Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, o godzinie szóstéj rano, pojazd zaprzężony dwoma pysznemi gniademi końmi, stał przed gankiem domu pana Mametyna, a Ludwika w ślicznym letnim stroju, wsiadła do niego, w chwili, gdy jéj mąż wymawiał: „do jutra“ i udawał się w stronę w któréj był dom pana Van Dicka.
Doktór znalazł kupca w ogrodzie.
Pan Van-Dick, wyszedł do doktora z wyciągnionemi doń rękoma:
— No! i cóż mój drogi przyjacielu, jak się masz?
— Bardzo dobrze. A pani jak się miewa?
— Ja myślę że musi być zdrowa.
— Jak to! myślisz?..
— Tak jest, bo jéj nie widuję.
— Przecież powróciła?
— Zdaje mi się.
— Myśmy już wczoraj o tém wiedzieli.
— Ba!
— Tak jest, przyszła nas odwiedziéć i jadła z nami obiad.
— Biédna! I cóż wam naopowiadała?
— Że przez ciebie jest nieszczęśliwą. Co to za jeden ten pan Tristan, którego masz u siebie?
— To śliczny, miły chłopiec, którego poznałem, wyjeżdżając z Medyolanu.
— I cóż więcéj?
— A nic. To jest wszystko, cała historja.
— Czyż to on niezgodo w waszym domu zasiał.
— Właśnie.
— Jakimże to sposobem jej narobił?
— Eh! to nic.
— Twoja żona utrzymuje, że się do niéj umizga; że jéj swoją miłością, nie daje pokoju.
— Jakto jéj? — Ale tak, jéj saméj.
— To waryatka?
— Ja. dla tego do ciebie przybyłem.
— Nic nie rozumiem, doprawdy.
— Wiesz przecie ile cię kocham, jak ci dobrze życzę, i chcę szczęścia twego.
— To téż jestem szczęśliwy, szczególniéj wtenczas jak cię widzę.
— Ależ twoja żona?
— Żona mnie także uszczęśliwia, bo jéj nie widuję.
— To żart.
— Wcale nie.
— Ależ, w krótkości mówiąc, ja przybywam, tutaj żeby cię z kłopotu wybawić.
— No! ciekawym jak się chcesz wziąść do tego.
— Ten pan Tristan, różni cię z twoją żoną.
— Prawda, że tak się robi.
— To być nie powinno.
— Czy tak ci się zdaje?
— Zawsze przecie byłoby lepiéj, aby takie poróżnienia nie miały miejsca.
— Może być, że to byłoby lepiéj.
— Skoro raz nie byłoby go w domu, żona-by się nawróciła ku tobie.
— Niestety! może być.
— Nie żartujmy, odpowiedział śmiejąc się doktór; czy ten Tristan uczciwy chłopiec?
— To ci zaręczam.
— No! to w takim razie ja go do siebie zabiorę.
— O wcale nie. Ja go zatrzymuję.
— Ależ twoja żona?
— Moja żona może go kochać lub nienawidzić, to mnie bardzo mało obchodzi. Gdyby w samych początkach była się na niego uskarżała, to nie ręczę, czybym się był nie starał jéj dogodzić, lecz teraz to już zapóżno; kocham Tristana, i żądam szczerze, aby w moim domu pozostał.
— Na cóż ci on potrzebny?
— Wychowuje i uczy wszystkiego mego syna.
— Więc to jest bardzo uczony człowiek?
— O! powiadam ci że to jest kosztowna perła, skarb.
— I istotnie, przywiązałeś się do niego?
— Niezmiernie, powiadam ci.
— Żebyś nie wiem jak przywiązał się do niego, zaręczam, że żona twoja, późniéj na swoim postawi.
— Jakąż daje przyczynę moja żona, nienawiści swojéj do Tristana?
— Utrzymuje, że on ją miłością swoją niepokoił.
— A ona że go nie kocha?
— A przez Boga! naturalnie że nie kocha.
— W takim razie, niech mu się opiera, niczego się więcéj od niéj nie wymaga; to nawet chwalebném dla niéj będzie zwycięztwem, i rzetelném tryumfem. A zresztą, chcesz abym ci drogi przyjacielu wszystko powiedział? O to, że możesz przecie miarkować, iż za nadto dobrze znam moją żonę, abym uwierzył, że przyczyna którą wam wyjawiła, jest prawdziwa.
— Dla czegóżby więc nienawidziła tego pana?
— Alboż ja mogę wiedziéć! może właśnie dla tego że rzeczy przeciwnie stoją, i nie tak jak ona się na mnie uskarża.
— A do licha! toby się zdawać mogło, że ona go kocha, a on jéj nie lubi! tak przynajmniéj wnosić można z tego co mówisz.
— Nie powiem tego słowa: „Nic nie tak .
— A więc jeszcze jeden powód, do pozbycia się z domu współzawodnika.
— Ależ nie, ponieważ on się téj miłości opiera, dał mi dowód wielkiéj szlachetności i prawości, i ja miałbym go za to oddalić? wyrzucić na ulicę? a fe!
— On by nie był wyrzucony na ulicę, ponieważ ja go chcę wziąść do siebie.
— Doprawdy? ty go chcesz zabrać?
— Już od godziny ci to powtarzam.
— No, to wcale co innego.
— Więc mi go ustąpisz?
— Nie, waham się jeszcze.
— Dlaczegóż to wahanie?
— Bo chcę sobie rozważyć, czy byłby szczęśliwszym i swobodniejszym u mnie czy u ciebie, w ostatnim razie dopiero, poświęciłbym się.
— Że u mnie będzie mu lepijé, to najmniejszéj nie podpada wątpliwości, nawet pewny tego jestem.
— Dziękuję ci, to piękny dla mnie panegiryk.
— Ale to najpewniejsza rzecz, że żona moja, nie będzie go nienawidziła, a mów co chcesz i wymyśl jaką chcesz przyczynę, która mogła zpowodować kłótnię w waszym domu, zawsze przyznać musisz, że położenie jego nie jest i nie może być miłém.
— Może masz słuszność; lecz gdyby się téż Tristan zakochał, w pani Mametyn?
— A i owszem, niech się w niéj trochę zakocha, to będzie miała rozrywkę; lecz pani Mametyn jest osobą; pełną rozumu i dowcipu, i ręczę ci, że się o to gniewać nie będzie.
— Bardzo mi żal że Eufrozyna nie słyszy tego co mówisz.
I obydwaj mężowie, śmiać się poczęli.
— No i cóż ułożymy, co postanowimy w tej ciężkiéj sprawie?
— Stanowimy to: że jeżeli Tristanowi zechce się mnie opuścić, jeżeli mu w moim domu coś się naprzykrzy, i dozna jakiéj niedogodności, to wtenczas ty go do siebie zagarniesz.
— No! to nie mówmy już o tém więcéj. Teraz pójdę złożyć hołdy moje pani Van-Dick, odezwał się doktór.
— Ona pewnie tutaj zejdzie. Poczekaj z parę minut.
W téj chwili wszedł Tristan, przywitał pana Van-Dicka przyjacielsko i serdecznie potém skłonił się panu Mametynowi; ten go obejrzał, z wielką uwagą, i zaraz, osądził, że słuszność i sprawiedliwość niebyły na stronie pani Van-Dick, i że kupiec mówiąc dopiero co o swojéj żonie, miał prawo wątpić o jéj prawdomówności. Tristan, zdał mu się na pierwsze wejrzenie bardzo zdolnym natchnąć miłością panią Van-Dick: a ona nadto pospolitą figurą, aby natak zręcznym, wytwornym i odznaczającym się urodą chłopcu, mogła wrażenie zrobić.
— Mój drogi Tristanie; odezwał się pan Van-Dick, przedstawiam ci pana doktora Mametyna, (Tristan znów się skłonił) o którym ci tak często mówiłem; który się tobą zajmuje i którego moja żona wczoraj odwiedziła, wie zatém o bieżącym całym interesie. Przyszedł po to do mnie, aby mi oświadczyć, że jeżelibyś przypadkiem dom mój chciał opuścić, od czego niech mnie Bóg uchroni, on ci pobyt w swoim daje, i do tego ofiaruje pomoc wszelką, jakiej tylko potrzebować możesz.
— Pan jesteś nadzwyczaj dla mnie dobry, odezwał się Tristan, lecz ja nie wiem w czém mógłbym mu być użytecznym?
— Czyż pan nie miałeś patentu na doktora?
— Owszem, miałem.
— A no, więc wszystkie praktyki które poopuszczałem, dla tego aby w starym wieku odpocząć, mogłyby zostać pańskiemi, i za mojém wstawieniem się i zaleceniem pana, wkrótce mógłbyś pan pozyskać wzięcie, a przez to i byt niezależny.
— Powtórnie, najuprzejmiej dziękuję panu, lecz jakkolwiek jesieni podług zasad doktorem, ale tak mało miałem w używaniu sztukę leczenia, że pierwéj nimbym się odważył wstąpić w zawód lekarza, potrzebowałbym uczyć się jeszcze.
— A! w takim razie zemnąbyś się przyuczył.
— Czy mogę się odważyć, zapytać pana, czemu lub komu jestem winien tę szczególną opiekę, którą mnie pan zaszczycasz?
— Przesądowi kogoś takiego, któremu we wszystkiém jestem posłuszny.
— A czy jeszcze ośmielić się mogę zapytać pana, co taki przesąd może miéć ze mną za styczność? odezwał się Tristan nie zrozumiawszy zupełnie odpowiedzi doktora.
— To bardzo rzecz prosta, — pan masz nazwisko osoby, która była bardzo drogą temu komuś o którym mówiłem.
— A ta osoba? cóż się z nią stało?
— Nieszczęściem umarła. Przez przesąd.
— Najchętniéj przyjąłbym pomoc i opiekę pańską, gdybym miał powód do opuszczenia najgościnniejszego i najlepszego, jaki znam w świecie domu.
— Zresztą panie, cokolwiek zajść może obciąłbym, abyś pan naprzód wiedział, że nie protektora, nie opiekuna, ale przyjaciela znajdziesz we mnie, i jeżeli mogę się kiedy panu na co przydać, to zażąda pan mego adresu od pana Van-Dicka.
Doktór i Tristan, skłonili się sobie wzajemnie raz jeszcze i potém mówili o innych rzeczach, aż dopóki nie dano im znać że śniadanie zastawione. Rozmowa między dwoma ludźmi, (bo Van-Dick się do niéj nie mieszał) ofiarami ze strony doktora, dziękczynieniami ze strony Tristana, co raz więcéj przekonywała pana Mametyna, że nieprzyjaciel Eufrozyny był człowiekiem pełnym wiadomości, na większą skalę posiadał wykształcenie.
W chwili siadania do stołu, pan Van-Dick dowiedział się od służącego, że jego żona nie zejdzie wcale.
— Wszakże będziesz jadł z nami doktorze? zapytał pan Van-Dick.
— Nie, już jadłem z żoną śniadanie, bo dziś raniéj wstała, dla wyjazdu na wieś; jeżeli pozwolisz, to wolę przez ten czas odwiedzieć panią Van-Dick i wpłynąć na nią, aby się w całéj téj sprawie udobruchała.
— Jak chcesz mój drogi, ale zdaje mi się że na próżno czas tracić będziesz.
Mimo tego pan Mametyn posłał do Eufrozyny z zapytaniem, czy odwiedziny jego przyjąć zechce, ta odpowiedziała: że czeka na niego.
— No! widzisz pan co ja znosić muszę; stan podobny trwać długo nie może; wyrzekła do doktora Eufrozyna, zaledwie gdy ten drzwi do jéj pokoju otworzył.
— Uspokój się pani, uspokój.
— Ależ, bo pan nie wiesz, co to za człowiek!
— On mi się wydał, bardzo przyzwoity.
— Zwiodłeś się pan; to gatunek włóczęgi, którego mój mąż spotkawszy na drodze zagarnął do siebie; jest to człowiek spekulujący na pana Van-Dicka; czyhający aby mego męża mógł w czém podejść, nieumiejący nic i nie będący wstanie czego kolwiek nauczyć mego syna; prawdziwie, to jest człowiek, który ani swego ogniska, ani kąta własnego nigdzie nie ma.
— No! kochana pani Van-Dick, za nadto w złém świetle wystawiasz go sobie; rozmawiałem z nim i znalazłem że jest odznaczającym się i zajmującym człowiekiem. Ja nie wiem, czém on względem ciebie zawinił, lecz podług mnie, zdaje mi się, że pan Van-Dick, nie mógł lepszego nauczyciela dla syna swego znaleść.
— Jakże, i ciągle trwa w przedsięwzięciu zatrzymania go w domu?
— A tak; nawet przybyłem tu w tym celu, aby uprosjć pana Van-Dicka żeby mi go odstąpił, lecz sprzeciwia się temu i żadną miarą rozstać się z nim nic chce.
— Ach jakżem ja nieszczęśliwa! rozpłakawszy się, wykrzyknęła pani Van-Dick. Widzisz pan, że niepodobieństwem jest abym tu dłużéj pozostała.
— Wszystko się to jakoś ułoży. Miej tylko cokolwiek więcéj cierpliwości, odrzekł doktór, żałujący bardzo, że przyszedł rozmawiać z nią w tak drażliwéj sprawie.
— Słuchaj mnie pan, odezwała się Eufrozyna, czy nie mógłbyś pan uczynić mi jednéj przysługi?
— Z całego serca.
— Idź pan do mego męża, powiedz mu, odrzekła obcierając oczy, powiedz mu pan, że to tak istnieć nie może, i że na serio, muszę dom porzucić.
— Rozmyśl się pani dobrze, odrzekł doktór, chcąc przekonać Eufrozynę, że niby wierzył temu co powiedziała.
— Powiedz mu pan że wszędzie powiadać będę, wszystko co się tu dzieje; całą demoralizacyą któréj jestem ofiarą; oh! wiem ja jeszcze wiele rzeczy o których nie mówię.
— I cóż pani wiesz?
— Rozmaite nikczemności tego człowieka.
— Czy jesteś pani pewną, że to nie przez gniew przypisujesz mu to wszystko?
— Zemszczę się!
— Zaszkodzisz sobie; nie płacz moje dziecię. Powiem panu Van-Dick to coś mi poleciła mu oznajmić: ale jeżeliż ty, co musisz podlegać mężowi, nie chcesz mu ustąpić, jakżesz chcesz aby on ci koniecznie ustąpił?
Eufrozyna nic nie od powiedziała.
— Zaraz wrócę do pani, odpowiedział doktór; powiem wszystko co chcesz, tylko proszę cię, nie płacz już więcéj.
Poczciwy ten człowiek wzruszył się tą całą, sceną.
Mężczyźni uczuciowi, nie mogą patrzeć na płacz kobiety z jakiejkolwiek przyczyny pochodzący, nie doznając natychmiast bolesnego wzruszenia, a nie potrzebujemy powtarzać że doktór miał dobrą naturę.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi, od którego tę samę odpowiedź co pierwéj, musiał zanieść Eufrozynie.
(Jr — No! to dobrze. Już teraz wiem przynajmniéj co mi pozostaje do czynienia, odpowiedziała.
I dosyć niegrzecznie pożegnała pana Mametyna; ten zeszedłszy na dół, powtórzył Tristanowi jak najuprzejmiej, że modom swój ofiaruje, ścisnął mu rękę jako też i przyjaciela swego, a szczerze, utudzony całą tą domową kłótnią po powrocie do siebie, posłał po pojazd dla udania się na wieś za Ludwiką.
I w parę godzin potem odjechał. W tym samym dniu, przyjaciółka Eufrozyny do któréj była chodziła i nie zasłała w domu, odwiedziła panią Van-Dick, chcąc się dowiedzieć z jakiéj przyczyny o godzinie tak niezwykłej była u niéj.
Pozwalamy czytelnikom odgadnąć co jéj Eufrozyna nagadała.
To tylko powiedzieć możemy, że przyjaciółka wzięła do serca i do duszy cały interes Eufrozyny, chcąc mową i czynem zajęcia się swego dowieść: poszła do pana Van-Dicka i powiedziała mu, że to jest okrucieństwem i szkaradą tak sobie z żoną postępować.
Pan Van-Dick, za całą odpowiedź, wziął kapelusz i wyszedł.
Nazajutrz, o jednastéj rannéj, wszedł razem z Tristanem do sali jadalnéj, lecz ani śniadania, ani nawet nakrycia do niego nie było.
— Dla czego nie gotowe śniadanie? zapytał.
— Panie, odrzekła Athenais, pani mi go zabroniła gotować: na to odpowiedziałam pani, że tylko pana mam prawo słuchać, natenczas wszystko na klucz pozamykała, bieliznę, srebro, porcelanę, wina, i włożywszy klucz do kieszeni, wyszła z domu.
— Pośléj po ślusarza.
Gdy ślusarz nadszedł, kazał najpierwéj drzwi wszystkie pootwierać; potém do każdego zamku klucze podorabiać i rozkazał aby nikomu, tylko jemu samemu klucze oddawano.
— Czy listów nie było z dzisiejszéj poczty? zapyłał służącego.
— I owszem panie, ale pani je odebrała i wzięła z sobą.
— Kto pani słuchać będzie, zostanie z domu wypędzonym, odrzekł służącemu pan Van-Dick; a teraz siadajmy i jedzmy.
Łatwem jest do pojęcia, że wszystkie takie drażnienia i nieporozumienia między żoną i mężem, martwiły i zasmucały Tristana, będącego całą ich przyczyną. Dopóki nie widział gdzieby się mógł schronić, przez wrodzone samolubstwo zgodził się znosić to wszystko, lecz od chwili jak mu pan Mametyn z taką nieprzewidzianą uprzejmością, ofiarował gościnność i milszy, przyjemniejszy, a nadewszystko spokojność zapewniający przytułek, przyrzekł sobie, że nie będzie znosił nic więcéj nadto, co mu delikatność i wdzięczność znosić każę. Gdyby nie bojaźń okazania się niewdzięcznym panu Van-Dickowi, który dla jego miłości wydobył z siebie tak silną wolę, jakiéj w nim Tristan nie posądzał i nie przewidywał, byłby tego samego rana pożegnał dom poczciwego kupca i poszedł za panem Mametynem.
Tristan doskonale przewidywał, że pani Van-Dick niepoprzestanie na prześladowaniu samego tylko męża, ale że nadejdzie koléj i na niego także. Jedna mianowicie okoliczność zatrzymywała w tym domu Tristana; a tą była, bojaźń, aby za powrotem Willema, Eufrozyna nie poróżniła ich z sobą, nazmyślawszy rozmaitych fałszów. Tristan bowiem szczerze pragnął pozyskaną raz przyjaźń i szacunek Willema, na zawsze zatrzymać.
Pan Van-Dick, pomimo lodowatéj krwi swojéj, rozdrażnił się rannym czynem pani Van-Dick, więcéj, niż czemkolwiek dotąd przez nią zrobionem. Wiemy, że pan Van-Dick nie był w niczém obraźliwym, prócz w tém co się zciągało do jego nawykniań i zwyczajów: skoro raz przejęto jego listy, kazano mu czekać na śniadanie, cios był za srogi, i musiałby mieć większy upór niż go miał w istocie, aby takim razem puklerz jego? nieczynności uderzony, nie poniósł znacznéj szczerby.
Przez cały więc ciąg śniadania, jednego słowa nie wymówił, co było złym bardzo znakiem, bo przypominamy sobie, że przeszłych dni był wielomównym i przepraszał profesora ile razy ten tłumaczył się z przykrości, które z jego przyczyny znosić musiał.
Po śniadaniu Tristan poszedł do pokoju Edwarda dla rozpoczęcia z nim nauk, gdyż chłopiec był już wyleczonym i zupełnie zdrowym a przeto w możności zajęcia się pracą.
Znalazł Edwarda przy oknie, puszczającego bańki mydlane.
Chłopczyk odwrócił się się w chwili wejścia Tristana i nie przywitawszy go, daléj bańki z mydła, puszczał przez okno.
— Czy posłyszałeś mnie? zapytał suchym tonem Tristan, małego niegrzecznisia.
— Tak jest.
— A dla czegóż mi nie odpowiadasz?
— Bo mama mi zakazała mówić z panem.
— Ja przychodzę dla dania ci lekcyi. Wstrzymując się wyrzekł Tristan.
— A ja jéj nie wezmę.
— Pan Van-Dick chce żebyś się uczył.
— Tak prawda, ale mama nie chce, a ja tylko mamy słuchać powinienem.
— Więc ja powiem to ojcu twemu.
— To mi obojętne.
Tristan zszedł blady ze wstydu i gniewu.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi.
Pan Van-Dick poszedł do pokoju Edwarda.
Słowa nie wymówiwszy przysunął się do okna, wyrzucił miseczkę z mydlinami i słomkami do ogrodu, potém dał mu najpiękniejsze, jak tylko mogą być dwa ojcowskie uderzenia w policzki, i nie zważając na wycie prawie dziecka, wymówił to słowo:
— Pracuj.
I powrócił do siebie.
Dziecię przez pół godziny krzyczało i płakało; potém postrzegłszy że nie jest mocniejszém i że matka nie nadchodzi, skłoniło się wziąść lekcyą.
Teraz zważmy czy wszystkie podobne sceny mogły nie nudzić ogromnie Tristana.
Przez ten czas, pan Mametyn wracał do żony; gdy go nadjeżdżającego spostrzegła Ludwika, wyszła na przeciw niego i zapytała:
— No! i cóż się stało?
— Oto twój protegowany pozostaje u Van-Dicka.
Ludwika lżéj odetchnęła.
— Czyś go widział? dodała.
— Widziałem; bardzo jest zajmującym, i Van-Dick żadnym sposobem nie chce się z nim rozdzielić.
— Więc mu znalazłeś taką rzeczą miejsce?
— Znalazłem.
— A gdzie mój drogi?
— U ciebie w domu.
Na to, Ludwika zbladła. szczęściem że mąż tego nie widział.
— Czy cię to dziwi moja droga? bo chociaż nie widział Ludwiki, usłyszał jednak ten lekki wykrzyknik zadziwienia.
— Naturalnie że się dziwię.
— Dla czegóż?
— Jest to człowiek, którego oboje wcale nie znamy.
— Sama się za nim wstawiłaś.
— To prawda, ale ponieważ do nas nie przybędzie, to rzecz skończona.
— Może przybędzie jeszcze.
— Czy tak myślisz?
— Van-Dick nie jest zdolnym długo tak walczyć z żoną.—
— Tém gorzéj.
— Dla czego tém gorzéj?
— Bo chciałam trochę podróżować.
— No to w takim razie, nic ci nie przeszkadza, i owszem, on w naszéj niebytności domu naszego pilnować będzie; bo przecież ty nie zaraz i nie prędko wybierasz się w podróż?
— Owszem.
— Naprzykład, w jakim przeciągu czasu?
— Wpięć albo w sześć dni.
— I gdzież chcesz jechać mój mały trzpiocie?
— Gdziekolwiek, aby wyjechać, bo się nudzę.
Starzec pociągnął rękę po czole i obtarł łzę, którą te słowo przez Ludwikę wymówione zciągnęło.
— Pojedziemy jutro jeżeli chcesz, dzisiaj, natychmiast, abyś tylko nigdy nie nie powtórzyła tego słowa: nudzę sie.
— Oh! przebacz mi! mój najdroższy przyjacielu, zawołała Ludwika obejmując rękami pana Mametyna, ale, nie możesz sobie wystawić ile ja dzisiaj na nerwach cierpię.
— W istocie, wyrzekł doktór biorąc ją za rękę, masz nawet trochę gorączki, ale nie bój się, to przejdzie, to nic ważnego.
— Czy przebaczasz mi?
— I ty mi się pytasz! kiedyż wyjeżdżamy?
— Zostaniemy tutaj. Chwila w któréj wyjechać chciałam, była chwilą mojéj waryacyi.
— Tém lepiéj, bo ci się przyznam, że podróż mnie utrudza.
— A nie mówiłeś mi nic o tém?
— Bo cię tyle kocham, że nic mogę chcieć czego innego, tylko togo czego ty żądasz; spełniłbym z ochotą każde twoje życzenie, choćby mnie to zabić miało.
Ludwika nic nie odpowiedziała, ale pocałowała rękę starca mówiąc:
— Mój Boże, jak się też to wszystko skończy?
Pani Van-Dick, nie pokazała się wciągu dnia całego.
Gdy o jedenastej, wyszedłszy od przyjaciółki któréj znalazła przytułek, wróciła do domu, zdawało się, że wszyscy już w nim spali, taka była cichość, i taka w nim panowała spokojność.
Eufrozyna, zamknąwszy drzwi od swego pokoju zabierała się spać w ślad za innymi, gdy na wspomnienie nocy, od któréj poczęła się jéj dla Tristana nienawiść, nowa myśl zemsty, ale okrutnéj zemsty! przyszła jéj do głowy, a na nie mało nieszczęście mieszkańców spokojnego dotąd domu.
Usiadła przy fortepianie.
Tym razem, już nie myśl ostatnia Webera, ale marsz pogrzebowy Baethowana grzmiał z pod palców Eufrozyny.
Pani Van-Dick grała go z całéj mocy swojéj.
Tristan pierwszy się obudził.
Dorozumiał się natychmiast, że ten żarcik całą noc trwać będzie; z mocném postanowieniem przedsięwziął znieść go bez szemrania. W kilka chwil potém, pan Van-Dick także uchylił powieki. Otóż tego właśnie wieczora, już to wprawdzie tak samo, jak co wieczór, bardzo się spać chciało panu Van-Dickowi.
Kupiec nadto znał dobrze swoją żonę, aby się równocześnie z Tristanem nie domyślił, że ta nieszczęsna muzyka potrwa pięć lub sześć godzin najpewniéj.
Usiadł na łóżku: o! nie przedsięweźmiemy opisywać miny, jaką jego twarz przybrała, gdy zapaliwszy stoczek, ujrzał na zegarze że dopiero spał pół godziny!
Tym razem, nie wypadało powiedzieć Eufrozynie aby się uciszyła, byłoby to sarno, jak żeby jéj powiedzieć: udało ci się zemścić.
Jednakże uśmiech przebiegł po ustach naszego kupca, jak sobie wystawił minę Tristana, który właśnie nad samą spoczywał symfonią.
Jednakowoż słaba to nader była pociecha, w téj wielkiéj kupca boleści; to też twarz wkrótce wróciła do poturbowanego wyrazu.
— To jest obraz wesołego bytu! wymówił do siebie, nie dają mi jeść, nie dają mi spać; otóż przyjemne wieść będę życie!
I pan Van Dick wstał, zarzucił na siebie ubiór, otworzył okno, zapalił cygaro i patrzył się na gwiazdy.
Co do Tristana, ten także wstał, zapalił świecę i próbował, czy mu się czytać nie uda.
Próbował, to jest właściwe słowo.
Okresy które wyczytywał, niedochodziły mu do umysłu, wstrzymywane tą muzyczną barykadą, którą pani Van-Dick niezmordowanie nastawiała, na odpędzenie myśli i snu od męża i Tristana.
Nasz więc przyjaciel wstał także, okrył się, otworzył okno, patrzył w niebo, i zazdrościł tym co mają wyrzuty sumienia w sercu, ale przynajmniéj nie mają fortepianu w domu — O! cnoto! zawołał, takaż to twoja nagroda?
Zresztą noc była prześliczna, i w każdej innéj okoliczności ta smętna muzyka wśród uroczystéj ciszy, byłaby zachwyciła poetyczną duszę, naszego bohatera, nieszczęściem zaś jego było, że odgadłszy cel téj muzyki, i wyrachowawszy czas, przez jaki z pewnością wiedział że trwać będzie, harmonia ta cały powab straciła dla Tristana.
Wprawdzie, marsz pogrzebowy jest przecudny, wspaniały, ale przypuśćmy że ci się spać chce, co prawie każdéj nocy się zdarza, i że ci go grają nie winnym celu, tylko aby ci nieprzyjemność zrobić, i snu ci przeszkodzić; że go grają przycisnąwszy nogą pedał i uderzając całą siłą palcami w klawisze; że ledwie ostatni takt skończą, natychmiast pierwszy poczynają, i że to wszystko, przez pięć godzin nieustannie trwać będzie, a zobaczysz, czy we dwie godziny nie oszalejesz.
Tristan, poczuł po usposobieniu nerwów swoich i po zakręcie głowy, że nie wytrzyma zbyt długo tego arcydzieła, cicho więc otworzywszy drzwi od pokoju, próbował czy mu się nie uda wymknąć i uciec daleko od téj harmonii, gdyż harmonia nie próbowała uciekać od niego: wziąwszy zapas cygar, zszedł, otworzył drzwi szklanne, prowadzące na kwadratowe wyjście dotykające ulicy, i tam oparłszy się jak mógł najwygodniéj na poręczy, palił wciąż cygaro.
Prawda, że muzyka czyli hałas, słabiéj uszu jego dochodził, zaczął więc z cierpliwością zgadzać się zo swoim losem.
Już prawie pięć minut upłynęło jak wypuszczał dym z cygara, gdy machinalnie spojrzawszy się na lewo, zdało mu się że widzi nie daleko siebie także zapalone cygaro, które jakby gwiazdka dla dzieci, migało światełkiem.
Za tym cygarem poznał pana Van-Dick, bo przypomnijmy sobie, że biedny kupiec wstał i stanął w oknie wychodzącym na kwadratowe wyjście, czyli na ulicę.
Tristan zawołał:
— Panie Van-Dick! panie Van-Dick!
Kupiec podniósł głowę i poznał Tristana.
— A to ty jesteś mój drogi! zawołał; niech cię Bóg błogosławi, żeś się znalazł na moją pociechę.
— Chcesz pan powiedzieć niech cię diabli porwą.“
— Od kiedy się obudziłeś?
— Od początku, a pan biedny panie Van-Dick, dawno nie spisz?
— Ja także od początku.
— Była w tém: „ja także“ boleść tak komiczna, że Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Jak ci się zdaje, czy to tak długo trwać będzie? zapytał pan Van-Dick.
— Obawiam się że długo pewnie.
— A to będzie wesoło!
— Panie Van-Dick!
— Hę?
— Przychodzi mi myśl jedna!
— Oh! powiedz ją, to właśnie chwila żeby myśli przychodziły!
— Żebyśmy też poszli spać do hotelu?
— Już jest północ, a zresztą, ja na biedę, znany tu jestem za wiele.
— To prawda! — Czy nie masz nad tę lopszéj myśli?
— Oh nie mam.
— A no! widzę że jesteś szacownym człowiekiem w nieszczęściu.
Pani Van-Dick domyśliwszy się, że pewnie do téj chwili, już jéj antagoniści plac opuścili, podwoiła siły swoje i tak zawzięcie grała, że zdawało się, iż chociażby Bóg wie gdzie znajdowali się, wszędzie i najdalej dosięgnie ich swemi pociskami.
— Ah, już nie wytrzymam wykrzyknął do Tristana Van-Dick: to musi się raz skończyć.
— A no! to prawda.
— Czy silny jesteś?
— Dosyć silny.
— Ale czy doprawdy mocny jesteś?
— O! zapewne że mam dużo siły; ale dla czego się pan oto pytasz?
— Zejdź na palcach cichuteńko i zobacz, czy klucz jest we drzwiach od pokoju mojéj żony. Ja za ciężki jestem, skrzypiałyby schody podemną.
— A cóż potem będzie?
— Potém dasz mi znać czy drzwi zamknięte.
— Dobrze.
Tristan, nie wiedząc do czego to doprowadzić może, i co za wpływ na granie pani Van-Dick wiadomość o kluczu w zamku wywrzeć może, zaczął się bawić swojém położeniem — poszedł z ochotą.
Czém bardziéj się zbliżał do pokoju Eufrozyny, tém huk instrumentu i muzyki zdawał, się przeraźliwszym.
W chwilę potém wrócił.
— No! i cóż tam? zapytał pan Van-Dick, widząc zbliżającego się przyjaciela, towarzysza nieszczęścia.
— Oto klucz jest we drzwiach.
— A więc zejdźmy teraz.
— I cóż tam robić będziemy?
— Zobaczysz. Spuść się na mnie.
Obadwa wtenczas zbliżyli się do kwadratu prowadzącego do pani Van-Dick.
— Idźmy bardzo cicho.
— O możesz pan iść jak ci się podoba, odezwał się Tristan, bo gdyby nawet dom się walił, ręczę, że pani Van-Dick w swojém zapale muzycznym, tego by nie usłyszała.
Przybyli do drzwi od pokoju.
Pan Van-Dick otworzył, a słowa nie wymówiszy przysunął się do fortepianu i uchwycił go silną ręką.
Eufrozyna tyle była zdziwiona tą niespodziewaną podwójną wizytą, że ręce jéj opadły i grać przestała.
— Po co tu przychodzisz? zapytała wstając z krzesła.
— Przychodzimy po ten śliczny instrument.
— A to dla czego?
— Dlatego, aby go po prostu rzucie do kanału.
— Nie tkniecie się go, zaręczam.
— Zobaczymy.
— To jest fortepian, który mam po mojéj matce.
— Przecudne dziedzictwo! Mój drogi Tristanie, weź z drugiéj strony za fortepian, racz mi pomodz znieść na dół ten sprzęt zajmujący.
— To już prawdziwa nikczemność! wykrzyknęła pani Van-Dick, więc mi nie wolno wprawiać się wmuzykę?
— Ona nazywa to wprawianiem się! no! mój Boże! skończmy już raz. Tristanie, bierz za instrument.
— I pan Van-Dick, sam jeden posunął instrumentem.
— Ależ powtarzam, że ton fortepian mam po mojéj matce, płacząc wymówiła Eufrozyna.
I matka ci poleciła, wygrywać na nim marsz pogrzebowy po północy, aby nie dać spać mnie i innym?
Eufrozyna nic nie odpowiedziała.
Nasi panowie pochwycili fortepian.
Kobiety charakteru Eufrozyny są nikczemne, poniżające się, jeżeli nie mogą wezwać na pomoc zgorszenia, co w téj chwili było niepodobieństwem.
— Przestanę grać, odezwała się, widząc że fortepian zabierają.
— Któż nam to zaręczy?
— Zamknij go na klucz, pozwalam.
— Dobrze, zezwalam na to, lecz jeżeli się raz poważysz podobnie i o takiéj porze wygrywać, to go młotem roztłukę.
A to mówiąc, zamknął fortepian, potém wziął klucz i schował go do kieszeni.
Tristan udał się do swego pokoju, a pan Van-Dick do siebie.
Reszta nocy przeszła spokojnie.
Lecz Tristan, odniósłszy świeże zwycięztwo nad Eufrozyną, mógł oczekiwać z jéj strony na podwójną zemstę.
Nazajutrz, przyszły trzy listy od Willema: jeden był do pana Van-Dicka, drugi do Eufrozyny, a trzeci do Tristana.
Czytelnik równie z nami, domyśla się zapewnie, co zawierał w sobie list do Eufrozyny.
„Wszystko idzie jak najlopiéj. Dom Daniela wszystko panu zapłaci; dziś nawet oddał mi na rachunek trzy tysiące franków, które z pewnością jutro pan odbierzesz.
„Za późno już było dzisiaj odrachowywać, opłacać i rewers brać z poczty, a bez takowego zapewnienia balem się odesłać; żeby nie zaginęły, i żeby poczta trudności w wypłaceniu ich panu nie robiła.
„Przyjmij drogi panie, zapewnienie najszczerszego szacunku od sługi swego.
To samo donosił Eufrozynie, z dodatkiem: że kiedy tak pomyślnie i szybko ten interes poszedł, ma nadzieję że i powrót jego przyspieszonym zostanie.
Tristan poznawszy pismo Willema, przez chwile bardzo się ucieszył.
— Ten poczciwy i dobry chłopiec, mnie nie zapomina, pomyślał sobie.
I list otworzył.
„Odbieram list, a możesz się ani domyślać od kogo. Donoszą mi o nikczemnym i bezczelnym sposobie obejścia się pańskiego, względem mnie, i pomimo najuroczystszej pańskiéj obietnicy że szanować uczucia moje będziesz. Wiem że pan musisz dom pana Van-Dicka porzucić lecz proszę go o oznajmienie mi gdzie się pan udasz; również proszę abyś był w pogotowiu do zejścia się ze mną, gdyż za powrotem moim, powołam pana do zdania mi sprawy z postąpienia jego.”
— A no! widaćże Willem jest niezaprzeczenie niepospolitym głupcem, pomyślał sobie Tristan chowając list do kieszeni i mimo woli westchnąwszy smutnie.
Tego samego dnia, pani Van-Dick zeszła na dół nie tylko na obiad, ale i na śniadanie wspólnie z mężem i Tristanem.
To prawda, że trudno było wydobyć z niéj najmniejsze słowo.
— Ten powrót, obiecuje i zwiastuje mi nową jakąś złość ze strony pani Van-Dick, pomyślił sobie Tristan; nawet pan Van-Dick, od czasu sceny z fortepianem jest względem mnie znacznie ostudzonym, zdaje mi się, że nie późniéj jak jutro, powinienbym dom ten opuścić.
Nazajutrz, Tristan nie powiedziawszy jeszcze, nic panu Van-Dickowi o swojém postanowieniu, zabrał się do upakowywania rzeczy swoich, gdy mu oznajmiono że śniadanie już przyniesione.
Zeszedł, zostawiwszy swój tłomok niezewszystkiém upakowany znalazł w salonie przyjaciółkę pani Van-Dick, którą Eufrozyna na śniadanie zaprosiła, ta ciesząc się i winszując między żoną a mężem zgody, naturalnie miała chęć dokuczyć temu, który ją na jakiś czas zerwał.
Tak sobie przynajmniéj myślał Tristan, widząc minę zimną i prawie pogardliwą z jaką jego przywitanie i ukłon przyjęła.
Co do pana Van-Dicka, ten widząc że się rzecz cała łagodzi, wyciągnął z największą czułością rękę do naszego przyjaciela.
Pani Van-Dick zeszła także, i nie zwracając uwagi, ani na męża, ani na Tristana, prosto poszła do swojéj przyjaciółki.
Pan Edward zupełnie uleczony, zeszedł także z innemi.
— Czyś zrobił to co ci mówiłam? wymówiła cicho do Edwarda matka, całując go i głaszcząc.
— Zrobiłem mamo, odpowiedziało dziecko.
Usiedli wszyscy do stołu.
W kilka chwil potém, pani Van-Dick oderwała się do swojéj przyjaciółki.
— Odebrałam dzisiaj list z Francy i (co było fałszem).
— Od kogo?
— Od mojéj krewnéj Emilii która cię serdecznie pozdrawia.
— Więc listy przyszły? zapytał pan Van-Dick.
Eufrozyna mimowolnie drgnęła.
— Tak jest, odpowiedziała.
— To dziwnie, dla czego nieodebrałem zapowiedzianego wczoraj przez Willema listu?
— To szczególnie, odpowiedziała Eufrozyna, może zapomniał o nim, a cóż ci w tamtym liście obiecywał?
— Trzy tysiące franków od Daniela.
— To warto zająć się i zapytać na poczcie.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy oddano dziś rano list z Brukselli? zapytał gospodarz domu.
— Był list, panie.
— Gdzieżeś go podział?
— Położyłem go w sali jadalnéj, w tém miejscu gdzie się zawsze listy do pana składają.
— Poszukajże go zaraz.
— Był tutaj na bufecie.
— Czyż go nie ma?
— Nie ma wcale.
— Gdzieżby się mógł ten list podziać? wyrzekła Eufrozyna.
— Czy pewnym jesteś żeś go tam położył? zapytaj się Athenaisy, czy przyszedłszy tu sprzątać nie położyła go gdzie indziéj.
— Aby tylko nie został skradzionym, zawołała przyjaciółka.
— Przez kogo? zapytał pan Van-Dick.
— Jak się ma w domu swoim nieznajomych... odrzekła Eufrozyna.
Tristan zbladł na tę obelgę.
— Czyż nie znasz pan służących swoich, zapylała Van-Dicka; ten ostatni, zrozumiał po tonie, obelżywe chęci żony i zaraz odpowiedział.
— Eufrozyna ma słuszność, zawsze się można obawiać ludzi służących; jednakowoż bardzoby mnie to dziwiło, bo ten chłopiec ma minę bardzo uczciwą, a za Athenais ja ręczę.
— Ty nie ruszałeś listu? zapytała się syna pani Van-Dick.
— Nie mamo.
— Ale widziałeś go może?
— Widziałem.
— I poznałbyś ten list?
— Poznałbym mamo.
— No! to idź i pomóż go wynaleść Piotrowi.
— A gdzież go mam szukać?
— Szukaj wszędzie.
Dziecko wstało od stołu.
Piotr wrócił z oznajmieniem, że Athenais nie widziała listu.
— Źleś zrobił, żeś położył list na bufecie, nic mi o nim nie powiedziawszy.
— Pani była przy tém, odrzekł służący, a jak już później nie było listu w miejscu gdzie go położyłem, myślałem że go pani wzięła.
Eufrozyna zaczerwieniła się na te bardzo naturalne tłómaczenie.
— Ten list, zamykał w sobie bardzo znaczną wartość, wyrzekł pan Van-Dick, nierozsądnie było rzucać go byle gdzie.
— Panie, odrzekł służący drżąc cały aby go o złodziejstwo nie posądzono, ja jestem uczciwy, niezdolny.....
— Ja cię nie obwiniam mój przyjacielu o nic więcéj, tylko o niedbałość; ten list wynajdzie się, niebój się niczego.
— Roznosiciel listów, mówił daléj służący, wziął rewers od pani na ten list, zdawało mi się że już nie powinienem był nim się opiekować.
— W takim razie musisz wiedzieć co się z listem zrobiło, odezwał się do żony pan Van-Dick.
— Nic nie wiem, odezwała się z pomięszaniem, którego nie zdołała ze wszystkiém ukryć, i chcąc już prawie zerwać się od stołu, gdy w tém dziecię ukazało się z listem w ręku.
— A chwała Bogu! odezwał się Tristan, bo też w nieopowiedzianéj byłem niespokojności.
— Czy to ten? zapytał Edward.
— Tak jest, odrzekł pan Van-Dick biorąc list do ręki, ależ jakim to się sposobem zrobiło te jest odpieczętowany?
Dziecię patrząc się na matkę znakiem tylko dało do zrozumienia, że nic nie wie.
— No przecie, gdzieżeś go znalazł? zapytał pan Van-Dick syna.
— W pokoju pana Tristana, z niejakim wahaniem się odpowiedział mały Edward.
— W moim pokoju? wymówił Tristan, blednąc cokolwiek.
— Tak jest, odpowiedziało dziecię.
— W jakim miejscu w moim pokoju znalazłeś go mój mały przyjacielu? dodał Tristan bardziéj blednąc.
— W tłomoku pana, odrzekł Edward, zaczynając bać się wszystkich oczu, na niego zwróconych.
Tristan podskoczył na krzesło; jakby od gadziny ukąszony.
— Kazali ci popełnić najszkaradniejszą nikczemność moje dziecię, wymówił nasz przyjaciel; to musi się wyjaśnić! proszę, a jeżeli tego potrzeba, wzywam ojca twego, aby cię zmusił do wyznania, kto cię upoważnił do zrobienia i powiedzenia takiej rzeczy.
— Dziecię niewiedzieć co mówi, rzekła Eufrozyna, zaczynając się obawiać skutków dalszego wyjaśniania; list się wynalazł, to już jest rzeczą główną. I zbliżyła się do drzwi; ale Tristan rzucił się między nią a drzwiami i wyjść jéj nie dozwolił.
— Przebacz pani, że przeszkadzam jéj oddaleniu się rzekł Tristan, lecz słysząc moje oskarżenie winnaś pani i uniewinnienie moje równie usłyszeć.
Dziecię spojrzało się na matkę i nie wiedziało co z sobą począć i gdzie się schować.
— Ten list rozpieczętowany, znaleziony w tłomoku który na drogę upakowywałem, wyrzekł Tristan, nie mógł być przez nikogo włożony, tylko przez tego który go rozpieczętował i wiedział co w sobie zawiera. Dziecię nie mogło go szukać w moim tłomoku, prędzéj wszędzie indziéj, i chyba tylko, że za wyraźną namową udało się do mego pokoju. Panie Van-Dick, racz pan przykazać Edwardowi aby wyznał, kto mu kazał szukać listu w moim tłomoku.
— Odpowiedz! zawołał groźnie pan Van-Dick do dziecka, widząc że okoliczność zaczynała być ważną, odpowiedz! zapytał tonem wzruszonym i nie dozwalającym kłamstwa.
— To mama kazała, płacząc, odpowiedziało dziecię.
Można sobie wystawić, jakie wrażenie na oczekującym panu Van-Dick i Tristanie takiéj odpowiedzi, wywarły słowa dziecięcia; ale na przyjaciółce, którą pani Van-Dick wyraźnie jak by na świadka obiecywanego sobie tryumfu zaprosiła, jéj wrażenia trudno nam opisać.
— Dziecię kłamie, odezwała się matka.
— Cicho bądź pani, odezwał się nakazującym tonem pan Van-Dick. Co ci matka kazała zrobić i powiedzieć? zapytał dziecka, powiedz prawdę, gdyż inaczéj wypędzę cię z domu.
— Mama, odpowiedziało śród płaczu dziecię, najpierwéj wysłała mnie abym list włożył w tłomok pana Tristana i powiedziała, że jak przy stole każę mi szukać listu, abym go wziął z tamtąd i powiedział zkąd go przynoszę i gdzie go znalazłem.
Pani Van-Dick blada jakby martwa, nieodpowiedziała ani słowa.
— Nie skłamałeś? zapytał ojciec syna.
— Nie papo, przysięgam.
— To dobrze, odpowiedział kupiec wstając od stołu; idź pani do swego pokoju, wymówił do żony, urządzimy między sobą w ten sposób interesa, że najpierwéj dziś jeszcze mój dom opuścisz, gdyż nie chcę mieć blisko siebie złodziejstwa.
Pani Van-Dick wyszła.
— Pan pojmujesz, wymówił Tristan zbliżając się do pana Van-Dicka, że dopóki z przyczyny mojéj doświadczałeś tylko nieprzyjemnych różnych psotek, dopóty siedziałem na miejscu, lecz po takiém oskarżeniu jakie mnie spotkało, muszę dom pana opuścić i musiałem sobie tak postąpić jak postąpiłem.
— Tak jest mój przyjacielu, odrzekł pan Nan-Dick, wyciągając do niego rękę, i obcierając pot z czoła po wzruszeniu, do jakiego nigdy natura jego nawykłą niebyła. We wszystkiem postąpiłeś jak się należało i co twoją powinnością było, reszta do mnie należy.
Przyjaciółka cała drżąca, upadła napół żywa na krzesło i nie wiedziała jaką przybrać postawę.
Tristan wrócił do swego pokoju, i bardzo naturalnie, iż po przejściu takiem aż mu się słabo zrobiło; rozważywszy na jakie się prześladowania narażał, wspomniawszy sobie do tego list Willema i utraconą przyjaźń jego; (sądząc że wszystko już dla niego stracone i że chwila rozpaczy nadeszła, mimowolnie łzy mu się z oczu puściły, i tylko był wstanie wzywać imienia matki swéj i Ludwiki.
Gdy Tristan ochłonął trochę ze swego wzruszenia, przypomniał sobie pana Mametyna, którego wszystko przewidująca opatrzność, tak cudownie przed kilkoma dniami na drogę życia jego zesłała. Zgłębi serca podziękował jéj że takie ma o nim staranie, obiecując sobie jednakże, że to już będzie ostatnia próba, ostatnie kuszenie losu, i że jeżeli jego nowe położenie, w czém kolwiek równać się będzie teraźniejszemu, wypadnie mu koniecznie życie sobie odebrać.
Dokończył zawiniątek i pakunków swoich, wśród woni i śpiewu całéj natury, téj wiecznéj pocieszycielki uśmiechającéj się do serc zbolałych, pokazującéj czasem w jednym promieniu słońca, drogę całą do nadziei, przyszłości i szczęścia.
Gdy wszystko ukończył i zgromadził co miał z sobą do zabrania, pożegnał się z temi ścianami, z pokojem w którym sobie być szczęśliwym obiecywał i zszedł do pana Van-Dicka.
Znalazł kupca jeszcze nie ze wszystkiém ze wzruszenia ochłoniętego, i piszącego z takiém zajęciem listy, że nawet głowy za otwarciem drzwi i przyjściem jego nie odwrócił.
Tristan zbliżył się do pana Van-Dicka, a widząc go ciągle jednostajnie robotą swoją zajętego, wymówił do niego:
— Jeżeli panu przeszkadzam, to się oddalę.
— A to ty przyjacielu! niewidziałem cię, przebacz mi. No i cóż mówisz na to co się działo?
— Nie mnie przystoi, objawiać panu moją opinię.
— Już to ja posądzałem moją żonę, że zdolna jest wszystko zrobić prócz tego co zrobiła.
— Trzeba jéj przebaczyć, gniew złym jest doradzcą, a pani Van-Dick aż nadto została ukaraną, przez wstyd który ją przy wszystkich spotkał. Co do mnie, przebaczam jéj z całego serca.
— Czy mówiła z tobą?
— Nie, nie widziałem jéj nawet.
— Bądź spokojnym, to się już nie odnowi ani nie powtórzy.
— Obiecuję i przyrzekam panu że będę spokojnym.
— Ona wyjdzie z domu, rzekł Van-Dick, tonem w którym widać było że postanowienie jego wahało się i stygnąć zaczynało.
— Ona tu zostanie.
— Jednakże nie możecie żyć razem z sobą w jednym i tymże samym domu, nieprawdaż Tristanie?
— Wielka prawda, i tę zupełnie zrozumiałem.
— No! i jakże tedy będzie?
— Oto tak: że nie uznaję w sobie prawa, aby zprowadziwszy (mimowolnie wprawdzie) niepokój w dom pański, najgościnniéj mi przez pana ofiarowany, abym był jeszcze przyczyną poróżnienia się i rozliczenia pańskiego z żoną. Do mnie należy ustąpić miejsca pani Van-Dick; ustępuję go dobrowolnie.
— I gdzież się udajesz?
— Do doktora Mametyna.
— No, powiem ci że masz słuszność, i na twojém miejscu to samo bym zrobił.
— Widzisz pan że mam słuszność.
— Żona moja, wściekać się na to będzie.
— A to nie sprowadzi najmniejszego zgorszenia, ani rozgłosu.
— A potém, tam ci nawet lepiej będzie, niżeli tutaj. Pani Mametyn jest godną uwielbienia kobietą i największą uprzejmość pokazywać ci będzie; sam Mametyn więcej wart odemnie. Idź więc drogi przyjacielu, idź do nich prosto.
— Pochwalasz mnie pan?
— Ze wszystkiém pochwalam.
— Lecz przynajmniéj opuszczając dom pański unoszę z sobą szacunek twój panie?
— Całkowity, szczery, głęboki.
— Jeżeli kiedykolwiek spotkamy się osobiście, blisko.....
— Wyciągnę do ciebie rękę tak samo jak w téj chwili; a widywać się będziemy, bo wymagam abyś mnie odwiedzał i ty i poczciwy zacny doktór także. Lecz przyjmiesz też jednę radę, którą ci dać mam wielką ochotę?
— Bardzo chętnie.
— Oto, nie mieszkaj w tym samym co pan Mametyn domu, to zawsze z tego jakiś dla kogoś ambaras się wydarzyć może. Gdybyś mi chciał wierzyć, tobyś najął sobie, osobne blisko doktora mieszkanie.
— Zawsze miałem chęć to co pan radzisz zrobić, i czy domek mały, czy wreszcie jeden pokoik, chciałem nająć.
— Najmij pan mały próżny na teraz domek, naprzeciwko domostwa doktora, za małą cenę go dostaniesz a będziesz bardzo blisko i sam u siebie.
— Masz pan słuszność, a teraz mam jeszcze małą do pana prośbę.
Na to Van-Dick, bardzo naiwnie sięgnął ręką za kieskę.
— Wszystko czego tylko zażądasz, jest na twoje usługi.
Tristan zarumienił się i zatrzymał rękę pana Van-Dicka.
— Dzięki ci panie, to nie oto mi chodzi.
— Dla czego nie o to?
— Bo niczego nie potrzebuję.
— Ale nierób sobie żadnych skrupułów, późniéj możesz mi oddać.
—Dziękuję ostatecznie, mój drogi panie Van-Dick, wszystko mam co mi tylko potrzebne.
— Jak sobie chcesz, ale nie zapominaj, że odtąd, to jest dzisiaj i na zawsze, możesz przyjaźnią i workiem moim rozrządzać.
— Z całego serca dziękuję panu.
— No! więc w czémże mam ci usłużyć?
— Pan wiesz że dobrze byłem z Willemem.
— Wiem, uważałem to.
— To jest uczciwy chłopiec i nie mało dbam o jego przyjaźń.
— Pojmuję.
— Czy chcesz mi pan dać dowód dobroci swojéj, i zapewnić go słowem swojém i mojém, że zupełnie nie zasługuję na jego wyrzuty, i że widzenie jego uszczęśliwiłoby serce moje.
— Alboż poróżniliście się teraz?
— Poróżnili i nie mało.
— Od kiedyż to nastąpiło?
— Od dnia wczorajszego dopiero.
— Jakżesz mój przyjacielu możesz o tém wiedzieć, kiedy tu go niema?
— Napisał do mnie.
— Z jakiegoź to powodu? powiedz mi proszę.
— Kiedy sam nie wiem tego.
— Moja żona pewnie, do niego napisała.
— Czy tak się panu zdaje? lecz cóżby mogła na mnie napisać?
— Że jéj się oświadczałeś, bo mnie to powiedziała.
— Ależ ja nie widzę, mówił dalej Tristan, chcący udać że stosunków Eufrozyny z Willemem się nie domyśla, albo też chcąc aby pan Van-Dick przyznał mu się że wie o nich; ależ nie widzę co mu to szkodzićby mogło.
Pan Van-Dick spojrzał na Tristana z pod oka, wzrokiem i miną któréj opisać niepodobna i zdobył się na to jedno słowo:
— Dudek!
Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— No! słuchaj! ponieważ sami jesteśmy, odparł Van-Dick otwierając drzwi i zajrzawszy czy kto usłyszeć by ich nie mógł, powiedz mi otwarcie, czy ci tutaj dobrze było?.
— Prawdziwie bardzo dobrze.
— Życie takie jakie tu prowadziłeś i pożycie jakie ci ofiarować mogłem, czy ci się uśmiechało?
— Tak jest, uśmiechało.
— I myślałeś też długo na miejscu pozostać?
— Na zawsze, gdyby to się spełnić mogło.
— A dla czegóż więc u djabła poróżniłeś się z moją żoną?
— To nie ja z nią, tylko ona się ze mną poróżniła.
— Dla czego? cóżeś jéj zrobił takiego? czém ją obraziłeś?
— Pan chcesz to koniecznie wiedzieć?
— Naturalnie.
— Ale czy tylko doprawdy? powiedz pan szczerze.
— Doprawdy.
— No!... otóż mój kochany panie Van-Dick... ale... oczywiście nie wiem jakby to panu powiedzieć.
— Powiedz, powiedz. Czy chcesz abym ci pomógł?
— Niczego więcéj i bardziéj nie pragnę.
— Moja żona zaczęła, opowiedzeniem ci że poszła za mnie bez miłości?
— Tak jest.
— Ze jest nieszczęśliwą?
— Coś nakształ tego.
— Pytała ci się o wszystkie przygody życia twego?
— Rzeczywiście.
— Pytała się czy już prawdziwie kochałeś?
— Zupełnie pan trafiasz.
— A pan jéj odpowiedziałeś?...
— Że prawda, kochałem, ale już kochać więcéj nie będę.
— A do djabla! tu się rzecz psuć zaczyna. Nieroztropny nieprzezorny młodzieńcze! Wszakżesz przecie jeszcze za bytności Willema, zaczęła się dla ciebie rozczulać?
— To prawda.
— A jak tylko Willem wyjechał, przyznała ci się że cię kocha?
Tristan przyznał znakiem potakującym.
— A tyś jéj odpowiedział?
— Że nie mogłem kochać jéj, nie zdradziwszy przyjaźni i gościnności.
— To bardzo dobrze. I upierałeś się przy swojém zdaniu?
— Tak jest.
— I dziwisz się teraz, że ci tyle złego wypłatała?
— Nie, nie dziwię się bynajmniéj.
— To szczęśliwie. I myślałeś, że po takiéj odmowie, możesz w domu moim pozostać?
— Trzebaż było...
— Cóżem ci powiedział na drodze z Medjolanu?
— Nie przypominam sobie, odrzekł Tristan chcąc zmusić pana Van-Dicka do całkowitego zwierzenia.
— Powiedziałem ci: że pod tym jedynym warunkiem możesz mieszkać u mnie, jeżeli dokażesz tego, że cię żona moja kochać będzie.
— Teraz sobie przypominam.
— Powinienbyś przypomnieć sobie, żem ci radził, abyś wszystkich użył sposobów dla dojścia do tego rezultatu.
— I to prawda.
— Nie doszedłeś do niego, oto jest cała wina. To też za to musimy się teraz rozdzielić, co mi wielką przykrość sprawia.
— Lecz jeden tylko był sposób być w zgodzie z żoną pańską.
— Jakiż to sposób?
— Oto, ponieważ panu słowami właściwemi powiedzieć potrzeba, więc powiem; że trzeba było zostać jéj kochankiem.
— A no! więc przez przyjaźń dla mnie trzeba było nim zostać i użyć jedynego sposobu do zostania także ze mną.
— W takim razie musiałbym oszukiwać pana.
— Czy myślisz mój drogi, żebym nie wołał tego, niż wszystkie kłótnie domowe trwąjące już od dni ośmiu? Jużem ci to nieraz powiedział, że bardzo dbam o spokojność, o regularne jedzenie, o zgodę domową. Czy myślisz, że ja już od dawna nie wiem jakiemi środkami to wszystko otrzymywać mi się udaje? czy myślisz, że można otrzymać szczęście, te dobrodziejstwo dla samolubstwa, nie pocierpiawszy cokolwiek z początku? Patrz na Willema: od razu wszystko zrozumiał.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że od czasu jak jest z nami, ani czwartéj części nie było tych kłótni jak za ciebie kochany Tristanie.
— Bo on widać znalazł sposób...
— Ten sam, który ci moja żona dawała do wyboru.
— I pan się nie gniewasz na niego?
— Bynajmniéj. W cóżbym się był bez niego obrócił, co począł? Jemu winien jestem szczęście moje, temu drogiemu nieoszacowanemu Willemowi.
— W takim razie, drżyj pan teraz.
— A to dla czego?
— Bo żona pańska już go nie kocha.
— Odkądże to być może?
— Od czasu jak mnie kocha.
— Oh! jakże ją znasz mało! Tyś poróżniony z Willemem?
— Tak jest; powiedziałem to panu.
— I to Eufrozyna was poróżniła? jakeś mi dopiero powiedział.
— No! tak jest.
— A więc dowód, że przy Willemie chce pozostać, a pan tylko mazgajem z téj sprawy wyszedłeś.
— Sprawiedliwa uwaga.
— I źleś zrobił żeś odmówił.
— Eh! kiedyż obiecałem.
— Czy Wiliamowi?
— Jemu samemu.
— Czemużeś mi tego od razu nie powiedział?
— Bo nie mogłem przewidzieć, jak to pan przyjmiesz.
— Więc on się czegoś domyślał.
— Naturalnie.
— A! w takim razie nic nie mogę przeciwko temu powiedzieć, i tylko żałuję cię biedny Tristanie; lecz bądź spokojny mój drogi, ze wszystkiém i we wszystkiém oświecę Willema i uwierzy mi spodziewam się, bo wiara należy mi się od niego i to jeszcze jak mała tylko należność: Cóż myślisz?
— Oh! prawda i wielka prawda!
— Dla czegóż u djabła porzucasz mnie?
— Bo koniecznie tego potrzeba.
— Prawda że potrzeba, a teraz bardziéj niż kiedykolwiek. Bądź więc szczęśliwy mój najdroższy Tristanie, tyle ci dobrego życzę, ileś tego wart i godzien.
Dwaj przyjaciele serdecznie się uściskali.
— Pozwolisz pan, że tu do wieczora tylko zostaną jeszcze moje paki? zapytał Tristan.
— Nie tylko do wieczora, ale na tak długo jak ci będzie dogodnie.
— Muszę pójść obejrzeć ten dom, odezwał się Tristan, idąc ku drzwiom.
— A tak, tak, odprowadzając go odezwał się pan Van-Dick.
— A ztamtąd pójdę do pana Mametyna.
— I zaraz mi donieś jak się to wszystko ułoży.
W téj chwili pan Van-Dick otworzył drzwi wychodzące na ulicę.
— Raz jeszcze dzięki ci panie za wszystko składam.
I Tristan zeszedł z kilku schodów w przedsionku, raz jeszcze uścisnąwszy rękę kupca.
— Niech mi teraz powiedzą, że nie ma takich mężów! pomyślał sobie oddalając się; jakże byłby nieszczęśliwym pan Van-Dick, gdyby nie był takiém z podobną jak pani Van-Dick żoną!
— Niech mi tu gadają co chcą, wymówił do siebie pan Van-Dick zamykając drzwi wchodowi i sadowiąc się przy swojém biurze, niech mi tu powiedzą, że nie ma uczciwych i prawych chłopców! Czyż to niejeden z takich? i bardzo słusznie, że dotrzymał danego słowa, bo też dla człowieka jak Tristan, moja żona byłaby nie pospolicie nudną kochanką.
I kończył swoją korespondecyę.
Tristan lżéj oddychając, poszedł obejrzeć wskazany mu dom przez pana Van-Dicka, Stara kobieta pilnowała i zarządzała tym domem, któren z meblami i sprzętami życzył sobie właściciel wynająć.
Dom składał się z sali jadalnéj i kuchni na dole, z trzech pokoi na pierwszém piętrze, z pokoju dla służących i ze strychu na drugiém.
Cena za wynajęcie domu była bardzo umiarkowana, z przyczyny, że miejsce położenia jego można już było za wieś rachować. Jednakże Tristan, pomimo że mieszkanie bardzo mu do gustu przypadłe, porachowawszy się że powinien żyć oszczędnie, gdyż uzbierane fundusze, prędkoby zostały wyczerpane i wtrącony by został w niedostatek, targował się długo z kobietą; a że jéj obiecał zatrzymać ją u siebie i że widać była pełnomocną u właściciela, spuściła mu najęcie domu, tak samo jak sobie życzył.
Zapłacił z góry za trzy miesiące i powiedział kobiecie że może pójść do pana Van-Dicka dowiedzieć się o nim, a nadewszystko, powinna sprowadzić mu pozostawione u kupca rzeczy; zapytał się potém, czy dom naprzeciwko stojący jest istotnie własnością pana Mametyna, a odebrawszy potwierdzającą wiadomość, poszedł zastukać do tych samych drzwi do których dwa dni pierwéj stukała pani Van-Dick; służący otworzywszy drzwi, przytrzymał je, jakby chcąc dać do zrozumienia, że nie ma nikogo w domu.
I rzeczywiście, to odpowiedział, na zapytanie Tristana.
— Czy jest pan Mametyn?
— Pojechał razem z panią na wieś, odpowiedział służący.
— A kiedy powróci? zapytał służącego.
— Nie wiemy tego.
— Gdzie wieś pana Mametyna? może nie daleko?
— O półtory ztąd mili.
— Czy oddają mu tam listy?
— Co drugi dzień odsyłają.
— W takim razie chcę napisać do pana doktora.
Służący przepuścił Tristana, wprowadził go do sali jadalnéj, przystawił mu krzesło do stolika i przyniósł wszystko co potrzeba do pisania.
Tristan wziął pióro i napisał wiersz pierwszy.
Ledwie te kilka słów skreślił, gdy usłyszał papugę śpiewającą:
Złoto jest tytko chimerą.
Zadrżał i pobladł.
Nie mógł się pomylić, to był głos papugi niegdyś jego.
Tristan odwrócił się drżąc cały i szukał oczyma znanego mu ptaka.
Nie było go w téj sali gdzie się znajdował.
Posłyszał po raz drugi śpiew ptaka, piskliwszym i pretensyonalniejszym jeszcze glosom wyśpiewany:
— Tak, tak, tak, złoto jest tylko chimerą.
Tristan idąc za głosom doszedł do ogrodu, gdzie zobaczył na pysznych prątkach papugę którą miał od matki, którą zostawił Ludwice i później poznał w Medyolanie.
Biedny młodzieniec drżał cały, najpewniejszym był, że wynalazł tę samę papugę; lecz chociaż ją wynalazł to nie dowodziło bynajmniéj że ten ptak należy do jego żony, a nawet podobniejszém było do prawdy że papuga mogła być do tamtéj podobna.
Istotnie, jakim to się sposobem zrobiło, że papuga oczywiście w Medyolanie z Ludwiką będąca, znalazła się teraz w Amszterdamie; właśnie w mieście w którém przemieszkiwał i gdzie żony swéj w licznych przechadzkach swoich ani razu nie spotkał? papuga mogła być sprzedaną, darowaną, ukradzioną: wszystkie takie i tym podobne przypuszczenia, gwałtownie zburzyły zmysły i rozum Tristana.
Przez ten czas, służący widząc że nieznajomy pan porwał się raptownie, pobiegł do ogrodu i zaczął z papugą rozmawiać: przestraszył się, że wpuścił człowieka który jest może złodziejem, a przynajmniéj waryatem, stojąc więc za Tristanem czekał niespokojnie końca przygody.
Tristan postrzegł się i spojrzał na służącego, nie wiedząc czy go ma zapytać.
— Piękny ptak, wymówił służący pokazując papugę, nie prawdaż panie?
— O! tak jest. Do kogo należy ta papuga?
— Do pana i do pani.
— Czy dawno tu jesteś.
— Nie, nie dawno panie.
— Jak przystałeś do tego domu, czy w nim już zastałeś tego ptaka?
— Tak jest panie, już go zastałem!
— Czy pani Mametyn stara także?
— Wcale nie, to pan jéj nie zna?
— Nie, znam tylko samego pana.
— Oh! pani Mametyn zupełnie młoda.
— Tak, tak, przypominam sobie, odrzekł Tristan ochłonąwszy z pierwszego pomieszania, chcący wszystkiego dowiedzieć się od służącego, a udając, że nie wielką wagę przywiązuje do tego co mu służący powiada i powiedzieć jeszcze może tak, przypominam sobie, zdaje mi się brunetka?
— Nie panie, i owszem blondynka
— Blondynka? czy może być?
— Z pewnością blondynka panie.
— Ale czy tylko pewny tego jesteś?
— O! najpewniejszy.
— Szczupła?
— Tak jest panie.
— Mała?
— Tak właśnie.
— Czy rodowita Francuzka?
— Pan ją zna.
— A imię jej na chrzcie?
— Ludwika.
Tristan znów zadrżał i było dla czego zadrzeć.
— Mój przyjacielu, odezwał się, czy pewny jesteś, że pan i pani Mametyn są na wsi?
— Z pewnością są na wsi.
— I tylko ztąd półtory mili do téj wsi w której się teraz znajdują?
— Ledwie nawet tyle drogi, jak panu powiedziałem.
I Tristan wróciwszy do sali jadalnéj podarł list zaczęty, wyszedł i cały w myślach pogrążony, szedł w stronę wskazaną przez służącego.
Można się domyśleć bez opisywania, jakie uczucia miotały sercem Tristana. Położenie jego nie było wcale komiczném, chociaż gdyby Tristan kogo innego widział w podobnych okolicznościach, nic omieszkałby go znaleść zabawnym.
I gdy sobie powtarzał: „Przecież jestem obudzony, nie śpię, nie marzę, idę na dobre do mojéj żony, której już trzeci rok nie widziałem, a która sobie na doprawdy za innego poszła; gdy sobie to powtarzał, miał ochotę wrócić się, choćby do domu Van-Dicka nawet.
„Jaką ja też rolę tam przedstawię, myślał sobie daléj idąc; niesposób abyśmy oboje Ludwika i ja zobaczywszy się raz pierwszy, nie wydali okrzyku. Co na to powie mąż jéj? Zresztą, żartuję sobie z tego pana; to ja jéj mężem jestem; to jéj sprowadzam rozwiązanie dramatu: ja robię całą katastrofę a nie podlegam jéj. Wszystko zresztą jedno, i jakkolwiek chciałbym tę całą przygodę ustroić, zawsze śmieszność z mojéj strony będzie.
„To jest nie mała przygoda! spodziewam się że nie mała!
„No teraz porozumujmy trochę. Czy powinienem ukazać się jak mąż, z chęcią zniweczenia tamtego szlubu i w celu odebrania mojéj żony? czy też mam przybyć na zaproszenie pana Mametyna i udając że nie wiem a niczém?
„Najpierwéj, w pierwszym przypadku mogę się mylić; pani Mametyn może mieć imię Ludwiki, może być właścicielką mojéj papugi, a może nie być moją żoną. Natenczas, pan Mametyn może posłać po ogrodnika, odźwiernego, i za pomocą tych i innych wszystkich służących swoich, bardzo uprzejmie kazać mnie wyrzucić za drzwi, za hałas i niepokój którybym w takim razie sprowadził w ciche jego ustronie, wywdzięczając się za ofiarowaną mi gościnność. Prawda, że sto na przeciw jednemu, mogę być pewnym, że pani Mametyn jest istotnie moją żoną, tém bardziéj że przypominam sobie bardzo dobrze, iż pan Van-Dick powiedział mi bardzo wyraźnie i to nie raz że państwo Mametyn widział w Medyolanie. W Medyolanie także widziałem moją papugę; oczywistą więc rzeczą że Ludwika była w Medyolanie. Tak, to Ludwika, to żona moja! nie masz na świecie siły, któraby mnie od niéj oddzielić mogła! wejdę więc po prostu i powiem: że przyszedłem po moją żonę. Ah! jak mi pilno usłyszeć, co téż oni na to powiedzą.
„Ah! mój Boże! co powiedzą? to łatwo zgadnąć, dodał po namyśleniu się; a ponieważ żona moja niechciała mnie w Medyolanie widzieć, tém bardziéj nie zechce mnie i tutaj zobaczyć. Dowodów żadnych nie mam, jeżeli jest wybaczającą, to mnie każę tylko za drzwi wypchnąć; a jeżeli taką nie jest, to mnie każę aresztować: natenczas wytoczą mi sprawę, z któréj dowiedzą się: albo żem umarł, albo też zapytają się jakiem prawem żyję, a gdy ich przekonam jakim sposobem zostaję przy życiu, natenczas wyjawi się żem Karola zabił, i utną mi głowę. Moja zaś żona ze swym mężem, naśmieją się do woli z téj przygody, i tak będzie po wszystkim.
„Już to niezawodnie lepiéj abym się przedstawił w charakterze o niczém niedomyślające go się człowieka, i czekał ztąd wynikających wypadków.
„Im dłużéj rozmyślam, tém mniéj mam wątpliwości. Pewny jestem, że Ludwikę tam ujrzę, dodał Tristan; nie zawodną rzeczą, że w jéj loży w Medyolanie widziałem pana Mametyna. Bo jakem go tylko postrzegł u pana Van-Dicka, zaraz twarz jego nie wydawała mi się obcą, owszem, zdawało mi się żem go gdzieś już widział. Myślę, rozmyślam na wszystkie strony! Zkąd im przyszła ta nagła dla mnie przyjaźń? Wiedziałaż Ludwika o mojéj w Amszterdamie bytności? żądałaż zbliżenia się ze mną, i dla tego ten sposób wynalazła? Gubię się w domysłach! w każdym razie, najroztropniéj nie wywoływać gwałtownością wypadków.
W takim to usposobieniu przybył nasz bohater przed wytworne i zamknięte sztachety, a przez nie ujrzał śliczny ogród, w głębi którego ukazywał się przecudny nie wielki domek biały cały ustrojony winogronem i wonnemi czepiającemi się roślinami.
Najszczególniejszém zdarzeniem, dom ten bardzo był podobny, jak to się zdarza między braćmi bliźniętami, do domu w którym był przemieszkiwał Tristan w Auteuil.
Nie bez wielkiego wzruszenia zrządzonego takiém przypomnieniem, Tristan zadzwonił.
Odgłos dzwonka rozległ się po ogrodzie: ogromny pies zaszczekał, a ogrodnik przyszedł bramę otworzyć.
— Czy jest pan Mametyn? zapylał Tristan.
— Pani jest, ale pana nie ma w domu.
Wzrastało pomięszanie naszego bohatera.
— Czy pan życzy sobie zobaczyć się i pomówić z panią? zapytał po niejakim czasie ogrodnik.
— Tak jest.
— Jakąż nazwę mam pani oznajmić?
— Pani mnie nie zna, po prosta powiedz pani, że ten pan przyszedł, którego pan Mametyn obstalował.
— Racz pan udać się do salonu.
Ogrodnik przeprowadził przez ogród odwiedzającego, otworzył mu do salonu bogato i gustownie umeblowanego na dole, gdzie pierwszą rzeczą która wzrok Tristana uderzyła, był portret żony jego.
Nie mamy potrzeby opisywać co się z Tristanem działo gdy usiadł w salonie.
Wystawić sobie można położenie człowieka od trzech lat rozdzielonego z żoną, wiedzącego, że zawarła inne śluby i właśnie czekającego w mieszkaniu drugiego jej męża, na jéj ukazanie się.
Już prawie pięć minut upłynęło na oczekiwaniu Tristana, gdy drzwi otworzyły się i Ludwika weszła.
Tristan porwał się i zbliżył do Ludwiki.
Znalazł ją piękniejszą niż kiedykolwiek nią była.
Uśmiech na ustach Tristana zdawał się mówić: nie spodziewałaś się mnie ujrzéć nie prawdaż? Otóż jestem! pójdź w moje objęcia! Ludwika, kazawszy sobie opisać osobę na nią czekającą ogrodnikowi, od chwili opuszczenia Amszterdamu, spodziewając się w każdéj godzinie ujrzeć pierwszego męża, w opisie przez służącego zrobionym, w przeczuciu serca swego, w zamilczeniu nazwiska przychodzącego, gdyby była nie poznała, to byłaby odgadła Tristana.
Otwierając drzwi salonu, ujrzała swego męża, zbladła jak gdyby ją już życie opuściło; lecz przemogła swoje wzruszenie, zapanowała nad sobą, i głosem dość spokojnym odezwała się do Tristana:
— Pan żądasz widzieć się z moim mężem?
Gdyby grom był spadł pod nogi Tristana, nie byłby się uczuł tyle ugodzonym ile tém zapytaniem.
Zdało mu się że marzy, że to sen przykry; potarł ręką czoło, spojrzał się na Ludwikę, zobaczył tę samą twarz zachwycającą, ten sam uśmiech na tych ustach, które tak dziwnie do niego przemówiły.
— Tak jest pani, odpowiedział, chcąc dowiedzieć się, do jakiego stopnia żart posuniętym zostanie.
— Nie ma go w domu, panie.
— To samo oznajmił mi właśnie ogrodnik.
— Nie prędko nawet wróci, dodała Ludwika, nie siadając ani prosząc Tristana aby usiadł, jakby w nadziei, że dowiedziawszy się o tém, niebawem się oddali.
Dodajmy jak najprędzéj, że ta nadzieja, bardzo słabo uczepiła się myśli Ludwiki, bo po biciu serca swego, aż nadto domyślała się, jak wielka ważność przywiązaną była do tego widzenia się pierwszego.
— To niepomyślnie! odrzekł Tristan, bo, bardzo wiele zależy mi, na widzeniu się i rozmówieniu o nader ważnych interessach z panem Mametynem... dodał na ostatku z pewnym znaczeniem.
— W takim razie, usiądź pan i czekaj na niego, może też prędzéj niż się spodziewam nadejdzie.
Ludwika pokazała krzesło Tristanowi, sama obróciwszy się tyłem do okna, aby twarz jéj w cieniu pozostała, usiadła na przeciw męża.
— A no! wymówił w duszy Trisian, pewność w jéj ruchach i postępowaniu, robi mnie na honor nie śmiałym; widać, że odegramy scenę zrzędo wyższych komedyi, tak mi się przynajmniéj zdaje. Zacznijmy! i starajmy się dobrze rolę naszą utrzymać i podnieść.
Przez ten czas, Ludwika ze wzruszenia ochłonęła, a ze wzruszenia tém mniéj gwałtownego, że od dawna do niego przygotowaną była; przybrała postawę osoby najgrzeczniéj, słuchającéj tego, co jéj odwiedzający, którego nie śmiała oddalić, zechce powiedzieć.
— Pani! odezwał się wreszcie, jest mniemaniem powszechném, że pani jesteś bardzo kochaną przez pana Mametyna.
— To prawda panie.
— Zapytanie podobne memu, uczynione przez osobę zupełnie obcą, mogłoby się pani wydać nadzwyczaj dziwném, ale ja, jakkolwiek obcym jestem dla pani, mam jednak prawo je zrobić.
Ludwika ani słowa nie odpowiedziała.
— Także i to mówią, że pan Mametyn najmniejszéj i ręczy nie robi, nie poradziwszy się pierwéj pani, dodał jeszcze Tristan.
— Pan Mametyn jest złego rodzaju mężów, jakich się nie łatwo znajduje, bo w istocie tego się tylko w całém pożyciu ze mną wystrzega, co mi najmniejsza nie mówię zgryzotę ale nawet przykrość zrobić by mogło.
— A więc pan Mametyn musiał pani powiedzieć o ofierze i propozycyi jaką mi uczynił.
— Tak jest panie, przyznam się nawet panu, że to co względem pana uczynił, to zrobił jedynie na moje wstawienie się.
— Czyżby to być mogło? na prawdę?
— Tak jest rzeczywiście.
— Jak to! więc jestem tyle szczęśliwy żem nie stracił twego zaufania pani?
— Dziękuj tylko pan przypadkowi, bo prawdziwie przypadek wszystko zrządził.
— Chciéj pani jednakże powiedzieć, ile mu winien jestem wdzięczności, abym wiedział ile dziękczynienia powinienem mu za to złożyć.
— To rzecz bardzo prosta panie: przypadek zrządził, że pan nosisz takie same imię, jakie nosiła osoba którą bardzo kochałam.
— Któréj teraz nie kochasz! odezwał się szybko Tristan, z mocno bijącém sercem na każde rzeczone przez Ludwikę słowo.
— Nie, nie kocham, z wielką mocą i stałością odpowiedziała Ludwika.
— Od dawna już?
— Od sześciu miesięcy.
— I jakim też sposobem mogła ta osoba zciągnąć niełaskę pani na siebie? pani, która jesteś tak piękną, o ile wszyscy cię znają dobrą?
— Przez kochanie innéj kobiety.
— Ta osoba była więc...
— Był to pierwszy mój mąż, panie.
Ludwika tak spokojnie wyrzekła tę odpowiedź, że Tristan odurzony, myślał że marzy.
— I pani go bardzo kochałaś? zapytał po chwili.
— O! bardzo.
— A cóż się stało złym pierwszym mężem pani?
— Od chwili; gdy powtórne zawarłam śluby, nie potrzebuję panu powiadać, że uważam go jakby za umarłego.
— A gdyby też on żył?
— To niepodobna.
— Jednak to się zdarzyć może.
— Natenczas, odrzekła Ludwika, nie poprzestałabym na niepamięci o nim, alebym nim pogardziła.
— A to dla czego?
— Ponieważ człowiek, który, jak mówił, kochał bardzo swoją żonę, a jednakowoż był wstanie opuścić ją w takiém położeniu, w jakiém mój mąż mnie pozostawił, i teraz żyje, nie troszcząc się o jéj byt, szczęście, miłość i życie, taki człowiek, nie powinien spodziewać się od niéj innych uczuć, prócz nienawiści i pogardy; jeżeliby okoliczności zrządziły powszednie mniemanie że już nie żyje, a przypadek zdarzył że nagle by stanął w obliczu żony, która myśląc że jest wdową, poszła powtórnie za mąż, nie z miłości, ale z potrzeby, jeżeli do tego ten człowiek w tejże chwili los swój i schronienie, winien jest jedynie drugiemu mężowi swéj żony, w takim razie, powinien on zapomnieć przeszłości, powinien nie poznać żony, którą jedno słowo nieuważne, jeden ruch i wyraz twarzy nieostrożny zgubić może. Oto jest panie postępowanie, jakie sobie winien obrać człowiek znajdujący się w podobném położeniu, jeżeli mu pozostała choćby najmniejsza cząstka delikatności w sercu; i przekonana jestem że pan podobnie byś sobie postąpił, gdybyś się znalazł na miejscu owego człowieka!
— Prawda pani, odrzekł Tristan, bo zaczął pojmować fałszywe swoje położenie; poznał korzyść jaką Ludwika nad nim miała i zmuszonym był zrozumieć całą prawdę, którą mu powiedziała; to prawda pani, lecz jeżeliby też ten człowiek nie był tyle występnym, ile go pani sądzisz, gdyby tylko okoliczności zmusiły go jedynie do udania się za umarłego i do ucieczki z kraju, gdyby ciężka rana zatrzymała go w oddaleniu od żony, w niemożności wyjścia z domu i ukazania się; czyż i natenczas ten człowiek zasłużyłby sobie tylko na nienawiść i pogardę?
— Jak wychodzić nie można, to pozostaje wolność pisania.
— A jeżeli pisał i pomimo wszystkich zachodów i trudów aby list doszedł po przeznaczenia swego, żadną miarą nie mógł wynaleźć téj któréj szukał, bo ta znikła i nie można było dowiedzieć się co się z nią stało ani gdzie się udała?
— Powinien był sam jéj szukać.
— Lecz, może zbrodnia którą niewinnie popełnił, zatrzymywała go; może bał się być aresztowanym.
— Jeżeli był niewinny to usprawiedliwienie się nastąpić koniecznie musiało, a zresztą, żona warta była aby się naraził dla niéj na chwilowe uwięzienie. Zresztą przebaczyłabym mu jeszcze, gdyby zamiast uciekania z kochanką, samotnie był się schronił, i gdyby chcąc dojść przyczyny jego ucieczki, nie postrzeżono obok mniemanego niebezpieczeństwa, stawianego przez niego za wymówkę, nie postrzeżono mówię, nowéj jego miłości.
Na to Tristan nie miał co odpowiedzieć.
Bohater nasz, w niepojętém znalazł się przygnębieniu.
Lecz po chwili, jakby mu zabłysła myśl nowa, lub pewna droga w zbłąkaniu, uchwycił się jej z całą siłą i zapytał Ludwiki:
— A dla czego panią, mąż jéj pierwszy porzucił?
— Dla odebrania sobie życia.
— Dla czegóż chciał sobie życie odebrać?
— Dla zostawienia mnie wolną, niezależną przez śmierć jego i abym mogła wejść w szczęśliwszy od pierwszego związek małżeński.
— A więc, pani, zdaje mi się, że uczucia wzbudzające w nim takie postanowienie i poprzedzić mające śmierć jego, nie było niegodne.
— Ależ kiedy śmierć nie nastąpiła, milczenie jego niegodne wymówki.
— Przeciwnie, ma wielką i ważną wymówkę.
— Jaką? proszę mi wytłumaczyć.
— Tę, że kuszenie zadania sobie śmierci, nie wzbogaciło go i że pani nie mógł znaleść. Przypuściwszy że byłby cię znalazł, w takim razie czekało go nieochybne uwięzienie, nędza gorsza niż ta któréj dotąd doznał, oczekiwała ciebie i jego. Natenczas powiedział sobie: „ukrywając życie moje, dokonam poświęcenia które śmierć moja miała dokonać; Ludwika mnie zapomni i nie dziś, to jutro, to późniéj znajdzie szczęście którego jéj dać nie mogłem. To jest, co sobie mówił i za co pani osądziłaś go pogardy godnym.
— Tém więcéj wierzę panu, że jeżeli istotnie takie były myśli męża mego, jakie mi pan opowiadasz, to teraz powinienby, gdyby mnie znalazł, być szczęśliwym że chęci jego spełnione zostały. Zapomniałam go, znalazłam bowiem szanownego człowieka, na jakiego rachowałaby mnie uszczęśliwił i los mi zapownił, i gdybym go teraz ujrzała, może na rachubę tego wszystkiego co mi pan teraz powiedziałeś, przytłumiłabym w sobie wszystkie do niego żale moje, i na znak dziękczynienia wyciągnęłabym rękę do niego.
Trisian własną bronią, został pobity.
Nie podobieństwem było być bardziéj obraźliwie spokojną, jak w téj chwili nią była Ludwika.
— Pani masz słuszność, zawsze słuszność, zgnębiony do szczętu odrzekł Tristan, opadając prawie w głąb fotelu, to też i okrutnie nadużywasz korzystnego swego względem mnie położenia.
— Ależ panie, odrzekła Ludwika nie mogąc ukryć wzruszenia, przyznaję, że położenie jest szczególne, wyjątkowe, lecz raz przypuściwszy że to położenie istnieje, pozostaje nam tylko roztrząsanie powodów, których skutkiem takie położenie wypadło, i które któremu miałoby prawo czynić wyrzuty, które któremu pozostało wierne i bez winy. Ja właśnie w téj chwili rozważałam to sobie. Czyż pytałam się mego męża, jakie przez te przeszło dwa lata życie prowadził? Czy zmuszałam go, zdawać mi rachunek z miłostek jego? nie pozostawiłamże mu własnéj jego woli? i chociaż dowiedziałam się w Medyolanie o związku jego ze śpiewaczką, tutaj o namiętności jego dla pani Van-Dick, czyż ścigałam go wymówkami, czyż trudziłam go moją miłością? Unikałam go i owszem, ile tylko w mocy mojéj było, i powinien pojąć, że nie ma prawa wymagać odemnie rachunku z życia, dziwacznémi, lecz mimo woli mojéj, nieuchronnemi miotanego okolicznościami, dla czego chociaż może nie na zawsze, ale chwilowo życie moje z życiem jego rozdzielam.
— Oh! to okrutne! okrutne wszystko co pani mówisz, zawołał Tristan, zrywając się z miejsca, bo jeżeli mąż pani żyje, jeżeli cię kocha...
— To będzie dla niego ukaraniem, odrzekła Ludwika wstając także.
— Więc pani jesteś nieubłaganą?
— To nie ja nią jestem, ale sam Bóg.
— Więc pani kochasz Pana Mametyna?
— Jak córka tylko kochać ojca może.
— I on nigdy nie był mężem twoim?
— Prócz nazwy, przysięgam na matkę moją!
— Natenczas trzeba mu wszystko wyznać.
— I wydrzeć temu starcowi mającemu może dwa lub trzy lata do życia, ostatnią nadzieję, ostatnią pociechę, ostatnią rozkosz życia! przyjąć go wtedy gdy mnie mąż opuszcza, nosić jego imię, przyuczyć go do przywiązania którego się już nie spodziewał, stać się jedyną rodziną jego, przyjąć od niego majątek, starania, opiekę, a potém jak się spodoba memu mężowi przypomnieć sobie, że ja żyje, nikczemnie porzucić starca i pozwolić mu umierać samotniéj przeklinać mnie i bluźnić Bogu może! Bo człowiek umierający, (a bezwątpienia by umarł), nie mający innego otoczenia prócz pamiątek bez nadziei, boleści bez przerwy, skłonny jest przeklinać tych z których przyczyny taką śmierć ponosi i Boga który na to zezwala. Porównaj pan tych dwóch ludzi, a zobaczysz, że propozycya twoja, jest nikczemnością.
— No, ale cóż wreszcie chcesz począć? dopóki był między nami przedział, dopókiśmy się nie spotkali, postanowienie twoje mogło mieć miejsce, lecz teraz kiedy cię znajduję, kiedy cię widzę, kocham... jak możesz wymagać abym żył oddalony od ciebie? to niepodobna, nie, niepodobieństwo abym przystał na twoje żądanie. Ludwiko namyśl się.
— Trzeba jednakże tak jakem mówiła postąpić sobie.
— A jeżeli ja zezwolenia mego odmówię?
— To wyjedziemy.
— A jeżeli ja wezwę na pomoc prawa?
— W takim razie mnie i siebie zniesławisz. Żaden trybunał nieuwierzy prawdzie, którą mu powiemy. Nie, wierz mi przyjacielu, tyś młody, jam także młoda; jakkolwiek smutną jest przeszłość nasza, może być zatartą w pamięci przyszłością, któréj nie pragnę, bo musiałabym życzyć śmierci człowiekowi, którego czczę i szanuję, lecz ta przyjść musi z porządku natury; czekajmy jéj, prosząc Boga aby jak najpóżniéj przyjść mogła.
— Cóż ja odtąd aż do owego czasu pocznę?
— Co chcesz. Dawniéj miałeś chęć do podróżowania, więc podróżuj.
— Żartujesz Ludwiko, teraz właśnie nie chwila po temu.
— No! to zostań przy nas, jeżeli to wolisz; przyjmij w osobie pana Mametyna ojca, który cię ukocha, a we mnie uważaj pełną poświęcenia przyjaciółkę, resztę zdaj na Boga. Wszakżesz tyś tego chciał co nastąpiło, nieprawdaż?
— Prawda, odpowiedział Tristan spuściwszy głowę, a przebaczysz że mi to wszystko?
— Przebaczę, odrzekła Ludwika, nawet może kochać cię będę.
W téj chwili, dzwonek od ogrodu dał się słyszeć, Ludwika pokazała ręką Tristanowi aby usiadł i sama tak jak na początku tej rozmowy usiadła także.
W parę minut potém, wszedł służący oznajmując:
— Panie! pan Mametyn wrócił.
— Poproś pana żeby tu przyszedł do salonu; powiedz mu, że ja z panem Tristanem czekamy na niego.
I Ludwika wstała, położyła rękę swoją na ustach Tristana, ten ją pocałował jak wtenczas kiedy będąc jeszcze młodą dziewczyną, pierwszy raz tak zrobiła.
W minutę potém, wszedł pan Mametyn. Usłyszawszy otworzenie drzwi salonowych, Tristan cały zmieszany, ledwie był wstanie podnieść się z krzesła, Ludwika pobiegła do niego i nadstawiła mu czoło które pocałował.
Nie byłaby bardzo zajmująco dla czytelnika cała rozmowa między Tristanem a panem Mametynem, dla tego też jéj nie umieszczamy.
Powiemy tylko po prostu, że pierwszemu zdawało się, że co chwila zwaryuje, że wszystko co tylko podobało się panu Mametynowi ofiarować mu, przyjął, nie wiedząc wprawdzie, co mu nowy jego protektor ofiaruje.
Ludwika zostawiła samych obydwóch tych panów, przytomność jéj nie była potrzebną, a nawet mogła się stać kłopotliwą dla niéj.
Wszystko tak poszło, jak gdyby był Tristan nie znalazł żony; dowiedział się z rozmowy, że pan Mametyn uwielbiał Ludwikę: doktór naturalnie więcéj poufny teraz, jak pierwszym razem, opowiedział mu, jakim sposobem przyszło do tego że się nim zajął. Tristan nawet miał szczęście usłyszeć z ust doktora pochwałę pierwszego męża Ludwiki, który jak mówił pan Mametyn, zabił się dla szlachetnéj przyczyny, że pewnie Bóg przez wzgląd na powód, przebaczył mu to samobójstwo; ani na chwilę nie mógł Tristan oderwać myśli od rozmowy, nie mógł na osobności rozważyć sobie o tém wszystkiém co się działo.
Nareszcie, pan Mametyn prosił Tristana zaraz na obiad tego samego dnia, lecz ten, jak się domyśleć łatwo, pod pozorem przeprowadzin, wymyślił potrzebę oddalenia się i odmówił przyjęcia obiadu.
Potém pożegnał doktora, dziękując mu za protekcyę i zostawiając go w przekonaniu, po licznych roztargnieniach których nie mógł uniknąć, że jest roztrzepanym.
Wyszedłszy dopiero na świeże powietrze, nasz Tristan odetchnął trochę swobodniéj.
Najpierwéj, zatrzymał się tyle czasu ile mu było potrzeba do uchwycenia wątku, tak dziwnie snujących mu się myśli po głowie, potem dopiero zaczął iść daléj.
Biedny nasz przyjaciel, na wszystkie strony jak mógł obracał rozmowę ze swoją żoną, zawsze zmuszony był przyznać, że była taką jaką być była powinna, że żona jego była w swojém prawie, i że jakkolwiek uczyniła go śmiesznym w własnych jego oczach, musi i powinien znosić swoje położenie.
Powiedzieć czytelnikom, że Tristan więcej niż kiedykolwiek był w żonie swéj rozkochanym, byłoby przesadą; to tylko powiedzieć możemy, że ta ostatnia przygoda, stawiająca go w niemożności, zostania choćby nawet kochankiem tylko swojéj żony, rzucała jakąś nieprzewidzialność w téj całéj miłości, i jakiś dziwny urok. W istocie, ma teraz żyć ciągle obok Ludwiki, z prawem kochania jéj, czego nie zaniedba pewnie, ale zarazem przymuszonym się widzi, szczególniéj w przytomności pana Mametyna, pozostać w obrębach zimnéj grzeczności, jakby przy początkowém zapoznaniu; potém, wolno mu przyjść do téj przyjaznéj poufałości, jaka koniecznie nastąpić musi, prędzéj lub późniéj, między osobami podobnego charakteru, zbliżonych wiekiem i żyjących razem.
Oczywistą jest rzeczą, że gdyby pan Mametyn miał wiek Tristana, to ten ostatni na najzdrowsze i najrozsądniejsze przedstawienia żony, nie byłby się dał nakłonić, nie byłby pozwolił sobie wieść, tak szczególne i nowe obok nijé życie, i w braku prawa, dla uniknienia niesławy z rozgłoszenia tak dziwnjé przygody, byłby w pojedynku szukał rozstrzygnienia losu i ukończenia przykrego swego położenia. Szczęściem, wiek doktora, pewność, że Ludwika z potrzeby przyjęła imię i rękę jego, nadawała tjé całéj przygodzie, wątek mniéj dramatyczny. Były chwile, w których Tristan od śmiechu wstrzymać się nie mógł. Wiedział wprawdzie że żona jego poszła za mąż, przyzwyczaił się już tak myśleć od czasu wyjazdu swego z Medyolanu, ale tego się nigdy nie domyślał, że w dniu wynalezienia jéj, nie zagarnie ją jak dobro swoje własne, i że ona, zimnem rozumowaniem, przywiedzie go do zapomnienia prawie, że istnieje i że jakby obcy człowiek żyć przy niéj będzie.
Powiedzmy jeszcze, czego chociaż nam nie uwierzą, niemniéj jednak prawdą będzie, że pomimo iż Tristan znudził się już i zmęczył swemi przygodami, nie gniewał się jednak, iż teraz wpadł znowu w podobnego rodzaju awanturkę. I prawdę mówiąc, musiałby być bardzo wybrednym, gdyby żądał osobliwszéj i dziwniejszéj, nawet oczekiwana przyszłość jego, nie zdawała mu się ogołoconą z wdzięku.
Ludwika, w dostatkach bardzo wypiękniała, i rzeczywiście, żona którą znalazł, nie była żoną którą porzucił. Była bogatą, piękniejszą, szczęśliwszą, była tak czystą i świętą dla niego jak w dniu jego odjazdu, w miłości jaką dla niéj uczuł teraz, przyznajmy i wyznajmy pod tajemnicą naszym czytelnikom, mała bardzo okruszka znalazła się dawnéj miłości. Tristan uwielbiał zawsze Ludwikę, lecz nie ma miłości którejby wspólne pożycie, szczególniéj w niepowodzeniu, a prawdziwijé wyrażając się, któréj by nieszczęścia ciągłe, trochę nie ostudziły. Podług nawet mego osobistego zdania, którego raczcie mi za złe nie poczytywać, ja Alexander Dumas, przekonany jestem, że codziennie w każdéj godzinie, w każdéj minucie, widząc i posiadając przedmiot ukochany, serce przyzwyczai się uważać go za skarb przeznaczony do trwonienia, i zdarza się często nawet, że człowiek ubiega się za odmówioną lub z wielką trudnością otrzymaną przyjemnością, dla tego jedynie, aby usunąć życie z pod nudnéj regularności chronometru lub porządku kalendarzowego.
Idąc za zwyczajnym biegiem rzeczy, i sądząc Tristana jak się zwykle ludzi sądzi, jest wielkiém prawdopodobieństwem, że gdyby był przepędził w szczęściu lub nieszczęściu, lata ubiegłe, od początku téj historyi, wspólnie ze swoją żoną; jest, powtarzam, do prawdy podobném, że jednotonność pożycia byłaby w nim wzbudziła chętkę doznania nowéj miłości, choć by dla przekonania się tylko o swojej wyższości nad automatem. A na dowód naszego twierdzenia, przypominamy czytelnikom, jak namiętnie rozkochał się, czyli, jak zdawało mu się, że namiętną uczuł miłość najpierwéj dla Henryki, a potém dla Lei.
Po wygaśnięciu tych dwóch miłości, powracającemu do żony Tristanowi, urzeczywistniły się dwa szczęścia. Wynalazł żonę, a nie miał jéj. Widywał ją codziennie jak przyjaciółkę, a podług wszelkiego podobieństwa, wkrótce mogła mu być wróconą. Przyjmie ją pewnie z tém samém uczuciem i wzruszeniem, jak w dniu kiedy ją od matki jéj otrzymał. Do owéj zaś chwili, widok dobra i szczęścia, które czuł, że jest jego własnością, a którego jednak nie posiadał, podnosił miłość jego i zaostrzał chęci przyszłego szczęścia. Żona była dla niego tém, czém jest nieochybny spadek, po najbliższym bogatym krewnym, od którego teraz brał mały procent, a późniéj spodziewał się odebrać cały kapitał. Wszystkie tym podobne uwagi, złączone z koniecznością położenia Tristana, i z ostatniéj potrzeby wynikające, skłoniły go do tego, że życie swoje poddał samowładnéj woli Ludwiki. Podała mu już, jak za najpierwsze wynagrodzenie powolności jego, rękę do pocałowania; cała istota jego zadrżała pod szczęściem téj zwyczajnéj pieszczoty, teraz zbiegiem okoliczności mającéj być tajemniczą; słońce przy tém oświecało wszystko, ożywnemi i rozweselającemi swemi promieniami, natura uśmiechała się, i jakby na niego wołała: „miéj nadzieję” ptaki śpiewały.
Tristan czuł w sercu potrzebę kochania, jak każda ożywiona istota oddycha tą chęcią w czasie wonnego wiosennego powietrza, nie miał już nic do żądania, bo przed chwilą dowiedział się, dla kogo wszystkie swoje uczucia zebrać winien, na kogo zlać je może; a choćby nie wiem jak był dumny, próżny, zarozumiały, nie byłby szukał istoty, piękniejszéj, czystszéj, szlachetniejszéj od swojéj żony.
To też, ktoby go był widział potem wszystkimé co sobie rozważył, z uśmiechem na ustach wracającego do pana Van-Dicka, wykrzyknąłby pewnie: „Oto szczęśliwszy człowiek!”
I właśnie było to myślą naszego kupca, gdy mu Tristan oznajmił że nic mu nie pozostało do życzenia.
Tristan gotów był serdecznie podziękować, nawet saméj pani Van-Dick, jako pierwszéj przyczynie jego nowego szczęścia, lecz poprzestał na najserdeczniejszém, przepełnioném wdzięcznością, uczuciem uściskania jéj męża, a obiecawszy mu raz jeszcze, że go przyjdzie odwiedzić, oddalił się, kazawszy zanieść rzeczy do nowego swego mieszkania.
Obrał sobie pokój na sypialnią, właśnie ten, którego okna wychodziły na ulicę, i były wprost prawie okien pokoju Ludwiki.
Napełnił go kwiatami, ustroił, uwonił; otworzył okna, któremi słońce cały pokój oświeciło, i całą piersią wciągał pożywne powietrze, a bardziéj jeszcze ożywiającą go nową, szczęśliwość.
Życie sobie tak urządził, że sami osądzicie iż mu bez wdzięku nie upływało.
Z początku, Ludwika chciała powrócić do miasta, ale gdy Tristan stanowczo odmówił przyjąć mieszkania, ofiarowanego mu przez pana Mametyna w domu jego letnim, pozostała więc na miejscu.
Wieczorami, przychodził pracować z doktorem, który go od samego początku bardzo pokochał, i dziękował opatrzności że mu tak miłego zesłała towarzysza.
Rozmawiali często obadwa, chodzili razem do chorych, o których najpilniejsze staranie mając często ich uzdrawiali, a imię Tristana dołączone do Mametyna było celem nadziei, błogosławieństwa i wdzięczności chorych. Nasz bohater namiętnie polubił otwarty charakter poczciwego starca, z początku znalazł go dobrym, potém go pokochał, a w końcu przyszło do tego, że bez trudności, bez przymusu, w chęci nawet odpokutowania, odgrywał rolę, którą mu Ludwika przybrać kazała. Co do niéj, z taką szczerą i skromną była zawsze przyjaźnią dla doktora, że żadnym słowem, żadnym ruchem nie zadrażniła nigdy Tristana; a wdzięczna ostatniemu za poświęcenie się dla niéj, w obecności pana Mametyna, tyle miała dla niego uprzejmości i pokrytych starań, że nigdy nie wystawiła na śmieszność żadnego z mężów.
Gdy zaś została sama z Tristanem, co się często wydarzało, bardzo zręcznie oddalała każdą rozmowę mającą jaką z przeszłością styczność, lub przez którą łatwoby było wnioskować o przyszłości. Tak była baczną, czystą, skromną, tak na najmniejszą rzecz rumieniącą się, że zaimponowała Tristanowi tak dalece, iż nawet zaczął lubić nowe życie swoje.
Może taki stan rzeczy, zda się dziwnym i nienaturalnym naszym czytelnikom, z tém wszystkm éwielką jest prawdą, iż tak było i tak się działo.
Czasem, pan Mametyn wychodził po obiedzie, natenczas Ludwika z Tristanem sami zostawali; czasem znów, jeżeli pan Mametyn czuł się utrudzonym, i zostawał dla czytania jakiéj książki, w takim razie prosił Tristana, aby podawszy rękę jego żonie, wyprowadził ją na wieczorną przechadzkę.
Od czasu jak doktor poznał Ludwikę, i aż dotąd, takie powziął wyobrażenie o czystém jéj życiu i obyczajach, że byłby ją powierzył samemu Don-Juanowi.
Natenczas, małżonkowie, przyjaciele, rozkochani, (jak wam się nazwać ich podoba) podawszy sobie ręce, przechadzali się godzinami całemi po lasach i polach, a wracając do domu, zastawali przed gankiem lub w oknie uśmiechającego się do nich pana Mametyna.
Człowiek ten, tak był dobrym, że widząc piękną, młodą, i najczystszą kobietę, obok młodego, pięknego i szlachetnego młodzieńca, nie raz sam do siebie przemówił:
— Dla czego też Bóg nie dozwolił, aby Ludwika mogła była być przez tego młodego człowieka wyratowaną, zamiast przezemnie, byłaby teraz szczęśliwą, teraźniejsze bowiem szczęście jéj, jest tylko poddaniem się, i cokolwiek bym uczynił, jakąkolwiek miłość bym jéj poświęcił, nic na świecie, nie nada wdzięku osiwiałéj miłości, i nie wywoła tyle wzajemnych uczuć, ileby wstanie były wywołać czarne włosy, wyrazistość i młodość Tristana.
Tymczasem Ludwika i Tristan wchodzili.
Doktór ściskał temu rękę, tamtę w czoło całował, a w tym pocałunku, w tem uściśnieniu ręki, wszystko było powiedziane cośmy dopiero co czytelnikom nadmienili.
O godzinie dziesiątéj, rozchodzili się wszyscy.
Ludwika wracała do swego pokoju, a pan Mametyn do swego; Tristan zaś wracał do swego malutkiego domku.
Nie zapalał ani świecy, ani lampy; siadał przy oknie, przypatrywał się wspaniałemu ustrojonemu gwiazdami sklepieniu niebieskiemu, w przepysznych nocach letnich, a kiedy niekiedy czysty dźwięczny głos, więcéj rozweselający niż pociecha niespodziana, odzywał się w téj uroczystéj ciszy i rozkosznie harmonią swoją kołysał myśli jego.
Potém głos się uciszał, a cień biały ukazywał się w oknie, w którém wzrok Tristana wiecznie był utkwiony: ten cień przybliżał rękę do ust i w milczeniu przesyłał dobranoc swemu sąsiadowi; potém zamykało się okno i przez niejaki czas światło migało się za firanką; serce i głowa Tristana, napełniały się rozmaitemi uczuciami i myślami; duszą ścigał ten promień światła, przemieniony teraz dla niego w najświetniejszą gwiazdę. Nigdy nie zamknął okna swego, aż dopiero w tenczas, kiedy u Ludwiki już długo ciemno było, i kiedy mógł wyrachować sobie, że żona jego usnęła, najpewniéj rozmyślając o nim.
Już prawie od trzech tygodni rzeczy stały na stopie opisanéj w przeszłym rozdziale, gdy jedynego poranku Tristan ujrzał wchodzącego Willema.
Komisant był bardzo blady, co dowodziło, że musiał doznać nie małego wzruszenia; ledwie wszedł do pokoju współzalotnika swego, natychmiast pochylił głowę i zachwiał się, czy ma do Tristana wyciągnąć rękę, z bojaźni aby ten jéj nie odepchnął.
Tristan odgadł uczucia biednego chłopca, i sam nie mogąc pokonać przyjaznego ku Willemowi popędu, rzucił się w otwarte ramiona przyjaciela.
Zbyteczną byłoby rzeczą powtórzyć, że Tristan ledwie nie został uduszonym serdecznemi uściskami przyjaciela, który po takiem wysileniu upadł na krzesło.
— A no! więc nie dla zamordowania mnie przychodzisz tutaj? odezwał się Tristan.
— O! mój drogi przyjacielu! wyciągając do Tristana rękę, odezwał się Willem, czyż przebaczyłeś mi?
— Nie miałem nigdy urazy do ciebie.
— Czy może być? czyż ty prawdę mówisz?
— Przysięgam ci, że najszczerszą prawdę mówię.
— Ileż czuje boleści, że byłem względem ciebie tyle niesprawiedliwym!
— Powiedz lepiéj że byłeś bardzo rozkochanym, biedny przyjacielu; już więc nie jesteś nim kiedy przychodzisz uściskać mnie po przyjacielsku?
— Wiem już wszystko.
— Któż ci to opowiedział?
— Sam pan Van-Dick.
— Jak to, ze wszelkiemi okolicznościami i szczegółami?
— Tak jest.
— Co też to za dziwny i szczególny człowiek!
— A no! mój drogi Tristanie! nie powiedziałem ci, nieprzewidziałżem, że Eufrozyna zakocha się w tobie?
— Może sobie powiększyłeś w wyobraźni jéj przewinienie, odrzekł Tristan, chcąc Willemowi w braku przekonania, choć małe ździebło nadziei wrzucić w serce, widział go bowiem bardzo strapionego.
— Oh! wszystko już skończone! wiem o całém twojém szlachetnym postąpieniu w całéj téj sprawie, mój najdroższy przyjacielu. Ale cóż zrobiłeś z listem moim?
— Podarłem go zaraz.
— Dzięki ci, dzięki wspaniałomyślny człowieku! I biedny Willem ciężko westchnął.
— Nie! nie! dodał jeszcze ze łzami w oczach, przechadzając się wielkiemi krokami i jakby odpowiadając na radę którą mu sumienie dawało, nie przebaczę jéj nigdy, bo z jéj natchnienia, najnikczemniéj sobie względem ciebie postąpiłem; kochałem ją a o tobie wątpiłem!
I Willem dotąd łzy wstrzymujący, wybuchnął z całą boleścią; rzucił się na łóżko Tristana, zasłonił sobie twarz chustką i najserdeczniej szlochać zaczął.
Jakakolwiek bądź jest przyczyna boleści, jeżeli ta jednak znajdzie się w tak poczciwéj natury sercu, jakiem było serce Willema, byłoby okrucieństwem, nieludzkością i nikczemnością, nie starać się przynieść jéj ulgi wszelkiemi jakie tylko mogą być sposobami.
— No zobaczmy mój drogi Willernie, odezwał się Tristan zbliżając się do przyjaciela, zobaczmy kochany przyjacielu; nie płacz tak bardzo bo nie uwierzysz jaką mi boleść twoje łzy sprawiają; twoja zgryzota jest jakby mojém oskarżeniem.
Willem obtarł łzy i podniósł głowę.
— Muszę ci się wydawać bardzo śmiesznym, ale cóż chcesz, to dla ulgi po długo wstrzymywanych łzach, i dla złagodzenia cierpienia, pozwoliłem sobie użyć tego lekarstwa: lecz już koniec na tém, dodał przybierając ile w mocy jego było, spokojną postawę, miałem pełne łez serce, wylałem je i lżéj mi teraz. Przebacz mi, żem cię wybrał na świadka, tak niedorzecznéj boleści.
— A któréj bez wątpienia jestem przyczyną.
Willem ścisnął rękę przyjaciela.
— No! zobaczmy! opowiedz mi jak to się wszystko stało? zapytał przyjaźnie Tristan siadając obok Willema.
Willem po drugi i ostatni raz jeszcze obtarł oczy.
— Kiedyżeś wrócił? zapytał Tristan.
— Wczoraj dopiero wieczorem.
— Cóżeś robił przyjechawszy?
— Wiesz, jaką niesprawiedliwą złością byłem na ciebie miotany; obciąłem ustne mieć wytłomaczenie zaszłéj z tobą sprawy, bo Eufrozyna i pewną oględnością mi ją opisała w liście, i skutkiem tego zażądałem zaraz zejścia się z nią tego samego wieczora.
— A pan Van-Dick co ci powiedział?
— Ucałował mnie z najszczerszym uśmiechem, prawie nawet śmiejąc się, jeżeli mam prawdę powiedzieć.
— No! mów daléj.
— Eufrozyna przystała na rendes vous, którego tak gorąco od miesiąca wyglądałem, bo jak się domyślasz, całém sercem kochałem tę kobietę, i od któréj, zdawało mi się że miesiąc będąc oddalony, nie żyłem, tylko w smutnym śnie byłem pogrążony. Przyszła nakoniec północ i poszedłem do jéj pokoju. Zdradziecka kobieta przyjęła mnie jak zwykle bywało, a wśród przysiąg wiernéj miłości i pieszczot, potwierdziła mi wszystkie o tobie oszczerstwa w liście do mnie umieszczone. Nienawiść moja ku tobie, wzmogła się w miłości dla Eufrozyny, i po téj ostatniéj żądanéj nocy, ostatniéj niestety tego rodzaju! jedną tylko myślą, jedną żądzą pałałem, to jest, abym cię mógł ujrzeć i bić się z tobą.
— Wielkie z ciebie dziecko!
— O! prawda, że wielkie, ale ty nie wiesz jak to się mąci w głowie, gdy tchnienie kochanéj kobiety mózg nam owieje. Rano, zeszedłem do pana Van-Dicka, i dowiedziawszy się już przez listy Eufrozyny żeś z domu wyjechał, lecz nie wiedząc dokąd, bo ona sama jeszcze o tém nie wiedziała, zapytałem go się o miejsce twego pobytu. Wtenczas to pan Van-Dick powiedział, mi, żeś mu poleciłaby cię przedemną usprawiedliwił, i opowiedział mi wszystkie twoje z Eufrozyną kłótnie. Skamieniałem, usłyszawszy coś wycierpiał, i jak najprędzéj przybiegłem aby cię przeprosić, a na ukaranie moje przedstawiłem ci obraz, mojéj niedorzecznéj wprawdzie zgryzoty, ale zawsze bardzo bolesnéj i niepodobnéj do pokonania.
— Biedny przyjacielu! niepocieszony jestem że ci to wszystko pan Van-Dick rozpowiedział, gdyż wołałbym był dostać od ciebie pchnięcie szpadą, niż widziéć cię tyle nieszczęśliwym.
— O! ja się muszę uleczyć z téj nieszczęsnéj namiętności, i najpierwéj zacznę od tego, dodał Willem ze łzą w oku, która mu potém spadła po licach, zacznę od tego, że póki życia mego, nie ujrzę więcej téj kobiety.
— A jakże dokażesz tego, zostając ciągle w domu pana Van-Dicka?
— O! nie pozostanę dłużéj u niego, nadto wielebym cierpiał.
— Cóż z sobą poczniesz?
— Sam nie wiem.
— Wybacz mi że się pytam. mój drogi Willemie, lecz powiedz mi czy możesz mieć zkąd inąd jakie utrzymanie? albo gdzie indziéj równie dobre miejsce?
— Tak jest, mam maleńki dochód z którego będę mógł życie moje utrzymać.
— Biedny mój przyjacielu! czy niechciałbyś jednéj rzeczy?
— Jakiéj? powiedz mi.
— Oto, czy nie chciałbyś ze mną podzielić mieszkania?
— Z tobą Tristanie?
— Tak jest ze mną.
— Ah! jakżeby się na to wściekała!
— A mnie wielką by to przyjemność zrobiło.
— Nie, nie chcę, zawadzałbym ci niezmiernie.
— Ale bynajmniéj, zaręczam ci.
— A jak będziesz potrzebował przyjąć u siebie kogo obcego?
— Nie, nikogo nie myślę przyjmować.
— Nikogo? i pomimo smutku swego Willem to pytanie zrobił z miną trochę ironiczną.
— Przysięgam ci że nikogo.
— W takim razie, z chęcią przyjmuję. Ileż płacisz za to mieszkanie.
— Dla czego się oto pytasz?
— Bo chcę połowę płacić.
— Czyś zwaryował?
— W innym razie, nie przystanę na mieszkanie z tobą.
— No! no! pogadamy o tém późniéj.
— Nie, zaraz z początku chcę wiedzieć.
— Koniecznie? niezmiennie?
— Nie inaczéj.
Natenczas Tristan, powiedział Willemowi cenę opłaty, a Willem zapłaciwszy połowę, dopiero był zadowolony i uspokoił się.
— Teraz, muszę pójść rzeczy moje pozbierać i sprowadzić.
— Czy mówiłeś już potém z panią Van-Dick?
— Nie jeszcze; zrobiłbyś mi największą przyjemność gdybyś razem ze mną pójść tam raczył, ochroniłbyś mnie od tłomaczenia się, a bez ciebie nie miałbym odwagi jéj odmówić.
— Jestem na twoje usługi w każdéj chwili gotowy.
Willem przysunął się do zwierciadła, a widząc że jeszcze ma oczy od płaczu czerwone, odezwał się do Tristana:
— Ledwie będę śmiał wyjść na świat w takim stanie. Nie jestem zdolny ocenić twojéj niepojętéj dobroci, że chcesz żyć wspólnie z takim jak ja głupcem.
Dwaj przyjaciele, trzymając się pod ręce, wyszli, jeden przez drugiego pocieszony.
Przybyli do pana Van-Dicka, który ich z otwartemi przyjął rękoma. Willem czém prędzéj udał się do swego pokoju.
Pan Van-Dick pozostał z Tristanem.
— A no! chwała Bogu, zawołał kupiec, widzę żeście się pogodzili.
— Tak, kochany panie Van-Dick, jesteśmy przyjaciółmi.
— Dobrzem się, widać uiścił z twego polecenia.
— Najdoskonaléj.
— Zdaje się że tam zaszło nieporozumienie, dodał z poufną miną kupiec.
— Obawiam się abyś pan nie zgadł.
— Eufrozyna oświadczyła mi że chce podróżować.
— Ah! i pan z nią jedziesz?
— Nie, ona sama jedzie, uda się do Francyi, do owéj krewnéj Emilii, o któréj pamiętasz w tenczas wspominała.
— Prędko wyjeżdża?
— Zdaje mi się że wkrótce.
— A chwała Bogu! Tristan nie umiał powstrzymać tego wykrzyknika.
— Ja też to samo tylko co sobie powiedziałem. Ale idź pomóż temu biednemu Willemowi; drżę o niego, aby go do tłomaczenia się nie wciągnięto. A w każdym razie, nie opuszczaj domu, ze mną się nie pożegnawszy.
— Bądź pan oto spokojny.
Tristan wszedł do pokoju Willema i zastał go samego.
— Kazała mi powiedzie żebym zeszedł do niéj.
— I zejdziesz?
— Sam nie wiem.
— Otóż już się chwiejesz.
— Nie, nie zejdę.
— Czy już upakowałeś swoje rzeczy?
— Miałem je tylko zamknąć: wrócę natychmiast. I Willem pobiegł dla pożegnania się z panem Van-Dick.
— Z tobą tylko jednym byłem rzeczywiście szczęśliwym, odezwał się do Willema kupiec: truchleję na tę myśl że twój następca, nie tyle co ty wartości mieć będzie.
Willem głęboko westchnął.
— Bądź zdrów panie Van-Dick! bądź zdrów! nagle wymówił Willem, bo czuł że wzruszenie ogarniało go coraz mocniejsze.
Willem i Tristan wyciągnęli oba ręce do pana Van-Dicka, ten je serdecznie uścisnął, poczém oddalili się wspólnie.
— Mój drogi Willemie, odezwał się Tristan, teraz kiedy naszém przeznaczeniem żyć razem, powinienem ci wyznać rzecz jedną.
— Cóż takiego?
— O zmianie jaka zaszła w życiu mojém.
— Doprawdy? a czy jaka szczęśliwa zmiana?
— Dosyć szczęśliwa.
— Opowiedz że mi to wszystko.
— Mogęż zaufać twemu milczeniu?
— Wątpisz otom? ty!
— Ale, bo to wielka tajemnica.
— Czy wołałbyś nie mówić o niéj?
— Nie; prędzéj czy późniéj, musiałbyś postrzedz niektóre rzeczy, i wolę żebyś dowiedział się odemnie niżeli przypadkiem. Jak do domu wrócimy, opowiem ci wszystko.
W chwili, gdy oba mieli już przejść próg domu, służący pana Mametyna dotknął się ramienia Tristana.
— Panie! nie raczyłbyś pan w téj chwili pójść do nas? zapytał się pomięszany.
— Cóż takiego stać się mogło? zapytał troskliwie Tristan.
— Pani prosi pana abyś natychmiast przyszedł.
— Dla czego? cóż tak pilnego?
— Pan Mametyn, raptownie zasłabł; pani mnie zaraz do pana posłała i aż mnie rozpacz wzięła, żem pana w domu nie zastał.
— Idę, idę. Pomacał się po kieszeniach że ma instrumenta, i dodał: lećmy mój przyjacielu! a ty Willemie zaczekaj na mnie.
I jednym skokiem Tristan był w domu doktora.
W przedpokoju znalazł Ludwikę niezmiernie bladą.
— Spiesz się, odezwała się do niego i w imię Boga uratuj go jeżeli możesz!
— Bądź spokojna, odpowiedział Tristan, uratuję go niezawodnie.
— Ludwika z Tristanem podali sobie ręce, oni tylko byli zdolni uczuć w téj chwili te święte i szlachetne myśli i chęci swoje.
Ludwika odeszła do siebie.
Tristan pobiegł do pokoju pana Mametyna, którego bez przytomności złożono na łóżko.
Jeszcze czas ratunku nie przeszedł.
Tristan puścił krew panu Mametynowi w kilka chwil potém chary, oczy otworzył.
— Dzięki ci! pierwsze było słowo; wymówionę przez starca.
— Gdzie jest Ludwika? drugie.
— Pani poszła do swego — pokoju; przybywszy do domu, zastałem ją tak wzruszoną, i zmieszaną, że nie zdołałaby była znosić dłużéj widoku omdlenia pańskiego.
— Lube dziecię! wymówił doktór.
— Teraz mogę już posłać do pani żeby przyszła tutaj?
— Chciéj jéj sam to oświadczyć; mam nawet potrzebę z nią pomówienia.
— Obawiam się, abyś się pan nie utrudzał bardzo.
— Nie bój się, będę uważnym, lecz koniecznie potrzebuję z nią mówić. Tristan wszedł do pokoju Ludwiki i znalazł ją modlącą się na kolanach.
— No! i cóż? zawołała ujrzawszy Tristana.
— A no! odpowiedział, nic się złego nie stanie.
— Ach! dzięki ci Boże! wysłuchałeś mnie!
— Prawdziwy z ciebie anioł, odrzekł Tristan wyciągając do niéj rękę.
— Przebaczysz mi moje modły, nieprawdaż? odezwała się Ludwika; Bóg mi może przebaczy także jednę myśl przelotną, która mi przez głowę przeszła.
— Pan Mametyn żąda cię widzieć, nie daj mu wiele mówić, każde utrudzenie, każde wzruszenie zaszkodzić mu może.
Ludwika zeszła, weszła do pokoju starca, który postrzegłszy ją uśmiechnął się, nie tylko ustami ale duszą całą.
— Jak się masz przyjacielu? odezwała się do niego Ludwika.
— Dobrze, moje dziecię, zamknij najpierwéj okna, już teraz nie potrzebuję tyle powietrza, i posłuchaj mnie.
Ludwika uskuteczniwszy polecenie, siadła przy łóżku chorego.
— Przypominasz to sobie pewnie, com ci dawniéj powiedział, że jedynie raz wżyciu mojém zdarzyło mi się mimowolnie czyn niedobry popełnić: znając mnie, możesz sobie wystawić, że byłoby największém nieszczęściem dla mnie gdybym umarł, nie naprawiwszy złego. Doznana dzisiejszego poranku słabość, ostrzega mnie, że długo żyć nie mogę; zawołałem cię, abyś w mojém miejscu i imieniu podjęła się uskutecznić to, czego mi może śmierć wypełnić nie dozwoli.
— Czego się o siebie obawiasz mój przyjacielu? jesteś już przecie uratowanym.
— Ja się nie obawiam moje dziecię, ale wyrachowywam. Słuchaj mnie więc proszę. Nigdym o tém co mam ci powiedzieć nie mówił jeszcze, i cokolwiek bądź się stanie, przysięgnij mi, że to wypełnisz o co cię prosić będę, nie mówiwszy przed nikiem ani słowa o tém.
— Przysięgam ci, mój przyjacielu.
— Weź ten klucz, wyciągając go z kieszeni i oddając Ludwice, odezwał się starzec, pójdź do kantorka i otwórz go.
Ludwika z posłuszeństwem i zmimowolném wzruszeniem, jakie na nas wielka tajemnica wywiera, zadosyć chęci starca zrobiła, a otworzywszy kantorek odezwała się: już otwarty.
— Poszukaj w średniéj szufladce dwóch listów, są tam, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Weź je; jeden jest do ciebie, wymówił starzec, oddaję ci go, znajdziesz w nim ostateczną wolą moją. Drugi jest do tego którego jeszcze nie znasz wcale, lecz którego najdaléj za parę dni poznasz; schowaj więc i ten drugi; dziś wieczorem lub jutro, jeżeli mam. wierzyć doniesieniu, pewien człowiek tutaj przybędzie.
Gdybym umarł pierwéj nim on się zjawi, to mu list ten oddasz, jeżeli zaś żyć jeszcze będę, to słowa mu nie wymówiwszy sprowadzisz go do mnie, a wytłomaczenie się moje które mu dać winienem, odbędzie się w twojéj przytomności.
— Mój przyjacielu, dla czego i po co osłaniasz się taką tajemnicą? czy mogłeś wżyciu swojém popełnić czyn, któryby niebył prawy i sprawiedliwy? a cokolwiek bądź zrobiłeś, dla czego to wszystko ukrywasz przed najlepszą twoją przyjaciółką?
— Moje drogie dziecię, potrzebuję jeszcze zachować tajemnicę; osoby któréj oczekuję, nie widziałem jeszcze nigdy; wiem kto ona jest, ale nie wiem czém jest. To co mam dla niéj uczynić, zawisło od życia jakie dotąd prowadziła i od jej postępków aż do tego czasu; jeżeli w niéj nie znajdę nic nagany godnego, czego się spodziewana, natenczas będziesz jéj przyjaciółką, będziesz ją kochała, bo ta osoba potrzebuje być kochaną; jeżeli zaś oczekiwanie moje zostanie zawiedzionym, nie dowie się nigdy tego co jéj miałem powiedzieć, nie chcę nawet żebyś ty o tém wiedziała, bo twoja wyrozumiałość a bardziéj pobłażanie słabościom ludzkim, wymogłaby może na mnie do uczynienia tego, czego ja już nie znajdowałbym moim obowiązkiem.
— Lecz wszakże gdybyś nie był wstanie sam mu listu oddać, to zawsze jednak ta tajemnicza osoba, odebrawszy go z rąk moich, dowiedziała by się tego wszystkiego czegobyś jéj nie chciał powiedzieć.
— Tak jest, prawda, śmierć nie może żałować, nie może sobie robić wyrzutów, nie mając na to czasu: powinna więc i może to uczynić czegoby życie nie uczyniło; umierając w niewiadomości, czy ten człowiek zły lub dobry, powinienem usłuchać głosu religii i więcéj w dobre jak w złe wierzyć, Bóg nieprzebaczyłby mi powątpiewania w dobre.
— To sprawiedliwie, mój przyjacielu, odpowiedziała młoda kobieta, uczynię w tém jak we wszystkiém podług woli twojéj; czy masz mi jeszcze co do polecenia? co do rozkazania?
— Do rozkazania! dziecię, czyż nie ty tu rozkazujesz? czyż nie ja jestem twoim niewolnikiem? uściskaj mnie i przyśléj mi Tristana.
W kilka chwil potém, Tristan siedział przy łóżku starca.
— No i cóż Doktorze, odezwał się z uśmiechem pan Mametyn, cóż mi teraz przepiszesz? spokojność, spoczynek, nieprawdaż.
— Zapewnie że to przepisuję.
— No! a ja znów cię proszę żebyś poszedł do Ludwiki, żebyś wszystkich starań dołożył, aby to biedne dziecię nie nudziło się zbytecznie. Ja spróbuję czy mi się zasnąć nie uda.
— Czy pozwolisz pan, abym przedstawił pani Mametyn jednego z moich przyjaciół mieszkającego u mnie, pana Willema, którego pan znasz zapewne?
— Mieszka z tobą?
— Tak jest, ze mną.
Tristan w krótkości opowiedział doktorowi całe zajście między Eufrozyną i Willemem.
— No! zapewne, przedstaw tego biednego chłopca mojéj żonie.
— Spocznij pan, odpowiedział Tristan, biorąc za puls doktora; masz pan trochę gorączki, a najmniejsze w takim stanie utrudzenie, może panu bardzo zaszkodzić.
I przygotowawszy wszystko co tylko mogło służyć choremu, pozasuwawszy firanki u okien i od łóżka, aby światło nie raziło pana Mametyna, Tristan odszedł i udawszy się do Willema wziął go z sobą, dla przedstawienia go pani Mametyn.
Dzień cały zszedł spokojnie.
Obydwa byli na obiedzie u Ludwiki, która obawiając się, aby młody oczekiwany człowiek nie nadszedł w ich przytomności, wcześnie gości swoich pożegnała, pod zamówką że jest utrudzoną i potrzebuje spocząć.
W istocie, zapewniwszy się że pan Mametyn usnął w najlepsze, udała się do swego pokoju, a Tristan wróciwszy także do siebie, widział jak za zwyczaj światło w jej pokoju przez okno.
Willem odezwał się:
— A taż historya, którą mi miałeś opowiedzieć?
— Właśnie o tém myślałem.
— No! jeżeli masz jeszcze ochotę opowiedzieć mi ją? to w takim razie zaczynaj.
— Dobrze Jak też znajdujesz panią Mametyn?
— Godną uwielbienia.
— Nieprawdaż? odpowiedział Tristan z niejakim rodzajem pychy.
— A czy...? zapytał Willom tonem znaczącym.
— Słuchaj, przerwał mu Tristan.
W chwili gdy miał zacząć opowiadanie, ujrzał otwierające się okno w pokoju Ludwiki.
— Schowaj się trochę w cień, za ścianę, wymówił do Willema.
Rzeczywiście, okno otworzono całkowicie i codzienny wieczorny pocałunek przesłano na dobranoc Tristanowi.
Za kilka minut potém zgaszono światło.
— Już położyła się, wymówił Tristan.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? zapytał Willem.
— Czy cię to intryguje?
— Tak, trochę.
— Wystaw sobie... zaczął Tristan.
— Przebacz, że ci przerywam, odezwał się Willem, ale patrz no na tego pana okrytego płaszczem, szukającego jak się zdaje numeru na domach.
Tristan zaczął patrzeć na przechodzącego i zatrzymującego się przed domami młodzieńca, który przekonawszy się przed każdym domem, że nie jest tém którego szukał, szedł daléj.
— Życzę mu żeby prędko żądany dum znalazł, bo prócz domu pana Mametyna, zostanie mu tylko pole, na którem już numerów nie znajdzie.
Nocny podróżny, niepatrząc numeru na sąsiednim domie, przeminął go prędko i zatrzymał się u kraty domu doktora.
Tristan nie mógł pojąć, coby to znaczyć mogło.
Nieznajomy, lekko zadzwonił i obwinąwszy się w płaszcz jak mógł najlepiéj, czekał cierpliwie.
W kilka chwil potém, drzwi się otworzyły, i Ludwika ze światłem w ręku, wpuściła do domu tajemniczego gościa.
— Ależ bo to! odezwał się Willem do Tristana, to sama pani Mametyn wyszła do niego.
Tristan nic nie odpowiedział.
— A to doskonale! doskonale! doskonale! wykrzyknął Willem; pan Mametyn bardzo rozsądnie, bardzo przezornie robi że choruje.
— Co chcesz mówić? zapylał drżącym głosem Tristan.
— Chcę powiedzieć, że przez ten czas jak mąż stary slaby, jejmość może przyjmować grzecznych młodzików.
— Czyż ty myślisz, że ten nieznajomy jest kochankiem Ludwiki?
— Możnaby się założyć że tak jest na prawdę. Kobieta osobiście wychodząca otworzyć człowiekowi płaszczem zatulonemu, o téj godzinie i porze, właśnie gdy jéj mąż chory, podaje się widzącym ją na słuszne posądzenie.
— To niepodobna, wymruknął Tristan.
— Co mówisz? zapytał przyjaciela Willem.
— To, że ty mówisz...
— A cóż ci to szkodzi co ja mówię?
— Bardzo mi wiele szkodzi.
— Naprzykład? jakim sposobem?
— Tym sposobem, że pani Mametyn jest moją żoną. Masz teraz historyą którą ci miałem opowiedzieć.
Willem nie spodziewając się nic podobnego usłyszeć, ledwie nie upadł z zadziwienia.
Przez len czas, Ludwika zaprowadziła nowo przybyłego ku pokojowi pana Mametyna. prosząc, aby się w sali zatrzymał, a sama tylko zbliżyła się do doktora. Przysunęła się po cichu do łóżka, a widząc starca śpiącego, wahała się czy go ma obudzić.
Jednakże, przypomniawszy sobie jak pan Mametyn wielką wagę przywięzywał do widzenia się z nieznajomym, ujęła doktora za rękę i obudziła go nareszcie.
— Przyjacielu, wymówiła. gdy już doktór otworzył oczy, jest tu osoba którą widzieć żądałeś, któréj oczekujesz.
— Każ jéj przyjść tutaj i sama nieodchodź, ze wzruszeniem dodał doktór.
Ludwika wyszła i w chwilę potém wróciła w towarzystwie tajemniczéj osoby.
— Coś w tém jest nieodgadnionego, dziwnego, szczególnego, co jednak jutro wiedzieć będę, powtarzał sobie tymczasem Tristan; niepodobieństwem jest przecie, aby Ludwika mogła mieć zalotnika. I chociaż cały był tym wypadkiem odurzony, myśli miał rozproszone i niepokoił się mimowoli swojéj, kończył jednak opowiadanie szczegółów swojéj historyi, którą znamy dobrze.
Nazajutrz rano, Tristan poszedł do domu Ludwiki; odwiedziny tak ranne, wymawiała choroba pana Mametyna. Zaczął od wypytywania się o zdrowie chorego, a dowiedziawszy się, że z każdą chwilą zdrowszy, kazał przez służącego powiedzieć pani, że ma z nią do pomówienia. Ludwika zeszła i znalazła Tristana czekającego na nią w ogrodzie.
— Ludwiko! odezwał się nasz przyjaciel przechadzając się z nią razem, niepodobna, nieprawdaż, że niepodobna mieć więcéj zaufania, więcej żalu, większéj delikatności, nad to wszystko jakie ci od niejakiego czasu okazuję.
— To prawda, mój przyjacielu, to też każdy dzień zbliża dla ciebie przebaczenie za twoje przeszłe winy.
— Jednakowoż, jakkolwiek być mogą wielkie moje przewinienia, czy mógłbym się odważyć prosić cię o jedną rzecz, w zamian czyli za wynagrodzenie za uległość moją?
— To względnie, nie wiem o co prosić będziesz.
— Chcę wiedzieć prawdę, chcę mieć wyjaśniony jeden wypadek z życia twego.
— Historya życia mego, do ciebie całkowicie należy, opowiem ci co tylko zechcesz. Pytaj się oto co wiedzieć pragniesz.
— Wczoraj wieczorem, przybył tutaj jakiś mężczyzna, czy prawda?
— Tak jest, prawda że przybył.
— Któż on jest?
— Tego ja nie wiem.
— To niepodobna, żebyś nie wiedziała kto on jest.
— Dla czego niepodobna?
— Boś sama mu drzwi otwierała, zamiast zdać to na służącego; poznałaś go i wprowadziłaś tajemniczo do domu. Któż on jest?
— Powtarzam ci że nie wiem.
— W takim razie, wolno mi domyślać się wszystkiego.
— Wyjąwszy tylko co złego.
— Jednakże złe tylko jest prawdopodobném.
— Żartujesz przyjacielu, albo też ja cię nierozumiem.
— Po cóż on tu przychodził?
— Przychodził pomówić w interesie z panem Mametynem.
— W tak późnéj porze! rzecz więc była nader ważna.
— Może być.
— I tyś miała obowiązek otworzyć mu drzwi, sama koniecznie?
— Tak jest, na mnie włożono ten obowiązek.
— I ten człowiek nie powróci więcej?
— I owszem, ma wrócić dzisiaj nawet.
— O którym czasie?
— Wieczorem.
— I znów tajemniczo wpuszczony będzie?
— Tak samo jak wczoraj.
— I ty mu sama drzwi otworzysz?
— Otworzę jak wczoraj.
— Chcesz tą otwartością wzbudzić we mnie zaufanie. Ludwiko! ten człowiek jest twoim kochankiem.
— Czyś zwaryował?!
— No! nie chcesz mi powiedzieć, co ten człowiek ma tutaj do czynienia?
— Nie.
— W takim razie, do mnie należy zkąd inąd dojść téj tajemnicy.
— Co przez to powiadasz?
— Że wszystko wiedzieć będę.
— Tylko strzeż się, abyś niepopełnił jakiéj nieroztropności; najmniejsza rzecz zgubić nas może.
Ludwika tak była spokojną, że ta sama jéj spokojność, chociaż wprawdzie ufność wzbudziła w Tristanie, jednakże go rozdrażniła cokolwiek.
— Do wieczora, wymówił do niej oddalając się Tristan.
Ludwika już gotowa była przywołać go i wszystko mu objawić, ale rozwaga widać przyszła jéj do głowy, bo także wróciła do swego pokoju.
Tristan wróciwszy do domu, zastał Willema list piszącego.
Willem zarumienił się, widząc że go Tristan złapał na uczynku.
— Przeszkadzam ci, odezwał się do niego Tristan.
— Bynajmniéj, piszę sobie.
— Pisz sobie mój przyjacielu, ja i tak wychodzę.
— Proszę cię nie wychodź, zostań ze mną.
Nadzwyczajnie chciało się Willemowi, aby go Tristan zapytał do kogo pisze, lecz Tristan to zgadłszy, właśnie go się nie pytał.
— Jak ci się zdaje? do kogo ja piszę? spytał się nareszcie Willom.
— Niewiem, niezgaduję.
— Do Eufrozyny!
I Willem ciężko westchnął.
— Co ci też za dziwna myśl przyszła, do niéj pisać?
— Odpowiadam na list, który przed chwilą od niéj odebrałem.
— I cóż ci oznajmia w swoim liście?
— Że podejrzenia moje są niesprawiedliwe, że wyjeżdża do Paryża, i że przed wyjazdem chce się ze mną widzieć.
— A ty jéj odpowiadasz?
— Że to niepodobieństwem.
Willem powtórnie bardzo ciężko westchnął.
Oczywistą było rzeczą, że podobną odpowiedź dał Tristanowi, z obawy, aby ten go nie wyśmiał, bo gdyby słuchał serca swego, byłby natychmiast pobiegł do Eufrozyny.
Tristan to nadzwyczaj prędko zrozumiał, lecz na nieszczęście był w najgorszym w świecie humorze, i właśnie chcąc na kogo złość swoją wyrzucić, odpowiedział Willemowi:
— Idź tam mój przyjacielu, idź zaraz, a w dwie godziny najdaléj, będziesz zupełnie o jéj dla ciebie miłości przekonany, i skończysz na napisaniu drugiego do mnie listu, przepełnionego niedorzecznościami.
— Ależ, mój drogi Tristanie, ja nie chcę iść do niéj wcale; czy myślisz, że ja kiedykolwiek przebaczę Eufrozynie, że z jéj przyczyny podobnie do ciebie napisałem? odpowiedziałem jéj, że wszystko już między nami zerwane i że się żenić zamyślam.
I Willem trzecie najcięższe wydał westchnienie, dowodzące, jak serce jego nepotwierdzało podobnego postanowienia.
Tristan spojrzał się na niego; litość brała na widok biednego chłopca, bo pomimo największego wysilenia aby się okazać spokojnym, dwie łzy ogromne spadły po policzkach Willema; Tristan zmiękczył się wyraźnie tą dobroduszną boleścią.
— Dla czego sam jéj odpowiedzi swojéj nie zaniesiesz?
Powiedziećby można, że Willem czekał na to pozwolenie, gdyż promień radości natychmiast mu łzy osuszył.
— Na co się to zdało? wszystko już skończone, odrzekł z najobojętniejszą jak tylko można było miną, bo spodziewał się, że właśnie udaniem jéj oszuka przyjaciela.
— Słuchaj kochany Willemie, odezwał się Tristan, zdaje ci się, że z twojéj strony należy mi się ta grzeczność, abyś się poróżnił z panią Van-Dick, a to na ukaranie jéj za wszystko złe które mi zrobiła; zdaje ci się także, że winieneś przez przyjaźń dla mnie, pokonać, a przynajmniéj przytłumić w sercu swojém, twoją dla niéj miłość i przebaczenie któreby od ciebie uzyskała, gdyby tylko od ciebie jednego to zależało, lecz mylisz się mój przyjacielu, obrałeś sobie fałszywą drogę, życie jest nazbyt krótkie i do tego nie wesołe, ja to lepiéj wiem od innych ludzi, jest przeto zdaniem mojém, wszystko to robić co nas uszczęśliwić może, nie turbując się, co inni o nas mówić będą.
— Mówisz mi to takim tonem, jak gdybyś się gniewał.
— Wcale nie, mam osobiste nieprzyjemności, które jednak najmniejszego wpływu nie wywierają na to co do ciebie mówię, wierz mi, że wszystko co ci powiedziałem, serce mi podyktowało.
— Tyle tę kobietę kochałem! odpowiedział Willem, z największą obawą aby rozmowa nie wzięła innego obrotu, i żeby sposobność ujrzenia Eufrozyny nie ominęła go bezpowrotnie.
— A więc wróć do niéj, odrzekł Tristan.
— Ty mi to doprawdy radzisz?
— Najwyraźniej ci radzę.
— I nie będziesz się na mnie gniewał?
— Bynajmniéj.
— Zresztą, chcę ją raz tylko zobaczyć, a to dla powiedzenia jéj, że mam stałe postanowienie nigdy jéj więcéj nie widzieć.
Biedny chłopiec już trzydzieści sześć godzin w oddaleniu od Eufrozyny przeżył, było to największém ze strony jego wysileniem; na dłuższe niewidzenie jéj nie mógł się zdobyć. Jednakże tak jak wszyscy rozkochani, myślał, że mu stanie siły na zerwanie z nią zupełne wszelkich stosunków, on, który dwóch dni nie mógł bez niéj wytrzymać. Wziął bardzo powoli kapelusz, jakby bojąc się aby pośpiech nie obudził podejrzenia Tristana, a zbliżywszy się do przyjaciela, wyciągnął do niego rękę.
— Nie gniewasz się o to na mnie? odezwał się, potrzebuję, ją widzieć raz tylko, i przysięgam ci że na tém poprzestanę.
Tristan popatrzył się na Willema, który tyle czul że kłamie, iż spuścił oczy, niemogąc uśmiechu na twarzy przywołać.
Tristan się sam na siebie gniewał, że przed chwilą tak bez wyrozumienia i gwałtownie z nim sobie postąpił.
— Idź kochany i poczciwy chłopcze, rób co ci się podoba. Czyż ja panem twoim zostałem? Czy już więcéj nie jestem twoim przyjacielem? Czyż nie robiłem co tylko w mojéj mocy było, abyś pozostał szczęśliwym? A jak pani Van-Dick nakłamała różnych na mnie rzeczy, czyż nie udawałem winnego, aby ciebie tylko z nią nie poróżnić? Pójdź do niéj, lecz z łaski swojéj, wróć przed północą, bo może potrzebować cię będę.
— Bądź spokojny; powrócę tu za godzinę. Oh! to się prędko wszystko skończy, zobaczysz. No! a tenże wczorajszy tajemniczy jegomość? zapytał Willem, od czasu bowiem jak go Tristan upoważnił do odwiedzin Eufrozyny, Willem nie bał się już wprowadzać innéj materyi do rozmowy. No! ten wczorajszy byłże...
— Opowiem ci to wszystko wieczorem, ale przybądź na ósmą.
— Powiadam ci, że za godzinę powrócę.
Willem wymknął się z pośpiechem studenta, myślącego że pójdzie do kozy, a którego na południe do domu puszczają ze szkoły.
Tristan powtórnie wrócił do pana Mametyna, zastał go leżącego zawsze, lecz wewnętrzne jakieś zaspokojenie, dodało mu więcej siły, niżeli to długie spoczywanie.
Co do Ludwiki, téj nie zastał w domu.
Tristan, wiedząc, że wizyta Willema będzie długotrwałą, siedział jak mógł najdłużéj w domu pana Mametyna, lecz o czwaréj godzinie musiał już odejść, a Ludwika jeszcze nie wróciła.
W chwili, gdy wychodząc drzwi za sobą zamykał, ujrzał swoję żonę wracającą.
Poszedł naprzeciw niéj.
— Zkąd przychodzisz? zapytał jéj dość suchym tonem.
— Przychodzę zkąd mi się podoba, i nie powinnam nikomu zdawać rachunku z kroków moich, lecz jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć gdzie byłam, otoż powiadam ci, że téj osobie, którą wczoraj w wieczór widziałeś do nas wchodzącą, oddałam wizytę.
— Ludwiko bądź uważna; powiedz mi kto jest ten mężczyzna, którego wczoraj wchodzącego widziałem, bo powiadam ci, że się już zmęczyłem śmieszném położeniem, w które mnie miłość moja dla ciebie od trzech tygodni wtrąciła. Jak mi nie powiesz to zrobię scenę.
— Nie, pojmujesz że twoje położenie stałoby się śmieszniejszym jeszcze i będziesz milczał. Zresztą, niema nic złego w tém wszystkiém, co ci teraz daje powód być podejrzanym: późniéj, jak się kiedyś wszystkiego dowiesz, sam się śmiać z twoich posądzeń będziesz.
— No! więc zrób dla mnie jedną rzecz tylko!
— Czegóż chcesz?
— Tego, żebyś dzisiejszego wieczora nie przyjęła wiadoméj ci osoby.
— Kiedy właśnie tylko com jéj powiedziała żeby przyszła, odrzekła uśmiechając się Ludwika.
— Więc przepędzi część jakąś nocy u ciebie?
— Może nawet noc całą. To cię drażni zazdrośniku?
— Tak, ale to mnie długo drażnić nie będzie.
— Jak to rozumiesz?
— Że wiem co mi czynić wypada.
— Bądź roztropnym, po drugi raz daję ci tę radę.
— Dzięki pani za nią.
— Do jutra, odezwała się Ludwika.
— Może tylko do dzisiejszego wieczora.
„Utajcie teraz miłości kobiet!“ wymówił do siebie Tristan.
Ludwika do siebie weszła, a Tristan także wrócił do domu.
Willem nie był jeszcze z powrotem.
„Wierzcie przyjaźni mężczyzn!“ wykrzyknął znów nasz bohater, widząc że przybycie Willema nadzwyczaj się opóźniało; poproś tu w imię przyjaźni o najmniejszą przysługę, człowieka z przepełnioném namiętnością sercem! Ah! ty panie nieznajomy! ty mi za wszystko zapłacisz! Ludwika ma słuszność, tak, dobrze robi że się wyśmiewa ze mnie, bo też jestem głupcem, że znoszę podobne położenie od trzech tygodni, z takiém poddaniem się i cierpliwością oczekuję, aż przyjdzie kiedyś jakaś chwila, która mi żonę powróci, to jest śmierć starca, którego w chorobie sumiennie leczę, uznawszy za obowiązek ratować go gorliwie!
O szóstéj godzinie Willem powrócił.
— Jużem się ciebie nie spodziewał, odezwał się do niego Tristan.
— Wierz mi przyjacielu, że nie mogłem wcześniéj wrócić, odpowiedział poważnym i uroczystym tonem nasz komissant.
— No! cóż się takiego stało?
— Widzisz mnie jeszcze w pomieszaniu i wzruszeniu, mój drogi.
— Widzę, ale z jakiejże to przyczyny?
— Z przyczyny, któréj się nie spodziewasz, a ja nigdy przewidzieć nie mogłem. Eufrozyna przyjęła mnie z największą godnością; przyznała się do wszystkich przewinień swoich, spędzając wszystko na oddalenie moje; dodała w końcu, że czując się niegodną miłości mojéj, ucieka odemnie, aby w dali wstyd swój ukryć mogła, bo w tym kraju, w bliskości mnie, przeżyćby go nie zdołała. Chciała mi wrócić wszystkie do niéj listy moje, potem dodała, że te byłyby całą jéj pociechą w oddaleniu; nie miałem tedy odwagi nalegać aby mi je powróciła. Nareszcie, ja, który przygotowałem się na wymówki, sceny, walki, zostałem bez siły w obec kobiety przyznającéj się z pokorą (ale z pokorą złączoną zgodnością) do występku, i wyznającej, że kiedy już jest niegodną mojéj miłości, wszystkich usilności dołoży, aby przynajmniéj kiedyś, na szacunek mój zasłużyć mogła.
Tristan nic nie odpowiedział, bo też nie było na co odpowiadać.
— Jutro wyjeżdża już do Francyi, rzucając się na krzesło i zasłaniając twarz ręką, jak człowiek który nie wie na co mu życie przydać się może, odezwał się Willem.
— Ach! w takim razie, mój przyjacielu, wypada razem z nią jechać, odrzekł Tristan takim tonem, jak gdyby wymawiał: „zaczynasz mnie nudzić nieznośnie.“
— Niepodobna!
— A to dla czego?
— Zakazała mi najuroczyściéj, abym tego nie robił.
— Więc jéj to oświadczałeś?
— Tak jest.
Willem głowę spuścił po takiém wyznaniu.
W téj chwili, stara służąca weszła i zapytała:
— Czy panowie każą przynieść obiad?
— Ja nie będę jadł, odpowiedział jéj Tristan.
— Ani ja, odrzekł Willom.
Pozostali sami.
— Powiedziałeś mi, że mnie potrzebowali będziesz, odezwał się Willem, domyślając się, że jego zatargi miłosne, musiały już Tristana znudzić.
— Jeżeli nie masz co lepszego do czynienia.
— Wiesz dobrze, że cały do ciebie należę.
— A więc przyjacielu, ja potrzebuję pisać, ty także pewnie pisać będziesz. Każdy z nas niech pójdzie do swego pokoju, a jak nadejdzie czas że się złączyć będziemy musieli, ja cię uwiadomię.
Tristan poszedłszy do swego pokoju, napisał ogromnéj wielkości i długości list pod adresem: Wielmożnemu Panu Mametynowi.
A że tymczasem zmierzchło się, usiadł przy oknie i czekał wczorajszego gościa.
W kilka chwil, ujrzał cień na murze zbliżający się do domu doktora.
Tristan porwał za kapelusz, uchylił drzwi do Willema, wymawiając te słowa: „Czekaj na tonie,“ i wybiegł.
W chwili, kiedy przechodził poprzek ulicę, nieznajomy doszedł do domu Ludwiki.
Tristan zastąpił mu odedrzwi.
— Gdzie pan idziesz? zapytał się Tristan.
— Gdzie idę? tam gdzie chcę, odpowiedział jegomość w płaszczu.
Tristan zadrżał, usłyszawszy glos który zdawało mu się, że nie był dla niego obcy.
— Nie przejdziesz pan, odezwał się Tristan, przybliżając się dla rozeznania rysów twarzy nieznajomego.
— Zobaczymy! zawołał nieznajomy zrzucając płaszcz po za siebie.
W téj chwili, księżyc wychylił się z po za chmury i światłem okrył obydwóch młodych ludzi
— Tristan! krzyknął nieznajomy
— Henryk dc Sante-Ile! zawołał osłupiały Tristan.
— Jakto? to ty jesteś?
— Ja sam!
— Nie gniewasz się już na mnie?
— Za co się mam gniewać?
— Za Henrykę i pchnięcie szpadą.
— Nie, bynajmniéj się nie gniewam, tylko mi powiedz po co tu przychodzisz?
— Z duszy i z serca.
— Uprzedzam cię tylko w jednym względzie.
— Mów śmiało.
— Oto, że jeżeli jesteś kochankiem pani Mametyn, to możemy natychmiast śmiertelny bój rozpocząć.
— Bądź spokojny, nie jestem jéj kochankiem. Lecz cóż ci tak bardzo idzie o jéj cnotę? Ja cię także uprzedzam, że jeżeli jéj kochankiem jesteś, możemy sobie głowy poucinać.
— Nie jestem kochankiem równie jak ty nim nie jesteś.
— Jednakże jest jakaś przyczyna, dla któréj mnie napadłeś?
— Tak samo, jak jest przyczyna, dla której tu przychodzisz.
— Naturalnie, powiedz mi twoje powody, ja ci moje powiem.
— A nie wydasz mnie
— Będę milczał jak w grobie.
Henryk podniósł płaszcz, Tristan wziął go pod rękę i obydwa zaczęli mówić i chodzić po ulicy.
Ludwika ze drżeniem, posłyszawszy dwa głosy, patrzyła przez okno i nie mogła zmiarkować końca téj sceny.
— Wiesz, odezwał się Tristan, jakim sposobem niewinnie zabiłem Karola, w dzień kiedyśmy się pierwszy raz spotkali?
— Wiem.
— Mógłbyś nawet w potrzebie, świadczyć mojéj niewinności?
— Niezawodnie.
— Wiesz, żem zostawił żonę?
— Takeś mi to był powiedział.
— Karola pochowano pod mojém imieniem.
— Któż go pochował?
— Doktór Mametyn.
— I cóż potém daléj?
— Moja żona została wdową.
— To sprawiedliwie.
— I doktór się z nią ożenił.
— A to przepysznie!
— Tak więc niebędąc teraz ani mężem, ani kochankiem mojéj żony, pilnuję jéj jednakże, a myśląc, że ty chcesz moje przy niéj miejsce zabrać, chciałem cię zabić. Rozumiesz mię te raz?
— Doskonale!
— Pytałem się Ludwiki, po co tu przychodzisz.
— Odmówiła ci pewnie odpowiedzi.
— Tak jest.
— Pewnie jéj pan Mametyn mówić zabronił.
— Więc ty Henryku dla pana Mametyna przychodzisz?
— Dla niego samego.
— Opowiedz mi tę osobliwość.
— O! i owszem, rzecz bardzo naturalna; przypominasz sobie, że w dzień, kiedyśmy się pierwszy raz zobaczyli, powiedziałem ci, że nie znałem moich rodziców.
— Przypominam.
— Było to największém nieszczęściem życia mego. Otóż, kilka dni temu, odebrałem przez ręce tego pana który mi wypłacał corocznie mój dochód, list od Notaryusza z Amszterdamu, wzywający mnie, abym jak można najprędzéj tutaj przybył. Stawiłem się. Notaryusz powiedział mi, że niejaki pan Mametyn, szukający mię oddawna, ma do powierzenia mi nader ważne rzeczy. Późno było kiedym przyjechał, i chciałem odwiedziny moje do doktora, do drugiego dnia odłożyć, lecz notaryusz ostrzegł mnie, że pan Mametyn zalecał mu bardzo, abym zaraz w chwili samego przyjazdu udał się do niego. Przybyłem więc wczoraj w wieczór i znalazłem doktora w łóżku leżącego. Wyciągnął do mnie rękę: pytał mi się jak życie moje pędziłem, płakał nad memi nieszczęściami i zakończył oznajmieniem, że jestem synem znakomitéj i wielkiéj pani niedawno zmarłéj, która przed śmiercią, uwolniła go od chowania dłużéj téj tajemnicy, tak potrzebnéj dla jéj sławy za życia: przez wzgląd więc na nią, nie dał mi poznać ojca mego póki ona żyła. Potém serdecznie mnie uściskał, płakał rzewnie, i nazwał mnie synem swoim synem.
— A to szczególna awantura!
— Możesz sobie wysławić moje zadziwienie. Dzisiaj, udałem się podług rozkazu mego ojca do Notaryusza, aby przygotował i cały akt spisał. którym pan Mametyn przyznaje mnie za swego syna, i robi mnie i żonę swoją spadkobiercami swemi. Oto jest mój przyjacielu cała hisiorya moja.
— Ah! weselsza trochę od mojéj.
— Dzisiejszego wieczora, akt ten podpisany zostanie. Tém większém to będzie dla mnie szczęściem, że rozkochany jestem w zachwycającéj młodéj dziewczynie, o któréj rękę niemając rodziców i prawdziwego imienia, nie śmiałem się oświadczyć, a teraz za powrotem do Francyi, z nią się ożenię.
— Bądź szczęśliwy mój przyjacielu, oto jest wszystko czego ci życzyć mogę. Ja teraz szczęście moje własne, w szczęściu drugich tylko znajdować mogę.
— Ale ja myślę tylko o jednéj rzeczy! zawołał nagle Henryk uderzając się ręką w czoło.
— O czemże takiém?
— Mój ojciec, nie opowiedział mi żadnych okoliczności poprzedzających jego ożenienie, słuchał tylko moich przygód, nie powierzając mi swoich.
— To cóż z tego?
— Ano! opowiedziałem mu jak w lasku de Boulogne, chciałem sobie życie odebrać i naturalnie, wspomniałem mu o spotkaniu się mojém z tobą i całéj naszéj znajomości.
— Naturalnie tak być musiało.
— Natenczas pytał mnie o ciebie, i jakem mu powiedział żeś nie umaił, przypominam sobie, że to go mocno wzruszyło.
— Czy Ludwika była przy téj rozmowie?
— Nie, właśnie wyszła była z pokoju.
— Cóż ci na to ojciec powiedział?
— Nic takiego, coby mnie w tamtéj chwili uderzało. Teraz tylko przypominam sobie, że się pytał, czy byłeś w Medyolanie. Opowiedziałem mu czego się sam późniéj dowiedziałem, żeś był w teatrze tenorem, występującym pierwszy raz w roli Otella, żeś zniknął szczególnie i wielki był hałas z téj przyczyny.
— Czy nie dał ci do zrumienia, iż posądza że jestem teraz w Amszterdamie?
— Nie. W pierwszéj chwili myślałem że tylko czysta ciekawość była mu pobudką, do pytań względem ciebie mi zadawanych; ale teraz potem wszystkiém coś mi dopiero powiedział, bardzo się obawiam, czy podług mego nieszczęsnego zwyczaju, nie popełniłem największéj w świecie niezręczności.
— Cały dzień nie widziałem pana Mametyna, lecz Ludwika oczywiście nie wie o téj całéj okoliczności, gdyż gdyby wiedziała, toby mi była oznajmiła. I na czemże się to wszystko skończyło?
— Na najusilniejszém mi poleceniu, abym Notarjusza dziś koniecznie w wieczór sprowadził, czeka też już na mnie w bliskości.
— Drogi przyjacielu, jeżeli się czego dowiesz, błagam cię i zaklinam, donieś mi natychmiast.
— Wszystko to wyświeca się z jednéj strony a zachmurza z drugiéj.
— Staraj się wymiarkować, czy pan Mametyn domyśla się że jestem mężem Ludwiki, jeżeliby się domyślił, w takim razie powiedz mu otwarcie że tylko bojaźń, aby mu za szczęście Ludwiki nie odpłacać zmartwieniem, zmusiła nas do ukrywania się przed nim i zamilczenia.
— Bądź spokojny, odrzekł Henryk, jestem szczęśliwy, więc wszystko robić będę co tylko ci przyjemność sprawić może. Szczęście, zwłaszcza takich, którzy do niego nieprzywykli, czyni ludzi lepszymi. I rozeszli się młodzi ludzie, po przyjacielsku i serdecznie uścisnąwszy sobie wzajemnie ręce.
Tristan poszedł do Willema, tak zamyślonego i pogrążonego w swoich troskach, że nawet nie usłyszał powrotu przyjaciela.
— Niebezpieczny! patrząc się na Willema, pomyślał Tristan.
Henryk zadzwonił do drzwi ojcowskich.
— Ludwika sama, jak dnia poprzedniego zeszła otworzyć.
— Dobry wieczór najdroższa mamo! odezwał się do Ludwiki.
— Dobry wieczór, uśmiechając się, odpowiedziała pani Mametyn.
— Czy Notarjusz jest już w domu?
— Jest.
— Nie zaszło nic nowego?
— Nie mój przyjacielu.
Henryk przyszedłszy do pokoju ojca, nie zastał go już w łóżku, tylko w towarzystwie Notarjusza.
— Ojcze! zbliżając się do doktora, odezwał się Henryk, zdaje mi się żeś nie dobrze zrobił, żeś łóżko porzucił i trudzisz się za wiele.
— Nie moje dziecię, zdrów jestem, doprawdy czuje się zdrowym, odpowiedział doktór wyciągając do syna rękę. Obróciwszy się potém do Notarjusza: panie! czy wszystko z należnemi formalnościami zrobione?
— Wszystko jak się należy jest gotowe panie.
— Oddajże więc pan akt ten synowi memu.
Notarjusz oddał akt Henrykowi, którym; pan Mametyn z żoną przyznawali go za przybranego syna.
— Dzięki ci ojcze! zawołał Henryk ściskając ojca.
— Teraz idź podziękuj matce odrzekł pan Mametyn i zostaw mnie na chwilę z panem, abyśmy dokończyli cośmy rozpoczęli przed przyjściem twojém.
Henryk oddalił się, wynalazł Ludwikę i składał jej dziękczynienia, serdecznie całując jój ręce.
— Ja uiszczam się z małéj bardzo cząstki, w innéj wdzięczności pańskiemu ojcu.
Po odejściu Henryka, pan Mametyn wziął się do pisania; kiedy niekiedy pytając się towarzysza, o używane formy w podobnéj materyi.
Późniéj przeczytawszy notarjuszowi swój testament rzekł.
— Tym sposobem mój syn będzie miał swój majątek oddzielnie, a moja żona swój osobno; i wrazie gdybym umarł, może pójść za mąż, powtórnie i wnieść go jako swój własny posag, bez niczyjego zaprzeczenia?
— Zupełnie, panie.
— To dobrze.
Pan Mametyn zapieczętowawszy list który napisał, oddał go w ręce Notarjusza wstając i mówiąc:
— Dziękuję panu za wszystkie jego dobre rady, które spodziewam się, nie prędko użyte będą przez moich następców.
Uśmiechnął się do poważnego człowieka.
Notarjuszowi zdawało się zgodniej z powagą powstać nie uśmiechnąwszy się bynajmniéj.
Gdy pan Mametyn sam pozostał, zatrzymał się stojąc, pociągnął ręką po czole, jak gdyby chciał zpędzić jakąś myśl wątpliwą, która mu się wcisnęła.
— Jednakże potrzeba tego, wymówił do siebie:
I wyciągając z kieszeni flaszeczkę, wylał płyn z niéj w karafkę z wodą z cukrem, przygotowaną mu do picia na stole, potém zadzwonił.
Służący wszedł na zawołanie.
— Powiedz synowi memu, żeby przyszedł pomówić ze mną.
Po wyjściu służącego, doktór otworzył okno.
wyrzucił wypróżnioną flaszeczkę, wciągnął kilka razy mocno w piersi powietrze, to go mimowolnie dreszczem przejęło.
Henryk wszedł w téj chwili i zastał pana Mametyna opartego łokciem w oknie.
— Ojcze! jeszcze jedna nieprzezorność, odezwał się Henryk, miałeś gorączkę i wystawiasz się na chłód wieczorny, to bardzo może ci zaszkodzić.
— Nie bój się niczego moje dziecię, szczęście jest ogólném na wszystko lekarstwem, od wczoraj jestem zupełnie wyleczony.
— Kazałeś mnie przywołać ojcze?
— Tak jest mój synu, odpowiedział doktór, kładąc rękę na ramieniu Henryka i siadając na ławeczce od okna; tak jest zawołałem cię, bo chciałbym, żebyś mi raz ostatni powtórzył, że rmi przebaczasz.
— Cóż ja mieć mogę do przebaczenia ci mój ojcze?
— Milczenie i długie nieszczęścia których cię nabawiłem. Powiedziałem ci już że to nie z mojéj winy. Twoja matka wymagała tej przysięgi, że za życia jéj, ani o jéj ani o mojém imieniu wiedzieć nie będziesz. Twoja matka umarła i przed śmiercią napisała list który ci oddałem, któryśmy razem przeczytali i znaleźli w nim wymówkę, i wytłomaczenie dla mnie. Teraz mój przyjacielu, wiem że chcesz się żenić, że to ożenienie, zależało tylko od tego co się właśnie teraz zrobiło, nie chcę uszczęśliwiać cię przez połowę i wymagam abyś zaraz jutro rano wyjechał. Chciałem ten raz ostatni rozmówić się z tobą, mówię raz ostatni, bo śmierć czuwa przy starych ludziach, a gdybym umarł pierwéj, zanim byś odjechał, toby przewlekło szczęście twoje i przedłużyło trwanie winy życia mego.
Za krótko jestem ojcem twoim, abym cię zaraz miał skazywać na żałobę, owszem chcę abyś jechał i jak najprędzéj przywiózł mi twoją żonę. Do zobaczenia więc drogi synu, uściskaj mnie i udaj się na spoczynek bo go potrzebujesz po podróży i na przyszłą podróż. Napisz do mnie z Paryża i bądź szczęśliwym na przyszłość i za przeszłość twoją całą.
Starzec pocałował syna, Henryk czuł dwie łzy tym pocałunku.
— A teraz przyszłej mi Ludwikę.
Henryk w téj chwili przypomniał sobie prośbę Tristana.
— Dobrze mój ojcze, to mnie tylko zniewala
do wyjazdu, że zostawiam przy tobie ojcze kobietę, z całém dla ciebie poświęceniem.
— Masz słuszność moje dziecię. Ludwika jest aniołem.
— Dawniéj podobno wiele ucierpiała, jakoś mi powiadał?
— O prawda! biedne dziecię!
— Aleś mi mój ojcze nie powiedział, jakim sposobem ją wynalazłeś, jak ją poznałeś?
— Pierwszy raz, odpowiedział z niejakiém wahaniem, czy mówić, czy też milczeć; pierwszy raz ujrzałem ją omdlałą na środku ulicy, przygarnąłem tę nieszczęśliwą. Szukała natenczas męża, który odszedł od niéj po to, aby się zabić i o którym tylko co dowiedziała się że nieżyje.
— To szczególne?
— Jakto? mimowolnie zapytał ze drżeniem starzec.
— Jak się mąż jéj nazywał?
— Tristan.
— A no bo Tristan, jest ten sam z którym razem zabić się chciałem i którego późniéj znalazłem we Włoszech.
— Mylisz się mój przyjacielu, odpowiedział doktór, chcąc nadać siłę drżącemu głosowi: jest to samo imię, taka sama historya, ale nie ten sam człowiek.
— Czy pewnym tego jesteś, mój ojcze?
— Pewnym. Ja sam jakiś czas wątpiłem, ale jakiem sobie przypomniał, żem go sam kazał pochować, przekonany teraz jestem o śmierci jego.
„Widział pewnie Tristana, pomyślał doktór, i teraz mnie wybaduje. „Niczego się nie domyślą, wymówił wewnętrznie Henryk; tém lepiéj wszystko pójdzie.”
— Więc ojcze, mam ci przysłać Ludwikę?
— Tak jest, ale pierwéj daj mi szklankę wody, ze wzruszeniem którego Henryk dostrzedz nie mógł, tak było małe i dobrze pokryte, odezwał się doktór, mam pragnienie.
Henryk podał ojcu wodę żądaną, ten duszkiem ją wypił.
— Bądź zdrów mój synu! rzekł pan Mamelyn całując Henryka po raz ostatni, bądź zdrów! pewnie nie na długo.
Henryk wyszedł a w kilka chwil potém Ludwika weszła.
— Jestem, mój przyjacielu, wymówiła wchodząc.
Przez ten czas, Henryk poszedł pomówić z Tristanem; nasz bohater już czatował na niego i ledwie go wychodzącego ujrzał, zbiegł ze schodów i spotkał go we drzwiach domu.
— No! i cóż? zapytał Henryka.
— Nic nie wie, odpowiedział Henryk.
— W takim razie muszę wyjechać, gdyż położenie w jakiem się znajduję, jest nieznośném.
— Radziłbym ci to uczynić, dla spokojności mego ojca i dla twojej własnéj.
— A ty co z sobą robisz?
— Ja, wyjeżdżam jutro.
— A dokąd?
— Do Paryża.
— Zobaczymy się tam z pewnością.
— Alboż i ty tam chcesz się udać?
— Tak jest, bo mam tu na górze przyjaciela, pragnącego niezmiernie udać się do Francyi.
— W takim razie, do widzenia.
— Do widzenia, i to nie za długo, odrzekł Tristan.
Henryk zniknął, a Tristan poszedł do siebie.
— Moje dziecię! odezwał się do Ludwiki pan Mametyn, zdaje mi się że mam trochę gorączki. Henryk słusznie mi powiedział że wieczorne powietrze zaszkodzić mi może. Położę się, a ty do mnie poproś Tristana, zamknij tylko pierwéj okno i daj mi szklankę wody.
Ludwika jak chciał uczyniła.
Pan Mametyn drugą szklankę, tak samo jak pierwszą jednym tchem wypił.
— Ta wody ma smak niedobry, odezwał się do Ludwiki, wyléj ja na ogród, a mnie przyśléj świeżéj karafkę.
Ludwika zeszła i w chwili kiedy przez jadalną salę przechodziła, posłyszała krzyczącą papugę. Przyszła do klatki dla przekonania się czy jéj czego nie brakuje.
— Biedny ptak, nie ma wody!
I napełniła kubek w klatce wodą, którą niosła, a potém resztę wody wylała na ogród.
Po czém kazała aby poproszono pana Tristana i wróciła się do męża, który się, przez ten czas położył.
W kilka minut póżniéj, Tristan wszedł do pokoju starca.
— Czy pan się czujesz słabszym? wymówił nasz bohater, widząc pana Mametyna leżącego.
— Tak jest odpowiedział doktór, dreszcze mnie przechodzą.
— Trzeba się dobrze okryć bo pan masz prawie febrę, musiałeś pan nie być dosyć ostrożnym!
— Stałem w oknie, ależ to nic złego ztąd nie wyniknie, nie dla tego posłałem po ciebie. Usiądźcie oboje przy moim łóżku i posłuchajcie mnie moje dzieci.
Mimowolnie Tristan i Ludwika, spojrzeli się po sobie.
— Niech każde z was da mi swoją rękę; wasze serca są szlachetne i Bóg dobrze zrobił że mnie na waszéj drodze postawił, abym was mógł połączyć, mnie którego zdawało się że przeznaczeniem było was rozdzielić. Wiem wszystko moje dzieci, wiem wasze poświęcenie się któreście dla starca niemającego nadziei żyć długo z wami, zrobili, ten starzec przed śmiercią uznaje waszą szlachetność i poświęcenie i na dowód że was zna dobrze, wymaga od was drugiéj jeszcze ofiary.
„Oto jest twoja żona Tristanie. Podziękuj Bogu że po rozłączeniu się twojém złym aniołem, mnie dla niéj zesłał, jak ja dziękuję Bogu że mi ją powierzył. Od czasu jak cię w Medyolanie ujrzała, musiała wiele bardzo ucierpić, a jednakże nigdy ani jedném słowem nie naruszyła i nie zmieniła pełnego poświęcenia, obchodzę nia się ze mną: nigdy ani chwilą smutku nie zatruła mi szczęścia, którém przyrzekła sobie, ze mnie obdarzać będzie. Dowiedziałem się od mego syna, w chwili kiedym się tego najmniéj spodziewał że opatrzność was połączyła, a jednakże chciałem aby ta tajemnica między trojgiem nami pozostała, gdyż przed chwilą jeszcze gdy mój syn mnie pytał, dałem mu do zrozumienia, że o niczém nie wiem.
„Jakem zachorał, ty Tristanie z synowską gorliwością, ratowałeś mnie, a jednak śmierć moja byłaby szczęśliwością twoją. Słuchajże mnie teraz: Ja jestem stary, krótkie mam lata a może tylko godziny do przeżycia. Mój syn odzyskany ma się żenić w Paryżu i cały przylgnie do nowéj rodziny swojéj. Dla mnie jedyna podpora, jedyna na świecie pociecha jest Ludwika, potrzeba więc mój przyjacielu, żebyś się poświęcił i pozwolił Ludwice, aby ostatnie kroki życia mego wspierała i do śmierci méj pozostała moją towarzyszką.
„Jednakże kochasz swoją żonę i mogłaby przyjść chwila w któréj poświęcenie się dłuższe byłoby nad twoje siły. Teraz już ciążyło ci okrutnie, i pewnie utrudzony dziwném położeniem, myślałeś nad sposobem zmienienia lub wyrwania się z niego, odpowiedz?
— Prawda, cały tą sceną niezmiernie wzruszony odrzekł Tristan.
— I cóżeś wymyślił?
— Postanowiłem odjechać.
— To był najlepszy sposób mój przyjacielu, tak, mógł byś bez wyrzutów sumienia czekać tego, czego w gruncie serca pragnąć możesz. Jedź więc, jedź zaraz jutro; starzec, przyjaciel twój oto cię prosi. Jedź do Francyi, bądź towarzyszem syna mego, on ma niedoświadczenie ludzi, którzy zawsze byli nieszczęśiiwemi i skutkiem tego wszystkiego się boją, niczemu nie dowierzają. Opiekuj się nim ciągle, a w dniu w którym on żałobę przywdzieje, powracaj tutaj, zastaniesz Ludwikę nie mającą już innych obowiązków, prócz tego jednego, aby wszędzie za tobą pojechała. Tylko nie trzeba się niecierpliwić mój drogi Tristanie: dodał z uśmiechem i ściskając mu rękę, wszakżesz to nie na długo.
Ludwika płakała i sam Tristan ze łzami w oczach odpowiedział:
— Ojcze mój, pozwól mi nadać ci tę nazwę, gotów jestem być ci posłusznym; ale wstyd mnie odjeżdżać, gdyż gdybyś zachorował, nikt, przysięgam ci że nikt, nawet syn twój własny, nie byłby zdolnym zwiększą miłością cię doglądać i troskliwsze nademnie mieć o tobie staranie.
— Wzruszenia doznane dnia dzisiejszego zmęczyły mnie niewymownie, wyrzekł starzec drżącym głosem. Potrzebuję spoczynku, moje dzieci odejdźcie. Ty Ludwiko módl się jak możesz najdłużej; ty Tristanie idź wszystko przygotuj sobie do wyjazdu, jutro o południu przyjdźcie oboje do mnie, może jeszcze co będę miał wam do polecenia.”
I starzec nadstawił Ludwice, a potém Tristanowi czoło do pocałowania; oboje go ucałowali i odeszli.
Rozchodząc się ścisnęli sobie ręce, słowa do siebie nie przemówiwszy.
Są wzruszenia których mowa ludzka wytłomaczyć nie zdoła. Tristan wróciwszy, zastał Willema rozmyślającego przy świetle gwiazd nocnych.
Uderzył go po ramieniu.
„Układaj twoje rzeczy w tłomok” odezwał się.
— Moje rzeczy?
— Tak jest.
— Czyż ja gdzie jadę?
— Obadwa jedziemy.
— Kiedy?
— Jutro.
— A gdzież jedziemy?
— Do Paryża.
Willem skoczył na szyję Tristanowi i ledwie go nie udusił. Już nie kazał sobie powtórzyć tego co usłyszał, i w minutę potém Tristan słyszał towarzysza swego, wywracającego krzesła, szturchającego się o meble i robiącego zawiniątka.
Nazajutrz rano Tristan wcześnie udał się do Ludwiki, zastał ją już płaczącą.
— Cóż ci jest? zapytał troskliwie.
— To może dzieciństwo że ja tak plączę, odpowiedziała, ale małe nieszczęście podług mnie najczęściéj większe zapowiada, ja jestem zabobonna mój przyjacielu i zaraz się dowiesz, czego ja tak płaczę.
I Ludwika wziąwszy za rękę Tristana, zaprowadziła go do ogrodu i pokazała mu zdechłą papugę, położoną na ławce.
— Biedny ptaku! wymówił Tristan, i łzy mu się zakręciły. Zbliżył się potém do papugi, wziął ją w ręce i z rozczuleniem, pocałował jeszcze cieple ciało ptaka.
— Z czego zdechła papuga? zapytał się Tristan patrząc na Ludwikę.
— Nie wiem, znalazłam ją rozciągniętą dzisiaj rano na pokładzie w klatce.
— To dziwna! wczoraj nie była słabą, owszem nawet weseliła się. I Tristan otworzył martwe oko ptaka.
— To dziwne prawdziwie! wymówił Tristan, po tém oku możnaby sądzić, że papuga otrutą była.
— Otrutą? zapytała Ludwika a przez kogóż?
— Właśnie, sam sobie to zapytanie robię, gdziesz jéj klatka?
— W sali jadalnéj.
Tristan poszedł na miejsce przez Ludwikę wskazane i zajrzał w korytko z ziarnem i w słoik z wodą.
Umoczył palec w wodzie i dotknął go do ust swoich.
— Ta woda jest zatruta, odezwał się.
— Ta woda! wykrzyknęła blednąc Ludwika.
— Tak jest, z pewnością ta woda jest zatruta.
— Ale czy doprawdy pewnym tego jesteś?
— Tristan raz jeszcze próbę powtórzył, potém dodał: jestem najpewniejszy że woda zatruta.
— Ah to niepodobna! krzyknęła Ludwika na kolana upadając.
— Dla czego?
— Bo ja sama wlałam w słoik te wodę.
— Zkądżeś jéj wzięła?
— Pan Mametyn oddał mi ją z poleceniem abym ją wylała, mówiąc że gorzka.
Tristan pobladł.
— Czyś widziała dzisiaj rano pana Mametyna? zapytał żony.
— Nie jeszcze.
— Nie dzwonił dzisiaj? nie potrzebował czego?
— Także nie.
— A w nocy nie wołał służącego?
— Nie.
— Czy on pił tę wodę?
— Ogromną szklankę.
— Wejdź do jego pokoju, powiedział Tristan.
— Z tobą razem?
— Nie, sama najprzód, ja tutaj zaczekam.
Ludwika nie śmiała ruszyć się z miejsca.
— Wejdź, wejdź, może będzie miał czas jeszcze ci co powiedzieć.
Ludwika weszła.
W sekundę potém ze ściśnioném sercem, uderzała ręką we drzwi do doktora pokoju prowadzące, z którego żaden głos się nie odezwał.
Natenczas Ludwika drzwi otworzyła, i Tristan wstąpiwszy na pierwsze stopnie wschodów, usłyszał najpierwéj mocny i przeraźliwy krzyk żony, potém odgłos, opadnięcia jéj na ziemię. Wpadł do pokoju do którego się Ludwika udała.
Ta, leżała bez życia na podłodze, trzymając w ręku papier na którym było pismo doktora: „Lepiéj żeby Tristan nie odjeżdżał:” Co do, pana Mametyna, ten już nie żył.
W trzy miesiące po opisanych przez nas wypadkach, Ludwika z Tristanem oboje w żałobie, kończyli obiad w hotelu Maurice w Paryżu, gdy służący oznajmił im, pana Willema.
— Jak się masz drogi przyjacielu? już też bardzo dawno jakeśmy cię nie widzieli.
Willem nierównie bledszy niż dawniéj, kiedyśmy go w Holandyi znali, zręcznie i z wdzię kiem pocałował wyciągniętą doń rękę Ludwiki i siadając obok Tristana, odezwał się:
— Dowiedziałem się że wyjeżdżasz jutro.
— Prawda, wyjeżdżamy.
— Czy nie mógłbyś o kilka dni wyjazdu spóźnić?
— Jeżeli tego dla oddania ci przysługi potrzeba wymaga, to bardzo chętnie.
— Właśnie jéj od ciebie potrzebuję.
— Jestem cały gotów dla ciebie mój drogi; o cóż idzie?
— Potrzebuję świadka.
— Czy się pojedynkujesz.
— Nie, żenię się.
— A! z kimże?
— Ze śliczną młodą osobą; którą namiętnie kocham i która zdaje mi się kocha mnie także cokolwiek.
— A nasze dawne miłostki?
— Opowiem ci to wszystko innym razem, na teraz wiedz tylko, że zupełnie z nich wyleczony jestem.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Ale to nie dosyć, muszę cię jeszcze przedstawić przyszłéj matce mojéj.
— Kiedy ci się tylko spodoba.
— Ja przyszedłem po ciebie.
— Jak to? natychmiast?
— Tak jest.
— Pozwól tylko że się cokolwiek ubiorę zaraz ci służę.
Tristan udał się do swego pokoju, zostawiwszy Willema z Ludwiką.
— Czy pani nie gniewasz się na mnie, za spóźnienie waszéj podróży?
— Bynajmniéj, znam przyjaźń męża mego dla pana i podzielam uczucia jego i zajęcie się, tak ważnym wypadkiem w losie jego.
— Przyjmij pani tysiączne dzięki za życzliwość swoją: gdzie pani jedzie?
— Do Wioch. Jest to dogodzenie fantazyi mojéj, bardzo bowiem zażądałam odwiedzić razem z mężem te miejsca, które każde z nas osobno przebiegało, i razem podzielać wrażenia tak odmiennie pierwéj pojęte.
— Jestem gotów, odezwał się Tristan, wychodząc cały ubrany, czy daleką mamy drogę?
— Na włoską operę.
— A! to przyszła twoja rodzina tam będzie?
— Tak jest.
— Czy co nowego przedstawiają?
— Właśnie nie tylko nową sztukę, ale nawet nowa śpiewaczka ma pierwszy raz wystąpić.
— Jak się nazywa?
— Zdaje mi się że Lea.
Ludwika spojrzała na Tristana.
— Otóż wrażenie którego już nie doznam w Medyolanie, odezwała się Ludwika.
Tristan uśmiechnął się na uwagę Ludwiki, bo przypominacie sobie pewnie że Impresario, opowiedział Ludwice stosunki Tristana z tą śpiewaczką.
Co do Willema, nieznającego tych szczegółów z historyi przyjaciela swego, ten pojąć nie mógł, o co rzecz się toczyła.
— Nie pójdziesz za kulisy? zapytała męża nadstawiając mu czoło do pocałowania.
— Bądź spokojna.
Młodzi ludzie wyszli.
— No! a pani Van-Dick? zapytał Tristan, czy już do prawdy wyrzucona z serca twego?
— Na wieki! mój drogi, ten śmieszny związek, wiecznie mi sumienie moje wyrzucać będzie. Mój Boże! jakże ja też musiałem się wydawać niedorzecznym w oczach twoich!
— Więcéj cię lubię takim, jakim mi się teraz wydajesz, a niżeli jakim byłeś, jednakże powiedz mi co się z nią dzieje?
— Powróciła do siebie z nowym komisantem, przywiezionym niby dla pana Van-Dicka, który już tam był instalowany, jeszcze wtenczas jak po śmierci pana Mametyna, nie mogłem się oprzeć chęci wyjechania do Paryża. Zdaje mi się że wiesz już to wszystko.
— Dobre ci się wydarzyło małżeństwo?
— Zobaczysz i sam osądzisz.
W kilka chwil później, Willem wprowadziwszy przyjaciela do loży pierwszego rzędu w teatrze opery włoskiéj, i zastawszy tam podeszłą już panią z mężem, i córką przedstawił Tristana.
Tristan spojrzał się na tę wytworną ciżbę tak dawno niewidzianą, i postrzegł w loży prawie naprzeciwko téj w któréj się znajdował, kobietę patrzącą na niego przez lornetkę i uśmiechającą się pod jéj zasłoną.
Tristan czekał aż się lornetka uchyli; natenczas poznał Henrykę de Lindsaj uśmiechającą się do niego tym sposobem, jakby mu dać znać chciała, że może przyjść do loży w któréj z drugą tylko kobietą była.
Gdy przyszła matka Willema, zaprosiła Tristana na wieczór ślubny, Tristanowi zdawało się, że może się już oddalić, poszedł więc i otworzył drzwi loży Henryki, która widząc go wschodzącego wyciągnęła do niego rękę.
— Czy się zawsze gniewasz na mnie? śmiejąc się zapytała dawnego kochanka.
— Najmniejszego żalu nie mam do pani.
— Oh! bardzom ciebie żałowała.
— Prawdę pani mówisz?
— Honorem ręczę. Okrutnie też był nudny, ten twój przyjaciel.
— Nasz przyjaciel, chcesz pani powiedzieć?
— Ależ bo.... po co tę całą rzecz wziąłeś tak na serio?
— Bo byłem rozkochany.
— A teraz?
— Jestem żonaty.
— To wynalazła się żona?
— Wynalazła. Jeżeli pani masz jakie do Włoch polecenia, możesz mi je powierzyć, za kilka dni bowiem tam jadę.
— Może chcesz pan pomieszkać w moim pałacu nad wielkim jeziorem? zapytała uśmiechając się Henryka.
— Żartownisia!
— Więc pchnął cię szpadą? zgadła Henryka, bo nie było ciągu w jéj myślach, tak samo jak porządnego wątku w jéj czynach.
— O Henryka pewnie pytasz pani? tak jest dał mi pchnięcie szpadą.
— Opowiedział mi to sam Henryk, niezmiernie się uśmiałam.
— Dzięki za przychylność.
— Ależ pan okropnie zostałeś pomszczonym.
— Jak to?
— Czy nie wiesz co mu się przytrafiło?
— Niewiem.
— Miał się żenić.
— To wiem.
— Zdaje się że znalazł ojca. Jedzie więc uścisnąć dawcę życia swego, wraca, i znajduje narzeczoną, poślubioną komu innemu.
— Biedny człowiek! ani razu wżyciu swojém nie był szczęśliwym.
— Dzięki panu, odezwała się Henryka, będę pamiętała te słowa jego; i wiesz co potém zrobił?
— Niewiem.
— Cały w rozpaczy udał się do swego zamku Engera; jeżeli przejeżdżać tamtędy będziesz mój przyjacielu odwiedź go.
— Naumyślnie tam pojadę; biedny chłopak!
— A teraz bywaj zdrów.
— Pani mnie wyganiasz?
— Tak jest.
Henryka wymówiła tę odpowiedź podnosząc do oczu lornetkę. Tristan wodząc wzrok za kierunkiem ręki, ujrzał młodego człowieka świeżo wchodzącego i którego wzrok spotykał się ze wzrokiem przedzielonym lornetką.
— Ostatnie zapytanie, wyrzekł Tristan.
— Mów.
— Ta Lea co dzisiaj śpiewa, jestże tą samą która dawniéj śpiewała pod kratą dziedzińca twego pałacu?
— Tak jest, ta sama.
— I która odmówiła ci odniesienia twego listu?
— Ta sama, ale któż ci to wszystko powiedział?
— Ona sama.
— To znasz ją?
— Znałem w Medyolanie.
Henryka rzuciła na Tristana, niezmiernie badawcze i znaczące spojrzenie.
— Tak jest odpowiedział młody nasz bohater.
— Pójdziesz ją powitać.
— To mi nie potrzebne.
— Ale czy ona obchodzi cię jeszcze?
— Jak to pani rozumiesz?
— To jest; czy cię jej szczęście obchodzi? chciałam powiedzieć.
— Tak.
— Więc powiem ci że cudownie śpiewała w pierwszym akcie, i za każdym hucznym oklaskiem publiczności, patrzyła się na tego młodego pana, siedzącego w trzecim krześle od orkiestry. A jak pan wrócisz do Paryża odwiedź mnie.
— Czy zawsze na ulicy Lille?
— Zawsze na tém samém miejscu.
Tristan skłoniwszy się Henryce i jéj towarzyszcze, wyszedł.
— Co to za pan? zapytała kobieta znajdująca się włoży pani de Lindsaj, po odejściu Tristana, nie znam go wcale.
— Oto cała długa historya do opowiadania, później ją usłyszysz: W téj saméj chwili dała bardzo nieznaczny znak, aby przyszedł, temu jegomości, na którego przez lornetkę przed chwilą patrzyła.
Młody człowiek usłuchał znaku, i natychmiast wszedłszy do loży Henryki zapytał:
— Widziałem tu jakiegoś pana przed chwilą?
— Tak jest.
— Cóż to za jeden?
— Jest to pan, którego znam bardzo mało i od którego najciężéj mi się opędzić, skoro go tylko gdziekolwiek spotkam, odrzekła z najobojętniejszą miną Henryka.
W ośm dni potém, Willem był ożenionym a Ludwika z Tristanem pędzili drogą do Włoch.
Tak powiedział nasz bohater tak też i zrobił, udał się najpierwéj do zaniku Enghera.
Wszedł z Ludwiką w rozwaliny, już nam znajome, gdzie znalazł starego służącego Henryka, tego samego starca, co go de Sainte Ile umieścił i wyposażył w swoim testamencie.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec nie poznawszy Tristana.
— Pana Henryka de Sainte-Ile!
— Pana Mametyna chcesz pan mówić?
— Tak jest, odpowiedział Tristan.
— Już nie żyje, panie.
— Nie żyje! ze wzruszeniem wykrzyknął Tristan.
— Tak jest panie.
— Jakimże nieszczęściem?
— Zdaje się że go najcięższe ostatnie nieszczęście najboleśniéj dotknęło, oprócz nawet śmierci ojca; powrócił więc i zamknął się tutaj, pewnego rana gdy go nie znalazłem w pokoju, w którym widać było że nie przepędził nocy, bo łóżko nieporuszone zastałem, pomyśliłem sobie, że poszedł w góry, że tam nawet przenocował, bo to się nieraz tak zdarzyło; szukałem go jak mogłem, po niejakim czasie znalazłem trupa mego biednego pana zawieszonego na wierzchołku skały, czy samobójstwem, czy przypadkiem zginął, tego nie wiem; wyszukałem poczciwych kmiotków i wspólnie z niemi pochowałem go tutaj. Patrz pan, dodał starzec to grób jego. I wskazał Tristanowi miejsce na którym wzniesiona ziemia już się darniną pokryła.
Ludwika uklękła na grobie, a wstając, zerwała nagietkę rosnącą na nim i schowała ją na pamiątkę.
— Biedny przyjaciel! wymówił Tristan.
— Oh tak! biedny! żałuj go pan, odezwał się starzec, niewiadomo prawdziwie dla czego znajdują się nieszczęśliwe i jakby przeklęte stworzenia od samego urodzenia, przez całe życie i w śmierci nawet swojéj.
Poczciwy starzec, obtarł łzy rękawem od sukni.
— Kiedyż znalazłeś ciało jego? zapytał Tristan.
— Piętnastego zeszłego miesiąca, w piątek rano, odpowiedział starzec.
— W piątek z zadziwieniem powtórzył Tristan.
— Tak panie, odpowiedział starzec.
— Ach! więc niezawodnie, trzeba widzę wierzyć w fatalność, wymówił Tristan.
— I w Opatrzność, odezwała się Ludwika, nadstawiając ze łzawém okiem czoło Tristanowi.
Potém oboje raz jeszcze pożegnawszy grób Henryka, zeszli zgóry trzymając się za ręce i często się odwracając, jakby chcieli żeby pamięć miejsca, widnokręgu, przeszłość i wszystkie w niéj wypadki i wszystko co za sobą zostawiali, głęboko się im wyryło w pamięci.