Dżebel Magraham/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dżebel Magraham | |
Pochodzenie | cykl Szatan i Judasz | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Biedna kobieta trwała wciąż w omdleniu. Była okryta jedynie szatą w rodzaju koszuli, noszoną przez biedne Beduinki. Twarz jej nieco się ożywiła. Można było zauważyć, że liczy nie o wiele więcej, niż lat dwadzieścia. Puls bił, aczkolwiek bardzo słabo.
Żyło również dziecko. Zdjąłem z siodła manierkę z wodą i wsączyłem maleństwu do ust nieco płynu ożywczego. Niebawem otworzyło oczy, ale jakie! Gałki były powleczone jakgdyby szarą skórką — gałki ślepego dziecka. Dałem znów wody. Piło i piło chciwie, poczem zawarło powieki. Było tak wycieńczone, że zmożył je natychmiast sen.
Sępy ponownie poczęły się zlatywać. Nie ważąc się podejść do mnie, usiadły na trupie i szarpały gnaty. Widok był wyjątkowy wstrętny. Wycelowałem ze sztućca i zastrzeliłem pare drapieżników, zarazem odpędzając wrzeszczącą gromadę.
Wystrzały obudziły kobietę. Otworzyła oczy, podniosła się wpół i przedewszystkiem wzrokiem poszukała dziecka. Wyciągnęła ramiona i przycisnęła maleństwo do siebie, wołając:
— Weledi, weledi, ia Allah, ia Allah, weledi! — Moje dziecko, moje dziecko, o Allah, moje dziecko!
Zwróciła się nabok, zobaczyła resztki trupa, wydała rozdzierający serce okrzyk. Chciała skoczyć, zerwać się, ale z osłabienia i grozy upadła zpowrotem na ziemię. Nie widziała mnie, ponieważ stałem z drugiej strony. Ale widocznie zaczęła sobie przypominać momenty, poprzedzające omdlenie, gdyż naraz krzyknęła:
— Jeździec, jeździec! Gdzie jest?
Zwróciła się ku mnie, zobaczyła i skoczyła na nogi. Zachwiała się wprawdzie, ale podniecenie podtrzymywało jej siły. Przyglądała mi się przez chwilę badawczo, poczem zapytała:
— Kim jesteś? Do jakiego plemienia należysz? Czy jesteś wojownikiem Uled Ayunów?
— Nie — odparłem. — Nie lękaj się mnie. Nie należę do żadnego z tutejszych plemion. Jestem cudzoziemcem, przybywam z dalekich stron i nie zostawię cię bez pomocy. Tyś osłabiona. Siadaj, dam ci wody.
— Tak, daj wody, wody, wody! — błagała, siadając zpowrotem.
Podałem manierkę. Piła chciwie, pełnemi łykami, poczem oddała mi wypróżnioną do dna butelkę. Spojrzenie jej znów zatrzymało się na trupie. Odwróciła się ze zgrozą, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła od rozdzierających łez.
Starałem się ją uspokoić — nie odpowiadała, pogrążona w nieutulonym płaczu. Ponieważ sądziłem, że łzy jej ulżą, umilkłem i skierowałem się do trupa. Czerep był gęsto przedziurawiony, zastrzelono go zatem. Na ziemi nie dostrzegłem żadnych śladów. Zatarł je wiatr jakkolwiek słaby. A więc morderstwo nie dziś zostało dokonane.
Podczas, gdy zbierałem spostrzeżenia, nieszczęsna kobieta uspokoiła się do tego stopnia, że mogła odpowiadać na pytania. Zwróciłem się do niej i zagadnąłem:
— Serce twoje jest ciężkie, a dusza obolała. Nie powinienem cię uciskać, lecz pozostawić w spokoju, wszelako czas mój nie należy wyłącznie do mnie. Chciałbym więc wiedzieć, czem mogę ci się przysłużyć. Czy odpowiesz na moje pytania?
— Mów! — rzekła, podnosząc ku mnie oczy pełne łez.
— Ten nieboszczyk był twoim mężem?
— Nie. Był to starzec, przyjaciel mego ojca. Odbył ze mną pielgrzymkę do Nablumah.
— Czy masz na myśli ruiny Nablumah, gdzie leży grobowiec cudotwórczego Marabu?
— Tak. Chcieliśmy się modlić u grobu. Allah obdarzył mnie dzieckiem ślepem. Miało odzyskać światło oczu po pielgrzymce do grobu Marabu. Starzec, który mi towarzyszył, był ślepy na jedno oko i pragnął odzyskać wzrok w Nablumah. Mój pan[1] pozwolił mi pójść z nim.
— Ale wasza droga prowadziła przez granicę rozbójniczych Uled Ayunów. Do jakiego należysz plemienia?
— Do Uled Ayarów.
— A więc Uled Ayuni są twoimi, wrogami śmiertelnymi. Wiem, że zaprzysięgli wam zemstę krwi. Może nazbyt wiele odważyliście się, podejmując pielgrzymkę bez straży.
— Kto mógł z nami jechać? Jesteśmy bardzo ubodzy. Nie mamy nikogo, ktoby z nami pojechał, aby ochronić w potrzebie.
— Ale twój mąż, twój ojciec mogli ci wszak towarzyszyć!
— Chcieli, ale musieli zostać, gdyż nagle powstała zwada z żołnierzami baszy. Mój pan i ojciec uchodziliby odtąd za tchórzów, gdyby pojechali z nami, zamiast stanąć do walki.
— Powinniście byli przeczekać do końca zatargu.
— Nie godziło się czekać. Ślubowaliśmy rozpocząć pielgrzymkę w określonym lom ed dżuma[2] i nie mogliśmy złamać ślubu. Wiedzieliśmy o niebezpieczeństwie, grożącem ze strony Uled Ayunów, i dlatego pojechali na południe, drogą okrężną, prowadzącą przez tereny zaprzyjaźnionych Meidżerów.
— Dlaczegoście nie wrócili tą samą drogą?
— Mój towarzysz był stary i słaby. Wędrówka wycieńczyła go do reszty, sądził więc, że nie przetrzyma okrężnej drogi. Dlatego obraliśmy drogę najkrótszą.
— To wielka nieroztropność. Nieboszczyk był stary, ale nie sędziwy. Słabość nie usprawiedliwia tej nieostrożności. Wszak mógł po drodze zatrzymać się i wypocząć u waszych przyjaciół Meidżerów.
— Twierdziłam to samo, ale odpowiedział, że według Koranu i innych ksiąg świętych pielgrzymi są nietykalni. Podczas pielgrzymki ustaje wszelkie uczucie wrogie.
— Znam prawo pątnicze — rozciąga się jedynie na pielgrzymki do Mekki, Mediny i Jeruzalem, nie na inne pobożne wędrówki. Wielu wiernych nie stosuje się jednak do tego prawa nawet podczas wielkiego Hadż.
— Nie wiedziałam o tem, inaczej wzbraniałabym się pójść niebezpieczną drogą mego przewodnika. On sam miał zapewne jakieś wątpliwości, gdyż w dzień odpoczywaliśmy, a chodzili tylko nocą, dopóki nie wyminęliśmy wszystkich obozów i namiotów Uled Ayunów.
— A potem już czuliście się bezpieczni i zarzuciliście środki ostrożności?
— Tak. Znajdowaliśmy się wprawdzie wciąż na obszarach wrogów, ale nie było już daleko do naszych granic. Dlatego wędrowaliśmy także podczas dnia.
— Nie pomyśleliście, że największe niebezpieczeństwo czai się nad granicą wrogów? W głębi nieprzyjacielskiego kraju jest się nieraz bezpieczniejszym, niż na krańcach. Doświadczyłaś tego na sobie samej.
— Tak. Allah skierował nas na złą drogę, albowiem tak przewidywała księga przeznaczeń. Kiedyśmy doszli do tego miejsca, napadli na nas Uled Ayuni. Nożami i włóczniami przebili ciało mego towarzysza, postrzelili mu głowę i zrabowali odzież oraz ten ubogi dobytek, który starzec miał przy sobie. A mnie zakopali w ziemię, aby oczy moje karmić widokiem trupa, dopóki mnie sępy nie pożrą. Gdyby moje dziecko nie było ślepe, zabiliby je niechybnie, bo to chłopak.
— Kiedy na was napadli?
— Przed dwoma dniami.
— Straszne! Co też musiałaś przejść!
— Tak. Niech Allah przeklnie Ayunów i pogrąży aż na najgłębsze dno piekła! Przecierpiałam katusze, których nie potrafię wypowiedzieć, katusze rozpaczy nad własną zgubą, a jeszcze bardziej, o wiele bardziej nad zgubą mego dziecka. Nie mogłam mu pomóc. Leżało przede mną w skwarze słonecznym i w ciemnościach nocy, a nie mogłam go dotknąć, ani obronić, — przecież ręce miałam zakopane. A tam opodal leżał starzec, ten dobry, ten czcigodny starzec. Szarpały go sępy, — musiałam na to patrzeć — to było okropne! Potem sępy zbliżyły się do mnie i do mego dziecka. Nie mogłam się poruszać, mogłam tylko odstraszać krzykami. Zdzierałam gardło, co sił, ale ptaki zrozumiały wnet, że jestem bezbronna, — — przysuwały się coraz natrętniej i na pewnoby jeszcze przed wieczorem wbiły dzioby i szpony w moją głowę i w moje biedne dziecko...
Przycisnęła je do siebie, zanosząc się od płaczu, raczej z podniecenia, niż chwilowego bólu.
— Pociesz się! — prosiłem. — Allah bardzo ciężko cię doświadczył. Ale oto cierpienia twoje dobiegły kresu. Gdyby starzec był twoim krewnym, cierpiałabyś, jeszcze bardziej. Zapomnisz wnet o udrękach, które zniosłaś. Twoje dziecko żyje. Wrócisz do domu, nie straciwszy nikogo z bliskich, i będziesz witana z radością i zachwytem.
— Masz słuszność, o panie! Ale jakże wrócę do domu? Nie posiadam ani żywności, ani wody, a jestem, tak słaba, że chodzić nie potrafię.
— Czy nie potrafisz utrzymać się w siodle, jeśli ci dam konia i będę szedł przy tobie?
— Wątpię. Przytem mam na ręku dziecko.
— Ja je poniosę.
— Twoja dobroć, o panie, jest tak wielka, jak moje przebyte cierpienia. Ale mimo że mnie wyręczysz, poniósłszy dziecko, jestem tak wycieńczona, że nie zdołam się utrzymać o własnych siłach.
— A zatem nie pozostaje ci nic innego, jak zdać się na mnie. Posadzę cię przed sobą na koniu. Weźmiesz dziecko na ręce, ja zaś będę cię tak mocno trzymać, że nie zlecisz. Zjedz te daktyle, które na szczęście zabrałem w drogę. To cię pokrzepi.
Zjadła chciwie i rzekła:
— Wiesz, o panie, że żaden mężczyzna nie powinien dotknąć obcej żony, ale ponieważ Allah odebrał mi zdolność chodzenia, lub jechania o własnych siłach, więc chyba za złe nie poczyta, jeśli się ułożę w twoich ramionach. Mój pan zaś i władca też mi na pewno wybaczy.
— Gdzie chcesz go poszukać?
— Nie wiem, wyruszył bowiem do walki. — Oby Allah zachował go przy życiu! — Ale potrafię znaleźć obóz, w którym zostali starcy, kobiety, dzieci, chorzy i słabi. Znajduje się w Dżebel Eszuir, dokąd dotrzemy jutro. Czy chcesz mnie tam odprowadzić? Nasi przyjmą cię z radością. Jestem wprawdzie uboga, ale nazywam się Elatheh i wszyscy mnie lubią, więc z radością powitają mego zbawcę.
— Nawet, jeśli jest waszym wrogiem?
— Wrogiem? Jakże możesz być wrogiem Uled Ayarów, ty, któryś mnie wybawił z najstraszliwszej śmierci!
— A jednak jestem nim.
— To niemożliwe, powiedziałeś bowiem, że przybywasz z dalekich, bardzo dalekich stron. Jak się nazywa twoje plemię?
— Nie jest to już plemię, ale naród. Wielki pięćdziesięciomiljonowy naród.
— O Allah! Jakże wielka musi być oaza, w której mieszka tylu ludzi. Jak się nazywają?
— Kraj zowie się Belad el Alman. Jestem więc Almani, czyli, jeśli ci to słowo jest bardziej znane Nemzi, a nazywam się Kara ben Nemzi. Moja ojczyzna leży daleko za morzem.
— I powiadasz, że jesteś wrogiem Uled Ayarów?
— Tylko dlatego, że jestem przyjacielem i towarzyszem tych, których nazywacie swymi wrogami, to znaczy przyjacielem żołnierzy baszy.
— Jakto? — zapytała struchlała z lęku. — Jesteś towarzyszem tych dręczycieli, którym odmówiliśmy pogłównego?
— Tak.
— A więc jesteś naszym wrogiem! Nie powinnam iść z tobą.
— Chcesz zostać tutaj i zginąć?
— Allah ’l Allah! Masz słuszność. Jeśli mnie nie zabierzesz, wraz z dzieckiem zginę niechybnie. Co mam czynić?
— To, na coś się poprzednio zdecydowała. Powierzysz się mojej opiece.
— Wszak nie zaprowadzisz mnie do naszego obozu?
— Tego uczynić nie mogę. Przedewszystkiem i ty, i twój chłopczyk jesteście osłabieni, a ja nie mam ani jadła, ani wody, — jakże wytrzymacie do jutra, a tem bardziej do pojutrza? A ponadto, muszę bezwzględnie wrócić do swoich. Jeśli nie wrócę, będą bardzo zatroskani i zarządzą poszukiwania. Wskutek tego może dojść do potyczek z twoimi ziomkami, a do tego pragnąłbym nie dopuścić.
— A więc zaprowadzisz mnie do żołnierzy, do naszych wrogów? Czy przypuszczasz, że pójdę?
— Nietylko przypuszczam, ale jestem pewien. Wolisz więc zginąć?
— Prawda. W mojej duszy ważą się sprzeczności. Nie wiem, co postanowić.
— Nie możesz postanawiać, gdyż jest rzecz oczywistą, że pojedziesz ze mną. Jeśli nie pojedziesz dobrowolnie, użyję przymusu.
— Allah la jukaddir! — Boże uchowaj! — zawołała przerażona. — Chcesz uciec się do przemocy nad słabą kobietą?
— Tak. Zmuszając, czynię ci dobrze. Jeśli zostaniesz tutaj, będziesz zgubiona. Musisz pójść ze mną, a chociaż mogę tylko wrócić do wojsk baszy, nie powinnaś się przerażać. Nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy. Jeśli cię zmuszę, to tylko dla twego własnego dobra. Nie uważaj mnie za wroga. Kiedy zobaczyłem cię, sterczącą z ziemi, natychmiast pomyślałem, że należysz do Uled Ayarów, zatem do dzisiejszych moich przeciwników. Mimo to wykopałem cię z ziemi. Możesz z tego wnioskować, iż nie jestem niebezpiecznym wrogiem. Przyłączyłem się do walki, być może poto właśnie, aby zapobiegać rozlewowi krwi i aby, o ile to będzie możliwe, zawrzeć pokój. Przyjrzyj mi się! Czy mam oblicze człowieka, którego należy się lękać?
— Nie — odparła, uśmiechając się. — Twoje oczy spoglądają łagodnie, a oblicze jest dobre i łaskawe. Ciebie się nie boję, ale tem bardziej lękam waszych żołnierzy.
— Niesłusznie. Będą wobec ciebie przyjaźni. Nie wojujemy z kobietami.
— Czy możesz rozkazać, aby się ze mną nie obeszli wrogo?
— Tak. I będą mnie słuchali.
— A więc jesteś dowódcą?
— Dowódcą i gościem, a to znaczy, jak ci wiadomo, o wiele więcej.
— Czy będę branką?
— Obiecuję, że będziesz wolna i niczego ci nie zbraknie. Biorę cię pod swoją szczególną opiekę. Będziesz zawsze wpobliżu mnie i każdy, kto się ośmieli zaczepić, zostanie surowo ukarany.
— A kiedy będę mogła odejść?
— Skoro tylko pozwolą okoliczności i skoro będę pewny, że to, co możesz o nas swoim rodakom opowiedzieć, nie obróci się nam na szkodę. To może nastąpić bardzo szybko, być może już pojutrze.
— Ufam twoim słowom, ponieważ wyglądasz na człowieka uczciwego, a nie na oszusta. A ponieważ mi przyrzekasz, więc — — ale, spójrz, zbliżają się jacyś jeźdźcy!
Wskazała kierunek, z którego przybyłem, a do którego byłem teraz zwrócony tyłem. Beduinka była tak pochłonięta rozmową, że zauważyła jeźdźców dopiero z odległości dosyć bliskiej, bym mógł w nich rozpoznać Emery’ego i Winnetou.
— Nie są to chyba wrogowie twoi, albo moi, o panie! — rzekła zatrwożonym głosem.
— To są moi przyjaciele, którzy mnie szukają, gdyż zbyt długo trwała moja nieobecność, — odpowiedziałem. — Nie powinnaś się lękać. Będą cię tak samo bronić, jak ja, — są też cudzoziemcami. Nie należą do plemienia Ayunów, jeden jest Inglizi, a drugi wojownikiem z dalekiego Belad Amierika.
Jeźdźcy zbliżyli się i osadzili wierzchowce na miejscu. Emery zapytał:
— Dlaczego tak długo nie wracałeś? Niepokoiliśmy się o ciebie. Nie było cię przeszło dwie godziny, więc odszukaliśmy twój trop i przyjeżdżamy. Oczywiście, znów przygoda?
Opowiedziałem zdarzenie, naturalnie po angielsku, aby i Winnetou mógł zrozumieć. Gdy skończyłem, zsiedli z koni i Emery dał kobiecie daktyle, a Winnetou kawał mięsa, które, usmażone po Indjańsku, przechowywał w torbie przy siodle.
Widać było, że kobieta jest ogromnie wygłodniała. Podczas gdy jadła, zauważyłem woddali na wschodzie biały punkt, który się coraz bardziej powiększał, przybierając jeszcze jedno zabarwienie. U góry był biały, a u dołu ciemny. Kiedy wskazałem towarzyszom, rzekł Emery:
— Oddział Beduinów. U dołu konie ciemne, u góry jasne burnusy. Zbliżają się do nas. Co czynić?
Kobieta, obejrzawszy się, natychmiast zawołała przelękniona:
— Allah niech nas obroni! Jesteśmy zgubieni, jeśli nie uciekniemy co koń wyskoczy. To Uled Ayuni!
— Może kto inny?
— Ależ nie! Uled Ayuni żyją teraz w niezgodzie z całym światem. Kto w jasny dzień przyjeżdża tak otwarcie ze strony ich obozu, ten jest niewątpliwie Ayunem. Uciekajmy, panie, szybko, szybko!
Mówiąc to, skoczyła na równe nogi.
— Poczekaj chwilę, poczekaj! — rzekłem. — Cudzoziemiec nie ucieka tak szybko przed tymi ludźmi.
— Ale jest ich ponad dziesięciu!
— Bodajby było dwudziestu lub trzydziestu.
— A więc jesteście zgubieni, i ja także! O Allah, Allah, wspomóż nas w tem niebezpieczeństwie!
— Uspokój się. Nic ci złego nie zrobią. Sądzę nawet, że zdołamy Ayunów ukarać za dokonane morderstwo, o ile istotnie są to Uled Ayuni.
— Chcesz zostać? — zapytał Emery.
Zrozumiał słowa kobiety, zarówno jak i moje.
— Bezwzględnie — odpowiedziałem.
— A jeśli to nie Uled Ayuni?
— W takim razie są to Ayarzy, których tem bardziej musimy pojmać.
— Pojmać? Zgoda!
Oblicze jego, zwykle nacechowane powagą, teraz promieniało z wewnętrznego zadowolenia, gdy podszedł do wierzchowca, aby zdjąć z siodła broń, tę broń, z której zwykł trafiać w czoło każde zwierzę i każdego wroga.
Winnetou również sięgnął po swoją srebrną strzelbę i założył za pas krzywy nóż i tomahawk.
— To będzie zapewne twoja pierwsza w Afryce rozprawa orężna — rzekłem.
— Winnetou nie sądzi, aby doszło do rozprawy, — odezwał się. — Przestrach rzuci ich w nasze ręce.
Naraz kobieta zaczęła wrzeszczeć jeszcze okropniej:
— O Litościwy, o Łaskawy, o Obrońco! To są naprawdę Uled Ayuni, a między nimi sześciu tych, którzy mnie zakopali.
— Nie mylisz się? — zapytałem.
— Nie. Przywodzi im ten z długą, czarną brodą, który jedzie na czele. Co się z nami stanie? O Allah, Allah, Allah!
Ułożyłem ją na ziemi przemówiłem uspakajająco:
— Włos z głowy nie spadnie tobie, ani twemu dziecku. Nie my powinniśmy się lękać, tylko oni nas.
— To niemożliwe, zgoła niemożliwe! Jest ich czternastu, a was tylko trzech.
Nie miałem czasu na uspakajanie lękliwej niewiasty, gdyż oddział zbliżył się na niespełna trzysta kroków, gdzie się zatrzymał, aby nas obejrzeć. Uled Ayuni przybyli sprawdzić, czy kobieta żyje jeszcze, i napawać się widokiem jej cierpień. Nie porozumiewając się nawet, ustawiliśmy się tak, jak należało, mianowicie, ja z kobietą pośrodku, Emery o dwadzieścia kroków na prawo, Winnetou o tyleż na lewo. Tworzyliśmy więc linję długości czterdziestu kroków. Konie stały za nami.
Beduini, prócz dwóch, byli uzbrojeni w długie krzemienne strzelby, ci dwaj zaś mieli tylko dzidy. Dosiadali wszyscy świetnych rumaków. Żal mi się zrobiło koni, więc zawołałem do swoich przyjaciół:
— Jeśli trzeba będzie strzelać, to nie w konie, jak rzekłem poprzednio, tylko w jeźdźców. Ale celujcie w ręce lub nogi! Bardziej szkoda koni, niż tych morderców.
— Well, spełni się akuratnie, — odrzekł Emery.
Jego wysoka postać wspierała się na celnej strzelbie. Jasnemi, pełnemi oczekiwania oczyma wpatrywał się we wrogów.
Beduini stali nieruchomo prawie dwie minuty. Widocznie rozmawiali o nas. Chwilami dobiegał głośniejszy okrzyk zdumienia lub podniety. Nie spodziewali się nikogo spotkać, to też nasza obecność, a szczególnie harda postawa, wprawiła ich w zdumienie. Trzej Beduini na pewnoby drapnęli wporę przed taką przewagą. Jeśliby nawet zostali, nie zsiedliby z koni, aby każdej chwili móc ucieć. Nasza zatem postawa spokojna i nieruchoma była dla nich zagadką — czegoś podobnego jeszcze nie widzieli. Mogli to sobie tłumaczyć tylko tem, że nie są nam obcy i że nie mamy powodu ich się lękać. Ale oni wszak nas nie znali i nigdy nie widzieli. Tylko jednego byli pewni, i właśnie pod tym względem szczególnie się mylili, nie wątpili, że jesteśmy muzułmanami. Świadczyło o tem ich powitanie. Prawowierny mahometanin nigdy nie przywita inowiercy przez Sallam aaleïkum — nawet prawo zabrania inowiercy używać tego powitania w stosunku do wiernego. A teraz oto czarnobrody przywódca zbliżył się o kilka kroków, położył rękę na sercu i zawołał:
— Sallam aaleïkum, ichwani! — Błogosławieństwo z wami, moi bracia!
— Sal—aal! — odpowiedziałem krótko.
Wypowiadając tylko dwie pierwsze zgłoski powitania, okazywałem dowód niechęci. Udając, że tego nie spostrzega, ciągnął dalej:
— Kef sahhatak? — Jakże się masz?
Odpowiedziałem obcesowo:
— Ente es beddak? Min hua? — Czego chcesz? Kim jesteś?
Pytanie to naruszało reguły uprzejmości. Chwycił też natychmiast za kolbę flinty i odparł:
— Jak śmiesz zadawać takie pytania? Czy przybyłeś z krańca świata, że nie wiesz, jak się należy zachowywać? Wiedz, że się nazywam Farad el Aswad i że jestem naczelnym szeikiem Uled Ayunów, władców tej ziemi, na której ty, obcy, stoisz. Wkroczyłeś, nie pytając o nasze pozwolenie, a zatem zapłacisz przewidzianą karę.
— Ile wynosi?
— Sto tuniskich piastrów i sześćdziesiąt karubów od osoby.
Stanowiło to po pięćdziesiąt i jedną markę na każdego z nas.
— Jeśli chcesz mieć piastry, to weź je sobie sam, — rzekłem, podnosząc strzelbę i kładąc na wygiętej ręce.
Ten ruch oznaczał zdecydowaną odmowę.
— Usta masz tak wielkie, jak hipopotam, — roześmiał się szyderczo szeik — ale mózg twój wydaje się mniejszym od mózgu plugawego dżerada[3]. Jak brzmi twoje imię i imiona twoich towarzyszy? Czego sobie życzą? Jakie jest powołanie i czy ojcowie ich mieli imiona, które nie utonęły w falach zapomnienia?
Ostatnie pytanie, według tutejszych poglądów, było ciężką obelgą. Odezwałem się więc:
— Zdaje sie, żeś wynurzał swój język w nieczystościach waszych wielbłądów i owiec, skoro wymawiasz tak cuchnące słowa. Jestem Kara ben Nemzi z krainy Almanów. Mój przyjaciel z prawej strony jest sławnym Behluwan-bejem z krainy Inkelis, a bohater po mojej lewicy jest Winnetou el Harbi w’ Nazir[4], naczelny wódz wszystkich plemion Apaczów w wielkim Belad Amierika. Jesteśmy przyzwyczajeni płacić mordercom kulami, a nie pieniędzmi. Powtarzam: jeśli piastry chcesz mieć, weź sobie.
— Twój rozum jest jeszcze mniejszy, niż sądziłem! Czy nie stoi nas tu czternastu dziarskich i odważnych mężów, podczas gdy was jest trzech? A zatem, każdy z was byłby pięciokrotnie zabity, zanimby zdążył jednego z nas położyć.
— Spróbujcie! Nie zdążycie podejść na trzydzieści kroków, a pożrą was nasze kule.
Wśród Beduinów rozległ się gromki śmiech. Nie myślcie, że się chciałem tylko popisywać słowami. Nie! Jak niegdyś greccy bohaterowie rozpoczynali zapasy szermierką słowną, tak samo Beduini mają zwyczaj w rozprawach jawnych przedewszystkiem używać ust. Nie żałują oczywiście języka. Jeśli wyrażałem się o nas nieco chełpliwie, czyniłem to zgodnie ze zwyczajem tutejszym. Szyderczy śmiech Uled Ayunów nie gniewał mnie bynajmniej — należał do przyjętych form. Skoro przebrzmiał, podjął szeik groźnym tonem:
— Mówisz o mordercach! Rozkazuję, abyś powiedział, kogo masz na myśli?
— Nie możesz rozkazywać, tem bardziej że o was myślałem, mówiąc o mordercach.
— My jesteśmy mordercami? Daj dowód, ty psie!
— Za wyzwisko ukarzę cię, jako tu stoję, jeszcze przed modlitwą wieczorną. Miarkuj to sobie! Czyście nie zamordowali tego starca, którego szczątki leżą przed nami?
— To nie było morderstwo, ale zemsta krwi.
— A następnie zakopaliście tę niewiastę w ziemi. Starzec i niewiasta nie mogą się bronić, dlatego podnieśliście rękę na nich, wy tchórze! Ale nas dotknąć — nie starczy wam odwagi.
W odpowiedzi usłyszałem ponowny, tym razem głośniejszy, śmiech. Szeik rzekł szyderczo:
— Zbliżcie się i okażcie waszą odwagę, szakale, synowie szakali, synowie synów szakali! Nie odważycie się — zatrzymaliście się tam, ponieważ wiecie, że was pogromimy. Ale gdy do was podjedziemy, weźmiecie nogi za pas i będziecie wyć jak psy, które się smaga!
— Zbliżcie się tylko! Jest was pięćkroć więcej, niż nas, a zatem mniej wam trzeba odwagi, aby napaść na nas. Mówisz o ucieczce. Powiadam, wy to podacie tył, ale nikomu z was nie uda się uciec. Zważcie dobrze na to, co wam mówię! Popełniliście na tem miejscu przestępstwo, które musimy ukarać. Jesteście naszymi jeńcami. Kto spróbuje uciec, tego zastrzelę zmiejsca. Zsiadajcie z koni i oddajcie broń!
Wybuchli prawdziwie homerycznym śmiechem i, przypuszczam nawet, uważali mnie za warjata. Tak przynajmniej sądził szeik.
— Allah odebrał ci resztkę rozumu — twoje pudło mózgowe jest puste! — zawołał. — Czy mam je na dowód otworzyć?
— Nie kpij! Przyjrzyj się, jak spokojnie i pewnie stoimy wobec waszej przewagi. Czy nie jesteśmy pewni naszej sprawy? Powtarzam: strzeżcie się ucieczki, gdyż zawrócą was nasze kule.
Wówczas brodacz zwrócił się do swoich:
— Ten pies zdaje się mówić poważnie i bajdurzy o swoich kulach. W naszych lufach też tkwią nienajgorsze. Podarujcie je tym psom, a potem ławą na nich!
Pociągnął za cyngiel, a po nim jego ludzie. Rozległo się dwanaście wystrzałów, ale wszystkie chybiły. Żadna kula nie drasnęła nawet naszych odzieży, aczkolwiek staliśmy nieruchomi i wyprostowani. Zamierzali się rzucić na nas, ale zatrzymało ich zdumienie nad naszą niewzruszoną postawą. Wówczas Emery wystąpił o kilka kroków naprzód i zawołał potężnym głosem:
— Czy widzieliście, jak celnie strzelacie? Staliśmy bez troski, ponieważ byliśmy pewni, że jedynie z przeoczenia moglibyście nas ugodzić. Teraz pokażemy, jak my strzelamy! Tam oto stoi dwóch z dzidami. Jeden niech podniesie dzidę, abym mógł w nią trafić!
Beduin podniósł dzidę, ale, widząc, jak Emery celuje, opuścił ręce i zawołał:
— O Allah, Allah! Co mu też przyszło na myśl! Mierzy w moją dzidę, a ugodzi we mnie.
— Tchórz cię obleciał! — roześmiał się Anglik. — Zsiadaj z konia i wsadź pikę w ziemię. A potem zmykaj, abym cię nie trafił!
Beduin posłusznie wykonał zlecenia Emery’ego. Anglik przyłożył strzelbę, celował niedłużej, niż przez mgnienie oka, i spuścił kurek. Dzida została ugodzona tuż pod żelaznem ostrzem. Był to mistrzowski strzał.
Uled Ąyuni skupili się dookoła dzidy, aby się naocznie przekonać o celności strzału. Żaden nie wymówił głośnego słowa, szeptali tylko, — doznali silnego wrażenia.
Winnetou zapytał mnie:
— Brat mój prawdopodobnie również pokaże swój strzał?
— Tak — odparłem. — Chcę Ayunów schwytać bez rozlewu krwi, muszę przeto dowieść, że nie zdołają umknąć.
— W takim razie niech milczy srebrna strzelba Winnetou. Ale czy ci ludzie używają tomahawków?
— Nie. Zdumieni będą, gdy zobaczą tomahawk.
— Dobrze! Nie umiem do nich przemówić, a zatem niech brat mój oznajmi, że ja swoim tomahawkiem dokładnie przepołowię dzidę, tkwiącą w ziemi.
Beduini nie zdążyli jeszcze ochłonąć ze zdurmienia, gdy zawołałem:
— Odejdźcie od dzidy! Ten mój towarzysz posiada broń, jakiej nie widzieliście nigdy. Jest to balta al kital[5], którym rozpłata się głowy i który w rzucie dościga każdego uciekającego wroga. Przekonacie się naocznie!
Beduini cofnęli się. Winnetou zrzucił z siebie długi halk, wyciągnął z za pasa tomahawk i, unosząc kilkakrotnie nad głową, puścił z ręki. Topór pędził, wirując dookoła siebie, z początku nadół, później zaś, dotknąwszy ziemi, wzniósł się szybko i raptownie wgórę, wirował, zakreślając łuk, i znów opuścił się, aby trafić drzewce dzidy akurat pośrodku i przekroić niczem brzytwa.
Fakt, że dzida została trafiona z takiej odległości w oznaczonem miejscu, wzbudził podziw Uled Ayunów. A że był to topór, bardziej jeszcze wzmogło się ich zdziwienie. Ale najbardziej niepojęty był dla nich wirowy ruch tomahawka i droga, którą przebiegał do celu. Poprostu oniemieli ze zdumienia.
I oto zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej ich zdziwiło, mianowicie Winnetou, położywszy strzelbę srebrną na ziemi, poszedł po tomahawk. Skierował się wprost ku Beduinom, kroczył między nimi aż do miejsca, gdzie leżał topór, podniósł go i wrócił tą samą drogą, nie zaszczyciwszy spojrzeniem żadnego z wrogów. Wytrzeszczyli oczy, rozdziawili gęby i utkwili w nas zdumione spojrzenia.
— To był postępek nader odważny! — rzekłem do Apacza.
— Pshaw! — odpowiedział pogardliwie. — To nie są wojownicy. Nie naładowali nawet strzelb, z których poprzednio wystrzelili.
— Ale gdyby cię chcieli schwytać?
— Mam przecież pięści i nóż, a ty swoim sztućcem utorowałbyś drogę.
Takim to był Winnetou, zuchwały i jednocześnie chłodny, a zawsze pełen rozwagi! Pragnąc nie dopuścić, aby Beduini ocknęli się z oszołomienia, zawołałem:
— Haï ia radżal! — Baczność, ludziska, chcę wam pokazać broń czarodziejską. Wetknijcie w ziemię drugą dzidę!
Usłuchali. Wziąłem sztuciec do ręki i dodałem:
— Ta broń strzela bez przerwy, nie trzeba jej ładować. Przedziurawię dzidę dziesięcioma kulami w odstępach dwóch palców. — Uważajcie!
Wycelowałem i strzelałem, po każdym strzale obracając wielkim palcem bęben z ładunkami. Oczy wszystkich wpiły się we mnie z natężeniem. Gdy po dziesiątym strzale opuściłem broń, Beduini podbiegli do dzidy. Nie zważałem na okrzyki, które stamtąd się rozlegały, — ukradkiem wsunąłem do sztućca dziesięć nowych patronów, aby później, gdy zajdzie potrzeba, rozporządzać wszystkiemi dwudziestu pięcioma strzałami.
Kule przestrzeliły dzidę w ściśle określonych przeze mnie odstępach. Uznany niemal za czarodzieja, pragnąłem zaimponować jeszcze bardziej, zawołałem więc.
— Wyciągnijcie dzidę, odstąpcie o sto pięćdziesiąt kroków dalej i wetknijcie w ziemię! Mimo takiej odległości, dwiema kulami złamię dzidę na trzy części!
Nie chciało im się w coś podobnego uwierzyć. Właściciel drugiej dzidy, która już była podziurawiona dziesięcioma kulami, wzbraniał się wykonać rozkaz, ale wkońcu na znak szeika usłuchał. Wiedzieli, że w ciągu sekund mogę dać wiele strzałów. Teraz zaś chciałem pokazać, z jakiej odległości umiem trafić. Potem nie sądziliby już chyba, że jestem warjatem, i zrozumieliby, że, pomimo liczebnej przewagi, powinni zarzucić nadzieję nietylko zwycięstwa, ale i ucieczki. Małe kule sztućca przedziurawiły dzidę, duży kaliber niedźwiedziówki musiał ją złamać.
Dzida wyglądała zdala jak cieniutka trzcinka. Pomysł był zuchwały, ale znałem swą broń i mogłem na niej polegać. Podniósłszy ciężką niedźwiedziówkę, przyłożyłem broń do ramienia i wycelowałem. Dwa wystrzały trzasnęły niby ze strzelby piorunów — tylko trzecia część dzidy tkwiła w ziemi. Uled Ayuni pomknęli do niej. Złożyłem na ziemi niedźwiedziówkę, schwyciłem sztuciec i zawołałem do Emery’ego i Winnetou:
— A teraz za nimi, aby nie wymknęli się z promienia celnego strzału! Winnetou, który nie zna ich języka, niech zważa na broń i konie Ayunów!
Zostawiwszy kobietę z dzieckiem na miejscu, w okamgnieniu pobiegliśmy za Uled Ayunami. Zbliżyliśmy się do nich na pięćdziesiąt kroków, nie budząc podejrzliwości.
Ułomki dzidy przechodziły z rąk do rąk. Zdumieniu nie było końca. Szeik odwrócił się i krzyknął do nas:
— Djabeł jest waszym sprzymierzeńcem! Strzelacie, nie ładując broni, a kule wasze biegną na dziesięćkroć większą odległość, niż z naszych strzelb.
— A jednak zapomniałeś o rzeczy najważniejszej — odparłem. — Z waszych kul żadna nie trafiła, nasze trafiły wszystkie. Niedość tego. Celowaliście w silnych dużych mężczyzn, my zaś strzelaliśmy w cienką, słabą dzidę. Powiadam wam, żadna nasza kula nie pójdzie na marne! Czy wiesz, w jakim czasie dałem dziesięć wystrzałów?
— W ciągu tyluż uderzeń serca.
— A więc ile czasu wymaga czternaście strzałów?
— Czternaście uderzeń serca.
— Słusznie! Otóż każdy wystrzał trafi w jednego z was.
— Ia Allah, ia Rabb! — O Boże, o Panie! Czy istotnie chcesz nas powystrzelać?
— Jedynie w tym wypadku, jeśli nas do tego zmusicie. Oświadczyłem, że jesteście moimi jeńcami, — tak musi być. Ale teraz powiedz, czy poddacie się bez sporu, czy też mam rozpocząć palbę?
— Jeniec? Nie poddaję się! Co za hańba przez takich obcych psów, jak wy i jak...
— Milcz! — huknąłem. — Nazwałeś mnie już raz psem i przyrzekłem ci, że nie unikniesz kary i to jeszcze przed modlitwą wieczorną. Podwoję ją, jeśli raz jeszcze wyrzekniesz to słowo! A zatem, po raz ostatni: poddajecie się?
— Nie. Natomiast zabiję ciebie!
Skierował na mnie flintę. Śmiejąc się, zawołałem:
— Strzelaj-że! Wszak nie naładowaliście broni! Pozwoliliście się podejść. Wiedz, że przedewszystkiem obrócę lufę na ciebie, potem nastąpi kolej na innych. Złaź z konia i — —
Nie dokończyłem zdania. Emery błyskawicznie podniósł strzelbę i wypalił, ponieważ jeden z Uled Ayunów, ukryty za plecami dwóch kamratów, uważając się za zasłoniętego, wyciągnął proch i ładownicę, aby ukradkiem naładować. Wystrzał Anglika ugodził go w ramię. Krzyknął przeraźliwie i flintę opuścił na ziemię.
— Spotkała cię słuszna kara! — zawołałem. — Tak, jak z tobą, postąpimy z każdym nieposłusznym. Ostrzegałem was i ostrzegam raz jeszcze. Każdego kto zechce uciec, kula wysadzi z siodła. Zsiadaj natychmiast! Zanieś swoją flintę do wojownika z Belad Amierika. Oddaj mu nóż i resztę broni, a potem usiądź wpobliżu na ziemi!
Beduin wahał się, aczkolwiek krew spływała mu obficie z ramienia. Wówczas skierowałem weń lufę mówiąc:
— Policzę do trzech. Jeśli nie usłuchasz, roztrzaskam ci drugie ramię. A — — raz — dwa —!
— Ma sa Allah, kaan wamaa, lam jasa, lam lakun! — Czego Bóg pragnie, to się spełnia, czego nie pragnie, to się nie spełnia! — krzyknął, zsiadł z konia, podniósł strzelbę i zaniósł do Winnetou, który zrewidował go i odebrał resztę broni.
Zawołałem kobietę, dałem jej nóż i rzekłem:
— Nie wątpię, że chętnie nam pomożesz. Odkraj temu człowiekowi szeroki pas z haiku i zwiąż mu łokcie na plecach tak mocno, aby nie mógł się uwolnić z pęt. To samo zrobisz z każdym następnym.
Skrupulatnie wykonała rozkaz. Zwróciłem się ponownie do szeika.
— Widziałeś zatem, naco zda się opór. A zatem bądź posłuszny! Precz z konia!
Zamiast spełnić rozkaz, zamierzał ściągnąć cugle i szybko zmykać. Rumak jednak źle zrozumiał ruch jeźdźca i stanął dęba. Już chciałem podnieść sztuciec do wystrzału, gdy Emery podbiegł do szeika i krzyknął:
— Łotrze! Niewart jesteś przyzwoitej kuli. Zrobimy to inaczej. Precz ze szkapy!
Schwytał go za nogi. Mocne pchnięcie wysadziło jeźdźca z siodła. Zakreślając łuk, zwalił się na ziemię. Emery ogłuszył Ayuna paroma uderzeniami, podczas gdy ja i Winnetou bronią szachowaliśmy Beduinów. Bothwell rozbroił szeika i związał mu ręce i nogi.
Teraz zwróciłem się do jednego z Beduinów, który ze względu na twarz pokrytą bliznami wydawał się najmężniejszy.
— A teraz ty! Złaź z konia i oddaj broń! Raz — dwa —!
Nie czekał, aż wypowiem trzy. Skoczył z rumaka, wprawdzie z posępną miną, ale posłusznie. Wręczył Winnetou broń i wreszcie spętany usiadł obok szeika.
Teraz wiedziałem, że pójdzie jak po maśle, — bez żadnego wysiłku. Nie myliłem się bynajmniej. Przyszła nam bowiem w pomoc mahometańska wiara w Kismet: Taka jest wola Allaha; tak jest napisane w Księdze Życia.
Uled Ayuni wykonali moje rozkazy posłusznie i tylko dwaj miotali przekleństwa. Jeden krzyknął: — lil’ an daknak! — Niech będzie przeklęta twoja broda! — co oczywiście nie mogło mnie przejąć oburzeniem. A drugi wrzasnął z wściekłością: — Allah jelbisak bornehta! — Allah niech ci włoży na głowę kapelusz! — To przekleństwo tłumaczy się tem, że muzułmanin nigdy nie nosi kapelusza, a zatem znaczy tyle, co: — Niech cię Allah policzy między niewiernych! — A ponieważ wobec islamu przez całe życie zaliczałem się do niewiernych, to i ta klątwa okrutna nie wywołała we mnie gniewu, ani pobudziła do gorzkich łez. Wszak w licznych dniach mego życia nosiłem filcowy lub słomkowy kapelusz, a za pięknych czasów egzaminów — — nawet cylinder, zwany przez nas rurą trwogi, przy obowiązującym fraku, nie mówiąc już o rękawiczkach skórkowych za markę i dwadzieścia fenigów.
Dokonaliśmy tego, co każdemu, kto nie był westmanem, wyda się niemożliwem, — w trzech bez walki wzięliśmy do niewoli czternastu uzbrojonych, i dosiadających świetnych rumaków, wrogów. Przyznaję jednak otwarcie i zgodnie z prawdą, że nie powiodłoby się nam z czternastu Indjanami. Nie możemy się chwalić tym czynem, gdyż zawdzięczamy go naszej doskonałej broni. Ponieważ wzdrygaliśmy się przed rozlewem krwi i szkoda nam było rumaków, więc Uled Ayuni mogliby się salwować masową i nagłą ucieczką. Na szczęście byli tak zdumieni doskonałością naszej broni, tak oszołomieni i tak szybko przez nas opanowani, że nie mieli czasu powziąć, a tem bardziej wykonać jakiegoś zamysłu. Kiedy już siedzieli wszyscy związani, zapytał Emery:
— Jakże ich poprowadzić?
— Przywiążemy cugle do rąk jeńców, skrępowawszy je uprzednio na plecach. Każdy Beduin będzie biegł na przodzie, a koń za nim.
— Well, nieżle. Ale jeśli konie zaczną wierzgać? Skrępowany jeniec nie potrafi ukrócić niespokojnego konia.
— My go wyręczymy. Nie mamy żadnego innego zajęcia, a zatem będziemy mogli skupić uwagę na koniach.
— Well! A więc naprzód! Mamy tylko dwie godziny do zmroku. Na szczęście będziemy za godzinę koło warru.
— Warr? Jaki warr?
— Zanim wyjechaliśmy, aby ciebie odszukać, przewodnik oznajmił, że dziś dotrzemy do warru, który jutro przebyć mamy. Wobec tego Krüger-bej postanowił rozbić obóz przed warrem.
— Czy znasz drogę?
— Powinniśmy tam dotrzeć, jeśli będziemy jechali wciąż na zachód. — —
Warr jest to pustynia, pokryta blokami skalnemi. Saharą nazywają Beduini pustynię piaszczystą. Serir — kamienistą, Dżebel — górzystą. Jeśli pustynia jest zaludniona, nazywa się Fiafi, niezaludniona — Khala. Jeśli ją okrywają zarośla — jest to Haitia, a jeśli drzewa, zowie się Khela.
Przewodnik, o którym mówił Emery, był to żołnierz z oblężonego oddziału. Za to, że przedarł się do Tunisu, został mianowany podoficerem.
Aby znaleźć wrogów, nie trzeba było przewodnika, ale jeśli chodziło o topograficzne szczegóły marszruty, to oczywiście mógł się nam wielce przydać człowiek, który znał drogę, który przebył ją niedawno.
Przywiązawszy jeńców do koni, wyruszyliśmy w drogę. Ranny Beduin został opatrzony, a co się tyczy szeika, to ten już dawno ocknął się z omdlenia i musiał, coprawda ze zgrzytaniem zębów, poddać się losowi. — — —
Słońce nie ukryło się jeszcze za widnokręgiem, gdy napotkaliśmy w piasku kamienie różnej wielkości. Tu więc zaczynał się warr. Im dalej jechaliśmy, tem większe i liczniejsze wyrastały głazy. Wkońcu postrzegliśmy ogromne zwały na południu. Nocna jazda przez warr nastręcza nielada trudności. Dlatego radzi byliśmy, że Krüger-bej zamyślił urządzić postój przed pustynią.
Wkrótce zobaczyliśmy zdaleka obóz, w którym życie biło żwawem tętnem. Zauważono, zaczęto się koło nas gromadzić i już po chwili rozeszła się po wojsku wprawiająca w zdumienie wieść o naszej przygodzie.
Rozumie się, natychmiast złożyłem Krüger-bejowi szczegółowy raport. Nie był widocznie treścią jego zbudowany, rzekł bowiem:
— Dokonaliście samotrzeć bohaterskiego czynu i oprócz tego wzięliście do niewoli czternaście osób. Lecz gdyby się stało inaczej, byłbym bardziej zadowolony.
— Inaczej? Jak pan to rozumie?
— Potrzeba ciągnienia ze sobą tych jeńców przyniesie w skutku wielkie przykrości.
— Myślę, że wręcz przeciwnie.
— Jakto?
— Jeńcy mogą się nam ogromnie przydać ze względu na Uled Ayarów.
— Niech mi pan łaskawie doniesie, na czem polega to przydanie się, albowiem z zupełną ufnością nie umiem go dostrzec, — kaleczył język.
— Uled Ayarzy nie płacą pogłównego. W czem się, ten haracz ściąga — pieniędzmi wszak nie.
— Szczep ma tyle i tyle głów, co czyni dla całego szczepu oraz także dla wszystkich głów razem tyle a tyle koni, baranów, wielbłądów, owiec, czy kóz.
— A zatem wypłaca się pogłówne w bydle? Lecz oto tej wiosny nie padały deszcze i posucha wytraciła wiele zwierząt. Trzody są mocno przerzedzone, niejeden bogaty nomad zubożał i niejeden biedny zeszedł na żebry. Ci, którzy nie chcą, żyć z rabunku, utrzymują się z hodowli i teraz przymierają głodem. Spodziewali się więc, że Mohammed es Sadok-basza daruje, lub przynajmniej zmniejszy tegoroczne pogłówne. Wystali posłów, którzy, niestety, wrócili z niczem. Muszą bezwarunkowo zapłacić cały podatek zbieraniną pozostałych stad, co zresztą wtrąci ich w nędzę ostateczną. Rozjątrzeni bezwzględnością baszy, zbuntowali się przeciw jego zarządzeniom. Wskutek tego wyruszyliśmy, aby ich uśmierzyć i przymusem ściągnąć haracz. Lecz to ich doprowadzi do ostatecznej desperacji. Wszakże jestem przekonany, że nie ociągaliby się z płaceniem, gdyby nie ponieśli tak dotkliwej szkody. Czy pan nie jest tego zdania?
— Prawie, że tak, — potwierdził.
— Nie mogą płacić, aby nie stoczyć się w jeszcze większą nędzę. Będą się przeto bronili do upadłego. Uled Ayarzy są liczniejsi od nas. Jeśli pobiją naszych żołnierzy, wrócimy do Tunisu okryci hańbą i wstydem. Temu należy zapobiec.
— Niepodobna znieść takiego wstydu, raczej chciałbym polec z bronią w ręku!
— Zupełnie słusznie — lepiej zginąć. Lecz oto druga możliwość: zwyciężymy. W tym wypadku wtrącamy całe plemię w najokropniejszą niedolę. Zamorzy ich głód, a reszty dokonają jego siostrzyce: choroby i zarazy. Czy tak być powinno?
— Niechętnie — odpowiedział swoim niemieckim. — Lecz czemu nie ma dojść do uskutecznienia wyprawienie się plemienia do innych miejscowości, gdzie ich stada na pastwiskach odzyskają z przyjemnością siły, tłuszcz i mięso?
— Mniema pan, że Ayarzy powinni wywędrować do miejscowości, gdzie stada znajdą obfitą paszę i będą się mogły rozmnażać? W takim razie wyruszą do Algerji, czy Trypolisu i będą na zawsze straceni dla baszy, który już nigdy od nich nie dostanie podatku, bo nie chciał uwolnić biedaków od płacenia przez jeden rok. Czy tego pan pragnie?
— Albo nie, albo nigdy!
— A więc pragnie pan, aby nikt nie zwyciężył, — ani my, ani oni?
Nie odpowiedział odrazu. Wlepił we mnie zdumione oczy, namyślał się i widocznie przyznał, że mam słuszność, gdyż rzekł zakłopotany:
— Jak mam to wiedzieć — nie mogę ani pojąć, ani zrozumieć. Czy nie zechce pan z łaskawą przenikliwością pomóc mi wyszczególnieniem wszystkich założeń?
— Owszem, mogę panu coś poradzić. Znam sposób, umożliwiający Uled Ayarom zapłacenie podatku bez szczególnego uszczerbku dla ich mienia. Uzyskają go mianowicie od Uled Ayunów.
— Uled Ayunów? Jakim tytułem?
— Wiem, że Uled Ayuni są o wiele bogatsi od Uled Ayarów i łatwiej zniosą ubytek. Biorąc do niewoli naczelnika oraz trzynastu wojowników, upatrzyłem sobie cel podwójny — chciałem po pierwsze ukarać ich za zabójstwo, po drugie dostałem do ręki kozerę, dzięki której możemy wygrać sprawę z Uled Ayarami. Bez strzału potrafimy Ayarów skłonić do uiszczenia podatku i pogodzenia się z baszą.
— To należałoby jako cud rozpoznać!
— Przypomnij pan sobie, że Uled Ayarzy i Uled Ayuni poprzysięgli wzajemnie krwawą zemstę. Nietrudno będzie stwierdzić, ilu morderstw dokonali Ayuni na Ayarach. Będą musieli złożyć okup krwi. Możemy ich do tego zmusić, ponieważ mamy szeika w niewoli.
Krüger-bej, mimo podeszłego wieku i wysokiej godności, podskoczył z uciechy i zawołał:
— Alhamdulillah! Allahowi niech będą dzięki, że natchnął cię tak cennym pomysłem i tak niezrównaną chytrością, którą pan obmyślił! Jesteś pan drogim chłopem! Dla pana moja przyjaźń. Na niej możesz pan polec od czasu do czasu.
Mówiąc to, potrząsał mi rękę serdecznie.
— A więc nie gani mnie pan za to, że wziąłem szeika do niewoli?
— Ani teraz, ani nigdy!
— A więc proszę, każ ich pan tutaj przyprowadzić. Musimy wybadać szeika w sprawie krwawego odwetu. Poza tem mam z nim osobiste porachunki.
— Jakiemu rodzajowi odpowiadają te porachunki?
— Wymyślał mi wielokrotnie od psów, zagroziłem mu przeto karą. Sprawię mu srogie cięgi.
— Cięgi? Czy nie wie pan, że swobodny Beduin obmywa cięgi wyłącznie krwią, i że zionie najstraszliwszą zemstą na śmierć, oraz na życie?
— Wiem bardzo dobrze. Wiem wszystko, co pan zechce mi powiedzieć. Nietylko za „psa“ winien odpokutować, lecz przedewszystkiem za złość i djabelskie okrucieństwo, z jakiem się znęcał nad bezbronną kobietą i biednem ślepem dzieckiem. Nie obchodzi mnie zemsta krwi. Nie jestem sędzią, powołanym do karania za zabójstwo starca, lecz widziałem ślepe dziecko przy głowie matki, głowie, która sterczała z ziemi, boleśnie wzywając o ratunek. Widziałem sępy zlatujące się zewsząd, gotujące się do rozszarpania biednych ofiar. To okrucieństwo wykracza już po za wszelką zemstę krwi i domaga się kary.
— A jednak nie mogę sobie poradzić z wątpliwościami, tyczącemi się pańskiego uprawnienia!
— Powiedz pan, czego pragniesz? Nieludzki postępek szeika wzburzył moje chrześcijańskie sumienie. Pan był chrześcijaninem i wiem, żeś w sercu nim pozostał, aczkolwiek nosisz szaty muzułmanina. Ostrzega mnie pan przed skutkami, — nie kłopocę się o nie — ale we własnem sumieniu musisz się ze mną zgodzić. Ponawiam prośbę: każ sprowadzić tych łajdaków! Uprzedziłem szeika, że jeszcze przed wieczorną modlitwą poniesie karę, a co zapowiedziałem, tego muszę dotrzymać. Jeśli pan nie pozwoli, uczynię to za pańskiemi plecami.
— Skoro takie jest pańskie niezłomne postanowienie, aby go wychłostać, albo za mojemi plecami, albo przed niemi, więc niech to raczej będzie wykonane na tem miejscu.
Wyraziwszy na swój niezwykle jasny sposób zgodę, kazał przyprowadzić jeńców. Zajął miejsce przed swoim namiotem — musiałem usiąść przy jego boku. Przy drugim usiedli Winnetou i Emery.
Nie trzeba sądzić tego urzędnika według jego zniekształconej mowy. W tutejszych bowiem warunkach był człowiekiem zupełnie na miejscu.
Na wieść o tem, że Pan Zastępów będzie rozmawiał z jeńcami, zbiegli się żołnierze ze wszystkich oddziałów. Oficerowie utworzyli przed nami półkole. Wkrótce przyprowadzono szeika Uled Ayunów i jego ludzi. Znał dobrze Krüger-beja i ukłonił mu się lekkim schyleniem głowy. Wolny Beduin spogląda z góry na zależnego od zwierzchnictwa urzędnika, czy żołnierza baszy. Ale tu natrafiła kosa na kamień. Krüger-bej zmiejsca dał mu po nosie:
— Kim jesteś?
— Znasz mnie przecież! — odpowiedział zuchwalec.
— Byłem przekonany, że cię znam, lecz twój ukłon pozbawił mnie tego przekonania. Czy jesteś Jego Prześwietnością, Wielkim Sułtanem Stambułu, kalifem wszystkich wiernych?
— Nie — odpowiedział szeik, zaskoczony tem pytaniem.
— Więc czemu ukłoniłeś się jak sułtan? Chcę usłyszeć, kim jesteś!
— Jestem Farad el Aswad, naczelny szeik wszystkich Uled Ayunów.
— Ah, ten! Allah otwiera mi oczy, abym cię mógł znowu poznać. A zatem jesteś Ayunem, tylko Ayunem, a jednak kark masz zbyt hardy, aby godnie schylić się przed Panem Zastępów baszy, którego niech Allah obdarzy tysiącem lat życia! — Każę ci ugiąć przede mną karku!
— Panie, jestem wolnym Ayunem!
— Mordercą jesteś.
— Nie mordercą, lecz mścicielem, ale to nikogo nie powinno obchodzić! Jesteśmy ludzie wolni i rządzimy się własnemi prawami. Płacimy baszy pogłówne, któreśmy przyrzekli, — niczego ponadto nie może od nas żądać. O sprawy zaś nasze niech go głowa nie boli!
— Mówisz tak, jakgdybyś dobrze znał swoje prawa, — nie będę się o to spierał — lecz obowiązków swoich nie znasz wcale. Ponieważ nie pozbawiam cię twoich praw, przeto nie zwolnię również z obowiązków. Widzisz przed sobą zastępcę baszy, którego powinieneś czcić i szanować w mojej osobie. Macie cofnąć się wstecz o dwadzieścia kroków. Stamtąd zbliżycie się ponownie i ukłonicie tak, jak należy. W przeciwnym razie natychmiast zarządzę bastonadę.
— Nie śmiesz tego uczynić! Jesteśmy wolnymi mężami, jak już powiedziałem.
— W pustyni jesteście wolnymi mężami, ale gdy znajdujecie się przed baszą, lub przede mną, jesteście już tylko poddanymi, albowiem płacicie haracz. Gdzie moja noga postanie, tam panują prawa baszy. Kto nie usłucha, zostanie natychmiast ukarany! A zatem, dwadzieścia kroków wtył, a potem przyzwoity ukłon. Marsz!
Pojęli, że Pan Zastępów nie żartuje. Byłem również przeświadczony, że wykona pogróżkę w razie nieposłuszeństwa. — Cofnęli się o dwadzieścia kroków i wrócili, składając głęboki ukłon, nachylając się całym tułowiem i kładąc prawą dłoń pokolei na czole, ustach i piersiach. Wówczas rzekł Krüger-bej:
Gdzie się zapodział Sallam? Czyście oniemieli?
— Sallam aaleïkum! — zawołał szeik. — Allah niech przedłuży dni twojego żywota i niech obdarzy cię wszystkiemi rozkoszami raju!
— Sallam aaleïkum! Allah niech przedłuży dni twojego żywota i niech obdarzy cię wszystkiemi rozkoszami raju! — powtórzyli Ayuni.
— Aaleïk es Sallam! — odpowiedział krótko Krüger-bej. — Skądżeście się tutaj wzięli?
— Zmuszono nas, — odpowiedział szeik — ponieważ ukaraliśmy kobietę z plemienia Uled Ayarów, którym przysięgliśmy krwawą zemstę.
— Kto was zmusił?
— Ci trzej mężowie, którzy siedzą przy tobie.
— Ale was było czternastu? Jakże możecie się do tego przyznać, nie oblewając się po pięty rumieńcem wstydu?
— Nie mamy się czego wstydzić, gdyż mężowie ci są w sojuszu z szeitanem, który darował im takie strzelby, jakim nie podoła stu wojowników.
— O, bynajmniej! Nie są w sojuszu z djabłem, tylko boją się Boga. Są to odważni ludzie, którzy w niejednej walce odnieśli zwycięstwo, i którzy nie znają trwogi.
— Powiedzieli, kim są, — my wiemy!
— Więc kim?
— Jeden jest Nemzi, drugi Inglezi, a trzeci Amierikani. Wszyscy trzej są niewiernymi, którzy będą się smażyć w piekle. Czego szukają w naszym kraju? Kto im dał prawo wtrącać się do naszych spraw? Te psy zmusiły — —
— Stój! — zawołał Pan Zastępów groźnie. — Nie obrażaj ich — to moi przyjaciele. Obrażając tych cudzoziemców, mnie znieważasz. Nie powtarzaj tego słowa!
I nagle dodał zmienionym, nader przyjaznym głosem:
— Poprzysięgliście sobie zemstę z Uled Ayarami? Od jak dawna?
— Od dwóch lat.
— Wyruszyłem przeciwko Ayarom, aby ich pokonać. Są zatem moimi wrogami, tak samo jak waszymi.
— Wiemy o tem i spodziewamy się, że nas potraktujesz jako przyjaciół.
— Komu się bardziej powiodło w zemście?
— Nam.
— Ilu wam mężów zabito?
— Ani jednego.
— A wy iluście zgładzili?
— Czternastu.
Odrazu wiedziałem, że Krüger nie bez celu zmienił ton mowy. Lecz teraz znowu głos jego przybrał surowe akcenty.
— To was drogo będzie kosztować! Albowiem wydam was w ręce Uled Ayarów.
— Nie uczynisz tego! — zawołał przerażony szeik. — Wszak są twoimi wrogami!
— Skoro was wydam w ich ręce, będą moimi przyjaciółmi.
— O Allah! Zemszczą się na nas i zabiją! Nie masz prawa nas wydać! Nie jesteśmy twoimi niewolnikami.
— Jesteście moimi jeńcami. Powiadam wam, znęcanie się nad tą kobietą będzie was drogo kosztowało!
Szeik ponuro spoglądał w ziemię. Po chwili podniósł oczy na naczelnika, wpatrzył się badawczo i ostro zapytał:
— Czy naprawdę zamierzasz nas wydać?
— Przysięgam na imię swoje i na swoją brodę.
Wyraz wściekłe] nienawiści wykrzywił twarz Ayuna, kiedy zawołał szyderczo:
— Mniemasz, że nas zabiją?
— Tak.
— Mylisz się, na moją duszę, mylisz się bardzo! Nie zabiją, lecz ściągną z nas diyeh[6]. Kilka koni, wielbłądów i owiec — to będzie dla nich milsze, niż nasza krew. Wówczas znów będziemy wolni i nie zapomnimy o tobie. My ciebie — ciebie — —
Wykonał odpowiedni ruch ręką. Dowódca udawał, że nie spostrzega, i rzekł:
— Nie łudźcie się! Nie będzie mowy o kilku sztukach bydła — zapłacicie o wiele więcej.
— Nie! Znamy cenę, która nas obowiązuje, i możemy zapłacić.
Pan Zastępów zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Jakiego jesteś zdania, effendi?
Podług miejscowego zwyczaju określa się wymiar diyeh w stosunku do zwyczajów płatnika. W danym wypadku można było przypuszczać, że Uled Ayuni będą mieli do zapłacenia znacznie mniejszą sumę, niż wynosi pogłówne. Naczelnik wiedział o tem i dlatego zwrócił się do mnie w nadziei, że znajdę jakiś wybieg.
— Chcesz, o panie, — odpowiedziałem — układać się z Uled Ayarami w sprawie wydania im naszych jeńców?
— Tak.
— Proszę cię, przekaż mi łaskawie prowadzenie układów!
— Prośbie twej uczynię zadość, ponieważ wiem, że nie mógłbym złożyć tej sprawy w odpowiedniejsze ręce.
— W takim razie Uled Ayuni będą musieli zapłacić o wiele więcej, niż im się zdaje.
— Tak sądzisz? — zapytał wielce ucieszony.
— Tak. Szeik Ayunów przezwał mnie psem i niewiernym, znam jednak lepiej od niego Koran i różne komentarze. Dowiodę tego, a jednocześnie pomszczę obrazę, stawiając Ayarom warunek, aby zażądali od Ayunów diyeh ściśle podług cen, określonych przez Koran i komentarze.
Szeik roześmiał się szyderczo:
— Jakiś Nemzi, niewierny, chrześcijanin, twierdzi, że lepiej od nas zna Koran i chce wyznaczyć diyeh według Świętej Księgi! Temu giaurowi pycha uderzyła do głowy i zmąciła rozum!
— Strzeż się! — zawołałem. — Jeszcze nie jest pora modlitwy wieczornej, a ty mnie znów przezywasz giaurem. A może nie wiesz, co Koran i komentarze mówią o diyeh?
— Nic nie mówią! Wiedziałbym, gdyby coś mówiły.
— Mylisz się, oświecę twoje nieuctwo. A więc słuchaj i niech twoi ludzie również uważają! Abd el Mottaleb, ojciec ojca proroka, ślubował Bogu, że jeśli Najwyższy obdarzy go dziesięciorgiem synów, wówczas ofiaruje Mu jednego. Jego życzeniu stało się zadość — przeto, wierny ślubowaniu, rzucił losy, aby rozstrzygnęły, którego syna ma ofiarować Bogu. Los wypadł na Abd-Allaha, późniejszego ojca proroka. Abd el Mottaleb wziął chłopca i wyszedł z nim z Mekki, aby za murami miasta ofiarować syna. Tymczasem mieszkańcy Mekki dowiedzieli się o jego zamiarze, poszli za nim i przekładali Abd el Mottalebowi okrutność i zuchwałość zamierzenia. Nadaremnie usiłowali zmiękczyć serce ojcowskie. Abd el Mottaleb uparł się i sposobił do ofiary całopalenia. Wówczas podszedł doń mąż jakiś i prosił, aby, nim zacznie, poradził się pewnej wieszczki, bardzo sławetnej w kraju. Abd el Mottaleb uczynił to, a wieszczka mu rzekła, aby postawił Abd Allaha po prawej stronie, dziesięć zaś klaczy wielbłądzich po lewej, i pytał podówczas losu, czy chłopcu śmierć przeznaczona, czy wielbłądzicom. Jeśliby los na chłopca wypadł, należy nowych dziesięć wielbłądzic postawić i znowu pytać losu, a czynić to póty, aż los nie na chłopca padnie, tylko na zwierzęta, przez co Bóg oznajmi, ile wielbłądzic warte jest życie i krew chłopca. Uczyniono tak, jak mówiła wieszczka. Dziesięćkrotnie los padał na Abd-Allaha — już sto zwierząt stało naprzeciw niego. Za jedenastym wreszcie razem los wskazał na wielbłądzice i Abd-Allah, ojciec proroka, był ocalony. Od tego dnia i ku jego rozpamiętaniu ustanowiono cenę krwi na setkę wielbłądzic, a przeto każdy wierzący muzułmanin powinien się stosować nie do zwyczajów miejscowych, ale do zwyczaju, uświęconego przez Koran. Cóż na to powiesz, szeiku?
Z tem, zapytaniem zwróciłem się do Ayuna. Spoglądał ponuro w ziemię, poczem błysnął ku mnie nienawistnem spojrzeniem i odezwał się:
— Który to M’allim[7] Koranu popełnił grzech śmiertelny, wtajemniczając ciebie, niewiernego, w tajniki islamu? Niechaj Allah go spopieli na rozpalonym ogniu piekła!
— Mój nauczyciel był również chrześcijaninem. My, chrześcijanie, znamy waszą naukę o wiele lepiej, niż wy sami. A teraz policz tylko! Zabiliście czternastu Uled Ayarów — to czyni czternaście set wielbłądzic, które będziecie musieli oddać Ayarom, aby ujść z życiem.
— Sądzisz, że Uled Ayarzy będą tak szaleni, iż zażądają aż tyle?
— Tak. Raczej byliby szaleni, gdyby nie zażądali. Zresztą, wydamy im was pod warunkiem, że to uczynią. Ofiarujemy Ayarom wspaniały dar, który przyjmą z radością, gdyż umożliwi im spłacenie haraczu i naprawienie poniesionej szkody.
— Mówisz, jak niemowlę, jeszcze nienarodzone! Skąd weźmiemy czternaście set wielbłądzic?
— Czyż każde zwierzę nie ma ceny, za którą można je nabyć? Czy każda wielbłądzica nie posiada znanej ceny?
— Mamy dać pieniądze? Tyle gotówki niema w całym kraju! My nie płacimy, tylko zamieniamy. Ale ty o tem nie wiesz, gdyż jesteś obcym, — giaurem jesteś.
— Giaur? — Znowu obraza! Doliczam ją do poprzednich i podnoszę wymiar kary, która cię rychło spotka. — Czyż mówiłem, abyście płacili gotówką? Skoro istnieje u was tylko handel zamienny, to nikt nie może wam zabronić, abyście czem innem wypłacili cenę czternastu set wielbłądzic. Wszak znacie wartość wielbłąda, barana, owcy, konia lub kozy, możecie więc łatwo obliczyć iloma końmi, owcami, baranami, lub kozami można zastąpić wyznaczoną ilość wielbłądzic. — Dodam jednak, że to jeszcze niewszystko.
— Więcej żądasz? — zawołał.
— Tak. Znasz komentarze do Koranu Samakszali’ego i Beidhawi’ego?
— Nie.
— Ja zaś znam dobrze. Widzisz więc, że ja, którego przezwałeś giaurem, znam dokładniej od was naukę, przykazania i prawa islamu, — od was, którzy się chełpicie, że jesteście wierzącymi i uczonymi w piśmie, czcicielami proroka. Dwaj wymienieni komentatorzy, a są to najsławniejsi, stwierdzają jednomyślnie: „Kto zelży, lub pohańbi cudzą żonę, ten zabił jej cześć, winien przeto zapłacić połowę diyeh. Kto się nad nią pastwił, ten zabił cześć jej męża i musi zapłacić cały okup krwi.“ — Wiesz, o czem myślę?
— Niechaj Allah cię zgładzi! — syknął ze złością.
— W zgoła nieludzki sposób skrzywdziliście kobietę, którą zdołałem uratować, i przez to zabiliście cześć jej męża. Za to się płaci cały okup krwi, a więc sto wielbłądzic, lub ich równoważnik w innych zwierzętach. Okażę tyle łaski, że nie wezmę pod uwagę niebezpieczeństwa, na które naraziliście ślepe dziecko. Lecz przysięgam, nie wyjdziecie żywi, dopóki nie zapłacicie, oprócz czternastu set wielbłądzic za wymordowanych, dodatkowej setki dla kobiety. Jest bardzo uboga i niech przynajmniej zbogaci się wzamian za krzywdę od was doznaną.
Szeik nie mógł powstrzymać wściekłości. Skoczył o dwa kroki wprzód i krzyknął:
— Psie, co ty masz do powiedzenia i rozkazywania? Cóż ciebie, psiego syna, obchodzą te wszystkie okupy? Obłęd cię ogarnął, i uroiłeś sobie, iż dwa wielkie plemiona będą spełniały twoje życzenia. Gdybym nie miał rąk związanych, byłbym cię zmiejsca zadusił. Przyjmij to ode mnie! Pluję na ciebie, pluję ci w twarz!
Istotnie — wykonał groźbę. Cofnąłem szybko tułów i uniknąłem plwociny. Wówczas zawołał Krüger-bej:
— Wyprowadźcie tych psów, bo się wściekną do reszty! Wiedzą już, czego żądamy. Nie odstąpimy od tego ani na palec. Będą wydani Ayarom i zapłacą okup krwi według przepisów Koranu i sto wielbłądzic dodatkowo dla kobiety, chyba że im nie zależy na zachowaniu życia. Jeśli nie starczy ich dobytku, niechaj płaci za nich całe plemię!
Wyprowadzono jeńców, pozostawiono jednak na mój znak szeika, któremu teraz związano także nogi.
Słońce zachodziło. Nastała pora moghrebu, modlitwy zachodu słońca. W każdej karawanie, w każdem wojsku podczas marszruty jest ktoś, kto piastuje godność odprawiania nabożeństw. Jeśli niema duchownego, derwisza lub urzędnika meczetu, wówczas zastępuje go laik, dokładnie znający rytuał. Przy nas sprawował tę godność mój przyjaciel sierżant, stary Sallam. — Skoro słońce dotarło do widnokręgu, zawołał dźwięcznym, donośnym głosem:
— Haï alas Sallah, haï alal felah! Allahu akbar. Aszada anna la ilaha il Allah, aszadu anna Mohammad-ar-rasulullah! — Wstawaj do modlitwy, wstawaj do błogosławieństwa! Bóg jest wielki. Wyznaję, że niema Boga prócz Boga. Wyznaję, że Mahomet jest posłannikiem Boga!
Potem nastąpił przepisany hymn pochwalny, składający się z trzydziestu siedmiu wierszy czyli rozdziałów, którym w meczetach towarzyszy spalanie kadzidła i makowca. Żołnierze leżeli na klęczkach, zwróceni ku Mecce, i zmawiali modły z przejęciem i gorliwością, jakiej można życzyć niejednemu chrześcijaninowi. Tylko szeik nie mógł się modlić, ponieważ ręce i nogi miał związane. Nie spuszczał ze mnie oka, oka, w którem malował się wyraz pogardy i szyderstwa. — Ostatni rozdział moghrebu głosi:
Niema Boga oprócz Jedynego, który nie ma sobie równych. Jego jest panowanie i Jego jest chwała. Ożywia i uśmierca, i nigdy nie umiera. W jego ręku jest dobro i On włada nad wszystkiemi rzeczami. Niema Boga oprócz Boga. Czyni, co przyrzekł, i wspomaga swoje sługi. Wywyższa wojska swe ku chwale i tępi wojska wrogów, On, Jedyny. Niema Boga prócz Boga, a my służymy tylko Jemu, my, jego słudzy, prawdziwi, wierni, — choćby niewierni mieli nas w pogardzie. Chwała niech będzie Bogu, Panu Świata! Chwalcie Go co rano i co wieczór! Jego jest chwała w niebiesiech i na ziemi, w zmierzchu i jutrzence, w porze przedpołudniowej, popołudniowej i południowej!
Kiedy słowa modlitwy przebrzmiały, gdy wierni zaczęli się podnosić z klęczek, szeik zwrócił się do mnie i syknął tak głośno, że wszyscy znajdujący się wpobliżu słyszeli:
— A teraz, psie jeden, jak tam z twojem słowem, z twoją przysięgą?
Nie uważałem za stosowne odpowiadać.
— Zdaje się, żeś zapomniał o przyrzeczeniu. Grozić jest łatwo, ale do wykonania brak ci odwagi!
Nie odezwałem się i na to.
— A zatem jesteś kłamcą, który wypluwane słowa zpowrotem pożera! Czyż nie obiecałeś mnie ukarać przed modlitwą wieczorną? Oto już po modlitwie. Gardzę tobą!
— Sallam! — zawołałem.
Stary kapral przybiegł natychmiast.
— Jaką modlitwę odprawiłeś?
— Moghreb.
— Jaka modlitwa nastąpi później, kiedy się zupełnie ściemni?
— Asziah — modlitwa wieczorna.
— Dobrze! Zawołaj bastonadżiego.
— Kto będzie ukarany?
— Szeik Uled Ayunów.
— Ile cięgów?
— Sto.
— To nam utrudni wyprawę, gdyż ukarany wiele dni nie będzie mógł chodzić o własnych nogach.
— Nie wyznaczam bastonady, tylko sto razy batem po plecach...
— To co innego! O Panie, niech Allah błogosławi twej myśli! Teraz wreszcie będziemy mogli zmówić Stuimienną. Tak dawno nie było sposobności! Przy każdem imieniu — uderzenie. Czy pozwolisz mi zmówić?
Odszedł, aby wykonać rozkaz. Przy jakim oddziale muzułmańskim nie znajdzie się bastonadżi lub kurbadżi? W naszym sprawował te czynności pewien podoficer, który wkrótce przybiegł z pomocnikami; teraz żołnierze, z oficerami na czele, zebrali się ponownie przed namiotem dowódcy.
Krüger-bej nie miał już nic przeciw egzekucji. Co więcej, cieszył się nią tak bardzo, że kazał nałożyć sobie i nam fajki, abyśmy się mogli przypatrywać z większem upodobaniem. Siedzieliśmy obok wejścia do namiotu, szeik zaś leżał przed nami. Nie miałem chęci obchodzić się z nim tak surowo, tem bardziej, że nie znoszę podobnych widowisk. Lecz zasłużył na to swojem postępowaniem z nieszczęśliwą kobietą, a i zachowanie się jego nie mogło mnie usposobić do pobłażliwości.
— Sto batów — spora porcja! — mówił Emery. — Nie chciałbym jej dostać. Dziękuję! Czy wytrzyma?
— Bezwarunkowo.
— A kapral będzie się modlił?
— Tak.
— Stuimienna? Dziwni to ludzie, ci mahometanie! Chłostę łączą ze stokrotną pochwałą Allaha.
— Nie uważam tego za bluźnierstwo. Sto cięgów i sto imion Allaha — tu nie można się mylić. Nie widziałem jeszcze takiej egzekucji, lecz zapewniano mnie, że często smagany powtarza imiona Allaha, rycząc je głośno, aby zagłuszyć swe męki.
— Zobaczymy i usłyszymy! Jestem naprawdę ciekaw.
Trzeba dodać, że mahometańska modlitwa, zwana Stuimienną, wyszczególnia sto imion Allaha, które wypowiada się z podnoszeniem rąk i głębokiemi ukłonami. Ponieważ czytelników-chrześcijan może zaciekawić, jakiemi imionami wyznawcy islamu chwalą Allaha, przeto przytoczę część tej modlitwy:
Najmiłosierniejszy, Wszechposiadający, Wszechświęty, Najbezbłędniejszy, Wszechpokrywający, Wszechwspaniały, Twórco, Wszechwyprowadzający, Wszechprzenikliwy, Wszechzmuszający, Wszechwiedzący, Wszechbiorący, Wszechrozszerzający, Wszechponiżający, Wszechwywyższający, Wszechszanujący, Wszechwidzący, Wszechsłyszący i t. d.
Skoro szeik zobaczył bastonadżiego, spojrzał na mnie nieprzytomnie. Poczem jakgdyby ocknął się i zapytał:
— Kim — kim jest ten człowiek?
— Bastonadżi, — odpowiedziałem chętnie i uprzejmie — który dokona na tobie swych czynności urzędowych.
— Mam — dostać — sto — sto batów? Człowieku! Giaurze!
— Milcz, powiadam, bo dostaniesz sto pięćdziesiąt!
— Jestem wolnym Uled Ayunem! Nikt mnie nie śmie uderzyć!
— Nikt, prócz bastonadżiego.
— Tę zniewagę krwią zmyję, krwią, krwią...!
— Nie groź, bo będziesz rychło lamentował. Dowiesz się i poczujesz, że śmiem wykonywać groźby.
— Czy wiesz, że życiem przypłacisz!
— Przekonałem się dzisiaj, jak jesteś niebezpieczny. — Bastonadżi, można zacząć!
— Mocno?
— Wypełnij swą powinność, jak należy, lecz wiedz, że nie życzę sobie jego śmierci.
— Nie umrze, lecz oby mnie Allah uchował przed wąchaniem tych radości, które mu zgotujemy! Rozebrać go!
Pomocnicy ściągnęli z szeika haik i rozwiązali mu ręce. Przytwierdzono je do obu końców dzidy, którą uchwycili dwaj żołnierze. Dwaj inni trzymali Ayuna za nogi. Wszyscy czterej ciągnęli z całych sił — i oto szeik leżał brzuchem na ziemi.
— Jesteśmy gotowi, o panie! — zameldował bastonadżi, wyjmując cienką gałąź z wiązki, którą trzymał w lewej ręce.
— Zaczynać! — zawołałem.
Obecni spojrzeli na starego Sallama, który podniósł rękę i począł głosem modlitewnym:
— Bismi-llahi ’r rahmani ’r rahim’. Ia rabb, ia daïm. — Wielkie i liczne są grzechy tego świata i głuche serca złych. Lecz sprawiedliwość czuwa i kara nie drzemie. O Allah, o Mohammed, o wszyscy kalifowie! Słuchajcie, wy wierzący, wy pobożni kochankowie cnoty stu imion Tego, w kim niema winy, a który jest wieczną sprawiedliwością i wiecznem odkupieniem. Słuchajcie imion Jego, ale nie słuchajcie jęków tego robaka, którego grzechy będą przypieczętowane na powierzchni jego bezbożnych pleców. O Najmiłosierniejszy, o Wszechposiadający, o Wszechświęty — —!
Nastąpiły trzy tęgie uderzenia, poczem powoli szły dalsze, Przy „O“ bastonadżi robił pauzę, przy nasępnej zgłosce padał pręt na plecy szeika, który leżał jak martwy ze ściśniętemi ustami, nie wydając głosu. Lecz przy piętnastem imieniu szeik z jękiem rozwalił usta. Przy siedemnastem zaś, rycząc, wtórował:
— O Wszechobdzielający — o Wszechotwierający — o Wszechwiedzący — o Wszechprzyjmujący — o Wszechrozszerzający — —!
Stwierdziłem, że modlitwa ta doskonale nadaje do przetworzenia krzyków lub wycia torturowanego w artykułowane dźwięki. Ten Arab zasłużył sobie na setkę uderzeń, lecz scena egzekucji przejmowała mię coraz większym wstrętem. Kiedy więc odliczono sześćdziesiąt uderzeń, kazałem szeika puścić. Moralny ból, który mu sprawiłem, był niemniej okrutny, niż ból cielesny, — mogłem być pewny, że zyskałem w nim śmiertelnego wroga. —
Elatheh, niewiasta, którą uratowaliśmy, podeszła do mnie i podziękowała za ukaranie prześladowcy. Wywnioskowała już ze sposobu obchodzenia się z nią, iż nic złego stać się jej u nas nie może. Nie wiedziała, że się ją ukradkiem śledzi. Sądziliśmy bowiem, że może uciec do swoich i udzielić o nas szkodliwych wiadomości.
Ułożyliśmy się wcześnie do snu, ponieważ jutrzejszy przemarsz przez warr był nietylko uciążliwy, lecz nadto niebezpieczny, coraz bardziej niebezpieczny, im bliżej ruin, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć wrogów naszych oblężonych ludzi.
Nazajutrz wstaliśmy bardzo rano, zjedliśmy, nakarmili zwierzęta, poczem wyruszono w drogę. Lecz w chwili wymarszu podjechał do mnie Winnetou i rzekł:
— Mój brat niech ze mną pójdzie! Chcę mu coś pokazać.
— Coś dobrego?
— Raczej coś złego.
— Ah! Cóż takiego?
— Jak wiadomo memu bratu, Winnetou ma zwyczaj być przezornym nawet tam, gdzie to nie wydaje się potrzebne. Objechałem obóz i znalazłem ślad, który obudził moją podejrzliwość.
Podczas gdy inni odjechali, przywiązawszy jeńców do koni, Winnetou zaprowadził mnie na południo-wschód, gdzie zobaczyliśmy w piasku między złomami kamiennemi ślad ludzkich nóg, który prowadził z obozu i wracał doń zpowrotem. Szliśmy za śladem i przybyliśmy do miejsca między ogromnemi blokami skalnemi, gdzie nieznajomy spotkał się z innym człowiekiem, przybyłym konno. Według wszelkich danych zatrzymali się tutaj dosyć długo.
Ze śladów poznaliśmy, że stało się to przed ośmiu godzinami, a więc około północy. Nie mogliśmy nic innego zrobić, tylko iść za śladem jeźdźca, który prowadził bez przerwy ku południo-wschodowi, a zatem coraz dalej w kierunku przeciwnym naszej wyprawie. To nas poniekąd uspokoiło i po pół godzinie przyłączyliśmy się zpowrotem do oddziału.
Naturalnie podzieliliśmy się naszem odkryciem z Krüger-bejem i Emery’m. Pierwszy nic sobie z tego nie robił, drugi jednak chciał przyłączyć się do poszukiwań, które postanowiliśmy przedsięwziąć wieczorem. Emery zapytał:
— Jeździec nie był w obozie podczas naszego snu?
— Nie.
— Musiał mieć powód, aby się nie ukazywać w obozie. A kto się nie może ukazać, ten nie jest przyjacielem, lecz wrogiem.
— I kto w nocy ukradkiem porozumiewa się z wrogiem, zdrajcą jest. Mamy więc zdrajcę w naszych szeregach — rzekłem.
— Well, jestem tegoż zdania! Lecz kto nim być może? Jeśli dziś wieczór będziemy pilnie patrzeć, sądzę, że wnet go przyłapiemy. Jak długo jeszcze mamy jechać do ruin?
— Staniemy tam jutro po południu.
— W takim razie należy się spodziewać, że jeździec dziś wieczorem wróci, aby zasięgnąć nowych wiadomości. Wówczas schwytamy go, zarówno jak i towarzysza.
Niestety, nie ziściła się ta nadzieja, gdyż zaszły wypadki, w których możliwość nigdybyśmy nie uwierzyli, aczkolwiek wiedzieliśmy, że kolorasi Kalaf Ben Urik jest wierutnym łotrem. Otóż, przeszedł na stronę wrogów i znajdował się z nimi w o wiele bliższych stosunkach, niż można było przypuszczać. Nocny jeździec był istotnie szpiegiem Uled Ayarów i porozumiał się z naszym przewodnikiem, którego nierozważnie obdarzono zbyt wielkiem zaufaniem. — —
Warr stawiał naszej wyprawie coraz większe przeszkody. Nie mogliśmy jechać zwartemi kolumnami, lecz musieliśmy rozbić się na drobne oddziały i rozesłać mnóstwo wywiadowców i bocznych straży. W południe zarządziliśmy niewielki odpoczynek. Przewodnik pocieszył nas wiadomością, że warr za trzy godziny się kończy, dalej zaś przechodzi w rozległy step, zarośnięty gęstą trawą.
O godzinie pierwszej ruszyliśmy ponownie, a w pół godziny później zbliżył się do nas podoficer i zameldował dowódcy, który przy nas jechał:
— Po tamtej stronie znajduje się miejsce, gdzie mulassim[8] Achmed został zamordowany.
— Mulassim Achmed? — zapytał zdumiony Krüger-bej.
— Tak.
— Został — zamordowany?
— Tak. Wszak już o tem mowiłem, o panie!
— Ani słowa!
— Wybacz, o panie! Wiem na pewno, że o tem powiedziałem. Jakże mógłbym o tak ważnej wiadomości zapomnieć?
— Czyżbym przepuścił ją mimo uszu? Musiałem myśleć o czemś innem, o czemś bardzo ważnem, skoro nie zwróciłem uwagi na twoje słowa! Achmed nie żyje? Zamordowany? Przez kogo, powiedz!
— Przez Ayarów, tam, nad niewielką wodą.
— Czy mordercy zostali pojmani?
— Tak. Pojmaliśmy i zastrzelili zmiejsca. Było ich trzech.
— A trup? Coście z nim zrobili?
— Pogrzebaliśmy na miejscu zbrodni.
— Opowiedz dokładnie!
— Jechaliśmy tą samą drogą, którą teraz jedziemy. Mulassim, dowiedziawszy się, że w odległości dziesięciu minut znajduje się woda, pojechał tam, gdyż chciał napoić wierzchowca, który osłabł w drodze. My zaś ruszyliśmy naprzód, gdy nagle usłyszeliśmy wystrzał. Kolorasi wysłał natychmiast dziesięciu ludzi, między którymi i ja byłem, aby się dowiedzieli, kto wystrzelił. Kiedyśmy dojechali do wody, zobaczyliśmy trzech Uled Ayarów, nie podejrzewających naszego przybycia. Wpobliżu leżał trup mulassima. Schwytaliśmy złoczyńców i zaprowadzili do kolorasiego, który zatrzymał pochód, zwołał natychmiastowy sąd i, zgodnie z wyrokiem, zarządził rozstrzelanie Ayarów, poczem oficerowie wraz z kilkoma żołnierzami pojechali nad wodę. Pogrzebawszy mulassima, usypaliśmy nad mogiłą kamienie i dali trzykrotną salwę.
— Achmed, mężny, odważny Achmed! Muszę zwiedzić jego grób! Zaprowadź nas prędzej!...
Do dziś dnia nie mogę sobie wytłumaczyć, czemu byłem tak nieprzezorny i zaufałem przewodnikowi. Wszak opowiadanie było mniej niż prawdopodobne. Utrzymywał, że zdawał sprawę Krüger-bejowi, który nic o tem nie wiedział. Powinienem był sobie przypomnieć nocnego jeźdźca — lecz ten pojechał na południo-wschód, podczas gdy myśmy jechali na południo-zachód. — —
Krüger-bej, Emery i ja ruszyliśmy za przewodnikiem. Winnetou nie pojechał z nami, nie brał bowiem udziału w naszej rozmowie. Zanim odłączyliśmy się od oddziału, Pan Zastępów rozkazał, aby wojsko posuwało się naprzód bardzo powoli.
Jechaliśmy między złomami kamiennemi znacznie dłużej, niż dziesięć minut, zanim dotarliśmy do miejsca. Już to samo powinno było zwrócić moją uwagę.
Koło pokaźnej skały znajdowała się niewielka kałuża, do której woda sączyła się pomału z ziemi. Zboku sterczał usypany pagórek z kamieni. Przewodnik wskazał nań i rzekł:
— Oto jest grobowiec.
— Muszę zmówić modlitwę za umarłych — rzekł dowódca, zsiadając z konia.
Poszliśmy za jego przykładem i pozostawili broń przy siodłach. Prócz nas nie widać było dookoła żywej duszy. Krüger-bej ukląkł i zaczął się modlić. Ja i Emery, stojąc, złożyliśmy ręce. Przewodnik nie zsiadł nawet z konia, co, nie wiem czemu, niestety nas nie zastanowiło.
Pan Zastępów, podniósłszy się z klęczek, zapytał:
— Jak leży mulassim? Czy twarzą jest zwrócony ku Mecce?
— Tak, panie, — odpowiedział przewodnik.
Nie pomyślawszy zresztą nic złego, wtrąciłem uwagę:
— To niemożliwe! Mekka znajduje się na wschodzie, natomiast grobowiec jest usypany w kierunku południowym.
— To prawda! Allah! Położono go w fałszywym kierunku!
— A także — dodałem z nagle rozbudzoną podejrzliwością — grobowiec powinien mieć dwa tygodnie, tak jednak nie jest.
— Tak, nie ma dwóch tygodni, — potwierdził Emery.
— Czemu? — zapytał dowódca.
— Spójrz, jak się porusza ten cienki, sypki piasek, aczkolwiek nie wieje żaden wiaterek. Pełno piasku wszędzie, w każdej szparze, w każdej szczelinie, we wszystkich kamieniach dokoła, prócz tych, z których usypany został grobowiec. Na tych kamieniach ani ziarenka. Grobowiec nie ma czternastu dni. Mogę stanowczo twierdzić, że nie ma nawet trzech, nawet dwóch dni. Możliwe, że dopiero dzisiaj został wzniesiony, aby — — Have care! ’sdeath!
Emery przerwał i wydał angielski okrzyk alarmowy, zaroiło się bowiem nagle dokoła nas od dzikich postaci. Rzuciły się na nas i na zwierzęta, przy których zostawiliśmy broń. Wyciągnąłem szybko rewolwer, lecz w mig dopadło mnie ze wszystkich stron sześciu, ośmiu, dziewięciu ludzi. Natężyłem całą moc i zdołałem uwolnić ręce. Zanim jednak zdążyłem zrobić użytek z rewolweru i dwunastoma kulami oczyścić miejsce, podbito mi nogi do tyłu, wskutek czego runąłem i zostałem przywalony całem mnóstwem napastników. Po chwili nadeszło ich więcej. Odebrano mi rewolwer, nóż, związano — i oto byłem jeńcem.
Podczas mocowania się z Arabami spostrzegłem, że nasz przewodnik, nie zatrzymywany przez nikogo, odjechał galopem. Wiedziałem więc, kto był zdrajcą. Obok mnie z prawej strony leżał Krüger-bej, bliżej zaś nieco Emery, tak samo, jak ja, skrępowani. Emery zawołał po angielsku:
— Byliśmy osłami! Przewodnik jest zdrajcą. Ale nie trzeba się przejmować. Zdaje się, chwilowo nic nie grozi naszemu życiu. Czas nie nagli. Winnetou pójdzie śladem i nie spocznie, dopóki nas nie uratuje.
Napastników było co najmniej pięćdziesięciu. Kiedyśmy nadjechali, ukryli się za głazami. Teraz przywódca zwrócił się do Krüger-beja.
— Ciebie właściwie chcieliśmy pojmać. Lecz, oczywiście, zabierzemy ze sobą również twoich towarzyszy; jutro zaś weźmiemy do niewoli całe wojsko, aby je wytępić, jeśli basza nie zechce dać nam wielbłądów, koni, owiec i innej żywności wzamian za życie żołnierzy.
Wsadzono nas na wierzchowce i przymocowano sznurami, poczem ruszyliśmy na południo-zachód. Po dwóch godzinach jazdy wyjechaliśmy z warru.
Najchętniejbym sam siebie spoliczkował, ale ręce miałem związane, a zresztą tego rodzaju samosąd nigdy nie dochodzi do skutku. Moja broń, moja piękna, pierwszorzędna broń była w rękach wrogów. Przywódca, szubrawiec o małpiej twarzy, przywłaszczył ją sobie. Nie ulegało wątpliwości, iż napastnicy są Uled Ayarami.
Emery pokładał nadzieję w Winnetou.
Tak, i ja polegałem na Apaczu, lecz nie znał arabskiego, a więc niewiele mógł zdziałać. Nie było człowieka, z którym mógłby się porozumieć, mimo to nie dawałem za wygraną. Emery miał słuszność — chwilowo nic nie groziło naszemu życiu. Dowodem było to, że żaden z Arabów nie użył broni. To nam wróciło spokój. Poza tem wszak mieliśmy kilka dobrych atutów: Elatheh, którą uratowaliśmy, oraz wziętych do niewoli Ujed Ayunów, których zamierzaliśmy wydać wrogom — Ayarom.
Gorzej było z tem, że nas rozłączono, — ja znajdowałem się na przodzie, dowódca w środku, a Emery na końcu oddziału. Wskutek tego nie mogliśmy się ze sobą porozumiewać. Spoglądałem pilnie na wschód, gdzie jechało nasze wojsko. Aczkolwiek znajdowaliśmy się na gładkiej równinie, nic nie dostrzegłem.
Wojsko zatrzymało się zapewne, aby nas odszukać. Wiedziałem aż zbyt dobrze, iż, niestety, przewodnik dołoży wszelkich starań, żeby otumanić naszych i sprowadzić na manowce. — —
Rozciągał się przed nami step, skąpo zarośnięty trawą. Skręciliśmy na wschód i puścili konie w galop. Z początku trzymaliśmy się południowo-zachodniego kierunku, następnie zaś ruszyliśmy wprost na wschód. Było rzeczą oczywistą, że nadłożyliśmy drogi, aby zmylić ewentualny pościg.
Słońce zbliżało się ku zachodowi. Trzy kwadranse dzieliły nas od zmierzchu, gdy równina zaczęła lekko fałdować się i z prawej strony wyjrzały wzgórza. Dwa rysowały się szczególnie wyraźnie, mimo że były bardzo oddalone. Jeślim się nie mylił, to mieliśmy przed sobą obie góry Magrahamu. Lecz w takim razie nie jechaliśmy do ruin, które były celem wyprawy naszego wojska, — stąd wynikało, że Uled Ayarzy opuścili ruiny i skierowali się ku Magrahamowi.
Zakreśliliśmy bardzo duży łuk. Wedle moich przypuszczeń warr był oddalony od nas w prostej drodze o dobrą godzinę jazdy na północ. Było to bardzo ważne stwierdzenie.
Wkrótce zobaczyliśmy szczególny okaz góry. Zwarta masa wznosiła się równo z prawej i lewej strony na znaczną wysokość, pośrodku zaś była przekrojona aż do samego dołu, jakgdyby jakiś olbrzym położył na ziemi przeogromny bochen chleba, przedzielił na dwie połowy długim, wielokilometrowym nożem, a następnie odrzucił nieco od siebie. Boki góry były łatwo dostępne, natomiast ściany przepaści, a raczej wąwozu, wznosiły się prawie zupełnie pionowo.
— Ten wąwóz wkrótce nabierze dla nas wielkiej wagi — powiedziałem sobie, skorom go zobaczył, i, rzeczywiście, miało się to sprawdzić tej samej nocy.
Zanim dotarliśmy do wąwozu, obróciłem się i obejrzałem okolicę, którą przebyliśmy. O ile się nie myliłem, poruszał się woddali, w głębokiej oddali, mały jasny punkcik, który miał pozorną wielkość grzyba. Był to na pewno haik, jasny burnus. Jakiś wewnętrzny podszept mówił mi, — i to się istotnie sprawdziło — że białym punkcikiem jest Winnetou. Pojechał za naszemi śladami, przebył tę samą drogę, co my, teraz zaś musiał nas widzieć lepiej, niż ja jego, ponieważ nas było pięćdziesięciu w białych burnusach. Przypuszczałem, że mimo niebezpieczeństwa, wkrótce zdoła się ze mną porozumieć, lub nawet z nami wszystkimi.
Dotarliśmy wreszcie do wąwozu, którego ściany były gładkie, niby nożem ścięte. Niepodobna było wleźć tędy na górę. Ledwo przejechaliśmy pięć czy sześćset kroków, gdy usłyszeliśmy zgiełk, świadczący o bliskości wojennego obozu Beduinów.
Wkrótce ujrzeliśmy namioty, między któremi poruszało się mnóstwo postaci. Tu i owdzie leżało nagromadzone suche drzewo, które w nocy miało oświetlać obóz. Setki osób wybiegły na spotkanie, witając swego zwycięskiego kamrata iście orjentalnemi, a więc nadmiernemi, okrzykami radości. Za namiotami obozowali żołnierze, strzeżeni przez strażników, a jeszcze dalej postrzegłem wielką gromadę koni. W tym tłumie nie dojrzałem ani jednej kobiety, był to zatem naprawdę obóz wojenny. Żołnierze, leżący za namiotami, byli jeńcami z okrążonego szwadronu, który, jak się wkrótce dowiedziałem, poddał się Uled Ayarom. Byłem pewien, że wnet zobaczę kolorasiego Kalafa Ben Urik, albo, jak się naprawdę nazywał, Tomasza Meltona, mordercę i szulera. Złościło mnie, że zobaczy swego wroga w niewoli, pocieszałem się jednak, że on również jest jeńcem. Lecz oto miała mnie spotkać świeża niespodzianka.
Nie mogłem pojąć, czemu Uled Ayarzy rozłożyli obóz w tak wąskim przesmyku. Wszak, gdyby się nasze wojska rozbiły na dwa oddziały i natarły z obu stron wąwozu, wówczas Uled Ayarzy znaleźliby się w potrzasku. Nie wiedziałem, że rychło dowiem się prawdy.
Łatwo sobie wyobrazić jakiemi spojrzeniami, wyzwiskami i szyderstwami przywitano nas w obozie.
Największy namiot, ozdobiony półksiężycem oraz innemi godłami opierał się o lewą ścianę wąwozu. Był to niewątpliwie namiot szeika. Do niego skierowało nas sześciu jeźdźców. Przy wejściu zsiedli z koni i odwiązali nas od wierzchowców. Przed namiotem siedział na kobiercu starzec o długiej, siwej brodzie, która mu nadawała czcigodny wygląd. Patrzał na nas uważnie, oglądany przeze mnie z równą uwagą. Spojrzenie jego miało wyraz szczery, choć surowy. Twarz tego człowieka mogła wzbudzić zaufanie, a nawet serdeczną sympatję. Sama postawa wojowników, okrążających go w odpowiedniej odległości, wskazywała na respekt i szacunek, jakim się cieszył w swojem plemieniu. Pociągał od czasu do czasu z długiej fajki, którą trzymał w ręku.
Drab o małpiej twarzy zbliżył się, wręczył naszą broń i, zdawszy półgłosem relację z wyprawy, oddalił się z pięcioma swymi towarzyszami i końmi. Wówczas zniecierpliwiony Krüger-bej podszedł do szeika i rzekł:
— Znamy się dobrze. Jesteś Mubir Ben Safa, naczelny szeik Uled Ayarów. Witam cię!
Szeik odpowiedział:
— Tak, znam ciebie, — lecz nie witam. Kto są ci dwaj?
— Ten to Kara ben Nemzi z Belad el Alman, a tamten to Behluwan-bej z Belad el Inkelis.
— Był przy tobie jeszcze jeden obcy z Belad el Amerika?
— Tak. Skąd wiesz? — zapytał zdumiony dowódca.
— Wiem wszystko, ale skąd, to nie twoja sprawa. Gdzie jest Amierikani?
— Przy moich ludziach.
— Szkoda! Jest tu ktoś, ktoby go chętnie zobaczył.
Myślał zapewne o Meltonie, który, jak przypuszczałem, znajdował się wśród jeńców.
W tej chwili przybiegł jakiś wysoki chudy Beduin, do którego szeik zawołał:
— Czy już pogrzebany?
— Niezupełnie — odpowiedział Beduin. — Mogiła jeszcze nie jest zasypana. Przybiegłem tutaj, ponieważ słyszałem, że udał się mój fortel. Gdzie jest obcy z krainy Amierika?
— Niema go z nimi.
Gdy teraz przybysz zbliżył się, do nas, Krüger-bej zawołał ze zdumieniem:
— Kalaf Ben Urik, mój kolorasi! Jesteś więc w niewoli?
— Nie, jestem wolny, — odparł dumnie kolorasi.
— Wolny? W takim razie i ja będę wolny, ponieważ sądzę, że...
— Milcz! — przerwał zdrajca. — Nie spodziewaj się po mnie żadnej pomocy! Nie mam z tobą nic — —
Urwał zdanie i cofnął się odruchowo o parę kroków, albowiem zobaczył i poznał mnie, lecz, nie dowierzając własnym oczom, zapytał szeika z tchem zapartym:
— Czy ten jeniec wymienił swoje nazwisko?
— Tak. Nazywa się Ben Nemzi z Belad el Alman.
— All devils! A więc widziałem dobrze, aczkolwiek było to niewiarygodne! Old Shatterhand! Pan jesteś Old Shatterhandem?
Uśmiechnąłem się spokojnie i nie odpowiedziałem.
— Old Shatterhand! — mówił. — Czy podobna uwierzyć? A jednak... Już wówczas mówiono, że Shatterhand bywał w Saharze. Człowieku, jeśli nie chcesz, abym cię uważał za tchórza, mów, odpowiadaj! Czy jest pan człowiekiem, którego potrójnie przeklęte imię przed chwilą wymieniłem?
Mówiąc to, położył mi rękę na ramieniu. Otrząsnąłem się i rzekłem:
— Miarkuj się pan, Tomaszu Meltonie! Ilekroć Old Shatterhand wpadał na twój trop, nie dawało to panu powodów do radości.
— A więc jest pan Old Shatterhandem! I pan tu przybyłeś wraz z Krüger-bejem, z tym starym zwarjowanym niemieckim włóczęgą, aby nauczyć rozumu Uled Ayarów? No, cieszcie się teraz! Będzie wam tak dobrze jak w raju. Czy nie myśli pan czasem o forcie Untah?
— Bardzo często — odpowiedziałem z takim wyrazem twarzy, jakgdyby oznajmiono mi, że mam poślubić najpiękniejszą córkę Wielkiego Mogoła. — Jeśli się nie mylę, musiał pan z dosyć ważnych powodów drapnąć stamtąd.
— A myśli pan czasem o forcie Edwarda?
— Tak samo. Jak mi się zdaje, uchwyciłem tam pana nieco za czuprynę.
— Tak, gonił mnie pan przez lasy i prerie, niby wściekłego psa, którego zabija się i grzebie jak najgłębiej. To dopiero była nagonka! Lecz zrobił pan głupstwo, żeś mnie odrazu nie przyklapnął. Z całym humanitaryzmem przekazał mnie pan policji, która również była usposobiona tak po chrześcijańsku i tak dziecięco naiwna, że zostawiła mi wolny otwór, przez który łatwo przelazłem. Od tego czasu nie miałem przyjemności widzieć pana. Tęskniłem całem sercem. Może sobie pan wyobrazić, z jaką rozkoszą oglądam cię tak niespodzianie, tak cudownie zjawiającego się w tem miejscu, i z jaką serdecznością pochwycę w objęcia. Powiadam panu, roztopisz się w nieopisanem szczęściu, niby drzewo w płonącej sawanie. Jestem panu winien więcej wdzięczności, niż mógłbyś przypuszczać. Czy może pan sobie przypomnieć mego brata Harry’ego?
— Tak. Znam pańską miłą rodzinkę zbyt dobrze, aby ci to mogło sprawiać przyjemność.
— Well, zobaczymy! A więc myślisz czasem o hacjendzie del Arroyo?
— Którą pański brat kazał spalić i splondrować? — Tak.
— A także o Almaden?
— Gdzie pojmałem pańskiego brata? — Tak.
— Stracił dzięki panu cały majątek. Ukrył go w Almaden, a kiedy wrócił, nie znalazł po nim śladu. Jakiś przeklęty Indjanin musiał skarb zwąchać w starym szybie.
— Myli się pan. Zabrałem pieniądze i rozdzieliłem pomiędzy biednych wychodźców, których brat pański unieszczęśliwił.
— Thunder-storm! Czy to prawda? No, podziękuję panu tak setnie, że wszystkie stawy będą ci trzeszczały! Bodajby to mój brat był tutaj! Jakąż rozkosz czułby, widząc pana jako mojego jeńca. Pewnie sądził pan, że brat mój nie żyje?
— Sądziłem.
— Nie wystawiaj się pan na śmiechy! Przekazał go pan Indjanom tak samo, jak Uled Ayarzy wydadzą mi pana. Ale mój brat zdołał umknąć i czuje się zupełnie dobrze i rześko, co zapewne cieszy pana. Dodam, że musisz cieszyć się szybko, gdyż mało ci czasu pozostaje. Najpóźniej jutro rano wyciągniesz kopytka.
— Pshaw! — roześmiałem się serdecznie, aby go podrażnić, a tem samem wydobyć jakieś wiadomości o planach Ayarów.
— Nie śmiej się! — ostrzegał. — Mówię poważnie.
— A mimo to niebardzo mi się chce wierzyć, że jestem w pańskiej mocy. Nie będzie panu łatwo wykonać groźby.
— Czy dlatego, że jest pan Old Shatterhandem i że się pana lękam?
— Bynajmniej, aczkolwiek nieraz dowiodłem, że Shatterhand w najgorszych okolicznościach i z daleko niebezpieczniejszymi ludźmi umiał sobie radzić. W tym wypadku wyręczy mnie wojsko, z którem przybyłem.
— A ja panu powiadam, że umrzesz, zanim tutaj nadążą.
— W takim razie pomszczą moją śmierć, gdyż wątpię, że was pokonają.
Parsknął śmiechem i zawołał:
— Co za prostoduszność!
— Śmiej się pan! Nasi żołnierze będą was po dwóch pędzić pod jarzmo.
— Oho! Znam trochę lepiej tych tchórzów. Opowiem panu, co nastąpi.
Mimo że osiągnąłem swój cel, przerwałem Meltonowi, aby go jeszcze bardziej podrażnić.
— Zachowaj to pan dla siebie! Wiem lepiej od pana. Byliście tak lekkomyślni, żeście się umieścili w tym wąwozie, który jest istną pułapką. Jutro, najpóźniej w południe, przybędą nasze wojska i zamkną was w wąwozie, z którego już nie zdołacie się wydostać.
— Tak pan twierdzi? Nie przeczuwasz zatem, że opowiadając mi to, postępujesz niezwykle głupio? Przypuśćmy, że istotnie byliśmy tak nieroztropni i sami wleźli w pułapkę, — w takim razie pan zwrócił naszą uwagę na niebezpieczeństwo i dzięki panu postaramy się je zażegnać.
— Zounds! — krzyknąłem z wyrazem twarzy człowieka, który spostrzegł, że strzelił bąka.
— Ah, widzę, że uświadamiasz sobie, jakim jesteś pfiffikusem. Ale nie frasuj się o nas! Weszliśmy do wąwozu, ponieważ nikt nas tutaj nie odkryje. Możemy stąd strzelać, nie wystawiając się na niebezpieczeństwo. Lecz jutro rano połowa naszych ludzi opuści to miejsce, podczas gdy druga połowa cofnie się w głąb wąwozu, aby nikt jej nie dostrzegł. Pierwsi ukryją się za górą. Potem przybędą wasze bitne wojska, wjadą do wąwozu i znajdą się w potrzasku, ponieważ reszta Uled Ayarów wpadnie na nich i wpędzi pod broń swoich braci. Nawet dziecko przyzna, że nie pozostanie wam nic innego, jak oddać się na naszą łaskę i niełaskę!
Wiedziałem więc, czego się chciałem dowiedzieć. Udawałem jednakże, że przekonały mię argumenty Meltona. Zasępiłem twarz wyrazem zakłopotania. Po chwili rozjaśniłem oblicze i rzekłem:
— To obliczenie byłoby istotnie dobre, gdyby nasi żołnierze zechcieli wjechać do wąwozu.
— Wjadą — może pan na mnie polegać! Pomyśleliśmy już o tem. Przewodnik, którego obdarzyliście tak wielkim zaufaniem, jest ze mną w zmowie. Przyprowadził was nad wodę. Rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem wpobliżu obozu i z mojego polecenia pozbawił wojsko wodza. On też zaprowadzi wasze oddziały do wąwozu.
— Do licha! Jest pan przecież oficerem i powinieneś trzymać z Krüger-bejem!
— Brednie! Zbyt długo giąłem się przed nim i ubiegałem o jego łaskę — teraz jednak mam inne, poważniejsze zadanie i zgoła inne widoki. Wracam do Stanów Zjednoczonych i nie pominę sposobności, aby zabrać ze sobą tęgo wypełnioną kiesę. Umyślnie dałem się okrążyć. Z całym namysłem prowadziłem moich żołnierzy do szeika Uled Ayarów. Przez wysłańca zwabiłem Krüger-beja i jego trzy szwadrony. Żołnierze należą do szeika — niech ich sobie basza wykupi. Krüger-bej należy do mnie i zapłaci za wolność pokaźną kwotę. Ten zaś Anglik oraz Amerykanin, znajdujący się przy waszem wojsku, również nie poskąpią dobrego okupu. Ale w pańskiej osobie przypadek przyniósł mi najcenniejszy połów. Nie myśl, że przyjmę od pana pieniądze, — o nie! Musisz umrzeć i jak umrzeć! Wszystko, coś wyrządził złego mnie i memu bratu, skrupi się teraz na tobie. A czy wie pan, dlaczego opowiadam to z taką szczerością?
— Nie. Nie mogę pojąć pańskiej wylewności
— Mówię to wszystko, aby dowieść, że nie wątpię o powodzeniu. Niemasz ratunku dla pana.
— Tem mniej zaś dla tego Anglika, Amerykanina i Krüger-beja.
— Dlaczego?
— Z chwilą, gdy dostaniesz za nich gotówkę lub weksle, zabijesz ich, lub każesz zabić, aby nie mogli ujawnić twej zdrady.
— Patrzcie go, jak naraz zmądrzał! — szydził ze mnie. — Jak ja sobie z nimi pocznę, to pana nie powinno obchodzić. — to rzecz ich i moja. Opłacą tylko koszta mego powrotu do Ameryki. Tam znajdę masę pieniędzy — o tem już pomyślano.
— Zapewne w spadku? — wyrwało mi się napoły bezwiednie, napoły świadomie.
Roześmiał się wesoło, nie podejrzewając, że wiem o wszystkiem.
— Tak, w spadku, szanowny sir! No, na teraz dosyć szczerości. Dowódca niech zostanie przy szeiku. Pan oraz Englishman pozwolą do mego namiotu, gdzie was będę strzegł tak pewnie, tak troskliwie, że uczujecie podziw dla krzepkości moich rzemieni i sznurów. Tylko jeszcze słówko szeikowi! — mówiąc to, zwrócił się do starca: — Krüger-bej chwilowo należy do ciebie. Strzeż go odpowiednio! Tych dwóch zabieram ze sobą — są moją własnością, tak samo jak Pan Zastępów, którego ci chwilowo odstępuję, abyś mógł z nim pomówić o warunkach wykupu żołnierzy.
Emery stał przy mnie i słyszał każde słowo tego opryszka. Zdrajca ujął nas za ręce i chciał z nami odejść. Lecz wówczas zatrzymał go szeik:
— Stój! Zdaje się, że załatwiłeś się z temi ludźmi, ja jednak nie załatwiłem się jeszcze z tobą.
Twarz szeika przybrała ponury, rzec można, groźny wyraz. Przypuszczałem, że nie pozwoli Amerykaninowi, uprowadzić nas, co było mi bardzo na rękę. Życia byłem i tak pewny, lecz należało sądzić, że gorzej nam będzie znacznie w namiocie Meltona, niż w namiocie szeika. Pewny zaś byłem życia z dwóch przyczyn: nie wątpiłem, że ja i Emery — nie licząc Krüger-beja — zdołamy się jakoś wydostać z niewoli. Ale nawet gdyby nam się nie powiodło, mogłem wszak liczyć na pomoc Winnetou.
Czy istotnie jego widziałem przed wieczorem? Sądziłem, tak, byłem nawet pewny, mogłem wręcz przysiąc, — znałem go bowiem zbyt dobrze, tego najwierniejszego i najlepszego ze wszystkich moich przyjaciół i towarzyszy. Byłem najzupełniej przekonany, że on, i tylko on, był owym białym punktem, i z tego, co jabym uczynił na jego miejscu, mogłem łatwo wnioskować o jego przyszłem postępowaniu. W podobnych bowiem sytuacjach nasze poglądy i myśli były uderzająco zgodne.
Bezwątpienia zobaczył, żeśmy wjechali do wąwozu, który dzielił górę na dwie połowy, zachodnią i wschodnią. Winnetou przybył również od wschodu. Z całą pewnością przykładał do wąwozu niemniejszą niż ja, wagę. Nie ulegało wątpliwości, że zbadał, kto się w przesmyku znajduje, że w tym celu wspiął się, na wierzchołek góry i stamtąd spoglądał wdół. Zdawało mi się poprostu, że zobaczę go natychmiast, skoro spojrzę do góry. Uczyniłem to i — rzeczywiście! Ledwie wzniosłem oczy, gdy u góry, nad kantem pionowej ściany, podniosła się jakaś postać, uczyniła parę wyraźnych gestów i natychmiast znikła. Z tej odległości wyglądał jak karzełek, lecz ja poznałem go wyśmienicie. To był Winnetou. Dawał mi znaki, że jego orle oko dojrzało nas z góry. Byłem zupełnie uspokojony. Wiedziałem, że nie ulęknie się niebezpieczeństwa, byle nas uratować. Pozostanie na wzniesieniu, dopóki nie zobaczy, dokąd nas zaprowadzą.
— Tam na górze leży Winnetou i obserwuje — szepnąłem do Emery’ego. — Zejdzie do nas, kiedy się uciszy.
— Well — odpowiedział, nie podnosząc oka. — Bajeczny chłop! Wyciągnie nas z kabały. — —
Tymczasem zdradziecki kolorasi zwrócił się z wyrazem zdziwienia do szeika i zapytał:
— Co masz mi do powiedzenia?
— To, czego nie wiesz, mianowicie, że znajdujesz się w obozie Uled Ayarów i że ja jestem wodzem tych wojowników.
— Wiem o tem.
— Dlaczego więc zachowujesz się tak, jakgdybyś ty był ich wodzem? Dlaczego rozporządzasz się naszymi jeńcami, jakgdyby byli twoimi?
— Bo są nimi!
— Nie! Zostali schwytani przez naszych wojowników. Kto złapał ptaka, ten go posiada. Obaj ci mężowie zostaną przy mnie, tak samo jak i Pan Zastępów.
— Nie mogę do tego dopuścić!
— Nie pytam, czy dopuszczasz, czy nie! Tu tylko waży moja wola.
— Nie! W tym wypadku moja wola decyduje! — i, wskazując na mnie, dodał: — Nie wiesz, jakie mam porachunki z tymi ludźmi. Ten oto jest zbiegłym przestępcą, który ma na sumieniu morderstwa, i wiele, wiele innych zbrodni. Usiłował zgładzić mnie i mego brata, co mu się na szczęście nie powiodło. Poprzysiągłem mu przeto krwawą zemstę — skoro wpadł w moje ręce, należy do mnie, a nie do ciebie!
Zbliżyłem się do zdrajcy, nie mogąc jednak sięgnąć ręką, kopnąłem go tak silnie, że przewrócił się i upadł.
— Łotrze! — zawołałem. — Odwracasz prawdę. Ty sam jesteś uciekinierem i mordercą! To ja ciebie ścigałem, aby przekazać sprawiedliwości!
— Psie! — krzyknął, zrywając się i rzucając na mnie. — Śmiesz kłamać — —
W skoku otarł się o Emery’ego, który dał mu takiego kopniaka, że Melton runął i stracił przytomność. Cios był zadany z tak błyskawiczną szybkością, że nikt nie mógłby zapobiec. Zresztą, nie sądzę, aby ktokolwiek miał ku temu szczególne chęci.
Chciałem przemówić do szeika, lecz ruchem ręki nakazał milczenie i rzekł:
— Cicho! Uszy moje nie chcą słuchać, co twoje usta pragną powiedzieć. Niech was to zadowoli, że nie poniesiecie kary za pobicie tego człowieka. Możecie wnioskować, jakiego jestem o nim zdania. Nazwał cię zbiegiem i mordercą. Nie wyglądasz bynajmniej jak zbiegły przestępca, wierzę przytem, że Pan Zastępów nie ścierpiałby takiego przy sobie, przy swojem sercu. Jesteś Almani, a więc chrześcijaninem?
— Tak.
— A zatem znasz żywot waszego Zbawiciela, którego i my uważamy za proroka.
— Tak.
— Miał dwunastu czcicieli i uczniów. Jeden go zdradził i sprzedał. Czy wiesz, jak się nazywał?
— Judasz Iskarjota.
— Takim Iskarjotą jest kolorasi, albowiem przyjaciela swego i pana zdradził i sprzedał. Poszukuje na was krwawej zemsty i zechce was zabić. Przejrzałem go nawylot. To morderca. Nawet dzisiaj zastrzelił człowieka, który był jego przyjacielem. Z wami to się nie zdarzy — nie wydam was. Jesteście moimi, nie zaś jego jeńcami.
— Czy mam ci opowiedzieć, dlaczego nastaje na moje życie?
— Teraz nie, ponieważ nie mam czasu. Oto, co z wami stanie. — Abyście nie mogli uciec, nakażę was dobrze strzec i każę rozłączyć, abyście nie mogli się porozumieć. Każdy będzie spał w innym namiocie. Tu przy mnie zostanie Pan Zastępów.
— Muszę ci jednak opowiedzieć kilka ważnych rzeczy, które dowiodą — —
— Nie teraz, nie teraz! — przerwał. — Później, kiedy będzie pora na rozmowy, będziesz mógł ze mną mówić, ile twa dusza zapragnie.
Zawołał dwóch Beduinów i udzielił im pocichu wskazówek. Jeden odprowadził mnie do namiotu, spętał nogi, wbił głęboko w ziemię kołek i przywiązał doń sznurami. Poczem przed wejściem usiadł na straży.
Rozłąka z przyjaciółmi nie była mi na rękę, lecz nic na to nie mogłem poradzić.
Tymczasem coraz gęstszy zapadał mrok. Po modlitwie wieczornej przyniósł mi strażnik kilka łyków wody. Jeść mi nie dawano. Trzeba nadmienić, że strażnik poprzednio jeszcze wypróżnił mi docna kieszenie.
Poprzez płótno namiotu widać było wiele płonących ognisk. Niebawem zgasły wszystkie, prócz jednego. Zgiełk życia obozowego zamilkł. Ułożono się do snu wcześnie, ponieważ nazajutrz, jeszcze przed świtem, część oddziału miała wyruszyć z wąwozu.
Mój strażnik od czasu do czasu wchodził do namiotu, aby się przekonać, czy nie zamyślam się uwolnić.
Z gorliwością obrabiałem więzy i ufałem, że w ciągu nocy zdołam oswobodzić ręce, poczem byłbym uratowany. Ale i to było zbędne, gdyż około północy usłyszałem za namiotem lekki szelest. Panował głęboki mrok. Uświadomiłem sobie, że sprawcą szmeru jest Winnetou. Natężyłem słuch.
— Szarlieh, Szarlieh! — tuż przy mnie słaby szept.
— Jestem tu — odezwałem się równie szeptem.
— Oczywiście związany?
— Związany i przymocowany do pala.
— Czy zagląda strażnik?
— Od czasu do czasu.
— Jakże was schwytano?
Opowiedziałem, pobieżnie, wspomniałem o zdradzie kolorasiego i dodałem:
— Krüger-bej znajduje się w namiocie szeika. Co się tyczy Emery’ego, to wkrótce stwierdzimy, gdzie go umieszczono.
— Wiem już o tem — widziałem, jak go zaprowadzono do przeciwległej części obozu.
— Rozetnij mi pęta! Musimy się śpieszyć, aby ich wyzwolić.
— Popsułoby to całą sprawę. Uled Ayarzy nie powinni spostrzec waszego zniknięcia, gdyż to ich naprowadzi na domysł, że nasze wojsko jest blisko, wobec czego natychmiast opuszczą wąwóz. Musicie zatem tutaj pozostać. Czy brat mój Old Shatterhand godzi się z mojem zdaniem?
— Tak, ale musiałbym liczyć na to, że nasi żołnierze na pewno przybędą.
— Nie musiałbyś liczyć, albowiem sam ich sprowadzisz.
— Wszak nie mogę stąd uciec! Strażnik zauważy moją nieobecność i uderzy na alarm.
— Nic nie zauważy, ja bowiem zastąpię mego brata.
— Winnetou? — zawołałem prawie głośno. — Jakaż to ofiara!
— To nie ofiara! Wiesz, że ja nie znam języka żołnierzy. Jeśli do nich wrócę, nic nie zdołam zrobić. Jeśli razem pójdziemy — zauważą to w obozie i udaremnią nasze plany. Jeśli zaś ja tutaj zostanę, a ty odejdziesz, zdołasz w ciągu nocy zamknąć ich w wąwozie, jak w potrzasku. A to, że zostanę zamiast ciebie, nie grozi wszak żadnem niebezpieczeństwem.
Przyznałem mu słuszność. Może mi kto zarzuci, że zgodziłem się na zamianę, — wszak znaliśmy się tak dobrze i wiedzieliśmy, że możemy polegać na sobie.
— Dobrze, przyjmuję, — oświadczyłem. — Czy byłeś przy naszych ludziach od czasu, gdy nas schwytano?
— Nie miałem na to czasu. Musiałem przedewszystkiem ciebie wyzwolić.
— Jakże do nich trafię, skoro nie wiem, gdzie ich szukać?
— Jeśli pojedziesz wprost na północ, z pewnością się na nich natkniesz. W każdym razie obozują tam, gdzie kończą się skały.
— Na południowym końcu warru? Tak też sądziłem. Mówisz o jeździe — myślisz zapewne o swoim koniu?
— Tak. Wyjdziesz z wąwozu i ujdziesz tysiąc kroków ku północy. Tam znajdziesz mego wierzchowca. Broń wisi u siodła. Mam przy sobie nóż tylko.
— Zachowaj go, aby mieć jakąś broń w potrzebie. Lecz co się stanie, gdy strażnik przemówi do ciebie! Wszak nie potrafisz odpowiedzieć.
— Będę chrapał, aby myślał, że śpię.
— Dobrze! Mam nadzieję, że wkrótce powrócę. Czy uprzedzić cię sygnałem?
— Tak. Trzema krzykami sępa.
— Doskonale! Rozwiąż mnie, poczem ja ciebie zwiążę, a to w ten sposób, abyś każdej chwili mógł uwolnić ręce.
Tak się też stało. Pożegnałem Apacza i wylazłem z namiotu. Płótno było u dołu przymocowane sznurami do kołków. Winnetou rozluźnił dwa sznury — i podniósł płótno o tyle, że mógł przepełznąć. W ten sposób wydostałem się z namiotu. Będąc już na wolności, zpowrotem związałem sznury — strażnik nie miał o niczem pojęcia.
Mówiąc ściśle, nie byłem jeszcze wolny, musiałem wszak przekraść się przez większą część obozu. Nów księżyca, niewidoczny w głębi ciemnego wąwozu, spokojnie świecił na niebie. W jego świetle widziałem wyraźnie gromady śpiących Beduinów, skupionych w grupach, które łatwo było ominąć. Jak wąż pełzałem po ziemi i po upływie kwadransa miałem ostatniego Uled Ayara, za sobą. Wtenczas podniosłem się i pomknąłem na północ.
Beduini, czując się bardzo bezpiecznie, nie postawili nawet posterunku u wyjścia wąwozu. Teraz biegłem ku wierzchowcowi Winnetou, którego spostrzegłem w odległości dwustu kroków, było tu bowiem zupełnie jasno. Dosiadłem rumaka i pojechałem, odzyskawszy wraz z bronią i wierzchowcem całkowitą pewność siebie.
Cwałowałem wciąż na północ. Księżyc był w pierwszej kwadrze, lecz świecił tak mocno, że widać było wyraźnie na wielką przestrzeń dokoła. Po godzinie dotarłem do pierwszych głazów, któremi warr się zaczyna. Trzeba było odkryć nasz obóz, zadanie niezbyt łatwe tutaj, między gęsto nagromadzonemi skałami. Wystrzeliłem ze srebrnej strzelby Winnetou raz, potem drugi i po chwili odezwały się z zachodniej strony dwa strzały. Jadąc w ich kierunku, wkrótce natknąłem się na oddział żołnierzy. W obozie bowiem usłyszano moje strzały i przypisano je Winnetou. Odpowiedziano natychmiast wystrzałami, które miały mi wskazać kierunek, i oprócz tego wysłano na spotkanie oddział żołnierzy. Jakże zdumieli się, widząc mnie, zamiast Winnetou. Powstrzymałem się od wszelkich wyjaśnień. Czas bowiem zbyt naglił, abym mógł go trwonić na rozmówki.
W obozie przyjęto mnie, z radością. Zapytałem natychmiast o przewodnika. Stawił się na wezwanie, nie okazując po sobie ani śladu strachu, czy zakłopotania.
— Czy wiesz, jak nas schwytano? — zapytałem.
— Tak, o panie. Byłem przy tem obecny.
— Jakim cudem ty jeden tylko uniknąłeś naszego losu?
— Nie zsiadałem z konia, mogłem więc szybko zmykać.
— Hm, tak. A potem co zrobiłeś?
— Zameldowałem o zdarzeniu.
— Następnie?
— Szukaliśmy was w pustyni.
— Dlaczego w pustyni?
— Należało przypuszczać, że Uled Ayarzy tutaj się z wami ukryją.
— Nie poszliście zatem za ich śladami?
— To było zbędne, ponieważ uczynił to już twój przyjaciel, Ben Asra.
— Ah, dlatego było zbędne! Jeśli ktoś jeden postępuje właściwie, to uważasz, że dla innych jest to zbędne? Przytaczasz szczególne powody. Ale w istocie właściwy powód jest inny. Gdzie byli Uled Ayarzy, zanim na nas napadli?
— Za skałami.
— Tam nas oczekiwali. Musieli zatem wiedzieć, że przyjedziemy, a mogli się dowiedzieć tylko od kogoś, kto wiedział, że zaprowadzisz nas nad wodę. Kto o tem wiedział?
— Nikt.
— Tak, nikt prócz ciebie. A zatem ty byłeś tym osobnikiem.
— Ja? Allah, Allah! Co za posądzenie! Czy nie dowiodłem swej wierności? Toż ja pojechałem do Tunisu, aby sprowadzić posiłki!
— Chciałeś powiedzieć, aby Uled Ayarom napędzić więcej jeńców. — Kim był jeździec, z którym się wczoraj w nocy porozumiewałeś wpobliżu obozu?
Nie spodziewał się takiego pytania. Poprostu oniemiał ze strachu.
— Odpowiadaj! — rozkazałem.
— Panie, — na — na takie — — na takie pytanie — nie mogę odpowiedzieć!
— Możesz! Kto to był?
— Z nikim nie rozmawiałem! Nie wydalałem się z obozu!
— Nie kłam! Rozmawiałeś z kolorasim Kalafem Ben Urik i ułożyłeś się z nim, jak wydać nas w ręce Uled Ayarów.
— Maszallah! Panie, powiedz, kto mię tak oczernił, abym go zmiejsca mógł zastrzelić!
— Nie mów o strzelaniu, ponieważ ty sam będziesz rozstrzelany. Na mocy praw wojennych zasłużyłeś na śmierć.
— Panie, jestem niewinny! Wiem — —
— Milcz! Po naszem zniknięciu ty, jako przewodnik, kierowałeś poszukiwaniami i umyślnie sprowadziłeś je na manowce. Kolorasi sam opowiadał, że jest z tobą w zmowie.
— Ten łotr! To on — —
— Cicho! Jesteś zdrajcą i chciałbyś nas wszystkich pod nóż zaprowadzić. Rozbroić łajdaka i związać silnie! Pan Zastępów jutro wyda nań wyrok.
Żołnierze byli tak zdumieni oskarżeniem o zdradę podoficera, którego dotychczas obdarzano kompletnem zaufaniem, że zwlekali z wykonaniem rozkazu. Skorzystał z tego przewodnik, krzycząc:
— Wyrok? Prędzej ciebie dosięgnie i to niezwłocznie, przeklęty giaurze!
Wyciągnął nóż i usiłował zatopić w mojej piersi aby później w powstałym popłochu salwować się ucieczką. Miałem pod ręką broń Winnetou, którą odparowałem cios, poczem uchwyciłem zdrajcę. Wyślizgnął się jednak z pod rąk i pomknął naprzód ku koniom. Obecni byli tak zmieszani, że nikomu nie wpadło na myśl go ścigać. Stałem również na miejscu ze strzelbą gotową do strzału.
Przewodnik nie obchodził mnie właściwie. Dla mnie mógł nawet zniknąć. Ale było rzeczą jasną, że ucieknie do Uled Ayarów, a temu za każdą cenę należało zapobiec. Bloki skalne zasłaniały konie, Ale gdyby dosiadł którego, górna część ciała wznosiłaby się ponad skałami. Na to właśnie liczyłem. Rozległo się parskanie konia, a po chwili tętent kopyt. Przewodnik dosiadł wierzchowca i spiął ostrogami. Widziałem jego głowę i plecy i wycelowałem w prawe ramię — rozległ się krzyk i jeździec znikł za skałą.
— Strąciłem go z konia — rzekłem, odkładając strzelbę. — Śpieszcie doń i sprowadźcie tutaj!
Kilku żołnierzy puściło się pędem i po chwili przynieśli omdlałego przewodnika.
— Niechaj hekim[9] opatrzy ranę, poczem trzeba go będzie związać, — rozkazałem. — Nie wolno go spuszczać z oka.
— Dlaczego związać? — zabrzmiał czyjś głos za mną. — Ten człowiek spisał się chwacko i prowadził dobrze. Czy można zastrzelić człowieka jedynie naskutek posądzenia?
Było to powiedziane po angielsku. Kiedym się odwrócił, zobaczyłem wrzekomego Huntera. Przyszedł akurat wporę.
— Gani mnie pan? — zapytałem również po angielsku. — Nie ma pan prawa.
— Czy posiada pan dowody winy tego podoficera?
— Tak.
— Musi je pan wyłożyć, aby oddać go pod sąd wojenny. W każdym razie nie miał pan prawa do niego strzelać.
— Pshaw! Wiem, co czynię. Za to, co zrobiłem i co jeszcze zrobię, odpowiem przed Krüger-bejem. Cóżto, czemu pan tak gorąco ujmuje się za zdrajcą?
— Należy dopiero dowieść, że jest zdrajcą!
— To już dowiedzione. Ostatnio wogóle zauważyłem, że pan czuje osobliwą skłonność do tego człowieka i że zajmuje się nim szczególnie wiele i w sposób szczególnie pokątny. Teraz zaś bronisz go, nie będąc do tego powołany. Czy nie mógłby pan wskazać powodu takiego postępowania?
— Czy muszę się przed panem usprawiedliwiać? Postępuję według swojego uznania!
— Takie jest zdanie pańskie, moje jednak jest nieco odmienne. Czy mam panu powiedzieć, dlaczego zawarłeś tak skrytą i tak głęboką przyjaźń z tym zdrajcą?
— O, to będzie dla pana zbyt trudne!
— Niezwykle łatwe. Przewodnik jest ogniwem, łączącym pana z kolorasim Kalafem Ben Urik, którego pragniesz uwolnić.
— Skoro jest tak, żałuję bardzo, że darzyłem pana ufnością i tyle się panu zwierzałem.
— Powinien pan zatem jeszcze bardziej żałować, że znasz, z czego mi się już inni zwierzyli, niejakiego Tomasza Meltona.
— To—masz—Mel—ton!—wykrztusił pojedyńczemi zgłoskami.
Zbladł śmiertelnie.
— Tak. Nie przeczy pan chyba, że znasz, lub przynajmniej słyszałeś o tym człowieku?
Ponieważ zapytałem o Meltona, przeto sądził zapewne, że wiem cośniecoś. Lecz nie mógł przypuszczać, abym znał całą prawdę. Błędem więc byłoby wypierać się wszystkiego.
— Wcale nie myślę przeczyć temu, że znałem to nazwisko. Lecz cóżto pana obchodzi?
— Bardzo mało, jak pan się wkrótce przekona. Czy wie pan, kim był Tomasz Melton?
— Tak. Westmanem.
— A nadto mordercą i szulerem.
— Być może. To mnie nie zajmuje!
— Dziwi mnie bardzo, wiadomo bowiem, że słyszał pan o dziwnej przygodzie w forcie Uintah.
— A pan ją też zna? — zapytał, zdradzając się tem nieoględnem pytaniem.
— Trochę. Wówczas także grał fałszywie i został schwytany. Przyszło do bójki, w której zastrzelił oficera i dwóch żołnierzy. Czyż inaczej było?
— Zdaje się — odpowiedział z udaną obojętnością.
— Potem wypłynął w forcie Edwarda, jak pan wiesz zapewne?
— Czemu się pan pyta? Nie interesuje mnie ta sprawa!
— Ani mnie. Lecz nawet pańskie zainteresowanie spotęguje się, skoro panu zwierzę się z czegoś, co mi leży na sercu. Jeśli się nie mylę, zapędził go do fortu Edwarda pewien westman, który — który — — hm, hm, jak się on nazywał?
— Old Shatterhand.
— Tak, istotnie! — Teraz sobie przypominam. Old Shatterhand. Był to Szkot czy Irlandczyk?
— Nie. Był to Szwab, który we wszystkiem maczał swe brudne łapy.
— Tak, wtrącał, się do wszystkiego. Przypominam sobie inne jeszcze zdarzenia, w których Old Shatterhand wścibił swoje trzy grosze. — Czy Tomasz Melton miał brata, który nazywał się Harry i wyjechał do Meksyku, do Sonory, w celu nabycia posiadłości?
— Słyszałem o tem.
— Czyż to nie Old Shatterhand wypędził go stamtąd?
— Tak.
— A Tomasz Melton ma podobno syna, któremu na imię jest Jonatan?
— Do stu par fur beczek! Jak pan doszedł do tego?
— Tak, jak się z nudów czegoś dochodzi. Jonatan Melton wyjechał jako towarzysz podróży do Europy, a następnie na Wschód?
— Skąd—skąd—skąd pan wie?
— Dowiedziałem się przypadkowo. Towarzyszył pewnemu Amerykaninowi, który — hm, jak się, nazywał! Czy nie wie pan?
— Nie.
— Nie? To mnie nadzwyczaj dziwi, gdyż dam sobie zmiejsca głowę odrąbać, jeśli ten Amerykanin nie nazywał się zupełnie tak samo, jak pan, mianowicie Small Hunter. Czyż nie tak?
— Nie wiem. Zostaw mnie pan w spokoju z temi pytaniami! Przejmują mnie odrazą.
— Ale nie mnie, gdyż sprawa jest naprawdę wielce ciekawa. A czy wie pan, co w tem jest najciekawszego?
— Nie chcę wiedzieć.
— A jednak! Teraz bowiem zbliżamy się do jądra sprawy. A jądrem tem jest fakt, że ja sam odgrywałem wówczas pewną rolę i nawet wcale niepodrzędną. Nie nazywam się Jones, ale Old Shatterhand.
— Old — Shat — —!
Z przerażenia wypowiedział tylko połowę nazwiska, i skoczył niby przed zderzeniem piorunu.
— Tak się nazywam. Wymienił pan moje nazwisko, kiedyś powiedział, że we wszystkiem maczam brudne łapy. Być może, i dzisiaj sięgam niemi po pana i po pańskiego kolorasiego Kalafa Ben Urik.
Nie słyszał ostatniego zdania, powtarzając półprzytomnie:
— Old Shatterhand! Pan ma być tym człowiekiem? Niemożliwe!
— Zapytaj się Emery’ego, który mnie dobrze zna i był ze mną na Dzikim Zachodzie. I zapytaj się Krüger-beja, który wie dobrze, że jestem Niemcem i że nazywają mię Old Shatterhandem. Ponadto usłyszy pan bardziej oszałamiającą nowinę. Otóż drugi mój towarzysz nie jest bynajmniej Somalijczykiem i nie nazywa się Ben Asra, lecz jest słynnym wodzem Apaczów i nazywa się Winnetou.
— Win—ne—tou! — powtórzył z zapartym tchem. — Jest — nim isto — istotnie?
— Jak ja jestem Old Shatterhandem. Jeśli pan o nas coś słyszał, to wiesz zapewne, że jesteśmy nierozłączni.
— Wiem! Lecz czego szukacie tu, w Tunisie?
— Szukamy Tomasza Meltona.
— Do piorunów! — zaklął.
— Byliśmy z początku w Egipcie, znaleźliśmy tam jednak, zamiast Tomasza, jego syna Jonatana, który wybierał się do Tunisu. Ponieważ sądziliśmy, że jedzie odwiedzić ojca, przeto pojechaliśmy z nim i — —
— I — i — i —?
— I nie omyliliśmy się w istocie. Znaleźliśmy Tomasza Meltona w postaci pańskiego kochanego kolorasiego Kalafa Ben Urik. Przyrzekłem panu coś bardzo interesującego. Czy dotrzymałem słowa?
— Zostaw mnie w spokoju! Cóż mię obchodzą ci ludzie! Jestem Small Hunter i nie mam z panem nic wspólnego.
Chciał odejść, lecz zatrzymałem go i rzekłem:
— Proszę, poczekaj pan jeszcze, sir! Wierzę panu, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, ale zapytaj, czy ja podzielam to życzenie. Nie mogę pozwolić, aby odszedł pan w żadnym, w żadnym razie. Tak, mam nawet zamiar zatrzymać pana przy sobie za zgodą, czy wbrew pańskiej woli. Zatrzymam pana do czasu, aż się nie rozmówię z pewnym młodym Amerykaninem, który przybył tutaj wraz z kolorasim Meltonem.
— Nie znam go — nic o nim nie wiem!
— Tak? A jednak jest to osobistość, którą powinien pan się żywo zainteresować. Nazywa się tak samo, jak pan, mianowicie Small Hunter.
— To niemożliwe!
— Nie, rzeczywiście? Widzi pan, nazwisko tego człowieka rzuca na pana posądzenie, że tylko podszywasz się pod osobę Smalla Huntera.
— Nie sądzi pan chyba —!
— Sądzę, że jest pan prawdziwym, istotnym Smallem Hunterem i zdołasz złożyć dowody. Wiem o tem nawet z całą pewnością.
— Skąd?
— Z pańskiego notesu.
— Notes? Co pan wie o nim? Nikt, prócz mnie, nie zaglądał do mego notesu.
— Myli się pan! Przeglądałem go. Nietylko ja — Winnetou i sir Emery również.
— Słowami nie przekonasz mnie pan!
— Może i przekonam, gdyż tak jest istotnie. Przypominasz pan sobie, że na okręcie dzieliłeś kabinę z Winnetou, który śledził cię i spostrzegł, iż zbyt starannie obchodzisz się ze swym pugilaresem. Podczas pańskiego snu — mając niezwykle czyste sumienie, spał pan snem sprawiedliwego — wykradł Winnetou z pańskiej kieszeni kluczyk, wydobył z kufra pugilares i przyniósł do naszej kabiny. Nie omieszkaliśmy go przetrząsnąć, poczem, nie budząc pana, odłożyliśmy zpowrotem. Rozumiesz zatem, dlaczego jestem przekonany, że potrafisz dowieść autentyczności swego nazwiska.
— A więc okradliście mnie panowie?
— O nie, wszak otrzymał pan swoją własność zpowrotem. Możesz nam najwyżej zarzucić, że zgrzeszyliśmy zbytnią ciekawością. Tak samo teraz nie zamierzam pana okradać. Przyznaję, że pugilares jest mi potrzebny, ale nie zabiorę go podczas pańskiego snu, — o nie, wcale o tem nie myślę, chcę tylko pana łaskawie poprosić, abyś mi go oddał na jawie.
— Nie dam! — krzyknął.
— Owszem! — powiedziałem stanowczym głosem. — Jeśli nie dasz dobrowolnie, potrafię cię zmusić.
— Nie mam go przy sobie! Zostawiłem w kufrze u handlarza koni w Zaghuanie.
— Myli się pan. Tak ważnych dokumentów nie zostawia się w kufrach u obcych ludzi. Podczas naszej jazdy trzymał pan często pugilares w ręku i stale odkładałeś do bocznej kieszeni. Tu jest — tu go czuję.
Mówiąc to, stuknąłem Meltona w piersi. Cofnął się i krzyknął:
— Nie dotykaj mnie pan! Nie ścierpię tego!
— O, ścierpi pan o wiele więcej. — Baczność!
Zwróciłem się teraz, już nie po angielsku, do okrążających nas oficerów, którzy nie rozumieli naszej rozmowy, lecz z tonu wywnioskowali, że jej treść nie jest zbyt przyjemna dla Jonatana Meltona. Parę moich uwag — a schwytano go, powalono i związano. Wyjąłem Jonatanowi z kieszeni pugilares, zostawiając resztę rzeczy, poczem odstawiony został do jeńców Uled Ayunów, gdzie strzeżono go pilnie. Teraz już nie mógł wątpić, że przejrzałem wszystkie jego sprawki. —
Byliśmy w sile trzech szwadronów kawalerji. Na czele każdego szwadronu stał kolorasi, porucznik i podporucznik. Z tymi dziewięcioma oficerami złożyliśmy krótką naradę wojenną, przyczem zdałem im sprawę z sytuacji.
— Jeden szwadron pod dowództwem swego kolorasiego umieści się u wejścia do wąwozu. Drugim szwadronem ja sam obsadzę drugi wylot. Trzeci zaś będzie musiał się wspiąć na górę i zająć oba wierzchołki, aby w razie potrzeby prażyć ogniem z góry. Ten szwadron zatem podzieli się na dwa oddziały: jeden pod dowództwem kolorasiego zajmie prawą stronę góry, drugi, pod wodzą porucznika, — lewą. W głębi, gdzie ja się umieszczę, znajdują się, jak już wspomniałem, konie oraz jeńcy — żołnierze ze szwadronu, wziętego do niewoli. Strzegą ich strażnicy Uled Ayarów. Gdyby mi się powiodło odrazu naszych uwolnić, mielibyśmy o stu ludzi więcej.
— Kiedy nastąpi atak? — zapytał któryś z oficerów.
— Właściwie wcale nie będzie ataku. Zadaniem pierwszego szwadronu jest jedynie odparcie wroga i to tylko w tym wypadku, gdy będzie usiłował wydostać się z wąwozu. Takie same zadanie ma drugi szwadron. Tylko ja z niewielkim oddziałem napadnę na straż Uled Ayarów i odbiję naszych żołnierzy. Oczywiście, nie obejdzie się przytem bez krzyków i strzałów, ale nie należy tego uważać za bitwę i przystępować do poważniejszych, a przedwczesnych działań. Pragniemy nie tępić wrogów, lecz brać do niewoli. Strzeżcie się zatem krwi przelewu. Im więcej padnie Uled Ayarów, tem mniej pogłównego dostanie basza.
— Musimy więc określić moment, kiedy napadniesz na strażników.
— To prawda. Napadnę w chwili fagru, modlitwy porannej.
— To się nie da zrobić.
— Dlaczego?
— Ponieważ my także musimy się modlić, a podczas modlitwy nie możemy się zajmować wrogami. Jesteś chrześcijaninem, więc myślisz może, że możemy się nie modlić?
— Tak nie myślę. Możecie się modlić i działać. Zapominacie, a raczej nie wiecie, że Uled Ayarzy zmawiają modlitwę poranną według reguł sekty Hanofi’ego. Wy modlicie się z chwilą, gdy ukazuje się na wschodzie pierwszy promień brzasku, Według Hanofi’ego zaś fagr następuje nieco później, mianowicie kiedy staje się widoczny el Isfirar, „żółty blask“. Gdy Ayarzy zaczynają modlitwę, wyście ją już zmówili i możecie pełnić swoją powinność. Skoro więc zaczną się modlić, wystąpię naprzód, by odbić jeńców. Wrogowie będą tak oszołomieni naszem przybyciem, przynajmniej w pierwszej chwili, że zapomną o sprzeciwie. Wówczas uwolnimy szwadron i będziemy mogli ze spokojem oczekiwać wroga.
Zamieniwszy jeszcze kilka uwag, pojechaliśmy ku wąwozowi. Po upływie godziny stanęliśmy u celu i podzielili się na trzy oddziały. Pierwszy szwadron, wyprzedzony kilkoma pieszymi wywiadowcami, ruszył ku wejściu do wąwozu, drugi na prawo i lewo, ja zaś z ostatnim objechałem górę i dotarłem do południowego wylotu wąwozu. Tam zatrzymałem oddział i udałem się na przeszpiegi.
Uled Ayarzy wykazali jakąś wprost niepojętą nieprzezorność. Nie rozstawili posterunków — bez przeszkód tedy przeszedłem dwieście kroków w głąb wąwozu.
Dotychczas przy świetle księżyca wszystko szło pomyślnie, ale teraz miesiąc opuścił się nisko i miał zajść już za pół godziny. Ale to nie mogło nam zaszkodzić, o ile bowiem nie widzieliśmy w mroku, o tyle byliśmy też niewidoczni.
Przyłożyłem dłonie do ust wydałem trzykrotny okrzyk sępi. Wpadł do wąwozu i bezwątpienia dotarł do Winnetou.
Teraz trzeba było tylko czekać do rana. Rozstawiłem parę posterunków w wąwozie; reszta oddziału obozowała u wejścia. Zachowywano zgodnie z moim nakazem całkowity spokój. Było cicho, jak makiem zasiał. Tylko chwilami rozlegało się parskanie koni.
Czas upływał. Księżyc dawno już znikł i gwiazdy straciły blask, poczem od wschodu zabarwiło się słabą poświatą jutrzenki.
— Panie, czy możemy się modlić? — zapytał kolorasi.
— Tak, ale bardzo cicho.
Żołnierze uklękli i zmówili przepisaną modlitwę. Tymczasem odblask zorzy wzmagał się, aż przybrał żółty odcień, niewidoczny zresztą w głębi wąwozu. Mimo to rozległ się stamtąd głośny, nawołujący do modlitwy okrzyk:
— Haï alas Sallah, haï alal felah; es Sallah cher min en nohm! — Wstawaj do modlitwy, wstawaj do błogosławieństwa; modlitwa jest lepsza od snu!
Rozjaśniło się już tak wyraźnie, że można było się rozglądać. Pomknąłem szybko do wąwozu i szedłem, póki można było iść, nie narażając się na odkrycie. Wczoraj jeszcze spostrzegłem, że wąwóz biegnie bez krzywizn, prosto jak sznur, mogłem go przeto prawie do końca obejrzeć.
Wpobliżu stał cały tabun koni. Za nim leżeli nasi żołnierze. Nie byli związani i strzegło ich tylko dwudziestu uzbrojonych Uled Ayarów. Dalej rozciągała się swobodna przestrzeń, a za nią dopiero właściwy obóz. Modlili się, leżąc na klęczkach, — wszyscy, nie wyłączając jeńców. Wróciłem do swoich i wybrałem trzydziestu junaków.
— Musicie zachować całkowite milczenie — rzekłem. — Nie wolno rozmawiać. Im mniej będzie zgiełku, tem większe oszołomienie wrogów i tem łatwiej zrobimy swoje. Jest tam dwudziestu strażników. Nie strzelajcie do nich, powalcie kolbami. Potem — wracajcie czem prędzej!
Wbiegliśmy do wąwozu. Naprzemian rozbrzmiewał jużto głos kierownika modlitwy, jużto chór wiernych. Podeszliśmy do koni, przewinęli się koło zwierząt i wpadli z podniesionemi kolbami na wartowników. Ayarzy, ujrzawszy nas, zastygli z przerażenia. Cios padał za ciosem. Dwóch czy trzech wyrwało się i uciekło z krzykiem, pozostali leżeli powaleni.
— Wstawać, żołnierze! — zawołałem do jeńców. — Jesteście wolni! Spieszcie do koni. Weźcie, ile się da, za uzdy i w cwał z wąwozu. Tam czekają wasi zbawcy!
Zerwali się z ziemi i pobiegli do koni. Każdy rzucił się na rumaka, wziął drugiego, albo nawet dwa za uzdę i po chwili deptania sobie po piętach wszyscy drapnęli z wąwozu, skąd odezwały się już krzyki wściekłości i przerażenia. Nikt teraz nie myślał o modlitwie. Każdy chwytał za broń i rzucał się z krzykiem za zbiegami. Lecz ci już dosięgli równiny. Ponieważ nie byli uzbrojeni, więc cofnęli się, ustępując nam z drogi. Tymczasem ja ze swoim szwadronem wystąpiłem naprzód. Obsadziliśmy wieloma rzędami całą szerokość wąwozu i dali ślepą salwę. Nacierający Beduini cofnęli się, lub, co najmniej, zatrzymali i krzyczeli, żywo gestykulując. Ogarnął ich lęk tak wielki, że nie wiedzieli, co począć. Wreszcie rozległ się głos szeika. Przywrócił jako tako porządek, poczem Uled Ayarzy zaczęli się cofać ku przedniemu wyjściu. Stamtąd znów powitano ich strzałami, które rozbłysły także z obu stron u góry. Jeden ryk wściekłości czy lamentu zapełnił wąwóz — Beduini skupili się pośrodku. Wówczas wysłałem do nich porucznika, którego odpowiednio pouczyłem. Wywiesił białą chustę, jako znak parlamentarjusza. Kazałem zaprosić do mnie szeika, któremu przyrzekałem glejt. Żądałem wzamian, aby zakazał Uled Ayarom aż do swego powrotu wszelkich wrogich wystąpień.
Widziałem, jak parlamentarjusz znikł w tłumie Beduinów. Trwało to co najmniej dziesięć minut, poczem tłum się rozstąpił, przepuścił naszego oficera i towarzyszącego mu szeika. Gdy szeik zbliżył się do mnie, wyszedłem przez grzeczność na spotkanie, złożyłem obie ręce na piersiach, ukłoniłem się i rzekłem:
— Bądź pozdrowiony, o szeiku Uled Ayarów. Wczoraj, gdy byłem jeszcze jeńcem, nie chciałeś ze mną rozmawiać. Dlatego opuściłem twój obóz, teraz jako człowiek wolny prosić o rozmowę.
Ukłonił mi się nawzajem i odpowiedział:
— Witam cię! Przyrzekłeś mi glejt — czy dotrzymasz słowa?
— Tak. Będziesz mógł odejść, kiedy zechcesz, albowiem niosę ci pokój.
— Ale żądasz wzamian podatków.
— Nie.
— Nie? — zapytał zdziwiony. — Czyście nie przybyli tutaj w celu odebrania nam resztek naszych trzód?
— Przyrzekliście Mohammed es Sadok-baszy pogłówne, lecz nie wywiązaliście się z przyrzeczenia. On ma prawo siłą zabrać to, czego wzbraniacie się uiścić dobrowolnie. Musicie zatem zapłacić. Atoli nie jestem waszym wrogiem, lecz przyjacielem, i chcę ci powiedzieć, w jaki sposób potrafisz spłacić pogłówne, nie pozbywając się nawet włoska z waszych stad.
— Allah jest wielki i miłosierny! Jeśli twoje słowa są prawdziwe, jesteś naszym bratem i przyjacielem, a nie wrogiem.
— Mówiłem prawdę. Bądź łaskaw usiąść przy mnie. Usłyszysz wnet, co mam na myśli.
— Twoja mowa wonna jest jako balsam. — Ziemia, na której siedzisz, niechaj nie odmówi pokoju moim starym kościom.
Rozesłano dwa kobierce do modlitwy. Szeik siadł na jednym, ja na drugim. Beduin nigdy się nie spieszy. Grzeczność wymagała, abyśmy przeczekali pauzę, podczas której ja wpatrywałem się w wąwóz, szeik zaś nie spuszczał ze mnie oka, poczem przemówił:
— Pan Zastępów opowiadał mi wczoraj o tobie, effendi. Dowiedziałem się, co przeżyłeś i czego dokonałeś, ale nie rzekł mi, że jesteś wielkim czarodziejem.
— Jakto?
— Wszak leżałeś związany w namiocie. Strażnik zwiedził go dwanaście razy i badał twoje więzy. Jeszcze niedługo przed modlitwą poranną przekonał się o twojej obecności. Teraz zaś siedzisz tutaj i rozmawiasz ze mną jako człowiek wolny. Nie sąż to czary?
— Nie. Czy strażnik wiedział na pewno, że ja byłem tym, którego strzegł?
Łatwo było te czary wyjaśnić. Związałem Winnetou ręce dosyć lekko. Kiedy usłyszał mój znak, zerwał z siebie pęta, odwiązał się od kołka i, dzięki swej niezrównanej zręczności, wykradł z obozu. Z pewnością znajdował się teraz na równinie przy pierwszym szwadronie. Nie uważałem wszakże za stosowne wtajemniczać w to szeika, pozostawiłem go tedy przy wierze w czary i rzekłem:
— Możesz z tego wnioskować, że lepiejbyś uczynił, gdybyś już wczoraj nakłonił ku mnie ucha. Czy strzały naszych żołnierzy trafiły kogo?
— Nie.
— To dobrze! Dałem rozkaz strzelania do góry, lecz jeśli nasza rozmowa do niczego nie doprowadzi, o, wówczas nie pożałujemy kul! Ale wierzę święcie, że nie zmusisz nas do pomnażania wdów i sierot wśród kobiet i dzieci Ayarów. — W jakich jesteście stosunkach z Uled Ayunami?
— Poprzysięgliśmy krwawą zemstę tym psom.
— Ilu ludzi wam sprzątnęli?
— Trzynastu. Niech Allah pogrąży Ayunów w piekle!
— Czy są od was bogatsi, czy też biedniejsi?
— Bogatsi. Już dawniej mieli więcej od nas dobytku, cóż dopiero dzisiaj, gdy straciliśmy nasze stada, podczas gdy oni nie doznali żadnej szkody. Zwierzęta ich pasą się w Wadi Silliana, gdzie nigdy wody nie zabraknie.
— Jak się to stało, że zmówiłeś się z kolorasim Kalafem Ben Urik?
— Zaofiarował mi się sam, kiedyśmy go okrążyli.
— Czy nie mógł się inaczej uratować?
— O jednak! Jego żołnierze mieli broń lepszą — mogli przebić i wielu z nas położyć trupem. Kolorasi wolał wejść ze mną w układy, a następnie się poddać. Miałem dostać wszystkich jego żołnierzy, a także tych, których obiecywał zwabić.
— Czego żądał wzamian?
— Wolności osobistej i osoby Pana Zastępów, od którego zamierzał wyłudzić wielki okup.
— Nie wyobrażasz sobie nawet, z jakim człowiekiem byłeś w zmowie!
— Iskarjotą jest — wszak ci już mówiłem.
— Gorszy od Iskarjoty. Opowiem ci o nim później. Teraz czas nagli, pragnąłbym bowiem również zawrzeć z tobą układ, lecz o wiele lepszy. Nie będzie w sprzeczności z twoimi obowiązkami, a jednocześnie osłoni cię przed zemstą baszy.
— Mówże! Chłonę twoje słowa, o effendi.
— Przedewszystkiem pragnę ci powiedzieć, czego od ciebie żądam, a więc: wolności Pana Zastępów oraz wolności Anglika, którzy znajdują się jeszcze w waszym obozie. Następnie żądam wydania Kalafa Ben Urik, a wreszcie całkowitej kwoty pogłównego.
— Effendi, tego ostatniego muszę ci odmówić!
— Poczekaj tylko! Powiem zaraz, co od nas otrzymasz, jeśli się zgodzisz na nasze warunki. — Otrzymasz mianowicie czternaście set wielbłądzic lub ich równowartość.
Spojrzał na mnie szeroko otwartemi oczami, potrząsnął głową i rzekł:
— Nie słyszałem chyba dobrze, effendina! Proszę cię, powtórz swoje słowa!
— Chętnie! — Otrzymasz czternaście set wielbłądzic lub ich równowartość.
— Ale za co? Pomyśl, effendi, że nic nie mogę od was żądać!
— Tak. Widzisz więc, że jest o wiele lepiej mieć za przeciwnika chrześcijanina, niż wyznawcę Islamu. Wyjaśnię ci to dokładniej. Czy znajduje się w waszem gronie niewiasta, zwana Elatheh?
— Tak. Jest to ulubienica całego plemienia. Lecz Allah zasmucił ją oczami jej dziecka, które urodziło się ślepe. Aby Allaha ubłagać o rozjaśnienie oczu dzieciny, udała się wraz z pewnym czcigodnym starcem w pielgrzymkę do miejsc świętych. Wkrótce już zapewne wróci.
— Ona jest przy nas. Po drodze wpadła w ręce Uled Ayunów, którzy zabili starca, ją zaś zakopali w ziemię aż po szyję.
— Allah ’l Allah! Znów zabójstwo! Czternaste! Tyle krwi woła o pomstę do nieba! Te psy nie oszczędzają nawet kobiety w pielgrzymce. Jakaż to męka i jaka śmierć! Aż po szyję zakopana w ziemi? Wszak sępy się zlatują i wykłuwają oczy!
— Już się miało tak stać, lecz Allah zmiłował się nad niewiastą. Sprowadził mię i wykopałem ją z ziemi. Przedtem jednak uczyniłem coś, co cię napełni radością, — wziąłem do niewoli Farada el Aswad.
— Farada el Aswad? Któż jeszcze się tak nazywa? Nie mówisz chyba o szeiku Uled Ayunów!
— Dlaczego?
— Gdyż byłaby to dla mnie największa radość, i wszak niemasz już dla mnie radości na tym świecie. A także dlatego, że tego szeika niełatwo wziąć do niewoli.
— Pah! Uważasz go za odważnego człowieka? Poznałem go z innej strony! Miałem za sobą tylko dwóch towarzyszy. We trzech schwytaliśmy szeika Farada el Aswad wraz z trzynastoma Ayunami, którzy nie śmieli się nawet bronić. A jednak mieli oręż i dosiadali świetnych rumaków.
Szeik zerwał się z miejsca i krzyknął:
— O Allah, Allah, dziękuję ci z głębi serca! O Allah, znowu się do nas uśmiechnąłeś! Że te psy zostały schwytane — to radość niebiańska dla mojej duszy. Lecz że było ich czternastu przeciw trzem — to przedłuży mój żywot o lat wiele! Jakaż to hańba dla nich — jakaż hańba! Musisz mi szczegółowo opowiedzieć, jak ci się to zdarzyło, effendina! Ale przedewszystkiem powiedz, co zrobiłeś z tymi psami? Czy zabiłeś ich?
— Nie. Chrześcijanin nie zabija nawet najgorszego nieprzyjaciela. Zemsta należy do Boga. Żyją jeszcze, lecz są związani i znajdują się przy naszem wojsku.
— Żyją jeszcze i są przy waszem wojsku! Co zamierzasz z nimi uczynić? Powiedz — powiedz mi szybciej!
Drżał z naprężenia.
— Wydam ich tobie.
Zaledwie wypowiedziałem te trzy słowa, gdy padł przede mną na kolana, uchwycił moje ręce i zapytał prawie rycząc z podniecenia:
— Czy naprawdę — czy naprawdę? Czy to jest twoje niezłomne postanowienie?
— Tak, wydam ich tobie, ale tylko na określonych warunkach.
— Spełnię je — spełnię! O Allah, o Muhammed. Dostaniemy w ręce czternastu Uled Ayunów, a pomiędzy nimi szeika! Nasycimy zemstę. Muszą nam oddać życie! Krew ich popłynie — —
— Stój! — przerwałem jego rozpłomienioną mowę. — Zabijać ich nie wolno. Tego żądam bezwarunkowo!
— Jakto? — zapytał zaskoczony. — Mamy pomścić czternaście zbrodni, dostaniemy czternastu wrogów śmiertelnych, a nie mamy ich zabijać? To być nie może! Nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło! Wszyscy mieszkańcy tego kraju będą z nas drwić i uważać za ludzi pozbawionych honoru, których można bezkarni mordować i znieważać.
— Bynajmniej, nikt tego o was nie powie, gdyż wszyscy się dowiedzą, że okupem zastąpiliście krew swoich wrogów.
— Effendi, jest to warunek, na który się niełatwo zgodzimy.
— Nie? W takim razie nie wydam wam Uled Ayunów.
— Zapominasz, że w takim razie inne twoje życzenia nie będą spełnione.
— Nie zapominam. Ty natomiast zapomniałeś, że znajdujecie się w naszej mocy. Trzystu żołnierzy stoi u wylotów tego wąwozu, z którego nie zdołacie się wydostać. Stu żołnierzy czuwa ponadto na górze. Nie traficie do nich kulami, oni zaś sprzątną was swemi, jednego po drugim, bez żadnego wysiłku. Jeden mój znak — a runie na was ze wszystkich stron mordercza salwa. Wówczas co zrobicie?
Szeik przez chwilę spoglądał ponuro w ziemię, poczem odpowiedział:
— Nie! Byliśmy nierozumni! Nie trzeba było obozować w wąwozie.
— O tak, chcieliście nas tu zwabić, a sami dostaliście się w pułapkę. Nie mam zresztą czasu spierać się z tobą. Daję ci pięć minut do namysłu. Miarkuj to sobie: żądam Anglika i Pana Zastępów, a także naszej własności, którą zrabowaliście. Następnie żądam wydania kolorasiego Kalafa Ben Urik. Wzamian wydam wam czternastu Uled Ayunów pod warunkiem, że zgodzicie się na okup krwi. Poza tem wypuszczę, was z wąwozu i postaram się o dobre warunki pokoju z baszą.
— Lecz będziemy musieli zapłacić pogłówne?
— Niewątpliwie. Przyznaję baszy słuszność, że nie chce się zrzec haraczu, z którego się utrzymuje. Nie jest wszak Beduinem — nie żywią go trzody.
— Ale pogłówne jest dla nas zbyt wysokie! Nie możemy go teraz zapłacić.
— Zapominasz o jednem, mianowicie o okupie krwi. Wyniesie czternaście set wielbłądzic, więc możecie uiścić podatek.
— Allah jest wielki! Czternaście set wielbłądzic! To wynosi o wiele więcej, niż pogłówne! Pozostanie nam jeszcze całe mnóstwo tych zwierząt — będziemy mogli powiększyć przerzedzone trzody.
— Tak. Widzisz, że dobrze wam życzę. Jeszcze jedno. Ponieważ kobieta, która się nazywa Elatheh, jest ulubienicą waszego plemienia, przeto musi być wynagrodzona za doznaną krzywdę. Przyrzekłem wyposażyć niebogę. Uled Ayuni zapłacą jej sto wielbłądzic.
— Effendi, wielka jest twa dobroć, a z rąk twoich spływa błogosławieństwo na każdego, kto ich dotknie! Piętnaście set wielbłądzic, to ilość niezwykła!
— Nie za wielka jednak, jak na Uled Ayunów, którzy są dosyć zamożni.
— Ale ta ofiara znacznie uszczupli ich dobytek!
— Tego właśnie pragnę. Oni stracą na mocy, wy zaś zyskacie.
— To prawda, ale właśnie dlatego wątpię, czy na to się zgodzą.
— Muszą, albowiem mają do wyboru okup, lub śmierć. Niema zaś człowieka, któryby nie oddał majątku za życie. Będę pośredniczył między nimi a wami, i możesz być pewny, że nie zniżę ceny.
— Przyrzekną ci, ale nie wywiążą się ze słowa.
— Jak możesz wątpić? Nie wypuścimy Ayunów, dopóki nie otrzymamy całego diyeh.
— Nie znasz tych ludzi! Będą zwlekać z zapłatą, aby zyskać na czasie. Tymczasem przygotują się do walki, poczem napadną na nas i odbiją jeńców.
— Nie. Muszą sobie uświadomić pewną przegraną. Wszak jeńcy będą w waszych rękach i raczej zabijecie ich, niż pozwolicie odbić.
— To prawda!
— A poza tem zważ następującą okoliczność. Dopomogę wam ściągnąć okup, abyście byli w stanie zapłacić haracz. Nie wycofamy stąd wojska, dopóki Uled Ayarzy nie zapłacą diyeh. Do tego czasu będziemy przy was, jako wasi goście, i w potrzebie za was staniemy. We własnym interesie nie dopuścimy do zwłoki. Nie będą tedy mieli Ayuni czasu przygotować się do napadu. I, jeśli okażą się jednak tak głupi, że zechcą zaatakować, my was wesprzemy zbrojną ręką. Zostaną wytępieni co do nogi, albo, co najmniej, poniosą tak wielkie straty, że przez długie lata nie zdobędą się na żaden wrogi wypad.
— Effendi, to, co mówisz, daje mi pewność, że chcesz z nami uczciwie postąpić i że wszystko tak się ułoży, jak przypuszczasz.
— Godzisz się więc na warunki?
— Tak, ja się godzę. Ale znasz nasze obyczaje i wiesz, że nie mogę sam przesądzać tak ważnej sprawy. Muszę zwołać dżemmę, radę starszych. A ty? Czy mocen jesteś rozstrzygać? Jesteś cudzoziemcem, ta sprawa zaś wymaga wyroku baszy.
— Pan Zastępów wyręcza baszę. Co on uczyni, to basza zatwierdzi. Ja zaś jestem przekonany, że Krüger-bej nie odmówi zatwierdzenia moich żądań i warunków.
— Effendi, szanuję twoje słowa, ale wolałbym je usłyszeć z ust Pana Zastępów.
— Dobrze — usłyszysz. Przyślij beja do mnie, abym mógł się z nim porozumieć.
— Czy nie wolałbyś pójść ze mną? Mógłbyś z nim pomówić, a następnie wyłożyłbyś rzecz całą dżemmie. Jeśli ty to wszystko opowiesz najstarszym plemienia, wywrzesz o wiele większe wrażenie.
— Dajesz mi glejt?
— Tak samo, jak ty mnie dałeś.
— Mogę ci ufać?
— Jak samemu sobie! Przysięgam na brodę proroka, na moich bliskich, na zbawienie moich przodków, że będziesz wolny i będziesz mógł przyjść i odejść, kiedy zechcesz.
— Wierzę ci i mam nadzieję, że twoi wojownicy uszanują przysięgę wodza.
— Uszanują niechybnie.
— Jednakże może się znaleźć jeden lub kilku, którzy nie będą na nią baczyli. Zapowiadam więc, jeśli padnie z waszej strony jeden strzał, lub jeśli, ktoś z was podniesie na mnie rękę, w mgnieniu oka dam znak do ataku. Każda nasza salwa uderzy w was setkami kul.
— To się nie zdarzy! — zapewniał.
Mimo zapewnienia, wydałem w jego obecności odpowiednie rozkazy. Na dźwięk strzału szwadron mój miał rozpocząć ogień. Byłem pewny, że natychmiast przyłączyłyby się i inne nasze oddziały. — Wreszcie udałem się za szeikiem. —
W obozie Uled Ayarów powitano mnie złowrogiemi spojrzeniami. Szeik stanął na widoku wszystkich i zawołał:
— Słuchajcie, wy mężowie, co wam powiem! Obcy effendi, zwany Kara ben Nemzi, przynosi nam pokój, przynosi nam bogactwo, przynosi nam honor. Ofiaruje dary, z których będziecie się cieszyć, jak jagniątka, gdy znajdują świeże pastwisko. Dałem mu wolny glejt — może odejść, kiedy zapragnie. On jest, jako ja, ja jestem, jako on. Moja krew jest jego krwią, jego honor jest moim honorem. Wziąłem go pod swoją obronę, a także pod waszą. Niechaj się zbierze dżemma, aby się dowiedzieć, jaka nas spotyka radość i szczęście!
Słowa te wywarły piorunujące wrażenie. Zmiękły srogie i nieprzyjazne spojrzenia. Powstał powszechny rozruch, zawrzał gwar, jużto pytających, jużto odpowiadających głosów, lecz zaraz jakiś głos wzniósł się, ponad inne.
— Stój! Nie pozwalam! Ten giaur był naszym jeńcem i zbiegł z obozu. Kto śmie dawać mu wolny glejt? Żądam, aby go natychmiast spętano!
Krzyczący przepchnął się przez tłum. Był to kolorasi Tomasz Melton. Twarz jego, nabrzmiała czerwono, niebiesko, zielono, budziła odrazę. Był to skutek kopnięcia Emery’ego. Kolorasi zatrzymał się przed nimi i rzekł, zwracając do szeika.
— Mówiłem ci już, że ten człowiek do mnie należy!
— To, co mówisz, nie obchodzi mnie wcale! — odpowiedział szeik. — Effendi przyszedł tutaj pod moją pieczą.
Spodziewając się raptownego ciosu ze strony kolorasiego, trzymałem wpogotowiu srebrną strzelbę Winnetou, w taki jednak sposób, że nie zwracałem niczyjej uwagi.
— Pod twoją pieczą? — zapytał Melton wściekły. — Jakże możesz brać w opiekę mego śmiertelnego wroga!
— Przyniósł nam błogosławieństwo i szczęście. Zawrzemy pokój z baszą.
— Pokój? A gdzie ja jestem? Co się stanie z naszą umową?
— Nasza umowa nie ma już wagi. Widzisz, że jesteśmy ze wszystkich stron okrążeni. Mamy wybierać pomiędzy pokojem a śmiercią.
— Ah! A zatem, tchórze, błagacie o pokój! I ten pies zamorski nie będzie mi wydany?
— Nie. Jestem jego obrońcą.
— Broń go, jeśli potrafisz!
Błyskawicznym ruchem wyciągnął nóż, który zaświecił tuż koło mojej piersi, lecz, zanim do niej dotarł, uderzyłem nędznika kolbą pod brodę tak, że aż głowa trzasnęła o kark i cały, zakreślając łuk ogromny, zwalił się na ziemię. Strumyk krwi wypłynął z ust.
— Effendi, dzięki za to uderzenie! — rzekł szeik. — Uniknąłeś śmiertelnego ciosu, który, godząc u ciebie, splamiłby moje usta krzywoprzysięstwem i swą głowę obarczył wieczną, niezmytą hańbą. — Czy nie żyje?
Z tem pytaniem zwrócił się do kilku Uled Ayarów, którzy nachylili się nad Meltonem.
— Nie porusza się, ale prawdopodobnie żyje, — brzmiała odpowiedź.
— Zwiążcie mu ręce i nogi, aby po przebudzaniu nie ważył się na gorsze wybryki! Ty zaś, o effendina, bądź łaskaw wstąpić do mego namiotu, gdzie znajdziesz Pana Zastępów.
W namiocie ujrzałem dowódcę, przywiązanego do pala.
— Pana tu, pana?! — zawołał wielce ucieszony. — Sądziłem, że tak samo, jak ja, jesteś pana spętany.
— Jak pan widzi, jestem wolny i, co więcej, zaraz uwolnię pana.
— Bogu dzięki! A zatem nie trzeba pana uważać za schwytanego do niewoli i spętanego?
— A jakże! Byłem tak samo jak pan schwytany, lecz zdołałem się wymknąć.
Opowiedziałem w krótkich słowach stan rzeczy uprzednio jednak uwolniwszy go z więzów. Słuchał ze skupioną uwagą, która się wzmogła, gdy zacząłem opowiadać o propozycjach, uczynionych szeikowi. Ledwie skończyłem, krzyknął:
— Maszallah! Jakiż to człowiek z pana?
— Jak pan to rozumie? Czy pan się godzi, czy nie?
— O ile tak, nigdy — nie!
— To mię cieszy! Byłem przekonany, że działam w duchu pańskich życzeń. Nie żąda pan zatem od Uled Ayarów nic ponadto?
— Tak i amen.
— Dobrze, więc wyjdźmy z namiotu! Tam zebrali się najstarsi plemienia i czekają na mnie. A może pan zechce do nich przemówić?
— Owszem. Wolałbym ze względu na moją rangę, albowiem jestem pełnomocnikiem baszy.
— Przyznaję panu słuszność. Pan jesteś zastępcą baszy z Tunisu, a przeto wywrze pan głębsze wrażenie. Jeśli pan co opuści, przypomnę panu.
Wyszliśmy z namiotu, przed którym najstarsi zasiedli kołem. Nie okazali śladu ździwienia, że odwiązałem Pana Zastępów, i przepuścili beja do środka. Kolorasiego Meltona, oczywiście, nie było.
Uled Ayarzy w najwyższem naprężeniu oczekiwali rezultatu zebrania, od którego zawisła wojna lub pokój, śmierć lub życie. Skupili się wpobliżu, nie przekraczając jednak przepisanego dystansu. Dżemma u Beduinów cieszy się najwyższem poważaniem i niejeden cywilizowany frant mógłby się nauczyć od tych półdzikich ludzi szacunku, jakim należy otaczać i czcić wiek sędziwy.
Oracja Pana Zastępów była majstersztykiem, jak zawsze, kiedy nie posługiwał się mową macierzystą. Powtórzył wszystko, co przyrzekłem szeikowi, i chciał się wycofać z dżemmy, aby pozwolić Ayarom na swobodne obrady, lecz teraz podniósł się szeik i rzekł:
— Twoje słowa, o panie, były jak róże, których woń odmładza serca! Pragniesz odejść, abyśmy się mogli naradzać? Możesz pozostać! Poco radzić, kiedy to ani nie polepszy, ani nie pogorszy postawionych przez ciebie warunków? Godzę się z każdem twojem słowem i nawołuję do zgody swoich ludzi. Kto się sprzeciwia, niechaj mówi!
Nikt się nie odezwał.
— Kto zaś godzi się na propozycję Pana Zastępów, niech wstanie!
Wszyscy się podnieśli.
Wówczas szeik stanął na wysokim kamieniu i, widoczny dla wszystkich Uled Ayarów, oznajmił donośnym głosem, do jakiej zgody doszło i jaką uroczystością ma być przypieczętowana. W odpowiedzi rozbrzmiała głośna radość powszechna. A kiedy szeik podszedł do mnie, uścisnął rękę i oświadczył, że tylko mnie zawdzięcza tak pomyślne zakończenie niebezpiecznego sporu, wówczas wszyscy członkowie dżemmy poszli za jego przykładem, a za nimi również inni Beduini. Musiałem ściskać setki rąk. Twarze, dotychczas wrogie, spoglądały na mnie z serdecznym wyrazem.
Przedewszystkiem trzeba było uwolnić Emery’ego.
Poczciwy Anglik słyszał zgiełk i zrozumiał, że coś się ważnego zdarzyło. Nigdy jednak nie przypuszczałby, że pokój został zawarty i czeka go już wolność. Tem większą czuł radość i podziw, gdy wszedłem do jego namiotu i rozciąłem więzy.
Był to pierwszy skutek pokoju. Drugim było odzyskanie broni oraz innych zabranych nam rzeczy.
Następnie kazałem się zaprowadzić do kolorasiego. Leżał w namiocie, skrępowany w ten sam sposób, co my poprzednio. Kiedy wchodziłem, miał otwarte oczy. Lecz przymknął je natychmiast i, aby uniknąć mego szyderstwa, symulował omdlenie. Przekonawszy się, że jest mocno związany, odszedłem.
Umówiliśmy się, że Uled Ayarzy opuszczą wąwóz i rozbiją obóz na równinie. Należało wymarsz poprzedzić folmalnem zawarciem pokoju, a więc odśpiewaniem świętej Fathhy oraz innych modłów. Przy tej ceremonji wystarczała obecność Krüger-beja i Emery’ego. Ja natomiast wolałem uniknąć przenudnawej uroczystości i udałem się do swoich żołnierzy, aby oznajmić stan rzeczy.
Konno przejechałem przez wąwóz, pośród gromady niedawnych wrogów, ku północnemu wyjściu, gdzie miał postój pierwszy szwadron. Żołnierze ździwili się wielce, widząc, że nadjeżdżam wprost od strony wroga. Oczywiście, z radością przyjęli wiadomość o pokoju. Nie wątpili wprawdzie o naszem zwycięstwie, ale wiedzieli, że niepodobna go wywalczyć bez ofiar.
Jak już rzekłem, spodziewałem się zastać tutaj Winnetou. Nie omyliłem się. Jeszcze zanim zdążyłem usta otworzyć, wyszedł na spotkanie i zapytał:
— Mój brat zawarł pokój z Uled Ayarami?
— Tak. Poszło nam tak wyśmienicie, jak tylko można sobie wyobrazić. Zwycięstwo nie kosztowało kropli krwi, co zawdzięczam tylko tobie, najlepszemu z przyjaciół i braci. Naraziłeś się bardzo, zastępując mnie w niewoli!
— Winnetou nie zasłużył na podziękowanie, albowiem, będąc na mojem miejscu, zrobiłbyś to samo. Nadto nie wystawiałem się na niebezpieczeństwo, bo związałeś mnie luźno i mogłem w każdej chwili uciec. Co się stało ze zbrodniarzem i zdrajcą, Tomaszem Meltonem?
— Leży związany w namiocie. Uled Ayarzy opuszczą wnet wąwóz i rozłożą się obozem na równinie. Będziemy obozowali wpobliżu, skupiwszy uprzednio w jednem miejscu oddziały.
Kolorasi szwadronu wysłał gońca i już po upływie półgodziny cała nasza jazda zebrała się u północnego wylotu wąwozu. Wkrótce potem szwadron Meltona odzyskał swoją broń i konie.
Była czwarta według Arabów, dziesiąta przedpołudniem według naszego czasu, kiedy ceremonje zostały zakończone. Uled Ayarzy z szeikiem, Krüger-bejem i Emery’m na czele wyjechali z wąwozu i zostali przez oddział naszej jazdy przywitani trzykrotną salwą. Odpowiedzieli wystrzałami, nieregularnie, każdy po swojemu, jak to jest w zwyczaju. Emery zaopiekował się kolorasim Meltonem, który, nie mogąc nadal udawać omdlałego, przybrał teraz odmienną maskę. Wyglądał straszliwie. Do skutków kopnięcia Emery’ego dołączyły się następstwa mego uderzenia, które wprawdzie nie rozbiło mu szczęki, lecz wymiotło kilka zębów. Dolna szczęka była jeszcze bardziej napuchnięta, niż poprzednio górna. Tak samo język musiał ucierpieć, gdyż kolorasi wypowiadał się z trudem. Przyprowadzono go do mnie i wydano formalnie, zgodnie z warunkami pokoju. Szeik wypowiedział przytem kilka krótkich zdań. Skoro Melton je usłyszał, wybuchnął gniewnie:
— Co? Wydajesz mnie temu człowiekowi?
— Muszę — odparł Beduin. — Był to warunek pokoju.
— Wszak przyrzekłeś mi wolność! Poddałem się pod warunkiem, że zwrócisz mi wolność osobistą. A zatem tak dotrzymujesz słowa? Będziesz bezwstydnym kłamcą, zdrajcą bez czci, który sojuszników wynagradza niewdzięcznością!
Właściwie miał słuszność. Zdawało się, że sam szeik mu ją przyznaje, gdyż obelgę puścił mimo uszu. Później dowiedziałem się, niestety, że miał inne ku temu powody. Zresztą, gdyby nawet chciał, nie mógłby odpowiedzieć Meltonowi, ponieważ Krüger-bej zagłuszył kolorasiego, krzycząc gniewnie:
— Ty śmiesz tak mówić, łotrze? Śmiesz mówić, o kłamstwie bezwstydnem i zdradzie? Kto jest kłamcą i kto zdrajcą? Zarzucasz szeikowi, że jako sojusznik niesłusznie z tobą postępuje? Ale kim ja byłem dla siebie? Może sojusznikiem? — Byłem twoim opiekunem, twoim obrońcą, twoim przyjacielem. Obchodziłem się z tobą, niczem ojciec. I jakże mi odpłaciłeś? Zwabiłeś z Tunisu aż tutaj, aby mnie pojmano do niewoli, co się istotnie zdarzyło.
— To kłamstwo! — bronił się bezczelnie.
— Psie, nadomiar kłam mi zarzucasz!
— Nie tobie, lecz temu, kto ci podszepnął te słowa.
— Masz na myśli mego przyjaciela, Kara ben Nemzi? Nazywasz go kłamcą? Słuchaj ty, synu, wnuku i prawnuku przodków, którzy pospołu tkwią w piekle, — tak samo, jak ty się tam będziesz smażył, — tej bezbożności poprostu pojąć nie mogę! Twoja dusza pławi się w kłamstwie. Jakże mógł Allah dopuścić, abym bronił takiego człowieka! Każę cię powiesić. Precz z tym Judaszem!
— Stój! — zawołałem. — Skoro go uważasz za swego jeńca, muszę ci powiedzieć, że mam do niego wcześniejsze prawa.
— Niewiększe jednak, niż moje.
— Być może, ale muszę jeszcze załatwić z nim ważne porachunki!
— Nie przeszkadzam.
— Dobrze! W takim razie proszę cię, abyś go kazał związać i strzec, jak oka w głowie.
— Nie obawiaj się! Ten pies nie ucieknie. Możesz na mnie polegać. Zwiążcie go mocno i przymocujcie do pala!
Stary Sallam poszedł wykonać rozkaz. Wówczas odezwał się szeik Mubir Ben Safa do Krüger-beja:
— Panie, słusznie nazwałeś go Iskarjotą! Tem właśnie mianem określiłem go poprzednio.
— Czy i ty miałeś powody? A może również z tobą postąpił nieuczciwie?
— Ja nie dałem się oszukać, aczkolwiek nie przeczę, że mogłoby to się stać w przyszłości. Ciebie zdradził, wydając w moje ręce. Byłeś moim wrogiem, przyjechałeś, aby nas uśmierzyć, jakże więc mogłem odrzucić jego zdradziecką propozycję? Lecz wielkie korzyści nie zdołały mi przysłonić tej prawdy, że kolorasi to Judasz i godzien jest najwyższej pogardy. Przecież z kimś innym obszedł się o wiele gorzej, niż z tobą, o panie.
— Z kim?
— Ze swym towarzyszem.
Teraz wtrąciłem zapytanie:
— O niego właśnie chciałem się spytać. Znam go i obawiam się, że ta nieszczęsna podróż do Tunisu fatalnie się na nim odbiła. Gdzie się właściwie znajduje?
— Tam, w wąwozie.
— W wąwozie? Niebiosa! Niema tam żywej duszy! A więc nie żyje?
— Nie żyje.
— Zamordowany?!
— Przypuszczam.
— Przez kolorasiego?
— Naturalnie!
— Jak się nazywał?
— Właściwego nazwiska nie znam. Kolorasi nazywał go swym przyjacielem. Zawsze się do niego zwracał: mój przyjacielu.
— Ale musieliście go jakoś nazywać!
— Owszem. Jak ci wiadomo, panuje u nas zwyczaj nadawania obcym, których nie znamy, albo których nazwiska są trudne do wymówienia, miana, określającego ich cechę wyróżniającą. Tego zatem młodego cudzoziemca nazwaliśmy Abu tnasz Ssabi[10].
— Z jakiej racji? Czyż miał dwanaście palców u nóg, co się czasem zdarza?
— Tak. Jak wam wiadomo, okrążyliśmy żołnierzy w ruinach, niedaleko źródła, biorąc w niewolę wszystkich, oprócz kolorasiego i jego przyjaciela. Otóż, gdy ten młody człowiek udał się do źródła, aby się napić, następnie umyć twarz, ręce i nogi, jeden z naszych ludzi spostrzegł, że ma po sześć palców u każdej nogi.
— Jest to rzecz ogromnej wagi! Opowiem wam teraz, o czem mój przyjaciel, Pan Zastępów, jeszcze nie wie, że przybyłem tutaj w tym jedynie celu, aby uratować Ojca Dwunastu Palców.
— Jakto? — zapytał Krüger-bej. — Wiedziałeś, że mają go zamordować? — Przypuszczałem. Był to zbrodniczy zamysł, szczególnie wyrafinowany i osobliwy. Posłuchajcie!
Wyłożyłem im rzecz całą. Skoro skończyłem, krzyknął Pan Zastępów:
— Co za przestępstwo, jakie wyrachowanie, jakaż złość bezdenna! Gdybyś to wcześniej opowiedział, pośpieszylibyśmy i przybyli tutaj na czas, aby zapobiec zabójstwu Ojca Dwunastu Palców!
— Bynajmniej! Spieszyliśmy co sił i nie moglibyśmy wcześniej przyjechać. A nawet gdybyśmy przybyli o dzień wcześniej, to jeszcze nie zapobiegłoby to śmierci biednego Smalla Huntera.
— Twierdzę jednakże, że powinieneś był mnie oświecić!
— Ależ nie! Skorobym cię wtajemniczył w tę sprawę, musiałbym powiedzieć, że kolorasi jest przestępcą, zbiegłym zbrodniarzem. Prawda?
— Rozumie się.
— A on był twoim ulubieńcem. Czy przypominasz sobie naszą rozmowę w Bardo? Napomknąłem o nim cośniecoś, lecz pierwsze moje słowo nieprzychylne rozgniewało cię ogromnie. Przerwałeś mi i zmiejsca osadziłeś w sposób skłaniający do milczenia.
— A jednak nie trzeba było milczeć! Jesteś moim przyjacielem. Wysłuchałbym cię wkońcu.
— O nie, jeśli już błahą wzmianką byłeś tak bardzo rozjątrzony! Bo nawet gdybyś mnie wysłuchał, nie uwierzyłbyś i nie stracił zaufania do kolorasiego. Wręcz przeciwnie, twierdzę, że usiłowałbyś udaremnić moje plany.
Zwiesił głowę, milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— Sprawiedliwość każe mi przyznać, że mógłbym ci jedynie zaszkodzić. Przyznaję nawet, że wziąłbym nędznika w obronę.
— A zatem nie obarczasz mego sumienia?
— Nie! Nie pominąłeś nic, co mogłoby zażegnać zbrodnię.
— Dziękuję ci! A teraz, o szeiku, opowiedz, co wiesz o śmierci Ojca Dwunastu Palców. Czy kolorasi źle się z nim obchodził?
— Przeciwnie, otaczał go przyjaźnią. Oczywiście, była to przyjaźń z wyrachowania, która miała uśpić czujność nieszczęśliwego. Onegdaj po modlitwie wieczornej przechadzali się na pustym odcinku między jeńcami a końmi. Wkrótce usłyszeliśmy wystrzał, niegłośny, słaby, jak strzał z tych małych obcokrajowych pistoletów, które się obracają i, raz nabite, strzelają sześcioma kulami. Zaraz potem wrócił kolorasi i doniósł nam, że przyjaciel jego się zastrzelił.
— Czy podał pobudki samobójstwa?
— Tak. Powiedział, że desperat zabił się z melancholji, z przygnębienia, ze wstrętu do życia.
— Czy istotnie był opanowany melancholią?
— Nie. Przez kilka dni, które spędziliśmy razem, miał stale pogodne oblicze i często rozśmieszał nas swoją żartobliwą mową.
— Wszak to się nie godzi z wrzekomą melanholją?
— Kolorasi twierdził, że jego przyjaciel oddawna czuł wstręt do życia i że już kilkakrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Z tego wrzekomo powodu kolorasi nie spuszczał go z oka.
— A dalej! Coście wtedy poczęli?
— Kazałem zapalić pochodnię z włókna palmowego, a potem udaliśmy się do samobójcy.
— Czy nie żył już? Czy się osobiście przekonałeś?
— Nie, albowiem według naszej wiary, kto dotyka trupa, staje się nieczysty. Gdyby nieboszczyk był naszym, byłaby inna sprawa. Ale skoro był to obcy, więc czemu mieliśmy kalać ręce?
— Hm. Pogrzebano go?
— Tak. Pogrzebał go kolorasi.
— Nikt mu nie pomagał?
— Nikt, a to z obawy przed zanieczyszczeniem. Zresztą, nie prosił nikogo o pomoc.
— Kiedy to się stało?
— Wczoraj. Gdy was przyprowadzono do mnie, przybiegł również kolorasi. Przerwał pracę, aby was zobaczyć, i dokończył jej, skoro was odprowadzono do namiotów.
— Czy widziałeś ranę?
— Tak. Śmiercionośny metal przenikł do serca. Czy uważasz te szczegóły za ważne, że się tak wypytujesz?
— Za nader ważne. Muszę natychmiast zbadać mogiłę i proszę, abyś mi towarzyszył.
Był gotów spełnić moje życzenie, przedtem jednak nakazał rozbić obóz. Towarzyszyli nam również Krüger-bej, Winnetou i Emery. Po drodze zagadnąłem szeika:
— Z twoich słów wynikało, że nie wierzysz w samobójstwo Ojca Dwunastu Palców?
— W każdym razie mam wątpliwości, wydaje mi się bowiem wprost niemożliwością, aby obcy zabił się, sprzykrzywszy sobie życie. A poza tem kolorasi jest gotów na wszystko — poprostu strzegł swego przyjaciela, niczem jeńca.
Rozmawiając tak, przeszliśmy większą część wąwozu. Po chwili szeik doprowadził nas do mogiły. Nie była to mogiła we właściwem tego słowa znaczeniu — ciało nie spoczęło w dole, przywalone tylko zostało kupą kamieni. Melton ułatwił sobie pracę. Grobowiec nie był wysoki — usunęliśmy kamienie w kilka minut, odsłaniając nieboszczyka. Widok jego wywarł wrażenie, jakiego się spodziewałem.
— Heavens! — zawołał Emery. — Co za podobieństwo!
— Uff! — krzyknął Winnetou, nie dodając ani słowa.
— Maszallah, cud Boży! — wyrwało się Panu Zastępów. — Wszak to jest człowiek, z którym przybyłem z Tunisu!
— Znajdujesz, że podobieństwo jest wielkie?
— Tak wielkie, że przechodzi wyobrażenie.
— To właśnie było powodem zbrodni. Przeszukajmy dokładnie odzież!
Widziałem już wiele trupów, ten jednak sprawiał szczególne wrażenie i to nie przez okoliczności śmierci, lecz wskutek niezwykłego wyrazu twarzy. Uśmiechał się z taką pogodą, z taką, rzec można, radością, jak gdyby spał tylko i śnił sen jakiś błogi. Tak mało przypominał trupa, że tylko dotyk przekonać mógł o smutnej prawdzie.
W ubraniu i kieszeniach znalazłem tylko płótno. Naraz zauważyłem, że lewa ręka jest przewiązana?
— Cóżto jest? — zapytałem szeika. — Może wiesz dlaczego ma lewą rękę przewiązaną.
— Naturalnie, że wiem. Został raniony w rękę. Okrążyliśmy waszych jeźdźców tak szybko i tak doskonale, a kolorasi tak mało myślał o obronie, że z naszej, strony padł tylko jeden strzał. I ten jeden trafił cudzoziemca, który nie był naszym wrogiem, tylko został tutaj zwabiony. Kula narwała mu kostkę kciuka i trzeba było następnie odciąć ją w całości.
— Ah! Muszę zobaczyć!
Zdjąłem opatrunek, który stanowił kawał chusty do nakrycia głowy, i przekonałem się, że kciuk jest bez końca. Wówczas podszedł Winnetou, obejrzał ranę i rzekł:
— Mój brat niech odsłoni serce!
Usłuchałem. Kula przebiła klatkę piersiową akurat w tem miejscu, gdzie uderza serce. Sprawna i dobra robota! Rana była tak czysta, jakgdyby ją przemyto. Podobnie na odzieży nie widać było ani jednej plamki.
Winnetou przyłożył palec do rany, nacisnął parę razy i rzekł:
— Czy mój brat pozwoli mi zbadać kulę i jej bieg?
— Naturalnie! Zbliż się!
Dopuściłem go do trupa. Wyciągnął nóż i wziął się do tej smutnej roboty, przed którą się wprawdzie wzdragałem, lecz którejbym nie omieszkał sam wykonać. Wiedziałem, o co mu idzie, — miałem te same myśli. Zachodził, tu wrzekomo wypadek samobójstwa. Ponieważ samobójstwo mogło jednak być dokonane tylko prawą ręką, gdyż lewa była obezwładniona, przeto, gdybyśmy znali bieg kuli, moglibyśmy wiedzieć, czy istotnie wystrzał padł z prawej ręki.
Winetou, był doświadczonym i niezwykle, zręcznym chirurgiem. Operował swoim długim, mocnym i napozór niegiętkim bowie-nożem tak delikatnie, tak przezornie, że nie wykonałby tego lepiej doświadczony lekarz przy pomocy najprecyzyjniejszych instrumentów. Ale też postępował bardzo powoli i dopiero po upływie pół godziny doszukaliśmy się kuli. Tkwiła ztyłu, przy prawem ostatniem żebrze. Ten nieco nadół biegnący strzał nie mógł zatem być wypalony z prawej ręki. Apacz podniósł się, wyciągnął dłoń, na której leżała kula, i rzekł tylko jedno słowo:
— Mord.
— Well! — potwierdził Emery. — Tu nie zachodzi wypadek samobójstwa. Taki kierunek kuli mógł być nadany wyłącznie z lewej ręki, a tą Small Hunter nie władał.
— A więc Melton jest zabójcą! — ozwałem się. — Pomyślałem to sobie odrazu i nietylko ja, lecz wy wszyscy. Teraz oczekuje nas smutna praca. Wzdrygam się przed nią, ale nie możemy jej zaniechać. Musimy bezwarunkowo ustalić tożsamość zabitego. Musimy go rozzuć i obejrzeć stopy.
Istotnie, okazało się, że nieboszczyk miał u każdej nogi po sześć palców, mianowicie, zamiast jednego, dwa małe o normalnym kształcie, tylko że jednemu brak było paznokcia. Poza tem nie znaleźliśmy na całem ciele znaku szczególnego.
Spełniliśmy więc obowiązek ze strony, że tak powiem, kryminalnej. Teraz należało pogrzebać zamordowanego, co też uczyniliśmy z większą troskliwością, niż morderca. Ułożyliśmy kamienie w kształt krzyża i modliliśmy się o wieczne zbawienie dla umarłego, który rozstał się z życiem bez żadnego przygotowania.
Szeik nalegał, abyśmy się oczyścili. Oczyszczenie odbyło się w ten sposób, że umyliśmy twarz i ręce piaskiem, a szeik zmówił krótką modlitwę.
Następnie rzekł:
— A teraz jesteście znowu czyści i nikt nie będzie się brzydził waszem dotknięciem. — Wróćmy do obozu!
— Poczekaj! — prosiłem. — Miejsce i grób należy do terenów Uled Ayarów, których jesteś naczelnym szeikiem. Czy możesz mi przyrzec, że to miejsce będzie przez was uszanowane?
— Przysięgam na Allaha i Jego Proroka. Lecz, czemu kłopoczesz się o grób obcego ci człowieka?
— Bardzo możliwe, że wypadnie go jeszcze odkopać. Zapamiętaliście sobie to wszystko, coście tutaj widzieli?
— Tak.
— Musimy sporządzić o tem pismo, które w Ameryce będzie miało moc prawną. Ty, jako szeik plemienia, władającego tym terenem, musisz je poświadczyć, my zaś podpiszemy jako świadkowie. Jeśli nadto Pan Zastępów położy swój podpis, wówczas będzie dokonane wszystko, czego w danych okolicznościach można było dokonać. — Lecz teraz proszę cię, Mubir Ben Safa, o odpowiedź na bardzo ważne pytanie: gdzie się podziały rzeczy tego trupa?
— Koń jego znajduje się w naszym tabunie, broń zabrał kolorasi. Zresztą, kazałem mu ją odebrać. Mogę wam pokazać, a nawet darować.
— A reszta rzeczy? Nieboszczyk posiadał jeszcze wiele innych przedmiotów, a więc pierścionki, zegarek, rozmaite przybory, potrzebne w podróży, a przedewszystkiem dowody osobiste. Tego nie widzę przy trupie. Zapewne kolorasi zabrał?
— Nic o tem nie wiem.
— Nie? — zapytałem zdumiony. — Wszak powinieneś wiedzieć. Czy odebrałeś od kolorasiego wszystko, co miał przy sobie?
— Zabrałem jego broń, albowiem jest uwięziony i nie powinien jej posiadać, ale nie zaglądałem Kalafowi do kieszeni. Wzbroniłem nawet zabrać mu cokolwiek.
— Dlaczego?
— Na mocy umowy, zawartej między nami przy kapitulacji, musiałem kolorasiemu przyrzec, że uszanuję jego własność.
— A zatem ma jeszcze przy sobie rzeczy nieboszczyka?
— Na pewno, gdyż jestem przekonany, że nikt z moich wojowników nie śmiał go ograbić.
— Dobrze, zobaczymy. Chodźmy więc!
— Tak, chodźmy! Co zrobicie z kolorasim i jego własnością, o to mnie głowa nie boli, — ja muszę się tylko wywiązać z przyrzeczenia, ale tego wcale nie przyrzekałem, abym go miał wobec was bronić. Od czasu jak go wydałem, przestał mnie obchodzić i wolę z nim nie rozmawiać, ani zajmować się jego osobą.
Istotnie, kiedyśmy wrócili do obozu, szeik odłączył się od nas pod jakimś pozorem. Zrozumieliśmy, że nie ma chęci pokazać się człowiekowi, który był jego sojusznikiem w walce z nami. Krüger-bej musiał załatwić pewne sprawy wojskowe, więc tylko we trzech udaliśmy się do namiotu Meltona. Zastaliśmy go mocno skrępowanego i przywiązanego do pala pod strażą dwóch żołnierzy. Kiedyśmy nadeszli, szybko odwrócił głowę na znak, że nie chce nas widzieć.
— Master Melton, — rzekłem — przyszliśmy zadać panu kilka pytań. Sądzę, że rozsądek zaleci panu odpowiedzieć.
Milczał, nie odwrócił głowy.
— Pierwsze pytanie, — rzekłem — kim jest cudzoziemiec, który przyjechał z panem z Tunisu?
Nie odezwał się ani słowem. Zwróciłem się więc do jednego z żołnierzy:
— Przyprowadź bastonadżiego! Może przywróci temu osobnikowi utraconą mowę.
Melton obrócił się szybko i krzyknął:
— Nie waż się mnie uderzyć! Nie jestem tak bezsilny, jak myślisz. Dziś ja pod wozem, jutro ty. Pamiętaj!
— Pshaw! Niech się pan nie ośmiesza! Trudno panu będzie wykazać się mocą, którą mi grozisz. Czy widział pan już kiedy tego człowieka, który stoi prze mnie?
W odpowiedzi zaklął siarczyście.
— W każdym razie słyszał pan zapewne o Winnetou, wodzu Apaczów?
Powtórzył przekleństwo.
— To, że obaj oglądamy pana, może panu przypomni niewyrównany rachunek w Stanach Zjednoczonych. Ale o tem później! Tymczasem radzę panu dać odpowiedź. Widzisz, oto już nadchodzi bastonadżi z pomocnikami. Daję panu słowo, że lada zwłoka będzie pana kosztować dziesięć cięgów po gołej pięcie. — A więc, kim był cudzoziemiec, o którego pytałem?
Przeszył mnie takiem spojrzeniem, jakgdyby usiłował odgadnąć i przejrzeć moje myśli, po chwili zaś odpowiedział:
— Czemu pan pyta o niego?
— Ponieważ się nim interesuję.
— Chce mnie pan złapać, tak, złapać na wędkę! Znamy się na tem. Kto wie, jakie plany snują się w pańskiej głowie.
— Chętnie panu powiem. Mam stanowczy zamiar kazać cię wysmagać, jeśli natychmiast nie odpowiesz. No, kim jest cudzoziemiec?
Bastonadżi czekał tylko moje mrugnięcie. Melton, świadomy tego, co go czeka, zdecydował się odezwać:
— To mój syn.
— Pański syn? Ah! Zadziwiające! Czyż nie przedstawiał go pan Uled Ayarom jako przyjaciela?
— Czy syn nie jest przyjacielem? Czy miałem się wywnętrzać wobec dzikich?
— Hm. To oczywiście zależy od pana, jak przedstawiać syna. Grunt, że znikł nagle. Gdzie się teraz znajduje?
— Nie udawaj! Wie pan doskonale, że umarł. Beduini uświadomili już pana.
— Ale czemu syn pański targnął się na własne życie?
— Melancholja, znudzenie.
— I poto, aby popełnić samobójstwo, przybył z Ameryki do Tunisu? Chciał panu sprawić przyjemność i pozwolił ci asystować przy swej śmierci? — Wynika z tego, że obdarzał pana niezwykle serdeczną miłością.
— Niech pan nie urąga! Czy ja odpowiadam za głupie pomysły melancholików?
— Zdaje się, że pana niewiele obchodzi śmierć syna, — nie znać przynajmniej po panu zbytniego zmartwienia. Ale mimo to, współczuję z panem. Słyszałem, że zastrzelił się w obecności pańskiej?
— Tak. Ze swego rewolweru.
— A więc nie z pańskiego?
— Porzuć pan głupie żarty! Nie posiadam rewolweru. Kolorasi tuniski nie nosi przy sobie rewolweru.
— A jakże mógł syn pański strzelać z rewolweru, skoro był raniony i nie władał ręką?
— Ponieważ jest pan tak mądry i niema rzeczy, o którejbyś nie wiedział, powinieneś także wiedzieć, że tylko lewą rękę miał obezwładnioną.
— Ach tak! — Przypuszczam, że pan dziedziczy po zmarłym?
Obejrzał mnie znów przenikliwie, pragnął bowiem odgadnąć, dokąd zmierzam. Wreszcie, na powtórne zapytanie, odezwał się:
— Oczywiście, o ile pan myśli o tem, co syn mój miał przy sobie.
— To mnie cieszy niezmiernie, gdyż chętnie obejrzę dziedzictwo. Ponieważ nie potrafi pan sięgnąć do kieszeni, więc oszczędzę panu wysiłku.
— Sięgnij pan!
Powiedział to wściekłym głosem, a jednak nietrudno było dosłyszeć w nim nutę szyderstwa i złośliwości. Wypróżniłem Meltonowi kieszenie i przeszukałem starannie odzież, ale, niestety, znalazłem tylko przedmioty, które, jak się okazało, należały do kolorasiego. Nie było tu nic z własności Smalla Huntera.
— Jakąż to minę pan stroi, wielce szanowny sir? — szydził. — Gdyby się pan teraz widział w lusterku, mógłbyś śmiało przysiąc, że jesteś najdowcipniejszym człowiekiem na świecie. A ja, głupi osioł, uważałem pana za największego głuptasa. Widzi pan, jak można się mylić!
Spostrzegł moje rozczarowanie — opanowałem się wnet i rzekłem spokojnie:
— To jest wszystko, co pan i syn pański posiadaliście?
— Tak — kiwnął z wesołem szyderstwem.
— Ubolewam nad wami. Tuniski kolorasi nie jest wszak świętym tureckim, a co się tyczy pańskiego syna, to widać, że nie mógł się pochwalić oszczędnością.
— Z czego miał oszczędzać?
— Z majątku Smalla Huntera.
— All devils! Small Hunter! Co pan wie o Smallu Hunterze?
— Wiem, że jest miłym młodzieńcem, który dla przyjemności zwiedza Wschód.
— Wschód?
— Tak. Wiem również, że nie podróżuje sam lecz w towarzystwie niemniej ciekawego młodzieńca. Jeśli mnie pamięć nie myli, nazywa się ten drugi Jonatan Melton.
— Nie pojmuję pana!
— Ja sam chwilami prawie że nie pojmuję. Myślałem, że obaj, Small Hunter oraz Jonatan Melton, przebywają w Egipcie, a teraz, ku wielkiemu zdumieniu, dowiaduję się, że Jonatan Melton był tutaj i zastrzelił się w pańskich oczach.
Prześwidrował mnie spojrzeniem po raz trzeci. Zrozumiał wreszcie, że moja obecność tutaj nie, jest dziełem przypadku i że wiem więcej o jego planach, niżby to mogło mu być miłe.
— Czy chciałby mi pan to wyjaśnić? — pytałem.
— Niech pan się sam domyśli!
— Dobrze, usłucham pańskiej rady. — Po namyśle dochodzę do wniosku, co najmniej napozór dziwacznego wniosku, iż pomylił się pan co do osoby własnego syna.
— Ojciec miałby się pomylić?
— A czemu nie? Przypuśćmy naprzykład, że zachodzi wypadek ogromnego podobieństwa. Nie leży to wszak poza sferą możliwości?
Wybuchnął:
— Przeklęte niech będzie pańskie przeciąganie, rozciąganie i wyciąganie! Dokąd pan zamierza? Szykujesz dla mnie jakiś cios! Czemu zwlekasz? Prędzej uderz!
— Cios? Myli się pan! Mówię ze współczucia dla pana. Najlepszą wszak pociechą będzie dla pana dowód, wykazujący jasno, jak na dłoni, że napróżno się martwisz, opłakując nieboszczyka, gdyż syn pański wcale nie umarł, lecz żyje i cieszy się zdrowiem.
— Zostaw mnie w spokoju z pańskiemi bredniami! Nie mogę poprostu zrozumieć, co cię natchnęło podobnem szaleństwem!
— Co? Powiem panu. Ile palców u nóg ma człowiek?
— Dziesięć oczywiście! — ryknął. — Jesteś pan chyba niespełna rozumu, skoro zadajesz tak głupie pytania!
Ton jego odpowiedzi przekonał mię, że nie wiedział nic o osobliwej budowie nóg Huntera.
— Pytanie nie jest tak obłędne, jak ci się wydaje. Wiadomo bowiem, że Small Hunter ma, a raczej miał, po sześć palców u każdej nogi.
— Jakto? Sześć palców? — zapytał zaskoczony, oglądając mnie szeroko rozwartemi oczami. Była to nieznana i wielce dlań ważna okoliczność.
— Tak, po sześć u każdej nogi. A ponieważ był uderzająco podobny do pańskiego Jonatana, pan zaś patrzałeś na twarz, a nie na palce u nóg, przeto zgoła zbytecznie opłakiwałeś śmierć swego syna. Osobiście, pogrzebałeś trupa i nie zauważyłeś nawet, że miał dwanaście palców.
W odpowiedzi miotał przekleństwa.
— Tak, to szczególne! Nic pan o tem nie wiedział, a jednak Uled Ayarzy znali dobrze tę osobliwość, gdyż nazywali nieboszczyka nieinaczej, jak Abu tnasz Ssabi, Ojciec Dwunastu Palców.
Z wysiłkiem powstrzymywał okrzyki zdumienia i wściekłości, które mu się wydzierały z gardła, i wreszcie dał upust swym uczuciom w gwałtownych ruchach głowy.
— A omylił się pan nietylko co do osoby nieboszczyka, ale także co do rodzaju śmierci. Otóż samobójstwo jest tu wykluczone. Wygrzebaliśmy zwłoki i poddali sekcji. Kula przeszła nadół z lewej strony i utkwiła w siódmem żebrze. Taki strzał mógł paść jedynie z lewej ręki samobójcy, nigdy z prawej. Atoli lewa ręka nieboszczyka nie mogła w żadnym razie utrzymać rewolweru — a zatem nie zabił się sam, lecz został przez kogoś zabity, czyli za-mor-do-wa-ny.
— Któżby go miał zamordować?
— Ten, kto był przy nim w chwili zabójstwa.
— Ja byłem!
— Pan? Hm, master Melton, to nie przedstawia pana w zbyt dobrem świetle!
— Brednie! Czy sądzi pan rzeczywiście, że byłbym w stanie zabić własnego syna — jedynaka?
— Nie był pańskim synem.
— Ale uważałem go za takiego!
— Uważał pan? Istotnie? A może się pan i w tem myli? Ale nawet gdyby tak było, Tomaszu Meltonie, nie wahałbym się — znam cię bowiem dobrze — posądzać o dzieciobójstwo. A jednak oświadcza pan z prawdomówną miną, żeś nie jest sprawcą tej zbrodni, muszę więc obejrzeć się za innymi. Mam na myśli osobnika, który napisał list z Tunisu do Egiptu. W liście tym wrzekomo przyjaciel Smalla Huntera, adwokat Fred Murphy, zaprasza go do przyjazdu do Tunisu. Czy wie pan co o tym liście?
— Nie, nie, nie! — ryknął z gniewu i pomieszania.
— A może zna pan Żyda nazwiskiem Musah Babuam, któremu miały być przesłane pewne dokumenty?
— Nie, nie!
— A może handlarza koni, Bu Marama ze wsi Zaghuan, w którego domu syn pański miał skrycie zamieszkać aż do twego powrotu?
Chciał się podnieść, mimo więzów, ale natychmiast zwalił i zawołał z pianą na ustach:
— Jesteś w sojuszu ze wszystkimi djabłami! Pleciesz kłamstwo po kłamstwie tylko poto, aby mnie dręczyć. Ale nie myślę ci więcej odpowiadać, choćbyś, mnie na śmierć zatłukł! Giń w piekle, z którego jesteś rodem!
Teraz wreszcie zrozumiał, że wiem o wszystkiem. Aby mu to lepiej wyklarować, udałem się po jego syna, który był dobrze strzeżony i jeszcze nie widział się z ojcem. Uwolniłem mu nogi, tak, że mógł chodzić, i zaprowadziłem do starego. Byłem przekonany, że z oszołomienia zdradzą się, ale myliłem się, gdyż obaj milczeli jak zaklęci, jakby naskutek zmowy.
Jonatan Melton mógł się spodziewać, że będzie skonfrontowany, i przygotować do tego zdarzenia. Chciał wszak uchodzić za Smalla Huntera. Tak samo ojciec pragnął utrwalić to przekonanie i zamierzał jak najdłużej wytrwać w swej roli. Wprawdzie dowiedział się ode mnie, że go przejrzano, jednakże wolał wypierać się w żywe oczy, niż przyznać do winy. Stary był nie w ciemię bity i za bardzo kuty na wszystkie cztery boki, aby wskutek oszołomienia popełnić jakąś niezręczność, tem bardziej, że nietrudno było z rozmowy wywnioskować o stosunkach moich z jego synem. Podałem wszak fakty, o których mogłem się dowiedzieć wyłącznie od Jonatana. — —
A zatem oglądali się ze zdumieniem, lecz nie wyrzekli ani słowa.
— No, znacie się panowie? — zapytałem.
— Naturalnie, że znamy, — odparł Tomasz Melton, skrywając spuchniętą twarz w wyrazie triumfującego szyderstwa.
— Tak? Wyśmienicie się składa! W takim razie powiedz pan, kim jest ten młody człowiek?
— To Small Hunter, z którym syn mój przez jakiś czas podróżował.
— Pięknie! — A pan, młody człowieku, powiedz, kim jest ten jeniec?
— Tomasz Melton, ojciec mego dawnego towarzysza podróży, — odpowiedział zagadnięty.
— Dobrzeście się zmówili! Z punktu widzenia łajdactwa należy się wam najbardziej pochlebne świadectwo. Lecz szkoda, że ja coś tutaj posiadam. Treść tego pisma udaremnia całą waszą przebiegłość i upór.
— Cóżto takiego? — zapytał ojciec.
Wyciągnąłem pugilares Jonatana i odparłem:
— Dowiesz się jeszcze o tem, Tomaszu Meltonie. Pokażę wam wkrótce także przywłaszczone przez siebie rzeczy Smalla Huntera.
— Pokaż je pan! — roześmiał się.
— Znajdę wnet, zobaczysz!
— Szukaj, ile i gdzie zechcesz! Ale mnie, zostawcie wreszcie w pokoju z temi andronami!
Obrócił się, o ile mu pozwoliły pęta. Uważałem, że narazie dosyć było śledztwa. Ponieważ nie chciałem, aby obaj jeńcy zostali razem, gdyż mogli się porozumieć, kazałem odprowadzić zpowrotem młodego Meltona. — — —