła dalej pani de Perny. — To główny powód nagłej zmiany w Matyldzie. Rozwinęła się w niej siła odporna, której żadna inna nie jest w stanie pokonać. Czuje się matką: Jest niewątpliwem, że ukocha to dziecię nad życie; może już je ubóstwia. Łatwo pojąć jej rozpacz i rozdrażnienie na widok podrzutka, który ma wszystko dzielić z jej własnem dziecięciem. Ona zawsze nienawidziła tego chłopca; nie mogła znieść jego obecności w zamku. I dlatego nigdy nam tego czynu nie przebaczy. Co uczyni później? Nie mogę na razie przewidzieć. Tymczasem jednak na nas spada jej srogi gniew; nas ona dosięga i miażdży swojem mściwem ramieniem.
— Mama bo przesadza cokolwiek.
— Nie przypuszczam, żeby Matylda....
— Jest i pozostanie bez miłosierdzia. Dziś rano zwołała całą służbę, zakazując, żeby odtąd w niczem mnie nie słuchali. Tak samo postanowiła i co do ciebie mój synu.
— Rzeczywiście — mruknął Sosten — teraz wiem co znaczyła dziwna odpowiedź, dana mi przez stangreta, przed południem.
— Nie ma tu co robić mój synu.... Musimy wynosić się z zamku jak najprędzej.
— Cóż poczniemy dalej?...
— Poddamy się najprzód życzeniu Matyldy?
— Jakto?... Nawet nie chce mama spróbować rozmowy z zięciem?
— Po co rozpoczynać walkę daremną mój synu? Nie tylko Matylda... wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Ona teraz trzyma nas w ręku. Dziś zmienione role. Twoja siostra panuje; a my jesteśmy jej niewolnikami. Jeżeli spróbujemy sprzeciwić się jej woli, legniemy złamani, zmiażdżeni u jej stóp.
— Ona nie wypowie tego słowa.
— Nie licz na to Sostenie!
— Oh! nędza prawie, po takim cudnym śnie! — zawołał głucho, zaciskając pięście.
— Jedno by nas tylko mogło uratować — wtrąciła matka.
— Cóż takiego? — Śmierć dziecka....
Sosten drgnął gwałtownie.
— Tylko że chłopczyk ani myśli umierać — dodała pani de Perny od niechcenia.
— Któż to wie moja mamo? — bąknął Sosten głosem zdławionym. — U takiego żywego dziecka, nie trudno o przypadek... może utonąć, lub spaść z okna na kamienie i zabić się....
Oczy Sostena zalśniły złowrogo.
Matka nie zrozumiała... czy też nie chciała zrozumieć ukrytej myśli syna.
— I tego nie możemy się spodziewać — odrzekła spokojnie — dziecko zdrowe jak ryba w wodzie, zanadto go zaś pilnie strzegą, aby mógł się wydarzyć podobny wypadek.
Nic już jej na te słowa nie odpowiedział, Tonąc w ponurej zadumie, nędznik przemyśliwał i knuł plan do nowej zbrodni.
Po dłuższem milczeniu pani de Perny przemówiła na nowo.
— Sądzę, że margrabia obdarzy cię i nadal, tak jak dotąd, zupełnem zaufaniem; i pozostaniesz jego pełnomocnikiem.
— Tym sposobem nie straciłbym przynajmniej wszystkiego na raz... Zawsze to nie nagrodzi nam tego, co tracimy moja matko!
— Działaj w tym kierunku mój synu... Jeżeli będziesz potrzebował mojej pomocy i wstawienia się za tobą do margrabiego, uczynię co tylko zechcesz.
— Matka więc postanowiła stąd wyjechać?
— To koniecznie, mój synu. Czyż mamy czekać, aż nas wyrzucą? Za dwa... trzy dni najdalej, wyjedziesz do Paryża i najmiesz dla nas mieszkanie. Następnie każesz zabrać z pałacu to, co nasze.
— Sądzę, że mama zbyt się z tem śpieszy.
— Nie możemy Sostenie mieszkać pod jednym dachem z Matyldą, po rozmowie, jaką miałam z nią dziś rano.
— A więc to zerwanie wszelkich z nią stosunków?
— Najzupełniejsze mój synu.
— Dobrze zatem... rozmówię się i ja z moją siostrą.
— Nie mam nic przeciw temu — rzekła pani de Perny — radzę ci jednak nie drażnij jej niczem, jest bowiem i tak na nas dość zagniewaną.
— Mam w tem pewien plan... — bąknął od niechcenia na odchodnem.
Udał się prosto do siostry. Powiedziano mu jednak, że pani margrabina poszła do wsi, i nie wróci tak rychło.
Tak było istotnie. Matylda wstąpiła najprzód do kościoła, aby w gorącej modlitwie umocnić się w powziętem postanowieniu. Sosten zszedł na dół do ogrodu, gdzie zastał szwagra bawiącego się z dzieckiem. Doktór Gendron zbierał zioła na łące i w lesie łączącym się z ogrodem. Margrabia powitał Sostena serdecznie jak zwykle.
— Nie wie jeszcze o niczem — pomyślał Sosten.
— Słyszałem przed chwilą kochany Sostenie — przemówił margrabia — że mama zachorowała nagle?
— Oh! drobnostka Edwardzie... nic jej prawie nie było.
— Tak i mnie zapewniono, że atak nerwowy już minął.... Pragnąłem przekonać się o tem naocznie... powiedziano mi atoli, żeście się państwo zamknęli i rozmawiacie.... Nie chciałem więc wam przeszkadzać!... Zatem lepiej matce?
— Nawet zupełnie dobrze, kochany Edwardzie.
— Późno dziś wstałeś leniwcze, i przez to pozbawiłeś się wielkiej przyjemności. Byłbyś użył razem z nami przechadzki... rozkosznej!... powiadam ci... Wybacz, że przerywam, ale muszę gonić za tym małym nicponiem. Żywy dzieciak, jak iskra; nie można go ani na chwilę spuścić z oczu, wiecznie biegnie ku rzece.
Margrabia pospieszył za chłopczykiem. Sosten dziko patrząc wyrzekł z cicha:
— Ciągnie go coś do wody... Mógłby wpaść w rzekę wieczorem... potrzeba tylko, żeby nie było nikogo na brzegu, ktoby mógł go z niej wyłowić.
Niebawem powróciła Matylda. Służba na nią tylko czekała z podaniem obiadu. Pani de Perny nie zeszła wcale do sali jadalnej, kazała tylko powiedzieć przez swoją pokojowę, że prosi o obiad trochę później.
— Nie trzeba w niczem sprzeciwiać się mojej matce — rzekła zimno Matylda. — Niech panna zabierze obiad na górę.
Wszyscy jedli w milczeniu, jakby czemś przygnębieni. Widząc jednak, jak jego żona zajmuje się wszystkiem gorliwie, jak niczego nie pomija, margrabia nie posiadał się z radości. Spozierał raz po raz na lekarza wzrokiem rozpromienionym, jakby chciał mówić:
— Jak nie ta sama kobieta! Jestem po prostu zachwycony!
Po chwili rozmowy ogólnej przy czarnej kawie, margrabia zaproponował doktorowi i Sostenowi partję bilardu. Gendron wstał natychmiast.
— Przyjdę do was niebawem — rzekł Sosten. Zaczynajcie tymczasem.
Pozostał sam na sam z siostrą.
— Czy mogę cię prosić Matyldo, o chwilę rozmowy? — odezwał się z cicha.
— A!... pragniesz mówić ze mną Sostenie?...
— Nie inaczej...
Zbliżył się do drzwi, chcąc się przekonać, czy szczelnie zamknięte.
— Boisz się więc bardzo, żeby nas nie podsłuchano? — spytała Matylda z lekkim odcieniem szyderstwa.
— Powinno się zawsze w poufnej rozmowie wystrzegać uszów niedyskretnych.
Powstała z uśmiechem nieokreślonym na ustach:
— W takim razie najlepiej przejdźmy do mego pokoju.
— Zapewne... słusznie mówisz moja siostro. Chodźmy zatem.
Gdy weszli do sypialni, Matylda usiadła, wskazując fotel bratu naprzeciw siebie.
— Zaczynaj... słucham cię — rzekła tonem lodowatym.
— Co powiedziałaś dzisiaj rano naszej mamie Matyldo?
— Prawdopodobnie powtórzyła ci rozmowę naszą dosłownie; pocóż mnie więc pytasz o to Sostenie?
Ugryzł się w usta.
— Czemkolwiek mogła ona zawinić wobec ciebie Matyldo, nie przestała jednak być twoją matką.
— Tak jest na nieszczęście! — szepnęła margrabina.
— Unosisz się zbytnio Matyldo; a gniew bywa złym doradcą... Niepodobna, żebyś nie odszukała w sercu czulszych uczuć dla matki i jedynego brata.
Potrząsła głową przecząco:
— Zapóźno już na to... i za wiele już złego się stało! — dodała zcicha.
— Więc odtrącasz nas stanowczo?
— Tak, muszę to uczynić niestety!
— Bez litości?
— A wy, czyście ją mieli dla mnie?
— Wiadomo ci przecie siostro, że nie posiadam żadnego majątku.
— Wiem i nie pytam cię też wcale, coś uczynił z całym spadkiem po naszym ojcu.
— Jakto? — wpatrzył się w nią przenikliwie — by-łożby ci więc obojętnem zobaczyć mnie w najokropniejszej nędzy?
— Sądzę, że znajduje się na tej ziemi bardzo wielu nieszczęśliwych, pozbawionych tak samo jak i ty środków utrzymania, choćby najnędzniejszego, a którzy niczem nie zasłużyli na tak smutny los.
— Prawdziwie chcesz się Matyldo pokazać zawziętszą i okrutniejszą, niż jesteś nią w rzeczywistości. To wręcz niemożliwe; nie możesz obejść się tak niemiłosiernie z bratem rodzonym. Nie życzysz sobie mieszkać razem z nami; niech i tak będzie. Wiesz jednak ile przysług oddałem i oddaję memu szwagrowi.
— Oh! znam dokładnie owe przysługi.
— Otóż pragnę jedynie, Matyldo, zachować stanowisko jego pełnomocnika, które mi sam ofiarował. Muszę przecież z czegoś żyd, nieprawdaż?
— Łudzisz się mój bracie pod tym względem; muszę ci oczy otworzyć. Margrabia de Coulange ozdrowiał za łaską Bożą; potrzebuje ruchu, zajęcia; sam potrafi prowadzić interesa, i sam będzie rządził majątkiem, jak ja zajmuję się domem naszym.
— Ależ to niegodziwość, co teraz powiedziałaś Matyldo!
— Patrzyłam na sprawy i czyny, o wiele niegodziwsze — rzekła sucho.
— Odbierasz mi po prostu ostatni kęs chleba — mówił dalej głosem drżącym z oburzenia. — I to ty mi go wydzierasz moja siostro!... Czyś się nad tem zastanowiła? czyś się bodaj spytała, co dalej stanie się ze mną.
— Uczynisz to mój bracie, co robią inni ludzie — odrzuciła lodowato. — Zaczniesz na chleb.... pracować.
— Matyldo jesteś istotą bez serca! — wykrzyknął z ruchem groźnym.
Zerwała się margrabina z fotelu, mierząc go od stóp do głowy, wzrokiem pełnym pogardy.
— Prawda — rzekła całkiem spokojnie — nie czuję litości nad takimi, którzy na nią niczem nie zasłużyli.
Sosten, który dotąd starał się pohamować w gniewie nim miotającym; przeszył ją spojrzeniem jadowitym:
— A więc to twoje nieodmienne postanowienie? — mruknął głucho. — Po matce, brat.... zrywasz gwałtownie wszelkie węzły rodzinne.... Możesz wkrótce pożałować tego Matyldo.
— Co pod tem rozumiesz? — spytała wyniośle.
— Strzeż się!
Z ócz młodej kobiety strzeliły również gniewu błyskawice.
— Ty śmiesz mi grozić — wybuchnęła — kiedy byś powinien drżeć sam przed Boską i ludzką sprawiedliwością! Na prawdę zuchwałość niepojęta! Jeżeli sądzisz mój panie bracie, że potrafisz mnie zastraszyć, toś się grubo omylił. Ja nie potrzebuję obawiać się niczego... Ale ty, ty, możesz lękać się i spodziewać najgorszego!
Sosten przybrał natychmiast pokorną postawę.
— Nie sprzeczajmy się zresztą siostro... to i tak na nic by się nie przydało. Obchodzisz się ze mną bez miłosierdzia, ale nie mam o to żalu do ciebie: umiem postawić się w twojem położeniu, i pojmuję w zupełności, co się z tobą dzieje.
Nie unoś się jednak zbytecznie i osądź to, co się stało z całym spokojem, a staniesz się mniej nieubłaganą. Cośmy uczynili, ja i matka, to głównie przez wzgląd na ciebie, i w twoim interesie; nie możesz przecie temu zaprzeczyć.
Margrabina zmarszczyła czoło.
— Byliśmy pewni, że twój mąż umrze niedługo — ciągnął Sosten dalej — i chcieliśmy zachować dla ciebie olbrzymi majątek margrabiów de Coulange? Lekarze omylili się tym razem; Edward odzyskał zdrowie i siły. Uszczęśliwiło to nas wszystkich. Ale dziecko zostało nam na karku; cóż mieliśmy z nim zrobić? Przyznaj sama. Trzeba było przyjąć fakt dokonany. Gdybyś była owdowiała, zamiast nas obarczać wyrzutami, powinnabyś nam podziękować całem sercem.
Na te słowa uśmiechnęła się gorzko młoda kobieta, milcząc zresztą dalej.
— Dziś — kończył Sosten — zaostrza się położenie nowem, niespodziewanem zawikłaniem. Spodziewasz się na prawdę zostać matką.... Winszuję ci i cieszę się z tego razem z tobą! Niepodobna było jednak przewidzieć czegoś podobnego.
Wydarzają się czasem w życiu takie nadzwyczajne niespodzianki. To, cośmy uczynili dla twego szczęścia i przyszłego spokoju, stało się twoją niedolą.... Myślisz o własnem dziecku, które ma wkrótce ujrzeć światło dzienne, a widzisz obok siebie, tamto ci obce.... Serce buntuje się przeciw temu; oburzasz się na podrzutka, a na nas spada twój gniew; wypędzasz nas z domu bez litości. Oskarżasz nas w duszy, co jest zupełnie naturalnem, ale powinnabyś przecie znaleść w tem cośmy uczynili, okoliczności łagodzące wyrok, mający zapaść ostatecznie. — Widzę tylko moje nieszczęście i złe przez was uczynione — wtrąciła Matylda. Sosten przysunął się do niej z fotelem:
— Posłuchaj mnie... możnaby złe naprawić — szepnął.
— W jaki sposób?
— Nie lubisz chłopca przez nas narzuconego ci — nieprawdaż?
— Nienawidzę go!
— Byłabyś więc zadowoloną, gdyby.... umarł?
Drgnęła wlepiając w Sostena wzrok przerażony.
— Chcesz Matyldo, żeby... umarł?
Podskoczyła na fotelu, nie przestając mierzyć brata oczami rozpłomienionemi.
Nie zwracając uwagi na to, mówił dalej:
— Nie umiera się jedynie z choroby. — Trzeba brać w rachubę i rozmaite wypadki... Dziś... jutro... chłopak żywy jak iskra, może spaść z okna na kamienie... lub uganiając po ogrodzie... przybliżyć się nierozważnie do basenu... do rzeki rwącej i wywrócić koziołka w wodę. Jeżeli by nie było nikogo nad brzegiem... utopi się niezawodnie.
Na te słowa Matylda zerwała się na równe nogi, blada jak ściana, przeszywając brata wzrokiem odzwierciedlającym jej wstręt i najwyższe oburzenie:
— Nędzniku! — zawołała głosem podniesionym. — Z jakiegoż kału ulepiono twoją duszę? Czyż nie umiesz już myśleć o niczem innem, prócz zbrodni? Zaledwie dokonałeś jednego czynu haniebnego, układasz drugi, jeszcze o wiele potworniejszy. I to mnie, mnie, chcesz wciągnąć jako wspólniczkę do tego morderstwa?... Co za wstyd!... Oddal się, oddal natychmiast, przerażasz mnie, budząc jednocześnie najwyższy wstręt!
Wstał i on wyglądając na człowieka pozbawionego prawie przytomności.
— Tak — mówiła z coraz wzrastającem oburzeniem — odejdź jak najdalej odemnie, abym cię więcej nie widziała! Słuchaj jednak z uwagą, co ci teraz powiem. Od tej chwili biorę to nieszczęśliwe dziecię, pod moją opiekę. Biedactwo w niczem tu nie zawiniło. Nie zbliżaj się więc do niego, nie ośmiel się nawet spojrzeć na niego. Gdyby spadł włos z głowy, temu biednemu chłopcu, to chociaż go nienawidzę, wydam cię natychmiast w ręce sprawiedliwości, opowiadając wszystkie twoje zbrodnie. Przestrzegam cię, a wiesz dobrze, jakaby cię kara spotkała: Galery dożywotnie, a kto wie, może nawet śmierć pod gilotyną!
Postąpiła ku niemu wskazując drzwi ruchem wyniosłym:
— Idź stąd! idź!
Cofał się aż do progu przed jej wzrokiem piorunującym. Tu dopiero odszukał nagle swoją zwykłą bezczelną zuchwałość; a na ustach zaigrał mu uśmiech szatański:
— Zemszczę się jeszcze kiedyś Matyldo; zemszczę się krwawo — zawołał w rodzaju wyzwania.
— Ja cię już osądziłam według wartości potworze! — zawołała. — Bądź przeklęty!
Otworzył drzwi i uciekł.
Zapomniał Sosten, że lekarz i szwagier czekają nań w sali bilardowej. Wybiegłszy z zamku, puścił się pędem ku parkowi, aby tam ukryć okropne wzburzenie, i opanować gniew nim miotający.
Po drodze dojrzał z daleka małego Gienia z piastunką. Spojrzał strasznie na dziecko, a skręciwszy w stronę przeciwną, ukrył się w gąszczu leśnym.
O wpół do ósmej na wieczór, gdy zadzwoniono na wieczerzę, ukazała się w sali pani de Perny z synem pod ramię. Przybrała ona zwykłą maskę, i uśmiechała się jak mogła najsłodziej. I na twarzy Sostena nie było również śladu troski, lub rozdrażnienia.
Odgadła Matylda na pierwszy rzut oka, że nastąpiło porozumienie między matką a synem. To jej atoli było zupełnie obojętnem. Była pewną siebie i wiedziała z góry, że w danej chwili, mąż wykona ściśle jej wolę.
Jakby nigdy nic się nie stało, Sosten udawał nawet bardzo wesołego, na złość siostrze; podając dłoń z uśmiechem szwagrowi i panu Gendron.
Sosten dąsa się na nas przez cały dzień — zażartował margrabia. — O ile mi się zdaje, nie może nam przebaczyć, żeśmy wyszli dziś rano bez niego. Któż tu zawinił? Jeżeli chcemy widzieć wschód słońca, trzeba wstać wcześnie.
— Niema tu wyjątku — odpowiedział Gendron. śmiejąc się wesoło.
— Coś robił Sostenie przez całe popołudnie? — spytał margrabia od niechcenia. — Czekaliśmy na ciebie w sali bilardowej do wpół do czwartej.
— Może doda pan margrabia i ten szczegół, że na ośm partji, ze mną wygrał siedm, ja zaś tylko jedną, jedyną.
— Kochany doktorze, jest to zręczne pochlebstwo z twojej strony, którem chcesz się przypodobać mojej żonie — zauważył margrabia — a tymczasem nie pozwalasz Sostenowi odpowiedzieć na pytanie.
— Rzeczywiście... gdzie tak się nam zapodziałeś panie de Perny? — wtrącił doktór z kolei.
— Przechadzałem się po parku, aby pozbyć się gwałtownego bólu głowy, który męczy mnie od rana.
— A! To zmienia postać rzeczy szwagierku. Przebaczmy mu, że nam nie dotrzymał towarzystwa, wszak prawda panie Gendron.
— Ależ rozumie się panie margrabio.
— A jakże mama kochana czuje się dziś na wieczór? — spytał z całą troskliwością margrabia zwracając się do teściowej.
— Zupełnie dobrze, parne margrabio.
Dziękuję serdecznie.
— Cieszy mnie, że atak nerwowy, przeszedł szczęśliwie, nie zostawiając po sobie żadnych następstw.
— Przykro mi tylko, żem zaniepokoiła pomimowolnie moją osobą, ciebie kochany margrabio.
— A więc kiedy wszystko skończone jak najpomyślniej, siadajmyż do stołu i bawmy się wesoło — rzekł margrabia, a mimochodem szepnął żonie do ucha:
— Droga Matyldo znajduję cię coraz ładniejszą, Wyglądasz dziś czarująco! Na wsi, tak w pałacach, jak i na folwarku, zwykle wszyscy udają się wcześnie na spoczynek. Wyjątek stanowią większe zebrania, wtedy i w pałacach zabawa przeciąga się często do białego dnia.
Pani de Perny odeszła przed dziesiątą, a za nią zabrali się również Sosten i Gendron, pozostawiając w pięknym, letnim salonie — sam na sam młode małżeństwo.
— Nie wiem, czy się nie mylę droga Matyldo — przemówił margrabia — zdawało mi się bowiem, że twoja matka była tak jakby nie swoja dzisiejszego wieczora. Zauważyłem w niej pewien rodzaj jakby przymusu i pomięszania. Musiało jej coś strzelić do głowy... jakieś smutne i niepokojące myśli. Dostrzegłem również, że unikała twego wzroku, jakby się go lękała. A i ty, moja pieszczotko, miałaś dziś w spojrzeniu coś niedającego określić się, jakiś ogień nienaturalny...
— Oh nie skarżę się na to, a tem mniej nie myślę czynić ci z tego powodu wyrzutów, Czuję się zbyt szczęśliwym tem twojem ożywieniem, które zwiastuje w tobie nowe życie niejako! Co zaś do Sostena, to on był wprawdzie wesoły....
prawie nadto wesoły... Wybuchał co chwila głośnym śmiechem bez żadnego powodu, ale ta jego wesołość dziwnie mnie rozstrajała, bo robiła wrażenie, jakby się do niej gwałtem przymuszał... Powtarzam, mogłem się mylić w moich spostrzeżeniach... Może i ja byłem dzisiaj jakiś zdenerwowany, patrzący na wszystko zbyt czarno. Chcąc to wyświetlić, dzielę się z tobą mojemi spostrzeżeniami. Tak, moja teściowa, jak i Sosten, wydali mi się zupełnie nieswoi... coś zatem ważnego musiało przyczynić się do tego.
— Nie omyliłeś się wcale kochany mężu — odpowiedziała Matylda. — Matka moja była rzeczywiście zmięszana i niezadowolona, a Sosten udawał tylko wesołość. Powód ten sam, tak co do matki, jak i co do mego brata.
— Cóż więc stało się takiego?
— Zaraz ci to wytłumaczę, kochany mężu. Rozmówiłam się dziś rano z moją matką, bardzo stanowczo, i w tej to rozmowie dostała ona ataku nerwowego, który szczęśliwie minął nie zostawiając śladów po sobie.
Margrabia osłupiał, wpatrzony w żonę.
— Coraz mniej rozumiem!... — szepnął.
— Powiedziałam matce bez ogródek, jak myślę się urządzić na zimę w Paryżu.
— W tem nie widzę jeszcze nic złego. Margrabinie de Coulange, przysługuje prawo oświadczyć nawet własnej matce, jakie są na przyszłość jej życzenia.
— Tak i ja sądzę Edwardzie. Tylko że mój zamiar nie podoba się pani de Perny i jej synowi.
— Cóżeś postanowiła tak ważnego?
— Zapowiedziałam z góry mojej matce, że nie możemy nadal mieszkać razem z nimi.
— A to nie lada niespodzianka, moja droga!... Nie byłem przygotowany na coś podobnego.
— Uczujemy się swobodniejszymi, pozostając sami.
— Zaręczam ci droga Matyldo, że twoja matka i brat, nigdy i w niczem mi nie zawadzali — wtrącił dobrodusznie margrabia.
— Mniejsza o to, mój najdroższy. Pragnę jednak żyć odtąd wyłącznie z tobą i dla ciebie.
— Może masz i słuszność. Nie mogłaś przecie postanowić czegoś tak wielkiej doniosłości, bez ważnego powodu. Dokuczyli ci podczas mojej nieobecności, co?
— Tak... rzeczywiście...
— W czemże zawinili względem ciebie?
— Bądź dobrym jak zawsze Edwardzie, i nie pytaj mnie o nic. Nie mogłabym odpowiedzieć ci szczerze. Chciej jednak wierzyć, że nie postanowiłam niczego, bez głębokiego namysłu, Jeżeli pragnę rozłączyć się z matką i bratem, muszę mieć po temu nader ważne powody.
— Nie wątpię o tem ani na chwilę, moja droga. Ufam ci bez granic. Wiem, że nic nie uczynisz coby nie było słusznem. Skoro osądziłaś, żeś nie powinna zwierzyć mi się z powodów, które skłoniły cię do tego, nie nalegam i nie chcę zmuszać cię. Twoja wola będzie zawsze moją wolą. Chcę i pragnę tylko twego zadowolenia. Z tego coś mi powiedziała, pojmuję teraz niezadowolenie twojej matki i brata. Żyli sobie u nas jak w raju. Bez wydatków... Chyba na jakieś drobnostki.... matka więc mogła była kapitalizować całą swoją roczną rentę, wynoszącą dziesięć tysięcy franków; a i Sosten powinien by był odłożyć na bok ładną sumkę, gdyby umiał być oszczędnym. Tymczasem opuszczając nas, twoja matka znajdzie się nieledwie ubogą.
...Ileż żądasz dla niej kochana żono?
— Nie żądam dla niej niczego Edwardzie. Wszak żyła tyle lat tylko z owej renty?
— Tak — uśmiechnął się mąż — wtedy jednak nie była teściową margrabiego de Coulange. Cobyś na to powiedziała, gdybyśmy jej dodali drugich dziesięć tysięcy rocznego dochodu?...
— Skoro jest to twojem życzeniem mój drogi, nie sprzeciwiam się temu. Ty jeden tylko masz prawo rozporządzać twoim majątkiem.
— Ja pojmuję to zupełnie inaczej najdroższa. Nie rozumiem małżeństwa, w którem by nie panowała zupełna równość. Majątek nasz należy tak dobrze do margrabiny, jak i do margrabiego de Coulange.
— Nie wiem co odpowiedzieć na twoje szlachetne słowa, mój Edwardzie. Są one nowym dowodem twojej dla mnie miłości i świadczą wymownie o twojem szlachetnem sercu. Damy więc pani de Perny dziesięć tysięcy rocznie.
— Co zaś do Sostena, to o niego nie potrzebujemy się troszczyć. Jest zaopatrzony dostatecznie.
— Naturalnie. Sądzę, że zamieszka razem z matką. Czas wielki... jeżeli nie zapóźno już na to... aby zaczął pracować.
— Mówisz tak, jakby Sosten nie miał zatrudnienia. Zapominasz, żem mu wyznaczył u siebie odpowiedne stanowisko.
— Nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego Edwardzie. Uprzedziłam także Sostena, że odtąd potrafisz doskonale rządzić sam naszym majątkiem, skoro szczęśliwie odzyskałeś zdrowie i dawne siły.
— Zapewne, mając w Paryżu mego notarjusza i prawnego zastępcę, a w każdym z moich kluczów, człowieka zaufanego, znającego się na gospodarstwie, nie potrzebuję właściwie nikogo więcej. Jeżeli jednak odbierzemy Sostenowi zatrudnienie, które wymyśliłem dla niego, cóż pocznie z sobą w takim razie?
— To co czynią młodzi ludzie, którzy nie chcą żyć jak pasożyty i być ciężarem tak dla własnej rodziny, jak i dla całego społeczeństwa. Zacznie pracować na serjo. Czemże zajmował się dotąd? Niczem wymyśliłeś posadę, aby mieć pretekst płacenia mu miesięcznie dwuch tysięcy franków. Życzą mu jak najlepiej, postąpiłeś wspaniałomyślnie jak zawsze zresztą, ale oddałeś, pozwól sobie powiedzieć mój drogi jak najgorszą przysługę Sostenowi. Nawykły z dawna do życia próżniaczego, zleniwiał do reszty. Bawił się w wielkiego pana, rządził samowolnie twoim majątkiem, jakby własnym... Dla niego, jak i dla ciebie, chciej mi wierzyć Edwardzie, lepiej będzie, że się temu raz koniec położy. Postawiłeś nas oboje w położeniu z gruntu fałszywem i niemożliwem. Nie potrzebujemy dzięki niebu, niczyjej opieki. Jesteśmy zdaje mi się, w wieku, w którym potrafimy radzić o sobie. Oto powód, dla których nie czekając nawet twojego zezwolenia, rozporządzałam się sama w tej sprawie.
— Podziwiam cię kochana żono! Wspaniale wyglądasz, i tak ożywiona! — wykrzyknął mąż, zachwycony na prawdę jej energją. — Widzisz bo — dodał głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia — nie nawykłem słyszeć cię mówiącej tak stanowczo i energicznie, jak w tej chwili.
— Rzeczywiście — odrzuciła z lekkim uśmiechem — przebudzam się nareszcie po nadto długiem uśpieniu.
— A to twoje przebudzenie, podobne do cudownej, promienistej jutrzenki.
— Wróćmy atoli do Sostena: Rzecz więc zatwierdzona i postanowiona, że odtąd nie będzie się więcej mięszał do naszych interesów.
— Naturalnie, skoroś ty tak postanowiła.
— Dotąd liczył on zawsze i wiecznie tylko na czyjąś pomoc. Trzeba koniecznie, żeby zaczął liczyć na swoją własną pracę.
— Doskonale, podzielam i w tem twoje zdanie Matyldo, ale to nie tak łatwo nauczyć się pracować.
— Musi kiedyś rozpocząć tę twardą szkołę i żyć o własnych siłach.
— Masz słuszność... Tymczasem jednak z czego ma żyć?
— O to bądź spokojny. Matka ubóstwiająca syna, nie zostawi go w niedostatku.
— I ja się tego spodziewam. Pozwól mi tylko zauważyć, że jeżeli pani de Perny odda synowi to, co my jej damy, to właściwie niczego dla niej nie zrobimy.
— Przypuszczasz zatem mój drogi, że Sosten będzie dalej próżniakiem, i nie weźmie się do niczego?
— Dziecię moje kochane — rzekł mąż, tuląc ją ciągle do piersi, z uśmiechem słodkim i łagodnym. — Nie znasz przeszkód i trudności, jakie trafiają się w życiu. Zdarza się często ludziom bardzo inteligentnym, pełnym zdolności i chęci szczerych do pracy, że nie znajdują pola i sposobności, aby spożytkować ten zapał i te zdolności. Słusznie zauważyłaś przed chwilą, że może już i zapóźno dla Sostena na szukanie dopiero i wyrabianie mozolnego stanowiska w społeczeństwie, któreby mogło mu zapewnić odpowiedne utrzymanie. Jest on niezaprzeczenie sprytnym i inteligentnym, to atoli nie zawsze wystarcza. Na nieszczęście nie kształcił się fachowo, i dla tego sądzę, że trudno by było zrobić z niego bodaj podprefekta lub sekretarza w ministerstwie. Ba! gdyby tak miał dyplom inżyniera! Dziś przemysł we Francji rozwija się prawie z dniem każdym tak potężnie, że młodzi ludzie zdolni i fachowi pomieszczą się byle gdzie.... Musi więc szukać czegoś odpowiedniego, przez osobiste stosunki i koligacje, a i moi przyjaciele rąk nie założą, dopomagając mu w tym zamiarze wszelkiemi siłami. Mimo to, może długo czekać zanim dojdzie do kawałka chleba. Otóż wtedy Sosten znajdzie się w położeniu jeszcze o wiele smutniejszem, niż twoja matka Matyldo, bo on niczego nie umie. Byłoby z mojej strony wielką niewdzięcznością i brakiem serca, opuścić go zupełnie w tej niedoli. Bądź jak bądź, jest on naszym bratem, margrabiny i margrabiego de Coulange. Wyznaczymy i jemu dziesięć tysięcy franków rocznie.
Nie odpowiedziała na razie młoda kobieta, głęboko zadumana.
— Nad czem tak myślisz żoneczko? — spytał mąż po chwili.
— Nad tem coś powiedział Edwardzie.
— Cóż?... Zgadzasz się Matyldo?
— Wymyśliłam coś innego, mój najdroższy... Wołałabym, żebyś mu ofiarował zaraz jutro dwakroć sto tysięcy franków....
— Co! — margrabia spojrzał na nią ździwiony.
— Nie inaczej. Z tak znacznym kapitałem w rękach, może wejść do spółki z kimkolwiek i zacząć pracować. Mógłby równie udać się do Ameryki, i tam spróbować szczęścia, w jakiem przedsiębiorstwie.
— Myśl genjalna! Ale jeżeli przeje i przepuści cały kapitał nie wziąwszy się do niczego, co się stanie?
— Tem gorzej dla niego! Okaże się wtedy raz na zawsze niegodnym twoich dobrodziejstw.
— Matyldo! sądzisz twego brata zbyt surowo.
— Smutno to wyznać, kochany Edwardzie, ale nie ufam mu zupełnie.
Margrabia nie dodał już ani słowa więcej. Może i przyznawał w duchu słuszność swojej żonie.
— Bądź łaskaw Edwardzie, powiedzieć jutro mojej matce i Sostenowi, że zgadzasz się z mojem postanowieniem. Zapowiedziałam im, że mogą spędzić w zamku naszym resztę lata. Powiedz im również, co zamyślasz uczynić dla nich na przyszłość.
— Dobrze żoneczko. Pomówię jutro o wszystkiem z panią de Perny i jej synem.
Młoda kobieta powstała i wyszła na balkon. obrosły dzikiem winem i innemi pnącemi się roślinami.
— Co za noc rozkoszna! — szepnęła. Całe niebo jakby zasiane gwiazdami!
Margrabia objął ją w pół, przyciskając do lona. Opuściła pieszczotliwie główkę na jago ramię, szepcząc zapatrzona w niebo.
— Nieprawdaż, jak to słodko kochać się i żyć... tylko we dwoje?...
Nazajutrz dotrzymał słowa margrabia, rozmawiając długo i stanowczo, najprzód z Sostenem, później z panią de Perny.
Wieczorem tego samego dnia, Sosten odjechał do Paryża. Przez dwa tygodnie nikt o nim nie słyszał. Stosunek matki z córką, był niesłychanie zimny i naprężony. Widywały się tylko podczas wspólnych obiadów, nie przemówiwszy słowa do siebie.
Matylda rozwijała czynność zadziwiającą. Rządziła domem na serjo, wglądając i w najdrobniejsze szczegóły. Jeżeli kiedy była czem zakłopotana, wzywała starego, poczciwego Firmina; nie pogardzając bynajmniej jego radami. Zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, i chciała widzieć wszystko własnemi oczami. Została pomimo tego dobrą i łagodną. Nie była ani gderliwą, ani zbyt wymagającą. Służba też słuchała jej chętnie, spełniając bez szemrania każdy jej rozkaz.
Ciągłe zajęcie nie pozostawiało Matyldzie czasu na smutne rozmyślania, to też powoli wracała wesołość, a z nią żywość i swoboda nadająca ruchom wdzięk niewymowny, czoło rozpogodziło się, a na bledziuchną twarzyczkę wrócił dawny rumieniec. Mąż patrząc na tę zmianę szczerze nią się cieszył.
W parę dni po wyjeździe Sostena, pani de Perny odebrała od niego list, a przeczytawszy oświadczyła, że nazajutrz przybywa Sosten, i tego samego dnia jeszcze zabiera ją do Paryża.
— Dla czegóż ten pośpiech? — zapytał grzecznie, jak zawsze margrabia. — Wszakże możemy spędzić na wsi i resztę lata, a potem jednocześnie wrócić do Paryża.
Na to uprzejme słowa pani de Perny odrzekła z przekąsem:
— Wiesz dobrze margrabio, że pobyt nasz dalszy jest nie tylko nie pożądany, ale i niemożliwy. Rzuciwszy taką odpowiedź, pani de Perny spiesznie odeszła do siebie, gdzie przy pomocy pokojowej zajęła się pakowaniem swoich rzeczy, co trwało prawie do rana.
Nazajutrz przybył Sosten i zastał matkę zupełnie gotową do wyjazdu. O siostrę nie zapytał się, a przy wyjeździe nie miał zamiaru pożegnania jej nawet. Margrabia posłał uwiadomić żonę, a sam przyprowadził synka.
Pani de Perny z udanem rozczuleniem i ze łzami w oczach, uściskała malca, co rad nie rad, musiał uczynić i Sosten idąc za przykładem matki.
Matylda weszła właśnie na tę rozczulającą scenę, i serce jej ścisnęło się boleśnie na widok tej nikczemnej komedji.
Sosten nie mając odwagi kłamania bezczelnie uczuć, których dla siostry nie miał w sercu, z daleka jej się ukłonił.
— Droga moja córko — rzekła pani de Perny patetycznie — pozwól uściskać się po macierzyńsku; przyjdzie czas, w którym uznasz jak niesprawiedliwie osądziłaś kochającą cię zawsze matkę i brata, którzy bezustannie czuwali nad tobą i ciągle dawali dowody bezgranicznego przywiązania.
Na te obłudne słowa młoda kobieta zbladła śmiertelnie. Nie śmiąc odtrącić matki zbliżającej się do judaszowskiego iście uścisku, nadstawiła czoło udając, że całuje matkę w rękę.
Takie było ostatnie ich pożegnanie, a gdy pani de Perny z synem wsiedli już do karety najparadniejszej, dla nich umyślnie zaprzężonej, i odjechali, Matylda dopiero swobodnie odetchnęła.
— Nareszcie! — szepnęła — pozbyłam się ich.
Z wyjazdem tych dwojga nie zmieniło się w zamku. Goście bezustannie napływali, szczególniej pod jesień w porze polowania. Rozległe lasy margrabiego obficie zaopatrzone były we wszelką zwierzynę, dając myśliwym pole do popisów.
Na rozmaitych rozrywkach przepędzono tak czas aż do października, t. j. do czasu powrotu do Paryża.
W sam dzień Bożego Narodzenia, obdarzył ich Bóg córeczką, a chociaż dziecko wyglądało na pozór wątłe i delikatne, doktór zapewnił, że żyć będzie.
Młoda matka, uradowana nie chciała słyszeć nawet o mamce, dowodząc, że jest dość silna, aby dziecko sama karmiła. Wszystkie perswazje na nic się nie przydały.
— Wszak prawda, doktorze — zwróciła się Matylda do starego i doświadczonego lekarza obecnego, przy narodzinach — powiedz pan, mogę czy nie karmić moje maleństwo?
— Ależ owszem, możesz margrabino — odpowiedział stary praktyk.
— Kiedy tak, daremne wasze perswazje, spełnię święcie co do mnie, jako matki, należy.
Mimo zatem obaw margrabiego i prawie wbrew jego życzeniu pozostawiono córeczkę matce. Margrabia korzystając z dobrej okazji, pragnął aby Matylda zbliżyła się do matki, ale wszystkie starania rozbiły się o opór stanowczy. — Wyraźnie oświadczyła, że nie chce jej widzieć u siebie.
Margrabia nie miał powodu żalić się na teściową, nie znał bowiem powodów tego wstrętu córki do matki, przeciwnie, czuł dla niej nawet pewien rodzaj wdzięczności; odwiedzał ją dość często, opowiadając o wszystkiem co się w domu dzieje.
Jakie miał zamiary i jaki był powód dla których Sosten, niby mając mieszkać razem z matką, najął dla niej mieszkanie w przeciwnym końcu Paryża, niewiadomo. Zatrzymał bowiem swój kawalerski apartament przy ulicy Richepanse, a tem samem dowiódł, że nie myśli wcale zmieniać trybu życia, ani starać się o jakieś zajęcie pożyteczne, jak mu to szczerze doradzał margrabia, wręczając z całą wrodzoną mu delikatnością dwa kroć sto tysięcy franków.
Sosten, któremu zależało dużo na dobrej opinji margrabiego, co parę dni odwiedzał szwagra, unikając spotkania się z siostrą. W rozmowie unikał nawet wzmianki o niej, ale za to szeroko i długo opowiadał o staraniach (jakich nie czynił), w celu wynalezienia zajęcia lub posady odpowiedniej jego zdolnościom i stanowisku, jakie zajmuje w arystokratycznym świecie.
Bliżsi znajomi pewni byli, że ujrzą na chrzcinach babkę i wuja, a zdziwienie ich było wielkie, gdy na wszelkie pytania co do tego czynione, Matylda spokojnie ale z całą stanowczością dawała jednę i tę samą odpowiedź, że wołałaby wcale nie chrzcić dziecka, niż ujrzeć u siebie matkę i brata.
Hrabstwo Laugeon, dalecy krewni margrabiego, zostali rodzicami chrzestnemi dziecka, które przy chrzcie otrzymało imię Karoliny, Maksymiljany.
Margrabiego dziwiło to postępowanie żony względem matki i brata, brał jej to za złe nawet. Z początku uważał to za chwilowy kaprys, i próbował pośredniczyć, ale prędko dał pokój wszystkiemu napotkawszy na stanowczy opór i wstręt, którego w żaden sposób wytłómaczyć sobie nie potrafił. Za delikatny, aby gwałtem żądać od żony wytłómaczenia, czekał aż go sama udzieli.
Nie potrzebujemy chyba zapewniać, że Matylda ubóstwiała swoją córeczkę. Godzinami pochylona nad kolebką, wpatrywała się, nie mogąc oczu od niej oderwać; na jedną chwilę nawet nie chciała dziecka zostawić samego.
Ta nadzwyczajna troskliwość o córkę nie zadziwiłaby nikogo, gdyby nie rażąca sprzeczność w jej postępowaniu z synem, dla którego była nie tylko obojętną, ale traktowała nawet prawie... z odrazą.
Ta różnica w postępowaniu Matyldy dla przyjaciół i znajomych była ciekawą zagadką i dawała powód do rozmaitych domysłów i sądów o niej.
Nikt więcej nie myślał o tem, jak margrabia. Zastanawiał się, porównywał, próbował tłómaczyć sobie te ostateczności, widząc ciągłą walkę żony z sobą samą, a wszystko napróżno! Gdy w końcu nabrał przekonania, że się to nie zmieni, że całą miłość z ojca i syna przeniosła na córkę, stał się zazdrosnym. Tak, stał się rzeczywiście zazdrośnym o tę miłość krzywdzącą drugie dziecko, biednego Genia. Czuł, że temu biedactwu, niejako przez matkę wydziedziczonemu, należy się wynagrodzić tę bolesną stratę. Całą więc miłość, do jakiej był zdolny, przelał na syna. Stało się to mimowolnie — prawie bez świadomości margrabiego.
Po raz pierwszy małżonkowie żyjący dotychczas tak przykładnie, tak zgodnie na tym jednym punkcie, w kwestji dzieci nie zgadzali się ze sobą w uczuciach.
Nie chcemy przez to bynajmniej powiedzieć, że margrabia nie kochał córki. Nie pozostawiał córkę matce, poświęcając każdą chwilę wolną wyłącznie synowi.
Jak z jednej, tak i z drugiej strony było dużo przesady w tem postępowaniu z dziećmi, n. p. jeżeli matka obdarzyła córkę czulszem słowem lub uściskiem, margrabia jakby czekając na to hasło, spieszył w dwójnasób oddać to synowi.
Odbywało się to jednak cicho, bez słowa skargi, bez wymówek z jednej lub drugiej strony.
Margrabiostwo kochali się wzajemnie zawsze jednakowo, a ta miłość i zgodność zresztą we wszystkiem co ich się tyczyło, były tak wielkie, że mogły oprzeć się wszystkiemu, i ta różnica w traktowaniu dzieci nie była w stanie zmienić ich wzajemnego stosunku. Dodajmy także, że Matylda oddana wyłącznie córce, zatopiona poniekąd w rozkoszach macierzyństwa, nie widziała różnicy w miłości okazywanej córce i synowi przez męża. W niedługim czasie miały i jej otworzyć się oczy. I ona miała ujrzeć tę różnicę miłości ojca dla syna, tej miłości, którą jak z łaski, kiedy-niekiedy obdarzał ubóstwianą przez nią córkę.
Nie wszystkie łzy wylała. Czekały ją nowe i straszne katusze. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
W styczniu, lutym i marcu, częste i liczne bywały zebrania u margrabiów de Coulange, zwłaszcza z okazji chrztu córki, margrabia wyprawił szereg uczt wspaniałych i przyjęć, których mógł sobie pozwolić przy tak olbrzymich dochodach. Cieszył się, że na tych balach i zebraniach bywało wszystko co się zaliczało do wyboru towarzystwa. Umiał połączyć u siebie kwiat dawnej arystokracji francuskiej z wybitnemi osobistościami ze świata literackiego, artystycznego i wojskowego.
Wszystkich, a szczególnie tych, którzy znali i bywali u rodziców Matyldy, dziwiła nieobecność pani de Perny i Sostena. Zapytywano margrabiego o powód. Biedny margrabia, który sam prawdziwej przyczyny nie znał, odpowiadał mocno zakłopotany:
— Prawdziwie nie wiem... Coś zaszło między margrabiną a panią i panem de Perny... Jakieś nieporozumienie... w lecie jeszcze... gdyśmy mieszkali razem na wsi.... Wreszcie przyszło między nimi do zerwania wszelkich stosunków?.... Nie wiem. Jestem atoli przekonany, że nie zawiniła niczem w tej sprawie... margrabina. Z czasem zaciera się wszystko w sercu i w pamięci. Nie tracę przeto nadziei, że potrafię wzniecić na nowo harmonję i pogodzę margrabinę z jej matką i bratem.
Matylda ze swojej strony odpowiadała tym, którzy byli na tyle niedyskretni i pytali ją o to:
— Matka moja chciała być panią wszechwładną w moim domu. Uznałam za potrzebne zwrócić na tę niestosowność jej uwagę. Uczuła się tem mocno dotkniętą i upokorzoną. Odjechała z zamku Coulange, a mój brat zabrał się z nią razem. Nie zatrzymywałam ich co prawda; zrozumiałam bowiem, że nie mogą się pomieścić dwie gospodynie w jednym domu. Mogłyby stąd wyniknąć tylko coraz ostrzejsze starcia między nami i coraz przykrzejsze stosunki.
— Oh! to tylko chwilowe nieporozumienie. Spotkacie się panie gdziekolwiek, uściskacie jedna drugą, i zawrzecie pokój na nowo.
— Nigdy! — odrzekła z naciskiem margrabina.
To słowo „nigdy“, wymówione tak stanowczo przez Matyldę, dało powód ciekawym do nowego, niesłychanego zdumienia, i dostarczyło im tematu do snucia dalszych komentarzy tego faktu niezwykłego.
Znaleźli się i tacy między nimi, którzy zaczynali się domyślać jakiejś rany dotąd niezagojonej w sercu Matyldy. Pytali się więc w głębi ducha:
— Jaką to tajemnicę ukrywa tak starannie przed wszystkimi margrabina de Coulange?
Skoro pojawiła się w szpitalu dla obłąkanych, Gabryela Liénard wzbudziła żywą sympatję i niezwykłe zainteresowanie się jej nieszczęściem tak w dozorczyniach, lekarzach, jak i wśród całej służby domowej.
Bo też serce krajało się każdemu, patrząc na tę biedaczkę, wychodzącą zaledwie z lat dziecięcych, a już dotkniętą tak straszną niedolą.
Ktokolwiek spojrzał na jej profil, o linjach klasycznie czystych, na twarzyczkę bledziutką wprawdzie, ale tak uroczą, na to piękne wysokie czoło, na oczy czarne, głębokie, jak u jakiej Maury tanki, musiał pomyśleć z westchnieniem:
— Jakaż to była prześliczna dziewczyna przed rokiem, gdy kwitnęła zdrowiem i krasą pierwszej młodości!
W dni kilka dowiedziano się szczegółowo jej smutnej historji. Wtedy podwoiła się jeszcze litość całego otoczenia Gabryeli, i przesadzano się w okazywaniu jej serdecznego współczucia i życzliwości.
We Francji w ogóle chorzy, czy w zwykłych lecznicach, czy też w domu dla obłąkanych, są starannie pielęgnowani, bez różnicy stanu lub majątku. Każdy z nich ma prawo takie same do rad pełnych poświęcenia, najlepszych i najsławniejszych lekarzy specjalistów. I lekarzom wolno jednak mieć więcej sympatji i względów, dla tego lub owego pacjenta, czy pacjentki. To jest kwestja uczucia wrodzonego każdej ludzkiej istocie. Temu niepodobna zapobiedz. Tam bo również jak i gdzieindziej, są chorzy milsi i wzniecający w otoczeniu większą sympatję.
Gabryela została więc wkrótce ulubioną chorą przez wszystkich. Zasługiwała zresztą na te dowody czułej troskliwości, przez swoją nadzwyczajną łagodność i uległość iście rozrzewniającą. Była zawsze całkiem spokojną. Spędzała długie godziny, siedząc nieruchomo na jednem miejscu; ust nie otworzywszy, z głową opuszczoną smutnie na piersi, z oczami dużemi, wlepionemi bezmyślnie w jeden punkt.
Jej szaleństwo było zupełnie ciche; główną zaś jego cechą był brak pamięci. Jeżeli pytano ją się o coś, z chwili bieżącej, odpowiadała bardzo rozsądnie, czem zdumiewała każdego. Skoro jednak próbowano wybadać ją w kwestji, tyczącej się jej lat dziecięcych pierwszej młodości, jej przeszłości w ogóle; wytrzeszczała na mówiącego swoje oczęta zdziwione i jakby zaniepokojone pytaniami, potrząsając smętnie głową. Mogło się zdawać, że nie rozumie języka, w którym do niej przemawiają, albę że nagle oniemiała. Czasem tylko szepnęła z rozczulającą prostotą:
— Nie wiem... nie pamiętam...
Dzień każdy przechodził dla niej jednakowo. Zapadał on w noc głęboką, nieprzeniknioną, która pochłonęła od razu wszystkie dawniejsze lata jej życia... Nie tracono nadziei pomimo tego, że będzie uleczoną prędzej czy później. Postępowano wytrwale na drodze raz wytkniętej, poddając biedną obłąkaną jak najlepszej metodzie leczenia.
Pominąwszy szczere chęci wyleczenia Gabryeli, przez najsławniejszych pod tym względem specjalistów paryskich i sądowi szło wielce, aby prędko mogła odzyskać pamięć i świadomość samej siebie. Po niefortunnych zabiegach, najsprytniejszych wyżłów policyjnych, którzy nikogo nie znaleźli i niczego nie odkryli co do zbrodni, wykradzenia dziecka, biednej, młodziutkiej matce; liczono jedynie na samą ofiarę dramatu, odegranego w domu ustronnym w Asnières, że wskaże sądowi zbrodniarzy i dopomoże mu do rozplątania tej tajemniczej awantury. Gabryela gdyby odzyskała pamięć, mogłaby najłatwiej wprowadzić trybunał na właściwe tory i wydać nazwiska tych, którzy uknuli ten plan ohydny.
Tymczasem w aktach sądowych znajdowało się jedynie sprawozdanie komisarza policji, którego wezwano na miejsce zbrodni popełnionej, ajenta Morlot i innych ajentów, rozesłanych na wszystkie strony. Żaden z nich jednak nic nie odkrył.
Rok dobiegał od dnia, w którym przywieziono Gabryelę do Salpêtrière. Lekarz, mający ją w opiece swojej od początku, spostrzegł z radością, łatwą do pojęcia, że stan umysłowy młodziutkiej pacjentki, zaczyna się znacznie polepszać. Odtąd była ona przedmiotem badań najtroskliwszych z jego strony. Wkrótce pojawiły się u niej błyski, jakby budzącej się pamięci. Zrazu było to światło przelotne, niby błyskawica, rozdzierająca na chwilę czarną chmurę, zwisłą nad ziemią, tonącą w nocnym pomroku, podczas wichru i deszczu ulewnego. Skoro błyskawica gasła, noc zapadła na nowo.
Chwile jaśniejsze zdarzały się jednak coraz częściej teraz u Gabryeli. Za każdym takim błyskiem, odszukiwała w pamięci jakiś urywek z swojej przeszłości. Ta praca jej umysłu, to podniecenie tegoż władz, dotąd uśpionych najzupełniej postępowały stopniowo, bardzo zwolna, budząc nie mniej w lekarzu błogą nadzieję; przejętego tem dziwnem zjawiskiem.
Duch zaczynał ożywiać na nowo to ciało, jakby zamarłe pod względem moralnym.
Dnia pewnego lekarz ordynarjusz zaprosił na konsyljum najsławniejszych psychiatrów, aby zbadali ostatecznie stan umysłowy Gabryeli. Wszyscy orzekli zgodnie, że kuracja powiodła się najzupełniej. Odzyskała zdrowe zmysły i pamięć utraconą. Aby przekonać się o tem, dość było popatrzeć na łzy, które wylewała strumieniami, przypominając sobie ból straszny, jaki ją spiorunował, aż do pozbawienia rozumu, gdy spostrzegła nieszczęsna matka, że jej dziecko wykradziono.
Pomimo że tyle wycierpiała fizycznie nawet, nie znać tego było na niej. Miała zawsze swoje przecudowne włosy ciemno-szatynowe, długie i gęste. Czoło również było gładkie jak marmur kararyjski, bez zmarszczki. Jeden tylko ślad pozostał po przebytej, ciężkiej chorobie, z której została uleczoną istnym cudem. Twarz jej była kredowej bladości, niby z wosku ulepiona, i dziwnie sztywna, jakby muszkuły w niej zostały sparaliżowane. Wyglądała zdaleka jak widmo pozagrobowe. Gdy mówiła, zaledwie poruszała wargami, bez kropli krwi, jak i reszta twarzy. Oczy jej przynajmniej nie straciły blasku dawniejszego; patrząc tak rzewnie, że się każdemu na płacz zbierało. Prześliczne łuki brwi ciemnych i takież długie rzęsy, odbijały dziwnie od twarzy białej jak płatek śniegu. Nadawało to całej fizjonomj, wyraz niezwykły.
Skoro uznano Gabryelę za wyleczoną, nie było powodu trzymać jej dalej w szpitalu. Zanim jednak dyrektor wypuścił ją na wolność, dopełnił jednej powinności. Doniósł o to sądowi, że Gabryela Liénart odzyskawszy pamięć, może odpowiadać w sprawie zbrodni, dotąd niewyjaśnionej, a ją obchodzącej najbliżej.
Zaraz nazajutrz zjechał sędzia do Salpêtrière, w towarzystwie owego komisarza z policji, który był naocznym świadkiem sceny tragicznej w Asnières.
Stawiono Gabryelę przed dwoma urzędnikami. Była zrazu mocno pomięszana i wahająca. Sędzia przemówił jednak do niej tak serdecznie, że wreszcie nabrała odwagi. Wytłumaczył jej, że im dokładniej opowie swoją przeszłość, tem łatwiej będzie sprawiedliwości wpaść na trop zbrodaiarzów.
— Nie ukrywaj niczego przed nami, moje biedne dziecię — kończył sędzia. — Szczegół najmniej znaczący w twoich oczach, może mieć dla nas wartość nieocenioną i naprowadzić na ślad, którego dotąd znaleść nie możemy. Zbrodniarze muszą być ukarani; na to jednak trzeba ich dostać w ręce sprawiedliwości. Na tem nie koniec jeszcze. Ukradziono ci dziecię. Co z niem zrobiono? Gdzie ukryto? Musimy dowiedzieć się i o tem. Abyśmy mogli zwrócić ci syna, trzeba wpaść na trop zbrodniarzów. Widzisz więc sama, że wymaga tego twój własny interes, abyś wyjaśniła wszystko ze szczegółami, wobec nas, wykonywujących sprawiedliwość.
Po tej przemowie zacnego urzędnika, Gabryela zdecydowała się wreszcie opowiedzieć mi swoją smutną historję, szczerze, jakby na spowiedzi.
Sędzia przerywał jej kiedy-niekiedy, zadając jedno lub kilka pytań, na które odpowiadała jak mogła najdokładniej. Doszła wreszcie do owej pani Trélat, która przedstawiła się jej, ginącej już prawie z nędzy na poddaszu, w Clichy, jako posłana przez bardzo bogatą i miłosierną damę, interesującą się i wspierającą przeważnie biedne, uwiedzione, a później opuszczone dziewczęta, znajdujące się w stanie poważnym, jak Gabryela.
Sędzia siedząc przed stolikiem, zarzuconym papierami, notował skrzętnie, cokolwiek wydało mu się ważniejszem i rzucającem pewne światło na sprawę tak zawikłaną.
Zakończyła nieszczęśliwa opisem strasznego bolu, który jej chwilowo zmysły pomięszał, gdy spostrzegła się samą w domku w Asnière; oszukaną nikczemnie przez kobietę, udającą dla niej tak serdeczną przychylność.
Przypomniała sobie jeszcze i ten szczegół, że obudziwszy się zrana, i nie widząc dziecka przy sobie, ani w kolebce, krzyknęła przerażliwie, i zdawało się jej, że usuwa się pod nią posadzka, a ona leci w jakąś przepasć niezgłębioną. I upadła wtedy rzeczywiście na wznak. Później nie przypominała sobie już więcej.
Przestała mówić. Sędzia dumał nad czemś, z głową opartą na dłoniach. Gabryela pozostała milczącą i nieruchomą, czekając na nowe pytania.
Nad czem tak rozmyślał sędzia?
Usłyszał wprawdzie całą, smutną historię biednej Gabryeli. Odczuł, że powiedziała mu wszystko najszczerzej. Znajdywał jednak, że tego jeszcze za mało. Spodziewał się czegoś więcej, łudził się nadzieją, że wytryśnie nowe światło, z opowiadania biednej, młodej matki, rozpraszając zwycięsko otaczające ich dotąd ciemności. Tajemnica tymczasem pozostała nieprzeniknioną. Zapewne, można było po zeznaniu Gabryeli, rozpocząć na nowo poszukiwania przewidywał jednak z góry sędzia, że będą one tak jak i przedtem, nadaremne.
Podniósł wolno głowę, wpatrując się w Gabryelę, z serdecznem współczuciem: — Dziękuję pani, za udzielenie mi tych szczegółów — przemówił.
— Czy zadowolniły one pana?
— Poniekąd... nie tak jednak, jakbym pragnął. Na nieszczęście, nic w pani opowiadaniu nie wprowadza nas na ślad owej kobiety, która wobec ciebie kazała się nazywać Felicją Trélat.
— Nie zataiłam niczego, panie sędzio.
— Jestem o tem przekonany, Nie możesz pani opowiedzieć nam tego o czem nie wiesz sama. Mniejsza o to! Zaczniemy szukać na nowo.
— I ja będę szukała z mojej strony tej niegodziwej kobiety! — pomyślała Gabryela.
Po chwili milczenia, przemówił sędzia:
— Pani wiesz, gdzieś się dotąd znajdowała?
— Wiem panie sędzio.... Nie tajono tego przedemną, żem była przez czas jakiś obłąkaną. Umieszczono mię więc w Salpêtrière.
— Obecnie, skoro panią uleczono, nie mogą zatrzymywać cię tu dłużej. Dziś... jutro, musisz oddalić się stąd Gdzież zamieszkasz?
— Nie pomyślałam dotąd o tem, panie sędzio.
— Czy przyjmiesz pani radę odemnie.
— Ależ najchętniej, panie sędzio.
— Powróć zatem do twego ojca, moje biedne dziecię.
Gabryela spuściła głowę.
— Rozumiem — wtrącił sędzia — nie chcesz mi pani powiedzieć wręcz, że nie usłuchasz mojej rady, co?....
— Możebym i powinna tak uczynić panie sędzio. Wyszłam jednak z domu mego ojca, aby tam już nigdy nie powrócić.
— Masz pani w tem swoje powody, które wypada mi uszanować, Jesteś zupełnie wolną, uczynisz co uznasz za stosowne, jeżelibym jednak potrzebował wezwać ciebie w jakie ważnej sprawie, muszę wiedzieć, gdzie się pani umieścisz, wyszedłszy z Salpêtrière.
— Nie oddalę się wcale z Paryża, panie sędzio.
— Dobrze.... ale Paryż jest ogromny.... i gdybym nie miał pani adresu?....
— Nie wiem panie sędzio, gdzie zamieszkam. Skoro jednak umieszczę się na stałe, nie omieszkam posłać panu swój adres do biura sądowego.
— Doskonale. Tylko nie zapomnij pani o swojej obietnicy. Musiałbym bowiem w razie przeciwnym szukać jej przez policją.
...Teraz nie mam już nic więcej do mówienia z panią. Możesz odejść.
Wstała Gabryela, żegnając ukłonem, pełnym godności, naprzód sędziego, potem komisarza policji. Krokiem wolnym skierowała się ku drzwiom i wyszła.
Tego samego dnia pod wieczór, dyrektor szpitalu poprosił do siebie Gabryelę. Przyjął ją w gabinecie, wskazał jej krzesło naprzeciw siebie, i tak przemówił:
— Urzędnicy, którzy badali panią przed chwilą, mówili mi dużo o niej. Jak ja, jak zresztą wszyscy w tym zakładzie, pan sędzia i komisarz, zajmują się serdecznie dalszemi losami pani. Radził pani sędzia powrócić do domu ojca. Nie zataiłaś przed nim, żeś spaliła mosty za sobą, i nie możesz tam powrócić. Odjechał bardzo zaniepokojony jej przyszłością. Podzielam i ja ten jego niepokój. Wychodząc stąd, ujrzysz się pani samotną, bez żadnej opieki. Cóż poczniesz bez pomocy w tem olbrzymiem mrowisku, nazywającem się Paryżem; gdzie na każdym kroku, może napotkać poważne niebezpieczeństwo, kobietę młodą i zupełnie opuszczoną. Ani przeczuwasz pani, ile czyha na ciebie w ukryciu bolesnych zawodów, ułud rozwianych bez powrotnie, w tem mieście, gdzieś już tyle wycierpiała!... Oto w jakiem znajdujesz się położenin. Błagam więc panią usilnie, chciej się nad tem zastanowić. Co chcesz czynić dalej? Czy znasz może w Paryżu jaką uczciwą rodzinę, która wzięłaby cię do domu i zaopiekowałaby się tobą?
— Nie znam nikogo panie dyrektorze — odpowiedziała. A choćbym nawet i znała, nie udałabym się do niego o pomieszczenie mnie u siebie.
— Nieszczęśliwe dziecię! To mnie właśnie przeraża, że będziesz zupełnie opuszczoną.
— Nie panie dyrektorze — wskazała ręką niebo. — Wierzę w Bożą Opatrzność, wiedząc, że Ona zaopiekuje się mną nadal.
— Może... Powiada jednak francuskie przysłowie: — Pomagaj sobie, to wtedy i Bóg ci dopomoże.“
...Czemże chcesz się zająć?
— Jestem biegłą w robotach rozmaitych, panie dyrektorze. Zajmowałam się dawniej robieniem ozdób szmuklerskich. Umiem również szyć i haftować. Nie myślę próżnować. Mam odwagę i chęci jak najlepsze. Nie zabraknie mi więc pracy. Tylko te, co nie chcą, nie znajdują zajęcia w Paryżu.
— Zapewne.... tak jednak licho płacą robotę kobiecą.
— Prawda i to, panie dyrektorze. Tylko że mnie potrzeba tak mało do życia!
— Obok wyżywienia, pomyśl pani o tych wydatkach niezbędnych, szczególniej u pań.
— Oddano mi wczoraj panie dyrektorze kuferek z mojemi rzeczami. Zastałam tak suknie, jak i bieliznę w dość dobrym stanie. Z małemi naprawkami nie potrzebuję niczego kupić przez cały rok.
— Musisz pani jednak umieścić się gdziekolwiek A nuż nie znajdziesz roboty na poczekaniu?
— Wspominał pan dyrektor dziś rano, że wręczy mi na odchodnem małą sumkę, nieprawdaż?
— Tak.... trzysta franków, należących do pani.
— Do mnie? — spytała zdziwiona.
— Znaleziono pieniądze na kominku w pani pokoju, w domu, gdzieś syna urodziła.
— To nie moje pieniądze, panie dyrektorze!
— Nikt się od dwóch lat o nie nie upomniał.
— Gdy mnie zabierała z sobą pani Trélat, na letnie mieszkanie w Asnières, nie miałam i jednego franka przy duszy.
— Trzeba więc z tego wnioskować, że ktoś pani darował tę sumkę... Kto?... Prawdopodobnie jakaś szlachetna osoba, litująca się nad pani losem, lub ci, którzy ukradli dziecię. Mniejsza o to, pieniądze w każdym razie należą do pani...
Zdaje się, żeś powzięła zamiar nieodwołalny... Jest to poniekąd przykrym zawodem dla tych, którzy chcieli ci szczerze dopomódz. Chcę jednak oznajmić pani, co zamyślano dla niej uczynić.... Oto mogłabyś być umieszczoną w jakim klasztorze, wychodząc z Salpêtrière.
Drgnęła Gabryela.
— Otoczonoby tam panią należnemi jej względami mówił dalej dyrektor. Zasłużyłaś na nie twojemi nieszczęściami i twoją niezrównaną dobrocią i łagodnością. Nie zabrakłoby ci tam dowodów współczucia, ani starań najczulszych. Znalazłabyś cichą i pewną opiekę przed niebezpieczeństwem w dalszem życiu. Z czasem postawionoby cię na czele jakiego wydziału, w „Pracy kobiet“, jako dozorczynię... robiąc z ciebie później nawet i dyrektorkę.
Potrząsła głową przecząco.
— To, co mi proponujesz panie dyrektorze, jest niesłychanie pożyteczne i zaszczytne nawet dla takiej, jak ja zgubionej istoty. Serce moje jest też przepełnione wdzięcznością najprzód dla pana, a potem dla wszystkich osób szlachetnych i dobroczynnych, które raczyły zajmować się moją przyszłością. Nie mogę jednak przyjąć tego wszystkiego i muszę wyrzec się tej propozycji. Pragnę bowiem i pożądam zupełnej, nieograniczonej niczem wolności. Odkąd odzyskałam przytomność — przycisnęła dłonią czoło — mam jedną jedyną myśl i jedyny cel w życiu. Poprzysięgłam uroczyście przed Bogiem nie spocząć, póki nie uskutecznię mojego zamiaru.
— Czy wolno mi zapytać, co pani zamyślasz czynić dalej?
— Oh! Czyż nie odgadłeś panie dyrektorze? Chcę odszukać mojego syna!
— Biedna matko!
— Muszę wyrwać moją własność z rąk nikczemnych rabusiów — mówiła dalej podniecona coraz bardziej. — Zaledwie dozwolono mi spojrzeć na mego syna i obsypać namiętnemi pocałunkami... Widzę go, jakim był w tej pierwszej chwili, gdy złożono go w moje ramiona. Po długich miesiącach szaleństwa, odnajduję nietkniętą w mojej pamięci, jego cudną, anielską twarzyczkę! Dla czegóż zamknęłam oczy i zasnęłam? Złowrogi śnie! Nie byłoby mi sił zabrakło, ręczę za to; potrafiłabym syna obronić; byłabym drapała i kąsała jak lwica rozjuszona, podłych rabusiów... Spałam niestety!... A syn mój leżał tuż blisko w kolebce, licząc na pomoc macierzyńską.... Spałam!... Jakby matka miała prawo spać!...
Spałam a tymczasem ukradziono mi dziecię! A ja zupełnie o tem nie wiedziałam!.... Jestem wprawdzie młodą — szeptała niby sama do siebie — wzięłam jednak rozbrat raz na zawsze ze wszystkiemi ułudami, jak i rozkoszami w tem życiu. Została mi li nadzieja odszukania syna po tym strasznym pogromie! Dla niego wszystkie myśli moje i pragnienia!.... Dla niego wszelka czułość, jaka mi jeszcze w sercu została!... Gdzież on jest, mój syn?... Nie mam o tem najlżejszego wyobrażenia... Nie wiem nawet, czy żyje dotąd... Szepcze mi jednak do duszy jakiś głos tajemny:
— „Nie trać nadziei.... syn twój żyje i odszukasz go w końcu.“ — Paryż co prawda bardzo rozległy; większą jednak od niego jest cała Francja, a jeszcze obszerniejszym świat... Mniejsza o to; będę syna szukała, choćby mi przyszło przepłynąć oceany i dojść do końca świata!.... Bóg jest sędzią dobrym i sprawiedliwym. Poddał mnie ciężkim próbom, kazał cierpieć niesłychane katusze, ale w końcu znowu zliczywszy moje gorzkie łzy i moje męki, powie:
— „Ta już dość się nacierpiała!“ — Wtedy zeszle łaskawie na moją drogę samotną, jedną z Jego gwiazd przewodnich, a ta zaprowadzi mnie wprost do mojego dzieciątka!
Dyrektor był bardzo wzruszony i rozrzewniony. Pomimowolnie stanęły mu łzy w oczach. Uścisnął serdecznie w obu dłoniach rękę Gabryeli, i rzekł:
— Nie trać nadziei moje biedne dziecię! To jedyna jeszcze pociecha w nieszczęściu. Goi ona, a przynajmniej zabllźnia i najgłębsze rany. Jestem i ja przekonany, że prędzej czy później, odda ci Bóg twego syna.
Pierś Gabryeli podniosła się ciężkiem westchnieniem.
— Kiedyż pragniesz pani opuścić ten dom?
— Jak najrychlej, panie dyrektorze.
— Dziś mamy sobotę.... zabawisz u nas pani przez niedzielę, a w poniedziałek będziesz zupełnie wolną.
— Dziękuję serdecznie panu dyrektorowi — odrzekła Gabryela z niskim ukłonem.
Odeszła do swojego pokoiku.
Dnia trzeciego, o pierwszej po południu, otworzono Gabryeli bramę szpitalną.
Czekał na nią powóz. Kuferek z jej rzeczami włożono tymczasem na koziołek.
— Gdzie mam panią odwieźć? — spytał woźnica.
— Na ulicę Clichy — odpowiedziała.
Wsiadła do powozu i pojechała.
Woźnica śmignął lekko batem swojego rumaka, po bokach mocno zapadłych, i konisko pomknął truchcikiem w kierunku wskazanym.
Dla czego Gabryela kazała się zawieść tam. a nie gdzieindziej? Pomyślała, że owa damulka, która przedstawiła się jej jako wdowa Trélat, tam ją znalazła niegdyś. Może więc odszuka złodziejkę, raczej w tej części miasta, niż gdzieindziej.
Wiedziała doskonale, jak jest okropnie zmienioną, że nikt z dawnych znajomych nie poznałby jej na pewno. Mogła więc ukazać się śmiało nawet swoim najserdeczniejszym towarzyszkom z magazynu.
Po ozdrowieniu, spojrzawszy raz pierwszy w źwierciadło, aż krzyknęła Gabryela z wielkiego zdziwienia. Nie mogła rozpoznać sama siebie. Zaigrał na jej bladych ustach uśmiech nieokreślony, i pomyślała:
— Tem lepiej! Nikt z tych, co znali mnie dawniej, nie odszuka w tej twarzy marmurowej, i nie pozna w niej Gabryeli Liénard.
Z tą pewnością, że nie zostanie poznaną, była o wiele mniej zakłopotaną, co się z nią stanie, gdy rzuci się ponownie w wir życia robotniczego. Znajdzie się tak samo obcą w Paryżu, gdy zawitała doń przed laty prosto z domu ojca. To dodawało jej siły, i było jednym więcej bodźcem, aby nie ustawać ani na chwilę, w raz powziętym zamiarze, póki nie osiągnie celu upragnionego. Wolna jak ptak, niekrępowana żadnemi obowiązkami, mogła wychodzić o każdej porze dnia; patrzeć, badać i.... szukać!
Mniej więcej w dwie godziny po wyjeździe Gabryel! z Salpêtrière, zgłosił się jakiś mężczyzna, prosząc o rozmowę z samym dyrektorem, lub tegoż zastępcą. Widząc, że odźwierny zamiast okazać się grzecznym i usłużnym, mierzy go wręcz przeciwnie wzrokiem podejrzliwym, wyjął szybko kartę drukowaną, podsuwając ją pod oczy srogiego cerbera. Zmienił natychmiast cerber, postawę zaczepno-odporną; skłonił się przed przybyszem z uszanowaniem, otwierając mu drzwi do obszernej poczekalni. Potem udał się do dyrektora z doniesieniem, że pragnie widzieć się z nim wyższy ajent policyjny.
Za chwilę stanął na progu zawezwany.
— Oznajmiono zapewne panu dyrektorowi — skłonił mu się przybysz — kim jestem?.. Nazwisko moje Morlot.
— Przysyła więc pana dyrektor policji?
— Bynajmniej, panie doktorze.
— Czemże mogę mu służyć?...
— Idzie mi o pannę Gabryelę Liénard...
— Oh!... naprawdę?...
— Dowiedziałem się dopiero dziś rano, że została cudownie uleczoną — z chwilowego szaleństwa, i że ją badał przedwczoraj sędzia śledczy.
— To prawda, panie Morlot.
— Trzeba wiedzieć panu dyrektorowi, że interesuję się niesłychanie przyszłością tej nieszczęśliwej, a tak młodziutkiej istoty.
— Wszyscy, którzy ją znamy, interesujemy się tak samo panną Gabryelą, wierz mi panie Morlot.
— Otóż ja to pierwszy panie dyrektorze, ujrzałem ją leżącą na podłodze w domku ustronnym w Asnières, i niby już dogorywającą. Choćby była moją siostrą, a nawet córką, nie mógłbym być jej szczerzej oddanym i najprzychylniejszym. Może to pana dziwi?... Mój Boże!... ja sam tego nie pojmuję. To następstwa owej strasznej chwili, kiedym zobaczył ją jak martwą, rozciągniętą na podłodze; a później złożoną na łóżku, nieruchomą, i obezwładnioną. Nie zapomnę nigdy, jakim spłonąłem gniewem, gdy obecni wskazali mi próżną kolebkę, tłumacząc zbrodnię popełnioną na matce nieszczęśliwej. Przysiągłem tego dnia i nie spocznę, póki nie dopełnię uczynionej przysięgi, chyba że mnie Bóg każe wędrować przedtem na tamten świat. Przysiągłem, że odszukam nikczemnych zbrodniarzów i wydam w ręce sądu... Postanowiłem jednocześnie zwrócić syna matce... Nie zaniedbam niczego w tej sprawie; żadna ofiara z mojej strony, nie wyda mi się zbyt trudną. Poświęcę tej sprawie moje skromne dochody, moje stanowisko, mój spokój... choćby i życie własne.
....Blisko od dwóch lat przetrząsnąłem w tym celu wszystkie najciaśniejsze i najbrudniejsze zaułki w Paryżu; owe nory straszne, w których gnieżdżą się wszelkie nałogi, a ukrywają... zbrodnie... Obecnie zacznę szperać na nowo. Gdybym szukał nadaremnie w Paryżu, udam się dalej, na prowincję. Oh! jestem uparty i posiadam wolę niezłomną. Gdy raz co postanowię, muszę tego dokonać!... Znajdę i zbrodniarzów i dziecko tej biednej kobiety!... Dowiadywałem się już u sędziego śledczego o szczegóły przesłuchania panny Gabryeli. Nie zadowolniły one mnie w zupełności. Są one niestety! dziwnie niejasne i nieokreślone. Bądź jak bądź, z tymi, których mi ona sama dostarczy, spodziewam się wpaść na trop właściwy.... Powiedz mi więc z łaski swojej panie dyrektorze, kiedy wypuścisz na świat twoją pacjentkę?
— Panna Liénard opuściła nasz dom przed kilku godzinami....
— Jakto?... Już jej tu niema?! — wykrzyknął Morlot osłupiały. — Jestem zrozpaczony panie dyrektorze!.... Dokądże odjechała?...
— Nie powiedziała tego nikomu, ż tej prostej przyczyny, że wyjeżdżając stąd, nie wiedziała jeszcze gdzie się umieści.
— Może zabrała się z powrotem do Orleanu?...
— Tego nie przypuszczam, panie Morlot. Oświadczyła stanowczo tak sędziemu, jak i mnie, że nie wróci do ojca pod żadnym warunkiem.
— Cóż teraz pocznie nieszczęśliwe dziecię, co się z niem stanie?... Przybyłem więc o dwie godziny za późno. Chciałem udać się tu przed południem, pragnąłem jednak porozumieć się wpierw z moją żoną. Nie mamy dzieci. Nie będąc bogaczami, powodzi nam się nieźle. Powziąłem więc zamiar wziąć do nas pannę Gabryelę, przynająwszy dla niej jeden pokoik więcej.
— Zamiar był chwalebny, i żałuję niezmiernie panie Morlot...
— Gdzież ją teraz odszukam? Odjechała biedaczka, nie zastanowiwszy się wcale, że ją czeka nędza prawdopodobnie!
— Odjeżdżała pełna odwagi i otuchy. Chce poświęcić całe życie na odszukanie swego syna.
— To pewna, że i ona będzie go szukała najgorliwiej. Sama, uboga wyrobnica, zmuszona pracować z dnia na dzień, na kęs chleba, aby nie zginąć z głodu, cóż potrafi zdziałać? To smutne, bardzo smutne panie dyrektorze!
Nie ukrywał Morlot swojego wielkiego niezadowolenia, i bolesnego zawodu. Wpił palce w gęstą, czarną czuprynę drapiąc się po głowie z całej siły.
— Czy odeszła stąd pieszo? — spytał po chwili.
— Nie. Miała przecież spory kuferek do zabrania. Sprowadzono jej doróżkę.
Czoło ajenta policyjnego, rozchmurzyło się nagle.
— Skoro tak, odszukam ją niezawodnie!
— Tyle mogę jeszcze dodać panie Morlot, że kazała wieść się na ulicę Clichy.
— Rozumiem dla czego! — mruknął Morlot półgłosem.
Nie miał już co robić w Salpêtrière. Pożegnał dyrektora zakładu, i wyszedł.
— Przedewszystkiem — pomyślał Morlot, wychodząc z zakładu — muszę odszukać pannę Gabryelę. Potrzebuję dowiedzieć się najprzód, jaki był numer doróżki, który ją powiózł. Nie podpada wątpliwości, że umieściła się w którymś hotelu na Batignolles. Wątpię jednak, żeby wróciła do swojego dawnego pomieszkania. Woźnica powie mi, gdzie ją zawiózł.
Tuż blisko stał szereg doróżek jednokonnych.
— Musiano stąd sprowadzić powóz dla panny Gabryeli pomyślał Morlot.
Poszedł na plac i znalazł dozorcę, fjakrów, w jego budce.
— Dziś, o godzinie pierwszej po południu przemówił ajent — zawezwano stąd jeden z powozów, do zakładu w Salpêtrière.
— Tak... przypominam to sobie.
— Jestem inspektorem policji, potrzebuję wiedzieć, który to był numer?
— Dowiesz się pan o tem z łatwością. Dozorca otworzył książkę, w której zapisywał każdy numer odjeżdżający, jak i godzinę odjazdu.
— Oto jest pokazał spis Morlotowi. Odjechała doróżka Nr. 1,025 o pierwszej, minut dwadzieścia.
— Dziękuję — rzekł Morlot, notując numer skwapliwie w swoim pugilaresie. — Teraz — mówił dalej ponieważ chcę się wypytać woźnicę o pewne szczegóły, radbym się dowiedzieć, do jakiej wozowni i stajni zajeżdżają stąd powozy? Czy mógłbyś dopomódz mi i w tem, panie dozorco?
— Tego nie wiem zupełnie, gdzie powozy stają na noc.
Stał nieopodal od rozmawiających stary woźnica, palący spokojnie fajeczkę na krótkim cybuszku, w oczekiwaniu na jakiego pasażera.
— Mogę oszczędzić panu trudu i straty czasu drogiego — bąknął przez zęby starowina. — Znam woźnicę numeru 1,025, Nie służymy wprawdzie u tego samego chlebodawcy, ale jesteśmy nie mniej serdecznymi przyjaciółmi. Powóz jego stoi na noc w Vilette, przy ulicy Flandrji, on zaś sam mieszka nieopodal przy ulicy Riquet, pod numerem jedenastym na dole.
— Serdecznie wam dziękuję zacny staruszku — odpowiedział Morlot. — Oszczędzacie mi rzeczywiście wiele trudu, oddając prawdziwą i nieocenioną przysługę.
Ukłonił się grzecznie, tak jednemu jak i drugiemu i spiesznie się oddalił. Morlot mieszkał przy ulicy Guenegaud. Ponieważ było już dość późno, zdecydował się wrócić do domu.
— I cóż? — spytała żona na samym wstępie.
— Nie mam szczęścia — i machnął ręką zniechęcony.
— Przybyłem do Salpêtrière w dwie godziny po odjeździe tej biedaczki.
— Aby wrócić do ojca?
— Bynajmniej. Oświadczyła, że nie myśli ruszać się z Paryża. Nie powiedziała jednak nikomu, gdzie zamieszka.
— Udała się może do kogo z dawnych znajomych?...
— Mogłoby to być, ale ja jednak bardzo wątpię, żeby postąpiła w ten sposób....
— Cóż więc przypuszczasz?
— Jestem przekonany, że ukryła się znowu w jakimś ustronnym kąciku, jak to już przedtem zrobiła. Ma ona w tem pewien cel. Myśli wyłącznie o swoim synu. Chcę go odszukać, jeżeli natrafi na ślad owej kobiety, która mieszkała z nią w Asnières.
— Zginie biedactwo, nie dokazawszy niczego!...
— Nie zginie, znajdzie bowiem mnie na swojej drodze. Wiem, że kazała zawieźć się na Batignolles. Dziś wieczór spodziewam się dowiedzieć, w którym hotelu wysiadła. Jutro rano odwiedzę ją, mówiąc jej to, cośmy ułożyli między sobą.
— Oby tylko przyjęła twoją propozycję.
— Dla czegożby przyjąć jej nie miała?
— Kobieta w jej smutnem położeniu staje się mimowolnie podejrzliwą....
— Zapewne... Zrozumie atoli, że to, co pragniemy dla niej uczynić, jest w jej własnym interesie; że robimy to jedynie z poświęcenia dla niej. Podczas gdy ja uporządkuję moje notatki, pospiesz się żoneczko z obiadem, muszę bowiem wyjść z domu przed ósmą wieczorem.
Usiedli niebawem oboje do stołu. Punkt o ósmej wyszedł ajent policyjny, zapowiadając żonie, że wróci prawdopodobnie późno.
Udał się naprzód Morlot na schadzkę umówioną z jednym ze swoich kolegów najsprytniejszych. Później poszedł na ulicę Flandrji. Powóz numer 1, 025 stał już w wozowni.
— Tem lepiej — pomyślał Morlot — nie potrzebuję wcale czekać na niego.
Woźnicy nie było już w stajni. Zaręczono jednak ajentowi, że poszedł prosto do domu.
Znalazł go rzeczywiście w pomieszkaniu, przy ulicy Riquet. Miał przed sobą ogromną szklanicę kawy, w której maczał bułkę. Jak ogół dorożkarzów paryskich, woźnica miał twarz poczciwą, czerwoną jak piwonja, z wyrazem prostodusznym.
— Musi być człowiek zacny — pomyślał Morlot, spojrzawszy nań. — Nie przerywaj pan sobie wieczerzy — rzekł Morlot z całą uprzejmością, widząc jak woźnica odsuwa od siebie kawę. — Przyszedłem po to jedynie, aby pogadać trochę z panem. Jesteś w możności udzielenia mi wskazówek drogocennych.
— Zawszem gotów na pańskie usługi, — odpowiedział woźnica.
— O cóż idzie?
— Dziś, po pierwszej z południa, wiozłeś pan rekonwalescentkę, z zakładu w Salpêtrière, nieprawdaż?
— Rzeczywiście.... bardzo młodziutką osóbkę.... Znać było na niej przebytą chorobę, była bowiem blada jak papier. Ale pomimo tego była ona śliczniutka, do zjedzenia!....
— Zawiozłeś ją pan na ulicę Clichy?
— Tak mi poleciła....
— Potrzebuję widzieć tę osobę jutro... w bardzo ważnej sprawie, jej dotyczącej. Nie wiem gdzie się umieściła i przyszedłem spytać pana o numer pomieszkania.
— Tego niestety! nie powiem panu, z tej prostej przyczyny, że mnie samemu nie wiadomo, gdzie się umieściła.
— Nie odwiózłeś jej pan zatem na miejsce?
— Pojechałem na ulicę Clichy, jak mi kazała. Stanąwszy u wylotu tejże, zatrzymałem konia, pytając, pod jaki numer jedziemy? Otworzyła wtedy drzwiczki i wyskoczyła z powozu, z tem słowem: — „Dobrze, nie potrzeba mnie dalej odwozić“. Zdjęła rękawiczkę i wsunęła mi w dłoń sztukę złota, abym odciągnął sobie z niej, ile mi się należy.
— I zostawiłejś ją pan samotną na środku ulicy?
— Ba! a cóż miałem uczynić? Powiedz mi pan!
— Miała jednak z sobą spory kufer z rzeczami?
— Miała istotnie.... Czekajże pan, a powiem mu resztę. — „Cóż pani zrobisz z kuferkiem? — spytałem. — Za ciężki, abyś mogła go nieść sama. — Oglądnęła się w koło, z taką jakąś dziwną miną, nic nie odpowiadając na moje pytanie.
Odgadłem z łatwością, że jest tem wielce zakłopotaną. — „Pani nie wiesz więc jeszcze, gdzie zamieszkasz?“ — wtrąciłem. — „Nie, nie znalazłam sobie jeszcze pomieszkania“ — rzekła cichutko, i z pewnem wahaniem. — „Nie brakuje tu przecież hotelów, ot mamy zaraz jeden naprzeciwko, wcale nie drogi“ — wskazałem ręką. Popatrzyła na dom, potrząsła przecząco głową, i rzekła: — „Wolę poszukać sobie gdzieindziej jakiego pokoiku“. — Była widocznie ogromnie zafrasowaną, co ma robić ze swoim kufrem. — „Ha! jak się pani podoba — odrzuciłem. — Co do pani kufra, zeskoczę z koziołka, i umieszczę go tymczasowo u mego znajomego winiarza.... stąd o kilka kroków“. — Tak zrobiłem, prosząc gospodarza, żeby pomieścił u siebie kufer do wieczora... Oto cała historja, panie szanowny... Wskoczyłem szybko napowrót na koziołek. Ściągnąłem batem Bijou, i wio! dalej do Inwalidów!
Podziękował Morlot temu poczciwcowi, mocno jednak niezadowolony i z tego drugiego śledztwa.
— Tam do djabła! — pomyślał. — Zaczynam jak najgorzej!... Trzyma się mnie nieszczęście, niby kleszcz! Czyż nigdy nie opuści mnie ono?
Nazajutrz o siódmej rano wchodził do wskazanej mu winiarni, gdzie złożył był wczoraj woźnica kufer Gabryeli. Morlot był bardzo wstrzemięźliwy, nie był jednak wrogiem nieubłaganym.... kieliszeczka, czegoś dobrego. Kazał więc sobie podać koniaku, z źródła najlepszego, a wysączając zwolna kieliszeczek, zaczął badać właściciela winiarni. Ten odpowiedział natychmiast:
— Kuferek był u mnie, ot, tu w tym kącie aż do zmierzchu. Wieczorem przyszła go zabrać ta młodziutka blada pani. Przyprowadziła z sobą człowieka, który zarzucił kufer na ramiona.
— Zapewne miejskiego posługacza?...
— Bynajmniej, był to jakiś człowiek prywatny. Znam doskonale wszystkich posługaczów w tej dzielnicy.
— Nie może mi więc pan wskazać, dokąd kufer odniesiono?
— Nie mogę pomimo najlepszych chęci. Tyle tylko wiem, że owa damulka i człowiek jej towarzyszący, poszli dalej, ulicą Clichy.
Spotkał więc nowy zawód Morlot’a. Domyślił się winiarz z jego czoła chmurnego, i brwi ściągniętych, że jest w najgorszym humorze. Zapłacił za koniak i wyszedł z winiarni. Idąc ulicą, dumał głęboko:
— Niech się skryje gdzie chce! — mruknął gniewnie — ja odszukam ją jednak, choćby pod ziemią... Potrzebuję tylko przepatrzyć na Batignolles wszystkie hotele i domy prywatne, odnajmujących pokoje umeblowane. Zabrałoby mi to kilka dni. Nie mam atoli tak wiele czasu do stracenia. Sąd rozpoczął na nowo śledztwo w tej sprawie, nakazując nam poszukiwania jak najgorliwsze. Jeżeli nie wezmę się natychmiast do dzieła gotowi mnie wyprzedzić, jak już tyle razy inni ajenci. Tego zaś nie życzę sobie wcale. Ta sprawa do mnie należy, i nie powinna dostać się w ręce nikomu innemu. Wiem, że nie zawahaliby się, poczciwi koledzy, skoroby mogli zdmuchnąć mi ją z przed nosa. Nibyto żyjemy zgodnie w przyjaźni i zażyłości, każdy jednak pracuje dla siebie. To tak samo, jak na wyścigach. Ten zyska cel upragniony, kto stanie pierwszy u mety. Ileż razy byłem kotką, wyciągającą kasztany z ognia Biroto’owi, Raclefowi, Caudier’owi i Broussard’owi! Sprzykrzyło mi się to nareszcie. Teraz zabiorę się sam do pracy. Jeżeli nie mam wcale oleju w głowie, jeżelim zupełnie głupi i niedołężny, okaże to przyszłość. Obecnie muszę najprzód zająć się biedną, młodą kobietą. Później dopiero puszczę się na zwiady, aby trafić na trop zbrodniarzów, i wydrzeć im z rąk ofiarę ich kradzieży niegodziwej.
Dochodził Morlot do końca ulicy. Spojrzał na nędzną ruderę, istniejącą jeszcze do dzisiaj. Zatrzymał się przed nią.
— Tam mieszkało jakiś czas biedactwo — szepnął. — Co za nora obrzydła! Wygląda raczej na zbójecką jaskinię, niż na hotel.
Czytelnicy nasi wiedzą, że ów hotel, oprócz wynajmu pokoi, utrzymywał na dole wyszynk wszelkich trunków gorących.
Wszedł Morlot do winiarni. Była to izba dość obszerna, z niskim pułapem, o wiele dłuższa, niż szeroka; okropnie wilgotna, której mury brudne do obrzydzenia, posmarowane ohydnemi bazgrałami, mającemi pretensje udawać malowidła; ukazywały gdzieniegdzie szerokie szpary. Ściskały tu i chwytały za gardło, iście duszące wyziewy z najpodlejszego tytoniu, czosnku, cebuli, sera cuchnącego i kwasu winnego... Stało rzędem wzdłuż sali, kilka stołów zamazanych wszelaką tłustością. Poustawiano przy nich ławki i proste drewniane stołki. Naprzeciw lady sklepowej, odznaczającej się tak samo wstrętnym brudem, stała szafka kredensowa, stoczona do gruntu, drzewnem robactwem. Mieściły się w niej flaszki wypróżnione i pełne, kieliszki i szklanki, jaja pomalowane na czerwono. kilka kawałków mięsa łykowatego, które czekało chwili, kiedy dostanie się w rądel lub na patelnią.
Przy jednym z stolików siedziało z sześciu obdartusów, o minach wielce podejrzanych. Pykali z fajek na krótkich cybuszkach, zabawiając się grą w karty, tak zatłuszczonemi, że lepiły się do rąk po prostu.
Właściciel szynku rozsiadł się za ladą pompatycznie. Zerwał się jednak, widząc wchodzącego Morlota i podbiegł ku niemu ze słodkim uśmiechem.
— Co pan rozkaże? — zapytał.
— Butelkę wina najlepszego, jakie macie w piwnicy — mrugnął nań ajent. — Pod warunkiem jednak, że pomożecie mi ją wysuszyć do dna. Pragnę porozmawiać trochę z panem.
— Ależ z największą przyjemnością, łaskawy panie! Pójdźże tu babo!
— A co tam? Czego tak skrzeczysz? — odezwał się głos niemiły i chrapliwy, a w okienku wmurowanem w ścianę, ukazała się głowa wstrętnie rozczochrana, niemłodej kobiety.
— Wypłucz babo co żywo dwie szklanki rozkazał szynkarz.
Sam podniósł wieko od piwnicy i zeszedł na dół po drabinie. Wrócił w okamgnieniu niosąc spory gąsiorek, zapieczętowany lakiem czerwonym.
Szynkarka postawiła tymczasem dwie szklanki na jednym z najmniej brudnych stolików. Usiedli naprzeciw siebie, Morlot z szynkarzem. Odkorkował gąsiorek, odlał trochę do swojej szklanki, spróbował i rzekł mlasnąwszy językiem, nalewając szklankę Morlot’a, i stuknąwszy się z nim:
— A co?... Wszak moje winko delicje!... nieprawdaż?...
Morlot był nadto uprzejmym, aby mu wręcz zaprzeczyć.
— Bardzo dobre — potwierdził, krzywiąc się nieznacznie na lure niegodziwą.
— Pan masz więc do mnie jakiś interes? ciłpodchwy szynkarz zaciekawiony.
Oglądnął się Morlot na obdartusów, grających zawzięcie w karty, a zniżając głos dostatecznie, aby nie mógł go nikt więcej usłyszeć, rzekł:
— Wszak wynajmujesz pan również i pokoje umeblowane?...
— Naturalnie... Trzeba, jak się da zarabiać na życie....
— Mieszkała u niego przed niespełna dwoma laty młoda osoba, nazywająca się Gabryelą Liénard?...
— Nieinaczej.... Dziewczyna jak łania!.... tylko... jakby to określić delikatnie?... W stanie interesującym....
— Nie mieszkała tu długo?...
— Około sześciu tygodni... Wyprowadziła się dnia pewnego, nic nam o tem nie wspominając, zapłaciwszy nawet z góry za dwa tygodnie, jak to jest u nas w zwyczaju.
— Nie widzieliście jej państwo odtąd?
— Nigdy. Słych zaginął o niej, i byłbym w nielada kłopocie, gdybyś pan szanowny chciał się dowiedzieć odemnie. co się stało z nią później?...
— Bywał kto u niej?
— Tylko jedna, jedyna kobieta; dość jeszcze młoda, i ubrana zawsze modnie i wytwornie. Ta odwiedzała ją prawie codziennie. Ona to zabrała z sobą pannę Gabryelę, a gdy już stąd odjechała, zgłaszały się do niej rozmaite damulki.... Po prostu panny z magazynu, jej dawniejsze koleżanki i towarzyszki.
— Znałeś pan ową kobietę, która uwiozła ją z sobą?
— Bynajmniej. Widziałem tę panią po raz pierwszy, w życiu, gdy zeszła na dół, chcąc dowiedzieć się od mojej żony bliższych szczegółów, tyczących się panny Gabryeli. Powiedziała, o ile mi się zdaje, że należy do jakiegoś „Towarzystwa Dobroczynnego“, które wzięło sobie za główny cel wspieranie biednych, młodych dziewcząt uwiedzionych... Niech to zostanie pomiędzy nami... alem ja stary wróbel! Nie dam się złapać na plewę...
Nie uwierzyłem ani jednego słowa z tej bajeczki, skomponowanej na prędce. Otóż ta pani, nie kto inny, wywiozła ztąd pewnego wieczora naszą lokatorkę.
— Czy nie wymieniła swego nazwiska?
— Być może.... ale już mi to dawno wywietrzało z głowy...
— Powiedziała państwu zapewne, że nazywa się Felicja Trélat.
— Aha! teraz zaczynam sobie przypominać...
— Gdy zażądała od pańskiej żony szczegółów o młodej osobie, czy nie wyjaśniła, jakim sposobem dowiedziała się, gdzie mieszka panna Gabryela?
Od dłuższej chwili przystąpiła do stołu szynkarka, słuchając uważnie rozmowy. Wmięszała się w końcu do niej, odpowiadając zamiast męża Morlotowi.
— Gdy ta dama weszła do nas po raz pierwszy — rzekła — wiedziała doskonale o rozpaczliwem położeniu, biednej młodziutkiej kobieciny. Udzieliła jej wszelkich szczegółów szmuklerka, u której pracowała również i panna Gabryela. Musiała bowiem ciężko zarabiać biedaczka, bodaj na kęs chleba... Ja poradziłam jej to i zaprowadziłam nawet do dobrze mi znanej szmuklerki, mieszkającej na rogu ulicy Saint-Quen.
Rozjaśniła się nagle twarz Morlot’a. Jego małe bure oczka zapłonęły wielką radością.
— Oh! — zawołał — otrzymuję od pani szczegół nader ważny.
— Tem lepiej, szanowny panie... Więcej bowiem i ja nie wiem...
— Czy szmuklerka mieszka tam dotąd?
— Wyprowadziła się... będzie rok temu...
— Dowiem się prawdopodobnie o jej teraźniejszem pomieszkaniu, w domu dawniejszym?....
— Prawdopodobnie... Wiem tylko że mieszka przy ulicy Lemercier... pod numerem 17, czy też 19... Tego już sobie nie przypominam dokładnie.
W chwilę później opuszczał Morlot wstrętną i wilgotną norę.
— Trafię nareszcie na nitkę Arjadny, mogącą wyprowadzić mnie z tego labiryntu — pomyślał uszczęśliwiony. — Do pioruna! otwierajmy dobrze oczy, i nie schodźmy na manowce.
Morlot odszukał z łatwością szmuklerkę, mieszkającą rzeczywiście przy ulicy Lemercier. Przypominała ona sobie doskonale Gabryelę Liénard. Słyszała również kilka razy o jakiejś kobiecie, dość jeszcze młodej i przystojnej, która obiecywała biednej, opuszczonej dziewczynie, protekcję wielkiej i bogatej damy, używającej swoich znacznych dochodów, na wspieranie nędzy ogólnie, a w szczególności dziewcząt w tem smutnem co Gabryela położeniu. Wiedziała i o tem, że owa kobieta dostała adres mieszkania Gabryeli, za pośrednictwem pewnej szmuklerki, biorącej zwykle od niej robotę. Powiedziała bez wahania i nie robiąc żadnych trudności, gdzie mieszka obecnie owa szmuklerka. Tego tylko pragnął i pożądał ajent policyjny. Opuścił natychmiast szmuklerkę, przenosząc się do tamtej drugiej, mieszkającej również na Batignolles, przy ulicy Levis.
Oto, czego dowiedział się Morlot od wyrobnicy. — Idąc raz bulwarem, spotkała pewną kobietę, której nie widziała co najmniej przez lat dziesięć. Poznały się na jednym z balów publicznych, gdzie odtąd spotykały się stale po dwa razy w tygodniu, w niedzielę i czwartki. Czem była ona wtedy zajęta, nie dowiedziała się nigdy na pewno, poznawszy ją przypadkiem. Nie zaprzyjaźniły się zresztą i nie bywały jedna u drugiej. Spotykały się tylko na balach. Znała ją jedynie pod imieniem Józefy, nie wiedząc wcale gdzie mieszka.
Ponieważ Józefa ubierała się wspaniale, miała zawsze na sobie mnóstwo klejnotów, a była bardzo ładną i ponętną, wywnioskowała z tego jej balowa towarzyszka, że musi ciągnąć dobre zyski ze swojej piękności, i ktoś bogaty utrzymuje ją, dostarczając pieniędzy na owe zbytki, stroje i klejnoty.
Uszczęśliwione, spotkawszy się tak niespodziewanie po tylu latach, usiadły na ławce, aby trochę porozmawiać. Przypominały sobie z lubością, owe chwile rozkoszne, spędzane na balach. Były wtedy obie w kwiecie młodości, lubiły namiętnie taniec, zabawę, śmiechy wesołe i flirtowanie z oficerami, a choćby od biedy i z cywilnymi. Józefa wyszła później za mąż i przeniosła się z mężem na prowincję. Owdowiała od czterech lat. Wróciła zatem napowrót do Paryża, gdzie żyje na ustroniu nader skromnie, z malutkiej rocznej renty, wynoszącej tysiąc franków.
Z nudów, aby zająć się czemkolwiek, wpisała się do pewnego Towarzystwa dobroczynności... Założycielką tegoż była miljonerka, jakaś baronowa, wyświadczająca w około wiele dobrego. Obecnie wyszukuje gdzie może biedne dziewczęta, uwiedzione, a następnie niegodziwie zdradzone i opuszczone. Wzięła to sobie za wzniosłe zadanie, wspierać je w chwili krytycznej, ratując od nędzy i śmierci głodowej, tak matkę jak i jej dziecię.
Baronowa poleciła więc gorąco Józefie śledzić pilnie za podobnemi nieszczęśliwemi istotami, polecając takowe opiece Towarzystwa, szczególniej hojności niewyczerpanej, samej baronowej. Spytała więc Józefa, spotkawszy trafem szczęśliwym swoją dawną towarzyszkę, czy nie zna przypadkiem jednej, lub kilku dziewcząt, znajdujących się w tym interesującym stanie? Ta zaś rada, że może oddać przysługę biednej Gabryeli, którą spotykała nieraz u szmuklerki, dostarczającej im roboty, podała adres młodej kobiety.
Odtąd straciła na nowo z oczów Józefę. Dowiedziała się z boku tyle tylko, że bywała często u Gabryeli, chcąc ulżyć jej w położeniu iście rozpaczliwem. Była przekonaną... i cieszyła się tem serdecznie... że Józefa, a raczej owa bogata baronówna, o której wspominała, wzięła biedną, opuszczoną dziewczynę pod swoje skrzydła opiekuńcze.
O tym szczególe, nie wiedziała dokładnie od Józefy, za kogo wyszła i gdzie z mężem mieszkała? Nie powiedziała jej również, gdzie teraz mieszka, powróciwszy do Paryża. W końcu sprawa nie wyjaśniała się wcale; otaczały ją zawsze ciemności nieprzeniknione. Odszedł i stąd Morlot, chmurny i zupełnie niezadowolony. Widział znowu rozwiewający się i rozpływający w powietrzu promyk nadziei, którym łudził się przez chwilę.
— Nic, i wiecznie nic! — mruknął najokropniej zniechęcony. — Nie mogę schwycić nitki przewodniej, któraby mnie wyprowadziła z tego labiryntu tajemnic nieodgadnionych. Ta kobieta, nazywająca się niegdyś Józefą, a przedstawiająca się Gabryeli, jako wdowa, Felicja Trélat, zjawia się, działa i niknie jak cień... bez śladu! Kierowała nią widocznie inna ręka, bardziej sprytna i zręczna... Ah! cieszyłem się zanadto prędko. Wracam napowrót w koło zaczarowane i bez wyjścia. Przyznaję, com pomyślał o tem od razu: Rzecz cała była po mistrzowsku uplanowaną i wykonaną, aż do końca przez kilku zręcznych a przewrotnych hultajów, którzy nie próbowali z pewnością na tej sprawie, po raz pierwszy sił swoich. Wiedzieli, że muszą liczyć się z policją, i urządzili wszystko w ten sposób, aby nam, ajentom zasłonić oczy i wyprowadzić w pole. Dla uniknienia śledztwa i zatarcia wszelkich śladów po sobie, łotry nie zaniedbali niczego... O tem, co prawda, wiedziałem od razu, że mamy do czynienia z hultajami sprytnymi, jak sam szatan i kutymi na cztery nogi!... jak to mówią... Tem milszem byłoby zwycięstwo i pokonanie zręcznych łotrów. Ale jak dotychczas, niech mnie djabli porwią! jeżeli widzę w okalających mnie ciemnościach, bodaj koniec własnego nosa? Do pioruna! Józefa, czy Felicja Trélat; kimże jest właściwie ta kobieta? Może oba imiona i nazwisko fałszywe?... Dałbym sobie głowę uciąć nieledwie, że to wszystko kłamstwo wierutne! Nie wierzę ani w jej małżeństwo, ani w owdowienie, dla tej prostej przyczyny, że nikt nie byłby na tyle głupi, aby prowadzić ją z sobą przed ołtarz. Ta strojna utrzymanka, latająca niegdyś z balu na bal, została niezawodnie tem, czem była przed laty dziesięciu; awanturnicą w najgorszym rodzaju.
...Dotąd więc nie znalazłem niczego... Zawsze i wiecznie prześladuje mnie nieszczęście!... Nie wiedzie mi się!... nie wiedzie!...
Po półtorarocznych daremnych poszukiwaniach, można było zniechęcić się zupełnie i zaniechać raz na zawsze całej sprawy, Morlot jednak miał wyjątkowe usposobienie. Zawody podniecały właśnie jego energję i były niejako bodźcem do poszukiwań tem gorliwszych. Upierał się przy swojem, pomimo trudności nieprzezwyciężonych. Przysiągł uroczyście, że odkryje zbrodniarzów, i nie ustawał w pół drogi, choć piętrzyły się wśród niej coraz nowe zapory.
Szło mu o okazanie gorliwości niezmordowanej, i przedstawienie dokładnego raportu swoim przełożonym, w jak najkrótszym terminie. W nim pokładał całą nadzieję szybkiego awansu i odznaczenia.
Aby więc nie pominąć niczego, coby mogło rzucić bodaj słabe światełko na sprawę Gabryeli, odwiedzał po kolei wszystkie osoby, z któremi łączył pannę Liénard jakikolwiek stosunek po jej przybyciu do Paryża. Był i w domu, gdzie najpierw mieszkała. Tam nie dowiedział się nic nowego. Ci poczciwi ludzie nie mieli wyobrażenia co się z nią stało, gdy raz ich porzuciła i magazyn, w którym znalazła zajęcie.
Nie zdziwił się tem Morlot. Był przygotowany na podobną odpowiedź.
Wstąpił z kolei i do owego magazynu, gdzie się umieściła zrazu Gabryela. Przyjęła go żona kupca.
— Opuściła nas panna Gabryela opowiadała nie powiedziawszy nic nikomu! Przypuszczaliśmy zrazu, że rozchorowała się nagle. Poszłam sama dowiedzieć się o nią, tam gdzie mieszkała. Osłupiałam, dowiedziawszy się, że wyniosła się stamtąd, nie mówiąc gdzie i dokąd? Niedługo potem spotkała ją przypadkiem na Batignolles, jedna z naszych panien. Znalazła dziwnem postępowanie wobec nas jak i wobec gospodarzów, u których mieszkała. Była, o ile się zdawało... w stanie odmiennym. Z tego powodu nie mogła zostać dłużej u nas, rozumiejąc, że bylibyśmy zmuszeni pożegnać ją sami... Nie wiedzieliśmy wprawdzie o jej stanie; to jednak nie było od dawna dla nas tajemnicą, że ma kochanka. Młody człowiek zjawiał się często w naszym magazynie, i trzebaby chyba było mieć kataraktę na oczach, żeby nie dopatrzeć, iż robił coraz nowe zakupna jedynie w celu zbliżenia się do panny Gabryeli. Do niej się tylko udawał przy wybieraniu tego lub owego, dotykając przelotnie jej dłoni. Musiała być jeszcze wtedy zupełnie czystą i niewinną; nie mogła bowiem ukryć okropnego pomieszania, a nawet widocznego niezadowolenia. Czerwieniła się jak piwonja, odwracając oczy od niego. Dla czego dała się mu uwieść w końcu? Co się z nią działo dalej?... O tem nie wiem zupełnie. Jedna z jej koleżanek, której nie ma już u nas, powiedziała mi tylko: — „Że jak zwykle, kochanek opuścił ją nikczemnie.“ — Pomimo tego sądzę, że ten młody człowiek był do niej szczerze przywiązany.
— Naprawdę, tak pani sądzi? — uśmiechnął się Morlot niedowierzająco.
— Naturalnie... Nie byłby inaczej powrócił do naszego magazynu, dopytując się o nię.
Ajent drgnął pomimowolnie:
— Jakto? Zgłosił się więc jeszcze później do państwa ów młody człowiek? — wykrzyknął.
— Nie wiedział o niczem. Wszedł do magazynu, przekonany, że zastanie w nim pannę Gabryelę.
— To dziwne! — mruknął Morlot.
— Nie uważałam za potrzebne owijać przed nim rzeczy w bawełnę. Oznajmiłam mu sucho, i tonem surowym, smutne następstwa, nadużycia z jego strony, niedoświadczenia i niewinności biednego dziecka. Słuchając mnie, pobladł trupio, i wydawał się iście zrozpaczonym.
— Oh! to straszne! to okropne! — powtarzał wpijając we włosy wszystkie palce.... Zaręczam, że czuł w tej chwili ból wielki i prawdziwy. Byłam i ja mocno wzruszona tem wszystkiem, żałując poniewczasie, żem okazała się może surową aż do zbytku, tak dla biednej Gabryeli, jak i dla niego.
— Jak dawno był z pani?
— Przed miesiącem.... nie dłużej....
— A... Badź jak bądź, pozostaje faktem niezbitym, że uwiódłszy nieszczęśliwą dziewczynę, opuścił ją potem w sposób nikczemny. Muszę w nim widzieć tylko podłego uwodziciela.
— Zapewne.... postąpił z nią niegodnie.
— Wyrzucałaś mu to pani?.... Bardzo słusznie! Czy próbował przynajmniej wytłumaczyć swój czyn haniebny? Cóż pani odpowiedział?
— Że oskarżam go niesłusznie o chęć opuszczenia Gabryeli.
— „Tak! — mówił dalej — przyznaję żem nadużył może w chwili szału, jej nieświadomości. Dziś żałuję tego gorzko. Radbym naprawić wszystko; a na to niestety! już zdaje się być za późno... Nie odjechałem wtedy z Paryża dobrowolnie. W chwili, kiedy nie byłem wcale przygotowanym na coś podobnego, dostałem rozkaz opuszczenia Paryża natychmiast. Kochałem ją całem sercem, i kocham dotąd miłością niewygasła. Czuję, że wytrwam w niej, do tchu ostatniego. Nie miałem nawet na tyle czasu, aby zobaczyć Gabryelę i zapowiedzieć mój odjazd. Zapakowałem się na prędce i odjechałem. Dla czegóż nie ufała memu sercu Gabryela? — dodał z goryczą. — Wiedziała przecież jak ją czule kochałem.
— Jeżeli to wszystko jest prawdą, to ten młody człowiek nie musiał mieszkać stale w Paryżu, tylko przybył doń tymczasowo, gdy poznał na balu pannę Gabryelę?
— I ja tak sądzę...
— Czy powiedział pani kim jest, i z jakich pochodzi okolic? Także czem się zajmował i zajmuje?
— Pytałam go o to wszystko, zbył mię jednak, ni tem, ni owem.
— I to mnie nie dziwi bynajmniej. Jegomość ów musi należeć do tej kategorji ludzi podejrzanych, którzy nie pragną wcale, aby wglądano z bliska w ich życie i stosunki.
— Być może... W każdym razie nie wyglądał na kogoś podobnego. Na pozór przedstawia się bardzo dystyngowanie, i musi mieć świetne w świecie stanowisko.
Morlot potrząsł głową:
— Tak nas często uwodzą pozory — bąknął. — Co jednak nie podpada wątpliwości, i co przedstawia mi się całkiem jasno, to fakt niezbity, że bądź co bądź, nie zapomniał gdzie miał nadzieję odszukać swoją ukochaną... Wszak był u pani przed miesiącem? Może bawi dotąd w Paryżu?
— Wątpię. Musiał odjechać niebawem. Powiedział mi przecież z naciskiem, że odwiedził Paryż w tym celu jedynie, aby odszukać pannę Gabryelę.
Ponieważ nie miał więcej o co pytać kupcową, a ona wypowiedziała wszystko, o czem wiedziała, pożegnał ją Morlot i odszedł.
Było jednak nad czem się zastanowić. Rozmyślał też Morlot głęboko nad każdym szczegółem udzielonym mu przez kupcową... Te myśli powiększyły tylko jego niezadowolenie i humor najgorszy.
— Z tem wszystkiem — pomyślał — nie postąpiłem ani krokiem naprzód. Pomimo, że badam, szukam i patrzę na wszystkie strony — ciemno w około, choć oko wykol! Czyż jestem na to skazany, żeby rozbijać głowę o mur, a zawsze napróżno? Oto znowu włazi mi w drogę, ten jakiś młokos, nie zostawiając śladu po sobie. Zamiast rozjaśnić sprawę, jeszcze ją zaciemnił. Sądziłem, że może on nie był obcym wykradzeniu chłopca... pomysł był niedorzeczny w najwyższym stopniu!... Bądź jak bądź... ten cały Oktaw Longuet (dałbym szyję, że i to nazwisko kłamliwe...) nie wzbudza we mnie ani cienia ufności. Jeżeli nie ma się żadnego grzechu na sumieniu, nie ukrywa się swojego adresu; mówiąc wyraźnie kim się jest!.... Zresztą... co mi tam po nim! Ani mi się nie śni gonić za nim... Może... kiedyś... później... zobaczymy... Obecnie, mam o wiele ważniejsze rzeczy na głowie. Kogo mi potrzeba, wydobędę ją choćby z pod ziemi, tę ową tajemniczą damulkę... Józefę Felicję Trélat, która dziecko wykradła z domu w Asnières!
Gdyby nawet nie znalazł nikogo Morlot ze sprawców zbrodni w Asnières, chciał przynajmniej wypełnić wszystko sumiennie, aby nie mieć sobie później nic do wyrzucenia.
— Aby dopełnić skrupulatnie powierzoną mu misję, postanowił udać się do Orleanu i przekonać się naocznie, co się dzieje z ojcem Gabryeli.
— Któż wie — pomyślał — czy nie schwycę tam wątku wyświecającego całą sprawę? Szukałem go może błędnie w Paryżu? Zaczynam wierzyć w traf najmniej spodziewany i oczekiwany.
W kilka dni później wyjechał do Orleanu. Nie znał miasta zupełnie, będąc w niem raz pierwszy w życiu. Ani pomyślał o zwiedzeniu miasta. Zaledwie rzucił okiem w przelocie, na piękny pomnik Joanny d’Arc na koniu.
Oto czego się dowiedział Morlot w Orleanie: Pan Liénard zmarł nagle prawie, przed pięciu miesiącami. Wdowa po nim niczem nienasycona, pomimo, że i tak zabrała lwią część majątku ruchomego, wszelkie klejnoty i srebro, po matce Gabryeli zaraz po ślubie, była na tyle bezczelną zażądać całego spadku po zmarłym, niby to na mocy testamentu.... nie podpisanego. Wdał się w to sąd. Udowodniono nieobecność jedynej córki zmarłego; poczem komisarz sądowy wszystko zapieczętował. Sprzedano następnie co było w domu ruchomości, i cały interes.
Poczem zmuszono niegodziwą kobietę złożyć w depozycie u notarjusza pięćdziesiąt tysięcy franków, jako część majątku należącą z prawa do córki po ojcu.
Tak więc rzeczy stały. Odkąd Gabryela opuściła Orlean, zaginął słych o niej. Przypuszczano jedynie, że przebywa w Paryżu.
Obchodził go nadto los Gabryeli, aby nie miał zbierać skrzętnie Morlot tych wszystkich szczegółów. Były one bowiem bardzo doniosłe i poważne. Chociaż nie dowiedział się niczego o sprawie w Asnières, bardzo sobie winszował Morlot, że wpadł na szczęśliwy pomysł podróży do Orleanu. Gabryela nie musiała wiedzieć dotąd o śmierci ojca i o drobnym wprawdzie spadku, który jednak przy jej skromnych wymaganiach, mógł jej zapewnić przyszłość bez troski o chleb codzienny.
— Powiem jej to, skoro odszukam pomyślał uradowany.
Tym razem oddawał on Gabryeli przysługę osobistą. Był więc tem uszczęśliwiony. Nakoniec po tylu przykrych zawodach, napotkał na swoją; ciernistej drodze, bodaj cień pociechy.
Nie chciał opuścić Orleanu, nie odwiedziwszy notarjusza, u którego złożono w depozycie spadek Gabryeli. Prawny zastępca spadkobierczyni, przyjął tem chętniej i z większą uprzejmością, ajenta policyjnego, gdy usłyszał z ust Morlota, że przyszłe mu niebawem adres panny Liénard. Ajent umiał milczeć. Dyskrecja jest jedną z powinności w ego zawodzie. Pomimo gradu pytań ze strony ciekawego notarjusza, ani pary z ust nie wypuścił, ani wspomniał o nieszczęściach młodej kobiety. Wieczorem wrócił do Paryża.
Złożył nazajutrz raport dokładny w prefekturze policji. Spędził część nocy na spisywaniu tegoż. Raport upokarzał go w wysokim stopniu, musiał bowiem wyznać w nim szczerze, że mu się w niczem nie powiodło. Jedyną pociechę miał w tem, że inni koledzy najsprytniejsi, wiedzieli tyle właśnie co i on, to jest: nic! Po tem, co usłyszał w prefekturze, zrozumiał, że sprawa w Asnières pójdzie znowu do kosza... na czas dłuższy, a może i na zawsze.
— Tem lepiej! — pomyślał Morlot, wychodząc z prefektury policji. — Ja jej nie porzucę. Będę odtąd pracował na własną rękę, i dla mego własnego zadowolenia. Sam będę zmierzał do celu upragnionego. Muszę przeniknąć tajemnicę zbrodni, popełnionej z iście szatańską zręcznością i przewrotnością — prędzej czy później. — Tymczasem zacznę od dziś szukać jak szpilki panny Gabryeli. — Uważałbym się za ostatniego niedołęgę, gdybym nie umiał jej znaleźć najdalej do trzech dni.
Po złożeniu swego kufra w winiarni, o czem wspomnieliśmy wyżej... udała się Gabryela na zwiady, aby znaleść jak najprędzej stosowne pomieszkanie. Przeszła około kilka hoteli, nie ośmieliwszy się wejść do środka. Odczuwała rodzaj trwogi, która ją od nich odtrącała. Szła coraz dalej i dalej patrząc bacznie na lewo i na prawo, czy nie zobaczy kartki wywieszonej, z czemś stosownem dla niej. Zmęczyła się w końcu, przeszedłszy przez kilka ulic, przecinających ulicę Clichy. Czas ulatywał szybko, jak zwykle.
— Muszę jednak ulokować sio, gdzieś przed nocą — pomyślała — i zabrać moje rzeczy z winiarni.
W tej chwili znajdowała się na ulicy Kwiatowej, Nagle zatrzymał się jej wzrok na kartce: „Ładny pokoik-umeblowany do wynajęcia“.
Spojrzała badawczo na front domu, wcale okazały. Poznała od razu, że to dom prywatny.
— Tak — szepnęła — tu zamieszkałabym bardzo chętnie.
Tym razem nie wahała się ani chwili. Weszła do domu pytając odźwiernę:
— Przychodzę w chęci najęła pokoiku, który ma się znajdywać w tym domu.
Odźwierna spojrzała na nią ostro, mierząc od głowy aż do stóp. Egzamin musiał jednak wypaść na korzyść biednej Gabryeli; poznała i przeczuła w niej istotę, prawdopodobnie bardzo nieszczęśliwą, ale nie należącą do rzędu kobiet upadłych, których nie umieszcza się wcale w domu uczciwym i przyzwoitym.
— Czy wynajmujesz pani pokój dla siebie? — spytała.
— Tylko dla siebie...
— Będziesz pani w nim mieszkała sama jedna?
— Tak pani...
— Takaś jeszcze pani młoda, a tak strasznie blada!....
— Czyś chorowała?
— Bardzo ciężko. Wyleczono mnie jednak, i teraz jestem zdrową zupełnie.
— To dobrze. Czem się pani zajmujesz?
— Pracuję jako szmuklerka.
— Zkądże masz pani robotę?
— Jeszcze nie miałam czasu obejrzeć się za nią. Jestem pracowitą i sumienną robotnicą. Nie zabranie mi więc zajęcia. O to możesz pani być spokojną. Posiadam zresztą małą sumkę, która pozwoli mi przeczekać dni kilka, zanim znajdę stosowne zatrudnienie.
— Podobałaś mi się pani na pierwszy rzut oka — przemówiła serdecznie odźwierna. Wyglądasz na osobę nieszczęśliwą, uciśnioną, ale bardzo uczciwą. Pokoik do mnie należy, i ja go wynajmuję, Jeżeli tylko znajdziesz go stosownym dla siebie, przyjmę panią najchętniej na lokatorkę.
— Ile żądasz pani za niego miesięcznie?
— Nie drogo. — Dwadzieścia pięć franków na miesiąc.
— Czy raczysz mi go pani pokazać?
— No, spodziewam się. Nikt przecie nie najmuje pomieszkania, nie oglądnąwszy, czy mu będzie do gustu.
Udały się na piętro trzecie i ostatnie. Weszła Gabryela do malutkiego wprawdzie pokoiku, ale czyściuteńkiego, z ładnem obiciem, w bukiety róż, na tle niebieskiem umeblowanym dostatecznie, a szczególniej doskonale oświetlonym.
Zadowolił ją pod każdym względem. Otworzyła okno. Wychodziło ono na ogrody i sady.
— To tylko bieda, że nie zobaczysz pani ztąd niczego — wtrąciła odźwierna.
— Oh! o to nie idzie mi wcale — odpowiedziała Gabryela.
Na jej bladych ustach pojawił się uśmiech słodki a żałosny.
— Będę miała przed oczami kwiaty, drzewa, i zieloną murawę. Czegóż mogę pragnąć więcej — dodała.
— To prawda. Na kwiatach, nie zbraknie tu pani. Nie darmo nazywają naszą ulicę „kwiatową!“ Przypadł pani zatem do gustu mój pokoik?
— Najzupełniej.
— Możesz więc pani zamieszkać w nim, kiedy zechcesz.
— Biorę go natychmiast. Oto dwadzieścia pięć franków, za pierwszy miesiąc.
— A pani rzeczy.
— Zostawiłam kufer w winiarni na rogu ulicy Clichy. Poszukam kogo, aby mi go przyniósł.
— Nie trudź się pani daremnie. Za chwilę powróci „Mój człowiek“ do domu. Wyprawię go z panią po rzeczy. Chodź pani tymczasem do mnie.
W godzinę później, miała już swój kufer Gabryela, po który poszła z mężem odźwiernej i roztasowała się na dobre w nowem, malutkiem, ale schludnem i milutkiem mieszkanku. Tego wieczora, musiała zjeść objad z odźwiernymi na usilne nalegania obojga małżonków. Byli rzeczywiście bardzo poczciwymi ludźmi.
Jutro zaraz nakreśliła sobie plan Gabryela, w jaki sposób ma dzień podzielić.
Jeżeli jak przypuszczam — myślała — nędznica, która ukradła mi dziecko, mieszka w tej części Paryża; muszę spotkać ją kiedykolwiek. Na to jednak nie powinnam siedzieć wiecznie zamkniętą między mojemi czterema ścianami. Muszę pracować, aby żyć, to niewątpliwe, jeżeli nie pragnę jeszcze umierać. Tylko poświęcę kilka pierwszych dni na szukanie niegodziwej kobiety, starając się jednocześnie o robotę. Nawet i później będę wstawała do dnia, a potem poświęcę trzy.... cztery godzin codziennie, mojemu głównemu celowi. Odszukać moje dziecię! Wszak po to żyję jedynie! Po cóżby mnie Bóg trzymał na tej ziemi, gdybym nie miała tego celu przed sobą? W sercu Jezusowem złożyłam całą moją nadzieję. Ono mnie nie opuści, doda siły, odwagi i zachowa zdrowie, niezbędne do spełnienia moich zamiarów.
Nazajutrz wyszła z domu o ósmej. Błądziła dzień cały po ulicach: Batignolles, Montmartrais i Férnes. Wróciła dopiero o ósmej w nocy. Zaledwie trzymała się na nogach, była cała jak połamana.
— To przejdzie — pocieszała się biedaczka. — Muszę przywyknąć do podobnych nużących wycieczek. — I rzeczy wiście z dnia na dzień mniej odczuwała utrudzenie fizyczne, a jej stopy przyzwyczajały się do twardego i rozpalonego w lecie, bruku paryskiego. Dnia dziesiątego wróciwszy późno wieczór, oświadczyła odźwiernej:
— Dziś nie chodziłam długo. Wyczytałam na kartce, wystawionej w oknie, że poszukują wprawnej szwaczki w magazynie bielizny, na ulicy „Dame“. Udałam się tam natychmiast. Dyrektorka zakładu, zasadziła mnie do stołu z innemi robotnicami, i pracowałam od pierwszej po południu, do siódmej wieczór. Pochwaliła moje szycie, i obiecała przysłać jutro zaraz robotę do domu. Nie wyjdę zatem jutro zrana, czekając na posyłkę.
Zgłoszono się istotnie nazajutrz rano do odźwiernej, z tobołkiem bielizny pokrajanej, wypytując szczegółowo, co to za jedna, i czy można jej zaufać?... Poczciwa kobieta nie mogła się dość nachwalić, ręcząc za nią, jakby za siebie.
Nazajutrz więc zabrała się Gabryela gorliwie do roboty, pod przybranem nazwiskiem „Pani Ludwiki“. Tak się bowiem zapisała u swoich odźwiernych, na karcie meldunkowej.
Morlot rozbijał się tymczasem, szukając jej po wszystkich hotelach na Batignolles.
Miał ją znaleść do trzech dni, tymczasem upływał drugi tydzień na zupełnie daremnych poszukiwaniach. Przetrząsał skrupulatnie zaułki najciaśniejsze.... Nic.... i zawsze nic! Ogarniała go trwoga nieokreślona i wielki niepokój. Czyż będzie zmuszony rozesłać na zwiady innych jeszcze ajentów policyjnych?
Szedł zadumany ponuro, w górę ulicy Clichy, gdy otarła się prawie o niego, kobieta młoda, piękna, ale uderzająco blada. Przypomniał sobie natychmiast pewne uwagi woźnicy, który wywoził Gabryelę z Salpêtrière, co do dziwnej bladości, jego pasażerki. Przechodziła rzeczywiście ta, której szukał nadaremnie od tak długiego czasu. Widział ją wprawdzie raz w Asnières, bielszą od śniegu i leżącą jak martwą na podłodze, a później na łóżku, nie mógł jednak jej poznać.
— A gdyby to była ona? — pomyślał. — Ba! — dodał w duchu. — Nic łatwiejszego... Pójdę za nią i dowiem się kim jest.
Przyspieszył kroku, goniąc za bladą kobietą, gdy wtem znikła mu z oczu, w bramie domu na ulicy Kwiatowej.
— Ona, czy nie ona.... pójdę i spytam! — rzekł rezo Wszedł zatem do sieni, i zapukał do loży odźwiernej.
— Byłbym pani nieskończenie obowiązanym — przemówił z całą uprzejmością, znalazłszy się naprzeciw odźwiernej — gdybyś mi raczyła powiedzieć, kim jest ta młoda osoba, która weszła przed chwilą do tego domu?
Zapytana zdawała się mocno zdziwioną, i zmierzyła go spojrzeniem podejrzliwem.
— Moja lokatorka? — bąknęła sucho i niechętnie.
— Czy dawno tu mieszka?
— Słuchajno pan!... Ciekawość to pierwszy stopień do piekła... Co pana może obchodzić moja lokatorka?... Zresztą... nie chcę i nie potrzebuję zdawać rachunków przed panem, kogo mam w domu u siebie!
Morlot odrzucił ze swojej strony z czołem chmurnem:
— Niepotrzebnie przemawiasz pani do mnie tak gniewnym tonem. Sądzę, żem nie obraził pani niczem. Poprosiłem najgrzeczniej o pewne objaśnienie, i zdaje mi się, że wymagała nawzajem prosta grzeczność, abyś mi pani odpowiedziała jak się należy.
— Być może, ale ja pana nie znam zupełnie... Kim jesteś?...
— Oh! bądź pani spokojną. Nie jestem żadnym złoczyńcą...
— Tego nie utrzymuję... Tyle jest jednak złych ludzi na świecie...
— Spróbuję uspokoić panią, o ile mi się uda... Szukam od dwóch tygodni po całym Batignolles, tej młodej osoby.... lub może innej?... Mam jej udzielić nader ważnych wiadomości o mająteczku, który spadł na nią po ojcu. Pojmujesz teraz pani, dla czego tak mnie ona żywo obchodzi? Zdawało mi się, żem ją poznał w pani lokatorce, i dlatego przyszedłem prosić o bliższe szczegóły.
— To zmienia postać rzeczy. Jakże nazywa się młoda osoba, której pan poszukujesz?
— Gabryela Liénard.
— Omyliłeś się pan. Nasza lokatorka nazywa się pani Ludwika.
— I nic więcej?
— Widocznie tak się nazywa, skoro zapisała się w ten sposób w książce meldunkowej.
— Możem się i omylił — bąknął Morlot mocno zafrasowany. — Przepraszam żem zabrał pani tyle czasu nadaremnie.
Nawrócił jednak od drzwi, stanąwszy już na progu. A nuż Gabryela zmieniła umyślnie nazwisko?
— Młoda osoba, którą ja się zajmuję — przemówił na nowo — opuściła zakład w Salpêtrière również przed dwudziestu czterema dniami.
— Oho! — odźwierna wytrzeszczyła nań oczy zdziwione.
— Ponieważ odzyskała zdrowie po bardzo długiej chorobie, pozostała jej bladość trupia niemal.... Mogłem jednak omylić się z łatwością.... Ten dom nie jest hotelem, ani nie wynajmuje pojedynczo umeblowanych pokoików. Ta zaś młoda osoba, nie mogła nająć, tylko pokój z meblami.
— Wszystko co mi pan mówisz, brzmi tak dziwnie — potrząsła głową odźwierna.
— Dlaczego? — Ponieważ to ja właśnie odnajęłam ten pokoik z calem urządzeniem. Dziś zaś upływa dzień dwudziesty czwarty, kiedy sprowadziła się do nas ta młoda osoba.
— To ona, to Gabryela! — wykrzyknął Morlot uradowany. — Dopiąłem nareszcie jednego przynajmniej!...
— Czemuż zapisała się u nas pod zmyślonem nazwiskiem?...
— Tem nie potrzebujesz się pani kłopotać — odrzekł Morlot. — Musiała mieć po temu ważne powody.
Była godzina piąta po południu. Gabryela szyła pilnie siedząc w oknie otwartem. Dzień kończył się pogodnie, jak to ranek prześliczny zapowiedział. Na nieba lazurze nie było ani jednej chmurki. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, a jego promienie wpadały ukośnie przez okno do pokoju. Balsamiczna woń kwiatów napełniała go. Gabryela wyciągając machinalnie igłę z nitką, dumała głęboko, z głową opuszczoną na piersi. Niestety! myśli jej były smutne, jak zawsze... przypominała sobie matkę, utraconą zawcześnie; kochanka, który zdradził ją i opuścił... syna wykradzionego jej podstępnie i najnikczemniej w świecie, nadużycia haniebnego jej zaufania.
Zapukano naraz do drzwi delikatnie. Podniosła głowę. Myśląc, że przychodzi w wolnej chwili odźwierna do niej w odwiedziny, poszła otworzyć. Ujrzała przed sobą zupełnie jej nieznanego mężczyznę. Krzyknęła ze zdziwienia, cofając się przed nim w głąb pokoju. Nieznajomy nie ruszał się od progu, jakby nie śmiał wejść do środka.
— Omyliłeś się pan zapewne — szepnęła po chwili Gabryela.
— Nie omyliłem się... ciebie szukałem, i znajduję nareszcie, panno Gabryelo.
— Ależ to niemożebne! — wlepiła w niego wzrok przerażony.
Wszedł w końcu.
— Boże wielki! czego pan chcesz odemnie? — cofała się dalej przed nim, jak przed widmem złowrogiem.
— Wszak panią nazywają tu teraz Ludwiką? — spytał, zamykając drzwi za sobą.
— Mnie! — wybełkotała trzęsąc się jak w febrze.
— Błagam, nie przestraszaj mnie pan tak bardzo!
— Ależ to ja cię proszę panno Gabryelo, chciej się uspokoić....
— Po cóż przyszedłeś pan do mnie?
— Wnet powiem to pani....
— Nie znam pana wcale, kim jesteś?
— Dowiesz się pani i o tem. Utrzymujesz, że mnie nie znasz. Zapewne, trudno żebyś mogła mnie sobie przypomnieć, i poznać.... Widziałaś mnie już raz, ale w jakiej strasznej chwili, w twojem życiu!... Choć pani mnie nie poznajesz, za to ja cię znam doskonale.
— Pan! — wykrzyknęła.
— Tylko nie trząś się tak pani! Czy wyglądam na złoczyńcę?...
— Nie... tylko że....
— Jeszcze nie czujesz się pani spokojną? Przypatrz-że mi się z uwagą, a przekonasz się, żem człowiek uczciwy, dla ciebie zaś pełen dobrych chęci. Czyż żaden głos nie szepcze pani do uszka. — „To twój prawdziwy przyjaciel“. — Tak panno Gabryelo — mówił dalej ze wzruszeniem, nad którem nie był w stanie zapanować jestem oddanym ci z duszą i z ciałem; może jedynym dziś twoim opiekunem i szczerym doradcą, jakiego posiadasz na całym świecie!... Wszak wierzysz w to? O! powiedz że mi ufasz!...
— Pragnę w to uwierzyć... ale...
— Rozumiem. Jeszczem panią nie dość o tem przekonał. Dowiodę ci najprzód. że cię znam na wylot. Zapisałaś się w tym domu, jako pani Ludwika, ale nazywasz się właściwie Gabryela Liénard, urodzona w Orleanie.
Osłupiała, patrząc na niego okiem jakby obłąkanem. Upadla następnie na krzesło, z głuchym jękiem.
— Panno Gabryelo! — mówił dalej tonem najczulszym i pełnym uszanowania — czyż nie przekonałem cię dotąd, jako pragnę tylko twojego dobra? Skoro szukałem cię wszędzie, gdyś opuściła zakład w Salpêtrière; jeżeli jestem w tej chwili przy tobie, to pewnie tylko w chęci najszczerszej, w tym celu jedynym, aby ci służyć jak najgorliwiej. Mam ci bardzo wiele do powiedzenia. Czekam z tem atoli, aż się cokolwiek uspokoisz. Zaręczam pani, że nie potrzebujesz obawiać się niczego złego odemnie. Jestem twoim serdecznym przyjacielem, który pragnie ci być użytecznym na każdym kroku. Wiem, żeś bardzo nieszczęśliwa. Nie potrzebujesz się taić z niczem przedemną. wiem bowiem o wszystkim od sędziego śledczego.... Chyba, gdybyś przypomniała sobie jakiś szczegół, nie opowiedziany sędziemu.
Opanowała nareszcie Gabryela okropne rozdrażnienie, uspokojona tonem serdecznym i pełnym szacunku nieznajomego:
— Zaczynam wierzyć — przemówiła głosem jeszcze trochę drżącym — żeś pan przyszedł do mnie powodowany jedynie dobremi chęciami. Kiedy powtórzono panu moje zeznanie, złożone sędziemu śledczemu, nie mam chwilowo nic więcej do powiedzenia. Pytano mnie, odpowiadałam więc szczerą prawdę. Przysyła pana zapewne sędzia śledczy? On bowiem wie tylko, że mieszkam tu pod nazwiskiem pani Ludwiki.
— Nikt mnie nie posiał do ciebie panno Gabryelo; przychodzę z własnej woli. Nie przyszło mi do głowy, żeś musiała złożyć w sądzie twój nowy adres. Szukam cię z największym mozołem od dwóch tygodni po całej tej części Paryża.
— Po co? Cóż mi pan masz do oznajmienia?
— Powiedziałem już pani... Bardzo wiele i rzeczy nader ważnych.
— Moje dziecię! Odszukano mego syna! — krzyknęła, zrywając się na równe nogi.
Posmutniała twarz Morlot’a.
— Niestety! — szepnął — nie było mi danem przynieść pani tak radosnej wiadomości.
Westchnęła ciężko, opuszczając na nowo głowę na piersi.
— Panno Gabryelo — zawołał Morlot energicznie — szukam zbrodniarzów... jest ich bowiem kilku... o tem jestem silnie przekonany... Wydobędę ich choćby z pod ziemi. Przysiągłem uroczyście i dokonam przysięgi. Zostaną ukarani....
nawet bardzo surowo, zobaczysz pani!
— Ah! — krzyknęła Gabryela głosem serce rozdzierającym. — Nie chcę kary dla zbrodniarzów, tylko żeby oddane mi syna! dziecko moje!...
— Odszukamy je... nie tracę nadziei, że odszukamy!
Potrząsła smętnie głową:
— I ja żyję tylko tą nadzieją — szepnęła głosem zdławionym.
— Gdyby nie ona, byłabym już w grobie od dawna.
Morlot, stojący dotąd, usiadł naprzeciw Gabryeli:
— Muszę najprzód powiedzieć pani kim jestem, w jaki sposób, przy jakiej sposobności poznałem panią. Racz pamiętać pomimo wszystkiego, żem twoim najszczerszym przyjacielem. Nie radbym wzbudzić w pani nieufności, a tem mniej być przyczyną pomimowolną jej przerażenia.
— Bądź pan o to zupełnie spokojny — odpowiedziała Gabryela. — Możesz mi teraz zwierzyć się z czem chcesz; będę w ciebie święcie wierzyła.
— Otóż nazywam się Morlot, panno Gabryelo... i jestem ajentem policyjnym.
Drgnęła pomimo całego panowania nad sobą.
— Tak panno Gabryelo — mówił dalej niezmięszany tym objawem — jestem ajentem bezpieczeństwa publicznego. W tak olbrzymiem mieście, jak Paryż, muszą być i tacy jak ja ludzie. Któżby chwytał i wynajdywał złodziejów, podpalaczów i innych łotrów? I tak, jakże wielu z nich wymyka się z pod rąk karzącej sprawiedliwości.... Wiem, że istnieją w świecie pewne przesądy przeciw nam. Odtrąca nas nieledwie społeczeństwo, jak parjasów. Boją się nas, posądzają nas Bóg wie o jakie niegodziwości, okazując nam wzgardę nawet... dość często. Nie mają w tem słuszności. Jesteśmy pożyteczni, i oddajemy bądź co bądź ogromne przysługi społeczeństwu. Nie powiem, żeby nie było pomiędzy nami podłych i nikczemnych, ale bywają prawdziwie dobrzy i szlachetni. Czyż wszędzie tak się nie dzieje? We wszystkich klasach i sferach towarzyskich, od najniższych do najwyższych? Wszak w każdem stadzie, znajdą się i owce parszywe. Wielu z nas jednakże składa liczne dowody odwagi nieustraszonej, energji, wytrwałości, spełniając sumiennie włożone na nich obowiązki. Służymy sprawiedliwości. Jesteśmy jej oczami, ramionami i nogami. Posiadamy serce i charakter, jak i inni ludzie. Umiemy poświęcać się za drugich, i zyskiwać ich miłość nawzajem. Dowiodłem ci i ja tego wszystkiego panno Gabryelo, szukałem ciebie bowiem jedynie z poświęcenia, aby dopomódz ci w niejednem.
Podała mu rękę:
— Jesteś pan dobrym i szlachetnym — przemówiła głosem mocno wzruszonym. — Teraz wierzę naprawdę, żeś moim najlepszym przyjacielem.
Oczy Morlota zajaśniały radością.
— Te słowa, czynią mnie niewypowiedzianie szczęśliwym panno Gabryelo — ścisnął nawzajem z całem uszanowaniem podaną mu dłoń.
— Tak — zaczął mówić na nowo. — Jestem twoim przyjacielem i potrafię to udowodnić. Licz pani w każdej chwili na moje bezgraniczne poświęcenie. Wiesz teraz, że nie jesteś samą i opuszczoną w Paryżu, że jest ktoś przy twoim boku czuwający troskliwie nad twojem bezpieczeństwem. Zapewne, jestem tylko biednym, nic nie znaczącym w świecie policjantem; potrafię jednak według okoliczności, obronić się przed każdem niebezpieczeństwem. Błagam jedynie o twoje bezwarunkowe zaufanie.
Nie wątpiła dłużej Gabryela w szczerość słów jego. Daremnie jednak szukała przyczyny tak wielkiej ofiarności Morlota dla niej. Jakby odgadł jej myśl tajemną — mówił Morlot dalej:
— Dziwisz się może pani skąd człowiek zupełnie tobie nieznany, taki jak ja biedaczysko, był na tyle śmiałym wmięszać się samowładnie w twoją sprawę, i prosić nawet, żebyś raczyła obdarzyć go nawzajem bodaj odrobiną przyjaźni? Rzecz to nader prosta i zrozumiała: Zobaczyłem pierwszy i zmierzyłem ogrom twojego nieszczęścia. Powziąłem też natychmiast dla ciebie litość bezgraniczną. Z tego współczucia, które wzbudziła we mnie twoja niedola, wypłynęło niezłomne postanowienie, poświęcić się dla ciebie, wspierać i pocieszać w przyszłości... Nie mogę sobie wytłumaczyć inaczej, dlaczego zająłem się tobą i twoją sprawą z taką gorliwością.... Czułem, że potrzebujesz gwałtownie pomocy i podpory. Chciałem więc zostać tem dla ciebie. Strzeliło mi wtedy do głowy: — „Ja sam poświęcę się dla niej; oddam się cały, na jej usługi.“ — Powiedziałem to sobie tam w Asnières, w owym dniu, kiedyś spostrzegła, biedna matko, że ci dziecię ukradziono!
— Jakto! — zawołała Gabryela. — I pan więc byłeś w Asnières, w tym dniu dla mnie najfatalniejszym?
— Byłem zawezwany przez komisarza policji, któremu dano znać o niesłychanej zbrodni, dokonanej na pani. Zastaliśmy cię omdlałą, wszedłszy do pokoiku, w którym mieszkałaś. Ocucono cię później, wpadłaś atoli w silną gorączkę; straciłaś przytomność, majaczyłaś, i komisarz nie mógł wydobyć z ciebie wtedy żadnego zeznania. Był to początek ciężkiej choroby mózgowej i obłędu chwilowego, z którego wyleczono cię w Salpêtrière.
— Ileż wspomnień bolesnych! — westchnęła Gabryela.
— Taką więc zobaczyłem panią po raz pierwszy leżącą na podłodze, a później na łóżku; bez kropli krwi w twarzy, jaką jesteś zresztą i teraz, bez ruchu, jakby martwą zupełnie. Przy łóżku stała próżna kolebka, i kilka kobiet lamentowało przy niej, złorzecząc na czem świat stoi, niegodziwym rabusiom. Stoi mi zawsze przed oczami, ten widok opłakany, i nie zapomnę owej chwili do końca mego życia! Ah! gdyby kto wtedy nie był się rozrzewnił, płacząc wraz z tobą, panno Gabryelo, musiałby był chyba mieć kamień w piersi zamiast serca!... Ja to pierwszy zacząłem szukać złoczyńców, którzy ukradli ci syna.
— I dotąd nie znalazłeś pan nikogo? nie natrafiłeś na najlżejszy bodaj ślad po nich? — rzekła głosem stłumionym.
— Zatarli za sobą ślad wszelki po mistrzowsku! A jednak szukałem z całą gorliwością.
— Boże wielki! dla czego zabrali mi syna ci niegodziwcy? Co zrobili z mojem biednem niemowlątkiem?
— Cierpliwości pani! Dowiemy się o tem prędzej, czy później.
— Oby nadszedł dzień ton jak najprędzej!
— Zbrodniarze wpadną w końcu w ręce sprawiedliwości, wierz mi pani. Nieraz, po długiem a bezowocnem szukaniu, natrafia się na nich w chwili, kiedy wcale się nie spodziewamy czegoś podobnego. Nie opowiem pani szczegółowo, ile czyniłem już dotąd zabiegów, aby odkryć winowajców i wydrzeć im z rąk twego syna, bo by nam to zabrało zbyt wiele czasu. Mam zresztą donieść ci o czemś ważniejszem.
— Oh! panie Morlot, po za mojem dzieckiem, nic mnie już nie może zająć niestety!
— A ja sądzę, że to, z czem przyszedłem, nie może być dla pani obojętnem.
— Nie uwierzysz pan — potrząsła smętnie głową — w jak ciasnem kółku, obraca się obecnie moje całe życie!
— Muszę jednak donieść o tem pani. Jest to koniecznem... niezbędnem... Jeżelibyś się czuła jednakże zbyt utrudzoną, możemy odłożyć na później naszą rozmowę.
— Nie, nie, panie Morlot... kończ tylko.
— Pani raczysz mnie więc wysłuchać?
— Z całą uwagą...
Po chwilowym namyśle, przemówił Morlot:
— Opowiem naprzód, czego się dowiedziałem w magazynie, gdzieś umieściła się niegdyś panno Gabryelo.
Przysunęła się bliżej do mówiącego wraz z krzesłem, na którem siedziała; nie potrafił jednak Morlot wzniecić ciekawości w Gabryeli.
— Gdy śledzimy za złoczyńcami, po spełnieniu jakiejkolwiek zbrodni — zaczął Morlot — szukamy najpierw źródeł, z których moglibyśmy zaczerpnąć czegoś nowego. Niech to pani wytłumaczy dla czego pragnąłem zasięgnąć wiadomości i pewnych objaśnień, w owym magazynie, gdzieś była zrazu panną sklepową.
— Jakto? — spojrzała nań Gabryela ze zdziwieniem — pomyślałeś pan i o tem?
— Naturalnie. I te szczegóły, które mogłem tam pozbierać, nie były wcale do pogardzenia. Gdy mamy przed sobą tajemnicę nieprzeniknioną, zastanawiamy się pomimowolnie, badamy, szukamy, przypuszczając rzeczy niestworzone. Do każdego czynu coś nas skłania i popycha niejako. Trzeba więc znaleźć ten powód do popełnienia zbrodni. Strzeliło mi zrazu do głowy, czy ów panicz Oktaw Longuet, nie miał w tem interesu, aby dziecko uprzątnąć czemprędzej; i czy on nie był w tej sprawie głównym winowajcą? Przekonałem się jednak, że były mylnemi moje przypuszczenia...
— Ejże!...
— Ow pan Longuet... (jeżeli nie przybrał nazwiska fałszywego?)... nie wiedział o pani opłakanem położeniu, w chwili, gdy opuścił Paryż tak nagle, że wyglądało to prawie na ucieczkę. Bądź jak bądź, oszukał on panią najhaniebniej.
— Tak, postąpił ze mną nikczemnie — szepnęła Gabryela.
— A pomimo tego, był on do pani szczerze przywiązanym...
— Niestety! Zgubiła mnie właśnie wiara w jego szczerą miłość. Potrafił wyzyskać podle moją słabość wobec niego. Nie uniewinniam siebie. Zgrzeszyłam. Powinnam była zastanowić się zawczasu nad fatalnemi następstwami mojej karygodnej uległości; spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu i uciec przed niem. W każdym razie on mnie zgubił, nadużywając mojej młodości i niedoświadczenia; jemu zawdzięczam całą moją niedolę. Przebaczyłam mu jednak wszystko.... od dawna....
— Posłuchaj mnie panno Gabryelo. Jeżeli mam wierzyć temu, co mi o nim opowiedziano, nie jest on tyle winnym, ile by można przypuszczać.
— Oh! Zapewne... jam tu więcej zawiniła, i przyznaję to z góry...
— Nie opuścił on pani dobrowolnie.
— Nie wiem zupełnie dla czego wyjechał tak spiesznie z Paryża — westchnęła Gabryela.
— Nie miał nawet na tyle czasu, aby panią o tem uwiadomić.
— Chcę wierzyć, że był do tego zmuszony fatalnym zbiegiem okoliczności — odrzuciła lodowato.
— Czy kochasz pani dotąd tego człowieka?...
— Dla czego zadajesz mi pan to pytanie?
— Potrzebuję wiedzieć o tem...
— Dowiedz-że się panie Morlot, że wygasła w mojem sercu wszelka miłość dla mego uwodziciela. Pamiętam jedynie o krzywdzie ciężkiej, którą mi wyrządził. Serce moje zamarło dla niego. Nie ma w niem innego uczucia, prócz bezgranicznej miłości dla mego syna.
— W takim razie mogę mówić bez ogródek. Pan Longuet był w Paryżu przed dwoma miesiącami.
Gabryela pozostała zimną i niewzruszoną.
— Sądził, że znajdzie panią w tym samym magazynie, gdzie cię zostawił. Udał się więc tam najpierw. Powiedziano mu wszystko, o czem się mogli dowiedzieć: Żeś opuściła sama miejsce zajmowane dotąd, aby nie narażać się na zniewagę i nie czekać, aż ci je wypowiedzą twoi chlebodawcy. Dodali i ten szczegół, żeś ukryła zrazu twoją hańbę na ulicy Clichy; zniknęłaś jednak i ztamtąd przed fatalnym terminem.... Odtąd zaś zaginęła wieść o tobie.... Młody człowiek miał być tem wszystkiem zrozpaczony. Ponieważ właścicielka magazynu wyrzucała mu surowo jego niecne z panią postępowanie; przyznał się do winy z całą skruchą, dodając, że boli go niewypowiedzianie niemożność naprawiania złego, które ci wyrządził.
— Żal nastąpił za późno! — szepnęła Gabryela.
— Koniec końców zaręczał, że panią kocha dotąd całem sercem, że nie chciał cię wcale opuścić, i że krzywda tobie wyrządzona, pozostanie wiecznym wyrzutem w jego sumieniu.
— I teraz więc nie mieszka on stale w Paryżu? — spytała Gabryela.
— Nie. Oświadczył z góry, że przybył li dla ciebie do Paryża; a skoro zaginął wszelki ślad po tobie, odjeżdża natychmiast... niepocieszony, tem, co się stało. Nie powiedział jednak, czem się zajmuje, i gdzie mieszka właściwie.
— Szkoda!
— Dlaczego pani tego żałujesz?
— Poprosiłabym pana, wiedząc gdzie mieszka, abyś powiedział mu w mojem imieniu: — „Biedna Gabryela żyje dotąd, ale skazana przez resztę życia na straszliwą niedolę. Zapomnij pan, żeś ją znał kiedykolwiek. Życzy ona panu, żebyś był jak najszczęśliwszym. Przynoszę ci jej najzupełniejsze przebaczenie“.
Zdumiał się Morlot, słysząc ją mówiącą tak zimno i spokojnie. Nie mógł wytrzymać, i powiedział jej to otwarcie.
— Taką być powinnam — odpowiedziała poważnie. — Muszę myśleć dotąd i o mojem dziecku. Prócz dla mego syna, serce moje zamarło dla całego świata.
Morlot zamilkł na chwilę.
— Może tak będzie najlepiej dla pani — rzekł z cicha. — Teraz wspomnę ci, czegom dowiedział się w Orleanie....
Drgnęła nerwowo.
— Jeździłeś pan więc i do Orleanu? — wykrzyknęła.
— Było to moją świętą powinnością panno Gabryelo.
— Cóż tam panu powiedziano?
— Co się tyczy głównej sprawy wykrycia złoczyńców, którzy wykradli ci syna, panno Gabryelo, nie postąpiłem ani o krok naprzód....
— Tak.... tak — jęknęła głucho — zawsze nic... i nic....
— Mam jednak dla pani inną.... nader smutną wiadomość....
— Mów pan prędko!... o co idzie?...
— Zranię głęboko twoje serce pani.... musisz się jednak dowiedzieć prawdy, czy dziś, czy jutro....
— Nie męcz-że mnie pan!... Co się stało za nowe nieszczęście?....
— Ojciec pani... nie żyje....
— Umarł mój ojciec! — wydała krzyk rozdzierający, zrywając się z krzesła na równe nogi. Z wzrokiem zamglonym i wlepionym bezmyślnie w jeden punkt, z ramionami obwisłemi, stała przez chwilę, jak skamieniała. Potem pierś jej podniosła się głuchem łkaniem; przycisnęła oburącz serce, uderzające gwałtownie, i upadła nazad z jękiem na krzesło. Morlot dośtrzegł dwie grube łzy, staczające się zwolna po jej twarzy.
— Nie żyje! nie żyje! mój biedny, drogi ojciec! — wyrzucała słowo za słowem, głosem zdławionym. — A ja nie wiem i nie dowiem się już nigdy, czy pomyślał bodaj przed samym zgonem o swojej córce nieszczęśliwej!
Zakryła twarz dłońmi, zalaną teraz łez potokiem. Morlot uszanował jej boleść, i pozwolił biedaczce wypłakać się do woli. Uspokoiła się niebawem, ocierając z łez twarz i oczy.
— Sądziłam — potrząsła smutno głową — że wyschło już na zawsze źródło łez w moich źrenicach, że nie zdołam zapłakać nad niczem. Widocznie, serce moje potrafi jeszcze cierpieć! Prawda i to, że idzie tym razem o mego ojca. Spadło to na mnie tak nagle. Nie byłam zupełnie przygotowaną na tę wieść straszliwą! Ah! czemuż nie było mnie przy nim w tych dniach ostatnich! Byłabym go błagała o przebaczenie; uściskała i upieściła przed śmiercią.... Czuję przecież, żem nie mogła powrócić do niego. Niestety! byłby mnie odepchnął niezawodnie, a może nawet i rzucił mi przekleństwo w oczy!... Ból to dla mnie okropny, jestem niemniej panu szczerze wdzięczną, żeś mi doniósł o jego śmierci....
— Musiałem donieść pani o tem, w jej własnym interesie. Ojciec twój zostawił skromny mająteczek, a część tegoż, należy do ciebie panno Gabryelo.
— Nie, nie! — zaprotestowała energicznie. — Nie chcę niczego, i nie upomnę się o nic!....
— Pozwólże pani....
— Powtarzam, że nie chcę niczego.... Wolę stokroć zostawić wszystko, co zostało po ojcu, mojej macosze, niż być zmuszoną do widzenia się z tą niegodziwą kobietą. Wystarcza mi zresztą moja praca na życie skromne, do jakiego przywykłam od dawna.
— Niech i tak będzie. Jakkolwiek umiesz pani zadowolnić się byle czem, i nie pożądasz niczego dla siebie, nie powinnaś zrzec się sumki, należącej ci się z prawa. Pospieszam oświadczyć, że nie potrzebujesz wcale widzieć się z twoją macochą. Pojmuję, że wycierpiawszy tyle przez nią, byłoby ci nader przykrem spotkanie się z nią. To jednak byłoby zupełnie zbytecznem. Tak dom jak i magazyn sprzedano po śmierci pana Liénard. Oddano wdowie, ile jej się należało, a resztę złożono w depozycie u notarjusza, jako twój spadek po ojcu. Z nim jednym, będziesz pani się widziała. Byłem u niego. Czeka na twój przyjazd do Orleanu, aby ci oddać pieniądze.
— Radzisz mi więc panie Morlot przyjąć ów spadek?
— Naturalnie. Pomyśl pani o twoim synu, którego znajdziesz nie dziś, to jutro....
Wahała się jeszcze Gabryela. Te ostatnie słowa pokonały nareszcie jej skrupuły.
— Słusznie pan mówisz — rzekła. Czego bym nie uczyniła dla siebie, powinnam uczynić przez wzgląd na moje dziecię. Ja jednak nie rozumiem się zupełnie na sprawach podobnych. Muszą być związane z niemi pewne formalności. Znajdę się w wielkim kłopocie.
— Czyż nie mówiłem pani, że możesz liczyć na mnie w każdym wypadku?
— Nie odmówisz mi więc twoich rad panie Morlot?
— Pojadę nawet z panią do Orleanu, jeżeli tylko życzysz sobie tego.
— Nie śmiałam prosić o to pana, ale jestem mu nieskończenie wdzięczną za tę ofiarę, którą chcesz dla mnie ponieść.
Podała mu powtórnie rękę do uścisku.
— Dobrześ pan powiedział przed chwilą — uśmiechnęła się słodko. Nie czuję się już tak samą i opuszczoną. Przyjmuję z radością przyjaźń pełną życzliwości, którą pan raczysz mi ofiarować. Pojmuję niestety! jak bardzo potrzebna mi pańska opieka. Bądźże moim przyjacielem, panie Morlot. Od tej chwili, będę miała do pana zaufanie nieograniczone.
Morlot uścisnął nawzajem delikatną rączkę Gabryeli. Ucieszył się tem jej oświadczeniem, po nad wszelki wyraz. Tak był wzruszony, że musiał aż odwrócić się nieznacznie, aby otrzeć łzy, cisnące się mu gwałtem do ócz. W chwilę później pożegnał Gabryelę.
Ułożyli pomiędzy sobą, że wybiorą się na trzeci dzień do Orleanu.
W dwa tygodnie później, Gabryela opuszczała swój pokoik, przenoszący się do ładnego mieszkanka na ulicy Guenegaud, obok państwa Morlot. Sam ajent policyjny wynajął dwa pokoje z kuchenką dla pani Ludwiki. Żona jego pomogła Gabryeli w zakupnie skromnych, ale gustownych mebelków, jak i potrzebnego naczynia kuchennego.
Gabryela odebrała od notarjusza w Orleanie, czterdzieści trzy tysiące franków. Idąc za radą Morlota, i za jego staraniem, umieściła tak korzystnie swoją sumkę, że miała od niej dwa tysiące franków rocznego procentu. Dla niej wystarczało to zupełnie, na wcale wygodne i przyzwoite utrzymanie. Nie była już teraz zmuszoną pracować na kęs chleba. Była zasłoniętą raz na zawsze od niedostatku. Nie potrzebowała obawiać się strasznego widma nędzy.
— Zyskaliśmy bądź jak bądź bardzo wiele! — powtarzał raz po raz, z twarzą rozpromienioną poczciwy Morlot, zacierając ręce z radości.
Oboje Morlotowie byli rzeczywiście najpoczciwszymi ludźmi, jak to mówią: — „Z sercem na dłoni“. — Od pierwszej chwili poznania Melania Morlot, powzięła dla biednej młodej kobiety, serdeczne przywiązanie, idąc na wyścigi z swoim mężem, w okazywaniu najżywszej sympatji Gabryeli, i w składaniu jej tysiąca dowodów, swojej ofiarności. Odpłacała im też wzajemnością, biedna, opuszczona od wszystkich samotna, darząc tak żonę, jak i męża nieograniczonem zaufaniem. Winszowała sobie, że ich spotkała na swojej drodze, czując jak bardzo potrzebuje ich rad i czułej opieki. Przekonanie o ich życzliwości, dodawało jej otuchy, i przyszłość przedstawiała się jej nie tak groźnie, jak dawniej. Sama jedna, jak świat wielki i szeroki, odszukiwała niejako rodzinę w tych dwojgu; w ich przyjaźni, pełnej poświęcenia, obok najwyższej dyskrecji i delikatności.
Zrazu, trzymając się od nich trochę zdaleka, co trzeba było przypisać jedynie wrodzonej w Gabryeli nieśmiałości, w końcu pozbyła się początkowej sztywności, stając się wobec Melanji szczególniej, coraz czulszą i bardziej wylaną. Widywały się codziennie. Bądź przychodziła Gabryela do Morlotów, bądź Melanja szła do niej, skoro znalazła po temu chwilkę wolną. Melanja była tylko o sześć lat starszą od Gabryeli. Nie była wprawdzie pięknością; miała jednak pomimo dość grubych rysów, dużo świeżości; uśmiech serdeczny na ustach trochę za szerokich, i nadzwyczaj poczciwy, sympatyczny wyraz, w dużych, piwnych oczach. Przed czterema latami, poznał ją był Morlot na wsi, o trzydzieści mil od Paryża, drużbując na weselisku, jednemu ze swoich serdecznych przyjaciół. Wpadła mu w oko natychmiast hoża, przystojna Melanja Rouget. Pomyślał, że kończy trzydziestkę, że czas by był poszukać sobie również dozgonnej towarzyszki życia. Nic tak nie usposabia dobrze do małżeństwa kawalera, jak kiedy drużbuje przyjacielowi. Morlot przekonany, że już używał aż nadto długo złotej, kawalerskiej wolności, puścił się z miejsca w zaloty do wiejskiej dziewczyny, z szczerą chęcią zakochania się w niej na serjo, I rzeczywiście, zanim skończyło się huczne weselisko, był już zakochany w Melanji po same uszy. Tymczasem dowiedział się z boku, że panna Rouget liczy się we wsi, do najbogatszych dziedziczek. Mieszkała przy stryju, straciwszy rodziców.... czekając na męża, któryby przypadł jej do gustu. Miała w Banku okrągłych dwadzieścia tysięcy franków.
— Tam do djabła! — pomyślał Morlot, drapiąc się po głowie z wielkiego frasunku — palnąłem niechcący głupstwo kolosalne!
Naraz zniknęło bez śladu jego pierwotne ożywienie.
Smutny i osowiały, oddalił się raptem od bogatej panny udając, jakoby jej wcale nie widział.
Spostrzegła natychmiast panna Melanja tę zmianę frontu u Morlota, odkrywszy wkrótce, co dało powód do niej. Wywarło to na niej wrażenie jak najkorzystniejsze. Podobał jej się młody Paryżanin; potrafiła ocenić jego wygórowaną delikatność i skrupuły, myśląc w duchu, że warto ukochać całem sercem tak zacnego i poczciwego chłopca.
Wrócił Morlot do Paryża, przekonany, że wybije sobie z głowy Melanję, do kilku dni. Tymczasem, zamiast zapomnieć o niej, miał ją wiecznie przed oczami, co mu sprawiało dotąd nieznany niepokój i prawie ciągłe bicie serca. Powiedział sobie dnia pewnego:
— Nie wytrzymam dłużej w takim stanie, i w tak dręczącej niepewności! Ha! zrzućmy więc pychę z serca....
Siadł, i napisał dwa listy wziąwszy na odwagę. Jeden do Melanji z oświadczeniem swojej gorącej miłości, drugi do jej stryja z prośbą o rękę bratanicy.
Młoda dziewczyna przyjęła z radością Morlofa oświadczyny. Stryj, wieśniak zakamieniały, nielubiący wszystkiego, i wszystkich, co... według niego... trącili Paryżem; mocno się skrzywił zrazu, próbując, czy mu się nie uda wyperswadować Melanji tego kawalera ze stolicy.
— Tybyś chciała wziąć za męża policjanta! — zawołaj ze zgrozą.
— Dlaczegóż bym nie miała wyjść za Morlota? — odpowiedziała rezolutnie. — Wiem, że jest chłopak uczciwy, ma serce jak najlepsze, i jestem pewna, że potrafi uczynić mnie szczęśliwą.
Była pełnoletnią, mogła zatem rozporządzać sobą według własnej woli. Pomimo wszelkich perswazji stryja, poślubiła niebawem Morlot’a.
Spodziewała się szczęścia w tym związku, i mąż nie zawiódł położonego w nim zaufania. Mogła tylko powinszować sobie, że poszła za głosem serca. Z drugiej strony odkrywał i Morlot coraz nowe przymioty w swojej żonie, które warte były stokroć więcej dla niego, niż jej posag. Oszczędna, skrzętna gosposia, czuła, przywiązana, i pełna ofiarności dla męża, była dlań skarbem prawdziwym.
Nie wszczynali nigdy kłótni pomiędzy sobą, żadne z nich nie podniosło głosu jedno na drugie, a z dnia na dzień, kochali się coraz serdeczniej. Oto jakimi byli nowi przyjaciele biednej Gabryeli.
Po odebraniu spadku zupełnie niespodziewanego, młoda kobieta nie potrzebując zarabiać na kęs chleba, mogła oddać się tem gorliwiej poszukiwaniom za niegodziwą kobietą, która mogłaby była jedynie wskazać biednej matce, miejsce, w którem umieściła jej syna. Morlot tak samo nie przestawał ani na chwilę śledzić bacznie i przetrząsać najdalsze zaułki Paryża, czy nie wpadnie na trop zbrodniarzów. Podzielał on przekonanie głębokie Gabryeli, że skoro by tylko wpadła mu w ręce owa mocno podejrzana Felicja Trélat, doszedł by po nitce do kłębka. Ona bowiem służyła li za narzędzie, komuś o wiele jeszcze sprytniejszemu i bieglejszemu w podobnych sprawach.
Jakkolwiek zawodzi nas aż nadto często nadzieja, jest ona i będzie jedyną pociechą dla serc ludzkich, we wszystkich smutkach i nieszczęściach. Czyż potrafiłaby żyć biedna Gabryela, gdyby jej nie krzepiła nadzieja, że prędzej czy później, odszuka swego syna?
Pewnego wieczora, wróciwszy z dalekiej przechadzki, przemówiła Gabryela do pani Morlot:
— Pragnę poradzić ci się w pewnej sprawie.
— Mów moja droga.... o cóż to idzie?
— Wiesz, że mam dwa tysiące franków rocznego dochodu. Dla mnie wystarczy sto franków na miesiąc....
— Zapewne.... możesz więc odkładać co roku pewną sumkę....
— Sądzę, że mogłabym użyć pożyteczniej, pozostającej mi sumki...
— Naprzykład....
— Nie potrzebuję teraz pracować na własne utrzymanie, i odbierać zarobek biedniejszym odemnie....
— Naturalnie....
— Zostaje mi jednak dużo godzin, rankami i wieczorami, których nie mam czem zająć, pomimo, że nie ustaję w szukaniu codziennem niegodziwej Felicji Trélat. Lubię pracować, i wyrzucam sobie moje obecne lenistwo.
— Czemże więc chcesz się zająć kochana Gabryelo?
— Pragnę pracować w ten sposób, żeby nie tylko nie było w tem krzywdy dla ubogich wyrobnic, ale przeciwnie, chcę dopomódz moją pracą tym, które tego najbardziej potrzebują. O to właśnie pytam cię droga Melanio, w jaki sposób wziąć się do tej sprawy?
— Zrozumiałam z słów twoich Gabryelo, że radabyś szyć dla ubogich.
— Nie inaczej.
— Myśl nader zbawienna!....
— Pochwalasz więc mój zamiar droga Melanio?
— Ależ cieszę się nim całem sercem!....
— Dziś przyszło mi to do głowy, gdym była w Grenelles. Tarzały się w kurzu na ulicy całe gromadki dzieci, na pół nagie i trzęsące nędznemi łachmanami. Stanęłam, popatrzyłam na nie, i rozpłakałam się pomimowolnie, myśląc o moim synu.... Dałam każdemu z nich po dwadzieścia susów; uściskałam najmłodszego dzieciaka i uciekłam, płonąc wstydem, jak gdybym popełniła coś zdrożnego.... Boże! ileż takiej nędzy niezasłużonej częstokroć, można znaleść w Paryżu. Jak wiele biednych matek, nie ma w co odziać swoich dzieci; Jnie są w stanie zarobić dla nich kęsa chleba! Biedne niewiniątka! Ręczę, że znalazłabym tysiącami dzieci głodnych i prawie nagich, w tem mieście, potwornie wielkiem. W lecie nie cierpią jeszcze tak bardzo, ale gdy nadejdzie zima, jakże gdzieś marznie to biedactwo!... Otóż powiedziałam sobie, że muszę coś zrobić dla tych dzieci nie zaopatrzonych w najpierwsze potrzeby, prawie nieodzowne do życia. Gdybym posiadała miljony, budowałabym ochronki, zakładała szwalnie, kuchnie dla tego biedactwa. Rozdawałabym krocie dziatwie ubogiej! Dopomódz tym maleńkim, musi przynosić szczęście w życiu, nieprawdaż kochana Melanio?
— Oh! i ja wierzę, że zyskuje się w ten sposób błogosławieństwo Boże!
— Otóż zacznę szyć całe wyprawki dla dzieci, w różnym wieku, zacząwszy od nowo narodzonych. Mam jednę taką, która posłuży mi jako wzór. Tej nie oddam nikomu, choć nie przydała mi się na nic. Ah! szyjąc ją, jakże czułam się szczęśliwą!.... Mogłam-że przeczuć, co się stanie?... Moje drogie, biedne dzieciątko!... Tem się zajmę kochana Melanio, tylko nie wiem, jak się wziąć do tego dzieła, i to mi sprawia kłopot nie lada...
— Czemże się kłopoczesz Gabryelo?....
— Gdy przysposobię to i owo, komuż mam to wręczyć?....
— Oh! to już kłopot najmniejszy, kochana Gabryelo — uśmiechnęła się Melania. — Znajdziemy z łatwością ubogie matki, które przyjmą wszystko podobne, z najżywszą wdzięcznością. Czyż nie rodzą się codziennie biedne niemowlęta, pozostawione li tylko na Opatrzności Boskiej i ludzkiem miłosierdziu? Oprócz tego, jest mnóstwo zakładów dobroczynnych, przeznaczonych wyłącznie dla dzieci... Ochronki, szpitaliki, nareszcie domy podrzutków... Bardzo wiele pań bogatych pracuje tak samo, jak ty chcesz Gabryelo, dla ubogiej dziatwy, umieszczając wszystko w owych domach przytułku. Gdyby nikt się nie zajmował tem biedactwem, ginęłoby to z zimna i głodu, jak muchy. Wielką jest ofiarność dla ubogich, naszych pań bogatych, a jednak nie są w stanie zapobiedz nędzy w zupełności, i zaopatrzyć w pierwsze bodaj potrzeby, owe niemowlątka, które rodzą się na to tylko, aby cierpieć nędzę, skoro spojrzą na ten padół płaczu.
— Jakież to smutne, a jednak prawdziwe niestety! — westchnęła Gabryela.
Zaraz nazajutrz, nakupiła z pomocą Melanji rozmaitych przyborów i wzorów: bielizny, tudzież sukienek dziecięcych, na różne wzrosty. Wzięła się gorliwie do roboty, tworząc całe wyprawki, dla ubogiej dziatwy.
— Zdaje mi się, że szyję to wszystko dla mego dziecka — mówiła z prawdziwem zadowoleniem do Melanji.
Wstawała codziennie o szóstej rano. Szyła do godziny dziesiątej. Po skromnem śniadaniu wychodziła na miasto. Snuła się po placach i ulicach, przypatrując się bacznie przechodniom, z myślą o swoim synie. Obojętnem jej było, w którą stronę się obróci. Szła na oślep, gdzie ją nogi niosły; licząc na traf szczęśliwy, że pozwoli jej kiedyś wpaść na trop zbrodniarzów. Gdy uczuła się nadto zmęczoną, siadała gdziekolwiek na ławce a odpocząwszy, szła dalej, w wędrówce bez końca, po Paryżu. Wracała do domu dopiero pomiędzy piątą, a szóstą po południu. Przyrządzała objad na prędce, zasiadając nazad do roboty. Odwiedzali ją często wieczorem Morlotowie, lub zabierali do siebie, nie puszczając aż późno w nocy. Szyły obie z Melanją, uprzyjemniając sobie czas serdeczną pogadanką. Było to jedyną rozrywką dla Gabryeli. Prócz z nimi dwojgiem, nie rozmawiała nigdy z nikim, ani nawet z odźwierną domu, w którym mieszkała, i z posługaczką, sprzątającą u niej z rana.
Wstąpiła raz, idąc na chybił-trafił przed siebie, do ogrodu w Palais-Royal. Usłyszała natychmiast setki wesołych, srebrnych głosików, i ujrzała w koło siebie całe gromadki dziatwy rozbawionej, rozigranej, przelatującej z miejsca na miejsce. Oczy Gabryeli zajaśniały radością, a serce zaczęło bić gwałtownie.
— Oh! jakie śliczne dzieciaki! — szepnęła olśniona i oczarowana tym widokiem. Posuwając się zwolna coraz dalej, patrzyła bacznie na prawo i lewo.
— Dla czegóż nie przyszłam tu dotąd? — pomyślała. — Oh! będę przychodzić tu, często... bardzo często.... Jak ładnie poubierane... a takie wesołe, rozbawione, aż miło na nie popatrzeć! Szczęśliwe, zadowolone.
...Nic dziwnego! Wszak każde z nich posiada matkę, która je pieści i otacza najczulszemi staraniami!
Łzy zćmiły oczy biednej Gabryeli. Otarła je czem prędzej, aby rozkoszować się dalej czarownym obrazem, który sprawiał jej tak wielką przyjemność.
Pogoda była prześliczna dnia tego. Upał skłaniał każdego do szukania trochę chłodu, w miejscach ocienionych drzewami.
Roiło się w ogrodzie od tłumu rozbawionego. Jaki taki cisnął się do galerji, czekając na rozpoczęcie koncertu. Pod każdem drzewem umieściło się kilka osób. Wszystkie ławki i krzesła były zajęte. Śmiano się i rozmawiano. Piastunki, po większej części wcale przystojne dziewczęta, z buziami okrągłemi i świeżemi, w białych, kokieteryjnych czepeczkach i takichże fartuszkach, snuły się wszędzie w ślad za dziećmi, powierzonemi ich pieczy. Spotykało się dość tęgich wieśniaczek, z niemowlętami na ręku, które karmiły jako mamki.
Gabryela jednak nie patrzyła na nikogo, tylko na dzieci. Radaby była przycisnąć je do łona, każde z osobna, i obsypać pocałunkami. Zatrzymywała się kiedy-niekiedy przed jedną z mamek, zapatrzona jak w tęczę w malca tłuściutkiego, uwieszonego u jej piersi. Wyglądała niby w ekstazie, przed cudownym obrazem.
Chłopczyk trzechletni przewrócił się nieopodal od niej. Na krzyk dzieciaka nadbiegła jego matka, podnosząc z ziemi. Zaczęła synka pieścić, kołysać w ramionach, zcałowując łezki z ócz dziecka. Spojrzała Gabryela na tę matkę, cała drżąca, wzrokiem pełnym zazdrości.
— Boże! — pomyślała — czemuż mnie nie pozwoliłeś używać tych rozkoszy?
Zauważyła, że tutaj ogół dzieci musiał należeć do rodziców bogatych, sądząc po ich wykwintnem ubraniu. Lubiła w szczególności przypatrywać się małym chłopczykom. Podczas gdy biedne jej serce rwało się do nich, pożerała ich nieledwie wzrokiem rozpłomienionym. W każdym chłopczyku, mającym mniej więcej tyle lat co jej syn, zdawało się nieszczęśliwej matce, że widzi własne dziecko, oderwane gwałtownie od jej łona. Otwierała co chwila ramiona, jakby jeden z dzieciaków, miał ją poznać i rzucić się w jej objęcia.
Nie pomyślała i nie zastanowiła się nad tem, że jej całe zachowanie się wywołuje powszechne zdziwienie, zwracając na nią uwagę tłumu. Nie dosłyszała również, jak podawano sobie z cicha z ust do ust:
— Jakaś biedna warjatka!...
Ona widziała jedynie dziatwę bawiącą się w koło niej, i słyszała ich okrzyki radosne. Biedna młoda matka! Na chwilę ułuda czyniła ją prawie szczęśliwą.
Gdy obeszła ogród w kółko, usiadła na ławce, znalazłszy na niej przypadkiem jedno próżne miejsce. Opanowały ją wtedy myśli najsmutniejsze wobec tej powszechnej wesołości....
— Choćby moje dziecko znajdowało się w tej gromadce — powtarzała w duchu — wyciągałabym nadaremnie ku niemu ramiona, przywołując najsłodszemi imionami.... Nie przybiegłoby na mój głos, widząc we mnie jedynie osobę zupełnie mu nieznaną. Niestety! i ja sama, nie poznałabym mego syna, i nie odróżniła go od innych. Oh! to coś strasznego! Pomyśleć, że mogłabym znaleść się obok niego, i nie przeczuła bym, że to moje własne dziecię; a on by tak samo widział we mnie obcą osobę!
Westchnęła ciężko.
— Ale nie! — dodała po chwili. — Gdyby wydarzyło się coś podobnego, zadrgało by moje serce tak gwałtownie, że musiałabym poznać natychmiast moje dziecię.... Usłyszałabym w duszy głos tajemny, wołający:
— To on! to twój syn własny! — Niestety! — dumała dalej — widzę sama, że musi to pozostać li snem błogim; i nie zdarzy mi się nigdy na jawie... Ileż razy marzyłam już o czemś podobnem, a zawsze nadaremnie... Morlot słusznie utrzymuje, że aby odszukać moje dziecko, trzeba naprzód dostać w ręce zbrodniarzów, którzy mi je wydarli podstępnie.
Opuściła zwolna głowę na piersi. Pozostała tak nieruchomą, tonąc w bolesnej zadumie, z oczami prawie zamkniętemi. Gdy podniosła głowę, nareszcie ujrzała się samą na całej ławce, tylko w koło niej ustawiła się w półkole spora gromadka dzieciaków. Wlepiały w nią oczęta zaciekawione. Aby przypatrzeć się jej zbliska, te co były w tyle, przepychały się siłą naprzód, w pierwszy rząd. Gabryela wzbudzała w dzieciach zdziwienie i niezwykłe zajęcie, całą swoją postacią. Nie było w nich nic zaczepnego, lub wrogiego dla niej. Żadne nawet nie uśmiechało się swawolnie i drwiąco. Patrzały na nią z powagą nad ich wiek dziecięcy. Nie zdarza się bowiem codziennie sposobność oglądania twarzy białej, niby płatek śniegu. Dzieci, jak zwyczajnie, przypatrywały się z ciekawością, czemuś, czego dotąd nigdy jeszcze nie widziały. Dla nich było to rodzajem zajmującego w wysokim stopniu widowiska. Twarz zupełnie biała... to je bawiło...
Było to poniekąd niespodzianką dla Gabryeli, zobaczyć się tak otoczoną. Nie zaniepokoiła się tem jednak, ani nie sprawiło jej to przykrości. Ucieszyło ją to nawet. Nadto kochała dzieci, aby miała ich się nastraszyć lub odtrącić od siebie. Przeciwnie uśmiechnęła się słodko do zaciekawionej gromadki, zachęcając wzrokiem i ręką, aby podeszły ku niej całkiem blisko. Dziatwa jednak uznała za stosowne trzymać się od „Bladej Pani“ w przyzwoitej odległości.
Jeden z nich tylko, widocznie śmielszej natury, malec czteroletni, z buzią pucułowatą i rozkwitającą zdrowiem, niby róża, wyszedł z gromadki, idąc ku Gabryeli. Nie mogła oprzeć się chęci szalonej, ucałowania tej buzi rumianej. Pochwyciła w pół dzieciaka, obsypując go gradem pocałunków. Przestraszył się jednak malec tą nagłą napaścią, i zaczął wrzeszczeć w niebogłosy.
Wypuściła go natychmiast z objęcia Gabryela, i dzieciak uciekł jak mógł najprędzej, swojemi tłustemi, krótkiemi nożętami. W tej samej chwili ulotniła się i reszta gromadki, niby stadko spłoszonych ptasząt.
— Ja je tak kocham, a one boją się mnie! — pomyślała ze smutkiem biedna młoda kobieta.
Wyrwał się z jej piersi jęk bolesny. Spuściła głowę, wybuchając rzewnym płaczem.
Na trzeci dzień wróciła Gabryela do ogrodu w Palais-Royale. Tym razem nie szła na chybił-trafił, ale ciągnęło ją tu serce. Pragnęła znaleść się na nowo, wśród tłumu dzieci. Popychała ją ku nim, jakaś siła niewidzialna, tajemnicza, a której nie mogła się oprzeć.
Czuła zrazu li chęć nieposkromioną, sprawienia sobie radości najwyższej i nasycenia się widokiem dziatwy rozbawionej. Dzieci budziły w jej sercu uczucia dziwnie słodkie i rozkoszne. One jedynie były w stanie ożywić jej biedne, zamarłe serce. Przy nich wstępywał w jej duszę błogi spokój, jakby odradzała się na nowo. Nie mogła wkrótce obejść się bez dzieci, bodaj na jeden dzień. Zajęły miejsce szerokie w jej sercu. Nie potrafiłaby już żyć teraz, nie słysząc ich wesołych krzyków, ich szczebiotania. Musiała patrzeć bodaj z daleka na ich podskoki, zabawy, podziwiać każde z osobna i wszystkie razem, pieszcząc się z nimi wzrokiem przynajmniej. Było to rodzajem manny z nieba dla jej duszy, prawie niezbędnym pokarmem.
Ogród w Palais-Royal nie jest bynajmniej unikatem. Pozakładano mnóstwo podobnych ogrodów w każdej części Paryża, aby dziatwa mogła tam użyć na świeżem powietrzu, w cieniu drzew i w blaskach słonecznych. Tam dzieci rozwijają swoje siły przez rozmaite zabawy, przez gonitwy po cienistych alejach i przez ruchy swobodne.
W każdym z tych ogrodów, mogła zatem Gabryela spotkać się z dziećmi. Dlaczegóż szła tylko do Palais-Royal, do Tuileriów, lub do ogrodu Luksemburgskiego?
Oswoiły się zwolna dzieci, bywające w tych trzech ogrodach z „Bladą panią“. Twarz biała Gabryeli, wzniecała dotąd ich ciekawość; przestały się jednak jej obawiać, nawet przeciwnie, oswajały się i spoufalały z nią coraz bardziej. Zrozumiały, wiedzione dziwnym instynktem, że ta piękna, młoda pani, taka strasznie blada i smutna, musi być bardzo biedną i bardzo nieszczęśliwą. Patrzyła na nich zresztą tak słodko! Spostrzegały często łzy w jej dużych, ciemnych oczach, gdy na nich spoczęły. Odgadły, że nie tylko nie chce im zrobić krzywdy, ale kocha je całem sercem. Jeżeli nie zjawiała się w którym z trzech ogrodów, po trzeciej z południa, szukały i oglądały się za nią niespokojnie po całym ogrodzie, jakby im czegoś brakowało do zupełnej uciechy i dobrej zabawy.
Odzywały się wtedy dzieci najstarsze:
— Szkoda! Dziś już nie przyjdzie nasza „Blada Pani“...
Skoro zaś pojawiała się w jednym z trzech ogrodów, przyjmowała dziatwa Gabryelę okrzykami niesłychanej radości. Zaprzestawano wszelkich zabaw, otaczano ją, wyciągając ku niej rączęta na wyścigi. Bądź siadała na ławce, bądź schylała się ku gromadce, przyklękając na ziemi, ściskana do uduszenia i obsypywana ognistemi pocałunkami. Patrząc na te objawy czułości ze strony dzieci, ich mamy uśmiechały się tylko. Podbiwszy serca malców, Gabryela pozyskała również i matek sympatję. Nie wiedziano kim jest, zajmowano się nią jednak całą duszą i litowano się nad nią. Wyglądała na istotę bardzo nieszczęśliwą!
Skoro ją dzieci otaczały, wieszając się jej na szyi, Gabryela nie mogła się wstrzymać od łez rzewnych, myśląc o swoim synku, którego uścisku nie zaznała i może nigdy nie zazna. Pomimo, że wzruszały ją do głębi te objawy czułości, znajdywała w nich jedyną przyjemność, jak ktoś inny, w hałaśliwych światowych rozrywkach. Serce biednej matki łudziło się na chwilę przynajmniej, i mniej cierpiało.
Gdy przekonała się Gabryela, że nie zawadza nikomu jej przywiązanie, okazywane cudzym dzieciom, że żadna z matek nie bierze jej tego za złe i nie zakazuje swojej dziatwie lgnąć do niej; że pozwala na uściski i pieszczoty z nią, stawała się coraz śmielszą. Sadzała sobie nieraz po czworo najmniejszych dziatek na kolana, a jeszcze zawsze właziło jej jedno na plecy, „na barana“ — śmiejąc się na cały głos.
Opowiadała im śliczne bajeczki i bawiła się z dziećmi, wymyślając gry coraz nowe. Nieraz przysłuchiwały się i matki jej „historyjkom“, zapamiętanych z własnych lat dziecięcych, lub utworzonych na prędce, w jej bujnej wyobraźni.
Umiała zająć uwagę nie tylko dzieci, ale nawet i osób dorosłych, opowiadaniem, pełnem uroku i polotu poetycznego. Dziatwa przepadała się po prostu za „bladą panią“ — nie mogąc obejść się ani na jeden dzień, bez swojej serdecznej przyjaciółki. Gabryela miała zawsze w kieszeniach karmelki, a w koszyczku smaczne ciastka. Rozdawała te doskonałości po kolei, w trzech ogrodach, które odwiedzała.
Zapraszały ją często matki, aby usiadła obok jednej z nich. Trzeba przyznać, że i ciekawość mocno podniecona, grała wielką rolę w tych objawach serdecznej sympatji, względem Gabryeli. Domyślano się z łatwością, że w jej życiu tkwi jakaś nieprzenikniona tajemnica, i każda z kobiet pałała żądzą niepohamowaną wybadania Gabryeli na tym punkcie. Skoro jednak zadawano jej pytania, tyczące się wprost stosunków rodzinnych w przeszłości, młoda kobieta była niemą jak grób. Ukrywała starannie swoje prawdziwe nazwisko i znano ją tylko jako panią Ludwikę. Dzieci wołały jednak nazywać Gabryelę „Bladą panią“. — Jeżeli pytano ją o coś, nie potrącającego o tajemnicę, którą pragnęła zachować li dla siebie, odpowiadała chętnie i bez ogródek. Gdy raz zapytano ją o wiek, rzekła bez wahania:
— Kończę lat dwadzieścia.
— Takaś pani młoda, a musiałaś już cierpieć bardzo wiele. Maluje się to w twojej bladej i smutnej twarzyczce.
— Rzeczywiście... przeszłam przez straszną niedolę....
— I cierpisz pani dotąd?
— Tak... jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Cóż jest powodem pani smutku tak ciężkiego?
— Tego nie mogę wyjawić... radabym bowiem zapomnieć sama o wszystkiem.... Byłam dzieckiem prawie, gdy spadło na mnie nieszczęście, i od tej chwili prześladuje mnie nieustannie los złowrogi.
— Czyś była pani zawsze tak bladą?
— Bynajmniej. Miałam niegdyś twarz rumianą i usta purpurowe.
— Zmiana nastąpiła zatem wskutek cierpień doświadczonych przez panią?
— Nie inaczej. Chorowałam ciężko i długo. Wyleczono mnie dopiero przed kilku miesiącami. Podczas tej choroby twarz moja stała się bladą, jakby w niej nie było ani kropelki krwi.
— Czy masz pani jeszcze rodziców?
— Jestem zupełną sierotą; bez ojca i bez matki.
— Musisz pani posiadać jednak jakieś środki utrzymania?
— Mały kapitalik, umieszczony na dobry procent. Ten mi wystarcza najzupełniej, na moje skromne utrzymanie.
— Lubisz pani widocznie dzieci.
— Oh! kocham je całą duszą! Żyję li w nich i dla nich. Zdaje mi się, że bez nich nie byłoby już dla mnie niczego na świecie!
— Czy cierpisz pani fizycznie?
— Nie.... Ciało potrafiono wyleczyć, tylko serce cierpi wiecznie i będzie cierpiało do ostatniego swego uderzenia.
W ten sposób mniej więcej odpowiadała Gabryela tym wszystkim, którzy się nią interesowali; i nikt nie wydobył z niej niczego więcej.
Dnia pewnego, gdy wchodziła do Tuileriów, zaczął wołać na cały głos, malec siedmioletni, spostrzegłszy ją pierwszy:
— Figura woskowa! Figura woskowa!
Reszta dziatwy powtarzała za nim zgodnym chórem:
— Figura woskowa!
Znalazły nareszcie dzieci stosowne nazwanie dla „Bladej pani“. Jedna z dziewczątek przemówiła, obejmując Gabryelę za szyję rączętami:
— Wiesz?... To ten swywolnik Gaston nazwał cię „figurą woskową“.
— Naprawdę, moja ślicznotko? — spytała Gabryela, ściskając dziewczynkę nawzajem.
Odezwało się naraz ze dwadzieścia głosików dziecięcych:
— Tak.... tak.... Gaston nazwał panią „figurą woskową“... nie żaden z nas!
Na bladych ustach Gabryeli, zaigrał uśmiech smętny a słodki:
— Nie gniewam się wcale o to przezwanie mnie „figurą woskową“. Nazywajcie mnie tak, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność, dzieci kochane.
I zaczęła rozdawać jak zwykle, cukierki i ciastka. Dziatwa uszczęśliwiona z otrzymanego upoważnienia, powtarzała niby hasło z ust do ust: — „Figura woskowa!“ — Wkrótce w trzech ogrodach, w których bywała na przemian Gabryela nikt jej już inaczej nie nazywał.
Nastąpiła niestety! głucha jesień, i z drzew opadły suche listki. Robiło się coraz puściej po ogrodach. Czasem tylko, gdy dzionek był cieplejszy i słoneczny, przyprowadzano dzieci bodaj na krótko do ogrodów. Nareszcie mróz zniszczył resztę roślinności, a zima przykryła białym całunem szronu i śniegu, zieloność krzewów i trawników.
Snuła się jeszcze czasem Gabryela, w którym z trzech ogrodów, smutna śmiertelnie, rzucając w koło spojrzenia rozpaczliwe. Pusto było, jak wymiótł w alejach.... i cicho na okół.... jak w grobie. Odczuwała boleśniej niż kiedykolwiek, jak dzieci stały się dla niej niezbędnemi.
Łatwo zrozumieć, jak wydała się jej zima nieskończenie długą. Miała na szczęście swoją pracę i ta skracała jej i uprzyjemniała jedynie, zimowe miesiące. Nie wystarczała jej jednak zupełnie. Powtarzała codziennie swojej przyjaciółce Melanji:
— Jakże smutną jest zima! Gdyby tak doczekać się czemprędzej ciepłych i pogodnych dni wiosny!
Zakwitły nareszcie drzewa, okrywając się młodemi listeczkami. Zapełniły się ogrody świegotem ptasząt i wesołym gwarem dziatwy rozbawionej. Z jakąż radością powitała Gabryela swoją gromadkę z przeszłego lata. W ten sposób przeżyła ona lat kilka. Nie spodziewała się biedna „Figura woskowa“ że traf, w chwili, kiedy nie będzie tego wcale oczekiwała, sprowadzi ją z synem własnym, w jednym z owych trzech ogrodów.
Rosła i rozwijała się mała Lola pod bacznym wzrokiem matki, margrabiny de Coulange, otoczona jej najczulszemi staraniami. Nastąpiło jednak coś strasznego. Odkryła niebawem nieszczęśliwa Matylda, że margrabia zdawał się nie kochać wcale swojej córki. Nie zapragnął nigdy widzieć jej, nie spytał o nią. Myślał jedynie o tamtym!... o chłopcu narzuconym im zbrodniczo!... Nie zajmował się niczem innem, jak tylko przyszłością małego Ernesta i jego obecnem zadowoleniem. Jeżeli żona wspomniała mu o córce, słuchał z najwyższą obojętnością. Gdy zaś chcąc wzbudzić w nim uczucie rodzicielskie, podawała mu do pocałunku śliczną dzieweczkę, pozostawał zimnym, niby bryła marmuru, dotykając zaledwie ustami, czoła dzieciny. Matylda była tem zrazu zdziwiona nader boleśnie. Przekonawszy się jednak wkrótce, że margrabia zdaje się na serjo kochać tylko syna, a córki może nawet nie cierpi, była zrozpaczoną tem smutnem odkryciem. Wśród wybuchów żalu do męża, które teraz powtarzały się codziennie, porywała córeczkę w ramiona, tuląc namiętnie do serca i okrywając pocałunkami.
— To przecież jego własne dziecię! — wołała zalana łzami — a on nie znosi prawie jej widoku, nie lubi jej! Nieszczęsny zaślepieniec!.... Ależ to coś potwornego! Coś przeciw naturze!... Ojciec nienawidzący swego dziecka!... I powiedzieć, że kocha jedynie tamtego podrzutka, dziecko zupełnie nam obce... Mój brat nikczemny wyciągnął tego chłopca z jakiegoś rynsztoku najniezawodniej. Sprzedała mu swoje niemowlę matka wyrodna za kilka sztuk złota. Oh! jak ja nienawidzę tego dzieciaka, kradnącego w dodatku mojej córce, miłość jej ojca!
Porywał ją czasami gniew wściekły i była prawie gotową wyjawić mężowi, całą straszliwą tajemnicę, choćby miał zwalić się na nią jeszcze większy ogrom niedoli. Chciała zawołać:
— Dziecko przez ciebie ubóstwiane, dla którego odtrącasz własną córkę, nie nasze! Brat mój narzucił nam je zbrodniczo, wyciągnąwszy z kału najgorszego prawdopodobnie, w którym brnęła i jego matka!
Pomimo gniewu, nią miotającego i wybuchów rozpaczliwych, rozsądek brał u niej górę nad wszystkiem. Zaczynała zastanawiać się niebawem nad straszliwemi, a nie dającemi się z góry obliczyć następstwami, odkrycia zbrodni popełnionej.... tak spóźnionego. Jakiżby wynikł z tego skandal olbrzymi. Nazwisko dotąd niczem nie splamione margrabiów de Coulange, byłoby wydane na pastwę ciekawości nienasyconej całej Francji. Pociągnęło by to za sobą zgubę jej matki i brata. Dla męża zaś, którego kochała nad życie, co za piorun z jasnego nieba!.... Któż zaręczy, czy margrabia widziałby w niej ofiarę obcej przewrotności i niegodziwości, czy też wspólniczkę spisku haniebnego? To przypuszczenie fatalne, mroziło krew w jej żyłach, zatrzymując prawie serca uderzenia. I tym razem wstrzymały ją owe powody, zamykając usta na nowo.
Gdy poznała swoją niemoc pod tym względem, musiała stłumić bunt wewnętrzny; pohamować się w słusznym żalu do męża, i... milczeć dalej. Po wybuchach rozpaczliwych, nastąpiło okropne zniechęcenie!
— Za późno! za późno! — powtarzała w duchu, z goryczą niewysłowioną. — Powinna byłam wyznać wszystko od razu mężowi. Dziś muszę milczeć. Nie mogę wydobyć się z przepaści, w którą mnie wtrącono.... Przeczuwałam, ile będzie mnie kosztowało to pomimo wolne wspólnictwo w spisku zbrodniczym. Wiedziałam z góry, że moje biedne serce zazna i wycierpi najstraszniejsze katusze! Jestem skazaną na cierpienie wieczne! wieczne!.... Skoro mogłam dopuścić do tej zbrodni ohydnej, stałam się współwinną. Powinnam była zbuntować się od razu. Moja słabość nikczemna i nie do przebaczenia, związała mnie na zawsze z zbrodniarzami.... Bóg mnie karze całkiem słusznie!.... Jeżeli jednak doświadcza mnie tak ciężko, ich bądź jak bądź nieszczęśliwą ofiarę, jakąż karę wymierzy tamtym?....
Gniew jej spadał w zupełności na matkę, a szczególniej na brata. Przysięgała uroczyście, że ich nigdy w życiu nie zobaczy.
To, co istniało w stosunku do dzieci, nie poróżniło jednak obojga małżonków i nie wpłynęło ujemnie na ich miłość wzajemną. Margrabia otaczał zawsze żonę najczulszemi staraniami. Uważał poniżej swojej godności, dotknąć Matyldę bodaj jednem ostrzejszem słówkiem, jedną uwagą co do jej postępowania, z jego domniemanym synem. Każde z nich miało w sercu ranę krwawiącą się potajemnie. Jeżeli Matylda kryła się przed mężem ze swojemi cierpieniami, margrabia nie dawał tak samo poznać po sobie, ile i jemu sprawia to przykrości.
Margrabia zajmując się wyłącznie synem, chciał mu wynagrodzić niejako zupełną obojętność Matyldy. Udawał jednak tylko, jakoby córki nie kochał. Był to system z góry powzięty; plan ułożony, którym spodziewał się otworzyć w końcu oczy żony. Zadawał gwałt swemu sercu ojcowskiemu, które wyrywało się do ślicznej dzieweczki. Gdyby Matylda mogła była przeniknąć myśl tajemną margrabiego, jakżeby się była ucieszyła, poznawszy, że w gruncie rzeczy kocha i on najczulej małą Lolę. Umiał jednak margrabia strzedz doskonale swojej tajemnicy wobec żony.
Margrabina nie bywała prawie nigdzie. Zabawy wielkoświatowe, tak ponętne dla innych kobiet, w jej wieku i położeniu, nie miały dlań żadnego uroku. Najmilszem jej zajęciem było pielęgnowanie małej Loli. Badaby była poświęcić córce każdą chwilę w życiu i nie odrywać się wcale od swoich macierzyńskich powinności.
Pomimo, że mąż abonował dla niej loże w trzech głównych teatrach, prawie nigdy się w nich nie pokazywała. Ledwie raz, lub dwa razy na miesiąc, posłuchała opery, i to na usilne prośby męża. Przynosiła również mężowi i tę ofiarę, że brała udział kiedy-niekiedy w jakim wieczorze, dawanym przez kogoś z dobrych znajomych margrabiostwa. Margrabia ubił widzieć żonę ubóstwioną wśród najbardziej wykwintnych i arystokratycznych sfer, świata paryskiego. Rozumiała ta zresztą Matylda, że pomimo jej wielkiego zamiłowania w samotności, stanowisko wysokie jej męża, wymagało koniecznie pewnej ofiary i haraczu, złożonego światu z jej strony. Nie rozszerzali margrabiostwo kółka ścisłego swoich znajomych, # ale i nie zrywali stosunków, z dawnymi przyjaciółmi rodziny margrabiów de Coulange. Była więc zmuszoną Matylda dać na rok kilka objadów i kilka bodaj mniejszych wieczorków tańcujących dla młodzieży połączonych z koncertami, dla osób starszych. Trzeba było również pooddawać kiedy niekiedy wizyty, które składano jej w czwartek, jako w dniu przyjęcia w pałacu Coulange.
— Nie byłaś od miesiąca, kochana Matyldo, u hrabiny de Germont — przemówił raz mąż po drugiem śniadaniu — ona zaś odwiedza cię regularnie co czwartek. Spotkałem się z nią wczoraj przypadkowo na bulwarach. Oświadczając się dla ciebie, z najżywszą przyjaźnią i całem uznaniem; nie ukrywała przedemną zdumienia, że bywasz u niej tak rzadko.
— Właśnie dziś wieczór przyjmuję hrabinę — wtrąciła Matylda. — Nie mogę jak tylko być wdzięczną pani de Germont, za tak wiele dowodów jej serdecznej dla mnie życzliwości. Byłabym więc niepocieszoną, gdybym pomimowolnie sprawiła jej przykrość czemkolwiek. Jeżeli chcesz kochany Edwardzie, pójdziemy do niej dziś. Wiesz, że nie lubię wyjeżdżać z domu tak późno w nocy.
— Byłoby mi najmilej towarzyszyć ci tam, droga żoneczko. Mam jednakże schadzkę na dzisiejszy wieczór w bardzo ważnym interesie. Na ten raz muszę odmówić sobie tej przyjemności.
— Oh! pojedziemy do niej zatem na przyszły tydzień...
— Dlaczegóż nie miałabyś udać się sama Matyldo, na ten wieczór?
— Czy interes zajmie ci czas Edwardzie do późna w nocy?...
— Nie wiem na pewno... sądzę jednak, że potrafię uwolnić się około godziny jedenastej.
Po chwili milczenia, Odezwała się margrabina:
— Pojadę zresztą dziś do pani de Germont...., a jeżelibyś uwolnił się wcześniej, to przyjedziesz po mnie, co?
— Z pewnością, droga żoneczko!
— Zaczekam na ciebie do jedenastej....
— Rzecz ułożona... Przyjadę, skoro będę w stanie uwolnić się z konferencji.
O wpół do dziesiątej wieczorem, weszła Matylda do salonu hrabiny de Germont, gdzie zastała już ze dwadzieścia osób.
Po zwykłem powitaniu, rozmawiano dalej z wielkiem ożywieniem, dotykając przelotnie rozmaitych przedmiotów, interesujących ogół zgromadzonych. Młody człowiek, jasny blondyn, bywający we wszystkich dystyngowanych paryskich salonach, sypał jak z rękawa anegdotki, pełne dowcipu, opowiadał przeróżne awanturki i skandaliki, które nie były się jeszcze przestarzały; a we wszystkiem było tyle rozumu, pieprzyku i tego czegoś, co Włoch nazywa eon brio, że słuchający ginęli po prostu ze śmiechu. Z kolei zaczęto mówić — o teatrze.
— Teatr upada najfatalniej — zadecydował pewien staruszek, wielbiciel sztuki klasycznej. — Nie istnieje już dawna tradycja. Zamordował ją dzisiejszy romantyzm. Nie usłyszycie państwo w Paryżu Corneille’a, ani Bacine’a. Zaledwie raczą sobie przypomnieć kiedy-niekiedy Moliere’a.
— Nie podzielam w tem zdania pana hrabiego — oderwał się ktoś inny. — Sztuka nie umiera, tylko się przeobraża po prostu. Tego właśnie podjął się romantyzm nowoczesny i trzeba przyznać, z powodzeniem najświetniejszem. Gdy coś się nadto przestarzeje, trzeba koniecznie zastąpić to czemś nowszem. Nasze zwyczaje, nawyczki i żądania, zmieniły się zupełnie. Nie wystarcza nam obecnie to, czem zachwycał się wiek ośmnasty. Sztuka musi również iść z postępem epoki; jest bowiem tegoż postępu najwznioślejszem wcieleniem. I ona musi zastosować się do wymagań publiczności. Powinniśmy więc oklaskiwać każdy nowy prąd w sztuce dramatycznej. Tragedję zastąpił obecnie dramat; a komedja brana z życia codziennego, zajęła miejsce poczesne na owych samych deskach, na których pojawiały się niegdyś same Doryny i Filiny, trochę nienaturalne i nadto zmanierowane postacie, z komedyj klasycznych. Co do mnie, wcale się nie skarżę na tę zmianę i nie widzę powodu do narzekania. Możemy przeto podziwiać i klasyków, którzy zostaną na wieki prawdziwą chwalą Francji.
Przyklaśnięto gorąco tym słowom.
— Rzeczywiście — wtrąciła jedna z pań — tragedje nudzą nas na śmierć... już się przeżyły....
— Dowodzi to jedynie zepsucia smaku i braku poczucia estetycznego w dzisiejszem pokoleniu! — wybuchnął zgryźliwie zapalony wielbiciel klasycyzmu.
— Jakiż dramat jest dziś najmodniejszy w Paryżu? — spytała jedna z pań, wiedzącego o wszystkiem blondyna.
— „Zebraczka“, pani margrabino. Napisali tę sztukę do spółki panowie Anicet Bourgois i Michał Masson. O ile ja się znam na tem, najlepsza to sztuka z tych wszystkich w tym rodzaju, które pojawiały się od lat kilku. Wystawiają dramat w teatrze Gaité. Jest on pochwycony żywcem z ogniska rodzinnego. Niesłychanie zajmujący i wzruszający do głębi serca; wynosi pod niebiosa i otacza świetlaną aureolą, miłość macierzyńską, grając mistrzowsko na wszystkich nerwach. Przestrzegam panie z góry, że jeżeli pójdziecie na tę sztukę, zaopatrzcież się przynajmniej w cztery chusteczki. Nie będzie ich za wiele, aby obcierać łzy, które wam ów dramat z oczu wyciśnie, Nie opowiem go wam; zabrało by to nam bowiem zbyt wiele czasu. Idźcie do teatru i podziwiajcie tak autorów, jak i przejęcie się każdą rolą artystów, którym powierzono takowe. Zajmą was, tak jak i mnie zajęły, przygody nieszczęśliwe biednego dziecka, wykradzionego rodzicom przez bandę cyganów, która bawiła przelotnie w tej okolicy.
— Główną osią zatem, około której obraca się dramat, jest dziecko ukradzione? — spytała żona inżyniera Anglika, pani Wend.
— Tak pani... Wzbudza najwyższe zajęcie owe dziecko i jego matka, żebraczka.
— Na szczęście — wtrąciła inna pani — że to wylęgło się jedynie w bujnej wyobraźni autorów. Nie wierzę, żeby w naszej epoce, znaleźli się ludzie na tyle zuchwali, aby kraść dziecko rodzicom.
— Zdarza się to jednak — rzekł młody blondyn. — Bardzo często opisują nam dzienniki coś, w tym rodzaju.
— Oh! papier cierpliwy — odpowiedziała owa pani niedowierzająca.
— Pozwala pisać i drukować, co się komu podoba.
— Nie wiem, czy można wierzyć wszystkiemu, o czem donoszą nam dzienniki — przemówiła na nowo pani Wend. — Zdaje mi się jednak, że i dziś dopuszczają się ludzie nikczemni zbrodni podobnych.
Przed kilku laty w Asnières, ukradziono matce synka, w dwanaście godzin zaledwie po przyjściu dziecka na świat.
Dotąd Matylda nie zwracała uwagi na całą rozmowę. Drgnęła dopiero i wyprostowała się nagle, usłyszawszy te ostatnie słowa.
— Nie wiem, czy jesteście panie tak samo jak ja usposobione — odezwała się głosem drżącym od wzruszenia — ale ta wzmianka przelotna pani Wend, podnieciła w wysokim stopniu moją ciekawość.
— I naszą również — powtórzyły zgodnym chórem inne panie.
— W takim razie — zwróciła się hrabina de Germond do młodej inżynierowej — raczy pani udzielić nam łaskawie bliższych szczegółów tej nader zajmującej historji.
— I owszem — zarumieniła się młoda kobieta — tylko że ja nie umiem opowiadać po autorsku, sensacyjnie, i w sposób zajmujący całą uwagę słuchających.
— Słuchacze potrafią ocenić pani skromność tak budującą — wtrąciła uprzejmie hrabina de Germond.
— Słucha się zawsze z przyjemnością historji prawdziwej — skłonił się szarmancko pani Wend, ów staruszek, wielbiciel klasycyzmu, poprawiając na nosie złote okulary.
Wszyscy skierowali wzrok ku pani Wend. Matylda w szczególności wytężyła całą uwagę, aby nie stracić ani jednego słowa.
Przemówiła więc młoda kobieta, widząc, że całe audytorjum gotowe do słuchania mniej więcej temi słowami:
— Mieliśmy wtedy w Asnières dom własny, zbudowany przez mego męża. Sprzedał go później, czego mocno żałuję, było mi tam bowiem w lecie nader przyjemnie, a dzieci miały dość obszerny ogród za domem, po którym uganiały swobodnie po całych dniach. W moich więc oczach niejako, odegrał się ów dramat, który postaram się opowiedzieć państwu jak najtreściwiej.... W domku ustronnym, przy ulicy Vielle-d’Argenteuil, wśród ogrodu opasanego murem wysokim, mieszkały dwie kobiety. Nie bywały nigdzie i nie przyjmowały nikogo u siebie. Żyły tak zdała od ludzi, że nikt nigdy nie dojrzał młodszej, która miała być siostrzenicą starszej, każącej się nazywać panią Trélat. Dom wynajął na pół roku, jakiś nieznany w Asnières mężczyzna. Dotąd nie ma w tem niczego zajmującego, jak państwo możecie sami osądzić. Każdy żyje, jak mu się podoba, i mogę zaręczyć, że prócz kilku zbyt ciekawych kumoszek, ogół nie interesował się wcale i nie podglądał życia tajemniczego, owych dwóch kobiet. Dnia pewnego wróciła moja służąca z targu, okropnie pomięszana.
— Co ci się stało Gertrudo? — spytałam zdziwiona.
— Ah! proszę pani! — zawołała — to coś przerażającego! — Wykradziono tej nocy, biednej młodej matce niemowlątko, które dopiero-co na świat wydała. Przed domem, na ulicy d’Argenteuil, zbiegło się ze trzysta osób. Niby rewolucja w całem miasteczku! Posłano po komisarza policji i po doktora. Zdaje się, że biedna matka nie przeżyje tego ciosu!
Dnia tego, jak i przez kilka dni następnych, mówiona li o tym dziwnym wypadku w całem mieście. Potrzebowałam jedynie nadsłuchiwać tu i owdzie, aby dowiedzieć się dokładnie o wszystkiem. Oto szczegóły, które wówczas pozbierałam:
Na dzień przedtem, owa pani Trélat, odwiedziła miejscową doktorkę, zamawiając ją do siostrzenicy, która może potrzebować lada chwila jej pomocy. Zdaje się, że doktorka była pierwszą obcą osobą w Asnières, która weszła do pokoju młodej kobiety, i zobaczyła ją zblizka. Koniec końców z rana, około dziewiątej, urodził się syn, chłopak zdrów i tęgi jak rzadko, według twierdzenia doktorki, która miała go pierwsza na ręku. Wróciła nazajutrz, ma się rozumieć, aby opatrzeć tak dziecko jak i jego matkę. Zastała furtkę od ogrodu, zamkniętą na klucz, dziwiąc się niezmiernie, że nikt nie odpowiada na jej wołanie i dzwonienie. Usłyszała nagle w głębi domu krzyki rozpaczliwe i serce rozdzierające. Zrozumiała, że musiało tam wydarzyć się jakieś wielkie nieszczęście, a nie mając na tyle siły, aby uporać się sama z furtką zamkniętą, zawołała na pomoc robotników pracujących nieopodal. Nadbiegło tymczasem więcej osób. Jedna z sąsiadek przypomniała sobie na szczęście, że jest drugie wejście do sadu, od bocznej uliczki. Rzucili się wszyscy do tamtej bramki, nie zamkniętej. Dostano się i do domu. Tu przedstawił im się widok okropny. Leżała rozciągnięta na podłodze młoda kobieta, zupełnie bez ruchu, zesztywniała i martwa na pozór. Przeniesiono ją natychmiast nazad na łóżko, wzywając lekarza i komisarza z policji. Niemowlę znikło bez śladu.... Zdołano nareszcie ocucić biedną matkę. Nie mogła jednak odpowiadać na żadne pytania, dostawszy gwałtownej gorączki, połączonej z chorobliwem majaczeniem. Wołała tylko bez ustanku.
— Coście zrobili z mojem dzieckiem?....Oddajcie mi mego syna!....
Z słów urywanych, które chora wyrzucała bezładnie, dowiedziano się, że pani Trélat była jej zupełnie obcą, że poznała ją bardzo niedawno; że nie miała również męża jak sądziła doktorka. Nie mogła niestety objaśnić kim jest, i skąd pochodzi?....
Komisarz zbadał na miejscu, że owa pani Trélat była na tyle przezorną nie zostawić w domu ani jednego strzępka do niej należącego. Nie podpadało wątpliwości, że to ona wykradła dziecko, zacierając wszelki ślad po sobie, byle nie wpaść w ręce karzącej podobne zbrodnie... sprawiedliwości. I rzeczywiście, śledztwo sądowe nie odkryło niczego, nie wpadło na trop zbrodniarzów. Cała ta sprawa utonęła, jak tyle innych zbrodni, w ciemnościach nieprzeniknionych.... Domyślał się jedynie komisarz, że kradzież dziecka była z góry obmyśloną. W tym celu sprowadzono do Asnières, biedną, młodą kobietę. Wypływało i to z planu, żeby nie pokazywała się nikomu, siedząc jakby w więzieniu, w domku ustronnym. Dlaczego zabrano niemowlę biednej matce? Co z niem zrobiono? Zadawali sobie wszyscy te pytania, nie znajdując na nich odpowiedzi. Przypuszczano to i owo.... ale czy było tak na prawdę?....
Matylda słuchała ze wzruszeniem coraz wzrastającem. Pani Wend kończyła w ten sposób opowiadanie.
— Musiała niegodziwa zbrodniarka wykraść dziecko około dziesiątej w nocy, o dziewiątej bowiem odeszła doktorka, nakłaniając młodą matkę do snu.... do wypoczynku. Jak okropnem było przebudzenie nieszczęsnej kobiety, gdy nie zastała już w kolebce swojego drogiego niemowlątka!
— Coś przerażającego! — zawołała jedna z pań obecnych.
— Gdy odchodziła doktorka — mówiła dalej żona inżyniera — nie zdradziła się niczem pani Trélat, jakie knuje haniebne zamiary. Pewien wyrobnik w Asnières, wracając do domu przed godziną dziesiątą, spostrzegł z daleka w miejscu bezludnem, nad brzegiem Sekwany, stojący powóz, pański, co się zowie, zaprzężony parą pysznych rumaków. Zaciekawiony, ukrył się w krzakach łoziny, czekając, co też z tego wyniknie. Nadbiegła za chwilę kobieta cała zadyszana, niosąc w ramionach niewielkie zawiniątko. Była wzrostu słusznego, pięknie zbudowana i dość jeszcze młoda, sądząc po ruchach szybkich i elastycznych. Ktoś otworzył jej drzwiczki ze środka. Jednym susem siedziała już w karecie. Woźnica zaciął konie, i pomknęły jak strzała ku Paryżowi.... Zbrodniarka miała widocznie wspólników. Była nawet prawdopodobnie li powolnem narzędziem, w rękach ludzi chytrych, przebiegłych i dość możnych, aby zapłacić za to wszystko.... Były to jednak, jak wyżej wspomniałam, bezpodstawne przypuszczenia: które pozostały niestety takiemi, pomimo najgorliwszych poszukiwań i śledzenia za zbrodniarzami, ze strony policji.
— I później więc nie dowiedziano się niczego od nieszczęśliwej młodej matki? — spytała Matylda.
— Ani o niej samej.... ani o zbrodniarce, która mieszkała z nią przez kilka miesięcy w Asnières.
Matylda była ogromnie poruszona temi szczegółami. Zaledwie zdołała opanować niepokój nią miotający. Łatwo zrozumieć, jak bolesne myśli mózg jej rozpierały, gdy słyszała o nieszczęśliwej matce, której syna ukradziono. Każde słowo przeszywało jej serce, jakby grotem. Szeptał jej w duszy niby głos tajemny:
— „Słuchaj pilnie, bo ciebie powinno to obchodzić najbardziej. Idzie tu o dziecko, narzucone zbrodniczo twojemu mężowi!“
— Co za odkrycie niespodziewane!
Przypomniała sobie kobietę, która przywiozła chłopca do zamku Coulange. Była słuszna, dobrze zbudowana, dość jeszcze młoda i w czarnej sukni. Wszak ją to przywiózł Sosten w powozie i końmi, należącemi do jej męża. Czyż potrzebowała jeszcze więcej dowodów, że to dziecię ukradzione w Asnières, jest tym samym chłopcem, który uchodzi dziś za syna margrabiostwa de Coulange?
— Pytałam wprawdzie skąd wzięli chłopca, tę kobietę — pomyślała Matylda. — To wszystko, o czem mnie wtedy zapewniała, musi być wierutnem kłamstwem! Nędznica! Strzegła się gdzieś jak ognia, żeby przypadkiem nie wyjawić mi prawdy!
Pomimo, że prawie wszystko opowiedziane przez panią Wend, zgadzało się z Matyldy wspomnieniami, z owego dnia fatalnego, uważała za swoją powinność zadać jej jeszcze kilka pytań, aby nie postał więcej ani cień wątpliwości w jej umyśle.
— Bardzo to smutne rzeczy, które nam pani opowiedziałaś — przemówiła do żony inżyniera.
— Każdy musi zainteresować się ową biedną matką, która padła ofiarą podobnej niegodziwości.... Choćby należała do rzędu owych istot upadłych, o jakich nie śmiemy wspominać w przyzwoitem towarzystwie, byłaby niemniej godną pożałowania. Współczuję też z nią całem sercem.
— Ta nieszczęśliwa, pani margrabino — ujęła się młoda kobieta za Gabryelą — pozyskała w Asnières ogólną sympatją. Wszyscy okazywali jej szacunek i litowali się nad jej losem okropnym. Nie byłam na tyle ciekawą, aby ją odwiedzić: dowiedziałam się jednak od lekarza, który niósł jej pomoc wszelką przez kilka tygodni, że była prześliczną i nadzwyczaj dystyngowaną. Według jego oceny, musiała pochodzić z lepszego domu; odebrała bowiem bardzo staranne wykształcenie. Słyszano ją nieraz wieczorami, grającą artystycznie na fortepjanie.
— Miała widocznie podnioślejsze uczucia — odpowiedziała Matylda głosem drżącym. — Trzeba ją więc żałować podwójnie.
— Zapewne — wtrąciła hrabina Germond. — Musiała cierpieć stokroć więcej, niż każda inna dziewczyna uwiedziona, znajdująca się w takiem rozpaczliwem położeniu.
— Jak dawno popełniono ową zbrodnię? — spytała Matylda od niechcenia.
— Zaraz.... zaraz pani margrabino.... przypomnę sobie datę z łatwością.... Stało to się w drugim roku mego pobytu w Asnières. Tak... działo się w sierpniu, roku 1853.
— W sierpniu.... — powtórzyła z cicha Matylda.
— Upłynęło zatem sześć lat i pół. Mogę nawet powiedzieć najdokładniej, że wykradziono niemowlę w nocy — z dziewiętnastego na dwudziesty sierpnia.
Tym razem rozwiały się ostatnie wątpliwości Matyldy. Nie zapomniała ona ani na chwilę owej daty nieszczęsnej, dnia 20 sierpnia, która była niedolą reszty jej życia!
— Aby wytłumaczyć paniom moją pamięć niezwykłą, co do tej sprawy — podchwyciła żona inżynjera — muszę dodać, że memu mężowi Bernard na imię, a ponieważ św. Bernarda obchodzi się 20 sierpnia, wilją dnia tego było u nas jak co roku, małe familijne zebranie.
Pobladła Matylda. Dumała, z głową spuszczoną i z oczami przymkniętemi. Zapominała na chwilę o swojej własnej niedoli, myśląc o strasznej boleści, tej biednej, młodej matki w Asnières, takiej samej ofiary, jak i ona, niegodziwości i przewrotności Sostena. Spojrzała na Matyldę z niepokojem hrabina de Germond. Wstała, podeszła ku niej, mówiąc z serdeczną życzliwością:
— Co ci to, kochana margrabino?
....Tak nagle pobladłaś.... To mnie przestraszyło.
— Czym na prawdę blada? — uśmiechnęła się gorzko Matylda — Oh! zaręczam, że mi nic nie jest.
— Już na nowo zakwitła rumieńcem twoja śliczna twarzyczka, droga margrabine! — zawołała wesoło pani domu.
Uśmiechnęła się powtórnie Matylda.
— Przejęło mnie do głębi opowiadanie tragiczne, pani Wend.
— I aż pobladłaś z tego powodu!... Wiem jakie masz dobre serduszko, droga margrabino, i jak umiesz współczuć z innymi.
Spojrzała Matylda na zegar nad kominkiem: Czyżbyś chciała nas już opuścić kochana margrabino? — protestowała pani de Germond.
— Mąż mój obiecywał mi — wtrąciła Matylda — że przyjedzie po mnie przed jedenastą. Jeżeli nie zjawi się do tej pory, zabiorę się z powrotem do domu. Muszę jednak powiedzieć ci kochana hrabino, żem nader szczęśliwa i zadowolona z dzisiejszego wieczora, spędzonego w tak miłem towarzystwie.
Dodała głosem cokolwiek podniesionym:
— Zdaje mi się, że pani Wend przerwała swoje opowiadanie, w miejscu najbardziej zajmującem.
— Przeciwnie pani margrabino.
....Nie mam już nic więcej do powiedzenia.
— Cóż się stało z ową matką nieszczęśliwą? O niej nic nam pani nie mówisz.
— To prawda — przywtórzyła hrabina Germond.
— Z tej prostej przyczyny, moje panie, że sama nie wiem co się dalej z nią działo.
— Umarła zatem biedna ofiara! — wykrzyknęła Matylda z przerażeniem.
— Tak utrzymywano zrazu.... Ta wieść jednak nie zdaje się być zatwierdzoną.... Oto wszystko, czegom się dowiedziała później o tej nieszczęśliwej kobiecie... Walcząc z śmiercią przez kilka tygodni, została w końcu wyleczoną ile tyle....
Stokroć lepiej byłoby dla niej umrzeć od razu, wtedy, gdy zastano ją prawie martwą na podłodze. Gdy bowiem zdołano uśmierzyć zupełnie gorączkę, lekarz spostrzegł, że nieszczęśliwa... postradała zmysły....
— Oszalała! — jęknęła głucho Matylda, zasłaniając twarz oburącz.
— Tak niestety — skinęła głową pani Wend. — Z tego powodu nie mogła biedaczka dostarczyć sądowi żadnych szczegółów co do kobiety, która sprowadziła ją podstępnie, do domku w Asnières.... Nie dowiedziano się o niezem.... Jak się nazywała? Czy miała rodziców?... Jaką była jej przeszłość?... Kto był jej uwodzicielem?.... Zapomniała o wszystkiem.... Skoro wyzdrowiała o tyle fizycznie, że można ją było przewieść do Salpêtrière, zabrano ją z Asnières, i odtąd nikt tam już o niej nie słyszał. Czy umarła? Czy jest dotąd w zakładzie dla obłąkanych? Tego nie wiem zupełnie.
Matylda prawie omdlewała. Serce ściskało się jej okropnie, a pierś podnosiła się głuchem łkaniem. Musiała powstrzymać się wobec tylu świadków, ale patrzyła co chwila na zegar, aby wymknąć się co prędzej z salonu. Bała się, że lada pytanie jej zadane, może sprowadzić u niej płacz spazmatyczny. Na szczęście wydzwonił zegar godzinę jedenastą. Wstała i wyniosła się cichaczem z salonu. Dogoniła Matyldę w przedpokoju hrabina Germond, i tam uściskały się nawzajem z całą serdecznością. Zbiegła pędem ze schodów. Powóz czekał na Matyldę przed bramą wjazdową. Zaledwie zatrzasnął za nią drzwiczki służący, margrabina wybuchnęła rzewnym płaczem.
Wsunęła się Matylda w najciemniejszy kącik karety, jakby się bała, żeby nie podpatrzył ktoś niepowołany, jej boleści bezgranicznej.
Mózg jej rozpierały myśli chaotyczne. Skoro wkradła się do jej serca litość nad matką nieszczęśliwą, uczuła, jak znika i nienawiść, którą żywiła w duszy do chłopca, narzuconego jej zbrodniczo.
— Pokochać go, nie pokocham nigdy..... to daremnie! — powtarzała w duchu — nie mam jednak prawa nienawidzić biednego sierotę, po tem wszystkiem, co usłyszałam o jego matce nieszczęśliwej. Nie zawinił on w niczem, tak jak i tamta ofiara ludzkiej niegodziwości. Czyż można karać go za zbrodnię popełnioną przez innych? Któż zaręczy, jeżeli dowie się kiedykolwiek, że jest obcym w domu margrabiów de Coulange, czy nie osądzi, że nie dość jeszcze uczyniono dla niego, rabując mu serce i czułość matki?...
Gdy pomyślała o tem Matylda, że śmierć mogłaby rozłączyć i ją z Lolą ukochaną, uczuła dreszcz w całem ciele.
— Nie wyciągnięto zatem biednego chłopaczka z jakiegoś rynsztoku — zastanawiała się dalej — nie znaleziono w śmieciu ulicznem; nie sprzedała go matka bez serca, jak sądziłam zrazu... Ah! jakże czuję się szczęśliwą, żem uwolniona przynajmniej od tej myśli przygnębiającej! Wyszukali biedną, uwiedzioną, a później oddaną na pastwę nędzy dziewczynę. Stała się ona ofiarą jednego z tych łotrów nikczemnych, gotowych poświęcić wszystko, byle dogodzić swoim chuciom namiętnym. Dla nich kobieta jest li zabawką chwilową, którą odrzucają, skoro się nią przesycili. Drwią w najlepsze z jej łez i cierpień, druzgocąc jej serce, jak dzieciak rozkapryszony, konika drewnianego. Zhańbiona i zrozpaczona uciekła prawdopodobnie z pod dachu rodzicielskiego, aby ukryć wstyd swój i nie ściągnąć na swoją głowę gromów gniewu ojca i matki. Co jej też obiecywali ci nędznicy, wciągając biedną niedoświadczoną, młodą istotę w sidła zostawione w Asnières? Trzymali ją tam widocznie jak uwięzioną.... Lękali się, żeby im się nie wymknęła ofiara ich niegodziwości... I ukradli jej w końcu syna!.... podstępnie! najhaniebniej!.... Boże! dlaczegóż nie zesłałeś na tych niegodziwców piorunów gniewu Twojego?.... Zbrodnia tych łotrów jest czemś potwornem!.... Oh! biedna, nieszczęśliwa matka!.... Zdaje mi się, że patrzę na nią oszalałą z bólu, wobec próżnej kolebki, w której spoczywało jej dziecię przed kilku godzinami, że słyszę jej krzyki i jęki rozpaczliwe!.... Bo ona kochała z całej duszy to swoje niemowlątko!.... Łotrom potrzebny był jej syn, do ich celów zbrodniczych.... I nie ulitowali się nad biedną kobietą!.... Oni?.... Czyż takie ludzkie potwory mogą zrozumieć uczucie matki, której odrywają od łona jej własne dziecię? Czy aby zabolała ich o to głowa, co się z nią stanie na przyszłość? Cóż u nich znaczy kobieta.... matka? Mniej, niż źdźbło słomy, z którem wiatr igra i unosi z sobą dowolnie.... — „Ukradliśmy ci skarb twój najkosztowniejszy“ — powiedzieli sobie — „a teraz żyj jak możesz.... lub umieraj... to nas już wcale nie obchodzi!“... I ona nieszczęsna oszalała z rozpaczy!.... Jeżeli Bóg nie ulitował się nad nią dotąd, zabierając do Swojej chwały, jest zapewne do dnia dzisiejszego w zakładzie dla obłąkanych!.... Oh! dobrze, żem się dowiedziała przynajmniej o tem wszystkiem! Miałam szczęśliwe przeczucie, idąc na ten wieczór do hrabiny Germond. Jest to wprawdzie nowy cierń na mojej drodze, nowy ból, dołączony do katuszy dawniejszych. Mniejsza o to! Dowiedziałam się nakoniec, skąd dziecko pochodzi; że jego biedna matka jest tak samo jak i ja, ofiarą nieszczęśliwą szajki łotrowskiej, a nie istotą, godną pogardy, która sprzedaje swoje dziecię za pieniądze. Myśląc o biednej matce, będę lepszą dla sieroty, oderwanej gwałtem od jej łona!....
Przerwano bieg myśli Matyldzie, wołaniem:
— „Otworzyć bramę!“
Wtoczył się powóz do sieni, i stanął przed schodami. Lokaj zeskoczył raźno z kozła i otworzył drzwiczki karety.
Matylda wysiadła z powozu, otarłszy wprzód starannie ostatnie ślady łez, tak w oczach, juk i na twarzy. Weszła szybko na pierwsze piętro do pokoju, od którego otworzono drzwi przed nią. W przedpokoju czekał na nią stary, poczciwy kamerdyner Firmin i pokojowa. Zrzuciła z głowy kapelusz i płaszcz aksamitny z ramion. Rzekła oddając te rzeczy służącej:
— Zaczekasz na mnie w moim sypialnym pokoju.
Pokojowa odeszła natychmiast z świecą zapaloną w jednej ręce. Zwróciła się teraz Matylda do Firmina:
— Czy pan margrabia w domu — spytała.
— Nie ma go jeszcze jaśnie pani.... Dopiero kwadrans na dwunastą — spojrzał na zegar wiszący na ścianie.
Matylda wyszła innemi drzwiami niż te, które prowadziły do jej apartamentu. Minęła trzy pokoje, zatrzymując się dopiero w czwartym z kolei. Zastała tu siedzącą przed kominkiem, na którym ogień dogasał, kobietę w średnich latach, czytającą dziennik przy świetle lampy. Była ona nauczycielką małego Gienia. Krzyknęła zdumiona widokiem Matyldy, zrywając się od stolika na równe nogi. Mogła być zdziwioną, pierwszy raz bowiem weszła pani de Coulange do tego pokoju.
— Czemu czuwasz tak do późna w nocy, kochana pani Durny? — spytała Matylda ze zwykłą u niej słodyczą i łagodnością.
— Nie kładę się nigdy, póki nie wróci do domu pan margrabia — odpowiedziała.
— A! I dla czego?....
— Zawsze bowiem odwiedza syna, nim uda się na spoczynek, i musi go ucałować bodaj lekko w główkę, gdy go zastanie śpiącym.
Ścisnęło się boleśnie serce Matyldy.
— A nigdy nie uściska swojej córeczki! — pomyślała z westchnieniem. Przeciągnęła dłonią po czole, jakby dla odpędzenia tych smutnych myśli.
— Wiem, że jesteś pani szczerze przywiązaną do dziecka, powierzonego twojej pieczy. Czuwasz nad niem z całą troskliwością. To bardzo chwalebnie. Czuję się szczęśliwą, że mam sposobność wyrazić ci nasze najwyższe zadowolenie z tego powodu i zapewnić panią, ze potrafimy odwdzięczyć ci to wszystko.
— Ależ pani margrabina zawstydza mnie na prawdę pochwałami nad zasługi. Czynię tylko moją powinność.
— Zasłużyłaś pani na wszelkie uznanie, i możesz przyjąć słowa moje bez wahania.
Posunęła się dalej o dwa kroki, pokazując na drzwi przeciwległe:
— Wszak tam pokój... dziecka?...
— Tam pani margrabino.
— Śpi zapewne?....
— Oh! od dawna, pani margrabino.
— Czy świeci się lampka nocna w jego pokoju?
— Nie pani margrabino....
Mam to ostro zakazane.... Pan margrabia życzy sobie, aby jego syn oswajał się wcześnie z ciemnością.... Czyżby chciała pani margrabina?....
— Proszę mi zapalić świecę....
Wzięła lichtarz Matylda z rąk osłupiałej nauczycielki, i udała się wprost do pokoju przyległego.
— Zostań pani — skinęła ręką i głową, widząc że ochmistrzyni chce jej towarzyszyć. — Pragnę być z Gieniem sam na sam....
Weszła, przymykając drzwi za sobą.
— A toż co za cud! — pani Duruy oczy wytrzeszczyła. — Ona przychodzi w nocy do dziecka?....
Margrabina w swojej własnej osobie?... Boże miłosierny!
Czyś zmiękczył nareszcie to serce twardsze od skały?
Skamieniała niejako ze zdziwienia, stojąc nieruchomo na środku pokoju, z ramionami wyciągniętemi przed siebie, z oczami zapatrzonemi w drzwi, jak w tęczę. W tej postawie zastał ją wszedłszy pan de Coulange.
— A pani co się stało? — zawołał.
— Pst! pst! — przyłożyła palec do ust — niech pan margrabia raczy mówić ciszej....
Drgnął nerwowo.
— Syn mój chory zapewne?....
Posłano po lekarza? — spytał szeptem, głosem zdławionym.
— Ależ bynajmniej....
— Cóż się więc dzieje?... Po co ta mina tajemnicza? Tłumacz bo się pani jaśniej....
— Ona jest tam.... w pokoju!....
— Jaka ona?....
— Pani margrabina!....
— Moja żona? — wtrącił tak samo zdumiony. — Ejże! Czy się to tylko pani nie przyśniło przypadkiem.
— Nie spałam wcale i widziałam na jawie panią margrabinę, wchodzącą do pokoju syna odpowiedziała trochę z przekąsem.
Twarz margrabiego rozpromieniła się nadziemską radością.
— Proszę się nie ruszać! — rzekł z naciskiem.
Odchylił drzwi cichuteńko i wsunął głowę przez niewielki otwór, aby zobaczyć co cię tam dzieje. Matylda umieściła lichtarz z świecą płonącą na nocnym stoliczku, w ten sposób, żeby oświetliła całą dziecka twarzyczkę. Stała w nogach łóżeczka, zapatrzona w śliczne rysy chłopaczka, w tę buzię zarumienioną i rozkosznie uśmiechniętą, która odbijała tem silniej od poduszeczki śnieżnej białości. Była obrócona do drzwi plecami. Mąż nie widział więc jej twarzy, domyślał się jednak po oddechu przerywanemi westchnieniami, że jest mocno wzruszoną, a nawet płacze.
— Jaki piękny! — mówiła w duchu Matylda — podobny zapewne do swojej biednej matki. Śpi błogo uśmiechnięty, snem niewinności. Powiadają, że dziatki, gdy się uśmiechają przez sen, rozmawiają wtedy z aniołami. Może też widzi swoją matkę? Taki jeszcze mały, a już posiada dobroć płynącą prosto z serca. Gdy nie zamykam uszów z umysłu, to słyszę naokół li jego pochwały. Mąż mój sam Gienia prowadzi. Radby wychować go na dzielnego potomka rodu wielkiego, margrabiów de Coulange. Bądź jak bądź, nosi ich nazwisko. Wszyscy podziwiają chłopaczka grzeczność, jego mile usposobienie, spryt i rozwijającą się nader wcześnie niezwykłą inteligencję. Kto tylko z nim obcuje, kocha go.... prócz mnie jednej, jedynej.... Otóż biedny sieroto, oderwany podstępnie od łona matki, spróbuję i ja przywiązać się do ciebie... Tak, chcę szczerze pokochać ciebie... Narzucono mi zbrodniczo, obce dziecię za syna.... Zostałeś potomkiem margrabiów de Coulange.... Od dziś postaram się uważać cię za należącego do mnie, na prawdę.... Przestaniesz być obcym dla mnie.... i nie wypędzę cię nigdy z domu!....
Pochyliła się jeszcze bardziej nad dzieckiem, i dotknęła się lekko ustami jego czoła, tak, aby nie obudzić śpiącego. Mąż widział przecież ten pocałunek i nie posiadał się z radości. Na odchodnem przemówiła Matylda pół głosem, tak atoli, że mąż usłyszał jej słowa:
— Przebacz mi moje biedne dziecię. Byłam dla ciebie bardzo niesprawiedliwą. Przebacz i zapomnij o tem co było!
Margrabia nie czekał ani chwili dłużej. Wysunął się cichuteńko, przymykając drzwi za sobą. Zbliżył się na palcach do Gienia ochmistrzyni, i rzekł szeptem:
— Wyjdzie niebawem moja żona.... proszę nie mówić przed nią, żem tu był dziś wieczór....
— Będę milczała jak grób, panie margrabio.
Pan de Coulange wybiegł szybko z pokoju. Po chwili Matylda wzniosła oczy w górę i pomyślała, składając ręce jak do modlitwy:
— A ty, biedna matko, niewinna ofiaro nikczemnych zbrodniarzów, jeżeli przestałaś cierpieć na tym łez padole, i Bóg pozwala twojej duszy krążyć niewidzialnie nad wydartem ci dzieckiem, przyjm moją uroczystą przysięgę, że odtąd nie uczynię niczego, coby mogło zakłócić spokój i szczęście twego syna. Obiecuję nie odtrącać go więcej, a nawet kochać, jeżeli to potrafię! Boże miłosierny! — dodała — pozwól, abym znalazła dość siły i nie patrzyła więcej z gniewem i nienawiścią na biednego sierotę, abym naprawiła ile to będzie w mojej mocy, krzywdę srogą, wyrządzoną jemu i jego matce nieszczęśliwej!
Wpatrzyła się na nowo w śliczną, różową dziecka twarzyczkę:
— Śpij biedaku.... śpij błogo! — szepnęła — i oby twoje obudzenie było zawsze szczęśliwe! Czy żyje, czy umarła i dostała się do nieba, twoja biedna matka! tego najpewniejszego przytułku dla takich, jak ona istot nieszczęśliwych, czuwa ona nad swojem dzieckiem i błaga dlań o Boże błogosławieństwo!
Otarła szybko z łez oczy i wyszła do drugiego pokoju, niosąc lichtarz w ręku. Przemówiła do ochmistrzyni Genia z pewnem pomieszaniem, nie znajdując na razie niczego innego.
— Mogę tylko pochwalić panią na nowo, za wzorowy porządek, tak w dziecka pokoiku, jak i co się tyczy samego chłopaczka. Proszę zajmować się nim i nadal, z tuką samą chwalebną gorliwością.
— Czy obudził się Gienio?...
— Bynajmniej.... starałam się zresztą sprawić jak najciszej, aby dziecku snu nie przerwać. Mąż mój wróci zapewne niebawem... Nie potrzebujesz pani wspominać przed nim, żeś.... widziała mnie tutaj....
Skłoniła się nisko ochmistrzyni za całą odpowiedź, kryjąc w ten sposób uśmiech, który igrał na jaj ustach pomimowolnie. Odeszła Matylda.
— Istnych dwoje dzieciaków! — mruknęła ochmistrzyni, gdy zamknęły się drzwi za margrabiną. Możnaby przysiądz, że się bawią w chowanego.
Tak samo jak Gienio, miała i mała Lola swoją osobną ochmistrzynią, której nakazano nie spuszczać z oka dziewczynki, szczególniej, jeżeli Matylda wydalała się z domu na kilka godzin. Lola spala razem z ochmistrzynią w pokoju, tuż obok sypialni margrabiny.
Zanim udała się Matylda na spoczynek tak niezbędny, po doświadczonych silnych wrażeniach, zapragnęła zobaczyć najdroższą córeczkę i dotknąć bodaj jej czoła ustami. Weszła do dziecka pokoju, oświetlonego nader słabo nocną lampką, przyćmioną umbrą niebieską. Ochmistrzyni spała jak zabita.
Stapała na palcach margrabina, z szyją naprzód wyciągniętą, a zbliżywszy się do łóżeczka Loli, podniosła delikatnie firaneczki koronkowe, żądna widoku, słodkiej twarzyczki, swego aniołka uśpionego. Wyprostowała się nagle i cofnęła się o krok w tył, wodząc w koło wzrokiem obłąkanym, skamieniała z trwogi śmiertelnej. Nie było w łóżeczku małej dziewczynki. Chciała krzyknąć, tak jednak była na razie spiorunowaną, że głos uwiązł jej w gardle zdławionem. Przypomniało jej się to wszystko, o czem słyszała dziś wieczór u hrabiny de Germond. Strzeliła jej do głowy myśl straszliwa, czy nie skorzystano z jej niebytności, aby wykraść ukochaną córeczkę?
Otrząsła się po chwili z ubezwładnienia, a rzuciwszy się na śpiącą ochmistrzynią, niby lwica rozjuszona, szarpnęła ją za ramię z niesłychaną gwałtownością. Kobieta zbudzona nagle z pierwszego snu, skoczyła z łóżka na równe nogi, wytrzeszczając na margrabinę oczy ogłupiałe z przerażenia. Zdołała nareszcie Matylda dobyć głosu z piersi ścieśnionej:
— Gdzie Lola?.... Gdzie moje dziecię?! — zawołała głucho.
— Mała Lola?.... — wybełkotała ochmistrzyni, przecierając oczy zaspane. —
Ja nie wiem.... spała przecież w swojem łóżeczku....
— Tak to pilnujesz mojej córki, nędznico! wybuchnęła margrabina oszalała.... prawie nieprzytomna, biegnąc do taśmy od dzwonka. W chwili, gdy miała się na niej uwiesić, zwołując całą służbę, obił się o jej uszy śmieszek dziecięcy, srebrny i rozkoszny. Wychodził z jej pokoju sypialnego. Tak potrafiła się tylko śmiać jej Lola najmilsza.
— Ah! — krzyknęła, odetchnąwszy całą piersią. Potrzebowała jednak dłuższego czasu, aby ochłonąć z trwogi śmiertelnej.
— Jak też mogłam przypuścić tę okropność? — pomyślała. — Oszalałam na prawdę!
Lola musiała być niesłychanie zadowoloną. bo śmiała się dalej na cały głos.
— Niepotrzebnie obudziłam cię pani Germain — przemówiła Matylda z pewnem pomieszaniem. — Możesz położyć się nazad.
Po tych słowach otworzyła drzwi do swojej sypialni. Przedstawił się jej oczom zdumionym obrazek rozkoszny i rozrzewniający jednocześnie. Margrabia wciśnięty w fotel, trzymał Lolę na kolanach i podrzucał, bawiąc się w „Jedzie, jedzie pan. — Dziecko było uszczęśliwione tym zupełnie nowym wynalazkiem. Oswoiła się z ojcem w jednej chwili. Ciągnęła go za wąsy i brodę, najmilszy rozkoszny, psotliwy chochlik, wybuchając śmiechem raz po raz. Skoro przestawał podrzucać dziewczynkę, aby ucałować jej buzię okrągłą, lub tłuściutkie ramiona, wychodzące z koszuliny, wołała z zachwytem:
— Jeszcze tatusiu! jeszcze.... „Jedzie, jedzie pan. na koniku sam“....
I margrabia posłuszny rozkazowi małej, rozkosznej despotki, podrzucał ją jak piłkę, coraz wyżej. Radość bez granic, zdumienie i szczęście, wyrwały z piersi Matyldy, krzyk idący prosto z serca. Po śmiertelnem przerażeniu, którego doświadczyła przed chwilą, co za upojenie! Na krzyk matki Lola zwróciła ku niej główkę co żywo, wołając: — Mama! mamusia!....
Nie mogła pohamować się dłużej Matylda. Pierś jej podniosła się łkaniem i upadła przed mężem na kolana, wpatrując się w niego z zachwytem, swojemi cudnemi oczami, pełnemi łez:
— Edwardzie mój! Oh! Edwardzie! — jęknęła głosem stłumionym.
— Żoneczko droga — margrabia uśmiechnął się znacząco — ucałowałaś przed chwilą naszego synka, musiałem zatem przyjść uściskać naszą córeczkę.
— Ty ją więc kochasz Edwardzie! kochasz twoją córkę! — wykrzyknęła Matylda.
— Czyż tego nie widzisz? Tak, kocham ją z całej duszy.... Mogłażeś przypuścić, żebym nie kochał dziecka własnego?
— Niestety! wierzyłam w to.... i umierałam z bólu!....
— Naśladowałem w tem tylko ciebie, kochana Matyldo — mówił dalej margrabia tonem łagodnym. — Skoroś ty oddała serce Loli bez podziału, a syn jakby nie istniał dla ciebie, udawałem i ja obojętność dla tej naszej ślicznotki; poświęcając się wyłącznie synowi. Starałem się wynagrodzić biedakowi ile możności, brak zupełny pieszczot i uścisków macierzyńskich i naprawić krzywdę, wyrządzaną mu przez ciebie. Chciałem, żebyś osądziła sama twoją niesprawiedliwość względem Gienia, i zrozumiała, jak jest dziwnem twoje postępowanie z synem. Matka powinna tak jak i ojciec, kochać wszystkie dzieci jednakowo.
...Długo czekałem, ale mniejsza o to, skoro dopiąłem celu. Ileż razy, nie wiedząc jak to sobie mam tłumaczyć, rozdrażniony do najwyższego stopnia, chciałem wywołać między nami wyjaśnienie tej kwestji drażliwej, i pomówić z tobą na serjo o naszym synu. Wstrzymywała mnie zawsze uwaga, która mi przychodziła na myśl, że nie da się zmusić nikogo do miłości, jeżeli jej sam nie uczuje. Powtarzałem więc w duchu; „Bądźmy cierpliwi. Matylda pozna kiedyś sama swój błąd, i postara się go naprawić“. — Nie potrafię określić słowami, ile kosztowało mnie nadludzkiego przezwyciężenia milczenie, które zachowywałem; ile wycierpiałem, ukrywając starannie, i powstrzymując się co chwila w porywach serca własnego.... Dziś wieczór, zapomniałem o tych wszystkich męczarniach w jednej chwili. Obecnie przenika mnie całego radość bezgraniczna.
Otoczył margrabia ramionami żonę i córeczkę, tuląc obie do łona. Tworzyli razem grupę zachwycającą.
— Słyszałem twoje słowa Matyldo — kończył margrabia — wyszeptane nad głową naszego syna: „Biedne dziecię, byłam niesprawiedliwą względem ciebie, przebacz mi i zapomnij o wszystkiem“ — i zobaczyłem usta twoje, dotykające się jego czoła.... Wysunąłem się na palcach, rozpromieniony, i zapragnąłem uściskać natychmiast naszą córkę. Zastałem Lolę obudzoną. Uśmiechnęła się słodko, wyciągając do mnie rączęta. Uniosłem ją w ramionach do twego pokoju, ciesząc się naprzód z niespodzianki, którą ci zgotuję tym widokiem.
— Oh! niespodzianka najmilsza, jaka mnie spotkać mogła — szepnęła Matylda.
— Jesteś więc zadowoloną?
— Najszczęśliwszą drogi Edwardzie, o ile tylko może być nią ludzka istota.
— I ja nie zapomnę nigdy tej błogiej chwili kochana Matyldo, która rozjaśnia ostatecznie nasz małżeński widnokrąg. Zaciemniała nam go chmura złowroga.
Dwa pocałunki rozprószyły ją na zawsze. Spodziewam się, że odtąd nic nam już nie zamąci szczęścia i spokoju. Teraz dopiero złączymy się węzłem najściślejszym, nierozerwalnym; mając te same myśli i pragnienia, żyjąc dla naszych dzieci i w naszych dzieciach.
— Tak, dla szczęścia przyszłego naszych dzieci — powtórzyła niby wierne echo, margrabina.
— Czuję to — uśmiechnął się mąż — że Lola będzie zawsze lgnęła więcej do ciebie. Obiecuję ci jednak solennie, nie być nigdy o to zazdrosnym. Niech cię tak samo nie boli i nie dotyka, jeżeli zauważysz, że ja poświęcam więcej czasu naszemu synowi. Chłopiec potrzebuje bardziej męskiego kierunku, dziewczynka zaś należy z prawa do matki, Któż potrafi lepiej wlać w to młode serduszko, wszelkie wzniosłe uczucia, niezbędne u kobiety? Zacząłem już wychowywać Genia, i nie mogę jak tylko pochwalić jego uległość i niezwykło zdolności. Jestem przekonany, że wyrośnie na człowieka dzielnego, pożytecznego dla społeczeństwa, i stanie się godnym w przyszłości, nosić nazwisko margrabiego de Coulange.
Na to już nic nie odpowiedziała margrabina.
— Zdaje się, że pannę de Coulange — zażartował margrabia — nie bardzo zajęła nasza rozmowa. Patrz żonusiu — zniżył głos do szeptu. — Śpi jak najsmaczniej....
— W twoich ramionach, przy twojem sercu — dodała Matylda, z wyrazem, nie dającym się oddać słowami. Za uboga na to ludzka mowa.
Wzięła ostrożnie Lolę z rąk ojca i odniosła nazad do jej łóżeczka, po podwójnym pocałunku rodziców, złożonym na jej jasnem czole.
— Czy wiesz droga Matyldo, że to już pierwsza po północy? — zauważył mąż, spojrzawszy na zegarek, gdy wróciła po chwili.
— Tylko w cierpieniu wloką się leniwo godziny — odpowiedziała margrabina z słodkim uśmiechem. — W radosnem upojeniu, mkną z szybkością strzały. Nie czekała też na mnie Julka i poszła spać. Dobrze uczyniła.
Odchyliła drzwi do gabinetu obok. Pokojowa wciśnięta w róg niskiej sofeczki, zdawała się spoczywać w śnie głębokim. Musiała wołać na nią Matylda aż trzy razy. Zerwała się nakoniec, niby ktoś, obudzony nagle z pierwszego snu.
— Co tu panna robisz? Czemuś się dotąd nie położyła? — spytała surowo margrabina.
— Jaśnie pani kazała mi czekać odpowiedziała pomięszana.
— Usiadłam w gabinecie i jakoś sen mnie zmorzył pomimowolnie....
Margrabina była niesłychanie dobrą i pobłażliwą dla sług. Zadowolniła się więc tą wymówką.
— Mniejsza o to — skinęła ręką. — Idź i połóż się spać. Rozbiorę się dziś sama. Tylko pamiętaj na drugi raz, że nie wolno ci czekać na mnie w moim gabinecie.
Julja odeszła w milczeniu, z głową spuszczoną.
— Czy przypuszczasz, że twoja pokojowa ukryła się w gabinecie, aby nas podsłuchiwać? spytał mąż Matyldę.
— Tak sądziłam zrazu.... zdaje mi się jednak, żem posądzała ją niesłusznie, i że spała po prostu twardo.
— W każdym razie nie byłaby podchwyciła tajemnicy zbyt zajmującej — wtrącił margrabia. — Mówiliśmy o rzeczach, które tylko dla nas przedstawiają jakikolwiek interes.
Mylili się oboje. Julja wcale nie spała i wysłuchała całej rozmowy margrabiostwa, która wydała się jej nader ważną.
Skoro znalazła się w swoim pokoiku, zamiast udać się na spoczynek, zasiadła do pisania listu:
„Prowadzi się tu życie niesłychanie jednostajnie. Jestem niemniej zadowolona z tego miejsca, które otrzymałam dzięki pańskiej protekcji. Nie pisuję często, nie mając niczego do doniesienia. Nie sądź pan jednak, że nie podpatruję bacznie i nie wytężam słuchu, aby nie uszło nic mojej uwadze. Nie zapominam o niczem z tego, coś mi pan polecił. Dziś nakoniec, zdarzyło się coś niezwykłego“.
„Pani margrabina wyjeżdżała pod wieczór, a wróciwszy po jedenastej w nocy, udała się prosto do pokoju małego Genia i pocałowała malca raz pierwszy, od kiedy przyszedł na świat“.
„Pan margrabia. który żonę śledził, ile się zdaje, usłyszał również jak mówiła z cicha sama do siebie: — „Biedne dziecko, byłam względem ciebie niesprawiedliwą, przebacz mi!“....
„Potem pan margrabia poszedł z kolei do pokoju swojej córeczki; a ponieważ zastał ją przebudzoną, wziął na ręce, bawił się z Lolą dość długo i pocałował bez przesady, kilkadziesiąt razy! Tak ich zastała pani margrabina, i nie posiadała się z radości“.
„Rozmawiali ze sobą z godzinę, wyłącznie o dzieciach“.
— „Udawałem, że nie kocham Loli — mówił pan margrabia, — aby tobie oczy otworzyć i zrobić czulszą dla naszego syna“.
Pani margrabina rozpłakała się, uściskali się nawzajem i teraz ile się zdaje, są w zupełnej zgodzie co się tyczy dzieci“.
„Nie wiem czy przyda się panu na co ten szczegół. Donoszę o nim po północy, mając nakazane surowo donosić o wszystkiem co się w domu dzieje, a szczególniej, jeżeli to się tyczy którego z dzieci“.
Pokojowa wsunęła list w kopertę, adresując: — „Do Pana de Perny, ulica Richepanse, Nr. 3“.
Sosten dostał list nazajutrz po południu. Przeczytawszy go z uwagą, zamyślił się przez chwilę, z brwiami ściągniętemi. Nagle z ócz jego strzeliła błyskawica, i szepnął głucho: Co może znaczyć ta zmiana w Matyldzie?
Nazajutrz, około godziny dziewiątej rano, mała Lola była już wykąpana i ubrana. Matka posadziła ją sobie na kolanach, rozkoszując się jej wesołym szczebiotem. Otworzyły się drzwi, i margrabia wszedł do pokoju żony:
— Przychodzę uściskać na dzień dobry moją córeczkę przemówił.
— Dzień dobry tatusiowi — pieszczotka nastawiła ojcu swoją buzię różową.
Oddała ją Matylda mężowi, nie mogąc dość się nasycić tym radosnym widokiem.
— Dlaczego nie przyprowadziłeś z sobą Genia, kochany Edziu? — spytała Matylda głosem drżącym od wzruszenia.
— Nie chciałem tego uczynić bez twojego przyzwolenia.
— Pragnę widzieć go co rano, i uściskać na dzień dobry, tak samo jak ty Lolę dodała z rozkosznym uśmieszkiem:
— Czyż nie ułożyliśmy pomiędzy sobą, że będziemy odtąd żyli wspólnie z dziećmi i dla dzieci?...
Wybiegł natychmiast margrabia, wracając po chwili z malcem którego prowadził za rączkę. Powiedział mu wehodząc:
— Idź Geniu uściskać twoją mamę.
Matylda stała na środku pokoju sztywna, nieruchoma, i trupio blada. Odbywała się w jej duszy walka ostatnia. Była rzeczywiście w stanie, godnym pożałowania. Czyż miała w końcu odtrącić biednego sierotę?
Chłopczyna postąpił ku niej o kilka kroków bliżej z wzrokiem wlepionym w Matylde, i stanął pomieszany i onieśmielony tym posągiem z kamienia. Przypomniała sobie jednak margrabina tę nieszczęsną matkę, oszalałą z bólu, po stracie syna; i stopniały lody, mrożące jej serce. Była zwyciężoną. Litość zastąpiła nienawiść. Ożywiła jej się twarz marmurowa, roztworzyła szeroko ramiona, i schyliła się, wołając na cały głos:
—Chodź dziecię, chodź śmiało.... i uściskaj mnie!
Rzucił się jej na szyję chłopczyna z okrzykiem najwyższej radości.
— Za kilka dni droga żoneczko — wtrącił czule margrabia — zapomni twój syn najzupełniej, że był od urodzenia pozbawiono macierzyńskich pieszczot i pocałunków.
Zaszła istotnie niesłychana przemiana w życiu margrabiny. Nie powiemy, żeby nie czuła już teraz żadnego ciężaru na sercu. Była zmuszoną do kłamania, jak i przedtem.
Stała widocznie pomiędzy nią a mężem złowroga tajemnica. Zdawało jej się jednak, że obecnie przyjdzie jej łatwiej ukrywać zbrodnię dokonaną przez Sostena.
W chwilę później, odszedł jej mąż z Geniem, ochmistrzyni zabrała i małą Lolę na ranną przechadzkę do ogrodu, a Matylda ujrzała się sam na sam ze swojemi myślami.
— Wczoraj wieczór — dumałam — jeszcze w strasznym niepokoju. Zdawało mi się, że nie potrafię przenieść tego na sobie, patrzeć na obcego chłopca, obok mojej własnej córki, i nie wybuchnąć gniewem.... Nastąpiła próba decydująca. Skamieniałam zrazu z oburzenia, Znalazłam atoli dość siły, aby zapanować nad sobą, a później litość wzięła górę w mojem sercu, nad wszystkiem innem.... Trzeba przyznać, że położenie moje jest dziwne i niezwykłe!.... Czy naprawdę uczucie litośyi nad sierotą, dokonało tego przewrotu w mojej duszy? Tak, z jednej strony rozrzewnienie nad niedolą matki Genia, a z drugiej chęć szczera wynagrodzenia krzywdy, którą mu dotąd wyrządzałam. Dlatego ucałowałam go wczoraj w nocy; a dziś rano zdobyłam się na czyn iście bohaterski, roztwierąjąc mu moje ramiona. Teraz rzecz skończona. Przycisnęłam go do łona, adoptowałam niejako; jest więc moim synem.... Powinnością moją jest, starać się go pokochać, jakby rzeczywiście był mojem dzieckiem. Mogłabym obecnie zapomnieć o przeszłości, a przynajmniej zepchnąć pamięć o zbrodni dokonanej przez Sostena, w noc nieprzeniknioną. Niestety! czuję, że nie zdołam zrobić ani kroku naprzód, żeby nie potrącić o tę potworność!.... Skoro spotka mnie w życiu jaka radość niespodziewana, to straszne wspomnienie zamąci mi ją, budząc na nowo w sercu śmiertelny niepokój. Złowrogie widmo będzie stało wiecznie przed mojemi oczami: okropne, ponure, przerażające i zatruwające mi resztę życia. Grożąc mi co chwila, że nie dopuści do mojej duszy błogiej nadziej zniknie w przyszłości. Jestem skazaną na wieczne katusze. Będę drżała z trwogi śmiertelnej, do ostatniego uderzenia, mojego biednego, zbolałego serca!.... Ah! chciałabym nadaremnie wynagrodzić złe popełnione! Wkręcona przemocą, w koło bez wyjścia, muszę obracać się w niem, cierpiąc niewinnie za tych, którzy dopuścili się zbrodni ohydnej. Będę staczała wieczną walkę z mojem sercem i sumieniem, podnoszącemi bunt przeciw temu kłamstwu i niecnemu oszukiwaniu... Nie przestanę nigdy.... nigdy.... znosić mąk piekielnych!....
Zastanawiała się dalej z coraz większą goryczą.
— Mam najlepszego męża, noszę tytuł margrabiny, jestem bogatą, młodą i piękną. Świat cały uważa mnie za najszczęśliwszą kobietę pod słońcem.... nie jeden może spogląda na mnie z zazdrością.... Ah! gdyby oni wiedzieli!.... gdyby wiedzieli!....
Nagle drgnęła nerwowo, zerwała się na równe nogi i zaczęła biegać po pokoju, z wzrokiem dzikim i błędnym: Strzeliło jej do głowy, że mogłaby umrzeć nieprzygotowana, i unieść z sobą do grobu straszną tajemnicę.
— Oh! to by było czemś okropnem! — wykrzyknęła. — Nie mogę dopuścić do czegoś podobnego! Któż z nas zaręczy, czy dożyje jutra? Nużbym umarła wpierw od mego męża, ani mój brat, ani moja matka, nie wyjawili by mu z pewnością zbrodni popełnionej! Trzebaby na to skruchy i żalu, a ten jest dalekim od ich serc, w złem zakamieniałych! Wypędziłam z domu oboje; powróciliby jednak natychmiast, skorobym ja im miejsca ustąpiła, nadużywając dalej dobroduszności Edwarda, który będąc sam najzacniejszym z ludzi, nie podejrzywa nikogo o obłudę i nikczemną przewrotność.
....Po tem, czego się już raz na nas dopuścili, jestem przekonaną, że są zdolni do wszystkiego najgorszego. Dziś trzymają się od nas z daleka; są skromni, pokorni, nawet uniżeni. Dla czego? Czują, że ja zawadzam im na drodze, i ta myśl przejmuje ich trwogą. Wiedzą, że kara za zbrodnię popełnioną, zawieszona nad ich głowami, na cieniutkim włosku.... który spoczywa w mojej dłoni.... Gdyby mnie nie stało obok Edwarda, podnieśliby natychmiast głowy, z bezczelną zuchwałością. Ah! nie śmiem zastanowić się nad tem, co by uczynili w końcu, była posiąść napowrót majątek, który już uważali nieledwie za swoją własność. Bezkarność ich pierwszej niegodziwości zachęciła by ich do dalszych zbrodni. Padłby ofiarą ich chciwości, mąż mój i moja droga córka!.... Otóż nie! — podniosła głowę ruchem energicznym. — Muszę obmyśleć wszystko naprzód. Chcę uczynić ich na zawsze bezwładnymi i nieszkodliwymi, drżącymi pod nieustanną grozą kary, za zbrodnię popełnioną! Jeżeli za życia postanowiłam nie wyjawić niczego po mojej śmierci, musi mąż mój dowiedzieć się o wszystkiem. Zrozumie wtedy iłem wycierpiała, a ponieważ jest dobry i szlachetny, przebaczy mi winę pomimowolną.... Tak, oto co powinnam uczynić — dodała po namyśle. — Opiszę szczegółowo smutną historję mego życia.
Będzie ona niejako moim testamentem. Zacznę pisać moją spowiedź, jeszcze dziś na wieczór. Papier dyskretny, nie zdradzi mnie. Nie zataję przed nim niczego. Opiszę dokładnie moje katusze, bóle, i zniechęcenie rozpaczliwe do życia, które mnie nieraz ogarniało.
Tym sposobem Matylda zadawalniała niejako swoje sumienie, wiecznie udręczone i niespokojne. Zwolna potrafiła zapanować nad okropnym rozstrojem nerwowym. Zbliżyła się do ślicznego biureczka, w stylu Ludwika XIII, otwierając szufladkę, pełną wstążek, kwiatów i koronek. Wsunęła ramię w otwór, pocisnęła sprężynę w głębi, i dostała się w ten sposób do skrytki. Z niej wydobyła nie wielki pakiecik, owinięty w kawałek fularu, i przewiązany na krzyż wstążką. W pakiecie był powijacz i reszta bielizny, w której przywieziono małego Genia, raz pierwszy do zamku w Coulange. Matylda przechowywała te drobiazgi najstaranniej, niby jakie relikwie. Oczy jej zaszły łzami, na widok czepeczka i kaftaniczka, prześlicznie haftowanych i oszytych prawdziwą koroneczką Valencienne.
— Pracowała nad tem biedna matka — szepnęła. — Ileż w tem smaku wytwornego, jak to wszystko misternie wykończone! Nie dziw! Wszak robiła te cudowności dla dziecka własnego! z sercem przepełnionem nadziemską radością. Niestety! nie przeczuwała, że zbrodniarze czyhają na dziecka urodzenie, aby oderwać niemowlątko od piersi matczynej. Spodziewała się szczęścia bez granic, a spiorunował ją cios niespodziewany, pozbawiając zdrowych zmysłów.... Każda sztuka bielizny naznaczona monogramem G. L..,. Zapewne pierwsze litery imienia i nazwiska matki, lub odnoszące się do dziecka, któremu chciała nadać imię, zaczynające się na G.... Na nieszczęście, szczegół to nadto drobny, aby mógł posłużyć kiedyś za nitkę przewodnią w tym labiryncie, i pomógł do odszukania matki. Zachowam pomimo tego, te smutne drobiazgi, jako jedyny corpus delicti, zbrodni popełnionej.
Dłoń Matyldy namacała na spodzie pakietu, jakiś papier złożony w czworo.
— A! przypominam sobie — uderzyła się w czoło, zajrzawszy do środka papieru. — Żądałam od owej kobiety, żeby podała mi swój adres i swoje nazwisko. Powiedziała, że się nazywa Róża Dubois, a mieszka przy ulicy Saint-Denis, pod numerem siedmdziesiątym. I to skłamała prawdopodobnie. Dowiem się o tem dziś jeszcze. Zanotowałam jej słowna na tym świstku i zachowałem razem z malca bielizną, Wtedy fakultet medyczny skazał był na śmierć przedwczesną mego męża. Gdyby Edward był zstąpił do grobu rzeczywiście, zanim byłabym i ja przeniosła się w lepszy świat, postanowiłam odszukać matkę za jakąbądź cenę, i oddać jej narzuconego nam chłopczyka. Nie chciałam dopuścić do tego, żeby Sosten po naszej śmierci miał korzystać ze swojej zbrodni i zagarnąć po nas cały majątek.
Wsunęła świstek z adresem w zanadrze. Zawiązała nazad pakiecik i schowała w skrytce.
— Tu ukryję również i moje pisemne wyznanie — pomyślała Matyłda. — Skrytka nie wyda przed nikim mojej tajemnicy.
Około drugiej po południu, wyszła Matylda pieszo z pałacu. Zatrzymała przejeżdżającą doróżkę, i podała adres stangretowi, ulica Saint-Denis, Nr. 70.
Gdy powóz stanął przed domem, wysiadła z niego Matylda i weszła do loży odźwiernego.
— Czy mieszka dotąd w tym domu niejaka Róża Dubois? — spytała.
— Nie pani.... nie znam nikogo podobnego u nas — brzmiała odpowiedź.
— Dano mi ów adres przed kilku laty.... może wyprowadziła się ta pani stąd w tym czasie?
— Czy pamiętasz w naszej kamienicy kogoś, ktoby się tak nazywał? — zainterpelował mąż żonę, zajętą naprawianiem bielizny.
— Słyszę raz pierwszy w życiu o podobnem nazwisku! — wzruszyła odźwierna ramionami. Dodała po chwili: — Zaręczam panią, że mój mąż ma pamięć nadzwyczajną. Jesteśmy w tym domu odźwiernymi od lat dziesięciu, i wiem na pewno, że nikt podobny nie mieszkał u nas w tym przeciągu czasu.
— Dziękuję państwu za udzielone mi szczegóły — skinęła im głową margrabina i wyszła na ulicę. Wiedziała z góry, że tak adres jak i nazwisko zmyślono na prędce, chciała jednak przekonać się o tem. Teraz nie został jej cień wątpliwości, co do tej sprawy. Była jednak zadowoloną z tej pewności, nie żałując wcale trudu podjętego.
— Ta więc łotrzyca ukradła niemowlę biednej matce — powiedziała sobie Matylda, wracając do domu. — Wszystko zresztą było bajeczką ułożoną naprzód i wymyśloną przez nią i jej wspólników w zbrodni popełnionej!
Nastały pierwsze wiosny zwiastuny, dni ciepłe, pogodne i pełne woni. Sławny kasztan z dwudziestego marca, okrył się liśćmi i pączkami.
W ogrodzie Tuilleryjskim, zjawiła się razem z jaskółkami i Gabryela Liénard, przezwana przez swywolną dziatwę „figurą woskową“.
Pewnego wieczora, wróciwszy niesłychanie utrudzona z dalekiej przechadzki, stała przez chwilę w oknie, jak zawsze boleśnie zadumana, nareszcie zapaliła lampę, chcąc popracować jeszcze przez dwie.... trzy godziny, zanim ułoży się po snu. Wtem zapukano z cicha do drzwi.
Poszła otworzyć i zobaczyła na progu Morlota.
— Przychodzę spędzić wieczór z panią — rzekł na wstępie — Nie radbym jednak przeszkodzić pani w czemkolwiek. Jeżeli jestem zbyteczną, to zabiorę się natychmiast z powrotem do siebie.
— Nie tylko nie zawadzasz mi pan — uśmiechnęła się słodko Gabryela — ale jestem ci szczerze wdzięczną za pamięć o mnie. Nie widziałam pana prawie od dwóch tygodni.
— To prawda.... byłem niesłychanie zajęty, przez ten cały czas. Musiała skarżyć się przed panią moją Melanja, żem nie raz wracał do domu, dobrze po północy.
— Ciężkie to rzemiosło twoje — panie Morlot! — Zapewne.... kto jednak oddaje mu się z całą duszą i z pewnem amatorstwem jak ja, znajduje w niem i wiele stron dodatnich. Czasem wynagrodzi mi jedna chwila i największe trudy, podjęte przez kilka tygodni. Dziś naprzykład, jestem bardzo zadowolony.
— Rzeczywiście, masz twarz rozpromienioną — panie Morlot.
— Przyłapałem dziś łotra najgorszego gatunku, wielce niebezpiecznego. Szukałem go blisko od roku, a nie mogłem dostać go w ręce. Wyśliznął mi się zawsze jak piskorz. Jest to rodzaj Herkulesa, noszącego przezwisko Gargasse. Byłem na tyle szczęśliwy, schwycić go za kark sam jeden, bez niczyjej pomocy. Hultaj należał do szajki złoczyńców, wybornie uorganizowanej. Badano go, nie wyciągnąwszy jednak z niego ani jednego słowa. Lęka się skompromitować zeznaniami swoich towarzyszów. Ręczę, że będzie milczał do końca nawet wobec „sędziów przysięgłych“.... Jemu to ani pomoże, ani zaszkodzi. Tyle nabroił i tak jawnie, że dostanie co najmniej piętnaście lat galer.
— A w mojej sprawie panie Morlot, zawsze nic i nic?
Zmarszczył nagle czoło ajent policyjny:
— Dotąd nie odkryłem niczego, niestety!.... Nie wpadłem na ślad, choćby najlżejszy — rzekł głosem przytłumionym.
Westchnęła ciężko Gabryela.
— Oh! nie zniechęca mnie to bynajmniej. — Morlot wyprostował się dumnie, z wzrokiem rozpłomienionym. — Nędznicy! potrafili ukryć się doskonale! Ale ja jestem niesłychanie wytrwały i cierpliwy. Mam dobre oczy, a jeszcze lepsze uszy. Patrzę i słucham. Pewnego dnia muszę wpaść na trop....
Gabryela potrząsła smutnie głową:
— Wszak nieraz powtarzałeś panie Morlot, że błądzisz po omacku wśród egipskich ciemności. Staram się tymczasem koić mój ból i uśmierzać śmiertelną tęsknotę za własnym synem, pieszcząc i całując dzieci obce.... Dziś jestem niezwykle smutno usposobioną.... Może rezerwie mnie trochę pańska obecność.
— Niestety! — wtrącił Morlot. — Kiedyż jesteś pani wesołą?
— Zapewne.... Tego wieczora jednakże, prześladuje mnie myśl uporczywa, i nie mogę pozbyć się jej w żaden sposób.
— Cóż panią tak udręcza?
— Zdaje mi się, że syn mój już nie żyje....
— Po co oddajesz się pani tak bolesnym przypuszczeniom?
— Gdy mi coś podobnego strzeli do głowy — mówiła dalej Gabryela — zapadam na czas jakiś niby w rodzaj halucynacji. Dusi mnie zmora.... ale na jawie.
....Słyszę odgłos dzwonów pogrzebowych, widzę mnóstwo świec płonących, a pomiędzy niemi na katafalku leży malutka trumienka.... Podnoszę jej wieko.... pod niem owinięte całunem.... ciałko martwe.... sine.... mojego syna.... Twarzyczkę ma kredowej białości.... Oczy nie zamknięte, patrzą w górę nieruchomo.... na coś.... w niebie.... Tak panie Morlot; poznaję w tym trupku mojego syna!
— I ten brzydki sen na jawie, zadaje pani nowy ból. Nie.... dziecię twoje żyje. Odpędź od siebie tę zmorę ponurą. Błagam cię pani o to najusilniej.
— Ja też nie poddaję się jej wcale, wierz mi panie Morlot. Trzyma mnie jedynie na tym świecie nadzieja odszukania mego syna. Inaczej nie żyłabym już od dawna!.... Dlaczegoż pan jednak nie siadasz? Ślicznie cię przyjmuję, nie ma co mówić, jakby mi pilno było pozbyć się pana czemprędzej.
Usiadł Morlot naprzeciw niej. Gabryela wyjęła robotę z koszyka i zaczęła szyć.
— Chcesz mi więc poświęcić cały wieczór, dobry panie Morlot? — spytała.
— Dla mnie to najmilszy wypoczynek i szczęście prawdziwe, gdy mogę spędzić z panią kilka godzin.
— Dziękuję ci serdecznie panie Morlot.
— Po spędzeniu dwóch nocy bezsennych, wolno mi przecie wypocząć dzień lub dwa i pomyśleć o jakiejś przyjemności.
— Ma się rozumieć!
— Jeżeli nie odwiedzam pani częściej, to li z braku czasu. Mam bowiem zawsze po temu chęci najszczersze.
— Nie zawiodłam się przynajmniej na was, kochani państwo. Obdarzacie mnie oboje drogocenną przyjaźnią, obsypując dowodami waszego poświęcenia.
— Nie mogłem dotąd niestety! uczynić dla pani tego, czego pragnę gorąco.
— Robisz ile możesz, panie Morlot, nie zniechęcając się tak długiem niepowodzeniem, a i to już znaczy bardzo wiele. Dla czegóż nie przyszła z panem moja droga Melanja? Nie widziałyśmy się jeszcze dzisiaj!
— Nie może domu opuścić, poprzewracała w nim bowiem wszystko do góry nogami. I mnie nawet wyprawiła czemprędzej, abym jej nie zawadzał w robieniu wielkich porządków.
— Gosposia bo z niej zawołana!
— Zapomniałem na śmierć, że kazała mi pozdrowić panią od niej i nagadać mnóstwo miłych rzeczy.... A ja milczę jak ryba.... Dobry ze mnie poseł!.... Czemu pani nie szyjesz?... Przecież ja nie przeszkadzam ci w niczem, nieprawdaż?....
— Ależ nie panie Morlot!.... Tylko jestem dziś okropnie zmęczoną i rozstrojoną.... Potrzebuję wypocząć.
— Rzeczywiście wyglądasz pani bardzo źle.... Możeby najlepiej było położyć się?.... Pożegnam się więc....
— Zostań pan, przeciwnie. Opowiedz mi cokolwiek.... na przykład w jaki sposób schwytałeś owego niebezpiecznego złoczyńcę? To mnie najłatwiej uspokoi i pomoże odzyskać równowagę.
— Najchętniej — rzekł Morlot.
Zaczął natychmiast opowiadanie, zapalając się własnemi słowami. Machał w dodatku obiema rękami, chcąc dodać pewnej dramatyczności swojemu opisowi. Zacietrzewiony, nie zauważył, że Gabryela słucha go z coraz większym wysiłkiem, starając się nadaremnie zapanować nad ogarniającą ją dziwną niemocą. Dochodził właśnie do miejsca, najbardziej zajmującego, gdy Gabryela drgnęła nerwowo i podskoczyła w górę na krześle. Opuściła natychmiast bezwładnie ramiona, westchnęła z cicha i pochyliła się w tył, na poręcz fotelu, jakby zupełnie zmartwiała, z zamkniętemi oczami.
Morlot przerażony urwał w pół słowa, zerwał się na równe nogi i zawołał w trwodze śmiertelnej głosem zdławionym:
— Boże wielki! Zemdlała.... czy co?
— Jak ją ratować?.... W jaki sposób mam ją trzeźwić?....
Skoczył do drzwi, aby wezwać kogoś więcej na pomoc. Zatrzymał się jednak na progu, zastanowiwszy się nad tem, że i więcej osób nie zdoła na razie wyprowadzić Gabryeli z omdlenia. Powrócił zatem do martwej pozornie, krzycząc w niebogłosy: — „Panno Gabryelo! panno Liénard!“
Nie drgnęła nawet na to wołanie, tylko poruszyła nieznacznie ustami.
— Ależ to cymbał ze mnie, na wielki kamień! — uderzył się w czoło, wściekły sam na siebie. — Czyż będę tak stał dalej przed nią, niby słup soli? Czym już zgłupiał z kretesem?
Oglądnął się w koło. W oszklonej szafie kredensowej, spostrzegł postument z dwiema flaszeczkami. W jednej była, oliwa, w drugiej ocet. Wpadła mu również w ręce mała serwetka. Umaczał część jej w occie i natarł skronie omdlałej. Odezwała się teraz Gabryela głosem cichym, ale zupełnie zrozumiale:
— Nie przestraszaj się panie Morlot. Nie zasłabłam, tylko śpię.
Morlot osłupiał wytrzeszczając na nią oczy:
— Jakto?.... wybełkotał. — Pa... pa... ni... śpisz?
— Nie inaczej,... śpię....
— I widzisz mnie pani, mając powieki opuszczone?
— Widzę i słyszę ciebie, panie Morlot.... pomimo, że mam oczy zamknięte. Trzymasz w ręce serwetkę, zmaczaną, w occie, a w tej chwili kładziesz ją na stoliku obok flaszeczki, którą wziąłeś z kredensu.
To wszystko było prawdą. Zauważył w dodatku, że nie śpiąc, i z oczami otwartemi Gabryela nie byłaby tych ruchów jego dostrzegła: robił to bowiem za jej plecami. Nie miało granic jego osłupienie. Dotykał się czoła, oczów, ciągnął się za nos, pytając się w duchu, czy mu się to przyśniło, czy też jest obudzony, i widzi na jawie te nadzwyczajności? Musiał w końcu uwierzyć rzeczywistości, której nie mógł zaprzeczyć. Gabryela siedziała naprzeciw niego, zupełnie bez ruchu. Miała oczy zamknięte, a widziała go, gdziekolwiek się obrócił i słyszała każde jego słowo. Nagle rozjaśniło mu się w głowie.
Drgnął i wyszeptał:
— Lunatyczka!
Usłyszała go jednak Gabryela — odpowiedziała bowiem natychmiast:
— Nie wiem czy jestem lunatyczką, jak pan sądzisz. Ale zapadam czasem w sen dziwny, niepodobny w niczem do snu zwyczajnego.
Zbliżył się do niej Morlot:
— Musisz pani wiele cierpieć? — spytał głosem drżącym z niepokoju.
— Tak.... boli mnie szczególniej głowa.... bolą mnie zresztą i wszystkie członki.
— Czy nie mógłbym pani obudzić?
— Tego nie wiem....
Ujął ją za ramię, wstrząsając dość mocno. Krzyknęła przeraźliwie:
— Zostaw mnie pan w spokoju! Sprawiasz mi ból okropny! — błagała usilnie. — Zdawało mi się, że wyrywasz mi ramię ze stawów.
Jęknął głucho Morlot i upadł na krzesło najbliższe. Cierpiał i on niewypowiedzianie, widząc że nie może niczem przynieść ulgi śpiącej. Patrzał na nią ze łzami w oczach.
— Czy zapadasz pani często w sen podobny? — spytał po chwili.
— Niezbyt często.... Cztery, do pięciu razy.... o ile sobie przypominam.
— Jakże się pani przebudzasz?
— Tak samo nagle, jak i sen mnie ogarnia.... bez poprzedniego przygotowania.
Po tych słowach Gabryeli, milczeli oboje dość długo. Morlot był niesłychanie pomięszany i zaniepokojony. Dziwił go ten stan i przerażał jednocześnie. Było w tem wszystkiem coś niewytłum
aczonego i nieobjętego ludzkim rozumem, istny cud!.... — Dziwne rzeczy... dziwne! powtarzał w duchu.... Może kto temu wierzyć, albo nie wierzyć.... ale ja patrzę własnemi oczami i słyszę na własne uszy!.... Gdyby mi ktoś nie dalej niż wczoraj. zaczął był opowiadać o czemś podobnem, byłbym mu parsknął w nos śmiechem, lub nabrał z góry uniesiony gniewem, że ośmiela się drwić ze mnie i poczytuje za głupca skończonego, w którego można wmówić, co się komu podoba.... Bądź jak bądź, nie jestem ani głupcem, ani dzieciakiem łatwo wiernym i naiwnym. Muszę jednak wyznać, że to przechodzi moje pojęcie, i że niczego nie rozumiem.... niczego najzupełniej! Cud, cudowny!.... i na tem koniec!....
Wielce zakłopotany i zaniepokojony, wpatrywał się Morlot smutno i z miną zafrasowaną w Gabryelę, która trwała dalej w swojej pozornej martwocie i nieruchomości. Można było przysiądz nieledwie, że już nie żyje, gdyby nie lekkie podnoszenie się i opadanie piersi, przy dość utrudnionem oddychaniu.
— Gdybym tak pobiegł po lekarza? — pomyślał Morlot. Jakże jednak mógł ją zostawić samotną, w tym dziwnym śnie, z którego obudzi się zapewne lada chwila?
— Ah! — powtarzał w duchu — chociaż przeraża mnie jej mowa, wolę to stokroć razy, niż gdy patrzę na nią, podobną zupełnie do trupa. Oddycha wprawdzie, ale wygląda tak, jakby śmierć miała ją napaść podczas snu. Coś okropnego! Ta głucha cisza, panująca w koło nas, jest ponura i mrozi mi po prostu krew w żyłach!
Wstrząsnęły nim dreszcze, od głowy aż do stóp. Zerwał się biegając szybko po pokoju, jakby chciał zrzucić z siebie ciężar przygniatający.
— Ejże! — szepnął zawstydzony — zdaje mi się, że jestem w strachu nielada.... po raz pierwszy w życiu.
Wziął delikatnie Gabryelę za rękę; była zimna, ale i wilgotna jednocześnie.
— Czy obudzisz się pani wkrótce? — spytał.
— Tego nie wiem — odpowiedziała.
— Widzisz mnie pani?
— Najdokładniej....
— Czujesz, że dotykam się twojej ręki? — spytał.
— Nie czuję dotknięcia pańskiego, ale widzę, że trzymasz moją rękę w swojej dłoni.
— Boli jeszcze panią głowa i reszta członków?
— Boli mnie wszystko....
Pocieszył się cokolwiek Morlot i uspokoił odpowiedziami Gabryeli. Coś mu strzeliło do głowy, i zdziwił się, że nie pomyślał o tem od razu.
— Czy wzrok pani sięga dalej niż ściany jej pokoju, i czy mogłabyś widzieć coś więcej, niż przedmioty, stojące w koło niej?
— Oh! widzę na bardzo znaczną odległość, panie Morlot.
— Mogłabyś zobaczyć moją żonę?
— I owszem.... jestem już u państwa.... widzę moją drogą Melanję.
— Czemże jest zajęta?
— Rachuje i wiąże wstążką pasową, tuzin serwet, odebranych z prania.
— To nie do uwierzenia! przechodzące wszelkie cudowności! — pomyślał Morlot, kręcąc się niespokojnie na krzesełku. — Jeżeli nie jest ona lunatyczką, to chyba miewa sny jasnowidzącej!
— Widzisz więc pani dalej Melanję?
— Tak samo jak pana.... najdoskonalej.....
— Cóż teraz robi?....
— Nic właściwie.... Stoi w miejscu i słucha.... Ktoś dzwoni.... Idzie mu otworzyć.... Wydaje okrzyk przyjemnego zdziwienia.... Wchodzi do pokoju jakiś obcy mężczyzna.
— Mężczyzna? Ejże! — zawołał Morlot.
— Ubrany w bluzę niebieską, a na głowie ma szary, filcowy kapelusz, z szeroką kryzą. Wygląda na wieśniaka.
— Czy nie przybył do nas krewniak mojej żony, Blaisois? — pomyślał Morlot który zapowiedział nam swój przyjazd do Paryża, od dwóch miesięcy?
Gabryela mówiła dalej:
— Całuje mocno i głośno Melanję w oba policzki.... Ona jest mu rada, i zadowolona z jego odwiedzin.
— Czy słyszysz pani ich rozmowę?
— Nie.... Obcy człowiek wchodzi do salki jadalnej, i siada przy stole. Melanja stawia przed nim szklankę i butelkę wina, tudzież chleb napoczęty i talerz z wędliną. Aha!... nieznajomy dobywa coś z zanadrza.... trzos skórzany.... Wysypuje na stół jego zawartość.... Widzę monetę złotą i srebrną...
— Niema wątpliwości, że to Blaisois! — pomyślał Morlot oszołomiony. — To, na co patrzę i czego słucham, jest coraz bardziej zdumiewającem.
Radby był skoczyć czemprędzej do swego domu, aby przekonać się, czy Gabryela powiedziała mu prawdę.
— Nie.... nie.... szepnął — nie odstąpię biedaczki, póki się nie obudzi.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał godzinę dziewiątą na wieczór. Zabłysła mu w głowie nowa myśl:
— Gdyby to było możebnem! — uderzył się w czoło, z wzrokiem rozpłomienionym. Przeszedł się po pokoju, potem stanął naprzeciw śpiącej.
— Czy nie mogłabyś pani odszukać w swoim śnie iście cudownym, nikczemnej zbrodniarki, która ci syna ukradła? — zapytał.
— Nie.... jej nie widzę wcale....
— A widziałaś pani przed chwilą moją żonę?....
— Widzę ją i teraz.... ale dlatego, bo znam jej mieszkanie, i myśl moja dosięga tych miejsc, w których obraca się Melanja.
— Gdyby więc żona moja była gdzieindziej, nie u siebie, nie mogłabyś jej pani widzieć?....
— Tego nie wiem na pewno....
Zanim miał czas Morlot zadać jej nowe pytanie, szepnęła:
— Nie pytaj mnie pan o nic więcej. Jestem niesłychanie zmęczoną.
I rzeczywiście występywały na jej czoło i skronie, grube krople potu:
— Oh! chciałabym się już obudzić — rzekła z cicha głosem przytłumionym: — Cierpię!.... cierpię okropnie!....
Umilkł Morlot, nie śmiąc nawet się ruszyć, przejęty trwogą śmiertelną:
— Zaczekam, póki nie zobaczę jej obudzonej — pomyślał.
Morlot nie był żadnym mędrcem, odebrał jednak pewne wykształcenie i lubił nawet czytać. Najlepiej przypadały mu do gustu — „Causes cilebres“, opisywane w specjalnym dzienniku. Wszak jego rzemiosłem było łapać złoczyńców, dostarczając w ten sposób trybunałowi owej zwierzyny, i tematu do spraw rozgłośnych i wprawiających w zapał, graniczący z szałem częstokroć, ogół paryskiej publiczności. Nie dziw zatem, że interesował się mocno przebiegiem sprawy sensacyjnej i wyrokiem, wydanym na tego, lub owego zbrodniarza, przez „Sąd przysięgłych“. Oprócz tego dziennika, poświęconego sprawom kryminalnym, czytywał namiętnie romanse, a nawet i bajki „Z Tysiąca i Jednej Nocy“.
Jak ogół przeciętnych śmiertelników, Morlot czytał dla przyjemnego zabicia czasu wolnego. Skoro dojrzał na okładce książki tytuł, zwiastujący dzieło naukowe, nawet jej nie otworzył:
— Co mnie po tem — powtarzał w duchu. — Szkoda czasu! i tak nie zrozumiem ani słowa....
Wątpiący i niedowierzający w wielu kwestjach, zajmował się jednak namiętnie wytworami, mniej lub więcej nie podobnemi do rzeczywistości, które zrodziły się w bujnej fantazji poetów i romansopisarzy. Podziwiał naprzykład bajki wszelkie, rozkoszował się niemi, ale nie cierpiał, jeżeli mu ktoś przedstawiał podobne fakta nadprzyrodzone, jako rzeczy prawdziwe i zdarzające się w życiu rzeczywistem. W takim wypadku, unosił się gniewem i wołał oburzony:
— Ależ to po prostu niedorzeczne!
W owej epoce, tak w Paryżu, jak i w całym świecie cywilizowanym, zajmowano się gorączkowo lunatyzmem, magnetyzmem i jasno widzeniem pewnych „medjum“, szczególniej usposobionych i podatnych do podobnych eksperymentów.
W każdym domu nieledwie kręciły się stoły, wypukując lub pisząc ołówkiem, wprawionym w jedną nóżkę, pod naciskiem: rąk trzymających stół z wierzchu, rozmaite odpowiedzi, zdania i mądre sentencje.... ze świata pozagrobowego. Ukazywali się bowiem nieboszczyki, to łając obecnych, to im błogosławiąc; według usposobienia ich za życia.
Jak zwykle, lgnęły do tych cudowności przeważnie kobiety, wrażliwsze i z bujniejszą wyobraźnią. Zajmowali się niemniej tą niezwykłą kwestią mężczyźni, a nawet najpoważniejsi mężowie ciężko uczeni. I ci się zbierali, kręcąc stołami po kilka godzin z rzędu, i zapisując skwapliwie, co te im dyktowały. Chcieli koniecznie zbadać naturę owego „fluidum“, który poruszał bądź jak bądź martwy przedmiot; i ująć go w pewne formułki. To im się jednak niezupełnie udało.
Jeżeli wspomniał kto kiedykolwiek przed Morlotem o czemś podobnem, wzruszał miłosiernie ramionami i wybuchał niecierpliwie:
— Brednie wierutne!.... bajki dobre do usypiania małych dzieci! Trzeba chyba głupca skończonego, żeby uwierzył w podobne bzdurstwa! Jeżeli chcę się zabawić w sztuczki kuglarskie, to idę na cały wieczór do Roberta Houdin.
Trzymał się Morlot za boki od śmiechu, gdy mu opowiadano o stolikach wirujących i piszących, o magnetyzerach usypiających siłą woli, inne osoby, i wprowadzających takowe w stan jasnowidzenia.
— Do jakiego stopnia powtarzał dochodzi głupota i łatwo wierność ludzka! To naprawdę trudne do uwierzenia!
Wierzył atoli Morlot w lunatyków, bo widział na własne oczy, będąc młodym, ośmnastoletnim chłopcem, swoją sąsiadkę, szwaczkę jak w noc księżycową, wyszła na dach z pokoiku na poddaszu, obok niego, i tam chodziła czas jakiś, krokiem tak śmiałym, jakby stąpała po gładkiej posadzce, aż nareszcie spuściła się tą samą drogą po rynnie i gzymsie, wchodząc nazad do pokoiku. Tamta jednak ruszała się śpiąc, a nie mówiła zupełnie. Gabryela natomiast wyglądała jak martwa, mówiła zaś rzeczy niesłychane i zdumiewające! Morlot zresztą, tak wtedy, jak i obecnie, nie suszył sobie głowy nadaremnie, aby zbadać tę kwestję do gruntu. Widział lunatyczkę, spacerującą po dachu.... uwierzył w lunatyzm.... Patrzył i słuchał Gabryeli, w śnie jeszcze bardziej zdumiewającym, i zaczynał wierzyć.... w jasnowidzenie, nie nazywając już tego bredniami i bzdurstwami.... On, wygadujący zawsze rzeczy niestworzone i niedowierzający magnetyzerom, odegrał pomimowolnie rolę usypiającego wobec Gabryeli.
Tym razem zostało pokonane najzupełniej Morlota niedowiarstwo. Gabryela widziała i odpowiadała przez sen prawie na wszelkie pytania. Nie mógł więc zaprzeczyć przeświadczeniu własnych zmysłów. Uwierzył święcie we wszystko...
Minęło z pół godziny w głębokiem milczeniu. Wyszła nagle Gabryela ze swojej martwoty. Zaczęła drgać nerwowo; podniosła z trudem jedno ramię, potem drugie, i wyciągnęła sztywnie nogi przed siebie. Za chwilę westchnęła kilkakrotnie; rzuciła się konwulsyjnie na prawo i lewo, w końcu poruszyła głową, otwierając szeroko oczy. Spojrzała zrazu w koło niesłychanie zdziwiona. Usiłowała widocznie pozbierać myśli rozpierzchłe. W końcu utkwiła wzrok w Morlot’a.
— Ah! zaczynam sobie przypominać — rzekła z pewnem wahaniem — przyszedłeś pan z chęcią spędzenia ze mną całego wieczoru, i opowiadałeś mi o czemś nader zajmującem; ja zaś tak się pięknie spisałam, żem usnęła po prostu. Przebacz mi kochany panie Morlot! Czym długo spała?
— Prawie półtory godziny....
— Aż tak długo! Trzeba mnie było obudzić....
— Próbowałem.... spałaś pani jednak tak twardo....
— Dziwna rzecz! — szepnęła Gabryela.
— Czy przypominasz sobie pani, o czem śniłaś śpiąc?...
— Nie przypominam sobie niczego.... Może mówiłam przez sen?....
— Nie trzeba jej o tem wspominać — pomyślał ajent — Mogłaby się przestraszyć i rozchorować na serjo.... Oh! dodał głośno, trochę pomięszany — coś mi ot tak.... przyszło do głowy.
— Czy rzucałem się we śnie?....
— Przeciwnie, byłaś pani jakby martwa; tak, żem sądził zrazu, że to omdlenie.
— Przykro mi naprawdę, panie Morlot.
— Dlaczego ma pani być przykro?
— Pan byłeś na tyle uprzejmy i przyszedłeś uprzyjemnić mi cały wieczór, a ja usnęłam po głupiemu i przez to spędziłeś czas u mnie jak najnudniej.
— Proszę nie kłopotać się tem wcale. Każdego przecież może sen zmorzyć. Nie pani w tem wina, żeś nie była w stanie oprzeć się tej chętce niepokonanej.
— Niech będzie jak chce, gniewam się jednak za to sama na siebie.
— Idzie tu głównie o to, żeby sen wyszedł pani na zdrowie.... Czy nie czujesz pani bólu gdziekolwiek?....
— Bólu nie czuję, tylko cięży mi głowa niesłychanie, i wszystkie członki mam jakby połamane. Tem jednak nie trzeba się wcale niepokoić. Jutro, gdy wypocznę należycie, nie będzie ani śladu po dzisiejszem utrudzeniu.
— Połóż się pani natychmiast....
— Aby zasnąć na nowo? — próbowała się uśmiechnąć.
— Jeżelibyś pani życzyła sobie tego, przysłałbym tu na noc Melanję. Może będziesz czego potrzebowała?
— Dziękuję panu najserdeczniej za dobre chęci, ale zaręczam, że nic mi nie jest, tylko jestem dziwnie zmęczoną i osłabioną. Jak to sam powiedziałeś, potrzebuję li położyć się jak najprędzej.
— Odchodzę zatem.... Dobranoc pani.
— Dobranoc panie Morlot. Zapowiedz swojej żoneczce, że będę u niej jutro.
Odszedł Morlot. Zastał w domu żonę z krewniakiem, którzy czekali na niego niecierpliwie.
— O której godzinie przybyłeś do nas kochany kuzynie? — spytał Morlot, przywitawszy się z gościem.
— Zaraz po dziewiątej... Ale słuchajno Morlot — wtrącił wieśniak trochę markotny — jakoś nie zdziwiłeś się zupełnie, zastawszy mnie tutaj?
— Donosiłeś nam przecie, że wybierasz się niebawem do Paryża — odpowiedział ajent wymijająco.
— Aha!.... prawda i to! — bąknął wieśniak.
Gdy wkrótce udali się wszyscy na spoczynek, Blaisois w salce jadalnej na sofie, a Morlotowie w pokoju obok — rzekł do swojej żony:
— Wiedziałem, że Blaisois przybył do nas po dziewiątej.
— Widziałeś go więc wchodzącego do domu?
— Nie mogłem go widzieć, skoro byłem u Gabryeli.
— Teraz... to już niczego nie rozumiem!... Drwisz sobie ze mnie, czy co?...
— Nie żartuję i wyjaśnię ci wszystko, ale pod warunkiem, że nie wspomnisz o tem Gabryeli ani jednem słówkiem.
— Przyrzekam solennie milczeć przed nią, jak grób.
— Dowiesz się żoneczko o czemś nadzwyczajnem.
— Mówże prędko! — podchwyciła ogromnie zaciekawiona.
— Oto Gabryela nie tylko jest lunatyczką, ale w dodatku, opowiada we śnie rzeczy niesłyszane i zdumiewające!
Bał się Morlot na serjo, żeby się Gabryela nie rozchorowała po tym dziwnym śnie.
Dręczony tą myślą, spędził noc prawie oka nie przymknąwszy. Nie zwierzył się z tem przed żoną, żeby i jej nie zaniepokoić.
Z rana wyszedł zaraz po śniadaniu. Pokazał się na chwilę w biurze policyjnem, czy nie mają dlań jakiego zajęcia? i pospieszył do Gabryeli. Zastał ją krzątającą się jak zwykle, około śniadania.
— Nie spodziewałam się przyjemności, widzieć cię tak rano, panie Morlot — uśmiechnęła się słodko, podając mu rękę na powitanie.
— Byłaś pani wczoraj na wieczór trochę cierpiącą.... znużoną i osłabioną. Byłem cokolwiek o nią niespokojny. Przyszedłem li, aby przekonać się naocznie, czyś pani zdrowa zupełnie?
— Potrzeba mi było tylko wypoczynku, jak pan widzisz. Spałam przewybornie, i dopiero słońce mnie zbudziło o niezwykle późnej godzinie, zaglądając aż do mego łóżka. Zmęczenie wczorajsze zniknęło bez śladu. Pomimo, żem wstała o ósmej, zamiast o szóstej zrana, szyłam już trochę... z przyzwyczajenia....
— Cieszy mnie, żem zastał panią zdrową i żwawą.
— Ja zaś nie mam dość słów, żeby wyrazić panu moją wdzięczność za tyle troskliwości!
— A cóżby to był ze mnie za przyjaciel, gdybym się nie troszczył wcale o pani zdrowie? Uścisnęła mu rękę powtórnie.
— Tak.... państwo oboje jesteście moimi prawdziwymi i.... jedynymi przyjaciółmi!
— Ale... ale... powiedziałem mojej żonie, że ją pani odwiedzisz dzisiaj....
— Z pewnością, panie Morlot.
— Mamy gościa w domu... na trzy... cztery dni... krewniaka Melanji. Byłem właśnie u pani wczoraj na wieczór, gdy on się zjawił niespodzianie. Był nam winien czterysta franków, i chciał oddać tę sumkę we własnej osobie.
— Tak... — rzekła Gabryela obojętnie.
— Widocznie nie pamięta niczego! — pomyślał Morlot, wpatrując się w nią badawczo.
— Przez ten czas Melanja będzie miała dużo więcej zajęcia — wtrąciła Gabryela.
— Eh! drobnostka... o jedną więcej pościel do sprzątnięcia, i mały dodatek do objadu.... Niechże tylko nie spłoszy drogiej pani, obecność naszego krewniaka. Gdybyś chciała wyświadczyć nam łaskę prawdziwą i zrobić największą przyjemność, przyjęłabyś zaproszenie na dzisiejszy skromny objadek, o co błagamy usilnie oboje.
— Oh! boję się, żebym nie narobiła państwu niepotrzebnego kłopotu....
— Nigdy! nigdy to nie nastąpi, kochana pani! Rzecz ułożona! Zjesz z nami dziś objad....
— Skoro pan tak nalegasz.... przyjmuję zaproszenie.
— Tak to lubię! A Melanja jak będzie tem uszczęśliwiona.... Do zobaczenia więc przed szóstą na wieczór, kochana pani.
Odszedł Morlot zupełnie uspokojony, co do stanu zdrowia Gabryeli.
— Co to za dobrzy ludzie! — pomyślała Gabryela gdy ją opuścił Morlot.
— Ah! Opatrzność pozwoliła mi spotkać ich na mojej drodze, pełnej cierni i ostów, aby mi pomogli, i ulżyli cokolwiek, w dźwiganiu ciężkiego Krzyża! Odkąd ich poznałam, o wiele mi lżej na świecie. Czuję się nawet mniej smutną, jakby ich przyjaźń była balsamem, gojącym i rany mojego serca. Niestety!... nic się właściwie nie zmieniło dotąd w mojem życiu. Przygniata mnie zawsze ta sama niedola.
Dodała z smętnym uśmiechem:
— Oddziałowuje na mnie tak zbawiennie, powrót wiosny; widok pierwszych listków zielonych na drzewach. Również i błoga nadzieja, że przy pięknej pogodzie, zaroją się ogrody od dzieci... a one tak mi się stały niezbędnemi!
Czas był rzeczywiście prześliczny. Słońce świeciło w całym blasku, na niebie lazurowem, bez jednej chmurki.
Skoro ukazała się Gabryela w Tuillerjach, pod Kasztanami, przyjęto ją okrzykami żywej radości:
— Figura woskowa! wołały dzieci naokół zgodnym chórem.
Otoczono niebawem Gabryelę. Rozdawała karmelki i ciastka, składając jednocześnie pocałunki serdeczne na tych jasnych, lub ciemnych główkach, i rumianych okrągłych buziakach. Zdołała zaledwie dobić się do jakiejś ławki próżnej, przez ten tłum, tamujący jej przejście, i usiadła na niej.
Zbliżył się do niej chłopczyk z minką junacką, z usteczkami uśmiechniętemi figlarnie, i z ciemnemi błyszczącemi oczami. Ujął Gabryelę za rękę, i rzekł:
— Widzimy cię tu raz pierwszy tej wiosny, figuro woskowa. Cieszymy się wszyscy z tego, nawet bardzo! Nie zapomniałem dotąd, żeś nam opowiadała cudowne historyjki. Czy nauczyłaś się jakich nowych? Czy będziesz nam tylko powtarzała dawniejsze?
— Umiem i nowe, mój drogi chłopaczku; a posłuchacie zapewne chętnie i niejednej z roku zeszłego.
Dzieci uderzyły w dłonie, nie posiadając się z radości.
— Opowiedz nam historyjkę!... opowiadaj prędko! wołały w niebogłosy.
Zanim Gabryela usta otworzyła, przedarł się przez tłum, zbity w koło niej, chłopczyk kilkuletni, ubrany wytwornie i bogato, ciągnąc za rękę dziewczynkę, młodszą, o jakich dwa lat. Starsi chłopcy i wyżsi od niego, zasłaniali mu Gabryelę, siedzącą na ławce; on zaś ciekawy, jak ogół dzieci w jego wieku, pragnął przypatrzeć się jej z bliska.
Na widok dwojga malców, nieznanych jej zupełnie, i na których spoczęły jej oczy, po raz pierwszy w życiu doznała Gabryela dziwnego wstrząśnienia. Brakło jej tchu w piersi, i serce bić przestało na chwilę. Odetchnęła nareszcie, a serce uderzało teraz gwałtownie, jakby pęknąć miało. Źrenice rozszerzone i pełne blasków fosforycznych, wlepiła w nieznanego jej chłopczyka. Dla niej on jeden istniał obecnie w całym ogrodzie. Nie widziała nawet obok niego dziewczynki, trzymanej za rączkę. W zachwycie nadziemskim, nie mogła dość się go napatrzeć, dość nim napaść wzroku rozpłomienionego, a jednak tak słodkiego i pieszczotliwego. Była w spojrzeniu Gabryeli czułość niewysłowiona i upojenie radością bez granic.
Malec ze swojej strony przypatrywał się bacznie, tej bladej pani, bez cienia trwogi, tylko ze zdziwieniem, wzruszeniem i smutkiem pomimowolnym.
— Cóż to za dziecko prześliczne i czarujące! — pomyślała Gabryela.
— Co się dzieje ze mną?... Czuję, jak mnie jego spojrzenie przenika na wskróś lejąc w serce niby promień ożywczy, niby balsam cudowny i uśmierzający ból wszelki.
Wzruszenie Gabryeli wzrastało z każdą chwilą. Oczy jej zaszły łzami i patrzyła teraz jak przez mgłę na chłopaczka. Zawsze jednak była w jej spojrzeniu, słodycz niewypowiedziana; i czytało się te słowa w jej wzroku wymownym:
— Pójdź! pójdź w moje objęcie! Niech cię przycisnę do łona!
Chłopaczek zdawał się rozumieć tę mowę bez słów, tę niemą prośbę. Jakby popychany ku niej siłą niewidzialną, czarem tajemnym; posuwał się coraz bliżej.... i bliżej... Nagle roztworzyła Gabryela ramiona i zawołała na cały głos:
— Chodź! chodź!....
Chłopczyk miał właśnie rzucić się jej na szyję, gdy pochwyciła go z tyłu czyjaś ręka, odrywając gwałtem od biednej młodej kobiety.
Gabryela uczuła ból niesłychany, jakby jej kto wbijał nóż w serce. Zerwała się z ławki, z drganiem konwulsyjnem, z piersią falującą, z błyskawicami w źrenicach, które zresztą łzy zaćmiły natychmiast:
— Jesteś pani zapewne boną tych dzieci? — spytała drżącym głosem kobietę, która porwawszy za ręce oboje malców, chciała ich koniecznie z sobą uprowadzić.
— Jestem ich nauczycielką — odrzuciła tonem suchym i ostrym:
— Niech i tak będzie... rozumiem... potrząsła smutno głową Gabryela.
— Słuchasz pani zapewne rozkazów, danych ci z góry. Nie wolno ci dopuszczać dzieci powierzonych twojej pieczy, do osób obcych i nieznanych. Nie mogę sprzeciwić się temu zakazowi.... Pragnęłam gorąco uściskać tych dwoje dzieci.... Dlaczego, raczej ich niż tę resztę, cisnącą się do mnie?....
Tego nie umiem sobie wytłumaczyć.... Nie pozwoliłaś pani na to?....
Pozbawiłaś mnie tem okrucieństwem, radości niewysłowionej.... Ah! Nie pierwszy to zawód bolesny w mojem życiu, i zapewne nie ostatni.... Przestałam od dawna liczyć wszystkie moje zawody i... cierpienia....
Westchnęła ciężko:
— Popatrz pani — kończyła — na ten tłum dzieci, który mnie otacza. Znają mnie one nie od dziś.... nazywają „figurą woskową“, nikt im nie zakazuje garnąć się do mnie, wiedzą bowiem ich matki i opiekunki, że ich kocham i pragnę ich dobra jedynie.
Po tych słowach Gabryeli, zbliżyła się ku nim kobieta młoda, olśniewająco piękna, i ubrana z całą wytwornością:
— O cóż to idzie? — spytała.
— Oh! o nic pani margrabino — wtrąciła ochmistrzyni trochę pomięszana. — Tylko ta, oto kobieta chciała całować dzieci....
Margrabina spojrzała na Gabryelę, uderzona jej trupią bladością, i nader bolesnym wyrazem twarzy. Przed tą wielką damą, spuściła wzrok łzawy pomimowolnie, biedna „figura woskowa“.
— Czy to prawda, żeś pani pragnęła uściskać tych dwoje malców? — przemówiła do niej słodko margrabina.
— Jesteś pani zapewne ich matką?
— Tak, to moja córeczka, i mój.... syn.
— Jakże pani musisz być szczęśliwą, jak dumną z posiadania takiej parki istnych aniołków. Rzeczywiście.... oczarowana ich widokiem.... radabym była przycisnąć do serca oboje.
— Dlaczegóż nie uczyniłaś pani tego, czegoś pragnęła?
— Nie pozwoliła mi na tę rozkosz prawdziwą, ich ochmistrzyni.
— Z jakiego powodu? — margrabina zmierzyła nauczycielkę spojrzeniem surowem i pełnem wyrzutu.
— Sądziłam.... myślałam pani margrabino, że.... — bełkotała nauczycielka okropnie zawstydzona i zmięszana, poczerwieniawszy jak piwonja.
— Postąpiłaś pani jak zwykle... bez taktu; przesadzając w gorliwości, zupełnie zbytecznej — rzekła margrabina tonem wyniosłym. Zwróciła się następnie do Gabryeli z miłym uśmiechem:
— Na co nie chciała pozwolić ochmistrzyni moich dzieci, do tego upoważniam ja panią — ich matka.
— Oh! pani.... jaka łaska! — szepnęła Gabryela głosem zdławionym przez łkanie. Upadła nazad na ławkę, — czując, że się pod nią nogi uginają.
— Geniu.... Lolu.... uściskajcie tę panią — margrabina wskazała dzieciom ręką wyciągniętą, biedną „Figurę woskową“.
Dzieci przystąpiły bez bojaźni. Otoczyła je ramionami Gabryela, cisnąc namiętnie do piersi, nie mogącej tchu złapać z nadmiaru radości. Ucałowała kilkakrotnie każde z osobna, posadziwszy je sobie na kolana. — Oh! w tej chwili czuła się zupełnie szczęśliwą biedna Gabryela. Można było przypuścić, spojrzawszy na jej czoło rozpromienione, i widząc jej oczy płomienne, że zapomniała nagle o wszystkich swoich cierpieniach, że zagoiły się od razu rany jej serca. W jej pocałunkach było upojenie, miłość bez granic, szał nieledwie... Czyż potrzebujemy dodawać, że o wiele namiętniej tuliła do piersi chłopczyka, niż dziewczynkę?....
Uśmiechała się błogo na ten widok margrabina. Nie zdziwiła jej wcale ta scena, niezwykle rozczulająca. Nie spytała się w duchu, co wprawia w taki zachwyt, i prawie w szał namiętny, tę młodą kobietę o twarzy kredowo-białej, którą dzieci przezwały „figurą woskową?“ Nie strzeliło jej do głowy, żadne przypuszczenie; nie podejrzywała niczego.
Wydało jej się to, na co patrzyła, całkiem naturalnem. Wszak ona była matką!
Spuściła nareszcie Gabryela dzieci z kolan na ziemię, a te ujęły margrabinę, każde za jedną rękę. Na odchodnem, skinęła jeszcze przyjaźnie głową wielka dama, tej ubogiej kobiecie z ludu, i oddaliła się z dziećmi, dążąc ku bramom ogrodu. Odprowadzała ich wzrokiem Gabryela, póki nie zniknęli na zakręcie aleji. Jęknęła wtedy boleśnie, dumając głęboko, z głową na piersi opuszczoną.
Ani spostrzegła, że otacza ją jeszcze spora gromadka dzieci. Zapomniała zupełnie i o tem, że obiecała im dawniej opowiedzieć jaką „historyjkę“.
Wskutek serdecznej prośby Morlota, Gabryela spędziła cały wieczór dnia tego w domu swoich najlepszych przyjaciół.
Zauważyli oboje ku swojemu zadowoleniu, że Gabryela była o wiele weselszą, w mniej ponurem usposobieniu, i rozmowniejsza, niż kiedykolwiek dawniej. Wzrok jej był dziwnie ożywiony i rozpromieniony. Wpierw musiano ciągnąć z niej słówko po słówku, z mozołem; tego zaś wieczora mówiła chętnie, jakby potrzebowała podzielić się z Melanją tem, czemś tajemnem, co ją tak rozweselało.
Była dotąd pod wpływem olbrzymiej radości, którą odczuła, trzymając na kolanach owych dwoje dzieci, nie znanych jej przedtem. Zapanował w jej duszy dziwny spokój. Korzystała z chwilowej przerwy w cierpieniu, nie wątpiąc, że opanuje ją na nowo, i utonie niebawem w morzu boleści i zwątpienia.
Nie potrzebujemy pytać cię kochana Ello — wtrąciła Melanja — czyś zadowolona z dzisiejszej przechadzki; czytamy to bowiem w twoich oczkach rozpromienionych.
— Rzeczywiście pogoda była prześliczna — rzekła Gabryela — Dzień ciepły jakby w lecie, zwabił do Tuilleriów mnóstwo dzieci.
— Tobie zaś droga moja, nigdy ich nie jest za wiele — uśmiechnęła się Melanja. — Lubujesz się w dzieci towarzystwie. Dziś więc odwiedziłaś Tuillerje?
— Tak, i będę tam już teraz chodziła codziennie. Nigdzie nie ma drzew wspanialszych i więcej cienia.
— I ja podzielam co do tego pani zdanie — wmięszał się Morlot do rozmowy — Tuillerje, to najpiękniejszy ogród w Paryżu.
— Spotkało mnie tam dziś szczęście niezwykłe — dodała Gabryela. — Jeżeli widzicie mnie państwo mniej smutną, niż zazwyczaj, to zawdzięczam to temu dziwnemu trafowi.
— Odgadywałam coś podobnego — zawołała Melanja. — Czy nie podzielisz się z nami droga Eluniu tem miłem wrażeniem?
— I owszem!....
Zaczęła im opowiadać całą przygodę, z wdziękiem jej właściwym, który owiewał czarem rzecz najpospolitszą.
— Biedna Gabryela! — pomyślał Morlot. — Opowiada nam podobne zdarzenie, może po raz dwudziesty, nie zdając sobie nawet sprawy z powtarzania w kółko tego samego.
— Widzicie państwo z tej mojej przygody — kończyła Gabryela — jak mi mało potrzeba do nadmiaru szczęścia.... Nie wiem naprawdę, co się ze mną stało, ale byłam upojona... przeniesiona zupełnie w inny świat, trzymając na łonie i tuląc do serca tych dwoje aniołków. Dziewczynka także milusienka, ale chłopczyk stokroć piękniejszy. Istny cherubin! Prześliczny! cudowny dzieciak!.... Gdybyście mogli byli widzieć, jak się wpatrywał we mnie swojemi dużemi, czarnemi oczami, pełnemi rozumu. Oh! to słodkie dziecięce spojrzenie! Zdaje mi się, że przeniknęło w głąb mego serca, i żem je tam schowała na zawsze!... Jakby odgadł mój ból, drogi chłopczyna!.... Można było, przypuścić, że żałuje mnie i współ czuje ze mną.... Wzrokiem zdawał się przemawiać do mnie: — „Skoro tak cię uszczęśliwia możność całowania mnie... całuj mnie jeszcze... jeszcze... tyle, ile sama zechcesz!“....
A ja ściskałam go prawie do uduszenia, z zapałem, z namiętnością. Kiedy niekiedy obdarzyłam pocałunkiem i małą dziewczynkę, ale to z bojaźni, żeby matka nie była zazdrosną, i nie obraziła się, że pieszczę wyłącznie chłopczyka. Tamtę całowałam li ustami, a jego sercem całem!... Wpatrywałam się w niego, niby w obraz cudowny, powtarzając w duchu: — „Ma około siedmiu lat, właśnie byłby w tym wieku mój synek... Czyż wyznać wam wszystko?... Ah! przecież przed wami, nie potrzebuję robić z niczego tajemnicy... Strzeliło mi nagle do głowy, że trzymam w objęciu moje własne dziecko! Omało mi nie wyskoczyło serce do niego! Nigdy jeszcze nie doświadczyłam uczucia tak gwałtownego!...
Po chwili milczenia, przemówiła na nowo głosem zdławionym przez łzy:
— Ułuda... zwodnicza, bolesna ułuda! Stała matka obok niego... wielka dama... margrabina wzięła za rączki synka i córeczkę, i odeszła z nimi ku bramie.... Było więcej dzieci w około, dla mnie jednak przestały istnieć zupełnie.
Patrzyłam na nie niby przez gęstą mgłę, zasłaniającą mi wszystko i wszystkich. Z blasków światła wyszedłszy, zapadłam w pomrok nocny....
Zaczęła płakać po cichu.
— Nie bierz tego tak bardzo do serca, droga Eluniu — prosiła Melanja. Nie pierwszy to raz oddajesz się tej samej zwodniczej ułudzie. Skoro zobaczysz chłopczyka, w wieku twego synka, zdaje ci się, że poznajesz w nim własne dziecię.
— To prawda... nigdy jeszcze jednak, wierz mi Melanjo, nie doświadczyłam tak gwałtownego wstrząśnienia, jak dzisiaj. Cóż chcesz? Nie moja wina, że widzę w każdym chłopczyku mego syna... Mam go bowiem wiecznie przed oczami.
Uśmiechnęła się przez łzy, dodając:
— Wyleczyli mnie na pozór lekarze w Salpêtrière. Przypominam sobie wszystko, myślę, zastanawiam się i cierpię.... Został jednak wielki chaos w mojej głowie; roją się po niej rozmaite dziwaczne myśli i przypuszczenia. Krótko mówiąc: jestem dotąd po trochę.... szaloną....
— Oh! nie mów tak Ello, bo sprawiasz mi tem wielką przykrość.
— Przyznają słuszność mojej żonie — odezwał się Morlot. — Poco oddajesz się kochana pani takim smutnym myślom?
— Skoro państwo sprzysięgliście się oboje przeciw mnie — zażartowała Gabryela — muszę uznać się za pokonaną i złożyć broń dobrowolnie.
Aby rozerwać Gabryelę, Morlot sprowadził rozmowę na inne tory. Ona jednak zaczęła znowu mówić o przygodzie swojej w Tuillerjach, o prześlicznym chłopczyku i wielkiej damie, jego matce.
Nazajutrz Gabryela przyszła do ogrodu o godzinę wcześniej. Szeptał jej niby głos tajemny, że zobaczy tego dnia dzieci margrabiny. Czekała na ich pojawienie się z gorączkową niecierpliwością. Wodziła w koło wzrokiem błędnym, niespokojna i ogromnie rozdrażniona. Nie zważała wcale na resztę dzieci, bawiących się w koło niej. Nie odpowiadała, jeżeli które z nich do niej przemówiło. Może go nawet i nie słyszała. Patrzyła na nie, jakby nie widząc nikogo przed sobą. Zrywała się co chwila, siadając na coraz innej ławce. W ten sposób obeszła ogród w około. Niepokój i jej niecierpliwość, rosły z każdą chwilą; czekała jednak dalej.
— Przybędą! — powtarzała w duchu — przybędą niezawodnie!
I rzeczywiście zjawiły się dzieci w ogrodzie, o trzeciej po południu. Rozpromieniła się natychmiast twarz Gabryeli, zajaśniały oczy nadziemską radością i doświadczyła tego samego wstrząśnienia, co wczoraj.
Nie towarzyszyła tym razem dzieciom margrabina. Prowadziły każde za rączkę dwie kobiety: Ochmistrzyni Genia, którą poznała wczoraj Gabryela, i druga, zapewne nauczycielka małej Loli.
Szepnęła do ucha drugiej, ta kobieta, która widziała wczoraj Gabryelę.
— Oto owa blada pani, całująca wczoraj tak namiętnie dzieci, a szczególniej Genia.
— Pożera ich i dziś pocałunkami.
— W tem jest coś nienaturalnego....
Rzeczywiście Gabryela, skoro ją spostrzegł chłopczyna, a wyrwawszy się ochmistrzyni, podążył ku niej wraz z młodszą siostrzyczką, ciągnąc za sobą Lolę siłą, mocą; wzięła oboje tak jak wczoraj na kolana, nie mogąc się dość napieścić z niemi, a szczególniej... z nim.
— To samo działo się wczoraj, w obecności pani margrabiny — wtrąciła pierwsza ochmistrzyni. — Nie mamy prawa zakazywać dzieciom tego, na co ona wczoraj pozwoliła.
— Tem bardziej, że dzieci są, o ile się zdaje, uszczęśliwione tą nową znajomością — dodała druga. — Genio rozprawiał wczoraj wieczorem, i dziś przez cały ranek, wyłącznie o „bladej pani“. On to napierał się gwałtem, żeby nie iść gdzie indziej, tylko do Tuillerjów.
— Pragnął widocznie zobaczyć ową „bladą panią“, którą jest tak zachwycony.
— Zapewne....
— Musi być jeszcze młodziusieńką. Ale jaka strasznie blada! Nie darmo dzieciaki przezwały biedaczkę „figurą woskową“. — Wygląda na istotę niespełna rozumu...
— To prawda.... Byle tylko nie zrobiła czego złego dzieciom?
— Niema obawy... Bardzo łagodna..... Jeżeliby nawet była choć trochę szaloną.... nie jest wcale niebezpieczną...
Zbliżyły się obie kobiety do ławki, na której siedziała Gabryela, trzymając dzieci na lonie.
— Jak się pani nazywasz? — spytał nagle chłopaczek.
Gabryela zadrżała do głębi, słysząc jego słodki głosik.
— Wiesz przecie mój aniołku... „Figura woskowa“.
Dzieciak potrząsnął główką:
— Nie... musisz mieć inne nazwisko.... Nazwano cię tak, boś biała naprawdę, jakby z wosku.
— Chcesz je koniecznie poznać mój maleńki?
— Koniecznie!
— I dla czego?....
— Bo ja nie będę cię nazywał „Figurą woskową“.
— Skoro tak, dowiedz się więc mój drogi, że nazywam się panią Ludwiką.
— To imię bardzo mi się podoba.... Odtąd nazwę cię „panią Ludwiką“. — Co do nas, mamy na imię Eugenjusz i Karolina.... — Gdzie mieszkasz pani Ludwiko?
— Stąd nieopodal.... po drugiej stronie rzeki....
— I my mieszkamy nie bardzo daleko, na ulicy Babilońskiej, w dużym, pięknym pałacu, gdzie z tyłu rosną tak wielkie i rozłożyste drzewa, jak te tutaj. Gnieździ się u nas w ogrodzie i dużo ptactwa rozmaitego: Wrony, sroki i dzikie gołębie.... Tam bawimy się, skoro jest pogoda. Jeździmy dość często do Lasku Bulońskiego. Ja bo mam dobre nogi, i wolę chodzić, niż jeździć. Alei Lola mały leniuszek. Chce bądź siedzieć w powozie, lub każę nosić się na ręku.
— Genio pędzi mnie zawsze przed siebie, i muszę gonić się z nim wiecznie! — Dziewczynka odrzuciła ze śliczną minką naburmuszoną.
Chłopczyk wybuchnął śmiechem:
— Cóż mam z nią począć? — zawołał. — Każę jej biegać, skoro nie chce chodzić.... W lecie nie ma nas w Paryżu — opowiadał dalej. — Wyjeżdżamy do zamku na wieś...
Ah! tam prześlicznie!... Kaskady, duża rzeka, trawniki miękkie jak aksamit, szerokie, cieniste aleje, basen marmurowy, z złotemi rybkami i z fontanną, wytryskującą na środku, i mnóstwo a mnóstwo wonnych kwiatów.... Przychodzą ze wsi bawić się z nami, chłopcy i dziewczęta... Cieszę się bardzo, gdy wyjeżdżamy na wieś.
— I ja się cieszę — powtórzyła Lola.
Słuchała Gabryela z zachwytem, tego szczebiotu dziecięcego.
— Czy wyjedziecie wkrótce z Paryża? — spytała.
— Nie wiem na pewno — rzekł Genio. — Każdego roku wybieramy się na wieś, gdy róże zaczynają kwitnąć.
— Za dwa miesiące — pomyślała Gabryela, dodając głośno ze smutkiem:
— Pojedziecie daleko, do zamku waszych rodziców, moje aniołki, a ja tu za wami będę bardzo tęskniła.
— Oh! powrócimy znowu — zapewnił chłopczyk z żywością. Pani Ludwiko, cieszysz się zatem z naszego widoku?
— Uszczęśliwia mnie wasza obecność, kochane dziateczki.
Chłopczyk namyślał się przez chwilę:
— Słuchajże szepnął — zanim zabiorą nas do zamku, będziemy tu przychodzili bardzo często. Musisz wiedzieć pani Ludwiko, że to ja uparłem się koniecznie, aby nas zaprowadzono tu, nie gdzieindziej.
— Ty, ty! mój skarbie najdroższy! — wykrzyknęła w słodkiem upojeniu Gabryela.
— Chciałem ciebie zobaczyć...
— Oh! dziecko moje najmilsze! Tak... od wczoraj myślę ciągle o tobie, pani Ludwiko. W nocy... we śnie, widziałem cię przed sobą tak wyraźnie, jak gdybym miał oczy otwarte. Stałaś przy mojem łóżeczku, patrzyłaś na mnie z tą słodyczą w oczach, jak teraz; brałaś mnie w ramiona i przyciskałaś do piersi. Obudziłem się nagle. Rozglądnąłem się po pokoju.... ciebie jednak już w nim nie zobaczyłem. Skorom usnął na nowo, znowu mnie ściskałaś i całowałaś. Mówię ci, że sprawiało mi to wielką radość. Gdym się w końcu przebudził rano na dobre, żałowałem, że nie usnę więcej, aż w nocy.
Drżała całem ciałem, biedna młoda kobieta; a z jej ócz spływały zwolna grube łzy. Chłopczyk wspiął się na palcach, przytknął usteczka do samego jej ucha, i rzekł cichuteńko!
— Kocham cię bardzo, pani Ludwiko!
Najmilsze te słówka, wpadły do serca Gabryeli, niby balsam najcudowniejszy:
— Oh! skarbie mój aniołku drogi! — wyszeptała głosem urywanym i zdławionem łkaniem spazmatycznem.
Jej drżące usta wpiły się w jasne czoło chłopaczka, a ramionami tuliła go namiętnie do łona.
— Czyś bogata, pani Ludwiko? — spytał po chwili.
— Dla czego chcesz o tem wiedzieć, dziecię kochane?
— Dla czego? — powtórzył chłopczyk pomięszany, spuszczając główkę. Podniósł ją atoli bardzo szybko: — Powiem ci otwarcie pani Ludwiko: Tatko mój jest bardzo bogaty. Powtarza zawsze, że ci, których Bóg obdarzył wielkim majątkiem, powinni wspierać takich, co mają za mało. Gdybyś więc była ubogą, poprosiłbym tatka o pieniądze dla ciebie.
Nie mogła teraz zapanować nad ogromnem wzruszeniem biedna Gabryela, i wybuchnęła rzewnym płaczem.
— Co znaczą te łzy? — spytał chłopczyna posmutniały i mocno zaniepokojony. — Przecież nie płaczesz pani Ludwiko z mego powodu? Ja nie chciałem wcale sprawić ci przykrości.
— Nie, nie, moje dziecię najmilsze!... Płaczę właśnie z nadmiaru szczęścia, tak mnie rozczuliły i uradowały twoje chęci najlepsze!
Obsypała go na nowo pocałunkami:
— Myśl, którą miałeś mój aniołku, dowodzi, jakie posiadasz złote serduszko. Zapewniam cię jednak, że nie będąc tak bogatą, jak twój tatuś, mam tyle, że mogę żyć wygodnie, i nawet udzielać z tego cokolwiek uboższym odemnie. I ja tak samo, jak twój ojciec, staram się dopomódz takim, co nie mają nieraz na kęs chleba suchego. Nie potrzebujesz zatem aniołku prosić o pieniądze dla mnie twego tatka.
Skinął główką chłopczyk na znak, że zrozumiał wszystko doskonale.
Rozmawiali jeszcze chwilę. Nareszcie przywołane przez ochmistrzynię dzieci, pożegnały Gabryelę. Na odchodnem powiedział jej chłopczyk:
— Oczekuj nas wkrótce. Obiecuję ci, że się tu zjawimy niebawem.
Gabryela przesiadywała teraz całemi dniami tylko w Tuillerjach. Spodziewała się tam zastać każdego dnia Genia i Lolę. Zdarzało się czasem, że czekała na nich daremnie do późnej nocy. Zapominała jednak o tym bolesnym zawodzie, skoro ich zobaczyła bodaj dwa razy na tydzień. Jeżeli nie pokazały się dzieci, dwa... trzy dni z rzędu, stroskana i niespokojna szła przed południem na ulicę Babilońską, snując się tam i nazad wzdłuż trotoarów. Stała nieraz dłuższą chwilę z wzrokiem wlepionym w bramę dziedzińcową pałacu margrabiów de Coulange, nie śmiąc jednak wejść do środka. Przechodząc raz pierwszy ulicą Babilońską, zatrzymała ją jakaś siła niewidzialna przed tym gmachem wspaniałym, i szepnął jej głos tajemny:
— Tu mieszka Genio!....
Chciała jednak dowiedzieć się na pewno, czy nie omyliło jej przeczucie serca. Spytała więc kobiety, wychodzącej z domu naprzeciw:
— Nie wie pani przypadkiem, czyj jest ten piękny pałac?
— Oh! wiem doskonale.... Należy do margrabiostwa de Coulange.
— Czy mają dzieci?
— Dwoje... synka i młodszą od niego córeczkę.
Dowiedziała się więc jednocześnie Gabryela, że ojcem Genia, jest margrabia de Coulange. Nadaremnie jednak wystawała całemi godzinami naprzeciw pałacu, nie zobaczyła nigdy nikogo wychodzącego lub wyjeżdżającego powozem przez bramę. Zdawać się mogło, że jakiś duch złośliwy uwziął się na biedną Gabryelę, krzyżując jej zamysły, i przemieniając w przykry zawód jej najmilsze nadzieje, że rzuci okiem bodaj z daleka na Genia najmilszego.
Gdy powiedziała obojgu Morlotom, że owych dwoje dzieci spotykanych przez nią z taką radością w ogrodzie tuilleryjskim, są synem i córką margrabiostwa de Coulange, zamienili z sobą małżonkowie spojrzenie, które uderzyło Gabryelę jako coś niezwykłego.
Zdziwiło państwa to moje odkrycie, dla czego? — spytała.
— Znamy bowiem doskonale rodzinę margrabiów — odpowiedziała Melanja. — Trzeba ci wiedzieć kochana Elo, żem przyszła na świat w wiosce Mieran, i tam wyszłam za mąż.... o małe pół milki od zamku Coulange. Rzeka tylko przedziela naszą wioskę, od posiadłości iście pańskiej margrabiego. Wcześnie na wiosnę, dopóki nie zjechali do zamku margrabiostwo, odwiedzałam często ogrodników, którzy mnie do Chrztu trzymali. Raz nawet wyrobili mi pozwolenie u kamerdynera, zwidzenia samego zamku. Utkwiło mi w pamięci to królewskie urządzenie. Zamek i wieś Coulange, leżą na prawym brzegu Marny, a Miéran na lewym.
Zadumała się Gabryela.
— O czem tak myślisz Eluniu? — zapytała Melanja.
— O tem — uśmiechnęła się słodko, ale dziwnie smętnie — że jeżelibyście wybrali się państwo w lecie na dwa tygodnie do waszego krewnego na wieś, jak to ma przyobiecane; a moglibyście znaleść tam i dla mnie jaki kącik; towarzyszyłabym wam bardzo chętnie.
— Nie śmiałam tylko wystąpić pierwsza z tą propozycją, kochana Elo — zawołała Melanja, nie posiadając się z radości. — Rzecz ułożona! Skoro nam nic nie przeszkodzi, pojedziemy w trójkę do Miéran.
Od chwili, kiedy zaczęła widywać dzieci margrabiów de Coulange, Gabryela była w ogóle mniej smutną i zamyśloną ponuro, jak dawniej. Można było zauważyć z łatwością nader szczęśliwą zmianę w jej całym nastroju.
— Odtąd tak pokochała małego Genia — rzekł raz Morlot do żony — Gabryela wygląda jakby nie ta sama. — Weselsza i swobodniejsza. Ręczę, że gdyby udało mi się odszukać jej własnego syna, zmieniłaby się wkrótce do niepoznania. Odmłodniałaby i poróżowiała na twarzy, jak wtedy, gdy miała lat szesnaście, i była w całej krasie pierwszej młodości.
Zaczął się maj. Dnia pewnego zawieziono dzieci państwa de Coulange do lasku Bulońskiego, wraz z dwiema ochmistrzyniami. Powóz wracał galopem przez Pola Elizejskie, gdy Genio zaczął prosić bardzo:
— Radbym wstąpić do Tuillerjów, aby zobaczyć moją kochaną panią Ludwikę.
— Za późno już na to! — ofuknęła go ostro ochmistrzyni. — Musimy wracać.... Państwo margrabiostwo, mogliby się zaniepokoić....
— Popatrzę tylko na nią i powiem jej słów kilka.
— Zobaczysz ją jutro.
— Kiedy ja chcę widzieć dziś panią Ludwikę.... dziś, koniecznie!
Ochmistrzyni widząc łzy w oczach malca, zawołała na stangreta, żeby stanął przed bramą ogrodu. Lola została w powozie z drugą ochmistrzynią, a tylko Genio wyskoczył, ciągnąc za sobą czemprędzej swoją nieodstępną towarzyszkę. Siedziała na zwykłem miejscu, biedna „figura woskowa“, wodząc smutno oczami po całym ogrodzie. Była bardzo przygnębiona i zaledwie zdołała powstrzymać się od płaczu rzewnego. Mijał piąty dzień z rzędu, a ona czekała nadaremnie na swego ukochanego pieszczoszka, od drugiej po południu, do szóstej na wieczór.
— I dziś go nie zobaczę — powtarzała w duchu. — Powiedziano mi jednak, że margrabiostwo nie opuścili jeszcze Paryża. Rzecz skończona!.... nie przyjdą tu więcej.... Zajmowałam go czas jakiś... zaciekawiała go moja biedna, smutna blada twarz... Teraz nie myśli więcej o mnie. Ah! te dzieci, jakie to niewdzięczne stworzeńka!....
Nagle krzyknęła zdziwiona radośnie. Chłopczyk posądzony przez nią o niewdzięczność i zapomnienie, wdrapał się jej na kolana, obejmując serdecznie za szyję. Jakże uszczęśliwiała ją ta omyłka! Z jakiem upojeniem przyciskała malca do piersi!
— Dziś pan Eugenjusz nie może zostać z panią dłużej, nad jedną minutkę — wtrąciła ochmistrzyni zasapana szybkim biegiem.
— Oh! dla czegóż tak krótko? — westchnęła Gabryela.
— Zapóźniliśmy się i tak... Mieliśmy nakazane wrócić przed czwartą....
Dzieciak zwrócił się ku ochmistrzyni:
— Jeżeliby tatuś gniewał się o to na panią, proszę tylko powiedzieć otwarcie, że to ja pragnąłem widzieć i pomówić z panią Ludwiką.
— Oh! ten mały despota — zaśmiała się trochę kwaśno ochmistrzyni. — Musi zawsze postawić na swojem.
— A czy wiesz pani Ludwiko, z jakiego powodu pragnąłem żywo widzieć się z tobą dzisiaj?
— Nie wiem aniołku.... Powiedzże mi dla czego?
— Bo chcę ci coś darować....
— Ty mnie?.... — spojrzała nań zdziwiona.
Chłopczyna wyciągnął z zanadrza pularesik, oprawny w białą morę:
— Cóż to takiego? — spytała Gabryela.
— Otwórz i popatrz do środka, pani Ludwiko.
Czekała ją nader słodka niespodzianka. Wewnątrz była śliczna, koloryzowana fotografja Genia.
— I to dla mnie?.... I ty mi ją dajesz raz na zawsze?! — wykrzyknęła głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia.
— Tak... prosiłem, i tatuś pozwolił mi na to.
— Skarbie mój najdroższy! Jakże ja ci mam podziękować za ten dar dla mnie nieoceniony!
— Jestem i ja z tego bardzo zadowolony! Odjeżdżamy wkrótce z Paryża. Ale ty mnie przeto nie stracisz z oczu, bo będziesz patrzyła na moją fotografję.
— Co za myśl doskonała! — rzekła Gabryela, dodając z wzrokiem wzniesionym w niebo:
— Dziękuję Ci Boże miłosierny, żeś go natchnął i pobudził do tego czynu!
Chłopczyna wymknął jej się z rąk tymczasem, pędząc nazad do powozu.
Gabryela spojrzała w lewo i w prawo. — Chyłkiem jak gdyby popełniła kradzież.... następnie wsunęła pularesik za gors, umieszczając go na sercu.
Wieczorem zjadłszy objad u siebie, poszła odwidzić Morlotów. Była w dziwnem nerwowem podnieceniu. Oczy jej pałały ogniem gorączkowym.
— A tobie co się dziś przytrafiło Elo? — spytała Melanja zaniepokojona.
— Radość niesłychana przepełnia mi serce, że o mało go nie rozsadzi. Nie jestem jednak zadowoloną z samej siebie i wyrzucam to sobie bardzo surowe.
— O cóż pani idzie? — wtrącił Morlot.
— Nie powinnam cieszyć się w taki sposób...
— Z czego, kochana pani?.... Skądkolwiek pochodzi radość, chwytajmy ją w lot... Tak rzadko zdarzają się w życiu ludzkiem chwile jaśniejsze.
— Ah! nie możecie sobie państwo wyobrazić, ile mięsza się do niej goryczy... Mamże wam objawić szczerą prawdę?... Otóż ten chłopak, który jest mi niczem, syn margrabiego... margrabiny... zawładnął mną zupełnie... Kocham go do szaleństwa: rwie się do niego moja dusza; zabrał miejsce w mojem sercu, które powinno było zostać nietkniętem dla mego syna własnego! Czyż nie mam powodów, do wyrzutów sumienia? Czyż to nie jest niegodziwością z mojej strony? Zapomnieć o dziecku rodzonem i pokochać namiętnie kogoś obcego? Pokazuje się więc, że jestem najgorszą matką!....
— Nie Elo droga — zaprotestowała przeciw temu Melanja. — Nie jesteś bynajmniej złą matką, tylko serce twoje tak jest przepełnione miłością macierzyńską, że wylewa się ono pomimowolnie i na dzieci obce. To ci sprawia pewną ulgę, i rozwesela po trochu twój umysł. Bądź spokojna. Czułość twoja dla dziecka własnego, zostanie zawsze nietkniętą w duszy. Gdy pieścisz małego Genia, łudzisz się na chwilę przelotną, że tulisz do łona własne dziecię. Kochając tego obcego ci chłopczyka, kochasz i w nim twego syna.
— Być może... jednak to co czuję dla niego, jest czemś niezwykłem...
— Nie powiedziałaś nam pani dotąd — zauważył Morlot — co cię dziś spotkało tak radosnego?
— Ah! prawda. Widziałam niedawno Genia w ogrodzie, ale tylko przez minutkę.... I oto czem mnie obdarzył! — wyciągnęła z zanadrza pularesik.
— Podobna do przemówienia! — podała fotografję Morlotom.
— Oh! co za prześliczna twarzyczka! — zawołała Melanja z zachwytem.
— Rzeczywiście ładny chłopak — wtrącił Morlot — a od głowy aż do stóp... margrabiątko!....
— Wszak istny cherubin, co? — spytała Gabryela.
— Nie widziałam w życiu ładniejszego dziecka — potwierdziła Melanja.
— Aby oczarował do reszty — przemówiła na nowo młoda kobieta — trzeba go posłuchać i widzieć słodki uśmiech na jego usteczkach purpurowych. Głos ma melodyjny, jak u słowika. Bardzo przytem inteligentny; rozprawia o wszystkiem, z powagą dojrzałego mężczyzny. Nie tylko piękny fizycznie, ale taksamo czuły i dobry. On to pomyślał aby zostawić mi swoją fotografję, gdy opuści Paryż wraz z rodzicami... Serce mu podszepnęło niezawodnie, czem może sprawić mi największą radość. Co mnie wzruszyło do głębi. to jego słowa: — „Odjeżdżamy wkrótce, ale ty mnie przeto nie stracisz z oczu, patrząc na moją fotografję“. Co za delikatność uczucia, w dziecku siedmioletniem! Odczytał wyraźnie tę myśl w moich oczach, w mojem sercu... Kochałam go przedtem, ale teraz... Zaczynam się lękać na serjo, abym przez niego nie zapomniała o własnym synu!...
Morlot oddał jej fotografję. Ujęła ją prawą dłonią, wpatrując się w nią z nadziemskim zachwytem:
— Do przemówienia! — powtarzała. — Na usteczkach uśmiech czarowny. Spadają na cienką szyjkę pukle ciemnych włosów. Jego minka rozkoszna, czoło wyniosłe i jasne, brwi i rzęsy aksamitne. buzia okrągła i rumiana, jak polna różyczka.... A oczy, to siedlisko duszy!.... Gdy spojrzy niemi na mnie, słodko i pieszczotliwie, przenika mnie niby promień słoneczny, zesłany prosto z niebios! Zdaje mi się i teraz. że patrzy i uśmiecha się do mnie!... Przemówi lada chwila.... Odjedzie skarb mój najdroższy!.... Choć będzie daleko odemnie, myślą pogonię za nim.... będę go nosiła wiecznie.... tu.... na sercu!...
Umilkła. Tonąc wzrokiem w fotografji, zapadła w głęboką zadumę. Zdawała się zapominać zupełnie, że się znajduje w domu Morlotów i w ich towarzystwie.
Oni patrzyli na nią ze smutkiem, milcząc również, aby nie przerwać jej miłego zamyślenia. Upłynęło w ten sposób z dziesięć minut.
Drgnęła nagle Gabryela kurczowo, z cichym jękiem. Zamknęła oczy, usunęła się na fotel, głowa opadła na lewe ramię, fotografja wymknęła się z dłoni, i ramiona obwisły bezwładnie. Melanja krzyknęła, przerażona tym widokiem.
— Pst! — Morlot przytknął palec do ust — ona zasnęła....
Przysunął się do Gabryeli, a sprawdziwszy u niej taki sam stan jak poprzednio, podniósł fotografję z posadzki, i wrócił nazad do żony. Melanja spojrzała nań pytająco, przejęta najwyższym niepokojem.
— Nie trwóż się — rzekł z cicha. — Opowiadałem ci przecie ów sen Gabryeli przed sześciu tygodniami. Powinnabyś sobie przypomnieć szczegóły nadzwyczajne i prawie nie do uwierzenia!....
— Oh! przypominam sobie wszystko najdokładniej.
— Mówiłem ci wtedy, że Gabryela podpada lunatyzmowi, czy też snu magnetycznemu....
— Aha! zaczynam teraz pojmować....
— Widzisz, że zapadła w sen bez żadnego powodu....
— Rzeczywiście prawda!....
— A jednak jest to niezaprzeczenie sen magnetyczny.
— Może ty się mylisz mężusiu?
— Nie mylę się, bo wygląda zupełnie jak wtedy.... Przekonasz się, co to za sen cudowny!... Widzisz mnie pani? — spytał.
— Widzę — odpowiedziała natychmiast.
— Proszę mi powiedzieć, gdzie kładę lewą rękę?
— Na ramieniu pańskiej żony....
— Co trzymam w prawej dłoni?
— Fotografję małego Genia.
— Wszak kochasz pani bardzo tego chłopca?
— Całem sercem!
— Co odczuwasz pani dla niego?
— Najgorętszą miłość macierzyńską.
— Zdaje mi się, że rai się śni to wszystko! — szepnęła Melanja osłupiała.
— Strzeliło mi coś do głowy bąknął Morlot półgłosem.
— Cóż takiego?
— Zaraz zobaczysz.... Napadła mnie iście kobieca ciekawość. Chcę, żeby nam powiedziała Gabryela, co się dzieje w tej chwili w pałacu Coulange.
— Ktoby cię słyszał mężusiu, posądziłby po prostu o nagłe pomięszanie zmysłów.
— Przypuszczasz więc żoneczko, że mówię to li na żarty?
— Naturalnie... chcesz bowiem rzeczy niemożliwych.
— No! no! — przekonamy się o tem natychmiast.
— Co ja wciskam w pani dłoń? — stanął znowu tuż obok śpiącej.
— Fotografję dziecka.
— Chcesz się pani przenieść na ulicę Babilońską?
— Już tam jestem.
— Widzisz pani pałac margrabiów de Coulange?
— Widzę....
— Możesz wejść do środka?....
— Brama i drzwi pozamykane....
— Nie widzisz pani zatem, co się dzieje w pałacu?
Po chwili milczenia odpowiedziała śpiąca:
— Jestem tam i.... widzę....
— Kogoż pani widzi?
— Małego Genia.
— Co robi?....
— Leży rozebrany w łóżeczku i śpi....
— Jest kto przy nim?
— Nie ma nikogo.... Obok w drugim pokoju, siedzi i czyta przy lampie jego ochmistrzyni.
— A czy widzisz pani i dziewczynkę?
— Widzę... Leży i ona, ale jeszcze nie śpi, tylko rozmawia z swoją nauczycielką.
— Słyszysz ją pani?
— Widzę, ale słów nie słyszę...
— Postaraj się pani zobaczyć margrabiego.
— Nie znam go wcale, więc i nie mogę widzieć.
— Znasz pani jednak margrabinę?...
— Widziałam ją tylko dwa razy.
— Powinnaś ją zatem pani rozpoznać i zobaczyć, jeżeli nie wyszła z pałacu.
— Jest w pokoju, od którego wszystkie drzwi są szczelnie pozamykane. Przy niej stoi jakiś człowiek.
— Zapewne mąż?
— Nie... musi on być rzemieślnikiem... Tak... czeladnik ślusarski... Oh! to coś niezwykłego...
— Cóż się tam dzieje? — podchwycił Morlot skwapliwie.
— W kominku stoi piecyk z węglami rozrzażonemi. Ślusarz zalutowuje wierzch od metalowej szkatułeczki.
— Na prawdę, że to jest uderzającem! — mruknął Morlot.
— Ty wierzysz więc, że Gabryeli nie śni się, tylko widzi to wszystko na jawie? — spytała żona.
— Nie wiem właściwie, i nie rozumiem niczego... Nie podpada jednak wątpliwości, że wtedy nie omyliła się, widząc wchodzącego do nas twego krewniaka, i wysypującego na stół pieniądze.
— Oh! nie wiem doprawdy, co mam o tem myśleć — szepnęła Melanja... — Takie to rzeczy nadzwyczajne!....
— Rzeczywiście, — Morlot potwierdził. — Nie dziw też, że tak się wszyscy obecnie zajmują magnetyzmem. Dawniej uważałem i ja ich za warjatów, nie wierząc w nic. Dziś wierzę w czambuł, pomimo, że niczego nie rozumiem. Po co mi to zresztą! Nigdy nie suszę sobie głowy, nad podobnemi zagadkami. Przechodzi to moje zdolności umysłowe. Ozem jest lunatyzm? Gzem magnetyzm? Niech się nad tem zastanawiają mędrsi odemnie. Tyle wiem, że istnieje to coś iście cudownego, a niewytłumaczonego, i nie objętego ludzkim, słabym rozumem, tak samo, jak rozmaite tajemnice naszej wiary, o których wie jedynie Boska wszech mądrość i wszechmocność. Oto mamy przed oczami ów sen jasnowidzący!
— Gdyby nie było ciebie w domu, drżałabym z trwogi!
— Cicho bądź! i słuchaj — nakazał Morlot.
— Cóż widzisz pani teraz? — zaczął badać na nowo Gabryelę.
— Patrzę w głąb własnej duszy — odpowiedziała.
— Opuściłaś więc już pani pałac Coulange?
— Tak.... nie widzę go wcale....
— Proszę powrócić doń....
— Życzysz pan sobie tego?....
— Chcę żebyś mi pani mówiła dalej o margrabinie de Coulange.
Śpiąca milczała przez chwilę, potem rzekła:
— Jest jeszcze u niej w pokoju ten ślusarczyk. Cóż się z nią dzieje? — Rozdrażniona gorączkowo; ma pełno łez w oczach. Ah! cierpi biedaczka.... znosi piekielne katusze.... pomimo wszelkich pozorów, margrabina nie jest szczęśliwą.... Pożera ją zwolna ból okropny, zabija po prostu, nie opuszczając jej ani na chwilę. W jej życiu, którego ogół zazdrości uważając za szczyt szczęścia ziemskiego, jest coś fatalnego, jakaś okropna, potworna tajemnica...
— Nie mogłabyś mi pani określić jaśniej, czem jest ta tajemnica? — spytał Morlot.
— Tego nie powiem panu....
— Dlaczego?....
— Sama bowiem nie znam jej.
— Postaraj się pani ją przeniknąć.
— Niemożliwe zadanie! Trzyma ją margrabina ukrytą szczelnie na dnie serca.... śmie zaledwie w zupełnej samotności, zwrócić się myślą ku niej. Ona to tak ją udręcza, zatruwając każdą chwilę w życiu. Biedna margrabina, jest istną męczennicą, oddaną na pastwę wiecznej trwodze i wiecznemu niepokojowi!.... Przygniata ją, druzgocze niejako swoim ciężarem, ta okropna tajemnica!....
— Czy czeladnik ślusarski, jest ciągle z margrabiną?....
— Tak.... ale zbiera właśnie swoje narzędzia i odchodzi.... Margrabina wtyka mu w dłoń sztukę złota, i wyprowadza sama bocznemi schodami i drzwiczkami ukrytemi w ścianie zatapetowanej.
— Nie idź pani za nimi.... Pozostań w pokoju przy owym kuferku metalowym.... Widzisz go?....
— Widzę... Ślusarz po zalutowaniu cyną, złożył go na stole. Margrabina wraca, patrzy nań i dotyka.
— Powiedz mi pani, co się w nim znajduje?
— Nie można kuferka otworzyć....
— To dla pani nic nie znaczy... Zobaczysz pomimo tego, co tam złożono.
— Nie widzę dokładnie...
— Przypatrz się pani lepiej.
— Jestem bardzo zmęczona...
Morlot zaciekawiony gorączkowo, nie zauważył w cale, że od pewnej chwili, czoło młodej kobiety zrosiło się potem, a muszkuły w twarzy drgały kurczowo.
— Błagam panią! — rzekł z naciskiem — staraj się przeniknąć wnętrze kuferka. Co w nim jest?
— Margrabina powierzyła mu swoją tajemnicę....
— Nie rozumiem.... Tłumacz się pani jaśniej.
— Spisała rodzaj pamiętnika, składając w kuferku spowiedź niejako. Przelała ona na papier myśli najskrytsze i najboleśniejsze.
— Dziwne! dziwne! — mruknął Morlot. Dodał głośno:
— Czy nie mogłabyś pani przeczytać tego, co napisała margrabina?
— Nie.
— Dlaczego?
— Mam bowiem jakby mgłę przed oczyma.
— A nie ma tam jeszcze czego więcej w kuferku, prócz owego manuskryptu?
— Są... jakieś rzeczy.
— Patrz pani! Oh! musisz zobaczyć, co tam się znajduje!
— Malutka, dziecięca koszulka, kaftaniczek i czepeczek....
Drgnęła konwulsyjnie, chwytając się oburącz za głowę.
— Ah! — krzyknęła — powijacz!.... kapka niemowlęcia!
Morlot puścił jej dłoń, i wyprostował się sztywnie. Pobladł trupio w dodatku.
— Co za przypuszczenie! — uderzył się w czoło, szepcząc głosem zdławionym nadmiarem wzruszenia. Przetarł oczy, jakby mu je co zasłaniało, i przesunął kilka razy ręką po czole. Z pod źrenic przymkniętych, strzeliły dwie błyskawice.
— Co przypuszczasz? — spytała żona.
Zrozumiał, że przezorność nakazywała mu pokryć wszystko głębokiem milczeniem.
— Ja? Ależ nic, zupełnie nic!....
— Ejże mężusiu!.... Ukrywasz coś przedemną.... jakąś myśl, która strzeliła ci nagle do głowy.
— Może ją i miałem... ale już mi z głowy uleciała — odpowiedział wymijająco. — Była po prostu niedorzeczną!
— Pomyślałam i ja o tem samem.
....Ale słusznie mówisz mężusiu... Coś niemożliwego i niedorzecznego.... Błagam cię jednak usilnie, nie męcz dłużej biednej Eli.
Przypatrz się jej. Zdaje się cierpieć okropnie. I mnie jakoś mdło się robi, widząc ją w takim stanie opłakanym.
— Pragnąłem jeszcze....
— Nie, nie, nie pozwolę dręczyć jej dłużej.
Istotnie Gabryela rzucała się konwulsyjnie, a pierś rozrywała czkawka spazmatyczna. Z czoła spływał pot zimny... Trzęsła się jak w febrze, dzwoniąc zębami..
Usiadł Morlot obok żony.
— Zbudzi się wkrótce — szepnął. — Tylkoż pamiętaj Meluniu, nie wspomnieć przed nią o tym śnie, ani jednem słówkiem! Nie powinna wiedzieć o niczem, o czem mówiła we śnie, i jakie zadawałem jej pytania.
— A jeżeli przypomni sobie sama?
Nie.... Wyleci jej wszystko z pamięci, skoro oczy otworzy.
— Bądź jak bądź.... jest w tem coś nadzwyczajnego.
— Zapewne.... szkoda tylko, że to sen.... i nic więcej....
— I ja tak sądzę mężusiu....
Zamilkli oboje. Morlot utonął w zadumie. Powtarzał w skrytości ducha:
— Choćbym miał spytać o to samą margrabinę, muszę dowiedzieć się, jaką to tajemnicę ukrywa tak starannie przed całym światem?
W pół godziny, która wydała się Morlot’om długą jak wieczność, otworzyła oczy Gabryela. Zobaczyła się w objęciu Melanji, obcierającej z potu jej twarz i czoło szczególniej.
— Ah! — rzekła głosem stłumionym i osłabionym: — Zasnęłam znowu.
— Tak.... i zostawiliśmy cię w spokoju, droga Elo — odpowiedziała Melanja.
— Oh! jakżem strudzona — jęknęła z cicha. — Zdaje mi się, że mam wszystkie członki połamane.
— A zresztą.... czy doświadczasz czego więcej?
— Mam niby rozpaloną sztabę żelazną wzdłuż piersi, i taki sam ogień czuję w głowie.
— W takim stanie nie możesz wracać do siebie, droga Eluniu — zauważyła Morlotowa. — Zatrzymujemy cię do jutra rana.
— Naturalnie — potwierdził mąż.
— W ten sposób, gdybyś pani potrzebowała czego w nocy, Melanja ci usłuży.
Nie chciała zrazu nadużywać gościnności Morlotów, przez wrodzoną jej niesłychaną delikatność. Uległa w końcu Gabryela, usilnym prośbom i naleganiom swoich przyjaciół, nocując u nich.