<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Sapho & Carpio
Podtytuł (Boże Narodzenie) Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza ORIENT R.D.Z. EAST
Data wyd. 1928
Druk „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Weihnacht!“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
SAPHO & CARPIO
(BOŻE NARODZENIE)
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



1928
POWIEŚCI KAROLA MAYA

Skład Piekara i Rozenberga. — Druk „BRISTOL“ Elektoralna 31.

Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Warszawskiej Spółki Wydawniczej ORIENT R. D. Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.

Copyright nineteen hundred twenty eight
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R. D. Z. EAST WARSAW
Printed in Poland

BOŻE NARODZENIE

Boże Narodzenie!
Jakie miłe, kochane, treściwe słowa! Niema chyba piękniejszych na całym świecie. Wierzący chrześcijanie znajdują w nich spełnienie swych nadziei i wyzwolenie, a nawet dla sceptyka doroczne święto Narodzenia Bożego jest synonimem radości, przeżywanych w rodzinnym gronie, promieniejących szczęściem oczu dziecinnych. Wierzący czuje, że oto spełniają się słowa: Jezus Chrystus był wczoraj, jest dzisiaj i pozostanie na wieki. Sceptyk odruchowo ulega nastrojowi i śpiewa wraz z dziatwą:

W żłobie leży,
Któż pobieży
Kolendować małemu...

W cieniu palm wyrósł długo oczekiwany krzew betlejemczyka Izajasza, nad Betleem zajaśniała gwiazda, za którą mędrcy ze Wschodu ruszyli do żłobku.
— Chwała na wysokościach! — śpiewały chóry anielskie nad miastem, i wyrósł z niego płomień światła, który oświecił i uszczęśliwił świat cały. — Pokój na ziemi! — rozległo się w niebiosach, i pokój, którego symbolem są po dziś dzień palmy, rozszerzył się z Betleem na świat cały i wszystkie serca, otwierające się na jego spotkanie. Na północy, gdzie palm niema, symbolem święta są choiny. I oto drzewko Boże błyszczy w pałacu i w ubogiej chatce, oto grają dzwony, niosąc wśród nocy wieść o narodzinach Zbawiciela, oto z ambon i ołtarzy idą od ust do ust radosne słowa archanioła: niosę wielką radość, która nawiedzi wszystkie ludy, bowiem w mieście Dawida Zbawiciel się nam narodził, imieniem Chrystus.
Dwa zdania z Biblji, które stara pobożna babka opowiadała mi w dzieciństwie, wywarły na mnie głębokie niezatarte wrażenie. Nie wiem, czy przypisać je tej, która słowa Biblji małemu chłopcu opowiadała, czy też samej treści słów; fakt faktem, że zdania te pozostały dla mnie po dziś dzień ulubionemi cytatami. Jedno z nich, wzięte z księgi Hioba, brzmi: — Wiem, że Zbawiciel mój żyje i że obudzi mnie z grobu. — Drugie jest zwiastowaniem anioła: — Niosę wam Wieść radosną o narodzinach Zbawiciela. — Wywarły na mnie wpływ tak wielki, że jako chłopak skomponowałem do nich muzykę, a na temat zwiastowania anioła „popełniłem“ nawet wiersz.
Nie wspominam tu o tem, by się chwalić, powiadam przecież, żem jako chłopak „popełnił“ wiersz. Wzmianka o wierszu ma, drodzy czytelnicy i czytelniczki, inny wznioślejszy cel. Tymczasem powiem tylko, że słowa Niosę wam wieść radosną“ stały mi się wtedy prawdziwą nowiną świąteczną.
Byłem namiętnym amatorem muzyki, równocześnie zaś najbiedniejszym pośród kolegów. Oprócz lekcyj w szkole uczęszczałem na prywatne lekcje harmonji. Każda lekcja kosztowała talara, a ponieważ utrzymywałem się z korepetycji, przynoszącej 50 fenigów za godzinę, więc godzina harmonji kosztowała mnie sześć godzin pracy. Nic dziwnego, że przymierałem głodem.
Zaznajomiwszy się z teoretycznemi zasadami kompozycji, postanowiłem pewnego dnia skomponować coś na temat ulubionych słów: Niosę wam wieść radosną“. Skończywszy swe opus operatorum, zamknąłem je do szuflady, i po kilku dniach stwierdziłem z przerażeniem, że utwór mój zginął. Później dowiedziałem się, że jeden z kolegów wykradł go z szuflady i, chcąc mnie skompromitować, posłał kompozycję pocztą memu staremu, dzielnemu nauczycielowi śpiewu. Po długich poszukiwaniach zaginionego skarbu, zrezygnowałem z nadziei ujrzenia go kiedykolwiek.
Ponieważ nieszczęścia chodzą zwykłe w parze, — zbyt szybkie przekroczenia pewnego poziomu i wzniesienie się ponad ten poziom może się dla ucznia skończyć nieszczęściem — więc w tym samym mniej więcej czasie wpadło mi w ręce pewne pisemko, którego redakcja ogłosiła konkurs na wiersz ku chwale Bożego Narodzenia, wyznaczając trzy nagrody, wysokości 30, 20 i 10 talarów. Ulubiony temat, bieda i Bóg wie co jeszcze, „włożyły mi“ — mówiąc słowami poetów — „pióro do ręki“. Usiadłem więc i napisałem utwór, składający się z 32, dosłownie z trzydziestu dwóch czterowierszowych zwrotek. Każdy człowiek, a zwłaszcza redaktor pisma wie o tem, że długie wiersze wędrują do kosza ze specjalną szybkością, wiedziałem i ja, że wartość poematu niema nic wspólnego z jego rozmiarami. Jednakże jakiś nakaz wewnętrzny kazał mi napisać dużo, a gdybym się nie hamował, napisałbym tysiąc wierszy. Wypisawszy konkursowe motto, wpakowałem je wraz z wierszem do koperty, zapieczętowałem lakiem za 5 fenigów, nalepiłem kupioną za ostatnie trzy fenigi markę i w uroczystym nastroju wrzuciłem list do skrzynki, mieszczącej się na rogu sąsiedniej ulicy. Potem stałem jeszcze długo obok skrzynki. Zdawało mi się, że wygląda teraz zupełnie inaczej, niż przedtem. Cóż w tem dziwnego, pochłonęła przecież trzydzieści dwie zwrotki!
Zmieniłem się jednak i ja. Baczny obserwator stwierdziłby bezwątpienia, że mam nieczyste sumienie. Krok miałem niepewny i chwiejny; wzrok skierowany ku ziemi, jakby w obawie, że ktoś wyczyta z niego te trzydzieści dwie zwrotki. Nie smakował mi nawet suchy chleb; sen ogłosił strajk generalny; gdy strajk chwilami ustawał, śniły mi się różne dziwy, naprzykład, wielka skrzynka pocztowa, pełzająca po łóżku w postaci olbrzymiego niebieskiego żółwia, który mnie dusi tak długo, póki się nie budzę z wielkim krzykiem.
Pracowałem równie sumiennie, jak dotychczas, ale robota szła ciężko i opornie, czerwone policzki pobladły, schudłem, stałem się małomówny, jak kamerton, który tylko wtedy się odzywa, gdy się go dotknie. Był to ciężki, zły okres, trwający nieskończenie długo. Powierzyłem los swój skrzynce pocztowej z końcem lipca, termin nadsyłania prac mijał dopiero pierwszego października, a pierwszego listopada miało nastąpić rozstrzygnięcie konkursu. Gdybym mógł dostać zpowrotem te trzydzieści dwie zwrotki! Przysięgałem, że z rezygnuję na całe życie z pisania wierszy i z nagród konkursowych. Była to przysięga kolosalna, ponieważ rymowanie szło mi bardzo łatwo, a nawet trzecia nagroda „w wysokości bitych dziesięciu talarów“ była dla mnie snem o potędze.
Nie miałem żadnych wątpliwości, że nie otrzymam konkursowej nagrody, ale sprawa mogła mieć oprócz skutku negatywnego, także i przykry dla mnie bardzo skutek pozytywny. Dręczyła mnie ciągle myśl, że „szanowna“ redakcja gotowa odesłać wiersz nie do moich rąk, a do rąk „starego“, zaopatrując utwór w odpowiednie uwagi na marginesie. Kto chodzi do gimnazjum, lub jest jeszcze uczniem, domyśli się łatwo, kim jest „stary“, i zrozumie mój tajemny lęk. Wprawdzie groźny stary“ odnosił się do mnie przychylnie i starał się ulżyć ciężkiemu położeniu: dwa razy na tydzień dawałem korepetycje jego synowi, za co w soboty wieczorem dostawałem w kuchni kawał mięsa z ryżem i wolno mi było pogłaskać ulubionego kota pani dyrektorowej; czułem jednak, że gdyby obawy co do „szanownej“ redakcji okazały się słuszne, przepadłoby i mięso z ryżem i zabawy z kotem!
Tak tedy coraz groźniejsze chmury zbierały się na horyzoncie. Nadszedł wreszcie 1-szy listopada. Pamiętam, jak dziś, dzień był chłodny, słoneczny, jesienny, a w duszy mojej padał gęsty, ponury, szary śnieg. Od tej chwili — dni, godziny wydawać się zaczęły wiecznością, ponieważ jednak ziemskie wieczności mijają, więc i ta się skończyła...
6-ego listopada, po ostatniej rannej godzinie, zawezwano umie do „starego“. Kancelaria dyrektora mieściła się na drugiem piętrze, każde piętro miało dwadzieścia schodów, na każdy stopień przypadało dwadzieścia uderzeń serca, czyli summa summarum osiemset uderzeń, tak, mniej ich na pewno nie było! Pukam, wchodzę, nie widzę nic, oczy przysłania mgła. Mija kilka chwil; mgła ustępuje, widzę przed sobą swego władcę; patrzy, jakgdyby mnie chciał przebić wzrokiem.
— May! — mówi głębokim basem.
Składam ukłon, nie mam pojęcia, jaką mam minę, tylko on ją widzi, ale milczy.
— May!
Znowu się kłaniam.
— May!
Trzeci ukłon oraz decyzja, że to już ostatni.
— Ależ pan jest wcale, wcale...
Rzucam mu tak ostre spojrzenie, że urywa. Za żadną cenę nie pozwolę się obrazić! „Stary“ uśmiecha się i mówi dalej:
— W gruncie rzeczy nic a nic mnie to nie obchodzi, to pańska prywatna sprawa, jeżeli się pan chce narazić na kompromitację... A zresztą.. Ciągle pan mówi rytmami, a pański język... Dlaczegóż mi pan tego przedtem nie dał do przeczytania.
— Czego? Wiersza?
— Oczywiście! Podkreśliłbym błędy, których redaktor w wcale nie zauważył. Przecież ten koń, ten byk, nie ma pojęcia o tem, jak powinien wyglądać porządny wiersz.
— A więc wiersz odesłano?
— Tak w odbitce szczotkowej, do korekty, czy do rewizji. Oprócz tego redakcja załączyła list do mnie adresowany. Ani mi się śni dawać go panu do czytania. Odpowiem, że pod wierszem może figurować jedynie pańskie nazwisko, i koniec na tem! Inaczej gotówby pana opętać najgorszy z szałów, szał pisania. Taki smarkacz powinien się zajmować wszystkiem, tylko nie pisaniem wierszy!
Odetchnąłem głęboko. A więc trzydzieści dwie zwrotki zostały przyjęte. Trzecia nagroda: dziesięć talarów!... Znowu pociemniało mi w oczach.
— Chciałem jeszcze powiedzieć, że od dziś będę panu płacił za korepetycję gotówką: po pięć groszy za godzinę. Oczywiście w sobotę mięso z ryżem, jak dotychczas. O pańskiej zuchwałości i o wierszu samym pomówimy później, nie mam czasu, muszę iść na obiad. Oto pieniądze! Może pan wyjść.
Wręczył mi kopertę. Podziękowawszy ochrypniętym ze wzruszenia głosem, i złożywszy głęboki ukłon, mimo decyzji, że to już nie nastąpi, wybiegłem za drzwi.
Nie pamiętam, w jaki sposób zszedłem ze schodów i dostałem się do swej „budy“. Otwieram kopertę i cóż w niej znajduję? Krótki list od redakcji, oraz trzy dziesięciotalarowe banknoty. Okropny, wielki niebieski żółw oznaczał pieniądze, jak każdy żółw z bajki! A więc nie trzecia, lecz pierwsza nagroda!
Co zrobiłem, uspokoiwszy się nieco?
Odpowiedź zbyteczna: nigdy, ani w dobrej, ani w złej sytuacji nie zapomniałem o tem, że najświętszym obowiązkiem, który przynosi ulgę i zbawienie, jest i będzie modlitwa.
Ze szczęściem jest na świecie tak samo, jak z nieszczęściem: nie chodzi nigdy luzem. Gdym się zjawił po południu na lekcji u swego starego kantora, zastałem go w dziwnie pogodnym nastroju. Kochany staruszek bywał zawsze pogodny, dziś jednak był wyjątkowo wesoły i rozmówmy. Ponieważ w rozmowie powtórzył kilkakrotnie: dobra robota, honorarium księgarskie“ — byłem przekonany, że o szczęściu, które mnie spotkało, rozmawiał ze „starym“. Gdym po lekcji wyciągnął, jak zwykłe, talara, nauczyciel odparł:
— To niepotrzebne, drogi mój May! Może pan zatrzymać przy sobie tak ciężko zapracowany grosz.
— Ten grosz nie jest ciężko zapracowany.
— Jakto? Darowano panu talara?
— Nie, zarobiłem go, ale praca nie była ani gorzka, ani ciężka. Dostałem trzydzieści talarów odrazu; przecież pan wie o tem dobrze.
Popatrzył na mnie ze zdumieniem i zapytał:
— Trzydzieści talarów? Ależ w takim razie prawdziwy z pana Krezus! Skądże miałem o tem wiedzieć? Nie słyszałem ani jednego krzyżyka, ani jednej nuty, na ten temat!
— Przecież pan mówił o tem przed chwilą!
— Ja? Skądże znowu?
— Mówił pan o honorariach księgarskich.
— No tak, ale cóżto ma za związek z panem i pańskiemi trzydziestoma talarami? A może nie wolno panu tego opowiedzieć?
Podczas mego opowiadania kantor biegał nerwowo po pokoju. Gdym skończył, zawołał:
— Trzydzieści talarów! Trzydzieści bitych talarów! Za... — — ileż ten poemat ma zwrotek?
— Trzydzieści dwie po cztery wiersze.
— Po cztery wiersze! Czyli dwadzieścia osiem groszy od zwrotki, a siedem od wiersza! Oprócz tego zaszczyt otrzymania pierwszej nagrody. A ja myślałem Bóg wie o jakich cudach! Niech pan czeka! Pamięta pan swój utwór?
— Owszem.
— Niechże mi go pan wyrecytuje. Chcę raz usłyszeć utwór nagrodzony trzydziestoma talarami!
Stanąwszy w jedynym wolnym kącie, zacząłem deklamować. Kantor wędrował po pokoju. Nagle przerwał mi energicznie:
— Dosyć, dosyć! Wiersz jest dobry, ale trzydzieści dwie zwrotki — to zbyt wiele, zbyt wiele! Muszę panu coś powiedzieć, nie mogę czekać, aż pan skończy. Niech pan patrzy! Zna pan to?
Podsunął mi drukowany zeszyt z nutami i spojrzał na mnie z wielkiem napięciem. Była to partytura hymnu, ułożona na poszczególne głosy. Rzuciłem okiem na pierwsze słowa tekstu, które brzmiały następująco: Niosę wam wieść radosną...“
— Niech to pan czyta, nie to! Tytuł — chodzi mi o tytuł!
Spojrzałem na tytuł, i zdjęło mnie radosne odrętwienie: był to mój hymn, który swego czasu zginął w tak tajemniczy sposób!
— To także coś, prawda? — zapytał triumfująco. — Wydrukowana kompozycja jest bez porównania więcej warta od wiersza, który się w druku ukazał. Wiersz do gazety potrafi napisać każdy, kto umie łapać z powietrza rymy; co innego kompozycja muzyczna, to nie przychodzi z powietrza! Tu konieczna jest nauka, a przedewszystkiem dobry nauczyciel. A dobrymi, dzielnymi nauczycielami mogą być tylko panowie kantorzy, grający na organach i kierujący śpiewami kościelnemi! Śpiewy kościelne są najwyższym...
— Ależ, panie kantorze, — przerwałem potok wymowy — jestem w najwyższym stopniu zdumiony! — Hymn nie był przeznaczony do druku, było to zwykłe wypracowanie, zostawione w szufladzie; pewnego razu zginęło bez śladu. Jakże się ta rzecz dostała w pańskie ręce, i skąd panu wiadomo, że to mój utwór? Oryginał nie był przecież opatrzony mym podpisem!
— Ma pan rację — odparł z uśmiechem. — Więc pan sądzi, że nie znam pańskiego charakteru pisma, i nie odróżniam go od pisma Kriegera?
— Kriegera? — odparłem. — Jakiego Kriegera?
— Głupie pytanie! Ależ tego, któremu, dzięki pracy o akordach kwintetowych, zdmuchnął pan pierwszą nagrodę. Miał zamiar się zemścić, ale ukarzę go tak dotkliwie, że mu cała historja stanie kością w gardle.
— Nie rozumiem...
— Jeszcze pan nie rozumie? Przecież naogół orientuje się pan dosyć szybko! Pokażę panu dwie rzeczy, jedna z nich z pewnością zdziwi pana i zirytuje. — A więc, czyj to rękopis?
Wręczył mi wielką ostemplowaną kopertę, na której widniało nazwisko. Rzuciwszy tylko okiem, odparłem:
— Poznaję na pierwszy rzut, że to pisał Krieger.
— Tak. Łajdak nie zadał sobie nawet trudu, aby zmienić pismo. Zapewne przypuszczał, że wyrzucę kopertę natychmiast po otworzeniu. A teraz niech pan spojrzy!
Była to partytura mego hymnu. Przerzuciwszy ją pobieżnie, nie znalazłem nic niezwykłego. Po chwili staruszek rzekł:
— Trzymając papier pod światło, znajdzie pan wytarte gumą miejsca.
— Co? Wytarte?
— Tak. Kriegier powycierał pewne miejsca gumą i umyślnie porobił błędy — domyśla się pan chyba w jakim celu.
— To byłaby podłość, nikczemność!...
— Dajmy temu spokój! — przerwał. — Sam zająłem się całą historją. Przyznał się do wszystkiego, omówimy jeszcze całą sprawę na konferencji. Tymczasem zrobiłem odpis, oczywiście z wyłączeniem błędów, i na złość Kriegerowi posłałem hymn wydawcy. Wydawca przyjął. No, jak pan przypuszcza, jakie panu przeznaczył honorarium?
— Honorarium? A więc znowu pieniądze!
— Oczywiście! Za nuty banknoty i brzęczące monety — oto moja zasada. Dotychczas wydrukował pięćset egzemplarzy i zapłacił za nie dwadzieścia pięć talarów. Wynosi to wprawdzie tylko piętnaście fenigów od egzemplarza, ale gdyby hymn leżał dalej w szufladzie, nie zarobiłby pan nawet feniga! Wydawca zapłacił pieniędzmi papierowemi; zmieniłem je na srebro, bo metal dźwięczy tak miło. Jest tego cała kupa. Bierz pan!
Wyciągnął szufladę, zanurzył w niej ręce i podał mi całą garść talarów. Druga zkolei fala szczęścia oszołomiła mnie formalnie. Staruszek ponawpychał mi kieszenie pieniędzmi i rzekł:
— Bierz pan, bierz! Kto wie, czy w przyszłości jakakolwiek kompozycja przyniesie panu choćby grosz; trzeba korzystać ze sposobności i brać, brać, co przynosi chwila i szczęście. Nauczymy się pańskiego hymnu i będziemy go śpiewać w kościele. Krieger pęknie ze złości, o ile jeszcze przedtem nie będzie się musiał wynieść. Nikczemność, której się dopuścił, zasługuje na dotkliwą karę. Jestem przekonany...
— Ależ, panie kantorze! — odezwałem się zkolei. — Okazywał mi pan zawsze wiele przyjaźni, jestem więc przekonany, że pan nie odmówi i tej prośbie, która płynie z głębi serca.
— Tak? Hm, domyślam się, o co chodzi!
— Proszę nie wzywać Kriegera na konferencję. Czuję się dziś taki szczęśliwy! Gdyby Krieger został ukarany, całe poczucie szczęścia prysłoby jak bańka.
— Czy to nie nazbyt wygórowane żądanie?
— Chyba nie. Przecież właściwie Krieger jest sprawcą niespodzianki, którą mi pan sprawił. Gdyby panu nie był posłał hymnu, nie szukałby pan dla niego wydawcy.
Podał mi rękę i rzekł tonem znacznie poważniejszym:
— Sprawia mi pan podwójną radość! Przedewszystkiem z powodu prośby o Kriegera. Nie zawiadomiłem o całej sprawie dyrektora, miałem bowiem jedynie zamiar zwymyślać Kriegera. Czekałem więc, aż hymn ukaże się w, druku. Gdyby pan żądał zawiadomienia przełożonych, spełniłbym bezwątpienia prośbę; wobec tego jednak, co pan powiedział, damy mu kilka porządnych kuksów; musi się nadto dowiedzieć, że łagodny wymiar kary zawdzięcza wyłącznie pańskiemu wstawiennictwu. Będzie się pienił i wściekał; okoliczność, że hymn został wydrukowany, że przyniósł panu pieniądze, wreszcie to, że sam będzie musiał hymn pański zaśpiewać, doprowadzi go do pasji.
— Naprawdę będzie śpiewać mój hymn?
— Ależ tak! Śpiewa przecież bardzo dobrze; na złość każę mu śpiewać solową frazę w As-dur. Oto pierwsza przyczyna mej radości. Przekonanie pańskie, że nie zaproponowałbym pańskiej kompozycji żadnemu nakładcy bez przytoczonego powodu, cieszy mnie również bardzo.
— Przecież to zupełnie zrozumiałe! Jest to zwykła praca szkolna, pełna błędów i uchybień.
— Racja, zupełna racja! Właśnie pełna błędów i uchybień! Nie przypuszczam, by się pan chciał poświęcić muzyce. Jestem przekonany, że nie zostanie pan wielkim kompozytorem, i że praca pańska w tym kierunku będzie szła raczej na „domowy użytek“. Chwilowo nie dorósł pan nawet do tego poziomu. Historja z hymnem — to los, wygrany przypadkowo na loterji; trudno przewidzieć, czy fortuna w przyszłości zechce się znów do pana uśmiechnąć, ma pan bowiem jeszcze wiele do nadrobienia i uzupełnienia. Mam wrażenie, że ze względu na pańskie usposobienie — raczej odpowiadać panu będzie religijna, poważna muzyka. W hymnie pańskim niema, oczywiście, błędów rażących; całość napisana czysto, ale brak wprawy, zręczności, natchnienia. Niech pan sobie wyobrazi przygodnego jeźdźca, wyjeżdżającego w niedzielę za miasto, i jeźdźca zawodowego, który się popisuje w cyrku. Otóż pan należy jeszcze w dziedzinie muzyki do jeźdźców „niedzielnych“; brak panu znajomości zasad „wyższej szkoły“, nie zna pan swego konia, nie wie, jak nim kierować. To nietylko rzecz wrodzona, to należy kultywować i ćwiczyć. Wyćwiczony jeździec wyższej szkoły jazdy ujeździłby hymn pański zupełnie inaczej. Zrozumiał pan?
— Ależ oczywiście, panie kantorze! Zbyt sztywno siedzę w siodle, nie mam z koniem duchowego kontaktu...
— Tak, słusznie, zupełnie słusznie! Dlatego — jak się pan później przekona — nadałem kilku pańskim sztywnym figurom więcej elastyczności. Przypuszczam, że mi pan tego nie weźmie za złe, zwłaszcza, że z pańskich dwudziestu pięciu talarów nie wezmę ani jednego.
Kochany staruszek wypowiedział te słowa z miłym, wzruszającym uśmiechem. Po chwili, podając mi rękę na pożegnanie, dodał:
— Gdyby to było możliwe, uczyłbym pana za darmo; niestety, warunki moje nie pozwalają na to. Ale pan to przetrzyma i będzie pan kiedyś bogatszy ode mnie. Niech pan pomyśli wtedy o swym starym kantorze, który pozwolił ujrzeć światło dzienne pańskiemu pierwszemu hymnowi. Niech pan zawsze patrzy na życie równie serjo, jak teraz. No, dowidzenia!
Poczciwy kantor, który mi zawsze okazywał tyle życzliwości, należy do tych ludzi, dla których dziś jeszcze, po tylu latach, czuję wielką wdzięczność.
Czytelnicy dowiedzą się później, dlaczego opowiedziałem moją z nim rozmowę, nie wymieniając jego nazwiska. Był to człowiek uczciwy i bardzo dobry; niestety, zamknął całe swe życie w pokoju z nutami, nie miał bowiem szczęścia w życiu rodzinnem. Żona jego była znaną ksantypą; wskutek okropnego usposobienia matki jedyny syn musiał wyemigrować do Ameryki. — — —
Byłem więc w posiadaniu pięćdziesięciu pięciu talarów; suma ta wydawała mi się wtedy skarbem królewskim. Miałem nawet wrażenie, że to zbyt wiele; byłem przecież zdrów jak ryba i mogłem pracować. Posłałem wiec trzydzieści talarów biednym rodzicom, dwadzieścia odłożyłem na nieprzewidziane wydatki, pięć zaś przeznaczyłem na podróż z okazji Bożego Narodzenia, postanowiwszy sobie żyć podczas teł podróży po pańsku. Pięć talarów na przeciąg tygodnia, to poważna suma! Za przeszło dwadzieścia groszy dziennie będę żył jak książę.
Pocichu, aby nikt nie słyszał, mówiłem sobie, że kto wie, czy podczas tej podróży nie zafunduję pół butelki niedrogiego wina. Leżąc wieczorem w łóżku codzień przez jakiś kwadrans myśłałem o tem, jaki gatunek wybiorę, i ile będę mógł zapłacić. Szczęśliwe czasy — — — minęły bezpowrotnie!
Kantor spełnił przyrzeczenie — hymn został przygotowany, Krieger musiał śpiewać solo; nie trzeba chyba dodawać że szalał z wściekłości. Później ukazał się mój wiersz ku czci Bożego Narodzenia. Wszyscy koledzy chcieli go mieć na własność, to też odnośny numer pisma rozszedł się w poważnej ilości egzemplarzy. Gdy po miesiącu nadszedł dzień turnieju deklamacyjnego, na którym każdy mógł wygłosić dowolny wiersz, wszyscy koledzy w liczbie dwudziestu trzech wygłosili wiersz: Boże Narodzenie, utwór Karola Maya“. Ja jedyny umieściłem obok siebie jednego z wybitnych klasyków, recytując jego utwór. Powstała moda zapisywania mego wiersza do notesów, i po długich miesiącach spotykał mnie jeszcze wątpliwy nieco zaszczyt pytań, dlaczego użyłem jakiegoś zwrotu, dlaczego wybrałem jakiś rym. Cała szkoła zaczęła produkować wiersze; utwory w rodzaju życie i moneta“, Romulus i Pfiffikus“ doprowadziły nauczycieli do takiej rozpaczy, że wkońcu „stary“ postanowił wystąpić bezwzględnie przeciw tej wierszomanii. Nagany i kary zrobiły swoje, ale odbiły się i na mnie. Honorowany dotychczas i uwielbiany, zacząłem się czuć jak syfon wody sodowej wśród flaszek szampana wysokiej marki — koledzy unikali mnie z pasją godną lepszej sprawy.
Pod wpływem tych nastrojów postanowiłem święcie ogłosić dalsze utwory poetyckie dopiero... po śmierci. Postanowienie to spełniłem niemal dosłownie, i sądzę, że zasłużyłem w ten sposób rzetelnie na wdzięczność współczesnych.
Wracając do podróży, o której przedtem mówiłem, muszę zaznaczyć, że podczas wszystkich dłuższych feryj urządzałem dalekie wycieczki piesze. Ze względu na plany przyszłości, uczyłem się więcej i pilniej, niż reszta kolegów. Dbając o zachowanie zdrowia, prężności i hartu, urządzałem od czasu do czasu długie wycieczki piesze. Towarzyszył mi w nich często pewien przemiły kolega; nie był tak biedny, jak ja, ale również musiał się liczyć z groszem. Był to chłopak pilny i poważny; z kolegami — z wyjątkiem mnie — nie rozmawiał prawie wcale. Nazywali go więc Cyprinus Carpio[1], albo poprostu Carpio.
Nie przechowywaliśmy wprawdzie wspólnej gotówki we wspólnej kasie, ale mimo to jeden liczył się ze środkami drugiego. Skutek był taki, że ten, który posiadał więcej, starał się — oczywiście w tajemnicy przed kolegą — wyrównać różnicę. Nieraz jeden lub drugi z nas dawał dowody niezwykłej dobroci i poświęcenia, tem bardziej wzruszające, że chodziło tu o grosze. Naturalnym rezultatem tego rodzaju stosunków było to, że przy końcu każdej naszej podróży zostawaliśmy z tą samą ilością pieniędzy. Niejeden z dzisiejszych ministrów skarbu nauczyłby się wiele, gdyby zobaczył i usłyszał, z jaką mądrą rozwagą i logiką dwaj chłopcy deliberują nad każdym najmniejszym wydatkiem. Raz puściliśmy się wpław przez rzekę, aby oszczędzić dwa grosze, które trzeba było zapłacić przewoźnikowi!
Cudowny mój towarzysz palił się do wycieczki na okres świąt Bożego Narodzenia, był jednak przekonany, że go tym razem nie zabiorę; miał tylko dwa talary, byłem więc w stosunku do niego — milionerem. Uspokoiłem go zapewnieniem, że zabranie człowieka, nieposiadającego chwilowo pieniędzy, jest dla takiego miljonera drobnostką, o której nie warto mówić.
Wilję i pierwsze dni świąt spędziliśmy u rodziców; spotkaliśmy się na trzeci dzień świąt, gotowi do wyprawy. Carpio przywitał mnie z rozpromienionem obliczem: ojciec dołożył mu jeszcze talara! Stosunek nasz przedstawiał się więc teraz, nie jak dotychczas 2:5, lecz 3:5. Carpio zbliżył się potężnie do milionera...
— Dokąd ruszymy?...
Zwykle zapuszczaliśmy się w góry, ciągnące się na granicy Saksonii i Czech. Wyobrażaliśmy sobie podczas tych wędrówek, że się włóczymy po Pirenejach, na granicy Hiszpanii i Francji, lub po Himalajach, między Tybetem a Indjami. Było tu wszystko, czego tylko serce zapragnąć mogło: miasta i wsie, góry i doliny, skały i pola, rzeki i źródła, słońce i deszcz! Więcej nie można było wymagać. Pokochaliśmy ten teren naszych podróży po szerokim świecie; wybór innego poprzedzała zwykle długa konferencja.
To przywiązanie do terenu miało nietylko psychologiczną przyczynę; trzymałem ją długo w tajemnicy, ale dziś zdradzę czytelnikom. Mogę to uczynić tem łacniej, że nie drapiemy się już po górach. Niech więc inni, godni nasi następcy, zarobią na odkryciu tajemnicy.
Balansowaliśmy między Austrją a Saksonią dla bardzo ważnej przyczyny: był nią kurs pieniądza. Mylnem jest zapatrywanie, że tytko prawdziwi, faktyczni miljonerzy zajmują się kursami; przeciwnie, im mniej człowiek posiada, tem ważniejszą staje się dlań sprawa kursu; obydwaj doświadczyliśmy tego na sobie. Nie znaczy to, aby kurs był rzeczą najważniejszą dla tego, kto nic nie posiada. Muszą się zejść dwaj dzielni finansiści posiadający pewne solidne fundusze w wysokości powiedzmy, trzech i pięciu talarów; muszą wybrać się w podróż, tak zwaną podróż kursową, która im może przynieść niespodziewane korzyści, o ile w dodatku należą do stanu studentów, noszących różnokolorowe czapki, i są sprytni. Dlaczego tak być musi, zaraz wytłumaczę.
Jakiż dziś jest kurs guldena austriackiego?
Taki a taki! Hm. Gdy zwykły śmiertelnik płaci talarami, i chce otrzymać resztę w guldenach, talary zawsze stoją nisko. Gdy płaci guldenami i chce reszty w groszach, nagle źle stoją guldeny! A gdy się chce przekonać, jak sprawy naprawdę wyglądają, nie może w żaden sposób dostać ceduły giełdowej. Gdy się jednak zjawia jakiś niezwykły śmiertelnik w postaci ucznia, nikt nie przypuszcza, aby uczeń ten miał pieniądze, mimo że w kieszeni jego leży kilka talarów. Komunikuje się mu zupełnie uczciwie kurs guldena, a gdy kurs jest nieznany, uczeń wyciąga sam korzystną dla siebie cedułę, na której, niestety, brak daty, je, pije, płaci i odchodzi zadowolony. Dokąd, oto tajemnica. Gdy gulden stoi nisko, wraca na saską stronę, i każe sobie dać za talara austriacką monetę; gdy kurs guldena jest wysoki, idzie na czeską i zmienia grajcary na grosze i fenigi. Jeżeli student jest wybitnym kapitalistą i może czekać, łatwo dojść może do zarobków, którychby mu pozazdrościł niejeden kapitalista. Z sumy czterech talarów zarobiłem wraz z Carpionem w przeciągu ośmiu dni na czeskiej stronie jedenaście grajcarów, na saskiej szesnaście, przydało to naszej wyprawie niezwykłego rozmachu.
Oczywiście, trzeba było wielkiego sprytu i wielkiej przedsiębiorczości, by umieć przewidzieć wahania kursowe, i wyzyskać każdą szansę.
Biegliśmy naprzykład wśród ulewnego deszczu całe godziny z Saksonji do Czech i naodwrót, poto tylko, aby otrzymać fenigi za pięćdziesiąt grajcarów lub grajcary za pięćdziesiąt fenigów. Zyski lokowaliśmy w powidłach, kwaśnych ogórkach lub innych środkach spożywczych; gdy były za małe, zwracaliśmy się do kapitału, z którego można było czerpać. W ten sposób droga nasza między Saksonją a Czechami miała zygzakowatą linję; poza tem mieliśmy moc duchowej i komercjalnej podniety, triumfowaliśmy nad kursami całego świata i czuliśmy się jak wielcy panowie, którzy od rana do wieczora rzucają na wszystkie strony pieniądze. Przeżyliśmy wspaniałe czasy; nie żałowaliśmy pieniędzy na żadne przysmaki, ponadto w dworach i folwarkach jadło się i piło mleka, ile tylko dusza zapragnęła! Zimą, gdy w górach pełno śniegu, bieganie za kursem było oczywiście nieco trudniejsze; tym razem jednak mieliśmy, jak wiadomo, poważniejsze fundusze, i mogliśmy sobie pozwolić na podróżowanie w roli kapitalistów, którzy nic sobie z ceduły giełdowej nie robią.
Wyekwipowanie nasze było tak świetne, że mogliśmy śmiało myśleć o wyprawie na Mont-Blanc.
Parasoli nie zabraliśmy, uważając, że instrument ten jest oznaką zniewieściałości. Brakowało nam również lasek; podpory nasze rosły gdzieś w zaroślach, czekając wyzwolenia. Palta? Ale cóż znowu, wszak byliśmy młodzi! Rękawiczki? Gdyby człowiek był stworzony dla rękawiczek, urodziłby się w nich przecież. Futra? To wynalazek dobry dla Eskimosów, ale nie dla pana Carpiom i jego kolegi, posiadającego całych pięć talarów. Zato zabraliśmy pięć arkuszy papieru rysunkowego; Carpio nosił je na plecach w starym, zniszczonym futerale od lunety. Niestety, nie mieliśmy możności narysowania czegokolwiek, gdyż ilekroć znajdowaliśmy przedmiot, nadający się do skopiowania, stwierdzaliśmy, że palce nasze zesztywniały od zimna i nie mogą utrzymać ołówka. Na ramieniu nosiłem podłużną torbę do zbierania ziół. Ponieważ podczas zimy nie było mowy o szukaniu ziół lub grzybów, mieściła ona w sobie cały nasz bagaż podróżny ze wszystkiemi możliwemi przyborami toaletowemi, których nie zdradzę za żadną cenę. Powiem tytko, że nie było ich wiele. Ze względu na nasze plany przerzucania się to tu, to tam, Carpio zabrał mapy Saksonii i Czech; już pierwszego dnia naszej wyprawy okazało się jednak, że siostra jego pomyliła się przy pakowaniu: zamiast mapy Saksonii, wpakowała mapę Szwecji i Norwegji, zamiast Czech — mapy Algieru, Tunisu i Trypolisu. Postanowiliśmy zgodnie nie wyrzucać ich, lecz zachować na wypadek ewentualnych do tych krajów podróży. Mieliśmy również igły i nici. Potrzebne to było ze względu na odpadające guziki; rola agrafki, którą zabrał Carpio, pozostała dla mnie zagadką. Byliśmy również zaopatrzeni w cygara. Każdy miał ich dwa, po trzy fenigi sztuka. Ponieważ były przeznaczone na specjalne uroczyste chwile, powzięliśmy śmiały plan przemycania ich do Austrii bez cła, i w tym celu, ukrywaliśmy je w cholewkach. Gdyśmy je wieczorem postanowili wyciągnąć, okazało się, że została z nich tylko miazga. Sic transit gloria mundi.
Pozostałe sprzęty podróżne miały charakter bardziej intymny, dostosowany do indywidualnych upodobań właścicieli. Składały się ze sznurków, gąbki, flaszki terpentyny; siostra Carpiona wpakowała terpentynę zamiast tranu, którym mieliśmy czyścić buty. Oprócz tego Carpio zabrał jeszcze odziedziczony po pradziadach przyrząd do mierzenia odległości. Wymienianie innych przedmiotów byłoby niedyskrecją. Nadmienić tylko wypada, że Carpio nosił przy sobie drewniany zamek bezpieczeństwa, będący jego własnym wynalazkiem. Miał on służyć nie tyle dla ochrony naszego życia, ile dla bezpieczeństwa naszych kapitałów w razie, gdyby przyszło nocować w jakimś podejrzanym domu.
Gdy Garpdo pierwszego wieczoru chciał umocować w drzwiach swój genialny zamek, okazało się, że siostrzyczka zapomniała dołączyć cztery najważniejsze śrubki.
Miejscem naszego spotkania było miasteczko frankońskie Retau. Stamtąd ruszyliśmy do Asch, przemycając cztery cygara, potem zaś do Eger.
Było to, jak na nasze finanse, drogie miasto, więc opuściliśmy je szybko, i powędrowaliśmy do odległego o kilka kilometrów Tirschnitz, dokąd przybyliśmy późnym wieczorem, niesłychanie wyczerpani. Wypiwszy po szklance piwa, spałaszowawszy dwie porcje kartofli po dwadzieścia grajcarów, udaliśmy się do wytwornej sypialni, za którą gospodarz zażądał pięćdziesiąt grajcarów. Tu, w tej sypialni, spotkała nas straszliwa katastrofa cygarowa, o której była już mowa, tu odmówił posłuszeństwa zamek bezpieczeństwa. Wpakowaliśmy więc nasze kapitały do pieca; po jakimiś czasie Carpio wyjął z niego swoją część i ukrył w łóżku, wychodząc z założenia, że nie powinno się przechowywać całej sumy w jednem miejscu; utrzymywał, że na wypadek włamania wszystko byłoby stracone, i że trzeba rozdzielić nasz majątek, by włamywacz nie zabrał więcej niż połowę.
Przekonany mądrą, przezorną argumentacją przyjaciela, położyłem się i zasnąłem. Po niedługim czasie zbudził mnie jakiś szmer. Przyczyną hałasu był Carpio, który oświadczył, że, wchodząc do pokoju, ujrzał przy blasku zapałki kawał cegły leżącej za piecem. Wyjął ją teraz i wpakował do chustki; jest więc w posiadaniu śmiertelnej broni, którą zmiażdży łeb każdemu włamywaczowi. Pocieszony i uradowany czynem przyjaciela, zapewniającym nam bezpieczeństwo, odwróciłem się na bok i zasnąłem snem kamiennym. Zbudził mnie z niego dopiero Carpio, nie, raczej przeraźliwy lament Carpiona, który ryczał:
— Słuchaj, zginęły mi pieniądze, wszystkie pieniądze razem z portmonetką! Broń mordercza okazała się bezużyteczna; jakiś łotr wdarł się i wyciągnął pieniądze z pieca!
— Ale dlaczego zabrał tylko moją część, dlaczego zostawił twoje pieniądze, to pozostanie dla mnie zagadką! Biegnę natychmiast na dół. Gospodarz musi nam wszystko zwrócić.
— Czekaj-że, czekaj! Twoje pieniądze leżały w piecu?
— Oczywiście!
— Przecież sam je stamtąd zabrałeś i schowałeś do łóżka. Poszukaj!
Zaczął szukać i znalazł. Wzdychając głęboko, rzekł po chwili:
— Szczęście gospodarza! Gdyby pieniądze się nie znalazły, miałby ze mną krzyż pański; kto wie, czy nie zlicytowałbym mu rzeczy! Ile kosztuje kawa?
— Dziesięć grajcarów bez chleba.
— A chleb?
— Dziesięć grajcarów bez kawy.
— Zamówisz więc kawę, ja zaś każę dać chleba; podzielimy się, zapłacimy tylko dwadzieścia grajcarów. To, co oszczędzimy na śniadaniu, będzie można dodać do obiadu. Zgoda?
— Owszem. Nie jest to wprawdzie eleganckie, ale mniejsza o to. Ulotnimy się prędko, by nie odczuć lekceważenia.
— Lekceważenia? Sądzisz, że ktoś ośmieliłby się lekceważyć kapitalistów z akademickiem niemal wykształceniem? Czesi będą uważali za szczyt wytworności każdy nasz postępek.
Udając wielkich panów, zjedliśmy więc za dwadzieścia grajcarów śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem naszej podróży była na dziś miejscowość Falkenau, do której przybyliśmy cało nad wieczorem. Przyjaciela mego spotkało po drodze nieszczęście: zgubił ostrogę do chodzenia po lodzie. Jak się to stało, żaden z nas nie wiedział; Carpio był tą ciężką niezastąpioną stratą boleśnie dotknięty i zrozpaczony; chcąc mu nieco ulżyć, zacząłem udawać, że zgubiony kawałek żeleziwa był bliski i memu sercu. Spoglądaliśmy ze smutkiem w przeszłość; z prawdziwie męską rezygnacją skierowaliśmy swe kroki ku skromnej gospodzie, której wygląd harmonizował z dzisiejszym stanem naszej kasy.
Przed drzwiami gospody spotkaliśmy żandarma. Nie ukrywał zdziwienia, że tu wzejść zamierzamy. Ukłoniwszy się uprzejmie, zapytał:
— Panowie są uczniami?
Odparłem skinieniem głowy, Carpio zaś wyciągnął z kieszeni matrykułę i, wręczając ją przedstawicielowi ładu i bezpieczeństwa, rzekł:
— Tak, jesteśmy uczniami. Niech się pan przekona!
Żandarm spojrzał na matrykułę i oddał ją po chwili z dziwnym uśmiechem.
— Jeżeli pan jest tem, co tu wypisano, to z pana wielka figura, młody człowieku!
— Jestem też nią — odparł dumnie Carpio. — Widzi pan przecież gimnazjalną pieczątkę!
— Nie, nie widzę.
Carpio spojrzał na matrykułę i stwierdził, że trzyma w ręku wykaz cesarzy niemieckich, od Karola Wielkiego zacząwszy, a na Franciszku Drugim kończąc. Przeszukawszy wszystkie kieszenie i nie znalazłszy w nich matrykuły, zawołał z oburzeniem:
— Znowu przeoczenie mojej siostry, która zamiast matrykuły wpakowała mi ten wykaz! Takie głupstwa mogą tylko robić żeńskiego, lub nijakiego rodzaju!
— Niech się pan uspokoi — rzekł uprzejmie żandarm. — Nie chodziło ma o pańskie papiery; widać przecież odrazu, że jest pan tym, za kogo się pan podaje. Jestem zresztą przekonany, że kolega pański posiada dowód, wystarczający dla was obu.
— Masz swój dowód przy sobie? — zapytał Carpio.
— Tak, nie wyręczam się nigdy siostrami, które, nawiasem mówiąc, mają jednak wszystkie klepki w porządku.
— Czy moglibyśmy tu przenocować, panie kapralu?
— Hm — mruknął żandarm. — Już przedtem dziwiłem się, że panowie tu wchodzą; to przecież gospoda dla parobków. Lepiej pójść do Frania. Właśnie tam idę, więc was zaprowadzę.
Było widoczne, że żandarm ma wobec nas jak najlepsze zamiary, mimo to Carpio zapytał:
— Czy ten Franio ma hotel, gospodę? A drogo u niego? Żandarm roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— U Frania drogo? Dla studentów? Ha, ha, ha! Przecież on sam był studentem, ale nie skończył studjów, gdyż go pewna bogata gospodyni wzięła za męża. Ulubionym tematem jego rozmów są studja, przepada za akademikami. Gdy mu się spodobacie, będzie uszczęśliwiony i nie weźmie ani grosza. Chodźmy; mam wrażenie, że wszystko pójdzie dobrze.
Ruszył przodem, my za nim; Carpio odciągnął mnie nieco i zapytał z zakłopotaniem:
— Jak myślisz, spodobamy się temu Franiowi?
— Dlaczegóż nie?
— Każdy człowiek ma przecież swój gust swoje upodobanie. Jeżeli w nas zasmakuje, nie zapłacimy ani grosza; ale co będzie, jeżeli nas bogato ugości, a potem mu się przestaniemy podobać? Możemy stracić cały majątek...
— Niema obawy! Nie płaci się za to, czego się nie zamawia, a zresztą, będziemy się wystrzegać wysokiego rachunku. Ludzie, w rodzaju Frania, którzy nie ukończyli studjów, uważają zwykle, że pożarli wszystkie mądrości. Pozostawieni w tem przekonaniu, rozpływają się wprost w czułościach. Franio był zapewne pięknym młodzieńcem; tylko dzięki urodzie znalazł bogatą żonę. Zresztą zobaczymy...
— Safono ty moja, mówisz, jakbyś czytał z książki! Pierwszy to raz od rozpoczęcia naszej wyprawy!
Safono! Padło słowo, które tu chciałem pominąć milczeniem! Każdy wie dobrze, że nie ma prawie ucznia ani studenta, któremuby koledzy nie nadali jakiegoś żartobliwego przydomku. Do niedawna byłem w tem szczęśliwem położeniu, że nazywano mnie własnem imieniem i nazwiskiem, od chwali jednak ogłoszenia wiersza zaszła w tym kierunku zmiana. Koledzy zaczęli szukać pośród nazwisk poetów; ponieważ chodziło im o to, by przydomek miał w sobie coś żartobliwego, wpadli na pomysł nadania mi nazwiska poetki. Ochrzczono mnie imieniem Safony, a gdym się temu zaczął opierać, zaczęto dowodzić, że jest ono dla mnie najbardziej odpowiednie, bo przecież Safo była najgłośniejszą poetką starożytności odznaczającą się niezwykłą czystością i pięknością wiersza. Cóż robić? Musiałem ustąpić.
Carpio miał rację, twierdząc, że od dnia rozpoczęcia naszej wyprawy po raz pierwszy mówię jak z książki. Chcąc, by się podczas naszej wspólnej wycieczki czuł dobrze, przystosowałem się w zupełności do niego. Nie zauważył tego przedtem, bo nie miał w sobie ani odrobiny zmysłu obserwacyjnego. Drogi, poważny i pilny przyjaciel odznaczał się kilkoma właściwościami, które łatwo mogły wpłynąć ujemnie na całą jego przyszłość. Przedewszystkiem, był beztroski, tą dziecinną beztroską, która paraliżuje jakąkolwiek inicjatywę i nie pozwala na energiczne załatwienie jakiejkolwiek sprawy. Ponadto, najprostszym sprawom nadawał niesłychanie ważne znaczenie i lubił pasjami zabarwiać każdy drobiazg romantyczną przymieszką. Stąd przywiązanie do ostrogi, do zamka, gwarantującego bezpieczeństwo, i do innych zabranych na wyprawę przedmiotów.
Najwybitniejszą jednak cechą jego usposobienia było roztargnienie. Biorąc pod uwagę młody wiek Carpiona, roztargnienie to sprawiało raczej wrażenie komiczne, czułem jednak już wtedy, że w przyszłości ta cecha charakteru może mieć na całe życie przyjaciela wpływ bardzo wielki. W miarę możności, starałem się skłaniać go do skupienia się; niestety, wysiłki moje były daremne. Przeciwnie, roztargnienie rosło, gdy się na nie zwracało uwagę. Stawał się bojaźliwy i w zażenowaniu popełniał jeszcze większe błędy. Zrezygnowałem więc z myśli zmienienia go, zamykałem oczy na objawy roztargnienia, udając czasami, że jestem równie dziecinnie niezaradny, jak i on. Zapewne przez to przywiązał się do mnie jeszcze bardziej. Robiliśmy wrażenie dwóch niezastanawiających się nad niczem dzieciaków. Wrażenie to było w stosunku do Carpiona zupełnie słuszne. Ja zaś czuwałem nad nim potajemnie, udając, że jest zupełnie samodzielny; w rzeczywistości — bezwiednie mi ulegał.
Chwilami jednak uświadamiał sobie, że to ja nim kieruję, że jest tylko wykonawcą mojej woli. Tak było przed chwilą, gdym wypowiedział przypuszczenie co do osoby oberżysty Frania, którego nigdy w życiu nie widziałem.
Wracając do rozpoczętego tematu, dodałem jeszcze:
— Gdy się kogoś nazywa nie po nazwisku, lecz po imieniu, i to jeszcze w zbronionej formie Franiem, a nie Franciszkiem, niema wątpliwości, że chodzi o tak zwanego „morowego chłopa“. Tak sobie wyobrażam naszego oberżystę i tak musimy go traktować, oczywiście, nie zapominając, że należy mu nieco zaimponować.
— Zaimponować? Czemże? Mamy gadać po łacinie, po grecku?
— Nie. Toby go znudziło, bo zapewne nie zrozumiałby nas. Mam wrażenie, że to człowiek bywały, musimy więc zachować się jowialnie; udawać, że go dobrze i dawno znamy. Co do zaimponowania, to... Ach, wpadło mi coś do głowy! Przecież „stary“ utrzymuje, że bez najmniejszego trudu potrafię mówić rymami. Tyś także nie w ciemię bity, i nieraz odpowiadałeś mi wcale znośnemi rymami częstochowskiemi. Może więc zaaplikujemy Franiowi porcję wierszy?
— Niezła myśl! Zrobię, co będę mógł. A jeżeli mu się to nie będzie podobać?
— Damy spokój i zaczniemy mówić trzeźwo i poważnie. A więc postanowione! Mam wrażenie, że jesteśmy u celu.
Żandarm poprowadził nas przez parę ulic i zatrzymał się przed domem, do którego bramy prowadziło kilka schodków. Dom sprawiał miłe wyrażenie. Weszliśmy po schodkach na górę, i znaleźliśmy się w sieni, przepojonej zapachem stajni. Żandarm otworzył drzwi, rzucił badawcze spojrzenie w kierunku gospody i, zawołał wesoło:
— Dobrywieczór, Franiu! Znowu jestem u ciebie; przyprowadziłem dwóch wspaniałych gości.
— Cóżto za jedni? — zapytał tłusty głos.
— Dwaj studenci, którzy chcieliby znaleźć na noc jakieś ciepłe gniazdko.
— Studenci? A sprowadź-że ich tutaj. Dla takich gości mam zawsze pełno gniazd. Ubi bene, ibi patria!
Weszliśmy do obszernego niskiego pokoju. W lewym kącie stała kobieta pochylona nad beczułką masła. Przed chwilą ubiła właśnie masło i przelewała teraz przez chustkę mój ulubiony specjał — serwatkę. Była to gospodyni. Na prawo od drzwi siedziało nad czeskim cieńkuszem kilku niepokaźnych gości. Naprzeciw drzwi stał wielki okrągły stół, przy którym rozsiadły się wybitniejsze figury miasteczka. Jedna z nich w stała i zaczęła się nam przyglądać. Byłem pewien, że to Franio. Musiał to być kiedyś ładny chłopak; dziś jeszcze wypomadowane ciemne włosy spadały w zalotnych lokach. Śnieżno-biały fartuch okrywał potężny brzuch; nad kołnierzem wznosił się okrągły podbródek, przechodzący w wygoloną, pełną i rumianą fizjonomię, promieniejącą weselem i zadowoleniem. Spojrzawszy na nas, gospodarz wyszedł z za stołu i, wyciągając ku nam ręce, rzekł:
— Widać po całem wytwornem zachowaniu, że jesteście najprawdziwszymi studentami. Witajcie więc! Usiądźcie, proszę, przy tym stole, i powiedźcie, na co macie apetyt.
Uścisnąłem wyciągniętą rękę i odparłem z najpoważniejszą miną:
— Niech pan zaczeka chwilkę małą, powiem panu prawdę całą. Jesteśmy nietylko głodni i strudzeni, lecz przedewszystkiem spragnieni.
Poczciwy Franio zrobił krok wtył, otworzył szeroko oczy i zapytał ze zdumieniem:
— Co takiego? Małą — całą, strudzeni — spragnieni? A więc chcecie pić? Dobrze! Cóż mam przynieść?
— Z tej beczki na frasunek płynie delikatny trunek, płynie sobie strugą rzadką, ludzie zowią go serwatką. Nie chcemy ni piwa, ni wina, niech się od serwatki uczta nasza rozpoczyna.
— Frasunek — trunek, rzadką — serwatką? Pan jest chyba prawdziwym, stuprocentowym, wykwalifikowanym poetą!
— Jam poeta, macie rację, choć nie zawsze tworzę rymy, lecz gdy do was mam orację, wiersze płyną mi jak dymy; bo pan Franio człek uczony i rozumie się na sztuce; niechże będzie pochwalony ten, co kiedyś pławił się w nauce!
Po tych słowach podniosłem do ust szklankę napełnioną serwatką. Carpio powiedział również kilka słów wiązaną mową, poczem wypiliśmy cudowny napój.
Miałem wrażenie, że Franio nie zdaje sobie jeszcze sprawy z całego szczęścia, jakie go spotyka dzięki zaznajomieniu się z nami. Po chwili dopiero nagłym ruchem odsunął opróżnione szklanki i zawołał:
— Nie zawracajcie głowy serwatką! Wina, wina! Jesteście przecież poetami. Fama crescit fundo! Co za niespodzianka, co za radość! Podaj wina, Anno! Wiem dobrze, czego takim zdolnym panom potrzeba. Siadajcie panowie, siadajcie! Stabenti dabitur et abundebit.
Usiadłszy, rzekłem:
— Jeszcze nie czas na wino, niech serwatki fale do gardła nam płyną; a gdy pierwsze pragnienie ugasimy, chętni o winko poprosimy.
— Dobrze, jeżeli koniecznie chcecie, niech będzie serwatka! Ale musicie pozwolić, bym was uważał za wyjątkowych, osobistych gości. Oczywiście, nie przyjmę od was ani grajcara!
Carpio obrzucił mnie znaczącem spojrzeniem, a gdym je zignorował, dał mi w formie kopniaka znak o wiele wymowniejszy. Nastąpiła bardzo ożywiona scena. Goście, którzy w pierwszej chwili oniemieli z podziwu, odzyskali nareszcie mowę; figury zaś siedzące przy sąsiednim stole, otoczyły nas zwartem kołem. Wszyscy mówili równocześnie, jeden chciał drugiego przegadać. Na wszystkie pytania odpowiadaliśmy wierszem. Wywarło to niesłychane wrażenie na żonie Frania, zachwyconej niezwykłymi gośćmi. Franio odezwał się do niej w te słowa:
— Słuchaj, Anno? Wielce szanowni panowie nie będą spali w zwykłych pokojach hotelowych. Trzeba im dać pokój, w którym stoi lustrzana szafa. Wiem, co się należy nauce. Corvus corvo nigredinem objecit!
Ta swoista łacina śmieszyła mnie niesłychanie. Ponieważ recytował przysłowia, nabrałem podejrzenia, że je wykuł z jakiegoś starego kalendarza, by móc imponować znajomością Cicerona. Pamiętał tylko tekst łaciński, natomiast nie rozumiał go. Nic więc dziwnego, że gadał nonsensy. Iluż to ludzi na świecie cytuje mylnie łacińskie zdania!
Nie przytoczę szczegółów naszej dalszej rozmowy; niechaj czytelnik zadowoli się tem, że na nasze wiersze Franio odpowiadał dalej nieprawdopodobnemi cytatami łacińskiemi, które wzbudzały u słuchaczy niesłychany podziw.
Nie mogliśmy zbadać, do jakiej szkoły Franio uczęszczał i jaką miał za sobą karjerę naukową; miał, zdaje się, podstawę do pomijania tych spraw milczeniem, my zaś nie zasypywaliśmy go pytaniami. Trudno mi tu pominąć następujące małe intermezzo:
Poczciwy Carpio stwierdził, że jakiś gwóźdź przebił mu podeszwę i kłuje go w nogę; zdjął więc bucik i owinął nogę papierem. Gwóźdź przebił jednak papier i kłuł w dalszym ciągu. Carpio zwierzył się z tem cierpieniem przed obecnym w gospodzie szewcem. Szewc oświadczył, że postara się zetrzeć koniec gwoździa, przyjaciel mój zdjął więc bucik, wręczając go swemu wybawcy. Przy tej okazji wypadł na podłogę rozmiękły pod wpływem śniegu kawałek papieru, mający wygląd starego, zużytego banknotu guldenowego. Podniósłszy go, zauważyłem, że zawiera jakiś niemożliwy do odcyfrowania napis. Widok stempla gimnazjalnego, który pozostawił ślad dosyć wyraźny, wskazywał, jak ważny mam przed sobą dokument. Wręczyłem go przyjacielowi z następującemi słowami:
— Oto dokument, rehabilitujący twoją siostrę; mam nadzieję, że ją po powrocie do domu przeprosisz za haniebne podejrzenie.
Carpio wygładził kartkę, pokiwał głową, wręczył dokument żandarmowi i rzekł:
— Jak pan widzi, ukryłem swój paszport w doskonałem miejscu; niktby go tam nie znalazł. Niechże się pan przekona, że naprawdę ma pan do czynienia z wychowankami królewskich zakładów.
Stwierdziwszy opłakany stan legitymacji, żandarm zwrócił ją z następującemi słowami:
— Niechże pan nie kwestionuje moich zdolności psychologicznych i mego znawstwa ludzi, które mi odrazu powiedziało, że mam do czynienia z wysoce edukowanemi i nieposzlakowanemi personami!
— Zgoda — rzekł Carpio. — Uznajemy pański spryt, i postaramy się utrwalić po tamtej stronie granicy opinje, że ludność krajów austriackich może być dumna ze swej policji.
Po tych słowach zmiął legitymację, wpakował do kamizelki i skinął żandarmowi głową tak protekcjonalnie, jakgdyby był co najmniej ministrem sprawiedliwości.
Gdy każdy z nas pochłonął po trzy szklanki serwatki, przeszliśmy do piwa, poczem poczęstowano nas cygarami, które oberżysta nazwał najlepszemi w Austrii. O ile się nie mylę, cygara, należały do gatunku „Virginia“; nazywano je w mowie potocznej bombami trującemi“. Gdy po zapaleniu cygara Carpio spostrzegł, że otoczenie przygląda mu się nieco ironicznie, zrobił lekceważący ruch ręką i rzekł:
— Nie chciałbym urazić cesarstwa austriackiego, ale nie ma wątpliwości, że w dziedzinie cygar przewyższamy je. Naprzykład to cygaro, które mam w ustach, byłoby dla mnie dla codziennego użytku za słabe. Krótko mówiąc, mamy innych palaczy, niż wy, moi panowie!
„Bomba trująca“ gasła mu raz po raz; musiał ustawicznie pocierać zapałki o stojącą na stole podstawkę z azbestu. Ponieważ przy tej czynności drażnił go niemile zapadł siarki, wyciągnął z kieszeni kawałek papieru, zrobił z niego kilka długich wąskich pasków, i zaczął przykładać je do tlejącej na stole lampy naftowej, eliminując w ten sposób zapałki. Trzeba pamiętać, że w owych czasach nie było mowy ani o gazie, ani o elektryczności.
Mimo tych skomplikowanych manipulacyj palił niezmiernie szybko; zanim zdążyłem wypalić pierwsze cygaro, kończył już drugie. Zaczęto nas częstować dalszemi. Gdym w imieniu swojem i Carpiona odmówił, przyjaciel zawołał z oburzeniem:
— Safono, nie mieszaj się do moich spraw! Taki somnambulik, jak ty, nie jest wytrzymały; co do mnie, wytarty jestem z kamienia i ze stali, i nie przypuszczam, by mogło istnieć cygaro, któreby wstrząsnęło moją konstytucją.
— Słusznie! — rzekł Franio. — Prawdziwy student musi być odporny na spirytus i nikotynę. Nummus ubi loquitur, tullius ipsetase. Niechże pan bierze!
Przyjaciel nie dał się długo prosić, lecz nie zdążył wypalić cygara do końca, gdyż zabrakło mu skrawków papieru, któremi je zapalał. Mówiąc językiem Wschodu, stwierdziłem, że twarz jego straciła kolor jutrzenki; milczałem jednak, nie chcąc go obrazić.
Gospodyni wniosła wieczerzę, składającą się z potężnej miski fasoli i z niemniej potężnego półmiska wędzonej wieprzowiny. Na widok olbrzymich apetycznych kawałów mięsiwa poczułem, mówiąc językiem reporterów, opisujących pobyt szacha w Europie, „najjaśniejszą ślinkę w dostojnych ustach“. Zdawało mi się jednak, że luksusowa uczta nie robi na przyjacielu takiego wrażenia. Był obojętny; w przeciwstawieniu do mych błyszczących oczu, w oczach jego czaiły się błyski melancholijnej rezygnacji; opuścił kąty ust, wyglądał jak zdeterminowany, zrozpaczony żebrak, który nie przyjmie nawet pokaźnej jałmużny.
Zacząłem polewać obficie masłem mięso i fasolę. Poczciwy Carpio nie dotknął niczego. Zasypany pełnemi współczucia pytaniami i namowami, oświadczył, że jadł na obiad zbyt wiele i nie ma wskutek tego apetytu. Spojrzał przytem na mnie wzrokiem, błagającym o milczenie i dyskrecję; spełniłem jego prośbę, ale po chwili odpłacił mi za to czarną niewdzięcznością. Zapytany bowiem, dlaczego obiad nie wpłynął tak ujemnie na mój apetyt, odparł protekcjonalnie:
— Nie wszyscy ludzie na świecie są sobie równi. Gdy jedni przekładają zalety ducha i umysłu, inni pławią się w rozkoszach doczesnych, i nic ich nie odstrasza od zbliżenia duszy do fasoli i świniny. Oto wszystko, co mogę w tej sprawie powiedzieć. Zresztą, panowie wiedzą: de gustibus non est disputandum.
— Ależ tak, tak, — potwierdził gospodarz, zadowolony możnością pochwalania się swa wiedzą. — Cieszy mnie bezwątpienia, że kolega pański ma taki cudowny apetyt; ale umiem również cenić zalety ducha, powtarzają za uczonymi starożytności: Omne nimium nocet.
— O Franiu, Franiu, gdybyś zrozumiał, coś przed chwilą powiedział! — pomyślałem, nie przerywając oczywiście jedzenia. Byłem tak pochłonięty materią, że trudno mi było pomyśleć o powrocie z tego świata duchowego zafasolenia się. O wstydzie! Duch mój, moja wiedza — były teraz do tego stopnia bezsilne, że wśród nielicznych słów, rzuconych podczas jedzenia, nie mogłem sformować ani jednego wiersza.
Na usprawiedliwienie swoje muszę zaznaczyć, że nie działało się to bez głębszych motywów natury moralnej: nie chciałem posypywać delikatnej wieprzowiny suchemi jambami i trochejami lub niewędzonemi amfibrachami i daktylami, czując, że wpłynie to na nią niekorzystnie.
Do chwili rozpoczęcia wieczerzy w gospodzie było pełno gości. Gdym jednak w skupieniu ducha oddał się pochłanianiu zawartości obydwóch misek, a Carpio zamilkł również w cichej kontemplacji nad swem wnętrzem duchowem, lub, co prawdopodobniejsze, cielesnem, rozmowy urwały się. Zapał, z którym milczeliśmy obydwaj, nasunął przypuszczenie, że nieprędko się ożywimy; goście więc zaczęli się powoli wymykać z gospody, by w domu również poświęcić się obrzędowi jedzenia.
W rezultacie, po ukończeniu wieczerzy, w gospodzie pozostał tylko Franio i jego żona. Trwało to niedługo; po jakimś czasie izba znów napełniła się gośćmi, którzy odrazu niezwykle mnie zainteresowali.
Był tu starzec w towarzystwie młodej kobiety i kilkunastoletniego chłopca. Nędzny ich ubiór, nie dający żadnej ochrony przed zimnem, świadczył o niedoli. Siwowłosy zgarbiony starzec wszedł krokiem chwiejnym; był niezwykle wyczerpany i usiadł na pierwszem krześle z brzega. Nie zwracajac na nas uwagi, zamknął głęboko osadzone oczy i zaczął rzęzić tak głośno. że zdjął mnie lęk, by się nie zwalił na podłogę. Chłopak otoczył go delikatnie i czule ramieniem, głaszcząc ręką straszliwie wychudzony policzek starca. Ani starzec, ani dziecko nie powiedzieli na powitanie ani słowa. Kobieta, która przybyła wraz z nimi, ukłoniła się, umieściła tobołek obok starca, rozłożyła ręce i rzekła błagalnym tonem:
— Może znajdzie się dla nas miejsce w stajni?
— Żebracy, nieroby, albo złodzieje! — szepnęła gospodyni mężowi.
Nie była tak dobroduszna, jak Franio, który wcale nie zwrócił uwagi na jej słowa i, obrzucając przybyszów współczującem spojrzeniem, zapytał:
— Dlaczego mówicie o stajni, a nie o łóżku?
— Nie mamy pieniędzy — odparła kobieta z głębokiem westchnieniem.
— Dlaczegóż przyszliście tutaj? To nie miejsce dla hołyszów i żebraków! — wtrąciła gospodyni.
— Nie mogliśmy iść dalej; ojciec mój zemdlał z wyczerpania.
Gospodyni chciała odpowiedzieć, ale Franio dał jej znak ręką, by milczała, i zwrócił się do nieznajomej z żądaniem okazania paszportu. Kobieta wyciągnęła go z zawiniątka. Franio przeczytał, pokiwaj głową, spojrzał na przybyszów raz jeszcze i zapytał ze zdziwieniem:
— Z tak daleka przybywacie przez śniegi? Wybieracie się do Ameryki? W tych ubraniach — bez pieniędzy? Albo kłamiecie, aibo też nie jesteście przy zdrowych zmysłach!
— Paszport dowodzi, że o kłamstwie niema mowy.
— Przecież na podróż do Ameryki trzeba pieniędzy. Szyfkarta kosztuje.
Mąż przysłał nam szyfkarty.
— Mąż jest w Ameryce?
— Tak. Wyjechał za ocean przed trzema laty; pracował, oszczędzał tak długo, aż mógł nam przysłać szyfkarty.
— Tylko szyfkarty? Aby się dostać do portu, trzeba przecież pieniędzy!
— Mieliśmy pieniądze ze sprzedaży całego naszego dobytku. Nie było tego wiele, gdyż kupujący byli takimi samymi biedakami jak my; ale wystarczyłoby na podróż do Bremy, gdyby mój ojciec nie zachorował. Dostał krwotoku, trwało to dwa miesiące, — wydaliśmy wszystko.
— Dlaczegóż, moja droga, nie wróciliście do domu?
— Do domu? Cóż mieliśmy robić w domu gdzie nic już nie mamy, gdzie się nam tak źle powodziło? Mamy przecież szyfkarty, a mąż czeka za oceanem!
— Słusznie! Ale ta wędrówka do Bremy o chłodzie i głodzie musi być czemś okropnem. Nie wyobrażam sobie wcale, jak długo będziecie musieli wędrować. Czy znacie drogę?
— Pytamy spotkanych ludzi i w ten sposób posuwamy się naprzód.
— No, daleko nie dojdziecie, jeżeli stan zdrowia starca się nie poprawi.
— Jeżeli tylko dzień, dwa, potrafi wytrzymać, będziemy mogli wypocząć. Na górze, w Graslitz, mieszka jeden z naszych krewnych, fabrykant instrumentów muzycznych. Jestem pewna, że będziemy mogli pozostać u niego, dopóki ojciec nie powróci do zdrowia.
— Chcecie do Graslitz? Na taką górę, przy tym śniegu? Oszaleliście!
— Mamy paszport — musimy iść naprzód.
— Tak — wtrąciła żona Frania — Przecież maja paszport. Kwestja tylko, czy naprawdę chcą jechać do Ameryki, czy też mają zamiar koczować po kraju?
Kobieta rozpłakała się; po chwili wyciągnęła z chustki kopertę i, podając ją gospodarzowi, rzekła:
— Nie jesteśmy włóczęgami, spotkało nas tylko wielkie nieszczęście. Niech pan otworzy tę kopertę! Leżą w niej nasze szyfkarty.
— Wierzę na słowo — odparł Franio, wzruszony łzami biedaczki. — Trzeba się zastanowić, w jaki sposób wam można byłoby pomóc. Z pewnością jesteście głodni! Siadajcie przy stole.
Kobieta spojrzała nań z wdzięcznością i usiadła przy stole. Gospodyni wstała, mruknęła coś niechętnie i wyszła do kuchni. Franio rzekł do nas poufnym tonem:
— Jest wściekła, mimo to zrobi, co zechcę. Mężczyzna pozostanie zawsze mężczyzną, choćby miał sto bab na karku; aunus producit, non ager. Nie pozwolę, by ci biedacy spali w stajni!
Obydwaj współczuliśmy biedakom i postanowiliśmy zrobić wszystko, co w naszej sytuacji było możliwe: podałem swoją szklankę wina starcowi, a Carpio podsunął nietknięte jadło chłopcu, który rzucił się na nie łapczywie.
Gospodyni nie wracała. Spokojny dotychczas Franio wpadł w szewską pasję; wstał i wyszedł do kuchni. Po chwili rozległy się stamtąd ostre tony niezbyt regularnego duetu. W pierwszej części dominował krzykliwy dyszkant, któremu od czasu do czasu odpowiadał łagodny bas; w drugiej stosunek głosów zmienił się nieco; bas rozbrzmiewał teraz pełnemi kadencjami, sopran zaś wypuszczał cienkie trele. Nie ulegało wątpliwości, że gospodyni dała z kuchni nogę. Po chwili zjawił się rozpromieniony Franio.
— Poszła do sąsiadki, by się u niej wykrzyczeć — wyznał, a wyznanie to napełniło nas dumą. — Tymczasem możemy tu robić, co się nam podoba. Uwaga!
Podał przybyszom do połowy opróżnioną miskę z fasola i przysunął również półmisek z mięsem, oraz podał pełną flaszkę wina. Potem usiadł obok nich i rzekł do nas:
— Chodźcie tu, panowie studenci! Pomówimy z tymi poczciwymi ludźmi o Ameryce. Mąż pisał do tej kobiety, może dowiemy się więc czegoś nowego o tym kraju. — Ameryka pana interesuje? — zapytał Carpiona.
— Ależ tak, oczywiście! Za oceanem mieszka jeden z moich krewnych, który pisuje od czasu do czasu do rodziców.
Nie mogłem się nigdy dowiedzieć, co to za krewny. Osłaniał go mgłą tajemniczości, od czasu do czasu oświetlając postać amerykańskiego kuzyna trzema błyskawicami. Dowiedziałem się więc, że kuzyn mieszka w Eldorado, jest miljonerem, i że Carpio jest jego jedynym spadkobiercą.
Franio wyznał szczerze, że Eger i Karlsbad są mu o wiele lepiej znane, aniżeli państewka i terytoria Stanów Zjednoczonych. Carpio postanowił go więc oświecić i zaczął recytować wszystko, co o Ameryce wiedział z geografii. Franio słuchał z niesłychaną uwagą, ja z roztargnieniem, przybysze zaś, zajęci zaspakajaniem głodu, nie interesowali się wcale wyliczaniem ilości mieszkańców, miast i miasteczek zamorskiej krainy.
Córka okazywała ojcu w zruszającą troskliwość, chłopak oddawał mu ze swego talerza każdy najlepszy kąsek. Starzec był szalenie osłabiony. Nogi się pod nim uginały, trzeba go było karmić jak dziecko. Pił chętnie wino, ale nie jadł prawie nic. Widać było, że przedewszystkiem potrzebuje spokoju i snu. Patrzącemu na wychudzoną straszliwie twarz mimowoli narzucało się poczucie, że sen jego wkrótce zmieni się w wieczny.
Kobieta modliła się długo przed jedzeniem; nie ulegało wątpliwości, że nie czyni tego ze względu na nas, lecz że modlitwa ta wyrosła z przyzwyczajenia i głębokiej wiary. Skończywszy wieczerzę, pomodliła się znowu, poczem zwróciła się do gospodarza z prośbą, by pozwolił jej ułożyć ojca do snu. Starzec sprzeciwił się ruchem głowy i rzekł zmęczonym, bezdźwięcznym głosem:
— Pozwól mi jeszcze posiedzieć, droga córko. Wędrowaliśmy wśród śnieżnej zawiei, gdy wszędzie w ciepłych pokojach płonęły choinki. Szliśmy dalej i dalej, z jednego miejsca na drugie, nie mogliśmy radować się wraz z innymi. Nie mogłem zapalić wam drzewka, ani nic podarować, marzliście i głodowali w świąteczne dni Narodzenia Bożego. Nie chcąc was zasmucić widokiem łez, tłumiłem je w sobie. Tutaj dopiero czuję się dobrze, tu nas przyjęto życzliwie; nie marzniemy, nie odczuwamy głodu; tu święcić będziemy Narodzenie Boże!
Słowa te przerywał suchy, dręczący kaszel. Wypowiedziawszy je, starzec złożył ręce i zaczął szeptać słowa modlitwy. Córka również złożyła ręce i wśród łkań powtarzała modlitwę za starcem. Chłopiec zagryzł wargi, i patrzył na nas chcąc z oczu naszych wyczytać, w jaki sposób zareagowalibyśmy, gdyby wybuchnął płaczem. Dzielny malec!
Modlący się starzec nie wyglądał teraz na żebraka. Szczyty wysokich gór pokrywał śnieg. Gdy śnieg starości ukoronuje człowieka, staje on się bliższy nieba. A bliskość nieba wzbudza w każdym człowieku pokorę. Modlący się drżącemi wargami o wejście do nieba starzec, cicho płacząca kobieta i walczący z naporem łez chłopiec stracili w mych oczach cechy żebraków, i zmuszali do zastanowienia nad słowami Biblii: Gdzie dwoje lub troje zbiera się razem w mojem imieniu, tam jestem pośród nich.
Spoważnieliśmy wszyscy; dziecinna wesołość prysła jak bańka mydlana. Wstydziłem się strasznie, że przed chwilą jeszcze zabijaliśmy wiedzę kiepskiemi dowcipami, podczas gdy po pokrytych śniegiem halach i połoninach wędrowała nędza i bieda.
Miałem wrażenie, że gospodarz odczuwa to samo; chcąc ukryć zmieszanie, chrząknął kilkakrotnie i rzekł:
— Dobrze, świętujcie tu swoje Boże Narodzenie! Pomogę wam i przyniosę ją tutaj.
Wyszedł do sieni; otworzył drzwi, prowadzące do mieszkania. Po chwili dowiedzieliśmy się, co miał na myśli, mówiąc przyniosę ją“, — zjawił się z choinką, obwieszoną świecidełkami i kawałkami niedopalonych świeczek. Rozpromieniony chłopak skoczył od stołu, ofiarując swą pomoc, którą chętnie przyjęliśmy.
Franio wyszedł za drzwi i wrócił po chwili, niosąc kilka części garderoby swojej i żony, zwój kiełbasy i babkę; dołączywszy do tego pięć guldenów, położył wszystko pod drzewkiem i rzekł:
— Oto dary dzieciątka, które zobaczyło wasze łzy i wysłuchało waszej modlitwy. Dziękujcie więc Chrystusowi, nie mnie.
Trudno opisać niesłychaną radość przybyszów. Źrenice starca rozszerzyły się, by wchłonąć blask świec; córka przelewała zamiast łez bólu, łzy radości; chłopiec otoczył jej szyję ramieniem, by ukryć łkanie na matczynej piersi. Zupełnie mechanicznie sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem z niej guldena i położyłem pod drzewkiem obok pieniędzy ofiarowanych przez Frania. Gdy to Carpio zobaczył, rzekł do mnie:
— Tak, wy możecie dawać! Franio jest bogaty, bo się bogato ożenił; ty zaś miałeś pięć talarów. Jam najbiedniejszy, nic dać nie mogę — ależ nie, nie, i ja im coś dam, choć to nie brzęcząca moneta!
Poprosił o chwilę ciszy, stanął pod choinką i zaczął deklamować mój wiersz.
Czemu to przypisać, że własny wiersz wydał mi się tak obcy, jakgdybym nie ja go stworzył, a inna daleka istota?
Im dłużej deklamował Carpio, tem dystans między mną a moim utworem wzrastał. Pozostali słuchali ze skupieniem. Starzec nie spuszczał z Carpiona oka; w oczach jego pojawiły się dziwne blaski. Czy to był refleks płonących świec, czy odblask nadziemskiej jasności, oświetlającej jego serce, — nie wiem. Oparł ręce na stole i wyciągnął je wgórę, podnosząc wysoko głowę; zdawało się, że chce pochwycić dar, idący z niebios, i zatrzymać go przy sobie. Słuchał w głębokiem skupieniu. Gdy Carpio skończył, wstał, wyprostował się jak świeca i poprosił:
— Proszę powtórzyć jeszcze ostatnie zwrotki. Proszę powtórzyć słowa kapłana!
Carpio spełnił jego prośbę. I znowu zdawało mi się, że to nie moje słowa, lecz cudze.
Starzec złożył ręce, opadł na krzesło, zamknął oczy. Na twarzy jego wykwitł uśmiech. Po chwili wyszeptał:
— Tak, narodził się mój Zbawiciel! Mój, mój, mój... Szukałem go długo, długo i oto przyszedł. Widząc go, widzę jego gwiazdę, widzę światło, błyszczące z pól betleemskich. Cóżto powiedział Symeon, ujrzawszy w świątyni Chrystusa?
Dałem znak przyjacielowi, aby powtórzył zwrotkę.
— Tak, tak, widzę go! — ciągnął starzec, nie otwierając oczu. Poruszył wargami, lecz się nie modlił; szukał słów, które przed chwilą usłyszał; chciał je powiązać. Po chwili rzekł:
— Jakież są słowa grzesznika, błagającego o zmiłowanie?
Carpio nie czekał tym razem na mój znak, lecz odparł sam.
— Spójrz na dziecię twoje — powtórzył starzec — tęskniące za światłem — Nie idź z niem przed sąd!... Nie idź z niem przed sąd, nie idź! — zawołał głośno, patrząc na nas z lękiem. Po chwili zamknął oczy; wyraz przerażenia ustąpił miejsca łagodnemu uśmiechowi. Wyszeptał: — Gwiazda zbawienia zaprowadzi cię do chwały Pana — prawda — chwała, cud, zbawienie... Jestem zmęczony, chcę spać, spać, spać!...
Głowa opadła ku ziemi.
— Wielki Boże, umiera! — rzekł zatroskany gospodarz.
— Nie, nie umiera! — uspokoiła go córka — Zmęczyła go daleka, uciążliwa droga, wyczerpało wzruszenie. Często miewa takie ataki. Pozwólcie mu spać. Gdzie go mogę umieścić?
— Umieścić? Chcecie go zanieść?
— Będę go podtrzymywać.
— Pomogę wam! Na górze jest pokój o trzech łóżkach. Niechaj chłopiec zabierze świecę.
Ujęli starca pod ręce i podnieśli go; był zupełnie przytomny; nie otwierając oczu ruszył ku drzwiom, opierając się na ramionach Frania i córki. Zostaliśmy sami. Carpio rzekł:
— Przeżyliśmy niesłychanie wzruszające i nieoczekiwane Boże Narodzenie. Cóż ty na to, Safono? To jacyś niezwykli ludzie: nie mam wrażenia, by należeli do klasy wyrobników.
Roztargniony zazwyczaj przyjaciel nieczęsto robił podobnie rozsądne uwagi; podzielając w zupełności jego zapatrywania, zapytałem:
— Dlaczego tak sądzisz?
— Nie mówią językiem robotników. Poza tem stary zorientował się tak niesłychanie łatwo w twym wierszu, z taką szybkością nauczył się poszczególnych wyrażeń, w nim zawartych, że gotów jestem przysiąc, iż poświęcał się kiedyś pracy umysłowej, a nie fizycznej. A jakie jest twoje zdanie?
— Zgadzam się z tobą w zupełności, idę jednak jeszcze dalej.
— O cóż chodzi?
— Ta rodzina ucierpiała pod wpływem jakiegoś ciężkiego zrządzenia losu.
— Zasłużenie?
— Tego nie mogę wiedzieć. Przerażone spojrzenie, którem mnie starzec nagle obrzucił, nie tłumaczy niczego. Przerażenie to może mieć związek z własnemi zbrodniami, może się jednak również dobrze odnosić do nikczemności, których na sobie doświadczył. Zresztą, nie nasza sprawa. Zgadzam się jednak z tobą, że było to wzruszające Boże Narodzenie, którego wspomnienie długo we mnie pozostanie.
— I ja nieprędko je zapomnę. Ludzie ci nic właściwie nas nie obchodzą. Mimo to ciekaw jestem bardzo, kim są, a raczej kim byli dawniej.
Wszedł Franio, by zanieść na górę upominki gwiazdkowe. Po niedługiej chwili wrócił, usiadł obok nas i rzekł:
— Wieczór rozpoczął się tak wesoło, a tak poważnie się skończył; właściwie my tutaj nie możemy jeszcze mówić o końcu. Cieszę się, że podejmuję takich ludzi, jak wy. Wypijemy jeszcze flaszeczkę wina, postaramy się pójść spać jak najpóźniej, zgoda? Jutro nie puszczę was jeszcze.
— A pańska żona? — zapytałem.
— O, ta ma olej w głowie i umie postępować z edukowanymi ludźmi, bo ja sam byłem przecież kiedyś studentem. Dzieli chętnie wraz ze mną moje wspomnienia i uczucia, kieruje się jak i ja starem łacińskiem przysłowiem: multis ictibus dejictur quercus. Nie znosi tylko żebraków i hołoty; żałuje dla nich każdego grajcara. Ale ja pomagam chętnie wszelkiej biedocie, bo dawniej sam nic nie miałem, oczywiście, z wyjątkiem klasycznego wykształcenia.
— Czy zajrzy tu po powrocie od sąsiadki?
— Nie.
— Więc choinka, która mogłaby nas zdradzić, może pozostać?
— Tak, dopóki nie położymy się spać; potem wyniosę ją.
— Ale jutro zobaczy, że świeczki są zupełnie wypalone...
— Do kroćset bomb i kartaczy! — zaklął. — Będzie awantura, a chciałbym jej uniknąć. Co robić, co robić? Już wiem, już wiem! Zgaduje pan?
— Nie.
— Powsadzam w nasadki nowe świeczki. Gdy się spalą do połowy, pogasimy je. Będzie przekonana, że to stare. Trzeba być pomysłowym i sprytnym, przedewszystkiem sprytnym, panie Sa... Saff... jakże się pan właściwie nazywa? Nie mogę spamiętać nazwiska: Karb, Saff, Saff, Karb...
Wytłumaczyłem, że Carpio i Safo to tylko przezwiska szkolne, i powiedziałem jak się nazywamy naprawdę. Przyjaciel mój postanowił się wylegitymować i rzekł:
— Mogę panu udowodnić czarnem na białem, że mam pełne prawo do noszenia nazwiska, które wymieniłem. Oto mój paszport!
Sięgnął do kieszeni kamizelki, pewny, że znajdzie w niej legitymację. Niestety, nie było jej tam. Zaczął więc szukać gorączkowo po wszystkich kieszeniach. Napróżno, paszport ulotnił się jak kamfora.
— Gdzież się mógł podziać? — zawołał zrozpaczony. — Przecież taki ostemplowany papier nie mógł się rozpłynąć w przestworzu!
— A może znowu siostra? — zrobiłem delikatną aluzję.
— Siostra? — zapytał, nie przeczuwając podstępu.
Tym razem był to zgoła niewinny figiel, bo znalazł wszak paszport w trzewiku.
— Do licha, czyżbym go tam włożył zpowrotem? Byłby to dowód roztargnienia, a wcale nie jestem roztargniony! Przecież szewc spiłował gwoździe. Trzeba się jednak upewnić raz jeszcze. Któryż to był trzewik? Nie pamiętasz, Safono?
— Nie — odparłem, niestety, wbrew odwiecznym prawom prawdy.
— Muszę więc przeszukać obydwa wtedy znajdę z pewnością.
Zdjął obydwa trzewiki — niestety, paszportu w nich nie było! Ściągnął jeszcze na wszelki wypadek pończochy, niestety, i to nie pomogło. Zaczęliśmy więc szukać pod stołem, przy którym przedtem siedzieliśmy. Wziąwszy jeden ze zwitków papieru, którym Carpio zapalał cygara, rozwinąłem go i zawołałem:
— Drogi Carpio, popatrz tylko!
Na widok ruiny, w jakiej się znajdowała pechowa legitymacja, — ten widomy znak prawa do życia — twarz Carpiona zaczęła się straszliwie wydłużać.
— oto ćwiartka gimnazjalnego stempla! — zawołał. — To część mego paszportu! Któż porobił skrawki?
— Ty sam we własnej osobie.
— Naprawdę?
— Tak. Mogę przysiąc, że twojej siostry tu nie było.
— Ja również przysięgam na to samo. Mam jednak wrażenie, żeś to ty pokrajał papier!
— Skądże znowu! Przyznasz chyba, że nie jestem twoja siostrą.
— Trzeba więc przyjąć, że sam sięgnąłem do kieszeni kamizelki. Niepojęte! Czegoś równie bezmyślnego nie popełniłem nigdy w życiu. Teraz paszport diabli wzięli! Jeżeli policji wpadnie kiedyś pomysł zidentyfikowania mnie z jakimś mordercą lub z dyrektorem banku, który zdefraudował pieniądze, zamkną mnie do kozy i będę musiał czekać, aż mnie ojciec uwolni z więzienia.
— Dopóki jesteś ze mną, mój paszport wystarczy dla nas obydwóch, gdyż, primo, nie mam siostry, która robi głupstwa, secundo, żaden gwóźdź nie kłuje mnie w piętę, tertio, nie jestem fabrykantem fidybusów. Zresztą, nie wyglądasz ani na mordercę, ani na dyrektora banku.
— Naprawdę?
— Ależ tak.
— Dlaczegóż to?
— Jak na dyrektora banku, jesteś za młody, jak na mordercę — masz wyraz twarzy zbyt poczciwy. Tymczasem więc nie grozi ci zamknięcie.
Perswazje moje przekonały go i uspokoiły.
Poczciwcy Franio przeszedł w drodze asocjacji pojęć od papieru do cygar. Wziąłem jedno, prosząc Carpiona, by się chwilowo wstrzymał od palenia. Przyjaciel podniósł pogardliwie górną wargę i nie raczył nawet odpowiedzieć. Zato z niezwykłą serdecznością zwrócił się do gospodarza, obiecując mu że przybędziemy tu na ferje wielkanocne i przemycimy dla niego cygara. Usłyszawszy to, Franio oblizał się i rzekł:
— Hm! Przemycone mają specjalny smak! Pan się zna na kontrabandzie?
— Ależ tak, świetnie! — odparł Carpio z miną człowieka, który przemycił setki wagonów. — I tym razem przeszmuglowaliśmy pewien transporcik.
— Naprawdę? Gdzieście go wyładowali?
— Niedaleko Eger. Pierwszego wieczora po przebyciu słupów granicznych.
— U kogo?
— Tajemnica urzędowa.
— Dużo?
— Myślę!
— W jaki sposób udało się wam to uczynić?
— W sposób bardzo, bardzo...
Kapitan przemytników Carpio zaczął się w tem miejscu jąkać. Pośpieszyłem mu więc na pomoc:
— W sposób bardzo mało skomplikowany, związany ściśle z jego paszportem.
— Dużo było towaru?
— Cztery.
— Cztery tysiące, czy cztery centnary?
— Nie przemycaliśmy tysiącami ani centnarami; zwracamy tylko uwagę na gatunek, a był on przedni, jak naprzykład mąka węgierska 0000. Jeżeli podczas feryj wielkanocnych będziemy mieli takie same szczęśce, zdziwi się pan niezmiernie. Oto wszystko, co w tej chwili mogę powiedzieć.
Dalsza rozmowę przerwała nieznajoma, oświadczając, ze ojciec zasnął, i że byłaby szczęśliwa, gdyby jej pozwolono posiedzieć z synem jeszcze chwilę w ciepłym pokoju. Oczywiście, Franio nie odmówił i nalał jej szklankę wina. Chcąc rozweselić chłopaka, postanowił na miejscu wykonać podstępny plan oszukania żony. Przyniósł świece, umocował je na drzewku i pozapalał. Przytuliwszy do siebie synka, kobieta siedziała w milczeniu w pełnym blasku jarzących się świec; na twarzy jej wykwitł uśmiech zadumy.
Nieprzyzwyczajony do wina, Carpio stał się niesłychanie rozmowny. Opowiadał swe curiculum vitae, a raczej wszystko, co, jego zdaniem, było godne wzmiankowania. Uwagi godne momenty polegały przeważnie na tem, że, dzięki niepojętemu roztargnieniu otoczenia, Carpio wpadał często w opały. Ogromną rolę przy różnych przykrościach tego rodzaju grały siostry; gdyby sprawy przedstawiały się w istocie swej tak, jak je opisywał, należałoby przypuszczać, że przyjaciel mój cały wolny czas i wszystkie siły poświęcił jedynie na to, by paraliżować straszliwe skutki roztargnienia tych młodocianych dam. Przeszedłszy do sprawy naszej serdecznej przyjaźni, raczył oświetlić moje talenty kilkoma jaskrawemi promieniami. Oświadczył, że jestem poetą, którego porównać można jedynie z Safoną, i że wiersz, który niedawno zadeklamował, wyszedł z pod mojej sławnej stalówki. Usłyszawszy to, kobieta zapytała.
— Czy być może? A więc to prawda? Pan jest naprawdę autorem tego wiersza, młodzieńcze?
Odpowiedziałem, że tak jest w istocie, rumieniąc się delikatnym rumieńcem, który jest oznaką skromności, cechującą nie każdego współczesnego poetę.
— Jakże się cieszę! Mówiąc szczerze, przyszłam tu raz jeszcze tylko dla tego wiersza. Wywarł na nas, a zwłaszcza na ojcu, głębokie wrażenie. Poprosili wydaje mi się, że napisał go pan właśnie dla nas. Chciałabym mieć go zawsze przy sobie — czy nie byłby pan łaskaw podyktować mi tego wiersza?
Ostatnie słowa zwrócone były do Carpiona, który już wyciągnął notes. Mówiłem, że w owym czasie wszyscy koledzy nosili mój utwór przy sobie; Carpio pozostał wierny temu szkolnemu zwyczajowi. Wyrwał kartkę z notesu i, podając ją ruchem okrągłym, pół-gentlemańskim, właściwym młodym studentom, rzekł:
— Umiem wiersz napamięć, niech więc pani weźmie ten odpis, a mnie zostawi głowę, w której wiersz mieszka stale.
Słowa te dowodziły, że Carpio rozumie, iż głowa jego nie na wiele przydałaby się kobiecie.
Przyjęła podarunek bez wahania, a sposób, w jaki to uczyniła i podziękowała, utwierdził nas w przekonaniu, że przeszłe jej życie wyglądało inaczej, niż obecne.
Carpio był do głębi wzruszony. Oświadczył w ścisłej dyskrecji, że oprócz wiersza może będzie jej mógł wyświadczyć jeszcze jakąś przysługę.
Gdym spojrzał nań pytającym wzrokiem, zapalił cygaro i zaczął opowiadać o Krzysztofie Kolumbie i Amerigo Vespucci. Z uroczystą dokładnością przebiegł okres od końca piętnastego wieku do drugiej połowy dziewiętnastego, nie opuszczając niczego, co się w tym czasie zdarzyło w Ameryce; potem zaczął mówić o jakimś tajemniczym krewnym, wreszcie wypuścił trzy pociski, na które oddawna czekałem: Eldorado, milioner, spadkobierca generalny. Przygotowawczy grunt, zaproponował, czyby nie przyjęła listu polecającego do tego krewnego.
Zdrętwiałem ze zdziwienia. Dziwne — swemu najserdeczniejszemu przyjacielowi nie proponował nigdy takiego listu! A mógł to uczynić, bo przecież ideałem moim było zostać globetrotterem. Niestety, nie wiedział o tem i przypuszczał, że nigdy w życiu nie będę miał okazji do wręczenia listu. A tu, gdzie szansa wręczenia wyraża się w stosunku 100:1 proponuje go osobie zupełnie obcej, której przyjacielem nigdy nie był i nigdy stać się nie potrafi!
A kobieta? Zgodziła się na propozycję! Jestem przekonany, że uczyniła to tylko dlatego, by go nie obrazić, bo przecież do listu młodego sztubaka nie mogła chyba przywiązywać wagi. Carpio poprosił gospodarza o papier i atrament, poczem zapytał nieznajomą o godność. Dowiedzieliśmy się teraz, że brzmi ona Eliza Wagner. Podczas pisania listu Carpio usiadł w takiej pozycji, bym nie mógł zobaczyć treści listu. A więc obca, nieznajoma kobieta ma prawo dowiedzieć się o adresie tego, po kim Carpio zostanie dziedzicem, a ja nie! Nie czułem się obrażonym, byłem bowiem przyzwyczajony do jego wybryków. Odwróciłem się jednak zupełnie, by nie przypuszczał, że się chcę wedrzeć w jego tajemnice, i wszcząłem pogawędkę z Franiem.
Skończywszy, Carpio podał list pani Elizie, dodając dyskretnie że papier ten może jej przynieść niesłychane korzyści.
Nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich gospodyni. Poczciwy Franio zląkł się z pewnością nie na żarty, opanował się jednak ze względu na naszą obecność; nie chciał, abyśmy spostrzegli, jaki ma mores przed połowicą.
Carpio skulił się, jakgdyby sam był winowajcą wszystkiego. Eliza Wagner patrzyła na gospodynię z widocznym lękiem. Franio zapalił dla kurażu cygaro.
Zdziwiona gospodyni zatrzymała się z początku pod drzwiami. Po chwili podeszła wolnym krokiem do męża.
— Cóż tu palisz Franeczku? — zapytała dziwnie przyjaznym tonem, którego znaczenia wówczas jeszcze nie znalem.
— Drzewko — odpowiedział równie uprzejmie.
— Dlaczegóż to?
— Bo jest Boże Narodzenie.
— Dla kogo?
— Dla mnie.
— Od kiedy?
— Od niedawna.
— No, no! Od niedawna... Świeczki spalone tylko do jednej czwartej, a przedtem nie miały połowy. Czemże to wytłumaczyć?
— To widocznie gatunek, który się wydłuża przy spalaniu.
— Gdybym znała ten gatunek, kupiłabym całą skrzynię! Przypuszczam jednak, że się dawne świece dopaliły i żeś powsadzał nowe — dla niepoznaki. Byłeś pewien, że, jak zwykle, już tu dziś nie wejdę. Mam rację, Franiu?
— Ależ tak, najzupełniejszą!
— Dobrze, że przynajmniej nie zaprzeczasz! A więc zapaliłeś choinkę dla siebie?
— Tak.
— Tylko dla siebie?
— Dla siebie i dla tych panów studentów.
— Nicbym przeciw temu nie miała, bo przecież sam byłeś studentem, z czego tak cieszyliśmy się wszyscy! A więc dla nikogo więcej nie zapaliłeś choinki?
— Dla nikogo.
— Doskonale! Otóż powiem ci, że łżesz! Możesz dla panów zapalić choinkę, ile razy ci się zechce, możesz pić z nimi wino, palić cygara, ale, ale...
Tu głos skoczył o całą oktawę i pani gospodyni podparła się pod boki.
— Ale dla kogo zapaliłeś drzewko, gdyś pod niem położył kiełbasę, babkę, ubrania i pieniądze? Dla kogo pan student deklamował piękny wiersz, którego każde słowo słyszałam? Franio skoczył na równe nogi.
— Kobieto — zawołał — podsłuchiwałaś?
— Tak — odparła z triumfującą miną.
— Gdzie?
— Tam, pod oknem.
— Pod tem oknem, gdzie stoi choinka?
— Tak, pod tem oknem!
— To się już chyba nie powtórzy!
— Nie? Dlaczegóż? Fora! Dom jest mój, okno jest moje i drzewko również do mnie należy; mogę więc patrzeć i słuchać, ile mi się podoba. Nic tu nie należy do ciebie, a mimo to śmiesz wyrzucać moje pieniądze, rozdarowywać moje rzeczy i chcesz mi jeszcze rozkazywać?
— Nie obrażaj mnie w obecności studentów, bo gotów jestem pokazać ci, co znaczy sapienti sat!
Franio nie rozumiał tych słów, tak samo jak pani małżonka. Mimo to zaimponowały rozgniewanej gospodyni. Chciał swą łaciną wykazać, że pod względem intelektualnym stoi wyżej od niej. Trudno wypowiedzieć, czy gospodyni zrozumiała ten zamiar, czy też w umyśle swym nadała słowu sat“ jakieś potężne znaczenie. Tak, czy inaczej, odpowiedziała:
— Dobrze! Baw się teraz ze swoimi „sapienti“, a jutro rano pogadamy!
Obróciwszy się na pięcie, wyszła.
— Wszyscy święci! — westchnął, siadajac zpowrotem przy stole. — Podsłuchiwała, widziała i słyszała wszystko! Ten przeklęty otwór nad oknem! Jutro zabiję go najgrubszemi deskami.
Gospodyni nie zatrzasnęła za sobą drzwi, a tylko przymknęła. Stanąwszy pod niemi, usłyszała słowa małżonka. Wróciła więc do pokoju, podeszła do Frania i, oplótłszy go ramionami, rzekła serdecznie.
— Franiu znam deskę nieprawdopodobnej grubości. Masz ją przed swoją głową. Weź i zabij nią otwór; nie przebije jej ani wzrok, ani nawet kula armatnia. Człowieku, czy ty nie znasz własnej żony? Naprawdę, uważasz mnie za skąpego dusigrosza? Czy patrzę ci na palce, gdy wydajesz moje pieniądze? Czyż wszystko, co zarabiamy, nie jest naszą wspólną własnością? Nie mogę jednak nie informować się, kto mieszka w moim domu. A gdy urządzasz święto i rozdarowujesz moją garderobę, chcę być przy tem obecna, a przynajmniej zapytana o zdanie. Sama piekłam babkę, którą ofiarowałeś tym ludziom, sama wyhodowałam kiełbasę, bo świnia nie należała do najgrubszych i trzeba ją było dobrze karmić. Mam więc chyba prawo wiedzieć, co komu darowujesz! Na przyszłość nie powinieneś robić tego za mojemi plecami, zrozumiane? Nie sztuka dawać, trzeba także umieć oszczędzać. A teraz chodź tu, stary, poczciwy, dobry, rozrzutny mój studencie! Dam ci coś, co niegorzej powinno smakować od kiełbasy. Masz! Dobranoc.
Ujęła jego głowę w dłonie i ucałowała tak siarczyście, że mieliśmy wyrażenie, iż ktoś wystrzelił z dubeltówki. Potem wyszła, tym razem zamykając drzwi naprawdę. Małżonek uśmiechnął się, otarł usta rękawem, uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Czy nie mówiłem zawsze, że mam dzielną żonę? Gdyby się ktoś odważył być innego zdania, kropnę go tak, że mu oko posinieje. Takiej kobiety, jak moja żona, niema w całych Czechach! Jakżeto powiedziała? Stary, rozrzutny, poczciwy studencie! O, ona wie doskonale, jakiego we mnie ma męża. Zdaje sobie sprawę, że nie jestem pierwszym lepszym analfabetą; wie doskonale, żem człowiek bardzo wykształcony i uczony, że znam łacinę. Tak, tak, qui tangit picem, contamina bilur. Cóż wy na to, kochani, czcigodni, młodzi przyjaciele?
Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, wstała z krzesła pani Wagner i, przesunąwszy ręką po zbolałej twarzy, rzekła:
— Słyszałam również, że ma pan dzielną żonę. Żałuję, że z mej przyczyny omal się pan z nią nie pokłócił. Gdyby nie wzgląd na ojca, jeszcze tej nocy opuściłabym dom pański. Ale ojciec musi się wyspać, by jutro nie zamarznąć wśród zawiei śnieżnej. Jutro nie będziemy się już panu naprzykrzać. Dziękuję, dziękuję najserdeczniej. Bądźcie zdrowi, panowie!
— Co też pani wpada do głowy? — odparł Franio, starając się zatrzymać biedną kobietę. — Słyszała pani przecież, że żona moja nie ma nic przeciw temu, aby państwo tu pozostali. Proszę sobie babki i kiełbasy nie brać do serca. Moja żona nie jest tak straszna, jakby się mogło wydawać i...
Eliza Wagner wyszła, zabierając ze sobą chłopca. Czy to, co powiedziała na pożegnanie, nie było zbyt wyniosłe na zwykłego śmiertelnika, który w dodatku nie płaci za jedzenie, ani za nocleg?...
— Żal mi jej bardzo — rzekłem po chwili. — Chciałbym mieć tyle pieniędzy, by móc jej pomóc. Jutro rano zniknie wraz z ojcem i synem.
— Zniknie? Skądże znowu!
— Ależ tak!
— Nie. Wyśpi się, wypije kawę; potem zobaczymy, czy stary będzie miał siły do dalszej drogi.
— Powiedziała przecież „żegnam“, a nie dowidzenia! Słyszał pan?
— Nie należy tego brać dosłownie. Ależ, panie Carpio, Carp... Carpio, co się z panem dzieje? Cóżto za mina?
Carpio oparł się łokciami o stół i ukrył twarz w dłoniach. Gdy na pytanie gospodarza odsłonił oblicze, stwierdziliśmy, że ma trupio blade policzki, a oczy pozbawione blasku. Dolna warga zwisała bezwładnie.
— Pańska, pańska... żona... żona! — westchnął.
— Cóż się dzieje z moją żoną?
— To jej wina.
— W czem? Dlaczego?
— Mam wrażenie, że... że... umrę.
— Głupstwo! To wina cygar! Virginia są dla pana zbyt mocne.
— Nie, nie, i jeszcze raz nie! Poprostu, przestraszyłem się pańskiej żony. Virginia nie grają tu żadnej roli!
— Przestraszył się pan mojej żony? Dlaczegóż to?
— Wpadła jak... furja!
— Co też pan opowiada! Cóż ta kobieta, łagodna jak baranek, ma wspólnego z furją? Oto szklanka wody, niech pan wypije! To najlepszy środek, gdy cygara przegryzą żołądek.
— Nie gryzą wcale, lecz podnoszą, a raczej chcą wywrócić do góry nogami.
— Niech się pan napije wody. Ręczę, że to pomoże.
Nie miałem pojęcia, czy środek, polecony przez Frania, pomoże, gdyż o nikotynie i jej skutkach wiedziałem mniej więcej tyle, co Eskimos o daktylach lub bananach. Ponieważ jednak Franio tak przekonywująco namawiał, przyłączyłem się do jego namowy. Carpio wypił szklankę wody, poczem podszedł chwiejnym krokiem do kanapy i zwalił się na nią. Zaproponowałem Franiowi, abyśmy również poszli spać, ale poczciwy gospodarz odparł z uśmiechem:
— Ani mi się śni! Zostaniemy jeszcze. Trzeba korzystać ze sposobności, bo w powrót pański nie wierzę, a historie z kontrabandą uważam za wybryk fantazji.
— Ma pan rację, nie jesteśmy przemytnikami. Wpakowaliśmy poprostu do butów po dwa cygara. Wiedziałem, że wolno zabierać większe ilości, ale nie chciałem pozbawiać Carpiona rozkosznego złudzenia, że jest człowiekiem niebezpiecznym dla państwa.
Przy tych słowach Carpio zerwał się z kanapy i, wyprostowawszy się jak struna, rzekł bezdźwięcznym, groźnym, grobowym głosem:
— Ja człowiekiem niebezpiecznym dla państwa? Tak! Jeśli nic się nie zmieni, mogę się stać straszny, gdyż, gdyż... znowu walę się z nóg!
Wykonał zapowiedź. Franio roześmiał się na całe gardło, ale mnie zdjęło przerażenie o przyjaciela. Zacząłem więc napierać na niezmordowanego gospodarza, abyśmy poszli spać; zgodził się po długiej namowach, z tem jednak, że dzień jutrzejszy spędzimy również u niego. Ściągnąłem Carpiona z kanapy i podparłem go ramionami; odtrącił mnie jednak i rzekł:
— Obejdę się bez pomocy! Kręci mi się tylko w głowie pod wpływem zbyt mocnych cygar. Literalnie nic nie jadłem.
— Mam wrażenie, że wino zrobiło również swoje.
— Może. Ale o tem później, gdy będziemy sami. Chodźmy!
Wziął mnie za rękę i ruszył chwiejnym krokiem. Franio oświetlał schody, prowadzące do naszego „pierwszorzędnego“ pokoju. Wprowadziwszy nas pod sam próg, gościnny gospodarz pożegnał się, zostawiając nam lampę. Zaczęliśmy się rozglądać dookoła.
„Pierwszorzędny“ pokój! Istotnie, był to niezwykle wygodny apartament. „Pierwszorzędność“ jego nie wychodziła oczywiście, poza ramy drobnomieszczańskiego dobrobytu. Stała w nim masa „lepszych“ mebli, odziedziczonych po pradziadach, nie brakowało więc i nieodłącznej szafy z lustrem. Apartamenty takie są rzadko odwiedzane i jeszcze rzadziej wietrzone; właściciele uważają je za świętość i tylko czasami, raz na sto lat, jakiś wyjątkowy gość spędza w nich kilka nocy.
Ludzie bogaci nazywają swoje najelegantsze pokoje salonami. Urządzenie tych salonów pochłania zwykle wielką ilość pieniędzy, która nie stoi w żadnej proporcji do zarobków. Na drogie, kosztowne rzeczy mieszczące się w salonie trzeba specjalnie uważać, są one raczej dekoracją. Gdyby właściciel mieszkania odważył się usiąść na którymś fotelu lub dotknąć bucikami dywanów, gospodyni domu wyrzuciłaby go z pewnością bez wielkich ceregieli za drzwi.
Pokój w którym mieliśmy się rozgościć, był według naszych ówczesnych pojęć istnym cudem świata. Stały w nim dwa szerokie łóżka, z których każde mogło wygodnie pomieścić trzy osoby, szafa z lustrem, o której już mówiłem, stół, kanapa i dwa krzesła. Meble te były jednak niczem wobec trójkątnego, drewnianego kozła, na którym widniały masy jabłek, sera i babek. Jeszcze bardziej zachwycający widok przedstawiało rozpięte nad nami niebo. Był niem drewniany sufit, z którego zwisały umieszczone na hakach szynki, kawały wędzonego sadła i liczne odmiany najróżnorodniejszych rodzajów kiełbas. Cuda te napełniały pokój mocnemi zapachami, których działanie nie ograniczało się na zmyśle powonienia, gdyż chwiejący się dotychczas i słaby Carpio wyprostował się nagle jak sosna, wciągnął zapach w nozdrza i rzekł:
— Przyjacielu Safono, dobrotliwy los zaprowadził nas do tego elizeum; narzędziem tego losu jest Franio, a co do elizeum, to wiesz chyba sam, gdzie go szukać. Czuję dookoła wiew nadziemskiej błogości, przed którym ustępuje każda choroba. Ostatnich dwóch godzin nie zapomnę do końca życia: było mi straszliwie na duszy. Miałem wrażenie, że przestałem być człowiekiem, że się zamieniłem w wielki, gruby worek rozpaczy i nędzy. Przeżyłem w ciągu tych godzin wszystkie potworności stuleci; mam tego dosyć na całe życie. Nikotyna ma straszliwy smak; nigdy już nie padnę w jej objęcia. Alkohol to wąż; muszę go ujarzmić. Pozbyć się go raz na zawsze niezmiernie trudno, przybiera bowiem różne formy i barwy, często niebezpieczne, chwilami bardzo pożyteczne. W chwilach straszliwej męki i udręki postanowiłem złożyć przed tobą, jako najserdeczniejszym przyjacielem, zamiast przysięgi — święte przyrzeczenie. Zastanawiałem się tylko nad jego formą. Teraz, gdym w tym wspaniałym pokoju odzyskał straconą radość życia, gdy mogę myśleć logicznie, przysięgam ci na te szynki i kiełbasy, reprezentujące najistotniejsze interesy życiowe, że nigdy już nie dopuszczę do tego, by podstępna namiętność mogła choćby na godzinę pozbawić mnie godności człowieka. To nie żart, to szczera prawda! Wargi moje nie dotkną już nigdy tytoniu, a napojów alkoholowych używać będę tylko jako lekarstwa. Deklaruję to wobec tych dostojnych szynek i czcigodnych kiełbas. Gdybyś mnie kiedy zobaczył palącego, lub, co gorsze, pijanego, możesz jako świadek tych słów, oświadczyć każdemu, żem człowiek bez czci i wiary. Oto moja ręka!
Małomówmy przyjaciel stawał się chwilami niezwykłe elokwentny. Fakt, że wygłosił całą przemowę, był dla mnie niezbitym dowodem, że traktuje całą rzecz zupełnie poważnie. Zaznaczam już teraz, że przysięgi tej, jak się o tem czytelnicy później przekonają, dotrzymał. Ująłem wyciągniętą rękę, uścisnąłem serdecznie i rzekłem:
— Cieszy mnie bardzo, że chcesz z otrzymanej nauczki wyciągnąć praktyczne konsekwencje. Cygara marki Virginia nie poto istnieją, by je palili młodzi chłopcy.
— Nazywasz swego przyjaciela chłopcem?
— Tak.
— A sam jesteś zapewnie przekonany, żeś dorosły człowiek?
— Tak.
— Czy dlatego, że ci cygara nie zaszkodziły?
— Oczywiście! Umiarkowaniem w używaniu diabelskiego ziela, któreś ty palił jak szalony, dałem dowód iście męskiego opanowania.
— Zato piłeś więcej wina, aniżeli ja.
— Znoszę je lepiej od ciebie.
— Tak, niestety, jesteś właścicielem żołądka, który potrafi trzy dni głodować, a potem jest w stanie pochłonąć sto kamieni. Ale to jeszcze nie dowód męskości, którą się szczycisz. Ktoś, kto przyjaciela swego nazywa chłopcem, sam jest jeszcze malcem. Zapamiętaj to sobie! Nie ty górujesz nade mną, tylko twój żołądek, lepszy od mojego, i jemu tylko zawdzięczasz swoje uprzywilejowane stanowisko w historii świata.
— Mój synu! Ostrzegałem cię przed skutkami tytoniu, a ten, kto drugiego ostrzega, góruje nad tym, który przestrogi otrzymuje. Nawet teraz ciśnie mi się na usta poważne, w zupełności usprawiedliwione ostrzeżenie.
— O cóż chodzi?
— Chcesz je usłyszeć?
— Tak.
— Czy będziesz miał dosyć siły, by je wysłuchać?
— Mam nadzieję, że tak.
— A więc powiedz mi, mój synu, jak brzmi siódme przykazanie?
— Nie kradnij! — odparł poważnie, jakgdyby stał przed nauczycielem. — Czy uważasz, że byłbym zdolny do kradzieży?
— Tak.
— Człowieku, zabraniam ci mówić podobne rzeczy.
— To nie zmienia mego zdania. Człowiek, który upadł moralnie do tego stopnia, że przemyca do Czech bawarskie cygara, jest zdolny do popełnienia każdej zbrodni.
— Przecież i ty należysz do tych ludzi, czcigodny ojcze! Czy możesz mi udowodnić, że kiedykolwiek coś ukradłem?
— To zupełnie obojętne, czy mogę udowodnić. Najważniejsze jest to, że dziś w nocy, zanim trzeci kur zapieje, staniesz się złodziejem.
— Jakaż to przyczyna miałaby mnie popchnąć do wystąpienia przeciw twej własności?
— Nie mówię o swojej własności, lecz o dobytku naszego wielkodusznego gospodarza Frania. Popatrz dokoła siebie, a potem w górę. Specjalnie zajmuj się górą.
— Ach teraz rozumiem! — rzekł, śmiejąc się.
— Nie śmiej się, biedaku! Kto myśli o grzechu i potrafi być tak beztroskim i pogodnym, jak ty w tej chwili, ten jest zgubiony. Nie jadłeś nic ani na obiad, ani na kolację; głód padnie na ciebie jak sęp i obudzi cię ze snu. A gdy poczujesz rzeźwiący zapach kiełbas, szynek i polędwic, gdy oczyma duszy ujrzysz wspaniałe babki — trudno ci się będzie oprzeć pokusie. Bowiem w każdej z tych kiełbas mieszka szatan, a szef i władca wszystkich djabłów bombarduje najcichsze, najskromniejsze serce wędzonemi szynkami. Uważam, że obowiązkiem moim jest ostrzec cię, i postaraj się o to, by słowa moje nie padły na skały lub między ciernia, wśród których nie mogłyby ani zakwitnąć, ani wydać owoców. Pilnuj się, pozostań uczciwym człowiekiem! Dobranoc, drogi synu!
— Dobranoc, drogi pradziadku! Chcesz się już położyć?
— Tak.
— Czy mam zaryglować drzwi?
— Jak chcesz; to zupełnie obojętne, bo przecież nie wiemy, czy szatańskie pokusy będą w pokoju, czy też poza niem.
— Masz zapałki?
— Tak, całe pudełko, prócz tego zaś flaszeczkę.
— Weź ją do ręki. Zamknę drzwi; nigdy nie można być zbyt pewnym. Śpisz na prawymi boku, czy na lewymi?
— Na obydwóch. Przewracam się we śnie.
— Chodziło mi o to, do którego łóżka się położysz.
— Z pewnością nie do tego, w którem ty chcesz spać.
— Okropny z ciebie człowiek! A więc wybieram prawe.
— Nad którem wiszą najpiękniejsze kiełbasy? Nie, mój synu, ja się w niem położę. Śpij w drugiem, tam horyzont czysty.
— Słuchaj-no, Safono, mam wrażenie, żeś mnie tylko poto ostrzegł przed kradzieżą, by ją samemu popełnić.
— Dowodzi to, że stoisz na tym samym poziomie, co Mahomet, który głosi fałszywą wiarę. No, dosyć! Dobranoc!
— Dobranoc, stary wilku morski. Śpij dobrze.
Zgasiłem świecę, postawiłem na krześle i położyłem się. Przed zaśnięciem rozległ się głos Carpiona:
— Ciekawa rzecz, czy go odda?
— Co?
Mój list polecający.
— Ach, tak! Gdzie mieszka twój krewny?
— Nie wiem.
— Czem się trudni?
— I tego nie wiem.
— Jeżeli jest tylko wytworem twej fantazji, postąpiłeś wobec tej kobiety nikczemnie...
— Milcz! — przerwał. — Nie jestem łotrem. Krewny istnieje, ale tylko dla takich ludzi, dla których ja chcę.
— Więc dla mnie go niema?
— Niema.
— Dla innych kolegów również?
— I dla nich nie istnieje.
— Dziękuję pięknie!
— Proszę! Czujesz się obrażonym?
— Oczywiście! I to ma być najserdeczniejszy, najdroższy przyjaciel?
— Hm, Safono, chcę ci coś powiedzieć. Mam uzasadnione przyczyny do ukrywania tego człowieka przed pewnymi ludźmi.
— Kim-że są ci pewni ludzie?
— Wszystkie osoby rodzaju męskiego, mniej więcej w moim wieku.
— Dlaczegóż to? To głęboka tajemnica, będę jej strzegł jak oka w głowie. Lecz tobie ją zdradzę i mam nadzieje, będziesz to uważał za dowód prawdziwej przyjaźni.
— Oczywiście! A więc?
— Żaden osobnik rodzaju męskiego w moim wieku nie dowie się niczego o krewnym, bo, bo, hm, bo...
— Bo...? Jazda!
— Bo, bo... Bo gotów pojechać za ocean i wystąpić w Ameryce w roli dziedzica.
— Bo licha, oszalałeś?
— Nie. Słowa moje dowodzą przecież, że jestem przy najzdrowszych zmysłach.
— To na ciebie patrzy! Wszystko traktujesz jak romantyczną powieść. Człowiek, któryby pokusił się o to, o czem przed chwilą mówiłeś, byłby przecież pospolitym łotrem.
— Łotrów kręci się dosyć.
— Musiałby mieć fałszywe papiery.
— Nietrudno o nie.
— Musiałby być nieprawdopodobnym kłamcą.
— Kłamców też dosyć na świecie.
— Musiałby znać ciebie i warunki, wśród których żyjesz.
— Czy to taka sztuka? Nie przekonasz mnie swemi kontrargumentami. Nie, nie, takiego spadku nie dam sobie sprzątnąć! Trzeba ci wiedzieć, że krewny mój mieszka w miejscowości, która jest prawdziwem Eldoradem.
Aha! Oto pierwszy snop światła. Byłem przekonany, że nie zaśnie przed puszczeniem dalszych dwóch rakiet.
— Słyszałeś? — zapytał.
— Owszem.
— To prawdziwe Eldorado.
— Fałszywe!
— Jakto fałszywe?
— Trzeba powiedzieć: prawdziwe Dorado. „El“ jest tylko luksusowym dodatkiem.
— Cóż mnie to obchodzi! Chyba wiesz, co znaczy Eldorado?
— Owszem.
— Kraj złota i diamentów. Niema wątpliwości, że krewny mój jest milionerem.
Druga rakieta: milioner!
Ponieważ nie odpowiedziałem, zapytał po chwili:
— Śpisz?
— Nie, ale chciałbym zasnąć.
— Zaczekaj jeszcze chwilę. Trzeba ci wiedzieć, że mój krewny nie ma żadnych krewnych.
— Nie ma? Przecież jako twój krewny powinien ich mieć.
— Jakżeto?
— Bo przecież istniejesz ty i twoja rodzina.
— Racja! Ale jesteśmy jedynymi krewnymi. Czy wiesz, co z tego wynika?
— Cóż?
— To, że możemy się uważać za jeneralnych spadkobierców. Zrozumiałeś?
Trzecia rakieta: uniwersalny spadkobierca! Chwała Bogu, teraz będę mógł zasnąć!
— To rozumiem. Nie rozumiem jednak czego innego.
— O cóż chodzi?
— Dziwne to, że, uważając mnie za jedynego, prawdziwego przyjaciela, zachowywałeś wobec mnie takie same milczenie, jak wobec innych współkolegów.
— Czyniłem to tylko z sympatji dla ciebie.
— Jakto?
— Jesteś dzielnym, uczciwym chłopcem i dlatego nie chciałem cię wodzić na pokuszenie.
— Bzdury!
— To nie bzdury! Fakt, że w jakiemś Eldorado mieszka miljoner, którego uniwersalnym spadkobiercą można zostać bez trudu, jest pokusą tak wielką, że nawet mój najwierniejszy przyjaciel może jej ulec. Kocham cię bardziej, niż wszystkich innych ludzi, i właśnie dlatego chcę ci oszczędzić każdej pokusy.
— Więc dobrze, oszczędzaj i milcz! Dobranoc!
— Śpij spokojnie!
Po chwili zapytał:
— Nie śpisz jeszcze?
— Przeciwnie: śpię!
— Muszę ci jeszcze powiedzieć, co mi przed chwilą przyszło na myśl...
— Nie powinno ci nic na myśl przychodzić.. Chcę spać!
— To krótka historja...
— Wszystko mi jedno, czy krótka, czy długa, jeżeli mnie nie zostawisz w spokoju, ściągnę tę szynkę z sufitu i walnę cię nią po łbie.
— Uczyń to, droga Safono! Odkroję sobie kawałek, bom głodny niesłychanie. Głód stoi obok mnie jak zbrojny rycerz, i łazi po mym łóżku jak ryczący lew.
— No, skoro masz w łóżku ryczącego lwa, jestem uratowany.
— Uratowany? Co przez to rozumiesz?
— Zajęty dziką bestją, zostawisz mnie w spokoju.
— Jeżeli cię ryki nie zbudzą, śpij spokojnie. Nie będę cię więcej molestował.
Dotrzymał słowa. Zasnąłem, lecz po upływie jakiejś pół godziny zbudził mnie trwożny krzyk przyjaciela:
— Safono, Safono, zbudź się! Zbudź i ściągnij mnie nadół! Prędko!
Głos nie szedł od łóżka, lecz z innych rejonów; miałem wrażenie, że płynie z góry.
— Gdzież jesteś? — zapytałem.
— Wiszę tu na górze.
— Gdzież to?
— Na kiełbasie. Zapal światło. Aż do tej chwili utrzymam się. Krzesło przewróciło się.
Wisiał na kiełbasie! Rzekłem z uśmiechem:
— Czyż człowiek, któremu życie miłe, musi się koniecznie czepiać kiełbasy?
— Śpiesz się, bo sznur, choć poczwórny, gotów pęknąć!
— Co takiego? — zapytałem. — Kiełbasa jest umocowana na poczwórnym sznurze?
— Nie kiełbasa, lecz ja!
— Czy kiełbasa jeszcze wisi?
— Owszem, wisimy jeszcze oboje. Pomóż-że mi zejść!
Przy blasku świecy mogłem się teraz rozejrzeć w sytuacji. Wisiał istotnie na kiełbasie, albo raczej uwieszony obok kiełbasy. Pod nogami leżała rozciągnięta kołdra, na niej zaś przewrócone krzesło. Muszę tu podkreślić, że pokój nasz był wyższy, aniżeli zwyczajne chaty chłopskie, i że większość wśrubowanych haków utrzymałaby ciężar lamp. Na jednym z nich wisiała gruba kiełbasa serdelowa, którą sobie Carpio upatrzył. Na haku umocowany był poczwórny sznur, który Carpio trzymał w ręku; końce sznura przyjaciel mój umieścił pod ramionami.
Carpio był niezłym gimnastykiem; i temu tylko przypisać było można okoliczność, że wytrzymał tak długo w niezbyt wygodnej pozycji.
Ukląkłem, kazałem mu oprzeć się nogami o moje plecy. Po chwili zeskoczył na łóżko, popatrzył melancholijnie na sznur, który trzymał w ręku, i rzekł smętnie:
— Była największa i jakże ponętna! Lecz znów jestem na dole, a kiełbasa wisi po staremu.
— Złodzieju! Kiełbasiany łobuzie! Rabusiu szynek! Ostrzegałem cię przecież. Mogłeś połamać ręce i nogi! — ofuknąłem go bardzo ostro, choć — wyznam to ze wstydem — śmiać mi się chciało serdecznie.
— Co mnie obchodzą nogi i ręce, gdy mam smutną pewność, że nocy dzisiejszej nie przeżyję.
— Taki jesteś głodny?
— Straszliwie! Zabrałeś mi łóżko, nad którem wznosiło się niebo podobne do przepełnionej po brzegi wędzarni, kazałeś mi spać z pustką nad głową. Na twoje łóżko wleźć nie mogłem, bo nie chciałem cię budzić; dlatego wyszukałem sobie pociemku kiełbasę, która wielkością i wyglądem odpowiada moim tajemnym celom. By stłumić najlżejszy szmer, podłożyłem kołdrę, a na niej ustawiłem krzesło. Niestety, to nie wystarczyło; nie mogąc odciąć kiełbasy, musiałem pomyśleć o zdjęciu jej z haka. W ciemnościach nie mogłem znaleźć dla krzesła oparcia, i w ten sposób...
— Trzeba było podłożyć kilka serników — rzuciłem.
— Milcz, bezduszny wodzu mongolski! — odparł. — Słowa twoje i zdradziecki pomysł, którego nie zapomnę, dowodzą, że pochodzisz od Tungurów lub Ostjaków. A więc, nie mogąc wdrapać się na górę, postanowiłem się wywindować. Jak ci wiadomo, noszę zwykle przy sobie kilka sznurów podróżnych.
— Sznurów podróżnych? Doskonałe określenie!
— Kpisz?
— Nie. Myślę tylko o węgierskich, rosyjskich i innych koniokradach, którzy zabierają na wyprawę sznury. Jakżeto więc było z temi sznurami podróżnemi, które należałoby nazwać kiełbasianemi?
— Ułożyłem je poczwórnie, aby się utrzymać, podwiązałem końce pod ramiona, gdyż, jak tego dowodzi praktyka w dziedzinie gimnastyki na rękach, człowiek jest w tem miejscu najmniej czuły na ból. Potem — znowu wdrapałem się na krzesło i zarzuciłem na hak poczwórny sznur.
— Bez światła? Ależ to kunsztyk prawdziwy!
— Udał mi się, oczywiście, dopiero po kilku próbach. Tak tedy na ramionach zawisłem na sznurze, oplatującym hak, i zacząłem windować się w górę, chcąc zdjąć kiełbasę z haka. Dopóki można się było odbijać nogą od krzesła, wszystko szło składnie; gdy jednak krzesło się przewróciło, musiałem się zwrócić do ciebie o pomoc.
— To było zbyteczne.
— Co też ty wygadujesz? — Trzeba było poprostu wypuścić sznur i zeskoczyć.
— Sadzisz, że to takie łatwe wypuścić sznur, opasujący rękę? A zresztą, nie widziałem, gdzie upadło krzesło, i mogłem potłuc się, spadając właśnie na nie. Musiałem cię wezwać. Popatrz na moją rękę! Widzisz sine żyły? Gdybyś się nie obudził, sznur przeciąłby ciało aż do kości.
Miał rację. Mimo to odparłem bez cienia współczucia:
— Zasłużyłeś na to. Ameryka dusi gardła koniokradów stryczkami. W Czechach złodziej kiełbas wiesza się na ramionach. Coś ty sobie właściwie, człowieku, wyobrażał? Przecież gospodarz i jego żona zauważyliby rano, że ich najpiękniejsza kiełbasa podzieliła los...
— Nicby nie zuważyli.
— Chciałeś odkroić tylko kawałek?
— Nie.
— Chciałeś pożreć całą?
— Także nie, choć jestem straszliwie głodny i trzem takim kiełbasom dałbym radę.
— Nie chciałeś jej ani skrócić, ani pożreć? Więc cóż u licha!
— Tak niewinny i nakarmiony aniołek, jak ty, nie rozumie tego oczywiście. Ale zgłodniały lew, który ryczał przed chwilą w mem łóżku, zmusił mnie do pójścia po rozum do głowy. Uplanowałem wszystko wspaniale. Popatrz na tę kiełbasę! Obwinięto ją ze wszystkich stron sznurami, aby nie pękła przy gotowaniu. Racja?
— Niech będzie tak. Nie uważam, by to było zagadnienie ważne i istotne; szkoda się niem zajmować w tak ważnym momencie. Zostawmy więc sznury! Pozwolisz tylko, że zwrócę uwagę, iż jesteśmy w Austrji, a tu zamiast słowo „sznur“ używa się „szpagat“.
— Dobrze, niech będzie szpagat! Chciałem ten szpagat ostrożnie ściągnąć, i ostrożnie, niezwykle ostrożnie, zedrzeć przy pomocy skórkę kiełbasy. W ten sposób zabrałbym tyle kiełbasy, ile jej pożąda mieszkający we mnie lew, który brzuch mój uważa obecnie za swą klatkę. Po nasyceniu go miałem zamiar...
— Miałeś zamiar? No, jazda!
— Kochany mongole, przyznasz chyba, że skórę trzeba było napełnić.
— Oczywiście. Ale czem? Bardzo jestem ciekaw, coś wymyślił!
— To sprawa znacznie trudniejsza, aniżli zagadnienie orjentalne. Nie mogłem ci się z tem zwierzyć. Jedynym produktem spożywczym były babki. Gdybym jednak odkroił kawałek babki i wpakował go w kiełbasę, wyszłaby najaw ta zbrodnia. Prawda?
— Tak. Niestety, wszystkie babki są nietknięte i całe.
— To właśnie napełnia mnie boleścią! — rzekł Carpio ponuro, poczem dodał poufale. — Chcąc użyć babki, trzeba ją zjeść całą; mniej to będzie widoczne, aniżeli odkrojenie kawałka.
— Spodziewam się, że niemasz na myśli czegoś, coby mnie napełniło przerażeniem.
— Ani mi to w głowie! Wiesz sam, że jestem gentelmanem.
— Ładny gentelman, który marzy o patroszeniu kiełbas! Czemże więc chciałeś ją napełnić?
— Chciałem, chciałem... napełnić ją... Zauważyłem, że mam w poduszce dziurę. Szew musiał pęknąć, gdyż pierze wyłazi z poszewki. Przeczuważ, o co mi chodzi, Safono?
— Carpionie, człowieku, kiełbasa i kradzież pierza! Co za pomysł! Chciałeś wypchać kiełbasę pierzem!
— Tak, pierzem, — odparł. Nie zorientowałem się, czy słowa te wypowiedziane zostały tonem pokornymi, czy też triumfującym.
— Zepsuty, występny świat! Pomysł twój ma w sobie coś co mnie poprostu przeraża. Oczyma duszy widzę teraz Frania. Usiadł przy stole, odkroił kawał kiełbasy, i nagle lecą pióra! Wyobrażasz sobie ich miny? A ile wysiłku kosztowałoby naszych gospodarzy zrozumienie faktu, że świnia zamiast sadła i mięsa ma w sobie pierze, ile trudu zorientowania się w całej tej historji!
— Mam wrażenie, że rozwiązanie zagadki nie sprawiłoby wielkich trudności. W każdym jednak razie nie przypuszczam, aby podejrzenie musiało spaść na nas!
— Na nas? Ależ właśnie to najbardziej mnie oburza, że podejrzenie o kradzież mogłoby paść na mnie, mimo że jestem przecież niewinny jak nowonarodzone dziecko.
— Uspokój się, czcigodny przyjacielu! Twoje zastrzeżenia i wątpliwości natury moralnej i karnej płyną z tego, że nie jesteś głodny. — A więc miałem zamiar wypchać kiełbasę pierzem, potem jakoś skleić skórkę i zpowrotem owinąć kiełbasę sznurem. Powiesiłbym ją później na dawnem miejscu i jestem pewien, że nawet przy świetle dnia niktby nie spostrzegł, iż w nocy odbywało się tu karmienie lwa. Niestety, nic z tego, a lew musi w dalszym ciągu szaleć zgłodu!...
— Już trzecia. Musisz wytrzymać do śniadania; przypuszczam, że ci się to uda. Gdybyś ze swym głodem zwierzył Franiowi przed udaniem się na spoczynek, leżałbyś teraz w objęciach Morfeusza jak syty i zadowolony burżuj. Niestety, nie uczyniłeś tego, dręczony przez furje, nie będziesz więc mógł zasnąć do rana, ty potworze!
— Wolałbym, by ciebie podręczyły furje i erynje; mam sam dosyć kłopotu ze swym pustym brzuchem. No, chodźmy spać!
— Włóż swoje sławetne podróżnicze sznury do kieszeni, postaw krzesło i przesuń łóżko na dawne miejsce. Pamiętaj, jeżeli mnie jeszcze raz obudzisz i zażądasz, bym cię zdjął z haka, nie ruszę palcem o palec i puszczę się w dalszą drogę bez zgłodniałego towarzysza.
Zgasiłem światło i wróciłem w objęcia Morfeusza, z których Carpio tak brutalnie mnie wyrwał. Obudziłem się o dziesiątej. Przyjaciel leżał w łóżku z otwartemi oczami. Stękał półgłosem; był blady, jak arkusz papieru kancelaryjnego.
— Carpio, dlaczegoś jeszcze nie wstał? — zapytałem ze zdumieniem. — Mam wrażenie, żeś się już dawno obudził. Dlaczegoś nie zeszedł nadół, aby coś przekąsić?
Odetchnął głęboko i westchnął:
— Nie mam... nie mam apetytu.
Niespodziewana odpowiedź przyjaciela poruszyła mnie bardzo. Skoczyłem na równe nogi i przystąpiłem do wizji lokalnej szynek i kiełbas. Nic nie dawało powodu do podejrzeń.
— Sądzisz więc, żem wstał raz jeszcze i zajmował się temi rzeczami na górze? — zapytał zmęczonym głosem. — Skądże znowu! Powiadam ci, Safono, zapach szynek i kiełbas mierzi mnie poprostu.
— Naprawdę? — zapytałem ze zdumieniem.
— Ależ tak! Daję ci słowo honoru, że nie potrafiłbym teraz przełknąć kawałka mięsa.
— Dlaczegóż to? — zapytałem ze zdumieniem.
— Nie rozumiesz tego, bo nie znasz mojej konstytucji. Są ludzie, którzy pod wpływem ataku głodu, który minął, tracą nagle apetyt i stają się zupełnie syci; mają wrażenie, że ich ktoś wypchał od wewnątrz.
— Pierzem?
— Nie żartuj! Do tych wypchanych i ja teraz należę. Walka z głodem, który mnie dręczył nocy dzisiejszej, wyszła mi na dobre. Jestem wewnątrz jakby zamurowany. Kto wie, ile czasu upłynie, zanim coś wezmę do ust. Ciało mam zupełnie twarde — nie mogę odetchnąć.
— Przecież te objawy nic z głodem nie mają wspólnego!
— Nie rozumiesz tego. Należy je raczej nazwać objawami głodu niezmiernie gwałtownie pokonanego.
— Głodowałem nieraz, ale nigdy nie miałem takich dolegliwości, jak ty.
— Przyczyna leży w tem, iż masz zupełnie inną strukturę, aniżeli ja. Różnica między nami taka, jak między królem zwierząt a skromnym mieszkańcem prerji. Mam teraz...
Potok wymowy przerwało pukanie Frania. Poczciwy gospodarz prosił, abyśmy zeszli nadół, bo kawa stygnie i gęstnieje.
— Najchętniej zostałbym w łóżku — westchnął Carpio. — Mam wrażenie, żem cały z ołowiu. Chodź tu, podnieś mnie!
Spełniłem prośbę przyjaciela. Istotnie, wyglądał kiepsko. Policzki miał szare i zapadnięte, wzrok tępy, nieprzytomny.
— Może pójdziemy do lekarza? — zapytałem. — Przecież to nie mogą być skutki pokonanego głodu. Obawiam się, że to początek jakiejś choroby.
— Głupstwa! — odparł ze zmęczonym uśmiechem. — Nie, nie trzeba, sam się ubiorę!
— Zaczynam wierzyć, że można cię jeszcze będzie uratować.
— Wszystko wróci do dawnego stanu; znam się dobrze. Pomóż mi tylko — nie mogę się schylić.
Ubrałem się w okamgnieniu, ale Carpio marudził niesłychanie przy każdym ruchu. Nigdy nie widziałem go jeszcze w stanie podobnego odrętwienia i apatji. Zwlókł się wreszcie ze schodów, z wysiłkiem zginając kolana. Franio siedział z gospodynią przy drugiem śniadaniu. Pani domu, podobna do kwitnącej róży, powitała nas z niezwykłą serdecznością, dowodzącą, że okazana wczoraj gościnność płynęła prosto z serca. Ani Franio, ani jego małżonka nie chcieli nawet słyszeć o naszym wyjeździe. Dowiedzieliśmy się, że gospodarz wybiera się saniami do Maria Kulm; dla Frania i jego żony było zupełnie jasne, że mamy z nim pojechać. Oczywiście, żaden z nas nie zaprotestował. Przyjmowaliśmy chętnie, co nam ofiarowano, ciesząc się, że poznamy sławne miejsce pielgrzymek odpustowych.
Chory przyjaciel nie mógł, niestety, wyjawić swej radości tak żywo i śmiało, jak ja. Wypił łyk kawy, nie zagryzając niczem. Franio przyglądał mu się, kiwając głową; nie chciało mu się wierzyć, by przebyty głód mógł tak gruntownie zniszczyć apetyt.
Oczywiście, zagadnąłem o wczorajszych znajomych.
— Niewdzięczna kompania? — odparła lakonicznie gospodyni.
Gdym zapytał, dlaczego, Franio odparł:
— Odeszli o świcie, parobek musiał ich wypuścić.
— A więc stało się tak, jak przypuszczałem. Przecież przepowiedziałem to jeszcze wczoraj, gdy Eliza Wagner przy rozstaniu się powiedziała nie dobranoc, tylko żegnajcie!
— Hola, to jeszcze nie wszystko! Gdy żona weszła do pokoju, w którym noc spędzili, znalazła na stole darowane wczoraj suknie, babki, kiełbasy i nawet pięć guldenów w gotówce.
— Pięć, nie sześć?
— Tak, tytko te pięć, które ja ofiarowałem, — pańskiego guldena zatrzymali przy sobie. Cóż pan powie na taką czarną niewdzięczność?
Byłem zbyt młody, by się uważać za psychologa. Mimo to pomyślałem sobie, że na miejscu nieznajomej uczyniłbym zapewne to samo. To z pewnością reakcja na podeptanie jej godności własnej...
Oczywiście, nie wypowiedziałem swego zdania, ale jaka siła wewnętrzna zmuszała mnie przez dzień cały do myślenia o tych ludziach, i o głębokim wpływie wiersza mego na starca. Najchętniej byłbym poszedł za nim, by wyznać, jak imponujące wrażenie zrobiło na mnie zrezygnowanie z podarków. Wyrzeczenie się to było przy ich tragicznem położeniu ofiarą; nasi gospodarze nie umieli, niestety, zrozumieć jej ogromu.
Siedzieliśmy do obiadu tylko z Franiem, gdyż żona krzątała się dokoła gospodarstwa. Raz w przeciągu przedpołudnia przywołała go do kuchni. Po chwili usłyszeliśmy głośny, serdeczny śmiech. Wróciwszy, Franio zamknął jedno oko, przez co twarz nabrała dobrodusznego, a przytem chytrego wyrazu, i zwrócił się do mnie z następującemi słowami:
— Mamy dziś knedle z kartofli wielkości mojej głowy. To porządnie rozpycha żołądek. Będzie pan jadł?
— Ależ, oczywiście, to moja ulubiona potrawa. — odparłem.
— A pan?
Przy tych słowach zwrócił się do Carpiona, który się otrząsnął i odpowiedział:
— Niech Safo nie mówi o ulubionych potrawach, wszystkie przedmioty jadalne są jego specjalnością. Co innego ja z moim delikatnym żołądkiem. Knedle! Brr! Dreszcze mną wstrząsają!
— Tak, tak, knedle, — rzekł Franio, komicznie kiwając głową. — A zjadłby pan trochę sernika z kartoflami?
— Sernika? Broń Boże! Ani odrobiny! Toby mnie mogło skłonić do ucieczki.
— No, no! Ale dawniej był pan amatorem serników?
Nie wiedziałem, dlaczego Franio o tem mówi, ale odrzekłem zamiast Carpiona:
— Ależ tak! Jeszcze wczoraj pożerał całe masy sernika.
— No, no! W takim razie głód pokonywany gwałtem musi być czemś okropnem. Nie doznałem tego na swej skórze i wcale nie jestem ciekaw!
Wyczuwałem, że w tych słowach kryje się jakieś znaczenie specjalne, nie miałem jednak czasu pomyśleć nad tem, zmieniliśmy bowiem temat rozmowy.
Knedle układały się w mym żołądku wspaniale. Natomiast Carpio nie usiadł wcale do stołu, oświadczając, że tylko niezwykle ścisła dieta może mu wrócić wilczy apetyt. Similia similibus curantur, czyli klin klinem.
Po obiedzie ruszyliśmy na zachwycającą wyprawę saniami. Wiedziałem, że Carpio kocha również zimowe wyprawy, i szczerze ubolewałem, że stan jego zdrowia nie pozwala mu delektować się w całej pełni jazdą po śniegu. Zato poczciwy Franio, we wszystkich innych sprawach pełen współczucia dla bliźnich, traktował cierpienie gościa raczej ironicznie, niż tragicznie. Wpłynęło to na Carpiona tak deprymująco, że przestał wogóle rozmawiać, oświadczywszy tylko krótko, iż po powrocie położy się natychmiast spać.
Niestety, zamiar ten niełatwo było wykonać, mimo ze wróciliśmy późno, i nikogo już nie zastaliśmy w gospodzie. Gospodyni oświadczyła nam, że znalazła jakieś ważne papiery pod poduszką łóżka, w którem spała nieznajoma kobieta. Na pierwszy raut oka zorientowaliśmy się, że jest to koperta z szyfkartami.
Gospodarz nie wiedział, co począć z tą zgubą. Natomiast ja postanowiłem odrazu zwrócić ją właścicielce.
— Jutro rano wręczę kopertę policji! — rzekł Franio.
— Nie, tego pan nie uczyni.
— Dlaczegóż to?
— Bo kontakt z policją jest dla biedaków, żyjących z miłosierdzia bliźnich, czemś niesłychanie niemiłem. Policja gotowa ich potraktować jak włóczęgów, aresztować i odesłać etapem do ojczystych stron, do których jakeśmy to słyszeli, wrócić nie chcą.
— Ależ to są włóczęgi!
— Nie, to przyzwoici, nieszczęśliwi ludzie; nie wolno nam przyczyniać się do powiększenia ich nędzy.
— Cóż mam robić? Posłać kopertę do Graslitz, dokąd się mieli udać?
— To również niemożliwe. Nie zna pan adresu — nie można w żadnym wypadku dopuścić do tego, by szyfkarty zaginęły.
Muszą się jednak dostać do Graslitz!
— Bezwątpienia. Proponuję powierzyć je solidnym ludziom, którzy odszukają panią Wagner.
— To najlepsze i najrozsądniejsze załatwienie sprawy, ale któż tam pojedzie do Graslitz? A czekać na przypadek nie można, bo rzecz jest pilna.
— Znam dwie osoby, które podejmą się dostarczenia papierów.
— Któż to mianowicie?
— Ja i Carpio.
— Pan? Pan chce się udać do Graslitz? Przecież zamierzaliście udać się do Karlsbadu, i jeszcze dalej.
— Właściwie nie mamy określonej marszruty. Wędrujemy dla wędrówek, bez określonego celu. Musimy tylko pamiętać, że 7-go stycznia rozpoczyna się nauka, i mamy zjawić się w tym dniu w szkole. Obojętne to nam zupełnie, czy się udamy do Karlsbadu czy do Graslitz.
— Ale droga do Karlsbadu jest znacznie wygodniejsza; macie wspaniałą szosę; podczas gdy droga do Graslitz, wijąca się wśród gór i dolin, jest w zimie niesłychanie trudna do przebycia. Jeżeli o mnie chodzi, nie podjąłbym się tej wyprawy. A może pojedziecie?
— Nie. Po pierwsze mamy zbyt mało pieniędzy, po drugie należy liczyć się z tem, że możemy tych ludzi spotkać po drodze. Będziemy więc musieli maszerować per pedes.
— Szkoda, wielka szkoda! Spodobaliście się nam; byliśmy pewni, że zabawicie u nas jeszcze dzień, dwa. Gdybyście zaczekali do jutra, może udałoby się uniknąć wyprawy.
— Jakżeto?
— Gdy ci biedacy zauważą zgubę, zawrócą do gospody.
— Wątpię. Będą przypuszczali, że zgubili papiery po drodze. Gdyby pani Eliza Wagner nie była przekonana, że je stąd zabrała, wróciłaby już dawno...
— Może pan ma rację. A więc zdecydowaliście ruszyć za tymi ludźmi do Graslitz, mimo że się zachowali tak niewdzięcznie?
— Tak. To, co się panu wydaje niewdzięcznością, może być wynikiem przyczyn, nieznanych ani panu, ani nam. Zresztą, chcemy zażyć ruchu; zupełnie nam obojętne dokąd ruszymy. Biegnijmy więc do Graslitz!
— No, nie mówcie tylko o bieganiu. Śnieg zaczyna padać; gotów przez noc zasypać wszystkie drogi.
— To nas nie martwi. Jedyną naszą troską jest kwestia, czy zechce nam pan zawierzyć kopertę.
— Dlaczegóż nie? Mam do was zaufanie; jestem kontent, że się pozbędę papierów.
— Ruszamy więc jutro o świcie. Chyba znajdzie się ktoś, kto nam pokaże drogę?
— Z tem nie będzie wielkiego kłopotu. Pochodzę z Bleistadt, i znam drogę dokładnie. Przygotuję szkic na papierze; przyda się wam.
— Zrobione, postawione, przyjęte.
— Tylko powoli! — rzekł Carpio. — Postępujesz tak, jakgdybyś sam był na świecie. Decydujesz, co się ma stać, kierujesz się swojem widzimisię, nie pytając mnie wcale o zdanie. Tymczasem ja żyję jeszcze, czcigodna Safono!
— Wiem o tem. Sądziłem, że powinienem mówić sam, gdyż miałem wrażenie, że cię zatkało, i byłem przekonany, że zgodzisz się na wszystko, skoro chodzi o biednych, nieszczęśliwych ludzi, którzy zgubili dokumenty.
— Rozumie się samo przez się, że chciałbym im pomóc, lecz nie wiem, czy stan mój, spowodowany walką z głodem, pozwoli mi wyruszyć jutro w uciążliwą drogę.
— Ach, o to właśnie niech pana głowa nie boli! — rzekł wesoło Franio. — Znam pewny środek, który pana do jutra rana uleczy. Musi go pan potknąć jeszcze dziś wieczorem.
— Cóżto takiego? — zapytał zaciekawiony Carpio.
— Cztery, lub pięć kawałków sernika.
— Sernika, sernika? — rzekł przyjaciel mój z przerażeniem. — Padnę trupem, jeżeli będę musiał sprawić żołądkowi ból przez zjedzenie choćby kawałka sernika.
— Jestem przekonany, że dawniej nie był pan przeciwnikiem tej potrawy.
— Dawniej a dziś, to nie to samo. Pan chyba zna łacińskie przysłowie o czasach i ludziach, którzy się zmieniają?
— Oczywiście! Saepe luet porci facinus porcellus adulti. Jeżeli pan dziś nic nie chce wziąć do ust, proszę mi przynajmniej pozwolić na pomyślenie o tem, by panu w drodze głód nie dokuczał. No, pójdę po papier, i wyrysuję wam plan drogi.
Naszkicowawszy plan, opisał jeszcze szczegółowo całą drogę, poczem udaliśmy się na spoczynek. Na górze zauważyłem, że półki, na której stały babki, niema już w pokoju. Nie zdziwiło mnie to, gdyż pokój sypialny nie jest odpowiedniem miejscem do przechowywania ciasta.
Carpio rzekł po chwili:
— Dobrze, że niema babek. Bez ich zapachu, który mi działa na nerwy, będę spał znacznie spokojniej.
Następnego ranka wypiliśmy po sziklance kawy, poczem gospodyni wniosła wielki pakiet, zawierający prowianty na drogę. Nie chcieliśmy przyjąć podarunku, gdyż mieliśmy wrażenie, że porcja jest zbyt duża. Ale opór okazał się wobec stanowczości gospodyni daremny. Franio wręczył nam kopertę z szyfkartami, oraz drugą jeszcze, mniejszą, i rzekł:
— Nie chcę, abyśmy się zbyt rozczulali przy pożegnaniu, gdyż jestem przekonany, że na drodze powrotnej do mnie zaglądniecie. Aż do tej chwili przyjmijcie ten mały podarunek. W dniu przybycia do nas zasypaliście nas taką lawiną wierszy że wczoraj, gdyście już spali, zacząłem się biedzić nad rymami. Robota trwała jakieś dwie godziny. Chciałbym, abyście ocenili, czy jest coś warta; ale nie otwierajcie koperty przed opuszczeniem miasta. Dać wam na drogę kilka cygar Virginia i nieco ciastek?
Carpio, który się dziś czuł zupinie dobrze, wykonał przeczący ruch ręką i zawołał:
— Nie będę palić do końca życia! A jeżeli pan chce zachować w nas po sobie wdzięczne wspomnienie, niech pan nie mówi ani słowa o słodyczach!
Nastąpiło krótkie, lecz serdeczne pożegnanie. Obiecawszy, że odwiedzimy gospodę w drodze powrotnej i zostaniemy u Frania przez jeden dzień, opuściliśmy miasto. Tuż za rogatkami stał dom zajezdny. Chciałem go minąć, lecz Carpio zatrzymał mnie słowami:
— Drogi wędrowcze, nie idź dalej! Przecież tu znowu uśmiechnie się do nas szlachetna gościnność.
— Już mamy popasać? Wstyd odpoczywać po zrobieniu dwustu kroków!
Mimo tej odpowiedzi, Carpio dopiął swego. Ustąpiłem pod wpływem ścisłych jego na matematyce opartych wywodów, że trzeba koniecznie zbadać pod dachem zabrany pakiet, odczytać wiersz i wypić po szklance piwa. Na luksus ten mogliśmy sobie pozwolić: kosztował bowiem tylko sześć grajcarów!
W pustej szynkowni zjawiła się po chwili gospodyni, postawiła na stole piwo i wyszła.
Przystąpiliśmy z niezwykłem namaszczeniem do otworzenia pakietu. Leżały w nim kawały masła, sera, boczek wieprzowy, zwój kiełbasy, kilka kawałów ciasta z rodzynkami; oprócz tego znaleźliśmy jakieś flanelowe zawiniątko. Gdyśmy je otworzyli, wypadło na ziemię dziesięć nowusieńkich guldenów oraz kartka następującej treści:


Za wizytę waszą, moi kochani,
Przyjmijcie guldeny te w dani.
Szczerze przywiązany
Franio.


Przez dziesięć minut szaleliśmy z radości. Na różne propozycje Carpiona co do zużytkowania otrzymanej sumy, odparłem po ochłonięciu z pierwszego wrażenia:
— Nie wydamy tych pieniędzy — odłóżmy je!
— Co ty tam masz? — zapytał przyjaciel na widok skórzanego worka, który wyciągnąłem z pod kamizelki, gdzie leżał spokojnie na mem młodzieńczem sercu.
— To moja tajemna kasa; zdeponowałem w niej dwadzieścia talarów, które mi pozostały z honorarium. Wkładam jeszcze do niej dziesięć guldenów.
— Nie sądzisz, że jakiś włamywacz może się domyślić, iż nosisz przy sobie ten worek?
— Pod kamizelkę nikt się nie włamie. O to możesz być zupełnie spokojny! Słuchaj-no, czy wśród ciasta nie leży kawałek zapisanego papieru?
Carpio wyciągnął kartkę i przeczytał:
— Rymy moje wyjaśnią wam, dlaczego wam dałem na drogę ciasto z rodzynkami, a nie inne.
— Dlaczego też Franio wciąż nawiązuje do ciasta? — zapytałem.
— Dla mnie jest to również zagadka — odparł przyjaciel tonem obojętnym, przyczem spłonął potężnym rumieńcem.
— Wczoraj — ciągnąłem — mówił o ciastach dwukrotnie ze specjalnym akcentem. Czyżby to miało jakiś związek z zabraniem z naszego pokoju półki, na której stały babki i ciasta?
— Nie mam pojęcia.
— Naprawdę?
— Tak. Ale, ale, co też ty powiesz na tę połówkę kiełbasy? Wydaje mi się dziwnie znajoma!
— Tak? Ach, bardzo możliwe, że to ta połówka, z której cię ściągnąłem. Kochany Franio pokrajał dla nas najpiękniejszą ze swych kiełbas. Carpio, Carpio, ależ bylibyśmy skompromitowani, gdyby ci się udało plan wykonać!
— Uniknęliśmy nieszczęścia — odparł oddychając z ulgą. — Pomyśl tylko... pierze!
— Tak, pierze! Dzięki tobie wyrzuconoby nas obydwóch za drzwi. Oto skutki przyjaźni z łobuzem!
— Milcz! Przecież wszystko skończyło się pomyślnie. Najuczciwszy człowiek może czasami ulec pokusie w myśli. Ale zrealizować tej myśli nie śmiałbym nigdy!
— No, no!
— Nigdy! — zapewnił. — Chyba przyznasz, że umiem respektować różnicę między swojem i cudzem?
— Nie mówmy już o tem. Przeczytajmy wiersz!
— Kochana Safono, czy nie możnaby z tem poczekać?
Słowa „kochana Safono“ wypowiedziane zostały tak słodko, że mnie to uderzyło. Zapytałem więc:
— Pocóż czekać? Czy masz ku temu jakąś specjalną przyczynę?
— O specjalnej przyczynie niema mowy, ale zwiększyłoby się nasze napięcie.
— Nie lubię nadmiernego napięcia. Zobaczymy więc, co list zawiera.
Wyciągnąłem kopertę i otworzyłem ją. Carpio ujął mnie za rękę i rzekł:
— Safono, najdroższy, najmilszy przyjacielu! Chcesz mi wyświadczyć wielką łaskę?
— Jakąż to?
— Nie czytaj dziś tych rymów!
— Na kiedy mam to odłożyć?
— Na później; poczekaj do Wielkiej Nocy lub do Zielonych Świąt.
— Słuchaj-no, mój drogi, coś tu jest nie w porządku! Masz nieczyste sumienie. Przeczytam wiersze Frania właśnie teraz.
— Oświadczam ci w takim razie, że przyjaźń nasza skończona!
— Doskonale. Uważajmy ją już teraz za wygasłą. Skoro chwytasz się tak beznadziejnych środków, tem bardziej dowiedzieć się muszę, co Franio napisał.
Wyciągnąłem kartkę i zacząłem czytać. W jednej chwili cala sprawa się wyjaśniła. Biedny Carpio! Opanowawszy spazm śmiechu, zrobiłem poważną minę i podałem mu kartkę ze słowami:
— Oto masz — czytaj!
Przeczytał i zbladł jak trup.
— Tego nie powinien był... nie powinien był napisać!... — wybełkotał po chwili.
— A któż to powiedział przed chwilą, że nigdy nie potrafiłby zrealizować tak nikczemnego pomysłu? Któż to twierdził stanowczo, że umie respektować różnicę między swojem a cudzem? Któż to się zaczaił, kto mnie oszukał, okłamał? Odczytaj głośno ten wiersz!
— Nie mogę...
— Musisz! Za karę. Jeżeli to uczynisz, może postąpię z tobą nieco łagodniej, ty złodzieju ciastek!
— Przyrzekasz, że będziesz pobłażliwy i względny? — zapytał nieprawdopodobnie pokornym głosem.
— Przyrzekam.
Carpio zaczął czytać drżącym głosem:


W głuchą ciemną noc
Carpio wchłonął ciasta moc
A potem jęczy rankiem, niebożę,
Że z głodu palcem kiwnąć nie może.


— A więc zjadłeś całą babkę, korzystając z tego, żem zasnął?
— Tak... — wyznał z miną skruszonego grzesznika. — Przecież ci to zapowiedziałem.
— Skądże znowu! Oświadczyłeś tylko, że zniknięcie babki będzie można łatwiej zatuszować, jeżeli się ją spałaszuje w całości. Ale masz zdrowie! Przecież to była cała ogromna baba, której słoń nie dałby rady. Jakże się czułeś po zjedzeniu tej olbrzymiej porcji?
— Strasznie, okropnie! Na sam dźwięk słowa „babka“ chwytają mnie dreszcze. Nie mogłem zostawić ani kawałeczka, a gdym po długich, bolesnych wysiłkach połknął już wszystko, chytre ciasto zaczęło mi rosnąć w brzuchu.
— Żal mi tylko szlachetnego lwa, któremu pozwoliłeś zginąć. Powinieneś był przecież przypuścić, że gospodyni policzyła babki.
— Nie przypuszczałem jednak, że je później znowu policzy. Oświadczam ci tylko, że po zjedzeniu kopiastego garnka mizerii ze śmietaną czułbyś się jak w raju w porównaniu z tem co się ze mną działo po tej przeklętej babce! — Po chwili dodał — Cierpiałem nietylko fizycznie. Dusza moja dręczyła się również. Musiałem patrzeć jak pożerasz wspaniałe olbrzymie knedle. Niemożność pochłaniania ich razem z tobą była okrutną karą przeznaczenia. A potem jazda saniami! Byłeś taki wesoły, oczy ci błyszczały radośnie, a ja siedziałem za tobą jak koń trojański, którego brzuch spuchł i napęczniał. Zdawało mi się, żem połknął sto tysięcy zębów, dotkniętych chorobą, która rozszalała się w much wnętrznościach. Daję ci słowo!
— Dosyć, dosyć! — rzekłem, wybuchając głośnym śmiechem. — Setki tysięcy obolałych zębów w brzuchu! Porównanie to jest tak obrazowe, budzi przy tem tyle litości i współczucia, że znów wracam sercem do swego biednego, napęczniałego konia.
— Czy być może? — zapytał ucieszony. — Chcesz... naprawdę... droga Safono?
— Tak chcę!
— Z miłości i wdzięczności gotów jestem, gotów jestem!...
— No, cóż gotów jesteś uczynić?
— Gotów jestem zjeść jeszcze jedną babkę, oczywiście nie kradzioną. Biedna Safono! I ciebie podejrzewano...
— O nie! — odparłem. — Franio ma dosyć sprytu i zorjentował się odrazu po tej walce z głodem, że na ciebie jedynie spada cała wina. Bezwiednie ubawiłeś świetnie i jego i małżonkę.
— Dziękuję! Wcale mi nie było wesoło na duszy. A więc, nie przypuszczasz, by się na mnie gniewali?
— Nie. Mimo to nie możemy już tam powrócić. Na honorze twoim pozostały okruchy babki, których żadna siła usunąć nie potrafi. No, zostawmy tę sprawę i chodźmy!
— Zgoda, ruszamy w drogę! A więc nie gniewasz się już?
— Nie.
— Ani troszeczkę?
— Ani troszeczkę.
Podsunął mi piwo. któregośmy jeszcze nie tknęli, i rzekł:
— Pij, Safono!
— Dlaczegóż ty nie pijesz?
— Z wdzięczności rezygnuję dla ciebie ze swojej porcji.
— Dziękuję! Nie przyjmuję.
— Dlaczego?
— Widzę i czuję zdaleka, że piwo jest kwaśne.
— Tego nie czuję. Ale utopił się w niem karaluch, widzisz?
— Więc to jest przyczyna twej bezinteresownej wdzięczności?
— Tak. Nawet karalucha chciałem ci odstąpić. No, chodźmy!
Związawszy nasz pakunek, ruszyliśmy w drogę. Po niedługim czasie Falkenau znikło nam z oczu.
Wbrew przewidywaniom Frania, śnieg w nocy nie padał, więc chwilowo mieliśmy niezłą drogę. Do odległego o milę Gossengrun doszliśmy mniej więcej w przeciągu dwóch godzin. Tam po długich i starannych poszukiwaniach dowiedzieliśmy się, że ci, których szukamy, przybyli wczoraj około południa, i że jakiś litościwy handlarz bydła zabrał ich swym wózkiem do Bleistadt. Dostaliśmy się do tego miasteczka jeszcze w ciągu przedpołudnia, mimo iż śnieg tu był znacznie wyższy, niż w okolicy Falikenau.
Bleistadt jest niewielką osadą, więc szybko znaleźliśmy gospodę, przed którą stały sanie handlarza; wszedłszy do środka, zastaliśmy przy stole samego handlarza: nocował tu i wrócił niedawno z miejscowości Steinriebsgrun, do której pojechał wczesnym rankiem. Oświadczył nam, że Wagnerowa jest prawdziwym aniołem dla swego ojca, że pielęgnuje go z niezwykłem oddaniem; dorzucił również, że zdaniem jego, ojciec długo nie pożyje i że z największym wysiłkiem trzymał się na wąskim siedzeniu sanek. O pobycie u Frania handlarz nic nie wiedział.
— Pochodzę z Graslitz, — ciągnął — byłbym ich tam zawiózł, ale musiałem tu pozostać, by pojechać do Hienrichgrun, i spędzić noc jutrzejszą w Neukirchen. Gdy nieznajoma dowiedziała się, że znam wszystkich mieszkańców Graslitz, zapytała o sprzedawcę instrumentów muzycznych, który jest krewnym jej ojca. Była pewna, że jest bogaty, i że będą mogli u niego zamieszkać. Niestety, spotkało ja rozczarowanie, gdyż jest to zwykły czeladnik, który w dodatku przepija cały swój zarobek. Dzięki nałogowi pijaństwa stracił pracę. Przed rokiem wywędrował z Graslitz niewiadomo dokąd.
— Nieznajomi ruszyli w dalszą drogę?
— Tak. Gospodarz nie chciał ich darmo trzymać, a pieniędzy nie mieli; ruszyli więc w dalszą drogę w przekonaniu, że spotkają poczciwych, litościwych ludzi. Może im się to uda, bo ludzie mieszkający samotnie są o wiele gościnniejsi od tych, którzy żyją gromadą.
— Wobec tego, że nadzieje odszukania krewnego zawiodły, wędrówka ich do Graslitz straciła właściwie sens. Czy mimo wszystko tam się udali?
— Tak.
— Zwykłą drogą?
— Wiem tylko, że mieli się trzymać rzekł Zwoda. Serce wprost pęka, gdy człowiek patrzy na taką nędzę. Chcą się przedostać aż do Bremy. Kto wie, czy się im to uda. W każdym razie starzec nie dożyje tego na pewno; podczas jazdy saniami, miałem wrażenie, że lada chwila ducha wyzionie. Córka mówiła, że ma przy sobie szyfkarty, ale jeżeli podróż będzie trwała równie wolno, jak teraz, termin ważności biletów może upłynąć.
Ta uwaga zaniepokoiła mnie bardzo. Nie mówiąc handlarzowi ani słowa, wyciągnąłem z kieszeni kopertę i otworzyłem ją, i sądzę, że postąpiłem słusznie. Szyfkarty były wystawione przez nowojorskiego agenta założonego przed rokiem towarzystwa transportowego „Bremer Lloyd“; podróż miała się rozpocząć z początkiem lutego. Eliza Wagner nie mogła o tem wiedzieć, gdyż tekst wypisany był po angielsku.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, która szła pod górę wzdłuż rzeczki; była dosyć uciążliwa; zapadaliśmy w śnieg po kolana. Każdego spotkanego przechodnia zapytywaliśmy, czy nie widział tych biedaków. Okazało się, że nieszczęśliwi napróżno prosili kilkakrotnie o nocleg. Mieszkańcy tych stron są, albo byli wtedy tak biedni, że zimą ledwie co mieli do ust włożyć.
Nad wieczorem ujrzeliśmy mały, mizerny, napół rozwalony młyn; zniszczone koła były zamarznięte. Całość robiła wrażenie wielkiej nędzy. Okna chwiały się w ramach; tkwiły w nich zamiast szyb kawały papieru. Gdyśmy się do młyna zbliżyli, zerwał się z głębokiej zaspy śnieżnej stary, wychudzony pies; pod wpływem ochrypłego szczekania otworzyła się górna połowią okna. Ukazała się w niej twarz zniszczonej kobiety.
— Niech będzie pochwalony, mateczko! — rzekłem.
— Na wieki! — odparła. — Czego chcecie?
— Wyście młynarka?
— Nie, młyn oddawna nieczynny; wody w nim dosyć, ale pieniędzy mało. Wprowadziliśmy się tu, bo mieszkanie nic nie kosztuje. Jestem żoną posłańca, który załatwia interesy mieszkańcom Bleistatdt i Graslitz.
— Szukamy starca, kobiety i chłopca; byli wczoraj w Bleistadt i udali się do Graslitz.
— Wielki Boże, tych ludzi szukacie? Przyszliście w złą godzinę! Ze starym nie będziecie mogli mówić — leży w agonji. Czegóż chcecie od kobiety?
— Przynosimy jej zgubione dokumenty.
— Wejdźcie więc! Niezbyt u mnie ładnie, a smutno, bardzo smutno.
Otworzyła dolną połowę drzwi; weszliśmy do wąskiego pustego korytarza o zmurszałych ścianach. Potem przez wąskie drzwi dostaliśmy się do czegoś, co było niby pokojem, a wobec czego stajnia zasługiwałaby na miano pałacu; co do mnie, to nie umieściłbym w tej okropnej ubikacji nawet konia ani krowy.
W tak zwanym „pokoju“ nie było pieca. Zastępowała go płyta kuchenna z kamieni, pod którą paliło się kilka polan. Szedł od niej blask, oświetlający od biedy tonącą w mroku ubikację. O cieple nie mogło tu być mowy. Kilka garnków i talerzy stało na gołej ziemi, gdyż podłogi nie było. Przy oknie mieścił się stary stół i dwa zniszczone krzesła; naprzeciw drzwi wznosiło się legowisko, na które natychmiast skierowaliśmy uwagę. Składało się z suchych liści przykrytych prześcieradłem, na którem nie dopatrzyłem się ani śladu pierwotnej białości. Kilka zwiniętych ścierek zastępowało poduszki; kołdrą były resztki wyleniałego futra męskiego. Na tem posłaniu leżał starzec; u nóg jego siedział skulony chłopiec, w wezgłowiu klęczała na ziemi córka, podpierając ramieniem głowę ojca. Była tak zrozpaczona, że nie zauważyła nas wcale. Chłopiec poznał nas, i skinął smutnie głową. Starzec leżał nieruchomo; przy słabem świetle polan trudno było zauważyć, czy ma oczy otwarte.
Miejsce, w którem leży człowiek umierający, staje się świętem, choćby było najuboższe na ziemi. Nie mieliśmy odwagi odetchnąć głośniej i na skinienie mieszkanki młyna usiedliśmy w milczeniu na krześle. Rzekła do nas:
— Ubogo tu u mnie. Zięć mój jest zły i okrutny: po śmierci córki wyrzucił mnie z mieszkania, więc tu się schroniłam. Gmina daje mi miesięcznie czterdzieści grajcarów; reszty dopracowuję się chodzeniem na posyłki.
— Kiedy przybyli tu ci ludzie? — zapytałem szeptem.
— W południe. Całą noc brnęli wśród śniegu. Starzec przypłaci to życiem. Prosili o schronienie; nie mogłam odmówić.
— Jedli coś?
— Nie, bo nic nie mają, a ja również nic nie mam, prócz kawałka chleba. Słuchajcie!
Umierający poruszył się i zaczął bełkotać:
— Zimno mi, chciałbym umrzeć! Połóżcie mnie do niebieskiego łoża, przykryjcie miękką kołdrą z jedwabiu!... Po mojej śmierci nie podpisujcie niczego, bo los gotów i was wygnać z torbami!
Chłopiec dygotał cały z płaczu, matka nie poruszyła się. Była głucha i niema — złamał ją ból. Słychać tylko było trzask płonących polan. Starzec zaczął znowu po długiej pauzie:
— Szczęśliwy i błogosławiony, kto do końca wierzy w miłość wieczną... Szukajcie, szukajcie!... Widzę gwiazdę zbawienia, widzę wspaniałość Pana...
Nagle wydał głośny okrzyk, podniósł się na posłaniu i wyciągając ręce, zawołał w najwyższem przerażeniu.
— Słucha, słucha! Usuń się, skocz w bok; przecież słucha!...
Opadł znów na poduszki. Zaczął rzęzić, oddech stawał się coraz powolniejszy; miałem wrażenie, że go już nie słyszę. Nagle konający rzekł głosem spokojnym i dobitnym.
— Córko moja, odchodzę... Lecz tylko ciało idzie w zaświaty. Dusza moja pozostanie przy tobie, i będzie cię zawsze ochraniać. Błogosławię was! Niechaj Pan będzie waszem zbawieniem i ochroną. U stóp Jego bram błagać będę bez przerwy o łaskę dla was. Dziękuję wam... Bądźcie zdrowi, kochani, drodzy...
Ostatnie słowo rozpłynęło się w głuchej pustce. Zapadła jeszcze głębsza cisza, niż przed chwilą. Nawet polana trzeszczeć przestały. Kobieta zwróciła się do syna i rzekła głosem człowieka, który również ma umrzeć za chwilę:
— Stefanie, umarł twój dziadek! Płacz, płacz; ja nie mogę!
Zauważyła nas teraz, wstała z posłania, podeszła do nas podobna do posągu i rzekła bezdźwięcznie:
— Jesteście uczniami, których poznałam przedwczoraj. Czego chcecie?
— Pani zostawiła szyfkarty w Falkenau, więc przynosimy, je — odpowiedziałem.
Miałem wrażenie, że mnie nie widzi, że patrzy gdzieś wdal. Po chwili rzekła jakby do kogoś, kogo wcale niema.
— Dziękuję. Połóżcie je na stole.
— Są ważne tylko do początku lutego — rzekłem, bez względu na sytuację uważając poinformowanie jej o tem za swój obowiązek. — Ponieważ ojciec pani umarł, towarzystwo okrętowe zwróci należność za jego szyfkantę, gdyż — w razie śmierci — pieniądze zapłacone za bilet nie przepadają.
— Nie wiem, czy starczy mi sił, by dotrzeć do Bremy, — odpowiedziała obojętnie i zimno.
— Musi pani! Pewien przyjaciel kazał to pani wręczyć. Proszę!
Działając pod wewnętrznym przymusem, wyciągnąłem z pod kamizelki swa „ogniotrwała kasę“ i wręczyłem ja nieszczęśliwej kobiecie. Nie patrząc na worek z pieniędzmi, nie czując go wcale, wzięła go w ręce i schowała.
— Niech pani nie wydaje tych pieniędzy na pogrzeb, — dodałem — będą potrzebne na drogę.
— Schowam je — odparła automatycznie.
— W tej paczce znajdzie pani jedzenie; przyniosłem je pani. Dobranoc!
— Dobranoc!
Podałem chłopcu rękę i wyszedłem wraz z Carpionem. Mieszkanka młyna wyszła razem z nami. Zapytałem.
— Słyszała pani wszystko, com powiedział tej kobiecie?
— Wszystko. Każde słowo.
— Niech jej pani jeszcze raz powtórzy wszystko dosłownie, mam bowiem wrażenie, że mnie wcale nie słuchała. Niech ukryje worek, by jej nie zabrano pieniędzy; potrzebne są jej na podróż. Pogrzebem musi się zająć gmina, do której młyn ten należy. Za wykonanie polecenia otrzyma pani coś. Proszę wyciągnąć rękę!
Usłuchała. Wręczyłem jej resztę pieniędzy, przeznaczonych na podróż. Potem w półmroku mszyliśmy tą samą drogą, którąśmy przyszli.
O czem myślałem? O niczem. Czyny moje dyktowała konieczność wewnętrzna; nie żałowałem tego, com uczynił. Carpio szedł długi czas w głuchem milczeniu. Wreszcie odezwał się:
— Słuchaj-no! Tego starego młyna i tej sceny śmiertelnej nie zapomnę do końca życia. Ileś dał tej kobiecie?
— Wszystko, co miałem.
— Swoje dwadzieścia talarów a nasze wspólne dziesięć guldenów? Jesteś niezwykłym człowiekiem! Ja nie postąpiłbym również inaczej. Dałbym jej tyleż. A co dostała stara?
— Pieniądze, które byty przeznaczone na naszą podróż.
— Wszystkie?
— Tak.
— Ileż ich było?
— Nie wiem.
— Nie wiem! Wspaniała historja! Wyrzuca ostatni grosz! Cóż teraz, poczniemy, z czego będziemy żyli?
— Ile masz jeszcze pieniędzy?
— Dokładnie nie wiem.
— To zbyteczne. W każdym razie, to co masz jeszcze, wystarczy, abyśmy obydwa mogli przenocować w Bleistadt.
— Tak. A później?
— Potem wrócimy do Falkenau.
— Do Frania?
— Tak.
— Do kroćset! Nie zapomniał pewnie historii z sernikiem. Czy nie możnaby tego uniknąć?
Zatrzymałem się, ująłem go za ramię i zapytałem niezwykle uroczyście:
— Carpio, czy naciągnąłeś już kogo w życiu?
— Nie — nikogo!
— Więc posłuchał mnie! Nasza podróż skończona z powodu braku pieniędzy. Ponieważ nie możemy żebrać, więc naciągnę Frania. Musi nam dać na powrót. Zgoda?
— A kto mu zwróci pożyczone pieniądze? Ty sam, czy my obydwaj?
— Ja sam.
— W takim razie zgadzam się w zupełności. Ale musisz sam wszystko załatwić. Z powodu tej nieszczęsnej babki nie potrafiłbym wykrztusić ani słówka.
— Oczywiście, że sam wszystko urobię. No, chodźmy!
— Idę już. Zgadzam się na wszystko. Gdyby jednak Franio się wściekł i za to, żeśmy go chcieli naciągnąć, i wyrzucił nas przez okno, nie wrócę już nigdy do Austrji. Odszukam za oceanem Eldorado i zdobędę tam tyle pieniędzy, ile mi potrzeba...





NA ZACHODZIE

Minął szereg lat. Życie dało mi twardą szkołę i zrobiło z niedoświadczonego chłopca mężczyznę. Dziwność losu była w stosunku do mnie jedynie pozorna; sam wytknąłem sobie drogę i znalazłem obok daremnych wysiłków i rezygnacyj dużo radości i zadowolenia, któreby mnie z pewnością nie spotkało w innym, spokojniejszym trybie życia. Poznałem cudownego, niezrównanego Winnetou, i zawarłem z nim związek przyjaźni, który śmiało określić mogę jako jedyny w swoim rodzaju. Sama ta przyjaźń mogłaby być pełnem zadośćuczynieniem za to, co trzeba było wycierpieć. A przecież nad stromą ścieżką, po której wędrowałem, kwitły jeszcze inne kwiaty i dojrzewały inne jeszcze owoce, które wolno mi było zrywać. W pierwszym rzędzie zaliczam do nich miłość, okazywaną mi przez dzielnych znajomych, bo tylko ci, co nie mieli czystego sumienia, bali się jak ognia imienia Winnetou i Old Shatterhanda. — — —
Ostatnią podróż konno odbyłem z tym najszlachetniejszym z pośród Indian z Rio Pecos przez Texas do terytorium indiańskiego nad Missouri.
Przybywszy na miejsce, pozostałem tam czas jakiś, przyjaciel zaś wyruszył w góry po nuggety. Liczni moi czytelnicy pytali nieraz, jakie było nasze położenie finansowe; korzystam teraz ze sposobności, by dać na to pytanie odpowiedź.
Mówiło się i mówi dziś jeszcze, że Indianie znają wielkie złoża złota, których ani nie eksploatują, ani nie zdradzają białym. Krzewicielami tych fantastycznych wyobrażeń o czerwonoskórych są pisarze, którzy nigdy nie widzieli wigwamu, ani nie czuli zapachu indiańskiego ogniska. Nie znaczy to jednak, iżby żaden Indjanin nie znał tajemnic skarbów, ukrytych w jego kraju. Przeciwnie! Sam znalem czerwonych, — do liczby ich należał również Winnetou — którzy dobrze wiedzieli gdzie należy szukać złota. Ale byli to ludzie niezwykli, należeli do starych wybitnych rodów, dziedziczyli tajemnice z ojca na syna, nie zdradzali ich nigdy innym członkom rodziny czy plemienia, a o dopuszczeniu do tajemnicy białego wogóle mowy być nie mogło. Nie należy zapominać, że Indjanie mają silne poczucie przynależności rodowej. I dzięki temu przywiązują wielką wagę do nieprzeciętnego pochodzenia. Ci, którzy są przeciwnego zdania, zdradzają brak orientacji i powtarzają tylko bezmyślnie to, co ciemiężcy Indjan wymyślili, by nieco usprawiedliwić swoje okrucieństwo. Jest wśród Indjan wiele wybitnych rodzin; przynależność do nich uchodzi za wielki honor. Fakt, że Indjanie nie posiadają nazwisk, nie ma tu znaczenia. Przecież narody starożytności i dzisiejszego Dalekiego Wschodu również nie znają nazwisk, a jednak pysznią się rodami, których sława obiega świat cały.
Winnetou szczycił się całym szeregiem sławnych przodków, z których każdy był wodzem. Znał ich czyny i nauczył się od nich milczenia, którego nie potrafiłyby złamać najbardziej wyrafinowane męki. Byłem jedynym człowiekiem, wobec którego od czasu do czasu pozwalał sobie na lekkie aluzje na ten temat. Miał niesłychanie ostry i wrażliwy wzrok; poprostu wyczuwał nim miejsca, w których kryły się szlachetne kruszce. Wiedziałem, że podczas licznych wędrówek odkrył niemało pokładów złota i srebra. Tracił później całe dni i tygodnie, by miejsca te zamaskować; udawało mu się to zwykle i ludzie, przebywający opodal olbrzymich bogactw, nie przeczuwali nawet, że są w ich pobliżu.
Winnetou wędrował do tych miejsc, gdy zachodziła potrzeba pieniędzy. Na dzikim Zachodzie nie zdarzało mu się to nigdy, gdyż zawsze mógł ubić po drodze bawołu i liczyć na to, że w każdym namiocie, czy obozie zaprzyjaźnionych z Apaczami plemion przyjmą go z otwartemi ramionami. Gdy jednak trzeba było udać się do fortu po amunicję, albo gdy chodziło o dalszą wyprawę do „cywilizowanych“ okolic, pieniądze stawały się potrzebne. Zaopatrywał się wtedy stale w większy zapas nuggetów, które zmieniał później na monetę obiegową, lub banknoty.
Nie potrzebuję chyba dodawać, że mogłem wtedy dysponować jego kasą; korzystałem jednak rzadko z okazji, gdyż nie zaliczam się do ludzi, którzy lubią żyć na koszt przyjaciół. Na wypadek kłopotów pieniężnych zwróciłbym się raczej do kogoś obcego, gdyż wiem z doświadczenia, wyniesionego z obcowania z poczciwymi skądinąd ludźmi, że pożyczanie pieniędzy niszczy każdą przyjaźń. Niech mi kto odpowie na to, co mu się żywnie podoba, ja obstaję przy swojem. Nawet w stosunkach z człowiekiem najprzychylniej dla mnie usposobionym, pełnym szacunku dla mej osoby i przekonanym o tem, że jestem pod względem finansowym osobą zupełnie pewną, pożyczka w wysokości kilkudziesięciu marek rzuci cień na naszą przyjaźń.
Prawdziwa przyjaźń gotowa jest zawsze do największych ofiar, i przyjaźń moja z Wirmetou szła nawet tak daleko, że jeden byłby dla drugiego gotów poświęcić życie. Ofiarność ta była czemś wzniosłem, świętem, pożyczanie zaś jest czemś tak codziennem, niskiem, ordynarnie materjalnem, że przyjaciele — Winnetou i Old Shatterhand — unikali tranzakcyj pieniężnych między sobą, pozostawiając to — Franiowi z Falkenau i dwom biednym jak myszy kościelne uczniakom.
Gdy Winnetou płacił za mnie, nie mogło być mowy o pożyczce, gdyż nuggety nic go nie kosztowały; ale nawet słowo „płacić“ brzmi inaczej, jeżeli to uczyni ktoś inny, choćby był najserdeczniejszym przyjacielem. Gdyby mnie zabrał do kryjówki i pozwolił wpakować do kieszeni pełne garście nuggetów, nie byłoby żadnej kwestji! Ale pieniądze w jego kieszeni przestały już być bezpańskiemi nuggetami, a stawały się jego złotem, jego własnością. Gdy je na mnie wydawał, jakiś głos wewnętrzny szeptał mi, że nie powinienem na to patrzeć. Ten głos właśnie skłaniał mnie do możliwie największego uniezależnienia się od nuggetów przyjaciela.
Gdyśmy przybywali do miejscowości, w których mieściła się poczta, zrzucałem powłokę westmana i zamieniałem się w pisarza. Gazety przyjmowały chętnie moje utwory i płaciły za nie niezłe honoraria, które umożliwiały mi zachowywanie zupełnej niezależności. Dzięki nim mogłem napisać szereg opowiadań podróżniczych, w których zadebiutowałem przed swymi czytelnikami. Winnetou odczuwał to samo, co ja. Nigdy nie wpadło mu na myśl choćby słowo uronić na temat zbędności moich honorariów. Przeciwnie, gdy honorarium się spóźniało, czekał cierpliwie nadejścia pieniędzy i cieszył się z nich później tak, jakgdyby sam był ubogim literatem. Z prawdziwą przyjemnością wspominał nauczkę, którą dał raz bogatemu plantatorowi, którego chłopca wyratowałem z nurtów Missisipi. Człowiek ten chciał mnie wynagrodzić pewną kwotą pieniężną, przypuszczając po znoszonem ubraniu, że ma przed sobą wielkiego biedaka. Gdy to Winnetou zobaczył podszedł doń, błysnął gniewnie oczami i rzekł:
— Czy można życie ludzkie okupić złotem? Jam Winnetou, wódz Apaczów, ten gentleman zaś zwie się Old Shatterhand, i jest mym przyjacielem. Gdyby chciał brać ode mnie pieniądze, byłby miljonerem. I ty chcesz mu ofiarować tych kilka nędznych dolarów? Schowaj je, przydadzą ci się!...
A więc przybyłem z Winnetou nad Missouri do miasteczka St. Joseph. Wychodziło w niem pięć dzienników, w tem jeden niemiecki. Nie potrzebowałem więc czekać długo na zaspokojenie moich autorskich ambicyj. Jak już mówiłem, Winnetou wyruszył po nuggety, mieliśmy bowiem zamiar udać się przez Missisipi na Wschód, co wymagało pewnej ilości pieniędzy. Nie wiedziałem, dokąd wódz się udaje; oświadczył tylko, że wróci w ciągu dwóch tygodni.
St. Joseph było w tym czasie ostatnią zachodnią stacją kolei Hannibal — St. Joseph; na siedem tysięcy mieszkańców liczyło dwa tysiące emigrantów z Europy. Na wieść, że przybył Old Shatterhand, zjawiło się kilku dziennikarzy po wywiady. Zaspokoiłem ich ciekawość. Po trzech dniach mogłem za otrzymane honorarja kupić piękne ubranie i bieliznę, potrzebną do wyprawy na Wschód. Ubranie włożyłem od razu, gdyż pisanie w skórzanym habicie było trudne i niewygodne. Napisałem jeszcze kilka artykułów dla dzienników w St. Louis, prosząc o wysłanie honorarium do Weston, dokąd się miałem zamiar udać, aby zarobić coś do czasu powrotu Winnetou.
Miasto, naówczas w jednej trzeciej zamieszkałe przez przybyszów ze Starego Świata, leży wśród dobrze zagospodarowanych osad; rozwinęło się pod wpływem znacznej imigracji. O ile się nie mylę, było tu pięć kościołów, w tem dwa protestanckie. Emigranci nasi żyli w najlepszych warunkach, utworzyli cały szereg związków, ufundowali nawet kompanję strzelców.
Nie miałem tu ani chwili spokoju, a to z powodu ustawicznych zaprosin. Chciałem pracować, odmawiałem, lecz to nic nie pomagało, gdyż mieszkańcy zjawiali się u mnie, prosząc, bym im opowiedział o stosunkach panujących na Dzikim Zachodzie. To mi oczywiście nie dogadzało. Nie chcąc, by w Weston powtórzyło się to samo, postanowiłem przemilczeć swoje nazwisko. W obawie, by incognita mego nie zdradził wierzchowiec, znany wszędzie równie dobrze jak ja, zostawiłem konia u fermera, i odjechałem z St. Joseph niewielkiem czółnem, wtajemniczywszy jedynie gospodarza, gdzie mnie ewentualnie można znaleźć.
Oddawna nie wyglądałem tak przyzwoicie, jak teraz w swem nowem ubraniu. Zostawiłem konia, spakowałem broń, pas z nabojami i inny sprzęt myśliwski. Dzięki temu nie mogłem robić na nikim wrażenia westmana, który z narażeniem życia przekradł się niedawno przez wrogie szeregi Komanczów.
Przybywszy do Weston, zapytałem o dobry hotel. Wskazano mi budynek, który tylko mizantrop z Dzikiego Zachodu nazwać mógłby hotelem; mimo to, jako człowiek skromny, postanowiłem tu zamieszkać. Chodziło mi głównie o czystość, a pod tym względem nie było powodu do narzekania. Okazało się, że gospodarz jest moim rodakiem; po chwili zjawiła się miła, lśniąca czystością gospodyni; kelner przywitał mnie również w formie ojczystej. Był to człowiek młody, najwyżej trzydziestoletni, szczupły i niezwykle niski, sięgał mi bowiem zaledwie do ramienia. Zato miał potężne wąsy; fakt, że nie wypuszczał ich prawie z rąk, zdawał się wskazywać, że jest z nich niezwykle dumny. Obsłużywszy mnie, wziął do ręki gazetę, którą czytał w chwili, gdym się zjawił na sali, i zagłębił się w niej, gładząc bez przerwy potężnego wąsa. Nagle wydał okrzyk zdumienia, skoczył na równe nogi i rzekł do gospodarza, który palił i obserwował mnie w milczeniu:
— Mylordzie, musi mi pan dać w tej chwili urlop na dziś i jutro!
Nie słyszałem jeszcze, by kelner tytułował swego pryncypała mylordem. Czy to zwyczaj w tym domu, czy też przesadna grzeczność kelnera-karzełka — oto pytanie, które mnie zajęło.
— Urlop? Dziś? — rzekł gospodarz. — Zwarjował pan! Urlop? Przecież strzelcy obchodzą dziś swe święto i urządzają wieczerzę z tańcami!
— Przykro mi bardzo, mylordzie, — rzekł mały z głębokim, pełnym ubolewania ukłonem, ale gotów jestem ponieść dla pana każdą ofiarę z wyjątkiem tej właśnie. Muszę z nim pomówić.
— Z kim?
— Z Old Shatterhandem.
— Co? Jak? — zawołał gospodarz. — Old Shatterhand jest w Weston?
— Nie, w St. Joseph.
— Skądże pan to wie?
— Niech pan przeczyta gazetę! Przybył przed kilkoma dniami; jutro ukaże się w dodatku jego artykuł.
Ach, sprytny wydawca pisma reklamuje już mój artykuł, by sprzedać jak najwięcej egzemplarzy! Jak wiadomo, pisma amerykańskie liczą przeważnie na kolportaż uliczny, a nie na abonentów.
— I dlatego chce pan jechać do St. Joseph?
— Tak.
— Wiadomo panu, gdzie mieszka?
— Nie, ale się dowiem.
— Nie dowie się pan.
— Dlaczego?
— Nie będzie się pan wcale dowiadywał; nie mogę panu dziś pozwolić na wyjazd do St. Joseph.
Kelner znowu się skłonił nisko i rzekł:
— Znam swoje obowiązki; mylordzie, i mam dla pana najgłębszy, płynący z serca szacunek. Mimo to muszę ku swemu ubolewaniu oświadczyć, że postanowienie moje jest niezłomne.
— Dlaczegóż ma je pan wykonać właśnie dziś?
— Old Shatterhand gotów jutro wyjechać.
— Ależ pan sprawi mi dziś tą wyprawą ogromny kłopot!
— Wiem o tem, jednak nie jestem w stanie nic poradzić. Mówiłem już panu, że się wybieram na Zachód; i że wszystko; co z tym wyjazdem pozostaje w jakimkolwiek związku, stawiam ponad swój zawód.
— Cóżto ma wspólnego z Old Shatterhandem?
— Proszę nie pytać, gdyż odpowiedź jest zbyt prosta. Poproszę Old Shatterhanda aby mnie zabrał ze sobą na Zachód.
— Czy to pewne, że się tam wybiera?
— Oczywiście! Dokądże miałby jechać? Westman tego typu, co on, musi jechać na Zachód.
— Równie dobrze może stamtąd wracać.
— Nie. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że Old Shatterhand ma właśnie zamiar ruszyć na Zachód. Lepszej sposobności do wykorzystania mego planu nie znajdę nigdy.
— Ale lepszej sposobności do przydania mi się tu na coś i do zarobienia pieniędzy nie miał pan również.
— Pieniądze są dla mnie w tej chwili rzeczą mniejszej wagi.
— Przypuszcza pan więc, że Old Shatterhand pana zabierze?
— Jestem tego pewien.
— Człowieku, co też pan wygaduje!
— No?
— Old Shatterhand nie zechce z panem jechać. Wiadomo przecież, że przebywa najchętniej sam na sam z Winnetou, i unika towarzystwa innych ludzi. Wyjątki robi jedynie dla ludzi z przydomkiem.
— Więc zrobi i w tym wypadku wyjątek.
— Dla pana, który nie jesteś wcale westmanem?
— Tak.
— Wątpię!
— Mój głos wewnętrzny znowu się odzywa i szepce mi do ucha, że Old Shatterhand odstąpi w tym wypadku od zasady.
— Nie wierzę. Przepowiadam, że podróż pańska do St. Joseph będzie daremna. Nie rozumiem, jak można się tak upierać przy tym szaleńczym zamyśle. Przecież u mnie ma pan dobre życie i zarobki. Jeżeli wszystko pójdzie normalną koleją, będzie pan mógł wkrótce pomyśleć o usamodzielnieniu się.
Kelner ukłonił się dwa razy i odparł:
— Mam zaszczyt oświadczyć, że uważam swą posadę za świetną, i że nie zrezygnowałbym z niej, gdyby powołanie nie zmuszało mnie do wędrówki na Zachód.
— E, co tam powołanie! — rzekł gospodarz niechętnie.
— Mylordzie, proszę bardzo, niech pan nie lekceważy tej rzeczy! Gdy człowiek czuje w sobie jakieś powołanie, jak ja je czuję, wypełnia go ono całego; zmusza go do działania. Nieraz miałem zaszczyt mówienia z panem o tem, niestety, bez rezultatu.
— O tym rezultacie niech pan nawet nie marzy! Powtarzam panu po raz setny, że w Weston czeka pana wspaniała, przyszłość. Jest pan młodzieńcem oczytanym, sprytnym, oszczędnym — miasto nasze rozwija się wspaniale. W niedługim czasie będzie pan mógł zacząć pracować na własną rękę.
— Na to potrzeba więcej pieniędzy, aniżeli posiadam.
— Bzdury! Ma pan kredyt, sam chętnie pomogę panu otworzyć hotel lub salon, gdyż wolę mieć jako konkurenta pana, niż kogoś obcego, kto wcale nie będzie się ze mną liczył. Powtarzam to oddawna, niestety, bez rezultatu.
— Mylordzie, rezultat jest niemożliwy, gdyż nie czuję w sobie powołania na oberżystę.
— Niech pan nie mówi o powołaniu i zawodzie; to, co przyniesie pieniądze, staje się jednem i drugiem.
— Wyprawa na Zachód przyniesie mi znacznie więcej pieniędzy, niż stanowisko hotelarza na miejscu. Człowiek, który się tak zna na muskulaturze, jak ja, ma inne cele przed oczyma, aniżeli wzbogacenie się za szynkwasem.
— Nie znam się na muskulaturze, ale wiem, że dziś jest mi pan koniecznie potrzebny. Niech pan jedzie jutro, po balu.
— Nie może to być, mylordzie! Old Shatterhand gotów do jutra opuścić St. Joseph.
— Niech pan zatelefonuje.
— Nie wiem, gdzie mieszka.
— Na poczcie go znajdą.
— Przypuszczam, ale powinno się osobiście załatwiać sprawy tego rodzaju. Może przekonam go w obszerniejszej dyskusji.
Gospodyni zaczęła również prosić, by się zatrzymał do jutra. Wysiłki jej były jednak daremne. Odpowiadał niezwykle uprzejmie, tytułował ją „mylady“, kłaniał się w pas, ale od zamiaru wyjazdu nie odstępował.
Energja groteskowego nieco młodego człowieka przypadła mi do gustu. Nie orientowałem się, co to za typ i czego szuka na Zachodzie. Uwaga o muskułach dawała pewne podstawy do przypuszczenia, że jest biegły w sztuce lekarskiej. Fakt, że medyk zostaje kelnerem, nie należy w Ameryce do rzadkości. Chcąc gospodarza wyciągnąć z kłopotliwego położenia, rzekłem:
— Pozwolą panowie na jedną uwagę? Podróż do St. Joseph byłaby bezcelowa, gdyż Old Shatterhanda już tam niema.
— Niema? Na pewno? Kto panu to powiedział? — zapytali odydwaj równocześnie.
— On sam — odparłem.
Usiedli obok mnie; po chwili gospodarz zapytał:
— A więc pan z nim mówił?
— Tak. Przybywam z St. Joseph.
— To ciekawe, bardzo ciekawe! Powiadają, że jest mym rodakiem. Czy to prawda?
— Prawda.
— To mnie bardzo cieszy! Jesteśmy wobec tego ziomkami. Skądże on pochodzi?
— Nie pytałem go.
— To jasne! Takiego człowieka nie można wypytywać, jak pierwszego lepszego. A więc niema go w St. Joseph? Dokądże się udał?
— Przypuszczam, że to tylko jemu jest wiadome.
— Niemiła sprawa! — zawołał kelner. — Dałbym wiele, gdybym z nim mógł pomówić.
— Może pan być zupełnie spokojny. Udał się tylko na wycieczkę i powróci.
— Naprawdę? Kiedyż to nastąpi, kiedy?
— Trudno to określić. Zdaje mi się, że będzie w St. Joseph czekać na Winnetou.
— Winnetou? A więc i on przybędzie? Ależ w ten sposób spełnią się moje najśmielsze marzenia! Zobaczę jednego i drugiego — Old Shatterhanda i Winnetou. Może pan będzie łaskaw opisać nam Old Shatterhanda. Czy to człowiek wysoki, barczysty? A, jakie ma oczy, brodę? Jak się ubiera, jaki ma głos, chód?...
— Dosyć, dosyć! — rzekłem z uśmiechem. — Któż potrafi spamiętać tę pytania!
— Racja! Jestem zbyt niecierpliwy.
Po tych słowach wstał, ukłonił się nisko i rzekł:
— Pozwoli pan, mylordzie, że będę pytać pokolei. A więc, czy jest wysoki?
— Mniej więcej mego wzrostu.
— Barczysty?
— Mniej więcej jak ja.
— Hm! Muszę zauważyć, że mój głos wewnętrzny mówi mi, iż jest znacznie wyższy i szerszy w plecach, aniżeli Pan. Jak się trzyma?
— Prosto — jak sosna.
— Jaki ma chód?
— Biega na dwóch nogach, jeździ konno — na sześciu.
— Błagam, niech pan nie żartuje! Wielbię tego człowieka; nie mogę go tak lekceważyć. Jaki ma zarost?
— Wąsy i małe faworyty.
— Więc również taki sam, jak pan. A ubranie?
— Skórzane, trapperskie.
— Przybrane włosami ludzkiemi?
— Nie; czerwonemi frendzlami ze skóry.
— No tak. Wiadomo, że nie uznaje zwyczajów indiańskich w dziedzinie barbarzyńskich oznak zwycięstwa. Rozmawiał pan z nim?
— Tak.
— O czem?
— O różnych sprawach.
— Opowiadał panu swoje przeżycia?
— Nie, ale jadłem z nim razem i piłem, goliłem się w jego towarzystwie, pisałem przy tym samym stole co on, wychodziłem z nim, nawet używałem tej samej miski, mydła i ręcznika co i on.
— Co słyszę, mylordzie! Ależ to serdeczne, intymne stosunki! Zazdroszczę ich panu.
Wstał, znowu złożył ukłon i ciągnął dalej:
— Mam nadzieję, że pan będzie łaskaw opowiedzieć mi o nim coś więcej. Cieszę się bardzo, że pan tu zamierza zamieszkać; będę dumny z obsługiwania człowieka, który jest tak bliskim znajomym Old Shatterhanda. Ma się pan z nim może znowu spotkać?
— Tak.
— Kiedyż to?
— Pierwszy będę miał wiadomość o jego powrocie do St. Joseph.
— Do tego czasu zostaje pan tutaj?
— Tak.
— W takim razie musi pan obiecać, że mnie pan do niego zaprowadzi. Dobrze, mylordzie?
— Hm. Old Shatterhand nie lubi nowych znajomości. Słyszałem, że postanowił odbyć podróż tylko w towarzystwie Winnetou.
— Musi zmienić decyzję po rozmowie ze mną. A więc przedstawi mnie pan?
— Nie wiem, czy będzie z tego zadowolony. Słyszałem, że pan chciałby mu towarzyszyć; otóż zwracam pańską uwagę, że Old Shatterhand nie lubi roli przewodnika.
— Co też pan sobie wyobraża, mylordzie! Wiem doskonale, co mam o nim myśleć. Jako westman wiem, że setki zasłużonych westmanów uważałyby za największy zaszczyt samą możliwość przyłączenia się do niego i Winnetou choćby na krótki czas. Przypuszczam jednak, że — po rozmowie ze mną — nie odtrąci mnie od siebie.
— Czegóż pan chce od niego? Nie powoduje mną ciekawość, jeżeli jednak mam pana przedstawić, chciałbym wiedzieć, jakie są pańskie wobec niego zamiary.
Wstał znowu, złożył ukłon i rzekł:
— Mylordzie, proszę mi pozwolić powiedzieć cośniecoś o sobie. Nazywam się Sterman Rost, jestem Europejczykiem, z zawodu fryzjerem. Marzyłem o tem, by studiować medycynę, ale rodzice byli na to za biedni, wybrałem więc zawód golibrody, który nazwać można stopniem do celu, który mi przyświecał przez cały czas pracy zawodowej. Dwaj uczniowie, mieszkający u mego pryncypała, zainteresowali się mną i nauczyli mnie nieco łaciny, tak, że umiem jej tyle, ile wymaga zawód lekarski. Wszystko, co zarabiałem, wydawałem na książki, z których się w wolnych chwilach pilnie uczyłem. Ze względu na złe warunki materialne nie mogłem, oczywiście, nawet śnić o zapisaniu się na uniwersytet. Jedynem marzeniem mojem była amerykańska szkoła wyższa. Udałem się więc do Hamburga i przyjąłem pracę na jednym ze statków, płynących do Ameryki. Przybywszy bezpłatnie do Nowego Jorku, pracowałem tam jako fryzjer, co mi nie przeszkadzało uczęszczać do Kolegjum Columbia. Nie chcę pana męczyć szczegółami, mylordzie; niech panu to wystarczy, żem przed pół rokiem skończył uniwersytet w St. Louis z dobrym wynikiem.
Podałem mu rękę i rzekłem:
— Proszę przyjąć wyrazy szacunku, doktorze. Skądże przyszło do głowy zostać kelnerem?
— Czy to coś dziwnego przy stosunkach, panujących w Ameryce? Jestem medykiem, ale nie chcę nic wiedzieć o tej medycynie, którą stosują nasi lekarze. Uważam, że chore ciało, o ile wogóle ma żyć dalej, nie potrzebuje dla wyzdrowienia obcych, a nawet trujących substancyj. Natura musi sama leczyć rany i zaburzenia, wywołane przez choroby; nie znaczy to, oczywiście, że przy wszystkich chorobach lekarstwa są zbędne. Postanowiłem iść dalej w tym kierunku i jestem przekonany, że dzikie plemiona, zbliżone do natury, zrozumieją mnie i przyznają mi rację. Na tej drodze powziąłem myśl udania się na Zachód i przeprowadzenia studjów u jakiegoś indiańskiego plemienia. Nie miałem wprawdzie środków do wykonania tego planu, ale mimo to ruszyłem w drogę i dotarłem aż tutaj. Przyjąłem miejsce kelnera, by zarobić nieco pieniędzy i doczekać się okazji wyjazdu na Zachód. Dziś przeczytałem w gazecie, że Old Shatterhand przebywa w St. Joseph, natychmiast więc postanowiłem zwrócić się do niego. Może zabierze mnie ze sobą; a jeżeli nie, to w każdym razie albo on, albo Winnetou polecą mnie jakiemuś plemieniu, które na tej podstawie nie odmówi mi dostępu. Cóż pan na to, mylordzie?
— Patrzę na pana innemi oczyma, niż przed chwilą, gdy miałem wrażenie, że jakiś kelner chce prosić Old Shatterhanda o zabranie go ze sobą. Byłem nadto przekonany, że życzenie to nie spełni się, ponieważ wiem, że obydwaj nie wybierają się na Zachód, lecz na Wschód.
— Na Wschód? Jaka szkoda!
— Niech go pan mimo to odszuka. W każdym razie użyczy panu swej rady, i mam wrażenie, że, o ile Winnetou się zgodzi, nie odmówi panu polecenia w postaci totemu do któregoś z wodzów, z którem łączą go stosunki przyjaźni. Najlepiej byłoby, gdyby się panu udało wydostać totem do jednego z plemion Apaczów, podległych Winnetou. Takie jest moje zdanie. Zobaczymy, co na to powie Old Shatterhand.
— Pan go przecież zna! Pozwolił panu nawet myć się w swej miednicy, nie przypuszczam więc, by nie uwzględnił pańskiej prośby. Czy nie byłby pan łaskaw, mylordzie, dać mi do niego kilka słów na piśmie?
— Dlaczego nie. Spełnię chętnie pańskie życzenie, nie mogę jednak przyrzec, że słowa moje przyniosą pożądany skutek.
Wstał znowu, ukłonił się trzykrotnie jeszcze głębiej, niż przedtem, i rzekł:
— Serdecznie dziękuję, mylordzie! Jestem przekonany, że będę się mógł poszczycić sukcesem. Proszę pozwolić, by mi mój głos wewnętrzny mógł oświadczyć, że w każdym razie otrzymam jakiś totem. Uważa pan więc, że totem, skierowany do plemienia Apaczów, będzie najodpowiedniejszy?
— Tak. Jeżeli się pan przyłączy do Indjan, mieszkających nieco na północ, będzie pan miał mniej uciążliwą i niebezpieczną drogę. Pozwoli pan, że przy tej okazji zapytam, jak wygląda sprawa pańskiej wytrzymałości w takiej podróży, i jak sobie pan wyobraża swój pobyt w dzikiem pustkowiu?
— Ach, jestem zdrów, wytrzymały, jeżdżę dobrze konno. Pamiętając ciągle o swych zamiarach, ćwiczyłem się podczas pobytu w St. Louis we władaniu bronią. Nie jestem wprawdzie człowiekiem prerji, tem niemniej jednak na dziesięć strzałów trafiam do celu sześć, siedem razy.
— Bardzo to pięknie, ale prawdziwy westman odpowie panu, że najprzedniejsze nawet strzały, o ile są skierowane do celu, nie potrafią zaimponować ludziom sawany.
Przerwaliśmy rozmowę, bowiem do pokoju wszedł jakaś gość i kelner musiał się nim zająć. Był to człowiek przypominający z powierzchowności eklezjastę, czarno ubrany, gładko ogolony. W ręku trzymał małą walizkę. Wyglądał skromnie i dostojnie; po jakimś czasie dopiero stwierdziłem, że wygląd ten dziwnie kontrastuje z niespokojnymi, badawczym wzrokiem.
— Ach pan prayerman[2]rzekł gospodarz, podając gościowi rękę.
— Tak, prayerman, — rzekł gość nosowym głosem. — W naszych grzesznych czasach kaznodzieja powinien być najbardziej pożądaną osobą. Ludzie nie boją się kary Bożej, wędrują po ścieżkach zniszczenia i zepsucia. Aby umknąć drugiego potopu, który zmiecie wszystko, co żyje, cnotliwi muszą starać się sprowadzić z błędnej drogi swych bliźnich. Tu właśnie, na granicy cywilizacji i zdziczenia, spotykają się wyrzutki tego świata i przez przykład swój psują słabe, chwiejne dusze, dla których może znalazłby się jeszcze ratunek.
— Tak, tak, niestety, — potwierdził gospodarz. — Pamięta pan, jakeśmy to ostatnio mówili o tem, że mieszkający naprzeciwko kupiec ma zamiar sprzedać dom, zwinąć sklep i wyjechać do Memfis?
— Nie mogę sobie tej rozmowy przypomnieć.
— Otóż sprzedał wszystko za gotówkę. I proszę sobie wyobrazić, w przeddzień odjazdu złoczyńcy włamali się — do mieszkania i zabrali wszystkie pieniądze!
Kaznodzieja załamał ręce, podniósł skromnie oczy ku górze i zawołał:
— Grzesznicy! Nie kradnij! Kto nie czci tego przykazania, ten nie jest godnym wejść do królestwa niebieskiego.
— W Plattsburgu zdarzył się na parę dni przedtem taki sam wypadek u adwokata Preltera. Pewien kupiec miał wypłacić jakiemuś klientowi 2,000 dolarów. Ponieważ klient wyjechał, pieniądze leżały u adwokata. I do niego włamali się złoczyńcy. Zrabowali całą gotówkę. Pan zna adwokata Preltera?
— Nie. Sługi Boże unikają wszelkiej kłótni i, nie prowadząc procesów, nie potrzebują adwokatów.
— Miałem wrażenie, że pan właśnie tego dnia przybył z Plattsburg do Weston.
— Krążę po ścieżkach mego niebiańskiego zawodu i nie widzę wcale ziemskich ścieżek. Teraz pozostanę w Weston przez kilka dni. Czy może mi pan dać ten mały skromny pokój, w którym kiedyś mieszkałem?
— Pokój jest wolny.
— A więc zobaczę, czy Bóg pobłogosławi moje dzisiejsze wejście w ten dom.
Otworzył walizkę, wyciągnął z niej plikę papieru, podszedł do mnie i, podając mi je, zapytał:
— Szanowny panie, rozumie pan po niemiecku?
Skinąłem głową.
— Przypuszczam, że witam w panu rodaka, który zna słowa Biblii: szatan chodzi po świecie w postaci ryczącego lwa i szuka, kogoby pochłonąć. Ale nie wszystko jeszcze stracone! Niech pan korzysta ze sposobności i chwyta okazję w postaci tych skromnych utworów, których cena jest uwidoczniona na okładce obok tytułu.
Uczyniwszy nade mną gest błogosławiący, odwrócił się i podszedł zpowrotem do stołu; zasiadł przy nim i czekał, czy książkę przeczytam, lub nabędę. A więc tak rozumiał kwestję, czy Bóg pobłogosławi jego zjawieniu się w tym domu!...
Amerykanie są bardzo religijni; w Stanach Zjednoczonych sprzedaje się całe masy nabożnych książek. Krążący po kraju sprzedawcy robią na tem niezłe interesy. Takim sprzedawcą był również ten prayerman. Należę do ludzi, którzy sprawy wiary stawiają na pierwszem miejscu, ponad wszystkiemi ziemskiemi sprawami; nie znoszę jednak brutalnego i gwałtownego namawiania do pobożności. Gdy widzę człowieka, który formalnie rozpływa się w namaszczeniu, jak ten oto kaznodzieja, zaczyna mi świerzbić ręka i rodzi się ochota udzielenia mu namaszczenia zupełnie innego rodzaju. W podobnych wypadkach nie mogę nigdy zapomnieć bajeczki o wilku w skórze owczej...
Nie miałem najmniejszej ochoty do przejrzenia wręczonych mi papierów. Jednakże prócz spojrzenia prayermana poczułem na sobie również wzrok gospodarza i kelnera. Nie chcąc narazić się na podejrzenia, że jestem bezbożnikiem, zacząłem przerzucać kartki. Były to kazania i nabożne przemówienia w angielskim i niemieckim języku; oprócz tego zobaczyłem małe książeczki do nabożeństwa i zbiorki pieśni, których tytuły zrobiły na mnie odpychające wrażenie. Brzmiały one. Pohańbienie parszywej owcy“, Psałterz pięciu strun duszy“, Pioruny z ambony przeciw przeklętym żmijom ludzkim“, Religijna luneta dla odkrycia drogi do wieczności“. Może to dziwaczne, ale tego rodzaju tytuły oburzają mnie zawsze. Mowa ludzka powinna mieć dla najwyższego skarbu człowieka najszlachetniejsze, najczystsze słowa; zaś ją deptano i poniewierano w sposób niesłychanie trywialny. Tylko jeden tytuł małego zeszycika nie budził we mnie wstrętu; brzmiał jak następuje: Sześć wzruszających utworów wierszem na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zielone Świątki“.
Zeszycik kosztował sporo, pełne dwadzieścia pięć centów! Zaznajamiając się z treścią, postanowiłem zeszycik zatrzymać; odsunąwszy resztę utworów! nabok, położyłem pieniądze na stół. Po chwili prayerman podszedł, zgarnął pieniądze i resztę utworów, i rzekł:
— Przyjacielu, zrobiłeś niezwykle skromny wybór. A przecież obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina jest wspieranie świętej wiary. Mam wrażenie, że dobra doczesne interesują pana więcej od niebiańskich. Niech pan pomyśli o tem, że każdy mierzony będzie kiedyś tą samą miarą, którą sam przykłada. Niebo nie wynagrodzi panu tego zmysłu oszczędności.
Aczkolwiek nie miałem wcale zamiaru rozmawiać z tym człowiekiem, nie byłem w stanie powstrzymać się od słów następujących:
— Niech się pan o to nie kłopocze! Przecież nie pytałem wcale o radę i nauki; niechże je pan zatrzyma przy sobie.
Otworzył usta, aby coś odpowiedzieć; ale zmiana, którą zauważył w mej twarzy, wskazała mu widocznie odrazu, że milczenie będzie w tym wypadku znacznie lepsze od słów. Uczyniwszy dostojny ruch ręką, odwrócił się, włożył papiery i książki do walizy, wyciągnął jeszcze jeden egzemplarz książeczki z wierszami, którą nabyłem, i rzekł, wręczając ją gospodarzowi:
— Jako gość tego domu nie mogę od pana żądać zapłaty ofiarowuję panu te sześć wierszy dla zbawienia pańskiej duszy. Czynię to również dlatego, ponieważ jeden z utworów, zawartych w książeczce, otrzymałem tu, w Weston.
— Tu? Od kogo? — zapytał gospodarz, otwierając otrzymaną książeczkę.
— Od pewnej bardzo pobożnej niewiasty, u której już nieraz kupowałem książki. Jest to żona strzelca i dostawcy futra; wyruszył przed kilkoma miesiącami na wyprawę, i nie powrócił dotychczas. Mieszka z synem, który jest adwokatem.
— Ach, mówi pan o pani Stiller?
— Tak, przypominam sobie, że się zwie Stiller. Podczas ostatniej wizyty, którą jej złożyłem, przeczytała mi wiersz napisany ku uczczeniu Bożego Narodzenia, który tak mi się spodobał, żem poprosił o zezwolenie na odpis. Pani Stiller zgodziła się, dałem wiersz wydrukować i sprzedaję go teraz.
— Który to wiersz?
— Pierwszy z kolei.
— Zatytułowany: Radość nad betleemskim żłobkiem“?
— Tak. Musi go pan przeczytać. Może ja go panu przeczytam! Nie każdy przecież potrafi ująć sens utworu i przez odpowiednią intonację głosu trafić do serc słuchaczy. Pozwoli pan?
Wziął książeczkę z rąk gospodarza, otworzył i stanął w pozycji deklamatorskiej. Radość nad betleemskim żłobkiem“! Znowu niemiły tytuł, schlebiający ulicy. Byłem pewien, że treść wiersza będzie stała na poziomie tytułu. Nie chcąc jej wcale słyszeć, wstałem, kierując się ku drzwiom. Przy samych drzwiach doszły mnie pierwsze słowa prayermana. Czytelnik chyba domyśla się, jak wielkie ogarnęło mnie zdumienie. Czyż to możliwe, bym usłyszał swój własny wiersz? A może inny utwór o takim samym początku? Słucham dalej — nie, to mój wiersz, każde słowo moje! Gdy kaznodzieja nosowym głosem wyrecytował całość, podszedłem do stołu, na którym zostawiłem kupioną niedawno książeczkę, otworzyłem ją i wyczytałem co następuje. „Radość nad betleemskim żłobkiem, psalm pokutny zbłąkanego grzesznika, nawróconego przez nasze pisma i książki“.
Miałem wrażenie, że mnie ktoś walnął obuchem w łeb. Nie wiedziałem, czy potraktować całą sprawę humorystycznie, czy też puścić w ruch pięści. Zanim zdążyłem się zdecydować, prayerman rzekł:
— Jeżeli chcecie się przekonać o działaniu tego wiersza, popatrzcie na tego nieznajomego!
Wskazał na mnie ręką i ciągnął dalej:
— Był zbyt oszczędny, aby kupić całe źródło łaski; wziął tylko kropelkę, lecz podziałała tak potężnie, że oto chwyta się za piersi, by wyciągnąć z portfelu pieniądze, potrzebne na zapłacenie reszty utworów. Śpieszę, by duszę jego wyratować od niecnej śmierci!
Po tych słowach wyjął z walizki książki i zeszyty, których nabycia przed chwilą odmówiłem, rozłożył je znowu przede mną i wyciągnął rękę po pieniądze. Bezczelność ta poruszyła mnie do głębi. Winnetou określiłby mój stan temi słowy:
— „Brat mój wystrzeli za chwilę, już ma pełno naboi w ustach i w dłoniach“.
W podobnych wypadkach zaczynałem zwykle od tonu przyjaznego i uprzejmego, który stopniowo przechodził w zgoła przeciwległe dziedziny uczucia. Zapytałem więc prayermana z dobrotliwym uśmiechem:
— Muszę przyznać, że wiersz wywarł na mnie głębokie wrażenie. Zna pan autora?
— Znam.
— Któż to taki — czem się trudni?
— Był słynnym koniokradem.
— Ach tak! Był, a więc już nim nie jest?
— Nie. Rozczytywanie się w naszych pismach naprowadziło go na drogę skruchy. Napisał ten wiersz w godzinie konania.
— W godzinie konania? A więc nie żyje?
— Nie. Czy niewiadomo panu, że w tym stanie karze się koniokrada stryczkiem?
— Ach tak, więc go powieszono! Jest pan tego pewien?
— Najzupełniej; przecież to ode mnie otrzymał utwory, które wywołały taką skruchę. Byłem świadkiem jego zgonu.
— Czy to był Niemiec?
— Nie, był Irlandczykiem.
— Mówił pan przecież, że wiersz przepisałeś u pani Stiller i oddałeś później do druku?
— Racja! — rzekł po chwili zakłopotania. — Ta kobieta otrzymała odpis wiersza od urzędnika więzienia.
— Na oryginale widniał podpis autora?
— Tak, lecz nie zanotowałem go, nie chcąc na tym padole płaczu kompromitować człowieka, który szczęśliwe odszedł w zaświaty.
Tempo moich pytań było coraz szybsze. Wypowiadałem je coraz głośniej. Prayerman nie zauważył tego wcale i z całą bezczelnością mówił dalej:
— Kochany panie! Jestem przekonany, że wyciągnie pan konsekwencje z poznania prawdziwej potęgi skruchy. Może pan kupi resztę utworów? Oddam je za dwa i pół dolara.
Cierpliwość moja wyczerpała się w tem miejscu. Ryknąłem jak lew:
— Oszuście, kłamco! Powiedział pan przed chwilą, żem się uderzył w piersi: oświadczam, że dla pańskiej osoby nie tknę ani piersi swej, ani portfelu. Pan ma ratować od zagłady moją duszę? Niech pan lepiej dba o swoją własną, bezczelny kłamco! Pan twierdzi, że autor tego wiersza był koniokradem, który pod stryczkiem osiągnął zbawienie wieczne dzięki pańskim książkom? Pan ma odwagę twierdzić, że Irlandczyk w Ameryce napisał ten wiersz po niemiecku?! I ma pan odwagę proponować mi swoje druki, mające wrzekomo zbawić mą duszę za dwa i pół dolara? Niech pan to sam czyta, tu potrzeba panu większej skruchy i pokuty, niż najgorszemu koniokradowi!
Po tych słowach rzuciłem mu w twarz zeszyty i książki. Oniemiał na chwilę ze złości i zdziwienia, potem podszedł do mnie ostrym krokiem i, wymachując pięścią przed memi oczyma, zawołał:
— To niesłychane! Pan odważył się nazwać mnie oszustem i bezwstydnym kłamcą? I to gorszym od koniokrada! Niech pan to jeszcze raz powtórzy, a zetrę pana na miazgę!
Przybrał wojowniczą pozę.
— Ręce wdół! — krzyknąłem. — Właśnie dlatego, że pan nim jesteś, wstydzę się po raz pierwszy w życiu, żem pana rodak. Autor tych wierszy zginął, pańskiem zdaniem, na stryczku? Czy pan wie, kto to taki? Otóż stoi przed panem i żąda, byś mu oddał na spalenie wszystkie pozostałe książeczki!
— Pan, pan ma być autorem wiersza? Wygląda pan na barana...
Nie miał czasu dokończyć, wymierzyłem mu bowiem tak potężny policzek, że runął na podłogę, przewracając dwa krzesła. Po chwili zerwał się, wyciągnął z kieszeni długi nóż i rzucił się na mnie jak dzikie zwierzę. Podniósłszy ręce do góry, kopnąłem go w brzuch z taką siłą, że znowu runął jak długi. Zanim zdążył się podnieść, doskoczyłem doń, ująłem go lewą ręką za kark i podniosłem w górę; potem wyrwałem mu nóż prawą ręką i, wymierzywszy dwa siarczyste policzki, zawlokłem go do walizki ze słowami:
— Wyciągnąć wiersze, spalę je! Jeżeli nie będziesz posłuszny, pomogę ci!
Świętoszek spokorniał. Udawał wprawdzie, że się broni, ale nieco mocniejsze zaciśnięcie szyi zmusiło go do posłuszeństwa. Wyrzucając z walizki swe broszurki, mruczał przytem głośno:
— Będzie pan za to musiał zapłacić, gdyż zabiera pan to gwałtem! Przecież jest sprawiedliwość na świecie, a wiec i tu, na Zachodzie!
— Tak, tu na Zachodzie również! Dowiodłem to, i jestem gotów przedstawić dalsze dowody. No tak, chwilowo jesteśmy gotowi. Nie radzę, byśmy się mieli jeszcze spotkać w podobnej sytuacji. Ludzie nie zawsze wychodzą cało z tych objęć, tak jak się to tobie udało, obłudny dewocie!
Puściwszy go, wziąłem druki i zaniosłem do kuchni, gdzie sam je spaliłem. Gdym wszedł do pokoju, prayermana już nie było.
— Poszedł do swego pokoju — rzekł gospodarz z ubolewaniem, obrzucając mnie napół badawczem, napół niezadowolonem spojrzeniem. — Mój Boże, tak szybko, tak niespodzianie! Mówił pan zrazu tak uprzejmie, i nagle to uderzenie w twarz papierami, te rzęsiste policzki, to kopnięcie w brzuch, chwycenie za kark! Wszystko odbyło się w jakiemś zawrotnem tempie. Nie, czegoś podobnego nie widziałem nigdy w życiu! Załatwił pan wszystko w mgnieniu oka!
— Ja również nie widziałem czegoś podobnego! — rzekł kelner. — Cała historja trwała dwie minuty, jakgdyby w szystko było uplanowane i wystudiowane. Gdy pan opisywał mi wzrost i postać Old Shatterhanda, powiedziałem, że wyobrażałem sobie, iż jest wyższy od pana. Mój głos wewnętrzny teraz mi mówi, mylordzie, że tego potężnego chwytu za kark nauczył się pan od niego. Przecież przeciętny zapaśnik traci przy tym chwycie oddech!
— Ma pan rację — odparłem.
— Spalił pan naprawdę wszystkie wiersze? — spytał gospodarz.
— Wszystkie — odpowiedziałem.
— A więc będzie pan musiał zapłacić!
Pshaw! Tej kanalii nie wpadnie nawet do głowy podobne żądanie.
— A więc pan jest naprawdę autorem tego wiersza?
— Tak.
— Dziwne! Powiedział przecież... hm! To bardzo pobożny i czcigodny człowiek.
Nie ulegało wątpliwości, że gospodarz ma do pobożnego i czcigodnego prayermana więcej zaufania, niż do mnie. Nie czułem wcale ochoty do wyprowadzania go z błędu; pomijając milczeniem osobę prayermana, zapytałem.
— Pan zna panią Stiller, o której była mowa?
— Owszem.
— Czy to Niemka?
— Mam wrażenie, że pochodzi z niemieckiej Austrji. Naogół nie często stykam się z tymi ludźmi.
— Żyją samotnie?
— Bardzo! Mąż jest dostawcą futer dla wielkiej firmy w St. Louis, i bywa w domu najwyżej dwa, trzy miesiące w ciągu roku. Wtedy wypoczywa, poświęca cały wolny czas żonie i synowi, tak, że mało się go widuje. Przypuszczam, że pan, jako człowiek pracujący w literaturze, niebardzo orientuje się w dzisiejszych koniunkturach handlu skór i futer; niech to panu w każdym razie wystarczy, że nie jest to już dziś ze względu na coraz większy brak zwierza taki świetny interes, jak dawniej. Strzelec, który chce żyć z handlu futrami, musi teraz ryzykować znacznie więcej, niż dawniej; musi zapuszczać się w najbardziej niebezpieczne okolice Rocky-Mountains. Można tam wprawdzie obłowić się porządnie, ale trudno uniknąć niebezpiecznych spotkań z Indsmanami. Niejeden nie powrócił z tamtych stron, jednak Stiller ma dotychczas szczęście. Nigdy nie idzie w góry sam. Co roku werbuje kompanję strzelców i zastawiaczy sideł, stając na jej czele jako dowódzca. Płaci tym ludziom nie za przepracowany czas, lecz od sztuki; mam wrażenie, że nie robi złych interesów, gdyż stale dostarcza do St. Louis moc futer. Strzelcy starają się dostać do niego, Indjanie mają przed nim respekt. Tak przynajmniej przypuszczać należy na podstawie faktu, że nadali mu przydomek wojenny, czego nie robią nigdy w stosunku do białych ludzi.
— Zna pan ten przydomek?
— Owszem: Nana-po. Nie wiem jednak, co to znaczy i jaki to język.
— Naprawdę? Stiller nie zdradził tego nikomu?
— Nie. Żyje samotnie, jest zresztą z natury milczący; mam przytem wrażenie, że go o to nikt nigdy nie pytał.
— Przydomek ten jest skrótem słowa nana-po-patnitsch“, i należy do dialektu plemion Utahów i Szoszonów, które są ze sobą spokrewnione. Znaczy mniej więcej: „mój starszy brat“, i jest wśród Indjan przydomkiem zaszczytnym. Utahowie zamieszkują okolice niebogate w zwierzęta, których futra mogą przedstawić wartość kupiecką; przypuszczam więc, że przydomek nadali mu Szoszoni. Zapewne żyje z nimi na przyjacielskiej stopie i zasłużył sobie przez swe czyny na ich szacunek. Gdyby tak nie było, nie nazwaliby go bratem, i to w dodatku starszym. Jestem przekonany, że mieszkańcy Weston mogą być dumni ze swego współobywatela.
— Nie mieliśmy o tem pojęcia — rzekł gospodarz, patrząc na mnie ze zdumieniem. — Ale pan posiada niesłychanie rozległe wiadomości! Nie jest pan westmanem, gdyż westmani nie potrafią poruszać się w ubraniu miejskiem tak swobodnie i zgrabnie, jak pan, a jednak pan zna zwyczaje Indjan, i pisze pan wiersze. Zapewne należy pan do ludzi nauki?
— Ma pan rację; jestem człowiekiem pióra.
— Niech mi pan wybaczy, że zapytam o nazwisko.
Chcąc zataić, kim jestem, i wiedząc, że imię Old Shatterhnada jest tu również znane, wymyśliłem na poczekaniu nazwisko podobne do swego, i odparłem:
— Mam dziwne nazwisko, którego pan na pewno nigdy nie słyszał. Nazywam się Mayer.
— Mayer? — zawołał tamten, śmiejąc się na całe gardło. — Rzeczywiście, rzadkość nad rzadkościami! Mimo to znam je, bo się sam tak samo nazywam. Czy pan dowiadywał się o rodzinę Stillerów w jakimś specjalnym zamiarze?
— Tak. Chodziło mi o wiersz, napisany przed laty. Ten, który go tak długo przechowywał, musiał się nim specjalnie interesować; nic więc dziwnego, że mnie osoba pani Stiller zajęła.
— Niechże ją pan odwiedzi. Nie udziela się wprawdzie nikomu, tak samo jak jej mąż, ale jestem przekonany, że nie będzie wobec pana nieuprzejma.
— Słyszałem również o młodym Stillerze.
— Tak. Jak już mówiłem, kształcił się na lawyera — adwokata, ale nie praktykuje. Siedzi całemi dniami wśród stosów książek, jak gdyby się ich chciał nauczyć napamięć. Bardzo z niego miły młodzieniec.
Zastanawiało mnie, w jaki sposób pani Stiller otrzymała mój wiersz. Była Niemką z północnej Ameryki. Czyżby pochodziła z mej ojczyzny? Przywiozła wiersz z sobą, czy też ktoś z za oceanu przysłał go jej? Nie przypuszczałem, by przechowywała go ze względu na poetyckie walory; przeciwnie, zdawało mi się, że grają tu rolę inne przyczyny, budzące moją ciekawość. Tak czy inaczej, udałem się w kierunku mieszkania Stillerów.
Piękny domek otoczony był ogrodem, w którym jakaś kobieta ścinała róże herbaciane. Ze względu na słońce miała na głowie chustkę, tak, że rysy twarzy trudno było rozróżnić. Na zapytanie moje, czy mogę mówić z panią Stiller, odpowiedziała pytaniem, kim jestem i czego chcę. Odpowiedziałem, że nazywam się Mayer, i oświadczyłem, że chciałbym zamienić z panią kilka słów.
— Niech pan wejdzie, zaraz przyjdę, — rzekła, wracając do rozpoczętej pracy.
W korytarzu znajdowało się dwoje drzwi: lewe były zamknięte na klucz, więc wszedłem przez prawe i znalazłem się w pokoiku, który mnie bardzo zainteresował; był bowiem cały zawieszony bronią i indjańskiemi trofeami. Nie miałem czasu na dokładne przyjrzenie się wszystkiemu, gdyż kobieta, z którą rozmawiałem w ogrodzie, weszła po krótkiej chwali i, wskazując mi krzesło, rzekła:
— Jestem Stiller. Czem mogę panu służyć, panie Mayer?
Zdjęła z głowy chustę i odłożyła ją nabok; zobaczywszy jej oblicze, oniemiałem ze zdziwienia.
— Proszę, niech pan mówi! — rzekła.
Czy to możliwe, czy to prawda? A może to złudzenie, może to tylko niesłychane podobieństwo? Teraz zrozumiałem, dlaczego ta kobieta przechowywała mój wiersz: przecież był dla niej wspomnieniem najsmutniejszych dni przeszłości!...
— Chciał się pan czegoś dowiedzieć? — zapytała, widząc, że milczę.
— Tak — odparłem. — Teraz, oczywiście, gdym panią zobaczył, będę o co innego pytał. Proszę bardzo nie brać mi tego za złe.
— Niechże pan mówi! — rzekła, patrząc na mnie badawczo. Twarz nabrała przytem dziwnego wyrazu. Nie mogłem określić, czy był to wyraz troski, czy chęć wywołania z przeszłości jakiegoś zamglonego obrazu.
— Czy nie zdaje się pani, żeśmy się już kiedyś widzieli? — zapytałem.
Zbladła, po chwili odparła dźwięcznym głosem:
— Przyznaję, że twarz pańska nie jest mi obca. Zapewne spotkaliśmy się kiedyś przelotnie w Ameryce.
— Nie, nie w Ameryce, daleko, daleko za oceanem. Jeżeli się nie mylę, nie nosiła pani wtedy nazwiska Stiller. Nazywano panią Elizą Wagner.
Z bladej twarzy pani Stiller ustąpiły ostatnie cienie rumieńców; opadła na krzesło, załamała ręce i, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem, westchnęła:
— Mój Boże! A więc przeszłość żyje ciągle, nie zginęła, nie została skreślona. Dlaczego okrutny los przesiaduje mnie aż tutaj, na granicy Dalekiego Zachodu? Czyż mało cierpieliśmy? Czy naprawdę zasłużyliśmy na to, by upiór przeszłości wstawał znów z grobu?
Przerwałem jej:
— Błagam panią, niech pani nie rozpacza! Przyszedłem tu w najbardziej przyjaznych zamiarach. Zapewniam, że widziałem panią dwa razy w życiu, że spotkania nasze trwały niesłychanie krótko i nie znam wcale stosunków, wśród których pani żyje.
— Ach! — westchnęła z ulgą. — Więc pan nie ma wobec mnie złych zamiarów? Tak się przestraszyłam! Niech mi pan powie, gdzie mnie pan widział.
— Nic dziwnego, że mnie pani nie poznaje. Od naszego spotkania minęły lata; byłem w tedy młodziutkim chłopcem. Właściwie, nie mam powodu niepokoić pani w jej domu, oświadczam jednak, że zawsze z wielką radością i miłością panią wspominam. Gdy dziś była mowa o pani, nie miałem pojęcia, że pani Stiller jest panią Wagner, której życzyłem zawsze i życzę wszystkiego najlepszego.
Rumieńce wróciły znowu na jej policzki, oczy odzyskały blask naturalny. Wstając z krzesła, zapytała:
— Czemuż mam przypisać tę wizytę, jeżeli pan nawet nie wiedział, kim jestem. Nie wygląda pan na człowieka, który lubi dręczyć innych.
— Sprowadziła mnie do pani sprawa, że się tak wyrażę, literacka. Jestem pisarzem; podróżuję wiele i opisuję swe podróże. Jako uczeń popełniłem mały poetycki grzech; podrósłszy, przekonany byłem, że grzech ten został mi dawno darowany, aż tu dziś dowiaduję się, żem się omylił. Los zemścił się na mnie w Weston, gdzie spotkałem pobożnego człowieka, który za dwadzieścia pięć centów wręczył mi mój własny utwór. Na szczęście, tytuł przynajmniej podkreśla, żem nie zgubiony grzesznik, lecz nawrócony.
Wyciągnąwszy z kieszeni książeczkę, otworzyłem ją na pierwszej stronie, i podałem pani Stiller. Rzuciwszy na nią okiem, zawołała zdumiona:
— Mój wiersz?... Chciałam powiedzieć: mój ulubiony wiersz. Któż to przedrukował?
— Pobożny, niesłychanie pobożny prayerman, któremu pani pozwoliła zrobić odpis wiersza.
— Ach tak... przypominam sobie! Kupiłam u niego kilka utworów, pisanych stylem tak trywialnym, żem zwróciła jego uwagę, iż forma ta samej sprawie przynosi raczej szkodę, niż korzyść. Odpowiedział na to, że tych tematów nie można traktować inaczej, naco pokazałam mu ten wiersz, chcąc go przekonać, że się myli. Wiersz podobał mu się bardzo; prosił, bym mu pozwoliła zrobić odpis. Zgodziłam się, nie widząc w tem nic złego. Oczywiście, nie przypuszczałam, że zechce go drukować. Z pewnością nie ma nawet prawa?
— Gdyby nawet utwory pisarzy europejskich miały ochronę prawną w Ameryce[3], nie dziwiłbym się wcale, że ten namaszczony dewot uważa mój wiersz za swą wyłączną własność, tam bowiem, gdzie pobożność jest tylko etykietą, przykrywającą chciwość i inne gorsze jeszcze wady, nie może być mowy o uczciwości.
— Szkoda, że mu pozwoliłam zrobić odpis! Jakiż to okropny tytuł! Ten człowiek jest chyba niespełna rozumu.
— Opowiadał mi, że autor wiersza był koniokradem, że tuż przed egzekucją napisał ten wiersz pod wpływem skruchy. Ale zostawmy to! W każdym razie wiersz dał asumpt do mojej wizyty. Zdawało mi się, że wobec kogoś, kto...
— Ach, tak!... — przerwała nagle. — A właściwie... Pan jest autorem wiersza?
— Tak.
Otworzyła szeroko oczy, jakgdyby chciała ogarnąć niemi całą moją postać, podniosła ręce i zapytała:
— A więc pan jest tym młodym uczniem, który?...
— Tak.
— Pan odnalazł nas w starym młynie, w którym umarł mój biedny ojciec?
— Tak jest.
— I pan dał nam, dał nam... Ach, byłam wtedy w takiej rozpaczy! Gdyby nie to, gdyby nie to... Niech pan zaczeka. Muszę go zawołać!... To najpiękniejszy dzień w mojem życiu. Sprawił nam pan nieopisaną radość; nie może pan sobie nawet wyobrazić, ile myśleliśmy o młodzieńcu, który nam wtedy wyświadczył to niesłychane dobrodziejstwo.
Chciała otworzyć drzwi prowadzące do przyległego pokoju, ale zatrzymałem ją słowami:
— Jeśli pani nie chce abym natychmiast odszedł, proszę nie wspominać i nie powtarzać tego, że współczucie popchnęło mnie wtedy do kroku...
— Do kroku, — przerwała — którego pan wolałby nie zrobić? To nieprawda! Jeżeli pan może tak twierdzić, jest to dowód, że pan nie zna samego siebie. Wiem doskonale, że pan sam był biedakiem, i że nie miał pan na zapłacenie gospody. Ktoś, kto w tego rodzaju sytuacji oddał wszystko biedniejszym od siebie, nie może żałować swego postępku. Przeciwnie, jestem przekonana, że człowiek taki pozostanie na zawsze litościwym, gdyż ma największy skarb na świecie: dobroć serca. Zanim nadejdzie mój syn, powiem panu jeszcze, że mogłabym zwrócić pieniądze, otrzymane wtedy od pana, ale nie uczynię tego, tak ze względu na pańską osobę, jak i na moją własną. Dar ucznia, który potrafił poświęcić cały swój majątek na ołtarzu miłosierdzia, nie może spaść do poziomu zwykłej procentowej pożyczki. Powinien pozostać ofiarą, którą zwróci kiedyś Bóg, najsprawiedliwszy płatnik świata. Może uczynił to już, skoro z ucznia, który swego czasu ostatni grosz oddał żonie posłańca, wyrósł szczęśliwy poszukiwacz bogactwa nietylko w złocie i w srebrze. Poza pieniędzmi, dzięki którym mogłam się wraz z synem dostać do Bremy, otrzymałam od pana dar stokroć droższy, którego nie można kupić za złoto całego świata; pan wyratował mnie ze zwątpienia. Pod wpływem nieszczęść, które zburzyły nasz dobrobyt i zniszczyły nasz spokój, straciliśmy wiarę w Boga. Był to uszczerbek znacznie większy, aniżeli straty doczesne. Przymierając głodem, marznąc do szpiku kości, szliśmy od wioski do wioski, i wyciągaliśmy ręce po jałmużnę. Im dłużej trwała wędrówka, tem bardziej upadaliśmy na ciele i na duchu. Nagle na wszystkie te cierpienia ciała i duszy padł blask pociechy w Falkenau, i Bóg przemówił do nas z nieba.
Stanęła obok mnie z płonącmi policzkami, ze lśnieniem w oczach. Jak wtedy, w młynie, wzrok jej błąkał się i teraz gdzieś w zaświatach, ale jakże inny miał wyraz! Spojrzenie pani Stiller, niegdyś puste, tępe, bezduszne, promieniało dziś życiem i energią. Wtedy oczy ówczesnej Elizy Wagner widziały tylko pustynię rozpaczy, teraz nędza i głód były tylko dla nich wspomnieniem dawnej, ciężkiej przeszłości, której mroki rozjaśniła kiedyś jarząca się setkami świateł choinka...
Pani Stiller mówiła dalej:
— Wiersz pana przyniósł zwłaszcza memu życiu więcej światła, aniżeli blask tysiąca świec; rozjaśnił mroki duszy, w którą wkradało się zwątpienie. Człowiek nie przeczuwa nawet, jakie niesłychane znaczenie może mieć czasami jedno słowo, jeden wiersz, wypowiedziany lub przeczytany w odpowiedniej chwili. Byłam wtedy zajęta ojcem, o sobie prawie nie myślałam, gdy nagle padł na mnie jasny jeden promień świadomości, że nie wolno mi łamać się pod brzemieniem cierpienia. Mimo straszliwego wyczerpania nie spałam przez całą noc, modliłam się tylko i błagałam Boga. Choć następny dzień był okropny, choć musiałam patrzeć na śmierć ojca, jakiś głos wewnętrzny mówił mi ciągle, że muszę wyciągnąć znów rękę do Boga, że muszę odrodzić w sobie straconą wiarę, jeżeli nie chcę być zgubiona na wieki. Omal nie zamarzliśmy w nocy, nad ranem przytuliła nas miłosierna żona posłańca. Przez cały dzień klęczałam nad ojcem, który umierał w ostatniej nędzy. Łzy drążyły mą duszę; zdawało się, że zagaszą wewnętrzne blaski, które zapalił pański utwór. Ojciec umarł w nędzy, ale pojednany z Bogiem, wedle słów pańskich. Gdym się później podniosła z klęczek, rozpoczęła się we mnie walka między rozpaczą, która mnie chciała znów porwać w swe szpony, a myślą o tem, że obowiązkiem mym jest zajęcie się synem. Tuż za mną leżała straszliwa przepaść przebytej nędzy; myśl, że nie wiem, gdzie pochowam trupa ojca, napełniała mnie przerażeniem. Przyszłość rysowała się w formie stromych, nagich, nieznanych skał; czułam, że sił mi brak do drapania się na nie. Całym majątkiem, dosłownie całym, był kawałek suchego chleba. Dostałam zawrotu głowy. Trup ojca znikł mi z oczu, nie widziałam nikogo, ani żony posłańca, ani syna, ani pana. Gdym tak trwała w straszliwem odrętwieniu, usłyszałam głos pański, który pozostał mi w pamięci. Odpowiedziałam coś zupełnie machinalnie; po chwili już pana nie było. Usiadłam na stołku i napięłam wszystkie siły, by powrócić do normalnego stanu. Syn przyłasił się do mnie i szepnął, że pan włożył mi coś do kieszeni. Sięgnęłam, coś zadzwoniło — pieniądze. Pieniądz ma poziom przyziemny, a jednak każde dotknięcie monety rzucało jakieś światło na mą zbolałą duszę? W owej chwili nie myślałam o wielkości pańskiej ofiary, lecz jedynie o tem, że jestem uratowana. Przyszło zbawienie, mogłam się teraz wypłakać — łzy popłynęły rzęsistą strugą. Nie pamiętam dokładnie, co się ze mną działo potem; wiem tylko, że uklękłam przy płonącym ogniu i że, zalana łzami, zaczęłam powtarzać niektóre strofy z pana wiersza. Nie chciało mi się wierzyć, by to mógł napisać biedny, siedemnastoletni młodzieniec. Ogarnęło minie coś nakształt wstydu. Ciasno mi było w młynie, wyszłam do lasu. Tam uklękłam i zaczęłam się żarliwie modlić. Gdym potem wróciła do izby, wszystko wydawało mi się innem. Poczucie nędzy ustąpiło miejsca bolesnej powadze. Żona posłańca opowiedziała mi, że pan dał jej również nieco pieniędzy, i że dzięki temu będzie mogła rano najeść się dosyta. Dziecko patrzyło na mnie rzewnym wzrokiem, twarz zmarłego promieniała cichą, błogą szczęśliwością. Miałam wrażenie, że dusza jego stoi obok mnie i szepce najpogodniejsze słowa tego wiersza. Tak pozostało wszystko po dziś dzień. Niech się pan nie stara przekonywać mnie, że jest inaczej, niech mi pan pozwoli wierzyć, że Bóg pozwolił ojcu stać niewidzialnie obok córki, kierować jej postępkami, chronić ją przed wykolejeniem.
Jeżeli Bóg wysyła aniołów, którzy się stają naszymi stróżami, to dlaczego nasi umarli, których tak kochaliśmy i kochamy, nie mogliby być tymi aniołami? Gdy zastępy niebieskie otaczają tron Boga ze śpiewem alleluja na ustach, dusze naszych ukochanych zstępują z rozkazu Stwórcy na ziemię, aby roztoczyć nad nami swą opiekę. Chcę w to wierzyć, a przekonanie, że tak jest, dodaje mi sił w cierpienia osładza samotność, pozwala mieć nadzieję, że i po śmierci nie rozstanę się ze swym synem.
— Daleki jestem — odparłem — od podkopywania tej wiary, która panią uszczęśliwia. Przeżyła pani ciężkie dni i lepiej nie mówić o nich. Cieszę się serdecznie, żem panią spotkał; nie chciałbym psuć nastroju tej chwili wspomnieniem minionych czasów.
— Racja. Niech mi pan wybaczy, żem cały długi kwadrans poświęciła tym wspomnieniom. Zjawił się pan tak niespodzianie, a przytem chciałam, by się pan dowiedział, jak ważną rolę odegrał pan w mem życiu, i jak niezapomnianą. Nie mogłam wtedy szukać pana, a nie mogłam napisać listu z Ameryki. Dlaczego? — nie wolno mi panu wyjaśnić. Mogę tylko powiedzieć, że nazwisko Wagner było nazwiskiem fikcyjnemu i że musieliśmy zniknąć bez śladu. Można się było dowiedzieć, co się z panem stało, znaliśmy pańskie nazwisko, ale...
— Nie, nie znaliście państwo mego nazwiska.
— Przecież jest wydrukowane w nagłówku wiersza.
— Niezupełnie, brakuje jednej zgłoski. Nazywam się Mayer.
Widząc, że się uśmiecham, rzekła:
— Mam wrażenie, że nazwisko pańskie ma teraz o jedną zgłoskę za dużo. Przecież żaden uczeń nie podpisałby swego wiersza fałszywem nazwiskiem; byłoby to sprzeczne z poczuciem dumy, która go napełniać musiała wobec faktu, że utwór został wydrukowany.
— Pani przejrzała najgłębsze tajniki młodzieńczej duszy. Mimo to oświadczam, że tu, w Weston, nazwisko moje brzmi: Mayer.
— Czy wolno wiedzieć dlaczego?
— Jeszcze nie teraz. Pani ma swoje tajemnice, ja również mam swoje! Zapewniam panią jednak, że o moich dowie się pani, zanim odjadę.
— Przedstawię panu swego syna. Chciałam go przywołać, ale lepiej będzie, gdy wejdziemy do jego pokoju. Proszę za mną! Pani Stiller wprowadziła mnie do skromnego, ale miłego pokoju, którego urządzenie, tak samo jak urządzenie salonu, świadczyło, że właścicielem mieszkania jest westman. Obok tego pokoju mieścił się pokoik o jednem oknie; stała tu wielka półka z książkami oraz biurko. Przy biurku siedział młody człowiek; wstał z krzesła i popatrzył na nas pytającym wzrokiem. Widać było, że jest pochłonięty umysłową pracą. Mimo zmiany rysów poznałem go odrazu.
— Spójrz na tego pana — rzekła matka. — Jestem niesłychanie ciekawa, czy go poznasz.
Patrzył na mnie przez długą chwilę, potem potrząsnął głową i rzekł:
— Widziałem pana kiedyś, ale nie wiem, kim pan jest. Może przypisać to należy ciemnej barwie skóry. Jest pan tak opalony od słońca i powietrza, że byłbym skłonny przypuszczać, iż stoi przede mną jakiś zastawiacz sideł.
— Zastawiacz sideł? — zawołała ze śmiechem. — Ależ poto, aby się opalić, nie trzeba koniecznie uwijać się po preriach i po dziewiczych lasach. Pan Mayer z pewnością nie widział Zachodu, gdyż jest, jest... poetą!
— Poetą? Mayer? May...! May!?
Twarz rozjaśniła się, przypomniał sobie coś nagle. Wyciągnął więc ramiona i zawołał:
— Cóż za głupstwa z tym Mayerem! Jaka miła niespodzianka! Nic przyjemniejszego nie mogło mnie spotkać! Teraz poznaje pana, i dziwię się, żem nie poznał pana odrazu, chociaż wtedy był pan chłopaczkiem, a dziś wygląda pan prawie na Indsmana.
Uścisnął mnie serdecznie za ręce. Nie ulegało wątpliwości, że radość jego płynie z głębi duszy. Wziąwszy pod rękę prowadził mnie do przyległego pokoju ze słowami:
— Pokój mój nie jest odpowiedniem miejscem dla tak radosnego spotkania. Grzbiety książek wyglądają zbyt poważnie: nie chcę, aby pan na nie patrzył.
Były to niemal wyłącznie książki prawnicze. Później dowiedziałem się, że odnosiły się przeważnie do prawa austriackiego; powiedziano mi również, dlaczego młody człowiek właśnie nad tą dziedziną prawa pracuje.
I matkę i syna interesowało moje obecne życie. Oświadczyłem krótko, że opisuję przygody podróżnicze, dodając, że nie mam powodu do uskarżania się na złą sytuację finansową. Zaczęli prosić, bym zamieszkał u nich przez czas pobytu w Weston. Choć wiedziałem, że zgoda moja ucieszy ich bardzo, odmówiłem, uświadamiając sobie dokładnie, że dla prywatnych ludzi mogę się stać w pewnych okolicznościach bardzo niemiłym gościem.
Gościnność, którą stosuję we własnym domu, a którą nazwałbym gościnnością westmana, nie odbiera gościowi ani na chwilę wolności i swobody ruchów. Na dowód, że gość pozostaje panem siebie, wręczam mu odrazu klucz od bramy. Jest pod każdym względem członkiem rodziny, wszystko, co posiadam, należy doń przez cały czas trwania gościny. Od niego tylko zależy, czy chce z nami zjeść obiad, wyjechać gdzieś za miasto, lub pójść w naszem towarzystwie na spacer. Nikt nie pociąga go za to do odpowiedzialności. Wszyscy staramy się odgadnąć jego życzenia, wszyscy żyjemy wyłącznie dla niego; cały dom, cała służba jest do jego dyspozycji. Oczywiście, gość nie powinien czuć tego, gdyż takie poczucie krępowałoby jego swobodę. Musi mieć wrażenie, a raczej przeświadczenie, że nikomu w niczem nie przeszkadza, że mimo jego obecności życie domowe płynie takim trybem, jakgdyby go wcale nie było. Musi być przekonany, że nikt z pośród domowników nie wyróżnia go specjalnie. Mam wrażenie, że ten rodzaj gościnności nietrudno stosować. Nie żąda wielkiej ofiarności, ale wymaga zato o wiele więcej delikatności w obcowaniu z człowiekiem, — więcej zrozumienia dla jego potrzeb indywidualnych, aniżeli daje gościnność objawiająca się przeważnie w słowach, która tak często doprowadza mnie do pasji.
Drugi rodzaj gościnności podkreśla na każdym kroku, że gość jest gościem. Cały dom wywraca się dlań do góry nogami, cały tryb życia domowego ulega nagłej zmianie. Gospodarz otwiera gościnny pokój, zaryglowany zwykle na cztery spusty, idzie dla swego gościa do teatru, na spacer, urządza dla niego wycieczkę za miasto, zaczyna prowadzić inną kuchnię, ubiera się inaczej, nie pokazuje się ani na chwilę w domowych pantoflach, zmienia i sposób rozmowy, robi z dnia roboczego święto. Wszystko kręci się dokoła osoby gościa, któremu ustawicznie podsuwa się pod nos dowody gościnności. Nie ma ani jednej chwili dla siebie, niezostawiają go ani na minutę samego, nie może postąpić w domu krok, by ktoś nie towarzyszył, nie może niczego obejrzeć, niczego kupić bez ustawicznych rad i wskazówek, któremi go obsypują. Nie chcąc, by się biedaczek uważał za sierotę, gościnni gospodarze wiodą go ze sobą po wizytach u krewnych i znajomych, albo spraszają gości, którzy go mają bawić. Poczciwiec cierpi nieludzko; cierpienie to staje się torturą, jeżeli gość-delikwent należy przypadkiem do osobistości, z tego lub innego powodu popularnych. Na biedną jego głowę sypie się grad zaproszeń. Biada, gdy je przyjmie! Kochani, gotowi do wszelkich ofiar gospodarze jeżdżą na nim, jak na łysej kobyle, aż wreszcie, udręczony do ostateczności, padać zaczyna z nóg. Wszyscy ci ludzie nie rozumieją, że, pozbawiając gościa swobody, wsłuchując się w każde jego słowo, obserwując każdy jego ruch, żądając, by od rana do wieczora był człowiekiem niezwykłym, dokonywując czegoś w rodzaju tranzakcji. Albowiem każą sobie płacić niezwykłością za to, co gość skonsumował, często nawet wbrew swej woli, i uważają jeszcze, że należy im się wdzięczność. Najgorsze jednak jest to, że gość nie może okazać swego oburzenia, że musi przyjmować te wszystkie plagi z łagodną, uśmiechniętą miną, jeżeli nie chce, by poczytano go za niewdzięcznika.
Przed tym rodzajem gościnności zdejmuje mnie zawsze lęk straszliwy. Każdy człowiek rozsądny i kochający wolność powinien modlić się: „Boże, broń mnie od przyjaciół; od wrogów moich sam się potrafię obronić!“ Dla takich ludzi jestem gościem, którego się w krótkim czasie przeklina; z początku znoszę wszystko cierpliwie, po pewnym czasie jednak staję się niemiłym, bo przecież każdy człowiek musi dbać o własną skórę. Jeżeli chodzi o rezultat mych doświadczeń w tej dziedzinie, to zamknąć go mogę w tych krótkich słowach: sam chętnie przyjmuję gości, ale niechętnie bywam czyimś gościem. Dlatego stanowczo odmówiłem zaproszeniom pani Stiller, obiecując przyjść wieczorem. Pani Stiller dodała na pożegnanie, że jest pewna, iż dziś wieczorem i tak nie mógłbym pracować w hotelu ze względu na hałasy z powodu uroczystej kolacji i balu. — — —
Kompanja strzelców, z muzyką na czele, przeciągnęła przez miasto i udała się na plac, na którym się miały odbyć popisy studenckie. Udałem się tam również. Panowie strzelcy strzelali nienajgorzej, ale nie było wśród nich żadnego strzelca a la westman. Spotkałem tu prayermana; uwijał się po placu jak szczur w ukropie. Miałem wrażenie, że robi niezłe interesa. Gdy się ściemniło, wróciłem do hotelu, w którym wrzała gorączkowa praca nad przygotowaniami do wieczerzy. Gospodarz zaangażował dodatkowo kilku kelnerów z poza miasta, gdyż z pośród ludności Westonu, składającej się z ludzi zamożnych, nikt nie chciał się podjąć pełnienia tych funkcyj.
Chciało mi się spać. Usiadłem więc przy jednym z bocznych stołów i kazałem sobie podać piwa. Naprzeciw, w kącie, siedział jakiś człowiek również nad szklanicą piwa. Byliśmy jedynymi gośćmi. Czułem, że nieznajomy ma ochotę wdać się w rozmowę; poznałem to po badawczym wzroku, którym mnie obrzucił, jakgdyby chcąc się przekonać, czy jestem osobą odpowiednią do konwersacji. Po jakimś czasie wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju, wreszcie zbliżył się do mnie i rzekł:
— Good evenig, sir! Ładna dziś pogoda, co?
Well — potwierdziłem.
Ponieważ rozpoczął rozmowę po angielsku, odpowiedziałem w tym samym języku.
— Dziś święto strzeleckie, nieprawdaż?
Yes.
— Dzielni strzelcy, co?
— Nienajgorsi.
— Jak to? Tylko nienajgorsi?
Yes!
— Czy pan się zna na tem?
Yes!
— Jest pan sam dobrym, celnym strzelcem?
— No.
I mimo to rozumie się pan na strzelectwie?
Yes!
— Jakżeto pogodzić, sir? Mam wrażenie, że pan jest bardzo rozmownym i zajmującym człowiekiem, a tak mi nudno przy moim stole. Wolno się przysiąść do pana.
Yes!
Pomijając jedno przeczenie, na wszystkie pytania odpowiedziałem tylko: yes, a mimo to nazywa mnie rozmownym i zajmującym człowiekiem! Należałoby chyba nazwać mnie mrukiem! Usiadłszy przy mnie, wrócił do rozpoczętego tematu:
— A więc jakżeto pogodzić? Pan uważa, że, nie umiejąc strzelać, można doskonale orientować się, czy ktoś trafił w czarny punkt?
Yes!
— Jest w tem trochę racji; ale widzieć i strzelać, to jednak nie to samo. Nie sądzi pan?
Yes!
— Będę rad, jeśli pan kiedy przyjrzy się, jak ja strzelam. Chciałby pan, co?
Yes!
— Jeżeli pan zostanie tu przez parę dni, spotka pana ta przyjemność. Kiedy pan zamierza wyjechać? Jutro?
— No!
— Jutro nie? Zapytałem, ponieważ jestem przekonany, że pan jest tu tak samo gościem, jak i ja. Czy tak?
Yes!
— Doskonale! A więc jesteśmy niejako kolegami, którzy muszą się trzymać razem. Powinniśmy się poznać. Pan mnie zna?
— No!
— Nazywam się Watter. Przypuszczam, że pan nieraz słyszał to nazwisko?
No!
— Nie? To mnie dziwi! Nazwisko Welley jest panu również nieznane?
Yes! Zauważywszy wreszcie, że odpowiadam w niesłychanych skrótach, gadatliwy towarzysz rzekł:
Yes, no, no, yes, — i to ma być koleżeńska rozmowa! Niechże pan otworzy nieco gębę! Może pan spokojnie zaryzykować; słów pańskich nie będzie słuchać osoba niegodna. Zaraz to panu wytłumaczę. Jak się pan nazywa?
— Mayer.
— Mayer? Ładne, cudowne nazwisko, tak cudowne, że kilka milionów ludzi kłóciło się o nie do zapamiętania, aż wreszcie rozdzielili je w spokoju pomiędzy siebie. Czy tak?
Yes!
— Mam wrażenie, że pan należy właściwie do tych pogodzonych, spokojnych baranków. Przynajmniej pański sposób wyrażania się nie daje powodu do sprzeczki. Niech-że mi pan powie, mr. Mayer, czem się pan zajmuje?
— Jestem writerem.
— Writerem? Ach, tak? Więc kałamarz i pióro! No, to istotnie za mało, by dobrze słuchać! Dziki Wschód jest panu zapewne równie nieznaną krainą, jak nosowi plecy, i nawzajem. Dwa przeciwległe bieguny! Jestem westmanem! Pan wie, co to znaczy?
Yes!
— Jestem pewien, że się pan na westmanach nie zna ani trochę, lecz westman ze mnie nie byle jaki; jestem znakomitością, tak samo jak Welley. Przebywamy stale razem. Dziś go tu niema, ale przybędzie na pewno lada chwila. Musi pan zobaczyć, jak my obaj strzelamy! Welley ma jutro przybyć.
— Ze względu na zawody strzeleckie? — zapytałem.
— No tak. Byłem na placu, gdy się tylko pukanina rozpoczęła. Paru strzelców, którzy udawali wielkich; uśmiałem się z nich porządnie i założyłem się, że ich pobijemy w zawodach. A więc jutro! Musi pan zobaczyć. Przyniesie mi to kupę dolarów! Prawdę mówiąc, nie bardzo mi to potrzebne, gdyż i Welley, i ja mamy dosyć pieniędzy. Jak się panu zdaje, ile mamy razem.
— Nie mam pojęcia.
— Racja! Pan nawet liczyć wielkich sum nie potrafi. Jesteśmy bogaci, bardzo bogaci, mamy moc nuggetów. Pan chyba wie, co oznacza słowo „nugget“?
Yes!
— Ale z pewnością nigdy w życiu nie widział pan nuggeta! Zaraz panu pokażę — oto jest.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść złotych bryłek: jedne z nich były wielkości grochu, inne dochodziły do rozmiaru orzecha laskowego. Nie wątpiłem ani na chwilę, że mój nieostrożny towarzysz nosi te monety tylko poto, by menu imponować nowym znajomym. Potrząsnął niemi i ciągnął dalej:
— Czy pan może sobie wyobrazić, jaką gotówkę to reprezentuje? No!
— Pięć dolarów — odparłem, choć wiedziałem doskonale że wartość nuggetów dochodzi do sumy jakichś dwudziestu pięciu.
— Pięć dolarów! — rzekł nieznajomy z uśmiechem. — Pan jest pięciokrotnie szalony, mr. Mayer! Nie oddałbym nuggetów nawet za trzydzieści dolarów. A teraz niech pan słucha!
Pochylił się nad stołem i zaczął mówić szeptem z niesłychanie poważną miną:
— Mam jakieś pół centnara takich nuggetów. Określę to panu w walucie: wartość moich nuggetów przekracza sumę czternastu tysięcy dolarów. Rozumie mnie pan?
Yes!
— Welley ma ich znacznie więcej. Czy pan ma pojęcie, skąd wcięliśmy tę masę złotego pyłku i ziaren?
No!
— A jest pan ciekaw?
Yes!
— Dobrze, powiem więc!
Wpakował nuggety do kieszeni i ciągnął dalej:
— Wie pan chyba, co należy rozumieć przez słowo bonanza, placer, lub finding-hole. Jeżeli pan nie wie, to panu powiem: otóż bonanza jest miejsce, w którem woda zmyła z kamieni potężny zrąb złota; miejsca takie są niesłychanie rzadkie; złoża złota ważą po kilka centnarów. Placerem zaś nazywamy miejsce, w którem znaleziono złoto w jakiejkolwiek postaci. Finding-hole podobny jest do placeru. Woda porywa złoto z gór poszczególne odłamki z różną szybkością, zależną od ich ciężaru, i oszlifowuje złoto, jak kamienie. Gdy na dnie rzeki znajdzie się głębszy otwór, szpara w kamieniach lub w jakiemkolwiek wrębieniu, lżejsze odłamki woda porywa dalej, cięższe zaś kawały złota wpadają w te wgłębienia i wypełniają je stopniowo. Taki otwór, wypełniony po brzegi złotem, zwie się finding-hole. Dopóki wgłębienie znajduje się pod wodą, natrafia się na nie tylko dzięki przypadkowi. Ale zdarza się czasami, że rzeka zmienia nagle łożysko i bieg, i wtedy stare łożysko wysycha i złoto staje się widoczne. Po pewnym czasie pokrywa się warstwą kurzu i listowia. Finding-hole znika z oczu ludzkich, lecz dobry poszukiwacz złota ma bystre spojrzenie i potrafi oznaczyć miejsce, w którem leży złoto. Zrozumiał mnie pan?
Yes.
— Znowu tylko „yes“! Powiadam panu, mr. Mayer, że niedaleko zajedziesz w życiu, jeżeli się nie nauczysz szerzej otwierać gęby. Człowiek, który nie umie obracać gębą, jak młynem, nie może iść naprzód; pozostaje ciągle na tem samem miejscu.
— Nawet wtedy, jeżeli siedzi na bonanzy, lub finding-hole‘u?
— Tak, nawet wtedy. Cóż mu pomoże złoto, jeżeli siedzi na niem i nie potrafi go sprzedać? Nareszcie usłyszałem pełne zdanie! Chce wierzyć, że pan zrezygnował z lakonicznych odpowiedzi „yes“ i „no“. Jest pan doskonałym i rozmownym towarzyszem.
— Dziękuje, mr. Watter!
Ależ proszę, proszę! Zapewne chciałby pan wiedzieć, czy znalazłem swe złote ziarna w bonanzy, czy w placerze, czy też w finding-hole‘u?
Yes.
— Znowu pan cwałuje na swojem głupiem „yes“! W głowie mi się już mąci od tych odpowiedzi. Jeżeli się pan chce ode mnie dowiedzieć czegoś mądrego, niech się pan stara mówić mądrze i przyzwoicie! Otóż bonanzy nie znalazłem, gdyż takie kupy złota nie lecą do gęby, jak pieczone gołąbki.
— Gdyby wleciały człowiek straciłby wszystkie zęby.
— Słusznie! No, wreszcie nawet dowcip. Choć przypomina machanie martwego cielęcia ogonem, wolę to, niż wieczne „yes“ i „no“. Finding-hole‘u nie znaleźliśmy również, gdyż takie szczęście spotyka tylko idjotów nigdy zaś ludzi tak mądrych, jak Welley i ja. Ale odkryliśmy znakomity placer i, co się rzadko zdarza, wyeksploatowaliśmy go do ostatniego ziarnka. Śpieszyliśmy się szalenie i nie napróżno, bo po jakimś czasie przyłączyła się do nas różna hołota, przed którą człowiek uczciwy mieć się musi na baczności. Muszę panu opisać okolicę, ale i tak mnie pan nie zrozumie. W sprawach Zachodu nie jesteś nawet greenhornem, lecz poprostu analfabetą. To prawdziwe nieszczęście obcować z ludźmi, którzy przez całe życie siedzą po uszy w atramencie i poza gryzmolenie wyjść nie potrafią: jest pan znośnym i wykształconym towarzyszem, więc dam panu kilka pytań i wskazówek.
Pociągnął porządny łyk piwa i rzekł:
— Nie urodził się pan przypadkiem w pięknym stanie Idaho?
No!
— To doskonale, a przytem szkoda wielka, mr. Mayer. Powiedziałem doskonale, bo mogę być pewny, że pan nie należy do tej hołoty, która się rozbija po stanie Idaho; dodałem: szkoda wielka, gdyż pełno tam złota. Gdyby pan tam ujrzał światło dzienne, może u kołyski przywitałyby pana całe złoża szlachetnego kruszcu. Otóż, niech się pan dowie, że ze stanu Idaho płyną miliony w złocie, srebrze i innych szlachetnych kruszcach. Chcąc zgarnąć cząstkę tych skarbów, podjąłem wyprawę do tej złotodajnej krainy. Towarzyszył mi kompan Welley i kilku doświadczonych ludzi, Czy nie kąpał się pan nigdy w Stihi-Creek?
No!
— W tym wypadku zgadzam się na pańskie „no“! Ale niech pan pamięta: tylko w tym wypadku. Jest pan nadzwyczajnym człowiekiem i dlatego cieszę się z całego serca, że pan nie był na tyle naiwny, by wziąć taką kąpiel. Rzeka Stihi-Creek słynie z tego, że nawet w lecie ma niesłychanie zimną wodę. Opowiadają, że ryby w niej zamarzają. Czy nazwa rzeki pozostaje w jakimkolwiek związku z temperaturą, niewiadomo, nikt bowiem nie wie, co oznacza słowo Stihi“.
— To wyraz wzięty z narzecza Szoszonów. Oznacza najwyższy stopień zimna: lodowatość!
Towarzysz pana Welleya zerwał się z krzesła, patrząc na mnie jak cielę na malowane wrota.
— Co, jak, co? — zawołał zdumiony.
— Fakt, że woda rzeki Stihi-Creek jest lodowata, nie powinien pana zdumiewać, jeżeli pan zważy, że do rzeki Stihi-Creek spływają wszystkie lodowce Fremonts-Peaku.
— Tego jeszcze brakowało! I to pan wie? Niesłychane!
Usiadł zpowrotem i dodał z uśmiechem:
— Musze przyznać, że kawał ten podoba mi się bardziej, aniżeli poprzednie. Kochany panie Mayer! Mam wrażenie, że, bez względu na przejawianą dotychczas mrukliwość, może i pan zostać jeszcze kiedyś rozsądnym człowiekiem. Wracając do Stihi-Creek, muszę stwierdzić, że to rzeka bardzo złotodajna; wiem to z doświadczenia, gdyż nad jej brzegiem leżał placer, z którego wydobyliśmy nasze nuggety. W przeddzień odjazdu, gdyśmy już wszystko zapakowali i naładowali, zjawiło się nad brzegiem czterech jeźdźców i zaczęło nas dręczyć pytaniami, na które, oczywiście, nie dawaliśmy żadnej odpowiedzi. Milczenie nasze doprowadziło ich do pasji, rozkopana bowiem dookoła ziemia wskazywała wyraźnie, żeśmy tu pracowali, a potężne worki, napełnione nuggetami, wskazywały, że połów nam się udał. Nie ulegało wątpliwości, że jeźdźcy położyliby nas najchętniej trupem, ale mieliśmy się na baczności, nie wypuszczaliśmy z rąk rewolwerów i wyruszyliśmy w drogę jeszcze tego samego dnia, zmieniając poprzedni plan.
— Jeźdźcy ruszyli za wami?
— Hm. Niegłupie to pytanie, trafia bowiem w sedno rzeczy. Ruszyliśmy dolnym biegiem Greon-River. U ujścia Big-Sandy-Creek rozłożyliśmy się na dłuższy popas, odrazu jednak stwierdziliśmy, że złoczyńcy następują nam na pięty. Ruszyliśmy więc znowu w drogę, lecz przy przełęczy South okazało się, że pogoń trwa dalej. Niedaleko Sweetwater omal nie urządzili nocnego napadu. Wobec coraz bardziej rosnącego niebezpieczeństwa, postanowiliśmy się rozłączyć, by pogoń w błąd wprowadzić. Los rozstrzygnął, że Welley płynął dolnym biegiem rzeki, ja zaś równą szosą.
— A reszta?
— Jaka reszta?
— Przecież mówił mi pan, że w waszej wyprawie uczestniczyło oprócz Welleya jeszcze kilka osób.
— Racja! Zapomniałem poinformować pana, żeśmy się z tymi ludźmi rozstali, skorośmy tylko bez ich pomocy odkryli placer przy Stihi-Creek. Nie myśleliśmy wcale dzielić się nasza zdobyczą.
— Czy zauważył pan pogoń po rozstaniu się z towarzyszem?
No.
— Czy ustalił pan z Welleyem miejsce i czas spotkania?
Yes, tu, w tym hotelu.
— Hm. Mówił pan, że czterech ludzi chciało was w nocy napaść w okolicy Sweetwater. Jakże się to stało?
— Poczuliśmy zapach płonącego ogniska i podkradaliśmy się do niego. Ujrzeliśmy tylko dwóch ludzi, broń pozostałych dwóch leżała obok na ziemi. To nam wystarczyło.
— Paliliście również ogień?
— Oczywiście! Noce w górach są chłodne, a zresztą trzeba było upiec mięso.
— Gdzie i kiedy odbyło się losowanie?
— W górach, przy ognisku, zaraz potem, gdyśmy ich ujrzeli.
— Kiedyście się rozstali?
— O świcie.
— Mówił pan, że Welley ma więcej złota, aniżeli pan. Dlaczego? Nie podzieliliście go?
— Co za pytanie! Widać z tego, żeś pan na derkaczach nie bywał. Welley ruszył czółnem po rzece, a czółno niesie przecież znacznie więcej, niż grzbiet koński udźwignąć potrafi. To przynajmniej mógłby pan wiedzieć! Ważę półtora centnara, moje nuggety zaś ważyły pół centnara; może pan sobie wyobrazić, jak się pod tym ciężarem czuł mój wierzchowiec. Nie była to jazda — raczej wolne, niesłychanie wolne człapanie.
— Jak długo trwała podróż?
— Prawie cztery tygodnie.
— Nuggety już pan sprzedał?
— Nie, czekam na przybycie Welleya; ruszymy razem do St. Louis i tam postaramy się wszystko sprzedać.
— Czyżby całe złoto było w hotelu?
— Oczywiście! Gdzież je mam trzymać? Jakie to dziwne; przedtem nie znał pan innych słów prócz „yes“ i „no“, a teraz wypytuje mnie pan tak dokładnie. Czy ma pan do tego jakąś podstawę?
Yes.
— Jakąż to?
— Mam wrażenie, że pana to dziwi, lecz sądzę, że takie zero jak ja może także czasami mieć swoją rację.
— Dobrze, dobrze, ale o cóż chodzi? Czy coś się panu nie podoba w mojem opowiadaniu?
— Nietylko coś, ale sporo rzeczy! Nie chcę jednak tracić niepotrzebnych słów i wyłożę rzecz krótko. Napróżno czeka pan na swego kompana Welleya. Zamordowano go i obrabowano; jeżeli pan się stąd natychmiast nie ulotni, i jeżeli będzie pan z innymi równie rozmowny, jak ze mną, czeka pana ten sam los!
Odrzucił wtył głowę, przymknął do połowy oczy i, patrząc na mnie wzrokiem oficera, który od świeżo upieczonego rekruta otrzymał jakąś monstrualną odpowiedź, zapytał tonem wyniosłym:
— Co takiego? Co pan powiedział? Czy mnie słuch nie myli? Zamordowany, obrabowany?
— Tak, tak, dobrze pan słyszał!
— Pan ma chyba wodę w głowie?!
— Nie wiem; nie zaglądałem do niej.
— Albo raczej musi się tam znajdować przeraźliwa próżnia bez wody i bez powietrza! Jakże pan wpadł na cen szalony domysł? Przecież sprawia pan wrażenie człowieka dosyć rozsądnego. Jeżeli to głupi żart, wypraszam sobie podobną zabawę, mój panie!
— Jeżeli można mówić o „wypraszaniu“, to raczej ja powinienem sobie wyprosić nazywanie mnie półgłówkiem i wariatem. Właśnie ci, ludzie, którzy, jak się pan raczył wyrazić, „tkwią po uszy w kałamarzu“, mają mózg inny, niż szaraczkowie, którzy, poczuwszy zapach dymu, idącego od sąsiedniego ogniska, nie pomyślą o tem, że sąsiedzi czują również zapach, idącego od ich ogniska.
— No, wygląda to tak, jakgdyby pan chciał mnie pouczać!
— Niech sobie pan moje uwagi tłumaczy, jak się panu podoba. Jeżeli pogoń jest wpobliżu, jeżeli się ją widzi zdaleka, nie wolno palić ogniska; jest to jasne jak słońce, nawet dla greenhorna, jak się pan wyraził. Gdyście poczuli zapach dymu, idący od ogniska, które zapalili wasi prześladowcy, dając tem dowód, że nie są zbyt doświadczonymi westmanami, trzeba było wpakować nos w krzaki. Zobaczylibyście w nich dwóch ludzi, którzy was szpiegowali, zanim zdążyliście jeszcze zauważyć obce ognisko; wywiadowcy ci byli świadkami losowania i słyszeli waszą rozmowę, w której ustaliliście, że jeden ruszy wodą, drugi lądem, i że się macie spotkać w tym hotelu. Zorientowawszy się, że kompan wasz przewozi większą część złota, ruszyli za nim; pana zostawili chwilowo w spokoju, odkładając rozprawę na chwilę spotkania w Weston. Tak sprawy wyglądają, nie inaczej.
— Mr. Mayer! Muszę przyznać, że pan ma głowę, i to nie byle jaką. Możnaby jej panu pozazdrościć, gdyby jej wytwory dały się zamienić na złoto. Przypuśćmy jednak, że pan ma słuszność. Jakże mi pan odpowie na moje pytanie: Dlaczego te łotry nie zamordowali nas, skoro, według pańskich przypuszczeń, leżały tuż za nami? Wystarczyłyby dwie kulki, a w ręku mieliby całe złoto! No, i cóż pan na to, nieprawdopodobnie mądry człowieku?
— Musieliby wlec przeszło centnar złota. Ile to waży, sami wiecie najlepiej. Woleli, abyście sami przynieśli im zdobycz na miejsce. A zresztą, mogły być jeszcze inne przyczyny.
— Jeszcze inne? Nie wyobrażam sobie! Może mi pan poda przynajmniej jedną?
— Chętnie! Niech pan sobie przypomni swoje zachowanie nad Stihi-Creek. Pozbyliście się towarzyszy wyprawy, chcąc mieć placer dla siebie. Może między tymi czteroma ludźmi zawiązała się później walka? W każdym razie, jestem święcie przekonany, że puścili się w pogoń za pańskim kompanem. Powinien tu był przybyć dawno przed panem! A może pan przypuszcza, że się wogóle ulotnił?
— Nie! Nie wyobrażam sobie tego. Zawsze był w stosunku do mnie niezwykle uczciwy. Jesteśmy kolegami od lat dwudziestu; przyjaźń naszą możnaby porównać z przyjaźnią... powiedzmy, Winnetou i Old Shatterhanda. Słyszał pan o nich kiedyś?
Yes!
— Chwała Bogu, że znowu słyszę tylko „yes“. Z chwilą, kiedy pan dał upust swej wymowie, przestał mi się pan podobać. Mam wrażenie, że gawędzę z dzikusem, który sobie wyobraża, iż jest prezydentem Stanów Zjednoczonych.
— Więc mogę wrócić do swego „yes“ i „no“?
— Owszem, owszem! Nie będę protestować.
Well. Ale przedtem jedno ostrzeżenie. Niech się pan strzeże, niech pan nie mówi nikomu o swojem złocie! Na pańskiem miejscu zamieniłbym je zaraz jutro na pieniądze, i wyjechał niezwłocznie do Plattsmuth.
— Dlaczego do Plattsmuth?
— Bo tam jest ujście Missouri i kompan pański musiałby tam lądować, gdyby przybył szczęśliwie po Platte-River. Zasięgnąłbym tam najdokładniejszych informacyj i, o ileby się okazały niewystarczające, ruszyłbym wzdłuż rzeki. Należy się to Welleyowi; przecież żył pan z nim tyle lat w przyjaźni!
Twarz mego towarzysza, zasępiająca się coraz bardziej, nabrała wyrazu gniewu. Zawołał:
— Niech pan nie maluje zbyt ponurych obrazów! Znam swe obowiązki; wiem com winien Wellyowi, i niczyich nauk nie potrzebuję. Pan wyobraża sobie, że przyjaciel mój nie żyje, ja zaś twierdzę, że żyje i wkrótce tu przybędzie. Przypuszczam, że pan mi pozwoli kierować się własnym przekonaniem, i nie przywiązywać zbytniej wagi do pańskich wymysłów.
— Mr. Watter, to brutalnie!
— Chciałem być brutalnym, gdyż nie życzę sobie słuchać rad, o które nie prosiłem. Jakżeto? Przecież pan nie jest nawet greenhornem, nie ma pan pojęcia o życiu Zachodu! Zupełnie inna sprawa ze mną! Mogę śmiało twierdzić, że nie będę się wstydził nawet wobec takich ludzi, jak Winnetou, Old Shatterhand czy Old Firehand. A pan? Ledwoś starł z palców ślady atramentu, siedzisz sobie obok mnie i nuż bajać mi o błędach, nuż dawać śmieszne rady! Słyszał pan kiedyś bajeczkę o psie, szczekającym na księżyc? Powiem tylko, że księżyc to ja. Resztę może pan sobie dośpiewać.
— Doskonale! Pies dziękuje za porównanie, mr. Watter, — rzekłem z uśmiechem.
— Proszę bardzo! Przypuszczenie pańskie, że mnie tu obrabują i zamordują, jest również niesłychanym wybrykiem wyobraźni.
— Nie mówiłem ani słowa o morderstwie i rabunku. Powiedziałem tylko, że może pana spotkać los kompana, o ile pan nie będzie ostrożny. Nie musi to być ani morderstwo, ani rabunek, lecz zwykła kradzież.
— Strachy na lachy! Potrafię dać sobie ze złodziejami radę! Złoto leży w skrzyni. Zamknąłem ją dobrze, ponadto przyśrubowałem do podłogi.
— Gdzie stoi skrzynia?
— W pokoju, w którym mieszkam. Chciałbym zobaczyć złodzieja, któryby się nie przeląkł mej strzelby, noża i rewolweru, i odważył się opróżnić skrzynię, lub ją odśrubować.
— Pan nie opuszcza pokoju?
— Ależ przeciwnie!
— A więc?
Pshaw! Skrzynia jest zamknięta; klucz mam w kieszeni.
— Powiadam również, pshaw! Tego, co się nie da osiągnąć przy pomocy siły, można czasami dopiąć podstępem. Ale nie chcę panu niczego narzucać. Niechaj każdy dba o siebie; nuggety są przecież pańską własnością.
— Racja! Cieszy mnie, że pan znowu mówi rozsądnie. To przecież niesłychana farsa: mysz daje rady lwu, jak ugryźć tygrysa, który nawet niema odwagi podejść do króla zwierząt! Niechże się pan zastanowi, do kogo przemawiasz, niechże pan przyjmie do wiadomości, że nawet Winnetou nie śmiał nigdy obciążać mnie swojemi radami!
— Winnetou? Pan go zna?
— Jeszcze jak!
— Osobiście?
— Tak.
— Spotykał go pan?
— Bardzo często. Bywa! zwykle w towarzystwie swego nieodłącznego Old Shatterhanda. Z Old Firehandem jestem nawet na ty.
— No, no! — Jeżeli sprawy tak się przedstawiają, to istotnie popełniłem wielkie przestępstwo, naprzykrzając się swojemi radami. Szkoda, że mi pan tego nie powiedział przedtem. Czy ci dwaj mężowie są naprawdę tak niezrównanymi westmanami, jak się to powszechnie opowiada?
— Niezrównanymi? Hm, hm! — mruknął uśmiechając się błogo. — Znam pewne osoby, albo, ściślej mówiąc, pewną osobę, która może spokojnie wytrzymać porównanie z nimi; oczywiście, jest to wyjątek.
— Dałbym wiele za okazję ujrzenia tej osoby.
— Wyobrażam sobie, bo to rozkosz prawdziwa oglądać tych ludzi własnemi oczami! Winnetou to prawdziwy olbrzym, który mógłby się ze względu na wzrost pokazywać w cyrku. A Old Shatterhand jest jeszcze większy od niego.
— Naprawdę?
— Tak. Old Shatterhand jest dwa razy szerszy w barach, niż pan, i półtorej głowy wyższy od pana.
Godflack! Więc sama postać jest nielada atrakcją!
— Tak. Niech pan doda niesłychaną siłę, dzięki której może stanąć do walki z bykiem, zręczność, którą się — z wyjątkiem osoby, o której mówiłem przed chwilą, — nikt poszczycić nie może, i spryt niesłychany, a będzie pan miał obraz Old Shatterhanda, który jest przeciwieństwem tego, czem pan jest i co pan potrafi!
— Pańska przyjaźń z Old Shatterhandem i Winnetou budzi we mnie coś w rodzaju zazdrości.
— Nic w tem dziwnego. Stary to stosunek i tak szczery, serdeczny, że trudno ich sobie wprost wyobrazić beze mnie.
— Mówił pan, że Welley był pańskiem drugiem ja?
— No tak.
— Jakżeto pogodzić z przyjaźnią z Winnetou i Old Shatterhandem?
— Podróżujemy przeważnie we czterech.
— Ach tak!
Wymówiłem te słowa zwolna, dobitnie i nieco ironicznie; ton mój nie spodobał się memu biesiadnikowi.
— Panu się to wydaje nieprawdopodobne, sir?
— Ależ nie! Dziwi mnie tylko, że w rozmowach prowadzonych na temat Winnetou i Old Shatterhanda nikt nigdy nie wspomniał o panu. Złości mnie to również niesłychanie. Cała sława spada na nich; towarzysze pozostają w cieniu, jakkolwiek zasłużyli na nią w równej mierze. Bardzo to dziwne! Mógłbym panu wymienić cały szereg westmanów, którzy brali udział w ich wyprawach, a o których ludzie wyrażają się z wielkie mi pochwałami i uznaniem.
— Cóżto za ludzie?
— Old Firehand, Sam Hawkens, Dick Stone, Pitt Holbers, Dick Hammerdull, długi Davy, gruby Jemmy, bracia Snuffles i wielu, wielu innych. Ale nazwisk Watter i Welley nie słyszałem nigdy. Czemuż to przypisać, sir?
— Nie zwrócił pan na nie uwagi, albo zapomniał pan poprostu.
— O nie; mam fenomenalną pamięć.
— Powiedział pan to dziwnym tonem. Niechże pan mówi prosto — nie lubię zabawy w ślepą babkę. Nie sądzi pan chyba, że wszyscy towarzysze dwóch sławnych strzelców są panu znani i że ci, których nazwisk pan nie pamięta, nigdy im nie towarzyszyli.
— Powtarzam, com już powiedział. Znam wszystkich bez wyjątku kompanów Winnetou i Old Shatterhanda, ale o was dwóch nie słyszałem nigdy w życiu.
— Pan zna wszystkich bez wyjątku? Toby znaczyło, żem poprostu zblagował, mr. Mayer! Gdyby pan był westmanem, wyzwałbym pana na noże; niechże więc pan dziękuje Bogu, że pan jest tylko zerem! Nic sobie z pana nie robię, kompletnie nic! Nie może pan żądać ode mnie, bym tu nadal siedział obok pana.
— Nie mam najmniejszego zamiaru.
— Nie? Niechże pan wstanie i siądzie gdzie indziej!
— Ach! — uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
— Tak, tak!
— Kto usiadł tu pierwszy?
— Pan, ale to mnie nic nie obchodzi! Nie wyobraża sobie pan chyba, by stary westman, przyjaciel Winnetou i Old Shatterhanda, ustępował przed kimś, kto jest zerem?
— O wyobrażeniu niema wcale mowy.
— A o czemże?
— O tem, co uważam za odpowiednie!
— Ach tak, czyli o tem, co się panu podoba?
Yes.
— A cóż się panu podoba?
— Chcę, aby pan usiadł tam, gdzie pan siedział przedtem.
— Ach tak? Taka jest pańska wola? No, zobaczymy, jak daleko szanowny pan z nią zajedzie! Zostanę tu, póki mi się będzie podobało. Ciekaw jestem, co mi pan zrobi?
— Zaraz pan zobaczy!
Podczas naszej wymiany zdań przybyło nieco gości; nie zwrócili uwagi na prowadzoną półgłosem rozmowę. W ostatniej jednak chwili Watter podniósł głos o parę tonów za wysoko.
Nie jestem zwolennikiem awantur karczemnych, ale ciągłe powtarzanie określenia „zupełne zero“, pogarda, z jaką towarzysz mój odnosił się do uzasadnionych i życzliwych moich rad, oraz kłamliwe twierdzenie, że jest przyjacielem Winnetou, dopełniły miary cierpliwości. Po słowach: „zaraz pan zobaczy“, wypowiedzianych z uśmiechem lekceważenia, zerwałem się z krzesła, podniosłem sąsiednie krzesło wraz z siedzącym na nim gadułą i, zaniósłszy go na przeciwległy koniec pokoju, ulokowałem w tem samem miejscu, w którem siedział przed rozpoczęciem naszej rozmowy. Gdym wracał na swe miejsce, rozległy się głośne śmiechy i oklaski. Ledwie zdążyłem usiąść, tamten zerwał się z krzesła, podbiegł do mnie i zaczął wrzeszczeć:
— Pan się odważył mnie tknąć! Czy pan zdaje sobie sprawę ze swego postępku? Słuchałem cierpliwie pańskich głupstw, gdyż budziły we mnie politowanie, ale żaden westman nie zniesie czynnej zniewagi. Wie pan, co pana czeka?
— I cóż takiego? — zapytałem z uśmiechem.
— Wyrzucę pana na ulicę!
— Dobrze, niech pan spróbuje. Wstaję — oto ma mnie pan przed sobą. Nie będę się bronić.
— Dobrze, dobrze! — zawołał. — Zaczynam. A więc jazda!
Zaczął mnie szarpać i popychać z prawej i z lewej strony, od góry i od dołu, ale wysiłek był daremny: nie mógł mnie ruszyć z miejsca nawet o centymetr, rozstawiłem bowiem nogi, zgiąłem nieco kolana i zachowywałem żelazną równowagę. Komu system ten, a raczej trick, jest znany, tego nawet bardzo silny człowiek z miejsca nie ruszy. Trzeba w tej sytuacji ustawicznie pamiętać o tem, by nie stracić ani ćwierci sekundy na przeciwstawienie swego punktu ciężkości naciskowi przeciwnika. Nacisk ten musi być odparowany zgóry; sekundowe opóźnienie niszczy wszystko, gdyż cztowiek traci równowagę.
Wszyscy goście pozrywali się z miejsc i zaczęli się nam przyglądać. Daremne wysiłki Wattera, który nie był w stanie spełnić swej groźby, śmieszyły ich do rozpuku.
Ho, ho! Uff! Well! Mocniej, mocniej! Podnoś, podnoś! Hura, hura! — krzyczeli widzowie. — Kto się ze mną założy? Idę o zakład, że go nie ruszy z miejsca. Dolar, dwa, pięć! No, no! Znowu nic! Ten człowiek stoi jak mur, jak skała. Stawiam dziesięć dolarów! Kto się chce za łożyć? Okrzyki te podniecały niezwykle mego przeciwnika; pracował w pocie czoła, ale napróżno. Wreszcie przerwał, westchnął głęboko i zawołał z wściekłością:
— Albo djabeł wcielił się w tego chłopca, albo też jest przygwożdżony do podłogi! Nic podobnego nie zdążyło mi się w życiu!
— Pokażę jeszcze coś, co się panu zapewne również nie przydażyło, — rzekłem z uśmiechem. — Mógłbym zapłacić pięknem za nadobne i wyrzucić pana na ulicę; ale będę delikatniejszy. Opuści pan wprawdzie ten pokój, ale nie drogą powietrzną. Uwaga!
Okręciłem go dokoła nagłym ruchem, którego się nie spodziewał, potem ująłem jedną ręką za kołnierz, drugą za kuper, potrząsnąłem nim kilkakrotnie i pohuśtałem wcale ostro, co go osłabiło do reszty, poczem podszedłem do uchylonych drzwi, otworzyłem je naoścież i wyniosłem go przez korytarz na ulicę. Całe towarzystwo wybiegło za mną z hotelu, pokładając się ze śmiechu.
— Gdzie go mam posadzić, messurs? — zapytałem.
— Niech go pan wypakuje zpowrotem przez okno; powitamy go uroczystemi oklaskami! — zaproponował ktoś.
— Zgoda! Już!
Po tych słowach wpakowałem w okno głowę przyjaciela Winnetou i Old Shatterhanda i, stwierdziwszy, że górna powłoka jego ciała znajduje się już w pokoju, dałem dolnej porządnego kopniaka, tak, że mr. Watter zwalił się na podłogę jak kłoda. W odpowiedzi na mój łatwy triumf rozległy się oklaski i głośne wołania. Wróciłem do pokoju jadalnego. Z mr. Waltera ani śladu! Pełniący obowiązki kelnera dr. Rost odpowiedział na moje pełne zdumienia pytanie, wskazując na drugie otwarte okno:
— Ulotnił się tamtędy. Uciekał z niewiarogodną błyskawiczną szybkością.
Znowu rozległ się głośny śmiech. Znakomity westman postąpił mądrze, dając po sromotnej porażce nogę; gdyby pozostał, stałby się z pewnością przedmiotem najniedelikatniejszych żartów. Goście hotelowi chcieli mnie gwałtem zatrzymać; zaproponowano, abyśmy wszyscy usiedli przy jednym stole. Wynalazłszy jakiś względnie prawdopodobny powód odmowy, udałem się do swego pokoju, by usiąść nad skryptami, mimo bowiem hałasu dobiegającego z sali balowej postanowiłem noc dzisiejszą poświęcić pisaniu.
Pokój mój sąsiadował z drugim przez drzwi; klucz tkwił po mojej stronie. Nie podejrzewając niczego, poszedłem za starym, westmańskim zwyczajem, wedle którego westman musi się orientować dokładnie w swem otoczeniu, i otworzyłem drzwi. Po tamtej stronie stała szafa, tak szeroka i wysoka, że zasłaniała sobą całe wejście. Gość mieszkający w sąsiednim pokoju mógł zawsze mieć wrażenie, że szafa opiera się o ścianę, i że drzwi tu wcale niema.
Udałem się do pani Stiller. Siedliśmy do przygotowanej już kolacji. Miałem wrażenie, że gospodyni moja przypuszczała, iż będę mniej milczący, niż przedtem, i opowiem coś o swym pobycie w Ameryce; dlatego na wstępie zaznaczyłem w sposób możliwie najdelikatniejszy, że się od tego powstrzymam. Po chwili dowiedziałem się, dlaczego w gabinecie młodego Stillera niema prawie innych książek prócz prawniczych. Nie powiedziano mi jednak, dlaczego rodzina Stillerów opuściła ojczyznę, nie powiedziano mi również, gdzie ta ojczyzna leży i do jakiego stanu Stillerowie należą; ani jednem słowem nie zapytałem o to, gdyż, mimo zainteresowania tymi ludźmi, sprawy te były mi zupełnie obojętne. Zaznaczyli tylko, że istnieje pewna nić, która ich łączy z ojczyzną i której nie chcą zrywać. Doznali wielkiej krzywdy, wobec której byli zupełnie bezbronni. Miałem wyrażenie, że ktoś rzucił na nich niezwykle ciężkie oskarżenie i że uciekli, chcąc uniknąć kary. Honor rodu został narażony na szwank, i zdawało mi się, że cały wysiłek tych ludzi idzie obecnie w tym kierunku, by przywrócić mu dawny blask i by móc wrócić do ojczyzny. Nieodzowne tu były dowody niewinności. Dać im mógł je tylko gruntowny proces sądowy, a ponieważ nie chciano wtajemniczać w sprawę nikogo obcego, więc syn został prawnikiem. Odrzuciwszy myśl o praktykowaniu w Ameryce, poświęcił się wyłącznie studjom nad ustawami swej ojczyzny. Po ukończeniu tych studiów miano przystąpić do wyjaśnienia całej sprawy.
Studja chłopca i praca nad dokonaniem jedynego dzieła: oczyszczenie honoru, wymagała oczywiście ofiar, przedewszystkiem natury pieniężnej. Stiller musiał zarabiać, chociaż nie miał żadnych fachowych wiadomości. Wywołało to we mnie przypuszczenie, że jest to arystokratyczna rodzina, której głowa zajmowała się niegdyś, przed uderzeniem gromu nieszczęścia, wyłącznie reprezentacją rodu. Zawód ten wymaga wielkiego majątku i można go wykonywać jedynie w Europie. Za oceanem, w kraju nieustającej pracy, nikt nie będzie popierał „reprezentanta“. Na szczęście swoje i rodziny był Stiller dobrym strzelcem; udało mu się wejść w kontakt z wielkiemi firmami futrzanemi. Po pewnym czasie wybił się w swej branży, i zaczął nieźle zarabiać. Zawód jego wymagał ciągłej niemal nieobecności w domu, to też matka i syn żyli w ustawicznej trosce o niego. Jednak siła przyzwyczajenia i tu się okazywała; Stiller wychodził cało ze wszystkich wypraw.
Dziś właśnie, w dniu mej wizyty, matka i syn niepokoili się bardzo o ojca. Wyruszył, jak zwykle, wczesną wiosną, by z Indjanami, z którymi utrzymywał stosunki handlowe, zrealizować rezultaty kompanji jesiennej i zimowej. Mimo, iż termin powrotu naznaczony był najpóźniej na początek lipca, nie wrócił dotychczas. Na kilkakrotne pełne trwogi zapytania, odpowiedziano pani Stiller z St. Louis, że niema żadnych wiadomości ani od męża, ani od jego towarzyszów, i że sklepy oczekują z niecierpliwością zapowiedzianych transportów. Z odpowiedzi tych wynikało, iż firma niepokoi się również; ponadto rozeszły się niedawno pogłoski, ze szczepy indjańskie, zamieszkujące północno-zachodnie pasma górskie, toczą ze sobą walki. Nie wiedziałem nic o tych pogłoskach, przywędrowałem bowiem z Winnetou z południa przez kraje, w których nie było białych i gdzieśmy starali się unikać spotkań z czerwonymi.
Chcąc uspokoić matkę i syna, zacząłem wyszukiwać różne powody dla wytłumaczenia długiej nieobecności pana domu, ale nie osiągnąłem pożądanego skutku. Na zapytanie moje, do jakich szczepów indiańskich się udał, odpowiedziano mi.
— Ze względu na konkurencję, mąż mój zachowuje to w ścisłej dyskrecji. Wprawdzie przedemną nie ukrywa niczego, ale nie sądzę, by wymienienie nieznanych panu nazw mogło mieć dla sprawy jakiekolwiek znaczenie.
— Myli się pani. Stosunki, panujące wśród szczepów Stanów Zjednoczonych, są mi lepiej znane, niżby się pani zdawać mogło.
— No tak, z odległości, z gazet, z książek. Jest pan naszym kochanym, czcigodnym gościem, bezwątpienia dzielnym w swym zawodzie, ale w sprawie mego męża nie będzie pan w stanie nic uczynić. Przydaliby się tu ludzie, znający zachód, ktorzyby mieli odwagę ruszyć w góry i poszukać zaginionych. Pisarz autor, nawet najsławniejszy, jest pod tym względem bezradny. Proszę mi wybaczyć, ale tak jest w istocie. Pojadę do St. Louis, i poproszę, by wysłano kilku dzielnych strzelców. Oczywiście, muszą to być ludzie odważni i mądrzy, muszą znać stosunki Zachodu — jednem słowem ludzie, którzy wiedzą, czem jest skóra!
— Skóra? — zapytałem.
— Tak. Dam panu zaraz dowód, że mądrość najrozsądniejszego Europejczyka i wogóle białego, zmienia się w obliczu kawałka skóry w kompletną niewiedzę.
— Hm! W obliczu kawałka skóry? Wybaczy pani, ale tem mi zaimponować nie można; jestem znawcą skór.
— Ach tak. Jak to sobie jednak pan wyobraża? I mnie można nazwać znawczynią skór. Ale czy potrafi pan odpowiedzieć na następujące pytanie: Jak wytłumaczyć fakt, że Indjanin podejdzie do pana i ofiaruje panu kawał skóry?
— Skóra jest w tym wypadku czemś w rodzaju listu.
— Każdy tak dotychczas przypuszczał, ale nikt nie umiał powiedzieć, co taki list może oznaczać. Dowiadywałam się, jeździłam do różnych ludzi, byłam nawet w St. Louis, gdzie przecież pełno wybitnych znawców branży skórzanej, zwracałam się do westmanów, strzelców, trapperów i znawców. Każdy badał skórę i, kiwnąwszy głową, odpowiadał, że jest to skóra zupełnie zwyczajna, i że nie należy jej przypisywać żadnego specjalnego znaczenia. A przecież to być nie może, gdyż skórę przyniósł mi jakiś Indianin, oświadczając, że jest przeznaczona dla squaw Nana-po; tak nazywają mego męża.
— Skarżyła się pani przecież na zupełny brak wiadomości od męża. Dlaczegóż pani nie wspomniała odrazu o skórze?
— Uważałam to za bezcelowe. Czego nie wie stu westmanów, tego i pan wiedzieć nie może. Sprawa pozostanie dla mnie zagadką; jeżeli kiedyś pojawi się w naszych stronach Old Firehand lub Old Shatterhand, postaram się ich odszukać i pokaże ten kawał skóry.
— Mogą upłynąć lata, zanim któryś z nich zawadzi o Weston.
— Tak, niestety. Opowiadają jednak, że Old Shatterhand, a nawet Winnetou, byli już kilkakrotnie w Jesserson.
— Ma pani jeszcze tę skórę?
— Tak.
— Niech pani pokaże. Może wystarczy, gdy ja na nią spojrzę.
— Pan? No dobrze, jeżeli panu na tem zależy. Niech się pan przyjrzy, by mógł pan powiedzieć kiedyś, żeś trzymał w ręku coś w rodzaju indiańskiego totemu.
Przyniosła skórę. Podobna była do złożonego we czworo kawałka papieru. Nigdzie nie było najmniejszego znaku, z któregoby można wnosić, że ma coś specjalnego oznaczać. Mimo to zorientowałem się odrazu, o co chodzi.
— No i cóż? — zapytała z uśmiechem.
— Zwyczajny kawałek skóry, prawda?
— Nie.
— Nie? To ciekawe! Chyba się pan myli?
— Nie mylę się. Mam wrażenie, że pisarz i autor potrafi dowieść wszystkim pani westmanom, iż właściwie nie są nimi. Ta skóra jest listem.
— Co? Listem? Pan się myli! — powtórzyła. — Przecież nie widać na niej żadnego pisma!
— Racja, zewnętrznie nie widać, lecz zato wewnątrz.
— Wewnątrz? Jakżeto?
— Skóra składa się z dwóch kawałków.
— Niemożliwe! Przecież to dałoby się wyczuć.
Pshaw! Leżą przed nami, doskonale wygarbowane, sklejane kawałki skóry niedźwiedziej. Jeden jest listem, drugi kopertą.
— Pocóż koperta?
— By się pismo nie zatarło.
— Przecież można było list poprostu zawinąć!
— Koperta odgrywa jeszcze inną rolę, która mnie niepokoi.
— Co pan ma na myśli?
— Indjanin, który wysłał ten list, jest wrogiem pani i pani męża. W jaki sposób wręczono pani tę skórę?
— Nie było mnie w domu. Oddawca kazał powiedzieć, że przynosi wiadomość dla squaw Nana-po, i ulotnił się. Zaczęłam go szukać, ale opuścił miasto.
— A więc mam rację! Badanie zawartości listu i zorientowanie się w jego treści zabrało sporo czasu; Indjanin wykorzystał go na ucieczkę. List nie przyniesie pani pomyślnych wieści.
— Wielkie nieba! Gdybym go mogła przeczytać!
— Mogę to uczynić.
— Byłby to cud prawdziwy! Dotychczas nikt nie umiał się w indiańskich figurach zorientować.
— Bo do rozwiązania zagadki zabierali się ignoranci. Czy pani wie, co należy rozumieć przez „skórzane ostrza“?
— Nie.
— Chcąc, by brzegi były jak najcieńsze, by możliwie łatwo można je było zlepić tak, aby niedoświadczone oko nie zorientowało się, że skóra składa się z dwóch oddzielnych kawałków, nadcięto brzegi bardzo ostrym nożem.
— Ale w takim razie chyba we środku wyczuwałoby się, że skóra jest podwójna.
— Jest przecież mocno sklejona.
— Nie sądzi pan, że przy rozdzieraniu skóry list może ulec zniszczeniu?
— Nie. Nie mam zamiaru rozdzierać skóry; rozmiękczymy ją tylko.
— Wtedy i właściwy list rozmięknie.
— Nie, gdyż z pewnością nie został napisany farbą wodną. Proszę, niech pani każe podać nóż i miskę wody!
Gdy przyniesiono jedno i drugie, rozciąłem rogi skóry i włożyłem do miski z wodą. Następnie rozpaliliśmy nieco żelazną płytę kuchenną, aby móc na niej wysuszyć ewentualny list.
Nie trzeba podkreślać, że matka i syn byli niezwykle podnieceni. Nie chciało im się wierzyć, by literat wiedział więcej od wszystkich westmanów, do których się zwracali, ale nie mogli się też oprzeć mojej pewności siebie. Niepokoiło ich tylko przypuszczenie, iż Indjanin był względem nich wrogo usposobiony, i że należy spodziewać się złych nowin.
Po upływie pół godziny wyjąłem skórę z wody. Składała się z dwóch części, podobnych do dwóch arkuszy papieru. Mimo, iż skóra była mokra, zorientowałem się natychmiast, która część jest listem, która zaś kopertą. Rozprostowałem list nad ciepłą płytą pismem do góry, starając się, by farba nie rozpłynęła się pod wpływem temperatury. Po chwila położyłem wysuszony list na stole.
Matka i syn pochylili się nad nim, zaraz jednak podnieśli głowy; w ich oczach malowało się rozczarowanie.
— Nie widać wcale listu! Same czerwone punkty, kreski i figury — rzekła pani Stiller.
— To świetnie wykonane pismo indiańskie — odparłem.
— Którego z pewnością nikt nie potrafi odczytać! Tak się cieszyłam że to list! A teraz znowu ta niepewność...
— Niech się pani uspokoi. Odczytam to.
— Naprawdę? Gdzież się pan uczył odcyfrowywać indiańskie pisma?
— U Indjan.
— Co? Jak? Pan przebywał wśród Indjan? Dlaczegóż nie wspomniał pan o tem ani słowem?
— Nie należy nigdy mówić rzeczy niepotrzebnych. Niech pani pozwoli mi zastanowić się nad znaczeniem tych figur. Odcyfrowanie indiańskiego pisma pochłania znacznie więcej czasu, niż przeczytanie zwykłego listu.
Pracowałem około dziesięciu minut. Przypuszczenia moje okazały się słuszne — treść listu była mało pocieszająca. W pierwszej chwili pomyślałem, że może lepiej byłoby przemilczeć prawdę; przelotny ten odruch ustąpił jednak miejsca decyzji wyznania szczerej prawdy. Nie miałem prawa kryć przed żoną poważnej sytuacji, mogło się jej bowiem udać uratować męża przy pomocy firmy, dla której Stiller pracował. Przygotowawczy ją więc w kilku słowach na przykre wiadomości, oświadczyłem:
— Tu na górze widzi pani czworobok, a w nim czterech cowboyów. Jest to imię nadawcy i autora listu, wodza Kikatsów, którzy są odłamem Crows, i przezwali się Upsa-okami. Imię wodza brzmi: Jakonpi-topa, czyli „Czterech cowboyów“. Nazwa ta pochodzi stąd, że młody Indjanin, wyruszywszy na podbój imienia, jak to czynić muszą wszyscy młodzieńcy tego szczepu, zabił czterech cowboyów, i wrócił z ich skalpami.
— Dlaczegóż ten okrutny morderca pisze do mnie? Przecież mój mąż nie miał nigdy nic wspólnego ani z nim, ani ze szczepem Kikatsów, — rzekła pani Stiller.
— Chwilę cierpliwości — zaraz się pani o wszystkiem dowie. Tu obok widać pięć wężów o ludzkich głowach; cztery głowy są obnażone i mają bujne indiańskie czupryny, na piątej widać kapelusz, co ma oznaczać białego. Węże te — to pełzający Indjanie, więc plemię, które się zwie Szoszonami. Nie ulega wątpliwości, że mr. Stiller pozostaje z tymi Szoszonami w stosunkach handlowych.
— Racja, wybierał się do nich. Skądże pan to wie?
— Wąż z kapeluszem na głowie to pani mąż, pozostałe zaś węże oznaczają Szoszonów. Obok widzi pani sześć ptaków; leżą na grzbietach z podciągniętemi do góry łapkami na dowód, że są nieżywe. Od wężów ku gawronom idzie linja, składająca się z okrągłych punktów; punkty te oznaczają kule karabinowe. Z linji łączącej węże z gawronami wnosić należy, że mąż pani wraz z czterema Szoszonami zabił sześciu Kikatsów. Ptaki oznaczają gawrony, a więc Indjan szczepu Crow lub Kikatsów.
— To niemożliwe! Skądżeby mężowi przyszło do głowy zabijać Indjan!
— To, co tu odczytuję, nie ulega żadnej wątpliwości. Pewne sytuacje, naprzykład obrona konieczna, mogą zmusić, nawet największego przyjaciela Indjan, do zabicia czerwonoskórego.
— Morderstwo, popełnione w obronie koniecznej, przestaje być zbrodnią.
— Słusznie! Niestety, Indsmani nie uznają tego. Idźmy dalej. Tu widzi pani całe mrowie gawronów; otaczają kołem spętane węże. Znaczy to, że Kikatsowie wzięli morderców do niewoli.
— Wielkie nieba! A wiec mego męża również?
— Niestety, tak.
— Cóż się z nim stanie? Niech pan mówi, prędko, prędko!
— Proszę się nie niepokoić. Nic mu się nie stało. Żyje jeszcze.
— Jeszcze? A później? Chcą go zabić?
— Niechże się pani nie dręczy, mrs. Stiller; sądzę, że wszystko się skończy pomyślnie. Tu oto narysowane jest wzgórze, obwiedzione skórami; jest ich całe mnóstwo; westmani nazywają to górą skór. Widać z tego, że kilkakrotnie zabrali mężowi wszystkie skóry, jakie miał przy sobie.
— Nieszczęście staje się coraz większe. Cóż powiedzą w St. Louis, gdzie czekają, by...
— Proszę teraz nie rozpaczać i wysłuchać mnie. Życie ludzkie jest stokroć więcej warte, aniżeli największy stos futer; zajmijmy się więc chwilowo tylko osobą mr. Stillera. Przypuszczam, że nie woził ze sobą całego transportu, a odsyłał go partjami. Przesyłki te przybędą z pewnością do St. Louis. Dalej widzi pani cztery węże, przywiązane do słupa. Na pochylonych ku ziemi głowach niema na szczycie kapelusza. Dowodzi to, że czterech Szoszonów torturowano straszliwie za morderstwo Kikatsów; mąż pani nie doświadczył na sobie tych tortur. Czytajmy dalej: oto dwa szeregi postaci. Przed jednym szeregiem widać rękę podniesioną ku górze, przed drugim — opuszczoną nadół. Ręce te mówią: albo — albo. Albo stanie się to, co jest przeznaczone jednemu szeregowi, albo to, co ma spotkać drugi.
— Cóż jest przeznaczone tym szeregom? Zadaje mi pan straszliwe męki!
— Jeszcze trochę cierpliwości! Przed jednym i drugim szeregiem widać kawałek skóry. To list, który, pani otrzymała. Kiedy przyniesiono go pani?
— Przed niespełna czterema tygodniami.
— Doskonale! W takim razie mamy jeszcze trzy miesiące czasu.
— Trzy miesiące?
— Jest to termin potrzebny dla uratowania pani męża. Niech pani popatrzy. Oto związany wąż; ma kapelusz na głowie. Cóż to znaczy? Mąż pani jest w niewoli, lecz żyje. Obok cztery księżyce; oznaczają cztery miesiące. A dalej widać węża na słupie; głowa w kapeluszu pochylona ku ziemi. Rysunek ten mówi: biały żyje jeszcze, ale po upływie czterech miesięcy od chwili wręczenia listu zginie na palu męczeńską śmiercią. Chcę jednak...
— To okropne, okropne! — przerwała, załamując ręce. — Czyż niema...
— Niech pani słucha dalej! W drugim szeregu widać obok listu węża w kapeluszu. Wąż trzyma w rękach dwa karabiny, połączone zapomocą sznurów z kilkoma innemi, co ma oznaczać większą ilość broni palnej. Tuż za tem widnieje znak wodza — czterech cowboyów, czy pastuchów, i ręce wyciągnięte ku strzelbom. Od węża do wodza ciągną się znowu cztery księżyce, a pod niemi widać dwoje rąk; palce jednej ręki są szeroko rozstawione; dotyka ich jeden palec drugiej ręki. Ruch ten jest ruchem liczenia. Pomiędzy rękami umieszczone jest słońce, znak roku, mającego 365 dni; liczba ta odnosi się do karabinów: jest ich 365. Wódz wybrał tę nieco dziwną, „okrągłą“ cyfrę, ponieważ najłatwiej, najwygodniej, najkrócej liczyć mu według słońca. Za tą grupą widać węża w kapeluszu; oddala się na galopującym koniu. Ma to następujące znaczenie: Jeżeli schwytany wąż, czyli mąż pani, ofiaruje wodzowi w przeciągu czterech miesięcy 365 karabinów, odzyska wolność i będzie mógł odjechać. Ku memu zdumieniu widzę na dole dwie prawdziwe litery, małe v i duże, łacińskie S. Niestety, nie wiem, co oznaczają.
— Ale ja wiem! — zawołała radośnie. — Niech pan pokaże. Ależ tak: v. S. von Stiller! Pierwsze litery naszego nazwiska. To znak życia od mego męża!
— Tak. Znak ten dowodzi również, że mąż pani zgadza się na treść listu. Zrozumiała ją pani dobrze? A może powtórzyć?
— Niech pan powtórzy!
— Chętnie! A więc mr. Stiller przebywał w towarzystwie czterech Pełzających Indian. Dla ułatwienia sprawy wódz oznaczył go jako węża, dodając jednak kapelusz. Pięć wężów uśmierciło sześciu indjan, należących do plemienia Kikatsów. Kikatsowie wzięli ich zato do niewoli. Z czteroma czerwonemi wężami nie zrobiono wielkich ceregieli — rozpięto ich na palu; inaczej postąpiono jednak z piątym wężem, czyli z mężem pani. Może nie brał w morderstwie tak czynnego udziału, jak Pełzający Indjanie, może, co bardzo prawdopodobne, góruje w wodzu ponad zemstą rozsądek, kiedy marzy o otrzymaniu broni dla wojowników. Mówiła wszak pani, że chodzą pogłoski o walkach w górach; jeżeli są prawdziwe, chęć zawładnięcia większą ilością broni staje się zupełnie zrozumiała. Wódz posyła więc listy do żony jeńca i mówi w nim; jeżeli w przeciągu czterech miesięcy, przyślesz mi 365 karabinów, oddam ci męża; jeżeli nie, zginie na palu tak samo, jak czterej jego towarzysze Szoszoni. Mr. Stiller widział ten list i podpisał go. Dowodzi to, że zgodził się, by go do pani wysłano.
— Przypuszcza pan, że zgadza się również na tę ilość karabinów?
— Tego nie twierdzę. Jeżeli jest westmanem i strzelcem, a takim mi go pani opisała, to stanowczo sprzeciwia się dostarczeniu broni.
— W takim razie będzie musiał umrzeć!
— No, no, nie trzeba sprawy brać tak gorąco. Żaden strzelec nie dąży ze względu na własny interes do tego, by Indianie mieli tę samą ilość broni, co on. Ale cztery miesiące, to długi okres czasu, podczas którego niejedno zajść może. Cóżby to był za westman, któryby w przeciągu stu dwudziestu dni nie umiał znaleść sposobności do ucieczki! Byłem już nieraz jeńcem Indjan i bez terminu...
— Pan był również jeńcem?
— Tak, nawet kilkakrotnie! W ferworze rozmowy powiedziałem więcej niż zamierzałem. Ale to nic nie szkodzi, i tak dowie się pani o mnie bliższych szczegółów. Wracajmy do rzeczy! Otóż, zdaniem mojem, nie należy temu wodzowi dawać[4] A zresztą, gdybyśmy chcieli przesłać broń, trzebaby wybrać tęgich nieustraszonych ludzi, którychby nie można było wyprowadzić w pole, bo inaczej wódz gotów zabrać karabiny i nie wydać jeńca. Znam podobne wypadki!
— Napędza mi pan strachu.
— Mrs. Stiller, niechże pani nie bierze mych słów zbyt poważnie. Jestem wobec pani zupełnie szczery; poto wskazuję na cienie i ciemne strony, by tem jaskrawiej wystąpiły jasne.
— Dziękuję! Powzięłam nieodwołalną decyzję: Jutro rano pojadę z listem do St. Louis i pomówię z firmą w sprawie dostarczenia broni.
— Niech się pani zbytnio nie śpieszy! Trzeba się jeszcze zastanowić nad kilkoma ważnemi kwestjami.
— O cóż chodzi?
— Jakonpi-Topa pisze, że zabrał mężowi cały stos skór, lecz nie pisze, że ma je zamiar zwrócić.
— Ależ to się samo przez się rozumie!
— O nie! Gdyby talk było, narysowałby stos skór tuż za galopującym jeźdźcem. Mówi również tylko o pani mężu, nie wspomina zaś wcale o jego białych towarzyszach. Przecież mr. Stiller nie wyruszył sam?
— Zabrał sześciu ludzi.
— Widzi pani! Są również jeńcami Kikatsów, a nawet bardzo możliwe, że zginęli na palu męczeńską śmiercią.
— Czyż nie jest możliwe, że wcale nie zostali wzięci do niewoli?
— Owszem, możliwość taka istnieje, ale to mało prawdopodobne. Przypuszczam, że byli wraz z mężem pani u Pełzających Indjan.
— Jestem tego pewna.
— Gdyby mąż pani wpadł bez nich w ręce Kikatsów, towarzysze dowiedzieliby się o tem bezwątpienia i zawiadomiliby panią oraz firmę w St. Louis. A zresztą, gdyby ci ludzie byli wolni, przesyłki z futrami byłyby już dawno na miejscu.
— Argumentuje pan przekonywująco, mr. Mayer!
— Prawda? A dalej: Pięć wężów, wśród nich mr. Stiller, miało zamordować sześć gawronów. Mąż pani był przyjacielem Indjan, a ponadto względy handlowe wstrzymałyby go z pewnością od popełnienia podobnego czynu. Sprawa nie jest tak prosta, jak ją w swym liście przedstawia Jakonpi-Topa. Trzeba być ostrożnym i działać powoli. Dlaczego Indianie rozprawili się tak szybko z czterema Szoszonami, a białemu darowali życie? Skoro Jakonpi-Topa schwytał pani męża wraz z sześcioma towarzyszami, i skóro mówi w liście o nieokreślonym bliżej białym człowieku, gotów jeszcze wydać za te 365 karabinów jednego z pośród białych jeńców i zatrzymać pani męża oraz pozostałych pięciu białych, choćby poto, by stawiać nowe żądania. Jak pani widzi, rzecz nie kończy się na odcyfrowaniu listu; trzeba się nad nim również zastanowić. Ci czerwoni panowie są sprytni; list, który leży przód nami, jest dyplomatycznym majstersztykiem. Setka westmanów z pewnością wpadłaby dzięki temu listowi w pułapkę.
— Mr. Mayer i Czy mógłby pan pojechać ze mną do St. Louis?
— Do tych panów od futer?
— Tak.
— Dziękuję! Nie mam zwyczaju biegać za tymi ludźmi.
— A może zatelegrafować, by mi przysłano pełnomocnika, z którym mogłabym potraktować?
— To inna sprawa.
— Chciałabym bardzo, by pan był przy tem obecny.
— Ja? Pisarz?
Popatrzyła przez chwilę w milczeniu, potem rzekła, podając mi rękę:
— Niech mi pan wybaczy! Nie wiem dobrze, co mówię i czynię. Nieszczęście, które spotkało mego męża, pochłania mnie w zupełności, i osoba pańska nie działa na mnie tak, jakby działać powinna. Mimo to spodziewam się po panu niejednej jeszcze niespodzianki. Przeczytał pan list indiański, który inni westmani uważali za bezwartościowy kawał skóry, czyta pan między wierszami tego listu; wyjaśnia pan sprawy tak zawiłe i trudne, że chciałoby się powiedzieć: niech mi pan przyprowadzi męża! Jestem pewna, że czekałabym na pański powrót bez trwogi; wierzę, że nie zdarzyłoby się panu żadne nieszczęście. Jestem przekonana, iż panby go przyprowadził. Nie wiem, czemu to przypisać, ale pod pańskim wpływem zapomniałam zupełnie o Old Shatterhandzie, o którym przedtem myślałam.
— Myśl ta była zupełnie zbyteczna.
— Mówiłam sobie: ach, gdyby ten człowiek był tutaj i zajął się moją sprawą! Gdyby choć raczył mi udzielić dobrej rady!...
— Uczynił to już.
— Uczynił? — zapytała ze zdziwieniem.
— Tak.
— Kiedy?
— Właśnie teraz.
— Gdzie? W tym pokoju, przy tym stole.
— Nie rozumiem. Każe mi pan rozwiązywać zagadki, których...
Nie dokończyła zdania, obrzucając mnie niepewnem trwożnem spojrzeniem. Chcąc wybawić ją z niemiłej sytuacji rzekłem ze śmiechem:
— Tak, pani rozmawiała z człowiekiem, którego imię padło z ust pani przed chwilą. Posiadam tę dziwną właściwość, że, będąc pisarzem, jestem równocześnie Old Shatterhandem.
Oniemiała ze zdziwienia. Natomiast syn jej, który podczas całej rozmowy rzucił zaledwie kilka lakonicznych uwag, zerwał się z miejsca, i, przewracając krzesło, zawołał głośno:
— Old Shatterhand? Naprawdę?
— Tak.
— Wierzę panu, wierzę! Ale mimo to proszę, by pan zechciał to ze względu na nieszczęście matki udowodnić.
— Chętnie! O jakiż dowód pani chodzi?
— Old Shatterhand otrzymał od Winnetou pchnięcie w szyję?...
— A cięcie, które trzeba było zrobić, by wytoczyć krew, którą wypili na przypieczętowanie pobratymstwa?
— Oto ręka i ramię. Proszę popatrzeć! Widzi pan?
Objął matkę ramieniem, podniósł ją z krzesła, przycisnął do siebie i zawołał radośnie:
— To on, on, on naprawdę! To Old Shatterhand! Od tej chwili nie wolno nam rozpaczać. Przyprowadzi nam ojca, choćby go miał wyrwać z pośród tysiąca czerwonoskórych!
— No, no, bez przesady, — odparłem z uśmiechem. — Mówi pan o mnie, jak o dolarowym banknocie, który się już ma w kieszeni. Wyprawa konna do Kikatsów nie jest drobnostką. Wymaga czasu, którego nam brak.
— Brak nam czasu? Dlaczegóż to?
— Bo chcemy ruszyć na Wschód.
— Na Wschód? Poco? By pisać wiersze do kalendarzy myśliwskich? Nie wyobrażam sobie Old Shatterhanda przy takiej pracy!
— Ja również nie, wielce szanowny panie! Gdy jednak biorę pióro do ręki, przestaję być Old Shatterhandem, a staję się — niejakim mr. Mayerem. Ten mr. Mayer zamierza dziś spędzić na pisaniu całą noc, do białego rana. Co się zaś tyczy naszej wyprawy na Wschód, to przygotowywaliśmy ją oddawna, i tylko coś niezwykłego mogłoby nas do zmiany zamiaru lub poniechania go.
— To coś niezwykłego istnieje. Czyż sprawa wyciągnięcia ojca z niewoli i uratowania go od śmierci męczeńskiej jest czemś zwykłem?
— Dla nas tego rodzaju zagadnienia przestały być już dawno nowością.
— Dla nas, my... Ciągle używa pan liczby mnogiej! Kogo pan ma na myśli?
— Nie zgaduje pan?
— Winnetou?
— Tak.
— Naprawdę? Winnetou bawi tutaj również?
— Jeszcze go niema, ale przybędzie.
— Kiedy?
— Wkrótce.
— Hura, hura! Winnetou przybywa również! Winnetou i Old Shatterhand, Old Shatterhand i Winnetou! Matko nie nie miałem jeszcze podobnego dnia w życiu! Zawsze najgorętszem mem życzeniem było spotkanie poczciwego, kochanego ucznia, z którym zaznajomiliśmy się w Falkenau; oto stoi przedemną. Pracowałem dzień i noc, by spełnić wasze życzenie i zostać dobrym prawnikiem. Nie zważałem na nic, nie bawiłem się; jedyna moją rozrywką było czytanie utworów, opisujących przygody wodza Apaczów Winnetou i jego białego przyjaciela i brata Old Shatterhanda. Odwiedzałem też czasami znajomych i słuchałem opowiadań o obydwóch westmanach i ich towarzyszach. Marzyłem o tem, że kiedyś zobaczę jednego z nich, albo obydwóch razem, że zdaleka choćby usłyszę ich głos. I nagle Old Shatterhand, który jest równocześnie naszym kochanym uczniakiem, staje w tym pokoju, nagle dowiaduję się, że wspaniały Winnetou, podziwiany przez cały świat, na dźwięk imienia, którego bije mocniej każde serce, przybędzie również. Matko, trudno opisać moje szczęście!
Spokojny młodzieniec zmienił się nie do opisania, i w pewnej chwili zaczął tańczyć z radości dookoła stołu. Gdybym był tylko „małym uczniakiem“, uściskałby mnie z pewnością i ucałował tak samo, jak to uczyniła jego matka. Ponieważ jednak tkwił we mnie równocześnie Old Shatterhand, nie miał odwagi uczynić tego. Mam wrażenie, że po raz pierwszy od czasu dzieciństwa uzewnętrznił w tak jaskrawej formie swoja radość.
Oboje zrozumieli teraz, dlaczego byłem przedtem taki milczący, gdy była mowa o mem prywatnem życiu. Przyznali, że postąpiłem słusznie, nie zdradzając w Weston swego incognita; zdawali sobie sprawę, że w przeciwnym razie nie miałbym ani chwili spokoju i musiałbym ustawicznie coś opowiadać lub odpowiadać na setki pytań. Przedsmak tego dano mi zresztą na miejscu; matka i syn zapomnieli o własnych sprawach i zaczęli mnie zasypywać gradem pytań, dotyczących naszego, t. j. Winnetou i mojego życia. Musiałem wkońcu bardzo stanowczo oświadczyć, że opuszczę ich, jeżeli będą mnie w dalszym ciągu tak indagować.
Dziwna rzecz, oboje byli przekonani, że dopiszemy im nietylko radą, lecz i czynem. Mówili o naszej wyprawie do Indjan Kikatsów, jako o rzeczy zupełnie zrozumiałej i postanowionej.
Winnetou uważany był powszechnie za człowieka o wielkich przymiotach i wielkim geście; nic więc dziwnego, że ludzie mieli głębokie przeświadczenie, iż gotów jest w każdej chwili rzucić najważniejszą nawet sprawę osobistą, i skierować cały swój wysiłek celem dopomożenia bliźniemu, choćby sprawa tegoż była błahsza od jego własnej. Mówiąc szczerze, byłem skłonny i tym ludziom pomóc. Przedewszystkiem pociągała mnie sama przygoda, po drugie zaś dopomożenie rodzinie Stillerów wydawało mi się konsekwencją przeszłości. Czułem jednak, że ciągłe nadstawianie karku w cudzych sprawach może się w pewnej chwili znudzić, a zresztą nie mogłem się powodować własną ochotą bez zapytania o zdanie Winnetou. Dlatego podkreśliłem, że gotowi jesteśmy jedynie do udzielenia rady. Ani matka, ani syn nie chcieli w to wierzyć; młody Stiller, nie dopuszczając nawet myśli, że może być inaczej, zgłosił chęć przyłączenia się do nas, motywując ją tem, że, skoro obcy ludzie ryzykują życie w obronie jego ojca, syn nie powinien siedzieć bezczynnie w domu. Z wielkim trudem przekonałem go, iż się do tego zupełnie nie nadaje, i że współudział jego powiększy tylko ewentualne niebezpieczeństwa wyprawy.
Natomiast żaden mój argument nie mógł zachwiać jego wiary w nasz bezwzględny udział w wyprawie. Zirytowany tem nieco, rzekłem ironicznie:
— Cóż się stanie z mem pięknem ubraniem, na które wydałem kupę pieniędzy? Przecież sprawiłem je poto, by po tamtej stronie Missisipi uchodzić za względnie przyzwoitego człowieka. Skorom je kupił, chcę nosić a przecież w tak męczącej wyprawie konnej z pewnością się zniszczy.
— Oczywiście, zostawi je pan u nas! — rzekła pani Stiller. — Po powrocie zwrócimy je panu i będziesz mógł w niem dalej paradować. Niech pan pomyśli, co to będzie za wyprawa! Skoro pan ogłosi, że planujecie z Winnetou tę wyprawę, zgłosi się tylu chętnych, iż przybędziecie do Kikatsów z całem wojskiem, które spadnie na nieprzyjaciela jak lawina, i odniesie jedno z najszybszych i najmniej krwawych zwycięstw.
— Najszybszych i najmniej krwawych? Niech mi pani wybaczy, mr. Stiller, ale myli się pani bardzo, zapatrując się na rzecz całą jak kobieta. Im oddział liczniejszy, tem mniej prawdopodobne zwycięstwo. Poza szeregiem innych kwestyj, sprawa aprowizacji jest zagadnieniem niesłychanie trudnem. Pani nie zna okolic, przez które przyjdzie wędrować. Odległość wynosi co najmniej tysiąc pięćset mil amerykańskich, i są tam miejsca, w których nie można upolować ani kawałka mięsa, są całe przestrzenie, w których niesposób znaleźć wody lub paszy dla koni. Ponadto zapomniała pani o najważniejszej sprawie: mamy teraz jesień, a zima nastaje w górach wcześniej, niż tutaj, pokrywając stoki zmiejsca grubym śniegiem. Ludzie, ostrożni i przewidujący, muszą się liczyć z tem, że nie będzie można zejść w doliny, i że może trzeba będzie spędzić całą zimę w jakimś głuchym górskim zakątku. Jestem przekonany, iż większa część członków wyprawy umarłaby z głodu.
— A więc to będzie trwało tak długo? Mój Boże! Znowu napędza mi pan strachu.
— Nie powiedziałem, że będzie trwało tak długo, lecz że może zabrać tyle czasu. Przywykłem liczyć się ze wszystkiemi możliwościami i wypadkami; wspomniałem zaś o tem jedynie dlatego, że pani zbyt lekko traktuje pewne sprawy, i jest przekonana, że większa liczba ludzi gwarantuje powodzenie. Tymczasem rzecz ma się wprost przeciwnie. S. Winnetou, i ja przezwyciężaliśmy często największe niebezpieczeństwa i najtrudniejsze sytuacje tylko dlatego, że nikt nam nie towarzyszył. Znamy się nawzajem dokładnie i wiemy, iż możemy na siebie liczyć. Przy większej ilości ludzi powstaje różnorodność zdań, rodzą się zatargi, błędy i głupstwa, które mogą człowieka wyprowadzić z równowagi. Powtarzam raz jeszcze: niech pani liczy na spełnienie swych życzeń odnośnie do zmiany naszego planu, niech pani nie przypuszcza, byśmy się zwrócili na Zachód celem odszukania Gawronów. Gdybyśmy jednak mimo wszystko to uczynili, nie może być mowy o zabraniu kogokolwiek.
— Więc podjęlibyście sami tę daleką, niebezpieczną wyprawę?
— Tak.
— Dwóch przeciw całemu szczepowi! To niemożliwe!
— Dla nas to nie pierwszyzna.
— Przecież nie moglibyście w takim razie zabrać tej ogromnej ilości karabinów, której żąda wódz:
— Oczywiście, że nie! Nie staralibyśmy się nawet wykupić jeńca; zrobilibyśmy wszystko, by go wydostać, nie wydając ani pensa. Nie sądzi pani chyba, byśmy chcieli ofiarować Indianom tak pokaźną ilość broni za czyn, który należy napiętnować. Zabralibyśmy się do rzeczy zupełnie inaczej, aniżeli stu westmanów i znawców.
— Nie mogę nic mówić, gdyż nie znam się na tem zupełnie. Jestem jednak głęboko przekonana, że to, co pan uważa za słuszne i wskazane, jest niem istotnie, choć pamiętam, iż mąż mój nigdy sam nie udawał się na wyprawy.
— To zupełnie co innego. Chodziło przecież wyłącznie o futra i o handel z Indianami. Potrzebował ludzi dla transportu skór. Cel naszych wypraw jest zupełnie inny, a gdy jeszcze chodzi o to, by drogą podstępu osiągnąć coś, co przy stosowaniu otwartego gwałtu wymagałoby wielkich ofiar, musimy działać z ukrycia, co byłoby zupełnie niemożliwe, gdyby nam towarzyszył liczniejszy orszak. No, czas upływa. Jeżeli pani pozwoli, udam się do pracy.
— Zamierza pan pracować całą noc?
— Tak.
— Czy to nie zanadto męczące?
— Dla mnie nie. Przyzwyczaiłem się nie sypiać całemi nocami. Natura moja jakoś się z tem godzi, a gdy sprawa idzie opornie, zmuszam się do tego.
— Czy mam telegrafować do St. Louis.
— Nie. Zaczekajmy z tem do powrotu Winnetou. Zobaczymy, co na to wszystko powie.
— Jestem przekonana, że nie będzie miał serca odmówić.
— No, no! Człowiek nie powinien tak ślepo wierzyć w spełnienie swych życzeń.
— Pan tylko udaje! Jestem przekonana, że się pan wstawi za mną u wodza Apaczów. Czuję to i poznaję po pańskiej minie.
— Ostrzegam panią, niech się pani nie da zmylić swemu sercu ani sprytowi. Czy mogę liczyć na to, że pani zachowa w dyskrecji fakt wizyty Old Shatterhanda?
— Jeżeli taka jest pańska wola, zgoda. Ale gdybym szła za głosem serca, opowiedziałabym wszystkim, żeś był dziś mym gościem i że jesteś mym starym, dobrym znajomym. Czy zobaczymy się jutro?
— Przypuszczam; chyba, że coś uniemożliwi mi zjawienie się. Dobrej nocy!
Odprowadzony do bramy, udałem się do hotelu. Już po drodze dobiegły mnie dźwięki muzyki, przygrywającej do tańca. Okna hotelu były otwarte; wraz z jaskrawem światłem lamp dochodził przez nie gwar głosów ludzkich.
Zatrzymawszy się na chwilę, rzuciłem okiem na salę jadalną i stwierdziłem, że goście wypełniają ją po brzegi. Pośród biesiadników ujrzałem również westmana-gadułę Wattera, któremu los zupełnie niezasłużenie wpakował w łapę kupę nuggetów. Przełknąwszy gorzką nauczkę i kompromitację, blagierzyna zapomniał o honorze i rozpierał się spokojnie w tej samej sali, z której uciekł sromotnie.
Obok niego siedział prayerman. Byli pogrążeni w ożywionej rozmowie. Jeżeli Watter będzie z namaszczonym sprzedawcą literatury kościelnej równie rozmowny, jak ze mną, to wartoby mu poradzić, by nieco mocniej przyśrubował swą skrzynię ze złotem.
Już chciałem się odwrócić i odejść, gdy nagle pochwyciłem spojrzenie prayermana, rzucone w kierunku sąsiedniego stołu. Jestem bystrym obserwatorem, więc spojrzenie to wydało mi się dziwnie podejrzane. Był to wzrok porozumiewawczy, który mniej więcej mówił: nie martw się, robota idzie dobrze: rybka połknie haczyk.
Przy stole, w którego kierunku spojrzał prayerman, siedziało sześć osób; jedna z nich odsunęła nieco krzesło i nie brała udziału w rozmowie. Siedzący dokoła goście byli z pewnością mieszkańcami Weston; milczący biesiadnik wydał mi się obcym. Patrzył badawczo na Waltera i prayermana; zauważyłem, że pod wpływem spojrzenia kaznodziei na twarzy jego zjawił się wyraz zadowolenia. Nie wątpiłem już teraz ani przez chwilę, że nieznajomy pozostaje ze sprzedawcą dewocjonaliów w tajemnym kontakcie. Jakie zamiary mogą mieć ci ludzie? Złe, dobre? Cóż mnie to właściwie obchodzi? Czy ostrzec Wattera? Nie, ostrzeżenie byłoby nonsensem, bo przecież nic właściwie nie wiem. Gdyby nie wzgląd na niedawny spór z westmanem, wszedłbym teraz, usiadłbym obok niego i przepędził w ten sposób prayermana. Było to jednak niemożliwe. Na skutek nauczki, jakiej mu udzieliłem, pojawienie się moje wywołałoby z pewnością nową scenę. Cóż mnie ten człowiek wogóle obchodzi? Nie mówiąc o innych zniewagach, nazwał mnie „zupełnem zerem“, niechże więc sam sobie radzi, gdy jest takiego doskonałego o sobie mniemania.
Udałem się do swego pokoju i zapaliłem lampę, którą na moją prośbę wstawiono. Potem usiadłem przy stole i wyciągnąłem rękopis, nad którym miałem zamiar prześlęczeć do rana.
Zdołu dochodziły przez otwarte okno dźwięki muzyki; ze względu na powietrze, nie zamknąłem okna, opuszczając tylko żaluzję. Nie chcąc, by mi przeszkadzano w pracy — w hotelach zdarza się często, że goście przez pomyłkę wchodzą do cudzych pokoi, — zamknąłem drzwi na klucz. Uczyniwszy to, zdjąłem buciki i włożyłem lekkie, wygodniejsze, ciche mokasyny. Mimo dźwięków muzyki, praca moja szła mi teraz świetnie.
Po pewnym czasie rozległy się krzyki w sąsiednim pokoju; ktoś zamknął drzwi od wewnątrz. W gruncie rzeczy niebardzo mnie interesowało, kto jest moim sąsiadem. Uderzyło mnie tylko, że sąsiad, zamiast położyć się spać, chodzi niespokojnie po pokoju. Muzyka właśnie ucichła na chwilę; dzięki temu usłyszałem, że ktoś zapukał do drzwi sąsiada.
— Kto puka? — zapytał sąsiad.
— To ja! — brzmiała odpowiedź. — Otwieraj prędko, by mnie nie złapano!
Złapano? Uderzyło mnie to słowo! Kto się lęka, by go nie schwytano, ten musi mieć jakiś zatarg z prawem. Człowiek, który pukał do sąsiada, musiał mówić bardzo głośno ze względu na grube drzwi, dzięki temu udało mi się wszystko słyszeć. Pod wpływem słowa „złapano“, wstałem, podkradłem się do drzwi, łączących nasze pokoje, i zacząłem nasłuchiwać. Nieznajomi, znalazłszy się razem w pokoju, zamknęli drzwi, poczem jeden zapytał:
— Nikt nie podsłuchuje?
— Nie.
— Widziałem w korytarzu, że obok mieści się jakiś pokój.
— Nikt w nim nie mieszka.
— Jesteś pan pewien?
— Tak.
— Dowiadywałeś się?
— Mogłoby to wywołać podejrzenie. Ostrożność w naszej sytuacji nie zawadzi. Ale i przedtem i teraz byłem na podwórzu, i widziałem, że okiennica zamknięta, co wskazuje, że w pokoju nikt nie mieszka. A gdyby nawet było przeciwnie, nikt nie usłyszy naszej rozmowy, gdyż mury są grube.
Było rzeczą jasną, że sąsiad nie wie, iż za szafą mieszczą się drzwi.
— Siadaj! — mówił dalej. — Obserwowałeś tego Wattera? Jakiego jesteś zdania? Tego samego, co przedtem?
— Tak. Będziemy mieli z nim znacznie trudniejszą robotę, niż z jego ostrożnym....
Bum, bum, bum — zabrzmiały trąby i zagłuszyły resztę słów.
Kim są ci dwaj ludzie? To z pewnością prayerman i człowiek, który mu przedtem rzucił porozumiewawcze spojrzenie. O kimże mówili jako o człowieku „ostrożnym“? Ponieważ wymienili Wattera, miałem wrażenie, że określenie, „ostrożny“ odnosi się do jego kompana Welleya. Jeżeli tak, to wynika z tych słów, że Welley poniósł śmierć, choć był człowiekiem ostrożnym; w takim razie przypuszczenie moje było słuszne. Z rozumowania mego wynikało w dalszym ciągu, że sąsiadami moimi są albo mordedcy Welleya, albo dwaj ludzie, którzy w morderstwie brali udział.
Pod wpływem tych myśli rzuciłem pracę i podszedłem do drzwi, by się przekonać, czy w dziurce od klucza znajduje się płytka, i czy nie pada przez nią blask lampy, któryby mógł przy opuszczeniu pokoju zwrócić ich uwagę. Potem wróciłem do drzwi, łączących nasze pokoje, przekręciłem cichutko klucz, podniosłem klamkę i uchyliłem ich nieco.
Mam słuch doskonały, ale nie zdołałem zrozumieć, o czem mówią. Nareszcie umilkły dźwięki polki, płynące z dołu, i usłyszałem słowa:
— Pokazałeś mu nuggety?
— Oczywiście!! Musiałem.
— I cóż on na to?
— Zabłysły mu oczy, jak djabłu na widok grzesznej duszy. Ten stary jest niesłychanie chciwy.
— Mniejsza o to! Najważniejsza, czy poleciał na interes?
— Natychmiast.
— Ile zażądałeś?
— Sto tysięcy dolarów.
— No, no! I cóż on na to?
— Uważał, że zbyt wiele; zaofiarował pięćdziesiąt tysięcy.
— A to wszak wystarczy — dodał ten sam rozmówca ze śmiechem, w którym doskonale poznałem głos prayermana. Wszedł na pewno pierwszy do sąsiedniego pokoju i wpuścił towarzysza. Prayerman ciągnął dalej:
— A więc, jak powiedziałem, i pięćdziesiąt by nam starczyło. Mimo to starałem się wydusić jeszcze więcej. W końcu zgodziliśmy się na siedemdziesiąt pięć tysięcy.
— Kiedy płatne?
— Zaraz po oddaniu finding-holu.
— Jaką monetą?
— Monetą?! Jakiż rozsądny człowiek chciałby wlec tak daleko i wysoko ciężkie monety! Zapłaci przekazem.
— Tfu!
— Dlaczego tfu?
— Nie lubię przekazów. Nie są pewne.
— Ale ten murowany!
Pshaw! Przy najmniejszem podejrzeniu nie zechcą go honorować.
— W obecnym wypadku jakiekolwiek wątpliwości są wykluczone, a sprawę przekazu tak załatwiałem, że nie ma mowy o niehonorowaniu go. Poszliśmy mianowicie razem do bankiera i u niego przekaz został wystawiony. Ustaliliśmy tam, że otrzymam pieniądze po okazaniu czeku. Bankier zna mnie osobiście, i dzięki temu o wątpliwościach niema mowy.
— Więc obydwaj byliście w banku? To zmienia postać rzeczy, bo gdy bank nie wie o niczem i zjawia się ktoś obcy z żądaniem tak wysokiej sumy, mogą powstać różne domysły i podejrzenia. Czy przekaz zabierze ze sobą?
— Oczywiście! Musi go wręczyć po przybyciu do finding-holu.
— I szukać nuggetów na dnie?
— Tak. Stary pływa świetnie; jego bratanek również nienajgorzej. Zmusimy ich do wyciągnięcia nuggetów z lodowatej wody, a gdy to ich nie uśmierci, postaramy się załatwić z nimi w inny sposób.
— Tam do licha, to ci dopiero interes! W rezultacie będziemy mieli te nuggety, które posiadamy teraz, złoto z holu i siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Jeżeli to się nam uda, będziemy mogli spokojnie pójść na emeryturę.
— Nie widzę powodu, dla którego interes nie miałby się udać.
— No, powody zjawiają się często zupełnie niespodzianie. I najszczęśliwszym ludziom może się noga powinąć. Historia z Welleyem mogła się łatwo źle skończyć. Był znacznie mądrzejszy od tego gaduły Wattera, który wprost do rak wpycha człowiekowi nuggety. Dobrześmy zrobili, żeśmy wtedy pozwolili odjechać. Z największym trudem przyniósł ciężkie złoto, które my z całym spokojem zabierzemy.
— Zrobi z pewnością wielkie oczy?
— Przyjrzę im się dokładnie.
— Bądź ostrożny.
— Dobrze, dobrze! Przecież wiem, jak dalece...
Muzyka zaczęła grać, zagłuszając rozmowę. Ładna historja! Nie znałem, oczywiście, wszystkich szczegółów, ale z tego co słyszałem i czego się mogłem domyślić, wynikało wyraźnie, że jeden z tych łotrów wmówił w jakiegoś człowieka, który ma bratanka, pochodzącego z Europy, że jest właścicielem jakiegoś finding-holu z nuggetami, który chce sprzedać. Stryj dał się złapać i obiecał zapłacić siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, jeżeli hole okaże się tak złotodajny, jak do zapewniono. Dotąd wszystko było jasne; ale skąd te łotry mają nuggety? Czy zabrali je Wolleyowi? Kim jest ten stryj i bratanek? Gdzie mieszkają? O jakim banku była mowa? Stryj i bratanek są podobno dobrymi pływakami. Ci dwaj mają ich zaprowadzić do finding-holu, wrzekomo poto, by, go mogli obejrzeć i by ewentualnie kupili złoto oraz wypłacili umówioną kwotę. Oczywiście, to pułapka. Złoczyńcy planowali odebranie przekazu, który mieli zamiar wymienić potem na gotówkę; obydwóch zaś oszukanych chciano prócz tego zmusić do wyciągania nuggetów z finding-holu.
Nie każdy wie, jaka to praca! Wyobraźmy sobie, że otwór taki mieści się w łożysku potoku górskiego, wypływającego z lodowców. Woda, przepływająca nad nim, wypełnia go całkowicie, a odłamki i ziarna złota dostają się na dno. By je wyciągnąć, trzeba się rozebrać do naga i stać po pas w lodowatej wodzie. Trwa to zwykle tak długo, dopóki na dnie nic już nie pozostaje; odpowiednio do ilości złota może taka robota trwać nawet miesiące. Ponieważ jednorazowe zanurzenie się w lodowatej wodzie wywołać może śmiertelne przeziębienie, śmiało można twierdzić, że opróżnienie otworu sprowadzić musi śmierć. Do takiej straszliwej roboty mają ci dwaj ludzie zmusić stryja i bratanka. Sam pomysł, nawet nie zrealizowany, był dowodem szatańskiego łajdactwa i braku wszelkich uczuć u tych, w czyich głowach powstał. Postanowiłem święcie sparaliżować te zbrodnicze zamiary. W tej chwili nie mogłem, oczywiście, nic zrobić. O zawiadomieniu władz nie mogło być mowy — nie miałem przecież żadnych dowodów. Wierzyłem, że w toku rozmowy dowiem się jeszcze wielu szczegółów, które pozwolą mi snuć dalsze przypuszczenia. Z wielkiem napięciem i niecierpliwością czekałem więc, aż muzyka grać przestanie w nadziei, że podczas pauzy znów usłyszę coś ciekawego.
Nareszcie skoczne dźwięki umilkły. Przysunąłem się jak najbliżej szafy; byłem pewien, że szafa jest pusta, inaczej bowiem wiszące w niej ubrania zagłuszałyby głosy, i nawet mój doskonały słuch nie byłby w stanie rozróżnić poszczególnych słów.
Nadsłuchuję — nie słychać ani słowa. Długą chwilę czekam napróżno. Muzyka znowu grać zaczyna; za drzwiami cisza, milczenie. Trudno przypuścić, by obydwaj mówili tak długo; zapewne wyszli, a ja nie słyszałem tego, gdyż kroki ich zagłuszyła orkiestra.
— Co robić? Usiąść przy biurku, wrócić do rozpoczętej pracy? Czułem, że brak mi do tego niezbędnego skupienia. Sprawa nie dawała mi spokoju. Zgasiłem lampę i zeszedłem nadół, zamknąwszy drzwi na klucz. Sala jadalna mieściła się po prawej stronie. Na lewo dostrzegłem mały pokoik, przeznaczony dla portjera; ponieważ portjera nie było, funkcje jego pełnił kelner. W portierni wisiały klucze od poszczególnych pokoi hotelowych.
Właśnie wychodził z niej kelner, chcąc się udać do sali jadalnej. Choć zorientowałem się odrazu, że mu spieszno, zatrzymałem go i zapytałem:
— Panie doktorze, czy prayerman jest jeszcze na sali?
— Jest — odparł zapytany.
— Od kiedy tam siedzi?
— Od kilku godzin.
— Czy nie opuszczał sali w tym czasie?
— Nie.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana, że nie.
— Wiem, że panu spieszno, ale mam niesłychanie ważną sprawę; powiem panu, o co chodzi, ale proszę nie mówić o tem nikomu. W nagrodę postaram się, by Winnetou i Old Shatterhand mogli panu wyrazić swą wdzięczność. Prayerman wyszedł raz, to nie ulega wątpliwości! Może pan nie zwrócił uwagi?
— Myli się pan, mr. Mayer. Pilnowałem go bardziej, niż pozostałych gości, gdyż od pewnego czasu żłopie wódkę, jak pompa ssąca. Mam wrażenie, że urządza z mr. Watterem coś w rodzaju wyścigów. Kto kogo przetrzyma! Ciągle im dolewam, piją jak warjaty! Gdyby więc wychodził choćby na pięć minut, nie mógłbym tego nie zauważyć. Nie wstawał wcale z krzesła.
— Gdzie mieści się jego pokój?
— W oficynie, nad stajnią.
— Nie mieszka we frontowym pokoju?
— Nie.
— A Watter? Czy nie jest przypadkiem moim sąsiadem?
— Nie. Mieszka na drugim końcu korytarza.
— Któż mieszka obok mnie?
— Nikt.
— To niemożliwe! Jacyś ludzie byli w przyległym pokoju.
— Myli się pan i w tym wypadku, mr. Mayer! Gdyby pokój był zajęty, musiałbym o tem wiedzieć, gdyż nie gospodarz, a ja sam wyznaczam gościom pokoje.
— Hm! Czy klucz od pokoju, sąsiadującego z moim, wisi na miejscu?
— Owszem. Oto jest.
Zdjął klucz z gwoździa i podał mi go.
— Niech mi go pan zostawi na chwilę; wejdę na minutkę na górę. Proszę pamiętać: nikomu ani słowa!
— Nikomu! — odparł, skinąwszy głową. — Słowo honoru.
Udałem się naprzód do swego pokoju, by zapalić zgaszoną lampę; uczyniwszy to, wziąłem lampę i wyszedłem na korytarz. Doszedłszy do drzwi przyległego pokoju; stwierdziłem, że klucz otwiera je zupełnie łatwo. Wszedłszy do środka, zamknąłem drzwi i zacząłem przy świetle lampy przeszukiwać wszystkie kąty. Szukałem niesłychanie skrupulatnie, w głębokiem przeświadczeniu, że sprawa jest bardzo ważna i że nie należy lekceważyć najmniejszego szczegółu.
Nareszcie jakiś ślad! Na ziemi leżało kilka ziarn tabaki! Dziś rano stwierdziłem, że prayerman z namiętnością zażywa tabaki; w przeciągu krótkiego czasu, podczas którego miałem sposobność go obserwować, wpakował do nosa jakieś dwadzieścia porcyj. Zacząłem szukać dalej i znalazłem dalsze ziarna tabaki; tworzyły ledwie dostrzegalną linję, idącą przez cały pokój, od drzwi do okna. Nie ulegało wątpliwości, że prayerman, zdenerwowany nieobecnością towarzysza, chodził z kąta w kąt, zażywając obficie tabaki. A więc kelner się mylił! Niech mówi, co mu się podoba, prayerman był tu na pewno!
Wyszedłem, zamknąłem drzwi, postawiłem lampę na biurku swego pokoju, zgasiwszy ją przedtem, zamknąłem pokój na klucz, zeszedłem nadół i powiesiłem klucz w portjerni na tym samym gwoździu, na którym wisiał przedtem. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że prayerman zabrał go potajemnie, by czekać na sprzymierzeńca w niezamieszkałym pokoju. Skąd jednak się dowiedział, który to klucz, i dlaczego nie umówił się ze wspólnikiem w swoim pokoju, w oficynie? Może dlatego, by służba nie zwróciła uwagi na tajemne spotkanie?
Co teraz począć? Usiąść w sali jadalnej i uważać na prayermana? Nie, to mogłoby zwrócić jego uwagę, a zresztą, nie znoszę smrodu i zaduchu przepełnionych lokali. Pisać? Nie będę w stanie zebrać myśli, skupić się. Postanowiłem wyjść na miasto i raz jeszcze przemyśleć całą sprawę, tak ważną i tak równocześnie zawiłą.
Znalazłszy się na ulicy, spojrzałem w okna sali jadalnej. Nieznajomy, którego podejrzewałem o tajemną styczność z prayermanem, ulotnił się gdzieś; prayerman, siedzący w towarzystwie Wattera, podniósł w górę szklankę, chcąc się trącić z towarzyszem biesiady. Czy zamierza upić go do utraty przytomności? Wyrwałem kartę z notesu i napisałem:
— „Mr. Watter! Niech się pan stara nie upić. Proszę uważać na nuggety“.
Złożyłem kartkę, wręczyłem ją jednemu z chłopaków, zaglądających z ulicy do rzęsiście oświetlonej sali jadalnej, wskazałem mu człowieka, któremu ma doręczyć, i poleciłem, by nic nie mówił i odszedł natychmiast po wręczeniu; za to wszystko przyrzekłem zapłacić mu dwadzieścia centów. Chłopak wszedł; stwierdziłem, że oddał kartkę Walterowi. Padło kilka słów, poczem adresat włożył ją bez czytania do kieszeni kamizelki.
— No i cóż? — zapytałem chłopca.
— Pytał, kto mi dał tę kartkę; odpowiedziałem, że się dowie po przeczytaniu. Odparł na to: „odpowiem za rok“, i włożył kartkę do kieszeni.
Zapłaciłem chłopcu dwadzieścia centów i odszedłem. Spełniłem swój obowiązek — więcej chwilowo zrobić nie mogłem. Po półgodzinnej przechadzce cała sprawa wywietrzała mi z głowy. Wróciwszy do hotelu, udałem się do swego pokoju, by kontynuować przerwaną pracę. Pracowałem zawzięcie aż do południa. Śniadanie kazałem przynieść do pokoju, na obiad zaś zeszedłem do sali; nie była jeszcze sprzątnięta po wczorajszej uroczystości.
Byłem jedynym gościem, więc kelner zajął się gorliwie wyszukaniem i odgrzaniem pozostałych po uroczystości potraw.
Po jakimś czasie zjawił się Walter. Wyglądał jak człowiek, który spędził bezsennie noc; podszedł do stołu, przy którym siedział wczoraj i do którego potaszczyłem go później przemocą. Nie zwracał na mnie uwagi. Na zapytanie kelnera, czy coś zje, odparł przecząco.
— Nie, nie! Ale proszę mi przynieść flaszkę najmocniejszego wina. Gdy kogoś pies ugryzie, trzeba ranę leczyć winem.
— Czy pana również ukąsił? — zapytał kelner z uśmiechem.
— Nie bardzo, troszeczkę. Ale prayermana zagryzł dosłowne na śmierć. Słyszał pan o tem, mr. Rost?
— Tak. opowiadali mi dwaj kelnerzy, którzy go przynieśli na górę.
— Tak. Był tak pijany, że nie mógł się utrzymać na nogach. Musiałem się nim zająć. Zanieśliśmy go przez podwórze do pokoju w oficynie. Schodził już nadół?
— Nie.
— Nic dziwnego; był tak pijany, że nie sądzę, by przed wieczorem... tam do licha, przecież nie mógł tu być wcale; nie może wcale wyjść.
— Dlaczegóż to?
— Zamknąłem go na klucz. Mimo swego pijaństwa pamiętał o tem, by się nie narażać na niebezpieczeństwo. Bełkotał wprawdzie tylko, ale zrozumiałem, o co mu chodzi. Niepokoił się o pieniądze zainkasowane wczoraj za książki; dręczyła go obawa, by ktoś nie skorzystał z jego zamroczenia, i nie obrabował go. Prosił więc, bym go zamknął na klucz.
— Dziwnie życzenie, prawdziwie pijackie! — rzekł kelner.
— Dlaczego?
— Przecież mógł sam zamknąć drzwi na klucz od wewnątrz!
— Racja! Zaproponowałem, by to uczynił, ale cóż można poradzić, gdy się pijak uprze? Nic a nic. Skompromitował się niesłychanie, gdyż utrzymywał z początku, że wytrzyma pięć razy tyle, co ja, a mimo to spiłem go do utraty przytomności, choć się bronił, jak lew. Muszę zobaczyć, co się z nim dzieje!
Wstał od stołu i wyszedł.
Ten człowiek cieszy się ze swego pijackiego zwycięstwa i jest dumny z niego, ale mój pogląd na temat tej pijatyki był zupełnie inny. Zakładanie się o to, kto potrafi więcej zjeść lub wypić, jest mi wstrętne. Żądanie prayermana, by Watter go zamknął i schował klucz, nie wydało mi się wcale fanaberją pijaka. Przeczuwałem, że sprzedawca książek udaje tylko pijanego w jakimś ściśle określonym celu. Zastanawiając się, o co mu może chodzić, doszedłem do wniosku, że główną rolę gra tu wzgląd na alibi. Jeżeli tak jest istotnie, to nie ulega kwestii, że złoto Wattera zginęło w ciągu ubiegłej nocy. Czyż nie było moim obowiązkiem wezwać go teraz, by natychmiast stwierdził, czy nuggety są na miejscu? Powziąwszy to postanowienie, zacząłem się wahać, gdyż przypomniałem sobie ostatnią scenę z Watterem. W rezultacie, postanowiłem nie odzywać się słowem.
Postanowienie to miało jeszcze inną, bardzo ważną przyczynę. Zdawałem sobie sprawcę, że, nawet gdyby moje przeczucia się sprawdziły i nuggety zginęły naprawdę, wszelkie poszukiwania będą daremne. Prayerman udowodni, że siedział w ogólnej sali jadalnej, że upił się do tego stopnia, iż zaniesiono go do pokoju i zamknięto na klucz. Kompan jego, którego rozmowę w przyległym pokoju podsłuchałem, ulotnił się z nuggetami. Nikt go nie zna, nie potrafię zaś udowodnić, że pozostał z prayermanem w tajemnym kontakcie. Nie uwierzonoby z pewnością, że dwóch mężczyzn znajdowało się w sąsiednim pokoju; kelner miał co do tego poważne wątpliwości; a gdyby dano nawet temu wiarę, nie byłoby to jeszcze dostatecznym dowodem. Zresztą, nuggety Wattera nie były dla mnie tak ważne, jak to, co udało mi się usłyszeć o planie, skierowanym przeciw stryjowi i bratankowi, który chciałem koniecznie sparaliżować. Jeżeli dam znać o okradzeniu Wattera, wyjdzie najaw, żem podsłuchiwał przez drzwi, łączące obydwa pokoje; w ten sposób sam pozbyłbym się broni przeciw prayermanowi, broni, którą mógłbym go pokonać, i tem samem uniemożliwiłbym zapobieżenie zbrodni, której tajemnica w moich jedynie spoczywa rękach. Z tych powodów postanowiłem stanowczo zachować zupełne milczenie.
Po pewnym czasie Watter wrócił w towarzystwie prayermana; kaznodzieja udawał, że jest ciężko chory, wyglądał jednak na zupełnie zdrowego. Zaczął zajadać z wielkim apetytem. Watter natomiast oświadczył, że nie jest w stanie przełknąć ani kęsa.
Fakt ten wskazywał wyraźnie, który z dwóch był naprawdę pijany.
Rozmawiali z początku o zakładzie, potem przeszli do innych spraw; przy tej okazji rzucili pod moim adresem obelżywą uwagę. Udałem, że nie słyszę, i wyszedłem, by złożyć wizytę pani Stiller, a później chciałem się przejść nieco po przepracowanej nocy. Gdym oświadczył pani Stiller, że mam zamiar udać się na przechadzkę, zapytała, czy może mi wraz z synem towarzyszyć. Z uprzejmości nie powiedziałem: nie. Przemilczałem również to, że prawdziwy westman towarzyszenia damie i bawienia jej rozmową, która po nieprzespanej wyczerpującej nocy jest czemś niezwykle niemiłem, nie nazywa „przechadzką“.
Tak tedy planowana daleka wycieczka zmieniła się w męczącą, powolną włóczęgę. Poszliśmy w kierunku placu, na którym odbywały się wczoraj uroczystości studenckie. Byliśmy przekonani, że będzie zupełnie pusty. Tymczasem już zdaleka dotarł do nas odgłos strzałów, stwierdziliśmy, ze sporo osób przygląda się strzelaninie. Młody Stiller poszedł na plac, by się dowiedzieć, z jakiej okazji dziś znowu strzelają. Po chwili dał znak, byśmy się zbliżyli. Podszedłszy bliżej, dowiedzieliśmy się, że właśnie odbywają się niezwykle ciekawe zawody strzeleckie; zaaranżował je wczoraj niejaki mr. Watter; obudziły tak wielkie zainteresowanie, że w przeciągu jednego dnia nie można ich było zakończyć.
Byłem świadkiem setek zawodów strzeleckich, w których brali udział wprawni strzelcy Dzikiego Zachodu, i nieraz sam strzelałem przy tego rodzaju okazjach; nie chciałem więc psuć sobie do reszty i tak nienadzwyczajnego humoru oglądaniem bezmyślnej pukaniny. Ale panią Stiller ogarnęła nagła ciekawość, wiec, nolens volens, postanowiłem powiększyć grono widzów.
Główne strzelanie premiowe, odłożone z wczoraj dziś już się odbyło. Trwało przeszło godzinę i skończyło się niespodziewanem zwycięstwem Wattera nad tutejszą kompanją strzelców.
Zdawało się, że jak zawsze, po głównem strzelaniu napięcie minie i ludzie zaczną się rozchodzić do domów, tymczasem Watter, podniecony sukcesem, wpadł na pomysł podwyższenia nagrody z pięćdziesięciu dolarów na sto, oraz ogłosił nagrodę w wysokości stu dolarów za pięć celnych strzałów. Żaden ze strzelców nie miał wiary w siebie, żaden też nie chciał ryzykować tak wielkiej sumy przeciw dotychczasowemu zwycięzcy. Nagle, ku ogólnemu zdumieniu, zgłosił się prayerman i oświadczył, że zakład przyjmuje. Fakt, że skromny sprzedawca dewocjonaliów podejmuje walkę z westmanem, i ryzykuje sto dolarów, wywołał niesłychane poruszenie. Co do mnie, byłem pewien, że najbardziej zaskoczy to i zdziwi samego Wattera. Sprawa zaczęła mnie teraz interesować. Gdyśmy doszli do strzelnicy, ogłoszono właśnie donośnym głosem warunki. Każdy z zakładających się miał dać ze swego karabinu pięć strzałów.
Odległość strzału wynosiła, według mego zdania, sto dwadzieścia kroków; celny strzał był więc dziecinną zabawką. Zwracała tylko uwagę okoliczność, że każdy z rywali musi się posługiwać własną bronią. Wynikało z tego, że prayerman ma broń, i chodzi z nią po świecie. A więc handel dewocjonaljami jest tylko dodatkiem, a raczej środkiem, mającym prowadzić do celu! Pośpieszył do hotelu i wracał właśnie z bronią w ręku.
Choć stałem dosyć daleko, zauważyłem, że lufa karabinu jest zażarta jakimś kwasem. Zaciekawiło mnie to; poprosiłem więc Stillera, by podszedł do prayermana i zobaczył, czy obok cyngla niema stempla firmy. Nie sprawiło mu to żadnych trudności, gdyż sporo ciekawych przyglądało się karabinowi. Po chwili wrócił i oświadczył, że napis firmy brzmi: Railing, Shelbyville, Tom. Zdziwiło mnie to niesłychanie. Są, albo raczej byli na Zachodzie strzelcy, znani i sławni wskutek swej broni. Gdy człowiek taki zjawiał się gdziekolwiek, broń jego wędrowała z ręki do reki, oglądano ją, próbowano, osądzano, jak konia, którego lustrują oczy znawców. Każdy, kto broń taką widział, kto ją zbadał, opowiadał innym o tem ważnem zdarzeniu. Dzięki temu prawie każdy westman znał większość dobrych karabinów, używanych po tamtej stronie Missisipi, albo przynajmniej wiedział, kto je posiada, lub jakie są na nich napisy. Znajomość tych spraw była naszą ambicją; staraliśmy się przy każdej sposobności rozszerzyć swą wiedzę w tej dziedzinie. Znałem tylko dwa karabiny marki Ralling. Właścicielem jednego był podwładny Winnetou, przywódca Apaczów pinulskich; drugi należał do starego, dzielnego poszukiwacza futer, Amora Sannela, którego spotkaliśmy w Utah, później zaś w Montana. Spędziliśmy z nim szereg tygodni; nieraz pozwalał nam strzelać ze swego świetnego karabinu. Po dwóch stronach cyngla kazał wyryć kwiaty.
Nie miałem żadnych wiadomości o śmierci starca, nasuwało się więc przypuszczenie, iż jest to trzeci karabin. Okoliczność ta budziła we mnie ochotę do wzięcia karabinu w rękę.
Każdy z rywali otrzymał tarczę o dwunastu kołach. Koło Nr. 12 leżało w środku i zamykało czarny cel; ostatnie koło wewnętrzne opatrzone było numerem pierwszym, wysokość numeru była więc proporcjonalna do jakości strzału. Przystąpiono do losowania, kto strzeli pierwszy; los padł na Wattera. Pieniądze złożono u pewnej pani z pośród publiczności.
Gdy Watter zaczął celować, zrobiłem kilka kroków naprzód, — krew westmana zagrała we mnie! Strzelił Nr. 8, kiepski strzał, jeżeli wziąć pod uwagę, że Watter strzelał już dzisiaj. Zkolei nastąpiła śiódemka, potem dwunastka, jedenastka i dziewiątka. Razem 47 punktów, po 9 i dwie piąte na strzał. Jeżeli przy takich rezultatach można było pokonać całą tutejszą kompanję strzelców, to zakład nie był dla Wattera niczem trudnem lub nadzwyczajnem! Wystąpił teraz prayerman. Zaostrzyłem czujność: człowiek, stojący przede mną z utkwionym w celownik wzrokiem, nie wyglądał wcale na sprzedawcę dewocjonaliów. Gdybym go ujrzał teraz po raz pierwszy, przysiągłbym, że to westman i wcale nienajgorszy. Oczywiście, określenie „nienajgorszy“ nie dotyczy moralnych kwalifikacyj. Pochyliwszy się nieco, ujął karabin w sposób znamionujący dobrego strzelca Zachodu; celował krótko, poczem pociągnął za cyngiel. Dziesięć!
— Oto pierwszy strzał: — rzekł z uśmiechem. — Następne będą lepsze, messurs!
Nastąpiła dziesiątka, potem dwa razy trafił w sam środek tarczy, ostatni zaś strzał dał jedenaście. Razem zrobił 55 punktów, czyli ściśle po jedenaście od strzału.
Watter opuścił smutnie głowę. Chwalił się wczoraj przed prayermanem, że jest wybitnym westmanem, gdyż był przekonany, że kaznodzieja nie ma pojęcia o Far-Weście. A tu nagle ten wrzekomy analfabeta bije go osiem punktów, i zabiera sto dolarów: Oklaskiwany przez zebranych, zwycięzca ukłonił się wszystkim i z dumą wyniosłą miną skierował się do damy, u której Watter złożył nagrodę. Nie dochodząc do niej, zatrzymał się, odwrócił i podniósł rękę, prosząc tym gestem o spokój. Domyślałem się, co postanowił. Demon gry i zakładu, pchający go w kierunku przegrania wygranej, trzymał go już w swych łapach:
Ladies and messurs! — zawołał prayerman. — Będę równie przyzwoity, jak przedtem mr. Watter. Jak wiadomo, założył się o wygraną poprzednio sumę; czynię teraz to samo. Stawiam za pięć strzałów dwieście dolarów — kto postawi równą sumę?
Milczenie. Spojrzałem na Wattera. Miałem wrażenie, że się namyśla, czy nie spróbować raz jeszcze, a może nawet zarobić sto dolarów. Dotychczas stracił pięćdziesiąt; teraz gra szła o poczwórną, wcale pokaźną sumę. Pani Stiller otoczyła mnie ramieniem i rzekła cicho:
— To byłoby coś dla pana!
Usłyszawszy słowa matki, syn rzekł:
— Ależ, mamo, przecież pan nie ma przy sobie własnej broni, a nawet najlepszy westman nie strzeli z obcego karabinu pięćdziesięciu pięciu punktów na pięć strzałów!
Nie odpowiedziałem, gdyż, zdaniem mojem, nie mogłem tu w żadnym wypadku wchodzić w rachubę. Chodziło mi tylko o przyjrzenie się karabinowi preyermana. Ale stało się inaczej!
Zwycięzca ponowił propozycje jeszcze kilka razy, lecz nikt się nie zgłaszał. Przy tej sposobności rozglądał się dokoła; w pewnej chwili wzrok jego spoczął na mnie. Twarz nabrała ironicznego wyrazu; zrozumiałem odrazu, że zechce się teraz zemścić i skompromitować mnie. Nie omyliłem się. Podniósł rękę i, wskazując na mnie, zawołał:
See, see! Stoi tu jeden, któremu się zdaje, że posiadł wszystkie rozumy. Wczoraj zasypywał wprost swą mądrością mr. Wattera, który jest przecież mądrym, niezrównanym westmanem, i zachowywał się wobec niego w ten sposób, jakgdyby Old Firehand lub Old Shatterhand byli w porównaniu z nim sztubakami. Przypatrzcie mu się tylko! Jest z zawodu pisarzem, pochłaniającym masy papieru i atramentu, ale, tak się nadyma, jakgdyby znał wszystkie obyczaje i kawały Dzikiego Zachodu. Chcę mu dać sposobność do pokazania, że nietyiko w gębie jest silny. Wołam więc: come on!
Wszyscy zaczęli mi się teraz przyglądać niezbyt życzliwie. Pani Stiller i syn jej byli oburzeni do żywego; zachowałem jednak spokój i nie odpowiedziałem.
— Widzicie, nawet pary nie puści z ust! — ciągnął prayerman. — Gdy trzeba czynów, śmiertelna trwoga zdejmuje pyszałków i samochwałów!
Zadowolony z tych słów, Watter wtrącił ze śmiechem.
— Nie warto tracić czasu na zajmowanie się tym człowiekiem! Widać wyraźnie, że nigdy w życiu nie miał broni w ręku.
— A może nie ma pieniędzy? — zawołał prayerman. — Niech postawi tylko sto przeciw moim dwustu, tylko pięćdziesiąt! Widzicie, miesza się. Spocił się ze strachu, jak ruda mysz.
— Gdybym tak strzelał, jak pan, dopuściłbym go do zakładu bez obowiązku wpłacenia pieniędzy; przecież i tak nie trafi do celu! — zaproponował Watter.
— Dobrze już, dobrze! A więc bez żadnej wkładki przeciw moim dwustu dolarom! zgodził się prayerman, uśmiechając się pogardliwie. — Zaryzykuję je bardzo chętnie, by pokazał szanownemu zgromadzeniu, jak strzela rycerz pióra.
— Tak, by pokazać, jak strzela człowiek, który, będąc zerem, chce udzielać rad człowiekowi tak doświadczonemu, jak ja! — dodał Watter. — Przyprowadźcie go tutaj!
Kto inny uważałby to, co zaszło, za szczyt kompromitacji; mnie to bawiło. Udając zakłopotanie i niezadowolenie, pozwoliłem otaczającej publiczności popychać się naprzód. Zainteresowanie zawodami doszło teraz do kulminacyjnego punktu. Zwycięzca, który w pięciu strzałach zrobił 55 punktów, stawiał dwieście dolarów! Publiczność prowadziła ożywione rozmowy; wśród śmiechów i żartów na temat rezultatu walki zaczęto się tłoczyć dookoła prayermana. Gdy mnie ujrzał obok siebie, roześmiał się szyderczo i zawołał:
— No, jest pan nareszcie, panie, panie... Jakże się pan u licha nazywa?
— Mayer — odparłem.
— Tak, Mayer, Mayer! Chodzi jednak nie o Mayera, a o to, by strzelać do celu. A więc stanie pan do zakładu; hę?
— Ależ, ależ... — odparłem lękliwie — przecież nie mam strzelby.
— Strzelby? To doskonałe! Słyszeliście, messurs? Powiedział, że nie ma strzelby. Ha, ha, ha! Zaraz temu zaradzimy, mr. Mayer! Będzie pan strzelał z mojej strzelby, ha, ha, ha! Zgoda?
— Tak, — przecież muszę...
— Racja, musi! Nie wykręci się pan! A więc stawiam dwieście dolarów. Jeżeli mnie pan pobije, pieniądze należą do pana; ta lady je panu wypłaci: Zrozumiano?
Yes.
— Czy mamy losować, kto strzela pierwszy?
Yes.
— A może ja zacznę!
Yes.
Miałem wrażenie, że strzelanie po kimś, kto nie da ani jednego celnego strzału, uważałby za coś poniżającego.
— Zgoda! — rzekł. — Strzelam więc pierwszy. Rozstąpcie się, panowie! Zabawa się zaczyna!
Gapie, otaczający nas zwartą ławą, rozstąpili się, nie szczędząc mi w dalszym ciągu ironicznych uwag i przycinków. Zaklejono otwory obu tarcz, poczem przeciwnik mój zaczął się szykować do pierwszego strzału. Przyłożywszy broń do ramienia, opuścił nagle karabin i rzekł głośno, by go wszyscy obecni słyszeć mogli:
— Myladys and messurs! Nie wyobrażajcie sobie, że zrobię znowu 55 punktów. Wstydziłbym się dawać mu tak wysoką cyfrę. Będę strzelał na chybi trafi. Uwaga!
Zrobił naprzód dziewięć — punktów, potem osiem, potem znowu dziewięć. Celując nieco staranniej, zestrzelił jedenastkę, a wkońcu dziesiątkę. W rezultacie zrobił 47 punktów.
— To niewiele, ale dla takiego gamonia więcej niż dosyć, — rzekł z uśmiechem. — Oto broń — strzelba, ha, ha, ha, strzelba prawdziwa i naboje!
Udałem, że nie słyszę słowa „gamoń“, i, chcąc się dobrze przyjrzeć broni przeciwnika, ująłem karabin za lufę, kolbą do góry. Publiczność odpowiedziała na tę wrzekomą niezaradność huraganem śmiechu, a Watter zawołał:
— Zakładam się o dziesięć, nie, o dwadzieścia dolarów, że w pięciu strzałach nie zrobi trzydziestu punktów! Kto przyjmie zakład?
Po chwili milczenia odezwał się młody Stiller:
— Stawiam dwadzieścia! U kogo złożymy pieniądze? Może u mojej matki?
— Doskonale! — zawołał z uśmiechem Watter. — Przecież to i tak jedynie depozyt na chwil kilka!
Stiller miał przy sobie tylko dwadzieścia dolarów; opowiedział mi później, że, gdyby miał więcej, byłby zaryzykował i tysiąc. Złożyli pieniądze u pani Stiller.
Przedewszystkiem spojrzałem na łożyska karabinu; widniały na nich znaki A i S, a więc nie ulegało już wątpliwości, że to karabin naszego starego Amor Sannela. Jakże się dostał w ręce obecnego właściciela? Z pewnością drogą zbrodni!
Nie miałem czasu na zajmowanie się tą sprawą; poczucie, że trzymam znaną mi broń, podziałało niezwykle uspakajająco. Mimo to nie byłem zbyt pewny pierwszego strzału. Może prayerman źle się obchodzi ze swą bronią? Pierwszy strzał musi być w każdym razie strzałem próbnym. Postanowiłem zrobić czterdzieści osiem punktów. Do osiągnięcia tej cyfry starczą cztery strzały po dwanaście. A więc pierwszy strzał może się nie liczyć. Dobrze; nawet nim nie dotknę tarczy!
— Jazda, jazda! — rozległy się krzyki publiczności. — Niechże pan zacznie strzelać? A to maruda?
Ująłem karabin możliwie najniezgrabniej, i, wziąwszy za cel pobliską gałąź, wystrzeliłem. Znowu huragan śmiechu i ryków. Śmiechy nie niepokoiły mnie wcale, przeciwnie, fakt, że przestrzeliłem gałąź, dodawał mi otuchy.
— Zniszczył całą gałąź doszczętnie! — ryczał prayerman. Ludzie, usuńcie się! Tym, którzy stoją za nim, grozi niebezpieczeństwo. Gotów jeszcze strzelić sobie w łokieć!
Gorące brawa były wdzięczną odpowiedzią na te kpiny.
Nabijając karabin, zauważyłem, że młody Stiller ma nieco zaniepokojony wyraz twarzy. Zawołałem więc głośno:
— Niech się pan nie martwi o te czterdzieści dolarów, mr. Stiller! Matka pańska może je panu wypłacić już teraz, gdyż wygram zakład z pewnością.
Publiczność odpowiedziała nieludzkiemi rykami i śmiechem. Gdy się nieco uciszyło, Watter zawołał:
— To jakiś skończony warjat! Chcąc wygrać, musiałby przecież cztery razy pod rząd wziąć po dwunastce!
— Uczynię to też.
Halloo! Ależ to prawdziwy obłęd!
Pshaw! Mam wrażenie, żeście wszyscy ślepi. Musiałem przecież zbadać stan karabinu. Mogłem odrazu, pierwszym strzałem, zrobić dwanaście punktów, uważałem jednak, że to zbyteczne wobec tak marnego strzelca, jakim jest prayerman. Człowiek, który w zawodach poprzednich, traktowanych serjo, zrobił na pięć strzałów tylko pięćdziesiąt pięć punktów, powinien słowo „gamoń“ skierować pod własnym adresem! A więc uwaga! Teraz wszystko pójdzie znacznie prędzej, niż dotychczas.
Wystrzeliłem — kula przebiła tarczę tuż obok czarnego koła; następny strzał padł jeszcze bliżej środka, trzeci i czwarty w sam środek tarczy. Ryzykowałem wiele, licząc, że wszystkie cztery strzały będą celne; ale istnieją strzelcy, do których i ja na szczęście należę, którzy, że się tak wyrażę, wyczuwają, jaki będzie dany strzał. Można ich porównać z dobrymi graczami bilardowymi, którzy wiedzą, że zrobią sto punktów pokolei. Gdy taki gracz jest w „sztosie“, można być pewnym, że swoją setkę zrobi. Pierwszy lepszy drobiazg mógł wpłynąć na celność moich strzałów; jakiś głos wewnętrzny mówił mi jednak, że mogę ryzykować, a wiara w zwycięstwo niemało w tych wypadkach pomaga.
Zachowanie publiczności zmieniło się teraz zasadniczo. Z początku panowała głęboka cisza, potem zerwała się istna burza oklasków, którą jednak zupełnie zlekceważyłem. Pani Stiller wręczyła synowi czterdzieści dolarów, ja zaś podszedłem do damy, która trzymała dwieście. Wyciągnęła rękę, by mi je wręczyć, gdy nagle podbiegł prayerman i zawołał:
— Hola, niech się pani wstrzyma! Pieniądze należą do mnie; to przecież był tylko żart!
Otoczono nas zwartem kołem; każdy był ciekaw; czem się skończy to qui pro quo. Gdy przeciwnik mój chciał zabrać złoto, wyciągnąłem rękę i rzekłem:
— Raz już otrzymał pan ode mnie nauczkę, więc niech mnie pan nie prowokuje do następnej, gdyż byłoby z pewnością znacznie energiczniejsza od pierwszej. Pan postawni dwieście dolarów; wygrałem je, więc pieniądze do mnie należą. Radzę panu przyjąć to spokojnie, w przeciwnym bowiem razie może pan gorzko pożałować.
— Co to znaczy? Co pan sobie myśli? Czy to ma być groźba? — ofuknął mnie gniewnie. — Nawet pchły na mem ubraniu nie boją się pana!
— Nie chodzi o pchły na ubraniu pańskiem, a o robactwo, zżerające pańskie sumienie.
— Robactwo?... Sumienie?... Cóż pan wie o mojem sumieniu? Z pewnością znowu jakieś szaleństwo. No, jazda, niech pan gada!
Well! Powiedzże mi, bogobojny człowieku, skąd masz tą broń?
— Skąd? Kupiłem ją.
— Od kogo?
— Od poprzedniego właściciela.
— Któż to taki?
— Jeden z moich przyjaciół; nazwisko obojętne.
— Kiedy pan kupił ten karabin?
— O, już dawno, jakieś dziesięć lat temu.
— To kłamstwo!
— Kłamstwo? Czyż to chęć obrażenia mnie? I to przez, jakiegoś tam mr. Mayera!
Pshaw! Znam ten karabin.
— No, no! Mam wrażenie, że pan uważa się za znawcę wszystkich rzeczy nieznanych.
— Zobaczymy zaraz, czy i pan nie jest nim przypadkiem. Słyszał pan może kiedyś o niejakim Amorze Sannelu?
Niespodziewane to pytanie oszołomiło go w zupełności. Pobladł jak trup, po chwili jednak odzyskał panowanie nad sobą, i odparł niepewnym nieco głosem:
— Nazwisko to jest mi zupełnie — — zupełnie nieznane!
— Niechże się pan więc dowie, że Amor Sannel jest, a może był myśliwym — poszukiwaczem futer. Strzelałem często z jego karabinu, który obecnie należy do pana. Stąd te cztery celne strzały. Ludzie w rodzaju Amora Sannela nie sprzedają i nie darowują takiej broni za życia, należy więc przypuszczać, że albo mu ją skradziono, albo przeszła w cudze ręce po jego śmierci. Cóż pan na to?
— Nic. Czekam na dowód, że karabin mój był własnością Amor Sannela.
— Nic łatwiejszego! Przecież wyryte tu jest jego nazwisko!
— Popatrz, popatrz! Wyryte? No, no! Panie i Panowie! Przyjrzyjcie się dokładnie tej broni! Dam się powiesić, jeżeli znajdziecie na niej jakieś imię!
Karabin zaczął krążyć z rąk do rąk. Nikt nie zauważył ukrytych znaków. Wskazując na obydwa łożyska, rzekłem:
— Złodziej, a może i morderca, z pewnością oglądał dokładnie ten karabin. Byłby głupcem, gdyby w rysunku kwiatów nie zauważył nazwiska. Po dokładnem przyjrzeniu się zauważycie państwo, że poszczególne linje tworzą litery A i S, co daje inicjały Amor Sannela.
Zauważywszy niemiłe zdumienie oglądających karabin, z łatwością bowiem odnaleźli wskazane litery, prayerman syknął:
— Kłamco! Oszuście! Przy ładowaniu zauważyłeś pan pewne podobieństwo do obydwóch liter i chcąc się zemścić, wymyśliłeś napoczekaniu zwyczajne kłamstwo!
— Na słowa: kłamco, oszuście, odpowiem za chwilę. Za chwilę również załatwimy sprawę karabinu. Teraz najważniejszą rzeczą jest nasz zakład. Żądam nagrody, pan zaś nie chce wypłacić. Niech rozstrzyga publiczność; poddam się wyrokowi. A więc, myladys and messurs, czy miałem otrzymać dwieście dolarów w razie zwycięstwa nad tym panem?
— Tak — brzmiała jednomyślna odpowiedź.
— Czy zrobiłem czterdzieści osiem punktów, a więc więcej, niż on?
— Tak.
— Czy pieniądze jemu się należą?
— Nie.
— Więc mnie?
— Tak.
Well! Zabieram je, a kto mi zechce przeszkodzić, będzie miał ze mną do czynienia!
Zwróciłem się znowu do pani, która trzymała pieniądze. Prayerman syknął:
— Nie dopuszczę do tego! Był to zakład; pieniądze nie są jeszcze wypłacone. Co tam opinja sądu; nikogo nie można zmusić do zapłacenia sumy, wymienionej w zakładzie.
— Terefere! Będzie się pan bał sądu, bo ma pan za dużo oleju w głowie. A zresztą sąd... Istnieje trybunał, w którym, człowiek sam jest jedynym sędzią. Zobaczy pan zaraz, jak ten trybunał wygląda. Mamy jeszcze drobny rachuneczek za słowa: kłamca i oszust, skierowane pod moim adresem. Otóż chcę rachunek wyrównać: płacę trzema policzkami, które pan zaraz otrzyma. Pokwitowanie zbyteczne. Chodźże bliżej, bogobojna, dostojna figuro!
Prayerman chciał zwiać, ale ująłem go za kark, okręciłem dookoła i z taką szybkością zaaplikowałem mu zapowiedzianą porcyjkę, że nie miał nawet czasu na myśl o obronie. Potem dałem mu porządnego kopniaka, od którego zwalił się na ziemię, i odebrałem dwieście dolarów z rąk damy. Wkładając pieniądze do kieszeni, ukłoniłem się zebranym. Pod wpływem mych celnych strzałów nastrój tych ludzi zmienił się zupełnie: gdym opuszczał plac w towarzystwie pani Stiller i jej syna, rozległy się huczne oklaski.
— Bajeczna przygoda! — rzekła pani Stiller. — Strzela pan i policzkuje ludzi z taką łatwością i szybkością, jakgdyby chodziło o zjedzenie bułki z masłem. Spacer przyniósł panu wcale pokaźną sumkę.
Pshaw! Nie chodziło mi wcale o pieniądze; zabrałem je, by go ukarać. Zresztą, zaufanie państwa do mnie zostało również nagrodzone pewną niewielką sumą. Wracajmy!
— Tak, oczywiście do mnie.
— Niech mi pani pozwoli odmówić.
— Dlaczego?
— Mam wrażenie, że prayerman postara się jak najszybciej ulotnić. Jeżeli tak się stanie, chciałbym być w hotelu. Rzuciłem kilka słów, które podkopały jego moralny kredyt. Jestem przekonany, że ziemia zaczyna mu się palić pod nogami. Odprowadzę państwa do domu. Może się wieczorem zobaczymy.
— Dopiero wieczorem? — zapytał młody Stiller. Szkoda, że pan odchodzi! Każda chwila, spędzona w pańskiem towarzystwie, jest mi niezmiernie droga. Będzie pan teraz pracował?
— Nie.
— Ma pan coś ważnego do załatwienia?
— Nie.
— Niechże mi pan zatem pozwoli zostać u pana i wypić z panem szklankę piwa! Sprawi mi to wielką radość; tak rzadko wychodzę z domu!
Nie zależało mi na jego towarzystwie; nie chcąc jednak być nieuprzejmym, zgodziłem się. Oto skutki znajomości: człowiek przestaje być własnym panem! Odprowadziwszy panią Stiller do domu, udaliśmy się do hotelu. Na dole stał gospodarz w towarzystwie żony i kelnera; gdym przechodził obok niego, zapytał ze zdumieniem:
— Mr. Mayer, cóżto się stało? Przed chwilą przyleciał prayerman, głośno złorzecząc panu; oświadczył, że odjeżdża, ponieważ pan wypędził go z domu i z miasta. Po pewnym czasie zjawił się tu mr. Watter, również wymyślając na pana. Po chwili zapytał, gdzie jest prayerman. Gdy się dowiedział, że zamierza wyjechać, oświadczył, że również opuszcza hotel, gdyż nie może mieszkać pod jednym dachem z takim, jak pan, człowiekiem.
— Nie zjawili się razem?
— Nie.
— Naprzód przybiegł prayerman, a za nim Watter?
— Tak.
— A więc prayerman nie wie, że Watter również chce opuścić pański hotel?
— Nie. Skądże to pytanie?
Oczywiście, nie podałem mu przyczyny. Jeżeli moje przypuszczenia były słuszne, to Watter odkryje przy pakowaniu swych kufrów, że...
Nie zdążyłem dokończyć tej myśli, gdy do pokoju wpadł jak bomba sam Watter; był trupio blady, drżał na całem ciele. Podbiegłszy do gospodarza, zawołał:
— Okradziono mnie, okradziono w haniebny sposób! Włamano się do mego pokoju, zrabowano mi wszystkie nuggety i cały złoty piasek. Gwałtu, rety! Poślijcie po policję!
Słowa Wattera wywarły ogromne wrażenie. Każdy gospodarz dba o dobrą opinię dla swego domu i gotów ponieść niejedną ofiarę, by opinji tej na szwank nie narazić.
Właściciel hotelu wiedział, że złoto Wattera waży pół centnara; zdawał więc sobie sprawę, że jest to kradzież na wielką skalę, której się nie ukryje. Wezwał Wattera, by się uspokoił, i w kilku słowach opowiedział mu przebieg wypadku. Starając się panować nad sobą, Watter opowiedział, co następuje:
— Jak wiadomo, postanowiłem opuścić wasz hotel z pewnej, znanej wam przyczyny. Udałem się więc do swego pokoju, by spakować kufry. Skrzynia ze złotem stoi w szafie; nie można jej stamtąd wyciągnąć, gdyż przymocowałem ją ośmioma śrubami do dna szafy. Śruby przechodzą przez dno skrzyni i dno szafy; chcąc je rozkręcić, trzeba wyjąć ze skrzyni wszystkie nuggety. Jest to bardzo kłopotliwe i zabiera tak wiele czasu, że żaden włamywacz nie podjąłby tej pracy. A jednak pieniądze ulotniły się jak kamfora! I szafa i skrzynia były, oczywiście, zamknięte; w dzień noszę obydwa klucze w kieszeni, na noc zaś chowam pod poduszkę. Gdym przed chwilą otworzył szafę, chciałem skrzynię odśrubować, stwierdziłem, że jest pusta. Niechże więc pan pośle natychmiast po konstabla i szeryfa. Niech pan nikogo nie wypuszcza z hotelu; specjalnie chodzi mi o tego gościa, który nosi nazwisko Mayer.
Pod wpływem tych słów wszyscy zaczęli mi się bacznie przyglądać.
— Dlaczegóż zależy panu specjalnie na tym panu? — zapytał gospodarz ze zdumieniem.
— Podejrzewam, że on to uczynił, zwierzyłem mu się bowiem z całej historii. Była to niesłychana lekkomyślność, za którą ciężko odpokutuję.
Uwzględniając niesłychane podniecenie Wattera, przyjąłem to obwinienie z wielkim spokojem. Gospodarz wezwał Wattera, by go zaprowadzić do pokoju, w którym popełniono kradzież. Przy drzwiach Watter odwrócił się i krzyknął do kelnera:
— Mr. Rost, proszę pilnować dobrze tego gagatka! Niech go pan nie wypuszcza z pokoju.
Młody Stiller zdumiony był moją obojętnością. Gospodyni i kelner zaczęli mnie prosić, bym nie przywiązywał wagi do słów, wypowiedzianych przez Wattera w podnieceniu i wzburzeniu. Starali się wytłumaczyć, że wściekłość jego na mnie wzmaga się jeszcze na wspomnienie wczorajszej bolesnej nauczki.
— Czy gospodarz nie wie, że pan nie nazywa się Mayer, i że jesteś Old Shatterhandem? — zapytał szeptem Stiller.
— Nie ma o tem pojęcia — odpowiedziałem.
— Powiedziałbym mu to na pańskiem miejscu!
— Dlaczego?
— Reagowałby zupełnie inaczej na rzucone w pańską stronę podejrzenie.
— Ach, ci ludzie wiedzą dobrze, że nie jestem złodziejem; a jeżeli ktoś inny zechce dać wiarę podejrzeniu, zdradzę swe incognito, lecz w każdym razie jedynie w ostateczności.
— Imię Old Shatterhand jest znane i szanowane; będzie niezaprzeczonym dowodem pańskiej uczciwości.
Tymczasem gospodarz powrócił w towarzystwie Wattera. Wysławszy chłopca po policję, oświadczył:
Jeżeli policja nie wyjaśni sprawy, nie odsłonimy tajemnicy, Pojąć nic mogę, jak się to stało!
— Ani ja również — potwierdził Watter. — Nie rozumiem zupełnie, jak się to stać mogło, ale wiem doskonale, kto jest tym łotrem, który zrobił ze mnie żebraka; właściwie nie zrobił, a chciał zrobić, gdyż jest tutaj między nami, i mam nadzieję, że uda się zmusić go do wskazania miejsca, w którem ukrył moje nuggety. Zostaję tutaj i nie puszczę go, dopóki nie nadejdzie policja.
Obrzucając mnie jadowitem, pełnem nienawiści spojrzeniem, usiadł między mną a drzwiami. I teraz nie odezwałem się słowem; natomiast gospodarz rzekł doń:
— Mówiłem już w waszym pokoju, że jesteście na zupełnie fałszywej drodze. Złodzieja należy szukać poza obrębem mego hotelu.
Pshaw! Już ja to wiem lepiej!
— Nie odważyłby się kręcić wśród nas.
— Oh, bywają zuchwalcy, którzy poto tylko pozostają na miejscu zbrodni, by odwrócić podejrzenie i upozorować swą niewinność. Znam te kawały; jestem przecież stary, doświadczony westman, którego nie tak łatwo wyprowadzić w pole.
Opór ten oburzył kelnera, który mnie bardzo polubił: rzekł więc ostrym tonem:
— Nie popełniajcie jeszcze większej nieostrożności, niż wczoraj! Dzisiejsza historja gotowa się skończyć czemś więcej, niż wyskoczeniem przez okno.
— Nie interesują mnie zdania żółtodziobków. Proszę zachować rady przy sobie, w przeciwnym razie może mi się nasunąć podejrzenie, że włamanie nie odbyło się bez wiedzy i pomocy pana kelnera.
Gospodarz zerwał się i, drżąc z oburzenia, zawołał:
— Człowieku, nie bądź bezwstydny! Ze względu na waszą osobę, jak również ze względu na dobrą opinję mego hotelu żałuję niewymownie, że coś podobnego zajść mogło; ale nie pozwolę, by ktokolwiek śmiał obrażać mnie lub moich ludzi. Na podejrzenia, rzucane pod adresem gości, nie mogę, niestety, reagować bezpośrednio, i im samym muszę pozostawić obronę; mam jednak nadzieję, że Mayer, o którego niewinności jestem przekonany, nie będzie dłużej znosił w milczeniu waszych oskarżeń.
Zjawił się szeryf w towarzystwie konstabla. Konstabl zatrzymał się przy drzwiach, szeryf zaś zapytał, gdzie jest okradziony mr. Watter. Watter zerwał się. Powtórzył szeryfowi historję, opowiedzianą niedawno gospodarzowi, oświadczając. że ma co do mnie uzasadnione podejrzenia. Urzędnik zapytał:
— Czy opowiadał pan poza tem komukolwiek, gdzie leżą nuggety?
— Nikomu.
— Ostaje pan przy swojem podejrzeniu?
— Tak. Ten cudzoziemiec był wczoraj na tyle nieostrożny, że siedząc obok mnie, rzucił kilka słów na temat kradzieży.
— Ach! To ciekawe!
Zmarszczył czoło, spojrzał na mnie wyzywająco i obraźliwie i, podszedłszy do mnie, zapytał:
— Pan jest Europejczykiem?
— Tak. A pan Jankesem?
— Człowieku, moja to rzecz pytać, nie wasza!
— Któż zabroni mi pytać, kim i czem jest ten, który ze mną rozmawia?
— Ja. Mam wrażenie, że...
Zaczął kiwać głową i oglądać mnie ze wszystkich stron.
— Powiadacie, ma „mam wrażenie?“ To ja mam wrażenie, albo raczej nie mam pewności, kim i czem jesteście.
— Do licha! Jestem szeryfem.
— Doskonale! Trzeba było powiedzieć, bo przecież ludzie nie są wszechwiedzący. Od tej chwili jestem do pańskich usług. Chętnie odpowiem na każde pytanie, o ile, oczywiście, ton jego będzie uprzejmy.
— Odpowie pan również na pytania, które zadawać będę mniej uprzejmym tonem.
— Ani mi się śni.
— Jestem przedstawicielem władzy; mogę pana zmusić.
— Słusznie. Jaką jednak władzę pan posiada? Jest pan najzwyklejszym obywatelem Stanów Zjednoczonych, którego mianowano szeryfem na przeciąg dwóch lat; po upływie tego czasu znowu, będzie pan przeciętną figurą. Nie jest pan więc dla mnie żadnym władcą z łaski Boga, i jeżeli pytania pańskie nie będą mi się podobały, nie będę na nie poprostu odpowiadać. Gdyby zachowanie wasze wobec mnie, sir było odpowiednie, nie mówiłbym tak z panem.
— Dlaczego to nie było odpowiednie? — zapytał z ironicznym uśmiechem.
— Sędzia i urzędnik policyjny musi przedewszystkiem panować nad swym wzrokiem, a pan tego nie potrafi. Wśród pewnych okoliczności można kogoś bardziej i mocniej obrazić wzrokiem, niż słowami.
— Ależ pan mi tu prawi całe kazanie! Przyzna pan chyba, że padło na pana podejrzenie?
Yes.
— Przesłucham więc pana i zaaresztuję, gdy mi się spodoba.
— Tego pan nie uczyni.
— Któż mi zabroni?
— Ja.
Cofnął się nieco i, obrzuciwszy mnie znowu szyderczem spojrzeniem, rzekł z uśmiechem.
— Pan chce zabronić? Jakże pan to uczyni?
— Mam pokazać?
Well! — skinął głową. — Jestem bardzo ciekaw; czekam.
Chwyciwszy go za piersi i biodra, podniosłem w górę i zaniosłem przed otwarte okno ze słowami:
— Sir, wyrzuciłbym was przez to okno! Ponieważ jednak nie aresztowaliście mnie jeszcze, umieszczę chwilowo na miejscu, z którego was zabrałem. No, stoi pan znowu!
Zaniosłem go zpowrotem i postawiłem przy stole. W pierwszej chwili znieruchomiał ze zdziwienia i przerażenia; teraz ożywił się nieco.
— Znieważył pan szeryfa! — zagrzmiał. — Zdaje pan sobie sprawę, co to znaczy?
— Znieważyłem? Nic o tem nie wiem! Pan mnie wezwał; usłuchałem wezwania, co zresztą poświadczyć mogą świadkowie.
— Człowieku, będę musiał inaczej z panem pogadać! Gdy was zechcę aresztować, uczynię to przez konstabla.
Pshaw! Więc i on przez okno wyleci.
— Tak, jest pan silny jak atleta i bardzo gwałtowny. Niestety, nie mogę pana ukarać, gdyż, nic nie przeczuwając, sam pana sprowokowałem. Istniej jednak kajdanki i stryczki, zrozumiano?
— Wyrzuciłbym je razem z panem i pańskim konstablem. Mam wrażenie, że znam lepiej ustawy Missouri, aniżeli pan, urzędnik państwowy! Bez specjalnego nakazu sędziowskiego nie wolno tu nikogo aresztować. Czy wiadomo to panu? Gdzież jest ten nakaz? Gdyby go pan nawet miał, nie zdałby się na nic, gdyż jestem cudzoziemcem. Musiałby się pan zwrócić do circuitcourt, lub jeszcze wyżej.
— Do stu djabłów! Pan mi daje pełne policyjne instrukcje! — zawołał, starając się ukryć zakłopotanie. — A więc mam być dla pana uprzejmy i grzeczny? Well, spróbujmy! Pan ukradł nuggety, mr. Mayer?
No!
— Nie? A więc przeszukamy pański pokój?
— Do tego nie dopuszczę.
— Nie? Ach!
— Nie. Na podstawie praw stanu Missouri wymagany jest do rewizji również specjalny nakaz sędziowski.
— Jestem zdumiony! Mimo, że jest pan cudzoziemcem, zna pan nasze ustawy od A do Z.
— Jak pan widzi, przydaje mi się to.
— Znam ustawy równie dobrze, jak i pan. Nie potrzebuję dla dokonania rewizji żadnego nakazu, gdyż gospodarz nie odmówi zgody.
— Gospodarz nie może rozporządzać moim pokojem. Według praw stanu Missouri gość hotelowy jest wyłącznym właścicielem pokoju, który zamieszkuje i opłaca. Nie jego więc zgoda, a moja tu decyduje.
Szeryf znał, oczywiście, te przepisy prawa równie dobrze, jak ja, przypuszczał jednak zapewne, że można się ich nie trzymać w stosunku do cudzoziemca. A więc nie może dokonać rewizji, nie może mnie aresztować, choć jestem obwiniony! Przełknąwszy i to, rzekł:
— Niech pan nie przeciąga struny i nie utrudnia mi pracy. Dla pana samego będzie lepiej, gdy się pan zastosuje do sytuacji.
— Wiem o tem; ale rzucono na mnie niesłuszne podejrzenie; Wypraszam więc sobie spojrzenia i słowa tego rodzaju, jakgdyby pan miał przeciw mnie sto dowodów. Okłamano pana, sir. Nie mnie jednemu okradziony opowiadał o swych nuggetach. Proszę zapytać gospodarza i kelnera!
I jeden i drugi przyznali, że Watter zmuszał ich poprostu do wysłuchania historji o znalezieniu skarbu i że pokazał im skrzynię z nuggetami.
— Proszę również przesłuchać tego osobnika! — dodałem, wskazując na drzwi, przez które wszedł właśnie prayerman.
Świętoszek nie miał pojęcia, że kradzież została odkryta i że szeryf już przybył. Watter zerwał się, ujął go pod ramię, jakby chcąc podkreślić, że bierze w opiekę, i rzekł do urzędnika:
— Ten gentleman jest moim dobrym przyjacielem; wie wprawdzie o wszystkiem, ale jestem przekonany, że nietylko nie ukradł nuggetów, lecz broniłby ich przed złoczyńcą do ostatniej kropli krwi. Ręczę za niego!
Well! Czy mieszkał tu również?
Yes!
— W takim razie muszę go przesłuchać bez względu na to, czy pan za niego ręczy. Mr. Mayer, czy będzie pan na tyle rozsądny i pozwoli mi przeszukać swój pokój?
— Owszem — odparłem. — Pod warunkiem jednak, że przeszuka pan również pokój i rzeczy prayermana.
— Zgoda!
— Nie, nie zgadzam się! — zawołał Watter. — Nie pozwolę obrazić przyjaciela. Mogę udowodnić, że w czasie dokonywania kradzieży przebywał bez przerwy ze mną; potem poszedłem z nim do pokoju, zamknąłem go i zabrałem klucz. Jest więc niewinny, jak noworodek. Niech się pan tylko zabierze energicznie do mr. Mayera; jego gwałtowne i grubjańskie postępowanie dowodzi, że ma nieczyste sumienie.
Powtarzanie obelżywej potwarzy wyprowadziło mnie z równowagi. Popełniłem więc w uniesieniu głupstwo, odpowiadając:
— Co się tyczy tego noworodka, to chętnie udzielę informacyj, które będą zapewne niemałą niespodzianką. Niech przedewszystkiem udowodni, że karabin Amora Sannela jest jego własnością, nabytą legalnie. Poza tem znam tego pana nadspodziewanie dobrze. Nad rzeką Platte znają mnie lepiej, niż mu się wydaje; udowodnię, że ma na sumieniu nawet tak zwykle ostrożnego Welleya!
Prayerman zbladł jak trup, i zaczął patrzeć na mnie szeroko otwartemi oczyma i z takiem przerażeniem, jakgdybym był upiorną marą.
— Platte, Welley? — zapytał szeryf. — Cóż za związek z Welleyem ma ta rzeka?
— Dowiecie się wkrótce! Przedewszystkiem jednak polećcie konstablowi, by stanął przy drzwiach i nie wypuszczał tego bogobojnego sprzedawcy dewocjonaliów. Mam wrażenie, że... Trzymajcie go, łapcie, trzymajcie!
Gdym podsłuchiwał rozmowę prayermana z jego wspólnikiem, kaznodzieja oświadczył, że z przyjemnością będzie obecny przy odkryciu kradzieży, i sposobność do tej przyjemności trafiła się teraz, ale sytuacja była nieco różna, niż sobie prayerman wyobrażał przedtem. Moje zarzuty spadły na niego jak piorun z jasnego nieba. Już przy zawodach strzeleckich ziemia paliła mu się pod nogami; obecne moje żądanie oraz nazwisko Welleya napędziło mu takiego strachu, że w dwóch susach zniknął za drzwiami. Wybiegł bez niczego, zostawił rzeczy w pokoju; należało więc przypuszczać, że nie zechce zrezygnować ze swego karabinu i wróci po niego. Wezwałem więc obecnych, by się udali do oficyny celem schwytania zbiega. Gdym podszedł do drzwi, szeryf zatrzymał mnie i rzekł:
— Sir, proszę zostać! Jest pan oskarżony; nie wolno panu wyjść
— Ja oskarżony? Przecież prayerman dowiódł ucieczką, że jest sprawcą kradzieży — odparłem.
— Nie! Zrobił mu pan cały szereg zarzutów w innych sprawach; to mogło go skłonić do ucieczki. Pośpieszę za nim wraz z gospodarzem i kelnerem, pan zaś pozostanie tu z konstablem.
— Byłoby to równoznaczne z aresztowaniem; przecież mówiłem panu, że tego nie zniosę!
— Proszę mnie źle nie rozumieć! Nie jest pan aresztowany; proszę tylko, by pan tu pozostał, aż powrócę. Przyrzeka pan to uczynić?
Wydało mi się to tak niesłychanie komiczne, żem usiadł i odparł urzędnikowi:
Well, zostanę tu, dopóki pan nie wróci, o ile, oczywiście, nie będę czekał za długo. Niechże się pan spieszy, bo kochana, niewinna, nowonarodzona dziecina gotowa się ulotnić, a mądry Watter nie odzyska nuggetów.
Szeryf, gospodarz i kelner rzucili się ku drzwiom, ja zaś pozostałem wraz ze Stillerem pod czulą opieką konstabla. Popełniłem głupstwo, zdradzając się przed prayermanem, że znam jego tajemnice. Ponieważ zaś szeryf uczynił jeszcze większe głupstwo, mogłem sobie darować własną nierozwagę.
Prawdopodobna ucieczka sprzedawcy dewocjonaliów była dla mnie, oczywiście, niewygodna ze względu na podsłuchaną rozmowę, w której prayerman i jego wspólnik snuli jakieś plany co do nieznanego mi, niestety, stryja i bratanka. Spodziewałem się, że prayerman zostanie i że nadarzy się sposobność dowiedzenia się bliższych szczegółów o nim i jego towarzyszach. Nie można wprawdzie powiedzieć, że czegokolwiek zaniedbałem; tak zwany przypadek nie jest właściwie przypadkiem, lecz rezultatem nieznanych okoliczności. Jeżeli jednak prayennanowi uda się uciec, cały mój spryt nie zda się na nic i nie dowiem się zapewne, jakich to ludzi ci dwaj chcą zaciągnąć do finding-holu.
Stiller był uszczęśliwiony, że jest w mojem towarzystwie. Nie uważał się za świadka, lecz za współuczestnika niezwykle ciekawego zdarzenia, którego dotychczasowy przebieg doprowadzał go, oczywiście, do pasji. Nie rozumiał, dlaczego się ociągam z wymienieniem swego nazwiska. Zapomniał, że tylko dzięki znajomości tego nazwiska siedzi tu obok mnie jako niezbyt pożądany towarzysz. Skoro stanie się głośnem, kim jestem, wszyscy mieszkańcy Weston, którzy słyszeli coś o mnie i o Winnetou, staną się takimi nieodłącznymi naszymi towarzyszami!
Szeryf wrócił po upływie bardzo długiego czasu. Przypuszczenia moje okazały się słuszne; noworodek się nie zjawił. Odpowiadając na moje spojrzenie, urzędnik rzekł:
— Sir, proszę się nie śmiać!
— Wcale się nie śmieję.
— Ależ owszem — wyczuwam to.
— Nie ma pan racji. Nie śmiech mnie zdejmuje, a ciekawość. Może zechce mi pan powiedzieć, czy prayerman udał się na spoczynek do swego pokoju?
— Wypraszam sobie podobne żarty! Uciekł; napróżno uganialiśmy się za nim po przedmieściach.
— Czy był w pokoju, gdyście weszli do oficyny?
— Tak, ale zamknął się.
— Trzeba było otoczyć drzwi i okno.
— Uczyniliśmy to; podszedłszy jednak do okna, znaleźliśmy je otwarte; wyskoczył przed chwilą.
— Stało się, jak przewidziałem; ptaszek odleciał! Czy zabrał jakieś rzeczy?
— Tylko karabin. Mr. Rost wlazł po drabinie do pokoju, i otworzył nam drzwi. W pokoju znaleźliśmy stary kufer.
— Cóż zawiera?
— Nabożne książki, których wczoraj nie sprzedał.
— Hm! Czy mogę tam wejść?
— Poco? Chyba nie uważa się pan za sprytniejszego od urzędnika policji?
— Nie. Mam jednak wrażenie, że jeden człowiek zobaczy to, czego nie widzi kilka osób.
— Otóż mamy! — odparł Watter. — Ten pan Mayer jest przekonany, że na całym świecie niema człowieka mądrzejszego od niego. To wyimaginowane poczucie mądrości umacnia mnie jeszcze w podejrzeniu. Nie ulega dla mnie kwestji, że jest złodziejem. Od pierwszej chwili nie dowierzałem jego fałszywym, podstępnym oczom!
Tego już było za wiele! Wstałem, podszedłem doń i rzekłem:
— I mimo to, że mam fałszywe oczy, opowiedział mi pan tę całą wielką historję o bonanzy! Człowieku, byłem długo cierpliwy, ale teraz koniec! Jeżeli jeszcze jedno obraźliwe słowo padnie z waszych ust, rzucę was na sufit i nie zdołacie się od niego odlepić.
Szeryf rzekł na to tonem rozkazującym:
— To nie miejsce dla wypowiadania gróźb! Proszę usiąść! Jako prowadzący policyjne śledztwo nie zniosę, by podejrzany o kradzież krzyczał tak na okradzionego. Najpierw przeszukam teren, na którym dokonano zbrodni, potem zaś zrewiduję pański pokój.
Well! Obiecałem zgodzić się na rewizję i dotrzymam słowa. Ale potem pozwolę sobie pokazać panu, w jaki sposób odróżnia się winę od nieuczciwości; pomówimy również o tem, że nie należy traktować prawdziwych gentlemanów, jak łobuzów. W rezultacie może jeszcze kto znajdzie się pod pułapem...
— Człowieku! Już tego wystarczy, bym panu kazał nałożyć kajdanki. Jeżeli nie...
Przerwał i spojrzał ku oknu, od którego szedł odgłos kopyt końskich. Ukazały się dwa wspaniałe rumaki, osiodłane na sposób indjański; na jednym z nich siedział Indianin. Chcąc ujrzeć, co się dzieje w pokoju, jeździec pochylił się w siodle tak głęboko, że długiemi ciemnemi włosami omal nie dotykał ziemi. Gospodarz podbiegł doń, i po chwili usłyszeliśmy niski głos Indsmana;
— Czy to hotel? Czy mieszka tu mój brat, Old Shatterhand?
— Old Shatterhand? — zapytał zdumiony gospodarz. — Czy miał przybyć do Weston?
— Tak. Przybył tu wczoraj. Hotel pański cieszy się w mieście opinją najlepszego, przypuszczam więc, że tu zajechał. Jestem Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou, Winnetou, Winnetou! — rozległo się z ust wszystkich, i wszyscy pośpieszyli ku oknu. Co do mnie, wybiegłem w kilku susach przed dom.
— Bądź powitany, bracie mój, Winnetou!
— Szarlih, bracie mój, podaj mi rękę!
Spojrzawszy z zadowoleniem na moje nowe ubranie, ciągnął;
— Mój przyjaciel Szarlih będzie musiał zdjąć strój bladych twarzy i wejść zpowrotem w skórzaną powłokę. Mamy jednak czas do jutra. Jakże się czujesz w tym hotelu?
— Hotel ponętny, ludziom, którzy w nim mieszkają, też nic nie mam do zarzucenia. Ale w tej chwili przebywa w nim policja, zginęła bowiem skrzynia nuggetów i pewna blada twarz twierdzi, że złodziejem jestem ja!
Uff! Old Shatterhand złodziejem! Czy blada twarz nie poprosiła cię natychmiast o przebaczenie?
Każde nasze słowo można było usłyszeć w pokoju; zmrużywszy więc nieco powiekę, — był to znak umówiony, który Winnetou wlot zrozumiał, — odparłem;
— Nie. Mimo moich zaprzeczeń twierdzi dotąd, że jestem złodziejem. Szeryf wierzy mu i przed chwilą groził mi nawet okuciem w kajdany.
Uff, uff, uff! Kajdany na rękach Old Shatterhanda? Niech brat mój idzie przodem; za chwilę podążę za nim.
Zmrużenie powiek było umówionym znakiem: oznaczało, że chcemy jakąś śmieszną napozór sprawę traktować poważnie i rzeczowo. Na twarzy Winnetou ukazała się na chwilę błyskawica uśmiechu; trwało to moment, poczem rysy zastygły w pozornym gniewie. Zrozumiałem, co oznaczają słowa: „za chwilę podążę za tobą“, i wróciłem do pokoju, nie zamykając drzwi za sobą.
Obecni w pokoju nie stali już przy oknie. Wiedzieli, kim jestem, i patrzyli na mnie inaczej, niż przed chwilą. Zdziwienie ich jednak doszło do punktu kulminacyjnego, gdy w sieni rozległ się dźwięk kopyt, a potem przed drzwiami stanął na koniu sam Winnetou. Pochylił się, by wjechać do pokoju, zatrzymał rumaka i, przyjrzawszy się każdemu z obecnych jasnemi, wspaniałemi, podobnemi do gwiazd oczyma, zapytał:
— Która z bladych twarzy jest szeryfem?
— To ja — odparł zapytany tonem tak pokornym, jakgdyby stał przed obliczem koronowanej głowy.
— A więc to ty, ty — rzekł najwspanialszy z Indjan głosem, w którym brzmiała nuta litości, — odważyłeś się nazwać złodziejem Old Shatterhanda, mego sławnego brata, przed którym drżą zastępy białych i czerwonych wojowników, który gotów jest raczej oddać wszystko, co ma, niż zabrać obcemu choćby źdźbło trawy? Pshaw!
W tem jednem słowie: „pshaw!“ było tyle lekceważenia, tyle miłościwego politowania, że ten, przeciw któremu zwrócona była oracja, uczynił kilka kroków wtył. Dla każdego, kto nie znał Winnetou, osoba jego musiała być zjawiskiem jeżeli nie niejasnem, to niezwykłem. Ale wspaniały wódz Apaczów był więcej, niż niezwykłym człowiekiem. Nie imponował stanowiskiem wodza, gdyż biali nie okazują specjalnego szacunku dla indiańskich szczeblów społecznych. Wpływ swój na ludzi zawdzięczał jedynie własnej osobie, własnym zaletom ducha i ciała. Ucieleśniły się one cudownie w nieskazitelnej piękności męskiej, nie dziw więc, że ukazanie się jego wywołało zachwyt i ten rodzaj poszanowania, którego nieodzownym skutkiem jest bezwzględne posłuszeństwo.
Odziany był, — równie, jak i ja podczas mych podróży na Zachodzie, — w skórzany strój myśliwski skrojony według indiańskiego fasonu, na nogach miał lekkie mokasyny, przybrane ostrą świńską szczeciną i nuggetami o dziwacznych kształtach. Kapelusza nie nosił. Bujne, gęste, niebieskawo-czarne włosy tworzyły wysoki, podobny do hełmu zawój i, gdy siedział w siodle, zawój ten rozsypywał się nakształt grzywy lub gęstego welonu, tworzącego królewskie nakrycie głowy. Ani jedno orle pióro nie zdobiło tej indiańskiej fryzury. Nigdy nie nosił oznaki wodzów — i tak na pierwszy rzut oka nawet nikt nie przyjąłby go za zwyczajnego wojownika.
Widywałem go nieraz pośród wielu wodzów, ozdobionych orlemi piórami i obwieszonych wszelakiemi trofeami; królewska postawa, swobodny, niewymuszony, elastyczny, a jednak dumny krok — czyniły go najszlachetniejszym z pośród szlachetnych. Na pierwszy rzut oka jasnem stawało się każdemu, że ma do czynienia z człowiekiem wybitnym. Na szyji nosił kosztowną fajkę pokoju, torebkę z lekami i potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzi-grizzly, które z narażeniem życia sam upolował. Owal poważnej, męskiej, pięknej twarzy, o ledwie widocznych kościach policzkowych, można było określić jako zbliżony do rzymskiego; matowa skóra miała kolor jasnobrunatny z lekkim odcieniem bronzu.
Brody nic nosił, hołdując w tej dziedzinie zwyczajom indiańskim. Dzięki temu widać było delikatną, przemiłe łagodną a przytem energiczną linję napół otwartych ust, które chciałoby się ciągłe całować. Umiał z nich wydobywać tony fletu i straszliwe, piorunowe słowa, umiał dawać niemi wyraz ożywczemu uznaniu i ciętej ironji. Gdy był dobrze usposobiony, głos jego miał niezrównany, pociągający gardłowy nieco przydźwięk; przydźwięku tego nie słyszałem u nikogo więcej; możnaby go porównać z pełnym miłości, cichym, rozpływającym się w czułość śpiewem ptaków. Gdy jednak wpadał w gniew, głos przybierał dźwięk metaliczny jak młot, który rozbija żelazo; nabierał przytem takiej ostrości, że peszył przeciwnika. Czasami, zdarzało się to niezmiernie rzadko, Winnetou przemawiał publicznie z okazji jakiegoś ważnego zdarzenia. W tych wypadkach stwierdzałem zawsze, że panuje nad wszystkiemi tajnikami retoryki. Nigdy w życiu nie słyszałem lepszego i bardziej przekonywującego mówcy; nie pamiętam też, by ktokolwiek zdołał się oprzeć wymowie wielkiego, niezrównanego Apacza. Nozdrza delikatnie zarysowanego, wyrazistego, lecz nie typowo indiańskiego nosa miały również swą wymowę. Rozszerzał je i zwężał; każdy ruch odzwierciadlał stan duszy. Najpiękniejsze jednak były oczy, ciemne, aksamitne, w których krył się ogrom miłości, dobroci, wdzięczności, współczucia, troski — chwilami zaś pogardy.
Takie uczciwe, wierne, jasne oczy, w chwili gniewu rozświetlane błyskawicami niezadowolenia i pogardy, mieć może tylko człowiek o wielkiej, czystej duszy, szczerym sercu, niezłomnym charakterze i ogromnej prostocie uczucia. Takim też był Winnetou. Spojrzenie jego niosło szczęście przyjaciołom, napełniało strachem i lękiem nieprzyjaciół, niszczyło niegodnych, zmuszało do posłuszeństwa najbardziej krnąbrnych. Gay mówił o Bogu, o swym wielkim, dobrym Manitou, miał oczy Madonny; gdy był spokojny, oczy te miały wyraz miękki, kobiecy.
Wspaniały ten człowiek wjechał teraz na koniu do pokoju. Wszyscy patrzeli z podziwem i uwielbieniem na władczą twarz i wspaniałą postać. Wódz pochylił się nad siodłem wytwornym ruchem, unosząc się nieco w ozdobionych zębami węża strzemionach. Z szerokich, potężnych barków zwisało lasso, sięgające aż po biodra. Podobnie, jak moje, wykonane było przez przepiękną siostrę jego Nszo-tszi. Jako pas służył mu jaskrawy koc santillo, związany w kształcie szala; miał zatknięty za nim nóż, rewolwer i te wszystkie przedmioty, które westman zwykle nosi za pasem. Na ramieniu wisiała dubeltówka nabijana srebrnemi gwoździami. Była to sławna na cały świat srebrna strzelba, której kule nigdy nie chybiały.
Gdy się czyta opowiadania indjańskie, o których wartości, względnie szkodliwości, wspomniałem bez żadnych ogródek, znaleźć w nich można szereg straszliwych ilustracyj, które budzą wstręt nietylko u znawcy, ale i każdego rozsądnego człowieka. Niema w nich nic prócz walk, morderstw i żądzy krwi. Każdy czerwony ma na sobie mnóstwo kolorowych piór; jest to niezgodne z rzeczywistością i dowodzi, że tak projektodawca rysunku, jak i wykonawca są ignorantami. Pełno również na ilustracjach najrozmaitszego rodzaju broni, co ma podnieść wojowniczy nastrój książki. Jakże inaczej u Winnetou! Widać tylko strzelbę, gdyż nawet tomahawk, nawiasem, mówiąc majstersztyk sztuki kowalskiej, schowany był w torbie ze skóry oposa, wiszącej u lewego biodra. A jednak cała postać wyglądała tak wojowniczo, że nikt nie pomyślałby o podaniu w wątpliwość którejkolwiek z tych właściwości, jakie posiadał ten najwyższy wódz wszystkich plemion Apaczów.
Gdy szeryf cofnął się lękliwie, Winnetou zwrócił się do pozostałych i zapytał:
— Gdzież jest biała twarz, której ukradziono nuggety?
— To ja — odparł Watter.
— Stwierdziłeś, że Old Shatterhand jest złodziejem?
Watter nie miał odwagi odpowiedzieć: „tak“.
— A gdy biały mój brat wezwał cię do opamiętania, twierdziłeś nadal to samo?
Nienaganny westman nie odpowiedział i na to pytanie.
— Człowieku, stratuję cię kopytami swego konia! Tszah!
Okrzyk: „tszah!“ był dla rumaka rozkazem, wzywającym do skoku. Winnetou ujął go zprzodu za cugle, przycisnął mocno piętami i przeskoczył przez stół. Rozległy się okrzyki przerażenia; były zbyteczne, gdyż odważny skok udał się tak wspaniale, że stołu nawet nie musnął włos końskiego ogona. Watter schronił się pod ścianę. Winnetou spiął znowu konia, który zaczął się teraz posuwać na tylnych nogach, i podjechał do zbiega tak blisko, że mógł go dotknąć ręką.
— Na miłość Boską, nie czyńcie tego, nie czyńcie! — zawołał Watter przerażony. — Nie miałem pojęcia, że ten wspaniały gentleman jest sławnym Old Shatterhandem!
— Kujocie!
Kujot to wilk mieszkający w prerjach, który się żywi padliną i jest zbyt tchórzliwy, by w pojedynkę rzucać się na żywą zwierzynę. Dzięki tchórzostwu i zapachowi, który wydziela, wszyscy odnoszą się doń z wielką pogardą; nazwanie więc człowieka jego imieniem jest niezaprzeczenie wielką obrazą. Watter jednak nie miał odwagi odpowiedzieć na tę obelgę. Chcąc się obronić przed kopytami, zagrażającemi jego twarzy, zasłonił się łokciami i zawołał:
— Niech się pan cofnie, mr. Winnetou, niech się pan cofnie! Koń rozbije mi głowę!
— Cofnę się wtedy, gdy przyznasz że jesteś kujotem. A więc?
— No dobrze, dobrze! Jestem wszystkiem, czem chcecie, a więc i kujotem.
Apacz okręcił rumaka, przystanął na chwilę i zawołał:
— A teraz, wszyscy, którzy obrazili mego białego brata Old Shatterhanda, precz, precz! Tu miejsce tylko dla niego i jego przyjaciół. Precz!
Zaczął tańczyć na koniu między stołami; panował nad każdym ruchem wierzchowca; ale żywość i ognisty temperament rumaka budziły przerażenie. Watter rzucił się ku drzwiom z szybkością strzały. Nieco wolniej podążył szeryf, którego wyprzedził konstabl. Dowiedzieliśmy się później, że przenieśli się do innej komnaty, a szeryf wyraził nadzieję, iż Winnetou nie zamienił jej w ujeżdżalnię, w której się kiełzna indiańskie konie.
Tylko Winnetou mógł wpaść na pomysł zjawienia się w hallu hotelowym na koniu. Był tak świetnym jeźdźcem, że nie uszkodziłby ani jednego stołu, ani krzesła, gdyby nawet zrobione były ze szkła. Obydwa nasze ogiery, tego samego rasowego rodu, były ogniste, odważne, wytrzymałe, mądre i, mimo temperamentu, łagodne jak baranki, oczywiście w stosunku do nas. Winnetou ujeździł je i wytresował według zasad szkoły (Iltszi) indiańskiej. Jego ogier nazywał się Iltszi[5], mój — Hatatitla[6]. Hatatitla był zawsze do mojej dyspozycji; gdy towarzyszyłem Winnetou, stanowił moją własność; gdyśmy się rozstawali, koń zostawał u niego. Oczywiście, mogłem go zabrać, ale nie czyniłem tego nigdy. Stałe dosiadanie podobnych, jak dwie krople wody, koni było dobitną ilustracją zewnętrznego kontaktu panującej między nami wewnętrznej harmonji. — — —
Gdy tak ładnie wyproszone osoby opuściły pokój, Winnetou zeskoczył z konia i wyprowadził go, by uwiązać gdzieś razem z Hatatitlą. Iltszi nie był podkuty, na posadzce więc nie pozostał żaden ślad kopyt.
Gospodarz zwrócił się do mnie:
— Odrazu pomyślałem sobie, że nie jest pan tylko włóczącym się po świecie i przygodnie piszącym mr. Mayerem: żona moja może to potwierdzić. Niezwykle niemiły wypadek kradzieży równoważy z nawiązką wielki zaszczyt goszczenia pana i wodza Apaczów w mych skromnych ścianach. Mam nadzieję, że Winnetou również u mnie zamieszka?
— Dziś zostanę na pewno, co do jutra — nie wiem, — odparłem. — Mam bowiem wrażenie, że ruszymy jutro na Zachód.
Stiller wtrącił szybko:
— Wybiera się pan na Zachód, a nie, jak było w planie, na Wschód?
— Tak. Winnetou przybywa obecnie z St. Joseph. Gdyby plan wyprawy na Wschód nie uległ zmianie, miałby na sobie inne ubranie, kupione w St. Joseph, i byłby tam pozostawił nasze wierzchowce. Rozumiem każdy jego krok, nie prosząc nawet o wyjaśnienie.
Była to woda na młyn kelnera, który skłonił mi się głęboko i rzekł:
— Proszę wybaczyć, jeżeli byłem za mato uprzejmy, ale nie wiedziałem, kim pan jest. Teraz się nie dziwię, dlaczego mr. Mayer z taką pewnością twierdził, że nie spotkam Old Shatterhanda w St. Joseph. Jestem szczęśliwy, że pan zrobił nam zaszczyt i zajechał do naszego hotelu. Niech mi pan pozwoli usłuchać głosu wewnętrznego, który powiada, że teraz nareszcie spełni się me gorące życzenie, i będę mógł przystąpić do studiów lekarskich na terenie indiańskiego życia.
— Niech się pan zwróci do Winnetou.
— Mylordzie! Wódz uczyni, co się panu będzie podobało.
— Możliwe. Ale nie wiem jeszcze, dlaczego zmienił plan, i będę mógł powiedzieć tak lub nie dopiero wtedy, gdy się dowiem przyczyny.
Stiller cieszył się z przybycia Winetou niemniej, niż Rost. Przedewszystkiem napełniło go szczęściem samo poznanie wodza. Po drugie, spodziewał się, że nadzieja wyratowania ojca ziści się teraz.
Gdy Apacz wrócił i usiadł obok mnie i Stillera, młodzieniec wyprostował się na krześle jak świeca i w tej pozycji, która miała wyrażać największy szacunek, pozostał aż do swego odejścia.
Myli się ten, kto sądzi, że Winnetou zaczął mówić o sobie, o wyprawie i planach. Nie uczynił tego. Znając go dobrze, nie dziwiłem się wcale. W takich sprawach zachowywał milczenie: mówił to tylko, co uważał za niezbędne: ważył każde słowo. Nauczyłem się czytać w jego oczach i twarzy — słowa często mówiły mniej. Gdy kelner zapytał uniżenie, co ma podać. Winnetou odparł: „wody“, i spojrzał na mnie. Zrozumiałem spojrzenie i odpowiedziałem pokrótce o kradzieży, szkicując w kilku zdaniach sylwetki prayermana i Wattera oraz mój stosunek do nich. Pobieżne określenia wystarczyły w zupełności. Gdym skończył, Winnetou wstał i rzekł:
— Niechaj brat mój nie śmieje się z mądrości tych ludzi, a raczej niech współczuje z nią. Winnetou pójdzie obejrzeć stajnię. Chodź!
Pusta stajnia była schludnie i czysto utrzymana. Zaprowadziwszy tam wierzchowce, daliśmy im wody i owsa. Przed wsypaniem owsa do worków zbadaliśmy jego jakość. Winnetou wydał polecenie, by do stajni nie wprowadzano żadnych innych koni.
Jak już mówiłem, stajnia mieściła się w oficynie. Tuż obok drzwi stajennych znajdowały się schody, prowadzące do pokoju, w którym mieszkał prayerman. Właśnie schodził po nich szeryf w otoczeniu Wattera i konstabla. Zapominając o dotychczasowym, niegrzecznym tonie, szeryf podszedł i zameldował posłusznie, jakgdyby stawał do raportu:
— Byliśmy jeszcze raz na górze, przeszukaliśmy wszystko gruntownie, ale nie znaleźliśmy nic. Również w pokoju mr. Wattera nic nie wskazuje na sprawców i na sposób dokonania kradzieży. Mr. Shatterhand! Pan chciał przedtem wejść na górę?
— Chciałem jako mr. Mayer; zmuszały mnie do tego pańskie zarzuty — odparłem chłodno. — Obecnie sprawa ta przestała mnie zajmować. A może nie? — dodałem groźnym tonem.
— Ależ tak, tak, cała ta historja nic pana nie obchodzi! Jasna rzecz, że pan jest najzupełniej niewinny. Myślałem jednak, myślałem... że... Hm!
— Cóż pan myślał? — zapytałem, chcąc mu pomóc w zakłopotaniu.
— Ponieważ jest pan Old Shatterhandem, a ten wspaniały gentleman to Winnetou, wódz Apaczów, ponieważ wiadomo powszechnie, że panowie umieją odnajdować ślady, których nikt odnaleźć nie potrafi, — więc chciałem, skorośmy się już spotkali, chciałem, hm...
— Jazda, mówcie!
— Słowem, chciałem uprzejmie prosić, byście weszli na górę; może uda się wam znaleźć coś, na cośmy nie zwrócili uwagi!
Rzuciłem przelotne spojrzenie na Winnetou. Twarz miała wyraz nieruchomy, a więc nie jest ani za, ani przeciw, i mnie pozostawia decyzję. Odpowiedziałem więc lakonicznie:
— Chodźmy!
Poszli naprzód, by nam pokazać pokój; podążyliśmy za nimi. Widząc, kto idzie na górę, przyłączył się również do kompanji stojący w podwórzu gospodarz. Szeryf otworzył drzwi i chciał wejść.
— Wstrzymajcie się! — rzekłem — Wejdziecie po nas. Moglibyście zatrzeć ślady, o ile nie uczyniliście tego już przedtem.
Chcąc, by Winnetou pokazał tym ludziom, czem jest szkolony spryt i orientacja, dodałem:
— Wódz Apaczów wejdzie pierwszy.
Zrozumiał mnie, zrobił krok naprzód, potem się zatrzymał. Twarzy nie było widać. Po chwili wszedł do środka; towarzyszyliśmy mu. Przy prawej ścianie stało łóżko, po lewej stół i krzesło, na niem zaś kufer prayermana. Winnetou pochylił się i podniósł sznur, leżący pod stołem.
— To nic! — rzekł szeryf lekceważąco.
— Zaczekajcie! — odparłem.
Apacz podszedł do otwartego okna i spuścił sznur, chcąc się zorientować, jak daleko sięga. Potem rzucił go do pokoju, ale pozostał przy oknie, obserwując coś, czegośmy nie widzieli. Przesadził framugę okna i wszedł na stojącą obok dachówkę. Po chwili wrócił, trzymając w ręku świder o krótkim trzonie.
— Blade twarze nie mają oczu i nie myślą! — rzekł — Prayerman nie był pijany i nie spał wcale. Miał pomocnika i narzędzia, któremu je spuścił po tym sznurze. Pomocnik skradł nuggety i gdy kradzieży dokonał, odniósł narzędzia zpowrotem, przywiązał je do końca sznura, a prayerman podciągnął w górę; były źle związane, więc jedno wypadło. Znalazłem je w krzakach dzikiego wina, które okalają mur. Oto jest! Narzędzi tego rodzaju nie pakuje się do kieszeni. Nie miał ich więc podczas ucieczki przy sobie; uciekał w wielkim pośpiechu. Jestem przekonany, że są tutaj. Niech blade twarze raz jeszcze przerzucą całe jego łóżko!
Winnetou nie dotknął nawet łóżka. Konstabl spełnił jego polecenie. Okazało się, że poza pościelą nic w niem niema.
— Niechaj blade twarze opróżnią teraz kufer! — polecił Winnetou.
Szeryf odparł, że przeszukiwali już kufer, i nic w nim nie znaleźli, nie warto więc męczyć się napróżno. W kufrze nie było nic prócz papierów. Winnetou wziął walizę na chwilę do ręki, uśmiechnął się i podał mi. Spostrzegłem odrazu, że jest o wiele cięższa, niż powinna być waliza pusta.
— Niech brat Shatterhand zmierzy głębokość od wewnątrz i od zewnątrz — rzekł Winnetou.
Nie ulegało wątpliwości że kufer ma podwójne dno. Po żmudnych poszukiwaniach stwierdziliśmy, że ma głęboką wkładkę; odnalazłszy ją, wysypaliśmy z tajemnego ukrycia szereg wytrychów, świdrów, pilników i innych narzędzi. Wszystko zrobiono w ten sposób, by zajmowało jak najmniej miejsca. Koniec jednego, niezwykle wąskiego dłóta, podobnego do korkociągu, był złamany. Winnetou przyjrzał się bacznie miejscu, w którem dłóto się złamało, i zapytał:
— Blade twarze nie znalazły również żadnych śladów w pokoju, w którym leżały nuggety?
— Żadnych.
— Niech nas tam zaprowadzą!
[7]mu. Watter mieszkał, podobnie jak ja, w pokoju narożnym. Umeblowanie pokoju było ilościowo i jakościowo lepsze od umeblowania pokoi oficynowych. W otwartej naoścież szafie stała jeszcze pusta skrzynia. Winnetou otworzył i zamknął kilkakrotnie jej wierzch.
— To się nanic zda! — oświadczył Watter. — Sam otworzyłem ją przed chwilą; klucz mam w kieszeni.
Winnetou dotknął tylnej ściany skrzyni i zaczął ją badać.
— Uff! — zawołał po chwili, ukazując nam mały kawałek ostrego żelaza. — Ta rama opiera się nie o ścianę, lecz o drzwi!
— Racja! — rzekł gospodarz zdumiony, gdyż szafa zakrywała drzwi w zupełności tak, że Winnetou nie mógł ich w żadnym razie zobaczyć.
— Otwórz pokój, do którego te drzwi prowadzą! — rozkazał Winnetou. — Tam otworzono tylną ścianę szafy. Złodziej nie miał kluczów od skrzyni, więc odkręcił śruby. Przy zaśrubowywaniu skrzyni złamał koniec dłóta, który znalazłem. Wkręcił śruby zaledwie do połowy; poczułem to przy pierwszem dotknięciu.
Przyniesiono klucz, poczem udaliśmy się do przyległego pokoju i otworzyliśmy drzwi, łączące obydwa pokoje. Stanąwszy przed tylną ścianą szafy, ujrzeliśmy natychmiast, że część jej usunięto. Była to zwyczajna, lekka szafa hotelowa: tylna ściana składała się z kilku desek, do których stolarz wbił parę gwoździ; by usunąć deski, złodziej powyciągał gwoździe. Oczom naszym ukazało się wnętrze szafy; ujrzeliśmy również wkręcone do połowy śruby. Sytuacja przedstawiała się dosłownie tak, jak przewidział Winnetou: w braku klucza złodziej nie otworzył zamka skrzyni, lecz dobrał się do niej ztyłu przez odkręcenie śrub.
— Zdumiewające, zdumiewające! — zawołał szeryf.
— Ktoby to przypuścił! — dodał Watter.
Gospodarz trącił go lekko w bok i rzekł uszczypliwie:
— Cóż pan powie teraz o swej wielkiej mądrości, mr. Watter? Któż to jest „zupełnem zerem“? Któż to postępował jak dureń, któż to dał się spić prayermanowi i zasnął, że nie słyszał hałasu w sąsiednim pokoju? Chcieliście opuścić mój hotel z powodu mr. Shatterhanda; w głupocie swojej omal nie naraziliście na szwank jego imienia. Nie wstrzymuję was, gdyż nie potrzebuję takich gości. Zrozumiano?
Watter nie odpowiedział ani słowem. Winnetou ciągnął dalej przerwane przez gospodarza wywody:
— Złodziej podawał złoto wspólnikowi, stojącemu na dole, w jakiemś naczyniu, które spuszczał po sznurze.
— Nie potrzebował żadnego naczynia — oświadczył Watter. — Złoto leżało w mocno związanych paczkach — Skądże pewność, że podawał je przez okno?
Nic nie mówiąc, Winnetou wskazał na kilka leżących na podłodze nuggetów oraz na smugę złotego pyłku, biegnącą w kierunku okna.
— Ach, a więc jedna paczka była otwarta! Tak, z pewnością! Więc trzy osoby mnie okradły! Prayerman — niech go djabli porwą! — i jeszcze jakichś dwóch, których wcale nie znam! Będę go szukać, a gdy znajdę...
Nie słyszałem dalszego ciągu, wyszedłem bowiem wraz z Winnetou, który uważał swoją rolę za skończoną. Na dole wódz Apaczów chciał wejść do sali jadalnej, wstrzymałem go jednak ruchem reki, kierując znów kroki do pokoju prayermana. Udał się za mną w milczeniu. Gdyśmy się znaleźli na górze, opowiedziałem mu treść podsłuchanej rozmowy. Słuchał bardzo uważnie, a gdym skończył, twarz jego rozpromieniła się ulubionym przeze mnie uśmiechem aprobaty i zadowolenia, i rzekł:
— Biały mój brat chce zapewne raz jeszcze przeszukać ten kufer i zobaczyć, czy niema w nim czegoś, na cośmy nie zwrócili uwagi.
— Tak. Dlatego przyszedłem tu znowu, zanim się zjawi szeryf i kufer opieczętuje.
— Szukajmy więc!
Jeszcze raz przeszukaliśmy skrupulatnie wszystkie papiery. niestety bez rezultatu. Potem wróciliśmy do przeszukiwania kufra. Nie ulegało kwestji, że nie zawiera już żadnej szuflady ani skrytki; zauważyliśmy jednak, że w jednem miejscu ktoś naciął płócienny futerał. Włożyłem rękę w otwór i wyciągnąłem z niego trzy dokumenty. Na pierwszem widniały same nazwy. Tytuł brzmiał następująco: „To the finding-hole“. Pod tytułem widniały następujące nazwy: „Konsas-City, Konsas-River, Republican-River, Frenchmans-River. Fine Bluffs-Pole Creek, Iron-Mountain Chugnater Creek, Lake Jone Lavanie-River, Grand Medicine Bow Creek. Platte-River, Swectuater-River, Pacific Creek, Big Sandy Creek, Fremonts Peak, Finding-hole“.
Drugim dokumentem był weksel na okaziciela na pięć tysięcy dolarów, wystawiony przez Franka Shepparda, z żyrem Emila Reitera.
Niezwykle interesujący był trzeci dokument następującej treści:


„Wyznanie.

„Ja, Emil Reitter, oświadczam niniejszem pod przysięgą, że onegdaj, o godzinie, 3-ciej po południu zabiłem ze swego karabinu farmera Guy Findla, i przyrzekam, że po okazaniu tego dokumentu bez wahania przyznam się przed sędzią śledczym do popełnienia morderstwa.

Emil Reiter, Stedsville“.

Data dokumentu wskazywała, że pochodzi mniej więcej z przed roku. Nazwisko Reiter przypomniało mi mego nauczyciela muzyki, starego, kochanego nauczyciela śpiewu, który dał do druku mój hymn. Syn jego, imieniem Emil, wywędrował do Ameryki.
Byłem przekonany, że to czysty przypadek, nie miałem bowiem żadnych podstaw do twierdzenia, że autor dokumentu jest synem mego nauczyciela śpiewu. Cóż go skłoniło do podpisania tego zeznania? Poco ktoś kazał wręczyć sobie ten dokument i trzymał, nie zawiadamiając władz sądowych o morderstwie? Czy osobą tą jest obecny posiadacz dokumentu — prayerman? Jeżeli tak, to ma z pewnością jakieś złe zamiary. Może Emil Reiter był zmuszony do dania akceptu na wekslu, by okupić milczenie świadka: jeżeli rzecz się tak przedstawia, wystawca wekslu Frank Sheppard i prayerman to jedna i ta sama osoba, a handlarz dewocjonaliów nazywał się — przynajmniej obecnie — inaczej.
Winnetou spojrzał na mnie badawczo. Gdym schował wszystkie trzy dokumenty, zapytał:
— Zatrzymamy je?
— Tak — odparłem. — Jeden z nich, najważniejszy, zawiera plan podróży do finding-hole; dwa pozostałe mogą się nam jeszcze przydać.
Uff! Te nazwy określają dokładnie drogę, po której obaj ruszymy, — przerwał nareszcie milczenie.
— Czy musimy tam jechać? — zapytałem z takim spokojem, jakbym już wiedział, że ruszymy na tę kilkomiesięczną, uciążliwą i niebezpieczną wyprawę.
— Musimy — odparł równie prosto. — Twój czerwonoskóry brat, Winnetou, nie miał wcale czasu na przeniesienie nuggetów na Wschód. Zawrócił w połowie drogi, dowiedział się bowiem, że wojownicy Crowów wykopali przeciw wojownikom Szoszonów tomahawki walki.
— Przypuszczałem, że to uczynią.
Słowa te były dlań niespodzianką, mimo to zapytał bez śladu zdumienia:
— Mój biały brat wiedział o tem?
— Tak. Szoszoni zamordowali sześciu ludzi plemienia Crowów, którzy zechcą pomścić śmierć braci. Dowiedziałem się o tem od pewnej squaw; mąż jej był naocznym świadkiem mordu. Otrzymała list od wodza plemienia Kikatsów Jakonpi-Topa.
Uff! Winnetou i Old Shatterhand muszą ruszyć jaknajprędzej, by nieść pomoc przyjaciołom swym Szoszonom. Zamordowanie sześciu ludzi nie jest jedynym powodem zbrojnego zatargu. Wbrew zgubnemu zwyczajowi czerwonoskórych, Jakonpi-Topa nie rzucił się do walki natychmiast po dokonanej zbrodni, lecz cofnął się i gotuje do wyprawy. Poruszył Rivesów, Mountaili-Crowów, Ahwahayasów i Allakaweyasów; mam wrażenie, że chce również wciągnąć do akcji wojowników Satsilak, Kalmasu, Pigunszi i Small-Robesu. To stary, wytrawny lis. Przeciwnik jego, wódz Szoszonów, Wagore-Tey[8], nie ma nawet trzydziestu wiosen; jest to człowiek szczery, otwarty, lecz brak mu doświadczenia.
— W takim razie musimy ruszyć co prędzej i najkrótszą drogą. Najwygodniejsza ciągnie się wzdłuż Nord-Platte, tyle jednak na niej zakrętów, że przybycie wymaga dwa razy więcej czasu, niż przedostanie się drogą krótszą. Ta ostatnia jest jednak niezwykle męcząca i wymaga wielkiej znajomości terenu, którą, na szczęście, posiadamy. Dokument prayermana zawiera dokładny opis jej etapów; jest więc nadzieja, że, mimo ucieczki, uda się nam schwytać go po drodze. Decyzja twoja, dotycząca wyprawy do Szoszonów, pozwoli mi ponadto zrealizować prędzej, niż się spodziewałem, jeszcze jedno życzenie. W niewoli u Kikatsów przebywa pewna blada twarz. Jest to mąż squaw, o której ci już wspominałem; był naocznym świadkiem zamordowania sześciu Szoszonów i jego to właśnie żona otrzymała list od Jakonpi-Topa. Nie zwolnią go za żadną cenę, choćby okup był nie wiedzieć jak wysoki; trzeba więc go będzie wyrwać Kikatsom siłą lub podstępem.
— Czy brat mój Old Shatterhand ma podstawy do opiekowania się nim?
— Tak. Zaraz opowiem, jakie.
Zacząłem opowiadać o pani Stiller i jej synu. Chcąc obudzić zainteresowanie dla ich losów, nie pominąłem żadnego szczegółu. Stwierdziłem z zadowoleniem, że metoda odniosła zamierzony skutek. Słuchał mnie bardzo uważnie. Gdym skończył, zapytał:
— Jak widzę, brat mój Szarlih sympatyzuje z tą squaw i z jej synem?
— Tak. Tyle w życiu wycierpiała, że chciałbym jej oszczędzić straszliwego bólu — straty męża.
Uff! Przeszła pasmo nieszczęść, by się połączyć z małżonkiem. Serce ma wierne i czyste; za to powinna ją spotkać nagroda. Musiała żyć z łaski innych, straciła dawne bogactwa. Czy brat mój nie mógł nic dla niej uczynić? Nie mógł jej dać pieniędzy na drogę, na pożywienie, na ubranie?
— Byłem sam biednym chłopcem.
Nie wspomniałem słowem, żem ich obdarował, gdyż Winnetou, jak i ja, nie znosił rozpływania się nad sobą.
Mimo, że zawsze okazywał bliźnim, zarówno białym, jak czerwonoskórym, wiele współczucia, mimo, że nieraz karku nadstawiał w obronie innych, nigdy nie wspomniał o tem ni słowem. Zdaniem jego, dobrodziejstwa, wyświadczone biedakom, wyświadcza się właściwie wielkiemu, dobremu Manitou. Nie wolno więc opowiadać nikomu o stosunku swym do Najwyższego.
— Mąż tej squaw zwie się Nana-po? Słyszałem już niegdyś to imię. Nana-po, Nana-po... mam, mam! Zaopiekował się pewnym wojownikiem plemienia Sambierów, który spadł ze skały, i pielęgnował go tak długo, dopóki Sambier o własnych siłach nie mógł powrócić do domu: słyszałem to z jego własnych ust. Kto tak postępuje wobec obcych, ten musi być dobrym człowiekiem i nie powinien ginąć na palu. Porwiemy go, jeżeli, oczywiście, żyje jeszcze. Teraz chodźmy! Niechaj nikt nie wie, żeśmy tu raz jeszcze szukali i coś znaleźli.
Na podwórzu stał tłum ludzi. Wiadomość o naszej obecności w hotelu rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Kochane, ciekawe „ptaszyny“ już się zleciały, i wiedzieliśmy doskonale, że nie opuszczą nas aż do chwili odjazdu! Winnetou zamknął stajnię i włożył klucz do kieszeni, chcąc przynajmniej koniom zapewnić należny spokój.
Chcieliśmy się udać do sali jadalnej, gdzie czekał na nas Stiller. Właśnie wychodził, by nas poszukać. Oświadczył, że matka wzywa go, by zaraz wrócił, gdyż stało się coś niezmiernie ważnego, i prosi, bym również z nim przybył.
— Czy jest kto w jadalni? — zapytałem.
— Sala pełniusieńka! — rzekł z uśmiechem. — Niema, gdzie szpilki włożyć. Przed hotelem również tłum ludzi. Wszyscy chcą zobaczyć Winnetou i Old Shatterhanda!
— Obaj pójdziemy z panem. Proszę, niech pan prowadzi taką drogą, by nas nie widziano. Przecież nie jesteśmy zabawkami na jarmarku!
Stiller nie mógł, niestety, spełnić tej prośby. Tłum starał się wprawdzie o utorowanie nam drogi, ale był tak liczny, że przedzieraliśmy się przezeń bardzo wolno. Na ulicy było jeszcze więcej ludzi. Posuwaliśmy się z największym wysiłkiem. Nie dając jednak za wygraną, mrowie ludzkie ruszyło za nami; gdyśmy weszli do mieszkania Stillera, zatrzymał się tłum przed domem. Pani Stiller nie miała pojęcia, że zjawię się w towarzystwie Winnetou; ujrzawszy go, znieruchomiała. Była tak poruszona, że nie mogła opanować łez, cisnących się do oczu. Nieraz już przyglądałem się podobnym scenom wywołanym ukazaniem się wodza. W chwilach takich i mnie ogarniało wzruszenie. Winnetou działał na ludzi nietylko postacią, pełną nieodpartego uroku, ale i rozgłośnem imieniem. Wioząc, że pani Stiller płacze, podał jej rękę i rzekł:
— Winnetou przybywa, by powiedzieć poczciwej białej siostrze, że jest jej przyjacielem i że postanowił ukoić jej ból, i przypuszcza, że uda mu się to przy pomocy brata Szarliha.
Nie nazwał mnie Karolem, a Szarlih. W odpowiedzi, ujęła tylko jego rękę i szybkim ruchem podniosła ku ustom. Nowy ten dowód niezmiernego podziwu napełnił mnie ogromną radością. Weszliśmy do pokoju. Winnetou usiadł, zachowując niesłychaną, nieporównaną prostotę. Pani Stiller milczała dalej, nie spuszczając zeń oka. Dopiero syn zwrócił jej uwagę, że posłała po nas, bo podobno zaszło coś ważnego.
Zaczerwieniła się, oczy zabłysły radosnym blaskiem.
— Tak, — rzekła — coś bardzo, bardzo ważnego, co położy kres cierpieniom i zapewne wróci utracone szczęście. Proszę, niech pan czyta, mr. Shatterhand!
Mówiła po angielsku, przypuszczając, że Winnetou nie zna niemieckiego. Podała mi gazety, wskazując palcem na jedną ze szpalt — Był to wychodzący po dziś dzień „Goniec Zachodu“, jedyne po zachodniej stronie Missisipi wydawane pismo niemieckie. Na widocznem miejscu wydrukowane było tłustemi literami:

— v. St! — — v. St! —

Niewinność została udowodniona. Sprawca, wykryty, przyznał się do wszystkiego. Można śmiało wracać. Jeżeli natychmiastowe przybycie niemożliwe, proszę podać dokładny adres.

Wierny sąsiad.

Gdym list przeczytał, pani Stiller złożyła ręce i, płacząc z radości, rzekła:
— Nareszcie, nareszcie, Bóg się zlitował nad nami! Jakże mu jestem wdzięczna! Wolno nam wrócić do ojczyzny, znowu możemy nosić dawne uczciwe nazwisko! Odzyskamy wszystko, cośmy stracili. Płacz i ty mój synu! Inne to łzy, niż te, które przelewaliśmy dotychczas. Olbrzymi ciężar smutku spływa wraz z niemi z serca. Odzyskujemy swobodę ruchów. Dlaczego stary, dobry mój ojciec nie dożył tej chwili. Byłaby dla niego niewypowiedzianem szczęściem.
Syn usiadł w kącie i ukrył twarz w dłoniach. Walczył z łkaniem równie dzielnie, jak wtedy w Falkenau, gdy był młodym chłopcem. Radość matki i syna cieszyła mnie niewymownie, lecz doświadczenie życiowe mówiło, że należy być ostrożnym. Jeżeli ogłoszenie okaże się fikcją, ludzie ci odczują to jako cios podwójnie bolesny. Dlatego zapytałem:
— Czy można ufać temu wezwaniu? Może to jakaś pułapka?
— O nie! Sąsiad to wierny i szczery, jak złoto. Nie mieliśmy odwagi korespondować z nim, ale umówiliśmy się, że da natychmiast znak życia, skoro tylko sprawy wezmą korzystniejszy dla nas obrót. Ponieważ nie mogliśmy określić, gdzie się osiedlimy, postanowiliśmy, że ewentualne zawiadomienie ogłosi w kilku dziennikach Nowego Yorku, Cincinnati, Chicago i St. Louis; ustaliliśmy również formę ogłoszenia, nie ulega więc kwestji, że dał je nasz przyjaciel, a nie żaden złośliwy dowcipniś. To najszczersza i najczystsza prawda!
Well, więc zabiorę gazetę.
Złożyłem dziennik i wsunąłem do kieszeni.
— O nie! — zawołała pani Stiller. — Niech pan nie zabiera! To dla mnie wielki skarb, to mój cały majątek!
— Nie wątpię, że tak jest. Ale pani może kupić drugi egzemplarz, a my na to nie mamy czasu. Dziennik jest nam potrzebny.
— Poco?
— Chcemy go doręczyć pani mężowi.
Nie spodziewała się tego. Uszczęśliwiona, zawołała:
— Na miłość Boską! Czy to możliwe? Naprawdę chcecie to uczynić? Chcecie mu przynieść radosną nowinę?
— Tak. Brat mój Winnetou zgadza się.
— Brat mój Szarlih mówi prawdę — potwierdził wódz. — Poczciwa moja biała siostra znosiła bohatersko nieszczęście. Wielki Manitou to widział, i dziś nagradza ją za to. Chce, byśmy ruszyli po Nana-po, wydobyli go z niewoli i połączyli z wierną squaw. Jutro rano ruszamy i z narażeniem własnego życia będziemy się starali sprowadzić go tutaj.
Głośno płacząc, padła na kolana, by mu w ten sposób podziękować za postanowienie. Nie dając jej przyjść do słowa, podniósł ją z klęczek i rzekł:
— Winnetou jest człowiekiem, a przed ludźmi klękać nie wolno. Jeżeli moja biała siostra nie chce, bym się natychmiast oddalił, niechaj nie dziękuje ni słowem!
— Jak mogę milczeć, gdy serce mam wezbrane, jak morze. Jak się biedak będzie cieszył, gdy otrzyma gazetę z rąk pańskich! Mr. Shatterhand, mąż mój umie napamięć pański wiersz i wie, w jaki sposób go otrzymałam. Początek wiersza brzmi mi w uszach tak wyraźnie, jak wtedy, gdym go pod choinką słyszała po raz pierwszy. — Niosę wam wieść radosną! — Niestety, nawet największa radość męża nie będzie miała tej pokory, tego zapamiętania się w Bogu, co moja. Jest ateistą...
Przerwała na chwilę, zatopiona w smutnych myślach, poczem ciągnęła dalej:
— Niewiara ta dawała mi się już nieraz we znaki. Codziennie się modliłam i błagałam zlitowania, ale Bóg nie wysłuchał mej prośby. Pod wpływem ciężkich i niezawinionych cierpień mąż mój utracił wiarę i odwrócił się w zupełności od Boga. Może teraz, gdy szczęście niespodziewanie wróciło, Bóg ulituje się i wróci mu wiarę.
— Mrs. Stiller, niech pani ufa, że tak się stanie, — odparłem. — Dziwnemi drogami chadza łaska Boża, lecz kres jest zawsze cudowny. Może mi pani wierzyć. Doświadczyłem tego często we własnem życiu. Szlak cierpienia, na którym spotkałem panią, zmieni się w drogę błogosławioną.
— To się już stało, mr. Shatterhand! Spotkał mnie pan w chwili, kiedy fale smutku nurtowały mnie najsilniej i najgłębiej. Spieszyłam do Graslitz, do kogoś, kogo z ostrożności nazwałam krewnym; w rzeczywistości był to krewny jednego z naszych urzędników. Zdawało mi się, że jest zamożny, jednak się omyliłam. Wywędrował z Graslitz i, gdyby pan nie ulitował się wtedy nade mną i nie darował mi wszystkich swych pieniędzy, umarłabym chyba!
Uff! — rzekł Winnetou, grożąc mi lekko ręką. — A więc brat mój Szarlih jednak dopomógł, mimo że przedtem to przemilczał. Tak, tak, zawsze ten sam!
Nie chcąc, by mówił dalej, zapytałem:
— Czy list polecający mego ówczesnego towarzysza Carpia przydał się pani?
— Nie. Wzięłam go tylko poto, by nie martwić młodzieńca. Czy zna pan może adresata?
— Nie.
— To niejaki mr. Sachner, zamieszkały w Pittsburgu. Przejeżdżając, informowałam się. Wzbogacił się na uprzejmościach, za które płacono mu dziesięciokrotne procenty. Opisano mi go jako jednego z najniebezpieczniejszych lichwiarzy. Anglicy nazywają takie indywidua cut purse[9], Amerykanie — throat cutter[10]. Oczywiście, nie oddałam mu listu.
A więc tajemniczy krewny mego Carpia jest poprostu lichwiarzem! Trzy tajemnicze zaklęcia: „Eldorado, miljoner, spadkobierca generalny“ nie wywierały teraz tego magicznego wpływu, co dawniej, choć i wtedy odnosiłem się do nich z pewnym sceptycyzmem.
Dalszą rozmowę pomijam, toczyła się bowiem na temat, niemający nic wspólnego z naszemi przyszłemi przeżyciami. Nie chciałem namawiać Winnetou, by przybył tu jeszcze wieczorem razem ze mną; pani Stiller poprosiła o pozwolenie odwiedzenia nas na chwilę w hotelu, oświadczając, że przyniesie list do męża. Ustaliwszy godzinę, o której mieliśmy na nią czekać, oddaliliśmy się.
Wszystkie sale hotelu były zapchane ludźmi. Watter siedział na oknie. Ujrzawszy nas, zeskoczył i zawołał:
— Messours! Odchodzę, by ścigać prayermana; szeryf pomaga mi w pościgu. Chciałbym tylko, by mr. Shatterhand wybaczył mi moje głupie i ordynarne postępowanie. Oświadczam uroczyście, że nie uważam już tak zwanego mr. Mayera za „skończone zero“. To pana zadawala?
Yes! — odparłem z uśmiechem.
— Sam djabeł nie spostrzegłby się, że ten świętoszek jest takim łotrem!
— Za pozwoleniem! Czy czytał pan kartkę, którą pewien chłopak wręczył panu wczoraj w sali jadalnej? Oświadczył mu pan: „odpowiedź za rok!“
— Z pewnością leży jeszcze w kieszeni kamizelki. Cóż tam było napisane? Gdzież ona jest?
Znalazł wreszcie, odczytał i spojrzał na mnie, zupełnie zbity z tropu.
— Napisałem tę kartkę, by pana przestrzec, — oświadczyłem. — Szkoda, że jej pan nie przeczytał i nie zastosował się do rady. Jak pan widzi, nie trzeba było wcale szatańskiego sprytu, by przejrzeć zamiary prayermana. Trzeba tylko mieć otwarte oczy, a pan zamykał je gwałtem!
Powiedziawszy to, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem.
Dla Winnetou przygotowano najpiękniejszy pokój; chcąc uniknąć natrętnych gapiów, udaliśmy się tam. Po chwili zjawił się kelner pod pozorem podania nam czegoś; właściwie wszedł jedynie poto, by wodzowi przedłożyć swą prośbę. Uczynił to z niezwykłą uprzejmością wśród głębokich ukłonów. Winnetou niebardzo się palił do spełnienia jego życzeń; gdym jednak zaczął prosić, Apacz postanowił zrobić wyjątek i zabrać na wyprawę człowieka, który nie jest westmanem. Oświadczył tylko, że Rost musi się postarać o dobrego konia i udowodnić, że jest niezłym jeźdźcem.
— Proszę o kwadrans cierpliwości — odparł kelner. — Potem proszę spojrzeć na podwórze.
Po upływie tego czasu zjawił się na podwórzu na wcale możliwym kasztanie, i wykonał kilka skoków ściśle według reguł jazdy; Winnetou wezwał go do siebie i kazał, by na jutro rano zaopatrzył się we wszystko, czego potrzeba do drogi. Poczciwiec omal nie oszalał z radości, i popędził jak wicher, by gościom hotelowym opowiedzieć o swem wielkiem szczęściu.
Ze schodów zawrócił, otworzył raz jeszcze drzwi naszego pokoju i rzekł wśród głębokich ukłonów:
— Mylords! Upewniam was, że to najpiękniejszy dzień mego życia. Niech mi będzie wolno oświadczyć, że głos wewnętrzny mówi mi, iż nigdy nie będziecie żałować swej tak zaszczytnej dla mnie decyzji! — —


∗             ∗

W trzy tygodnie później znaleźliśmy się pośród gór Albany, ciągnących się na południowy wschód od Wyomingu. Na północy wynosił się szczyt Comical Peak, za nami ciągnęły się wzgórza Squaw, daleko na horyzoncie ciemniały kontury Reev-Peaku i Laramie-Peaku. Na lewo ginęły w dalekiej perspektywie szczyty pasma górskiego Jelm i Sheep, na prawo zaś od nich rysowała się ledwie dostrzegalna linja Elk-Mountainu. Przemierzaliśmy szeroką, niezwykle płodną równinę Laramie; celem naszym było Lake-Jone, u którego brzegu chcieliśmy przenocować.
Dla informacji czytelników zaznaczam, że ubranie, kupione w St. Joseph, zostawiłem u pani Stiller z prośbą, by również i przysyłane dla mnie z St. Louis honorarja autorskie kwitowała i inkasowała.
Jechaliśmy dotychczas bardzo ostro i forsownie; podczas całej wyczerpującej podróży nie zaszło nic godnego uwagi. Z doktora Rosta byliśmy zupełnie zadowoleni. Mimo małego wzrostu i pozornie wątlej budowy, okazał się wytrwałym jeźdźcom i czujnym, usłużnym towarzyszem; jego przesadna uprzejmość bawiła nas niemało. Jeszcze często tytułował nas mylordami, i bardzo często prosił, byśmy mu pozwolili zakomunikować, „co mówi jego głos wewnętrzny“. Oczywiście, trudno było przewidzieć, jak się zachowa w istotnie niebezpiecznych sytuacjach: żywiłem jednak niepłonną nadzieję, że i wtedy nie będę żałować, żem się za nim u Winnetou wstawił. Doktór Rost zabrał ze sobą na wszelki wypadek doskonale zaopatrzoną apteczkę oraz szereg instrumentów chirurgicznych.
Chcąc odszukać Szoszonów, trzeba było dotrzeć do rzeki Wąż, by się dowiedzieć, gdzie ich znaleźć można. Jakkolwiek znaliśmy dokładnie ich siedziby, składające się z prawdziwych wsi o dobrze zbudowanych drewnianych domach, to jednak należało przypuszczać, że wobec spodziewanej wojny z plemieniem Crowów przynajmniej wojownicy opuszczą domostwa.
Minęło południe; od Lake-Jone dzieliły nas mniej więcej dwie godziny drogi. Był czas tak zwanego lata indiańskiego, cudowna pora roku, właściwa tylko Zachodowi, nieznana w żadnym kraju na ziemi. Choć wysokość wzgórz Laramie dochodzi do dwóch tysięcy metrów, powietrze było tak łagodne, takie ciepłe, jak na żadnym szczycie mniej wysokim nawet, w najgorętsze lato. Miało przytem taką czystość i jasność, że szeroka równina wydawała się bez końca.
Część równiny była pokryta wysoką trawą, dzięki też temu zdaleka zauważyliśmy linję śladów, idącą od prawej strony, i przecinającą naszą drogę pod kątem prostym. Gdyśmy do niej dotarli, zatrzymaliśmy się i zaczęli badać tropy. Chcąc pokazać, że możemy z niego mieć pożytek, Rost zauważył:
— Nie są to ślady dzikich zwierząt, mylordzie! Pozwólcie, by mój głos wewnętrzny powiedział mi, że tędy jechał szereg jeźdźców. Widać to wyraźnie po śladach kopyt końskich.
Well! Iluż było jeźdźców? — zapytałem z uśmiechem.
— Ilu? Tego żaden człowiek nie powie!
— A więc w takim razie ani Winnetou, ani ja, nie jesteśmy ludźmi!
— Dlaczego? Czyż możecie określić liczbę?
— Czasem.
— Byłaby to sztuka, na której się nie znam.
— Wyobrażam sobie! Zaczekajcie chwilę; Winnetou zaraz określi liczbę jeźdźców.
Apacz zsiadł z konia i zaczął liczyć ślady. Po chwili wskoczył zpowrotem na siodło i rzekł lakonicznie:
— Pięciu białych — uff!
To, że przed słowem „uff“ zrobił pauzę, kazało mi przypuszczać, iż ślady nasuwały mu pewne przypuszczenia. Ponieważ jednak ruszył dalej w milczeniu, nie odezwałem się słowem, tylko zacząłem jeszcze baczniej przyglądać się śladom. Jechaliśmy za śladami, gdyż, po pierwsze, szły w tym samym kierunku, co nasza droga, powtóre zaś dlatego, że na Dzikim Zachodzie nie powinno się lekceważyć żadnego tropu: każdy może pochodzić od człowieka mającego jakieś wrogie zamiary. Po chwili stwierdziliśmy, że dwóch z pośród pięciu jeźdźców zatrzymało się i zsiadło z koni. Wgłębienia, powstałe od ruchu nóg, nie oddalały się od śladów kopyt końskich, a szły za niemi; po pewnym czasie zobaczyliśmy nadto ślad nie pochodzący od dotknięcia nogi. Gdym zatrzymał konia, by go zbadać, Rost zapytał:
— Widzi pan coś ważnego, mr. Shatterhand?
— Owszem, coś bardzo ważnego.
— Cóż to takiego?
— Dwóch z pośród pięciu jeźdźców badało ślady pozostałych trzech: jeden z nich ukląkł przy tem badaniu.
— Poco? Nie widzę powodu! Gdyby się chcieli czego dowiedzieć, mogli zapytać tamtych trzech.
— Nie, nie mogli.
— Dlaczego?
— Bo nie jechali razem.
— Co? Jak? Ci dwaj nie byli razem z tamtymi trzema? A więc cała piątka nie jechała razem?
— Nie.
Milczący Winnetou spojrzał na mnie porozumiewawczo: wzrok wyrażał zadowolenie, że zrozumiałem, dlaczego ślady wydały mu się podejrzane. Rost pytał w dalszym ciągu:
— Skądże pan to wie tak dokładnie, mylordzie?
— Po krótkiem zastanowieniu zagadka staje się prosta i jasna. Ci dwaj nie zatrzymywaliby Się wcale, nie zsiadaliby z koni i nie badaliby śladów, gdyby tamci trzej mogli im udzielić potrzebnych informacyj. Okoliczność, że to uczynili, dowodzi, iż jechali za nimi. Proszę się dokładnie przyjrzeć śladom! Na lewo trawa już się niemal podniosła, natomiast po prawej stronie — jest jeszcze zupełnie wdeptana. Te ślady są świeższe od tamtych. Mam wrażenie, że lewe powstały przed pięcioma godzinami, prawe zaś przed jakiemiś trzema. Stąd wnosićby należało, że dwóch jeźdźców przejechało tędy w dwie godziny po reszcie kompanji.
— Teraz, gdy pan zwrócił moją uwagę, widzę różnicę w trawie. Zapamiętam sobie tę metodę badania śladów, i mam nadzieję, że w przyszłości będę mógł sam określić każdy ślad ze stanowiska chronologicznego.
Uśmiechnąłem się. Rost zauważył to i zapytał:
— Dlaczego się pan śmieje, mylordzie?
— Bo to określenie „chronologiczne“ nie jest takie łatwe, jak się wydaje, mr. Rost.
— Nie jest łatwe? Hm! Wystarczy przyjrzeć się trawie!
Pshaw! Gdyby chodziło tylko o stan źdźbeł, trudności byłyby istotnie niezbyt wielkie; ale tu trzeba brać pod uwagę szereg innych okoliczności.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem względy atmosferyczne. Trzeba wiedzieć, czy deszcz padał, czy też nie świeciło przypadkiem słońce. A sprawa wiatru? Trzeba umieć określić, czy dął wiatr silny, czy słaby, suchy, czy wilgotny. Ważną jest również sprawa rodzaju trawy; kwestia wysokości, grubości źdźbeł, elastyczności, większej lub niniejszej łamliwości gra również pierwszorzędną rolę.
— Dosyć mylordzie, dosyć! Ależ to jakiś nieskończony łańcuch!
— Nie wymieniłem jeszcze wszystkich jego ogniw.
— Co?!
— A sprawa ciężaru, który uciskał trawę, a kwestja, jak długo ucisk trwał? Koń juczny, idący wolno, pozostawia inne ślady, niż koń niosący jeźdźca na grzbiecie. Ponadto trzeba pamiętać, że przy chodzeniu lub wolnej jeździe noga lub kopyto pozostają dłużej na tem samem miejscu, niż przy jeździe szybkiej; i tu jednak nie wolno zapominać, że siła ciężaru jest wprost proporcjonalna do szybkości. Koń, który galopuje, stąpa znacznie mocniej od konia idącego stępa; wali w ziemię z całej siły, uderza przednią, ostrą częścią podkowy mocniej i głębiej, niż tylną. Dlatego ślady konia, który pędził w galopie, pozostają na ziemi dłużej, i można z nich łatwo galop wyczytać. Mógłbym nadto wymienić cały szereg innych wiadomości, które należałoby również uwzględnić.
— Dość, dość! Tego, co pan mi powiedział, mylordzie, wystarczy w zupełności. Widzę, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż przypuszczałem: nie sądzę, bym się tak prędko nauczył sztuki odczytywania śladów.
— Tak, sztuka ta jest na Dzikim Zachodzie prawdziwą wiedzą i wprawdzie niema w tej dziedzinie książek naukowych, ani katedr, lecz przyznać trzeba, że to wcale poważna gałąź nauki. Nie każdy człowiek potrafi tu osiągnąć pomyślne rezultaty. Komu sztuka odczytywania śladów sprawia trudności nie do pokonania, ten powinien siedzieć spokojnie w domu, jeśli mu życie miłe. Zdarza się bowiem bardzo często, że jedynie od zgodnej z rzeczywistością oceny śladów zależy bardzo wiele, nawet życie.
— Ale chyba nie w tym wypadku?
— Tego jeszcze nie wiem. Jeźdźcami byli biali; dobrze, że nie mamy do czynienia z Indjanami. Bywają jednak biali, których należy się obawiać bardziej, niż wrogich Indsmanów, dla tego też trzeba być i w tym wypadku ostrożnym. Przed pięcioma godzinami przejechały tędy konno blade twarze, w dwie godziny po nich dwie pozostałe. Ponieważ piątka ta tworzy jedną kompanję, powstaje pytanie, dlaczego wszyscy nie jechali razem, lecz osobno.
— Hm! Nie mam pojęcia! Na jakiej jednak podstawie utrzymuje pan, że cała piątka tworzy jedną kompanję?
— Wnoszę to z faktu, że jadący ztyłu z wielką dokładnością obserwowali ślady poprzedników.
— Dziwna rzecz! Ja naprzykład byłbym wprost przeciwnego zdania.
— Jakto?
— Mój głos wewnętrzny powiedziałby mi: — Z tego, że tak dokładnie obserwowali ślady, wnosić należy, że nie wiedzieli, kto przed nimi jedzie.
— To dowód, że nie jest pan westmanem. Napotkane ślady bada i odczytuje się zwykle tak długo, dopóki nie zaczną się nagle zmieniać, lub inna jakaś okoliczność nie zmusi do zatrzymania się. Ci dwaj jeźdźcy zsiedli z koni i badali ślady na takiem miejscu, gdzie żaden specjalny powód nie skłaniał ich do tego. Nie szukali więc niczego nieznanego, lecz chcieli się tylko przekonać, czy to te same ślady, po których mają kroczyć. Nie ulega zatem wątpliwości, że znali dobrze jeźdźców, o których im chodziło. Chcieli zapewne wiedzieć, jaka odległość dzieli ich od tamtych trzech. Ta okoliczność nasuwa mi, oczywiście, dalsze ważne pytanie.
— Doprawdy? Nie wyobrażam sobie żadnego pytania, któreby się tu nasuwało z jakąś oczywistością.
— A ja przeciwnie. Brzmi ono: czy ci dwaj chcą dogonić tamtych trzech, czy nie?
— Oczywiście, że tak; przecież to jedna kompanja!
— No, to jeszcze nie zupełnie pewne. Ci ludzie mogą być ze sobą w kontakcie ze względu na wspólność celów.
— To dla mnie zbyt skomplikowana historja! Ale w każdym razie słucham pańskich słów z wielką uwagą, gdyż są to pierwsze ślady, które pana tak zainteresowały.
— Zajmują mnie teraz dwie kwestje. Primo: dlaczego dwaj jeźdźcy pozostali wtyle? Secundo: czy mają zamiar dogonić trzech pierwszych jeźdźców. Mam wrażenie, że obydwie grupy zdążają ku jednemu celowi. Ci dwaj pozostali, zdaje mi się, dlatego wtyle, że mają jakieś tajemne plany; odłączyli się od tamtych, by omówić sprawy bez niepotrzebnych świadków. Przy stosunkach panujących na Dalekim Zachodzie należy zawsze przypuszczać, że plany, trzymane w tajemnicy, zły zamiar mają na oku. Ci trzej powinni się więc przed tamtymi dwoma mieć na baczności. To mi mówią ślady!
— Mylordzie! Jestem pełen podziwu dla pańskiego sprytu. Wyznaję szczerze, że nie wpadłbym nigdy na podobną koncepcję.
Pshaw! Nie spryt gra tu główną rolę, a coś, czego właściwie słowami określić nie można. Westman wyrabia w sobie stopniowo jakgdyby szósty zmysł. Jest to rodzaj duchowego wzroku i słuchu, jakaś tajemna spostrzegawczość, niezależna zupełnie od fal świetlnych i słuchowych. Gdyby przeczucia i domysły nie były czemś tak nieokreślonem, musiałbym ten szósty zmysł nazwać przeczuwaniem; działa bowiem z równą precyzją, jak naprzykład zmysł wzroku, który obejmuje otaczające człowieka przedmioty. Westman musi kształcić i rozwijać ten zmysł jak dziecko, które dopiero po długich wysiłkach zaczyna korzystać ze swych zmysłów. Gdy się go już posiędzie, można się nim posługiwać jak okiem lub uchem. Niekiedy nawet szósty zmysł decyduje przy sprzecznych wrażeniach wzrokowych i słuchowych. Nikt na świecie nie ma tego zmysłu rozwiniętego tak silnie, jak Winnetou. Nie jestem nowicjuszem, ale nieraz zdumiewała mnie pewność, z jaką przepowiadał rzeczy, których przy całym wysiłku ani zauważyć, ani przewidzieć nie zdołałem. Przepowiednie jego spełniają się zawsze z taką dokładnością, jakgdyby widział przyszłość własnemi oczyma. Gdybym sam nie posiadał szóstego zmysłu skłonny byłbym chwilami przypuszczać, że Winnetou należy do ludzi, obdarzonych tak zwaną „drugą twarzą“. Ale, ale, wyprzedził nas o ładny kawałek drogi! Musimy go dogonić! Mam wrażenie, że nad Lake Jone będziemy mieli więcej zajęcia, niż na dotychczasowych postojach.
— Przeczuwa pan jakieś niebezpieczeństwa, mylordzie?
— Nie. Kto jest razem z Winnetou, wodzem Apaczów, temu każde niebezpieczeństwo wydaje się zabawką. Czeka nas tylko interesująca rozmówka á la Dziki Zachód. Jedźmy szybciej, mr. Rost!
Spięliśmy konie ostrogami, by dogonić Winnetou. który wyprzedzi! nas porządnie. Dotarłszy doń, jechaliśmy za śladami, prowadzącemi w kierunku Lakę Jone; w pewnem miejscu ślady rozdzieliły się. Widać było, że trzy konie poszły dalej w dotychczasowym kierunku, dwa zaś skręciły na prawo. Nie zastanawiając się długo, Winnetou ruszył za śladami, idącemi na prawo. Rost nie mógł tego pojąć i zapytał:
— Mr. Shatterhand, dlaczego nie jedziemy prosto? Przecież nowe ślady nie prowadzą w stronę jeziora, do którego zmierzamy.
— Ależ przeciwnie — odparłem.
— Naprawdę? Przecież odchylają się od tego kierunku.
— Tylko chwilowo. Później obydwie linje znowu się połączą. Widząc, że ślady się rozdzielają, Winnetou przeprowadził natychmiast pewne obliczenie. Domyśla się pan, co wódz Apaczów przypuszcza?
— Nie. Jestem jak nowonarodzone dziecko.
— Obydwie grupy dążą do jeziora; jednak druga nie chce, by ją pierwsza dostrzegła, ponieważ zamierza ją śledzić.
— Hm! Czyż Apacz jest wszechwiedzący?
— Gdyby tak było, byłbym nim również, przypuszczam bowiem to samo. Wkrótce okaże się, że mamy rację. Tylko to może być przyczyną rozdzielenia się kompanji.
— Czyż nie należałoby wobec tego śledzić pierwszej grupy?
— Oczywiście, że tak. Ważniejszą rzecz jednak ustalić, na jakiej podstawie druga grupa chce śledzić pierwszą, z którą tworzy jedną całość. Mamy dowód, że to, co przedtem o niej mówiłem, odpowiada rzeczywistości; ma jakieś zamiary, o których pozostali trzej towarzysze, lub przynajmniej jeden z nich, nic wiedzieć nie mają. Gdy ludzie, którzy mają razem stawić czoło niebezpieczeństwom Zachodu, zaczynają coś przed sobą ukrywać, nic z tego dobrego wyniknąć nie może, bo podstawą wzajemnych stosunków, musi być wzajemna szczerość. Należy przypuszczać, że spotkamy całą kompanję; dlatego musimy przedewszystkiem śledzić tych, którzy coś ukrywają przed resztą. Ruszymy więc naprzód za nimi, by, w razie potrzeby móc ich ukrócić. Winnetou i Old Shatterhand nie zniosą, by na drogach, po których jeżdżą, popełniono nikczemność.
— Więc może dojść między nimi a nami do wrogich wystąpień?
— Tak.
— To bardzo ciekawe! Cieszę się teraz, żeśmy na ten ślad natrafili.
— Wśród tych trzech jeźdźców jest zapewne również ktoś, kto się z tego powodu cieszy więcej, niż pan — Dowiemy się o tem bardzo prędko, gdyż już za pół godziny będziemy nad jeziorem.
Przepowiednia się sprawdziła. W niespełna pół godziny ujrzeliśmy na południowym zachodzie ciemną linję lasów, okalających jezioro. Zamiast jechać dalej za śladami, Winnetou skręcił na prawo. Rost nie mógł zrozumieć tego zupełnie jasnego kroku, i zapytał o przyczynę. Nie jestem gadułą, nie lubię tracić słów; podczas wypraw z Winetou bywam zwykle tak samo milczący, jak on. Ale miałem teraz do czynienia z nowicjuszem, którego trzeba było uczyć. Spełniając obowiązek nauczyciela. odpowiedziałem:
— Tamci trzej dotarli do południowego wybrzeża jeziora. Ci dwaj zaś ruszyli na prawo, a więc na północ, by spotkać towarzyszy w miejscu, ukrytem przed ich wzrokiem. Dotarłszy do tego miejsca, zaczną się skradać. Ponieważ chcemy ich śledzić, równie jak oni tamtych musimy się także ukryć w niewidocznem miejscu. Dlatego chcemy dotrzeć do jeziora od północnej strony. Winnetou zacznie zaraz galopować.
— Poco?
— Koń w galopie porusza się szybciej i zapada w ziemię głębiej, niż koń idący stępa; trudniej go więc dojrzeć.
— Przecież nie może być mowy, by ci dwaj nas zobaczyli. Są daleko na południu.
— Właściwie ma pan rację, ale ostrożny westman musi się liczyć ze wszystkiemi możliwościami. Jeżeli zachowają taką ostrożność, jak my, przeszukają porządny kawał lasu, by się przekonać, czy niema nikogo w pobliżu. Przy tej sposobności mogą się posunąć bardziej na północ i, gdybyśmy nie odstąpili nieco dalej, mogliby zauważyć nasze zbliżanie się.
— Doskonale! Zobaczymy, czy zacznie galopować!
Ledwie Rost wypowiedział te słowa, Winnetou spiął konia i ruszył pełnym galopem. Pogalopowaliśmy za nim.
Przed lasem, okalającym jezioro, ciągnęły się zarośla. Zatrzymaliśmy się w nich i pozsiadali z koni. Odległość, dzieląca nas od tamtych dwóch jeźdźców, wynosiła według moich przypuszczeń około angielskiej mili. Zostawiając konia na łące, Winnetou rzekł:
— Niech moi biali bracia zaczekają na mnie.
Po tych słowach, zdjął srebrną dubeltówkę i wręczywszy mi, znikł w zaroślach.
— Dokąd poszedł? — zapytał Rost.
— Udał się na poszukiwanie tych, których mamy, śledzić.
— Dlaczego nie zabrał strzelby?
— Byłaby zawadą. Może będzie musiał pełzać wśród zarośli.
— Cóż my mamy robić?
— Usiądziemy na ziemi i spokojnie będziemy czekać. Może wróci dopiero za godzinę. Niech się konie pasą, a pan niech odpocznie trochę; ja zaś zobaczę, czy niema kogoś wpobliżu.
Zacząłem przeszukiwać brzeg lasu. Nie znalazłszy nic, coby wskazywało na obecność ludzi, wróciłem do Rosta. Wysokie drzewa przesłaniały zachodzące słońce; mimo to zorientowałem się, że za jakieś pół godziny mrok zapadnie.
Cienie wydłużały się coraz bardziej wkońcu wschodnia część równiny zasnuła się mrokiem. Apacz wrócił tuż przed nastaniem zupełnych ciemności, dosiadł konia i bez słowa ruszył wzdłuż lasu w kierunku południowym; oczywiście, podążyliśmy za nim.
Rosta żarła ciekawość, czy Winnetou udało się dopiąć celu, nie miał jednak odwagi obarczać mnie dalszemi pytaniami. Milczałem również, wiedząc, że wódz przemówi dopiero wtedy, gdy uzna za wskazane. Nie wątpiłem, że odnalazł tych, których szukał; świadczył o tem beztroski wyraz twarzy.
Po dobrym kwadransie zsiadł z konia, przerzucił mu lejce przez głowę i rzekł:
— Niechaj brat mój Rost przywiąże konie do drzewa i strzeże ich, zachowując się jak najciszej. Damy mu również nasze strzelby, by nam nie przeszkadzały w skradaniu się do bladych twarzy. Niech się nie niepokoi, gdybyśmy nawet nie wrócili do północy, i niech nie opuszcza stanowiska. Chodź, Szarlih!
— Czy naprawdę nie mam powodu do obaw? — zapytał Rost.
— Naprawdę.
— Nawet wtedy, gdyby głos wewnętrzny mówił mi, że grozi panu niebezpieczeństwo?
— Nawet wtedy. Wogóle niech pan słucha nas, zamiast wewnętrznego głosu. Dla nas niebezpieczeństwo nie istnieje. Gdybyśmy się nawet znaleźli w opresji, zaszkodziłby nam pan tylko samodzielną akcją. Proszę choćby do rana oczekiwać naszego powrotu.
Wręczywszy mu niedźwiedziówkę i sztuciec Henry‘ego, udałem się za Apaczem. Wódz zapamiętał każdy krzew: przechodził przez zarośla i polany leśne z niezwykłą pewnością siebie. W lesie panowały zupełne ciemności, więc wziąłem go za rękę.
Zauważyłem iż zatacza łuk dokoła miejsca, do którego mieliśmy dotrzeć; im bardziej się zbliżaliśmy, tem stawał się ostrożniejszy. Wreszcie wypuścił mą rękę, położył się na ziemi i zaczął pełzać dalej na nogach i na rękach. Rzecz jasna, że uczyniłem to samo. Po chwili usłyszeliśmy głosy. Pełzając naprzód cicho i bez hałasu, dotarliśmy do ostatnich drzew, rosnących na skraju polany; poszukiwani siedzieli w trawie w niewielkiej odległości. Opodal widniały ciemne sylwety koni.
Szczęście sprzyjało nam; obydwaj prowadzili rozmowę, która obudziła we mnie wielkie zainteresowanie. Podpełzliśmy możliwie blisko i usłyszeliśmy następujące słowa:
— Tak, jestem przekonany, iż szeryf będzie nas ścigać z całą gorliwością. Spostrzegł, że jest na złym tropie, i będzie się starał usilnie naprawić błąd. Chciałbym tylko wiedzieć, kim był ten nieznany przybłęda europejski?
— Dziennikarzyna, oto wszystko! — odpowiedział drugi; mimo, że mówił cicho, miałem wrażenie, że głos ten już kiedyś słyszałem.
— Wątpię! Sposób reagowania na twoją osobę nie wskazuje na to, by całe życie spędzał nad redakcyjnem biurkiem.
— Napisał wiersz, więc jest pracownikiem pióra.
— Czy możesz przysiąc, że nie skłamał?
— Przysiąc, oczywiście, nie mogę. Jakiż jednak miałby cel w utrzymywaniu, że jest autorem wiersza? Pocóż wszczynałby zwadę i palił później egzemplarze?
— Nie mam pojęcia.
— Spalił je zresztą niepotrzebnie. Nauczyłem się wiersza napamięć — muszę przyznać, że jest niezły, — i dam go wydrukować, o ile zdarzy się jeszcze sposobność występowania w roli skromnego prayermana.
— To już będzie zbyteczne; ostatnie pociągnięcie przyniesie nam tyle, że będziemy mogli zlikwidować interes i oddać się błogiemu wypoczynkowi. Dobrze, żeśmy nuggety tego idjoty Wattera tak prędko zamienili na złoto i zdeponowali: najważniejsze jednak jest to, że obydwaj Sachnerowie tak szybko przygotowali się do drogi, i mogli zaraz jechać razem z nami.
— Czy posługiwanie się koleją było konieczne?
— Ależ tak! Trzeba było zniknąć jak najprędzej ze stanu Missouri, w którym nigdy już chyba nie odważysz się grać roli świętoszka. Mam wrażenie, że gdybyś się tam ukazał jeszcze kiedyś w roli namaszczonego prayermana, sprawionoby ci porządną łaźnię. Wogóle możesz uważać za wielkie szczęście, że dotychczas nie zwrócono na ciebie uwagi i nie zorientowano się, iż każde dobrze zorganizowane włamanie jest dziełem twoich rąk.
Pshaw! Pobożność moja oślepiła ludzi. Jeszcze teraz pękam ze śmiechu, gdy sobie przypominam opowiadanie gospodarza hotelu w Weston o napadach rabunkowych na pewnego kupca w Weston i adwokata Preltera w Plattsburgu; odpowiedziałem mu z dziecinną naiwnością, żem właśnie niedawno opuścił Weston i Plattsburg! Idjota nie domyślił się nawet, że sprawy te pozostają między sobą w ścisłym związku.
— Och, ale zato teraz nietylko się domyśla, lecz ma nawet pewność. Nie wolno ci już nigdy pokazywać się w Weston. Gdyby nie ten przeklęty przybłęda, no, jakże się nazywał?...
— Mayer.
— Gdyby nie ten Mayer, sprawa wzięłaby zupełnie inny obrót i nie potrzebowalibyśmy się tak śpieszyć, lecz moglibyśmy spokojnie wykończyć nasz wspaniały plan. Zaczął cię podejrzewać?
— Tak mi się zdaje.
— Dlaczego?
— Djabli wiedzą! Gdy Watter odkrył kradzież, nie było mnie; nie wiem, o czem mówiono. Gdym się później zjawił, ten Mayer wezwał szeryfa, by mnie aresztował. Mam wrażenie, że chciał w ten sposób zrzucić z siebie ciężar podejrzenia i oczyścić się z wszelkich zarzutów. Oczywiście, dałem odraza drapaka.
— Może lepiej było zostać!
— Nie. Byłem prawie pewny, że, na wypadek aresztowania, wszystkie poszlaki zwrócą się przeciw mnie. Zresztą, musiałem pójść z tobą i już z tego choćby powodu powinienem był unikać schwytania.
Well! Twierdzę jednak w dalszym ciągu, że ten Mayer nie jest tym, za kogo się podał. Przypuszczenie moje potwierdza ta okoliczność, że strzela po mistrzowsku.
— Przypadek!
— Nie. Kto przy tak małej ilości strzałów umyślnie daje jeden strzał w próżnię, ten ma zupełną pewność, że pozostałe strzały będą celne.
— Trudno twierdzić, że zrobił to celowo.
— Twierdzę, że tak było. A może to zakapturzony westman?
Pshaw!
— Jeśli tak jest, zechce zasięgnąć co do nas najbliższych informacyj. Nie widziałem tego ananasa, ale nie mam do niego najmniejszego zaufania. Znawcy prerji wpadają często na pomysły zupełnie fenomenalne. Nie zostawiłeś nic, coby naprowadziło na nasze ślady?
— Nie.
— Co zrobiłeś z narzędziami?
— Wrzuciłem do rzeki.
— A z kufrem?
— Spaliłem.
— Robiłeś jakieś notatki; masz je przy sobie?
— Nie. Nauczony doświadczeniem w Weston, spaliłem je.
Nie chcąc się narazić na wyrzuty, prayerman świadomie kłamał, gdyż i kufer, i narzędzia, i notatki dostały się przecież w nasze ręce.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, że spotkanie prayermana nad Lake-Jone nie martwiło mnie wcale. Przeciwnie, cieszyłem się szczerze, że jestem wpobliżu człowieka, którego plany zamierzam pokrzyżować. Wiedziałem teraz dokładnie, z kogo się składa piątka jeźdźców; nietrudno było odgadnąć.
W kradzieży nuggetów w Weston brały udział trzy osoby: prayerman, prawdziwy włamywacz, wreszcie ten, który stal w podwórzu i odbierał nuggety. Jednym z dwóch ostatnich był nieznajomy, siedzący w sali jadalnej i rzucający prayermanowi porozumiewawcze spojrzenia, które udało mi się pochwycić. Teraz obok prayermana siedział osobnik, którego nie było wtedy na sali; słowa jego wskazywały, że mnie zna. Sądząc z rozmowy, był hersztem i przywódcą całej szajki.
Dowiedziałem się, że dwie osoby — pewnie stryj z siostrzeńcem — mają być wciągnięte do leżącego w górach finding-holu. Nasza piątka jechała w kierunku gór według marszruty, znalezionej w kufrze prayermana. Nie trudno było się domyślić, że mamy do czynienia z planowanem porwaniem: to trzy kanalje i ich dwie ofiary. Przeczucie mówiło mi, że trójka, która dążyła naprzód, składa się ze stryja, siostrzeńca i obcego gościa z hotelu, na którego zwróciłem uwagę.
Nie mogłem się zająć tą przelotną myślą, gdyż całą uwagę pochłonęła prowadzona obok rozmowa.
— To mądrze, żeś wszystko zniszczył. Jak dałeś sobie radę z ciężkim kufrem przy szalonem tempie ucieczki? — padło dalsze pytanie pod adresem prayermana.
— Ci głupcy zostawili mi dosyć czasu. Później zauważyłem wprawdzie, że są na naszym tropie, ale byłem już tak daleko, że nie mogli mnie dogonić.
— Watter puścił się z pewnością w pogoń.
— Jestem pewien, ale kpię sobie z tego! Ten osioł uważa się naprawdę za westmana! Odrazu zgubi ślad.
— Hm! Djabeł potrafi zamienić w mędrca największego osła!
Pshaw! Zatarliśmy nasze ślady, wsiadając do pociągu; sam Winnetou i Old Shatterhand nie daliby sobie z nami rady.
— Nie galopuj się!
— Nic czynię tego wcale. Nawet najsprytniejszy człowiek nie dowie się, gdzieśmy wsiedli i gdzie wysiedli. A jeżeli kiedyś przypadkowo spotkamy tego Wattera, ani pary z ust nie puści.
— A jeżeli?
— To dostanie kulkę w łeb i zamilknie na wieki. Niewiele sobie robię z wykrycia kradzieży nuggetów, tak samo, jak się nie przejmowałem sprawą jego przyjaciela Welleya; pamiętasz, nad brzegiem Platte wpakowaliśmy mu kulę w piersi, zwalił się z promu do wody. To był połów! Prawie dwadzieścia tysięcy dolarów! Trzy wielkie nuggety, na które poleciał stary Sachner, miały trzy funty! Ale, czy nie czas się skradać?
— Tak, już czas. Dłuższa nieobecność może obudzić jego podejrzenie. W ostatnich dniach powiedział kilka zdań, które mnie uderzyły. Dałem więc Egglemu polecenie, by dziś wieczorem, na dany przeze mnie znak, starał się go wybadać. Może obawy okażą się płonne, może cieszymy się jego zupełnem zaufaniem. Ale chodzi temi samemi drogami, co my, nic więc dziwnego, gdyby mu się nasuwały jakieś podejrzenia. Chciałbym mieć zupełną pewność. Przed Egglym wygada się prędzej, niż przed nami; nie przeczuwa, że jesteśmy obok i wszystko słyszymy, będzie więc zapewne szczery. Siostrzeniec jego głupi chłopak; rzecz obojętna, co powie. Stary nie jest również Salomonem, ale to chytra sztuka; gdy zwęszy niebezpieczeństwo, możemy stracić nietylko te korzyści, które płyną z naszej wyprawy, ale cały szereg innych.
— To mu się nie uda!
Pshaw! Jestem ostrożniejszy, niż ty.
— To zupełnie zbędne. Gdyby stary kozioł chciał wierzgać, weźmiemy go na sznurek i nauczymy moresu.
— Łatwo to powiedzieć! A jeżeli coś przeczuwa i sprytnie ukrywa przed nami podejrzenia? Skoro przestanie ufać, przejrzy nas i spostrzeże, że jesteśmy zdecydowani na każdy gwałt. Gotów nabrać przekonania, że jedynie gwałt uratować go może. Cóżbyśmy zrobili, gdyby nam wpakował w łeb kilka kul i wrócił do domu, zostawiając trupy sępom na pożarcie?
All devils! Uważasz, że to możliwe?
— Tak. Eggly musi go wciągnąć na rozmowę; podsłuchamy o czem będą mówić. Jeżeli zdradzi słowem, że nam nie ufa, trzeba będzie się postarać za wszelką cenę, by ani on, ani jego chłopak nie dożyli do jutra. Jestem zupełnie zdecydowany.
— Byłaby to wielka szkoda!
— Co, żałujesz tych dwóch? Nonsens!
— Nie żałuję ich wcale! Rozpacz mnie tylko chwyta, że nie wykonają tego, co dla nas mieli zrobić. Żaden z nas trzech nie zechce się zanurzać po sto razy w lodowatej wodzie finding-hole‘u, by z dna wyciągać nuggety, życie bowiem jest droższe i więcej warte od złota całego świata!
— Pod tym względem zgadzam się z tobą w zupełności. Najlepiejby było unieszkodliwić jedynie starego; młody niech sobie żyje. Związalibyśmy go i, mam nadzieję, że nietrudnoby go było zabrać ze sobą jako jeńca. Eggly nazywa go słusznie Old Jumble[11]. Jest tak niedoświadczony i ma w głowie taki mętwik, że nie będzie się wcale opierać, gdy go dobrze skrzyczymy. Zimna woda zupełnie go ostudzi; nie będziemy się męczyć pakowaniem kulek do tego zapominalskiego łba.
— Lepiejby było, gdyby stary mógł również pozostać przy życiu, oczywiście, tylko tak długo, jak długo będzie potrzebny. Pasja mnie ogarnia na myśl, że może nam nie ufać?
— Mnie również! Wkrótce dowiemy się, jak sprawa wygląda. A teraz czas wstać! Dobrze, że poleciłem Egglemu, by zaraz po dojściu do lasu rozbił namiot i rozpalił ognisko. Znajdziemy go bez trudu. Będziemy szli skrajem lasu, dopóki nie ujrzymy ognia, który Eggli zagasi, skoro tylko usłyszy nasze hasło. Później cofniemy się do koni, i drogą okólną zawrócimy do śladów Egglego, udając, żeśmy dopiero przybyli przez prerję.
— Cóż powiemy o naszem polowaniu?
— Żeśmy nie natrafili na żubra. Stary uwierzył, że to ślad żubra! Ha-ha-ha-ha! Gdym mu powiedział, że zadawanie się z żubrem jest niezwykle niebezpieczne, ruszył spokojnie dalej wraz ze swym Old Jumble i Egglym, nie przeczuwając wcale, że był to tylko wybieg z naszej strony, by pozostać wtyle. To jeszcze jeden dowód, że sprytny westman potrafi wyprowadzić w pole dziesięciu mądrych ostmanów! Chodźmy, już czas!
Podnieśli się z trawy i odeszli. Wstaliśmy również.
— Czy brat mój Szarlih usłyszał coś ważnego? — zapytał Winnetou.
Wiedział doskonale, że słyszałem każde słowo, był jednak ciekaw, czy jestem zadowolony z rezultatu naszego skradania się.
— Dowiedziałem się bardzo ważnych rzeczy — odparłem. — Wiem wszystko, co wiedzieć chciałem.
Uff! Chodźmy za nimi!
Zaczęliśmy stąpać po miękkiej trawie, posuwając się wzdłuż skraju lasu. Po upływie jakiegoś kwadransa ujrzeliśmy zdaleka jasne duże światło ogniska. Ponieważ prayerman i jego towarzysz znajdowali się między ogniskiem a nami, mogliśmy obserwować ich ruchy i stosować się do nich. Gdy się zbliżyli do ogniska na taką odległość, że towarzysze mogliby ich zobaczyć, znikli nagle w lesie. Wpadliśmy również w las, przedzierając się szybko pośród drzew. W lesie panowała zupełna ciemność, dzięki wyćwiczonemu wzrokowi mogliśmy się jednak swobodnie poruszać. Ponadto posuwanie się naprzód ułatwiał blask ogniska, oświetlający pnie drzew.
Uszedłszy jakie sześćdziesiąt kroków, ujrzeliśmy obydwóch podsłuchujących: pełzali po ziemi w kierunku ogniska. Padliśmy również na ziemie zaczęliśmy pełzać w niewielkiej od nich odległości. Gdym się tak poruszał pochylony twarzą ku ziemi, wydało mi się nagle, żem dojrzał na mchu ledwie widoczne, metaliczne lśnienie. Wyciągnąłem rękę i znalazłem — dwie ostrogi! Zdziwiło mnie to bardzo. Ostrogi lśniły, a więc leżą tu niedawno! Z pewnością należą do jednego z trzech osobników, siedzących przy ognisku. Co za nieostrożność! Może się zdarzyć, że człowiek zdejmie ostrogi; ale pozostawienie ich w trawie, lub na mchu, jest szczytem nieostrożności, która musi wywołać u prawdziwego westmana wybuch szewskiej pasji. Takie niedbalstwo można przy pewnych okolicznościach przypłacić gardłem. Człowiek, który je popełnił, zasługuje na o wiele ostrzejsze przezwisko, niż Old Jumble! Nieostrożność tę mógł popełnić tylko pomylony bratanek, o którym przedtem była mowa. Co za roztargnienie! Po wypowiedzeniu tego słowa zadrżałem, jak przy dotknięciu kontaktu, naładowanego elektrycznością. Cóż to się ze mną stało?
W poprzedniej rozmowie padło nazwisko Sachner. Przecież było to nazwisko mego dawnego przyjaciela i współuczestnika wypraw Carpia! Miał krewnego w Ameryce, był zawsze Old Jumblem, typowym szałaputą! Nie miałem czasu pomyśleć nad tem dokładniej, gdyż Winnetou wyprzedził mnie i musiałem się śpieszyć, by go dogonić. Schowałem więc ostrogi i szybko popełzałem naprzód.
Ogień palił się równie wysoko i jasno, jak przedtem, i oświecał całe obozowisko. Było ono rozbite na końcu wąskiego pasma trawy, otoczonego dwoma szeregami krzewów; pasmo ciągnęło się z otwartej prerji do skraju lasu. Krzewy, rosnące na północnej stronie, nie były zbyt gęste; przez poszczególne otwory padał na równinę odblask ogniska. Dzięki temu ujrzeliśmy siedzącą przy ognisku trójkę.
Prayerman i jego kompan posuwali się wśród krzewów, wybraliśmy więc dla siebie ścieżki, biegnące po południowej krawędzi; wskutek tego trzeba było nieco nałożyć drogi. Dotarliśmy do celu, gdy tamci rozłożyli się już jak najwygodniej. Zaszywszy się w zwisające aż do ziemi gałęzie, czekaliśmy na nieznany nam znak, o którym była przedtem mowa.
Dotarliśmy na miejsce bez wielkiego wysiłku, siedząca bowiem przy ognisku trójka rozmawiała tak głośno, że nie mogła usłyszeć drobnego szelestu. Natomiast czołganie się wśród gałęzi sprawiało trudności, trzeba je było bowiem odsuwać zwolna i podnosić w ten sposób, by nikt nie zwrócił uwagi na ich poruszanie. Na szczęście, obydwaj podsłuchujący, ukryci w przeciwległych krzakach, tak byli zajęci sobą, że nie myśleli wcale o zaroślach sąsiednich.
Cała trójka rozłożyła się przy ognisku tak, że strona, zwrócona ku prerji, pozostała zupełnie wolna. Urządził to z pewnością osobnik, którego tamci dwaj nazywali Egglym, by ułatwić kompanom znalezienie i podpatrzenie obozowiska. Był odwrócony plecami do lasu. Od czasu do czasu zezował w kierunku krzewów, oczywiście pod adresem tych, którzy w porozumieniu z nim mieli podsłuchiwać.
Naprzeciw nas, a więc twarzą zwrócony na południe, siedział w pobliżu ogniska stary, szczupły, pomarszczony człowiek; budowa kości wskazywała, że jest jeszcze silny i wytrzymały. Miał bardzo mocne zęby; szeroka, masywna, wysunięta naprzód broda zdradzała niezbyt szlachetne instynkty. Niezwykle wąskie wargi wskazywały na zdecydowanego skąpca. Niejeden ormiański lichwiarz pozazdrościłby mu zakrzywionego, jastrzębiego nosa. Z pod czoła, kończącego się rzadką, siwą czupryną, patrzyła para małych oczu, pozbawionych niemal rzęs; latały w ustawicznym niepokoju. Mizerna, zaniedbana, długa broda napróżno starała się nadać dostojnego wyrazu brzydkiej, niebudzącej zaufania fizjonomii.
Starzec miał na sobie ciężkie, ciemno-bronzowe ubranie, na nogach wysokie buty z ostrogami, głowę zaś okrywał kapelusz o szerokich kresach; leżąca obok strzelba nie była jedyną bronią — za szerokim pasem ujrzałem nóż i dwa rewolwery. Był to bezwątpienia stryj; bratanek odwrócony był do nas tyłem, nie mogliśmy więc zobaczyć twarzy. Ubrany i uzbrojony tak samo, jak stryj, od czasu do czasu ukazywał kawałek brody, która mu urosła podczas wyprawy. Eggly odziany był w skórzane spodnie, watowaną kurtkę i ciepłą kamizelkę. Miał również strzelbę, nóż i dwa rewolwery; u pasa zwisało mu kilka torb, w których mieścić się musiały wszystkie przybory, potrzebne westmanowi. Odrazu poznałem w nim obcego jegomościa, któremu się tak bacznie przyglądałem w hotelu w Weston.
Po chwili rozległo się tłumione, ochrypłe skrzeczenie, które ktoś niedoświadczony byłby z pewnością przypisał sępowi lub krukowi; zorientowałem się odrazu, że idzie od przeciwległych zarośli. Eggly zrobił ruch, wyrażający zakłopotanie, i rzekł:
— Rzecz ciekawa! Jakiś sęp, który jeszcze nie śpi! A może go ktoś obudził? Ale kto? Człowiek? Przecież przeszukaliśmy całą okolicę i nie znaleźliśmy żadnych śladów. W każdym razie trzeba się mieć na baczności i zgasić światło!
Słowa te powinny były w doświadczonym człowieku obudzić podejrzenie. Skrzeczący sęp powinien być w pobliżu, a ten, który go spłoszył, powinien znajdować się również niedaleko i zapewne widział już ognisko. Zgaszenie jest więc ostrożnością zbyteczną, bo spóźnioną. Westman nie zgasiłby ogniska i nie siedziałby dalej spokojnie, a zerwałby się z miejsca i skoczył w las, by, uniknąwszy kuli, zbadać przyczynę tajemniczych dźwięków. Eggly postąpił wprost przeciwnie; zgasił pojedyńcze polana i rzekł:
— No, nareszcie! Teraz nikt nas nie widzi. Możemy spokojnie rozmawiać dalej.
Skrzeczenie było umówionym znakiem, po którym miało się zacząć badanie starego; nie przeczuwał wcale, że życie jego zależy od odpowiedzi, które da za chwilę.
— Czy to możliwe, by sęp dał się spłoszyć człowiekowi?
— Zupełnie możliwe, choć niezbyt prawdopodobne. Któżby tu zabłąkał się o tak spóźnionej porze? Każdy stara się dotrzeć do swego legowiska przed zapadnięciem nocy. Zgasiłem ogień, gdyż z natury jestem ostrożny. Można zresztą zapalić jedno małe polano, potem rozpalimy niem znowu całe ognisko. Mam wrażenie, że ten sęp, czy inny potwór, skrzeczał przez sen: sępom śnią się podobno najróżnorodniejsze rzeczy, mr. Sacher.
— Wiem tylko, że psy i ptaki pokojowe miewają sny; wydają wtedy ze siebie różne dźwięki. Dlaczegóżby i sępy nie miały mieć snów? Chodzi mi tylko o mr. Shepparda i Cornera.
— Dlaczego?
— Będą błądzić w ciemnościach i nie znajdą nas.
— Racja! Trzeba więc będzie znowu rozpalić ognisko.
— Ciekaw jestem, czy spotkali żubra?
— Wątpię. Te bestje pędzą całe mile bez zatrzymania, a zresztą, nie na każdym terenie można się do nich zbliżyć. Jestem przekonany, że nic z całego polowania.
— Właściwie nie potrzebujemy niczego; mamy przecież mięsa poddostatkiem. Niepotrzebnie puścili się w pogoń za tym żubrem. Smutno tu bez towarzystwa.
— Co? Czyż mnie tu niema?
— No tak, ale...
— Czy nie rozmawiałem z panem przez cały czas?
— No tak, tak, ale chciałbym raz wreszcie pomówić o finding-holu.
— Możecie pomówić ze mną.
— Owszem, owszem, ale mr. Corner i mr. Sheppard są w tej sprawie lepiej poinformowani od pana.
— Skądże znowu! Zdaje mi się jednak, że macie do nich więcej zaufania, niż do mnie.
— O większem zaufaniu nie może być mowy; ufam wam wszystkim zupełnie jednakowo; ale mr. Sheppard poinformował mnie pierwszy o finding-holu, zaś z mr. Cornerem zawarłem kontrakt; jasna więc sprawa, że lgnę więcej do nich, niż do pana. Ofiarowałem wielką sumę pieniędzy.
— Lęka się pan o nią?
— Czy się lękam? Hm. Do pewnego stopnia — tak!
— No, no! O cóż chodzi?
— Obawiam się, czy to nie złudzenie, że w otworze jest złoto.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Naprawdę?
— Dlaczego pan pyta? Czegóż jeszcze miałbym się lękać?
— Hm! Powiem wam coś; ale musicie przyrzec, że mnie pan nie zdradzi.
— Ależ dobrze! O cóż chodzi? Jestem bardzo ciekaw.
— Znacie mój układ z Sheppardem i Cornerem?
— Nie.
— Nic o nim nie wiecie?
— Wiem tylko, że macie otrzymać cześć sumy, którą zapłacę.
Well! Zapewne wiadomo wam również, że nie byłem jeszcze na górze przy finding-holu.
— Nie, tego nie wiedziałem. A więc nie byliście tam jeszcze?
— Nie. Wzięto mnie tylko jako eskortę, gdyż obydwaj nie jesteście westmanami i towarzystwo doświadczonych ludzi może się wam przydać. O ile wszystko pójdzie składnie, otrzymam za towarzyszenie wam pewną sumę, a może nawet osobną gratyfikację, ale nic więcej. Leżące więc na górze nuggety nic mnie właściwie nie obchodzą.
— Czy być może?
— Tak! Wobec tego stanu sprawy opadły mnie różne myśli. Czy nie jest rzeczą możliwą, by Corner i Sheppard mieli wobec was jakieś nieuczciwe zamiary?
— Nieuczciwe? Cóż to znaczy?
— Może w holu niema wcale nuggetów?...
— Sir, szatan was opętał?
— Broń Boże, mr. Sachner!
— Pocóżby ci dwaj ludzie robili ze mną interes, gdyby nuggetów wcale nie było?
— By się dobrać do waszych pieniędzy.
— Czyście zmysły postradali?
— Jeśli tak uważacie, jesteście szczęśliwi.
— Ale wam to nie przyniesie szczęścia, mr. Eggly! Uważacie mnie za głupca? Sądzicie, że podpisałbym kontrakt, nie otrzymawszy naprzód gwarancji?
— Tego nie sądzę...
— Widziałem nuggety. Niektóre miały rozmiary gołębiego jaja.
— Naprawdę? No, no!
— Tak! Złota jest tedy poddostatkiem. Nie wypłacę umówionej sumy, dopóki się nie przekonam, jak sprawa wygląda. No i cóż, sądzicie, że mogą mnie oszukać?
— Nie.
— No więc?
— A dlaczego Sheppard i Corner sprzedają hole? Dlaczego sami nie wydobywają nuggetów?
— Chcą skończyć na zawsze z Dzikim Zachodem i odpocząć. Dziwi mnie to, że jako westman nie znacie zwyczajów poszukiwaczy złota.
— Cóż to za zwyczaje?
— Sprzedają często swe łożyska i kryjówki, by zabrać się do poszukiwania nowych.
— Racja, święta racja!
— Zdaje mi się, że w stosunku do tamtych dwóch odczuwacie coś w rodzaju nieufności.
— Ja? Zdawało mi się, że to wy im nie ufacie.
— Dlaczegóż to?
— Wczoraj i przedwczoraj padło z ust waszych kilka słów, tchnących nieufnością.
— Ani mi się śniło! Zupełnie mylnie tłumaczycie sobie moje słowa! Zostawcie niemądre domysły, gdyż o braku zaufania niema mowy. Jestem pewny swego. Mr. Corner i mr. Sheppard są gentlemanami; ręczę za nich. Zapewniam was, że jestem dobrym psychologiem i nikt mnie jeszcze w sprawach pieniężnych nie wywiódł w pole. Powinienem właściwie zakomunikować im, żeście mnie chcieli ostrzec przed nimi.
Eggly udał, że go te słowa przeraziły, i zawołał:
— Tego nie zrobicie, mr. Sachner!
— Ale powinienem to uczynić.
— Proszę o dyskrecję! Przyrzekliście mi przecież...
— Przyrzekłem, bo nie wiedziałem, co mi powiecie.
— Możecie mi bardzo zaszkodzić!
— No tak, wypędziliby was natychmiast.
— Miałem w stosunku do was najlepsze intencje...
— To wasze szczęście! Gdyby by to inaczej, przestrzegłbym ich bez wahania. Więc dobrze, będę milczał. Ponadto gotów jestem odwdzięczyć się jeszcze inaczej za życzliwość.
— Mianowicie?
— Mówiliście, że otrzymacie zapłatę jedynie za towarzyszenie nam, i że nuggety nic a nic was nie obchodzą. Postaram się by was jednak choć trochę mogły obchodzić.
— Byłaby to nadzwyczajna grzeczność i uprzejmość. Cóż chcecie uczynić, mr. Sachner?
— Powziąłem następujący plan: zaprowadzicie nas na górę, potem zaś zostaniecie z nami, a więc poznacie hole. Gdy wrócę, najmę pewną ilość ludzi i kupię narzędzia i maszyny, potrzebne do eksploatacji placeru. Pomyślałem przytem o was. Mielibyście ochotę?
— Ależ z największa przyjemnością!
Well! Możecie uważać sprawę za załatwioną. Nuggety będą was więc interesowały, i będziecie mogli później powiedzieć, że spotkanie ze mną przyniosło wam szczęście.
Stary skąpiec wiedział dobrze, dlaczego czyni Egglemu tę propozycję. Rozumował w następujący sposób: Jeżeli Eggly istotnie nie zna jeszcze finding-holu, to pozna teraz. Mógłby zdradzić tajemnicę innym, albo też sam dobierze się do skarbu; a prawowity właściciel, który wyłożył pieniądze, gotów znaleźć hole pusty. By temu zapobiec, uważał za konieczne związać się z tym człowiekiem; najmniej więc kosztowne było ofiarowanie mu posady.
Starzec był sprytny, nie pomyślał jednak o tem, że Eggly jest o całe niebo sprytniejszy od niego. Eggly rzekł z udaną radością:
— Nie zapomnę wam tego nigdy, mr. Sachner! Tułaczka i wędrówki zbrzydły mi już; oddawna tęsknię za stałem, dobrze płatnem miejscem. I oto nagle ktoś okazuje mi zupełnie niespodziewanie pomoc! Sprawę zakresu pracy i kwestję wysokości wynagrodzenia odłożyć możemy na później.
— Zgoda! Naprzód musimy dotrzeć do holu, zbadać rozmiary otworu i stwierdzić, ile w nim nuggetów. Prawda, Hermanie?
Pytanie to było zwrócone do siostrzeńca. Natężyłem słuch, by nie uronić ani słowa. Wydało mi się odrazu, że znam dźwięk tego głosu. Czyżby to mógł być Carpio?
— Prawda.
Nie mogłem się, niestety, zorientować z tej lakonicznej odpowiedzi. Słowo „prawda“ wypowiedziane zostało najzwyklejszym głosem; pożegnałem towarzysza przed wielu laty, nie mogłem więc stwierdzić, czy to jego głos.
— Słuchajno! Nad czem znowu rozmyślasz? — Zapytał starzec. — Jesteś zawsze nieobecny. Chcę wiedzieć, o czem myślałeś!
Słowa te wypowiedział niezwykle ostrym tonem. Jeżeli stryj zawsze przemawia tak do siostrzeńca, to stosunki, łączące ich, nie muszą być najlepsze.
— Myślałem o moich ostrogach — brzmiała odpowiedź.
— O ostrogach? Skądże ci takie głupstwo wpadło na myśl?
— Zginęły!
— Zginęły? Jakto? Jak to rozumiesz? Nie pojmuję... To chyba niemożliwe!
— A jednak zginęły.
— Z nóg?
— Tak.
Damned! To przecież niemożliwe, by ostrogi ulotniły się z nóg, czy z butów.
— A jednak niema ich.
— Człowieku, twoje roztargnienie przekracza wszelkie granice! Jesteś nieprawdopodobnym roztrzepańcem, unikatem! Chwyć się za pięty, a z pewnością znajdziesz ostrogi.
— Zrobiłem to przed chwilą i stwierdziłem, że ich niema. Z pewnością zdjąłem je i oddałem ci na przechowanie. Masz krótką pamięć, drogi stryju! Sięgnij tylko do kieszeni, a znajdziesz w niej moje ostrogi!
— Djabła w niej znajdę! Przedwczoraj ta szelma sprzeczała się, że moja strzelba jest jego własnością; wczoraj, po swojej kolacji, spałaszował jeszcze całą porcję mięsa, przeznaczonego dla mnie, i zaczął się później skarżyć, że mu daję za dużo do jedzenia; dziś gubi ostrogi! Można zwariować; żółć może człowieka zalać!
— Mam wrażenie, że żółci ci nie zbraknie. Uspokój się, kochany stryjaszku, i przeszukaj kieszenie. Komuż poza tobą mogłem oddać ostrogi? Z pewnością leżą u ciebie w kieszeni!
— Nie mam ich! — huknął stary. — Skąd ci wogóle przyszło na myśl zdejmować ostrogi?
— Przypominam sobie teraz: mój wierzchowiec jest bardzo wrażliwy na łaskotki. Trudno trzymać ciągle ostrogi nazewnątrz; gdy go tylko niemi dotknę, staje dęba.
— Przypisać to powinieneś temu, że nie siedzisz spokojnie i miotasz nogami, jak kukła!
— Gdzież tam! Zdjąłem ostrogi i oddałem ci na przechowanie. Jeżeli ich niema w twojej kieszeni, zgubiłeś je.
— Ja?! Świat się kończy! Nie wytrzymam dłużej z tym łotrem!
— Kochany stryjaszku, proszę cię, nie denerwuj się! Nie twoja to wina, że zupełnie nieświadomie bywasz często roztargniony. Musi to być rodzinne, dziedziczne; moje siostry cierpiały na tę samą chorobę. Wiem, że...
— Nie wyjeżdżaj mi ciągle z siostrami! Opowiadałeś mi to setki razy, i setki razy dowodziłem ci niezbicie, że siostry twoje były dzielnemi, rozsądnemi kobietami. Sam popełniłeś wszystkie głupstwa, o które je obwiniasz. Zapłaciłem wasze długi, sprowadziłem cię tutaj, by zrobić z ciebie człowieka. No i mam skaranie boskie!
— Drogi stryju, poco kłuć w oczy niewielką sumą, którąś i posłał memu ojcu. Zasmucasz mnie zawsze tem wspomnieniem.
— Niewielka suma? Nazywasz dwieście dolarów niewielką sumą? Zresztą, nie dziwi mnie wcale. Człowiek, który, jako umierający z głodu student, oddaje nędzarce dwadzieścia talarów i Bóg wie ile guldenów, nie może mieć pojęcia o wartości pieniądza!
— Tego nie uczyniłem; zrobił to mój przyjaciel Sapho.
— Przyjaciel? Dziękuję za takiego przyjaciela! Guldeny były przecież i twoją własnością. Opowiadałeś mi to nieraz, i po dziś dzień jeszcze czujesz sentyment dla tego nicponia i łotra, który wcale nie był twym przyjacielem, a poprostu cię oszukiwał.
Bratanek wpadł w gniew:
— Stryju, nie mów w ten sposób o Sapho! Wiesz przecież, że to jedyna sprawa, której nie wolno ci dotykać! Gdybyśmy nie musieli się rozstać, miałbym w kraju doskonałą posadę i niepotrzebowałbym się tułać po Dzikim Zachodzie. Rozstaliśmy się, ale kocham go tak samo, jak w czasach, które, niestety, już nigdy nie wrócą.
Krzyczał tak głośno, że Eggly ofuknął go:
— Młodzieńcze, proszę tak nie ryczeć! To nie wiec murzynów, na którym wszyscy drą się wniebogłosy. Stryj ma rację! Wasze roztargnienie przyniesie jeszcze dużo kłopotów i zmartwień. W naiwności zarzucacie w dodatku innym, że są roztargnieni! Zasługujecie w zupełności na przezwisko „Old Jumble“, które wam sam nadałem.
— Wypraszam je sobie kategorycznie! Nie macie najmniejszego prawa do dawania mi przezwisk, które mnie obrażają. Nazywam was mr. Eggly i wymagam równej uprzejmości.
— Milczcie, Old Jumble! Powiem tylko, że zgubione dziś ostrogi mogą nam sprawić niejeden i niemały kłopot. Jeśli jakiś Indsman lub łotr znajdzie je i natrafi na nasz ślad, cały piękny plan gotowi wziąć djabli. Nie umiecie jeździć konno, ani strzelać, jednem słowem niemacie pojęcia o tem, co się wiedzieć i rozumieć powinno. Dotychczas byliście nam tylko ciężarem; przez takie jednak historje, jak dzisiejsza z ostrogami, stajecie się niebezpiecznym. Dziękuję za takiego kompana! Człowiek zdejmuje ostrogi i gubi je — nie. czegoś podobnego nie widziałem jeszcze! Jeżeli się nie opamiętacie i nie poprawicie, będziemy zmuszeni zostawić was gdzieś po drodze i bez was ruszyć dalej. Zostawimy was sępom na pożarcie, i kwita!
— Mr. Eggly, słuchałem z całym spokojem, proszę jednak kategorycznie...
— Milczeć! — przerwał ponownie Eggly. — Wiemy, coście warci, wy zaś wiecie, jak sprawa wygląda, — zresztą, szkoda słów! Rozpalimy teraz ognisko, gdyż gdyby skrzeczenie ptaka miało oznaczać jakąś niepożądaną przeszkodę, odczulibyśmy już dawno niemiłe skutki. Jestem przekonany, że wpobliżu niema nikogo obcego; musimy rozpalić ognisko, by towarzysze mogli nas odnaleźć.
Egglemu niebardzo było spieszno z rozpalaniem ogniska; pamiętał o tem, by Corner i Sheppard mogli się cofnąć pod osłoną ciemności. Nie trzeba chyba dodawać, że taktykę Egglego wykorzystaliśmy również dla siebie.
Co za spotkanie! Carpio, stary, poczciwy, kochany Carpio nad Lake Jone, na płaskowzgórzu Dzikiego Zachodu. Niestety, rozłączyliśmy się. Mimo wysiłku i trudu, który mu poświęcałem, nie rozwinął się wcale. Po skończeniu gimnazjum nie miałem wątpliwości, że z przyjaciela mego nic nie będzie. Może byłby do czegoś doszedł jako rzemieślnik; rzemiosło to rzecz intratna; ludzie, którzy niem pogardzają, zasługują na najostrzejsze potępienie. Niestety, Carpio był jedną z niezliczonych ofiar fałszywego poglądu, zakorzenionego od pokoleń, że syn, który nie ukończył szkoły średniej, jest hańbą i wstydem dla ojca. Nawet ci ojcowie, którzy nie posiadając wyższego wykształcenia, doszli do wysokich stanowisk, a więc ci, którzy wiedzieć powinni, że niejedna droga prowadzi do tak zwanej „lepszej egzystencji“, uważają za swój obowiązek gwałtem pchać synów w objęcia jakiejś almae matris. Skutki są zawsze fatalne. Następuje rozczarowanie. Gdy dziesięciu ludzi biada nad zwichniętem życiem, można twierdzić z całą stanowczością, że ośmiu lub dziewięciu z nich — to synowie takich właśnie ojców.
Carpio należał do tego typu nieszczęśliwców. Przeczuwając epilog, zdobyłem się raz podczas rozmowy z jego ojcem na drobną uwagę; stary spiorunował mnie jednak z taką energją, żem zamilkł jak trusia. W ferworze padły słowa: dziecinne poglądy, niedojrzałe sądy, nieproszone mięszanie się do spraw, o których się nie ma pojęcia. Zauważyłem, że cd tej chwili ojciec Carpiona zaczął patrzeć niechętnie na obcowanie z jego synem, a nawet przeszkadzać naszemu stosunkowi. Pod wpływem tego stanowiska ojca zaprzestaliśmy nawet ożywionej z początku po moim wyjeździe z kraju korespondencji.
Od lat nie miałem więc żadnych wiadomości o losach przyjaciela. W każdym razie prędzej spodziewałbym się Bóg wie czego, aniżeli spotkania niezdarnego i bezradnego kolegi tu na Dzikim Zachodzie, gdzie nietylko trzeba zwać się mężczyzna, ale też być nim w istocie. Gdyby Carpio wiedział, że jego Lafona, ten „pędziwiatr i włóczęga“ ukryty w zaroślach, podsłuchuje tuż za jego plecami! Orientowałem się już zupełnie dokładnie w jego stosunkach ze stryjem. Stary kutwa, przekonany, że ukończony gimnazjasta jest ważną figurą i przyda mu się na coś, sprowadził bratanka do Ameryki, by go za psie pieniądze wykorzystać i wyzyskać. Dziwiło mnie bardzo, że, rozczarowawszy się, surowy stryjaszek nie pozbył się krewniaka i nie osadził na lodzie; nie mogłem pojąć, dlaczego trzyma go przy sobie i poco zabrał na wyprawę do finding-holu. Coś w tem być musi; jeszcze nie wiem co, ale się dowiem z pewnością!...
. Najchętniej wyszedłbym teraz z za krzaków i palnął stryjkowi porządną, z serca płynącą reprymendę. Niestety, nie mogłem tego uczynić; musiałem pójść w ślady Winnetou. który już przy ostatnich słowach Egglego odsunął krzaki i zaczął się oddalać od rozpalonego na nowo ogniska. Dogoniłem go wkrótce, chcąc wyprzedzić Cornera i Shepparda, i podsłuchać choćby kilka słów z ich rozmowy, zaczęliśmy się szybko przemykać pośród drzew.
Nie ulegało wątpliwości, że wrócą do koni. By mieć jak największą swobodę ruchów, wydostaliśmy się z lasu jak najszybciej i zatrzymali na wystającym cyplu położonych na skraju lasu krzaków. W przekonaniu, że Corner i Sheppard zjawią się tu wkrótce, padliśmy na ziemię. Od ogniska dzieliła nas spora odległość; było rzeczą pewną, że siedzący przy ognisku nie będą mogli słyszeć prowadzonej tu rozmowy. Przypuszczaliśmy więc, że Corner i Sheppard będą mówić głośno. Tak się też stało. Gdy się po chwili zbliżyli, Corner rzekł do Shepparda:
— A więc niema potrzeby wysyłać starego na tamten świat. Ufa nam święcie, nawet uważa nas za gentlemanów!
— Ale siostrzeniec! Gubi ostrogi!! Fantastyczna historia! Cóż z nim poczniemy?
— Jeżeli mogliśmy go wlec aż tutaj i wściekać się z jego powodu, to trzeba przecierpieć jeszcze kilka dni, które nas dzielą od przybycia do finding-holu.
Well! Ale wtedy koniec ze względnością i milczeniem! Mam dosyć kawałów, których terenem mogłaby być bawialnia dziecka, ale nigdy Rocky-Mountains. Pojedziemy teraz do nich i opowiemy, że żubr...
Dalszej rozmowy nie mogliśmy już słyszeć, minęli nas bowiem. Przeczekawszy kilka chwil, ruszyliśmy wolno za nimi. Po niedługim czasie rozległ się na miękkiej trawie głuchy tętent kopyt końskich. Corner i Sheppard opuścili swą kryjówkę i ruszyli w kierunku prerji, by udać wobec Sachnerów, że właśnie w tej chwili dotarli do jeziora.
Rost zdziwił się, żeśmy tak wcześnie wrócili. Pod wpływem naszego ostrzeżenia był pewien, że zjawimy się o wiele później; ucieszył się bardzo, że nie będzie musiał czuwać samotnie w głębokiej niesamowitej ciszy nocnej. Postanowiliśmy napoić konie. Ruszyliśmy więc wzdłuż lasu, ciągnącego się na północnym brzegu jeziora, i zaprowadziliśmy konie do rzeki, wpadającej do jeziora. Gdy konie ugasiły pragnienie, wyszukaliśmy miejsce odpowiednie dla popasu nocnego, uwiązaliśmy wierzchowce i rozłożyliśmy na ziemi koce.
Przez długą chwilę leżeliśmy w najgłębszem milczeniu. Bawiło mnie to szczerze, że Rost umiera z chęci dowiedzenia się, cośmy widzieli i słyszeli. Usiadł, znowu się położył, wreszcie zaczął się przewracać z boku na bok, nie mogąc już ukryć niepokoju. Równocześnie nie chciał być natarczywym. O tem, by się odważył zwrócić do Winnetou, nie było mowy; gdy jednak dręcząca go niepewność doszła do zenitu, skierował do mnie następujące słowa:
— Mr. Shatterhand, czy pan śpi?
— Nie — odparłem.
— Chwała Bogu! W przeciwnym razie musiałbym pana chyba obudzić.
— Dlaczego?
— Bo jestem, że tak powiem, stworzeniem o ludzkich uczuciach i potrzebach.
— Te potrzeby i uczucia odezwały się właśnie teraz? O cóż chodzi?
— Nareszcie ogarnęło was to, co mnie już prześladuje oddawna.
— Cóżto takiego?
— Ciekawość.
— Nie powodowała mną ciekawość, a współczucie. Rzucaliście się na wszystkie strony; miałem wrażenie, że uczucia, o których mówiliście, są bardzo bolesne.
— Nie tyle bolesne, ile w najwyższym stopniu niemile. Gdy się ma poczucie, że się jest zbędnym, rodzi się potrzeba, by zbędność ta nie do wszystkiego przynajmniej się odnosiła.
— Zbędny? Jakto?
— Dlaczego pytacie, mylordzie? Potrafię dojrzeć gołem okiem niejedno, ale, niestety, nie mogę ani zobaczyć, ani usłyszeć tego, co się dzieje w odległości kilku mil angielskich.
— Nikt też tego nie przypuszcza, mr. Rost!
— Przeciwnie! Gdyby było inaczej, opowiedzielibyście mi, czy się wyprawa udała.
Well! Jeżeli to wasze jedyne zmartwienie, mogę was od niego uwolnić. Dowiedzcie się więc, że wyprawa miała przebieg nadspodziewanie pomyślny.
— I cóż dalej?
— Co dalej? Przecież odpowiedziałem na pytanie.
— Tak, ale w jaki sposób! Nie traktujcie mnie jak pierwszego lepszego ciekawskiego. Przecież nic w tem dziwnego, że tu w górach Rocky Mountains, gdzie każdy drobiazg odgrywa niesłychanie ważną rolę, nie chciałbym pozostawać w niepewności co do rzeczy, o których jesteście poinformowani. Proszę pozwolić, by głos wewnętrzny...
— Dobrze! Pozwalam, — przerwałem — by głos wewnętrzny powiedział wszystko, czego tylko dowiedzieć się pragniecie.
— Jest pan okrutny! Mój głos wewnętrzny jest w tej chwili równie niezorientowany, jak ja sam. Czy mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, kim jest ta piątka, i czy przypuszczenia, że to jedna banda, są słuszne?
— Nietylko możecie się dowiedzieć, lecz stać się to musi. Chciałem was tylko trochę pomęczyć, bo jestem w dobrym humorze.
— Dziękuję! A więc dobry humor idzie u pana w parze z męczeniem ludzi! Muszę przyznać, że dotąd nie uważałem pana za mizantropa.
— Nie są to męki, któreby mogły ujemnie wpłynąć na zdrowie. Mogę was wynagrodzić niezwykle zajmującemi nowinami. Prayerman jest tutaj.
— Kto, jak, co, gdzie? — zawołał ze zdumieniem, zrywając się na równe nogi. — Prayerman?
— Tak.
— To w najwyższym stopniu zdumiewające!
Nie zdumiewa mnie to wcale, spodziewałem się bowiem, że go tu w górach spotkam. Oprócz prayermana jest tu jeszcze ktoś, kogoście nietylko widzieli, ale obsługiwali. Nieznajomy, który siedział przy stole pod oknem w towarzystwie pięciu ludzi z Weston.
— Przypominam sobie; wiem o kim mówicie, mr. Shatterhand. Przypuszczałem, że zamieszka u nas, nie uczynił tego jednak.
— Chciał tylko coś zabrać i ulotnić się jak najprędzej.
— Cóż takiego?
— Nuggety Wattera.
— Czy być może, mylordzie! A więc to wspólnik prayermana?
— Tak. To ten sam człowiek, który był razem z prayermanem w sąsiednim pokoju. Twierdziliście, że się mylę, tymczasem okazało się, że miałem rację.
— No, no! Czy wiadomo panu, o czem rozmawiali?
— Owszem.
— O czem?
— Dowiecie się później. Jest z nimi jeszcze ktoś.
— Kto?
— Złodziej, który... Ale co tu dużo gadać, zebrali się tu razem trzej złodzieje: prayerman, który rzecz całą urządził, włamywacz, który otworzył skrzynię ze złotem, i ten, który nuggety na podwórzu odebrał.
— Jaki niezwykły przypadek! Nie można było marzyć o korzystniejszem i piękniejszem spotkaniu. Czy pan wie, co mi mówi mój głos wewnętrzny?
— Z pewnością nic mądrego.
— Przeciwnie! Tym razem głos ten wie więcej ode mnie. Mówi, że łotry mają nuggety przy sobie.
— Ach tak!
— Tak. Odbierzemy je i oddamy właścicielowi.
— To brzmi pięknie. Szkoda tylko, że nuggety są już dawno sprzedane.
— Komu? Gdzie?
— Tego nie wiem. Przypuszczam, że w St. Louis.
— A więc łotry nie mają ich przy sobie?
— Ani im to w głowie! Złoczyńcy nie zechcą przecież wlec na górę ciężkiego złota. Byłby to nonsens. Każdy poszukiwacz złota marzy tylko o tem, by zabrać stąd złoto, a oni mieliby je tu przynosić? Złodziej stara się zawsze spieniężyć rzecz ukradzioną. Czy uważacie, że ta rafinowana trójka to idjoci, którzy poto wloką ze sobą półcentnara nuggetów, by im można było udowodnić fakt popełnienia kradzieży, i odebrać skarb zrabowany?
— Macie najzupełniejszą rację, mylordzie. Niespodziewana wiadomość o hultajskiej trójce zbiła mnie z tropu. Ale mimo to wiem, co z tymi łotrami uczynicie.
— Wątpię.
— O nie! Wiem zupełnie dokładnie.
— No?
— Schwytacie ich i dostawicie do Weston.
— Ani nam się śni!
— Nie? Dlaczegóż?
— Z wielu przyczyn. Najważniejszą jest brak czasu — przecież śpieszymy do Szoszonów. Ponadto ta trójka zamierza popełnić nowe przestępstwo. Moglibyśmy mu wprawdzie zapobiec przez ujęcie łotrów, ale nie uczynimy tego, gdyż mądra i ostrożna taktyka, dająca opryszkom swobodę ruchów, może doprowadzić do odnalezienia finding-holu. Zwabili nowych ludzi, starca i młodzieńca; ujrzycie ich jutro.
— Jakie mają wobec nich zamiary?
I o tem dowiecie się później. Na teraz dosyć. Przygotowałem was na dzień jutrzejszy, który zapowiada się niezwykle interesująco. Jutro po drodze zakomunikuję wam. co macie czynić i jak się zachować.
— Po drodze? A więc ruszymy?
— O świcie.
— Razem z tamtymi pięciu?
— Nie.
— Za nimi?
— Nie. Przed nimi.
— Przypuszczałem, że za nimi, by odnaleźć finding-hole.
Owszem; ale jutro zrobimy wyjątek i wyprzedzimy ich, by na nich zaczekać.
— Czy wiecie, jaką obiorą drogę?
— Owszem: ale jutro zrobimy wyjątek i wyprzedzimy. Obudzimy was o świcie.
— Przecież dziś na mnie wypada warta!
— Wpobliżu są niebezpieczni ludzie, będziemy więc sami stali na straży. Dobranoc!
— Dobranoc, mylordzie! Nie przypuszczam, by udało mi się zasnąć.
Rozciągnął się i zawinął w koc. Od dnia rozpoczęcia wyprawy pierwsza to przygoda, w której bierze udział! Nic dziwnego, że podniecenie i zdenerwowanie spać mu nie dadzą...
Winnetou nie rzekł ani słowa. Rozmowa była zbyteczna. Znaliśmy się przecież doskonale; każdy wiedział dobrze, o czem w danych okolicznościach drugi myśli i jakie ma zamiary. Długie współżycie wytworzyło takie podobieństwa uczuć, myśli i postanowień, że pytania padały tylko w rzadkich momentach wątpliwości.
— Dobrej nocy. Winnetou! — rzekłem, wstając.
— Dobranoc, Szarlih! — odparł. — Brat mój będzie czuwał pierwszy, gdyż musi pomówić ze swemi myślami.
Był to jeden z dowodów, że zna dokładnie mą duszę. Oddaliłem się nieco i zacząłem powoli obchodzić obozowisko. Świadomość obecności Carpiona nie pozwalała mi przekazać pierwszej warty Apaczowi i udać się na spoczynek. Pracowity, ubogi, ukochany okres młodości wyrósł przed memi oczyma, wyczarowując dawne postacie, troski, kłopoty, cierpienia i radości. Człowiek jest pnącą rośliną, której korzenie tkwią w okresie młodzieńczym. Z niego podświadomie czerpie soki nawet zgrzybiały starzec, on daje mu mnóstwo pokarmu duchowego, bez którego duch starczy dawno uwiądłby i zmarniał.
Z bronią na ramieniu chodziłem długo po północy, wreszcie obudziłem wodza. Zwrócił się do mnie z wyrzutem:
— Dlaczego brat mój obudził mnie dopiero teraz? Musimy ruszyć za dwie godziny! Howgh!
Położyłem się na ziemi i, natężywszy wolę, wkrótce zasnąłem. Gdy mnie obudzono, konie już stały gotowe do drogi, choć ranek znaczył się na niebie ledwie dostrzegalnemi cieniami. Dosiedliśmy koni i ruszyli wzdłuż rzeki w kierunku północnym. Dotarłszy do dobrze nam znanego brodu, przeprawiliśmy się na drugi brzeg.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że obiór tego kierunku oddala nas od Cornera i jego, towarzyszów; z drugiej jednak strony wykluczał niebezpieczeństwo odkrycia przez nich naszych śladów. Zresztą, byliśmy przekonani, że zwłokę bez trudu nadrobimy.
Jadąc ciągle w kierunku północnym, dotarliśmy wreszcie do poziomu bardzo odległych Squaw Mountains. Skręciwszy na Zachód, ruszyliśmy dalej w pełnym galopie, chodziło bowiem o to. by zdążyć do Medicine-Bow przed przybyciem poszukiwaczy finding-holu. Po przybyciu tam około południa napoiliśmy konie w creeku, orzeźwiliśmy się kąpielą, poczem Winnetou skręcił w kierunku stromych zboczy Tustilu.
Nie mieliśmy wcale zamiaru wdrapywać się na szczyt. Chodziło tylko o to, by dotrzeć do punktu, z któregoby było widać daleką równinę. Osiągnąwszy cel. zsiedliśmy z koni, pozwalając im paść się swobodnie. Usiadłem z Rostem pod drzewem. Winnetou oddalił się. Fakt, że zabrał ze sobą strzelbę. wskazywał, że ma zamiar coś upolować. Po niedługiej chwili rozległy się dwa strzały, poczem Winnetou zjawił się z pożywieniem na dzień cały pod postacią dwóch potężnych cietrzewi. Oskubaliśmy je i zaczęli piec na lekkim ogniu; nie trzeba chyba dodawać, że równocześnie uważaliśmy pilnie, czy nie zjawi się któryś z pięciu oczekiwanych jeźdźców.
Ujrzeliśmy ich wkrótce. Byli jeszcze daleko na horyzoncie, ale już po chwili zorientowaliśmy się, w jakim jadą kierunku. Właściwości terenu pozwoliły nam określić dokładnie najdogodniejsze miejsca spotkania. Szybko się posiliwszy, sprowadziliśmy konie z góry i ruszyliśmy w oznaczonym kierunku.
Jechali wzdłuż Bow-Creek. Jako miejsce spotkania wybraliśmy pewien punkt długiego, wąskiego pasa murawy, który będą musieli przekroczyć; okalała go z lewej strony rzeka, z prawej zaś kilka gęstych olszyn. Ustaliliśmy, że Winnetou spotka ich niby przypadkiem. Został więc w tyle, ja zaś w towarzystwie Rosta, nie chcąc zostawiać śladów na trawie, dotarłem przez olszynę do skraju murawy. Nie ulegało wątpliwości, że będziemy stąd mogli obserwować dokładnie spotkanie złoczyńców z Winnetou. Uświadomiłem Rosta, jak się ma zachować. Pałał żądzą palnięcia prayermanowi kazania, i byłem pewien, że wypadnie niemniej bogobojnie, aniżeli namaszczone mowy świętoszka-handlarza z Weston.
Trzeba zaznaczyć, że ubiegłego wieczoru, gdyśmy podsłuchiwali obydwóch ptaszków, Sheppard wcale nie posługiwał się wykwintną mową Przeciwnie, używał tych samych ordynarnych wyrazów, co Corner. Nie mogę ich tu nawet powtórzyć. Już pierwsze zdanie podsłuchanej rozmowy wskazywało na to, że prowadzą ją ludzie stojący na najniższym szczeblu moralności.
Nie czekaliśmy długo; odgłos głośnych rozmów wskazywał, że się zbliżają. Po chwili cała kawalkada ukazała się naszym oczom. Na przodzie jechał prayerman z Cornerem, za nimi Eggly i stary Sachner, ostatni był Carpio.
Gdybym nie wiedział, kto to taki, nie poznałbym go na pierwszy rzut oka... Te same rysy twarzy, co dawniej, ale jak się postarzał! Wyglądał staro nietylko w stosunku do okresu młodości, w którym go pożegnałem, ale i wobec swych lat. Oczy głęboko osadzone w oczodołach, policzki zapadnięte, w całej postaci zmęczenie i wyczerpanie, jakgdyby całemi dniami nie zsiadał z konia. Nie chcę mówić, jak siedział na swym rumaku.
Dziś jeszcze zbyt kocham Carpia, nie mogę go więc ośmieszać w oczach czytelniczek i czytelników. Dość powiedzieć, że przy każdym kroku konia miałem wrażenie, iż Carpio zwali się ze siodła. Dano mu najgorszą szkapę; przy nierównym jej chodzie niedoświadczony jeździec musiał odczuwać ból we wszystkich kościach. Wyglądał tak mizernie, widok jego wzbudzał takie politowanie, że najchętniej byłbym skoczył i przycisnął go do serca, powaliwszy pięściami resztę jego towarzyszów. Towarzysze mieli konie nienajgorsze; Corner dosiadał kasztana, któregobym się nie powstydził.
Zrównawszy się z nami, osłupieli. Corner zatrzymał wierzchowca i zawołał:
Hallo! Indjanin! Uwaga! Ach, zdaje się, że jest sam.
Czterej pozostali jeźdźcy zatrzymali się również. Patrzałem tylko na Carpia; na widok Winnetou na twarzy jego zjawił się wyraz podziwu. Winnetou zbliżał się wolno od prawej strony; zatrzymawszy konia, obrzucił białych obraźliwie obojętnym wzrokiem i rzekł:
— Pięć bladych twarzy! Uff! Niechaj odstąpią nabok, bym mógł przejechać!
— Odstąpić nabok? — roześmiał się Conier. — For stame! Za żadne skarby świata nie ustąpię przed czerwonym łobuzem! Bierz nogi za pas. czerwonoskóra małpo, albo dostaniesz pięścią w pysk.
Pshaw! — brzmiała krótka, niesłychanie pogardliwa odpowiedź Apacza.
— Psie, odpowiadasz słowem pshaw? — wrzasnął Corner. — Oto zapłata!
Chcąc doskoczyć do Winnetou, spiął konia ostrogami i podniósł pięść, by uderzyć.
Tszah! — zawołał Winnetou do ogiera.
Ogier zrobił potężny skok i zwarł się z kasztanem; po chwili kasztan zwalił się wraz z jeźdźcem na ziemię. Powalony rumak zerwał się szybko na równie nogi; trudniej poszło Cornerowi. Zgubił gdzieś strzelbę i chciał sięgnąć do pasa po broń; ale Winnetou chwycił błyskawicznym ruchem za oba swe rewolwery i zawołał groźnie:
— Oto pięć bladych twarzy, a w moich rękach dwanaście strzałów. Jeżeli którakolwiek z bladych twarzy wyciągnie rękę po broń, otrzyma kulkę w łeb!
Biali znali prawa i zwyczaje Dzikiego Zachodu, według których ten jest zwycięzcą, kto pierwszy zawładnie bronią palną. Winnetou nie zawołał tradycyjnie: „hands up!“ był pewien. że i bez rozkazu podniosą ręce do góry. Pewna siebie, despotyczna postawa działała niemniej silnie, jak rewolwer. Corner spuścił rękę z pasa, ale rzekł groźnie:
— Człowieku, powaliłeś mnie koniem! Rozumiesz, co to znaczy?
— Chłopie, chciałeś mnie uderzyć! Rozumiesz, co to znaczy? — odparł Winnetou.
Pshaw! I czemże jest uderzenie Indjanina? Te łotry zasługują tylko na baty.
— Czy i Winnetou, wódz Apaczów?
Na dźwięk tego imienia cała piątka wytężyła słuch.
— Tam do licha! Czy to ma znaczyć, żeś ty Winnetou, wódz Apaczów? — Zawołał Corner.
— Jestem nim!
— Jeżeli to prawda, dam się... Do pioruna! Tak, to on! To przecież jego sławna strzelba ze srebra. A to kary Iltszi. Wobec tego możesz jechać dalej. Nie uczynimy ci nic złego!
Uff! Nie uczynicie nic złego Winnetou, wodzowi Apaczów? — zapytał, czyniąc lekceważący ruch ręką. — Dwanaście kul czeka na was, a ta blada twarz zapewnia łaskawie, że mi się nic nie stanie! Winnetou jeździ, gdzie i kiedy chce; teraz pozostanie tutaj, gdyż ma z wami do pomówienia. Podniosłeś na niego rękę i nazwałeś psem! Kimże ty jesteś? Kim wogóle może być blada twarz, której nazwisko brzmi Corner?
— Co? Wiesz, jak się nazywam?
Pshaw! Winnetou zna nazwiska wszystkich pięciu! Ludzie, nazywający się Corner, Eggly i Sheppard, kradną cudze nuggety i zabijają ich prawych właścicieli. Jesteście smrodliwemi kujotami; nie warciście moich kul; mam je tylko dla uczciwych ludzi. Zdepcę was kopytami mego konia.
Po tych słowach wsunął obydwa rewolwery za pas santillo. Nie widząc broni w ręku Winnetou, łotrzy uzyskali tupet.
— Kimże to mamy być? Cóż takiego uczyniliśmy? — Zawołał były prayerman. — Takiej obrazy nie zniesiemy nawet od Winnetou! I my mamy strzelby i rewolwery!
Chciał zdjąć strzelbę z ramienia. Uśmiechnąwszy się wyniośle, Apacz wskazał groźnie na olchy i rzekł:
— Niechaj blada twarz Sheppard zostawi broń w spokoju, gdyż tam w zaroślach lśni strzelba brata mego, Old Shatterhanda, zwana Henry.
Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku lufy mej strzelby.
— Do kroćset! — zawołał Corner. — To wygląda na regularny, planowany napad! Winnetou atakuje zprzodu, Old Shatterhand dobiera się z boku. Czekali tu nas oddawna. Czego chcecie?
Na dany przezemnie znak, Rost wyjechał z zarośli i rzekł:
— Nie potrzebujemy się chyba nad tem rozwodzić. Prayerman wie z pewnością, kim jestem.
Prayerman patrzył przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem, potem odparł ze źle udanym spokojem:
— Kelner z Weston, tak, kelner z Weston! Cóż was zagnało w góry, mr. Rost?
— Szukam nuggetów mr. Wattera — brzmiała odpowiedź.
— Są tu w górach? Zapomniał o nich zapewne, a potem zaczął wmawiać w siebie i innych, że mu skradziono.
— Dajcie spokój kawałom! Wiemy dobrze, o co chodzi.
— Wiemy? O kim mówicie? Chyba nie o sobie?
— Mówi nietylko o sobie, lecz i o mnie! — odparłem, wychodząc z zarośli. — Zsiadać z koni!
Włożyłem strzelbę na ramię, do rąk wziąłem rewolwery. Nastała krótka, głęboka cisza. Przerwał ją piskliwy dyszkant prayermana:
— Ależ to nieporównany mr. Mayer, autor pięknych wierszy ku czci Bożego Narodzenia. Cóż to za strój! Możnaby pomyśleć...
— Zsiadać z koni! — przerwałem.
Corner spełnił już przedtem rój rozkaz. Eggli zsiadł również z konia. Tylko Sehppard nie chciał wykonać rozkazu. Spiąwszy więc wierzchowca, zbliżyłem się doń w dwóch zwinnych susach; walnąłem go pięścią w łeb tak mocno, że nogi wyleciały mu ze strzemion. Rewolwer przełożyłem, oczywiście, z prawej ręki do lewej. Koń Shepparda stanął dęba i zrzucił półprzytomnego jeźdźca na murawę.
Stanąłem teraz na wierzchowcu przed Carpiem. Patrzył na mnie szeroko otwartemi oczami; miałem przez chwilę wrażenie, że wyskoczą z orbit.
— Wiec ty jesteś, jesteś!... Jesteście... Old Shatterhand! — wyjąkał wreszcie przepodłą angielszczyzną.
— Tak, jam jest Old Shatterhand, — odparłem, nie chcąc w tej chwili tracić czasu na powitanie. — Wy trzej siądźcie na trawie i połóżcie broń poza siebie. No, nie opierać się, bo was roztratuję kopytami!
Eggly usiadł, kładąc za sobą nóż i rewolwer. Corner uczynił to samo, zgrzytając zębami. Po chwili przywlókł się Sheppard.
— Chciałbym wiedzieć, co ta komedja ma oznaczać? — siadając również, zapytał ze zdeterminowaną zuchwałością, która jest ostatecznym środkiem obrony.
— Zaraz się o tem dowiecie — odparłem, zeskakując z siodła. — Chcę wam zadać kilka pytań. Wy trzej skradliście w Weston nuggety Wattera?
— Ani nam się śni!
Well! Niech będzie, jak chcecie. Nie jestem ani okradzionym, ani szeryfem, ani sędzią. Zachowajcie więc przy sobie swoje wiadomości. Muszę jednak pomówić ze starym mr. Sachnerem.
Stary i Carpio również zsiedli z koni. Zwróciłem się do Sachnera:
— Mr. Sachner, muszę panu oświadczyć, że wpadł pan w złe ręce. Czem to wytłumaczyć, że pan zawarł przymierze z mordercami i złodziejami?
— Z mordercami i złodziejami? — Zapytał. — Mylicie się! Ci gentlemani są najuczciwszymi ludźmi w całych Stanach.
— To pan się myli. Znam ich lepiej od pana. Ci trzej zatwardziali grzesznicy, których pan raczy nazywać gentlemanami, dokonali całego szeregu zbrodni, o których nie chcę tu mówić; przedewszystkiem jednak zastrzelili niejakiego Welleya, który wiózł wdół rzeki dwadzieścia tysięcy dolarów w nuggetach, i zrabowali te pieniądze. Uczyniwszy to, udali się za towarzyszem Welleya do Weston i skradli mu pół centnara złota. W Weston dokonali również włamania u pewnego handlarza, w Plattsburgu zaś u pewnego adwokata. Ścigani przez policję, nie mogąc się pokazać w stanie Missouri, wloką was w góry, by obrabować ze złota.
Wszyscy trzej zaczęli głośno protestować; zamilkli jednak po chwili pod wpływem poważnego, groźnego skinienia Winnetou.
— Radzę panu rozstać się z nimi; nie powinien się pan wdawać z takimi łotrami — kończyłem.
— Czy był pan przy tem, jak zastrzelili tego człowieka na rzece?
— Nie.
— Czy był pan świadkiem włamań w Weston i w Plattsburgu?
— Nie.
— Czy interes z nimi zawierałem w pańskiej obecności?
— Nie — powtórzyłem. Nie wolno mi było zdradzić całej prawdy, gdyż pozbawiłbym się broni przeciw złoczyńcom.
— A więc pan nie potrafi udowodnić zarzutów. Old Shatterhand jest sławnym westmanem, ale nie zna się na interesach, dlatego też nie usłucham jego rady. Mogę przysiąc, że ci panowie są gentlemanami; nie mam więc zamiaru rozstawać się z nimi. Na jakiej zresztą podstawie pan się tak opiekuje mojemi sprawami?
— Jestem przyjacielem jednego z pańskich krewnych.
— Cóż to za krewny?
— Stojący obok pana bratanek Herman.
— Pan jest jego przyjacielem?
Carpio wyręczył mnie w odpowiedzi. Przez cały czas rozmowy nie spuszczał ze mnie oka, przez cały czas nadzieja walczyła w nim z wątpliwością. Usłyszawszy moje ostatnie słowa, ryknął w niebogłosy:
— Safona! Ty, ty naprawdę? Więc się nie omyliłem?!
— Nie, kochany Carpio, to ja, twój stary, wierny kolega szkolny i towarzysz wakacyjnych wycieczek.
Pochylił się ku mnie, otoczył mnie ramionami i zaczął płakać tak żałośnie, jakgdyby mu za chwilę pęknąć miało serce. Wśród łkania usłyszałem następującą prośbę:
— Nie opuszczaj mnie, Safonie, nie opuszczaj! Inaczej zginę. Stryj niecierpi mnie, a tamci dybią na moje życie.
— Nie obawiaj się! — uspokoiłem go. — Pod moją opieką jesteś zupełnie bezpieczny.
— Tak, jak wtedy, gdy prócz ciebie nie miałem nikogo?
Stary usłyszał zapewne kilka słów z prowadzonej półgłosem rozmowy, zapytał bowiem jadowicie:
— Co powiedział? Kto dybie na jego życie?
— Nie pana miał na myśli.
— A kogo? Należy do mnie. Jestem jego opiekunem i kieruję jego losem. Nie potrzebuje pańskiej opieki! Proszę go zostawić w spokoju!
— Przecież nie jest pan moim stryjem, mr. Sachner! Zrobię to, co mi się będzie podobało. Herman jest teraz u mnie i pozostanie, jak długo zechce.
— Oho! Dawaj-że go pan!
Chciał nas rozdzielić; odsunąwszy go nabok, rzekłem:
— Pański bratanek jest pełnoletni i nie ma obowiązku słuchać pańskich rozkazów.
— A ja nie mam obowiązku stosować się do pańskich! — odparł ponuro.
— Na tem miejscu musi pan, gdyż dowiedliśmy, że jesteśmy tu panami. Spełniłem swój obowiązek, ostrzegając pana przed towarzyszami. Czy naprawdę zamierza pan iść z nimi dalej ręka w rękę?
— Tak. Mam wrażenie, że pan jest tym uczniem, z którym mój bratanek urządził wycieczkę na Boże Narodzenie?
— Nie myli się pan.
— I ten chłopak stał się Old Shatterhandem! Nie, większego figla los nie mógł spłatać. Uważałem dotąd Old Shatterhanda za dzielnego chłopa; teraz jednak jestem wręcz odmiennego zdania. Ktoś, kto jako chłopak był tak bezmyślnie lekkomyślny, jak pan, nie jest człowiekiem, który mógłby mi udzielać rad. Właśnie dlatego, że pan tych panów oskarża, nie opuszczę ich.
— Well! Nie chcę wpływać na pańską decyzję. Mam nadzieję, żeśmy nasze sprawy załatwili?
— Ja również jestem tego zdania. Odjeżdżam!
Odstąpił. Prayerman zawołał:
— Cóż się stanie z nami? Pojedziemy chyba razem?
— Tak, pojedziecie razem, — odparłem. — Powiedziałem już, że nie jestem waszym sędzią; nie jesteśmy również urzędnikami policyjnymi, byśmy mieli was. więzić.
— A więc jazda! — rzekł, usiłując wstać.
— Jeszcze chwilę! — przeszkodziłem mu. — Nie wszystkośmy jeszcze ze sobą załatwili. W tej chwili, podkreślam wyraźnie: w tej chwili, nie mam władzy nad wami; skoro jednak przejawicie wrogą wobec nas działalność, choćby w najmniejszym szczególe, obowiązywać zaczną prawa prerji, i staniemy się policją, sędziami oraz wykonawcami wyroku. Strzeżcie się więc! Poznaliście mnie już w Weston. I jeszcze jedno: młody Sachner nie pojedzie z wami; zostanie i...
— Oho! — zawołał stryj. — Pojedzie ze mną, choćbym nawet memi staremi pięściami samego Old Shatteranda...
— Milczeć! — przerwałem, — Powiedziałem już, że jesteśmy tu panami, i kwita.
— Tak uważacie? To pokażę wam, kto tu prawdziwym panem!
Zaczął na mnie napierać. Nie mając ochoty walczyć z wstrętnym starcem i chcąc jak najprędzej sprawę załatwić, ująłem go pod boki i, podniósłszy wgórę, — starzec wywijał z pasją rękami i nogami — zrobiłem kilka kroków w kierunku creeku. Tu wpakowałem go w lodowatą wodę. Po chwili pozwoliłem mu wyskoczyć; wśród jęków i przekleństw pośpieszył ku swemu wierzchowcowi. Zaczął go ciągnąć za sobą, ująwszy za cugle, i zawołał:
— Jadę w dalszą drogę. Chwilowo jesteśmy pokonani; jeżeli jednak spotkamy jeszcze kiedyś tego nicponia, który w nieznany sposób doszedł do nazwiska Old Shatterhand, porachuję się z nim! Będzie musiał zapłacić przynajmniej sto procent!
Wysoki procent nie był dla niego, jako dla zawodowego lichwiarza, pierwszyzną. Czułem, że starzec pozostaje wierny zbrodniarzom nie tyle pod wpływem niechęci do mnie, ile pod wpływem skąpstwa i chciwości. Pod względem moralnym stał równie nisko, jak te łotry.
Gdy odjechał, zwróciłem się do jego kompanów z następującemi słowy:
— Winnetou, wódz Apaczów, został podwójnie obrażony. Nie może to ujść bezkarnie; kara jednak będzie łagodna i będzie musiała przynieść korzyści temu, któregoście dotychczas dręczyli. W ten sposób zmażecie przynajmniej część winy. Mr. Sachner nie ma dobrego wierzchowca. Ponieważ zostaje z nami, musi mieć konia jak się patrzy. Dlatego dosiadać będzie od dziś kasztana Cornera. Na jego chabetę może wsiąść którykolwiek z was. Dla takich, jak wy, „gentlemanów” wystarczy w zupełności.
Ta decyzja wywołała u Cornera wulkaniczny wybuch gniewu. Zaczął miotać obelgi, których przeciętnie wykształcony człowiek nawet powtórzyćby nie mógł. Obydwaj towarzysze wtórowali mu gorliwie.
— Niechaj brat Szarlih załatwi się z nimi jak najkrócej! — zawołał Winnetou, który już nie mógł słuchać tych wyzwisk.
— Tak, nie będę się długo bawił! — odparłem. — Jeżeli w tej chwili nie zamilkniecie, wpakuję was również do wody, ale na dłużej, niż Sachnera!
— Wrzuć mnie łotrze, jeżeli będziesz miał odwagę! — zawołał Corner. — Łotr, który sam skradł nuggety w Weston i zwala winę na innych, nie uważa oczywiście kradzieży konia za czyn haniebny. Pluję na ciebie!
Wykonał groźbę. Tu przebrała się miara mojej cierpliwości. Rzuciłem się nań, by go ująć. Dzięki temu uniknąłem nieszczęścia, gdyż w tejże chwili padł strzał, który byłby mnie trafił, gdybym jeszcze przez moment został na miejscu. Kula musnęła szyję stojącego za mną wierzchowca Egglego.
Rozegrała się teraz krótka scena o wielkiem napięciu. Trzy łotry chwyciły za rewolwery. Trzymałem Cornera mocno, ale mimo to udało mu się chwycić za broń. Sheppard i Eggly zwrócili na mnie lufy rewolwerów; broń z ręki Egglego wytrąciłem sam, do Shepparda doskoczył Rost. Winnetou chciał w pierwszej chwili ścigać starego Sachnera, który strzelił do mnie z ukrycia; namyślił się jednak i pośpieszył nam z pomocą. Powaliwszy na ziemię, trzymał Egglego w kleszczach swych rąk. Walnąłem Cornera w łeb — zwalił się jak martwy. Sheppard mocował się jeszcze z Rostem; wymierzyłem mu więc cios myśliwski, od którego runął na ziemię. Tymczasem Apacz tak mocno zdusił gardło przeciwnika, że Eggly stracił przytomność. W przeciągu dwóch minut związaliśmy wszystkich trzech.
Carpio stał nieruchomo z miną człowieka pogrążonego w głębokim śnie, po chwili rzekł drżącym głosem:
— Mój Boże! A więc takie rzeczy są możliwe! Zdawało mi się, że zdarza się to tylko w krwawych, fantastycznych powieściach!
— Nie, takie historje zdarzają się w życiu, — odparłem.
Uff! — odezwał się Winnetou, wyciągając rękę w kierunku brzegu rzeki, gdzie rysowała się sylwetka uciekającego starca.
— Daj mu pokój! — odparłem. — Zabiera karę ze sobą; nie da mu spokoju.
— Stał za krzakiem nadbrzeżnym i strzelał do nas! — rzekł Rost.
— Nie trafił; tem dotkliwej odpokutuje za skutki zbrodniczego zamiaru. Powtarzam raz jeszcze, pozwólcie mu uciec!
Spotkanie z tymi ludźmi odbyło się zupełnie inaczej, niż zamierzaliśmy. Chciałem jedynie ratować Carpia i ewentualnie jego stryja, nie myślałem natomiast o możliwości walki; mimo to doszło do starcia. Na szczęście, było bezkrwawe, o kilku bowiem kroplach krwi, płynącej jedynie z lekkiej rany konia, nie warto nawet mówić. Nasuwało się teraz pytanie, co czynić dalej. Rzuciłem pytający wzrok na Winnetou. Wskazał na broń zwyciężonych, później zaś spojrzał na trójkę hultajów i opuścił rękę dłonią do wewnątrz. Zrozumiałem odrazu ten znak i rzekłem do Rosta i Carpia:
— Ci trzej pozostaną tu związani. Niema wątpliwości, że stryj twój, Carpio, wróci i oswobodzi ich. Zabierzemy im rewolwery, pozostawiając noże i strzelby.
— Dlaczegóż nie zabrać i tego? — zapytał Rost.
— Wydalibyśmy ich na pastwę głodowej śmierci, gdyż nie mogliby nic upolować. Zamienimy nadto starą szkapę Carpia na kasztana, i w drogę!
— Dokąd? — zapytał Carpio. — Do domu?
— Cóż nazywasz domem?
— Nie wiem. Gdzie mieszkasz?
— Wszędzie i nigdzie.
— Nie masz posady?
— Nie.
— Wielka szkoda! Dlaczegóż to?
— Nie chciałem.
— Nie chciałeś? — powtórzył. — Co do mnie, zadowoliłbym się w mej biedzie najmniejszem stanowiskiem! Byłem przekonany, że jesteś na jakimś pięknym urzędzie; wczoraj nawet mówiłem stryjowi, że...
— Że musisz się błąkać po Dzikim Zachodzie, podczas gdy ja piastuję w ojczyźnie jakiś wysoki urząd.
— Tak, tak, dosłownie to samo mu mówiłem! Skądże o tem wiesz, Safono?
— Od ciebie samego.
— W jakiż sposób? Nic nie rozumiem...
— Gdyś o tem mówił, leżałem wraz z Winnetou obok w zaroślach. Podsłuchiwaliśmy.
— Ależ, kochany Sapho, to zupełnie jak w indjańskich książkach!
— Albo jak w przeżyciach Dzikiego Zachodu. Potem pomówimy o tem wszystkiem szczegółowo.
— Więc stałeś się westmanem, prawdziwym westmanem?
— Tak.
— Dziwna rzecz, niezwykle dziwna! Jakeś mógł wpaść na zuchwały pomysł kąpania się w krwi czerwonoskórych? Przecież byłeś zawsze kochanym, poczciwym i pełnym współczucia człowiekiem!
— Dla twego spokoju zapewniam cię, że się wcale w tej krwi nie kąpię; znany jestem nawet jako przyjaciel Indjan. Poza tem muszę zaznaczyć, że jestem tylko w części westmanem, gdyż składam się z kilku różnych istnień.
— Stałeś się dla mnie wielką, nieodgadnioną zagadką! Tkwisz w jakiejś mgławicy tajemnic.
— Może jest odwrotnie: tajemnice tkwią we mnie, albo raczej w mych kieszeniach. W prawej kieszeni myśliwskiej bluzy mam naprzykład coś tajemniczego, co ciebie dotyczy.
— Mnie? Coś tajemniczego? Zaciekawiasz mnie! Możesz powiedzieć, o co chodzi?
— Owszem. Znasz to?
Wręczyłem mu znalezione wczoraj na mchu ostrogi; obejrzawszy je, zapytał:
— W jaki sposób doszedłeś do tych ostróg? Znam je.
— Znalazłem w lesie, niedaleko waszego obozowiska.
— Niedaleko obozowiska? A więc jednak miałem rację!
— Co do czego?
— Mam na myśli pewną teorję, w którą stryj nie chciał wierzyć. To jego ostrogi.
— Nie twoje?
— Nie!
— Na pewno?
— Na pewno! Odróżniłbym chyba ostrogi stryja od własnych. Swoje zdjąłem, ponieważ łaskotały ustawicznie konia, bardzo czułego na każde dotknięcie. Dałem je stryjowi na przechowanie. Przyjął je chętnie, zgubił bowiem własne.
— Drogi Carpio, czy nie działo się przypadkiem odwrotnie?
— Odwrotnie? To nieuzasadniona insynuacja! Znasz mnie przecież z czasów młodości lepiej, niż ktokolwiek; powinieneś więc wiedzieć, że daleki jestem od tego rodzaju słabostek. Szczycę się, że przez całe życie nie popełniłem nic, coby wskazywało na roztargnienie. Każdy czyn obmyślam, każdy idzie po linji konkretnej i niezłomnej logiki. Jestem nawet zbyt logiczny, i to może stało się przyczyną, żem dotychczas nie zrobił karjery. Niestety, los każe mi ustawicznie cierpieć z powodu bezmyślności bliźnich. Gdziekolwiek się zjawię, wypływa ktoś, wywołujący zamęt. Nawet ty nie jesteś wyjątkiem, choć cenię i kocham cię bardziej, niż kogokolwiek.
— Nawet ja? — zapytałem ze zdumieniem.
— Tak. Nie powinieneś się dziwić. Ja również wcale się nie dziwię, że nie podzielasz mego zdania. Wszyscy ludzie, żyjący nieporządnie, a więc ty także, uważają się przecież za wzór porządku i systematyczności!
— Chętnie przyznam ci rację, o ile mi przedstawisz dowody. Czy możesz mi przypomnieć choć jeden wypadek, dowodzący mego roztrzepania czy roztargnienia.
— Popełniłeś wielką pomyłkę, opartą na qui pro quo; dzięki niej naraziłeś na szwank mój honor. Milczałem jednak jak grób; wziąłem nadto wszystko na siebie, by cię nie martwić.
— O cóż chodzi, powiedz proszę!
— Pamiętasz nasz nocleg u Frania w Falkenau?
— Owszem, pamiętam.
— Wypaliliśmy kilka bardzo mocnych cygar; nie mogłeś nic jeść. Nietylko cygara były przyczyną głodówki — byłeś również nieco zawiany. Mniejsza zresztą o to, fakt faktem, że nic jeść nie mogłeś. Dopiero w nocy chwycił cię głód tak straszliwy, żeś spałaszował olbrzymią kiełbasę i dla niepoznaki wypchałeś potem skórę kiełbasy pierzem. Pamiętasz?
— Hm, tak, pamiętam.
— To jeszcze nie koniec! Połknąłeś ponadto potężną porcję placka; nie przypominam sobie tylko, czy to był sernik, czy też ciasto z jabłkiem. Następnego rana byłeś, oczywiście, tak chory na żołądek, żeś ledwo siedział w saniach. Widzę dokładnie twą smętną twarz, jakby to było wczoraj. Oczywiście, zauważono brak placka i kiełbasy; ponieważ byłeś ciężko chory, nikomu nie przyszło na myśl, żeś połknął jedno i drugie. Podejrzenie padło na mnie; poddałem się losowi w pokorze ducha. Przekonałem cię teraz, kochana Safono?
Biedny Carpio! A więc do takiego doszedł stanu! Udając człowieka, który się poczuwa do winy, utkwiłem wzrok w ziemi i odparłem:
— Tak, niestety, nie mogłem opanować szalonego głodu. Dziś jeszcze jestem ci niesłychanie wdzięczny za poświęcenie.
— Nie warto mówić o wdzięczności; uczyniłem to z ochotą. Chciałem ci tylko dać bezsporny dowód, że jestem wprost przeznaczony do wypijania piwa, które inni nawarzą. Przyzwyczaiłem się do tego, jak do rzeczy, która się sama przez się rozumie. — Ale, czego chce ten gentleman? Dlaczego przeszukuje moje torby?
Odpowiedziałem, że Rost chce przenieść zawartość jego torb do torb, przytroczonych do siodła kasztana.
— Zrobię to sam! — odparł. — Nie lubię, by obcy ludzie grzebali w mych rzeczach; wprowadza to nieład i zamęt.
Podszedł do konia, by się zająć torbami. Tymczasem Winnetou zbadał, czy więzy, któremi związał złoczyńców, są dostatecznie mocne. Cała trójka odzyskała już przytomność, udawała jednak, że jest w dalszym ciągu nieprzytomna. Podzieliłem między towarzyszy zabrane rewolwery. Nagle rozległ się okrzyk Carpia. Zwróciwszy się ku niemu, zobaczyłem, że potrząsa głową nad fajką o kształcie kalumetu. Podszedł do mnie ze słowami:
— Oto nowy dowód! Fajka należy do mego stryja. Skąd się więc znalazła w mojej torbie?
— Nie wiem.
— Ja również.
— Czy istotnie należy do niego?
— Tak.
— Nie do ciebie?
— Do mnie? Drogi przyjacielu, powinieneś bardziej dbać o pamięć! Kiedyś wówczas tyle wypalił i wypił, widok twój przejął mnie takim wstrętem, żem poprzysiągł nie palić nigdy w życiu, a alkoholu używać tylko jako lekarstwa. Dotrzymałem słowa: nie palę! Niema więc wątpliwości, że to nie moja fajka. A jednak tkwiła w mojej torbie!
— Któż ją tam włożył?
— Oczywiście, stryj! Jest ustawicznie zamyślony; w zamyśleniu popełnia szereg pomyłek. Palił wczoraj przy ognisku, potem kazał mi włożyć fajkę do torby, co też niezwłocznie uczyniłem.
— Mimo to znalazłeś ją w swojej torbie!
— Stryj wywołał ten cały chaos. Pomylił się co do naszych siodeł. W przekonaniu, że to ja się pomyliłem, chcąc naprawić przeoczenie, wyciągnął fajkę z jednej torby i włożył ją do drugiej; w ten sposób znalazłem ją u siebie. Tylko tak można to sobie wytłumaczyć! Będzie teraz odczuwał brak. Czy ruszyć za nim, by ją oddać?
— Nie, nie! Przedewszystkiem, nie chcemy mieć z nim do czynienia, po drugie zaś, nie puściłby cię zpowrotem.
— To bardzo prawdopodobne. Zatrzymam ją więc do najbliższego spotkania. Dokąd pojedziemy?
— Końcowym punktem naszej wyprawy będzie zapewne ujście Medicine-Creeku. Ruszymy za chwilę. Czy masz jakie życzenie?
— Drogi, jedyny przyjacielu! Proszę cię na wszystko, nie opuszczaj mnie w tem okropnem położeniu! Bądź mi takim samym poczciwym, wiernym towarzyszem, jakim byłeś w czasach naszej młodości!...
— Nie obawiaj się, jesteś pod dobrą opieką. Życie nasze ukształtuje się, oczywiście, inaczej, niż dawniej; musisz pamiętać o tem, żeśmy się spotkali w far-weście w trudnej, ciężkiej sytuacji. Proszę cię bardzo, zastosuj się we wszystkiem do wskazań moich i przyjaciela mego Winnetou.
— Co do tego, możesz być spokojny! Przeczytałem szereg książek z życia Indjan i nauczyłem się z nich tak wiele, że mogę śmiało rywalizować z najwybitniejszymi westmanami.
Gdyby to powiedział ktoś inny, wyśmiałbym go lub oświadczył bez ogródek, że jestem innego zdania; ale Carpio wpatrywał się we mnie z wyrazem tak dziecinnego przywiązania, żem temu wcieleniu bezradności odpowiedział łagodnie:
— Drogi Carpio! Przeczytałem przynajmniej tyle tych bajd co ty, ale nic a nic konkretnego mi nie dały.
— Cóż z tego wynika? Byłeś pochłonięty nauką obcych języków, nie lubiłeś nigdy książek o treści beletrystycznej. Zato ja wydobywałem z nich treść duchową i wchłonąłem ją w siebie. Każdą wolną chwilę, każdy grosz, poświęcałeś na naukę jazdy konnej, strzelanie, fechtowanie, gimnastykę i pływanie. Ja tymczasem studjowałem literaturę awanturniczą. Przekonasz się wkrótce, że znajomość jej przyniesie mi wielką korzyść. Poza tem interesowałem się wraz z tobą pływaniem; zapewne przypominasz sobie, żem był lepszym nurkiem od ciebie?
Nie przeczuwał z pewnością, że właśnie umiejętność nurkowania, o której Corner musiał się jakoś dowiedzieć, sprawiła, że zawleczono go wraz ze stryjem do Rocky-Mountains. Nie poinformowałem go o tem. Postanowiłem wogóle pozostawić go w zupełnej nieświadomości co do niebezpieczeństwa, które mu groziło, a którego zupełnie nieświadomie uniknął. Minęło przecież, pocóż miałem dręczyć biedaka!
Jeńcy zachowywali się spokojnie; gdyśmy się jednak zaczęli gotować do drogi i Carpio wsiadł na kasztana, Corner zdradził się, że odzyskał przytomność. Obrzucając nas gradem obelg, na które nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi, zawołał groźnie:
— Życzymy dużo szczęścia z tym nygusem Old Jumblem. Nie sądźcie, że się nie spotkamy! Policzymy się przy okazji! Otrzymam zpowrotem konia. Dowiecie się również, durnie, jak tu na Zachodzie karze się koniokradów. Skończycie na stryczku, jak ostatnie psy!...
Ruszyliśmy wzdłuż creeku. Po jakimś kwadransie ujrzeliśmy starego Sachnera, który się zatrzymał i spoglądał badawczo poza siebie. Winnetou albo ja mogliśmy go teraz schwytać w przeciągu pięciu minut i ukarać za usiłowane zabójstwo; żadnemu z nas jednak nie wpadło na myśl zboczyć choćby na krok z obranej drogi. Gdy to Sachner zmiarkował, pogalopował ku miejscu, w którem leżeli związani towarzysze. Nie ulegało wątpliwości, że ich uwolni z więzów, i że cała trójka ruszy wślad za nami. — —
Medicine-Bow-River była dla nas w dalszym ciągu drogowskazem; miała nim pozostać aż do ujścia. Trzymając się bowiem brzegów rzeki, posuwaliśmy się mimo skrętów szybciej, niż gdybyśmy podróżowali drogą wśród stromych skał i dziewiczych lasów. Niestety, wkrótce doszliśmy do przekonania, że do wieczora do ujścia rzeki nie dotrzemy. Carpio nie mógł sobie dać rady z ognistym kasztanem. Rost dał mu więc własnego konia, sam zaś wsiadł na kasztana, ale i to niewiele pomogło. Carpio był zawadą nawet na najlepszym koniu.
Winnetou nie sprzeciwił się ani słowem decyzji zabrania przypadkowo spotkanego przyjaciela; był to przecież jedyny sposób wydobycia go z niebezpiecznej opresji. Ustawiczne zatrzymywanie się po drodze nie mogło nie gniewać wodza; milczał jednak ze względu na mnie. To zmusiło mnie do zabrania głosu. Chcąc wywołać zainteresowanie samą osobą Carpia, któreby umożliwiło przejście do porządku dziennego nad wadami przyjaciela, opowiedziałem Winnetou historję naszej młodzieńczej przyjaźni; mówiłem o byłym towarzyszu z serdeczną troską i współczuciem. Na jedno i drugie zasługiwał zresztą dziś równie, jak w czasach naszego dzieciństwa.
Gdym skończył, Winnetou dumał przez chwilę, a potem rzekł:
Uff! Życie bladych twarzy jest jakiemś niepojętem dziwactwem. Wśród synów ludzi czerwonych nie znalazłbyś ani jednego podobnego do tego, dla którego chcesz w sercu mem obudzić litość. Ojcowie wasi przywłaszczali sobie prawo narzucania dzieciom zawodu, nieodpowiadającego ich możności i upodobaniom. Jest to gwałt nad duszą, pozbawiający ją radości życia. I ojcowie tacy skarżą się jeszcze później, że im się syn nie udał! Twój pupil ma nietylko chorą duszę, ale chore ciało, — stwierdziłem to na pierwszy rzut oka. Chęć ojca, aby uczynić z syna uczonego, zżarła duszę młodzieńca, jak posucha zżera ziemię, na której wszystko ginie; ślęczenie nad książkami i wygnanie z ojczyzny nadszarpało siły ciała. Uratowaliśmy go przed śmiercią w nurtach lodowatego finding-holu, ale mimo to nie zobaczy już ani kraju przodków, ani zielonych preryj Kanzasu, ani miast Wschodu o tysiącach wysokich domów. Śnieg Zachodu padnie na miejsce, w którem go przyjmie i powita litościwa ziemia. Niechaj brat Szarlih postępuje z nim łagodnie i względnie, dobry bowiem człowiek powinien osładzać ostatnie chwile umierających. Gdy słońce zachodzi, niebo nabiera złotych i srebrnych blasków. Niechaj zachód twego biednego brata będzie opromieniony ukrytem w duszach współczuciem naszych serc, współczuciem, które nakazuje postępować łagodnie. Pocóżby istniała na ziemi miłość gdyby nie umiała pomagać braciom i siostrom w znoszeniu niezawinionych cierpień i słabości? Howgh!
Wspaniały człowiek! Oto jak czuje, myśli i mówi Indjanin, zwany „dzikim” czerwonoskórym!
To, co Winnetou zaniknął przed chwilą w słowach, odczułem przy pierwszem spotkaniu z Carpiem. Był od dzieciństwa roztargniony, ale równocześnie ruchliwy, jak żywe srebro. Uważałem już przed laty, że roztargnienie Carpia będzie się stale zwiększać, i stanie się dlań poważną przeszkodą w życiowej karjerze. Okazało się, że obawy nie były płonne. Nieświadomość, że sam spałaszował kiełbasę i placek, była dla mnie dostatecznym dowodem. Z dawnej żywości Carpia nawet ślad nie pozostał. Na pierwszy rzut oka robił teraz wrażenie człowieka melancholijnego; przy dokładniejszej obserwacji okazywało się jednak, że to coś więcej, niż melancholja. Fizycznie był niesłychanie wyczerpany i zmęczony. Pojmowałem, że uratować go może jedynie długi [12]wy! Stracił ponadto cały wewnętrzny rozmach; z energji i inicjatywy śladu nie zostało. Na twarzy malował się wyraz bezradnej obojętności. Był idealnem narzędziem dla zbrodniczych planów Cornera i towarzyszów; człowieka bardziej bezwolnego wyobrazić sobie nie mogę. Współczułem z nim serdecznie; było mi go ogromnie żal. Czułem, że Winnetou ma rację, czułem, że w obecnych warunkach nie uda nam się powstrzymać katastrofy. By uratować, trzebaby go było albo zostawić tutaj pod troskliwą opieką, albo przetransportować na Zachód. Jedno i drugie było niemożliwe. Tak, rację miał Winnetou, mówiąc górnolotnie o „litościwej ziemi, która go przyjmie i powita”, co, przełożone na język prostszy, miało znaczyć, że pochowamy go tu wśród skał... Wezwanie wodza, bym był względny dla biednego Carpia, było zbyteczne; współczułem z nim tak serdecznie, tak mocno bolałem nad jego losem, że o jakiemś ostrzejszem słowie nie mogło być wcale mowy.
Powiedziałem mu, oczywiście, kim jest Rost, i dlaczego z nami wyruszył. Ani osoba, ani zamiary nowego znajomego nie potrafiły go wyrwać z apatji. Jechał obok Rosta obojętnie, nie mówiąc ani słowa. Do Winnetou nie miał odwagi przemówić, tylko mnie udawało się od czasu do czasu wydusić z niego kilka słów. W pewnej chwili zapytałem o kilku znajomych z czasów młodości. Odparł obojętnie:
— Już oddawna nie interesuję się nimi. Gdyś mnie opuścił, nikt się o mnie nie troszczył, a ja nikogo nie chciałem prosić o łaskę obcowania ze mną. Wiesz przecież, że nie znoszę, gdy inni popełniają w roztargnieniu głupstwa, a potem zwalają winę na mnie i szydzą.
— Nie wiesz przypadkiem, jak się powodzi staremu kantorowi, który mi dawał lekcje kontrapunktu?
— Nie wiem; mam jednak wrażenie, że żyje.
— A Krieger? Ten, dzięki któremu kantor wydrukował mój hymn, pełen błędów.
— Mogę ci dać dokładne informacje, gdyż rozmawiałem z nim kiedyś. Wyobraź sobie, został klownem i ożenił się z córką muzykanta cyrkowego.
— Hm! Może chcesz powiedzieć, że został muzykantem cyrkowym i ożenił się z córką klowna?
— Nie, Nie obrażaj mnie! Nie chcę powiedzieć nic innego, niż powiedziałem; powinieneś wiedzieć, że tego rodzaju pomyłka jest u mnie wykluczona. Najlepiej, nie pytaj o ludzi, z którymi nic nie chcę mieć do czynienia!
— Dobrze! Pomówimy więc o tobie. Pozwolisz?
— Owszem. Nie mogę ci jednak opowiedzieć nic pocieszającego. Jakiś zły duch opętał ojca, który żądał za wszelką cenę, bym się poświęcił nauce, mimo że nie miałem ku temu kwalifikacyj. Chciałem zostać stolarzem lub ślusarzem; gdybym to był uczynił, stałbym się zupełnie innym człowiekiem. Od dzieciństwa przepadałem za krajaniem, wycinaniem, piłowaniem; że miałem ku temu zdolności, dowodzi choćby skonstruowana przeze mnie kłódka bezpieczeństwa, którą zabrałem na naszą wyprawę świąteczną. Twoja to wina, żem jej nie mógł użyć!
— Moja? Jakto?
— Zgubiłeś śrubki. Od tego czasu nie powierzyłem nikomu żadnego ważnego przedmiotu na przechowanie. — Gdym cię utracił, nauka zaczęła iść jeszcze oporniej. Łacina i greka doprowadzały mnie do rozpaczy; inne przedmioty sprawiały mi też nieprzezwyciężone trudności, siedziałem więc w jednej klasie po kilka lat. Wśród łez i szlochów błagałem nieraz ojca, by położył kres mojej męce; nie chciał ustąpić. Dopiero naskutek perswazyj nauczycieli zabrał mnie nareszcie z gimnazjum, ale o nauce rzemiosła i teraz nie wolno mi było nawet pisnąć... Przeznaczył mnie do służby administracyjnej; dostałem się na posadę miejską w charakterze pisarza. Dzięki niesłychanemu roztargnieniu przełożonych nie mogłem na niej wytrwać dłużej, niż dwa miesiące. Wpakowano mnie zkolei do kancelarji adwokackiej. Musiałem od rana do wieczora przepisywać akta i, gdybym nie miał dobrej głowy, oszalałbym przy tej pracy. Na nieszczęście, szef biura, człowiek naogół niedbały, pozamieniał raz liczby i napisy dwóch ważnych dokumentów. Zwalił winę na mnie — dostałem dymisję. Zostałem pisarzem na dworcu, — naczelnik stacji był przyjacielem ojca — potem pracowałem u pewnego kupca, u budowniczego, w księgarni, w fabryce czekolady krótko mówiąc, wyrzucano mnie kolejno z posad tak długo, aż sam nie mogłem usiedzieć pięciu minut na jednej posadzie. Ojciec wyrzekł się mnie. Brałem się do wszystkiego, do czego się człowiek bierze, gdy nic nie umie. Wreszcie zostałem kolporterem. W tym charakterze upłynęło mi szereg lat. Niemiły to zawód i ciężki; trzeba się ustawicznie szamotać z abonentami, obdarzonymi słabą pamięcią, prowadzić ewidencje, kartoteki!...
— A bogaty krewny w Ameryce? — zapytałem. — Nie zwracałeś się doń?
— Owszem. Lata całe nie odpowiadał na moje listy. Dopiero gdy ojciec zwrócił się z prośbą o pieniądze, przysłał mu dwieście dolarów, mnie zaś szyfkartę i bilet do Pittsburga, gdzie wtedy mieszkał. Przybywszy do Ameryki, zostałem u niego pisarzem; pensji mi nie płacił, zato utrzymywał mnie. Pobieżna znajomość angielskiego przydała mi się nieco. To człowiek bogaty, bardzo bogaty, ale miljonów nie posiada, — o tem się przekonałem. W każdym razie posada nie była eldoradem.
— Jakież interesy prowadził, czy prowadzi?
— Nigdy tego nie rozumiałem. W każdym razie, muszą to być interesy pieniężne. Były miesiące, w których nie miałem nic do roboty, ale bywały i takie czasy, w których zawalony byłem pisaniną o niezrozumiałej dla mnie treści i przeznaczeniu. Przenieśliśmy się z Pittsburga do St. Louis, gdzie mieszkaliśmy przeszło rok. Niedawno zgłosił się do nas Sheppard, potem zaś Corner. Po tajemniczych z nimi pertraktacjach stryj, który właściwie nie jest moim stryjem a dalekim krewnym, oświadczył, że ruszamy na Daleki Zachód po ogromną ilość złota.
— Odrazu się na to zgodziłeś?
— Dlaczegóżby nie? Nie znoszę wprawdzie Cornera ani Shepparda, lecz potrzebuję pieniędzy; zgodziłem się, ponieważ przyrzeczono mi, że część, która na mnie wypadnie, przedstawiać będzie poważną sumę, która dla mnie jest majątkiem. Teraz, oczywiście, nie mam wielkiego zaufania do całej imprezy. Po drodze traktowano mnie jak psa; mam dosyć tego potwornego życia, dosyć! Jakże często marzyłem, by spaść z konia i zabić się! Myślałem również, że warto sobie w łeb strzelić; byłbym to uczynił, gdyby nie świadomość, że samobójstwo jest ogromnym grzechem. Tak, straciłem wiele, nieskończenie wiele, ale nie straciłem wiary w Boga! Zapomniałem wiele, ale pamiętam do dziś twój hymn ku czci Bożego Narodzenia! Gdy mnie trapiły myśli o samobójstwie, powtarzałem sobie nieraz słowa twego hymnu, gdyby autorem był kto inny, a nie ty, może treść nie trapiłaby mnie do tego stopnia; ale przyrzekłem od dzieciństwa przywiązywać specjalną wagę do twego zdania; powtarzając tekst hymnu, miałem zawsze wrażenie, że cię widzę przed sobą, że słyszę twój kochany głos. Gdy wracam myślą do czasów młodości, wydaje mi się, że patrzę na deszczowy, ponury dzień. Niema w nim nic, coby mnie cieszyło, nic! O jednej tylko postaci myślę zawsze z radością, jednej tylko postaci nie mam nic do zarzucenia. Postacią tą jesteś ty, droga Safono, któryś się napróżno starał urobić ze mnie człowieka! Jakież to szczęście, żeś znowu przy mnie! Nie pytam o nic, nie wiem, jak się to skończy, wiem tylko, że zbawienie moje rozpoczęło się z chwilą, gdyś się mną dziś opiekować zaczął. Ratuj mnie, Safono, ratuj! Niestety, nie mogę ci w tem dopomóc. Jestem słaby jak dziecko, które wciąż się chwyta matczynej sukni. Bądźmy znowu młodzi, wędrujmy razem w góry!
Wśród łkań podał mi rękę. Głęboko wzruszony, uścisnąłem ją. Nie chcąc okazywać wzruszenia, rzekłem wesoło:
— Tak, w góry, miły bracie! Choć właściwie jesteśmy już w górach. Nie wiesz przypadkiem, jaki kurs ma dziś gulden?
— Żadnego. Sam jestem guldenem, bez żadnej wartości. Jeżeli ci się nie uda podnieść mego kursu, przepadnę z kretesem...
Spuścił oczy i pogrążył się znowu w apatji.
Biedny Carpio! Podczas rozmowy wydawało się chwilami, że tkwi w nim nieco energji; ale było to tylko złudzenie. Ostatnie słowa wypowiedział monotonnie, w oczach czaił się wyraz martwoty. Całe jego życie było pasmem cierpień i niepowodzeń. Trzy magiczne słowa: Eldorado, miljoner, spadkobierca generalny, o których marzył zamłodu, nie przyniosły szczęścia. Stał się bezwolnem narzędziem brutalnego krewniaka do tego stopnia, że zabranie z Pittsburga uważał za szczęście.
Uff!
Nagły okrzyk Winnetou wyrwał mnie z zamyślenia. Jechaliśmy brzegiem lasu; z za drzew wyszedł jakiś Indjanin. Był wyprostowany, jak świeca; patrzył na nas, nie mówiąc słowa.
— Teeh! — zawołałem ze zdumieniem.
— Teeh pozdrawia Winnetou, sławnego wodza Apaczów, i Old Shatterhanda, nieustraszonego wojownika bladych twarzy, — odparł czerwonoskóry.
Był to jeden z najodważniejszych Szoszonów. Imię „Teeh”[13] nadano mu, ponieważ należał do najszybszych biegaczy. Rzecz zrozumiała, że spotkanie na tym terenie było dla nas niespodzianką. Sprowadzały go z pewnością ważne powody, pozostające w związku z rozpoczęciem kroków wojennych między Szoszonami i Crowami. Nie ulegało wątpliwości, że wódz plemienia Szoszonów wysłał swego najdzielniejszego wojownika na zwiady.
Zatrzymaliśmy się. Winnetou spojrzał nań badawczo, potem rzucił okiem na kraj lasu i graniczącą z nim prerję, i rzekł:
— Czerwonego mego brata wysyła Avaht-Niah, dzielny wódz Szoszanów, by zasięgnął języka co do zamierzeń wrogich Gawronów?
— Wielki wojownik Winnetou odgaduje dobrze — odparł zapytany. — Jakonpi-Topa, wódz Kikatsów, zamierza z nami rozpocząć walkę; wysłał gońców do Kruków plemienia Ahwahaya i Allakaweya z prośbą, by stanęli po jego stronie, ponadto mają zamiar przyłączyć się do niego wojownicy Krwawych Indjan z plemienia Czarnych Nóg. Dlatego Avaht-Niah wysłał czterech wywiadowców, po jednym do każdego plemienia. Mnie przeznaczono do plemienia Krwawych Indjan.
— Wódz ich Peteh[14] jest wrogiem moim i Old Shatterhanda. Przybyliśmy, by udzielić rad wojownikom Szoszonów. Czy bratu memu szczęściło się w drodze?
— Wielki Manitou otworzył oczy moje i uszy. Widziałem i słyszałem wszystko, czego było potrzeba.
— Niechże nam Teeh powie, czego się dowiedział.
— Winnetou i Old Shatterhand są przyjaciółmi Szoszonów. Wódz Apaczów powiedział przed chwilą, że będą nam służyć radą. Co mówi, to też zwykł czynić, bowiem w ustach jego jeszcze nigdy nie było jadu kłamstwa. Dlatego wolno mi powiedzieć, com odkrył. Peteh, wódz Krwawych Indjan, ciągnie z nad Elk-Creeku na czele stu wojowników, by się połączyć z Gawronami.
— Jaki obrał kierunek?
— Jeżeli go nie zmieni, ruszy ku ujściu Medicine-River. Wódz Apaczów musi się mieć na baczności, by go Peteh nie ujrzał. Zboczyłem nieco na prawo, by nie napotkał mych śladów; przepłynę rzekę między górami Seminole.
— Brat mój ukrył wierzchowca w lesie?
— Tak. Ujrzałem czterech jeźdźców; chcąc się dowiedzieć, co za jedni, wjechałem w las, przywiązałem konia i schowałem się za drzewa. Gdy się zbliżyli, poznałem naszych przyjaciół, Winnetou i Old Shatterhanda, jadących w otoczeniu dwóch bladych twarzy. Ucieszyłem się bardzo; wyszedłem z za drzew, by mnie zobaczyli. Czy sławni bracia pojadą do naszego wodza, Avaht-Niaha?
— Tak; mamy go zamiar odwiedzić. Gdzież przebywa?
— Postanowił czekać na czterech wywiadowców po tamtej stronie Gros Ventre Range, w miejscu, w którem woda Siarczana wpada do rzeki Hoback.
— Czy bratu memu wiadomo, gdzie się połączyć mają trzy plemiona Gawronów?
— Nie. Ale gdym opuszczał nasz obóz, wyrażano przypuszczenie, że stanie się to po tamtej stronie przełęczy South, niedaleko wód Pacyfiku i Mortonu.
— Gdyby się tak stało, odległość obydwóch wrogich obozów wynosiłaby dobre trzy dni drogi. Ponieważ udajemy się nad Fremonts-Peak, bylibyśmy od was odlegli o jakiś dzień drogi. Czy mój czerwony brat zatrzyma się gdzie po drodze?
— Nie. Muszę jak najprędzej jechać do Avaht-Niaha.
— Niechaj więc czerwony brat powie naszemu serdecznemu przyjacielowi, że nas tu spotkał. Może odłożymy nasz zamiar udania się nad Fremonts-Peak, by przybyć do niego. Gdybyśmy się nie zjawili w ciągu dni pięciu, niechaj wie, że albo zatrzymali nas wrogowie, albo też jesteśmy na Stihi-Creek, skąd nie możemy odejść, bo musimy zapobiec pewnej zbrodni. W razie spotkania Gawronów lub Krwawych Indjan, będziemy działać jako przyjaciele Szoszonów. Postaramy się was odszukać. Niezjawienie się nasze będzie dowodem, że jesteśmy w opresji. Niechaj wówczas Avaht-Niah szuka nas u wrogów, albo niechaj przybywa nad Stihi-Creek, by nam dopomóc. Czy brat Teeh zapamiętał sobie wszystkie moje słowa?
— Tego, co mówi Winnetou, wielki wódz Apaczów, zapomnieć nie można. Powtórzę swemu wodzowi każde jego słowo!
Wrócił do lasu. Po chwili wyłonił się z poza drzew na koniu i, pozdrowiwszy nas pełnym szacunku ruchem ręki, pogalopował przed siebie.
Spotkanie wywiadowcy było dla nas korzystne. Po pierwsze, dowiedzieliśmy się, gdzie należy szukać Szoszonów, po drugie, Teeh zakomunikował nam, że mamy na tyłach wrogich Krwawych Indjan, po trzecie, Winnetou wyzyskał spotkanie w celu zapewnienia pomocy Pełzających Indjan na wypadek, gdyby nam groziło niebezpieczeństwo. Przekonaliśmy się później, jak mądrze postąpił.
Gdy wywiadowca się oddalił, ruszyliśmy w dalszą drogę. O zmierzchu dotarliśmy do miejsca, w którem Tokoah-Peh — Rzeka Mięsna — wpada do Medicine-River. Rzeka otrzymała stąd swą nazwę, że Indjanie plemienia Utah wędzili tu, na zachodnich prerjach Laramie, upolowaną zwierzynę. „Tokoah-Peh” jest zaś określeniem, wziętem z narzecza plemienia Utah.
Nadszedł czas popasu. Jeżeli Krwawi Indjanie zachowują kierunek, zaobserwowany przez wywiadowcę, niema mowy o tem, by do nas dziś dotarli. Jeżeli jednak z jakichkolwiek przyczyn zmienili marszrutę, to trafili z pewnością na ślady Cornera, a może nawet spotkali Cornera i towarzyszy, i dowiedzieli się od nich, że przebywamy nad rzeką Medicine. Uważali Winnetou i mnie za wrogów, ponieważ kiedyś doszło między kilkoma z pośród nich a nami do utarczek. Trzeba więc było liczyć się z tem, że rzucą się na nasze ślady, jak krwawe psy, i że będą się starali dostać nas żywych czy umarłych. Dlatego przeprawiliśmy się na drugi brzeg Rzeki Mięsnej. Nie widać stąd było wprawdzie brzegu wschodniego, z którego przybyliśmy, ale nie ulegało wątpliwości, że usłyszymy tętent zbliżających się koni. Wodę otaczały niezwykle gęste zarośla. Ciągnęła się za niemi półkolista polana. Powbijawszy pale do ziemi, przywiązaliśmy wierzchowce i ułożyliśmy się do snu. Względy bezpieczeństwa nie pozwalały na rozpalenie ogniska; nie pozbawiło to nas jednak kolacji, dosyć bowiem mięsa pozostało z obiadu. Niemożność rozpalenia ogniska była jednak przykra ze względu na chłodną jesienną noc. Zwłaszcza Carpia nękało zimno. Był ogromnie wyczerpany i zasnął po kolacji.
Po upływie dwóch godzin zaczęliśmy również myśleć o spoczynku. Wobec możliwości niebezpieczeństwa postanowiliśmy czuwać na zmianę. Pierwszą wartę na przeciąg dwóch godzin objął Rost, resztę nocy postanowiliśmy rozdzielić między Winnetou i mnie. Zawinąwszy się w koce, usnęliśmy.
Po Roście przyszła kolej na mnie. Zbudziwszy mnie, oświadczył, że nie słyszał żadnych podejrzanych szmerów. Zapewnienie to nie było dla mnie wystarczające. Przeszukałem więc obozowisko, niestety, w niewielkim promieniu. Dlaczego niestety, czytelnik dowie się za chwilę.
Było zimno; wstałem więc i zacząłem chodzić po polanie. Po upływie jakiejś pół godziny rozległ się z drugiego brzegu dźwięk głosów. Obudziłem Winnetou. Zaczęliśmy słuchać. Były to dźwięki indjańskie, nie mogliśmy jednak rozróżnić narzecza. Nasuwała się konieczność przeprawy na drugi brzeg dla podsłuchania Indsmanów. Nie było, oczywiście, niemożliwością, że są to zaprzyjaźnieni z nami Szoszoni. Gdyby to jednak byli Krwawi Indjanie, należałoby przeprawić się natychmiast.
Przy panującym chłodzie perspektywa zanurzenia się w wodę aż pod ramiona nie rysowała się zbyt ponętnie. Zdecydowaliśmy się więc na przepłynięcie rzeki na koniach. Trzeba było, oczywiście, wybrać odległe miejsce, z któregoby na tamtą stronę nie dochodził ani odgłos szmerów, ani plusk wody. Ze względu na bliskość niebezpieczeństwa, obudziliśmy Rosta i Carpia; wezwawszy ich do zachowania zupełnego spokoju i nieoddalania się w żadnym wypadku, odprowadziliśmy nabok nasze wierzchowce, zachowując przytem jak największą ciszę. Dosiadłszy ich, jechaliśmy czas jakiś wzdłuż rzeki; w pewnem miejscu przeprawiliśmy się wpław przez rzekę. Na przeciwległym brzegu uwiązaliśmy konie i zaczęliśmy się skradać wzdłuż zarośli, okalających rzekę. Muszę zaznaczyć, że nasze strzelby zostawiliśmy na tamtym brzegu. Na nieszczęście, panowały takie ciemności, żeśmy nie mogli dojrzeć śladów nóg, inaczej stwierdzilibyśmy po licznych śladach, że obozowisko nasze zostało już dawno odkryte.
Dotarłszy do miejsca, z którego słychać było głośną rozmowę czerwonych, zatrzymaliśmy się, by nadsłuchiwać. Rozmawiały trzy, najwyżej cztery osoby. Głośny ton rozmowy dowodził, że żadna z nich nie przypuszcza, by ktoś mógł podsłuchiwać. Zdawało nam się, że nieznani przybysze są przekonani, iż oprócz nich niema nikogo nad Rzeką Mięsną. Przypuszczenie to okazało się niestety, mylne; pomyłka zemściła się na nas srogo. Mówili głośno rozmyślnie, by nas zmylić.
Padliśmy na ziemię i zaczęliśmy się skradać. Rozumieliśmy każde słowo, ale nie mogliśmy się zorjentować do jakiej narodowości przybysze należą, mówili bowiem najróżniejszemi dialektami. To obudziło w nas podejrzenie. Jeżeli mieszają umyślnie narzecza, by ukryć narodowość, przypuszczają bezwątpienia, że ich ktoś podsłuchuje. Skoro tak jest, wiedzą o naszej obecności. Trzeba więc podwoić uwagę. Właśnie chciałem się podzielić z Winnetou swym poglądem na sprawę, uprzedził mnie jednak. Trąciwszy mnie łokciem, szepnął:
— Grozi nam niebezpieczeństwo. Niechaj brat mój Szarlih wraca natychmiast do towarzyszów, by ich ochraniać do chwili mego powrotu.
— Nie pójdziesz ze mną?
— Nie. Winnetou będzie pełzał tak długo, dopóki się nie dowie, kim są ci ludzie i dlaczego grają tę komedję.
— Proszę cię bardzo, bądź potrójnie ostrożny.
Uff! — odparł i znikł mi z oczu.
Akcent zdziwienia, z jakiem wypowiedział okrzyk „Uff”, był zupełnie uzasadniony; wzywanie człowieka tego rodzaju, co Winnetou, do ostrożności, było co najmniej komiczną przesadą.
Wróciłem do koni. Iltszi, wierzchowiec Winnetou, pozostał. Odwiązawszy Hatatitlę, wskoczyłem na siodło i przepłynąłem rzekę. Przybywszy na przeciwległy brzeg, ruszyłem wzdłuż rzeki; dotarłszy do miejsca, w którem koń stał przedtem, zeskoczyłem z siodła, zachowując najgłębszą ciszę. Pozostałe dwa konie pasły się spokojnie; Rost i Carpio siedzieli na dawnych miejscach. Nic nie wskazywało, że znajdujemy się w niebezpieczeństwie.
— Czy się co stało? — zapytałem.
— Nie, nic — odparli obydwaj.
— Nie słyszeliście żadnych podejrzanych szmerów?
— Nie — odparł Rost.
— A Carpio dodał:
— Siadaj obok! Mam ci coś do powiedzenia.
— Co takiego?
— Coś, co ci sprawi radość. Siadajże!
— Dobrze! Muszę was uprzedzić, że okolica ta nie jest tak bezpieczna, jak przypuszczaliśmy. Mówcie zupełnie cicho. Cóż mi masz do powiedzenia, drogi Carpio?
Przy tych słowach usiadłem obok niego. Ledwie to uczyniłem, zwaliło mnie na ziemię potężne uderzenie w głowę.
Szi mothar ho tli! — zdążyłem jeszcze krzyknąć, i straciłem przytomność.
Słowa te oznaczają w narzeczu Apaczów „Śmierć zbliża się do mnie!” Ustaliśmy je z Winnetou na wypadek, gdyby życiu którego z nas groziło niebezpieczeństwo. Usłyszał je i, jak się później dowiedziałem, wyciągnął konsekwencje. Okrzyk mój sprawił, iż go nie ujęto.
Po odzyskaniu przytomności ujrzałem mimo panującego zmroku masę ludzi. Niektórzy zajęci byli rozpaleniem ogniska. Poczułem, że mam związane ręce i nogi.
Zabłysło światło. Przy jego blasku zauważyłem, że leżę między Rostem i Carpionem, których również związano. Leżeliśmy na skraju zarośli. Przed nami siedzieli półkolem Indjanie. Opodal leżeli inni jeńcy; miałem wrażenie, że część ich należy do białych. Obok Carpia dostrzegłem na polanie moją niedźwiedziówkę, sztuciec Henry’ego, oraz srebrną strzelbę Winnetou; wrogowie nie zauważyli jeszcze tej broni. Winnetou nie został schwytany, lecz nie miał przy sobie strzelby. Zacząłem rozmyślać, jaka szkoda, że...
Uff, uff, uff, uff, uff! — rozległo się z ust wszystkich Indjan. Skoczyli na równe nogi, chcieli się bronić, lecz było za późno!
Nieporównany mój Winnetou znalazł się w półkolu przy pomocy śmiałego skoku. W przeciągu sekundy zawładnął wszystkiemi trzema strzelbami i przedarł się przez wrogów.
Napróżno krzyczeli i biegli za nim; nie udało im się go ująć. Wskoczył na stojącego wpobliżu Iltszi i, z okrzykiem zwycięstwa na ustach, pocwałował na zachód, w prerje...

∗             ∗


Drogi czytelniku! Czy otrzymałeś już kiedyś porządne, płynące z głębi serca uderzenie kolbą w łeb? Jeżeli nie, możesz się cieszyć; jeżeli tak, biada ci!
Czułem się djablo kiepsko w leżącej pozycji nad brzegiem Rzeki Mięsnej; głowa ciążyła mi szalenie. Kiedyś opisałem, albo raczej starałem się opisać, wrażenie, jakie pozostawia taki cios; kto więc ciekaw, niech poszuka w mych pismach. Wychwalam tam cios myśliwski, zadany gołą ręką. Osięga się zapomocą niego ten sam skutek, co przy ciosie maczugi, ale uderzony nie ma wrażenia, że głowa to kocioł, pełen tysięcy niezwykle czułych nerwów, w które uderza kilkudziesięciu kowali.
Fakt, że mimo stanu, w jakim się znajdowałem, rozróżnić mogłem otaczające przedmioty, nazwaćby można cudem, gdybym nie miał niezwykle mocnych kości czołowych i bardzo bujnej czupryny. Trudno mi jednak było uporządkować myśli. Szumiało mi w uszach. Słyszałem wprawdzie okrzyk zwycięstwa, wydany przez Apacza, i ryki wściekłości czerwonoskórych, ale nie byłem w stanie odróżnić poszczególnych słów prowadzonej przy ognisku rozmowy. Postanowiłem zamknąć oczy i udawać, żem jeszcze nie oprzytomniał. Powoli zacząłem rozróżniać poszczególne słowa; po jakimś czasie orjentowałem się w całych zdaniach. Niestety, nie usłyszałem nic radosnego, ani pocieszającego.
Krwawi Indjanie spotkali Cornera i jego kompanję, i bez walki wzięli całe towarzystwo do niewoli. Częściowo, by się na nas zemścić, częściowo zaś, by ich usposobić nieco łagodniej, jeńcy oświadczyli, że schwytają nas, skoro tylko uda im się odnaleźć nasze ślady. Zachwyceni tą wiadomością, Indjanie zabrali się natychmiast do poszukiwań, Wiedzieliśmy, że nieubłagany względem, białych wódz Krwawych Indjan Peteh jest nadzwyczaj sprytny, i że wyprowadził w pole niejednego przebiegłego westmana. Okazał swój spryt i w tym wypadku. Słuchałem teraz jego triumfalnego opowiadania, o przebiegu wyprawy z zamkniętemi oczami, tylko od czasu do czasu uchylając nieco powiek, by mu się przyjrzeć.
Na pierwszy rzut oka robił wrażenie bardzo silnego, Choć był cały zaszyty w skórę, dostrzec mogłem, że ma muskuły zawodowego zapaśnika. Nasuwały się jedynie wątpliwości, czy jest odpowiednio zręczny. Twarz miała wyraz okrutny i przebiegły, Z pośród broni, którą miał przy sobie, uderzał mnie najbardziej tomahawk, świetnej indjańskiej roboty. Chcąc zwrócić nań uwagę, Peteh nosił go obok futerału, ozdobionego bogato skalpami, a nie, jak należało, w futerale. Frendzle przy skórze składały się z poczwórnie plecionych warkoczy włosów ludzkich. Głowę zdobiły skalpy; pełno ich było także na piersi i za pasem; na plecach i ramionach tworzyły rodzaj naramienników; oplatały nogi jak owijacze, Zdobył je bezwątpienia sam; widać było, że chlubi się niemi. Jakże inaczej wyglądał mój Winnetou, wobec którego Krwawy Indjanin był dzieckiem! Mowa jego podobna była do wyglądu; opowiadał z dumą o podejściu nas.
Chytry Indjanin przypuszczał, że w przekonaniu, iż Corner ruszy za nami, nie popełnimy żadnego nieostrożnego kroku. Postanowił więc unicestwić ostrożność naszą pozorną nieostrożnością. Wysłał najlepszego z pośród jeźdźców z poleceniem śledzenia. — Wskutek niedołęstwa Carpia — musieliśmy jechać dość wolno, i Indjanowi udało się nas dogonić. Jechał z początku naszemi śladami, potem zaś, gdy nas zobaczył zdaleka, równolegle z nami w takiej odległości, żeśmy go nie mogli widzieć. Przybywszy wieczorem nad Rzekę Mięsną, dla poglądania nas zatrzymał się, w przekonaniu, że rozbijemy tu obóz. Widział, jakeśmy przybyli i przeprawili się wpław, widział nawet miejsce, które wybraliśmy na popas. Załatwiwszy, co mu polecono, wrócił do wodza by zdać sprawę z misji.
Peteh wysłał najzwinniejszych ludzi. Mieli się podkraść pod nasze obozowisko i podpatrzeć, jakeśmy się urządzili. Zbliżyli się, gdy czuwał tylko Rost, a reszta spała; mimo bardzo niskiej temperatury wody przeprawili się przez rzekę. Wierzchowce nasze okazały niepokój na widok podkradających się postaci. Ale Rost, nie mając żadnego doświadczenia, nie zwrócił na to uwagi. Wódz wiedział, że po Roście czuwać będę ja, po mnie zaś Winnetou, postanowił więc wyciągnąć nas poza obozowisko i obezwładnić pojedyńczo. Udając, że nic nie wie o naszem istnieniu, kazał całej bandzie przejść na przeciwległy brzeg rzeki i rozmawiać głośno różnemi dialektami; chodziło mu o to, byśmy, słysząc rozmowę, nie mogli się zorjentować, do jakiego plemienia rozmawiający należą. Był przekonany, że Winnetou zacznie się razem ze mną podkradać, by podsłuchać gromadę. Rozstawił więc dokoła swego obozu posterunki, którym polecił nie wypuścić nas zpowrotem poza teren obozowiska. Plan ten musiał się udać, gdyż Krwawych Indjan było zbyt wielu.
Mimo głębokiego przekonania, że plan się powiedzie, Peteh wydał nadto pewne zarządzenia na wypadek, gdyby jednemu z nas zbiec się udało. Dowiedziawszy się od Cornera, że Carpio i Rost są ludźmi zupełnie niedoświadczonymi, których łatwo zaskoczyć, wyszukał wśród swoich ludzi jednego, który rozumiał i mówił nieco po angielsku. Człowiekowi temu dał odpowiednie instrukcje i odpowiednią ilość ludzi do ich wykonania. Stało się zupełnie tak, jak przewidział. Tylko Winnetou zbiegł. Przeprawiliśmy się przez rzekę; wskutek różnorodności dialektów zaczęliśmy wietrzyć niebezpieczeństwo. Tymczasem wysłany „Anglik” podkradł się na przeciwległym brzegu ze swymi ludźmi do zarośli: ukrywszy w nich towarzyszów, podszedł do Rosta i Carpia. O treści ich dowiedziałem się, oczywiście, dopiero znacznie później.
— Pst, cicho! — szepnął. — Szukam Winnetou.
— Kim jesteście? — zapytał Rost, niestety również szeptem; gdyby mówił głośno, usłyszelibyśmy go zapewne.
— Jestem wojownikiem Apaczów i chcę zakomunikować ważną nowinę wodzowi memu oraz Old Shatterhandowi.
— Czy na tamtym brzegu znajdują się sami Apacze? — zadał Rost głupie pytanie, gdyż na północy niema wcale Apaczów.
— Nie — odparł Indsman. — To wrogowie, przed którymi was chcę przestrzec. Mówcie jak najciszej, by nas nie usłyszeli. Gdzie jest Old Shatterhand i Winnetou?
— Przeprawili się na tamten brzeg; za chwilę wrócą.
— Czy moi biali bracia chcą sprawić mnie i obydwom wodzom wielką przyjemność?
— O cóż chodzi?
— Jestem ulubieńcem Old Shatterhanda i Winnetou; ucieszą się ogromnie, gdy mnie zobaczą. Ukryję się; gdy wrócą, będą musieli zgadywać, kogo im pokażecie.
Obydwaj dobroduszni, naiwni poczciwy wpadli w ordynarnie sporządzoną pułapkę. Nic dziwnego, że Carpio dał się wyprowadzić w pole; niepojęta natomiast jest głupota Rosta. Sami dopomogli Indjaninowi do ukrycia się, i ucieszyli się niesłychanie, że uszczęśliwią nas niespodziewanym widokiem ulubionego przyjaciela! Choć wróciłem sam, odegrali role według otrzymanych wskazówek. Gdyby Winnetou wrócił wraz ze mną, nie ominęłoby go również uderzenie kolbą w głowę.
Po rozstaniu się ze mną, Winnetou podpełzł pod obozowisko tak ostrożnie i cicho, że posterunki go nie zauważyły; zato on dojrzał wrogie straże. Nie myślał wcale o tem, by uwięznąć w ich półkolu. Przeciwnie, zaczął pełzać nazewnątrz półkola, chcąc dotrzeć do miejsca, na które przeciwnicy nie zwracają uwagi. Gdy dotarł, rozległo się moje głośne wołanie o pomoc; wpłynęło ono na zmianę powziętego planu.
Dowiedziałem się później od Winnetou, że miał w pierwszej chwili zamiar przedrzeć się przez falangę czerwonych, skoczyć w wodę i podpłynąć do mnie. Zrezygnował jednak ze swego planu, gdyż czerwoni skoczyli na koń i zaczęli się przeprawiać na przeciwległy brzeg. Przy takiej ilości przeciwników niesposób było osiągnąć czegokolwiek przemocą. Dobiegł więc wzdłuż brzegu do miejsca, w którem stał Iltszi, odwiązał go i ruszył na nim w kierunku naszego obozowiska. Krzyk Indsmanów był dlań wskazówką, gdzie się znajdują i na jaką odległość można się zbliżyć. Zatrzymał więc konia i zaczął pełzać dalej. Nieprzyjaciele rozpalili ognisko. Uważali tylko na nas, na miejsce zaś, w którem się znajdował Winnetou, nie zwracali uwagi. Był to ze strony wodza Krwawych Indjan błąd nie do darowania; przecież miał nas w mocy i powinien był zwrócić cały wysiłek na ujęcie Apacza.
Winnetou widział, że leżę bez ruchu, stwierdził jednak, iż dokoła mnie niema krwi. Bystrem spojrzeniem zauważył również, że od czasu do czasu otwieram nieco oczy. To go uspokoiło. Nie mógł mnie w tej chwili oswobodzić; musiał myśleć o własnem bezpieczeństwie, by przystąpić później do ratowania nas. W tym celu nieodzowna dlań była strzelba. Ujrzał ją obok mojej broni, składającej się z dwóch dubeltówek. Ucieszyło go to bardzo, gdyż wiedział, że po zawładnięciu trzema strzelbami da sobie radę z całym rojem wrogów; ponadto radował się, że broń nie wpadnie w ręce Krwawych Indjan. Spostrzegł również mego wierzchowca; zaczął się zastanawiać, czy go zabrać ze sobą. Po krótkiej chwili namysłu postanowił konia zostawić; na jego miejscu uczyniłbym to samo. Nie chcąc zwlekać z wykonaniem swego planu, wyzyskał odpowiedni moment. Jak już wiadomo, odważna próba zakończyła się pomyślnie. Kilku czerwonych usiłowało go wprawdzie dogonić, wrócili jednak wkrótce z pustemi rękami. Ciemność nocy uniemożliwiła pościg; ale nietylko noc odegrała tu decydującą rolę. Nawet w biały dzień nikt nie zdołałby dogonić szybkiego jak wiatr Iltszi. Winnetou umknął więc szczęśliwie. Nie ulegało wątpliwości, że od tej chwili będzie myślał jedynie o oswobodzeniu nas. Gdyby nawet nie udało mu się umknąć, gdyby został jeńcem, tak, jak my, nie niepokoiłbym się o nasz los. Tyle razy chwytano nas i tyle razy wychodziliśmy cało, że nie myślałem ani przez chwilę, by tym razem miało być inaczej. Wierzyłem, że sposobność do ucieczki nadarzy się niedługo. Przygoda mogła się skończyć tragicznie jedynie w tym wypadku, gdyby Peteh wpadł na niebezpieczny pomysł załatwienia się z nami w drodze sądu doraźnego. Ewentualność ta jednak, na szczęście, nie groziła, gdyż jeńców tego rodzaju, co ja, nie zabija się od ręki; przeciwnie, wlecze się ich do domu i tam, w obecności całego plemienia, giną na palu. Ponadto Krwawi Indjanie mieli się przecież spotkać z Gawronami; rzecz więc zupełnie jasna i zrozumiała, że zabiorą mnie ze sobą, by się pochwalić, że Old Shatterhand jest ich jeńcem. Byłem więc przekonany, że nietylko nas nie zabiją, lecz że będą się z nami nawet obchodzić względnie znośnie, by nie osłabiać wrażenia triumfu. Pokonanie zdrowych, mocnych nieprzyjaciół uważają bowiem Indianie za zaszczyt; zdrowi i mocni jeńcy są w ich pojęciu stokroć więcej warci od wymęczonych i chorych. Nie było wiec powodu do upadania na duchu.
Peteh opowiadał siedzącym naokoło Indjanom, w jaki sposób wziął nas do niewoli. Cieszył się niezwykle, że jestem jego jeńcem szalał z wściekłości, że Winnetou umknął. Chciał zwalić winę ucieczki na jednego ze swych ludzi; niesłusznie jednak, gdyż na mój okrzyk wszyscy skoczyli równocześnie i przeprawili się przez rzekę, dzięki czemu Apacz mógł się oddalić. Wódz Indjan powinien był tylko siebie obwiniać za to, że nie wszystko przewidział. Czuł to dobrze i zżymał się jeszcze bardziej.
Nadsłuchiwałem uważnie, chcąc usłyszeć, co postanowią. Szczęście sprzyjało mi. Wiedząc, że Carpio i Rost są ludźmi niedoświadczonymi, Peteh był pewien, że nie znają języka jego plemienia. Co do mnie, przypuszczał, że wskutek uderzenia nie słyszę rozmowy. Mówił więc głośno; reszta zachowywała się tak samo. Muszę dodać, że opróżniono nasze kieszenie i wyłożono przed wodzem całą ich zawartość. Jeden ze starych doświadczonych wojowników, który zajmował zaszczytne miejsce obok wodza, wyraził niezadowolenie, że Winnetou udało się zabrać strzelby i uciec. Kończył:
— Strzelby są dla nas cenniejsze, niż osoba Old Shatterhanda. Mniejszą stratą byłaby jego ucieczka, niż to, że Winnetou zabrał broń. Co uczyni Peteh z trzema jeńcami? Czy mają zginąć, zanim opuścimy to miejsce?
— Nie — odparł wódz. — Zabierzemy ich i pokażemy wojownikom Upsaroków[15]. Może brat jest innego zdania?
— Nie — odparł zapytany. — Cóż jednak ma się tam stać z nimi?
— Nic.
— Nic? po zwycięstwie nad Szoszonami powrócimy z jeńcami do swego plemienia?
— Zabierzemy tylko Old Shatterhanda. Tamci dwaj są djabła warci; niech zdechną na palu męczeńskim u Upsaroków.
— Czy bracia nasi zgodzą się, byśmy zatrzymali Old Shatterhanda?
— Brat mój sądzi, że mogliby się nie zgodzić?
— Może zechcą go zabrać sami.
Uff! Tego im nie wolno!
— Dzielny wódz Krwawych Indjan, Peteh, powinien pamiętać, że każdy jeniec, ktokolwiekby go wziął do niewoli, staje się jeńcem plemienia, na którego ziemi przebywa.
— Wiem. Mimo to Upsarokowie nie będą żądać wydania Old Shatterhanda, wyglądają bowiem od nas pomocy, której odmówię, o ile wysuną takie żądanie.
Uff! Petehowi nie wolno zapominać, że muszą postawić to żądanie. Istnieją prawa, do których stosować się trzeba, choćby człowiek otoczony był samymi najlepszymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Gdyby Upsarokowie nie zażądali wydania Old Shatterhanda, okryliby się hańbą. Prawo zwyczajowe każę nam nawet wydać blade twarze bez czekania, aż się upomną. Niechaj mój dzielny brat nie gniewa się za te słowa. Głowę mą pokrywa śnieg starości; przeszło nad nią siedem razy po dziesięć zim. Mam doświadczenie, dzięki któremu należy mi się posłuch; usta moje nie mogą milczeć, gdy obowiązek każę ostrzec wodza przed krokiem, który go poróżni z wojownikami Upsaroków.
Nastąpiła pauza. Peteh dumał, zapatrzony w ziemię, Wreszcie podniósł głowę i rzekł:
— Gniewa mnie konieczność stwierdzenia, że brat mój powiedział prawdę. Muszę więc albo zabić jeńców na miejscu, albo też wydać ich Upsarokom — Czyż mam pozbawić się chwały okazania im Old Shatterhanda jako jeńca?
— Nie.
— Brat mój uważa również, że nie należy zabijać bladych twarzy i że trzeba ich zabrać?
— Tak.
— I Upsarokowie będą mogli zrobić z nimi, co zechcą?
— Nie. Wydamy ich z zastrzeżeniem, że muszą zginąć na palu męczeńskim.
— Uff! To dobrze! Ale będziemy ich po drodze dręczyć tak straszliwie, by już przy pierwszym kroku poczuli przedsmak śmierci.
— Szah! — Nie! Czy Peteh chce okryć siebie i swych wojowników hańbą? Czy Upsarokowie mają nam zarzucać, żeśmy tylko dlatego pokonali blade twarze, że nie mieli sił się bronić?
— Skądże znowu!
— Czy potrafimy udowodnić, że było inaczej?
— Uff! — rzekł wódz ponuro. — Chciałbym, by te psy umierały z głodu i pragnienia. Chciałbym topić nóż w ich ciałach, nie zabijając.
— Z tego Peteh musi zrezygnować. Zgłodniali, spragnieni, oświadczą, że pojmaliśmy ich tylko dlatego, ponieważ upadali ze znużenia. Gdy ich zranimy, cieszyć się z tego będą. Będą bowiem mogli powiedzieć Upsarokom, że rany są dowodem męstwa, z jakiem walczyli przeciw nam Peteh, wódz Krwawych Indjan, musi być przebiegły!
— Czy mam ich podkarmić i wypaść jak psy, które się później w towarzystwie sławnych gości zarzyna, smaży i zjada?
— To rzecz zbyteczna, ale nie powinni przymierać głodem, ani zdychać z pragnienia. Im świeższy i zdrowszy mieć będą wygląd, tem większa dla nas zasługa, żeśmy ich pokonali, a z tej zasługi nie mogą nasi wojownicy zrezygnować.
I teraz wódz musiał przyznać, że starzec ma rację. Doprowadziło to okrutnego i krwiożerczego Peteha do szewskiej pasji. Wybuchnął więc:
— Brat mój wypowiada słowa, których nie chcę słyszeć, które jednak niestety, słuchać muszę. Mam więc traktować te białe kujoty, jak kobiety, które wzywają pomocy, gdy się ich tylko dotknie?
— Tem łacniej będziemy mogli później żądać, by zginęli na palu.
— Uff, racja! Niechaj śmierć ich stanie się widowiskiem, podobnem do tego, jakiem jest przybycie do pala stu bladych twarzy.
— Mówmy ciszej! Niech będą przekonani, że każda chwila ich życia jest ostatnia. Old Shatterhand zna naszą mowę; nic powinien słyszeć, o czem mówimy.
Zaczęli mówić szeptem — nie mogłem już dosłyszeć ani słowa. Wodzowi wydawało się, że omdlenie moje trwa zbyt długo; kazał mi więc dać kilka porządnych szturchańców. Gdy rozkaz wykonano, udałem, żem dopiero odzyskał przytomność. Otworzyłem oczy, starając się nadać twarzy wyraz przestrachu. Peteh uśmiechnął się szyderczo i rzekł:
— Old Shatterhand spał słodko. Jakże mu się podoba przebudzenie?
Nie odpowiedziałem.
— Czy wie, gdzie się znajduje? — pytał dalej.
Nie odpowiadałem nadal.
— Niech Old Shatterhand poszuka wzrokiem swego przyjaciela, czerwonego psa Winnetou.
Zacząłem się rozglądać.
— Niema go! — zawołał Peteh z uśmiechem. — Czerwonoskóry zdrajca, który ma konszachty z blademi twarzami, dostał kulką w łeb i zwalił się do wody. Zwłoki jego płyną teraz z biegiem rzeki; kraby, żywiące się padliną, rozpoczęły przy nich swą ucztę.
Nie odpowiedziałem i teraz. Zawołał więc gniewnie:
— Czy Old Shatterhand stracił z przerażenia mowę? s
— Nie — odparłem.
— A może pod wpływem strachu nie ma odwagi, mówić ze mną?
— Nie boję się niczego — odparłem z uśmiechem.
— Staniesz się tak samo, jak Winnetou, łupem krabów.
— Niech im moje ciało wyjdzie na zdrowie!
— Dlaczego?
— Będą się mogły przekonać, jak smakuje dzielny wojownik. Nie wiem, czy dotknęłyby tchórza, który napada na przeciwnika ztyłu, lękając się jego wzroku.
— Uff Nie waż się nas obrażać, parszywy psie!
Pshaw! Siedzi tu około stu ludzi. Nie mogę ich nazwać wojownikami, nie mieli bowiem odwagi walczyć z Old Shatterhandem oko w oko, jak przystoi wojownikom o sercu, pełnem odwagi, i o silnych dłoniach. Tylko tchórzliwy kujot podkrada się ztyłu do ofiary; grizzly gór i bawoły preryj nie oglądają się ani na prawo, ani na lewo, a walą wprost na wroga.
— Wyście się również podkradli!
— Ztyłu? Nie znasz chyba różnicy między podkradaniem się a napadem!
— A ty nie wiesz zapewne, z kim mówisz!
Pshaw! — odparłem pogardliwie.
— Psie, kimże jestem?
Milczałem.
— Powiedz, kim jestem!
— Mam odpowiedzieć? Myślałem, że mówisz do psa. Kim jesteś? Najzupełniej mi to obojętne.
— Jam Peteh, dzielny wódz Krwawych Indjan.
— Dzielny? Pshaw! Na czele stu ludzi napadłeś z tyłu na trzech!
— Jestem sławnym wodzem Krwawych Indjan!
— Sławnym? Pshaw! Z wyjątkiem twoich wojowników mało kto cię zna!
— Śmierdzący szczurze! Nie zapominaj, że życie twe w mojem ręku!
— W twojem? Nie dałeś mi go, nie możesz więc odebrać. Napadliście na mnie ztyłu, choć nic wam złego nie uczyniłem, — oto wszystko. Zobaczymy, co będzie dalej.
— Wcale nie zobaczymy; to już sprawa postanowiona.
— Ach!
— Tak. Zginiecie jeszcze dziś w nocy.
— Naprawdę? Nie wierzę.
— Jeżeli nie wierzysz, śmierć będzie dla ciebie tem okropniejsza. Będziesz się wił w najstraszliwszych mękach.
— Jestem gotów; zaczynajcie.
— Nie teraz. Musisz jeszcze odpowiedzieć na parę pytań.
— Pytaj!
— Skąd przybywacie?
— Z miast, w których mieszkają blade twarze.
— Dokąd podążaliście?
— Jeszcze dalej w góry.
— W jakim celu?
— By odnaleźć pieniądze.
— Naprawdę?
— Czy Old Shatterhand jest znany jako kłamca?
— Chcieliście może walczyć z wojownikami Krwawych Inndjan?
— Nie. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie ci ludzie przebywają.
— Uff! A więc chodziło wam tylko o złoto?
— Zapytaj mych towarzyszy.
— To nieme psy, które nie umieją ani szczekać, ani kąsać.
— Tak, jestem właściwie sam. Istotnie, niesłychane to bohaterstwo, że stu wybranych wojowników pod wodzą dzielnego, sławnego Peteha pokonało podstępnie jednego przeciwnika! Wieść o tem pójdzie do wszystkich ognisk, do wszystkich pastwisk; chwała Krwawych Indjan roztoczy się od jednej wielkiej wody do drugiej.
— Milcz! Chwała naszego plemienia jest tak wielka, że nic do niej dodać nie można.
— Pozory przemawiają za tem, że raczej chcecie ją zmniejszyć, niż powiększyć. Napadacie na ludzi, którzy wam nic złego nic zrobili.
— Old Shatterhand jest naszym wrogiem!
— To nieprawda.
— Jest nim!
— Udowodnij.
— Przed kilkoma słońcami[16] odpędziliście od wody, zwanej przez blade twarze Rzeką Prochu, piętnastu naszych wojowników.
— I cóż dalej?
— Dalej nic. Wystarczy.
— Uff! Jeżeli to wystarczy do traktowania nas jako wrogów, należy się nad wami litować. Obozowałem nad Rzeką Prochu wraz z Winnetou; waszych piętnastu ludzi podkradło się, nie mając odwagi się pokazać. Kto tak postępuje, musi mieć złe zamiary. Schwytaliśmy dwóch z pośród nich i oświadczyliśmy uprzejmie, że będziemy strzelać do każdego, kto się pokaże wpobliżu, natomiast z otwartemi rękoma przyjmiemy każdego, kto się nie będzie przed nami ukrywał. Po tych słowach puściliśmy ich wolno. Ulotnili się wraz z resztą towarzyszów — oto wszystko. Nie stała im się najmniejsza krzywda.
— Nie chcieliście jednak znieść ich obecności.
— Dlaczego nie przyszli jawnie?
— Nie wykręcaj mnie!
— Pshaw! Wypraszam sobie nieuzasadnione zarzuty! Postąpiłbyś znacznie mądrzej, gdybyś nie wspominał wcale o tej sprawie. Niewielka to chwała dla plemienia, gdy piętnastu wojowników ucieka przed dwoma ludźmi, którzy nawet nie dotknęli broni. Żaden sprawiedliwy człowiek nie powie, że należy nas wskutek tego uważać za waszych wrogów. Pytam więc teraz, dlaczegoś nas napadł?
Roześmiał się ironicznie i zapytał szyderczo:
— Chciałbyś, bym was oswobodził z więzów i puścił wolno?
— Nie — rzekłem, śmiejąc się również.
— Dlaczegóż to?
— Bo lubię tego rodzaju przygody. Skoroście mnie już schwytali, chcę zostać jeńcem tak długo, jak mi się będzie podobało.
— Podobało? Uff, uff! Mam wrażenie, że ci się zaczyna mięszać we łbie.
— Broń Boże! Bardzo chętnie zabawię u was czas jakiś, chciałbym bowiem zobaczyć twoją minę, gdy cię pożegnam wbrew waszej woli.
— Uff! Zamierzasz uciec?
— Uciec? Nie! Uciekają tylko tchórze, którym brak odwagi do zetknięcia się z wrogiem oko w oko. Rozstanie nasze będzie zapewne miało zupełnie inny charakter. A więc, zostaję u was; widzę bowiem, że jestem pożądanym gościem. Gdy mi się zabawa sprzykrzy, odejdę; nie będziesz mnie musiał wcale zachęcać.
Moja buta doprowadziła go do takiej furji, że doskoczył do mnie i, poczęstowawszy kopniakiem, zawołał:
— Psie, przejrzałem cię nawylot! Lękasz się pala, chciałbyś prędko umrzeć; dlatego drażnisz mnie, bym cię w gniewie zabił. Nie myśl, że będę takim głupcem i uczynię to. Będziecie zdychać powoli, tak powoli, że zdawać się wam będzie, iż między minutami upływają całe miesiące. No, na teraz dosyć! Nie chcę nic słyszeć, Milcz!
Było mi to bardzo na rękę. Peteh wrócił na swe dawne miejsce. Niedługo rozkoszował się milczeniem, gdyż ciszę przerwał głos Cornera, który wraz z towarzyszami leżał również związany. Corner mówi:
— Słuszna, że psu, który się zwie Old Shatterhand, kazałeś przestać szczekać i wyć. Ale my musimy pomówić z wami! Kiedy nas oswobodzisz?
— Nie dziś! — odparł wódz krótko i groźnie.
— Przypominam ci dane słowo!
— Milcz!
— Nie chcę!
— Zmuszę cię do milczenia!
— Przecież daliśmy się związać dobrowolnie!
— Tak. Byliście takimi głupcami!
— Uczyniliśmy to, by Old Shatterhand i Winnetou mieli w razie podsłuchiwania was wrażenie, żeście naszymi wrogami, a więc ich przyjaciółmi. Obiecałeś oswobodzić nas natychmiast po schwytaniu tych dwuch. Może zaprzeczysz?
— Nie — uśmiechnął się Peteh.
— Więc dotrzymaj słowa!
— Milcz, psie; Peteh sławny wódz Krwawych Indjan, zawsze dotrzymuje słowa,
— A jednak słowa dotrzymać nie chcesz!
— Kto to śmie twierdzić?
— Ja!
Na twarzy wodza pojawił się okrutny, krwiożerczy grymas. Uśmiechając się zgryźliwie, rzekł:
— Żadna blada twarz nie ma mózgu pod czaszką. Niechaj biały, który się zwie Corner, odpowiada, jak należy. Kiedy miałem was oswobodzić.
— Po schwytanu ich — odparł zapytany.
— Kogo chciałem schwytać?
— Winnetou, Old Shatterhanda i pozostałych dwóch.
— Czym ich schwytał?
— Tak.
— Winnetou również?
— Nie. Jego nie,
Uff! Zbierz więc myśli. Dopóki nie schwytam Apacza, nie możecie żądać, bym was oswobodził.
Zaskoczony logiką rozumowania Peteha, Corner zamilkł na chwilę, potem jednak wybuchnął jeszcze energiczniej i głośniej, niż przedtem.
— To wymówka, podstępna wymówka. Chodziło tylko o to, by zmylić czujność podkradających się Winnetou i Old Shatterhanda. Odegraliśmy swoją rolę, więc powinniśmy odzyskać wolność!
— Według twego rozumowania. Ja rozumuję inaczej. Winnetou uciekł, więc nie wszystkie warunki zostały dopełnione.
— Czy to nasza wina? Trzeba było lepiej pilnować!
Wódz skoczył na równe nogi i zawołał groźnie:
— Biały robaku! Śmiesz robić nam zarzuty?
— Nie. Ale żądam dotrzymania słowa. Jeżeli tego nie uczynisz, będziemy...
— Co takiego? — przerwał groźnie Peteh. — Sądzisz, że pozwolę, byś mi cokolwiek dyktował? Przypuszczasz, że mi zależy na waszem zdaniu? Rzecz obojętna, czy takie parszywe psy, jak wy, uważają mnie za kłamcę. Blade twarze okłamywały i oszukiwały nas przez setki setek miesięcy; teraz żądają od nas uczciwości! Jeżeli uczynimy to, cośmy u was widzieli i czegośmy się od was nauczyli, — wasza w tem wina, nie nasza! Nie chcę, byście sądzili, że miałem wogóle zamiar dotrzymać obietnicę. Gdyby nawet Apacz nie umknął, nie byłbym was puścił. Jeżeli byliście innego zdania, śmiejcie się z siebie samych!
— Do licha! To przynajmniej uczciwe postawienie sprawy! Teraz wiemy, że nas oszukano!
— Tak, oszukano was, — rzekł Peteh z uśmiechem.
— Za zasługę, którąśmy ci okazali?
— Mnie? Przecież to o was chodziło, nie o mnie! Chcieliście się zemścić; miałem być waszem narzędziem. Ale Peteh nie będzie nigdy murzynem bladych twarzy, jest niedźwiedziem, który chętnie daje się karmić, często zjada jednak tego, kto mu pożywienie podaje.
— Co za nikczemność!
Corner wypowiedział te słowa z odwagą, godną lepszej sprawy. Nie była to, oczywiście, odwaga właściwa człowiekowi szlachetnemu, który ma szlachetne cele na względzie. Płynęła raczej z podniecenia, że go oszukano i wciągnięto w pułapkę. Ponieważ leżał w tym samym rowie, do którego chciał nas wtrącić, zapomniał o koniecznej ostrożności i zaczął miotać wyrazy, które musiały rozdrażnić wodza. Ja również nie potraktowałem Peteha zbyt uprzejmie, ale jako człowiek uczciwy byłem dla wodza Indjan kimś zupełnie innym, niż Corner, którego uważał i traktował jako godnego pogardy przedstawiciela rasy białej. Dlatego też wódz Krwawych Indjan ściągnął groźnie brwi i syknął:
— Coś powiedział?
— Co za nikczemość! — powtórzył Corner.
Wódz doskoczył doń, kopnął z całej siły w brzuch i zawołał:
— Lasso! Weźcie go na lasso! Natychmiast! Chcę, by krew z niego popłynęła. Chcę wiedzieć krew, dużo krwi!
Szalał z wściekłości. Twarz miał zmienioną nie do poznania; kopał bez przerwy nieostrożnego jeńca; miałem wrażenie, że mu chce wypruć wnętrzności. Corner jęczał z bólu i wił się jak węgorz, chcąc uniknąć coraz nowych kopniaków. Obrał złą taktykę, gdyż dzięki temu otrzymał ustawicznie kopnięcia w brzuch. Ja również zostałem przedtem zaszczycony uderzeniem, ale zastosowałem odrazu inną metodę. Skoro bowiem Peteh podniósł nogę, wykonałem pół obrotu i zostałem trafiony w pośladek, który kryje w sobie daleko mniej szlachetnej delikatnej treści, niż brzuch. Corner nie odwrócił się, lecz podskakiwał to wgórę, to wdół; wskutek tego otrzymywał razy w najdelikatniejsze miejsca.
Po jakimś czasie położono go na brzuchu. Jeden z czerwonych ukląkł mu na plecach, dwaj inni wzięli za związane nogi. Zdjęto mu marynarkę i kamizelkę, poczem jeszcze dwóch zaczęło go walić z całej siły zwiniętem lassem. Przy każdem uderzeniu rozlegał się krzyk; w miarę trwania egzekucji poszczególne wrzaski przeszły w ryki; zmieniły się stopniowo w bolesne jęki, aż przedzierzgnęły się w coraz cichsze łkania; wreszcie — po rozdzierającym wrzasku rozpaczy — nastąpiła cisza. Miało się wrażenie, że to ostatni okrzyk.
— Na miłość Boską! Nie żyje, zakatowali go na śmierć! — westchnął leżący obok mnie Carpio.
Drżał na całem ciele. Były to pierwsze słowa wypowiedziane od chwili dostania się do niewoli.
Rost szepnął:
— Wódz musiał go porządnie pokiereszować; w najlepszym razie zostanie na zawsze kaleką.
— Na zawsze? — zapytałem. — To zawsze nie będzie trwało zbyt długo; Peteh postanowił, że Corner również zginie na palu.
— Również? Więc i my?...
— Tak. Niech się pan jednak nie niepokoi. W tej skórze nie zginiemy.
— W tej skórze? Jak pan to rozumie?
— Jeżeli to prawda, co twierdzą fizjologowie, a więc i pan, że ciało ludzkie co dwa lata odmienia się w zupełności wskutek przemiany materji, to nieraz jeszcze zmienimy powłokę cielesną zanim zginiemy na palu.
— Dzięki Bogu, że pan ma jeszcze ochotę do żartów. Ktoby to dziś rano przypuszczał, że wieczorem będziemy kandydatami na pal!
— Tylko panu wydaje się to takie niezwykłe. Tu na Zachodzie, człowiek nigdy nie wie rano, co się stanie wieczorem. Niech pan tylko nie traci odwagi. Cała rzecz skończy się lepiej, niż pan przypuszcza,
— Pociesza nas pan, byśmy nie mieli wyrzutów sumienia, że z naszej winy stało się nieszczęście...
— Zarzuty nie zmienią stanu faktycznego — są więc zbyteczne. Powalono pana i związano w tej samej chwili, gdym otrzymał uderzenie kolbą?
— Tak, Niestety, mój głos wewnętrzny za późno powiedział mi, żem popełnił głupstwo. Czy ratunek był możliwy, gdybyśmy natychmiast po powrocie zakomunikowali panu, kto się tu ukrył?
— Oczywiście, ale nie mówmy już o tem. Przywiążą nas do koni, więc najbliższe dni będą nieco niemiłe. Zawiadomię pana, gdy będą podstawy do obaw. Jestem jednak przekonany, że wkrótce nadejdzie ratunek.
— Ratunek? Pan w to wierzy?
— Tak. Wierzę święcie. Jeżeli sam nas nie wyzwolę, pomogą nam Upsarokowie, do których wygłoszę zapewne płomienną mowę. Poza tem możemy się zdać na Winnetou, który nie spocznie, zanim nie odzyskamy wolności.
— Może sprowadzi na pomoc Szoszonów?
— Chwilowo nie. Nie odszedł daleko. Ukrył się, by iść naszemi śladami uważać, co się z nami dzieje. Potem uczyni, co uzna za słuszne.
— Ciekaw jestem, co postanowi!
— Tak, czy inaczej, trzeba natężyć wszystkie siły mózgu, by znieść krótki okres niewoli i wydobyć się z niej. Bardzoś przybity, drogi Carpionie?
— Nie, wcale nie! — odparł kochany kolega wbrew memu oczekiwaniu. — Byłem pewien, że stracił zupełnie kontenans. — Zapytałem więc po raz drugi:
— Nie? Naprawdę?
— Ani mi się śni! Proszę cię bardzo, nie uważaj mnie za człowieka, pozbawionego energji i bezmyślnego. Straszliwe znęcanie się nad Cornerem poruszyło mnie, mimo że zasłużył na nie choćby ze względu na nas; ale to już przeszło, i nie lękam się niczego. Wyrobiłem sobie pewien pogląd na sprawę i to mnie uspokaja; jestem przekonany, że jako doświadczony westman i Old Shatterhand w jednej osobie podzielasz mój pogląd. To takie proste. Dzieckoby na tę samą myśl wpadło!
— O cóż chodzi?
— Pytasz jeszcze?
— Oczywiście! Pytam, bo chcę wiedzieć, czy to ta sama myśl, która i mnie przyszła do głowy.
— Racja! Otóż, zdaniem mojem, te dzikusy popełniły wielką pomyłkę.
— Ach!
— Tak. Większość wykształconych białych nie wie, co czyni rzecz więc jasna, że niewykształceni Indjanie są bardziej roztargnieni. Nie dziw, że właśnie ma padliśmy ofiarą tego roztargnienia. Wiesz przecież, że przeznaczony jestem na znoszenie skutków roztargnienia innych. Cóż ty na to? Mam rację?
— Hm! Może! Nazwijmy to roztargnieniem. I cóż dalej?
— W takim razie zachodzi tu poprostu pomyłka, którą trzeba naprawić. Indjanie biorą nas za kogoś innego.
— Za kogo?
— Tego nie wiem. Nie uczyniliśmy im nic złego; biorą nas za kogoś, kto im wyrządzał jakąś krzywdę. Gdyby mnie rozumieli powiedziałbym im to i wyjaśnił. Ale ty znasz ich mowę — wytłumacz im więc, że zaszła tu gruba pomyłka. Chcesz to uczynić?
— Spróbuję.
— Spróbujesz? Próba nie wystarczy! Przecież to wyraźna, niewątpliwa pomyłka. Zorjentują się w niej odrazu. Gdybym znał ich mowę tak, jak ty, w przeciągu kilku minut zmieniłbym ich z zaciekłych wrogów w najserdecznejszych przyjaciół.
— Może i mnie się to uda, drogi Carpio, tylko nie tak prędko, jak tobie. Widziałeś i słyszałeś, jak bardzo wódz jest podniecony. Teraz nie można z nim mówić.
— Dobrze, zaczekaj do jutra! Może będzie spokojniejszy i bardziej przystępny logicznemu rozumowaniu.
— Zobaczymy. Teraz chodzi o to, jak zniesiesz noc dzisiejszą?
— Mam wrażenie, że nienajgorzej. Rzemienie, któremi mnie związano, nie dolegają mi. Jestem bardzo zmęczony, przypuszczam więc, że będę spać mocno i słodko.
— Spróbuj to uczynić zaraz. Przysuń się do mnie; będziemy się wzajemnie ogrzewać.
— Dobrze, przysuń się! Nie chciałbym, byś marznął. Biedny, kochany Carpio! Poczciwiec proponuje mi to, co wyszło z mojej własnej inicjatywy! Po niedługim czasie zasnął. Czerwoni byli również zmęczeni. Peteh powyznaczał warty, poczem cała kompanja legła pokotem, zawinąwszy się w koce. Dwóch wartowników, którzy zmieniali się co godzinę, usiadło obok nas; do drugiej grupy jeńców przydzielono również dwóch ludzi. Byłem zadowolony, że trzymano nas osobno. O ile mogłem rozróżnić przy blasku ognia, który palił się przez noc całą, Corner leżał bez ruchu. Nie przypuszczałem, że skonał; byłem przekonany, że Peteh przedwczesnym ciosem nie oswobodzi jeńca od cierpień pala. Nie mogłem tego, oczywiście, sprawdzić, leżałem bowiem za daleko, by stwierdzić istotny stan.
Noc miałem kiepską. Już nieraz zdarzyło mi się sypiać w więzach, przespałbym więc i tę noc, mimo że związano mnie mocno i boleśnie; ale nie byłem sam. Towarzysze budzili się ustawicznie, to pod wpływem niewygodnej pozycji rąk, związanych na plechach, to wskutek zimna. Gdy jeden spał, czuwał drugi, musiałem więc albo jednego albo drugiego pocieszać i uspakajać. Rzemienie wżerały się w me ciało stokroć mocniej, niż ich więzy; ponadto dręczyła świadomość, że to właśnie oni wydali nas w ręce czerwonoskórych; trzeba więc było wielkiej zdolności panowania nad sobą, by nie stracić cierpliwości.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Nareszcie zaświtał długo oczekiwany ranek. Czerwoni wstali i zaczęli odwiązywać konie, by je napoić; spałaszowali przy tej okazji śniadanie, składające się z suszonego mięsa bawolego; byli w nie zaopatrzeni na czas dłuższy; bowiem podczas wojennej wyprawy nie można liczyć na to, że się co w drodze upoluje. Otrzymaliśmy również posiłek; śniadanie, nie zwalniając nas z więzów, wpakowywali nam żywność do ust, jak małym dzieciom.
Carpo zaczął nalegać, bym pomówił z wodzem i wytłumaczył mu rzekomą pomyłkę. Musiałem uciec się do szeregu prawdopodobnych i mało prawdopodobnych faktów, by się wreszcie dał przekonać, że trzeba jeszcze poczekać.
Okazało się, że Corner nie utrzyma się na koniu. Po krótkiej naradzie postanowiono zbudować prom i przetransportować go na nim. Pozostawiono przy nim czterech ludzi. Mieli go dostarczyć do ujścia Sweetwateru; główny oddział postanowił jechać brzegiem rzeki.
Przed ruszeniem w drogę doszło do pewnego starcia z mym wierzchowcem. Nie trzeba chyba podkreślić, że Indsmani przywłaszczyli sobie nasze dobre konie, przeznaczając dla nas najgorsze habety. Posadzono nas na nie i przywiązano do siodeł. Peteh był zachwycony moim karym wierzchowcem — Hatatitla stał spokojnie i dał mu usiąść w siodle. Jedno moje słowo wystarczyłoby, by i nadal słuchał nowego pana. Ponieważ słowa tego nie wypowiedziałem, ogier dał dwa susy, których go nauczyłem, — i wódz zwalił się na ziemię. Oszołomiło go to w pierwszej chwili; zawstydzony i upokorzony, dosiadł rumaka raz jeszcze w przekonaniu, że się już teraz utrzyma w siodle. Ale zleciał znowu. To doprowadziło go do takiej furji, że o mały włos nie zastrzelił Hatatitli. Nie chcąc, by Peteh powtarzał swój eksperyment w nieskończoność, zbliżyłem się nieco do ogiera na swej szkapie i rzekłem półgołsem: „Szehvis!”
Ogier zaczął strzyc uszami. Byłem teraz pewien, że nie pozwoli nikomu się dosiąść. Gdy wódz wyciągnął rękę, zaczął kąsać i wierzgać. Podeszli inni wojownicy, by pomóc Petehowi. Rumak stanął dęba i rozpędził ich. Nie dał się ująć za cugle. Gdy wszystkie wysiłki okazały się daremne, wódz kazał mnie zwolnić z więzów, następnie polecił mi zejść ze szkapy i dosiąść swego rumaka. Ruszyliśmy. Ku memu ubolewaniu rozłączono mnie z Rostem i Carpiem w obawie, bym nie omówił z nimi planu ucieczki. Dodano mi po dwóch „aniołów” z lewej i z prawej strony; nie spuszczali ze mnie oka ani na chwilę. Nie robiłbym sobie nic z tego, gdyby mi nie było żal towarzyszy. Wzięto ich na czoło oddziału, ja zaś musiałem jechać ztyłu. Ponieważ, zwyczajem indjańskim, podróżowaliśmy gęsiego, zobaczyłem ich dopiero wieczorem.
Przez cały dzień jechaliśmy po nierównym terenie doliny. Około południa minęliśmy masywny Pyramid-Rock, po południu zaś ujrzeliśmy na rzece prom, wiozący Cornera i jego konwojentów.
Istniał pierwotnie zamiar udania się do ujścia Sweetuateru; korzystając jednak ze spotkania promu, wódz zatrzymał się i postanowił przeprawić się przez rzekę. Poszło to niełatwo, ale na szczęście przeprawiliśmy się bez wypadku. Prom przybył również do brzegu. Stan Cornera poprawił się do tego stopnia, że wsadzono go na konia. Dojechaliśmy do Arkanzas-Creeku, który spływa do gór Ferris. Tu postanowiono rozłożyć się obozem. Jak już wspomniałem, teraz dopiero ujrzałem Rosta i Carpia. Trzymano mnie jednak od nich w takiej odległości, że raz tylko udało mi się dać im znak głową, by byli spokojni. Carpio wyglądał na silnie zmęczonego. Żal mi go było bardzo, niestety, nic na to nie mogłem poradzić.
Mimo więzów przespałem noc doskonale. O świcie ruszyliśmy dalej w tym samym porządku, co wczoraj; i dziś oddzielono mnie od towarzyszy. Jazda była bardzo męcząca, trzeba się bowiem było przeprawić przez trudne do przebycia konno rzeki. Przeprawiliśmy się przez rzeki Angra, Cherry, Whiskey, Mudely, Thowan i Cottonwood. Noc spędziliśmy nad Crooksereckiem otoczeni od południa górami Green, od północy — wzgórzami Granitowemi. Tego wieczora trzymano mnie tak daleko od Carpia i Rosta, żem nie mógł się nawet porozumieć z nimi ruchem głowy. Gdy mnie następnego ranka przywiązano do konia, byli już obydwaj wraz z eskortą za rzeką.
Do południa jechaliśmy w kierunku zachodnim. Minąwszy rzekę Sweetwater i Antelope Hill, zbliżyliśmy się do przełęczy South. U ujścia rzeki Hillow do Sweetwateru rozbiliśmy obóz.
Dziś również nie miałem sposobności zbliżenia się do towarzyszy. Niepokoił mnie stan Carpia. Było bardzo zimno, na górach leżał śnieg. W innych warunkach zachwycałbym się wspaniałym krajobrazem górskim, obecnie byłem na to nieczuły. Następnego dnia przeprawiliśmy się przez przełęcz South i ruszyliśmy wzdłuż Pacific Creeck. Około południa zauważyłem, że gotuje się coś ważnego. Związano mnie jeszcze mocniej; do czterech ludzi, którzy mnie pilnowali, dodano jeszcze dwóch. Z oczu mych zniknął cały orszak, jadący przede mną. Wywnioskowałem z tego, że się zbliżamy do celu. Byłem sam w otoczeniu sześciu Krwawych Indjan. Peteh pośpieszył z resztą, by dotrzeć przede mną do obozu Gawronów i przygotować ich na przybycie ważnego jeńca.
Komuś innemu na mojem miejscu, serce biłoby mocniej; ale ja byłem zupełnie spokojny. Właśnie minęliśmy wąską kotlinę, gdy padł strzał. Rozległ się on wśród skał dziesięciokrotnem echem. Był to strzał z mego „pogromcy niedźwiedzi” — poznałem go po dźwięku. Strzelił Winnetou, dając znak, że się znajduje wpobliżu. Mógł to uczynić, gdyż wpobliżu obozu Gawronów strzał nie był niczem nadzwyczajnem; czerwoni włóczyli się po okolicy, by coś upolować. Byłem przekonany, że wódz Apaczów podkradał się pod wszystkie nasze obozowiska, nie mogąc, niestety, znaleźć okazji do oswobodzenia nas. Przyczyną tego był z pewnością fakt, że oddzielono mnie od Carpia i Rosta. Winnetou chciał oswobodzić wszystkich trzech razem.
Postępując naprzód, napotykaliśmy liczne ślady kopyt końskich i nóg; nie były to ślady jadących naprzedzie Krwawych Indjan — pozostawili je Indjanie plemienia Upsaroka. Ilość śladów zwiększyła się gwałtownie, co wskazywało, że jesteśmy wpobliżu obozu. Gdyśmy minęli wąskie przejście wśród skał, ukazał się naszym oczom obóz. Upsarokowie wybrali sobie na popas małą pozbawioną drzew równinę o promieniu jakiejś mili angielskiej. Zdziwiło mnie, żem nie ujrzał ani jednego namiotu, Tu, wśród pokrytych śniegiem późnią jesienią, w obcym kraju, — tylko szałasy z gałęzi nie dające dostatecznej osłony przed zimnem i wiatrem! Nie rozumiałem również, dlaczego wojownicy Gawronów wybrali na wyprawę tak późną porę roku: Przecież dziś, jutro mogą spaść wielkie śniegi i odciąć drogę powrotną do Laramie. Cóż wtedy? Czyżby nieostrożni ci ludzie byli tak pewni, że uda im się pokonać Szoszonów i przetrwać zimę w solidnych chatach przeciwników? Jeżeli tak, to grubo się przeliczyli; przecież nieprzyjacielem ich był nasz przyjaciel Awaht Niah, wódz Wężów!
Nie widać było śladu porządku. Nie było dróżek szałasy nie stały szeregiem. Całość robiła wrażenie porozrzucanych bezładnie kretowisk. W chwili naszego przybycia wszystkie szałasy były puste. Indjanie wylegli przed obóz, by być świadkami mego zjawienia się. Musiałem minąć ich szeregi; siedzieli na rosłych koniach ozdobieni we wszystkie wojenne odznaki. Na samym końcu stał przywódca Kikatsów Jakonpi-Topa z wodzami Upsaroków i Petehem. Rzuciwszy badawcze spojrzenie na szeregi Indjan, stwierdziłem, że jest ich najmniej sześciuset.
Czytelnik nie przypuszcza chyba, bym, jadąc wśród nich, miał przygnębioną minę jeńca. Przeciwnie, patrzyłem śmiało i otwarcie na pomalowane jaskrawo twarze, pozwalając rumakowi na kokieteryjne, taneczne kroki, Czerwoni siedzieli nieruchomo; twarze ich miały wyraz odrętwienia; oczy zato lśniły i płonęły życiem. Cisza, ani jednego słowa, ani jednego okrzyku. Wśród głuchego milczenia stanęliśmy przed wodzami. Siedzieli również na koniach. Twarze błyszczały od tłustej farby, pióropusze zwisały aż do nóg końskich.
Gdym zatrzymał przed nimi swego ogiera i, nie patrząc wcale na Peteha, spojrzał śmiało i mocno na Jakonpi-Topa, wódz rzekł tonem władcy, przemawiającego do najmizerniejszego ze swych poddanych:
— O czem myślał Old Shatterhand, jadąc śród szeregów tych dzielnych wojowników?
— Myślałem o potężnych cesarzach i królach mej ojczyzny, których wojownicy witają tak samo, jak mnie teraz powitali synowie Upsaroków.
Uff! Old Shatterhand przyrównywa siebie do sławnych władców, a nosi więzy na rękach i nogach!
— Jestem z nich dumny; nie hańbią mnie — są tylko dowodem tchórzostwa stu ludzi, którzy napadli mnie ztyłu, nie mając odwagi stanąć otwarcie do walki.
Uff! Czy jeńcowi wolno tak mówić?
— Jeńcowi? Niechaj wódz Upsaroków i Kikatsów powie, kogo ma na myśli, mówiąc o jeńcu?
— Ciebie! — odparł tonem zdziwienia
— Mnie — mnie uważasz za jeńca?
Uff, uff! Przecież ręce twe przywiązane do pleców, a nogi do grzbietu konia! Czy jesteś więc jeńcem, czy człowiekiem wolnym?
— Jestem wolny!
Wei-a-keh! — Co za słowa! Widzę dumę na twem czole i zuchwałość w twem spojrzeniu; nie widzę jednak wolności, którą się przechwalasz.
— Nigdy nie byłem wrogiem Kikatsów; zawsze z bronią w ręku pomagałem wojownikom Upsaroków w walce z Siouxami, którzy są ich wrogami mimo pokrewieństwa. Czy tak było?
Uff! Old Shaterhand przemawia językiem niezwykle zuchwałym; ale to prawda.
— Jeżeli tak, to jestem od chwili przybycia do was wolnym wojownikiem.
— Jesteś jeńcem naszego sprzymierzeńca!
— Któż to taki? Nie znam go.
— Peteh, wódz Krwawych Indjan.
Pshaw! Czy powiedział, że jestem jego jeńcem?
— Tak.
— Kłamał więc. Pokażę mu, czym jeniec, czy człowiek wolny. Otwórzcie szeroko oczy, wojownicy Upsaraków! — Tszah!
Kto zna Indjan, ten wie, jak się do nich brać należy. Nic nie imponuje im bardziej, niż śmiałe pociągnięcie: nawet u wroga cenią prawdziwie wielką odwagę. Byłem związany; to prawda. Ręce miałem przywiązane do pleców, nogi uwiązane do konia podwójnym rzemieniem. Znałem jednak doskonale wierzchowca i wierzyłem w swe szczęście. Sześciuset Indjan stało za mną, przede mną ciągnął się opuszczony obóz; między obozem a mną stali wodzowie, którzy nigdy jeszcze nie widzieli podobnej sztuki. Słowo „Tszah!”, było dla Hatatitli i dla Iltsziego wezwaniem do skoku. Wypowiedziawszy je, pochyliłem się i ścisnąłem kolanami boki konia; Hatatitla skoczył między Peteha a jednego z mniejszych wodzów, i zmusił ich do usunięcia się od siebie. Przycisnąłem go jeszcze raz i zawołałem „Atreh!” Wspaniały rumak dał szalonego susa i, zaniósłszy mnie przed pierwszy szałas, pognał jak wicher do obozu. Przez chwilę panowała grobowa cisza. Potem rozległ się ryk, który trudno opisać. Nie widziałem, co się działo, ale opowiedziano mi później, że wszyscy Indjanie w liczbie sześciuset rzucili się wślad za mną w kierunku obozu. Nikt nie chciał pozostać wtyle. Powstał tumult, zamieszanie. Część jeźdźców pospadała z koni; rozegrała się formalna walka, w której nie jeden odniósł obrażenia. Napierająca banda uszkodziła i poprzewracała szereg szałasów; na ziemi znalazły się części garderoby oraz dziesiątki piór. Krótko mówiąc, jeden człowiek, którego nazwano jeńcem, wprawił cały obóz w stan niewiarygodnego podniecenia.
Galopowanie wśród szeregu stojących w regularnej linji szałasów nie było rzeczą łatwą, gdyż, jak wiadomo, miałem ręce związane. Udanie się planu zawdzięczam przedewszystkiem Hatatitli, który jakgdyby odgadł moje zamiary. Za ostatnim szałasem rosły niskie krzewy. Przesadziłem je w pełnym galopie, docierając do wąskiego pasma lasu, który przebyłem nieco wolniej. Za lasem na lewo ciągnęła się łąka, mająca kształt łuku; przebyłem ją znowu w pełnym galopie. Za łąką natrafiłem na kamienną fosę, obrośniętą darniną; szepnąwszy Hatatitli parę słów zachęty, przesadziłem i tą przeszkodę. Za fosą ciągnął się las, na szczęście niezbyt gęsty. Przebyłem go w pełnym galopie; dotarłszy na skraj lasu ujrzałem ku ogromnej radości po prawej stronie obydwa szczyty górskie, wśród których przeprawiliśmy się w drodze do obozu. Na lewo ciągnął się obóz Upsaroków. Nie widać było ani jednego człowieka — wszyscy popędzili za mną. Galopowałem znowu wzdłuż linji szałasów i zatrzymałem się w tem samem miejscu, z którego rozpocząłem tak nieoczekiwaną dla Indjan eskapadę.
Hatatitla stał nieruchomo; był tak spokojny, jakgdyby się wcale nie ruszał z miejsca; tylko rzuty głowy wskazywały, że jest z jazdy zadowolony. Przez cały czas trzymał się niezrównanie. Jakże chętnie okazałbym mu swe uznanie pieszczotą ręki; niestety, mogłem go tylko wynagrodzić słowem. Byłem przekonany, że odczuwa, jak bardzo jestem z niego zadowolony. Kto nie posiadał podobnego konia, ten, oczywiście, nie zrozumie, że w pewnych okolicznościach można oddać życie za tak szlachetne zwierzę!
Z lasu, który przed chwilą opuściłem, rozlegały się wołania tak głośne, żem je słyszał aż tutaj. Po chwili wyrósł jeden jeździec, drugi, trzeci, wreszcie dziesięciu, dwudziestu i więcej. Jechali mojemi śladami, które prowadziły do obozu. Na mój widok ogarnęło ich osłupienie.. Z lasu waliła coraz większa masa Indjan; wyglądali jak pułk kozaków, którego zbiórkę naznaczono w miejscu, na którem stałem. Pierwsi z pośród Indjan, którzy do mnie dotarli, nie wiedzieli, jak się mają zachować. Po chwili otoczyli mnie, nie mówiąc ani słowa; widocznie chcieli w ten sposób zapobiec powtórzeniu śmiałego eksperymentu. Koło stawało się coraz liczniejsze i gęstsze. Stłoczyli się tak, że musiałem powiedzieć:
— Czy synowie Upsaroków są muchami mięsnemi, które się z ust wypluwa, czy też wojownikami? Jeżeli nie chcecie być robactwem, pozwólcie Old Shatterhandowi odetchnąć!
Poskutkowało to odrazu. Koło Indjan rozszerzyło się znacznie; wodzowie zbliżyli się do mnie. Peteh spojrzał ze złością, ale nie rzekł ani słowa. Pomniejsi przywódcy milczeli, ponieważ nie wolno im było przemówić, dopóki starsi głosu nie zabrali, Jakonpi-Topa zatrzymał parskającego ze zmęczenia wierzchowca tuż przede mną i popatrzył z podziwem na Hatatitlę. Koń grał w tym wypadku ważniejszą rolę, niż jeździec.
— I cóż, czy dowiodłem, że mogę być wolny, gdy zechcę?
Nie odpowiedział wprost, lecz zwrócił się do Peteha:
— Peteh, wódz Krwawych Indjan, oświadczył mi po przybyciu do obozu Upsaroków, że przyprowadził Old Shatterhanda, by go nam wydać jako jeńca. Czy taką jest jego wola i teraz?
— Tak — odparł zapytany. Mierząc innych ludzi własną miarą, był niezawodnie przekonany, że wódz Upsaroków będzie na mnie wściekły z powodu kawału, który urządziłem, i potraktuje mnie wyjątkowo ostro. Dlatego dodał: — Niechaj się stanie waszym jeńcem, by zgromadzenie wodzów i starych wojowników mogło zadecydować co do rodzaju jego śmierci.
Jakonpi-Topa zwrócił się teraz do mnie i odpowiedział na zadane mu przedtem pytanie:
— Tak, Old Shatterhand dowiódł, że może stać się wolnym, gdy tego zechce. Nie bylibyśmy go dogonili, mógłby tego dokonać jedynie rumak Winnetou, wodza Apaczów. Rzemienie nie byłyby dlań również przeszkodą, gdyż taki wojownik potrafi się z nich uwolnić, gdy mu nikt nie patrzy na palce. Czy Old Shatterhand słyszał, że go nam wydano?
— Tak. Któż jednak śmie traktować mnie jako przedmiot, który można dawać i brać, kiedy się komu podoba?
— Niechaj Old Shatterhand się nie gniewa, i słucha, co powiem. Schwytało go i przyprowadziło stu wrogów. Zastał tu sześciuset wojowników, zobaczył twarz każdego z nich. Oczy ma jasne, usta mówią prawdę. Jest silny jak niedźwiedź, przed którym nie ucieka; jest szczery jak kwiat, nie zamykający swego kielicha. Jest jednak również mądry, jak żadna inna blada twarz; dlatego nie będzie żądać tego, czego mu dać nie mogę. Dokonał śmiałego kroku, który u wszystkich moich wojowników wzbudził podziw. Mógł się uratować, a wrócił dobrowolnie, gdyż wie, że synowie Upsaroków uznają dzielne czyny i potrafią odróżnić wroga uczciwego od podstępnego. Nie zawiedzie się w swem zaufaniu do nas. Jak słyszał, zgromadzenie rozstrzygnie o jego losie. Do tej chwili powinien pozostać związany pod stałym dozorem straży. Jeżeli jednak przyrzeknie, że do chwili rozpoczęcia zgromadzenia nie opuści tego obozu bez mojej woli, i nie uczyni nic takiego, na co nie mógłbym pozwolić, zwolnię go z więzów będzie mógł zamieszkać w szałasie, który mu przeznaczę.
Było to znacznie więcej, niż się spodziewałem. Odparłem więc bez wahania:
— Wielki wódz Kikatsów, Jakonpi-Topa, jest dzielnym wojownikiem, mądrym ojcem swego ludu i sprawiedliwym sędzią wszystkich oskarżonych. Jestem dumny, że wolno mi przebywać w jego obozie. Niechaj jednak odpowie na parę pytań!
— Niech Old Shatterhand zapytuje!
— Czy wolno mi będzie po oswobodzeniu z więzów pomówić z obydwiema młodemi blademi twarzami, które Peteh wziął ze mną do niewoli?
— Owszem.
— Czy muszę stanąć przed zgromadzeniem związany?
— Tak.
— Czy słowo, które mam dać, rozciągać się ma także poza dzień zgromadzenia bez względu na to, co zgromadzenie postanowi?
— Nie.
— Słuchaj więc, co powiem! Obiecuję do czasu zwołania zgromadzenia nie opuszczać obozu i nie uczynię nic takiego, cobyś musiał potępić. W dniu narady dam się znowu związać. Oto wszystko, co mogę przyrzec! Jeżeli wojownicy i starszyzna nie zadecydują, że wraz z obydwiema blademi twarzami mam odzyskać wolność oraz to wszystko, co nam zabrano, zaryzykuję własne życie, by wolność odzyskać. Nie oszczędzę żadnego Upsaroki, przeciwnie, zabiję każdego, kto tylko stanie na mej drodze i będzie mi przeszkadzać. Oto, co miałem do powiedzenia. Howgh!
Słowo „howgh” jest czemś w rodzaju potwierdzenia tego, co się powiedziało. Oznacza mniej więcej to samo, co basta, amen, skończone, gotowe.
— Old Shatterhand mówił jak prawdziwy mężczyzna — odparł wódz. — Pogróżka co do dalszego zachowywania się po orzeczeniu wojowników i starszyzny daje nam pewność, że biały wódz dotrzyma tego, co obiecuje, to jest nic nie przedsięweźmie aż do chwili zebrania się narady. Niema w nim złości ani fałszu — będzie zwolniony więc z więzów!
Zsiadł z konia, by mi własną ręką zdjąć rzemienie.
W tejże chwili zbliżył się Peteh i zawołał:
— Dlaczego nie pytają mnie, wodza Krwawych Indjan? Ta blada twarz jest śmiertelnym wrogiem mego plemienia. Oddałem go, by się stał waszym jeńcem, a ty mu zwracasz wolność?
— Niechaj brat mój Peteh nie irytuje się bez potrzeby — odparł Jakonpi-Topa. Ty masz swoją wolę, ja zaś swoją. Ty chcesz, by Old Shatterhand pozostał związany, ja zaś go zwalniam, ponieważ uważam, że już jest związany swem słowem. W dniu zgromadzenia ograniczy się znowu swobodę jego ruchów.
— Nie dotrzyma danego słowa!
— Dotrzyma!
Uff! Niechaj więc cała odpowiedzialność spada na ciebie!
Wódz Kikatsów rozwiązał rzemienie; zeskoczył z konia. Peteh nie mógł znieść tego widoku; zacisnąwszy pięść, uniósł ją wgórę i zawołał:
— Jeżeli ten pies odważy się zajść mi choćby raz drogę w obozie, wpakuję mu kulę w łeb.
Nie zaszczyciwszy go ani jednem spojrzeniem, zwróciłem się do Jakonpi-Topy i, wyciągając doń rękę zapytałem:
— Czy wódz Kikatsów słyszał już coś kiedyś o tej ręce?
— Owszem — odparł Jakonpi-Topa.
— Cóż takiego?
— Słyszałem, że jednem uderzeniem tej pięści możesz położyć trupem najdzielniejszego wojownika.
— Powiedziano ci prawdę. Broń mi zabrano, lecz pięść została. Słuchajcie więc, waleczni wojownicy Upsaroków! Nazwano mnie psem i zagrożono, że dostanę kulą w łeb. Usta, z których raz jeszcze usłyszę podobne słowa, nie otworzą się już nigdy w życiu. Jeżeli w czasie mego pobytu w obozie ktoś podniesie na mnie broń bez pozwolenia wodza Kikatsów, będzie to ostatni czyn jego życia. Zwali się na ziemię, jak kamień, i zostanie na niej na wieki. Oto, com miał do powodzenia. Howgh!
Panowała głęboka cisza; każdy więc z siedmiuset wojowników usłyszał szyderczy śmiech Peteha i jego słowa:
— Sądzisz, że się boję twej ręki? Ciekaw jestem, czy ją podniesiesz, gdy cię zwalę na ziemię kopytami swego konia!
Mówił zupełnie poważnie. By wykonać groźbę, spiął konia ostrogami i pchnął go w moją stronę ruchem tak szybkim, że ledwie miałem czas odskoczyć na bok. W jednej chwili wpakowałem dwa palce w nozdrza wierzchowca Peteha; rozsuwając je jak najszerzej, uskoczyłem nabok i stanąłem obok szyi wierzchowca; jedno uderzenie w pysk, jedno gwałtowne szarpnięcie wdół z równoczesnym chwytem za grzywę — i koń padł na tylne nogi; jeszcze jedno szarpnięcie i leżał na przednich. Peteh spadł z siodła. Walnąłem go pięścią w łeb.
Nie mógł się podnieść. Koń stanął na nogi, drżąc z przestrachu na całem ciele.
Uff, uff, uff, uff! — rozległy się okrzyki ździwionych czerwonoskórych.
Uff, uff! — zawołał również Jakonpi-Toka. — Nie żyje?
— Ależ! Przecież chciał mnie tylko kopytami konia powalić na ziemię. W nagrodę sam leży jak długi, lecz nic mu nie będzie. Jeżeli jednak powie choć jedno obraźliwe słowo, lub chwyci za broń, — już po nim. Mam zwyczaj dotrzymać słowa!
Uff! Rzecz niezwykła, by ktoś powalił konia. Uff, uff!
Pshaw! Niewielka to sztuka i każdy jej dokonać może. Wymaga raczej zręczności, niż siły. Jeżeli chcesz, nauczę cię, jak się to robi.
— Dobrze! — Czegóż chcą ci wojownicy?
Zwrócił to pytanie do Krwawych Indjan, którzy zaczęli napierać i wydawali groźne okrzyki przeciw mnie
— Uderzył naszego wodza, Peteha, — żądamy jego krwi. Musi zginąć! — zawołał starzec, który siedział nad Rzeką Mięsną obok przywódcy.
— Odstąpcie! — rozkazał wódz Kikatsów. — Old Shatterhand pozostaje pod ochroną moją oraz mych wojowników. Chcecie nas zmusić, byśmy podnieśli przeciw wam oręż? Czy sprzymierzeńcy nasi dlatego chcą rozpocząć walkę, że wódz ich zapomniał, iż tu w obozie tylko ja sam rozkazywać mogę?
— W takim razie nie będziemy mogli zamieszkać w obozie razem z Upsarokami; trzeba nam będzie rozłożyć własny obóz. Słuchamy tylko jednego wodza!
— Brat mój powiedział mądre słowo — odparł Jakonpi-Topa. — W jednym obozie nie może rozkazywać dwóch wodzów. Załóżcie sobie inny!
Tego się stary nie spodziewał. Nad Rzeką Mięsną doradzał wydanie nas Gawronom, rozumiejąc, że jest to do pewnego stopnia koniecznością. Przypuszczał zapewne, że bez względu na to będziemy zależeć od Peteha, bo jemu przypadnie głos decydujący. Gdy sytuacja obróciła się na moją korzyść, był przekonany, że groźbą założenia oddzielnego obozu przerazi wodza Kikatsów. Replika Jakonpi-Topa obaliła cały jego plan. Wpadł więc w szewską pasję i nieostrożnie zaryzykował nową groźbę:
— Jeżeli nasz wódz Peteh nie zamieszka z wojownikami Upsaroków, to nie zechce walczyć obok nich przeciw Szoszonom!
Twarz wodza Kikatsów znieruchomiała; widać było, że Upsaroka wstrzymuje się, by nie wybuchnąć.
— Czy brat mój powiedział to w swojem imieniu, czy w imieniu swego wodza?
— W jego, w swojem i wszystkich naszych wojowników.
— Chce więc tu rozkazywać, a gdy mu się to nie uda, grozi odmówieniem pomocy?
— Tak. Stracisz stu naszych dzielnych wojowników, i to dzięki tej bladej twarzy, która zawsze była waszym i naszym wrogiem. Ponieważ nie poto przyszliśmy z tak daleka, by wracać bez boju i łupów, łatwo przewidzieć, na co się nasz wódz zdecyduje.
— Na cóż?
— Opuści Kikatsów i zaprowadzi nas do Szoszonów, by ich wspierać przeciw wam.
Uff! Niechaj wojownik Krwawych Indjan odpowie na parę pytań. Dlaczego wykopaliście topory wojny, przeciw Szoszonom?
Nie nazywał już starca „swoim bratem”, lecz „wojownikiem Krwawych Indjan”; wskazywało to, że wkrótce wybuchnie. Zapytany odparł:
— Ponieważ Szoszoni zamordowali sześciu Upsaroków.
— Skąd wiesz o tem?
— Powiedziałem ci; stało się to w mojej obecności; nie mogłem przeciwdziałać, ponieważ stałem zbyt daleko.
— A więc wyruszyliśmy na poskromienie Szoszonów pod wpływem mowy ust twoich. Zażądałeś zemsty, nazwałeś Szoszonów tchórzliwymi, śmierdzącymi mordercami, obiecałeś pomoc waszych wojowników. Twoje usta obiecały również, że wojownicy wasi słuchać będą wyłącznie moich rozkazów. A teraz zjawia się wódz wasz Peteh i chce, bym go słuchał; ponieważ tego nie czynię, grozisz mi, że zwrócicie się w stronę naszych wrogów, dla których nie brakło ci słów potępienia!
— Dzieje się to jedynie z powodu tej bladej twarzy, którą nam chcesz zabrać!
Pshaw! Gdyby wódz wasz stał na twojem miejscu i gdyby słowa twe wyszły z jego ust, nie odpowiedziałbym mu ustami, lecz tomahawkiem. Ponieważ nie jesteś wodzem, dam ci pod jego adresem odpowiedź. Słuchaj więc: Jeżeli chcecie odejść z powodu tego białego wojownika — zgoda! Głowa i ramię Old Shatterhanda są mi droższe od ramion i głów setki Krwawych Indjan. Oto co mówię do Peteha! Jeżeli masz ochotę być pośrednikiem, zakomunikuj mu to! A teraz możecie albo odejść, albo zbudować wpobliżu szałasy. O losach zaś Old Shatterhanda rozstrzygnie zgromadzenie, w którem między innymi weźnie udział i Peteh. Wojownicy moi stoją obok; będą baczyć, by żaden Krwawy Indjanin, i wyjątkiem Peteha, nie przestąpił obozu. Powiedziałem! Howgh!
Odwrócił się i skinął na mnie. Ująłem cugle Hatatitli i ruszyłem za nim. Byłem zadowolony; że reakcja przeciw traktowaniu mnie jak niedoświadczonego greenhorna dała tak korzystne rezultaty. Wódz zaprowadził mnie w sam środek obozu, gdzie stał szałas nieco większy od innych. Dwie wbite w ziemię lance, ozdobione piórami, wskazywały, że to szałas dowódcy. Uwiązawszy konia, wszedłem do szałasu. Urządzenie wnętrza było bardziej, niż skromne; składało się z jednego, jedynego koca, rozłożonego na ziemi.
— Niechaj Old Shatterhand siada i czeka, aż mu każę zbudować szałas! — rzekł wódz i odszedł.
„Old Shatterhand”. A więc doprowadziłem do tego, że zamiast „mój bracie”, nazywa mnie po imieniu! Gdzież Rost i Carpio, co się dzieje z Cornerem i jego kompanją? Czy Stiller jest również tutaj? Ta sprawa interesowała mnie teraz najbardziej, ponieważ Stiller z pewnością nie był zwykłym mordercą. Jeżeli przyczynił się do zgładzenia sześciu Gawronów, uczynił to z pewnością w obronie koniecznej. Jeżeli jest tu w obozie, uwolnię go bez względu na decyzję zgromadzenia. W obecnej chwili nie pozostawało mi więc nic innego, jak czekać. Czyniłem to z zupełnym spokojem, tem bardziej, że udało mi się odnieść tak poważne zwycięstwo moralne nad Jakonpi-Topą, który wolał mnie od stu Krwawych Indjan.
Wódz zjawił się po chwili, z dwoma Indjanami; rzuciwszy na ziemię kilka koców, zawiniętych w kłąb, czerwoni oddalili się. Wódz usiadł naprzeciw mnie i przez długą chwilę przyglądał mi się z uwagą. Zdawało się, że czeka, bym rozpoczął rozmowę; wiedząc, com winien sobie i swemu imieniu, milczałem. Wódz przemówił nareszcie:
— Old Shatterhand przebywał razem z Winnetou?
— Tak — odparłem.
— Gdzie się z nim rozłączył?
— Tego nie potrzebuję mówić dzielnemu wodzowi Kikatsów, gdyż jestem przekonany, że wie o wszystkiem od Krwawych Indjan i ich jeńców.
Uff! Old Shatterhand ma rację. Gdzie przebywa teraz wódz Apaczów?
— Czyż mogę to powiedzieć, będąc twym jeńcem?
— Nie. Będzie się starał uwolnić ciebie?
Pshaw! Nie potrzebuję jego pomocy. Ale tobie może się przydać.
Uff! mnie?
— Tak, tobie.
— Old Shatterhand nie zwykł rzucać słów na wiatr; jestem gotów wysłuchać motywów twego postępowania.
— Są bardzo proste. Chcesz pokonać Szoszonów na czele sześciuset ludzi; na stu Krwawych Indjan liczyć już nie może. Tymczasem Szoszoni mogą zebrać dziesięć razy po stu wojowników.
— Czy zgromadzili ich taką ilość? Czy wiedzą, że na nich spadniemy, czy przeczuwają, gdzie teraz jesteśmy?
— Sądzisz, że się nie dowiadują przez wywiadowców?
— Wysyła się dopiero wtedy ludzi, gdy można przypuścić, że dojdzie do walki.
— Czy Szoszoni tego nie wiedzą? Sądzisz, że sześciuset wojowników może się niepostrzeżenie przekraść przez góry? Już przed miesiącem opowiadano w odległych miastach bladych twarzy, że Gawrony ciągną przeciw Wężom. Jeżeli biali dowiedzieli się o tych zamiarach, dlaczegóż nie mieliby się o nich dowiedzieć Węże?
Uff! — rzekł stropiony.
— Nie ulega wątpliwości, że uzbroją przeciw wam przeszło tysiąc wojowników. Dlatego powiedziałem, że pomoc Apacza raczej wamby się przydała, niż mnie.
— Jakże mógłby nas bronić, skoro jest przyjacielem naszych wrogów?
— Jest przyjacielem wszystkich czerwonych, tak samo, jak ja. Pozostaje nim nawet wtedy, gdy czerwoni są w niezgodzie. Z największą przyjemnością pogodziłby was z Szoszonami.
Wódz odżegnał się gestem ręki i rzekł:
— Pokój z Szoszonami? Wykopaliśmy topory wojny, ponieważ Węże pomordowały naszych wojowników; tylko krew może zmazać zbrodnię. Jakże więc mówić o pokoju! Gdyby nawet podwójna ilość Szoszonów ruszyła przeciw nam, nie przelęklibyśmy się ich, bowiem wódz tych ludzi, Wagare Tey, jest młodym psem, nie umiejącym kąsać.
— Nie zapominaj, że choć najwyższy wódz Szoszonów, Awaht-Niat pozostał w domu przez wzgląd na podeszły wiek, nie ulega wątpliwości, iż udzielił młodemu wodzowi rad i wskazówek.
— Czemże są doświadczenia innych, gdy się ich nie przeżyło na własnej skórze? A wodzowi Apaczów radziłbym, by i podczas naszej wyprawy trwał na stanowisku, o którem mówiłeś; przyjaźń dla wszystkich czerwonoskórych. Skoro stanie po stronie Szoszonów, a więc przeciw nam, nie będzie już przyjacielem czerwonoskórych, lecz naszym wrogiem; od tej chwili nie mógłby liczyć na naszą pobłażliwość. Gdzie przebywał Old Shatterhand w chwili, gdy się dowiedział o naszej wojnie z Szoszonami?
— Na południu, w kraju bladych twarzy.
— Pocóż tu przybył?
— By wspomóc Szoszonów przeciw wam.
Uff! — rzekł, zdziwiony raczej, niż wzburzony. — Old Shatterhand mówi to tak szczerze?
— Jestem dzielnym wojownikiem; ty również. Jesteśmy obydwaj zbyt dumni, by kłamać, lub słuchać kłamstw i wierzyć w nie!
Uff! Mowa Old Shatterhanda jest niezwykle śmiała, ale właśnie przeto mam dla niego szacunek. Czy wiadomo mu, dlaczegośmy wygrzebali tomahawki wojenne przeciw Szoszonom?
Nie chcąc kłamać, ominąłem bezpośrednią odpowiedź:
— Nie widziałem jeszcze Szoszonów. Może więc ty mi powiesz?
— Te psy zabiły sześciu moich wojowników.
Naprawdę?
— Tak; przecież potwierdziłem to w twojej obecności stary wojownik Krwawych Indjan, który był świadkiem morderstwa.
— Oprócz niego świadków nie było?
— Prócz starca i kilku wojowników świadków nie było.
— Czy to człowiek, któremu można bezwzględnie ufać?
— Dlaczegóż miałbym o tem wątpić?
— Z różnych powodów. Nie wydaje mi się, by człowiek ten zasługiwał na bezwzględne zaufanie. Może spycha na innych to, czego sam dokonał. Czyś to zbadał?
— Nie było potrzeby. Sześciu moich wojowników wyruszyło po skóry, któreśmy zdobyli i pochowali w różnych miejscach. Naprzód znaleźliśmy ich zwłoki, potem zaś u Szoszonów skóry. Czy nie wystarcza dowód?
— Hm! Iluż było Szoszonów?
— Czterech. Zginęli na palu.
— Prócz nich nie było nikogo?
— Jeszcze jedna blada twarz.
— Zowie się Nana-po?
Uff! Old Shatterhand ją zna?
— Tak. Wiem jeszcze więcej.
— Cóż takiego?
— Skóry, znalezione u Szoszonów, należały albo do nich, albo do Nana-po który je od Szoszonów kupił. Nie są to te same skóry, które zabrano twoim sześciu wojownikom.
Uff! — zawołał.
— Rzecz więc możliwa, — ciągnąłem dalej — że wasi wojownicy nie zginęli ani z rąk Szoszonów, ani z ręki Nana-po.
— Old Shatterhand opowiada dziwne historje!
— Napisałeś list do squaw Nana-po?
Tak. To ci również wiadomo?
— W liście żądasz za jego uwolnienie, by w przeciągu czterech miesięcy dostarczyli ci tylu strzelb, ile słońce ma dni?
— Tak jest. Któż to powiedział Old Shatterhandowi?
— Jego squaw. Czytałem twój list. Przybyłem, by pomówić z tobą o strzelbach.
— Więc jesteś wysłańcem tej squaw?
— Tak.
Uff, uff! Ktoby to pomyślał, gdy cię przywleczono jako jeńca! Jestem gotów posłuchać, co powie Old Shatterhand o strzelbach, których żądam.
Patrzał na mnie niecierpliwie; uśmiechnąwszy się uprzejmie, odparłem.
— Wiem, że Jakonpi-Topa, wódz Upsaroków, siedzący, naprzeciw mnie, chciałby wiedzieć, co mam do powiedzenia; niestety jednak, muszę go poprosić o cierpliwość.
— Dlaczego?
— Przy wykupie jeńca wykupujący musi naprzód wiedzieć, czy jeniec zasłużył na niewolę. Musiałbyś mi pozwolić zbadać rzecz całą.
Uff! — odparł niechętnie.
— Musiałbyś się również zgodzić, bym pomówił z Nana-po.
Uff, uff!
— Słuchaj więc uważnie, co ci powiem. Gdybym nawet zapłacił strzelbami, uczyniłbym to tylko jeden raz.
Zaakcentowałem specjalnie pięć ostatnich słów. Zrozumiał mnie ale mimo to zapytał:
— Jak Old Shatterhand to rozumie?
— Wydałbym strzelby w tym jedynie momencie, w którymby mi wydano jeńca.
— Czy Old Shatterhand przypuszcza, że mógłbym go wywieść w pole?
— Mnie z pewnością nie. Ale razem z Nana-po było jeszcze parę innych bladych twarzy. Gdzież są?
— Tego nie wiem.
Dobrze! Mówiąc o strzelbach, przypuszczam, że Nana-po dopuścił się winy, którą trzeba okupić. Powiedziałem jednak już przed chwilą, że wina nie jest jeszcze udowodniona i że trzeba sprawę zbadać. A teraz rzecz najważniejsza: posła powinno się traktować jako człowieka wolnego, a jam jeniec. Nie mogę mówić o strzelbach, dopóki nie odzyskam wolności!
Uff! — zawołał zaskoczony niespodziewanym argumentem.
— Tak — ciągnąłem dalej. — Jeżeli zgromadzenie nie zwróci mi wolności, nie będę wcale mówić o strzelbach. Rzekłem, a co mówi Old Shatterhand, jest niewzruszone. Howgh!
Indjanie są mistrzami w ukrywaniu uczuć; Jakonpi-Topa starał się więc nie okazywać, że słowa moje wprawiły go w zakłopotanie. Po chwili rzekł:
— Old Shatterhand nie powinien skarżyć się i narzekać. Przecież oswobodziłem go z więzów. Choć nie mogę nic przeciw postanowieniu zgromadzenia, dam mu jeszcze jeden dowód, że go nie uważam za naszego jeńca, a tylko za chwilowego jeńca Krwawych Indjan.
Otworzył przywieziony przed chwilą worek. Leżały w nim strzelby Carpia, Rosta, Shepparda, Cornera, Egglego, i starego Sachnera; prócz tego mieścił w sobie broń różnego rodzaju i resztę przedmiotów, które jeńcom zabrano.
— Ponieważ oddano nam jeńców, musieliśmy do czasu zwołania zgromadzenia zdecydować się na zabranie ich własności — oświadczył wódz. — Niechaj Old Shatterhand weźmie, co do niego należy! Później zapadnie decyzja, czy wolno mu to będzie zatrzymać.
Nie trzeba chyba podkreślać, że nie czekałem na powtórzenie propozycji; rozpromieniony, zabrałem broń. Sukces ten umocnił mnie w przekonaniu, że wydostaniemy się z niewoli bez wszelkich trudności. Schowawszy wszystko za pas i do kieszeni, rzekłem.
— Jakonpi-Topa, dzielny wódz Kikatsów, postępuje słusznie, obdarzając mnie takiem zaufaniem; dowody na to dam później. Zaskarbiłby sobie jeszcze większą mą wdzięczność, gdyby kazał zbudować szałas na trzy osoby.
— Kimże są pozostali dwaj?
— To dwaj młodzieńcy, których schwytano razem ze mną. Nie mają pojęcia o Dzikim Zachodzie — są tak słabi i chorzy, że niewiadomo, czy dożyją do dnia zgromadzenia. Zresztą, ręczę za nich słowem honoru tak, jak za siebie. Przyrzekam, że bez twego pozwolenia nie opuszczą obozu do dnia, w którym rozpoczną się obrady zgromadzenia. To moi bliscy znajomi.
— Widziałem ich wczoraj, chciałem z nimi pomówić; niestety, nie umieli odpowiedzieć. Są jak ptaki bez skrzydeł. Skoro jednak zamieszkają z Old Shatterhandem, a on jest uzbrojony, niewydanie im broni byłoby bezmyślnością. I tak nie umieją się z nią obchodzić!
— Racja! Czy są w towarzystwie reszty białych?
— Nie. Peteh, wódz Krwawych Indjan, przyprowadził ich osobno; oddzieliłem ich więc.
— Czy Jakonpi-Topa chce spełnić moją prośbę?
— Owszem. Niechaj Old Shatterhand pójdzie razem ze mną, bym mu pokazał, gdzie są obie blade twarze.
Wyszliśmy. Przed szałasami panowało znacznie większe ożywienie, niż w chwili, gdym je mijał, udając ucieczkę. Indjanie zauważyli, że odzyskałem sztylet i rewolwery; wrodzona duma nie pozwoliła im na okazanie zdziwienia. Doszliśmy do miejsca, w którem wznoszono szałas, przeznaczony dla mnie. Był prawie gotów. Obydwaj moi towarzysze znajdowali się w pobliskim szałasie. Wódz zatrzymał się. Wskazując ręką na szałas, rzekł:
— Old Shatterhand dotrzyma słowa; jestem przekonany, że nie uczyni ani kroku wbrew mej woli. Gdyby mnie potrzebował, wie, gdzie mnie znaleźć można.
Dał znak ręką czerwonoskóremu, stojącemu przed „więzieniem”. Indjanin oddalił się; wszedłem swobodnie do szałasu.
Carpio i Rost leżeli związani na ziemi. Było jeszcze widno; światło docierało przez gałęzie, tworzące ściany szałasu. Zobaczyłem więc towarzyszów zupełnie wyraźnie. Rost wyglądał bardzo mizernie. Kilkudniowa jazda wyczerpała go ogromnie. Gdy wzrok mój padł na Carpia, omal się nie rozpłakałem. Opanowałem się jednak i powstrzymałem łzy, by nie pogarszać jego stanu. Wyglądał jak szkielet; chore piersi wstrząsał krótki, suchy kaszel.
— Safona! — krzyknął cicho.
Mówiłem już nieraz w swych książkach: ktoś krzyczy cicho. Pewien znany krytyk napisał do mnie list, w którym prywatnie zwraca uwagę, — nie chciał ogłaszać listu drukiem by mnie nie kompromitować! — że „cichy krzyk” jest oczywistym absurdem i niemożliwością, gdyż wołanie czy okrzyk są zawsze głośne. Szanowny panie krytyku! Na Boga, czyż nie można krzyczeć w myślach? Jakże często dochodziły mnie wołanie Winnetou, których inni nie słyszeli! Ostatnie słowo umierających na polach walki jest najczęściej szeptem, dalekim od krzyku i wycia.
Carpio wydał cichy okrzyk; był zbyt wyczerpany, by mówić głośno. Ukląkłszy obok, zacząłem rozwiązywać rzemienie; chwycił mnie za ręce, popatrzył z wdzięcznością w oczy i uśmiechnął się — oto wszystko. Zwolniłem również Rosta.
— Dzięki Bogu, że pan się nareszcie zjawił! — rzekł doktór. — Ostatnie dni były okropne. To wyczerpanie, ta męka, ten głód...
— Co? Głód?
— Tak, głód! Od przedwczoraj nie mieliśmy nic w ustach.
— A więc tylko mnie chciano wbić na pal kwitnącego i zdrowego! Zaczekajcie, zaraz dam wam coś do zjedzenia!
Wybiegłem. Gdym wrócił z jedzeniem, otrzymanem bez trudności, rzucili się na nie jak zgłodniałe zwierzęta. Przyglądałem się tej scenie z prawdziwą rozkoszą. Rost zaczął opowiadać o przeżytych cierpieniach; gdy skończył, poprosił bym opowiedział o swoich kolejach. Carpio, który poczuł się teraz nieco lepiej, zapytał:
— Okazało się, że to zwykła pomyłka?
— Tak — odparłem, nie chcąc go drażnić.
— Byłem tego pewien! Nie powtórzy się to więcej, jesteśmy przecież u Indjan! Ludy żyjące z naturą, nie wiedzą, co to roztargnienie, bezmyślność. A więc odzyskaliśmy wolność?
— Powtarzam: oficjalnie nie! Narada najstarszych wojowników ma to dopiero rozstrzygnąć. Nie obawiajcie się jednak; jestem pewien, że odzyskacie wolność. To czysta formalność. Przyszedłem, by was zabrać do szałasu, w którym razem zamieszkamy. Broń i rzeczy otrzymacie zpowrotem; rozumiecie więc, że nadszedł kres waszych mąk.
Powiedziałem to, co uważałem za stosowne, przemilczałem natomiast wszystko, coby ich mogło zaniepokoić. Najadłszy się, Carpio oświadczył, że czuje się znacznie lepiej. Poszliśmy więc do szałasu, który był już gotów. Przyniosłem rzeczy obydwóch towarzyszów. Wydano mi wszystko, prócz gniadego wierzchowca Rosta i kasztana Cornera. Peteh nie chciał się na to zgodzić. Postanowiłem chwilowo nie upominać się i z całą gorliwością zająłem się swym ogierem.
Gdy się ściemniło, zapaliłem przed szałasem ognisko i usiedliśmy dokoła niego. Żaden z pośród wojowników nie miał odwagi przeszkodzić nam; po jakimś czasie zjawił się wódz; by się dowiedzieć, czy mamy jakieś życzenie. Poprosiłem, by mi pozwolił podkraść się do reszty białych jeńców. Gdy zapytał o przyczynę tej prośby, odparłem:
— Są wrogami wszystkich dzielnych wojowników bez względu na to, czy wojownicy ci należą do bladych twarzy, czy do Indjan; dopuścili się niejednej kradzieży, dokonali niejednego morderstwa. Są zdolni do największej zbrodni. Z pewnością naradzają się nad sposobami ucieczki. Jeżeli uda mi się ich podsłuchać, dowiesz się o wszystkiem.
— Dobrze! Niechaj Old Shatterhand spróbuje dowiedzieć się czegoś; najlepiej zabrać się do tego, gdy tylko pogasną wszystkie światła z wyjątkiem pochodni wartowników.
Minął jakiś czas. Dokoła obozu płonęło kilka zaledwie świateł; w obozie było zupełnie ciemno. Podkradłem się pod szałas, w którym leżeli Corner, Sheppard, Eggly i Sachner, skrępowani rzemieniami. Przed szałasem siedział czerwony wartownik; wódz uprzedził go, że się zjawię, nie robił mi więc żadnych wstrętów. Byłem pewien, że jeńcy nie zwracają nań uwagi w przekonaniu, że nie rozumie po angielsku. Badając rękami, znalazłem w szałasie niewielki otwór; był wystarczająco obszerny, by wsunąć przezeń głowę.
Nie spali jeszcze; rozmawiali lakonicznie i sucho. Nie usłyszałem nic zajmującego. W przeciągu godziny, którą przesiedziałem pod szałasem, mówili o rzeczach niesłychanie błahych; a więc, że Cornera dręczą więzy i że prayerman cierpi bardzo wskutek braku tabaki, którą mu zabrano; jak już dawniej wspomninałem, był namiętnym jej miłośnikiem. Już miałem odejść, gdy Sachner rzekł:
— Nie potrafię wcale wyrazić mojej wściekłości. A wszystko było tak świetnie uplanowane! Wprawdzie głuptas, który ku mej hańbie jest moim bratankiem, zginąłby zmuszony do wydobywania złota z dna rzeki, ale cóż mnie to obchodzi? Poto go zabrałem! Gdyby próba się udała, zastosowałbym przy dalszych poszukiwaniach pewien rodzaj maszyn. Niech to wszyscy djabli! Miejmy jednak nadzieję, że uda nam się w sposób...
— Cicho, ani słowa więcej! — przerwał Eggly. — Takie rzeczy powinno się mówić szeptem, gdyż czerwony łotr, który nas pilnuje, mógłby coś usłyszeć i nabrać podejrzenia. Spróbujmy, czy uda nam się zasnąć w tej mizernej norze!
Nastała cisza. Po chwili oddaliłem się.
A więc Sachner wiedział od Cornera i Shepparda, że trzeba będzie pójść pod wodę. I mimo to stary grzesznik bez sumienia zabrał Carpia na pewną śmierć! Zameldowałem wodzowi, że jeńcy myślą o ucieczce, żem się jednak żadnych szczegółów nie dowiedział. Nie ufając Krwawym Indjanom, poprosiłem go, by polecił wartownikom zwrócić na nich baczne oko. Nietylko przyrzekł to uczynić, lecz wezwał mnie, bym razem z nim obszedł obóz i udzielił wartownikom odpowiednich instrukcyj.
Krwawi Indjanie rozbili szałasy na wschodnim krańcu obozu. Zwróciliśmy się więc tam, by dać Kikatsom, stojącym na warcie, odpowiednie wskazówki. Potem udaliśmy się na północną stronę obozowiska. Płynął tam opodal szałasów wąski strumień, z którego Upsarokowie czerpali wodę. Paliło się tylko jedno ognisko. Gdyśmy się oddalili od niego na taką odległość, że dokoła nas zapanowały ciemności, usłyszałem od strony strumienia cichy szmer, podobny do plusku wody. Zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać. Szmer powtórzył się i był tak cichy, że nawet wódz nie zwrócił nań uwagi. Zato ja zorjentowałem się odrazu, co oznacza: był to znak, dany przez Winnetou. Mieliśmy cały szereg podobnych znaków; używaliśmy ich w specjalnych okolicznościach. Sam nie mogłem podejść do Winnetou, ponieważ dałem Jakonpi-Topie słowo, że nie opuszczę obozu bez jego pozwolenia. Czy dać przyjacielowi, jakiś znak? Zatrzymałem się, pogrążony w rozmyślaniach. Wódz spojrzał na mnie, zdziwiony, żem się zatrzymał bez powodu. Nagle, jakby z pod ziemi, wyrósł Apacz.
Uff! — zawołał Kikatsa przerażony.
Położyłem mu rękę na ramieniu i uspokoiłem:
— Niechaj wódz Kikatsów się nie lęka! Wziął mnie dziś pod swoją opieką, pozostaje więc teraz pod moją. Oto Winnetou, sławny wódz Apaczów.
Uff, uff! Winnetou!...
— Mów cicho, zupełnie cicho, inaczej zginiesz! Posłuchajmy, co nam Winnetou ma do powiedzenia, potem wrócimy do obozu. Powtarzam, że niema żadnego powodu do lęku; oświadczam bowiem wodzowi Apaczów, że jestem z Jakonpi-Topy zadowolony.
Sytuacja istotnie niezwykła! Byłem jeńcem Kikatsy. O jakie pięćdziesiąt kroków od obozu napadł nań Winnetou i gdyby nie to, że dałem słowo, zmusiłby wodza do uwolnienia Carpia, Rosta i mnie.
— Brat mój, Old Shatterhand, miał rację: wodzowi Kikatsów nie spadnie włos z głowy — potwierdził Winnetou półgłosem. — Podsłuchiwałem wpobliżu obozu i wiem wszystko. Naprzód odpowie mi na kilka pytań Old Shatterdand, później Jakonpi-Topa. A więc brat mój Szarlih dał słowo, że nie opuści obozu bez pozwolenia?
— Tak jest odparłem.
— Skoro tak, dotrzyma słowa. Czy słowo rozciąga się również na blade twarze, Rosta i Carpia?
— Tak.
— Hatatitla jest przy tobie?
— Tak.
— Czy Peteh, wódz Krwawych Indjan, zrezygnował z twej śmierci?
— Nie.
Uff! Czy masz jakieś życzenie?
— Nie. Wiem przecież, że i tak spełnisz każde życzenie, gdybym go nawet nie wypowiedział.
— Słusznie! Pytam teraz wodza Kikatsów. Wodzowie Upsaroków wykopali topór wojny w przekonaniu, że Szoszoni zastrzelili sześciu ich ludzi?
— Tak — odparł Jakonpi-Topa, który nie mógł się jeszcze pogodzić z nagłem zjawieniem się wodza.
— Gdzież to się stało?
— Nad ujściem rzeki Salbei do Sweetwateru.
— Któż to powiedział wodzowi Kiktasów?
— Naoczny świadek w osobie starego wojownika Innua-Nehma, Długiej Strzelby.
— Ten starzec skłamał! Winnetou wie lepiej, jak się rzecz miała. Wśród Szoszonów, którzy byli rzekomo mordercami, była również blada twarz imieniem Nana-po?
— Tak.
— Ten Nana-po jest jeszcze więziony, gdyż jego biała squaw chce go wykupić zapomocą strzelb?
— Tak.
— Opowiem, jak to było. Nana-po kupił u Szoszonów partję skór, które miał odesłać wodą. Wraz z sześcioma blademi twarzami załadował skóry w szereg pak. Awaht-Niah, wielki i ostrożny wódz Szoszonów, dał im jako osłonę czterech wojowników. Po rzece Sweetwater dopłynęli do Salbei-Creeku. Tam się zatrzymali, by się udać do Rattle Seake Range. Nana-po jechał na przodzie karawany w otoczeniu czterech Szoszonów i koni, obładowanych skórami; sześć bladych twarzy pozostało wtyle, by nałowić ryb na wieczerzę. Przy połowie ryb napadła na nich czereda Indjan, polująca w tych stronach. i wycięła wpień całą szóstkę. Popełniwszy morderstwo, chcieli po ograbieniu trupów ruszyć śladami koni, obładowanych towarem. W tym samym czasie na Sweetwaterze pojawiło się kilka czółen; sześciu Upsaroków wiozło niemi skóry. Zastrzelono ich również. Podżegaczem do mordu i przywódcą był Innua-Nehma. Powsadzał większość swych ludzi na czółna Upsaroków, polecając im zanieść skóry na równinę Seminola, gdzie Krwawi Indjanie wtedy mieszkali. Sam pozostał z kilkoma wojownikami, by dalej polować. Nie pilnował wcale rzeki, nie zauważył więc, że zjawiła się na niej cała masa Upsaroków. Na widok pomordowanych, przybysze wysiedli z łodzi i napadli nań. Ponieważ był człowiekiem mądrym, oświadczył im, że to uczynili Szoszoni wraz z Nana-po; widział na własne oczy, nie mógł jednak nic poradzić, gdyż wszystko odbyło się z błyskawiczną szybkością. Upsarokowie uwierzyli, darowali wolność i jemu i jego ludziom, stali się nawet jego sprzymierzeńcami i puścili się w pogoń za Szoszonami. Wreszcie pochwycili ich i sprowadzili do ciebie. Zginęli niewinnie na męczeńskim palu. Nana-po umrzeć ma również, skoro tylko jego squaw złoży niepotrzebnie odpowiednią ilość strzelb.
Uff, uff! — szepnął Kikatsa, gdy Winnetou skończył opowiadanie. — Gdyby tak było, jak mówi wódz Apaczów, winowajcami byliby Krwawi Indjanie nasi obecni sprzymierzeńcy!
— Tak też jest! A nawet gorzej. Wypowiedziałeś Szoszonom wojnę w przekonaniu, że wymordowali twoich ludzi; teraz będą szukali, zemsty, ponieważ posłałeś na pal ich niewinnych wojowników.
Uff! Czy Winnetou może dowieść, że wszystko, co mówił, jest prawdą?
— Nie kłamię nigdy. Mimo to dam ci dowód, gdyż sprawa jest niesłychanie ważna. Krwawi Indjanie sprzymierzyli się z tobą, by zabrać Szoszonom wielkie łupy. Nie odstraszy ich świadomość, że są sami jedynymi i wyłącznymi winowajcami. W drodze do ciebie pojmali brata mego Old Shatterhanda. Jechałem za nim, by go. uwolnić. Podkradałem się cicho i podsłuchiwałem. Słyszałem rozmowę Peteha ze starym wojownikiem Innua-Nehma; mówili o morderstwie; treść rozmowy powtórzyłem ci przed chwilą. Śmieli się, że uważasz morderców za niewiniątka i mścisz się na niewinnych Szoszonach. Dowiedziawszy się, gdzie zbrodnia została popełniona, postanowiłem zbadać to miejsce. Korzystając z wolniejszej jazdy Krwawych Indjan, pocwałowałem nad rzekę Salbei. Tu odnalazłem miejsce mordu. Niepogrzebane ciała sześciu bladych twarzy, rozdarte przez sępy, leżą na ziemi. Dlaczego nie przyjrzeliście się tym zwłokom? Powiedziałyby, że mordercami są Krwawi Indjanie, a nie Szoszoni, których białych towarzyszów zamordowano!
Uff! Leżą jeszcze tam?
— Tak. Dlatego właśnie do ciebie przybywam. Wykopałeś przeciw Szoszonom topór wojny, będą żądać zadośćuczynienia za czterech ludzi, którzy zawiśli na palu; jestem jednak przyjacielem i bratem wszystkich czerwonych mężów i chcę, by pokój zapanował między wami. Wyślij jutro rano nad rzekę Salbei pewnych ludzi o bystrym wzroku. Gdy po powrocie oświadczą, że widzieli zwłoki bladych twarzy na wskazanem miejscu, będziesz miał dowód, że Szoszoni są niewinni, i że cała wina spada na Krwawych Indjan.
Uff, uff, masz rację.
— Tak. Mam rację. Powiedziałem, jak się rzecz cała przedstawia. Howgh!
— Cóż będzie robić sławny wódz Apaczów, Winnetou, do chwili powrotu mych gońców?
— Nie powinienem o tem mówić; ale odpowiem na pytanie, gdyż chcę, byś się przekonał, że jestem szczery. Jadę do Szoszonów. Jeżeli przekonawszy się o ich niewinności, zaproponujesz odszkodowanie za czterech zabitych, będę ich namawiać, by się na nie zgodzili. Jeżeli jednak tego nie uczynisz, napadną na was w sile przeszło tysiąca ludzi. W obydwóch wypadkach Krwawi Indjanie poniosą zasłużoną karę, Winnetou, wódz Apaczów, powiedział wszystko. Howgh!
Wypowiedziawszy ostatnie słowo, znikł. Kikatsa stał przez długi czas jak wryty, nie mówiąc ani słowa, i patrzył w ciemną noc. Słowa Apacza były dlań taką samą niespodzianką, jak jego nagle zjawienie się. Mój Winnetou był istotnie wspaniałym, niezrównanym człowiekiem!
Jakonpi-Topa odwrócił wreszcie głowę i zapytał:
— Cóż na to Old Shatterhand?
— O tem, co mówi Winnetou, nie można wątpić.
Uff! A więc mordercy są tuż obok mego obozu!
— Tak.
— I nie wolno mi ich ukarać prędzej, nim powrócą gońcy!
— Zrób więc wszystko, by nie nabrali podejrzenia i nie uciekli.
— Czy mam ich traktować po przyjacielsku?
— Po przyjacielsku nie, lecz poważnie, jak się to sprzymierzeńcom należy.
— A gdy Peteh zażąda twej śmierci?
— Powołasz się na zgromadzenie.
— Zechce przyśpieszyć jego termin.
— Jeżeli pomówisz z wojownikami, zgodzą się na twoją propozycję.
Uff! Dusza moja jest bardzo zatroskana, jeżeli ci się bowiem coś stanie, Winnetou zażąda, bym mu dał zadośćuczynienie.
— Masz wprawdzie rację, ale nie potrzebujesz się obawiać, gdyż jestem przekonany, że ze strony Krwawych Indjan nic mnie złego nie spotka.
— Zwołam zaraz najstarszych wojowników, by opowiedzieć, com usłyszał od wodza Apaczów.
— Uczyń to. Niechaj jednak nie dadzą jutro poznać Krwawym Indjanom, że coś wiedzą.
— Nakażę im to surowo. Chodź!
Opuściliśmy miejsce, w którem się odbyła ważna rozmowa. Wódz udał się do swego mieszkania, ja zaś do swego; gdym wszedł do szałasu, Rost i Carpio zaczęli pytać, gdziem był tak długo. Dowiedziawszy się, żem rozmawiał z Winnetou, zdziwili się bardzo i ucieszyli. Oczywiście, opowiedziałem im, co nam Apacz zakomunikował. Gdym skończył, Carpio rzekł:
— Mam zawsze rację, ale to zawsze!
— Jakto? I teraz? — zapytałem.
— Przecież to takie proste! Mordercami są Krwawi Indjanie, a tymczasem przypuszczano, że wszystkiemu winni są Szoszoni.
— No?
— Powiadasz: no! Właściwie niema o co pytać. Poprostu kilku roztargnionych ananasów popełniło w swej bezmyślności ogromną pomyłkę.
— Ach tak! Ale, mój drogi Carpio, roztargnieni byli tym razem Indjanie, dzieci natury! A mówiłeś, że one nigdy nie bywają roztargnione.
— No tak. Widocznie jednak otarli się już o kulturę. Tylko kultura bywa przyczyną pomyłek i zamieszania. Jesteś najkulturalniejszym z pośród moich znajomych, no i zamieniłeś wtedy mój paszport! Trzymałeś go w bucie. Jeszcze dziś śmiać mi się chce na samo wspomnienie. Pamiętasz tę historję?
— Tak, niestety.
— Więc może wcale nie dojdzie do wojny między Wężami a Gawronami? — zapytał Dr. Rost.
— To bardzo możliwe.
— Chwała Bogu! Choć zabrałem ze sobą apteczkę, wolę nie być świadkiem rozlewu krwi. Głos wewnętrzny mów mi, że ani apteczka, ani opatrunki nie będą potrzebne.
— Tego nie można wiedzieć! Gdybym słuchał swego głosu wewnętrznego, powiedziałby mi on, że sposobność do okazania pańskich lekarskich zdolności może się nadarzyć nawet bardzo prędko.
— Względem kogo?
— Peteha, mnie, a może i względem nas obydwóch.
— Jakto?
— Jeden z nas może zostać ranny albo nawet zabity.
— E! Dlaczego?
— Wskutek pojedynku.
— Pojedynku? Prawdziwego pojedynku?
— Tak.
— Czy być może? Czyż pojedynki są tu znane?
— I to nawet bardzo dobrze.
— Przypuszcza pan, że trzeba się będzie, pojedynkować?
— Nie jest to pewne, ale możliwe.
— Sądzi pan, że Peteh pana wyzwie?
— Tak.
— To brzmi groźnie. Dlaczegóż miałby pana wyzywać?
— Tam do licha! Nie chciałbym z tym łotrem zaczynać. Ma muskuły jak bawół. Zresztą nie miałem czasu na naukę fechtunku. Nie umiem odróżnić tercji od kwarty.
— No, o to niema powodu do niepokoju! — wtrącił Carpio. — Moja Safona da każdemu radę; znam go, nikt go w tej dziedzinie nie prześcignie.
Pshaw! — wybuchnąłem śmiechem. — Wtedy i teraz! Nie wyobrażajcie sobie, że będziemy walczyli na dziecinne szabelki.
— Jakże Krwawy Indjanin wpadł na pomysł pojedynkowania się z panem? — zapytał Rost.
— To bardzo proste — odparłem. — Pragnie mojej śmierci; będzie jej żądać od Gawronów. Po wszystkiem, com wam opowiedział, nie przypuszczam, by się na to Kikatsowie zgodzili. Rozegra się — stosownie do zwyczajów indjańskich — walka między tym, który żąda śmierci, a tym, który ma zginąć. Kończy ją śmierć jednego z walczących. Pojedynki te noszą różne nazwy, stosownie do rodzajów broni i warunków walki, Peteh, wściekły żem już nawpół wolny, gotów wyzwać mnie na pojedynek, jeżeli Gawrony nie zgodzą się, bym zawisł na palu.
— Lęka się pan tego?
— Nie.
— Ani trochę?
— Nie. Człowiek powinien robić tylko, to, co jest pożyteczne. A ponieważ strach nie przynosi pożytku, nie podaję mu się. Poruszyłem ten temat tylko poto, by zwrócić pańską uwagę, że bandaże mogą się jeszcze przydać. No, a teraz chodźmy spać. To chwilowo najlepsze.
Noc była bardzo chłodna. Na szczęście, zwrócono nam koce. W obawie, by Carpio nie zmarzł pod jednym kocem, dałem mu swój, pod głowę zaś podłożyłem mu siodło. Dzięki temu spał świetnie przez całą noc. Pod wpływem szalonego wyczerpania spałem również nienajgorzej, budziłem się jednak często wskutek zimna.
Wstaliśmy dosyć późno — w obozie wrzało już jak w ulu. Umywszy się w strumieniu, zjedliśmy mięsne śniadanie. Udałem się do wodza, by zapytać, czy wysłał gońców nad rzekę Salbei. Uczynił to; wyruszyli o świcie, niestety, nie można się było spodziewać, by wrócili prędzej, niż za pięć, sześć dni.
— Dopiero po ich powrocie okaże się, czy Peteh jest moim wrogiem, — rzekł. — Serce moje tęskni za tą pewnością. Jeżeli Krwawi Indjanie są istotnie mordercami, żaden z nich nie ujdzie z życiem.
— Zadowolisz się chyba ukaraniem istotnych morderców. Niewinnych nie powinno się zabijać.
— Niewinnych? Któregoż z pośród tych stu można nazwać niewinnym? Wszyscy wiedzą, kto zamordował moich wojowników! Czyż nie są współwinowajcami?
— Hm. Postąpili nikczemnie, zwracając twą zemstę w kierunku niewinnych Szoszonów. W dodatku jeszcze ci w niej pomagają. Będziesz się musiał co do tego porozumieć z wodzem Szoszonów.
— Sądzisz więc, że naprawdę przybędą?
— Tak.
— Pod wodzą swego młodego wodza, Wagare Teya?
— Tak z początku myślałem. Ponieważ jednak sprawa jest ważniejsza, niż przypuszczałem, być może, że stary wódz, Avaht-Niah, sam przybędzie, mimo iż liczy już ponad osiemdziesiąt zim.
— Jakże się zachowa?
— Mam nadzieję, że się z tobą na prośby wodza Apaczów pogodzi, jeżeli, oczywiście, przyznasz się do popełnionego błędu i dasz zadośćuczynienie za wojowników, którzy zginęli na palu męczeńską śmiercią. Gdy tego nie uczynisz, dojdzie do krwawej rzezi, w której stracisz większą część ludzi.
Uff!
— Wiem, co mówię. Pamiętaj, że Winnetou jest sprzymierzeńcem Szoszonów. Jego przebiegłość i umiejętność prowadzenia hufców do zwycięstwa równoważy siłę setek wojowników; wiesz o tem również dobrze, jak ja. Umie zastawiać sidła na wroga, jak nikt na świecie.
— Ucierpiałbyś jednak na tem.
— Jakto?
— Gdyby Winnetou wystąpił wrogo przeciw nam, musielibyśmy potraktować jako wroga jego przyjaciela i brata.
Pshaw!
Uff! Śmiejesz się? Więc sądzisz, że to niemożliwe?
— Ależ przeciwnie! Byłaby to jednak głupota, gdyż Winnetou pomściłby się srodze. Zresztą, nie pora teraz o tem mówić.
— Racja! Do chwili otwarcia zgromadzenia jesteś związany słowem. W dniu narady zwiążemy cię, nie przypuszczam więc, byś mógł uciec i zaszkodzić nam u Szoszonów..
— O tem, co się stanie po naradzie, szkoda teraz rozprawiać. W każdym razie przyjaźń Old Shatterhanda i Winnetou tylko na dobre wyjść może Kikatsom. Wiem, żeś o tem przekonany; nie potrzebujesz mi wcale mówić.
Uff! Old Shatterhand jest zbyt pewny siebie.
— O nie! Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich czerwonych, o ile nie są naszymi wrogami; byliście nam zawsze przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, cieszącymi się naszemi specjalnemi względami.
— Czy Old Shatterhand mógłby to udowodnić?
— Owszem. Niektórzy z pośród Indjan są i byli zawsze waszymi śmiertelnemi wrogami. Jak ci się zdaje, kogo mam na myśli?
— Siouxów.
— Tak, Siouxów. Należycie do wielkiego narodu Dakotów, oni zaś stanowią również część tego plemienia. Jesteście więc krewniacy; mimo to Siouxowie zwalczają was stale z taką bezwzględnością, że musicie przeciw nim trzymać noże wpogotowiu. Cały świat wie jednak, kogo najwięcej boją się Siouxowie. Tobie również wiadomo, prawda?
— Owszem. Winnetou i Old Shatterhanda.
— Racja! Nie potrzebuję chyba powtarzać, że ci dwaj ludzie wyrządzili Siouxom, zwłaszcza zaś szczepowi Ogallalah, więcej szkody, niż wszyscy wojownicy twego ludu. Czy nie jesteśmy więc waszymi najlepszymi sprzymierzeńcami?
Uff!
— Ileż to razy Siouxowie gotowali na was wyprawy! Zawsze jednak zjawialiśmy się i zwracaliśmy ich uwagę na nasze ślady. Czy to nieprawda?
— Prawda.
— I takich dwóch przyjaciół moglibyście traktować jak wrogów?
Uff! — odparł niewyraźnie, z pewnem zakłopotaniem.
— Jesteś mądrym i dzielnym wojownikiem, zrozumiesz więc, co ci przyniesie pożytek, a co szkodę. Nie będę się dłużej rozwodził nad więzami, które nas łączą. — Rozmawiałeś wczoraj wieczorem ze swymi starymi wojownikami?
— Owszem.
— Wiedzą już, co ci powiedział Winnetou?
— Wiedzą o tem nietylko najstarsi, lecz i reszta wojowników.
— Ach! Więc ze wszystkimi podzieliłeś się tajemnicą?
— Tak.
— Dlaczegóż to?
— Uważam, że wszyscy powinni się mieć na baczności. Należy uważnie obserwować Krwawych Indjan, skoro się bowiem okaże, że są istotnie mordercami, trzeba będzie schwytać wszystkich bez wyjątku.
— Dlaczegoś nie pomyślał o tem, że wtajemniczenie w sprawę tak wielkiej ilości ludzi grozi niebezpieczeństwem; któryś z nich gotów zdradzić się niebacznem słowem lub nieopanowaną miną.
— Dałem bardzo surowy rozkaz, by byli ostrożni.
— Rozkaz ten niełatwo spełnić. Odpowiesz mi na jedno bardzo ważne pytanie?
— Owszem, o ile odpowiedź nie przyniesie mi szkody.
— Wiesz, że jestem wysłańcem squaw, do której napisałeś list. Mam pomówić z jej mężem, Nana-po. Gdzie się znajduje?
— Zostawiliśmy go w domu, w obozie naszego plemienia.
— Nie oszukujesz mnie?
— Mówię prawdę! Old Shatterhand nie przypuszcza chyba, bym był tak nieostrożny i brał ze sobą na wojenne wyprawy jeńca, którego musi pilnować wielka ilość wojowników.
— Nie. Mam nadzieję, że go zobaczę?
— Old Shatterhand zobaczy go i będzie mógł z nim pomówić.
— To nie wystarczy. Żądam, byś mu wrócił wolność.
— Po otrzymaniu wykupu w postaci strzelb?
— Ponieważ okazało się, że nie jest winien śmierci twoich ludzi, nie masz prawa żądać okupu. Przeciwnie, musisz mu zwrócić wszystko, coś zabrał, nawet skóry.
Uff! Old Shatterhand zachowuje się tak, jakgdyby nie ja, a on był wodzem Kikatsów!
— Jestem tylko twoim przyjacielem; nie żądam zaś niczego poza sprawiedliwością. Ach, nadchodzi Peteh! Zobaczył cię; mam wrażenie, że chce z tobą pomówić.
— Tak, nadchodzi. Serce moje burzy się przeciw uprzejmemu traktowaniu tego psa. Czy zostaniesz tu ze mną?
— Nie. Mogłoby znów dojść do bijatyki.
Krwawy Indjanin patrzał na mnie wzrokiem, pełnym nienawiści. Oddaliłem się wolnym krokiem, by nie miał wrażenia, że się go boję. —
Wódz Kikatsów nie przeczuwał wcale, jak bardzo ulegał mojemu wpływowi. Mogłem nim powodować dowoli. Nie okazywał tego, ale widać było, że ma przed nami wielki respekt. Ponadto by, przekonany, że Winnetou mówił szczerą prawdę; inaczej nie nazwałby teraz Peteha psem. Czułem, że z jego strony nie spotka mnie nic złego.
Usiadłem z Carpiem i Rostem przed szałasem. Po chwili zjawił się Jakonpi-Topa i oświadczył, że Peteh żąda, by zgromadzenie, które ma rozstrzygnąć o naszym losie, odbyło się dzisiaj.
— Co mam odpowiedzieć? — zapytał.
A więc doszło już do tego, że wódz nie chce powziąć żadnej decyzji bez mojej wiedzy!
— Muszę naprzód wiedzieć, coś mu powiedział, — rzekłem.
— Oświadczyłem, że zapytam o zdanie wojowników, którzy mają brać udział w naradzie, i zawiadomię go o ich decyzji przez posłańca.
— Słusznie. Właściwie należałoby odwlec rozstrzygnięcie do chwili powrotu gońców.
— O sześć dni? Nie, to niemożliwe.
— Niestety.
— Zagroził, że opuści nas wraz z wojownikami, o ile nie będziemy powolni jego żądaniom.
— Nie można do tego dopuścić.
— Racja! Czy mam ich trzymać gwałtem?
— Nie, broń Boże! Przynajmniej chwilowo należy unikać gwałtu i zatargu.
— Cóż więc mam czynić?
— Spróbuj zyskać na czasie.
— Nie chce czekać. Żąda waszej śmierci w najkrótszym czasie.
— Spróbuj jednak! Zwołaj zgromadzenie dopiero wtedy, gdy wszystkie próby zwłoki zawiodą. Wezwiesz i mnie.
— W jakim celu? Poco?
— Chcę również przemówić.
— To niepotrzebne.
— Niepotrzebne? Należy obwinionym pozwolić, by się bronili!
— Będę mówić za ciebie. Old Shatterhand nie jest zwyczajnym wojownikiem; nie wypada, by się tłumaczył przed takim psem, jakim jest ten Krwawy Indjanin. Howgh!
Oddalił się. Uśmiechnąłem się, zrozumiawszy odrazu o co chodzi. Spodziewając się ciężkiej przeprawy z Petehem, nie chciał mnie mieć za świadka kłopotliwej sytuacji. Tuż przed obiadem zjawił się, by mi oświadczyć, że Peteh zgodził się czekać tylko do wieczora. Wieczorem zakomunikował mi, że zgodził się zaczekać do następnego ranka; zaręczył jednak słowem „howgh”, że wyjedzie bezwarunkowo wraz ze swymi ludźmi, o ile jutro rano żądanie nie będzie spełnione. Nie pozostawało nic innego, jak spełnić jego wolę. I w tym wypadku można było myśleć o zyskaniu na czasie, decyzja bowiem narady starców nie jest równoznaczna z wykonaniem wyroku.
Ustaliliśmy więc, że decydująca narada odbędzie się jutro rano. Nie żywiłem wprawdzie żadnych obaw, ale zdawałem sobie sprawę, że przyszłość może przynieść niejedną przykrą niespodziankę. Myślałem również o tem, że przy niepomyślnym zbiegu okoliczności sprawy mogą przybrać niepożądany obrót. Nie chcąc niepokoić towarzyszów, nie podzieliłem się z nimi temi myślami. Tak minął dzień. Gdybym opierał się tylko na grzeczności i pełnem szacunku zachowaniu się Upsaroków, nie byłoby podstaw do niepokoju. Przekonani, że mordercami są Krwawi Indjanie, Upsarokowie byli zupełnie po naszej stronie.
Stan Carpia poprawił się nieco. Oświadczył, że moja obecność go uzdrawia. Poczciwca bawiło, że „pomyłka” doprowadziła aż do zwołania zgromadzenia, które ma zadecydować o naszem życiu. Nie wyprowadzałem go z błędu; nie miałem sumienia psuć pogodnego nastroju przyjaciela. Przespał spokojnie całą noc.
Po umyciu się usiedliśmy, jak wczoraj, przed drzwiami szałasu, by spożyć śniadanie i przyjrzeć się życiu obozu. Widać było po minach Upsaroków, że gotuje się coś ważnego; spojrzenia, rzucane ukradkiem w naszą stronę, wskazywały, że chodzi tu o nas. Mimo to nie traciliśmy równowagi i pogody ducha.
— Po chwili zjawił się wódz z dwoma czerwonoskórymi i rzekł:
— Niechaj Old Shatterhand i obydwie blade twarze udadzą się do swego szałasu!
— Dlaczego? — zapytałem.
— Trzeba was będzie związać, gdyż zgromadzenie wkrótce się rozpocznie.
Well, niech nas zwiążą.
Ze względu na dane słowo nie stawiałem oporu. Jednak podczas krępowania rąk złożyłem je tak, by po mocniejszem przyciśnięciu ręki do ręki rzemienie nie krępowały mnie zbyt mocno; stwarzało to możliwość uwolnienia się z nich. Zresztą, nie spętano nas tak mocno i skrupulatnie, jak się to czynić zwykło w stosunku do ludzi niebezpiecznych. Odebraną broń położono obok. Wszystko to wskazywało, że sytuacja nie jest beznadziejna. Gdy nas skrępowano, Jakonpi-Topa rzekł:
— Wiem jakie jest zdanie moich starych wojowników; są wszyscy przeciwni waszej śmierci; lecz Peteh będzie nalegał, byście zginęli na męczeńskim palu. Czy Old Shatterhand wie, co się zwykle dzieje, gdy dwa takie zdania nie dadzą się połączyć?
— Wiem.
— Niechże mi więc powie.
— Sprawę rozstrzyga wtedy pojedynek.
— Old Shatterhand zgodziłby się na to?
— Owszem.
Obrzuciwszy mnie długiem, poważnem spojrzeniem, ciągnął dalej:
— Wiem, że cię jeszcze nikt nie pokonał i nie chcę cię obrażać; powiedz mi jednak, czyś się przyjrzał wodzowi Krwawych Indjan?
— Owszem.
— Ramiona ma podobne do łap niedźwiedzia.
Pshaw! Niejednego niedźwiedzia udało mi się już pokonać.
— Jest niezwykle przebiegły.
— Spryt niedźwiedzia nie niepokoi mnie.
— Wybierze broń, którą włada po mistrzowsku.
— Byłby głupcem, gdyby postąpił inaczej.
Zastosuje nieznany bladym twarzom rodzaj walki.
Pshaw! Jeżeli chodzi o różne rodzaje walki, to mam również czerwoną skórę!
— Old Shatterhand przemawia z niezwykłą pewnością siebie! Wojownicy Upsaroków cieszyć się będą, jeżeli w walce okaże się równie mocny. Czy chce wypowiedzieć jakieś życzenie?
— Nie. Zwracam tylko w waszym własnym interesie uwagę, że należy uczynić wszystko, by ewentualny pojedynek odbył się możliwie najpóźniej.
— Peteh nie zgodzi się na to.
— Róbcie więc, co się wam podoba; jest mi to zupełnie obojętne.
— Uff! Cóż mamy powiedzieć, jeżeli Peteh zażąda, by tamte dwie blade twarze również stanęły do walki?
— Postaraj się, bym mógł je zastąpić.
— Uczynię to. No, wszystko gotowe. Przebieg obrad będzie z pewnością burzliwy!
Gdy Jakonpi-Topa odszedł, Carpio zapytał:
— Naprawdę przypuszczasz, że może dojść do pojedynku?
— Jestem przekonany, że pojedynek jest nieunikniony, gdyż Gawrony nie zechcą, byśmy ginęli na palu.
— A więc prawdziwy pojedynek?
— Tak, ale indjański.
— Na śmierć i życie?
— Tak.
— Mówisz o tem z takim spokojem, jakgdyby chodziło o wypicie filiżankę kawy. Niepojęty z ciebie człowiek, kochana Safono! Pomyśl tylko, pojedynek, pojedynek! Pamiętasz z jakim podziwem mówiliśmy kiedyś o szramach, jaki zachwyt i entuzjazm wywoływał w nas ich widok? Menzura indjańska jest chyba jeszcze bardziej niebezpieczna?
— Myślę! — roześmiałem się.
— Na twojem miejscu byłbym podniecony i zdenerwowany. Wcale się nie boisz?
— Nie.
— Jesteś zupełnie pewny, że dasz sobie radę z tą czerwoną bestją?
— Tak.
Nie chcąc go przerazić, udawałem, że jestem bardziej pewny siebie, niż było istotnie. Podziałało to na niego uspokajająco. Zapytał:
— Czy będziemy mogli przyglądać się walce?
— Nietylko będziecie mogli, ale będziecie musieli. Prawo zwyczajowe każe, by wszyscy jeńcy byli obecni przy całej ceremonji, i denerwowali się o tego, który walczy.
— Ach, nie mam co do ciebie najmniejszych obaw! Zrób mi tę łaskę i weź mnie na sekundanta.
— Sekudanci w tym pojedynku nie istnieją.
— Wielka szkoda! Chętnie byłbym cię bronił przed ewentualnemi nikczemnościami. Wobec tego chcę ci przynajmniej dać dobrą radę.
— Mianowicie?
— Głowa do góry, tak, tylko do góry, a przedewszystkiem przytomność i równowaga umysłu. Jesteś chwilami taki roztargniony, taki bezmyślny! Pamiętasz, niedawno włożyłeś do kieszeni zamiast swoich ostróg moje. Podobne roztargnienie może wpłynąć na śmiertelny wynik pojedynku. A więc staraj się zachować zimną krew i spokój! Jeżeli to uczynisz, nie będę miał podstawy do lęku, gdyż wiem, że, poza tą jedną stroną, jesteś zręcznym i niegłupim chłopcem. Jaką bronią będziecie walczyć?
— Tego jeszcze ne wiem; w każdym razie Peteh wybierze tę broń, którą, zdaniem jego, lepiej włada ode mnie. Ale o tem potem. Przecież pojedynek nie rozpoczął się jeszcze.
— Racja. Nic martwmy się więc!
Kochany, naiwny Carpio! Jakże inaczejby mówił, jakże innąby miał minę, gdyby wiedział, czem dla byłego ucznia gimnazjum jest pojedynek na śmierć i życie, z silnym, jak Herkules, wodzem Krwawych Indjan! Dr. Rost orjentował się lepiej w sytuacji. Rzucił mi kilka zatroskanych spojrzeń; dałem znak, by milczał.
Minęły dwie godziny. Jak było do przewidzenia, obrady miały przebieg niezwykle burzliwy. Wreszcie zjawiło się czterech wojowników, którzy oświadczyli, że przychodzą, by mnie zaprowadzić przed zgromadzenie. Wódz nie zjawił się teraz; przyniosłoby to ujmę jego godności. Zdjęto mi więzy z nóg, poczem czterej wojownicy otoczyli mnie kołem i ruszyliśmy.
Zgromadzenie obradowało za obozem, nad strumieniem. Siedział tu Jakonpi-Topa wraz z najstarszymi wojownikami; naprzeciw niego rozsiadł się Peteh ze swym starym powiernikiem Innua-Nahma. Dokoła nich siedzieli w półkolu Indjanie, których otaczało koło stojących wojowników. Zaprowadzono mnie do środka; spostrzegłem odrazu, że Peteh jest niezwykle podniecony. Oczy błyszczały nienawiścią i wściekłością. Jeniec powinien stać przed zgromadzeniem. Nie zrobiłem tego jednak. Gdy eskorta moja odstąpiła, podszedłem do obydwóch wodzów i usiadłem między nimi. Zaledwie się to stało, Peteh wydał okrzyk niepohamowanej wściekłości i ryknął:
— Niech ten parszywy pies wstanie natychmiast, natychmiast! Niech stoi na swych łapach!
Udawałem, że nie słyszę. Wódz Kikatsów, który przewodniczył zebraniu, musiał zareagować na moje zuchwalstwo. Rzekł więc:
— Old Shatterhand nie powinien zapominać, pocośmy go tu wezwali. Niech wstanie!
Rzuciwszy dokoła badawcze spojrzenie, stwierdziłem, że zachowanie moje, doprowadzające do wściekłości Krwawych Indjan, cieszy Upsaroków. Dlatego odparłem ze spokojem:
— Nikt nigdy nie odważył się dawać mi podobnych rozkazów! Gdzież jest człowiek, który się odważy kazać mi stać, gdy chcę siedzieć?
— Ja ci rozkazuję, ja! — ryknął Peteh.
Nie zwracając nań uwagi, spojrzałem ze zdziwieniem na Kikatsę i zapytałem:
— Cóż to za głos słyszę? Przypuszczałem dotychczas, że przy ognisku wolno siedzieć tylko poważnym, powściągliwym ludziom. A tu nagle słyszę głos, podobny do głosu bawołu. Czy Jakonpi-Topa dopuści do takiej mowy na zebraniu, w którem biorą udział roztropni, doświadczeni mężowie? Czy Old Shatterhand wstanie, czy też dalej będzie siedział, — to zależy wyłącznie od niego. Czyż można z tego powodu tracić spokój i równowagę, które są najwyższą ozdobą każdego wojownika?
Peteh poczuł się z pewnością zawstydzony. Nadając głosowi spokojny, wyniosły ton, rzekł:
Uff! Niech siedzi, niech stoi; nie patrzę na niego! Zato później powalę go tak, że już nigdy nie wstanie!
Zabrał głos Jakonpi-Topa, nie każąc mi już wstawać:
— Wojownicy Krwawych Indjan wydali nam Old Shatterhanda, którego udało się im schwytać, w tym celu, byśmy się naradzili nad jego losem. Mędrcy plemienia zeszli się i wynieśli następującą uchwałę; Old Shatterhand był zawsze przyjacielem Upsaroków i dlatego żadna krzywda nie powinna go od nich spotkać. I on i jego dwaj towarzysze są wolni. Mogą odejść, gdzie im się podoba, mogą wziąć i zatrzymać wszystko, co do nich należy. Ale Peteh, wódz Krwawych Indjan, który go wziął do niewoli, żąda jego śmierci i nalega, by śmierć ponieśli również dwaj jego towarzysze. Wojownicy Upsaroków nie mogą mu w tem przeszkodzić. Postanowiono tedy, że ma walczyć najpierw z Old Shatterhandem, potem zaś z obydwiema blademi twarzami. Peteh zażądał, by się odbyła sti — i — poka, walka na życie i śmierć. Zgodziliśmy się na to. Niechaj wybierze broń, niech oznaczy, z ilu części składać się ma sti — i — poka. Walka rozpocznie się dziś, na godzinę przed zachodem słońca. Trzeba jeszcze omówić warunki; wojownicy Upsaroków będą czuwać, by ich dotrzymano. Niechaj Peteh, wódz Krwawych Indjan, powie, czym dobrze mówił.
Po tem zapytaniu Peteh wstał i, przybrawszy możliwie najwynioślejszą minę, zrobił lekceważący ruch ręką i rzekł:
— Jam Peteh, wódz Krwawych Indjan. Dotychczas nie pokonał mnie żaden przeciwnik. Dotąd walczyłem jedynie z mocnymi, odważnymi nieprzyjaciółmi; dziś zmuszono mnie do rozprawy z tchórzliwym kujotem. Gdybym tego nie uczynił, pozwolonoby mu uciec i rozprzestrzeniałby wszędzie nieczystość, od której cuchnie. Dlatego zdławię go jednym chwytem ręki i rzucę trupa sępom na pożarcie. Z jego dwoma towarzyszami, którzy nie umieją ani szczekać, ani kąsać, stanie się to samo. Rzekłem!
Gdy usiadł na dawnem miejscu, Jakonpi-Topa zwrócił się do mnie:
— Old Shatterhand słyszał słowa swego przeciwnika; niech teraz sam przemówi!
Nadmieniłem już, że ręce związane nam bardzo słabo. Podczas przemówienia Peteha udało mi się oswobodzić jedną i drugą rękę. Wyciągając je, wstałem, potrząsnąłem ramionami i rzekłem:
— Mam mówić? Pshaw! Old Shatterhand zwykł odpowiadać czynami! Na godzinę przed zachodem słońca zjawię się na placu. Howgh!
Odwróciłem się, chcąc opuścić zebranie! Peteh skoczył na równe nogi i zawołał:
— Kto pozwolił temu psu na odrzucenie więzów? Niechaj go natychmiast zwiążą!
Zauważyłem, że Jakonpi-Topa zmieszał się nieco pod wpływem tego wezwania. Właściwie powinienem był pozostać w więzach do chwili rozpoczęcia pojedynku; nie miał jednak odwagi wydać takiego polecenia z chwilą gdym się sam uwolnił z więzów. Chcąc go wybawić z kłopotu, odparłem w jego imieniu:
— Skoro wojownicy Upsaroków postanowili, że mam odzyskać wolność, wziąłem ją sobie! Żaden Upsaroka nie sprzeciwi się tej decyzji. A gdyby który z Krwawych Indjan odważył się wystąpić przeciw postanowieniu starych, mądrych wojowników, niech się zbliży i niech spróbuje spętać mnie na nowo. Oto rzemienie, oto moje ręce, Kto ma odwagę? Jestem gotów!
Nikt się nie ruszył.
Uff, niechże więc kujot chodzi tymczasem bez więzów! — zawołał wódz Krwawych Indjan. — Związałbym go sam, ale nie mogę tego uczynić. Zginąłby bowiem pod uderzeniem mych pięści, a stać się to ma przecież dopiero po południu.
Nie słyszałem dalszych słów, gdyż oddaliłem się. Indjanie rozstąpili się; żaden nie próbował mnie zatrzymać. Oczywiście, poszedłem prosto do naszego szałasu, by zwolnić z więzów Carpia i Rosta; odzyskawszy swobodę ruchów, nie chciałem, by oni byli jej pozbawieni. Opowiedziałem przebieg narady, opuszczając tylko szczegóły, któreby ich mogły zaniepokoić.
Przeszedł ranek, minęło popołudnie; wódz nie pokazał się. By skrócić czas oczekiwania, spacerowaliśmy po obozie; wszędzie przyjmowano nas z atencją. Padały głośne słowa i okrzyki, skierowane przeciw Krwawym Indjanom. Były dowodem, że sympatje Gawronów są po naszej stronie. Nie trzeba chyba podkreślać, że wszystkie myśli skupiały się dookoła walki, która miała pod wieczór nastąpić. W obozie panowało wskutek tego niezwykłe podniecenie.
Indjanin uważa przygotowanie do walki za rodzaj zabawy. Przy tej zabawie zaprawia się jednak do sytuacyj poważnych. Poważanie i szacunek, jakiego zużywa czerwonoskóry wojownik, jest wprost proporcjonalny do ilości wrogów, których pokonał; nawet niebo w pojęciu Indjanina nie jest pokojem wiecznym, lecz krainą ciągłych walk i zwycięstw. Gdy dwaj malcy zmagają się ze sobą, otacza ich zwykle koło starszych, pobudzając okrzykami do walki. Podczas wojny między dwoma plemionami wrogowie niejednokrotnie przestają walczyć; nie atakują się nawzajem, by móc przyglądać się pojedynkowi dwóch wybitnych wojowników, reprezentujących ich plemiona. Wyniki tych zapasów komentowane są przez lata całe z takiem przejęciem i znajomością rzeczy, jakgdyby rozegrały się wczoraj.
Czemże były te wszystkie zapasy wobec oczekiwanego z napięciem sti — i — poka na śmierć i życie między mocnym jak bawół, niepokonanym wodzem Krwawych Indjan i białym strzelcem Shatterhandem, o którym żaden jeszcze przeciwnik nie mógł powiedzieć, że nad nim góruje. Omawiano szczegółowo szanse walki, rozważano je z taką skrupulatnością i dokładnością, jakgdyby chodziło o życie wszystkich Upsaroków. Peteh reprezentował surową, nieopanowaną siłę fizyczną; należało się po nim spodziewać gwałtownego ataku i przewagi w wytrzymałości; miał mięśnie i ścięgna niezwykle mocne i wytrzymałe. Po mnie spodziewano się większej zręczności, doświadczenia i wprawy, oraz rozwagi, która każdy ruch oblicza i przewiduje, i przytomności umysłu, dzięki której wyzyskam każdą korzystną okoliczność. Słowem, Petehowi przypisywano przewagę czysto fizyczną, mnie zaś większą inteligencję. Przy takich szansach trudno było przewidzieć, kto zwycięży. Gawrony życzyli mi szczerze zwycięstwa. Martwili się więc, że Peteh wybierze rodzaj broni i oznaczy rodzaj walki; nie ulegało bowiem wątpliwości, że wykorzysta tu swoją zaprawę. Gdybym nawet był Old Shatterhandem, podniesionym do dziesiątej potęgi, nie uwierzyliby, by blada twarz miała tę wprawę we władaniu bronią indjańską i w prowadzeniu walki indjańskiej, co Indsman, u którego strzały, nóż i tomahawk odgrywają rolę palców i rąk.
Rezultatem tych rozważań było rosnące coraz bardziej napięcie. W miarę przedłużania się stawało się coraz przykrzejsze. Nareszcie Peteh raczył ogłosić decyzję. Jeżeli o mnie chodzi, to nie we wszystkich szczegółach podzielałem przytoczone wyżej przypuszczenia. Mistrzem we władaniu bronią indjańską był Winnetou — to chyba wystarczy. Wydawał Shatterhandowi zawsze jak najlepsze świadectwo, obawa więc przed jakimkolwiek Indjaninem była mi najzupełniej obca. A co do mięśni, to nie chodzi o ich zwartość czy wielkość, lecz o to, by były wyćwiczone, zahartowane i twarde. Ciało, dobrze wytrenowane, o wyćwiczonych harmonijnie mięśniach jest więcej warte od ciała, składającego się z mocnych, lecz słabo wyszkolonych członków. Chudy człowiek potrafi dać radę prawdziwemu Herkulesowi, o ile przeciwnik jest otyły. Istnieją zresztą inne, ważne części ciała, jak serce i płuca, od których w zupełności uzależnione są nawet mięśnie lwów lub niedźwiedzi. Nie chcę tu mówić o ścięgnach i kościach; nie ulega w każdym razie wątpliwości, że i one odgrywają poważną rolę. — Główną jednak przewagą był niezachwiany spokój, który nie opuszczał mnie w najgorszych sytuacjach. Spokój ten rósł w miarę wzrostu niebezpieczeństwa. Serce biło w takich chwilach najzupełniej równomiernie, głowę miałem swobodną, oko jasne. Ogarniał mnie zwykle nastrój tak pogodny, jakgdyby to była uroczystość rodzinna, przypuśćmy urodziny, a nie niebezpieczne sti-i-poka. Ta zimna krew, która mnie nigdy nie opuszczała, dała mi już przewagę nad niejednym przeciwnikiem, i nieraz ratowała w niesłychanie niebezpiecznych sytuacjach. Rozporządzam nią obecnie w tym samym stopniu, co dawniej nic nie może mnie wyprowadzić z równowagi. Spokój mój ma dziwne cechy; nie wiem sam, czy jest skutkiem wiary w siebie, czy też wiara moja wyrosła ze spokoju. A może i spokój i wiara tak się zrosły, że tworzą nierozerwalną całość...
Zbliżał się czas rozprawy. Indjanie zaczęli zapełniać plac, przeznaczony na miejsce spotkania. Nareszcie zjawił się Jakonpi-Topa. Zakomunikował mi warunki, postawione przez Peteha.
Ponieważ było nas trzech, t. j. ja, Carpio i Rost, miały się odbyć trzy pojedynki. Jeżeli zostanę zabity, tamci dwaj mają walczyć dalej. Gdyby Peteh zginął, — co zresztą, zdaniem jego, było wykluczone — mieli go zastąpić dwaj Krwawi Indjanie. Pojedynki miały się składać z następujących etapów: walka na pięści pod drzewem, starcie oko w oko, przyczem każdy miał po jednym tomahawku, oraz walka dystansowa, w której każdy z walczących będzie miał po dwa tomahawki.
Plan Peteha był i sprytny i głupi.
Do walki pod drzewem należało poczynić następujące przygotowania: Na placu, przeznaczonym do walki, stał szereg mocnych drzew. Do jednego z tych drzew miano nas przywiązać twarzami do siebie w ten sposób, by rzemienie przechodziły pod ramionami i biodrami. Obydwaj walczący mieli być zupełnie rozbrojeni. Peteh wpadł na ten pomysł w przekonaniu, że dzięki wielkiej sile fizycznej będzie mnie mógł bez żadnej trudności zdławić chwytem za gardło lub udusić, przyparłszy do pnia drzewa. Ręce nasze miały być zupełnie wolne; mógł więc rozwinąć całą siłę w uścisku ramion, opasujących me ciało. Gdym tylko plan ten przejrzał, uświadomiłem sobie odrazu, że Peteh nic mi nie zrobi; przeciwnik mój nie wiedział, że jestem mistrzem w ciosach myśliwskich.
Tomahawki wybrał zapewne dlatego, że przypuszczał, iż tym rodzajem broni będzie nade mną górował. Nie wiedział, że nauczycielem mym we władaniu tomahawkiem był mistrz tej miary, co Winnetou, i że dzięki niemu znam najdrobniejsze tajniki tej walki.
Byłem zupełnie spokojny; pewne wątpliwości i zastrzeżenia wywoływał jedynie fakt, że od dłuższego czasu nie miałem w ręku indyjskiego topora i żem wskutek tego wyszedł z wprawy. Widząc, że przyjmuję warunki Peteha z zupełnym spokojem, wódz zapytał:
— Old Shateerhand nic na to nie mówi? Nie jest zaniepokojony?
— Nie — odparłem.
— Peteh chce cię udusić!
— Niech spróbuje!
— Jako blada twarz nie władasz tomahawkiem z tą wprawą, co on.
Pshaw! Mógłby się u mnie uczyć!
Uff! Nie mylisz się?
— Nie. Muszę tylko mieć dobrą broń. Gdyby rozpadła mi się w ręku, nie byłbym wprawdzie zgubiony, gdyż mógłbym się bronić pięścią, ale w każdym razie Peteh zyskałby nade mną przewagę.
— Wojownicy Upsaroków chcą ujrzeć cię zwycięzcą, dlatego otrzymasz dwa najlepsze tomahawki, jakiemi szczep rozporządza. Czy wiadomo ci, jakie właściwości powinien mieć dobry topór wojenny?
— Owszem. Trzon powinien mieć ten sam ciężar, co tarcza. Ponadto musi być dokładnie trzy razy dłuższy od ostrza. Mam rację?
— Tak. Gdy ciężar i długość są odpowiednie, można zmylić przeciwnika, zataczając krzywe łuki. Słyszę, że Old Shatterhand rozumie, jakim warunkom winien odpowiadać tomahawk. Jeżeli włada nim równie dobrze, będzie mógł ujść z życiem. Kiedy walczył tą bronią po raz ostatni? Dawno?
— O tak, dawno.
— Niech zrobi próbę, ale prędko, by nikt nie widział.
— Gdzie?
— Niechaj weźmie konia i jedzie za mną!
Jakonpi-Topa przyniósł obydwa tomahawki. Ruszyliśmy przez las. Na polanie, którą pamiętałem ze swej jazdy par force, zeskoczyliśmy z koni. Trzeba się było śpieszyć; czasu mieliśmy już niewiele. Wybrałem za cel jedno z drzew i kilkakrotnie rzuciłem w nie tomahawkiem, stosując zwykłą metodę rzutu. Spisałem się tak tak dobrze, że wódz zawołał:
Uff! Lepiej sam nie potrafię! Old Shatterhand może się popisywać tomahawkiem przed każdym czerwonym wojownikiem.
— Dotychczas były to rzuty pospolite. Teraz pokażę ci w jaki sposób zmylę i trafię Peteha. Rzucę oba tomahawki z błyskawiczną szybkością; między jednym rzutem a drugim nie minie więcej niż sekunda; gdy odskoczy nabok, by się ratować przed pierwszym uderzeniem drugi tomahawk trafi go niezawodnie.
— A jeżeli uskoczy w drugą stronę?
— Nie uczyni tego, zatoczę bowiem niewysoki łuk wbok. To go zmyli i zwróci jego uwagę w kierunku, którego mi potrzeba. Ponadto jeszcze w inny sposób spróbuję skierować go w odpowiednie miejsce.
— W jakiż to?
— Na polu walki stoi szereg drzew. Jak wielką ma być dzieląca nas odległość w walce dystansowej?
— Sześćdziesiąt kroków.
— Stanę więc o sześćdziesiąt kroków od drzewa tak, że Peteh ustawi się obok drzewa. W ten sposób nie będzie mógł odskoczyć na tę stronę, gdzie stoi drzewo.
Uff, mądrześ to wymyślił!
— Teraz uważaj! Ta łączka ma około siedemdziesięciu kroków szerokości; naprzeciw, w odległości pięciu kroków, od siebie, stoją dwa klony. Trafię w obydwa i to na tej wysokości, do której mnie więcej sięgałyby plecy Peteha. Uwaga!
Mówiąc „krzywym łuku”, wódz miał na myśli efektowny rzut, wymagający wielkiej wprawy i zręczności. Należy przy nim ryzykować taki mniej więcej ruch ręką, jaki stosują gracze w kręgle, gdy im chodzi o to, by kula zatoczyła wielki łuk; tomahawk otrzymuje wskutek tego dwa kierunki: wprost i wbok. Oczywiście, należy je uzgodnić z danym celem. Jak doprowadzić do tego, by tomahawk kręcił się po drodze, spadał lub podnosił, nakształt bumerangu, opisać, niestety, nie potrafię, gdyż pokazać i wytłumaczyć to można jedynie przykładowo. — Obydwa tomahawki wyskoczyły z mej ręki z błyskawiczną szybkością i utkwiły w stojących naprzeciw klonach.
Uff! — zawołał wódz, gdyśmy podeszli, by je wyciągnąć. Gdyby Peteh stał na tem miejscu, byłby bezwątpienia trafiony. Old Shatterhand rzuca znacznie lepiej ode mnie. Będzie się teraz śmiał pokryjomu, żem sądził, iż nie umie obchodzić się tomahawkiem tak, jak wódz Krwawych Indjan. Czy chcesz jeszcze raz spróbować?
— Nie. To zbyteczne, a zresztą nie mamy czasu. Przypuszczam, że już na nas czekają.
Jadąc zpowrotem, stwierdziliśmy, że obóz jest prawie pusty. Czerwonoskórzy udali się na miejsce walki. Przywiązawszy konia, poszedłem do Carpia i Rosta, którzy mieli asystować przy mem starciu z Petehem. Nie powiedziałem im nic o tem, że będą musieli kontynuować walkę, gdybym został pokonany.
— Czerwoni zatoczyli dookoła drzewa szeroki krąg. Starszyzna zasiadła pośrodku. Przysiedliśmy się do niej. Peteha jeszcze nie było. Wśród starszyzny zalegało dostojne milczenie. Natomiast zwyczajni wojownicy zachowywali się niezwykle głośno. Napięcie doszło do zenitu. Wreszcie, gdy wszyscy już byli obecni, zjawił się Peteh. Nie usiadł nawet, lecz, zdjąwszy kurtkę strzelecką i koszulę, stanął nawpół nagi; wygłosił długą mowę, pełną zachwytu na temat własnej siły, zręczności i dokonanych czynów bohaterskich. Mowa ta obliczona była na to, by mi napędzić strachu. Nie ulegało wątpliwości, że olbrzymia pierś i tęgie ramiona mogły i powinny były wywołać przerażenie. Na mnie jednak nie wywarło to najmniejszego wrażenia.
Towarzysze moi nie zrozumieli ani słowa z tego, co mówił Peteh. Zatroskany Carpio szepnął:
— Masz walczyć z tym olbrzymem?
Skinąłem głową.
— Ależ on cię zgniecie, jak zgniłe jabłko!
Potrząsnąłem przecząco głową i dałem znak, by zamilkł.
Peteh skończył swe przemówienie. Zebrani czekali, bym mu według zwyczajów indjańskich odpowiedział również mową. Wstałem i rzekłem:
— Jestem gotów. Jak długo mamy walczyć?
— Dopóki jeden z dwóch nie zginie, lub nie padłby, gdyby nie był przywiązany do drzewa, — odparł Jakonpi-Topa,
— A więc niema potrzeby, bym się również rozbierał. Walka będzie skończona, nim się zdąży naprawdę rozpocząć. Przywiążcie nas!
— Nie! zawołał Peteh. — Ten biały pies chce pozostać w ubraniu, by go chroniło. Musi je zdjąć!
Oczywiście musiałem to uczynić. Ustawiliśmy się po obydwóch stronach drzewa, twarzami do siebie, i podnieśliśmy ramiona, by dozwolić podciągnąć pod nie rzemienie. Peteh obrzucał mnie wściekłemi spojrzeniami; nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Plunął w moim kierunku. Odwróciłem głowę i ślina mnie nie dosięgła. Indjanie, którzy przywiązali nas do drzewa, odstąpili. Wszyscy obrócili na nas oczy. Staliśmy nieruchomo, czekając na znak ze strony wodza Kikatsów.
Peteh niecierpliwił się bardzo; ja miałem wyraz twarzy zupełnie obojętny. Było więcej, niż pewną, że zamierza nie pozostawić mi czasu na podniesienie ramion i chce otoczyć odrazu pierścieniem swych łap. Położywszy prawy kciuk na zwartą pięść, czekałem.
Odezwało się wołanie Jakonpi-Topy, i stało się to, czego oczekiwałem. Peteh podniósł ramiona błyskawicznym ruchem. W tejże chwili otrzymał ode mnie potężny cios w lewe przedramię, którego nie osłonił. Ramię opadło sztywnym ruchem; w następnej chwili zdzieliłem go pięścią w skroń z taką siłą, że głowa opadła na prawe ramię. Zaczął rzęzić, białka przewróciły się w bolesnym skurczu; po chwili nakryły je powieki.
— Gotowe, odwiążcie nas! — zawołałem rozkazującym tonem.
Zaległa grobowa, bezgłośna cisza. Wszyscy byli oszołomieni szybkością, z jaką zakończyłem pierwsze starcie. Wódz Kikatsów wstał, podszedł do nas i zaczął badać Peteha.
— Uff! — zawołał. — Pięść Old Shatterhanda spada, jak głaz górski. Wódz Krwawych Indjan nie żyje. Odwiążcie obydwóch!
— Ależ, żyje jeszcze — odparłem. — Gdybym go zabił, musiałbym walczyć ze zwyczajnymi wojownikami Krwawych Indjan. Ponieważ Old Shatterhand może się mierzyć tylko z wodzami, nie zabiłem go, lecz tylko ogłuszyłem. Czy warunkom pierwszego spotkania stało się zadość?
Po odjęciu rzemieni, Peteh padł na ziemię jak dziurawy worek. Wobec tego wódz Kikatsów odparł:
— Tak jest, warunek został spełniony, Peteh bowiem leży na ziemi i nie może się ruszyć. Old Shatterhand zwyciężył.
Uff, uff, uff! — rozległo się z pareset gardzieli.
Wróciłem na miejsce i usiadłem pośród starszyzny.
— Dzięki Bogu, że mamy to już za sobą! — rzekł Rost. — Ale najadłem się strachu!
— Ja nie! — odparłem z uśmiechem.
— Naprawdę nie? Naprawdę? Przecież ramiona tego człowieka są czemś w rodzaju nóg słonia. Gdyście byli razem związani, mylordzie, mój głos wewnętrzny mówił mi, że pana tu pogrzebiemy. Czy to możliwe, by pańska mała ręka była zdolna do ciosu, tak potężnego?
— Zawsze był taki silny, — odpowiedział Carpio — nikomu jednak nie okazywał tej siły. Czy będziecie jeszcze walczyć?
— Tak, na tomahawki, — odparłem.
— Dasz sobie radę?
— Nie bój się; jakoś sobie poradzę.
— Nie lękam się też. Jeżeli natężysz uwagę i nie popełnisz jakiegoś głupstwa, wszystko pójdzie, jak z płatka. Strzeż się tylko roztargnienia i omyłek.
Ta dobra opinja o mojej osobie była, zaiste, czemś wzruszającem! Nie uświadamiał sobie wcale, jak niebezpiecznej grze się przygląda. Rost orjentował się znacznie lepiej. Widząc, że się boi nie na żarty, dałem mu znak mrugnięciem oka, by nie mówił ani słowa.
Petehowi zaczęła stopniowo wracać przytomność. Odwróciłem się, nie patrząc nań. Po chwili stanął za mną i wygłosił mowę pełną przechwałek, w której zapewniał, że w następnym pojedynku rozpłata mi głowę; dodał, że teraz nanic zda mi się uderzenie pięścią, i zażądał natychmiastowego rozpoczęcia dalszej walki.
Jankopi-Topa wyraził zgodę i podał mi swój tomahawek. Był to toporek z bajecznie szlifowanego agatu o bardzo twardej i trwałej powierzchni, lśniącej szeregiem drobnych, białych kryształków indjańskich. Mogłem nim zaryzykować uderzenie jak najmocniejsze bez obawy, by nasada rozpadła się w kawałki. Nie ulegało wątpliwości, że Peteh nie ma lepszego tomahawka.
Oznaczono miejsce, na którem mieliśmy stanąć naprzeciw siebie. I teraz walka trwać miała tak długo, dopóki jeden z walczących nie padnie i nie będzie mógł się podnieść. Sytuacja nie była dla mnie korzystna. Trzeba było bowiem myśleć o konieczności oszczędzenia przeciwnika; nie mogłem go również zranić tak mocno, by stał się niezdolny do walki, ponieważ oświadczyłem, że wypada mi walczyć jedynie z wodzami. Należało więc zachować wodza na trzecie spotkanie.
Zakreślono na murawie koło, o promieniu dziesięciu stóp; nie wolno go było przekroczyć, ale w ramach tego koła mogliśmy się swobodnie poruszać. I uderzenia i rzuty były dozwolone.
Możliwość rzutów stwarzała sytuację niezwykle niebezpieczną. Niech czytelnicy wyobrażą sobie na chwilę, że ktoś, stojący od nich w odległości dziesięciu stóp, rzuca w nich ostrym toporem, — a będą mieli mniej więcej obraz walki, która mnie czekała. W każdej chwili należało być gotowym na otrzymanie straszliwej, śmiertelnej rany. Rzucanie toporem ma tę złą stronę, że broń przepada w razie rzutu niecelnego, lub na wypadek, jeżeli przeciwnik odskoczy; to też wybiera się ten sposób walki tylko wtedy, gdy się jest zupełnie pewnym powodzenia. Byłem zdecydowany zrezygnować z rzutów. Czekałem, co postanowi Peteh.
Nie wszedł do koła, lecz wskoczył w nie, okręcił się kilkakrotnie dookoła siebie, wywijając tomahawkiem, wreszcie ryczeć zaczął, bym wszedł w koło, bo pożera go chęć zobaczenia mej krwi. Wolnym krokiem minąłem linję, zakreśloną nożami. Ponieważ oświadczył, że uderzenie nie uda mi się po raz drugi, postanowiłem wymierzyć mu je znowu i dlatego wziąłem tomahawk do lewej ręki. Widząc to, Peteh czekał, aż ujmę topór w prawą dłoń. Gdym tego nie uczynił, rozśmiał się na całe gardło i zawołał:
— Ten biały śmierdziuch nie wie nawet, jak się obchodzić z tomahawkiem! Nie będzie miał, niestety, czasu nauczyć się tej sztuki, bo zmiejsca powalę go na ziemię.
Widzowie przypuszczali zapewne, że zwyczajem indjańskim będziemy się przez dłuższy czas skradać do siebie i że przyjdzie im długo czekać na pierwszy cios; Peteh był na to zbyt niecierpliwy. Przy ostatniem słowie zerwał się na równe nogi, doskoczył do mnie błyskawicznym ruchem, zamachnął się do śmiertelnego ciosu i przechybił się ku ziemi, ponieważ pochybiłem się równie błyskawicznym ruchem. Topór wodza przeszył powietrze, ja zaś trąciłem go plecami w nogę. Uderzenie było tak mocne, że Peteh zwalił się jak kłoda. Zanim spróbował postać, walnąłem go dwukrotnie pięścią w ciemię, tak, że nie mógł nawet marzyć o podniesieniu się. Następnie wyszedłem z koła, wróciłem na dawne miejsce i, nie mówiąc słowa, usiadłem.
Zapanowała ta sama grobowa cisza, co przed chwilą. Czerwoni nie mogli się jeszcze oswoić z faktem, że cała walka trwała nie dłużej, niż minutę. Indjanie są bowiem przyzwyczajeni do przeciągania pojedynku, będącego dla nich czemś w rodzaju smakołyku, którym należy się delektować powoli i gruntownie. Gdy się przekonali, że Peteh leży nieruchomo, dali swemu uznaniu głośny wyraz: Krwawi Indjanie milczeli, jak zaklęci.
Jakonpi-Topa wstał, przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu i rzekł:
Uff! Przecież to nie była wcale walka na tomahawki!
— Czy jest nieważna?
— Skądże znowu! Powinna się właściwie liczyć potrójnie, gdyż niewidziana to rzecz, by jakikolwiek wojownik bronił się w ten sposób przed atakiem topora.
Pshaw! Wódz Krwawych Indjan jest wprawdzie mocny w gębie, ale słaby we wszystkiem innem. Nie warto nawet mówić o nim!
— Tak, kto w ten sposób przemawia pięściami, jak ty, nie potrzebuje tracić słów napróżno!
Podszedł do Peteha, którego Indjanie otoczyli tak zwartem kołem, żem go nie mógł dojrzeć. Rost skorzystał z okazji, że mnie zostawiono samego, i rzekł, potrząsając głową:
— Mylordzie! Trudno mi ochłonąć ze zdumienia. Już sytuacja pod drzewem przedstawiała się groźnie, a jednak poradził pan sobie z dziecinną, rzekłbym, prostotą. Widząc was obydwóch z tomahawkami w ręku, byłem przekonany, że popłyną strumienie krwi, tymczasem wszystko skończyło się na dwóch uderzeniach pięści. Początek walki stał się jej końcem. Okazuje się, żem niepotrzebnie zabrał broń. Wyznaję szczerze, że wcale mnie to nie martwi. Powiem nawet: dzięki Bogu!
— Och, co się tyczy pańskiej broni, to może się jeszcze przydać, gdyż w trzeciem, ostatniem spotkaniu nie będę oszczędzać Peteha. Przy walce dystansowej niema mowy o uderzeniu pięścią, a gdyby pojedynek skończył się bezkrwawo, trzebaby było rozpocząć całą sti-i-pokę na nowo. Ale, gdzież jest Carpio?
Okazało się, że się ulotnił podczas drugiej walki.
— Poszedł do obozu po rewolwery — objaśnił mnie Rost.
— W jakim celu?
— By zabić Peteha, gdyby pana pokonał.
— Przecież to nonsens. Któż mu podał ten głupi pomysł?
— Nikt. Wpadł nań sam. Gdy pan wstąpił w obręb koła, sprawa wyglądała niezmiernie groźnie. Carpio rzekł wtedy: „Jeżeli ten czerwony łotr zabije moją Safonę wpakuje mu w łeb wszystkie sześć kul mego rewolweru!” Po tych słowach pobiegł po rewolwer.
— Nie starał się pan go zatrzymać?
— Nie.
— Dlaczego?
— Mój głos wewnętrzny radził mi, bym to uczynił, ale Carpio pobiegł z szybkością sarny. Obawia się pan o niego?
— Ściśle mówiąc, nie; nie wyobrażam sobie bowiem, by mu ktoś chciał uczynić coś złego. Należy jednak pamiętać o tem, że człowiek z niego nieobliczalny i zdolny do popełnienia każdego głupstwa.
— Mam go tu sprowadzić?
— Tak. Sam nie mogę tego uczynić, bo mi się stąd nie wolno oddalać,
— Niechętnie spełnię pańskie polecenie, chciałbym bowiem być świadkiem trzeciej fazy pojedynku. Czy pojedynek będzie niebezpieczny?
— Dla mnie w żadnym wypadku. Ale słyszę wołanie wodza. Walka rozpocznie się zapewne zaraz. Nie mogę tracić ani chwili, gdyż mógłbym stracić pewne plusy, które sobie uplanowałem.
Peteh oprzytomniał i otrzeźwiał. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ był otoczony gromadą ludzi, zato usłyszałem jego krzyk. Szalał z wściekłości, że go znowu pokonałem i to uderzeniem, którego powtórzenie uważał za rzecz zupełnie wykluczoną. Nie zajmowałem się jego osobą; całą uwagę zwróciłem na zbadanie dystansu. Chodziło o to, bym mógł wodza dosięgnąć, gdy będzie stać pod drzewem. Podszedłem więc do drzewa, do którego mnie przedtem przywiązano, i obliczyłem sześćdziesiąt kroków. Po chwili zwarta masa ludzka rozstąpiła się i wyszedł z niej Krwawy Indjanin. W każdej ręce trzymał po tomahawku. Jakonpi-Topa podał mi drugi toporek, uśmiechnął się i rzekł:
— Odliczę sześćdziesiąt kroków, by Old Shatterhand mógł wykonać swój plan. Nie jest to nieuczciwością, gdyż dotychczas oszczędzałeś Peteha zupełnie świadomie. Żadnemu z was nie wolno ustąpić z miejsca. Jeżeli zostanie trafiony z powodu cofnięcia się, poniesie tylko karą za to, że nie postąpił według zasad walki.
Po tych słowach odliczył sześćdziesiąt kroków i zatrzymał się, jak się tego spodziewałem, w odległości dwóch metrów od drzewa. Peteh musiał stanąć po prawej stronie drzewa.
Sytuacja przedstawiała się następująco:
Każdy z nas miał po dwa tomahawki i mógł wykonać kilka rzutów. Pojedynek mógł się skończyć tylko w ten sposób, że jeden z walczących padnie. Ani Peteh, ani ja nie miał prawa zejść ze stanowiska przed zakończeniem walki. Wolno było tylko schylać się i odwracać przed uderzeniami. Nie wątpiłem ani chwilę, że trafię Peteha w pierwszym rzucie, jeżeli wódz Krwawych Indjan będzie stać na miejscu. Wiedziałem również, że jeżeli wbrew zakazowi zechce odskoczyć, będzie mógł ze względu na stojące po prawej stronie drzewo wykonać jedynie skok w lewo. Trzeba więc będzie skierować drugi tomahawk na lewo, i to tak daleko, jak daleko przypuszczalnie Peteh odskoczy. Nie była to rzecz łatwa, ale jako uczeń Winnetou nie wątpiłem na chwilę, że plan się uda.
Widzowie ustawili się po obydwóch stronach linji, której krańce tworzyliśmy. Ze względu na możliwość niebezpieczeństwa niebardzo na nas napierali. Jakonpi-Topa, który miał dać hasło do rozpoczęcia walki, stał we środku koła. Rozstawiłem nogi, wysunąwszy lewą nieco naprzód. Pozycja ta dawała mi podstawę do rzutu oraz możność poruszania górną połowę ciała w prawo, w lewo i wtył bez opuszczania stanowiska. Groźny okrzyk wodza Kikatsów dał hasło do rozpoczęcia walki.
Peteh był znany jako doskonały szermierz na tomahawki, musiałem się więc mieć na baczności. Postanowiłem raczej dać się ugodzić, niż choćby na cal ustąpić z miejsca. Nie chciałem, by ktokolwiek mógł powiedzieć, że Old Shatterhand choćby myślą nie dopełniał warunków walki. Czy Peteh miał te same myśli i zamiary, okaże się za chwilę.
Wygłosił znowu pod moim adresem mowę, pełną obelg i gróźb. Skończywszy, czekał, bym coś odpowiedział; nie puściłem pary z ust. W odpowiedzi na to milczenie obrzucił mnie mianem tchórza, któremu strach więzi słowa w gardle, i wezwał do wykonania pierwszego rzutu. Udałem, że nie słyszę. Milczał przez chwilę, potem rzucił jeszcze kilka szyderstw. Gdym i teraz nic nie odpowiedział, chwycił za topór, by wykonać pierwszy rzut.
Ze sposobu, w jaki ujął tomahawk, zorjentowałem się, że mam przed sobą niebyłe jakiego przeciwnika, i nie spuszczałem zeń oka. Wydał przenikliwy okrzyk i wypuścił topór z ręki. Tomahawk przeleciał trzecią część drogi równolegle do ziemi, potem wzniósł się wgórę, wreszcie pochylił się ku swemu celowi. Nie ruszyłem się z miejsca, wyprostowany jak świeca — topór przeleciał bowiem o jakiś metr ode mnie, jednak dokładnie na wysokości głowy.
Rzut był niezgorszy; niektórzy z pośród czerwonoskórych, prawdopodobnie Krwawi Indjanie, nagrodzili go aplauzem. Wódz wezwał mnie, bym przystąpił do rzutu. Gdym tego nie uczynił, obrzucił mnie powtórnie gradem obelg i przechwałek, poczem zaczął się gotować do następnego uderzenia. Tym razem machał toporkiem dłużej, niż przedtem, i bardziej celował, w rezultacie jednak broń przeleciała obok mnie w takiej samej odległości, co przedtem, tylko po drugiej stronie.
Uff! — zawołał. — Raz tak blisko po lewej stronie, teraz znowu po prawej! Ale za trzecim razem trafię z pewnością w sam środek! Czy ten tchórz zdecyduje się wreszcie na rzut? Niech mi tu przyniosą tomahawki! Potrzebuję ich.
Odpowiedziałem donośnie, by mnie wszyscy mogli usłyszeć:
— Niechaj sobie leżą! Nie są mu potrzebne, gdyż nie będzie już miał sposobności do rzutu. Żądał, bym mu odpowiedział, będzie więc miał odpowiedź Old Shatterhanda!
Na początek nie wziąłem obsydjanu, lecz inny topór; ostateczny cios chciałem bowiem zadać obsydianem. Chodziło o to, by naprzód zatoczyć łuk wgórę, zaraz po nim zaś górny łuk wbok. Gdy uwaga przeciwnika zwrócona będzie na rzut górny, drugi tomahawk spadnie nań zboku. Jeżeli nie odskoczy, trafi go pierwszy topór; jeżeli to uczyni, wpadnie pod drugi. By skierować całą uwagę na pierwsze uderzenie, musiałem pierwszy topór posłać z tym samym okrzykiem, jaki wydał Peteh; natomiast przy drugim rzucie należało pomyśleć o zachowaniu zupełnego milczenia. Wszyscy obrócili ku mnie swe oczy. Był to moment najwyższego napięcia; miałem wrażenie, że się składam cały z zazębiających się nawzajem, doskonale funkcjonujących sprężyn, i że wykluczona to rzecz, bym przeciwnika nie ugodził.
Gdy topór mój zaczął wirować nad głową, Peteh wybuchnął śmiechem, podobnym do rżenia konia. Rzut mój był wynalazkiem Winnetou; Krwawy Indjanin nie znał tego efektownego majstersztyku.
— Huuuuh—i! — zawołałem, powtarzając i rozciągając samogłoskę „u”. Po krótkiem, urywanem „i” tomahawk wzleciał pod niebo, poczem zaczął spadać na Peteha, wciąż wirując dookoła swej osi. Podczas gdy uwaga wszystkich pochłonięta była pierwszym rzutem, wyleciał drugi tomahawk. Nie wypuściłem go po linji, jaką zakreślił pierwszy. Poleciał na prawo, jakgdyby tam znajdował się jego cel, potem zaczął wznosić się coraz wyżej, przyjmując kierunek coraz bardziej na lewo, by opaść wreszcie na Peteha, który pod wpływem pierwszego rzutu powinien był uskoczyć w lewo.
Wyrzuciwszy drugi topór, zacząłem, nie ruszając się z miejsca, śledzić bieg obydwóch tomahawków. Nie ulegało wątpliwości, że plan się udał. Nikt oprócz mnie nie wiedział, żem wślad za pierwszym toporem wysłał drugi; nikt nie widział jego biegu. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, śledzili bieg pierwszego; widać było, że leci dokładnie w tym kierunku, gdzie stał wódz Krwawych Indjan. Peteh, zrozumiał, że topór spadnie na jego głowę. Miał tylko sekundę do namysłu, czy ratować życie. Regulamin zabraniał ruszenia się z miejsca; ale życie jest przecież także coś warte i ma swoje prawa! Rozległy się krzyki — za moment tomahawk spadnie mu na głowę... W ostatniej chwili, chcąc się ratować, skoczył na lewo... Rozległ się trzask uderzenia; usłyszałem go, mimo żem stał w odległości sześćdziesięciu kroków. Przeciwnik uratował się od pierwszego topora, ale drugi powalił go na ziemię.
Rozległy się krzyki; wszyscy zaczęli się tłoczyć, pytać, odpowiadać; powstał harmider nie do opisania. Z wyjątkiem mnie i Jakonpi-Topy nikt nie wiedział, skąd spadł drugi topór. Ludzie cisnęli się dokoła rannego, obrzucali zdziwionemi spojrzeniami to Peteha, to mnie. Nie zważając na to, podniosłem obydwa tomahawki Peteha i wolnym krokiem zbliżyłem się do ruchliwego tłumu. Indjanie odwrócili ku mnie głowy. Rzuciwszy im pod nogi obydwa topory, rzekłem:
— Oto tomahawki! Peteh nie potrzebuje ich. Słowa Old Shatteranda zawsze się sprawdzają. Któż jest zwyciężcą?
Na to odparł wódz Kikatsów;
— Peteh, wódz Krwawych Indjan, uległ po raz trzeci. Tomahawk utkwił mu głęboko między szyją a ramieniem. Oczy ma zamknięte, ocieka krwią. Któż więc ma być zwycięzcą, jeżeli nie Old Shatterhand? Dokonał tego, czego nie osiągnął żaden z nas: potrafił skierować na lewo tomahawk wyrzucony na prawo. Kto z nas widział, by wojownik jakiś rzucił dwa topory poto, by zapomocą jednego zaprzątnąć uwagę wroga, zapomocą drugiego zaś zranić go i obezwładnić? Sti-i-poka skończona! Old Shatterhand zwyciężył. Howgh!
Odwróciłem się, by odejść. Po chwili ujrzałem Rosta, biegnącego ku mnie. Zatrzymał się i, gładząc brodę, rzekł:
— Widziałem, jak Peteh padł. Z pewnością ocieka krwią. Jest ranny?
— Tak.
— Mogę go zbadać, opatrzyć?
— Nie mam tu nic do powiedzenia. Niech pan zapyta Jakonpi-Topy.
Chciał pobiec dalej, lecz zatrzymałem go.
— Nie widzę Carpia. Gdzież jest?
— W obozie.
— Nie sprowadził go pan?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zaraz po naszej rozmowie rozpoczął się bój na tomahawki. Walka była tak interesująca, żem musiał przy niej asystować. Sam pan przecież powiedział, że nic mu się złego w obozie nic stanie.
— To prawda. Nie wrócił jednak i jestem niespokojny. Muszę się dowiedzieć, gdzie jest.
Zostawiłem Rosta i udałem się do obozu. Nie miałem żadnego powodu do obaw o przyjaciela; mimo to niepokoiła mnie długa jego nieobecność. Wśród namiotów i chat nie było nikogo. Udałem się przed nasz szałas.
Koń mój stał na swojem miejscu zupełnie spokojnie. A więc tu wszystko w porządku. Zajrzałem do wnętrza — żadnej zmiany. Udałem się przed szałas jeńców. Wartownika nie było! Wszedłem do szałasu — był pusty! Rzemienie, któremi jeńcy byli związani, leżały na ziemi. Corner i towarzysze uciekli, korzystając z nieobecności czerwonych, którzy gremjalnie udali się na sti-i-pokę! Nawet wartownicy, gnani ciekawością, opuścili stanowiska. Gdzież się podział Carpio? Czyżby go spotkało nowe nieszczęście? Może go porwali? Ogarnęła mnie śmiertelna trwoga. Pobiegłem co tchu do naszego szałasu, odwiązałem konia i wskoczyłem na siodło. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie szukali osłony w sąsiednim lesie.
Ruszyłem tam w pełnym galopie. Nikt mnie nie zauważył, teren pojedynku leżał bowiem po drugiej stronie obozu. Nie chciałem wszczynać hałasu w obawie, że wszyscy czerwoni zbiegną się i pozacierają ślady, zostawione przez zbiegów. Naprzód natrafiłem na ślad dwóch jeźdźców. Prekonawszy się, że to ślady wodza Kikatsów i moje, — pozostały po naszej jeździe, by wypróbować tomahawki, — ruszyłem w dalszą drogę. Po jakimś czasie natrafiłem na dalsze ślady. Zsiadłem z konia i zacząłem je badać. Były to ślady pięciu par kopyt końskich z przed pół godziny. Na Boga, te łotry uprowadziły mego Carpia!
Wróciłem pędem do obozu i wszcząłem alarm. Powstało niesłychane zamieszanie; z największym trudem udało mi się uspokoić wzburzonych Indjan. Wódz Kikatsów ogłosił natychmiast, że wyrzuca niewiernego wartownika poza nawias plemienia; niestety, zarządzenie to nie zwracało mi Carpia! Jakonpi-Topa był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie wiedział, co czynić. Zwróciłem się do niego:
— Chodzi przedewszystkiem o dwie sprawy: Nie możemy ich, niestety, ścigać, gdyż słońce chyli się już ku zachodowi; musimy tylko ustalić jeszcze dzisiaj, jaki kierunek obrali, oddaliwszy się z obozu. Pojadę ich śladami sam, bez żadnej eskorty, by mi nikt nie zadarł tropów. Ty tymczasem załatwisz drugą sprawę. Trzeba koniecznie ustalić, co ze sobą zabrali; chodzi mi o konie, broń, żywność. Zarządź gruntowne śledztwo! Dopiero po ustaleniu, czego brakuje, będziemy mogli powziąć dalsze decyzje. Chwilowo to jedyne jest pewne, że puszczę się za nimi w pogoń. Przypuszczam, że mogę to uczynić i że Upsarokowie nie uważają mnie już za jeńca.
— Old Shatterhand jest wolny — odparł wódz.
— Doskonale! Jadę więc. Czekajcie na mój powrót.
Odjechałem w pełnym galopie, nie czekając na odpowiedź. Dotarłszy do miejsca, w którem natrafiłem na ślad zbiegów, jechałem dalej, z wzrokiem wlepionym w ziemię. Ślady prowadziły przez Pacific-Creek, a potem na Zachód do Little Sandy Creek. Przed Little Sandy Creek zapadł mrok; musiałem więc zawrócić. Byłem głęboko przekonany, że udali się dawną drogą do finding-hollu.
W obozie zakomunikowano mi złe nowiny. Nikt nie wiedział, w jaki sposób zbiegom udało się zwolnić z więzów. Podczas ucieczki nie było wpobiiżu ani jednego z pośród Indjan, tak Upsaroków, jak i Krwawych Indjan. Obozu nie pilnował żaden wartownik; wszyscy chcieli asystować przy pojedynku. Dzięki temu biali mieli dosyć czasu. Wyzyskali go sprytnie, by się odpowiednio wyekwipować. Zabrali z namiotu wodza broń. Ponadto wyszukali co najlepsze konie, między innemi wierzchowca Peteha i Jakonpi-Topy, kasztana Cornera i jeszcze dwa wspaniałe rumaki. Prócz tego zabrali z szałasu sporą ilość koców, prochu, ołowiu i mięsiwa.
Jakonpi-Topa szalał. Palił się do wzięcia udziału w pościgu, ale jako wódz nie mógł przecież podczas zbrojnej wyprawy opuścić swych ludzi. Zaproponował mi, bym wziął ze sobą kilkudziesięciu jego wojowników. Odpowiedziałem, że potrzebuję tylko pięciu, ale zato zręcznych i wytrzymałych. Najchętniej zostawiłbym Rosta, ale nie mogłem tego uczynić, gdyż niewiadomo było jaki przebieg będzie miało spotkanie Upsaroków z Szoszonami, ponadto — co najważniejsza — nie chciał się ze mną rozstawać. Postarałem się więc o to, by otrzymał lepszego konia; nie chciałem, by dosiadał karej szkapy, na której jeździł dotychczas. Zabraliśmy również mocnego muła górskiego; obładowano go prowiantem i kocami, o których trzeba było pomyśleć, gdyż w górach Fremonts-Peaku należało się spodziewać o wiele większych mroków, niż tu, w zielonej jeszcze dolinie Pacificu i Mortonu.
Po ukończeniu koniecznych przygotowań, miałem z Jakonpi-Topą bardzo poważną rozmowę na temat Stillera. Reultatem jej była obietnica uwolnienia go, jeżeli się okaże, że Krwawi Indjanie byli mordercami sześciu Gawronów. Miałem zjawić się u Kikatsów, by go zabrać.
Podczas mej nieobecności Rost ofiarował Petehowi swą pomoc lekarską, ale Peteh odrzucił ją z pogardą, oświadczając, że nie potrzebuje bladej twarzy, która go zaleczy na śmierć, i że sam zna się doskonale na opatrywaniu ran. Miałem jeszcze do Peteha interes. Ponieważ chciałem mu coś powiedzieć, czego przemilczenie byłoby głupotą, kazałem zawołać do siebie jego powiernika, starego podstępnego Innua-Nehmę. Gdy stanął przede mną, obrzucając mnie wrogiem spojrzeniem, rzekłem:
— Innua-Nehma pamięta zapewne, o czem mówiliśmy nad Rzeką Mięsną, gdym oprzytomniał po uderzeniu kolbą. Prawda?
Nie odpowiedział.
— Oświadczyłem Petehowi, że zostanę jego jeńcem tak długo, dopóki mi się będzie podobało. Wyśmiał mnie. Odpowiedziałem na to: — „Chętnie pozostanę u was przez czas jakiś, jestem bowiem ciekaw, jaką zrobisz minę, gdy się z tobą pożegnam wbrew twej woli”. Odpowiedział na to, żem postradał zmysły. Przyszedł czas, w którym podoba mi się odejść. Jutro rano odjeżdżam. Czy Peteh może mnie zatrzymać? Cóż się stało z jego zręcznością, dzielnością i siłą? Jeżeli nie umrze od rany, powinien umrzeć ze wstydu, że się tak ośmieszył. Odchodzę, nie żegnając się z nim, nie chcę bowiem oglądać jego smutnej twarzy; twoja głupia mina wystarczy mi!
Uff! Miej się na baczności! — wybuchnął.
— Grozisz mi? Pshaw! Jesteście zwyczajnymi głupcami; nie przelęknie się was ani mały chłopak, ani stara squaw. Cała wasza wrzekoma mądrość okaże się wkrótce zwyczajną blagą. Nie zapomnijcie wtedy o Old Shatterhandzie, któremu to zawdzięczacie. Howgh!
Po tych słowach odszedłem.
Jako wolny człowiek spożyłem wieczerzę w towarzystwie wodza; potem udałem się do naszego szałasu, by się wcześnie położyć, gdyż następnego dnia mieliśmy o świcie wyruszyć. Droga do Little Sandy Creek była mi znana. Przypuszczałem więc, że dogonimy Cornera i jego towarzyszów. Obok mnie leżał Rost. Martwił się i gryzł bardzo z porwania Carpia, równocześnie rozpierała go radość, że odzyskaliśmy wolność. Wściekał się na Peteha za odrzucenie pomocy.
— Niech pan pomyśli, mylordzie, co za wspaniały wypadek! — rzekł, — Mam wrażenie, że obojczyk jest złamany, wszystkie zaś muskuły nadwerężone. Naprzykład...
— Aorta — rzekłem żartobliwie.
— O nie! Chodzi mi przedewszystkiem o żyłę na szyi.
— Błagam pana, niech pan odłoży to opowiadanie do jutrzejszego ranka, gdy będziemy wyspani. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że musimy się przedewszystkiem pokrzepić wypoczynkiem.
— Mój głos wewnętrzny mówi mi to samo. Dobranoc!
— Dobrej nocy!

* * *

Następnego dnia, około południa, znaleźliśmy się między Big Sandy Creek River. Ślady prowadziły stąd na północny zachód, w kierunku New Forku. Teren stawał się coraz bardziej górzysty. Widać było, że Corner zna okolicę, posunął się bowiem naprzód najwygodniejszemi ścieżkami. Odcyfrowanie śladów nie przedstawiało wielkich trudności. Mam wrażenie, że o to nie dbał, pochłonięty pragnieniem najprędszego dotarcia do upragnionego celu. Stwierdzam z przykrością, że mu się to udało; miał konie lepsze od naszych, oczywiście, z wyjątkiem Hatatitli. Cóż jednak mogłem poradzić na swym świetnym rumaku wobec innych koni, których nie mogłem zostawić wtyle?
Jechaliśmy przez szerokie, rzadką trawą porosłe, zbocze górskie. W pewnej chwili daleko na horyzoncie po prawej ręce zauważyłem jakiś punkt ruchomy. Zatrzymałem nasz oddział, by go obserwować. Nie ulegało wątpliwości, że to nie zwierzyna, a ludzie. Zeskoczyliśmy z koni, nie chcąc, by nas zdaleka zauważono. Po jakimś czasie ujrzeliśmy dwóch zbliżających się jedźców. By ich nic spłoszyć widokiem Indjan, wsiadłem na koń i ruszyłem naprzeciw. Na mój widok ogarnęło ich zdumienie. Ujrzeli już Indjan, ale nie zatrzymali się. Nie mogłem jeszcze odróżnić rysów ich twarzy. Nagle usłyszałem radosny okrzyk:
O jou! To Old Shatterhand, jeżeli mnie moje stare oczy nie mylą. Jazda, jazda naprzód!
Ruszyli pełnym galopem. Po chwili poznałem starą, kochaną, brodatą twarz. A zjawiła się tu zupełnie niespodzianie.
— Sannel, Amor Sannel! — zawołałem. — Czy być może? Czy wzrok mnie nie myli?
— Dlaczegóż miałby cię mylić? — odparł zapytany z uśmiechem, ściągając koniowi cugle i podając rękę na powitanie. — Wiadomo wam chyba, że to mój ulubiony teren. A może sądziliście, że już nie żyję?
— Tak przypuszczałem.
— Co? Naprawdę? Dlaczegóż to? Mam nadzieję, żeście nie byli na moim pogrzebie!
— Co to, to nie, ale — hm! Pokażcie no swoją strzelbę!
— Ten stary grat? Nic w nim niema godnego uwagi. Ach, gdybym miał jeszcze moją starą jednorurkę! Znaliście ją. Żyję bez niej, jak bez ręki.
— Gdzież się strzelba podziała?
— Gdzie? Skradziono ją!
— Któż się dopuścił kradzieży?
— Dwa łotry. Mniejsza o nazwiska, bezwątpienia podali fałszywe. Spotkałem ich po tamtej stronie Belle Fourche River, dałem się wywieść w pole i zostałem z nimi. Następnej nocy ulotnili się wraz z moją strzelbą. Napróżno szukam ich dotychczas; ale biada, jeżeli natrafię na ich ślady. Dlaczego pytacie o strzelbę?
— Bo, bo... Ale powiedzcie naprzód, skąd przybywacie i dokąd się udajecie?
— Tym razem przybywam z Sand Hills, gdzie spotkałem tego gentlemana; udaje się tam, dokąd i mnie bogi prowadzą, to jest do Szoszona Avaht-Niaha. Avaht-Niah powinien być teraz z całem plemieniem w górach Wasatsz.
— Mylicie się. Znajdziecie go w okolicach rzeki Siarczanej i Stobaku.
— To niedaleko stąd! Chcemy go ostrzec. Ten gentleman ma wiadomości, że Gawrony zamierzają napaść na Węże; jedziemy więc, co koń wyskoczy, by uprzedzić Avaht-Niaha o grożącem niebezpieczeństwie.
— To niepotrzebne. Wie o tem od Winnetou, który jest u niego.
— Co, nasz wspaniały Apacz jest u niego? Czemuż to przypisać, żeście nie razem z nim, mr. Shatterhand?
— Przyczyna zupełnie prosta. Jadę do Fremonts Peak po waszą strzelbę — odpowiedziałem.
— Po moją, moją... Poco? — zapytał zdumiony.
— Po waszą strzelbę, systemu Ralling.
— Do licha! Nie rozumiem was! To chyba żarty?
— Nie, mówię zupełnie serjo. Trzymałem waszą broń w ręku; strzelałem z niej nawet. Złodziej, który ją teraz ma u siebie, jedzie przed nami. Ścigamy go, bo mamy z nimi porachunki. Przyłączcie się do nas, mr. Sannel! Jeżeli szukacie Szoszonów, drogi nasze są wspólne.
— Czy to możliwe? — wykrztusił, nie posiadając się z radości. — Moja strzelba znajduje się gdzieś wpobliżu?
— Tak, Ale nie traćmy czasu. Po drodze wszystko wam opowiem!
— Pięknie, doskonale, wspaniale! Jeżeli sprawa ma się tak, jak mówicie, niechaj dzień ten będzie po stokroć błogosławiony. A więc odzyskam utraconą broń. Ach Pozwólcie, mr. Shatterhand, bym wam przedstawił tego gentlemana. Będziecie z niego mieli pociechę: jest Europejczykiem. Nazywa się Stiller, ale zowią go Nana-po.
Stary Sannel wypowiedział to tonem najzupełniej obojętnym. Nie przeczuwał nawet, jakie znaczenie miała dla mnie ta wiadomość. Musiałem użyć całej siły woli, by nie krzyknąć z radości. Rost zdumiał się również. Dałem mu znak, by milczał, i rzekłem głosem możliwie najspokojniejszym:
— Cieszę się, mr. Stiller, z poznania pana; słyszałem niejedną pochwałę o Nana-po.
Ociągał się z odpowiedzią. Obrzuciwszy Upsaroków ponurem spojrzeniem i przyjrzawszy mi się badawczo, zapytał wreszcie:
— Czy nie zauważył pan mr. Shatterhand, jak na mnie patrzą te czerwone łotry? To pańscy towarzysze. Dobrze pan z nimi żyje?
— Pozostaję w dobrych stosunkach ze wszystkimi dzielnymi ludźmi.
Well, ale to są łotry. Widzę pana dziś po raz pierwszy. Oddawna marzyłem, by poznać pana i Winnetou, a teraz, gdy nareszcie to się spełnia, nie mogę się radować, gdyż otaczają pana moi śmiertelni wrogowie.
— Nie są nimi wcale.
— Ależ tak! Pan wcale nie wie...
— Wiem, wiem. Nie traćmy jednak czasu i ruszajmy w drogę! Po drodze wyjaśnimy wszystko.
— Zgoda! Jestem jednak przekonany, że pan będzie bardzo zdziwiony.
— Pan również.
Chciałem jechać dalej, lecz, odwróciwszy się, zobaczyłem, że Upsarokowie nie ruszają się z miejsca. Gdym zapytał o przyczynę, jeden z nich odparł:
— Oto Nana-po, który był naszym jeńcem. Skorzystał z tego, żeśmy go zostawili, i uciekł. Nie możemy jechać z Old Shatterhandem, jeżeli towarzyszy mu Nana-po.
Ze swego punktu widzenia mieli rację. Po krótkim namyśle doszedłem do przekonania, że Stiller i dzielny Sannel mi wystarczą. Rzekłem więc do Indjan:
— Jeżeli moi czerwoni bracia chcą zawrócić z drogi, niechaj to uczynią. Muszą mi tylko zostawić konia, który wiezie prowianty i owoce. Jakonpi-Topa otrzyma go zpowrotem wraz z końmi, które porwali zbiegowie.
Uff! Niechaj się stanie wedle słów Old Shatterhanda!
Poprosiłem Rosta, by się zajął objuczonym koniem. Upsarokowie puścili się pędem z powrotną drogę, nie obejrzawszy się nawet. Ruszyliśmy i my w dalszą drogę.
Rzecz jasna, że całą uwagę skierowałem na Stillera. Był wysoki i dobrze-zbudowany; włosy nieco przyprószone siwizną, twarz poorana zmarszczkami. Na pierwszy rzut było widać, że nietylko wiek jest przyczyną tych zmarszczek. Twarz robiłaby sympatyczne wrażenie, gdyby nie ostry, zamknięty w sobie wyraz. Żona mówiła mi, że stracił wiarę. Postanowiłem nie komunikować mu odrazu całej prawdy i wpłynąć nań serdeczną perswazją.
Jechaliśmy przez równinę, można więc było galopować obok siebie i swobodnie rozmawiać. Amor Sannel myślał tylko o swojej strzelbie i dopytywał się z niezwykłą ciekawością, w jaki sposób i dzięki jakim okolicznościom broń jego dostała się w moje ręce. Opowiedziałem mu o konkursie strzeleckim, nie wymieniając, oczywiście, miejscowości, w której strzelanie się odbyło. Gdym mu opowiedział, jak wspaniałe rezultaty osiągnąłem w tym popisie, rozpłynął się cały w zachwycie. Nie zatrzymując się na szczegółach, opowiedziałem mu pokrótce o spotkaniu obecnego właściciela strzelby nad Lake Jone i o tem, co się stało dalej.
Jaki zbieg okoliczności — pędzimy właśnie za śladami tego człowieka! — rzekł starzec, gdym skończył. — Ciekaw jestem, czy kupił strzelbę od złodzieja.
— Mojem zdaniem, sam jest złodziejem.
— Tak? Jeżeli to prawda, poznam go natychmiast. Od tej chwili Szoszoni przestali mnie interesować; niech sobie robią, co chcą. Muszę odzyskać strzelbę; nie odstąpię od śladów, dopóki się nie policzę z tymi szubrawcami. Jakie to szczęście, żem was spotkał, mr. Shatterhand! Cóż jednak będzie z panem, mr. Stiller? Sądzę, że pan nie zechce uganiać się za moją ukochaną strzelbą; spotkanie z Szoszonami jest przecież dla pana stokroć ważniejsze ze względu na pańskie skóry.
— Mylicie się. Jazda z wami zajmie najwyżej dwa dni; to drobiazg; zdążę jeszcze do Avaht-Niaha. Skoro siedziałem tak długo u Gawronów, kilka dni nie gra wielkiej roli.
— Dziękuję wam! Gdy się ma do czynienia z tego rodzaju łotrami, lepiej rozporządzać kilkoma pięściami więcej. Powiedzcie jednak, mr. Shatterhand, w jakiej to miejscowości strzelaliście tak celnie z mojej strzelby?
Patrząc na Stillera tak, by nie zauważył mego wzroku, odparłem obojętnie:
— Jestem pewien, że nie znacie tego miasta, mr. Sannel. Było to w Weston, w stanie Missouri.
— Co, jak? W Weston, w stanie Missouri? — zapytał nerwowo Stiller. — Pan tam był?
— Byłem.
— Kiedyż to?
— Przeszło sześć tygodni temu.
— To ciekawe! Mieszkam tam mianowicie.
— Naprawdę? W Weston? Ach, przypominam sobie: opowiadano mi o jakimś poszukiwaczu futer Stillerze, który zasiedział się bardzo za Zachodzie.
— To ja! Nie zasiedziałem się, lecz poprostu Gawrony wzięły mnie do niewoli.
— Wiem o tem. Jakonpi-Topa mówił mi, że Nana-po jest jego jeńcem. Któżby jednak pomyślał, że Nana-po i Stiller z Weston są jedną i tą samą osobą!
— Mógł się pan o tem dowiedzieć w Weston od mojej żony. Wraz z synem marzyła często, by choć raz w życiu ujrzeć pana lub Winnetou. Co się z nimi dzieje? Muszą się bardzo o mnie martwić!
— Mogę panu udzielić informacyj; widziałem żonę pańską i syna.
— Naprawdę? Kiedy, gdzie?
— Podczas zawodów strzeleckich, o których przed chwilą opowiadałem. Brali w nich udział w charakterze widzów. Wyglądali zupełnie dobrze.
— Pomyślna to dla mnie nowina, sir. Dziwię się tylko bardzo, że żona nie starała się pomówić z panem.
— Byłem w Weston incognito. Nie chciałem, by mnie oglądano, jak obraz na wystawie.
— Rozumiem.
— Ależ, — wtrącił Rost, którego już oddawna świerzbił język, — gdy przybył Winnetou, stało się przecież powszechnie wiadome, że pan jest Old Shatterhandem, mylordzie!
— Winnetou był również w Weston?
— Tak — ciągnął Rost, nie patrząc na mnie i nie widząc mych gestów. — Winetou i mr. Shatterhand odkryli, że prayerman ukradł nuggety.
— Kradzież nuggetów? Prayerman? Podczas ostatniej bytności w domu poznałem jakiegoś prayermana. Żona kupiła u niego trochę rzeczy, a prayerman przepisał sobie wiersz ku czci Bożego Narodzenia, przywieziony przez małżonkę mą z Europy.
— Tak, tak, — potwierdził Rost. — Mr. Sitller, czy pan wie, kto jest autorem wiersza?
Były kelner o mały włos nie zdradził się z tem, co miało jeszcze pozostać tajemnicą. Skoczyłem na koniu nieco wbok, że gaduła musiał się obejrzeć, i posłałem mu spojrzenie tak groźne, że zrozumiał, iż ma milczeć.
— Owszem, wiem, kto jest autorem wiersza, — odparł Stiller ze spokojem. — Młody chłopak rozkochany w dziecinnych bajkach. Frazesy o Chrystusie, o grzechu i odkupieniu, o Zbawicielu i sprawach niebieskich — są tworami młodocianego, niedoświadczonego wieku. Żaden rozsądny człowiek nie wierzy w nie.
— Naprawdę? — rzekłem. — Mam wrażenie, że nie jestem głupcem, a mimo to wierzę.
— Pan, mr. Shatterhand?
— Tak, ja.[17]
— O nie, mówię zupełnie serjo. Ubolewam nad ludźmi, którzy nie wierzą w Boga.
— W Boga! Niechże mi pan nie opowiada o tak zwanym Bogu! Podobne słowa rażą mnie u innych ludzi, a cóż dopiero u pana! Człowiek tego pokroju, co Old Shatterhand, o którym wiadomo, że się nawet djabła nie boi, mógłby mówić rozsądniej!
— Najwyższą mądrością jest Bóg. Nie odczuwam strachu przed djabłem, bo się boję Boga!
— Nie mówmy o tem! Gdyby pan tyle doświadczył i przeżył, co ja, byłby pan innego zdania. Nie mogę i nie chcę słuchać nabożnych kwileń. Przystają tylko kobietom i dzieciom; ludzie dorośli i rozsądni powinni się ich wystrzegać.
— Dziękuję za naukę, mr. Stiller. W tej dziedzinie jestem dzieckiem, i chcę niem pozostać na zawsze.
— Niechże pan niem zostaje w imię Boże, albo raczej w imię tego, kogo pan sobie wybrał, bo Bóg nie istnieje. Jeżeli to nie prawda, niech mi pierwszy spotkany niedźwiedź rozpłata czaszkę. Wiadomo panu zapewne, że niedźwiedź grizzly stara się przedewszystkiem dotrzeć do mózgu? To dla niego specjał nielada!
Ta niesłychana, bezgraniczna zuchwałość oburzyła mnie do tego stopnia żem odpowiedział z całą bezwzględnością:
— Mr. Stiller! Proszę przyjąć do wiadomości, że nie jestem niedźwiedziem, interesującym się pańskim mózgiem, i niechże pan zostawi w spokoju moją głowę, — niech się pan nie miesza do myśli i poglądów, które w niej tkwią. Powiedział pan, że jestem niemądry, ponieważ wierzę w Boga. Zapomina pan, zdaje się, że upłynęło zaledwie pół godziny od chwili naszego poznania. Pański atak na moją osobę jest, delikatnie mówiąc, co najmniej przedwczesny. Old Shatterhanda nie wolno porównywać z chłopcami i staremi babami. Mógł pan mieć bardzo ciężkie przeżycia, ale i ja nie spoczywałem na różach. Pan stracił wiele, ja wiele wygrałem. Niechże pan zostanie przy stracie i nie miesza się do mojej wygranej?
Well! — odparł z uśmiechem. — Przed chwilą pan dziękował za nauczkę, teraz ja to czynię. Skwitowaliśmy się więc. Ale, ale, niech pan spojrzy na lewo! Jakiś jeździec!
Odwróciłem się i ujrzałem kogoś, pędzącego ku nam w pełnym galopie. Mimo wielkiej odległości, dzielącej nas od niego, po rozwianej grzywie pędzącego rumaka poznałem odrazu, kto się zbliża.
— Winnetou!
Na dźwięk tego imienia wszyscy wstrzymali konie. Ujechawszy jeszcze kilka kroków, zatrzymałem się również. Poznał mnie; ponieważ byłem sam, stanął w strzemionach, podniósł rękę i zawołał mnie głośno po imieniu. Pędził jak wicher. Po chwili był obok mnie; jednym ruchem osadził konia. Miało się wrażenie, że jeździec i rumak wykuci są ze śpiżu.
— Szarlih! — rzekł uradowany, widząc mnie na wolności.
— Winnetou, bracie mój! — odparłem, podając mu dłoń, którą uścisnął.
Zacząłem szukać oczyma obydwóch strzelb. Niedźwiedziówka zwisała mu przez ramię, sztuciec Henry‘ego i srebrna strzelba przymocowane były do siodła.
Uff! Amor Sannel! — uśmiechnął się. — W takim razie była z pewnością mowa o konkursie strzeleckim w Weston! Kimże jest ta druga blada twarz?
— Nana-po! — odparłem.
Uff!
Obrzucił Stillera badawczemu spojrzeniem, potem, nie mówiąc doń ani słowa, zwrócił się znowu do mnie:
— Brat mój nie przebywa już z Upsarokami? Widzę ślad, po którym jedzie. Carpia niema? Uwięzione blade twarze zbiegły?
— Tak. Carpio wpadł im w ręce zabrali go.
— A więc ruszyli do finding-holu. Czy to dawne ślady?
Schyliwszy się, by je obejrzeć, ciągnął dalej:
— Potrzebujemy jeszcze ludzi; postaram się o nich. Wódz Szoszonów, Avaht-Niah, bawi również u swych wojowników. Ciągną od strony Marsh Creeku. Niechaj bracia moi jadą dalej za temi śladami. Jeżeli wieczorem zatrzymają się u ujścia Silver Creeku do New Forku, dogonię ich. Brat Szarlih otrzyma zpowrotem swą broń.
Oddawszy mi strzelby, zawrócił konia i pognał jak wicher.
— Nadzwyczajny człowiek! — zawołał Stiller z podziwem.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Spojrzenia nasze błądziły za Apaczem tak długo, dopóki nie zniknął na dalekim horyzoncie.
Jakże często w życiu podziwiałem tę olbrzymią potęgę, która z nieznanych nam podstaw i przyczyn wyciąga konsekwencje i wnioski, niespodziewane dla nas, wskutek niemożności dopatrzenia się wewnętrznego związku przyczynowego! Ludzie przeciętni nazywają tę potęgę przypadkiem. Jest to metoda uproszczona, nie wymaga bowiem żadnego umysłowego wysiłku. Ponadto ludzie ci nie narażają się na ironiczne uwagi na temat „dziecinnych bajek” o Opatrzności Boskiej, ponieważ każde nieoczekiwane i niewytłumaczone zjawisko przypisują przypadkowi. Nie zazdroszczę zwolennikom teorji przypadku. Pochylają głowy przed czemś bezdusznem i bezwolnem, i to coś nie daje im żadnego oparcia, tak, że w gruncie rzeczy obracają się w jakiejś próżni. O ileż szczęśliwsi są ci, którzy uderzą, że oko Boga nad nimi czuwa, że życiem ich kieruje ręka Boska. Dla tych ludzi zjawiska życiowe nie schodzą do roli nieumotywowanych przypadków, które mogłyby się również ułożyć wprost odwrotnie; przeciwnie, wszystko, co się dzieje, ma dla nich głębsze przyczyny i mądrą, na myśli o przyszłości opartą celowość, której można się oddać z pełnem zaufaniem, nie bacząc na to, że się jej również nie ogarnia.
Ani na chwilę nie przyszło mi na myśl, by spotkanie z Stillerem i starym. Amorem Sannelem uważać za przypadek. Bóg chciał, by nastąpiło, i stało się według jego woli. Żaden, choć trochę doświadczony westman, nie wybrałby drogi, którą przybyli; była niezwykle uciążliwa. Tylko jakaś wola wyższa mogła ich skłonić do przeprawienia się od brzegów Poisson i Agonu przez dzikie, gołe zbocza górskie. Przybyli w odpowiednim momencie, jakby na zamówienie!
Nie chcąc, by Stiller odrazu dowiedział się o wszystkimi, co mu mam do powiedzenia, postarałem się o rozmowę z Rostem w cztery oczy i dałem mu wskazówki, jak się ma zachować. Obiecał, że spełni mój rozkaz i będzie trzymał język za zębami.
Całe niemal popołudnie spędziłem wpobliżu Sannela, który mi opowiedział o swoich przeżyciach od chwili naszego rozstania. Czas mijał bardzo szybko; nad wieczorem ujrzeliśmy kontury pasma Fremonts Butte. Dotarłszy do ujścia Silver Creek do New Forku tuż przed zapadnięciem zmroku, wyszukaliśmy odpowiednie miejsce dla rozbicia obozu. Tymczasem ściemniło się zupełnie.
Nigdzie, w żadnej sytuacji, czas nie upływa tak miło, jak w głuchej puszczy leśnej, gdy ludzie, którzy coś przeżyli, zaczynają opowiadać sobie o swych przygodach. Takie leśne biwaki zastępują westmanowi gazety; może dowiedzeć się wtedy niejednej ciekawej nowinki, a przytem ma sposobność do wygadania się. Dzisiejszego wieczora panowała jednak zupełna cisza. Sannel nagadał się dosyta po drodze. Stiller był naogół milczący, poprzestając na kilku słowach niezbędnych. Czułem, że jest niezadowolony z udzielonej przeze mnie nauczki należał widocznie do ludzi, którzy niełatwo zapominają urazy i nie znoszą, by się ktokolwiek sprzeciwił. Ta cecha charakteru zaciążyła z pewnością niefortunnie na ukształtowaniu się jego przeszłości. Człowiekowi, który nie chce, lub nie może słuchać nauk i odnosi się lekceważąco do zdań innych, zbywa zwykle na elastyczności, koniecznej do przeciwstawienia się ciężkim próbom losu. Z głębi serca pragnął podobno zobaczyć Winnetou i mnie; gdy sposobność się nadarzyła, zachował się zaciekle i ponuro! Jeżeli użyłem w rozmowie zbyt szorstkiego tonu, jego to wina! Nigdy w życiu nie pozwoliłem i nie pozwolę nikomu dotykać Boga, który jest dla mnie największą świętością. Odrazu przy pierwszej próbie chciałem mu pokazać, że skierował słowa pod fałszywym adresem. Uważałem i uważam to do dziś za obowiązek.
Siedzieliśmy więc w milczeniu, czekając na przybycie Apacza. Blask, padający od ogniska, oświetlał drogę, po której powinien był przybyć. Ognisko rozpalono z mego polecenia, chodziło mi bowiem o to, by Winnetou nie krążył długo w ciemnościach. Oczywiście, nie popełniłem tej nieostrożności, której się nad Lake Jone dopuścili towarzysze Sachnera.
Przedewszystkiem kazałem dokładnie przeszukać polanę, sąsiadującą z ogniskiem; gdy się to stało, poleciłem rozpalić ogień, nie tam jednak, gdzieśmy siedzieli, lecz w miejscu dosyć odległem, a widocznem. Od czasu do czasu jeden z pośród nas szedł na to miejsce i dorzucał polan. Dzięki temu nikt się nie mógł podkraść bez zwrócenia naszej uwagi, my zaś byliśmy niewidoczni.
Po upływie około dwóch godzin od przybycia na miejsce zauważyłem, że coś się rusza w krzakach okalających ognisko. Nie był to powiew wiatru, gdyż w takim razie musiałyby się poruszać pozostałe gałęzie krzewu. Czy to Winnetou, czy ktoś obcy? Jeżeli to Winnetou, wystarczy kilka kropel wody, zapomocą których zwrócił mą uwagę w obozie Upsaroków, gdym wieczorem wraz z Jakonpi-Topą obchodził warty. Szepnąłem towarzyszom, by zachowali najzupełniejszą ciszę, i podkradłem się do strumyka, płynącego opodal. Zaczerpnąwszy wody do kapelusza, podniosłem go i wylałem zawartość do płynącego spokojnie creeku. Przy powtórzeniu próby rozległ się głos Apacza.
— Winnetou słyszy znak brata swego Old Shatterhanda. Gdzie jesteś, Szarlih?
— Tu. Chodźmy! — odparłem.
Podeszliśmy od ogniska. Apacz gwizdnął ostro i głośno, i po chwili zjawiło się pięciu Indjan, prowadząc Iltszego i parę jucznych koni.
— Wpobliżu niema nikogo — rzekł Winnetou. — Będziemy mogli rozpalić większe ognisko na lepszem miejscu i usiąść dokoła niego, by się ogrzać, bo noc będzie dziś niezwykle chłodna.
Indsmani poszli po drzewo; mimo panujących ciemności przynieśli po jakimś czasie mnóstwo paliwa. Na polance, otoczonej ze wszystkich stron krzakami, rozpalono nowe ognisko. Umieściwszy konie w wygodnem miejscu, rozłożyliśmy się dokoła ognia. Winnetou rzucił mi pytające spojrzenie. Zrozumiałem je odrazu i opowiedziałem pokrótce, co zaszło od chwili, gdym się na swoje nieszczęście wraz z Carpiem i Rostem nad Rzeką Mięsną dostał w ręce Krwawych Indjan. Słuchano mnie z wielkiem zainteresowaniem. Gdym skończył, Stiller przerwał dotychczasowe milczenie i zapytał:
— Sir! W takim razie pokazało się, że śmierć sześciu Gawronów nie z naszej nastąpiła winy?
— Jeszcze niezupełnie — odparłem. Winnetou wykrył to, ale Jakonpi-Topa chce dowodów i dlatego wysłał gońców celem zbadania miejsca.
— Nie wątpię, że się przekonają, iż winnymi są Krwawi Indjanie. Mam nadzieję, że nikt w St. Louis nie będzie tak naiwny, by im posłać 365 strzelb.
— Cóźto za strzelby? — zapytałem, udając nieświadomość.
— Wódz Kikatsów napisał do mojej żony list, który musiałem podpisać. Oświadczył w nim, że wyda mnie za tyle strzelb, ile rok ma dni.
— Czy będzie go mogła odczytać?
— Nie. Przypuszczam, że w całem St. Louis nikt tego nie potrafi, i jedynie dlatego podpisałem go. Gdyby żądanie wodza spełniono, zabrałby strzelby, a ja zawisłbym na palu tak samo, jak czterej niewinni Soszoni. Położyłem podpis tylko poto, by uśpić czujność swych cerberów, i to mi się powiodło. Gdy mi się udało zbiec, nie ruszyłem do domu, lecz przedarłem się przez dzikie góry, by wezwać Szoszonów do zemsty.
— Do zemsty? Hm.
— Nie podoba się to panu?
— Nie lubię słowa „zemsta”.
— Prawdopodobnie dlatego, że nie był pan nigdy w podobnej sytuacji.
— Nie byłem? Mam wrażenie, że brano mnie częściej od pana do niewoli, i że więcej, niż pan krzywd doznałem. Mimo to nie mściłem się nigdy pozostawiając karę Bogu.
— Ja tego nie potrafię! Gdyby rabunki, morderstwa i zabójstwa miały uchodzić bezkarnie, byłby to koniec świata. Gdyby zaś karanie winnych pozostawiono komuś, zgoła nieistniejącemu, czerwone i białe łotry grasowałyby bezkarnie. Jakże więc pan godzi swą chrześcijańską pokorę i łagodność z planowaną wyprawą do Fremonts Peaku?
— Chcę jedynie zapobiec zbrodni.
— A ukaranie winnych?
— Jakże można mówić o karze, skoro zapobiegnę zbrodni?
— To frazesy; nie weźmie mnie pan na nie! Zszedłem z gór, by oświadczyć Szoszonom, że Kikatsowie zamordowali czterech z pośród nich; niechaj poniszczą śmierć towarzyszów. Będzie to zapłata, którą te czerwone wieprze otrzymają za moją niewolę. Może przy tej okazji odzyskam skóry, które mi zabrano.
— Odzyska je pan i bez przelewu krwi.
— Jakto?
— Jakonpi-Topa obiecał mi, że zwróci panu wolność i odda skóry; mam pana sprowadzić, skoro się tylko okaże, że winowajcami są Krwawi Indjanie.
— I pan w naiwności swej wierzy, że obietnica zostanie spełniona?
— Tak. Jestem tak naiwny!
— Żal mi pana! Przypuszczałem, że ma pan więcej rozumu. Mam wrażenie, że pan należy do tego typu sławnych ludzi, którzy niesłychanie tracą przy bliższem poznaniu.
— Może, choć nic mi o tem niewiadomo.
— Ależ tak! Pański bogobojny, cnotliwy sposób myślenia wcale nie odpowiada obrazowi, który malowała mi wyobraźnia. Ta czułostkowa...
Musiał przerwać, gdyż Winnetou zaczął z taką siłą walić w ognisko wyrwanym z zarośli prętem, że powstał słup iskier.
— Uff! — rzekł. — Brat mój Szarlih zasługuje w zupełności na imię Old Shatterhanda. Howgh!
Po tych słowach rzucił pręt Stillerowi w twarz i odwrócił się od niego. Skarcony Stiller odpowiedział wzburzonym głosem;
— Uważam to uderzenie za obelgę. Nazywają mnie Nana-po; to chyba wystarczy, bym miał prawo do własnego zdania. Nie wiem, kim był Old Shatterhand w swej ojczyźnie; w każdym razie jestem pewien, że nie był tym, kim ja byłem. Nie przywykłem do tego, by mnie ktoś pouczał, co wolno czynić, a czego nie wolno!
Obrzucił całe koło wyzywającem spojrzeniem. Nikt nie odpowiedział.
— Żądam odpowiedzi! — rzekł rozkazującym tonem.
Milczenie.
— W takim razie pójdę sobie! Nie mam ochoty przebywać z ludźmi, którzy uznają tylko własną wolę. Poszukam Szoszonów. Gdzie są obecnie?
Pytanie to skierował do czerwonych, którzy siedzieli dokoła ogniska. Był tam i wywiadowca Tech, którego spotkaliśmy niedaleko Rzeki Mięsnej. Gdy żaden z Indjan nie dał odpowiedzi, Stiller wstał.
— Zostajecie tutaj, czy pojedziecie ze mną? — zapytał Amora Sannela, który mu dotychczas towarzyszył.
— Zostanę — odparł Samuel. — Cieszę się, żem spotkał Old Shatterhanda i Winnetou; nie chcę pozbawiać się tej przyjemności.
— Zostańcie więc z Bogiem... chciałem powiedzieć z całą kupą djabłów! Dam sobie radę i bez was!br> Podszedł do koni; po chwili usłyszeliśmy oddalający się tętent.
— Okropny uparciuch! — rzekł Sannel. Miałem z nim niemało kłopotu; jetem bardzo zadowolony, że się ulotnił.
Nie dziwiłem się zadowoleniu Sannela, dla mnie jednak była to sprawa niemiła. Przecież miałem do Stillera interes. Czyż mogłem pozwolić, by się oddalił, zanim mu wszystko powiem? Winnetou pojął, o czem myślę, i dotykając mej ręki, rzekł:
— Niechaj brat mój pozwoli mu odjechać. Jest wolny, więc stało się to, czegośmy chcieli. I na tem koniec. Howgh!
Musiałem przyznać rację. Bądź co bądź, Stiller obraził mnie. Gdyby nie obraza, byłbym go wezwał do zawrócenia z drogi, gdyż w każdym razie miałem obowiązek zakomunikować mu, co mi polecono. Dokąd ruszył wśród ciemnej nocy? Winnetou powiedział mu dziś po południu, że Szoszoni maszerują wzdłuż Marsh-creeku, — ale z pewnością już ich tam niema! Postąpił jak chłopak, który w pasji wykrzykuje; tatusiowi na złość, niech mi uszy zmarzną!
Pod wpływem niemiłej sceny siedzieliśmy przy, ognisku w głębokiem milczeniu; po chwili ustaliliśmy porządek wart. Sannel rzekł:
— Ależ, messurs, jakże można iść teraz spać! Jeżeli o mnie chodzi, to jestem przekonany, że nie zmrużę oka, zanim się dowiem, co mnie czeka jutro.
— Jakto jutro? — zapytałem.
— Pojadę z wami. Ale dokąd? Pocoście sprowadzili tych pięciu Szoszonów, poco te juczne zwierzęta?
Winnetou odpowiedział:
— Wytłumaczę to Amorowi Sannelowi w kilku słowach. Jedziemy do Fremonts Peaku, niewiadomo jednak na jak długo. Jeżeli zaskoczą nas śnieżyce, trzeba będzie pozostać w górach. Dlatego Winnetou postarał się o ekwipunek. Konie są obładowane kocami i żywnością. Skoro dostaniemy się na szczyt, Szoszoni wrócą i ukryją konie w bezpiecznem miejscu; to rzecz konieczna, gdyż pod olbrzymią kołdrą śniegu zwierzęta pozdychałyby z głodu.
— Ładne widoki! Wszystko tak mądrze przewidziane! Jedyna pociecha, że przypuszczenia nie muszą się sprawdzić w całości. Możemy dostać się na szczyt znacznie prędzej, niż przypuszczamy. Jestem gotów współdziałać z wami; wolałbym jednak nie tonąć w śnieżnych zaspach z powodu kilku łotrów. Nie jestem niedźwiedziem polarnym. No, trzeba to przespać. Dobranoc, messurs!
Zawinąwszy się w koc, zasnął po chwili; reszta, z wyjątkiem mnie i Rosta, poszła za jego przykładem. Pierwsza warta przypadła mnie w udziale; musiałem więc czuwać. Rost nie kładł się; czułem, że ma coś na sercu.
— Mylordzie, czy Winnetou mówił prawdę? — zapytał cichym głosem, by nie budzić śpiących. — Będziemy musieli spędzić całą zimę w górach?
— Możliwość taka istnieje, ale od możliwości do konieczności bardzo jeszcze daleko, — odparłem. — Winnetou przygotował się na najgorsze niespodzianki. Nie wynika z tego, że przewidywania się spełnią.
— Czy nie lepiej byłoby zawrócić?
— Zawrócić? Chciałby pan pozostawić Carpia na pastwę losu?
— Ależ nie, nie! Wcale o tem nie myślałem! Bezwarunkowo musimy go wyratować.
— Doskonale! A złoto?
— Jakie złoto?
Zapomniał pan, że banda Cornera chce wyeksploatować finding-hole?
— Prawda! Ale nie wiemy, gdzie ten finding-hole leży!
— Ślady Cornera zaprowadzą nas do niego.
— I będzie do nas należał?
— Hm. Właściwie nie. Każdy placer należy do odkrywcy. Postąpimy tak, jak nam dyktować będzie sumienie. Ponieważ jednak w żadnym razie nie można dać złota tym mordercom, trzeba się będzie postarać, by na uczciwej drodze dostało się w uczciwe ręce.
— Hm. Wie pan, mylordzie, co mi mówi mój głos wewnętrzny?
— Cóż takiego?
— Powiada, że część tego złota mnieby się przydała.
— Naprawdę?
— Tak. Byłem zawsze goły, jak święty turecki, i przymierałem głodem. Krewni moi są jeszcze biedniejsi, niż ja, Jakieby to było szczęście, co za rozkosz niewysłowiona, gdyby człowiek raz skończył z tą biedą! Nie sądzi pan, że to możliwe?
Możliwość, oczywiście, istnieje. Hm... Dam panu radę! Niech pan sobie nie robi zbyt wielkich nadziei. Gdy się nie ma nic, lepiej pozostać przy niczem, niż snuć nieziszczalne marzenia. Niech pan idzie spać!
— Uczynię to. Może Pan Bóg ześle mi sen o złocie; chciałbym śnić dziś o odrobinie kruszcu. Przynajmniej we śnie miałbym trochę radości!
Obrócił się na drugi bok i zasnął. O czem śnił, nie wiem, chcąc się bowiem dowiedzieć, czy senne marzenia się ziściły, musiałbym go obudzić. Gdy minął czas warty, zbudziłem Teeha, który mnie miał zluzować, i rzuciłem się w objęcia Morfeusza. Gdym się z nich wyrwał, był już ranek.
Spożywszy śniadanie, składające się z chleba i suszonego mięsa, dosiedliśmy koni. Przeprawiliśmy się przez rzekę New-Fork brodem, o którym wiedział Winnetou. Okazało się, że Stiller znał ten bród również; wskazywały na to pozostawione tu ślady. New-Fork zatacza wielki łuk dokoła Fremonts Butle i jeziora Bondle; przecięliśmy ten łuk, przeprawiając się na drugi brzeg rzeki, by później znowu powrócić na brzeg przeciwległy.
Droga prowadziła przez szeroką, pagórkowatą równinę, na której gdzie niegdzie rosły kępki drzew. Powietrze było mroźne i ostre; na trawie leżał szron, wzgórza pokrywał śnieg. Z krainy późnej, wilgotnej jesieni wjeżdżaliśmy powoli w królestwo zimy.
Otaczała nas wspaniała natura. Gdyby nic obawa śmieszności, określiłbym to, co nas otaczało, jako okolicę szekspirowską. Na lewo od rzeki Green River wznosiły się lesiste, groźne zbocza Salt Riven. Ciemne pasma Black i Tabernade Bluff sprawiały wrażenie Atlasa, dźwigającego niebo. Daleko na prawo ciągnęły się gigantyczne wierzchołki Sweetwateru: Atlantik, Windriver, Temple-Peak, Charwenet, Hooker, Bonneville i Golkie. Zwarty ich szereg łączył się zapomocą dumnego, wyniosłego i niedostępnego Wid River Range z pasmem gór Union. Szczyty górskie, pokryte lodem i śniegiem, patrzyły na dolinę chwilami ponuro, chwilami z wyrzutem, chwilami znowu szyderczo, i zdawało się, że naigrawają się z odwagi śmiesznych Pigamejów, którzy wkraczają do krainy przygniatającej wszelką małość i przeciętność.
Na innem miejscu opisywałem już wrażenie, jakie zdaleka sprawia widok Rocky-Montains. Teraz byliśmy nietylko pośród gór, ale wysoko między szczytami. Nie było tu fascynującej gry kolorów, ani nastrojowej gradacji ciągnących się za sobą wierzchołków górskich. Ponure, groźne olbrzymy skalne rozsiadły się jak sędziowie areopagu o białych, śnieżnych czapkach i, osnute mroźną, lśniącą lodem, mgłą, rzucały na doliny lodowate, bezlitosne tchnienia. Ani śladu, radości, humoru, pogody; brakło również melancholji. Ani jeden szczyt nie zraszał dolin łzami. Miało się wrażenie, że w tej milczącej, niesamowitej pustce rozegrała się wstrząsająca, okrutna tragedja, której ślady pozostały na zawsze na olbrzymich, skalistych cielskach. Z otchłani wstawały echa okrzyków, w których zamknięte było wołanie o pomoc; dokoła czaiły się odgłosy zmiażdżonych przemocą śmiertelnych westchnień. Jęki i szlochy, wyrosłe z nieskończonego, przeraźliwego bólu, przybrały tu kształt skał. Okrutna nienawiść zastygła w głazach granitu; nawet słońce, wszędzie radosne i pogodne, blednie tu ze strachu i staje się zimne. Jego bezbarwne promienie straciły swą siłę, nie czuliśmy wcale, że nas dotykają.
Mieliśmy przed sobą podwójne ślady: pozostawione przez Cornera i jego kompanję oraz te, które pozostawił Stiller. Jedne i drugie prowadziły na północ. Stiller chciał się spotkać z Szoszonami; ponieważ Winnetou oświadczył, że idą wzdłuż Marsh-creeku, który wpada do Green River, przypuszczaliśmy, że ślady pozostawione przez wierzchowca Stillera, zboczą lada chwila na zachód. Dziwnym zbiegiem okoliczności przypuszczenia nasze nie sprawdziły się. Wnosić z tego należało, że albo Stiller się nie zorjentował, albo też powziął nieogadnione dla nas postanowienie.
Pochłonięci odgadywaniem przyczyny niewytłumaczonego zachowania się Stillera, zauważyliśmy nowe ślady; szły od prawej strony. W pewnym punkcie krzyżowały się z dawnemi i szły dalej razem z niemi. Zsiedliśmy z koni, by odcyfrować ślady. Wskazywały na dwóch jeźdźców, którzy również się zatrzymali, by zbadać dokładnie trop poprzedni. Chodziło nam o ustalenie porządku śladów, a raczej czasu, w którym się poszczególne grupy poruszały. Okazało się, że pierwszy zjawił się tu Corner, za nim Stiller, po jakimś zaś czasie dwaj nieznani nam jeźdźcy. Corner tak nas wyprzedził, że nie mogło być mowy o tem, byśmy go dziś dogonili. Zresztą, miał znacznie lepsze konie, niż my. Pozostała trójka miała gorsze wierzchowce, byliśmy więc przekonani, że dogonimy ją jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Ślady wskazywały zupełnie dokładnie, że dwaj nieznajomi spotkali się ze Stillerem. Porozmawiawszy z nim chwilę, ruszyli razem w dalszą drogę. Podczas powtórnej przeprawy na lewy brzeg New-Forku słońce dosięgło zenitu. Ślady rozchodziły się. Stiller z dwoma nieznajomymi ruszył wzdłuż górnego brzegu rzeczki, wypływającej z jeziora Fremonts, Corner natomiast trzymał się New-Forku. Oczywiście, ruszyliśmy za śladami Cornera, gdyż wyprawa nasza miała na celu uratowanie Carpia; Stiller i jego towarzysze nie obchodzili nas w tej chwili. Nie zastanawialiśmy się wcale, kim są ci towarzysze, i czego cała trójka szuka nad jeziorem Fremonts.
Między Bondle-Lake a Gros Ventre Peak, u którego stóp wypływa Green River, ciągnie się i podnóża gór Windriver cały szereg niezmiernie ciekawych stawów i jezior, które przygotowują widza na przepiękne widoki ciągnącego się na północy Parku Narodowego Yellowstone, a który zwą ósmym cudem świata. Łożyska tych jezior mają częściowo charakter wulkaniczny, częściowo wyżłobione zostały przez płynące wody. Prawie wszędzie pewne szczegóły wskazują, że siły wulkaniczne, dzięki którym powstały tu kiedyś pasma gór, żyją jeszcze pod cienką powłoką dna. Napotkać można źródła z zimną wodą, które od czasu do czasu bez powodu zaczynają wrzeć; spotyka się również miejsca, w których siły podziemne wyrwały i rozsadziły ziemię, tak, że tryskają z niej promienie wrzącej wody lub biją fontanny mułu. Trafiają się tu również ustronne doliny, w których niema zimy, gdyż wiecznie ciepła ziemia rozpuszcza i wchłania śnieg, pozwalając rozwijać się, wspaniałej florze, nawet wtedy, gdy dokoła mróz zwarzy i zabije każde źdźbło trawy.
Takich ciepłych miejsc, chronionych przez skały od wiatrów i niepogody, szukają zwykle Indjanie, a zwłaszcza Szoszoni, hodują w nich na zimę kilka odmian jarzyn, których uprawy nauczyli się od przodków. Zdarza się również, że w miejscach tych zakładają składy żywności. W zimie przybywają do składów tych po żywność na nartach.
Największem z pośród jezior jest wymienione już jezioro Fremont-Lake oraz Lake Amalja, powstałe z bocznego odgałęzienia New-Forku. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, celem wyprawy Cornera było właśnie jezioro Amalja, ślady bowiem, prowadzące przez całe popołudnie w kierunku New-Foku, skręcały nagle na prawo i szły pod górę wzdłuż niewielkiego, lecz bardzo ożywionego wodospadu.
— Uff! — zawołał Winnetou, zdumiony tym widokiem.
Zatrzymał się, podniósł głowę i przymrużył oczy, jakgdyby jakaś niemiła myśl przeszła mu przez głowę. Gdy człowiek, który tak zwykle nad sobą panuje, jak Winnetou, przybiera taką pozę, nie ulega wątpliwości, że stało się coś ważnego.
Uff! — powtórzył; a nie chcąc, by go ktokolwiek prócz mnie, zrozumiał, dodał w narzeczu Apaczów: — Jeżeli mnie przypuszczenia nie mylą, znam finding-hole tych białych twarzy. Nie należy do nich, a do mnie. Ojciec pokazał mi go, gdym był jeszcze dzieckiem. Dowiedział się tajemnicy od pewnego wojownika plemienia Panaka, który chciał mu się w ten sposób odwdzięczyć za uratowanie życia.
— A może to inny placer? — zapytałem.
— Może, przecież w górach leży cała masa złota, lecz... — tu piękną jego twarz opromienił ciepły, radosny uśmiech — mój głos wewnętrzny mówi mi jednak, że to właśnie mój finding-hole. Ruszę przodem. Niechaj brat mój Szarlih idzie wraz z resztą ludzi za mojemi śladami, aż do miejsca, w którem z wysokiej skały wytryska woda. Będzie mu się zdawało, że dalej drogi niema. Kto nie zna okolicy, ten jedzie mniej więcej jakąś godzinę. Potem dociera do miejsca, w którem potok, spływający z wysokich górskich szczytów, wpada stromym nurtem do przepaści. Do tego miejsca sam dotrę. A brat mój Szarlih niechaj dojedzie tylko do szczeliny skalnej i niechaj w niej pozostanie. Wyda mu się to niemożliwością, ale po jakimś czasie zauważy, że rzecz da się zrobić. Przyłączę się później do niego.
Dotknął wierzchowca piętami i ruszył w pełnym galopie, jakkolwiek górzysty teren zdawał się pozwalać jedynie na jazdę stępa. Wolnym krokiem ruszyliśmy w jego ślady.
Minęliśmy pasmo lasów. Z początku jeszcze trafiała się gdzie niegdzie grupka drzew, potem i drzewa znikły. Zamiast nich widać było miejscami niskie krzaki; po godzinnem wspinaniu się wgórę nie było już wokoło żadnej roślinności. Wpobliżu leżał śnieg. Przy oddychaniu unosiła się z ust para. Nie było to dobrym prognostykiem dla nocnej kwatery.
Otaczała nas głucha pustka. Wokoło ani jednego ptaka, zwierzęcia, chrabąszcza, czy muszki. Prócz szumu wodospadu jedynym dźwiękiem, było echo kopyt końskich. Wskutek górzystego terenu i rozrzedzonego powietrza zwierzęta posuwały się powoli. Byliśmy tak pochłonięci trudnościami złej drogi, że nie zwracaliśmy wcale uwagi na wspaniałą okolicę.
Nagle potok skończył się, albo ściślej mówiąc, nie można było znaleźć miejsca, z którego wypływał, gdyż nad pieniącą się strugą wody leżała wielka kupa kamieni. Zsiadłem z konia, by się przekonać, jak się sytuacja przedstawia. Przypuszczenia moje okazały się słuszne. Kłoś umyślnie utworzył wał z kamieni, by uniemożliwić przedostanie się przez szczelinę. Weszliśmy do wody i usunęliśmy kamienną przeszkodę; teraz droga była wolna. Z początku mógł się na niej zmieścić najwyżej jeden jeździec, trzeba więc było inaczej osiodłać juczne konie. Po jakimś czasie szczelina stała się szersza i wygodna, wreszcie ku naszemu zdumieniu zamieniła się w szeroką, okrągłą kotlinę skalną; woda płynęła przez nią spokojnie srebrzystą wstęgą. Wypływała z wąskiej szczeliny; chcąc się przez nią przedostać, trzeba było uklęknąć. Okazało się, że natrafiliśmy na całą sieć szczelin, przepaści i kotlin.
Wiatr nie miał tu dostępu; mimo płynącej wody, temperatura była bardzo łagodna. Dokoła rosło kilka krzewów, ziemia pokryta była soczystą, zieloną trawą, do której dorwały się nasze konie. Najbardziej pożądaną niespodzianką były dla nas stosy polan. Ktoś nagromadził je tu przed kilkoma dziesiątkami lat. Dużo czasu musiało upłynąć od chwili, w której zagaszono ostatnie ognisko. Rozpaliwszy ogień, usiedliśmy dokoła, zawinąwszy się w koce. Nie powiedziałem, oczywiście, co mi oświadczył Winnetou. Byłem bardzo ciekaw, dlaczego, i poco wyruszył na samotną wyprawę.
Po jakichś trzech godzinach zjawił się w szczelinie. Sam fakt, że przedostał się przez nią na koniu mimo panujących ciemności, był czemś niezwykłem. Jeszcze dziwniejsza, że potrafił w mroku nocy przedrzeć się przez strome, dzikie bezdroża gór, gdzie każdy nieostrożny krok wierzchowca mógł sprowadzić katastrofę.
Gdy zsiadł z konia, Szoszoni zajęli się Iltszim. Winnetou podszedł do mnie, usiadł obok i w głębokiem milczeniu zjadł kolację, nie zwracając wcale uwagi na to, że wszyscy czekali z niecierpliwością na jego słowa. Najadłszy się, spojrzał z uśmiechem dokoła i rzekł:
— Jeżeli bracia moi sądzą, że coś opowiem, to się mylą. Proszę, niech się położą spać, gdyż jutro czeka nas bardzo męcząca droga. Schwytamy Cornera i jego blade twarze. Możemy wszyscy położyć się spać; warty są zbyteczne; z wyjątkiem nas nikt nie zna miejsca, w którem obecnie przebywamy.
Słowa te rozczarowały słuchaczy; zapadło głuche milczenie. Towarzysze naszej wyprawy pożegnali się krótkiem „dobranoc” i pozawijali się w koce. Byłem pewien, że Winnetou ma mi coś do powiedzenia. Widocznie jakieś powody skłaniały go do milczenia. Fakt, że się jeszcze nie położył, był wskazówką, że mi coś zakomunikuje; nie ruszałem się więc z miejsca. Gdy wszyscy usnęli, zwrócił się do mnie w narzeczu Apaczów, by go nie zrozumiano, na wypadek, gdyby kto ze śpiących się obudził:
— Rzeczy mają się tak, jak przypuszczałem. Corner zna finding-hole Indjan plemienia Panaka. Nie ulega wątpliwości, że odkrył go sam lub za pośrednictwem któregoś z towarzyszów tylko dzięki przypadkowi. Gdy ślady ich zboczyły wczoraj w tym kierunku, byłem odrazu pewien, że nie chodzi tu o placer nad Stihi-Creek. Placer, leżący nad Stihi-Creek, dawno już wyeksploatowany został przez Wattera i Welleya.
— Skoro sprawa tak się przedstawia, — odparłem — nie ulega wątpliwości, że Corner i jego towarzysze nie mogli odrazu wyeksploatować pierwszego placeru i odłożyli to na później. Po drodze ku Stihi-Creek spotkali Wattera i Welleya i zauważyli, że tamci mają przy sobie złoto. Ruszyli za nimi, by je odebrać. Jak tego dokonali, wiemy. Rozumiejąc, że można ekploatować nowy placer jedynie zapomocą nurkowania, zwabili starego Sachnera, by go wraz z bratankiem zmusić do pracy. Okradając starego, zamierzają obłowić się podwójnie,
— Tak jest. Brat mój odgadł całą historję. Postanowiwszy odszukać placer Indjan plemienia Panaka, dotarłem w góry tak daleko, jak to było możliwe; w pewnym punkcie drogi uwiązałem konia i ruszyłem pieszo. Dostałem się na szczyt, niezauważony przez nikogo. Po chwili ujrzałem ich, siedzących nad wodą, mniej więcej obok miejsca, w którem fale przepływają nad ukrytym otworem. To dało mi pewność, że wiedzą, gdzie się znajduje placer.
— Czy stary Sachner i Carpio orjentują się już w sytuacji?
— Nie. Mieli jeszcze broń przy sobie i nie byli skrępowani. Nie ulega wątpliwości, że po zakomunikowaniu, co ich ma spotkać, zostaną rozbrojeni.
— Biedny Carpio, bardzo źle zapewne wygląda?
— Jest chory, bardzo chory. Jeżeli go zmuszą do zanurzenia się w zimnej wodzie, umrze.
— Na Boga! Do tego nie możemy dopuścić! Zanim się to stanie, musimy być na szczycie.
— Niechaj się brat mój nie niepokoi. Nie tak łatwo go zmuszą. Zdążymy jeszcze na czas.
— Ufam ci. Miałem jeszcze kilka kwestyj, ale mniejsza o to; załatwisz wszystko według swego uznania.
— Domyślam się treści twych pytań; nie potrzebujesz ich wypowiadać. Przemyślałem gruntownie całą sprawę. Pod jednym, jedynym względem jestem niezdecydowany, i zapytam brata Szarlih o radę.
— Zgaduję, o co ci chodzi.
Uff! Old Shatterhand i Winnetou nie mogą ukryć przed sobą żadnej ze swych myśli.
— Tak. Jesteśmy jednem ciałem i jedną duszą, zaklętą w dwie osoby. Powiem ci, o czem myslałeś: o zachowaniu tajemnicy finding-holu Indjan plemienia Panaka.
Uff, masz rację. Piątka bladych twarzy, która się tam teraz znajduje, zna ją już; jedynie śmierć ich może uratować tajemnicę. Czy mamy prawo zabić Carpia i jego wuja? Nie! Czy wolno nam pozbawić życia Cornera, Shepparda i Egglego?
— Nie.
— Nie możemy tego uczynić, gdyż nie dokonali wobec nas przestępstwa, które, wedle przyjętych przez nas zasad, zasługuje na karę śmierci.
— Hm. Moglibyśmy pomścić śmierć Welleya. Ale jak udowodnić, że są sprawcami zbrodni? Jeżeli prócz nas nie znajdzie się żaden sędzia, będziemy musieli puścić ich wolno. A jeżeli nie ukaramy ich śmiercią, powrócą znowu.
Uff! Powrócą, by zabrać złoto. Nie jest już ono pewne w tym finding-holu.
— A dużo go tam?
Odwrócił się zwinnym ruchem i spojrzał na mnie niebieskiemi, ciemnemi oczyma, jakby chciał wzrokiem dotrzeć do dna duszy. Potem uśmiechnął się łagodnie i rzekł:
— Tak, żaden z nas nie potrafi ukryć przed drugim swych myśli. Mój brat Szarlih chciałby kogoś uszczęśliwić1, prawda?
— Tak.
— Sam nie potrzebuje złota.
— Nie. Przyrzekłem ci to kiedyś i dotrzymam słowa. Nie chcę zawdzięczać swego mienia żadnemu finding-holowi, lecz rzetelnej pracy, która przynosi błogosławieństwo. Wszystkie dotychczas odkryte placery, były dla prawdziwych poszukiwaczy jedynie „deadly dust” — pokładami „śmiertelnego pyłu” — jak je słusznie zwykłeś nazywać. Pył ten traci swe niszczące właściwości dopiero w trzecich, czwartych rękach; nie chcę więc być pierwszą ręką. Mam jednak nadzieję, że jako podarunek utraciłby szkodliwe cechy. Brat mój Winnetou nie potrzebuje tego finding-holu dla siebie. Oprócz tego miejsca zna szereg innych, w których w razie potrzeby znajdzie całą masę nuggetów.
Przez chwilę patrzył przed siebie, pogrążony w głębokiem milczeniu. Potem rzekł:
— Nie jest tego wiele, ale zawsze jeszcze sporo. Panakowie, do których dawniej należały te okolice, musieli się również dowiedzieć, że pokazywanie złota bladym twarzom przynosi nieszczęście. Przy pomocy żółtego metalu chcieli sobie kupić pomoc białych strzelców, ale odpłacono im niewdzięcznością i zdradzono ich. Zabrali stąd wielkie masy złota, by je darować bladym sprzymierzeńcom. W rezultacie sprzymierzeńcy ci poddali ich straszliwym torturom, chcąc zmusić, by pod wpływem bólu wskazali kryjówkę. Zginęli jak bohaterowie, nie powiedziawszy ani słowa. Obecnie pozostały tylko szczątki dawnych skarbów.
— Czy zmuszano ich również do narażania życia drogą zanurzania się w lodowatą wodę?
Uff! Brat mój nie sądzi chyba, by czerwoni byli takiemi niedołęgami, za jakich uważają ich ci, którzy nie mają pojęcia o zwyczajach naszej rasy. Żaden Indjanin nie jest tak głupi, by eksploatował finding-hole zapomocą nurkowania. Old Shatterhand zobaczy, jak mądrze Panakowie podeszli do złota, nie moknąc wcale.
— Odprowadzili wodę?
— Tak. I to zupełnie prostemi środkami, które pozostały na miejscu po dziś dzień. Nadanie biegowi wody innego kierunku nie jest rzeczą ani trudną, ani wymagającą dużo czasu. Wydobycie niewielkiego kawałka złota nie zabiera czasu; jeżeli natomiast chce się opróżnić cały hole, trzeba na to szeregu dni.
Milczał przez długą chwilę. Widząc, że zastanawia się nad czemś niezwykłem, nie przeszkadzałem mu. Po jakimś czasie wykonał energiczny ruch ręką i rzekł zdecydowanym tonem:
Ufff Trzeba tu będzie pozostać dłużej, niż przypuszczałem. Myśl o śniegu kazała mi dbać o to, by pozostać jak najkrócej, ale mam wrażenie, że będziemy musieli zaryzykować walkę z zimą. W najgorszym razie uciekniemy do Pa-ware, Gorącego Źródła Szoszonów. A teraz niechaj brat mój zamknie wraz ze mną oczy. Dobrej nocy!
Położył się spać. Poszedłem za jego przykładem. Byłem szczęśliwy, że się zgodził na spełnienie mej prośby. Wprawdzie nie powiedział tego wyraźnie, ale decyzja pozostania tu dłużej wskazywała, że ma zamiar opróżnić finding-hole. Nie chciałem pytać, jak sobie wyobraża ratunek zapomocą Pa-ware, Winnetou nie był bowiem przyzwyczajony do mej ciekawości.
Następnego dnia obudziło nas bardzo wcześnie przenikliwe zimno. Ogień zagasł, gdyż nikt o nim nie myślał i nie podsycał go. Rozpaliwszy inne ognisko, zauważyliśmy przy jego blasku, że koce nasze przemokły doszczętnie. Do otoczonego skałami „domostwa” wpadać zaczęły delikatne, szybko się rozpływające płatki śniegu. Gdyśmy skończyli śniadanie, na niebie pokazały się pierwsze zwiastuny nadchodzącego dnia. Uwiązawszy konie razem, by się rozbiec nie mogły, zaczęliśmy się gotować do opuszczenia biwaku. Wyprawę dzisiejszą mieliśmy odbyć pieszo. Trzeba było przejść przez strumień, płynący przez kotlinę; by nie zamoczyć obuwia, zdjęliśmy je. Woda była bardzo chłodna; niewidoczne na pierwszy rzut oka kamienie przeszkadzały niepomiernie. Minąwszy strumień, włożyliśmy znowu buty, ściślej mówiąc, mokasyny. Padał rzadki śnieg. Winnetou, nieomylny w przepowiedniach pogody, znawca meteorologji, spojrzał w niebo i rzekł:
— Śnieg ten nie jest zwiastunem zimy; to poprostu oznaka, że znajdujemy się wysoko w górach. Przestanie padać, gdy się tylko słońce pokaże. Niechaj bracia moi idą za mną!
Było nas wraz z Szoszonami dziewięć osób; mieliśmy dobrą broń, walka więc z Cornerem i towarzyszami nie powinna była budzić obaw. Mimo że wczoraj zajechaliśmy pod górę spory kawałek, znajdowaliśmy się jeszcze ciągle u podnóża potężnego, niebosiężnego szczytu, którego wierzchołek pokrywał śnieg grubą warstwą. Od śniegu tego szło więcej światła, niż od świtu. Po godzinnem wdrapywaniu się na gołą ścianę skalną znowu natrafiliśmy na strumień, spadający z hukiem do kotliny, w której nocowaliśmy. Właściwie należało trzymać się jego brzegów; nie uczyniliśmy tego w obawie, by nas kto nie zobaczył. Wskutek tego straciliśmy pół godziny na borykanie się z kupą zmarzniętej ziemi, zagrzebującą drogę. Pokonawszy tę przeszkodę, zaczęliśmy się drapać na szeroką, ukośną i bardzo śliską płytę skalną; trzeba było na niej wypocząć, gdyż Rost padał ze znużenia.
Według informacyj Winnetou znajdowaliśmy się na poziomie finding-hollu, trzeba więc było skradać się dalej z zachowaniem największej ostrożności. Coraz gęstszy śnieg czynił wrażenie woalu; na odległość pięćdziesięciu kroków trudno było coś dojrzeć. Przedostawszy się przez całą masę otworów, wyżłobionych przez rwącą wodę, obszedłszy szereg drobnych wzniesień, przebrnęliśmy przez kilka grząskich moczarów, dotarliśmy wreszcie do postrzępionej ściany skalnej, za którą ukrywał się cel naszej wyprawy. Po lewej stronie ściany znajdowała się szczelina, idącą w prostej linji od góry do dołu, Winnetou wskazał na nią ręką i rzekł:
— Oto łożysko wody, odprowadzanej z finding-holu. Wraca na dole do dawnego biegu.
Zachowując najgłębsze milczenie, zaczęliśmy się pokolei wdrapywać na ścianę skalną. W pewnym momencie Winnetou dał znak ręką, byśmy zachowali jeszcze większą ostrożność i ciszę. Przez szczeliny i kąty można było zobaczyć upragniony finding-hole. Gęsty śnieg padał w dalszym ciągu, ale to nie przeszkadzało, bowiem teren, o który nam chodziło, leżał w odległości jakichś dziesięciu kroków.
Proszę sobie wyobrazić prostopadłą ścianę skalną wysokości około stu stóp; wykuto w niej bardzo wąskie schody, po których tylko ludzie o olbrzymich łapach wdrapać się potrafią. Proszę sobie ponadto wyobrazić, że część tych schodów coraz bardziej opada wdół, część zaś wznosi się coraz wyżej ku ośnieżonym wierzchołkom. Schody te zostały w przeciągu tysiącleci wyżarte przez wodę, która w kaskadach spada od stopnia do stopnia, tworząc szereg wodospadów, spływających w formie tarasów. Oko ogarnia jedynie pierwsze, najniższe stopnie, dalsze, wyższe, rozpływają się we mgle. Skała zawierała złoto; woda starła ją na proszek i uniosła ze sobą, ale ciężkie, nierozpraszające się złoto oparło się biegowi fal. Opór był wprost proporcjonalny do rozmiarów brył złota. Niedaleko miejsca, w którem strumień wypływa ze skały, w jego łożysku tkwił głęboki otwór; bieg wody był wystarczająco silny, by porwać lekki pyłek złoty; zato wielkie ziarna i nuggety wpadały do wgłębienia. Proces ten ciągnął się przez całe stulecia, może nawet tysiąclecia; otwór na dnie strumienia napełnił się kawałami szczerego złota. Oto geneza finding-holu. Na prawo od miejsca, w którem woda wypływała ze skały, teren był stromy i spadzisty; wszędzie leżały kupy kamieni. Na lewo i przed nami leżały mniejsze i większe odłamki skalne. Strumień, spadający w dolne szczeliny, wyżłobił sobie wśród nich łożysko. Finding-hole leżał na brzegu tych gruzów, tuż nad przepaścią. Jak już mówiłem, znajdowaliśmy się w odległości jakichś dziesięciu kroków od niego.
Zdaje się, że przybyliśmy w samą porę, gdyż Corner, Sheppard i Eggly właśnie przed chwilą zrzucili maski, ukazując swe oblicza. Carpio i jego wuj, związani rzemieniami, leżeli na ziemi. Trzej dręczyciele tłumaczyli im przyczynę karkołomnej wyprawy. Obok mnie stał stary Amor Sannel.
Rzuciwszy na nich okiem, zawołał:
— To oni, sir, to ci, których szukam!
— O kim mówicie?
— O tym, który stoi na prawo, i o tym w środku. Ten na prawo zabrał mi strzelbę. Widzę ją, to ona, poznałbym ją na sto kroków. Chodźmy do nich, prędko, prędko!
Mówił o Cornerze i Sheppardzie, który trzymał w ręku jego strzelbę systemu Railing.
— Zaczekajcie jeszcze chwilę! Musimy trzymać się poleceń i wskazówek Winnetou. Nie ucieknie wam ta strzelba. Słuchajcie — rozmawiają.
Był to istotnie głos Cornera. Słyszeliśmy każde słowo:
— Stary, siwy grzeszniku! Nie spodziewałeś się, że cię kiedyś tak wywiodą w pole, co? Iluż to ofiarom pozaciągałeś stryczki dookoła szyi? No, teraz sam masz pętlę na gardle i nie będziesz już miał okazji dręczenia innych. Zabrałeś bratanka, by z dna strumienia wyławiał złoto; sprawimy ci tę samą przyjemność! Nie odejdziemy stąd przed opróżnieniem całego finding-holu, całego, rozumiesz? A złoto będziesz ty wyciągał razem ze swym bratankiem! Musisz nas słuchać, albo będziemy cię ćwiczyli tak długo, dopóki krew nie zacznie spływać z twych parszywych kości.
— Do wody? Przy tym mrozie? — jęknął starzec. — Chyba nie będziecie tego wymagać od starego człowieka!
Rozmowa musiała już trwać długo, na twarzy bowiem starca zamiast wyrazu zdumienia malowało się bezgraniczne tchórzostwo. Corner, Sheppard i Eggly wybuchnęli głośnym, szyderczym śmiechem.
— A właśnie że wymagamy tego od ciebie! — odparł prayerman, — Będziecie tak długo skakać do wody, dopóki nie opróżnicie finding-holu. Zabierzemy ci tylko przedtem przekaz na siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, bo gotów jeszcze rozmięknąć w wodzie.
Sachner wydał okrzyk przerażenia. Nie wiem, co mu prayerman odpowiedział, gdyż Winnetou wskazał mi ręką na odłamek skały, z poza którego wychyliła się głowa obcego, nieznanego mi człowieka. Nie byliśmy więc jedynymi świadkami zbrodni, którą miano popełnić. Ledwie zdążyłem dojrzeć głowę nieznajomego, wyskoczył z za skały i zawołał:
— To my zajmiemy się wypróżnieniem finding-holu, mr. Corner, a wy będziecie musieli łowić złoto w wodzie. Hands up, łotry szubrawe, hands up, mówię, albo będę strzelać!
— Tak, ręce do góry! — rozległ się drugi głos. — Jeżeli nie będziecie posłuszni, poczęstuję was kulką.
Obok pierwszego nieznajomego pojawiła się druga postać, również nieznana. Obydwaj trzymali w ręku nabitą broń. Po chwili zjawił się trzeci — był nim Stiller! Przyłożywszy strzelbę do ramienia, krzyknął groźnie:
Hands up, powtarzam! Do góry ramiona!
— Welley! — zawołał Corner przerażony.
— Reiter! — krzyknął niemniej przestraszony Sheppard.
— Tak, Reiter i Welley! — odpowiedział ten, który ukazał się pierwszy. — Byliście pewni, że zginąłem; na szczęście żyję poto, by się z wami porachować. A więc czy podniesiecie ręce? Liczę tylko do trzech: Raz... dwa!..
Corner, Sheppard i Eggly podnieśli ręce, gdyż wobec skierowanych przeciwko sobie luf byli zupełnie bezbronni.
— Pięknie! — uśmiechnął się Welley. — Teraz zwiążemy was. Jeżeli choć palcem ruszycie, zostaniecie rozstrzelani. Mr. Stiller, niech się pan tem zajmie! Wraz z Reiterem będę do nich mierzył tak długo, dopóki pan nie skończy roboty.
Well! — odparł Stiller. — Jak widzę, zaopatrzyliście się w rzemienie. Za dwie minuty będę gotów.
Związał całą trójkę, przed chwilą pełną radości i zadowolenia, tak mocno, że żaden z pośród skrępowanych nie mógł się ruszyć. Leżeli na ziemi nie mając odwagi pisnąć. Welley i Reiter spuścili palce z cynglów i podeszli bliżej, Welley zawołał:
— Chwała Bogu, że ich nareszcie mamy! Mam nadzieję; że wreszcie odzyskam złoto!... Nie przypuszczaliście, że to możliwe, kanalje? Byliście przekonani; że dostałem kulkę w łeb. Tymczasem nic mi się nie stało, gdyż kula nie naruszyła kości. Spadłem tylko z czółna, ponieważ siedziałem na samym brzegu. Nie straciłem ani na chwilę przytomności umysłu; rozsądek jednak nie kazał mi wynurzać się odrazu. Złapałem jakąś belkę, płynącą z biegiem rzeki. Po chwili zobaczyłem, że holujecie do brzegu moje czółno ze złotem. Gdyście się oddalili, przepłynąłem na drugą stronę; z powodu utraty krwi nie mogłem się ruszać. Gdyby się nade mną nie zlitował mr. Reiter, zginąłbym bezwątpienia.
— Przeklęta historja! — zgrzytnął Corner.
— A więc ta świnia jechała za nami? — dodał Eggly z szewską pasją.
— Tak jest — oświadczył Reiter. — Mieliście mnie w swej mocy. Stałem się waszym kompanem z powodu Guy Finnela, którego przęz przypadek postrzeliłem. Obawa, że mnie zdradzicie, nie pozwoliła mi was opuścić. Zresztą, nie sądziłem wtedy, że macie tak nikczemne dusze. Dotarliśmy do miejsca, w którem stary, doświadczony gambusino Gaburos odkrył ten finding-hole. Powziąwszy postanowienie, że opróżnimy go później, ruszyliśmy nad Stihi-Creek, gdzie spotkaliśmy Welleya i Wattera. Zwąchawszy, że mają złoto, puściliśmy się w ich ślady. Chcieliście ich obrabować, Gaburos był wam wraz ze mną przeszkodą. Z Gaburosem wszczęliście sprzeczkę i wpakowaliście mu kulkę w łeb. Mnie nie potrzebowaliście mordować. Przecież mieliście moje pisemne oświadczenie, że jestem mordercą, oraz wystawiony przeze mnie weksel. Musiałem więc stosować się do waszej woli. Wypędziliście mnie poprostu. Oddaliwszy się, śledziłem was pokryjomu z myślą o ratowaniu Welleya. Niestety, nie mogłem przeszkodzić zasadzce, ale jakoś się wylizał. Gdy przybył na brzeg, ofiarowałem mu pomoc. Pałał żądzą zemsty. Ofiarowałem mu usługi, gdyż nie miałem żadnych wątpliwości, że jesteście podłymi ludźmi. Będąc pewny, że wkrótce tu wrócicie, uważałem, że niema sensu następować wam na pięty. Wdrapaliśmy się tutaj. Wczoraj ujrzeliśmy ślady; sądząc, że wyście je pozostawili, ruszyliśmy za wami. Po jakimś czasie spotkaliśmy mr. Stillera; udzielił nam kilku informacyj na podstawie rozmowy z Old Shatterhandem, który was ściga. Nie chcąc, byście nas po drodze zauważyli, zboczyliśmy od waszych śladów i przybyliśmy tu inną drogą, znaną mi z poprzedniej wyprawy. Obserwujemy i podsłuchujemy was od wczorajszego wieczora. Wiemy wszystko, znamy nawet przyczynę, dla której przyprowadziliście ze sobą tych dwóch. Teraz się policzymy. Mam wrażenie, że z wami koniec!
Sheppard uśmiechnął się szyderczo i zawołał:
— Koniec? Włos z głowy nam nie spadnie! Mam przecież wasz podpis.
— Zabiorę wam papier wraz z podpisem.
— Zabierzecie? Musiałbym mieć pismo przy sobie!
— Oho! Już my je odnajdziemy!
— Szukajcie, szukajcie! Nie jestem idjotą; nie noszę takich dokumentów. Oddałem papiery w ręce szeryfa; zapieczętował je. Jeżeli w określonym terminie nie wrócę, zostaną opublikowane. Morderca nie będzie się mógł nikomu pokazać na oczy!
— Przeklęta historja! — zawołał zawiedziony Reiter.
— Tak się sprawa przedstawia! — uśmiechnął się prayerman. — A teraz róbcie z nami, co się wam podoba!
Był przekonany, że wygrał dobry atut. Po chwili Welley rzekł:
— Nie wierzę groźbom tych łotrów. Niech się pan nie da zastraszyć, mr. Reiter. Trzeba zobaczyć, co te kanalje mają przy sobie. Przedewszystkiem, zajmijmy się bronią. Moja strzelba została wtedy w trawie; musiałem się zadowolić znacznie gorszą. Widzę u Shepparda dobrą fuzję systemu Railing. Zatrzymam ją dla siebie. Oto jest!
Podniósł ją z ziemi. Tego już było staremu Amorowi Sannelowi za wiele. Wyskoczył z za kamienia, za którym był ukryty, podbiegł doń i, wyrywając mu strzelbę z ręki, rzekł:
— Mr. Welley, czy jak się pan tam zowie, ta strzelba jest moją własnością! Sheppard ukradł mi ją.
Przy tych słowach zdzielił prayermana kolbą; uderzony ryknął jak ranny zwierz.
Pojawienie się starca wywołało u wszystkich, z wyjątkiem Stillera, wielkie zdumienie.
— Kim jesteś, człowieku? — zapytał Welley, wyciągając rewolwer. — Nikt nie ma tu nic do gadania. Oddaj broń w tej chwili, albo zastrzelę cię, jak psa.
Widząc, że nadeszła nasza chwila, wyszliśmy z ukrycia. Welley i Reiter chwycili na nasz widok za broń. Winnetou podszedł do nich i rzekł:
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów, obok mnie zaś stoi Old Shatterhand. Ci jeńcy, których ścigamy od wielu dni, należą przede wszystkiem do nas. Potem wydamy ich wam.
Stiller odstąpił o kilka kroków; odwrócił się na znak, że nie chce z nami mieć do czynienia. Reiter i Welley opuścili lufy strzelb i patrzyli na Apacza z pełnem szacunku zdumieniem. Winnetou ciągnął dalej:
— Nietylko jeńcy ci należą do nas. Cały finding-hole jest naszą własnością, znałem go bowiem dawniej niż blade twarze, które teraz zgłaszają doń pretensje.
Na te słowa wystąpił Stiller i zawołał:
— Co? Chcecie nam zabrać złoto? Winnetou znał finding-hole dawniej? Może to powiedzieć każdy, komu się udało podsłuchać nas z ukrycia. Przyłączyłem się do wyprawy, ponieważ Reiter i Welley obiecali mi część złota, i w żadnym wypadku nie zrezygnuję z niego!
— My również! — oświadczył Welley, — Będę bronił swoich praw nawet przeciwko Winnetou. A wy, mr. Reiter?
— Ani mi w głowie — odparł zapytany — oddawać komukolwiek złoto, które odkryłem.
— Racja, święta racja! — zawołał Corner, próbując podnieść się mimo więzów. — Napadliście na nas, związaliście nas; wyrówna się to, skoro tylko zajmiemy wspólny front w sprawie finding-holu. Nie pozwólcie sobie zawracać głowy dawnemi odkryciami. To wierutne kłamstwo! Te łotry podsłuchały naszą rozmowę o finding-holu; znają go z naszych słów i na tej podstawie twierdzą, że Winnetou odkrył go już dawno. Wiemy dobrze, czem jest słowo Indjanina! Jeżeli nas oswobodzicie, staniemy po waszej stronie i będziemy bronić wspólnych naszych praw do ostatniej kropli krwi!
Nie słuchałem dalszych słów, uwaga moja bowiem była pochłonięta osobą Carpia, który wyglądał jak trup i uśmiechał się w sposób budzący litość.
— Nie mogłem przybyć wcześniej — rzekłem, uwalniając go z uścisku rzemieni. — Ale teraz wszystko się skończyło. Możesz wstać?
— Owszem, trzymaj mnie!
Podparłem go. Po chwili usiadł znowu.
— Taki jestem wyczerpany, taki zmęczony, — jęknął. — Ci ludzie traktowali mnie okropnie. Pomyśl tylko, chcieli mnie wpakować do lodowatej wody, bym z dna strumienia wyciągał złoto!
— Słyszałem o tem. Jesteś głodny?
— Powinienem odczuwać głód, ale zmęczenie zagłuszyło go. Droga moja Safono, mam silne dreszcze. Ostatnia noc była okropna. Chciałbym umrzeć, umrzeć...
— Za chwilę będzie ci ciepło i złe myśli cię opuszczą, drogi mój Carpio. Ale musisz być jeszcze cierpliwy. Sytuacja zaostrzyła się; mam wrażenie, że dojdzie do walki.
Nie myliłem się. Podczas mej rozmowy z Carpiem Stiller, Reiter i Welley coraz groźniej przemawiać zaczęli do Apacza. Welley podszedł nawet ze Stillerem do jeńców i rzekł groźnie:
— Dobrze! Mimo iż ludzie ci zasłużyli na śmierć, zwalniamy ich. Staną po naszej stronie. Zobaczymy, czy zdołacie pozbawić nas podstępnie naszej własności.
Welley schylił się, by zdjąć więzy Eggiemu; nato Winnetou rzekł tonem rozkazującym:
— Stać! Niechaj Welley poczeka na moje ostatnie słowo. Ci jeńcy należą do nas. Kto ich zechce uwolnić, ten jest naszym wrogiem. Róbcie, co chcecie; uprzedzam, że narażacie się na rozmowę z naszemi strzelbami.
Słysząc to, przyłożyłem do ramienia sztuciec Henry’ego. Dwadzieścia pięć strzałów bez ładowań! To chyba wystarczy, by ich trzymać w szachu. Pięciu Szoszonów podniosło również dubeltówki, Amor Sannel zaś wymierzył w Welleya swą strzelbę systemu Railing. Welley cofnął rękę od więzów, krępujących Egglego, i zaklął siarczyście, Winnetou ciągnął dalej:
— Wódz Apaczów, Winnetou, nie potrzebuje wcale zapewniać, że nigdy nie kłamie, gdyż wszyscy są o tem przekonani. Mimo to da dowód, że zna finding-hole dłużej od białych twarzy i że jego jest własnością. Niechaj zaczekają chwilę; kto się odważy pójść za mną, temu wpakuję kulę w łeb!
Oddalił się w kierunku wypływającego ze skały wodospadu. Wszyscy byli niezwykle ciekawi, w jaki sposób przeprowadzi swój dowód. Na podstawie wczorajszej naszej wieczornej rozmowy zacząłem przypuszczać, że nada inny bieg strumieniowi; przecież powiedział, że nieskomplikowane urządzenie, zapomocą którego można to osiągnąć, istnieje po dziś dzień.
Po upływie jakichś pięciu minut od tej strony stoku, od której przybyliśmy, rozległ się szum, jakgdyby pochodzący od gwałtownej kaskady. W kilka chwil później struga strumienia, płynącego obok, poczęła się coraz bardziej obniżać, aż wreszcie pozostało jasne, suche dno. W pewnym punkcie łożyska, leżącym wpobliżu nas, widać było otwór, napełniony wodą. Po chwili zjawił się Winnetou i, wskazując na wgłębienie, rzekł:
— Oto finding-hole, który do mnie należy. Potrafiłem unicestwić ten strumień. Czy białe twarze żądają bardziej jaskrawego dowodu?
Po chwili milczenia Welley odparł:
— Prawo własności Indjanina nie interesuje nas. Jako przedstawiciele rasy białej również odkryliśmy ten finding-hole. Zgłaszamy doń nasze pretensje; pójdziemy o nasze prawa na noże.
— Czy Stiller i Reiter są tego samego zdania? — zapytał Apacz, przyczem oczy jego zabłysły dziwnym blaskiem, którego znaczenie znałem doskonale.
Utkwiłem wzrok w jego oczach, aby w odpowiedniej chwili naśladować postępowanie wodza Apaczów.
— Tak — odparł Reiter, Stiller zaś dodał: — Mało mnie to obchodzi, co zrobi jakiś tam czerwony, i jak postąpi dziecinny świętoszek, zwany Old Shatterhandem, Nazywam się Nana-po; to powinno wystarczyć. Pójdę w obronie swego prawa na noże.
Uff! Więc go brońcie!
Po tych słowach Winnetou powalił Stillera na ziemię błyskawicznem uderzeniem kolby. W tejże chwili moja strzelba spadła na głowę Welleya; w moment później drugie uderzenie Apacza powaliło Reitera. Rzemieni do wiązania było poddostatkiem, zaopatrzyli się w nie bowiem dla skrępowania Cornera i jego kompanji. Załatwiwszy się z tem, oswobodziliśmy z pęt starego Sachnera. Zapytałem go:
— Czy zrozumieliście nareszcie, z jakimi „przyjaciółmi” połączyliście się przeciw nam? Chcieli was zatopić w tej wodzie i zabrać wam w dodatku przekaz na siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Cóż wy na to?
Zamiast odpowiedzi stary Harpagon obrzucił mnie jadowitem spojrzeniem i rzekł:
— Kupiłem ten finding-hole, a wy chcecie mi go zabrać! Nie chcę o was nic wiedzieć. Już strzelałem do was i będę strzelać tak długo, dopóki nie oddacie mi tego miejsca.
— Biedny idjoto! Taka pała, która dała się tym oszustom wyprowadzić w pole, wypowiada nam wojnę! Mam wrażenie, żeście postradali zmysły.
— Postradałem zmysły? — huknął. — Zaraz się o tem przekonacie!
Odskoczył nieco wbok, by podnieść z ziemi strzelbę; widząc to, dopadłem go, zwaliłem na ziemię i poleciłem Sannelowi, by go znowu związał.
— No tak! — rzekłem. — Jeżeli taką czujecie wdzięczność za wyratowanie z ciężkiej opresji, rezygnujemy z niej i znowu nakładamy wam więzy. Strzelaliście do mnie, przyprowadziliście tu bratanka na pewną śmierć, przed chwilą podnieśliście na mnie rękę — to chyba wystarczy! Nie będziemy się mścili; postaramy się tylko unieszkodliwić was na czas pobytu tutaj.
Klął i wymyślał na czem świat stoi. Nie zwracaliśmy na to najmniejszej uwagi. Stiller, Reiter i Welley oprzytomnieli już. Winnetou polecił Szoszonom sprowadzić ich konie, które musiały stać wpobliżu, Po niedługiej chwili Szoszoni przyprowadzili wierzchowce. Byłem bardzo ciekaw, co Apacz zdecyduje. Oświadczył:
— Wybaczamy wam groźby. Ale takich ludzi, jak wy, nie chcemy mieć wpobliżu. Odjedziecie ze wszystkiem, co do was należy; niczego wam nie zabierzemy. Jeżeli jednak wrócicie tu, zanim wyruszymy, zostaniecie rozstrzelani. Winnetou nie przysięga nigdy; każde słowo jest przysięgą!
Przywiązano ich do koni. Teeh, sprytny wywiadowca Szoszonów, otrzymał polecenie odstawienia ich nad New-Fork pod eskortą trzech czerwonych. Na dole miał ich uwolnić od więzów i zwrócić im broń. Gdy odjeżdżali, Welley zaczął wymyślać ostatniemi słowami i grozić krwawą zemstą, Reiter milczał.
Na pożegnanie Stiller rzucił pod moim adresem:
— Poznałem jeszcze jednego bogobojnego człowieka! Wszyscy ci świętoszkowie są w gruncie rzeczy łotrami i szubrawcami. Święty Old Shatterhand zabiera nam z przed nosa naszą własność i pozbawia nas możności obrony. Fe! W swej służalczej skromności wziął mi pan przedwczoraj za złe moje słowa o niedźwiedziu. Powtarzam je dzisiaj; niech mi wyżre mózg, jeżeli w najbliższej przyszłości nie pomszczę tego figla, godnego ulicznika!
Wypowiedziawszy groźbę, znikł za skałą. Jego to wina, że znowu rozstaliśmy się i że znowu nie dowiedział się tego, co mu miałem do powiedzenia. Gdym spojrzał na Winnetou, wskazując na Carpia, Apacz rzekł:
— Konie tych jeńców stoją za nami, nad wodospadem. Niechaj brat mój sprowadzi je i niechaj przy pomocy piątego Szoszona odwiezie Carpia do obozu.
Podszedłszy z Szoszonami do ściany skalnej, ujrzałem kasztana Cornera, wierzchowca Jakonpi-Topy i Peteha oraz dwa wspaniałe rumaki Upsaroków. Dowiedzieliśmy się, w jaki sposób Winnetou zmienił bieg strumienia. Po wydobyciu się ze skały, strumień skręcał ostro na prawo w kierunku przepaścistego stoku, po którym drapaliśmy się na szczyt. Odległość strumienia od stoku wynosiła około czterech metrów; woda zbliżała się do niego najbardziej w miejscu, przeciętem szczeliną, którą Apacz określił jako boczne łożysko strumienia. Czterometrową odległość rozkopano kiedyś celem odprowadzenia wody do szczeliny; później rów zasypano i przykryto szeregiem kamiennych płyt. Chcąc zmienić bieg strumienia, wystarczyło odsunąć trzy kamienne płyty, co, oczywiście, mógł zrobić tylko bardzo silny mężczyzna.
Przyprowadziliśmy konie do finding-hollu i wsadziliśmy Carpia na kasztana Cornera, którego już kiedyś dosiadał. Trzymałem się wpobliżu przyjaciela; towarzyszący nam Indjanin plemienia Szoszonów prowadził czwartego i piątego rumaka, Gdyśmy się zaczęli oddalać Corner, Eggly i Sheppard ryknęli zgodnym chórem.
— Przeklęte koniokrady!
Droga była stroma, więc trudno mi było podtrzymywać Carpia. Zapewniał ciągle, że radość, płynąca z mojej obecności, dodała mu nowych sił. Ostatecznie, przybyliśmy na dół bez żadnego wypadku. Nareszcie po długich i żmudnych wysiłkach, przedostaliśmy się przez ostatnią, niezwykle wąską szczelinę, o której już była mowa. Carpio zsiadł z konia bez mojej pomocy i usiadł na ziemi. Szoszon przywiązał konie. Zaczęły skubać zieloną trawę, pomyślałem, że zapas jej nie na długo wystarczy. Indjanin udał się w drogę powrotną do finding-holu.
Rozpaliwszy potężne ognisko, usłałem towarzyszowi lat dziecinnych miękkie, ciepłe łoże z koców. Nie przemokły, gdyż, zgodnie z przepowiednią Winnetou, śnieg przestał padać. Carpio poczuł głód, cieszyłem się, że pałaszuje z apetytem. Podczas jedzenia zapytał:
— Jakże się skończył pojedynek? Zwyciężyłeś prawda?
— Oczywiście; inaczejby mnie tu nie było.
— Racja! Poszedłem po rewolwer postanowiłem bowiem zastrzelić Peteha, gdyby cię pokonał. Nie zdążywszy dotrzeć do szałasu, spotkałem tych okropnych ludzi, którzy mnie ze sobą porwali. Nie mogłem wołać o pomoc; wuj traktował mnie niesłychanie szorstko — nie chcę o nim słyszeć! Pytałem samego siebie, czy to możliwe, by był moim krewnym. Może to poprostu pomyłka, qui pro quo? Czyż mało na świecie proboszczów, którzy nieuważnie prowadzą księgi kościelne? Nie dziwiłbym się wcale, gdybym padł ofiarą takiej pomyłki; przecież jestem do tego przyzwyczajony! Zresztą, tylko twemu roztargnieniu zawdzięczam porwanie z obozu Kikatsów.
— Jakto? — zapytałem, nie okazując mego zdumienia.
— Nie powinienem był chodzić po rewolwer, bo miałem twój przy sobie.
— Czy to możliwe? Ależ tak! Gdyś rano wrócił z zebrania, uwolniłeś nas z więzów. Broń nasza leżała opodal. Schowałeś obydwa swoje rewolwery. Siedzieliśmy tak blisko, że nasze boczne kieszenie dotykały się nawzajem. W ten sposób jeden z rewolwerów dostał się do mojej kieszeni. Gdybym o tem wiedział, nie opuszczałbym terenu walki. Z tego widzisz, żem się z twojej winy dostał w ręce tych zbójów. Byłeś zawsze skłonny do roztargnienia i pomyłek. Nie uważaj tego za wyrzut; nie chciałbym cię martwić. Zmęczyłem się jedzeniem. Czy mogę się położyć?
Poprawiłem mu posłanie. Gdy zasnął, zrobiłem wszystko, by się nie obudził pod wpływem zimna lub innych przyczyn zewnętrznych. Kochany chłop, był przekonany, żem mu wpakował do kieszeni swój rewolwer! Spał jak kamień do jakiejś czwartej po południu. O tej godzinie zjawił się Rost. Winnetou polecił mu, by mnie zluzował na wypadek, gdybym chciał przyjść nad finding-hole. Przybywszy na górę, ujrzałem coś, co wywołałoby zdumienie, gdyby mnie Rost nie uprzedził o widoku, który mnie czeka.
Na finding-holem siedział Apacz z Amorem Sannelem; Corner, Eggly i Sheppard byli zajęci usuwaniem wody z otworu. Ponieważ nie mieli wiadra, czynili to zapomocą koców, zanurzając je w wodzie i wyżymając. Nie była to praca, godna zazdrości, wykonywali ją pod przymusem, w wodzie, przy temperaturze obracającej się w granicach zera. Winnetou powitał mnie cichym uśmiechem, którym zwykł był wyrażać zadowolenie i radość. Stary Sannel uśmiechnął się również. Trzymał strzelbę w ręku; od czasu do czasu rozdawał uderzenia kolbą, gdy robota szła zbyt opieszale.
Trudno opisać wyraz twarzy trzech zbójów zmuszonych do czerpania wody! Rozpierała ich szewska pasja, nie śmieli jednak powiedzieć ani słowa, gdyż kolba Sannela pouczyła ich, że każdy wybuch uczuć skończyć się musi bolesną odpowiedzią. Pracowali więc w skupionem milczeniu, co nas tylko mogło cieszyć. Po drugiej stronie holu Szoszon pilnował starego Sachnera, którego ku memu wielkiemu zadowoleniu zapędzono do tej samej pracy. Czerpał wodę wielkim kapeluszem z zapałem, wskazującym ima to, że Indjanin jest specjalistą w zagrzewaniu do pracy leniwych robotników. Starzec zasłużył w zupełności na tę karę.
Otwór był głęboki i szeroki. Choć pracowały nad nim cztery pary rąk, woda opadała bardzo wolno. Winnetou zapewniał, że robota potrwa jakieś dwa dni.
Nad wieczorem Tech powrócił wraz z Szoszonami, meldując, że blade twarze ruszyły natychmiast dalej, z czego jednak nie wynika, że nie uczyniły tego dla zmylenia nas.
Nadszedł wieczór; trzeba było przerwać pracę. Indjanie wzięli broń jeńców, którym zawiązano oczy. Pilnowani przez czerwonych, jeńcy zeszli wolnym krokiem do obozu. W kotlinie daliśmy im jeść i pić. Na noc nie zdjęliśmy im ani więzów, ani opasek z oczu, nie chcieliśmy bowiem, by widzieli, gdzie się znajdują. Nie trzeba chyba dodawać, że przez całą noc pilnowały ich straże.
Następnego ranka przeprowadzeni zostali na górę z zachowaniem tych samych środków ostrożności, co wczoraj. Pogoda się zmieniła, dął lodowaty wiatr, jęcząc i wyjąc w szczelinach. Winnetou miał poważną, zatroskaną minę. Około południa wezwał Teeha i rzekł doń:
— Jutro rano trzeba będzie zabrać stąd wszystkie konie. Teraz zaś niechaj brat mój dobierze sobie jeszcze jednego wojownika i uda się konno w jego towarzystwie do Pa-ware. Trzeba zobaczyć, ile tam prowiantu; może będziemy musieli się schronić.
Nie mówiąc ani słowa, wywiadowca oddalił się posłusznie wraz z jednym Szoszonem.
Nasi i przymusowi robotnicy pracowali dziś pod wpływem dokuczliwego mrozu ze zdwojoną energją, chodziło im bowiem o to, by się zagrzać. Wieczorem odbyli do obozu taki sam marsz, jak wczoraj. W nocy wrócił Teeh z meldunkiem, że pięć osób będzie się mogło utrzymać najwyżej przez miesiąc, o ile, oczywiście, nie uda im się czegoś upolować. Natrafił na ślad olbrzymiego niedźwiedzia, z czego wnosi, że można będzie spotkać zapóźnioną zwierzynę.
— Niechże brat mój wypocznie do rana i niech o świcie wyruszy ze wszystkiemi końmi. Niechaj wróci z nimi za sześć dni, o ile w międzyczasie nie zapadnie zima. Gdyby zima nastała, niech Avaht-Niah zaczeka, aż śnieg stężeje, i niechaj wyśle was po nas na nartach.
Miałem ochotę wyprawić z nimi Carpia, ale był zbyt słaby, a zresztą, nie dałby się namówić do opuszczenia nas.
Z nastaniem dnia Szoszoni zabrali wszystkie konie: był już czas najwyższy, bo nie miały zupełnie paszy. Pozostaliśmy sami z czterema jeńcami. Na każdego z nas przypadał jeden jeniec; Carpia nie można było liczyć.
W ciągu dnia udało się nareszcie usunąć wodę. Dotarliśmy do dna holu. Mieliśmy wrażenie, że składa się ono z kamiennego podłoża, tworzącego w połączeniu ze szlamem gęstą masę. Zaczęliśmy spuszczać kolejno naszych kochanych robotników, by masę wyrzucali nazewnątrz. Z wyjątkiem Winnetou, czekaliśmy wszyscy z napięciem na rezultat pierwszej próby. Była to niezwykle ciężka, błotnista masa, zmieszana z ziarnistemi kamieniami. Winnetou pozostał przy holu, my zaś zanieśliśmy zwartą masę do wody, by spłukać z niej błoto. Gdy spłynęło, pozostało czyste złoto, wielkości laskowych a nawet włoskich orzechów. Ucieszyłem się bardzo, ale nie okazywałem radości. Inaczej Sannel, zwłaszcza zaś Rost, którego ogarnęło takie podniecenie, że z wielkim trudem udało mi się zmusić go do milczenia. Nie chciałem, by „robotnicy” orjentowali się zbyt dokładnie w wartości objektu.
Byli przekonani, że właściwa warstwa złota leży głębiej, a błoto jest tylko małą próbką. Zostawiliśmy ich w tem mniemaniu i wsypaliśmy całą zawartość próby do tej części strumienia, która mieściła się przed otworem. Pracowali teraz z dobrowolnym zapałem; ogarnęła ich gorączka złota. Do wieczora wydobyli sporą porcję mułu i wrócili do obozu w wesołym nastroju.
Przez cały dzień padał drobny śnieg; góry okrywała biała powłoka. Następnego ranka śnieg nie padał, ale wszystko w dole pokryte było grubą, zwartą warstwą białej waty.
Uff! — rzekł Winnetou. — To zima! W dolinach pada gęsty śnieg. Musimy się śpieszyć, by na czas dotrzeć do Pa-ware.
Gorączka złota działała dziś tak samo, jak wczoraj; cała czwórka, skostniała od zimna, pracowała bez przerwy. Carpio pozostał sam w obozie. Gdyśmy wieczorem wrócili, oświadczył, że się wcale nie nudził. Następnego przedpołudnia Eggly zameldował po jakichś dwóch godzinach pracy, że w otworze niema już mułu i że zapewne wkrótce natrafią na główną warstwę, znacznie twardszą od poprzedniej. Wydobyto go z otworu; Winnetou zaś spuścił się na dno zapomocą lassa. Wrócił z twarzą nieruchomą. Robotników związaliśmy i położyli w takiej odległości od strumienia, by nie mogli widzieć, co się dzieje w łożysku. Winnetou oddalił się wraz z Sannelem.
Przeczuwałem, że skieruje strumień do dawnego łożyska. Nie omyliłem się. Po dziesięciu minutach woda popłynęła, oczywiście, z początku nie tak rwącym prądem. Po pewnej chwili zalała otwór. Widząc to, jeńcy podnieśli krzyk. Stopniowo prąd stawał się coraz silniejszy, napełnił otwór po brzegi i zaczął płynąc po łożysku, do którego cały muł został wrzucony. Przyglądaliśmy się temu widowisku zboku. Winnetou szepnął, byśmy zachowali ciszę i nie zdradzali się z tem, co ujrzymy. Woda spłukała wodnisty szlam; ciężki metal pozostał na miejscu. Strumień spełnił wolę Winnetou i mył złoto. Po upływie jakiejś pół godziny wszystkie domieszki ziemi znikły, a łożysko strumienia pokryło się wysoką na trzy metry, lśniącą masą złota. Dla zabrania całej zawartości finding-holu wystarczyło odprowadzić znowu bieg wody. Winnetou odwrócił się i rzekł niezadowolonym tonem tak, by go jeńcy słyszeli:
Uff! Przecież niema nic w tym holu! Jeszcze dziś stąd odejdziemy! Winnetou, który nie kłamał nigdy, i tym razem nie splamił się kłamstwem. W finding-holu nie było istotnie już nic; złoto leżało obok w potoku.
— Czyście poszaleli? — zawołał Eggly. — Pracowaliśmy, jak zwierzęta, i mamy przerwać pracę w chwili, gdyśmy dotarli do właściwej warstwy?
Winnetou stanął obok niego, popatrzył mu w oczy i zapytał:
— Czy sądzicie, że w razie znalezienia złota, dalibyśmy wam choć cząstkę? Nigdy! Zima nadeszła; odchodzimy przed widmem głodu i chłodu. Zabieramy was ze sobą, bo nie chcemy waszej zguby.
— Nie mamy ochoty odejść! Zostawcie nas tutaj. Oddajcie nam broń; powiedzcie, w jaki sposób udało się wam odprowadzić wodę.
— Chcecie tego? Przecież przepadniecie tu!
— Nie, nie zostaniemy! — krzyknęli wszyscy czterej.
Uff! Zasłużyliście na śmierć. Ale nie chcemy być waszymi sędziami. Niechaj was ukarze wielki, mądry i sprawiedliwy Manitou. Odzyskacie jutro rano wolność i finding-hole. Sami będziecie winni, jeżeli stanie się to waszą zgubą. Chodźcie teraz do obozu! Będziecie mogli zobaczyć, gdzie leży; tym razem nie zawiążemy wam oczu.
Jakże chętnie szli po raz ostatni w roli jeńców! Śmieli się z pewnością z naszej głupoty! Po przybyciu do kotliny związaliśmy ich znowu i zakryli oczy. Stary Sannel, na którego można było liczyć, pozostał przy nich i przy Carpiu. My zaś wzięliśmy kilka koców i wróciliśmy do finding-holu. Po odpuszczeniu wody, zaczęliśmy wrzucać nuggety do koców. Było tego tak wiele, że mieliśmy spory ciężar do dźwigania. Przywróciwszy bieg wodzie, wróciliśmy do obozu. Nie chcąc, by Carpio zobaczył złoto, nie rozwinęliśmy kołder; obawialiśmy się, że nie potrafi ukryć radości i zdradzi nas przed jeńcami. Winnetou oddalił się znowu wraz z Sannelem, by poszukać materjału do zrobienia indjańskich sań.
Muszę zauważyć, że przez cały dzień padał gęsty śnieg. Winnetou i Sannel wrócili dopiero późnym wieczorem. Znaleźli odpowiedni materjał i zrobili sanie; stały przed skałą. Położyliśmy się spać, ustaliwszy kolejność wart. Rano, po spożyciu śniadania, wynieśliśmy wszystko do lekkich, bardzo zmyślnie zbudowanych sań, których poszczególne części składowe powiązane były rzemieniami. Gdyśmy wrócili po Carpia, Winnetou rzekł do jeńców:
— Wódz Apaczów, Winnetou, dotrzymuje słowa. Opuszczamy to miejsce. Zwolnimy was z więzów. Tu leży zapas mięsa; starczy na dwa dni. Zabierzemy wam broń, byście do nas nie mogli strzelać. Po godzinie będziecie ją mogli zabrać. Gdy udacie się nad finding-hole, rów będzie pusty. Na miejscu dowiecie się, jak odprowadzić wodę. O dalszych waszych losach niechaj rozstrzyga Manitou. Howgh!
Sannel zdjął im z oczu opaski, uwolnił ich z, więzów i rzekł do Shepparda: Tym razem udało ci się, łotrze! Gdybyś jednak raz jeszcze wpadł mi w ręce, porachuję się z tobą, ty złodzieju broni! Zostawiam wam swoją ostatnią strzelbę; niewiele jest warta. Zabieram tylko broń systemu Railing. Życzę dużo szczęścia nad finding-holem, messurs!
W obawie, by Carpio nie przemókł, ułożyliśmy go na saniach obok worków złota i owinęliśmy kocami. Rozpoczął się wolny marsz z góry. Po jakimś kwadransie położyliśmy broń pozostałych na górze w szczelinie i ruszyliśmy dalej, zostawiając zbrodniarzy na łaskę Najwyższego Sędziego. Carpio nie uronił ani jednej łzy z powodu rozstania z ukochanym wujem. — Jak wiadomo, wpobliżu szczytów górskich niema zbyt silnych deszczów i śnieżyc. Im głębiej schodziliśmy w dolinę, tem więcej było dokoła śniegu. Przedzieraliśmy się przez zwały śnieżne z wielką trudnością. Poniżej linji lasów padał śnieg tak gęsty, że na dziesięć kroków nic nie było widać, zato nie było tak straszliwie zimno, jak na szczycie. Mieliśmy do dyspozycji tylko jedną drogę. Ponieważ jechali nią również Welley, Stiller i Reiter, musieliśmy baczyć, by nas nie napadli i nie odebrali nam złota.
Nie było również niemożliwością, że pozostawieni na szczycie jeńcy zechcą nas ścigać. Nie mieliśmy czasu do zabrania drobniejszych ziaren; gdy więc się zjawią nad strumieniem i zobaczą w łożysku lśniące ziarna, zorjentują się bezwątpienia, że obłowiliśmy się niesłychanie, a w holu nic już niema. Możliwe, że zaczną nas gonić, zwłaszcza, że pobyt w górach stawał się z dnia na dzień niebezpieczniejszy. Trzeba więc było pilnować się podwójnie; sytuację komplikowało jeszcze to, że sanie pozostawiały bardzo widoczne ślady.
Śnieg stawał się coraz gęstszy; zapadaliśmy aż po pas; trzeba było saniom torować drogę pracą własnych rąk i nóg. Było to tak męczące, że musieliśmy — my, nieznający dotychczas zmęczenia! — często odpoczywać. Nic w tem zresztą dziwnego; Rost siadał przy każdej sposobności na sanie, ciągnione przeze mnie i Sannela, a Winnetou szedł naprzód, torując drogę. Nie mogłem się zgodzić na to, by wspaniały wódz choćby przez chwilę ciągnął sanie...
Gdyśmy po południu dotarli do doliny New-Fork, zwały śniegu stały się tak olbrzymie, że zaczęliśmy wątpić w możliwość przebrnięcia przez nie. Winnetou pocieszył mnie wiadomością, że Pa-ware już niedaleko. Po godzinnem przedzieraniu się na północ, skręcił na prawo, do wąskiej doliny, która się nagle, po jakimś kilometrze drogi, urwała. Na prawo i na lewo stały strome skały; przed nami zaś wznosiło się lesiste, strome, niezwykle wysokie zbocze górskie. Zaczęliśmy się na nie wdrapywać.
Pracowaliśmy w pocie czoła. Ciągnąłem sanie; Rost i Sannel pomagali mi wśród jęków i narzekań. Zdawało się chwilami, że mały, lekki Carpio waży pięćdziesiąt centnarów. Pociliśmy się nad nim jak rude myszy; nie zwracał na to żadnej uwagi i zapytał z rozbrajającą bezmyślnością:
— Panie Rost, widzę, że się pan męczy; czy nie zechciałby pan usiąść obok mnie w saniach?
Po jakichś trzech kwadransach zbliżyliśmy się do szczytu. Tuż przed osiągnięciem go padły dwa strzały. Winnetou szedł pierwszy. Nie chcąc, byśmy się o niego niepokoili, zawołał z góry:
Itsch, aki kolet! — Mięso, dwie łasice![18]
Była to na tej wysokości zdobycz niezwykła. Jakie to szczęście; przecież dwie łasice to masa mięsa!
Nareszcie wydostaliśmy się na szczyt. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by nieco odsapnąć. Widok, który się ukazał naszym oczom, wyrwał ze zmęczonych piersi kilka okrzyków radosnego zdumienia.
Górna powierzchnia zbocza była zawalona olbrzymiemi masami śniegu; przed nami zato i pod nami wszystko tonęło w zieloności. Ani śladu zimy! Proszę sobie wyobrazić bardzo głęboki, długi krater, do którego niema właściwie dostępu, i którego trzy boki spadają stromo, czwarty zaś spływa łagodnie. W środku tego krateru mieści się jezioro o wodzie tak ciepłej, że aż parzącej. Ciepło, unoszące się z nad wody, roztapia w zimie cały śnieg, i daje życie bogatej, wiecznie zielonej florze, do której śpieszy leśna zwierzyna. Było to „Pa-ware”, czyli „Gorąca Woda”. Bliskością tej wody tłumaczy się obecność łasic. Ciała ich leżały obok siebie. Łasice wędrują zwykle zimą gromadami, gdyż w ten sposób łatwiej przedostawać się przez zwały śniegu. Winnetou położył je dwoma celnemi strzałami, poczem zszedł nad jezioro. Podążyliśmy za nim z saniami; nie trzeba ich teraz było ciągnąć; przeciwnie, musiałem je trzymać, by nie spadły.
Przybywszy nadół, Winnetou skierował kroki ku ścianie skalnej, obrosłej gęstym bluszczem; zatrzymał się pod nią. Gdyśmy podeszli, odsunął bluszcz w miejscu, w którem zdawał się być najbardziej gęsty, i znikł nam z oczu.. Podążyłem za nim. Za zasłoną bluszczu wisiały dwie skóry; odsunąłem je jak firankę. Znalazłem się teraz w dosyć obszernej przestrzeni; tonęła w półmroku. Naturalne wgłębienie skały tworzyło tu dość wygodne pomieszczenie. Bluszcz obrósł ściany zewnętrzne i zaciemniał wejście; zewnątrz rosły rośliny, nie lubiące światła; dodawało to martwym kamieniom wyrazu i życia.
Mieszkanie składało się z trzech ubikacyj: z przedniej, do której weszliśmy na początku, z środkowej, większej od pierwszej, którą trzeba było sztucznie oświetlać, i z tylnej, służącej za przedpokój, w której panowała temperatura piwnicy. Była to kryjówka Szoszonów dla wojowników, których w tych stronach zaskoczy podczas łowów zima, i którzy szukają ochrony przed śmiertelnem zimnem.
Zamiast krzeseł i mat pełno było futer i garbowanych skór; oprócz tego stał piec z indjańskiemi garnkami, gliniane lampy, pogrzebacze, konieczne do rozniecania i podtrzymywania ognia, zapasy suszonego mięsa — w kawałach i mielonego — ogromna ilość polan, wystarczająca na dobrych kilka tygodni, — krótko mówiąc cały szereg przedmiotów, która są niezbędne dla przymusowego przybysza. Oprócz tego było tu kilkanaście arbuzów, dwa skórzane worki suszonej fasoli, cebula, rzodkiew oraz szereg innych jarzyn, wyhodowanych nad ciepłą wodą. Winnetou miał te zapasy na myśli, gdy wysyłał wywiadowcę Teeha dla sprawdzenia, na jak długo wystarczą.
Sprowadziłem towarzyszów. Na widok niespodziewanego i miłego schronienia wśród tej skostniałej pustki ogarnęło ich również ogromne zdumienie. Ponieważ ubrania nasze przemokły, trzeba było rozpalić porządny ogień; dym wychodził przez rurę, podobną do zwyczajnego komina. Potem przygotowaliśmy ciepłe posłanie dla Carpiona. Droga wyczerpała go bardzo, mimo że się wcale nie nadwerężył.
Ponieważ w ostatnich godzinach śnieg nie padał, ślady nasze były zupełnie otwarte i tak wyraźne, że nawetby ślepy je zauważył. Trzeba więc było pomyśleć o tem, by do chwili, w której następny śnieg spadnie, żaden ślad nie zdradził naszego mieszkania. Rozebraliśmy sanie i dorzuciliśmy ich drzewo do stojących w sągu polan. Teraz zajęliśmy się obydwiema ubitemi łasicami. Jedna z nich była okazem nielada: wysoka i długa na jakie dwa metry ważyła z pewnością niemniej, niż czterysta kilogramów. Druga była mniejsza. Nie mogło być mowy o tem, byśmy je do wieczora oporządzili w całości. Zanieśliśmy więc część mięsiwa do śpiżarni, część zaś, chcąc nie chcąc, pozostawiliśmy na miejscu. Tuż przed zapadnięciem zmroku Winnetou wdrapał się na szczyt, z któregośmy zeszli, by rzucić okiem na pozostawione przez nas ślady. Wrócił z następującym meldunkiem:
— Blade twarze są tutaj. Obozują po tamtej stronie u podnóża góry; rozpaliły wielkie ognisko, bo chcą się zagrzać. Dziś już było za późno, ale nie ulega wątpliwości, że jutro przybędą nad wodę.
Spełniły się nasze przewidywania, — podkreślam przewidywania, nie obawy, — ale nie na naszą niekorzyść. Jeżeliśmy dotychczas oszczędzali tych ludzi, to stąd nie wynika, że będziemy łagodni, skoro znowu wystąpią przeciw nam wrogo. Któż to jednak był? Corner ze swymi ludźmi? Welley, Stiller i Reiter? A może obydwa towarzystwa spotkały się i połączyły do wspólnego ataku? Dzień jutrzejszy da odpowiedź na te pytania. Nie mieliśmy powodu do obaw; byliśmy bronieni ze wszystkich stron i mieliśmy dosyć prowiantu, by wytrzymać długie oblężenie. Wody było również poddostatkiem, gdyż głęboka odnoga łączyła pobliski brzeg jeziora z naszą kryjówką. Na wypadek, gdyby przeciwnicy chcieli zniszczyć ten dopływ wody, mieliśmy gotową odpowiedź w postaci salwy karabinowej.
Zresztą, nie byliśmy nad Pa-ware sami; mieliśmy bardzo interesujące towarzystwo. Winnetou opuścił nas raz jeszcze tego wieczora, by obejść pobliskie wzgórza; gdy wrócił, oświadczył, że słyszał szczęk łamanych kości. Według jego przypuszczeń, niedźwiedzie posilają się gdzieś wpobliżu resztkami drobnej zwierzyny. Brała nas chętka podkraść się do nich, ale zrezygnowaliśmy, gdyż przy obecnej sytuacji byłby to błąd nie do darowania; nie wolno nam było zapominać, że niedźwiedzie grizzly mogą się stać w pewnych okolicznościach wiernymi sprzymierzeńcami.
Przed udaniem się na spoczynek, rozległy się parskania i sapania; zasłona ze skóry uniosła się, a pod dolną jej połową ukazała się głowa niedźwiedzia grizzly. Wytropił nasze ślady i przyszedł tu za nami. Na widok jaskrawego blasku ognia, cofnął się jednak szybko. Była to stara, niezwykle mocna bestja. Fakt, że się cofnął, wskazywał, iż nie jest wcale głodny. Oddalił się, zanim mieliśmy czas skierować ku niemu lufy strzelb.
Spaliśmy tej nocy po królewsku; najpóźniej obudził się Carpio, wymęczony przeżyciem ostatnich dni i chorobą. Rzuciwszy okiem na okolicę, stwierdziliśmy, że nasi przeciwnicy wstali wcześniej od nas. Dotarli już nad „Gorącą Wodę” i pełzali po ziemi, szukając naszych śladów. Winnetou byłby je odszukał natychmiast; ale żaden z nich nie był wodzem Apaczów; kilkakrotnie więc przeszli obok naszej kryjówki, nie przeczuwając wcale, jak mała odległość ich od nas dzieli. Zauważywszy pozostawione kości łasic, wyrazili przypuszczenie, że to niedźwiedzie nie dokończyły uczty. Ponieważ do wnętrza krateru nie prowadziła żadna inna droga prócz tej, którą przybyliśmy, nie mogli sobie wytłumaczyć naszego zniknięcia. Z głośnych, radosnych okrzyków, które wydawali, można było wnosić, że bardzo im się tu podoba. Byli zmuszeni do poszukania miejsca, któreby ich chroniło przed atakami niepogody; czyż Pa-ware nie była idealną oazą? Po przeszukaniu całej doliny i stwierdzeniu, że nas niema, naradzali się przez chwilę, poczem wyszukali miejsce, które zdawało się odpowiadać ich planom. Była to szeroka płyta skalna, wystająca ze ściany skalnej w formie płaskiego dachu; znajdująca się pod tą płytą ziemia była zupełnie sucha. Zaczęli pracować. Poznosili kamienie; wznieśli z nich duże boczne ściany; otwory pomiędzy kamieniami pozatykali mchem i ziemią. Pod wieczór prowizoryczny szałas był gotów. Brakowało mu tylko ochrony od przedniej strony. Następny dzień został użyty na wzniesienie trzeciej ściany, tak, że w rezultacie rozporządzali teraz wcale wygodnem pomieszczeniem na zimę. Kwestja tylko, czy będą mogli utrzymać się przez całą zimę z polowań...
Uważałem, że miejsce, na którem stanął szałas, nie jest bezpieczne. Unosiła się nad niem stroma ściana skalna, u góry nieco naruszona; pod wpływem burzy lub nagromadzonego śniegu część ściany mogła się zawalić i spaść na dach szałasu. Mieszkający w nim ludzie odznaczali się niewiarogodną nieostrożnością!
Obydwie kompanje połączyły się razem. Dowiedzieliśmy się później, że Welley, chcąc zmylić Szoszonów, tylko pozornie oddalił się wraz z towarzyszami; po chwili wrócili, by na nas napaść. Nie chodziło im o nasze życie, a o złoto; byli przekonani, że mają do niego większe prawo niż my. Zjawiwszy się nad finding-holem po naszem odejściu, Corner natychmiast ujrzał w strumieniu ślady złota i odgadł, co się stało. Cała więc kompanja rzuciła się za nami w pogoń; pościg nie był trudny, gdyż pozostawiliśmy wyraźne ślady w głębokim po pas śniegu. Obydwie grupy spotkały się na dole, nad New-Forkiem. Postanowiono zrezygnować chwilowo z osobistych animozyj i skierować wspólny wysiłek przeciw nam. Siedzieli teraz w szałasie naprzeciw nas i łamali sobie głowy, gdzieśmy mogli zniknąć. Chwilowo nie martwili się o pożywienie; mieli przecież konie, które w razie potrzeby można będzie pozabijać; zwierzęta miały chwilowo dosyć paszy. Mimo to niektórzy zaczęli na trzeci dzień wdrapywać się na pobliskie szczyty, prawdopodobnie w poszukiwaniu zwierzyny; wrócili jednak z pustemi rękami. Powtórzyło się to kilkakrotnie, aż pewnego dnia zastrzelili pierwszego konia. Następnej nocy rozległo się kilka strzałów: strzelali do niedźwiedzia bez rezultatu jednak.
Nie opuszczaliśmy naszej kryjówki przez cały tydzień. Tylko w nocy mieliśmy nieco ruchu; wkońcu postanowiliśmy skończyć z rolą jeńców. Wyszliśmy wczesnym rankiem; zabrałem ze sobą niedźwiedziówkę. Nasze zjawienie się wywołało z początku ciche zdumienie. Gdy się opamiętali, zaczęli biegać wokoło. Obrzucili nas poprzez wodę gradem najgorszych obelg; padło nawet kilka strzałów, które jednak nikomu z nas nie zrobiły nic złego. Winnetou, który miał głos najbardziej donośny, przyłożył ręce do ust i krzyknął, że granicą jest linja, dzieląca jezioro na dwie połowy. Kto tę granicę przekroczy, będzie rozstrzelany. Celność doskonałych naszych strzelb zademonstruje Old Shatterhand, który za chwilę zrobi dziurę w pniu drzewa, stojącego obok ich szałasu.
Trafiłem bez trudu, mieli więc dostateczny dowód, że nawet w szałasie nie powinni być zbyt pewni siebie. Co do nas, nie baliśmy się ich zupełnie.
Od tego dnia przed szałasem paliło się codziennie ognisko; czynili to w obawie, byśmy się do nich nie podkradli. Żyliśmy jak pies z kotem. Jedna i druga strona urządzała codziennie wyprawy, nie mówiąc ze sobą ani słowa. Sądzili, że nas zmorzą głodem; dowodziło to, że nie mają pojęcia o naszych zapasach żywności.
Byliśmy w zupełności zależni od Pa-ware, gdyż w miejscach, do których ciepło, idące od wody, nie docierało, leżał śnieg nie do przebycia. Olbrzymie masy śniegu powiększały stopniowo jezioro. Nie odczuwaliśmy zimowych zawiei, szalejących zewnątrz; okalające wzgórza chroniły nas doskonale.
Mijały dnie i tygodnie. Nadszedł grudzień, zbliżało się Boże Narodzenie. Na wypadek, gdyby nas do tego dnia nie zabrali Szoszonowie, postanowiliśmy uczcić święto płonącą choinką. Świec mieliśmy poddostatkiem, gdyż przez cały czas używaliśmy do lamp łoju z łasic. Nasi przeciwnicy zastrzelili już drugiego konia; nocami niepokoiły ich niedźwiedzie. W nadziei, że pokosztują ludzkiego mięsa, zwierzęta nie opuszczały swego legowiska. Strzelali do nich często, jednak napróżno. Do nas niedźwiedź nie zaglądał.
Ze szczytów spadały olbrzymie masy śniegu; nad szałasem naszych wrogów wisiały ciężkie białe bloki. Bałbym się pozostać wśród nich, choćby przez kwadrans; ale ci ludzie nie mieli pojęcia o grożącem niebezpieczeństwie. Oczywiście, nie zwracaliśmy im na nie uwagi.
Na trzy dni przed Wilją udałem się z Rostem nad linję śniegu po młodą choinę. W drodze powrotnej zauważyliśmy, że sąsiedzi nasi zabili jeszcze jednego konia, jeszcze bardziej wychudzonego od poprzednich. Cóż będzie, gdy i tego spożyją? Podłożyli kości konia pod drzewa na przynętę, ale mądry niedźwiedź zabrał je pokryjomu, nie chcąc robić hałasu chrupaniem na miejscu. Mieliśmy wrażenie, że jest głodny, gdyż zaczął węszyć dokoła naszego obozu. Nie przeszkadzaliśmy mu w tem. Szelma zapomniał zupełnie o zimowym śnie!
Dzień przeszedł na struganiu nasady na drzewko i przygotowaniu ozdób na choinkę. Największą radością napełniało to Carpia. Chciał pomagać, ale był słaby. Od pierwszych dni grudnia stan jego pogarszał się stale. Udawaliśmy przed nim, że tego nie widzimy. Był skazany na śmierć; trudno mi wypowiedzieć, jak bardzo z tego powodu cierpiałem. Był tak słaby, że nie mógł nawet siedzieć. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę ze zbliżającego się końca, Był łagodny; mnie specjalnie okazywał bardzo wiele uczucia.
Wieczorem dwudziestego drugiego grudnia Winnetou rzekł do mnie:
— Pamiętasz, jakiego o nim byłem zdania, nad Medicine Bow River. Czas jego nadszedł. Litościwa ziemia zabierze go tu, nad Dzikim Zachodzie, Przygotujemy mu nad Pa-ware ostatnie łoże, Howgh!
Miałem dziś pierwszą wartę. Gdy wszyscy usnęli, Carpio zapytał, jaką mamy pogodę. Odpowiedziałem, że śnieg nie pada, a niebo iskrzy się gwiazdami. Poprosił, bym go wyniósł na powietrze, bo chciałby popatrzeć na gwiazdy. Spełniłem jego prośbę. Zawinięty w koc, oparł się o moje piersi i podniósł oczy do góry.
Po długiem milczeniu, chwycił mnie za rękę i rzekł:
— Słuchaj, kochana Safono! Jeżeli będziesz miał kiedyś syna, nie zmuszaj go do zawodu, który mu nie odpowiada. To takie straszne! Zabrano mi w ten sposób całą młodość; zmieniono życie w piekło. Nie oskarżam jednak nikogo i cieszę się, że nadszedł kres, że odpocznę nad brzegami tej ciepłej, pięknej wody.
— Cóż ci wpadło do głowy? Nadszedł kres? Wszystko jeszcze będzie dobrze, kochany mój Carpio. Będziesz żył długie lata!
— Nie mów tego! Wiesz równie dobrze, jak ja, że pożyję najwyżej dwa, trzy dni. Widzę to już oddawna z blasku twych oczu, które patrzą na mnie z podwójną czułością. Żyłem właściwie jedynie wtedy, gdyś był blisko mnie; dlatego też jestem szczęśliwy, że umrę przy tobie. Chwilami bywałeś nieco roztargniony, miewałeś krótką pamięć, ale byłeś wszak jedynym człowiekiem, który mnie naprawdę kochał. Nie zapomnę tego nigdy i w przyszłem życiu w zaświatach będę się modlił za ciebie. Przecież wiesz, że muszę umrzeć, prawda? Nie kłam tylko! Bądź i teraz, w ostatnich chwilach, wiernym, szczerym przyjacielem. Umieram, prawda?
— Tak.
— Dziękuję ci! Śmierć nie jest wcale tak straszna, jak się to wielu ludziom wydaje. Żegnając się z tobą, jestem szczęśliwy, bo wierzę, że kiedyś spotkamy się na tamtym świecie, Safono, nie płacz, nie płacz!
— Nie płaczę, drogi Carpio.
— Ależ przeciwnie! Twoja gorąca łza spadła mi przed chwilą na policzek. Nie ocieram jej: zabiorę i pokażę Bogu. Niechaj Stwórca wie, że są jeszcze na ziemi prawdziwi przyjaciele i dobrzy ludzie. Nie chciałbym jednak umrzeć przed Wigilją... Niechaj drzewko się pali. Jakby dobrze było, gdyby jego blask oświecał mą drogę do nieba... Pamiętasz choinkę u Frania w Falkenau, pamiętasz swój wiersz? Do dzisiejszego dnia umiem go napamięć! Chciałbym go jeszcze wyrecytować pod choinką jak wtedy, w obliczu trojga biedaków! Safono, módl się razem ze mną, by Bóg pozwolił mi dożyć dnia Wigilji!...
Włożył swe dłonie w moje ręce, Zaczęliśmy się modlić zupełnie cicho, lecz bardzo żarliwie. Carpio znieruchomiał. Miarowy oddech wskazywał, że zasnął podczas modlitwy. Siedziałem całe godziny bez ruchu, nie chcąc, by się obudził. Minęła północ. Gwiazdy mówiły mi, że już pierwsza, druga... Nagle rozległ się przeraźliwy hałas. Usłyszałem huk straszliwy, podobny do huku wystrzałów kilku armat, potem zaległa zupełna cisza.
Carpio obudził się. Winnetou, Sannel i Rost wyszli z kryjówki.
— Wielka masa śniegu spadła znowu ze szczytu — rzekł Winnetou. — W którem to się stało miejscu?
— Mam wrażenie, że obok stojącego po tamtej stronie szałasu.
Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Nikt nie wołał o pomoc. Więc może lawina spadła opodal szałasu..
— Dybią na nasze życie i dlatego zachowują się zupełnie spokojnie — rzekł Apacz. — Nie ruszymy się; zaczekamy, aż zacznie świtać. Poznaję po gwiazdach, że brat Szarlih czuwał dłużej, niż należało. Teraz na mnie kolej; niechaj wejdzie do środka!
— Proszę cię, zostaw mnie tu z Carpiem; prosił o to! odparłem.
Wrócili do szałasu. Pozostałem sam z Carpiem. Miał oczy zamknięte; po chwili zaczął ciężko oddychać, jakgdyby mu się coś złego śniło. W reszcie otworzył oczy, odetchnął głęboko i rzekł:
— Safono, chcesz mi zrobić pewną łaskę?
— Owszem.
— Będziesz się śmiał ze mnie, ale to nic... Otóż przed chwilą widziałem przez zamknięte oczy następujący obraz: Szałas, stojący naprzeciwko, cały zasypany. Większość ludzi zginęła. Niedźwiedź jest wpobliżu; jeden z tych, którzy ocaleli, boi się ze względu na niego zawołać o pomoc. Idź tam i wyratuj go. Dobrze?
— Zgoda! Wniosę cię do środka.
Nie widziałem w tem nic śmiesznego. W sposobie mówienia, w całem ujęciu było coś prawdziwego, zniewalającego do powagi. Wniosłem go do szałasu. Towarzysze nie spali jeszcze. Rost pozostał przy Carpiu, Winnetou i Sannel ruszyli razem ze mną.
Gwiazdy oświetlały nam drogę. Ogień, płonący jeszcze dzisiaj po tamtej stronie, zgasł. Nie chcąc, by nas zauważono, nie poszliśmy wzdłuż jeziora, lecz wzdłuż skał. Po przeciwnej stronie błyszczała olbrzymia masa śniegu; spadła z góry wraz z głazami i, jak się po chwili okazało, zasypała szałas. Jasnowidzenie Carpia było zgodne z rzeczywistością. Byłem bardzo ciekaw, czy historja z niedźwiedziem sprawdzi się również. Rozległ się suchy trzask, jakby ktoś łamał kości. To z pewnością grizzly! Zaczęliśmy się skradać, zachowując największą ostrożność. Nagle ukazał nam się na śniegu. Leżał na brzegu lawiny i obgryzał coś. Czyżby pożerał człowieka? Podeszliśmy jeszcze bliżej. Ujrzawszy nas stanął na tylnych łapach. Padły trzy strzały, jeden z mojej strzelby, dwa z dubeltówki Winnetou. Grizzly zachwiał się, padł, potoczył się, wreszcie zamarł w bezruchu.
— Nie żyje, zabity? — zapytał ktoś ochrypłym z przerażenia głosem. — Wyciągnijcie mnie, messurs, zaklinam was na Boga!
Podeszliśmy ostrożnie do niedźwiedzia. Nie żył już.
W odległości trzech kroków sterczały z pod gruzów dwie ludzkie postacie; u jednej widać było tylko głowę, u drugiej — tułów, gdyż niedźwiedź zmiażdżył całą głowę. Przy życiu pozostał jedynie Stiller. Nie był nawet ranny, gdyż miękki śnieg uratował go od uderzeń; był jednak przywalony głazami i nie mógł się ruszyć. Okazało się, że niedźwiedź rozpoczął głowę trupa Egglego. Odsunęliśmy głazy, przygniatające Stillera, i postawiliśmy go na nogi.
— Dzięki Bogu! — zawołał. — Tego wam nigdy nie zapomnę. Nie jestem tchórzem, ale w przeciągu tej pół godziny przeżyłem całe wieki śmiertelnej trwogi. Stałem na straży razem z Egglym, nagle spadła lawina, zasypała nas i przygniotła kamieniami. W dodatku zjawił się niedźwiedź. Długo wahał się do kogo się zabrać; miałem wrażenie, że to trwa całą wieczność. Obwąchiwał to jego, to mnie — czułem na sobie jego gorący, smrodliwy oddech. Wreszcie wybrał Egglego. Czaszka jęknęła i rozprysła się pod straszliwem uderzeniem zębów; grizzly szukał przedewszystkiem mózgu. Nie byłem jeszcze uratowany, w każdej chwili mógł zwrócić się przeciwko mnie. Trudno opisać tę okropną chwilę. Wtedy zjawiliście się, messurs, i wyratowaliście mnie. Dzięki Bogu, dzięki Bogu!
— Komuż to dziękujecie? — zapytałem. — Bogu? Miałem wrażenie, że wiara w Boga jest dzieciństwem!
— Milczcie, sir, milczcie!
Pshaw! Zabroniliście mi mówić o „tak zwanym“ Bogu, a teraz dziękujecie mu? Czy nie bluźniliście, czyście nie chcieli, by niedźwiedź wyżarł wam mózg?
— Milczcie, nie mówcie nic! Błagam na wszystkie świętości! W straszliwej wieczności, którą przeżyłem zawieszony między życiem a śmiercią, uświadomiłem sobie swe grzechy i błędy. Ratujcie zasypanych w szałasie! Nie mogę wam pomagać; muszę usiąść; dygocę na całem ciele...
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Zgodnie z naszemi przypuszczeniami, lawina śnieżna, niosąca za sobą wielką ilość kamieni, spadła na płytę skalną, tworzącą dach szałasu, i przygniotła ją. Z pod gruzów dochodziły głuche Jęki. Odsunąwszy głazy, dotarliśmy do miejsca, w którem powinni się byli znajdować zasypani. Była to robota niezwykle wyczerpująca i niebezpieczna z powodu panujących ciemności; niebezpieczeństwo powiększały jeszcze spadające ustawicznie gruzy. Z nadejściem dnia uporaliśmy się mniej więcej ze wszystkiem; Stiller przyszedł do siebie i pomagał nam w pracy.
Pierwszy wylazł z pod gruzów Sachner. Ujrzawszy nas, nie powiedział ani słowa; uważał, że nie zasługujemy na wdzięczność! Zaczęła mnie świerzbić ręka; miałem ochotę kropnąć go pięścią w łeb. Po Sachnerze zjawili się Reiter i Welley; żaden z nich nie był ranny. Zapomniawszy o nienawiści, uścisnęli nas serdecznie i gorąco. Po chwili z pod gruzów rozległy się przeraźliwe łkania i jęki. Zbliżenie się do miejsca, z którego jęki dochodziły, było mocno ryzykowne. Kazałem Sannelowi przynieść z naszej kryjówki kilka polan. Gdy wrócił, zapaliłem z nich i zacząłem się czołgać do wnętrza.
Narażałem się na wielkie niebezpieczeństwo; jeden z głazów mógł mnie przecież przygnieść swym ciężarem. Ale nic mi się nie stało. Po chwili natrafiłem na zwłoki Cornera; odłamek skały zmiażdżył mu piersi. Przeszukałem jego kieszenie; obok mniej ważnych dokumentów znalazłem w nich dwa kwity depozytowe. Schowałem je, odnosiły się bowiem do sumy, którą zbrodniarz zainkasował za sprzedaż nuggetów Wattera i Welleya. Zacząłem czołgać się dalej; po jakimś czasie zbliżyłem się do miejsca, z którego dochodziły jęki. Wydawał je prayerman. Był tak ciężko ranny, że o ratunku nie mogło być nawet mowy. Nie bacząc na stan, w którym go znalazłem, zacząłem go trząść za ramię, chodziło mi bowiem o to, by odpowiedział na pewne pytanie, które interesowało mnie już oddawna. Po chwili odzyskał przytomność i obrzucił mnie bezmyślnem spojrzeniem.
— Sheppard! Tyś zabił Guy Finella! — zawołałem.
— Finella? — zapytał. — Ośle! A pocóż mnie chciał denuncjować?
Straszliwy jęk przerwał to wyznanie. Przy blasku łuczywa, które zapaliłem, wykrzywiona twarz wyglądała jak maska szatana.
— A Reiter? — zapytałem.
— Reiter? Ty ośle! Strzelił równocześnie ze mną. Tylko, że ja zabiłem Finella, a on przelatującego nad jego głową drozda. Corner jest przekonany, że Finella zamordował Reiter...
Nie mogłem, niestety, słuchać dalej wyznania, gdyż coś zaczęło trzeszczeć, i musiałem się cofnąć. Spadło kilka drobnych kamieni, wskutek czego opierający się o nie ciężki głaz stracił grunt pod sobą i spadł na twarz prayermana, który przed chwilą wykrzywiał się do mnie szyderczo. Prayerman skonał, Bóg nie pozwolił mu odpokutować za grzechy na ziemi. Ludzie, którzy brukają świętość tak, jak to czynił prayerman, nie mogą liczyć na odpuszczenie. Nie dotykając grzesznika, wypełzłem z szałasu.
Gwiazdy zaczęły blednąć. Winnetou siedział na gruzach w towarzystwie Amora Sannela; niedaleko nich rozmawiali szeptem Stiller, Reiter i Welley; Sachner siedział osobno. Ujrzawszy mnie, cała trójka wstała i raz jeszcze zaczęła dziękować. Przeprosiwszy mnie za wszystko, co uczynili i powiedzieli, zaczęli błagać, by wolno im było przyłączyć się do nas i dowieść, że zasłużyli na przebaczenie. Skierowałem ich do Winnetou. Wysłuchawszy ich, Apacz rzekł:
— Te trzy blade twarze dopuściły się grzechów, popełniły szereg błędów, ale nie dokonały zbrodni. Za karę niechaj pozostaną tu tak długo, dopóki nie odjedziemy stąd i nie zabierzemy ich. Nie wolno im przestępować progu naszego szałasu; mogą nas tylko odwiedzić w dniu Bożego Narodzenia i wziąść z nami udział w uroczystościach świątecznych. Ale muszą się zjawić bez broni. Zrozumieją wtedy, że obrazili przychylnych sobie ludzi, którzy nie mieli wobec nich żadnych złych zamiarów. Niedźwiedź, należy do nas. Ściągniemy z niego skórę i zabierzemy mięso.
— Czy wolno nam zająć się tem? — zapytał Stiller. — Przeniesiemy wszystko na tamtą stronę.
— Niech i tak będzie.
Skinął na Sannela i na mnie. Wróciliśmy do naszej kryjówki i opowiedzieliśmy pozostałym towarzyszom, co się stało. Carpio cieszył się ogromnie, że przeczucie jego sprawdziło się, i że stał się pośrednim zbawcą Stillera.
W przeciągu przedpołudnia pojawił się Stiller w towarzystwie Welleya i Reitera; dla przeniesienia skóry i mięsa do naszej kryjówki musieli kilka razy przejść z jednego brzegu na drugi. Dotychczas karmili się mięsem końskim; za pracę otrzymali trochę niedźwiedziego. Przy tej sposobności ujrzeli choinkę; nie ulegało wątpliwości, że przy suchej pogodzie będzie ją można zapalić na powietrzu. Cieszyli się bardzo, że będą mogli wziąć udział w święcie. Reiter rzekł do mnie:
— Słyszałem już przedtem, że Old Shatterhand jest Europejczykiem. Może zainteresuje pana fakt posiadania przeze mnie czegoś, co ma pewną łączność z Bożem Narodzeniem?
— Cóż takiego?
— Wiersz.
Pshaw, rymy!
— Przepraszam, to wiersz wcale nienajgorszy. Nie należę do ludzi, którzy każdy rym uważają za coś niezwykłego. Pewne względy natury rodzinnej wypędziły mnie z ojczyzny. Pod wpływem rozgoryczenia, życie moje ułożyło się dość nierówno. Nietylko straciłem oparcie zewnętrzne, ale i wewnętrzne: przestałem wierzyć w Boga. Ojciec mój wyczytał to między wierszami jednego z mych listów i przysłał mi na Boże Narodzenie wiersz. Nie powiem, żebym się stał pod wpływem tego wiersza człowiekiem pobożnym; opamiętałem się jednak i przestałem staczać się wdół. Rodacy moi deklamują chętnie przy Bożem Narodzeniu. Czy wolno mi wyrecytować wiersz?
— Cóż za poeta jest jego autorem?
— Żadna sława; zwykły student. Ojciec podał mi, że w swoim czasie dawał mu lekcje kompozycji.
— Student? Pshaw! Zostawmy to! Niech mi lepiej kochany pan powie, jak można było zapomnieć się do tego stopnia, by znaleźć zadowolenie w obcowaniu z Sheppardem i jego towarzyszami?
— Zadowolenie? — odparł poważnie, — Niech pan nie sądzi, że mi było z nimi dobrze; nie jestem przecież złym człowiekiem. Trzymali mnie terrorem. Właściwie to tajemnica, ale Old Shatterhand mnie nie zdradzi. Jestem mordercą!
Spojrzał na mnie w przekonaniu, że oświadczenie to mnie przerazi.
— Nonsens! — odparłem z uśmiechem.
— A jednak tak jest! Było to w Steetsvile; nie miałem z czego żyć, szukałem roboty. Przypadkowo spotkałem Shepparda. Zawiązała się rozmowa, zacząłem się skarżyć na biedę. Odpowiedział, że potrzebny mu jest do wyprawy na Zachód znośnie strzelający boy. Ofiarowałem swoje usługi; oświadczył, że musi mnie wypróbować. Udaliśmy się do fermy Guy Finella. Leżeliśmy jakąś godzinę na brzegu lasu; wreszcie znalazł odpowiedni cel. Guy Finell był w swym ogrodzie. W pewnej chwili przeleciał drozd i usiadł na wiszącej nad fermerem gałęzi. Sheppard kazał mi strzelać do drozda. Zgodziłem się. Gdy doliczył do trzech, drozd uleciał nietknięty, zato Finell leżał na ziemi w kałuży krwi. Moja kula przebiła mu pierś. Do dziś nie rozumiem, jak się to stać mogło, gdyż już wtedy byłem dobrym strzelcem. Oczywiście, rzuciliśmy się do ucieczki; od tej chwili byłem w ręku Shepparda. Zato, że nie zrobił doniesienia karnego, musiałem stwierdzić na piśmie, że jestem mordercą; ponadto zażądał ode mnie weksla na pięć tysięcy dolarów. Od tej chwili stałem się jego niewolnikiem; nie miałem możności oprzeć się żadnemu jego żądaniu. Dopiero nad Platte River zorjentowałem się, że jest łotrem. Wyrzucił mnie, bym nie był świadkiem prześladowania Welleya, z którym się później przeciw niemu sprzymierzyłem.
— Jakże było z tym strzałem do drozda? Gdzie znajdował się Sheppard podczas naciśnięcia cyngla?
— Stał za mną?
— Ach tak! Więc nie mógł pan widzieć jego ruchów. Zaczął liczyć; pan strzelił po słowie trzy?
— Tak.
— Czy nie padły dwa strzały?
— Nie Skądże to dziwne pytanie?
— O tem potem! Ale weksel nie powinien był pana niepokoić.
— Nie bardzo się go lękałem. Ale przyznanie się do morderstwa! Zostało wprawdzie wymuszone; mogłem protestować; ale byłem pewien, że Sheppard nie ulęknie się krzywoprzysięstwa. Najbardziej jednak dręczyły mnie wyrzuty sumienia nawiedzały mnie prawie każdej nocy. Unieszczęśliwiłem czyjąś rodzinę. Ciągle mam przed oczyma ofiarę fatalnego strzału, ciągle widzę nieznane zwłoki, skąpane we krwi. Wprawdzie Sheppard również nie żyje, ale jestem przekonany, że zdeponował gdzieś i mój weksel i moje wyznanie. Nie wyobraża pan sobie nawet, jak mnie to dręczy!...
— Nic w tem dziwnego. Ale niech pan odda wszystko w ręce Boga. On panu pomoże. Jeden jest Zbawiciel dla wszystkich ludzi, jedno wyzwolenie z opresyj duchowych. Mam wrażenie, że należałoby pomyśleć o tem właśnie teraz, gdy wkrótce rozlegnie się wołanie archanioła: Radość wielką wam zwiastuję; spływa na was falą.
Odwróciłem się na pięcie i wszedłem do kryjówki. Ukrywszy się, zacząłem go obserwować przez zasłonę z bluszczu. Zesztywniał ze zdumienia, patrzył nieruchomym wzrokiem na zasłonę, za którą zniknąłem. Przecież wypowiedziałem ostatnie słowa jego wiersza. Czyżby to był przypadek...
Pokazałem kwity depozytowe Winnetou, i powiedziałem, że Reiter jest synem mego byłego nauczyciela.
— Wiem, dlaczego mi to mój brat mówi, — rzekł z uśmiechem. — Niechaj się spełni jego życzenie! Ta blada twarz jest biedna i była przekonana, że nuggety finding-holu ją uratują; dostanie je od dobrego, wielkiego Chrystusa.
Ucieszyłem się bardzo. Nietylko Reiter miał coś otrzymać, ale i Carpio, o ile, oczywiście, będzie żył do tej chwili. Stan jego pogarszał się stale; opuszczały go siły; tylko głos miał ciągle jeszcze niezmieniony. Na moje słowo, że daje podstawy do nadziei, iż wyzdrowieje, odparł z łagodnym uśmiechem:
— Nie myśl o tem! Opuszczę cię na czas jakiś; to rzecz postanowiona. Właściwie pożegnałem się już ze światem. Pożegnanie nie było zbyt ciężkie, gdyż miałem ciężkie życie; było raczej dla mnie surową macochą. Odchodzę bez żalu, a jeżeli głos mój jest w tej chwili silniejszy ode mnie, przyczyna tego leży z pewnością w wierszu. Chciałbym go jeszcze raz wypowiedzieć donośnym głosem; potem zamilknę na wieki.
— Czy nie masz jakiegoś życzenia, które mógłbym spełnić, Carpio?
— Nie. To, czego sobie życzę, spełnisz i tak bez specjalnej prośby. Po powrocie do ojczyzny pozdrów mych bliskich. Powiedz im, że wyszedłem z orbity roztargnienia i rozstrzepania innych, i jestem nareszcie szczęśliwy. Powiedz im, że Ojciec Niebieski zadecyduje teraz o moim przyszłym zawodzie. Mam nadzieję, że w kraju nikt nie będzie mi robił tych zarzutów, któremi obsypywano mnie tu bez przerwy. Znowu chce mi się spać... Przebacz, drogi przyjacielu. Jestem tak zmęczony, a sen to cudowna rzecz! Jeżeli śmierć przychodzi tak miękko i łagodnie, jak sen, chciałbym umierać ciągle...
Zamknął kochane oczy. Po chwili otworzył je znowu i rzekł:
— Przypomniałem sobie, że mam do ciebie wielką prośbę. Niema trumny, a nie chciałbym być pochowanym w gołej ziemi. Tu leży skóra niedźwiedzia. Jeżeli nie przedstawia dla ciebie specjalnej wartości, owiń mnie w nią. Będzie to wprawdzie również pewien rodzaj roztargnienia, pewne złudzenie, gdyż w ten sposób grzebie się tylko sławnych wojowników, ale przywykłem do różnych kawałów, a ten będzie chyba ostatnim. Spełnisz mą prośbę?
— Ależ chętnie!
— Dziękuję. Teraz zasnę spokojnie.
Siedzący obok Rost słyszał wszystko. Łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach, polubił bowiem bardzo biednego Carpia.
Następna doba nie przyniosła nic ciekawego. Dwudziestego czwartego, wczesnym rankiem, rozległy się na górze radosne okrzyki. Ujrzeliśmy koło dwudziestu Szoszonów pod wodzą młodego wodza Wagare-Teya. Towarzyszył im wywiadowca Teeh. Przybyli po nas ze śniegowcami i wszystkiem, co nam było potrzebne. Na nasze pytanie co do koni, odpowiedzieli, że są dobrze ukryte. Zaczęliśmy rozpytywać o rezultaty walki z Upsalokami. Okazało się, że winowajcami byli Krwawi Indjanie. Nawet Peteh stwierdził to już przed skonem, który nastąpił wskutek zadanej przeze mnie rany. Wszyscy mordercy znajdowali się w obozie nad Pacific-Creek. Wraz ze starym podstępnym Innua-Nehmą zostali wydani i zginęli na polu, poczem Szoszoni zawarli z Upsarokami pokój. Jakonpi-Topa kazał nam oświadczyć, że po oddaniu pożyczonych koni zwróci Stillerowi zabrane futra. Szoszoni byli przekonani, że zaraz ruszymy. Niestety, było to ze względu na Carpia niemożliwe. Gdy się dowiedzieli, że jeden z pośród nas umiera, zamilkli i cofnęli się wobec potęgi śmierci. Pochłonęła ich cicha praca nad przygotowaniem mięsa grizzlego. Rozpalili szereg ognisk; nad całem Pa-ware zaczął się unosić zapach pieczonego mięsa. Na wieść, że zbawcy nasi przybyli, Carpio rzekł:
— Mój wybawca zjawi się wkrótce. Jedyny z pośród was zostanę w tej dolinie. Czy wrócisz tu jeszcze kiedyś?
— Bardzo możliwe. Gdybym się nawet znalazł w miejscu dosyć odległem, odwiedziłbym cię z pewnością, drogi mój Carpio.
— Uczyń to! Jeżeli przybędziesz tu, stanę obok ciebie. Może uda mi się dać jakiś znak w postaci szmeru liści lub łagodnej gry fal. Będzie to może niebiańskie pozdrowienie; gdy wrócisz, będziesz mógł powiedzieć, że wierny Carpio podziękował ci za odwiedziny...
Znowu nastał gwiaździsty wieczór. Cisza panowała dokoła; od jeziora szło ciepłe tchnienie; wynieśliśmy więc konającego na powietrze i ułożyli na miękkiem posłaniu niedaleko choinki. Biali otoczyli ją zwartem kołem; Szoszoni utworzyli szersze półkole i z ciekawością przyglądali się oświetlonemu drzewku. Brakowało tylko starego Sachnera. Kazałem mu powiedzieć, że bratanek jego kona. Odwrócił się i nie odpowiedział ani słowa. Snuł się w mroku nocy, przeżarty docna chciwością, która zabiła w nim wszystkie uczucia. Nie mógł przeboleć tego, że złoto finding-holu wyśliznęło mu się z rąk. Carpio nie wspomniał o nim ani słowem.
Wyciągnięto nuggety i w myśli instrukcji Winnetou ułożono je pod drzewkiem w czterech równych kupkach. Podczas zapalania świateł Carpio rzekł do mnie:
— Powinienem był z samego początku wypowiedzieć twój wiersz; mam jednak wrażenie, że skonam przy ostatniem słowie, i dlatego zaczekam, aż się skończy uroczystość wigilijna. Pamiętasz, modliliśmy się do Stwórcy, by mi pozwolił dożyć Wigilji. Spełnił naszą prośbę. Czuję, że wkrótce umrę. Zrób mi tę łaskę i zaśpiewaj kolędę: „W grobie leży, któż pobieży...” To moja ostatnia pieśń na ziemi. W górze śpiewać będą aleluja!
Przy blasku świec zacząłem wraz ze Stillerem, Reiterem i Rostem śpiewać kolędę. Gdy śpiew umilkł, wypowiedziałem kilka słów; nie mogłem mówić dużo, łzy dusiły mnie, Winnetou porozdzielał nuggety między Sannela, Reitera, Rosta i Carpia.
Jakże się czuli szczęśliwi! Stary Sannel miał od tej chwili zapewnioną przyszłość, Reiter oświadczył, że pośle połowę złota staremu ojcu, memu byłemu nauczycielowi śpiewu. Rost mógł teraz poważnie zająć się myślą o praktyce. Carpio włożył swe bezsilne ręce w dłoń Winnetou, dziękując mu w ten sposób, potem zaś rzekł do mnie:
— Czemże jest złoto dla umierającego? Mimo to cieszę się z daru waszego nieskończenie, gdyż wiem, dlaczegoście mnie obdarzyli. Jestem pewien, droga Safono, że zrobisz mi tę łaskę i zawieziesz złoto ojcu. Myśl o tem, że choć raz w życiu syn sprawi mu przyjemność, napełnia mnie radością. Powiedz mu jednak, że to nie pomyłka, nie rezultat roztargnienia, że złoto naprawdę do niego należy!
Welley i Stiller nie dostali nic; nie okazywali jednak rozczarowania. Wręczyłem Welleyowi obydwa kwity depozytowe i wytłumaczyłem mu, że jest to odszkodowanie za zrabowane jemu i Watterowi złoto, o mało nie zemdlał z radości; gdy ochłonął, zaczął się rozpływać w serdecznościach i dziękczynieniach.
Reiter otrzymał swój weksel i dokument, zawierający przyznanie się do popełnionego morderstwa. Musiałem mu, oczywiście, opowiedzieć, w jaki sposób udało mi się otrzymać obydwa dokumenty. Oświadczyłem ponadto, że nie jest mordercą Finella, którego zabił Sheppard; prayerman stanął bowiem za nim i strzelił równocześnie celując jednak w Finella. Uczynił to z obawy, by go Finell nie zadenuncjował. Oczywiście dodałem, że informacyj tych udzielił mi morderca w chwili konania.
— Słowa pańskie są mi więcej warte, niż wszystko inne, nawet nuggety! Chwała Bogu, chwała na wysokości, — nareszcie będę mógł spać bez wyrzutów sumienia! Nie mam życia ludzkiego na sumieniu! To dodaje mi nowych sił, nowej wiary! Stałem się innym człowiekiem! I na takich ludzi czatowaliśmy, by im zabrać to, co do nich należało! Gdybyśmy teraz nie przyznali, że Winnetou ma do finding-holu prawo pierwszeństwa, moglibyście nas słusznie uważać za warjatów.
— Wcale nas wasze zachowanie nie dziwiło, — odparłem — gdyż znamy dobrze fatalne skutki gorączki złota. Największymi nieprzyjaciółmi człowieka są jego namiętności. Przyzna to i mr. Stiller, gdy mu dowiodę, że wskutek brutalnego zachowania wobec nas sam sobie bardzo zaszkodził. Chcę mu coś ofiarować. Mr. Stiller, służę panu!
Podałem mu list, napisany do jego żony przez Jakonpi-Tope na kawałku skóry. Otworzywszy go, obrzucił mnie zdumionem spojrzeniem i rzekł:
— Przecież to podpisany przeze mnie indjański list! Skądże go pan ma, mr. Shatterhand? Mogła go panu dać tylko moja żona. Nie przypuszczam, by pan z nią był w jakiejkolwiek styczności.
— Tego nie twierdziłem; to pan tak wnioskuje z mego milczenia. Zachował się pan względem mnie w ten sposób, że nie mogłem być rozmowny. Nikt nie mógł odcyfrować tego listu; żona pańska dowiedziała się dopiero ode mnie o jego treści. Mieliśmy zupełnie inne plany, ale syn pański tak nas błagał, byśmy się panem zajęli, że porzuciliśmy pierwotne zamiary i ruszyliśmy na Zachód. Było nas trzech: Winnetou, Rost i ja. Nie udaliśmy się wprost do Kikatsów, ponieważ dowiedzieliśmy się, że wyruszyli przeciw Szoszonom. Spotkaliśmy ich po drodze. Udało nam się doprowadzić do tego, że Jakonpi-Topa nietylko pana zwolnił, lecz jeszcze przyrzekł w dodatku zwrócić wszystko, co panu zabrał. Tych naszych trudów i sukcesów nie pomniejsza fakt, że się panu w międzyczasie udało uciec. Gdyśmy się spotkali, zakneblował mi pan usta swem zachowaniem. Gdyby mnie pan tak brutalnie nie zaatakował w sprawach wiary, byłbym panu już wtedy zgotował największą radość, jaka pana wogóle spotkać mogła. Żona pańska prosiła mnie mianowicie, bym wręczył panu list i gazety. Oddaję dziś jedno i drugie. Proszę to traktować jako podarunek świąteczny; niechaj to będzie dla pana dowodem, że łaska Boska spływa i na niegodnych. Niech pan czyta! Jeżeli po przeczytaniu nie zmieni pan swoich poglądów, nie będę panu zazdrościł tego, co mi pan swego czasu zarzucił, to jest zajmowania w kraju o wiele wyższego stanowiska ode mnie.
Wręczyłem mu gazety i list. Po przeczytaniu opuścił jedno i drugie na ziemię, zakrył twarz rękami i zaczął głośno szlochać. Pozwoliliśmy mu wypłakać się. Po jakimś czasie podniósł głowę i, podając ręce Winnetou i mnie rzekł:
— Byłem kwadratowym osłem! Na duszę moją spadła jakaś zasłona. Żona pisze mi, że nie wiecie, do jakiej warstwy należałem w Europie. Zdradzenie tej tajemnicy nie doprowadziłoby do niczego. Byłem zbyt dumny, zbyt pewny siebie i zbyt brutalny w stosunku do tych, którzy niżej stali ode mnie. Miałem wrażenie, że zawsze zostanę panem; nie myślałem o tem, że wszystko zawdzięczam jedynie przypadkowi, i że równie dobrze mogłem się urodzić synem biedaka. Śmiałem się z ludzi, którzy mówili o szlachectwie ducha i o tem, że obowiązuje ono do szlachetnych czynów. Szydziłem z zasad chrześcijańskich, w myśl których ci, którzy stoją wyżej, powinni siać miłość, by potem zbierać jej plony. Siałem pychę, wzamian zbierałem niechęć i nienawiść. Odnosiłem się do ludzi z lekceważeniem; odpłacali mi zemstą. Dzięki tej pysze pewien nikczemny człowiek, potężniejszy i mądrzejszy ode mnie, stał się mym wrogiem. Poprzysiągł mi zemstę, i dopiął swego. W przeciągu kilku godzin zrobił ze mnie kompletnego żebraka. Zacząłem szukać ratunku i pomocy. Wszyscy odtrącili mnie z tą samą pogardą, której przedtem nieszczędziłem nikomu. Dopiero jeden z sąsiadów ulitował się, i zajął naszym losem, podkreślając jednak, że czyni to jedynie ze względu na moją żonę i jej ojca. Niestety, spokój nie wrócił. Zacząłem złorzeczyć prawom i władzom. W rezultacie musiałem szukać ratunku w ucieczce do Ameryki. Żona wraz z dzieckiem przybyła za Ocean po kilku latach; ojciec jej zmarł po drodze w ostatniej nędzy. Ciągle jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że jestem jedynym i wyłącznym sprawcą naszych nieszczęść. Przeklinałem swój los. O Bogu nie myślałem, gdyż dawno straciłem wiarę. Stałem się udręką dla żony, która z całem poświęceniem dzieliła ze mną niedole wygnańczego żywota. Myślałem tylko o pieniądzach. Potrzebowałem ich wiele, bardzo wiele, chodziło mi bowiem o to, by wszcząć proces, któryby dowiódł, że jestem niewinny. Dlatego bez wahania zgodziłem się na wyprawę do finding-holu, dlatego stanąłem po stronie waszych przeciwników, gdy Winnetou udowodnił, że jest właścicielem finding-holu. Stałem się jeszcze bardziej szorstki niż dotychczas. W sercu mem nie było Boga, wiary, ani miłości. Pokora była dla mnie czemś nieskończenie śmiesznem; nie rozumiałem pojęcia skruchy. Rozsadzała mnie żądza zemsty, była boginią, do której się modliłem. Wszystkim myślom, pożądaniom i wysiłkom przyświecała jedna zasada: oko za oko, ząb za ząb! Bóg odpowiedział na moje bluźnierstwa spuszczeniem lawiny — i tą pół godziną, która wydała mi się wiecznością. Nie mogę i nie chcę opisywać, co przeżyłem przez ten krótki a równocześnie nieskończenie długi przeciąg czasu. Uprzytomniłem sobie całe swe życie. Przeżyłem je raz jeszcze. Ale już nie w blasku, który mnie kiedyś otaczał, lecz w sąsiedztwie paszczy straszliwego niedźwiedzia, którego kłom w bluznierstwach swych chciałem poświęcić mózg... I wtedy zstąpiła na mnie jakaś promienna jasność... Przejrzałem. Zrozumiałem, jakim byłem dotychczas. Podobno w godzinie śmierci całe życie wraz z popełnionemi błędami przesuwa się przed oczyma konającego; przekonałem się na własnej skórze, że to szczera prawda. Urodzony w bogactwie, byłem dla siebie wszystkiem. Dopiero w obliczu śmierci zobaczyłem, żem tylko marny nędzarz, który nie jest w stanie zawołać nawet pomocy. Musiałem milczeć — każdy krzyk mógł zwrócić na mnie uwagę niedźwiedzia. Ale cała dusza zawarła się w jednym wewnętrznym krzyku, w jednej jedynej modlitwie o wyratowanie od śmierci. Bóg wysłuchał modlitwy. W mądrości swej wysłał mi jako wybawców tych ludzi, których wrogiem byłem. Cóż ludzie ci uczynili? Nie zemścili się, przeciwnie, obdarzyli mnie sowicie, zwrócili to wszystko, com stracił, nie, dali mi więcej, po stokroć więcej! Zrobili ze mnie innego człowieka! Wierzę teraz w Boga, wiem, dlaczego doświadczał mnie w swej mądrości. Posiadłem teraz to, czegom nie miał nigdy: prawdziwe szczęście! A wszystko dzięki temu, żem się nawrócił, żem wierzący, pokorny i pełen wiary, że szczerze starać się będę równie surowym być dla siebie, jak uprzejmym i litościwym dla bliźnich, którzy są wszak moimi braćmi! — Przeszedłem ciężką szkołę, nie każdyby wytrzymał. Pan Bóg jednak wiedział, że dla uratowania mej duszy konieczne są silne środki. Mr. Shatterhand już jako młody chłopiec pięknie to powiedział w wierszu swym o „Bożem Narodzeniu”.
Przytoczył wiersz. Chcąc, by Winnetou zrozumiał, wypowiedział całe przemówienie po angielsku, tylko wiersz wyrecytował w mym języku ojczystym. Słysząc to, Reiter zawołał:
— Cóżto za wiersz pan recytuje? Wszak przysłał mi go ojciec! Autorem jest jeden z jego byłych uczniów. Skąd pan to zna?
Spojrzawszy na niego i na mnie, Stiller odparł:
— Pan zna tego ucznia? Wie pan, co się z nim stało?
— Nie.
— Ależ to niezwykle ciekawa historja! Ja również nie miałem pojęcia. Dopiero list żony wszystko mi wyjaśnił. Przywiozła wiersz z Europy; był dla niej osłodą w najcięższych chwilach. Śmiałem się z tego, ale ponieważ i żona i syn powtarzali go często, nauczyłem się i ja napamięć. Autorem jest młody student. Żonie mej wyrecytował wiersz w dniu Bożego Narodzenia przy rzęsiście oświetlonej choince jeden z kolegów młodego studenta. Dziś Wilja — siedzimy obok drzewka... na dalekim Dzikim Zachodzie... Jakże ten wiersz harmonizuje z dzisiejszem świętem! Choć jestem pewien, że się kilka razy zająknę, spróbuję go jednak wypowiedzieć.
— Nie, nie! — szybko wtrącił Reiter. — Wiersz znam dobrze; na pewno się nie pomylę. Proszę, pozwólcie, bym ja zadeklamował!
Rozległ się teraz głos Carpia:
— Żaden z was tego nie uczyni. Old Shatterhand żąda, bym ja wyrecytował jego wiersz. Ma do tego zupełne prawo — jest jego autorem, ja zaś jestem tym kolegą, o którym mr. Stiller mówił przed chwilą.
Zdziwiony Reiter chciał odpowiedzieć, ale dałem mu znak ręką, by milczał.
— Chodź tu, kochana Safono! — ciągnął dalej Carpio. — Podnieś mnie i przytul do piersi. Chcę się pożegnać ze światem słowami tego wiersza...
Podniosłem drogiego kolegę i przytuliłem do serca. Gwiazdy błyszczały nad nami; obok gasły stopniowo świece choinki i wraz z niemi ustępowało tak drogie mi życie Carpia, by wkońcu uciec z tego padołu łez i radości. A na firmamencie błyszczały dalej gwiazdy wiecznego żywota. Każde ich lśnienie głosiło, głosi i głosić będzie, że śmierć jest tylko przejściem do nieba, początkiem wspaniałego Zmartwychstania...
Konający Carpio złożył ręce i obrzucił wokoło stojących niemem spojrzeniem. Wszyscy zatonęli w cichej modlitwie. Zdawało się, że nad odciętą od świata cichą doliną powiało lekkie łagodne tchnienie Boskie i zaszeptało pieśń o betlejemskiej nocy. Na śmiertelnie bladej twarzy Carpia wykwitł uśmiech. Otworzył usta i rozpoczął mój wiersz o Zwiastowaniu.
Zaczął donośnym głosem; stopniowo głos jednak tracił na sile, by przejść w cichy lecz wyraźny szept. Opuściwszy powieki, ciągnął coraz wolniej. Miało się wrażenie, że to obce dziwne dźwięki z zaświata. Byłem głęboko poruszony; płakałem jak dziecko. Po słowach „I ksiądz kładzie miękkie dłonie na głowę konającego...” kochany Carpio rozpostarł ramiona i powtórzył donośnie; „Szczęśliwy, kto przy zgonie w wieczne zmiłowanie wierzy!...” — i głos przeszedł znowu w cichy zamierający szept.
Ostatnie słowa rozpłynęły się już w ledwie dosłyszalnem westchnieniu. Niebo zabrało go do swego królestwa... Na choince zagasło ostatnie światło. Nad doliną zapadła głucha cisza...
Zmarły leżał jeszcze na mojej piersi. Stiller podniósł się ze swego miejsca, i, kładąc dłoń na głowie Carpia, drżącym głosem dokończył wiersza.
Ciemność przysłoniła łzy, błyszczące w oczach obecnych; zwolna poczęli się oddalać w głębokiem milczeniu, gdyż miejsce, w którem dusza opuściła ciało, jest święte, i czcić je należy milczeniem.
Siedziałem długo z trupem opartym o me piersi. Podszedł Winnetou i rzekł:
— Niechaj brat mój odłoży zwłoki swego biednego przyjaciela. Urządzimy mu mieszkanie, które przetrwa długo. Duch jego odszedł już do Wielkiego dobrego Manitou, do Wiecznych Ostępów, gdzie ogniska płonące zasilają drzewa wieczystego wyzwolenia. Nie są podobne do świateł naszej choinki, nie gasną bowiem nigdy. Zapalmy ognie wokół zmarłego i czuwajmy przy nim aż do świtu. Odszedł chętnie od doczesnego życia. Kiedyś pójdziemy w jego ślady i spotkamy się. Howgh!
Z kamieni i gałęzi utworzyliśmy katafalk, i, pokrywszy go skórą niedźwiedzia, ułożyliśmy Carpia. Potem, zapaliwszy ogniska, stanęliśmy przy zmarłym na warcie, składając mu hołd ostatni.
Gdy nadszedł ranek, wódz Apaczów polecił Szoszonom wznieść grobowiec dla przyjaciela Winnetou i Old Shatterhanda.
Wznieśli kamienne mauzoleum. Nie ulegało wątpliwości, że ostoi się na długo przed kłami dzikich zwierząt; lata również miną, nim je w tej zacisznej dolinie czas naruszy. Po południu pogrzebaliśmy Carpia, oddając mu ostatnią chrześcijańską posługę. Gdyśmy, biali, uklękli, Szoszoni klękli również. Zmówiłem ostatnią modlitwę — Szoszoni złożyli za mym przykładem ręce, Po zamknięciu grobowca Wagare-Tey, młody wódz Indjan-Wężów, przyrzekł mi przy następnej swej wyprawie — w góry zasadzić na mogle Carpia kilka zielonych krzewów. Przybywszy po latach na to miejsce, przekonałem się, że dotrzymał słowa. ——
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Żyliśmy wszyscy ze sobą jak bracia, przeszkadzał tylko Sachner, sprawiający nam poza tem wiele kłopotu. Nie chciał i nie umiał nic robić, Nie mógł nadążyć za nami w swych wysokich śniegowcach. Trzeba go było wlec za sobą i podpierać. Nadomiar, nie dziękował za ten wysiłek ani jednem łagodnem spojrzeniem, ani jednem dobrem słowem. Nic więc dziwnego, że czerwoni dosyć ostro go traktowali. Ani Winnetou ani ja nie interwenjowaliśmy — nie był tego wart. Gdyśmy dotarli do obozu zimowego Szoszonów, Sachner był do tego stopnia osłabiony, że nie mógł trzymać na nogach. Stał się dzięki temu pierwszym pacjentem Rosta. Indjanie chętnie pozostawiliby go bez najmniejszej pomocy, ze względu jednak na nas zajęli się nienawistnym im starcem. Dowiedziałem się później, że dopiero na wiosnę odtransportowali go do Laramie. Muszę tu zaznaczyć, że dalszemi losami tego starca nie interesowałem się zupełnie. — Avaht-Niah pozwolił chętnie dr. Rostowi pozostać u Szoszonów. Jest obecnie jednym z najwybitniejszych lekarzy Zachodu i... gorliwym czytelnikiem moich powieści podróżniczych. Ucieszy się też niezawodnie, przeczytawszy nieco o sobie. Niechaj mi wybaczy, żem się może zbyt wiernie trzymał prawdy w tym przydługim nieco opisie. ——
Nie mieliśmy ochoty czekać u Wężów nadejścia wiosny. Przy pierwszej więc odwilży zaryzykowaliśmy — niebezpieczną ze względu na konie — przeprawę przez przełęcz. Próba się udała. Mówiąc „zaryzykowaliśmy”, mam na myśli Welleya, Stillera, Sannela, Reitera, Winnetou i siebie; reszta pozostała. Ruszyliśmy na Wschód. Ze względu na konie musieliśmy urządzać częste i długie postoje: głównem pożywieniem rumaków w przeprawie tej były młode gałązki, niestety, przeważnie zmarznięte. Gdyby nie obecność Winnetou, nie odważylibyśmy się na tak daleką wyprawę. Wierzyliśmy jednak, że Apacz da sobie radę — nawet wśród śniegów. Droga odbiła się fatalnie na koniach i, by móc kontynuować wyprawę, musieliśmy urządzić długie postoje w Fort Gnattau i w Fort Karney.
Chwilowo nie było mowy o zabraniu skór Stillera, zmagazynowanych u Szoszonów i Kikatsów. Umówiliśmy się z wodzami, że dostarczą futra na wiosnę do Laramie, skąd zabiorą je biali urzędnicy kupców. ——
Przybyliśmy do Weston z początkiem marca. Trudno opisać radość w rodzinie Stillerów. Odnaleźliśmy wkrótce Wattera. Wespół z Welleyem przedstawili w mojej obecności kwity depozytowe, które zabrałem Cornerowi, i otrzymali pieniądze. Wraz z Amor Sannaelem i Reiterem założyli wielką spółkę drzewną. Firma istnieje po dziś dzień.
Winnetou zostawił konie pod pewną opieką i wyruszył na planowaną oddawna wyprawę na Wschód. Ja udałem się na jakiś czas do Europy. Jesienią ruszyłem nad Tygrys, by odszukać drogiego dzielnego Hadżi Halefa Omara. W bramie nie zatrzymałem się, gdyż nuggety Carpia, zmienione na gotówkę, ciążyły mi bardzo. Oddałem je, stosownie do polecenia zmarłego, rodzinie. Wywarły wielką radość.
Tak, radość i nic więcej! Muszę z przykrością podkreślić, że rodzina Carpia ucieszyła się z pieniędzy, nie obeszła ją zaś wcale wiadomość o jego śmierci. Biedny Carpio był dla nich zupełnie obojętny.
Gdym wypłacił pieniądze, podziękowano mi chłodno i pożegnano — bez zapytań o zmarłego. Miałem nawet wrażenie, że najbliżsi Carpia nie są pewni, czy wypłaciłem całą sumę przekazaną przez mego biednego kolegę.
Następna wizyta była znacznie milsza. Reiter prosił mnie bowiem o odwiedzenie ojca. Uczyniłem to bardzo chętnie. Dawny nauczyciel śpiewu zmienił się w zgrzybiałego staruszka. Żona, siwa jak gołąbek, zachowała dawną tuszę. Patrząc na nich, miałem wrażenie, że cienka pauza ósemkowa stanęła obok szerokiej fermaty. Gdy staruszka weszła do kuchni, Reiter oświadczył mi w zaufaniu, że dopiero po otrzymaniu pieniędzy od syna przekonał się, jak miłą ma żonę. Dawniej nie mógł tego skonstatować z powodu braku czasu. Dał mi również do poznania, że się bardzo cieszy, iż wraz z synem jego znalazłem skarb tak wielki i stałem się bogaczem. Oczywiście, nie poinformowałem go, że niczego dla siebie nie wziąłem...
A Stiller?
Odzyskał nietylko to, co stracił przed ucieczką do Ameryki, ale i skarb najcenniejszy: wiarę w Boga. Wiara ta umocniła swe korzenie w cierpieniach przeszłości — jak mocna sosna, która korzenie swe oparła o szczeliny skalne i stoi niezachwiana jak głaz. Młody Stiller stał się wybitnym prawnikiem. Matka zaś jego pełni służbę samarytańską, niosąc pomoc zwątpiałym i biednym. Gdy się zbliża czas Bożego Narodzenia, przychodzą do niej gromady chorych, wynędzniałych i cierpiących. Dla każdego ma ciepłe słowo, dla każdego leży pod choinką skromny upominek — ale najpiękniejszym darem, którym w dzień Wigilji obdarza łaknących, jest nowina, że dla wszystkich cierpiących narodził się Zbawiciel. — —

KONIEC.





  1. Karp.
  2. Kaznodzieja.
  3. Powieść niniejsza powstała przed konwencją w sprawie ochrony praw autorskich (przyp. wyd. polsk.).
  4. Przypis własny Wikiźródeł brak fragmentu tekstu, prawdopodobnie powinno tu być: tylu karabinów, ile dni w roku, by oswobodzić pana Stillera; i tak będzie skłonny do wymiany, jeśli pani mąż tymczasem nie ucieknie. (w oryginale: Also, man braucht diesem Häuptling Yakonpi-Topa nicht gleich soviel Gewehre, wie das Jahr Tage hat, hinzuwerfen, um Mr. Hiller frei zu machen; er wird auch mit sich handeln lassen, wenn Ihr Mann nicht inzwischen schon entkommen ist.)
  5. Wicher.
  6. Błyskawica.
  7. Przypis własny Wikiźródeł brak fragmentu tekstu, prawdopodobnie powinno tu być: Przeszliśmy przez podwórko do pokoju Wattera we frontowym do- (w oryginale: „Wir gingen über den Hof in das Vorderhaus und dort nach Watters Zimmer, welches ein Eckzimmer wie das meinige war.”)
  8. Żółty jeleń.
  9. Rabuś.
  10. Dusiciel.
  11. Stary pomyleniec.
  12. Przypis własny Wikiźródeł brak fragmentu tekstu: odpoczynek, którego niestety nie mogliśmy mu zapewnić. A jego stan fizyczny był i tak lepszy niż jego stan ducho (w oryginale: ...er bedurfte einer langen, langen Ruhe, die ihm zu bieten, uns leider ganz unmöglich war. Und noch größer als seine körperliche war seine geistige Ermattung.)
  13. Jeleń.
  14. Orzeł.
  15. Indjanie plemienia Crowów oraz Gawronów zowią się Upsarokami.
  16. Słońce — rok.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Brak jednej wypowiedzi: — Pan tylko żartuje! (w oryginale: Das sagt Ihr doch nur im Scherze!)
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd tłumacza; w oryginale (niem.) Elke.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.