<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pułkownikówna
Podtytuł Historya prawdziwa z czasów saskich
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PUŁKOWNIKÓWNA.
HISTORYA PRAWDZIWA
Z CZASÓW SASKICH
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁAD MAURYCEGO ORGELBRANDA.

1882.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Марта 1881 г.




Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.







Któż nieopiewał wiosny — téj czarodziejskiéj chwili przebudzenia ze snu matki natury, odmłodzonéj i z wdziękiem rozespanego dzieciucha powstającéj z białych pieluch zimowych?
Wiosna! wiochna! samo to imie serce porusza i przypomina młodość, ową primavera życia!... A jednakże na dziesięć wiosen w naszych krajach ośm bywa takich chłodnych i rozpłakanych, a ich zimowe pieluchy tak brudno wyglądają, przebudzenie dzieciny takie smętne i łzawe... że możnaby wiosnę zaliczyć do starych przesądów i do wierutnych baśni.
W roku jednakże od narodzenia Pańskiego 1734, za panowania Augusta III, wiosna w powiecie nowogrodzkim była bezprzykładnie piękną...
Prawda, że zima przeciągnęła się nadzwyczaj długo, bo kawałek kwietnia zagarnęła pod panowanie swoje, ale za to, jak się u nas składa najczęściéj, gdy nadeszła chwila spóźnionego zwycięztwa królowéj wiosny — cudownie dokonała się zmiana dekoracyi.
W istocie było w tém coś, czarodziejskiego...
Wczoraj jeszcze nocą marzło i wiatr smagał z północy, dobrze otulone pod zacisznemi płotami młode pokrzywy, które na złość chłodom z ziemi się wydobyły, ledwie się żywe utrzymać mogły; wczoraj jeszcze po zakątach brudny śnieg leżał — nazajutrz weszło jakby inne słońce, powiał ciepły wiaterek południowy — jakieś drgnienie życia przeleciało atmosferą i — jakby na dany znak — ruszyło się co tylko żyć miało...
Z gorączkowym pośpiechem z pod żółtego kożucha zeschłych liści, poczęły się dobywać zielone kiełki i rozwijać cudownie. Pąki na drzewach ponabrzmiewały z dnia na dzień, niektóre zrzuciły z siebie zaraz świecącą łupinę, która je okrywała zabezpieczając od chłodu... Śniegi zmieniły się w kałużki, które ziemia chciwie wypiła. Na niebie sine i szare chmury pozłociły się i zarumieniły z radości, lazur przejrzał przez nie czysty, i do ziemi zawołał a ku-ku! Ptaszki, które gdzieś siedziały nieme i nastrzępione po kątach puściły się w powietrze ze śpiewem... Drugiego dnia ciepły dészcz przyszedł staréj matusi obmyć pomarszczone lice, aby odżyło i odmłodniało...
Spóźniona wiochna krzątała się około swojego gospodarstwa, jak młoda gosposia co zaśpi trochę i obudzi się zapóźno...
Gdzie wczoraj było płowo, zrobiło się wnet zielono, na błotach już żółtym łotociom główki się złociły...
Życie nowe rozpoczynało się na dobre, a w połowie Maja tak już było wszystko w godowych szatach i wybujałe, jakby wiosna przyszła w samą porę.
Nie dziw téż iż korzystano z tego — i ludzie co pracować muszą ruszali się nie pomału, a ci co bawić się muszą napawali się powietrzną wonią, ciepłem, słońcem i tym całym Majem, który doskonały nabiał, młode kurczęta, ogórki na inspektach, czasem świeże grzybki i rozliczne przynosi łakocie, nadewszystko zaś humor wyśmienity.
W zimie, jak wiadomo, trzeba się bawić dla tego, że zima jest z natury swéj smutną, więcby człowiek przepadł gdyby się dał nastroić do jéj nudy, — bawić się naprzekór; wiosną zaś należy się weselić i pohulać sobie dla tego, żeby się naturze nie sprzeciwiać, gdy ona w dobrym humorze być raczy. W ogóle za owych saskich czasów aksiomatem było bawić się zawsze, nawet wśród najmniéj zabawnych okoliczności, popuszczać pasa i — na psa urok! — życia używać, używać świata póki służą lata...
Hulano téż i zabawiano się jako nigdy... z zasady, ze zwyczaju, czasem z biedy, na pana Boga i na Opatrzność składając troskę o przyszłość, bo od czegoż Bóg i Opatrzność?
Pomodliwszy się przykładnie w kościele człek potém szedł do obowiązków swych obywatelskich. Nadchodziła hora canonica, a po niéj tak już uregulowane godziny, iż do białego dnia często w pocie czoła się weselono... zajadano, zapijano, rąbano, jednano, a czas schodził jak z bicza trzasł, najprzyjemniéj.
Człowiek się nieopatrzył jak hulając aż nad brzeg grobu się zatoczył, przeżegnał, westchnął i poszedł spać — z czystem sumieniem...
Dobreż to były ludziska, a jakie czasy! jakie czasy!! Pessymizm co nam żywot zatruwa jeszcze się nie był narodził — wołano: choć bieda to hoc! i — jakoś to będzie!!
Bodaj się to było rodzić wówczas gdy człek szedł do gotowego, osobliwie szlachcic, głowy sobie łamać i obładowywać niepotrzebował zbytecznie — a gdy się wąsy wysypały i szabelkę przypasał, — wyszedł z pod dyscypliny bakałarza, na komika wsiadł, potém mu już szło jak z płatka.
No i — świat był wcale inaczéj uorganizowany, porządnie co się zowie, nie tak jak dziś, gdy człowiek nigdy nie wie zkąd co wyszło i dokąd zapłynie! Każdy stał na swém przyrodzonem miejscu — kto się urodził chamem umierał nim, kto szlachcicem ten już miał drogę wytkniętą, kto panem, ten dla zgonu choćby skapcaniał panował... Mieszczanin nie śmiał wyłazić daleko od Ratusza i mierzyć się z temi do których niedorósł. Słowem błogosławione to, panie, czasy były, nie taki chaos jak dziś, gdy książęta gdzieniegdzie w piecach muszą palić, do kozy iść jak prości ludzie, a chamski chłopiec, poduczywszy się, głowę do góry zadziera i maszeruje tam, gdzieby mu dawniéj powiedziano, — a, za — się!!
Krzyczeli naówczas na panów często ci co się do ich klamki docisnąć nie mogli, ale zresztą uznawali wszyscy, że to była błogosławiona instytucya... Ten co miał nadto i sam zjeść nie mógł co mu Pan Bóg dał, karmił tłumy darmozjadów, które pracować niepotrzebowały. Uczyły się one przy nim subordynacyi na kobiercu, pokory, uginania karku, gotowości do posługi choćby najpaskudniejszéj i — dobrze im z tém było — bo nie robili nic, w końcu biorąc folwarki dożywociem.
Pieniędzy było huk... a kto ich nie miał ten pasożytował, językiem, szablą, czołem lub sumieniem się wysługując.
Wina było w bród — więcéj czasem niż chleba. Ztąd téż owa wielka nasza przyjaźń z Węgrami, od których braliśmy ich nektar — i nie było dworku gdzieby pod te czasy owego staroświeckiego piwa, o którem Kochanowski prawi, hungaricum nie zastąpiło...
Po karczmach ledwie gdzie się jeszcze znalazło piwsko, a co szlachcic musiał mieć jeśli nie beczkę to antałek.
Humor téż był wściekły... Zabawiano się tłumnie, a gdy się śmiech rozległ nad wieczór ze szlacheckiego dworu, a buchnęło nim w świat... hej! aż się ziemia trzęsła.
Pijano po domach, po klasztorach, po gościńcach, w lesie na łowach, na pogrzebach, u chrzcin, przy weselach... w świątki i piątki, bo wino postu nie łamało... pito generalnie wszędzie i zawsze.
Życie było nad wyraz przyjemne, choć nie bez guzów, sińców, motylami zwanych, ran i blizn... Lecz w takim stanie krewkości ogólnéj, puszczenie krwi nie tylko nie szkodziło, lecz zdrowie utrzymywało, kto na wiosnę nie puścił z medjanny przyjaciel go chlasnął i apopleksyi zapobiegł.
I było wszystko dobrem na tym pięknym augustowskim świecie! Bodaj to dobre czasy!!
Właśnie w Maju tego roku, dnia piętnastego, w Pacewiczach u pani pułkownikowéj Borkowskiéj, któréj na chrzcie świętym było imię Zofia, obchodzono dzień matki pięknéj Tekli... Tekli która była z dziewic litewskich onego czasu — na całéj przestrzeni gedeminowskich ziem najpiękniejszą. Wszyscy o tem wiedzieli...
I nikomu by pewnie na myśl nie przyszło celebrować tak świętéj Zofii matki trzech cór allegorycznych — choć to jest wielka święta, gdyby pułkownikowa Borkowska nie miała szczęścia być matką tego — cudu świata... panny Tekli...
Z końca w koniec jak Litwa długa i szeroka, a nawet w koronie i w Warszawie śpiewano pochwały panny pułkownikównéj.
Bóstwo to nieznało co ateusze. Dosyć ją było zobaczyć aby uklęknąć.
Kobiety nawet, z których żadna z nią współzawodniczyć nie mogła, a zazdrościły jéj wszystkie, choć na jéj widok bledły i czerwieniały — nie mogły zaprzeczyć jéj, że była z najpiękniejszych najpiękniejszą. Żadna się z nią mierzyć nie mogła. Jakże się tu odważyć na opisanie takiego cudu świata?
Wyobraźnia musi przyjść w pomoc by nieudolny obraz zbliżył się choć do oryginału.
Natura rzadko ale sprawia sobie takie igraszki. Wykwitnie taka róża na krzaku dzikim, raz w sto lat.
Ojciec panny, pułkownik, którego wszyscy pamiętali, jużcić był dorodny i przystojny mężczyzna, zbudowany jak Herkules — ale Apollinem nie był. Pułkownikowa Zofia drobna, mała, niebrzydką była, miłą, a za młodu jak jagódka świeżą kobieciną, lecz nadzwyczajnego blasku i rysów klasycznych nie miała. Nosek nawet trochę zadarty na starość stał się szeroki i nieforemny.
Tymczasem córka jéj panna Tekla.... ale.... od czego tu począć?? Piękność rzecz to jeszcze mniejsza, bo pięknych kobiet jest wiele. Bywa taka śliczność anielska, że oczów od niéj oderwać nie można, cóż gdy za serce nie chwyta? — A u panny Tekli nie tylko że piękność była niesłychana, bez skazy, pierwszéj wody, lecz miała ten urok co pociąga ku sobie i szaleć każe.
Ani mała ani zbyt wyrosła, jak Wenus marmurowa była zbudowaną. Na białéj szyi główka, czy na nią patrzysz wprost czy z boku, nic dodać nic ująć... Oczy czarne dyamenty ogromne, czoło kość słoniowa, usta rubiny, ząbki perły, włosy jak jedwab lśniące, miękkie i ogromne, że do stóp jéj spadały... Rączkę miała, że gdyby nią policzkować chciała, ludzie by się o policzki rozbijali; nóżkę — tylko całować i klęczeć przed nią. Ruch gdyby królowéj! na idącą chciało się patrzéć bo zdawała się iść w takt jakiejś anielskiéj muzyki, którą ona tylko słyszała.
I głos jéj był jako śpiew, nawet gdyś słów nie słyszał, upajający. Wejrzenie rozkazywało... nie było człowieka co by mu się śmiał opierać... Niejeden gdy je złapał mówił w duszy — dałbym życie za nią!
Prawda, że gdy dzieciną jak anioł piękną wyszła z kolebki, ojciec, matka, domownicy, kto żył pieścidełko to, cacko śliczne na rękach nosił i wielbił, a chuchali na nią!! Matka jéj z oczów nie spuszczała, a pułkownik mawiał: — Jéj chyba królową być... Wiedzieli co za skarb mieli. Fama rosła od pieluch, że to będzie cudo świata.
Zazdrosne baby wprawdzie słyszéć się z tém dawały, że te cuda piękności dzieci wyrastają często na koczkodany, ale się przepowiednia nie sprawdziła. Z pączka tego różowego wykwitła owa panna Tekla, którą świat miał podziwiać.
Do Pacewicz zjeżdżali się ludzie często jak do cudownego obrazu... Starzy, młodzi, nawet osoby poważne, duchownego stanu jechały widziéć to cudo Boże... Wielu po tem co słyszeli zawodu się spodziewali. — Gdzie tam! Każdy zobaczywszy musiał wyznać: — prawili o niéj ludzie a nie dopowiedzieli wszystkiego!
Bywają znowu takie piękności, co póty ich uroku dopóki ust nie otworzy — ale ona! ho! ho! Nie dosyć, że główkę miała ładną, ale w główce ładniéj jeszcze... Uczyć jéj matuś niepotrzebowała nigdy, co komu należało, jak z kim potrzeba było być — rozumem czy jakąś łaską Bożą szczególną odgadywała wszystko...
Prawda, że pułkownik ojciec, póki żył, między ludźmi się kręcił a i ludzi koło niego zwijało się dużo, dom był zawsze pełen i nie małego kalibru osób, ale panów i paniczów, od Sapiehów i Radziwiłłów, od Massalskich i Wiśniowieckich, o Sołłohubach, Pociejach i innych nie mówiąc.
Borkowski, karmazyn sam, z tych Duninów co to ich się tylu rozrodziło pod opieką prapradziadowskich siedmdziesięciu kościołów; wprawdzie wielkiéj zrazu substancyi nie miał — bo ród stary zawsze rozpłodzony, więc rozerwany, więc zubożały, ale krew w nim była Duninowska!
W kaszę sobie nie dał dmuchać pułkownik, u szlachty i u panów mir miał równy, bo wiedział jak z kim, kiedy kumać się a zadzierać. Żadnemu sam nie ustąpił, bo od wielu był prozapją starszy, a żadnym szlachcicem nie pogardzał, bo wiedział co klejnot wart i że każdy się krwią kupił, a na krwawniku tylko rzezał.
Troje miał dziatek, lecz nawet póki te żyły, bo późniéj panna Tekla sama została — ona była jednem okiem u nich w głowie, na niéj wszystko fundowano...
— Na królową stworzona! — powtarzał ojciec.
Niedoczekał się pułkownik jednak innéj pociechy z córki, krom téj, że ją umierając widział tak anielsko piękną, jak dzieckiem być obiecywała. Matka z nią pozostała jedna — bo opiekuna pana Szczyta, dalekiego krewnego, którego pułkownik naznaczył w pomoc wdowie, liczyć nie było można. Człowiek zacny, extra spokojny, rozumny, cichy, pobożny, do interesów i gospodarstwa był jedynym, ale do świata go Bóg nie stworzył. Sam majętny, bene natus, bo to téż ród tych Szczytów nie mały, nie rwał się do niczego, ambicyi nie miał, kąt lubił i, choć pański majątek Bóg mu dał, skromny był a pokory zbytniéj. Ludzi téż mało znał i poradzić jak z niemi postępować należało — nie umiał.
Po śmierci męża, troskliwa matka zafrasowała się nie tyle o siebie co o córkę. Jużcić takiego skarbu pod koszem trzymać nie było podobna. Domu téż zamknąć po śmierci pułkownika nie można było. Jeszcze się żałoba nie skończyła, gdy zwabiani famą owéj nadzwyczajnéj piękności panowie, panicze, szlachta zbiegać się zaczęli. Roiło się w Pacewiczach tak, że się tam prawie drzwi nie zamykały.
Szlachcie się dziwować nie było co, lecz młodzież nawet książęcych rodów, najdostojniejsza cisnęła się tu.
Nie było dziwu, bo panna mogła aspirować do najpierwszych partyi na Litwie i w Koronie. Posagiem była ta nadzwyczajna piękność, któréj i za miliony nie kupić.
Szlachta dobrze wiedziała, że to kąsek nie dla niéj — ale na takie cudo choć popatrzéć miło — oczy napaść i podumać co by za szczęście było — gdyby się to stało — co się stać nie może.
W Pacewiczach dwór był nowy, przez nieboszczyka wystawiony na miejscu starego i lichego, który byłby się rozwalił sam, gdyby go w czas nie zburzono. Borkowski choć się na budownictwie nie znał, ale człek był energiczny i — czuj duch! Gdy zadysponował aby było jak należy, a rękę do góry podniósł i wąsa pokręcił — ludzie skakali jak zaśpiewał.
Dwór też stanął co się zowie, choć drewniany, na podmurowaniu tylko, ale pokaźny, duży i jakby na wieki ufundowany. O piękność nowomodną się nie silono, stawiono go wedle dawnych tradycyi, dach wysoki, bo u nas dla samego śniegu powinien taki być — ściany niezbyt wyniosłe, ganek przestronny od dziedzińca, drugi strojniejszy od starego ogrodu i sadu. Wewnątrz było się gdzie mieścić, a że ludzi zawsze gościło wiele, izby były ogromne, jadalnia choć na pięćdziesiąt osób, do przyjęcia przyjaciół bawialny pokój mało co mniejszy.
Pułkownik wielu rzeczy ciekawym będąc, włócząc się po świecie, przyjaciół mając nie mało, nazbierał osobliwości różnych podostatkiem i niemi dom przystroił tak, że i pan by całą gębą nie powstydził się tego. Wprawdzie była to zbieranina, nie jednéj matki dziatki, ale każda rzecz osobliwa i o każdéj rzeczy, gdy go zapytano, umiał coś Borkowski opowiedziéć, do każdéj była przywiązana historya jakaś. — A że się one często gęsto powtarzały, nauczyła się ich i matka i córka — szczególniéj zaś pułkownikowa stara przez miłość dla ubóstwianego męża, teraz je jeszcze ze łzami w oczach, prawie słowy nieboszczyka opowiadać umiała.
Nagromadzone te raritates, ze wszystkich świata końców, zdobiły nietylko bawialnię, ale i inne pokoje. Pułkownik miał do tych fatałaszek taką passyę, że nie było prawie podróży i wycieczki z któréj by czegoś nie przywiózł.
Więc kobierce wschodnie i makaty, a sprzęt z drzewa wysadzany perłową macicą i kością słoniową, broń osobliwa wschodnia i włoska a francuska, zbroje, porcellana, sreberko, szkła różne, aż do jaj strusich i piór ptactwa zamorskiego — czego tam nie było.
Pułkownik miał ten obyczaj, że i ceny imaginacyjne kładł na te przedmioty, po kilkaset czerwonych złotych i wyżéj je szacując, choć czasem było to tylko praetium affectionis.
To pewna, że ich Borkowski cale nie kupował, albo dostawał za bezcen, umiał się przymówić, wyhandlować, a że we zwyczaju bywało obdarzać się wzajemnie, pułkownik dostawał czego zapragnął, lada czém się wywdzięczając. Ci którym o łaski jego chodziło, znając słabość albo mu się przysługiwali temi rarytesami, albo przynajmniéj sławili je, co pułkownik bardzo lubił.
Po śmierci jego wszystko to zostało w poszanowaniu wielkiem u wdowy i córki, choć, gdy się ludziom gęby rozwiązały, okazało się, że wśród tych rupieci było wiele za które nikt by nie dał złamanego szeląga.
Jakie to tam było to było, to pewna, że dom stroiło dobrze i było się czemu przyglądać, gdy na pięknéj pannie oczy się popsuły, a blasku jéj długo wytrzymać nie mogły.
Przez czas żywota dosyć długiego, że się Borkowskiemu szczęściło a radę sobie dawał cudownie, choć zbytnim rozumem nie grzeszył i miał tylko taki instynkt szczęśliwy a umiejętność przedziwną obchodzenia się z ludźmi, dom, jak to powiadają, psim swędem zaopatrzył gdyby pański. Na niczém tu nie zbywało, a występ i elegancya była po nad możność i substancyą, bo Pacewicze, wieś dobra i z przysiółkami, ledwie mierną, szlachecką fortunkę stanowić mogły. Wprawdzie sperandy były — ale do uiszczenia trudne. O posagową summę znaczną bezdzietnie zmarłéj blizkiéj swéj krewnéj Borkowski miał oddawna proces z panem Żywultem. Naliczał sobie na nim krocie, i byłby może je wyprocesował, gdyby nie zmarł i gdyby Żywult pod protekcyą się nie rzucił Radziwiłłowską.
Wojewodą nowogrodzkim był naówczas Mikołaj Radziwiłł, ten wszakże sam, choćby był chciał niewiele by może zrobił. Głowy nie miał potemu, ani czasu; żona tam Zawiszanka z domu córka wojewody Mińskiego rej wodziła, a to była swojego czasu potęga taka, że do niéj jak do Salomona w spódnicy ludzie jeździli.
Kogo ona wzięła w opiekę a forytowała lub broniła, nie było przykładu, aby na swojem nie postawił, albo do zamierzonego celu nie doszedł.
Sławiono z rozumu i obrotności ojca jéj Zawiszę, córka się w niego tak wdała, że albo mu równą lub od niego jeszcze była mądrzejszą. A że w dodatku Pan Bóg jéj dał i piękność niepospolitą i zręczność osobliwą a dar ujmowania sobie ludzi, była i wyrocznią i monarchinią tam gdzie jéj oczy i wpływ sięgały.
Żywult się tedy rozmaicie wojewodzinie Nowogrodzkiéj wysługując w opiekę jéj oddał i źle na tém nie wyszedł.
Księżna Barbara płaszczykiem go swym osłaniała skutecznie, i choć wdowa Borkowska przy pomocy swojego opiekuna proces z Żywultem prowadziła daléj, nie rokowano jéj sukcessu żadnego, owszem przepowiadano, że Żywult sprawę wygra i wdowę z niczem odpali.
O tém tylko intra parentesim napomknąwszy, do dworu w Pacewiczach wracamy.
Był on zasobny i, jak przystało na oprawę takiego klejnotu jak panna Tekla, zagospodarowany. Na swój czas i na swój stan stroiła się pułkownikówna wytwornie bardzo, a gdy goście przybywali, nigdy nie wystąpiła do nich w negliżu, choć i w tym by jéj bardzo pięknie było. Musiała téż stara matka, choć skromniéj do toalety córki się zastosowywać. Same fryzury, pudry, wonności i rozmaite przybory od koronek, piór, drogich materyi niemało kosztowały. Na to wcale nie zważano, bo panna była jużci pewną, że się za magnata wyda. Miała oświadczających się z gorącą miłością młodego jednego Sapiehę, Massalskiego, Sołłohuba i Łopacińskiego, że innych nie liczę, którzy téż cholewki smalili, wzdychali i do ołtarza gotowi byli, bo inaczéj tam nic by wskórać nie mogli.
W Pacewiczach tedy, jakośmy mówili tłumy były zawsze, a jeśli przypadkiem gości zabrakło, to się temu wydziwić nie mogły matka i córka. Nawyknienie téż już było takie we dworze iż na gości rachowano codzień i co tam to kosztowało, wyliczyć trudno, ale na to nie zważano.
Oprócz pani pułkownikowéj matki, i panny Tekli, dwór liczył osób kilka, które tu domowemi były, i do składu jego należały.
Był tedy naprzód w spadku po jegomości pozostały stary matki nieboszczyka brat cioteczny, niegdyś wojskowy i tytułujący się Regimentarzem nawet, pan Polydor Ossowiecki.
Ten, choć na łasce siedział, ale respektować go musiano. Szanował go pułkownik dawniéj, nawykła do tego jéjmość i córka. Regimentarz, pomimo lat może do ośmdziesięciu i głuchoty, albo raczéj bardzo przytępionego słuchu, trzymał się po wojskowemu, powagę zachowywał wielką i lekceważyć się nie dawał. Bez mała czego uważał się teraz jakby głową domu, i choć się do niczego nie mięszał, przynajmniéj reprezentować chciał tu męzką władzę najwyższą, ale był to tylko figurant, nic więcéj.
Miejsce zajmował z głową do góry podniesioną, butnem spojrzeniem i miną — ale mówił mało, bojąc się niedorzeczy odezwać dla głuchoty i nikomu nie zawadzał. Milczący wchodził, witał, stał lub siedział, marsowo spoglądając dokoła — przyjmował pozdrowienia, i byle mu nie uchybiono — nie wtrącał się do interesów ni do gospodarstwa.
Życie prowadził regularne i z chłopcem do posługi na folwarku w dwóch pokoikach od lat wielu przemieszkiwał, oprócz jadła i napoju niepotrzebując nic, bo mały jakiś kapitalik miał zaoszczędzony.
Regimentarz pannę Teklę tak uwielbiał jak wszyscy i po swojemu oczyma nad nią czuwał, a gdy się nowy konkurent zjawił do panny, — pomimo głuchoty wymagał o nim jak najdokładniejszych informacyi, nie mogąc się uspokoić dopóki ich nie otrzymał.
Był to jakby cień jakiś niemy snujący się po domu — człowiek który już do żyjących i życia nie należał.
W zupełnéj sprzeczności z nim można było postawić panią Ryczakowę, krewną saméj pułkownikowéj, która po stracie męża i majątku znalazła przytułek u Borkowskich. Ryczakowa zwana panią pisarzową, osoba lat pięćdziesięciu z górą, niegdyś przystojna i pamiętająca o tém, stroiła się jeszcze, uśmiechała, gadatliwa była, wściubska i romansowa. Sznurowała usteczka i dla nadania im wdzięku i dla pokrycia szczerbów, które czas w zębach powybijał. Ruchy miała pretensyonalne i wymuszone, mowę wyszukaną w kompanii, a w poufałem towarzystwie usta się jéj nie zamykały, tarkotała jak kołowrotek. Kobiecina była dobra w gruncie, ale ucisk losu, uczynił ją kwaśną i czasem robił złośliwą. Zdało się biedaczce, że nikt więcéj nie zasłużył na szczęście nad nią, a nikt niesprawiedliwiéj na tym świecie nie cierpiał.
Pobożną była na swoj sposób — to jest niezmordowaną w religijnych praktykach, które dla niéj wszystko zastępowały. Posty, modlitwy, koronki, obrazki, rozmaite nadzwyczajne obserwacye dni, patronów, nabożeństw zajmowały ją nieustannie.
Miała w tém erudycyę wielką, i niejednego księdza nauczyć mogła jakiejś średniowiecznéj tradycyi.
Pułkownik nietylko jéj dał przytułek w swym domu, ale i córce pannie Agacie, panience która wszędzie indziéj mogłaby była uchodzić za ładną, ale przy pannie Tekli wydawała się zdrową, niebrzydką wiejską dziewczyną. Była trochę przysadzista, świeża i do zbytku rumiana, włosy miała nadto jasne i żółte, oczy blado niebieskie, a że była trwożliwa, płocha, nadąsana często, nikt na nią uwagi nie zwracał.
Pomimo, że cierpiała z przyczyny tego bóstwa, któremu wszyscy kłaniając się na nią zważać nie mieli czasu, panna Agata kochała bardzo kuzynkę i mimo swéj nieśmiałości była jéj wielce użyteczną.
Kto nie miał odwagi lub zręczności pannie Tekli się z gorącą swą miłością wyspowiadać, używał pośrednictwa panny pisarzównéj. Ta wiernie odnosiła co jéj polecono, a czasem i jakąś odpowiedź zdobyła.
Tekla, która się tak bardzo z niczem ukrywać nie umiała, lubiła spowiadać się przed Agatką, czasem z nią pośmiać ze swych wielbicieli i we dwoje z nią pomarzyć.
Kopciuszek więc ten w domu, jakkolwiek mało miejsca zajmował, był pożyteczny i dobrze widziany. Dodać należy iż — pani pułkownikowa dla nawału gości, córki nie mogła odstępować, nie chcąc ją z niemi zostawiać samą; kluczyki więc i gospodarstwo, któremi nigdy piękność ta zajmować się niemiała czasu, były w rękach Agatki. Ona biegała do apteczki, wydawała do kuchni, pilnowała nakrycia stołu i od rana do wieczora biegać musiała, ledwie się ukazując w bawialni, bo tu przysiadłszy na chwilę, wnet przez kogoś wywołaną bywała.
Matka kochała swą jedynaczkę aż do szaleństwa, rozpływała się nad jéj rządnością, rozumem i doskonałościami, a nawet pięknością, którą Agatka nieco zaniedbywała i lekceważyła.
Byłoby jéj dobrze w gościnnym domu pułkownikowéj, gdyby nie trapiąca ją obawa, że ztąd, dopóki Tekla była na wydaniu, pisarzówna nie miała żadnéj nadziei wyjść za mąż.
Wszyscy wielcy i mali, palili ofiary przed tą zachwycającą pięknością któréj wdziękowi oprzéć się nie było podobna.
Spytacie może, co się kryło u panny Tekli pod tą jaśniejącą pięknością bogini? Odpowiedź na to trudna. Wielka i nadzwyczajna piękność z konieczności na charakter oddziaływać musi. Ten kogo wielbią wszyscy, kto słyszy w koło siebie zachwyty, jest przedmiotem nieustannych admiracyj, w końcu musi wierzyć temu iż czemś wyjątkowem Bóg go stworzył i że mu się to należy co odbiera.
Pułkownikównie dał Bóg serce dobre i wrażliwe, główkę bardzo otwartą, ale te dymy kadzideł upajały ją trochę. Podobali się jéj niektórzy z adoratorów, osobliwie ci co mieli w sobie coś pańskiego i dystyngowanego, czasem coś w piersi zadrgało, westchnęła za kimś, zadumała się — lecz nikt dotąd serca jéj całego nie pochwycił.
Przyjmowała wszystkich uprzejmie, była grzeczną dla nich, niekiedy dawała cień nadziei — lecz nieustanne dystrakcye do nikogo się stale przywiązać niedozwalały...
Była tego przekonania, że predestynowany jéj, nieochybnie magnat, książę jakiś objawi się lada chwilę i poprowadzi do ołtarza. Żeby za prostego sobie szlachcica zamożnego wyjść miała, o tém się jéj nie śniło.
Ojciec i matka nabili jéj tém głowę, że wielką partyę zrobić musi.




Chociaż izba jadalna na pięćdziesiąt osób starczyła, lecz piętnasty ów Maja, wypadł nad wszelkie prognostyki gorący, osób było więcéj niż pięćdziesięciu i do stołu nakryto, jak się to za życia pułkownika zdarzało, nie w sali, ale na długiem podsieniu do ogrodu. Tu było więcéj powietrza, oko mogło na zielonych spocząć drzewach, w których gąszczy słowiki zawodziły trele, naostatek — szczegół prozaiczny, noszenie potraw z kuchni było łatwiejsze.
Długi więc niepomiernie stół, pod okiem panny pisarzównéj nakryty i przyozdobiony czekał tu na gości. A niebyło to proste jakieś szlacheckie stołu przybranie, jakie się wszędzie widuje. Zastawa datowała téż z czasów pułkownika. Obrusy przepyszne i bielizna jak śnieg biała zaścielały całą długość razem połączonych kilku stołów. Na nich leżały tafle zwierciadlane w srebro oprawne, pomiędzy któremi w porcelanowych dzbanuszkach ustawiono kwiaty, a po rogach ich porcellanowe figurki Saskie. Gdzie obrus szerzéj wyglądał tam własnemi czerwonemi paluszkami panny Agaty wysłane były jakby ścieżynki z listków róż dzikich i różnego kwiecia.
Oprócz olbrzymiéj piramidy z ciast i cukierków na karmelu polepionych, z cyfrą u góry ukoronowaną Z. B., dwie pomniejsze przyozdabiały końce ogromnego stołu.
Dla dam i dostojniejszych gości były krzesła, dla reszty ławy kobiercami, na których domowi nie zbywało, pookrywane.
Na boku osobno urządzony był kredens, cały zastawiony kielichami różnego kalibru i inwencyi, puharami, szklanicami, tak aby dowódzcom pijatyki na narzędziach do boju nie zbywało. Oprócz gromady znacznéj butelek omszonych, małych, pękatych, przysadzistych, oprócz gąsiorków i różnych flaszek kształtami pochodzenie swe opowiadających, spory antał wina gotowy był na widełkach. Mniejszych beczułek para stanowiły rezerwę.
Rozumie się iż jedzenie na ten dzień, przez trzech kucharzy i kilkunastu kuchtów od trzech dób już przygotowywane, wykwintnością, doborem, smakiem, obfitością się miało odznaczać — lecz jadło stosunkowo było rzeczą podrzędną — główną napitek, który musiał i dobranym być i stopniowanym, — wart buzi, — i lać się jak woda.
Pomiędzy gospodarzem owych czasów a gośćmi szło o lepszą. Zachęcano do picia, dawano w bród, przybyli usiłowali piwnicę wysuszyć, piwnica winna się była okazać niewyczerpaną.
Honor domu stał na tem aby się wina nie przebrało, a przynajmniéj kilku legło pod stołem. W domu wdowim, gdzie sama gospodyni niemogła ani zachęcać do picia, ani dopilnować sumiennego spełnienia obowiązków przy kieliszkach — wybierano zawsze vice-gospodarza z głową tęgą, z gębą wyprawną, niezmordowanego, który, choćby na klęczkach prosić przyszło, musiał poić — usque ad finem.
Milczący regimentarz, choć pił jak smok i tyle tylko że się potem trochę zarumienił, a po największéj bibie do oficyny się nigdy nikomu odprowadzać nie dając, szedł sam wyprostowany jak strzała, — do zachęty i gospodarowania nie był zdatny. Opiekun wdowy Szczyt, po kilku kieliszkach stawał się czuły i płakał, ten téż nie mógł tu reju wodzić.
Dostawał się więc zawsze urząd podczaszego na wielkich gromadzeniach w Pacewiczach, panu Osmólskiemu, podstarościm zwanemu, gdyż niegdyś pono gdzieś ten urząd sprawował.
Osmólski, imieniem Tytus był właścicielem niewielkiéj wioski, ale mir miał i w nowogrodzkiem i w Wilnie i na Litwie niemal całéj wielki — do wybitéj, do wypitéj, a przytem do sejmikowych spraw i gdzie zręcznego chodzenia koło ludzi potrzeba było, Osmólski słynął jako — niepokonany. Niby otwarty i serdeczny, rubacha, gadatywus, był chytrzejszy od innych i pod tą dobrodusznością krył największą przebiegłość.
Ruskie przysłowie o takich jak on ludziach powiada — „Kudy kiń to kozak.“ Gdziekolwiek go użyto sprawił się. Był do tańca i do różańca.
Niemłody już stroił się bardzo jaskrawo i wytwornie. Smaku w tém nie było, ale suto i pokaźnie występował.
Do kobiet się zalecał, nie nową modą, sentymentalnie, ale wesoło i napastliwie, co one czasem lubią. Miał się jeszcze za pięknego mężczyznę i był nim w istocie. W potrzebie tańczył tak, że się na jego skoki zbiegano patrzéć, jak na sztuki łamane.
Do misy i jadła nikt go nie przeszedł — żarł okrutnie, pił strasznie. Przytem i z koniem ostrym a nieotarganym dał sobie radę i na polowaniu nie był ostatni i pływał jak żaba, gdyby się w wodzie urodził — i mowę na weselu powiedziéć ex-promptu potrafił i na szable się ściąć.
Znano Osmólskiego, że był człek uniwersalny. Ale cóż! tyle posiadając darów Bożych, choćby się zdawało, że niemi i do fortuny i do zaszczytów powinien był dojść, jednak na wiosce na któréj począł, siedział i mówiono, że długi miał.
Niestatek był wielki — w domu miejsca nie zagrzał, pieniądze lada jako tracił, czas trwonił — i fantazye go się takie imały, że sobie o nim rozpowiadano, jakoby dla jednéj żydóweczki Chany ze Słucka, która mu w oko wpadła, kilka tysięcy czerwonych złotych uronił i mało życia nie postradał. A Chanę tę mu jeszcze w dodatku kto inny wyrwał.
W towarzystwie człowiek był najprzyjemniejszy, bo, co wówczas niezmiernie ceniono, dykteryjek, facecyj, piosnek, ucinków zapas miał niesłychany i tak je opowiadać umiał, że choć się czasem powtarzał, słuchali go wszyscy zachwyceni...
Na tego tedy Osmólskiego zdała i dziś pułkownikowa podczaszostwo...
Gości się zjechało huk, z których główniejszych zaraz poznamy. Lecz, dodać tu należy — iż właśnie w tym roku zaszła pewna niemiła i niespodziewana zmiana w licznym gronie wielbicieli panny Tekli. Nie zbywało jéj na adoratorach, lecz owi panicze, którzy dawniej gwardyę stanowili, głowy tracili i do ołtarza byli gotowi, przerzedzili się. Nie stało jednego Sapiehy, który najzapalczywszym był i na którego rachowano, znikł jeden Massalski, ubogi wprawdzie ale koligat, zemknął Pociej co téż gorzał jak jasna świeca.
Wprawdzie było ich jeszcze czem zastąpić, lecz te dezercye uczyniły i na pannie Tekli i na matce wrażenie rozczarowujące.
W miejsce tych magnatów i dzieci magnackich, przybyło bardzo zamożnéj szlachty niemało...
Gdy przy dźwięku kapelli sprowadzonéj umyślnie z Nowogródka, która zagrała polskiego, wysunęli się goście parami z bawialni na podsienie, długim sznurem... było na co patrzéć i sercu urość od czego.
Z małym wyjątkiem wszystko to była dorodna, zdrowa, piękna, czerstwa, kwitnąca młodzież, postrojona choć do króla na pokoje, bo się każdy sadził aby pannie podobać.
Łopacińskiemu deputatowi przypadł ten honor, iż pułkownikowę solenizantkę do stołu prowadził, a Sołłohub podskarbi piękną Teklę.
Dnia tego pułkownikówna była istną królową! Strój téż jéj pełen smaku, wykwintny, modny, kosztowny z atłasu blado różowego mienionego oszytego koronkami, z pod których śliczne, białe, utoczone rączki wyglądały, włosy utrefione z kunsztem i sznurami pereł poprzeplatane, kanak na szyi z topazów osadzanych brylancikami tak jéj były do twarzy, iż najstarsi głowy tracili patrząc na nią.
Śliczną była jakby nie do téj ziemi brudnéj i życia powszedniego stworzoną.
Rzekłbyś że promienie od niéj biły, tak gasiła co ją otaczało. Dwie piękne podkomorzanki, słynna z wdzięków krajczyna, inne panie, którym też Pan Bóg nie odmówił urody, przy niéj wyglądały na kucharki. Panna Agata czerwona, pyzata z włosami jasnemi, w dodatku ubrana przez matkę niegodziwie, prawie była śmieszną i czuła się nią. Wszystkich oczy zwrócone były na tę gwiazdę jasną, która hołdy odbierając ledwie się uśmiechać raczyła.
Sołłohub i Łopaciński, a młodziusieńki Sapieha wojewodzic zajęli pierwsze miejsca przy gospodyni. Daléj wyliczyć i wymianować trudno, kto tam był a kogo nie było, — to pewna, że ile ich siedziało u długiego stołu, oczy wlepiali w bóstwo, o niem tylko szeptano i mówiono.
Szary koniec stołu tego dnia tak się dobrze świecił jako ci co siedzieli przy wielkiéj piramidzie i solenizantce...
Kto wie nawet czy uboższa szlachta, którą tu zepchnięto nie wystąpiła wspanialéj od magnatów. Wziął każdy co miał najlepszego. Kontusze z sajety i aksamitu, żupany ze złotogłowów, adamaszków i atłasów, spinki pod szyją i guzy, za które by nie jedną wioskę kupić można...
Jednym jeden wojewodzic Sapieha, który u dworu bywał i tam zarazy cudzoziemskiéj zachwycił, odbijał tém od innych, iż był ubrany po francusku, a jak tam zwano po szwabsku.
Choć się już oczy z tém w Warszawie oswajały powoli, to na prowincyi ledwie kto przebranego zobaczył, strój ten i przedrwiewano i podziwiano. Jakoś zniewieściało w nim człowiek wyglądał. Panna Tekla nie widziała w tém nic szpetnego, owszem peruczkę z długiemi lokami ładniejszą znajdowała od głów wygolonych.
Wojewodzic młodziuteńki, bardzo przystojny, z oczyma czarnemi, strzelającemi śmiało i na przemiany przybierającemi wyraz melancholiczny, innym mężczyznom niezwyczajny — wyglądał jak laleczka w atłasie wyszywanym złotem, w koronkach u pięści, w kamizoli kwiecistéj, i kołnierzu bogatym koronkowym. Rączki miał białe, a pierścienie bardzo piękne...
Dostało mu się miejsce przy pułkownikównie, do któréj się garnął jak ćma do świecy... a ona téż uśmiechała się wdzięcznie, ale i innym nie skąpiła wejrzeń i uśmieszków.
Co chwila do niéj ktoś się obracał, zagadywał, odpowiadała niezmięszana, przytomnie, wesoło... a każde jéj słówko jak strzała więzło w czyjemś sercu.
Humory by były pewnie przedziwne, bo już przy śniadaniu się na wesoły ton nastrojono, ale ta przeklęta zazdrość grać zaczęła we wszystkich i truła biesiadę.
Ilu ich tam było, gdyby im zajrzał w serca ze świecą, — okazałoby się iż wszyscy wrogami się sobie stali... Zazdrościł jeden drugiemu sąsiedztwa, stołka naprzeciw, wejrzenia, uśmiechu, widoku, cóż dopiero dobrego słowa?
Łopaciński z Sołłohubem, Sołłohub z Sapiehą najlepsi przyjaciele — teraz jak wilcy na siebie spoglądali i byliby się zamiast sztukamięsy pozjadali.
Trzeba było patrzéć na twarze ich, na brwi jak się marszczyły, na nosy jak się rozdymały, na oczy jakiemi do siebie strzelali, a posłuchać jak powoli docinać sobie zaczynali i jeden drugiemu włazić w drogę. Na Sapiehę młodego szczególniéj się spiknęli wszyscy, bo przy pannie siedział i coś jéj do uszka kładł, a okazywał się tak szczęśliwym, iż drugich — poprostu — spoglądając dyabli brali.
Daléj nieco wyrywały się wykrzykniki tłumione:
— Młokos!
— Smarkacz...
— Gagatek saski...
— Lalka norymberska...
Żgano doń zdala słowami ostremi, lecz ani słyszał nic, ni widział, bo cały był zatopiony w kontemplacyi panny pułkownikównéj.
Łopaciński i Sołłohub siedzący najbliżéj, gdy z nich który gospodyni nie zabawiał, zwracali się wnet do panny Tekli, usiłując przeszkodzić Sapieże. Panna się ku nim odwracała na chwilę, ale jak na złość rozmowy z nim nie przerywała...
Tymczasem obiad szedł swoim porządkiem. Ludzie owego wieku mieli tę poczciwą naturę starą, że im do jedzenia porządnego nic przeszkodzić nie mogło. Tak samo jak pod gradem kul, mogli jeść w największéj złości i gniewie, z najgorętszą miłością w sercu, z najstraszniejszym kłopotem na głowie. Zmiatano téż z półmisków tak, że ku szaremu końcowi ledwie się czém było pożywić....
Kieliszki już pokilkakroć nalewane, wypróżniały się w oka mgnieniu. Wino pierwsze wytrawne, dobre podano, ale lekkie, więc się to przy dniu gorącym piło jak wodę.
Obudzało pragnienie i apetyt...
W sadzie nieopodal przygotowanych stało parę moździerzyków, z których na dany znak przez Osmólskiego, przy zdrowiu solenizantki wypalić miano.
Pisarz prowentowy Zagaj, młody chłopak, który do wszelkiéj pukaniny ochotę miał ogromną, rozrządzał tą artyleryą przy pomocy dwóch chłopców...
Moździerzom prochu nie żałowano i gdy Łopaciński wznoszący toast powstał, a Osmólski chustką dał hasło z ganku, wyrżnęły tak dwa gardłacze, że wszystkie panie krzyknęły, i dach się na podsieniu zatrząsł.
Rumor się wszczął wielki, bo ci którym o łaski pułkownikowéj chodziło, z ław pozeskakiwali z kieliszkami, spiesząc do ucałowania rączek.
Ukląkł jeden, musieli klękać drudzy... Zaledwie dym prochowy miał czas się rozejść, gdy gorliwy Zagaj palnął raz drugi...
Łopacińskiemu nie dopuszczono oracyi dokończyć — wiwat! — brzmiało bez ustanku, a wiwat! niech żyje sto lat!!
Pułkownikowéj drżącéj łzy się z oczów puściły, przypomniał się nieboszczyk mąż, lepsze czasy, musiała aż siąść i oczy chustką przysłonić.
Toast ten i moździerze były jakby sygnałem rozpoczęcia kielichów na seryo. To co je poprzedziło nie wchodziło w regestr, Osmólski czynnie spełniał obowiązki podczaszego.
Drugie zdrowie, gdyby z hierarchicznego porządku niewiem komu należało, adoratorowie pułkownikównéj niedopuściliby żadnego toastu przed kielichem — wiwat bogini nasza!
Wzniósł go w ten sposób Sołłohub puharem ogromnym, moździerze deinceps huknęły, a goście wrzasnęli takim głosem toast, że Zagaja strzały zagłuszyli...
Zdrowie to pito z prawdziwym szałem, a pułkownikówna, aż się zarumieniła i oczy spuściła. Stołu o mało nie obalili niektórzy, ręce wyciągając i kładąc się na nim, aby być choć spostrzeżonemi.
Kilku potłukło kielichy w ferworze, utrzymując że te z których pito za bóstwa zdrowie, już innemi profanowanemi być nie powinny...
Nie rychło się uciszyło, a tym czasem Osmólski do dalszego ciągu i butelki i nowe kielichy i motywa przygotowywał.
Sykał i mrugał, niemogąc wymódz tego na gościach, aby toastu bogini nie powtarzali luźnie i proprio motu z różnymi dodatkami najprzesadniéjszych kadzideł.
Ku końcowi stołu siedzieli nieopodal od siebie, młodzi ichmość, którzy się jedli oczyma. Był tam niejaki Filipowicz, człowiek majętny i młody, a z twarzy niczego, dwóch Iwanowskich, z których młodszy był Horodniczym Mińskim, i niejaki Leńkiewicz, téż w sile wieku, zdrów, ale niepozorny i brzydki...
Z nich wszystkich najgorzéj wyglądał ostatni.
Pominąwszy to, że na dzień tak uroczysty, gdy każdy występował od wielkiego dzwona, ów, mimo widocznego wysiłku w stroju, nie miał się w co ubrać i ubogo się prezentował; był trochę kosooki i dosyć ospowaty. Twarz miał niezbyt szpetną może, ale nasępioną i pstrą od blizn ospowych. Nie chcąc się wydawać z tém, że wzrok był skoszony, oczu prawie nie podnosił i spoglądał z podełba.
Nieprzyjemne robił wrażenie, ze swemi usty zaciętemi, czołem pofałdowanem, powiekami przymrużonemi, wąsem chudym, włosem jakiejś niepewnéj barwy i ruchami gburowatemi. Ubranie téż go nieupiększało. Miał na sobie granatowy kontusz czysty, ale jakby zleżały, żupan barszczowego koloru, i pasik widocznie na duszce, na pół rozcięty.
Wszystka młodzież z pińczuka, czy téż mozyrzaka, podżartowywała sobie, a on się jéj odcinał ostro.
Filipowicz, kawaler bardzo majętny, pan swéj woli przy tamtym wyglądał na paniątko. Chłopiec był śliczny, osobliwych rysów twarzy, jak na mężczyznę aż nadto może regularnych. Panny mawiały śmiejąc się, że lice jego przystałoby lepiéj kobiecie.
Wychuchany, delikatny, z wielkim smakiem przyodziany, miał jednak Filipowicz coś w sobie co i politowanie i obawę o niego obudzało. Piękna twarzyczka była blada, oczy czarne nieco zapadłe i jakby obwódką brunatną oprowadzone do koła, na policzkach jak wypalone nosił dwa ceglastéj barwy rumieńce...
Ręce, które na stole trzymał, białe były, sinemi żyły opasane i chude. Często bardzo to wodę, to wino popijał, bo coraz to mu kaszel dokuczał. Wszyscy oddawna widzieli, że zdrów nie był, i matka, gdy jeszcze żyła przed rokiem, gwałtem go zawiozła do sławnego doktora Orłowskiego w Wilnie. Ten różne mu leki przepisywał, których Filipowicz wcale brać nie myślał, ani doktora słuchać. Gniewał się i wybuchał gdy mu kto dał do zrozumienia że był chory, albo go zapytał o zdrowie.
Dla dowiedzenia wszystkim iż się czuł zdrowym i silnym, pił, jadł, dokazywał, a coraz téż straszniéj kaszlał i — choć się z tem krył, mówiono że krwią pluł... On sam na polską chorobę to składał.
Wiadomo było powszechnie, iż Filipowicz do szaleństwa był zakochany w pułkownikównie i dla niéj życie był dać gotów. Oka téż nie spuszczał z panny Tekli, a Sapiehą się dławił, i coraz to mu ognie występowały na twarz, na czoło, poczem bladł jak trup, zdało się, że, ot, ot — zemdleje...
Ile razy mu krew do głowy buchnęła, wnet kaszel dusił, a on co najprędzej do kieliszka się uciekał i pił zapamiętale.
Między dwoma braćmi Iwanowskiemi różnica była niezmierna. Starszy elegant, młody, przystojny, blondyn z oczyma ładnemi niebieskiemi, oprawnemi ślicznie, z wąsem jak ze złota ulanym, z twarzą świeżą i płcią delikatną, — do tego bardzo wykwintnie ubrany; — śmiały, rozmowny, należał widocznie do grona wielbicieli, choć może nie śmiał się jeszcze zbliżać natrętnie do pięknéj pułkownikównéj.
Młodszy, niby to do niego podobny — bo każdy by w nich poznał braci, różnił się od tamtego jak niebo od ziemi. Rysy miał też same, ale ironicznym śmiechem zwykłym mu, wykrzywione, oczy szyderskie, a w całéj twarzy jakiś wyraz cierpki, odstręczający. Słynął już naówczas jako jurysta niepospolity.
Tego o żadne sentymenta posądzić nie było można. Jadł, pił, drwił ze wszystkich, nie wyjmując brata i myślał tylko aby go półmisek nie ominął.
Około niego siedział Burdziłł litwin pono od Oszmiany, mała figurka w kształcie beczułki, młody, czupryna do góry najeżona, wąs nastrzępiony, wargi duże oddęte, różowe, uszy ogromne, otyły nad wiek, zasapany i jedzący chciwie.
— Patrzajże panie Jakóbie — mówił młodszy Iwanowski do Burdziłła, który ogromne kawały mięsa z pośpiechem sobie do ust pakował i policzki miał wydęte niemi tak, że mu było ciężko słowo wyrzec — patrzajże, panie Jakóbie, czy to nie komedya bezpłatna... Poszaleli bo wszyscy. Oczy powywracane na pułkownikównę jak do cudownego obrazu się modlą. Co u kata! przecież jednego wybrać musi, a żadnego z naszych szaraczków nie wybierze. Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło! Najgorzéj mi żal mojego pana brata, bo i ten zaszłapał co się zowie, a największy śmiech z tego biedaka Leńkiewicza, że i jemu się coś śni...
Leńkiewicz, który miał słuch doskonały, pochwycił to, zaczerwienił się aż mu plamy od ospy wystąpiły jeszcze wyraźniéj na twarz i odezwał się z furyą.
— Pilnuj asindziéj swojego brata i swojego nosa, a nad Leńkiewiczem się nie użalaj. Nie prosił on nikogo o litość i niepotrzebuje jéj...
Zwrócił się Horodniczy Iwanowski ku niemu.
— Niebierzcie bo znowu tak gorąco, panie bracie — rzekł — niepierwsiście ani ostatni coście głowę dla panny Tekli stracili. A tego się niewyprzecie żeście ją postradali.
— Albo to się ja myślę wypierać? — huknął Leńkiewicz — czy to się ja wstydzę? Takim dobry jak i drudzy.
— Pewnie, na sejmiku, waści głos a Sapieżyński równo ważą przy wotach, rzekł Horodniczy — ale u panny, żebyś miał jakąkolwiek nadzieję na wyprzódki idąc z Sapiehą i Sołłohubem... prześcignąć ich... no...
— Eh, eh! — zawołał Leńkiewicz — pan Horodniczy przecie z Panem Bogiem o tem nierozmawiałeś kto pannie naznaczony.
Wszyscy chórem z onego ospowatego i kosookiego Leńkiewicza śmiać się zaczęli. Widząc, że ma ich siła przeciw sobie, mozyrzanin głowę pochylił i ze złością jeść zaczął.
Po chwili dopiero, jakby go co żgnęło, podniósł oczy, nóż i widelec rzucił, na ręku się sparł i jakby wyzywając antagonistów, począł...
— Śmiejcie się ichmość! proszę! nie odmawiajcie sobie téj satysfakcyi, ja sobie drwię z waszego śmiechu. Wolno mi się tak kochać w pannie Tekli jako i wam... a co z tego wyniknie zobaczymy. Nie jedna taka bogini wyszła w końcu za takiego jako ja, choć jéj papinki i galanty na klęczkach służyli! Na dwoje pisano!
Leńkiewicz mówił to seryo, z takiem jakiemś przekonaniem głębokiem, że mu głos drżał, a oczy kose piorunami strzelały. Wydawał się tém śmieszniejszym — i znowu buchnięto dokoła, parskano i potrącano biedaka. — Ale on na to niezważał.
— To prosto fiksacya — odezwał się cicho Horodniczy — na taki szał nie ma co odpowiadać, ani się śmiać godzi — litować chyba. No — jeden niech by sobie był podobny do Leńkiewicza... albo drudzy lepsi?...
Pochylony szeptał to Burdziłłowi, który jadł ciągle, gębę miał zapchaną i tylko oczy wyłupiwszy, udawał że słucha z attencyą wielką.
— Patrzaj asindziéj na tego nieszczęśliwego Filipowicza, — ciągnął daléj Iwanowski. Temu się téż śni, że on tu innych zakasuje, i coby miał myśléć się leczyć to do reszty sobie zdrowie zdezoluje temi gorącemi amorami. Taż to człek w gorączce... jak wściekły... Piękna fortuna, panien dosyć, coby miał się ożenić i Pana Boga chwaląc szczęścia używać, on tu pretenduje niemożliwego.
Wtem siedzący obok Horodniczego Szyszko deputat, w bok go potrącił.
— Mówią, że panna ma afekt dla Filipowicza — szepnął.
— Gdzie? dla kogo? ani dla niego, ani dla żadnego — ofuknął Iwanowski. — Trzebaż świat i ludzi znać! Co to gadać! Pannie i matce chce się krescytywy... chce się państwa... Ja w tém nic złego niewidzę. Albo to taka uroda nie warta i mitry i milionów! Miałbym je za... żeby się nie starały profitować z tego co Bóg dał.
— Filipowicz co się zowie majętny człek — wykrztusił łykając pieczeń Burdziłł.
— Wszystko to nie Sapieha, ani Massalski — podchwycił Horodniczy. — Lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki. Co to gadać! (Horodniczy często powtarzał ten frazes). Darmo się chłopiec zmarnuje... a szkoda.
Szyszka, z cicha pęk, niepozorny sobie szaraczek, ale przebiegły — począł z cicha...
— Panie Horodniczy — panowie jak na lep do naszych pięknych szlachcianek... to prawda. Zęby szczerzyć, cholewki smalić, prezenciki wozić, muzyczki sprowadzać, w kąciku za rączkę ściskać, do szpaleru o mroku ściągnąć... to ich sprawa.... ale do stuły i ołtarza!!
Począł głową trząść.
— Gdyby panna i matka rozum miały — dodał, na te pańskie konkury wcale by nie rachowały... Co innego nasz brat szlachcic, u którego miłość nie jest żartem i igraszką...
— Co to gadać? — przerwał Iwanowski. — Zapewne! asindziéj masz racyą generaliter biorąc, ale to casus particularis, excepcya! powiadam, excepcya! Takiéj heroiny drugiéj jak pułkownikówna, w koronie i na Litwie nie znajdziesz. Ja się nie kocham w niéj bom nie głupi, a przytem żonisko w domu jest, więc mnie już się nie durzyć, a dla zmiany, u mnie każda Horpyna ładna... ale, co prawda, to prawda! Co to gadać? panna jak anioł...
Starszy Iwanowski dosłyszawszy tylko słów ostatnich, niezmiernie uradowany, że je z ust brata podchwycił, porwał za kieliszek pełny, aby się z nim trącić... z gorącością wielką.
— Ej, bratku! — rozśmiał się Horodniczy — nie masz się czém rozczulać i dziękować. Panna piękna — ale nie dla ciebie.
— Któż to wie! — krzyknął starszy Iwanowski, amor improbus omnia vincit.
Stuknęli się kieliszkami, aż Horodniczy ramionami zżymał i dodał.
— Poszaleli!!
I miał poniekąd słuszność.
Śmieszno było patrzéć na ten stół, na te twarze jak słoneczniki w jedną stronę poodwracane, na te oczy pozaogniane, na wzrok jakim się mierzyli współzawodnicy.
Broń że Boże pułkownikówna na którego z nich zerknęła, albo przemówiła słowo! — inni truchleli i bladli. Zdało się że do uszczęśliwionego zaraz się wszyscy rzucić chcieli i radziby go ze świata sprzątnąć.
Iwanowski starszy z Filipowiczem, siedzący obok, choć dawniéj z sobą dobrze byli, teraz słowa do siebie nie przemówili, jakby szukali okazyi tylko do kłótni i rozprawy... Leńkiewicz w drugi koniec stołu na Sapiehę patrząc usta do krwi gryzł, — tu i owdzie wyrywały się przymówki z ust i odpowiedzi słone. Można było przewidywać, że się to na sucho nie skończy i bez guzów nie rozjadą konkurenci. Tymczasem pijatyka się wszczęła okrutna.
Na Filipowicza twarz, ktoby był patrzał, jak w zwierciadle widziałby na niéj co się koło panny działo.
Mienił się aż go żal było. Ile razy panna Tekla się do kogo uśmiechnęła, zagadała poufaléj, zatrzymała na nim wzrok dłużéj, biednego Filipowicza pasya porywała, bladł, czerwienił się, kaszlał i pił...
Ciepło było na podsieniu, lecz nie gorąco, a biedny chłopiec tak się palił iż wachlować się musiał coraz i dyszał strasznie. Kręcił się na ławie tak iż ława drgała i obawiali się wszyscy, ażeby się z nimi nie obaliła... Ten i ów sykał i wołał: — Co bo asindziéj wyrabiasz?
Gdy Sapieha w końcu do rączek pułkownikównéj dobierać się zaczął, a ta mu ich niebroniła, i kilka razy końce paluszków jéj ucałował, Filipowicz prawie przytomność stracił.
A że sobie oczyma go pokazywano i uśmiechano się, choć to ani powstrzymać ni zreflktować nie mogło — jeszcze więcéj go burzyło...
Horodniczy Iwanowski patrzał nań i Burdziłłowi powtarzał:
— Wściecze się jeszcze nieboraczysko.
Prawda, że inni téż dokazywali, i adoracya była powszechna, ale na Filipowiczu najdobitniéj się ona piętnowała. Inni jako tako umieli się pohamować, ten nie był już panem siebie.
Sapieha, że z nim mało kto imieniem, pięknością, elegancyą i znaczeniem w świecie mógł się równać tutaj, bo ani nawet Sołłohub ni Łopaciński nie mierzyli się z nim, czując się tu pierwszym przez matkę i pannę przyjmowany w sposób odznaczający — przytém trochę sobie podpiwszy — do zbytku okazywał konfidencyi.
Wszyscy to uważali, smutno im było, ale znaczniejsza część adoratorów pospuszczała nosy, bo na pewno już prorokowali, że musiał myśléć seryo o pułkownikównie.
— Jak skoro się on oświadczy — myślał Iwanowski starszy — nie ma nam tu co robić!
Oczy były pilno zwrócone...
Sapieha jakby tego nie widział, wcale się nie mitygował, owszem panna Tekla spoglądając nań tak zbliska, coraz go okrutniéj rozpłomieniała. Jeden Bóg wiedziéć raczył co się w jéj sercu działo, lecz ktoby był bacznie chodził za jéj ślicznemi oczkami, dostrzegłby, że choć się do Sapiehy śmiała i była dlań bardzo napozór łaskawą, coraz to zdala na Filipowicza ukradkiem spoglądała, jakby chciała się przekonać i obawiała, co się z nim dzieje.
Wzrok biednego rozgorączkowanego młodzieńca czynił jéj wyrzuty, jakby miał do tego prawo jakowe...
Filipowicz kręcił się na ławie, kręcił, a tu obiad jak na złość, przedłużał się i sam z siebie, bo półmisków i dań siła było, i przez Osmólskiego, który ciągłemi toastami jedzenie przerywał. Nie zjeść zaś co się na talerz wzięło i obyczaj niedopuszczał i apetyt winem a rozmową podbudzony.
Chociaż pieczyste już było obniesione, następowały trzęsące się przezroczyste galarety, blamanże, ciasta, owoce smażone i stare wino nalewano.
Nikt jakoś ze starszych od stołu się nie ruszał, nie wypadało więc wstać i Filipowiczowi. Pod koniec takich obiadów najczęściéj się wydarzało iż ktoś dosiedziéć nie mogąc, puścił się w pielgrzymkę dokoła stołu. Tego dnia dosiadywali kamieniem. Jeden Osmólski, który od początku nie siedział miał przywiléj obchodzenia biesiadników, pilnując aby wino w kieliszkach nie zalegało...
I chociaż dnie majowe po czerwcowych do najdłuższych należą, ucztowanie się tak przeciągnęło nad miarę, że słońce zachodziło gdy nareszcie ławy runęły i wszyscy się ruszyli... nie bardzo na zaklęsłych nogach, które wino już opanowało, mogąc się dobrze utrzymać.
Poformowały się więc przy wstawaniu przyjaźnie wielkie i brano się pod ręce, wrzekomo z afektu a w istocie dla wzajemnéj od guzów assekuracyi.
Osmólski wymyślił, niewiadomo na jakiéj tradycyi fundamencie, ażeby wszyscy szli do sali z kielichami. Stało się jako chciał, na czém jednak kontusze i suknie pań szwankowały, bo mało kto nie rozlewał, choć nadpitego kielicha.
Wszyscy byli pod hełmami, nawet ci co oszukiwali baczne oko podczaszego, musieli coś wypić, nieobliczyli się, zagadali, ferwor ich objął i w końcu oszołomieli.
Więc w ostatnich parach nie tylko hukano, ale i podśpiewywano. Starzy, jakby mieli do tańca ochotę, choć nogi się im plątały, podtuptywali i hołupca wybijali. Humor był wielki.
Pannę Sapieha poprowadził do sali, jakby ją już w rekwizycyę wziął dla siebie jednego, nieodstępując na chwilę. Lecz zaraz u drzwi wśliznął się i przyczepił do nich Filipowicz i jak cień powlókł za niemi. Chociaż pił dużo dla kaszlu i ze złości, lecz jakto bywa, gdy człek ma co na sercu, mimo to był trzeźwym.
Panna parę razy nań spojrzała i musiała się go przestraszyć, bo aż trochę się cofnęła od Sapiehy.
Młode panię na chwileczkę się wstrzymało, chustką białą pot ocierając z czoła, aż Filipowicz zbliżył się, stanął naprzeciwko butnie i ochrypłym głosem rzekł:
— Na chwilkę rozmowy prosiłbym, pana wojewodzica?
Sapieha nań spojrzał i spytał obojętnie.
— Hę?...
Filipowicz dosadnie wezwanie powtórzył, a oczy jego dokonały reszty. Wojewodzic się niechętnie zwrócił ku drzwiom. Lecz, że prąd z podsienia przeciwny drogę im tamował, musieli trochę postać nim się nazad wydobyli tam, gdzie czeladź właśnie się była rzuciła na ostatki uczty.
Domowi i przyjezdnych słudzy wyrywali sobie, czego panna Agata nie zdołała ocalić — wypróżniano niedopite kieliszki, — wrzawa i ścisk były takie iż Sapieha nienawykły do znajdowania się w podobném towarzystwie zawahał się iść daléj. Dopiero ostre wejrzenie Filipowicza przypomniało mu, że wyzwany do rozmowy, odmówić jéj nie mógł.
Domyślał się panicz, że szlachcic pewnie zabrał go tak brutalnie nie dla prawienia mu komplementów, ale mało co go znając, i niemając z nim żadnéj konfidencyi, pojąć nie mógł za co się do niego czepiał.
Kieliszki wypróżnione a głowy nadto pełne, usprawiedliwiały zresztą obejście się niezwykłe. Przecisnąwszy się przez służbę, z podsienia wystąpili do ogrodu, który przed dworem nie okryty był drzewami, bo szpalery się daléj zaczynały. Wojewodzic nie bardzo życząc sobie iść daléj, stanął. Mogli tu być widziani ze dworu, ale rozmowy podsłuchać nikt nie zdołał. Sapieże, który Filipowicza rozdrażnienie z twarzy czytał, właśnie to było na rękę. Zatrzymał się więc pomiędzy kwaterami agrestu i porzeczek, grzecznie zapytując.
— Czém panu służyć mogę?
Filipowicz przez długie tłumienie w sobie pasyi tak był wzburzony, iż ciężko mu przemówić było. Zakaszlał się naprzód i chustki musiał dobyć aby stłumić wybuch ten. Gdy ją odjął Sapieha z przestrachem prawie krew ujrzał na niéj, którą Filipowicz ukrył co najrychléj.
— Panie wojewodzicu — począł oczyma go przeszywając zapalczywy szlachcic. — Być może, iż dworskich manier nie znam i znajdę się po prostu. Jestem szlachcic, a francuskiego obyczaju nie uczono mnie. Otwarcie więc panu powiem, że pannę pułkownikównę Borkowską kocham, że się o nią jawnie staram, i że się chcę żenić.
— Wszelako, gdyby się jéj partya świetniejsza i lepsza trafiała, a ona jéj życzyła sobie, zagradzać szczęścia nie myślę. Pan wojewodzic tu przybywszy w obec całego obywatelstwa okazałeś tak jawnie afekt dla pułkownikównéj, iż wszyscy sądzą, że konkurować będziesz... Proszę o jasną i kategoryczną odpowiedź.
— Zamierzasz się pan żenić, nikt mu nie broni konkurów, a chcesz li tylko bawić się i pannę bałamucić, na to ja nie pozwolę.
Było coś tak zuchwałego i niezwyczajnego w téj apostrofie rozgrzanego mocno Filipowicza, iż Sapieha, daleko zimniejszy i wytrawniejszy od niego, choć młodszy — musiał się chwilę namyślać nim się zebrał na odpowiedź...
W czasie obiadu więcéj się z panną niż kieliszkiem zabawiając wojewodzic miał tę wyższość nad współzawodnikiem, iż trzeźwiéjszym był. Oprócz tego wychowanie i pobyt na dworze nauczyły go wielce się mitygować. Tchórz nie był wcale — lecz burd, zwłaszcza po winie nie lubił.
— Gdybyś mnie acan dobrodziéj nie uprzedził, rzekł chłodno — iż światowych manier nie znasz, domyśliłbym się tego z jego wystąpienia. Lecz ponieważ prawdziwe sentymenta szanować umiem, a widzę w tém wielką jego przyjaźń dla panny pułkownikównéj, zatem, odpowiedzi mu nie poskąpię.
— W innym razie, mógłbym na pytanie drugiem odpowiedziéć — jakiem prawem nie będąc jeszcze narzeczonym, nie otrzymawszy słowa mieszasz się pan do spraw cudzych?
Filipowicz buchnął.
— Tém prawem, że pannę kocham, i żenić się chcę!! tém!
— Ale panna wolna przecież — odparł Sapieha z uśmiechem — a nikomu nie może być wzbronionem chciéć się jéj podobać i być dla niéj grzecznym?
— A! a! to pan wojewodzic nazywasz grzecznością? — począł Filipowicz z gwałtownemi ruchami nacierając na niego. — Aleś pan koperczaki stroił, ręce chwytał i całował, nie dał jéj do nikogo słowa rzec. Sto osób na to patrzało i komentowało!!
— Gdybyś pan był bratem, opiekunem, krewnym — rzekł Sapieha zimno — wystąpienie pańskie, choć niegrzeczne, byłoby wytłómaczone; ale... daruj, ja na pytanie jego odpowiadać więcéj nie widzę obowiązku.
Filipowicz zdaje się, że tylko czekał powodu do przyczepki.
— Cóż to? cóż? wszyscyśmy przecie równi. Ja tu magnateryi nie znam żadnéj. Szlachcic od senatorskiego dziecka niewart już odpowiedzi?!... Ho! ho!
— Za pozwoleniem — uśmiechając się, ale z pewną dumą począł Sapieha. — Równości nie przeczę. Zrodziłem się przecie w téj rzeczypospolitéj i znam jéj prawa. W téj chwili jednak równi nie jesteśmy, bo ja mam zimną krew a asindziéj jesteś w gorączce...
Filipowicz wziął to za przymówkę do wina, które istotnie czuł w głowie.
— Bez wymówek, panie wojewodzicu — krzyknął, aż ludzie co zbierali ze stołu oczy na nich zwrócili — clara pacta, myślisz się pan żenić z pułkownikówną?
Zagadnięty tak Sapieha skrzywił się nieco.
— Na to pytanie odpowiedzi dać nie mogę — rzekł — nie wszyscy się żenią, co się zalecają. Ja waćpanu nie bronię starać się o łaski panny Tekli, ale i nikomu téż wzbronić sobie nie dozwolę.
— Panie wojewodzicu — przerwał, zapalczywiéj coraz Filipowicz. — Nierówna gra. Czy ja się staram czy nie na to nikt nie zważa, a wojewodzic innych odpędzisz; pannę będziesz bałamucić i potem tak znikniesz jako wielu innych paniczów co tu bywali. Brata ani ojca pułkownikówna nie ma, pan Szczyt opiekun, ciamajda — ja...
— Ale cóż za rolę grasz waćpan w tym domu? — zawołał Sapieha.
— Pretendenta jawnego! — zakrzyczał Filipowicz....
Wojewodzic poruszył ramionami. Nie było wyjścia. Zdała się rozprawa chyba nieuchronną. W Sapieże krew grać zaczynała, nastawił się butnie.
— Zatem czego waćpan chcesz? — zapytał.
— Uczciwego słowa — wołał Filipowicz. — Myślisz się z nią żenić?
— Niemasz asindziéj kwalifikacyi do zadawania mi takiego pytania, na które gdybym odpowiedział ubliżyłbym sobie — rzekł wojewodzic, zawracając się ku domowi.
Zburzony i gniewny Filipowicz, który na świeżem powietrzu i czasu rozmowy począł się miarkować, iż wystąpił niedorzeczy, ale cofać się nie mógł, schwycił zlekka za ramię wojewodzica.
— Jeżeli asindziéj pretendujesz wyzwać mnie na rękę — odezwał się spokojnie Sapieha — ani czas tu ani miejsce. Nie odmówię rozprawy, choć nie rozumiem przyczyny.
Stali chwilę naprzeciwko siebie niemi. Tymczasem w sali postrzeżono, że Sapiehy zabrakło, wyjrzał ktoś i zobaczył ich stojących, żywo rozprawiających i machających rękami w ogrodzie. Filipowicza twarz i gesta nic dobrego nie zapowiadały. Sołłohub i młodszy Iwanowski, którzy u progu stali, puścili się oba ku rozmawiającym i przyszli właśnie na tę chwilę.
Sołłohub, który i w pańskich towarzystwach nawykł był się ocierać i ze szlachtą żył, a obojgu obyczaje znał dobrze, domyślił się od razu o co pójść mogło, i Filipowicza pochwycił natarczywie.
— Co waćpanu jest? czegoś to się uczepił wojewodzica? — zawołał. — Cóż to? do panny w któréj się kochasz przystąpić i mówić z nią nie wolno?
Filipowicz zmięszany trochę napaścią bełkotał. Wino mu znowu w głowie szumiało. Sołłohuba uważał za należącego do magnatów, wyrwał mu się więc wołając na głos.
— Wam nie wolno! Wara! bo żaden z was tu z poczciwą myślą nie przychodzi — żaden się z was ani starać ani żenić nie myśli, tylko bałamucić! Tak. Było was tu dosyć — wszyscyście jednacy... Szlacheckiemu dziecku głowę zawracać to u was nic — to dla was igraszka. Seryo się starających rozpędzić, a potem gdy się sprzykrzy — nogi za pas... to wasza sprawa! Znamy was!!
Sołłohub słuchając śmiał się, i w końcu chciał Filipowicza pocałować z szydersko protekcyonalną miną — lecz ten mu się wyrwał i odskoczył.
Iwanowski z drugiéj strony za rękę chwytał.
— Z miłości i z wina — szepnął mu — głowę postradałeś, idź bo lepiéj spać! Człowiecze! Pułkownikowa ci nie przebaczy, gdy jéj w domu burdę zrobisz.
Gdy się to działo, starszy i wytrawniejszy Sołłohub zbliżył się do Sapiehy, wziął go pod ramię i nie oglądając się już nawet na Filipowicza, poprowadził go do dworu. Wojewodzic, choć cokolwiek wzruszony, dał się pociągnąć.
Zostawszy na świeżem powietrzu Filipowicz zmiarkował, że z gorącości głupstwo zrobił. Szczęściem nie było w tém nic coby do pojedynku lub do dalszych kroków zmuszało. Żwawsza rozmowa i przymówki poróżniły ich, lecz bez następstw krwawych obejść się mogło.
Iwanowski zaopiekował się Filipowiczem troskliwie, a że w pokojach gorąco było i inni téż do ogrodu poschodzili. A historya jakiegoś zadraśnienia już się rozeszła, obstąpili biedaka, aby go do wojewodzica nie dopuścić.
Ten przez punkt honoru, aby się nie zdawało, że się dał ustraszyć, przebojem wprost poszedł do panny. Nie łatwa to jednak rzecz była do niéj się dostać... Sapieha, Sołłohub, Łopaciński, zdala nieszczęśliwy Leńkiewicz, innych kilkunastu kołem ją obejmowali. Jeden drugiego odpychał i głuszył, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Iwanowski jeden z najgorętszych w ferworze wielkim na cały głos się oświadczał z wiekuistym afektem.
Panna śmiała się tak z niego jak z innych, wszystkim grzecznie a dumno trochę odpowiadając, niezrażając nikogo.
Piękną była w istocie tak, iż wśród tego tłumu jakby z innego świata zjawisko — promieniejące, — gasiła, zaciemniała sobą. Twarzyczka jéj od rozmowy, od zmęczenia obiadem rumieniła się więcéj niż zwykle, oczy życiem tryskały.
— Bóztwo! — dawały się słyszéć szeptania.
— Anioł!
— Wenus piękniejszą nie była!
— Adorować! — wołali drudzy.
Sapieha mimo największego starania aby się do niéj docisnąć uwiązł na drodze.
Panna zdala nań patrząc uśmiechała się — lecz tymczasem innym musiała odpowiadać i płacić za dusery, choć półuśmiechami. Wojewodzicowi szło o to mocno aby odzyskał swe stanowisko. Nie zważając więc na nic i łokciami sobie torując drogę zbliżył się do pułkownikównéj, chcąc ją do tańca zamówić.
Lecz, po czasie było, uprzedził go Łopaciński.
Oczy panny Tekli niespokojnie biegające dostrzegłszy wojewodzica zdawały się szukać kogoś jeszcze.
Wtem muzyka zagrała. Ruszyli się wszyscy i Sapieha korzystając z tego stanął już tuż przy saméj pannie. Chciał zawiązać rozmowę, gdy ruszono do tańca. Panna Tekla mu uszła.
Nie dobijając się więc już innéj pary, widocznie markotny z tego co go tu spotkało, usunął się na bok. Przybyły z nim francuz, ze służby saskiéj, kapitan Montresor, przybliżył się do towarzysza.
— Mamże powinszować sukcesów? — zapytał go po francusku. — Uważałem w czasie obiadu bardzo żywą rozmowę ust i oczów... Panna jak anioł ładna...
Sapieha ruszył ramionami.
— Cóż waćpan myślisz? — rzekł tonem ironicznym — żem ja tu przybył na seryo myśląc o téj szlachcianeczce?
— No, niewiem — odparł Montresor — ale przy obiedzie wydawało się to bardzo seryo, i myślałem tylko co na to powie pani wojewodzina?
Rozśmiał się młody panicz.
— O! bądź spokojny — rzekł — mama mnie zna nadto, aby się mogła zlęknąć! Bywało tu nas dużo dla pięknych oczów pułkownikównéj, żaden przecież o marjażu nie myślał!
— Szkoda tylko — rozśmiał się francuz — iż panna i matka łudzić się tém mogły. Cieszę się widząc pana wojewodzica w tym wieku tak już statecznym. Nie radziłbym jednak nawet najchłodniejszemu na żar piekielny oczów się tych narażać, które i najmocniejszem postanowieniem zachwiać mogą...
— Jam od pana starszy — dodał — ale gdyby mnie honor ten spotkał, a panna na mnie parę razy spojrzała jak na wojewodzica przy stole... par Dieu! za własną głowę bym nie ręczył!!
Sapieha śmiał się.
— Panna piękna ani słowa — odparł chmurno — lecz z temi co ją adorują dobijać się do mety — nie miła rzecz.
— No — i do mety się dobiwszy — rzekł francuz, także nie bardzo by człek był bezpiecznym... bo takim kobietom nigdy na adoratorach nie zbywa!! Chybaby ją na klucz zamykać a i to nie wiele by pomogło.
Wojewodzic z widocznem zniechęceniem spoglądał już w okno otwarte, przez które ciemny wieczór widać było i zdawał się miéć na myśli wyjechać, gdy panna z tańca do niego przybiegła i rękę mu jako wybranemu podała.
Czarodziejka!
Francuz, który już czytał z czoła wojewodzica ochotę odjazdu, ujrzał go tą oznaką małą grzeczności — nagle zmienionym... Parę spojrzeń i słówek parę starczyło jéj, aby najmocniejsze postanowienie zapomniane zostało...
Kilka razy okręcili się po sali, panna Tekla pochyliła mu się do ucha, poszeptali coś i Sapieha oszalał znowu. O Filipowiczu, o konkurentach, o miejscu i towarzystwie zapomniał...
Montresor patrzący na tę metamorfozę oczom nie wierzył — uśmiechał się szydersko.
Po chwili wojewodzic powrócił na swe miejsce, rozweselony, szczęśliwy, inny...
— A co? — zapytał francuz — jedziemy?
— Czyś oszalał! — odparł Sapieha — dałem słowo, że się do dnia nie ruszę. Urocza jest, czarowna — nic się jéj oprzéć nie może...
— A mama? — bąknął francuz.
Sapieha się zasępił, ręką rzucił, ale oczy jego już nie schodziły z pułkownikównéj. Gonił za nią niemi, pierś mu się podnosiła żywo — pijany był znowu.
Brew mu się namarszczyła. Dojrzał właśnie jak Filipowicz otrzeźwiony znalazł się w kole tancerzy, jak panna jemu z kolei podała rączkę, schyliła się do niego i odegrała z nim mniéj więcéj podobną scenę jak przed chwilą z Sapiehą. Na Filipowiczu jednak jeszcze większe wywarła wrażenie. Szedł do tańca wściekły, zwolna uśmierzyło się w nim wzburzenie, ukołysała go słowem, pocieszyła — nakazała spokój, uczyniła szczęśliwym. Ułagodzony jak baranek Filipowicz usunął się i z dobrą wcale miną siadł pod ścianą odpoczywać, tak samo jak Sapieha oczyma ją ścigając.
Wszyscy byli posłuszni tej potędze, która z ludzi umiała czynić co zażądała — a potęga ta sama nie zdawała się ani wielkiéj wagi przywiązywać do cudów jakie dokonywała, ani się z nich cieszyć zbytnio. Taniec jéj nie męczył, rozmowa nie rozgrzewała, uwielbienia nie upajały... Obracała się chłodna, panią siebie będąc — i nie zmieszana wcale tem, że cały ten tłum oczyma się do niéj jednéj modlił.
Sama pułkownikowa, która ze starszemi paniami siedziała pod ścianą, ciągle téż córkę wejrzeniem goniła. Widziała jak wzięła Sapiehę, jak umitygowała Filipowicza, jak podziałem łask swych z kolei uszczęśliwiała wszystkich — i — cieszyło ją to.
Nagle, jakby sobie co przypomniała, skinęła na Agatkę, która tego dnia także do tańca była zabraną, może dla niedostatku panien. Agatka porzuciwszy szlachcica, który pocieszał się jéj szczebiotaniem, do bóstwa dostąpić niemając nadziei — pobiegła do gospodyni.
— Gagatku mój — szepnęła pułkownikowa do niéj — Tekluni do mnie poproś na dwa słowa...
Panna Tekla, która tańcując ciągle, wcale zmęczoną niebyła, podbiegła żywo, jak ptaszę podskakując do matki.
Obie razem usunęły się na bok trochę...
— Tekluniu, kochanie — poczęła solenizantka. — Niezapomnij! Mówiłaś co z nim?
— Nie jeszcze...
— Zlituj się. Jak chcesz naprowadź rozmowę, a sprawę z Żywultem żeby mi wziął do serca. Uśmiechnij mu się jak to ty umiesz... zaklnij... zresztą ty to potrafisz byleś chciała. Sapiehowie wpływy mają, a dla nas z Żywultem proces to... cała egzystencya!!
Teklunia niedowierzająco spojrzała na matkę, uśmiechając się.
— E! matuniu! — rzekła — choćbyśmy i przegrali ja się o przyszłość nie boję...
Pułkownikowa za rękę ją pochwyciła.
— A! niemów mi tego! musiemy wygrać... ale się uśmiechnij Sapieże. Dla ciebie nikt nic nie odmówi.
I pocałowała ją w czoło...
Czy panna Tekla rozkaz macierzyński tak bardzo wzięła do serca, niewierny. Jednakże wkrótce potem Sapieha znowu z nią tańcował, a wśród skoków mieli czas żywą prowadzić rozmowę.
Gdy na swe miejsce wrócił wojewodzic do Montresora, chmurny był. Coś jak fałszywa nuta zabrzmiało mu pono w uchu i zatruło złote marzenia. Spoglądał na pannę i wzdychał.
Filipowicz z pod ściany ciągle nań patrzał i zdawał się każdy ruch jego szpiegować.
Zabawa ochocza, kielichami przerywana, pociągnęła się aż do rana. O świcie dopiero się przerzedzać zaczęło. Ten i ów, starsi zwłaszcza, znikali, jedni na miejscu szukając kąta do spoczynku, drudzy wymykając się do domów.
Najzażartsi tylko adoratorowie pozostali: Filipowicz nieszczęśliwy, który coraz to chustkę zakrwawioną do ust przykładał, Iwanowski starszy dla panny dotrzymujący placu, a młodszy dla pilnowania brata, wreszcie ów Leńkiewicz ospowaty i niepoczesny, jedyny, któremu panna nie okazywała najmniejszego współczucia. Ten ręce na piersi założywszy, pod ścianą stanąwszy, wzdychał jak miech kowalski, ręką czoło pocierał, czasem w uniesieniu gdy bóstwo pląsało, mimowolnie ręce ku niebu podnosząc.
Burdziłł który tuż przy nim na ławce drzemiąc, obserwował tego szaleńca i ramionami potrząsał, w końcu pantomin tych wytrzymać nie mógł.
— Ale bo, słuchaj no — rzekł ciągnąc go za połę — idź lepiéj spać, oczy wypatrzysz, a nic niewskórasz. Co ci potem?
— Hę? — odezwał się jakby ze snu budząc Leńkiewicz — co?
— A toś ty oszalał — szeptaniem zaczął Burdziłł. — Niechże drudzy... ale ty!.. spójrz się ino w zwierciadło...
— Asindziéj myślisz, że ja siebie nie widziałem? — ofuknął Leńkiewicz. — To co? albo to ja serca takiego jak drudzy, pod tą skorupą nie mam?
— A cóż ci z tego serca? — rozśmiał się Burdziłł. Mękę sobie zadajesz, zatapiając się w téj piękności... dla waszeci niedostępnéj.
Leńkiewicz się uśmiechnął pogardliwie.
— Kto to waćpanu powiedział? — odparł z największą pewnością siebie. — Asindziej świata nieznasz... wszystko to wiatr i słoma, ci konkurenci. Jedni się popalą na węgiel, drudzy poniosą na kraj świata — a ja, mości dobrodzieju, zostanę.
— Filipowicz na dwa dni z dzisiejszym, godziny jego policzone... Iwanowski nie straszny, bo go brat niedopuści... Te książątka i paniątka, to są mościpanie, jak pszczoły, trochę miodu się napiją z kwiatka i daléj...
— A tacy ludzik jak ja, zostają. Gdy innych zabraknie, na bezrybiu i rak ryba...
— Cho! cho! — rozśmiał się Burdziłł. — Chyba długo na to czekać będziesz, aby się tu tych ryb w takiéj sieci przebrało.
— A — choćby i najdłużéj? — odparł z zapałem Leńkiewicz. — Myślisz, że ja cierpliwości nie będę miał, gdy o taki skarb chodzi?
Myślał Burdziłł, że żartuje Leńkiewicz, ale spojrzał nań, i przekonał się z namarszczonego czoła i poważnéj, a rozgorzałéj razem twarzy, iż mówił z głębokiem przekonaniem.
— Asindziéj w istocie myślisz pułkownikównéj się dla siebie doczekać? — zapytał. — A toż byłby cud chyba!!
— Ono to i bez cudu przyjść musi — odparł zakochany brzydal.
— Jakim sposobem?
— Albo ja wiem? — rzekł Leńkiewicz poważnie, ino to czuję, że ja ją będę miał.
Burdziłł oczy w niego wlepił.
— Któż ci to powiedział? — szepnął.
— Sam ja to sobie mówię, a kto mi podpowiada? — niewiem. A no, tak jest...
Leńkiewicz mówiąc to rozprostował się, ręce na piersiach założył i oczyma znów milczący gonił za adorowaną. — Burdziłł wstał z ławki w przekonaniu iż Leńkiewicz lub się napił, albo zwaryował...
Nikt zresztą na niepoczesnego człeka uwagi nie zwracał. Potrącano go, dając mu stać i marzyć pod ścianą. Nie zdawał się czuć, iż nim podrzucano i popychano go, że ludzie pomijali go, po nogach deptali i poniewierali.
Myślami był cały w sobie i w niéj, zresztą nic go nie obchodziło. Przerzedzało się w pokoju on stał i stał, dopóki pannę Teklę choć przesuwającą się mógł widziéć albo spodziewał dostrzedz.
Naostatek tak się w myślach zatopił, iż pułkownikówna znikła, wszyscy powychodzili, pokój opustoszał, a Leńkiewicz jakby jeszcze patrzył na nią i widział przed sobą, stał pod ścianą i wzdychał.
Dotknięcie ręki i śmiech kobiecy przebudziły go, drgnął cały i poskoczył.
Przed nim stała panna Agata, z podniesioną główką i szeroko śmiechem otwartemi ustami, w których białe ząbki świeciły sznurem.
— Panie deputacie? a panu co? czy pan stojąc zasnął?
— Ja? mościa-dobrodziko! ja — odparł Leńkiewicz dłonią czoło trąc — ale ja... nie!! albo cóż? koniec już?...
Panna Agata wciąż nań patrzała litościwie uśmiechnięta...
— Już pułkownikówna — szepnęła — poszła spocząć, niezobaczysz jéj pan. W oficynie i w odrynie siana nasłano... niech się pan pójdzie prześpi.
Leńkiewicz słuchał niesłysząc.
— Panno pisarzówno dobrodziejko — odezwał się głosem złamanym i schrypłym — o jedną łaskę proszę...
Tu westchnął ciężko.
— Powiedz temu bóstwu, że ja mizerny a najpodlejszy z jéj adoratorów, najgoręcéj ją kocham, jako żaden z nich...
Agatka się rozśmiała.
— Doprawdy? — spytała.
— Tak mi Boże daj ujrzéć królestwo niebieskie, — bijąc się pięścią w piersi z sił całych, zawołał Leńkiewicz. — Gdyby do serc zazierać można, okazało by się iż moje całe przepełnione. Życie dla niéj dać, niczem.
— Panno pisarzówno! powiedz jéj to!
— A, powiem! powiem, ale niech deputat spać idzie — odrzekła Agata. — Wszyscy już śpią jak zabici... dobranoc!
I śmiejąc się a ramionami ruszając, pisarzówna pobiegła z kluczykami już się na dzień wschodzący gotując.




Nieulega wątpliwości iż w historyi rodzin naszych, w życiu domowem, które na żywot narodowy wpływ ma tak wielki, niewiasty nasze, na oko mało widoczne, zdala prawie niedostrzeżone, stanowisko zajmowały przeważne, kierownicze, a były żywiołem szlachetnym i zbawczym.
Gdy we Włoszech kobieta w powieści, w dramacie, w poezyi, w swawolnem opowiadaniu Boccaccia i poważnym poemacie Dantego, występuje nieustannie — u nas o niéj głucho i cicho. Ale to jest sprężyna, która siłą swą porusza w ciszy i ukryciu — wszystko... Jak o matronie rzymskiéj siedzącéj u domowego ogniska — nie słychać o niéj, a ona rządzi jednak całym tym światem...
I jaką jest kobieta w któréj epoce dziejów naszych, taki obyczaj... Opalińskiego satyra już zepsucie w pewnych sferach objawia... — w tych w których sam autor się obracał. Było ono wyjątkowem; dopiero za Augusta Mocnego, zaraza dworu szersze obejmuje koła. Nigdy ona jednak u nas nie dochodzi do głębin... warstwy u spodu społeczności zostają zdrowe.
W téj epoce o któréj piszemy — od mężczyzn prywata, egoizm i lekceważenie moralnych zasad przechodzą, i do niewiast naszych. Zaścianki jednak nie dotknięte są chorobą. Grasuje ona u góry.
Tu wyradzają się w téj epoce dziwne zaprawdę postacie, których jednak łatwą genezę dają gniazda na jakich urosły... Zawsze czynniejsze od mężczyzn, z ich energią, z siłą któréj im braknie, a z zuchwalstwem czysto niewieściem, kobiety te do zdumiewających, dorastają rozmiarów, uzyskują wpływ i powagę niesłychaną, są prawdziwemi paniami tego społeczeństwa, wśród którego się obracają i któremu rozkazują.
Córka jednego z tych ludzi, co są swojego czasu, ze wszystkiemi jego słabościami i przymiotami najpotężniejszemi reprezentantami, — Krzysztofa na Baksztach Zawiszy wojewody Mińskiego, Barbara księżna Radziwiłłowa, zaliczoną być może do tych typów niewieścich, w których się życie wieku odbija.
Wszystko ona po ojcu wzięła, lecz w niéj, jako niewieście, przeważyły dodatnie strony krwi zawiszowskiéj. Ten sam rozum, energię, gorączkę, rzutkość, ambicyę, wymowę, niepokój ducha, chęć panowania miała co ojciec — więcéj od niego rozwagi, powagi, ciągu w życiu, poszanowania swéj godności.
Młoda, słynęła pięknością nadzwyczajną, która do nóg jéj przyciągnęła ni mniéj ni więcéj, tylko potomka najmożniejszéj, najpotężniejszéj na Litwie rodziny — Radziwiłła. Wprawdzie był to Radziwiłł nie z najpierwszych ale téż i nie z ostatnich... Zawiszowie Łabędzie, nie należeli do rodu słynnych owych potomków Czarnego, nie byli nawet białemi, lecz zawsze ród stary, możny, piękny, z którym połączenie Radziwiłłom nie czyniło mezaliansu — a Zawiszom honor nie mały.
Panna Barbara nie przynosiła książęcemu domowi bogactw wielkich, szlachecką tylko piękną zamożność, a — przedewszystkiem, rozum nie kobiecy, statysty i jurysty obrotność — piękność, która nigdy nie szkodzi a dużo pomaga, zręczność i — niestrudzoną czynność. Wówczas gdy wszyscy chorowali na lenistwo i cała siła rozpływała się w słowach, taka pani jak księżna Barbara stawała się skarbem nieocenionym. Paplano bez miary i sensu, w każdéj sprawie wigor i moc wszelka zużywała się na czczą słów polemikę, gdy przychodziło do działania — musiano używać gwałtu, naprawiać czas i odzyskiwać zręczność straconą.
Zawiszanka była po ojcu wymowną, nie zabrakło jéj słowa nigdy, umiała nie tylko się wypisać ale jak ojciec pięknie i retorycznie a dowcipnie myśl wyrazić; to jéj jednak nie przeszkadzało nigdy nie tracić z oczów głównego zadania — czynu, i działać systematycznie a nieprzerwanie.
Radziwiłłowie umieli ocenić tę siłę, którą w ich dom wniosła wojewodzianka; mąż jéj znikł zupełnie przy żonie, stał się jéj cieniem i narzędziem. Nie dosyć na tém, pan hetman i najpierwsi z rodu nic bez jéj rady nie czynili. Zjeżdżano się do niéj do Zdzięcioła na konsylia, ona sama ruszała w wielkich razach do Nieświeża; w czasie trybunałów wybierała się gdzie było potrzeba dla pilnowania interesów Radziwiłłowskich, asystowała sejmikom, i niewychodząc naówczas ze swego mieszkania, w którem od rana do nocy stoły były nakryte, wysyłała rozkazy do deputatów, kierowała wszystkiem, robiła co chciała.
Gdy szło o to, aby głos jeden lub dwa nie przeważyły w sprawie ważnéj... panom deputatom zadawano w winie medykament tak poruszający... że na sesyi znajdować się nie mogli.
Trzeba-li było zbałamucić młodzika, miano i na to sposoby.
Frauencymer był wystylizowany. Kogo dało się skorrumpować pieniędzmi lub podarkiem — umiano dać. Księżna uśmiechała się, pochlebiała, rozkazywała, obiecywała, szeptała — i w końcu przykładu prawie nie było, aby nie przeprowadziła czego chciała.
Pod komendą jéj stał cały dwór, można powiedziéć całe wojsko, któremu ona, wedle zdolności każdego, dawała rozkazy.
Byli dworzanie do szabel, do pióra, do kielicha, do upajania, do zrobienia burdy, do posyłek i podszeptów, do intrygi i do pieniaczki. Bystry nadzwyczaj wzrok, którym przenikała ludzi, dawał księżnie Barbarze możność trafnego zużytkowania każdego. Znała słabości człowiecze i umiała je wyzyskać.
Wielkie te przymioty księżnéj na małym stosunkowo teatrze szły na popis, ograniczały się sprawami domu Radziwiłłów — ale dom ten w znacznéj części rzeczypospolitéj był sternikiem spraw publicznych. Na nieszczęście pomimo jego znaczenia, bogactw, wpływu, brakło mu właśnie tego co domom nadaje znaczenie. Na czele stali ludzie w fantazyę uposażeni ogromną, a bardzo mierne zdolności. Ci co im posługiwali myśleli o sobie, dawali się wyzyskiwać i wyzyskiwali — i potęga Radziwiłłowska musiała ze wstydem niemal walczyć z daleko od niéj mniéj wyposażoną a energiczniejszą i przebieglejszą.
Księżna więc była naówczas perłą rodziny — czuła się nią, dumną była tém, a jak wszyscy ludzie, którzy uznają w sobie siłę, nie cierpiała aby się kto z nią ważył mierzyć.
Nic téż łatwiejszego nie było nad uczynienie jéj nieubłaganą sobie nieprzyjaciółką, gdy się kto poważył odmówić w czemkolwiek uznania.
Pomimo wieku, gdyż naówczas była już w tych latach, w których pozostają tylko młodości szczątki i wspomnienia, księżna Barbara niegdyś słynna z piękności, chciała jeszcze być najpiękniejszą; miała się téż za najrozumniejszą, za najprzebieglejszą, za uniwersalną...
Z teologami nawet gotową była o znajomość rzeczy świętych się spierać, z doktorami o medycynę, a prawnikom cytowała statuta i korrektury z istotną biegłością, tak że nieraz z nią długie dysputy wieść musieli. Najczęściéj téż sama dyktowała repliki i głosy, pozwy i rozmaite akta, na redakcyę swych plenipotentów spuszczać się nie chcąc...
Wiadomo jak za owych czasów saskich dobijano się rozdawnictwa godności i chleba w rzeczypospolitéj. Właśnie Sułkowski padł był na podstawionéj mu nodze Brühla, który owładnął wszystkiem. Cisnęli się wszyscy do pierwszego ministra, krzyżowały się intrygi opłacane złotem, pokłonami, umiejętném zabieganiem — do którego pewnéj zręczności było potrzeba. Rywalizowali z sobą potomkowie wielkich rodzin kto kogo wprzódy ubieży, podbiegnie i zapłaci... Brühl bardzo często brał od przeciwników i współzawodników, i — wymawiał się potém obietnicami lub królem, który o niczém nie wiedział, oprócz ile sztuk zwierzyny padło na polowaniu.
W tych staraniach o krzesła, buławy, infuły, o panis bene merentium, o jus communicativum i t. p. Księżna Barbara ze swą rzutkością i przenikliwością, ze swą policyą doskonale zawsze oświadomioną, była nieocenionym sprzymierzeńcem.
Nieszczęściem, najczęściéj się trafiało, że gdy ona głowie domu dała wskazówkę trafną, zausznicy, sekretarze, ulubieńcy swoim nosem chcąc poczynać — psuli co mogła naprawić.
Dla jakiego interesu naówczas zjechała księżna Wojewodzina do Nowogródka, domyślano się różnie, dokładniéj nie wiedział nikt. Radziwiłłowie mieli tu z dawna dworzec swój, w części murowany, częścią drewniany, powiększony w ostatnich czasach tak, że dwór księżnéj, gdy tu zjeżdżała, mógł wygodnie pomieścić.
Stał on nieco odosobniony, po nad drogą do Lubcza wiodącą, obwiedziony parkanami, zalegając z ogrodem, stajniami, składami i domostwy mniejszemi, przestrzeń dosyć znaczną. Przez większą część roku stał pustkami, zdejmowano wówczas makaty ze ścian, kobierce z podłóg, sprzęty kosztowniejsze okrywano i nikt do niego oprócz tak zwanego Burgrabiego nie zaglądał, który pilnował tylko aby szczury i myszy zbytecznie sobie burszować nie dozwalały.
Przed każdym przyjazdem księżnéj (bo książę sam jakby się nieliczył) — przybiegał naprzód posłaniec do Burgrabiego, który go z błogiego spokoju wyrywał — z oznajmieniem kiedy księżna pani przybyć miała. Zabierano się do przewietrzania i porządkowania. Potém nadjeżdżały wozy, furgony, kuchnie, czeladź, zapasy, służba, a na ostatek i sama pani się zjawiała w domu, który jakby czarodziejską różczką tknięty stawał się nietylko mieszkalnym, ale nawet wcale pokaźnym.
Nie potrzeba jednak wyobrażać sobie by księżna nieopatrznie i wiele łożyła na reprezentacyą. Wszystko u niéj najściśléj było obrachowanem, oszczędność największa, o ile się godziła z domu powagą, wprowadzoną była we wszystkich gałęziach gospodarstwa, zajęta polityką, literaturą, intrygami, procesami, zyskiwaniem domowi przyjaciół i nękaniem nieprzychylnych mu ludzi, księżna miała czas wchodzić w drobne rachunki, przeglądała regestra, i żadna ćwierć mięsa wzięta dla wyżywienia dworu bezpotrzebnie, oka jéj nie uszła.
Marszałek dworni pan Brunak musiał się i z każdéj beczki piwa i z każdéj faski masła tłómaczyć.
Okradano ją pomimo to, i ona sama o tém wiedziała, ale się starała aby jak najmniéj było szkody i zgorszenia.
Z księżną zwykle przybywał dwór dosyć liczny. Mówiliśmy już jak rozmaite funkcye jego były. Chociaż pisywała sama dużo, do tych mnóstwa listów obojętnych, których zadaniem było utrzymać tylko stosunki, przypominać się i t. p. — ledwie starczyło dwóch amanuensów i panna Klecka, także dosyć do pisania pod dyktą wprawna. Księżna na jednych listach kładła najniższą sługę i nazwisko, na innych poufniejsze rzeczy manupropria, do niektórych całkiem nieznaczących, dołączała post scripta, a w nich najczęściéj tkwiło co korespondencyę najważniejszą czyniło. Nie było dnia żeby listów tych kilka nie odprawiono przez poczty i posłańców, a Radziwiłłowie w dobrach swych mieli wszędzie bojarów, którzy z jednych do drugich pilne pisma przewozili.
W czasie pobytu księżnej Wojewodzinéj w Nowogródku, miasteczko zwykle dosyć martwe, znacznie się ożywiało.
Po pożarze r. 1751, który Nowogródek prawie w perzynę obrócił, już się on był w wielkiéj części odbudował. Kościoły spalone, dwory i domy powstały z gruzów. Mieszkańcy jednak zwykle wiedli życie leniwe, ospałe jakiem wszystkie mniejsze miasteczka u nas wegetowały, z wyjątkiem dni jarmarcznych, odpustów, zjazdów, sądów i sejmików...
Przybycie księżnéj ciągnęło za sobą napływ obywatelstwa, bo na Litwie każdy szlachcic starał się o łaski Radziwiłłowskie i o stosunki z niemi — jeżeli nie był zmuszony bronić się zemście ich i przemocy. Nie było więc dnia żeby ktoś nie zawitał do miasteczka i nie obiadował u księżnéj, nie wieczerzał, nie siedział czasem przez dzień cały. Jedni się lokowali po zajazdach, drudzy u Dominikanów, Franciszkanów, Jezuitów i u znajomych mieszczan, albo we dworkach własnych.
Księżna lubiła gdy się jéj kłaniano, atencye czyniono i otaczano ją, a każdego z gości po swojemu zużytkować umiała. Od jednego się coś dowiedziéć, przez drugiego coś puścić między ludzi, wreszcie i popisać a być uczczoną — miło jéj było.
Rozum jéj słynął tak dalece, iż nie jeden przybywał prosić Minerwy téj o radę, z czego ona ciesząc się, nie odmawiała jéj nigdy. Inni o instancyą do Nieświeża, o pośrednictwo, o dobre szli prosząc słowo. Radzi więc byli wszyscy przyjazdowi każdemu księżnéj i Nowogródek przybierał nową fizyognomię.
Tym razem téż, choć celu podróży księżnéj nie odgadywano, ani się od pana Brunaka można było dowiedziéć jak długo zabawić tu myśli — miasteczko widocznie odżyło. W zajazdach u Arona i Lejby, które uchodziły za najprzedniejsze, już kąta nie było. Około ratusza kręciły się niezwykłe tu postacie. Co chwila nadjeżdżała biedka z posłańcem, kozak lub bojar z listami, szlachcic kałamażką lub konno.
We dworze woje wojewodzińskim roiło się także i po mszy świętéj już służba spokoju nie miała od dopraszających się przyjęcia u pani wojewodzinéj.
Na obiad oprócz osób proszonych, obyczajem polskim i litewskim przybywał téż kto chciał i był głodny, a przedstawiwszy się gospodyni i submitowawszy, tak dobrze uprawniony do stołu siadał jako inni.
Wiadomo, iż po takich dworach pańskich zawsze gotując i zastawiając, rachowano na panów zagórskich, to jest na gości co niespodzianie kędyś bodaj z za gór przybyć mogli.
Stół był niewystawny we dnie powszednie, ale zawsze obfity, tłusty, korzenny i taki że od niego nikt nie wstał głodnym.
Wino podawano lekkie ale nie lurę, a szary koniec miał piwa podostatkiem.
Księżna wstawała bardzo rano, i słuchała zwykle mszy świętéj wraz z fraucymerem i dworem. Szła potem do kancelaryi, gdzie na nią panna Klecka lub który z amanuensów oczekiwał.
Stara panna, która bodaj jeszcze z domu Zawiszów wyszła — miała u wojewodzinéj funkcye rozliczne. Pisywała w potrzebie pod dyktą, i nawet z onych frazesów łacińskich, bez których i kobiece korespondencye się naówczas nie obchodziły, dosyć poprawnie się wywiązywała. Używaną téż była gdy potrzeba przychodziła szepnąć coś komuś, czego sama księżna mówić nie chciała.
W obcowaniu z panią, a może i z tradycyi Zawiszowskich wyniosła panna Klecka wielką przebiegłość i wprawę w obejściu się z ludźmi. Księżnę téż tak doskonale znała i rozumiała, tak ją odgadywała, że się prawie nigdy nie trafiało, ażeby jéj szczegółową instrukcyę dawać było potrzeba. Mądréj téj głowie dość było — jak mówiono, dwie słowie.
Przytem panna Klecka była okiem pani, która we wszystko wglądać sama nie mogąc, posługiwała się jéj wszechwiedzą. Zkąd i jak panna Klecka brała swe wiadomości tak rozliczne, nikt nie mógł odgadnąć, — ale obawiano się jéj, bo miano to przekonanie, iż nic oka jéj nie uszło, nic się przed nią ukryć nie mogło.
Wyglądała panna Jacenta Klecka bardzo oryginalnie. Lat jéj nikt nie znał, ani mógł się obliczyć z niemi. Jak zapamiętano ją, była zawiędłą ni młodą, ni starą, ni brzydką, ni ładną, zdrową, silną, ruchawą, coś męzkiego mającą w ruchach, głosie i obyczajach. Włosy jéj ciemno kasztanowate, rudawe nie siwiały, tylko twarz trochę porosła i puściły się na niéj niby wąsy i coś podobnego do brody — czemu panna Jacenta dawała bujać, nie zadając sobie pracy koszenia téj łąki.
Z głosu w drugim pokoju można ją było wziąć za mężczyznę, a że miała zwyczaj pod boki się brać i duże nogi trzymać szeroko, zdala téż wyglądała jak chłop tęgi w długim kontuszu.
Panna Jacenta była dworu postrachem, szanowano ją, słuchano jak saméj księżnéj.
Nienadużywała jednak swojego znaczenia, bo znając panią wiedziała, że obok niéj swojéj woli nikt się miéć nie ważył...
Księżna Barbara słusznego wzrostu, pięknie zbudowana i mimo wieku trzymająca się młodo, uderzała nawet tych co niewiedzieli kto była, wielką powagą i wyrazistością fizyognomii. Panią zdala czuć było... Szła, patrzała, mówiła, rozkazująco, spokojnie ale z tą siłą, która opozycyi żadnéj nie znosi.
Twarz, nosząca jeszcze niestarte ślady wielkiéj piękności, z oczyma czarnemi i śmiałemi, z usty małemi bardzo i dumnie zaciśniętemi, z czołem szerokiem, małym podbródkiem — biała i rumiana — nie miała wdzięku niewieściego, lecz uderzała wyrazem rozumu i energii.
Z góry spoglądała na świat księżna — jakby na nim równego sobie nieznała nikogo. Z majestatycznego spokoju i téj pewności siebie nic jéj nigdy wywieść nie mogło. Poruszona mocno zarumieniła się czasem, odprostowywała jeszcze bardziéj, choć i tak zawsze do zbytku się wyprostowaną trzymała. usta jéj wydymały się, oczy przymrużały — ale natychmiast chłód swój pogardliwy niemal odzyskiwała.
Grzeczność jéj nawet miała w sobie coś ostrego i nieprzystępnego. Tryb ten obchodzenia się z ludźmi, niezmieniał się u niéj dla nikogo, tak samo stawała przed królem i prymasem, jak w obec najuboższego szlachetki.
Słabostką księżnéj było — zdumiewać nauką i rozumem. W istocie na swój czas, na swą płéć, na stan była znakomicie oczytaną — pamięcią obdarzona olbrzymią, że zręczność niewieścia pomagała jéj do popisu z tém co uzbierała — nie jeden przy niéj w gębie języka zapomniał.
Cieszyło ją to wielce, gdy jurystę, duchownego lub słynącego z nauki w ciasny kąt zapędziła.
Trafiało się jéj rzadko, by ktoś śmiał wziąć nad nią górę i nie dał się jéj pobić — choć przez należną rewerencyę — ale w takim razie nie darowała nigdy upokorzenia. A kto się jéj naraził, jak nieboszczykowi ojcu, choć jak ów niemogła mścić się krwawo — nie przebaczyła mu nigdy.
Nie lubiła téż aby obok niéj kto z kobiet zwłaszcza — czémkolwiek na siebie ściągnął oczy. Chciała we wszystkiem i wszędzie pierwszą być i jedyną.
Dnia tego gdy ją we dworze Nowogrodzkim już rozgospodarowaną znajdujemy, — a było to ku końcowi Maja — księżna Barbara, wedle uwagi panny Jacenty, która ją najlepiéj znała — na coś złego nastąpić musiała. Wstała z łóżka nachmurzona, głos jéj ostrzej brzmiał niż zwykle, zburczała pierwszych których spotkała.
W kancelaryi chodziła długo nim dyktować zaczęła...
Odczytany list jeden podrzéć kazała. Słowem dzień się poczynał pod złą wróżbą.
Brunak, który miał do księżnéj interes, w korytarzu dowiedziawszy się od Łowczanki, że pani była kwaśna, nie ważył się pójść do niéj. W takich wypadkach wydobywała stare grzechy nawet i nielitościwie gderała.
— Cóż to jéj jest? — spytał Brunak cicho, poufałéj swéj znajomej.
— Kto to może zgadnąć? — również cicho odparła Łowczanka. — Mnie się zdaje widzisz acan, że od tygodnia mało kto do nas zajrzy. — Wczoraj na obiedzie żeby nie Przeor i nie rejent, tak jak nikogo nie było. Ona to ma za pospozycyę, że jéj nie dworują.
Brunak znacząco głową pokiwał.
— A może to być — rzekł odchodząc.
Że coś było, czuli wszyscy. Panna Jacenta podejrzewająca o to księżnę, że pustki we dworze tak na humor oddziaływały — gotową już była ku obiadowi wysłać na miasteczko i spędzać ludzi jak na ucztę ewangeliczną.
Ale zkąd ich wziąć? — mówiono że i na mieście było pusto. Gdy się wczesna w owczas godzina obiadu zbliżyła, panna Klecka niespokojna stała w oknie. Szczęściem nadciągnął młody Iwanowski, znany nam już okrągły Burdziłł i dwóch księży.
Z domowemi zawsze to coś było. Szczególniéj Iwanowskiemu była rada panna Klecka, bo ten bawić umiał księżnę dykteryjkami, a przytem że Radziwiłłów protekcyi dużo potrzebował, był z wielką dla pani rewerencyą.
Burdziłł, nie wiele mówny i nie wymowny zawsze choć miejsce próżne zajmował.
Wyszła do swych gości księżna Barbara ze zwykłym majestatem pańskim, zadumana, lecz łaskawa. Z księżmi się najprzód rozmówiwszy, bo duchowieństwu zawsze pierwsze miejsce należy, uśmiechnęła się uprzejmie Iwanowskiemu, pozdrowiła głową Burdziłła, przemówiła o pogodzie i dała znak zasiadania do stołu.
Duchowni zajęli miejsce przy gospodyni, daléj goście i domownicy. Rozmowa się wszczęła o rzeczach obojętnych, ale Iwanowski umiał o czém kolwiek bądź mówiąc, wcisnąć wesołe słówko, a jeśli się godziło złośliwe.
Księżna słuchała go chętnie. Na zapytanie dla czego nie był u niéj od tak dawna, Iwanowski odparł.
— Musieliśmy wszyscy ilu nas było, do Pacewicz na Ś-tą Zofię.
Zmarszczona księżna, zadumawszy się trochę zapytała.
— Do Pacewicz? cóż to jest? do kogo?
— Jak to? to wasza książęca mość niewie jakie to bóstwo, któremu tu wszyscy biją czołem kryje się w Pacewiczach, przecie to nie tylko cudo nowogrodzkiego powiatu, Litwy, ale, jak adoratorowie głoszą, równego sobie niemające na kuli ziemskiéj.
Księżnie Barbarze brwi się ściągnęły, usta wydęły, popatrzyła na mówiącego, coby ten żart miał oznaczać. Iwanowski przybrał minę seryo-ironiczną.
— Bez żartu, mościa księżno — odezwał się — mamy tu piękność czarującą, która już dała dowody, że się jéj nic oprzéć nie może. Starzy i młodzi tracą dla niéj głowy, a jeśli nie pójdzie za mąż prędko, przyjdzie nam tu zaprosić do Nowogródka Bonifratellów, bo nam siła ludzi poszaleje.
Księżna zamiast się uśmiechnąć z konceptu, zasępiła się.
— No, no — rzekła — to coś osobliwego być musi. Jakże się zowie?
— Panna pułkownikówna Borkowska — dodał Iwanowski.
Zamyśliła się gospodyni.
— Ojca znałam — rzekła — człowiek był obrotny, głowa dobra, ale pono fortuny wiele nie zostawił.
— Pacewicze miał i Pacewicze zostawił — rozśmiał się Iwanowski — ale co raritates i osobliwości zamorskich, jaj strusich, muszli i cacek, to po nim zostało jak w norymberskim sklepie, i gdyby go było słuchać a wierzyć mu co to było warte i co kosztować miało... fortunę w to włożył. Szkoda, że nikt nie da za te rupiecie trzech groszy. A jeżeli Żywułtowie z wdową proces wygrają, pono pannie pułkownikównie za cały posag muszle i pióra zostaną.
Słuchając pilnie księżna oczów nie spuszczała z Iwanowskiego, który widząc, że wszyscy z uwagą wielką słowa jego przyjmują, coraz się rozgrzewał.
— Ale na co takiéj pannie posag? — ciągnął z uśmieszkiem — albo to jéj Pan Bóg nie wyposażył jak królewnę.
— Czyż w istocie? — mruknęła księżna.
Wtém Burdziłł sztukamięsę na chwilę porzuciwszy, zawołał głosem niewyraźnym, bo mu coś jeszcze w gardle tkwiło.
— A! już że piękna — to tego i nieprzyjaciel nie odmówi! Piękna jak królowa...
— Znać żeś asindziéj naszéj królowéj Maryi Józefy nigdy nie widział — ozwała się z przekąsem księżna. — Cnotliwa i pobożna pani jest, lecz wdzięk nie zawsze na tronie siada.
Burdziłł skłonił głowę powracając do mięsa, a Iwanowski przejął znowu rozmowę.
— W saméj istocie piękna — rzekł — a umie się swą pięknością posługiwać, bo kto tam wpadł a zobaczył ją, bez kupidynowéj strzały nie wyjechał z Pacewicz. Naszéj szlachcie jeszcze by się nie dziwować — mówił ciągle — ale i Sołłohub i Łopaciński i wojewodzic Sapieha, a dawniéj Massalski, Pociej... wszystko to atentowało.
— Więc ma w czém wybierać? — dodała księżna zimno i jakby urażona.
— Dotąd pono jeszcze kość nie padła — mówił horodniczy. — Sperandy wielkie, a bodajby się na jakim szlachetce nie skrupiło.
— Takim sławionym pięknościom — odezwała się gospodyni — za mąż się wydać nie łatwo. Panicze lubią piękne twarzyczki, ale złoty na nie futerał potrzebny. Szlachcicowi ubogiemu żona elegancka nic potem. Pewnie téż tam wasza pułkownikówna wychowania jakiego pańska partya wymaga, nieodebrała.
— Ale, ale — wtrącił Iwanowski. — Wychowywali ją jak księżniczkę...
(Tu gospodyni nasrożyła się mocno).
— Śpiewa, gra, po francuzku expedite... i głowa dobrze umeblowana... Do téj roli jaką na świecie grać myśli przygotowano ją dobrze.
Księżna zniecierpliwiona już się nie mogła powstrzymać.
— Jakiéjże roli? — wybuchnęła — co bo asindziéj mówisz? i czy wierzysz żeby ta komedya na czém inném jak na... smutnym epilogu się skończyła?
— Nim się jednak skończy, mościa księżno — odparł horodniczy.
Pani domu zwróciła głowę ku pannie Kleckiéj i ruszyła ramionami, okazując, że rozmowa ta cale jéj miłą nie była.
Przeor Dominikanów, który przy księżnie siedział, pięknie odkarmiony, różowy, wesołego oblicza człowiek, słynący z wymowy, — korzystając z tego, że Iwanowski mówić przestał, wtrącił się téż ze swoją opinią.
— Znany mi był nieboszczyk pułkownik Borkowski — rzekł — bo był jednym z benefaktorów naszego klasztoru. Mąż wielkich przymiotów... córka téż po nim odziedziczyła je, a że udarowana jest osobliwą pięknością, — dom szanowny... matka zacności wielkiéj niewiasta... przy pomocy bożéj i błogosławieństwie, panna Tekla tandem wysoko stanąć może. Dla czegóż by nie?
Księżna Barbara spojrzała niemal z wyrzutem na przeora.
— I wy, ojcze — wtrąciła — należycie widzę do admiratorów téj jejmościanki?
Przeor się rozśmiał dobrodusznie.
— Nie dla jéj piękności ale dla statku — odparł — i dla zasług ś. p. pułkownika. Nic tam ani matce ani córce zarzucić nie można, bo że roją się konkurenci temu nie winne.
— Należałoby wybór uczynić i tym oblężeniom koniec położyć — kwaśno dodała gospodyni. — Ja nieznam ani matki ani córki, bo chociaż ojciec bywał u mnie, nie raczyły odwiedzić dotąd. — Słyszałam jednak od wojewodzinéj Sapieżynéj, że jéj tam syna bałamucą, a i z innych stron żale podobne... Już to dla panny nie dobra rzecz gdy o niéj za wiele mówią i głoszą.
Przeor oczy spuścił, i szepnął.
— Ludzkie języki gorzej żądeł osich. — Zamilkł wnet, spojrzawszy na księżnę, któréj twarz coraz się bardziéj chmurzyła.
Wtem panna Klecka ażeby odwrócić nieprzyjemne dla gospodyni rozprawy o pułkownikównie, zagaiła o Neyburskich dobrach i spadku.
Zrozumiano to i Iwanowski puścił się w historyę sukcesyi téj i domysły jak się ona zakończy, bo jeszcze o losie dóbr nie wiedziano.
Przez cały czas obiadu jednak księżna Barbara nie powróciła do dobrego humoru, i Iwanowski napróżno na koncepty się silił. Śmiała się z nich panna Jacenta, sądząc że księżnę pociągnie za sobą — ale się to nie powiodło.
Gdy się od stołu ruszono i część znaczniejsza biesiadników rozproszyła się, bo domownicy wychodzić zaczęli, księżna, co się rzadko trafiało, wzięła robótkę jakąś, dla tego tylko aby coś miéć w ręku i u okna siadła, reszta gości otoczyła ją w pewném oddaleniu miejsca zajmując.
Nie upłynął kwadrans, gdy zjawił się z respektem Osmólski, który był klientem Radziwiłłowskim, co mu innych posług obywatelskich nie przeszkadzało spełniać. Księżna go dosyć lubiła.
— Przecieżeś asindziéj, sobie o mnie przypomniał — odezwała się z wymówką przy pocałowaniu ręki — cożeś to pod te czasy porabiał?
— A! nie próżnowało się mościa księżno a dobrodziejko moja — rzekł Osmólski. — Miałem chrzciny u panów Szemetów, inkrotowiny u Jadzimiczów, a i świętą Zofią u pułkownikowéj Borkowskiéj, u któréj, przez pamięć dla jéj męża, podczaszowstwo przyjąć musiałem. Gości było huk — było co robić, człeczysko się zmęczyło tak żem ledwie oto wydychał.
Na wspomnienie Borkowskiéj, księżna usta zacisnęła i twarz zwróciła ku oknu, Osmólski, który niespostrzegł nic i usposobienia się nie domyślił, ciągnął dalej.
— Dwoiście się tam upić było potrzeba, bo wino winem, a oczy panny Tekli to także nektar upajający...
— No, proszę — odwróciła się księżna Barbara żywo — że téż i acan człowiek żonaty, a nie młokos, także tym oczom palisz ofiary?
— Mościa księżno — rzekł wesoło zawsze Osmólski — to bo są chyba takie oczy jakich drugich na świecie nie ma. A zresztą nie jedne oczy tylko ma nasza pułkownikówna. Wyzywam ludzi najzłośliwszych aby jéj co przyganić mogli.
Gospodyni żachnęła się na krześle.
— Dałbyś pokój, stary bałamucie. Taką adoracyą bezrozumną psujecie kobietę i wbijacie ją w pychę. Nie dziw, że się jéj w głowie zawrócić musi.
Osmólski jakoś niezręczny na ten raz nie dał jeszcze za wygraną.
— O główkę panny Tekli nie ma strachu — dodał — byle ci co na nią szczęście mają patrzéć nie potracili swoich!
Ruch niecierpliwy zamknął w końcu usta Osmólskiemu, który za późno się postrzegł iż naraził się księżnie. Zamilkł tedy, lecz humor popsuty do wieczora już nie powrócił.




W Pacewiczach po świętéj Zofii przez dni kilka było nieco spokojniéj niż zwykle. Pani pułkownikowa, jak się to jéj już nieraz trafiało, z wizyty powtórzonéj kilkakroć wojewodzica Sapiehy i jego grzeczności dla córki, wnioski czyniła najśmielsze. Od rana do wieczora nieprzestawała mówić o Sapiesze, komentując każde jego poruszenie i słowo wymówione które sama dosłyszała, albo o niem od córki się dowiedziała. Zaręczała najuroczyściéj iż tym razem nie omylą ją rachuby, i że wojewodzic nieochybnie o rękę Tekluni starać się musi. Nawet kilkotygodniowe milczenie jego i zaprzestanie odwiedzania Pacewicz, tłómaczyła sobie staruszka tém, iż właśnie musiał z matką i familią się układać, aby módz sercu zadość uczynić.
Panna Tekla, jak się zdawało, niezupełnie to przekonanie matki dzieliła. Dawała się czasem skonwinkować, potakiwała, to znów przeczyła i niedowierzającą się stawała.
Miała już w ciągu lat kilku ostatnich dość smutnych doświadczeń, z paniczami którzy do niéj lgnęli a późniéj dezerterowali. Nieufała więc i Sapiesze.
Jakoż kilkanaście dni upłynęło bez wieści o nim, a kwestarz bernardyński, ojciec Prokop, przybył zwiastując za rzecz jak najpewniejszą, iż wojewodzica matka zaręczyła z Jabłonowską.
Posłyszawszy to pułkownikowa rzuciła się z rękami załamanemi do braciszka, zadając mu, że plotki woził, że to niemogło być prawdą. Prokop na to odpowiedział tak kategorycznie i przekonywająco — iż nareszcie wątpić nie było podobna.
Borkowska się rozpłakała i rozchorowała.
Siedząca przy niéj panna Tekla, która do łez wcale nie była skłonną, starała się pocieszać matkę jak mogła.
— Widzi, mama — mówiła — że ja miałam słuszność. Daję słowo, żadnemu z nich wierzyć nie można i na żadnego z nich oglądać. Drzwi im zamknąć i koniec.
Borkowska namiętnie ściskając córkę, nie dała jéj mówić.
— Nie ten to drugi, a ciebie los świetny czeka, wołała z płaczem — nieboszczyk ojciec, świeć panie nad jego duszą, zawsze to prorokował... i ja jestem pewna. Nie trzeba się spieszyć.
Panna Tekla pół słówkami odpowiadała, nie zdradzając swéj myśli.
Jeszcze łzy były nie otarte, a pani Ryczakowa z Agatką zabawiały braciszka Prokopa, gdy w podwórzu zaszumiało, zabrzęczało, zatętniało i gość zajechał przed ganek. Mówiliśmy iż nie było to żadną osobliwością w Pacewiczach. Wyglądająca oknem panna Tekla poznała zaraz prześliczną czwórkę siwych koni Filipowicza, i zarumieniła się...
Z ubrania sług, z ekwipażu, naostatek i z tego, że Filipowicz nie sam przybywał, ale wiózł z sobą podkomorzego Zarębę — o czém dziewczyna nadbiegająca doniosła — domyślać się było można uroczystszych niż zwykle jakichś odwiedzin.
Pułkownikowa się ulękła.
— A, Boże miłosierny — zawołała patrząc na córkę. — Aby tylko Filipowicz nie chciał się oświadczyć, co my tu poczniemy.
Panna Tekla stała zadumana i zmięszana nieco.
— Jak tam sobie mama chce — rzekła półgłosem — ale, proszę pamiętać, że jabym go tak zupełnie zrażać i odprawiać nie chciała.
I niedając matce odpowiedzieć dodała.
— Filipowicz... ja go dosyć lubię, i nic mu zarzucić nie można.
Pułkownikowa przypadła ściskać córkę.
— Serce moje, nie mów mi o nim — poczęła żywo. — To nie partya dla ciebie. Majątek ma... ale przecież nie pański, a szczęścia z nim nie będzie... Ja go niechcę.
I mówić już sobie o tém nie dała pułkownikowa. Panna Tekla, chociaż widoczném było, że słabość miała dla Filipowicza, który ze wszystkich jéj adoratorów najzapalczywiéj może się w niéj kochał i był najnatarczywszym — uległa matce po pewnym namyśle i — puściła ją samą do przyjęcia gości, odszedłszy do swego pokoju.
Pani Borkowska zastała podkomorzego wystrojonego jak na festyn, z miną uroczystą, a Filipowicza bladego, wzruszonego, rzucającego oczyma namiętnie. Ledwie się przywitali, gdy podkomorzy już z przygotowaną wystąpił oracyą. Była ona wedle wszelkich form i obyczaju wieku skoncypowaną, długą, nudną, przesadzoną, a choć dla kobiecych uszu przeznaczona, naszpikowana łaciną. Drżąc i bledniejąc wysłuchała jéj wdowa... Wybełkotała coś z podziękowaniem, zalała się łzami, prosiła siedziéć, nierychło znowu zdobyła się na słowo — i ostatecznie oświadczyła, że córki tak młodo za mąż wydawać nie myśli, że inklinacyi jéj czekać chce — że czasowi to zostawić potrzeba.
Filipowicz, który słuchał rozgorączkowany, padł na kolana wołając, iż tu szło o jego życie; całował nogi pułkownikowéj, która przestraszona musiała wycofać się z zupełnéj rekuzy, odwołując do córki, i znowu chcąc odroczyć.
Podkomorzy nalegał.
Scena się przedłużyła tak, iż panna Tekla sądząc, że jéj czas zjawić się było — nadeszła na lament i błagania Filipowicza.
Zobaczywszy ją, przypadł rozkochany do niéj z nowemi zaklęciami i poklękiwaniem.
Pułkownikówna znalazła się daleko lepiéj niż się matka spodziewała, z wielkim taktem — ani odmawiając, ni przyjmując, za afekt dziękując, a żądając wytrwałości od kawalera i próby czasu.
Wejrzenia jéj łagodziły co ten wyrok miał w sobie surowego. Filipowicz widząc iż na ten raz więcéj nie zyszcze, poddał się losowi swojemu, żądając tylko aby mu wolno było atentować i przekonać pannę Teklę, iż miłość jego była gorącą a wiekuistą.
Ponieważ Ryczakowa braciszka uprowadziła do drugiego pokoju, świadków nie było, a podkomorzy się rozgadał; miał sobie za obowiązek jeszcze pułkownikowéj wyłuszczyć stan fortuny pretendenta, który w dobrach ziemskich, dziedzicznych i zastawach, w kapitałach u Radziwiłłów, i t. p. wykazywał przeszło pół miliona złotych polskich, summę na ów czas bardzo znaczną.
Kawaler przytem, niewymagając nic od matki, ofiarował zapis wiekuisty żonie półtorakroć sto tysięcy wynoszący. Pułkownikowa, która, choć go zamożnym znając, tak znacznego majątku się niespodziewała, — widocznie złagodniała i uprzejmiéj jakoś poczęła nań spoglądać.
Rzecz cała — nierozstrzygnięta poszła w przewłokę.
Korzystając z tego, że się do panny mógł przybliżyć, a nikt mu teraz nie stał na przeszkodzie, Filipowicz począł swój afekt w tak gorących słowach wyrażać, i tak obsedować pannę, że mu dobre słowo musiała rzec, uśmiechnęła się, nadzieją go natchnęła — i powoli go uspokoiła...
Zaproszeni na obiad, podkomorzy, pretendent i brat Prokop pozostali, a przy stole już nie tykano tego z czém przybyli, i wesoło baraszkowano, przy pomocy Prokopa, który z usposobienia i z obowiązku zabawiać lubił.
Filipowicz jednak nie jadł nic, pił wiele, kaszlał ciągle i ukradkiem chustkę do ust przykładał. A chociaż to czynił tak iż dostrzedz było trudno, pani Ryczakowa wyszpiegowała, że krew spluwał. Przestraszyło ją to mocno, i obiecała sobie zaraz o tém pułkownikowéj powiedziéć...
Im wzruszenie większy kaszel wywoływało, tém pilniéj się starając z nim ukryć, Filipowicz dokazywał, śmiał się, nienaturalnym sposobem rzucał — i wszystkich zdziwił obejściem się osobliwem, aż do panny. Wieczorem dopiero goście się rozjechali.
Pani pisarzowa, któréj i tak podpatrzoną krew trudno przyszło w sekrecie zachować, pobiegła natychmiast do matki.
— Niech nas Pan Bóg broni od takiego konkurenta — zawołała trzęsąc się cała. A toż jawny suchotnik... krwią pluł przez cały obiad. Od ołtarza zaraz by na mary z nim. Ja z moją Agatką, Bóg widzi, aby się kto trafił, nieprzebierałabym — ale, suchotnika, gdyby miliony miał — nie wezmę!!
Borkowska, która i bez suchot nie życzyła sobie Filipowicza, chciwie tę wiadomość przyjęła, gotując się z nią podzielić z córką.
Nazajutrz już i panna Tekla została przestrzeżoną. Rumieniec okrył jéj twarz, zmięszała się trochę, lecz, jak zawsze, przemogła się zaraz i chłodno dodała.
— Mogło się pisarzowéj przywidziéć. Prawda że kaszle od dawna, ale mało kto kaszle? żeby zaraz w nim upatrzéć suchoty? Przecież do ołtarza nie idziemy, jest czas się przekonać...
Pułkownikowa, która córkę nie bez przyczyny posądzała o pewną skłonność do Filipowicza, nie uspokoiła się póki nie wyprosiła Szretera, doktora z Nieświeża, aby do niéj zajechał.
Stary niemiec znał całe sąsiedztwo na kilkadziesiąt mil w koło, bo lubił pić i zabawiać się i gdzie tylko zaszumiało zjawiał się do kompanii. Prawdziwy augustowski sługa, Sas, niegdyś nawet pono u dworu używany, pełnił obowiązki doktora u Radziwiłłów, więcéj wina dla siebie niż dla chorych leków potrzebując.
Wiedziano jak Szretera przyjmować, że ze stołu przy nim butelka schodzić nie mogła, bo by się zresztą o nią przymówił bez ceremonii. Kazała więc Borkowska dobyć zapleśniałą i zasiadłszy z nim, dosyć niezręcznie zagaiła coś o Filipowiczu.
Szreter był człek domyślny, niedał mówić długo.
— Pani pułkownikowa — rzekł cicho, ręki jéj poufnie dotykając — pewnie dla panienki swéj o to pyta. Kocha się? hm. A co mu z tego kochania? On, żyć nie będzie... do jesieni może dociągnie — kaput.
— To jest zła partya — i dobra partya — dodał — bo on może wdowie piękny grosz zostawić... ale... z nim żyć!
Potrząsał głową.
— Niech Bóg uchowa! — przerwała Borkowska.
Szreter puścił się w dowodzenia, iż z suchot młodego wyleczyć niepodobna, że miłość jeszcze chorobę wzmoże, ale już pułkownikowéj i tego dosyć było co powiedział — najmocniejsze powzięła postanowienie Tekli tego konkurenta wybić z głowy. Było ich dosyć i bez niego.
Nie tajono przed panną co mówił doktor. Matka dopatrzyła, że popłakiwała po kątach, lecz miała tyle mocy nad sobą, iż w towarzystwie umiała być wesołą i nic nie okazywała...
Filipowicz dojeżdżał, przyjmowano go coraz chłodniéj, a biedny, choć zawsze udawać chciał rzeźwego i silnego, widocznie na siłach upadał. Wezwał wreszcie Szretera, który widząc, że nie poradzi mu, pocieszał go tylko i spokój zalecał.
Niemogąc już sam dojeżdżać, biedny amant, za pośrednictwem panny Agaty, nasyłał swą bohdankę listami.
Było mu coraz gorzéj i choroba, która się miała, zdaniem Szretera do jesieni przeciągnąć, w krótkim przeciągu czasu tak gwałtowne zrobiła postępy, iż codzień prawie końca smutnego się można było spodziewać.
Oprócz tego zmartwienia, miała pułkownikowa i drugie niemniejsze ze swą sprawą z Żywultem.
Przeciwnik zabiegał jak mógł, i gdzie tylko mógł, więcéj rachując na protekcyę i wpływy niż na sprawiedliwość, która po jego stronie nie była. Lecz w téj epoce processów i trybunałów, któremi familie znaczniejsze dla swych interesów władały, dobijając się marszałkowstwa i deputatów ze swéj ręki — nikt nie mógł być pewien najświętszéj i najczystszéj sprawy, kto nie miał za sobą popleczników.
Używano środków, które dziś by się nieprawdopodobnemi wydawać mogły, gdyby o nich nie świadczyły czarno na białem dzieje.
Sprawa pana Żywulta z pułkownikową zdaniem wszystkich jurystów musiała się ze słuszności i z prawa na jéj stronę rozstrzygnąć. Ogarnęła więc trwoga głównie interesowanego pana Narcyza Żywulta strukczaszyca, człowieka, który całe swe życie przy kimś wisząc i komuś służąc, niczego się nie dorobił, a to co mu zostało w spadku miał teraz utracić.
W Pacewiczach wiedziano, iż Żywult przy zbliżającym się terminie ostatecznego dekretu, nadludzkie czynił wysiłki, aby protekcyę możnych, a szczególniéj Radziwiłłowską pozyskać. Los mu w tém pomógł trafem szczególnym.
Do rozrodzonéj familii Radziwiłłowskiéj, któréj na bujnych, ze krwi i ducha dziwakach i szaleńcach nie zbywało, — należał w Czarnawczycach w brzeskiem rezydujący książę Marcin, — który był zgryzotą i utrapieniem a wstydem dla wszystkich swoich.
Można coś było zarzucić i księciu Hieronimowi bratu hetmana, który niepomierną grzeszył srogością i do despotyzmu domowego miał skłonność wielką, inni téż nie byli bez kozery — ale książę Marcin wiódł życie tak gorszące, a tak głośne iż co chwila spodziewać się było można, iż albo duchowieństwo przeciwko niemu wystąpi z jawném oskarżeniem, lub szlachta uciśnięta a oburzona na sejm wniesie sprawy jego.
Co się miało dziać w Czarnawczycach, o tém gdy rozpowiadano włosy powstawały na głowie, i gdyby połowa tego prawdą była, starczyłoby na potępienie rozpasanego na wszelką swawolę człowieka.
Pominąwszy fabuły o całym seraju, którym się książę Marcin otaczał, — pewnem było iż księżnę żonę swą i dzieci trzymał w więzieniu we dworze, że się z niemi obchodził okrutnie, pierwszych im potrzeb odmawiając. Porywanych gwałtem panien i mężatek siła było, dwór żaden nie czuł się od niego bezpiecznym. Prawą ręką księcia krajczego był niejaki Grabowski, żyd Szymon i — nawet, jak mówiono pleban Dawidgrodecki. Seraj książęcy, który wcale nieopływał w rozkosze, bo ledwie go licho przekarmiano, obyczajem wschodnim cały był pod kluczem, inaczéj by pono żadna z tych nieszczęśliwych istot nie wytrzymała. Oprócz tego mnogie zabójstwa i gwałty na szlachcie ciążyły na księciu Marcinie.
Lękając się już i sam o to, aby go nie zaskarżono, a dowiedziawszy się pono iż ks. Suzin pleban Klecki i czarnawczycki miał go w konsystorzu podać za jego niecne życie; zaprosiwszy go podstępnie do dworu, wyciągnął na folwark i ludziom przygotowanym kazawszy ująć, w zasznurowanéj karecie odesłał do Wilna biskupowi, oczerniając go najfałszywiéj.
Gwałt ten był niemal kroplą wody dolaną do przepełnionego naczynia. Suzinowie w brzeskiem bardzo rozrodzeni, możni i spokrewnieni, za niemi szlachta i co było pokrzywdzonych ogromne larum podnieśli na krajczego.
Duchowieństwo, począwszy od biskupa, który natychmiast księdza Suzina uwolnił, dotknięte było targnięciem się zuchwałem na jednego z kapłanów — których żadna władza świecka ni urząd, tém mniéj człowiek prywatny tknąć i pozbawiać wolności nie miał prawa.
Szło więc o zagodzenie Suzinów brzeskich, i zamknięcie im ust, nad czém wszyscy Radziwiłłowie pracowali, aby wstydu familii nie uczyniło ogłoszenie sprawy, ciągnące za sobą wydanie na jaw wszystkich szaleństw księcia Marcina.
Żywult ów rodził się z Suzinównéj, blizki im był, i jak inni członkowie rodziny swe pokrewieństwo umiał wyzyskać. Przypadł więc do księżnéj Barbary z tém iż cały swój wpływ na Suzinów u nóg jéj składa, byleby w zamian protekcyą w sprawie z Borkowską miał sobie zapewnioną.
Poczęły się negocyacye, bo baczna księżna Barbara chciała się przekonać czy téż ofiara Żywulta istotnie ma jaką wartość.
Wnet gruchnęła po powiecie wiadomość, iż Żywult począł dojeżdżać i przesiadywać we dworze wojewodzinéj — a co to znaczyć miało, zrozumieli łatwo wszyscy.
Doniesiono o tém natychmiast pułkownikowéj, rzecz była dla niéj groźna. Osmólski, który był przyjacielem domu ostrzegł i naglił o to, ażeby Borkowska pychę z serca zrzuciwszy, sama z córką koniecznie się wojewodzinie submitowała.
Zkądinąd wiedziała wdowa, od księdza przeora dominikanów, iż nie była persona grata u księżnéj, która, jak się wyraził dominikan — coś przeciwko niéj, jakiś ząb do niéj miała.
Sama pułkownikowa, nawykła w młodości do szanowania wielkich rodów, byłaby chętnie pojechała pokłonić się wojewodzinie, ale panna Tekla, do któréj przymiotów czy wad duma należała, i która po ojcu wzięła poczucie wielkości własnéj familii — Duninów, oparła się temu z początku.
Matka, choć ulegać jéj nawykła, na ten raz, wielkie widząc niebezpieczeństwo, bo szło o znaczniejszą część majątku, poczęła nalegać niezmiernie, wreszcie płakać i lamentować tak iż córka uledz musiała.
Postanowionem więc zostało, do Nowogródka na noc zjechawszy, mszy świętéj wysłuchawszy u księży Dominikanów, zrana księżnie Barbarze oddać należną wizytę.
Z tego co jéj mówiono o usposobieniu księżnéj dla Żywulta i dla niéj, wnosiła pułkownikowa, że zbyt tam uprzejmie nie będzie przyjętą. Zdało się jéj, iż pewna liczba osób przychylnych, któreby się razem znalazły w czasie odwiedzin, może widzenie się i rozmowę ułatwić.
A że pięknéj Tekli na przyjaciołach niezbywało, Iwanowski, Leńkiewicz, Sołłohub i inni użyci zostali do ściągnięcia na ten dzień gości.
Rachuba pułkownikowéj możeby mylną niebyła, gdyby — na nieszczęście od niejakiego czasu dwór wojewodzinéj nie stał pustkami. Pora wiosenna i inne okoliczności chwilowe to zapomnienie o księżnie spowodowały. Zaniedbania takiego, ona która się za ósmy cud świata nawykła była uważać, a w stolicy i wszędzie gdzie się ukazała, zawsze rojem klientów i wielbicieli otoczoną bywała — przebaczyć nie mogła. Sprzeczność tego dnia, w którym tyle gości na raz, jakby dla podziwiania i złożenia hołdu pułkownikównie zbiegających się, na odgłos że przybywała — z poprzedniemi we dworze pustkami, niemógł być księżnie przyjemnym.
Gdy sobie adoratorowie panny Tekli parol dali, a rozeszło się to po ludziach, ci co niemieli nawet zamiaru przybyć, przez ciekawość pospieszyli.
Do dworu księżnéj wiadomość o zamierzonych odwiedzinach zawczasu nie doszła. Nawet gdy w wigilią dnia tego pułkownikowa w mieście nocowała pod górą Mendogową, nikt w wojewodzińskim dworze nie wiedział o tém.
Nim się jeszcze pani Borkowska z córką po mszy świętéj u dominikanów zdołała przebrać, ufryzować, przystroić — ciekawi goście płynąć zaczęli do księżnéj. Nikt się naturalnie nie przyznawał do tego co go tu sprowadzało; przypływ jednak był tak niezwyczajny, iż począwszy od panny Kleckiéj i Brunaka, domyślać się czegoś poczęli wszyscy.
Księżna Barbara, jak wszelki władzca wielki, lubiła być zawczasu o wszystkiem informowaną, donoszono jéj o najmniejszéj rzeczy — tu zaś jawnie gotowała się niespodzianka jakaś. Humor więc księżnej ucierpiał na tem. Nie wyszła rychło do gromadzących się, a ukazawszy się z podwójną powagą i majestatem poczęła przyjmować ten — tłum... jak go zwała.
Nie okazała wcale zdziwienia z téj nagłéj frekwencyi po tak długiem osamotnieniu, ale téż i zbytniéj radości.
Uderzyło ją iż wiele osób się ku oknom oglądało, jak gdyby kogoś oczekiwano, co do niecierpliwości przyprowadziło gospodynią. Mógłże obok niéj być ktoś na świecie godzien aby się dobijano o widzenie go?
Nie odgadywała wojewodzina co nastąpić miało — lecz im się to dłużéj przeciągało, tém większa niecierpliwość ją ogarniała, dosyć cierpkiemi wyrazy się objawiająca.
Do liczby już dosyć znacznéj gości przyłączył się wreszcie i gaduła niezręczny Osmólski. Ten gdy księżnę w rękę całował, a ta mu z przekąsem wyraziła swe zdziwienie nad dniem tak szczęśliwym, co jéj tylu gości sprowadził, naiwnie uśmiechając się zawołał.
— Co za dziw, mościa księżno, nie każdego dnia razem takie dwa luminarze można oglądać jak dzisiaj — Minerwę i Venus.
Księżna się mocno zarumieniła. Kompliment był najniezgrabniejszy i obrażający; naprzód że śmiał obok niéj stawić kogokolwiekbądź, powtóre że ją degradował na prostą Minerwę, gdy ona jeszcze i do piękności wielkiéj miała pretensyę.
Nie domyśliła się zrazu księżna o kim była mowa, lecz poruszyło ją to mocno. Na dobitkę złego, w téjże chwili, gdy u okna stała, ukazał się powóz pułkownikowéj. Wcale niepotrzebnie Borkowska, jadąc do wielkiéj pani, chciała się téż z zamożnością i okazałością popisać, jak gdyby z Radziwiłłową rywalizować zamierzała.
Landarę wydobyto pozłocistą i do niéj koni wprzężono sześć w pysznych chomątach, które pułkownik cenił na summę ogromną.
Z tego ekwipażu domyślać się było można daleko większego kogoś, niż skromną dziedziczkę Pacewicz. Radziwiłłowa jeszcze odgadnąć nie mogła jaka to Venus sześciu końmi zajeżdża, gdy około niéj szeptać poczęto:
— Pułkownikowa!
Poruszyli się wszyscy, oczy obróciły się ku drzwiom — atencya jaką obudzała przybywająca, była dla księżnéj niemal obrazą. Z lekceważeniem więc właśnie w téj chwili, gdy się spodziewała wejścia pułkownikowéj, na chwilę wyszła do gabinetu.




Być może, iż przy wejściu na pokoje księżnej pani, serce żywiéj uderzyło pułkownikównie, postępującéj za matką krokiem śmiałym; lecz na jéj twarzy nie odbił się żaden postrach, żadne wrażenie. Szła tak pewna siebie, dumna, dzieląc wejrzeniami i uśmiechami stojących na drodze i rozstępujących się im znajomych, jakgdyby we własnym była domu.
Dnia tego zachwycająco pięknie wystąpiła, ubrana ze smakiem, z poczuciem tego co jéj było do twarzy, i z przepychem może nadto uderzającym. Dla młodéj panienki strój to był za bogaty, za błyszczący — lecz cudnie jéj wdzięki podnosił.
Wchodziła na te pokoje jak tryumfatorka, i nawet spotkawszy zdala chmurne księżnéj wejrzenie, nie straciła zaufania w sobie.
Pułkownikowa submitowała się księżnie, prezentowana przez podkomorzego Zarębę, dosyć pokornie, panna Tekla ledwie uchyliła głowę. Radziwiłłowa, która widziała, że w blasku téj piękności resztki jéj wdzięków zagasną — nie starała się nawet ukryć swojego gniewu i złego usposobienia.
Z podwojoną dumą — wskazała siedzenia tym paniom i ledwie słówko powiedziawszy do pułkownikowéj, z wyraźnem lekceważeniem poczęła rozmowę z podkomorzym.
Ten napróżno pocąc się, zwracał ją ciągle ku Borkowskiéj, księżna ani patrzała na nią.
Że to niegrzeczne obejście się dotknąć musiało i biedną wdowę, a przedewszystkiem dumną pannę Teklę, domyśléć się łatwo. Borkowska zwiesiła głowę biedną, panna Tekla ją podniosła. Uśmieszek ironiczny przebiegł po jéj ustach. Rozglądała się po salonie i wypłacając się gospodyni wzrok zwracała ku swym adoratorom, którzy w niemym stali zachwycie, pojąc się jéj pięknością.
Wojewodzina udawała, że panny nie widzi wcale. Z wymownym podkomorzym zagaiła rozmowę z partesów, wielce uczoną, usiłując zaimponować nią. W chwilę potém do kogoś drugiego odezwała się po francusku.
Oprócz podkomorzego i Osmólskiego, wszyscy stali niemi.
Przykry ten wstęp potrwał dosyć długo, by niezatarte po sobie zostawił ślady. Księżna w ten sposób przytarłszy buty swym gościom, raczyła nareszcie od niechcenia się zwrócić ku pułkownikowéj i z rozmowy wysoko uczonéj, z naciskiem rozpoczęła rzecz o domowem gospodarstwie a mianowicie o drobiu. Intencya była widoczna upokorzenia szlachcianki, któréj dawała naukę, aby zamiast występować tak wspaniale, kur i kaczek pilnowała.
Narzekała księżna iż teraz takie nastały czasy, gdy wszyscy zapominali o swéj kondycyi — chwaląc się z tém, że ona, choć książki lubiła i czytała, spiżarni swéj i motków nie zaniedbywała.
Panna Tekla, choć się to do niéj nie stosowało, zabrała głos śmiało i za matkę odpowiedziała księżnie, iż mało téż osób na świecie do téj perfekcyi dojść może, z któréj księżna pani słynie, równie będąc wielką statystką, gospodynią jak panią domu gościnną i uprzejmą.
Ostatnie słowa tak wyraźnie zuchwale karciły niegrzeczność wojewodzinéj, iż od drgnienia nie mogła się powstrzymać.
Otaczający, których oczy i uszy były zwrócone ku pannie Tekli, osłupieli słysząc jéj odpowiedź, lecz z twarzy ich mogła księżna wyczytać, iż po stronie śmiałéj panny stawali. Zwiększyło to gniew wewnętrzny gospodyni i po krótkim namyśle, odcięła się ironicznem spostrzeżeniem o wychowaniu młodych osób teraźniejszém, które wiele na przyszłość wróżyć dozwalało. Dwuznacznem to było.
Panna Tekla nie podnosząc już tego i w dalszą się nie wdając rozprawę, zagadnęła o coś ks. Przeora — a po nim z kolei kilku otaczających z taką swobodą i wesołością — jakby najmniejszéj niedoznała przykrości.
Wcale inaczéj to widzenie się z księżną zawczasu sobie wyobrażała sama pułkownikowa, miała nadzieję poufnie polecić swą sprawę księżnie. Tymczasem obrót jaki wzięła rozmowa, wyraźne usposobienie Radziwiłłowéj kazały się wyrzec wszelkiéj alluzyi nawet. Pani Borkowska przybywając już uczyniła wielką ofiarę, niechciała się narazić na brutalną odprawę.
Widząc pannę Teklę zajętą rozmową z gośćmi, którzy ją powoli otaczać zaczęli i lgnąć do niéj jak zwykle, księżna skorzystała z tego i matce przycinać się starała, niby córkę wychwalając.
— Panna piękna i bardzo rezolutna. Szkoda, że na wsi zakopana, bo do świata stworzona. Gdyby tak za nieboszczyka króla możnaby świetną rokować przyszłość.
Pułkownikowa krwią oblana, udała, że niezrozumiała. Panna Tekla zaś posłyszawszy, zwróciła się żywo ku wojewodzinie, i powiedziała po francusku.
— Ubogie szlachcianki nigdy się o takie honory nie dobijały, zostawując je tym co się dla królów zrodziły.
Wojewodzina stała się głuchą i niezwróciła uwagi, — lecz inni mieli uszy i uśmiechy nieprzyjemnie dotknęły księżnę.
Położenie stawało się coraz nieznośniejszem. Było we zwyczaju iż księżna zawsze odwiedzających ją na obiad zapraszała. Tym razem zdawała się o tém zapominać, godzina obiadowa się zbliżała. Borkowska ruszyła się wstawać i żegnać, w kłopocie będąc aby się to męczeństwo zaprosinami nie przedłużyło.
Księżna poruszyła się także i przeprosiła żegnającą się, iż ją na skromny swój posiłek dni powszednich nie śmie inwitować.
Panna Tekla coś już miała na ustach do odpowiedzi, lecz szmer się zrobił szczęściem i ostatni ten pocisk, któryby rozdrażnienie powiększył — nie został usłyszany.
Wojewodzina do drzwi nawet nie odprowadziwszy gości, powróciła na swe krzesło i siadła na niem czerwona, trzęsąca się cała, starając powierzchownie zimną krew utrzymać.
Taki urok wywierała panna Tekla na wszystkich, iż, choć wielu z gości mogło się spodziewać gniewu księżnéj za dezercyę, — znaczniejsza ich część wyszła zaraz, prawie się nieżegnając i towarzysząc pułkownikowéj do jéj kwatery...
Zwiększyło to jeszcze rozdrażnienie gospodyni, która natychmiast do stołu podawać kazała.
Mała garstka wiernych w posępnem milczeniu czekała pierwszego odezwania się księżnéj niespokojnie, w przekonaniu iż coś o pułkownikowéj i jéj córce mówić będzie. Zawiedziono się na tém, bo księżna wojewodzina przeora zagadnęła o jakiś casus conscientiae. Odetchnęli wszyscy.
U stołu Osmólski. który pozostał, od ganku się wróciwszy, sam panią wojewodzinę ośmielił się zapytać — jak się jéj Borkowskie podobały.
— Mój mości dobrodzieju — z uśmieszkiem pogardliwym flegmatycznie napozór odparła wojewodzina — takie sobie szlachcianeczki jakich po świecie teraz wiele. Chce się im pańsko wyglądać, a konopiami je czuć zawsze.
Oniemiał Osmólski.
Po małym spoczynku księżna dodała.
— Prawdziwą we mnie obudza kommizeracyą wasza pułkownikówna, bo takie kabacikowe Wenery zawsze smutnie kończą. Patrzy to wysoko, a upada nisko.
Na tak dobitnie potępiający wyrok nikt nie śmiał odpowiadać, przyjęto go milczeniem dziwnem.
Przeor dominikanów tylko westchnął i szepnął: — Quod bonus Deus avertat.
Widząc, że nikt jéj nie potakuje, nawet domownicy, księżna ciągnęła daléj.
— Panna widocznie na rozum i nauczkę choruje. Widzieliśmy już za dni naszych takie przewrócone głowy kobiece... gdzie fundamentu religijnego niema.
— W. Ks. mość — przerwał przeor, — dozwoli mi stanąć w obronie pułkownikowéj, która jest bardzo pobożną i córkę téż w wierze świętéj katolickiéj wychowała.
— Nie przeczę, nie przeczę — odparła podrażniona gospodyni — te panie mają tu w was wszystkich gorliwych obrońców. Lecz dodać muszę, iż mało głów kobiecych nawet z religią się w przyzwoitéj mierze umie utrzymać, gdy na rozum zachoruje. Słyszałeś może ojcze o pani Estkowéj?
— Nie...
— Estkowa ta także pobożną była po swojemu — dodała księżna — cóż, gdy zamiast kur pilnować, biblią czytać zaczęła i tak się w niéj zagłębiać, że potem wiarę żydowską przyjąwszy z żydem i dwiema córkami do Amsterdamu uciekła — a męża téż za sobą pociągnęła...
Niektórzy potwierdzili słyszaną tę historyą pani Estkowéj... inni ją za bajkę mieli. Przeor się zasmucił widoczną niechęcią Radziwiłłowéj dla pani Borkowskiéj, lecz w obronie jéj niechciał już stawać aby więcéj nie drażnić wojewodzinéj, która wszystko przeciw nienawistnym sobie obrócić umiała.
Gdy się to działo we dworze wojewodzińskim, pułkownikowa wsiadłszy do karety rozpłakała się gorzkiemi łzami. Jawném dla niéj było że księżnéj uprzedzonéj już, a teraz odpowiedziami córki rozdrażnionéj do najwyższego stopnia, niczém przebłagać i zjednać sobie nie będzie podobna. A niechęć takiéj potentatki znaczyła przegrany proces z Żywultem, o którego zabiegach wiedziano. Panna Tekla siedziała niema z gorejącemi oczyma, jeszcze nie mogąc się uspokoić.
— Co się stało — odezwała się starając matkę pocieszyć — tego odrobić nie można. Ma księżna swoich przyjaciół, znajdziemy i my takich co będą za nami. Wprawdzie z nią wojnę prowadzić ciężko nam będzie, aleśmy jéj nie rozpoczęły. Księżna przyjęła nas niegrzecznie, trudno było obraźliwe słowa wytrzymać.
Pułkownikowa nic nie mówiąc cichemi łzami płakała.
Tak dojechali do austeryi, gdzie trzeha było, nie bez kompromitacyi przed żydami, jaki taki obiad gotować. Gruchnęło po mieście, iż wojewodzina nawet pułkownikowéj na obiad nie prosiła.
Pociechą w tém upokorzeniu było tylko że znaczna gromada przyjaciół domu a raczéj admiratorów panny Tekli zebrała się do zajezdnego domu, a że między niemi kilku było w Nowogródku mieszkających chwilowo, ci się zaraz o obiad postarali.
Oburzenie przeciwko księżnéj było powszechne, a że szlachcie w to graj gdy na panów znaleść coś może, — głośno się odzywano o prepotencyi Radziwiłłów, którzy już szlachtę za boże stworzenia nie mieli.
Panna Tekla tryumfowała słysząc te głosy, widząc powszechną sympatyę i przekonaną będąc, że może ze swemi partyzantami stanąć bezpiecznie do walki z księżną panią.
Znalazł się dawny wielbiciel, choć dziś żonaty, Sołłohub, przyszedł Łopaciński, nadbiegł jak oszalały rozkochany Iwanowski starszy, gdy młodszy, dworował księżnie.
Pułkownikowa przy pomocy Iwanowskiego nietylko, że się o swój obiad nie potrzebowała frasować, ale mogła wszystkich swych wiernych zaprosić do stołu.
Przyniesiono wina podostatkiem, znalazły się łakocie. Wprawdzie zastawa stołu nie była wspaniałą i wiele zostawiała do życzenia. Talerze, półmiski, widelce, noże i łyżki pozbierane po dworkach nie pasowały do siebie, bielizny było mało, szklanki najrozmaitszego kalibru — lecz za to humor raźny, wesołość i ochota osładzały wszystko.
Panna Tekla aby okazać, że wcale przyjęcia księżnéj nie wzięła do serca, przypasała do jedwabnéj sukni i robronu fartuszek biały, zakasała śliczne rączki i grała rolę gosposi.
Matka, która się jeszcze uspokoić nie mogła, wejrzawszy na córkę, słysząc dokoła wesoło wykrzykujących przyjaciół, zwolna téż powracać zaczęła do zwykłego humoru. Wzdychała tylko biedaczka, bo, mimo najlepszej chęci, przyszłość się jéj nie wydawała różowo.
Doświadczeńsza wiedziała dobrze, iż nim tłusty schudnie, chudy umrzéć musi, a z panami walcząc, biedakowi się siły wyczerpią rychło.
Przy tym improwizowanym obiedzie, którego główną podstawą był ogromny szczupak i fura kurcząt do śmietany, biesiadnicy usiłując pułkownikowę rozchmurzyć, pili, śpiewali, wykrzykiwali, wiwaty spełniali i przez otwarte okna gospody dworzanie wojewodzinéj włóczący się po miasteczku mogli się przekonać iż choć na obiad nie proszono Borkowskiéj, głodną przez to nie była.
Iwanowski rej wodził. Przeciągnęły się kieliszki tak, iż już konie pułkownikowéj zaprzęgano i tłumoki znoszono, a w gospodzie jeszcze nie widać było końca. Wszyscy byli dobrze podchmieleni.
Obawiając się przypóźnić, Borkowska dawała znaki córce do odjazdu i w końcu panie się żegnać poczęły.
Iwanowski rozmiłowany razem i na księżnę gniewny, ostatni kieliszek za zdrowie panny Tekli wraz z innemi wypiwszy na klęczkach, począł coś szeptać swoim... Zatrzymano na chwileczkę pod jakimś pozorem już wsiadające panie.
Wszczęła się bieganina i posyłanie żydków bosych na wsze strony. Kareta już czekała przed karczmą, a tuż z różnych kątów zaczęto wyprowadzać i ciągnąć konie wierzchowe osiodłane, gdzie jakiego kto napadł.
Wszyscy biesiadnicy dosiadali szkap, i z czapkami na bakier gotowali się salvum conductum Borkowskiéj przez miasto zformować, towarzysząc jéj karecie.
Chociaż droga do Pacewicz nie szła około dworu wojewodzinéj, uradzono było nawrócić powóz umyślnie w ulicę, i pod samemi oknami księżnéj przeciągnąć z tą kawalkatą, okazując ilu przyjaciół miała pani Borkowska i że się ci nie wahali jawnie oświadczyć z kim trzymali.
Pochlebiała ta manifestacya pułkownikowéj, córkę w dumę wbijała, — lecz więcéj przewidująca staruszka drżała myśląc, że ten tryumf chwilowy drogo przyjdzie przypłacić.
Kareta otoczona szlachtą dobrze rozweseloną i wykrzykującą, pomimo oporu woźnicy musiała się skierować pod dwór książęcy i pod samemi oknami jego przeciągnęła pomału.
Iwanowski w boki się wziąwszy przodem jechał, jakby cały świat do walki dla pięknych oczów panny Tekli wyzywał.
Nie uszła baczności wojewodzinéj ta przeciw niéj wymierzona szumna demonstracya. Stała w oknie, blada z ustami zaciętemi, policzyła bacznie tych co kawalkatę składali, i zapisała ich sobie w pamięci. Nie rzekła słówka, lecz panna Klecka, która na nią patrzała z boku, zadrżała nad zuchwalstwem tego wyzwania.
Wiedziała dobrze, iż w córce mściwy duch ojca Zawiszy, odzywał się często — i raz obrażona nie ubłaganą była.
— Niechże ich Bóg ochroni — pocichu szepnęła panna Jacenta — nie chciałabym być ja w ich skórze.
Księżna Barbara nie rychło ustąpiła od okna, kłuła w zębach odniechcenia, przymrużonemi oczyma goniąc za karetą, i zamyślona nie mówiła słowa.
Orszak przeciągnął a wojewodzina stała jeszcze i nierychło już z twarzą zupełnie rozpogodzoną zwróciła się do panny Kleckiéj.
— Łowczanka — rzekła spokojnie — napisz jutro list do Żywulta, aby się u mnie stawił w pilnéj sprawie.
Ani tego dnia, ni następnych o Borkowskiéj, o przyjęciu jéj, o demonstracyi mowy nie było. Widocznie księżna Barbara ilekroć rozmowa mogła przypadkiem potrącić o ten przedmiot, natychmiast ją odwracała.
Żywult przywołany nadbiegł. W postscriptum do listu kazała księżna aby z sobą papiery przywiózł, status causae, ważniejsze dokumenty i zapadłe dekrety.
Gdy się zjawił pokorny suplikant, z podziwieniem wszystkich księżna Barbara przywołała go do swojego gabinetu, i sam na sam z nim spędziła blisko trzech godzin. Panna Klecka, która tam razy kilka wejść była zmuszoną, widziała na stole porozkładane papiery i księżnę w nich zagłębioną.
Nie było to bezprzykładnem, bo wojewodzina prawo lepiéj znała od mecenasów, i na nikogo się nie była zwykła spuszczać, gdy sprawę miała ważną przed sobą. Dziwném było to że Żywult, któremu chodziło o proces jak o życie, który na nim zęby zjadł, znał każdy papierek i zdało mu się że nad niego nikt lepiéj nie był oświadomiony z interesem — poszedł w kąt i musiał się uznać niezdolnym i ślepym, gdy mu księżna z jego dokumentów wykładać zaczęła co i jak potrzeba było robić daléj.
W końcu rzekła mu:
— Sprawa acana zła, a niech Bóg niepamięta jurystom co ją jeszcze popsuli. Zupełnie z nią tak jak z dzieckiem co się krzywe narodzi, prostują je prostują aż na drugi bok zwichną.
Ale bądź acan spokojny... w trybunale, spodziewam się, pułkownikowa wszystkich córki amantów na deputatów nie wprowadzi... i Radziwiłłowie coś mogą.
Ucałował końce palców, niegdyś bardzo pięknéj, nieco dużéj rączki wojewodzinéj, pan Żywult zgiął się nizko i wyszedł rozpromieniony.
Nie zasypiano i w Pacewiczach, lecz — środki były ograniczone bardzo — przeszkód wiele i ostatecznie na dobroć sprawy i na poczucie sprawiedliwości trzeba było tylko rachować.
Zdawało się pannie, iż proces przegranym być w żaden sposób nie może. Iwanowski i Leńkiewicz, choć zazdrośni o siebie oba, duszą i ciałem byli oddani pułkownikowéj.
Chory i już z domu ruszyć się nie mogący Filipowicz, który téż był zawiadomiony o niebezpieczeństwie sypał pieniędzmi i obietnicami, poruszając niebo i ziemię przeciwko Żywultowi.
Oprócz tego, chociaż brat Prokop jak najdowodniéj zaręczył Borkowskiéj, iż wojewodzic Sapieha był zaręczony z Jabłonowską — i zdało się to pewném, jednego dnia po długiéj niebytności, zjawił się on w Pacewiczach znowu, jak gdyby nigdy nic. Wiózł z sobą nieodstępnego francuza Montresora i — co dziwniejsza, drugą taką lalkę jak sam, po francuzku ubraną, młodzika jeszcze mniéj dojrzałego Ogińskiego, którego kuzynkiem zwał.
Było to imię piękne, choć podobno ów młody Ogiński do rodziny magnackiéj tegoż imienia zdala tylko należał. O tém wszakże nie wiedziano, miał już jakiś tytuł starosty, a z powierzchowności wielce dystyngowanym był i co się zowie pięknym. Nawet wada wymowy, bo troszeczkę szeplenił, przy uroku młodości raczéj mu wdzięku dodawała niż ośmieszała.
Sapieha powracał tak zakochany jak był, tak nadskakujący, jak gdyby wcale się nie zaręczył z nikim, a gdy mu panna po cichu winszowała Jabłonowskiéj, wielce się zarumieniwszy w śmiech obrócił to i prawie się zaparł.
Chociaż panna Tekla na ówczas dla chorego Filipowicza miała wiele afektu — wszelako ów młodziuchny Sapieha, tak dystyngowany, dowcipny, śmiały i tak zaklinający się iż miłość jego nigdy wygasnąć nie miała — pociągnął ją téż ku sobie.
Obchodziła się z nim bardzo zręcznie, instynktowo coraz go silniéj wikłając w swe pęta. Były chwile iż o nieszczęśliwym Filipowiczu całkiem zapominała. Śmiała się aż do łez z konceptów wojewodzica, dwuznacznemi słówkami go wabiła i odpychała, — a biedny młokos tracił głowę zupełnie.
Z jego strony było to poprostu swawolą paniczykowską, do któréj on nie przywiązywał żadnéj wagi. Najlepszym tego dowodem, że przyjaciela swego, młodego Ogińskiego, do miłości tak skłonnego iż się na raz we trzech pannach mógł kochać na zabój — przywiózł z sobą do Pacewicz.
Ogiński ledwie zobaczywszy pannę, oszalał. Młodszy i mniéj doświadczony od kuzynka, chciwy amorów, a nie patrzący końca, Starosta w godzinę już szeptał na ucho Sapieże, iż gotów się z nim pojedynkować, jeżeli mu panny nie ustąpi.
Oba młode chłopaki zalecać się zaczęli pułkownikównie wedle ówczesnéj mody i obyczaju młokosów. Miłość za Sasów rzadko przybierała charakter melancholiczny i tragiczny; wzdychano wesoło, śmiano się, dowcipkowano, a postępowanie młodzieży było daleko śmielszem niż dawniéj.
Paniom i panom na wsi zdawało się, iż to była maniera wielkiego świata, i że zbytnia surowość i pruderya trąciła parafiańszczyzną.
Śmiałość paniczów dochodziła czasem granic ostatecznych. Im się mniéj nią obrażano tem więcéj pozwalali sobie.
Jednakże nie z panną Teklą. Ta, choć wesoła i swobodna, choć wiele sobie mówić pozwalała i nie obrażała się lada czém, umiała utrzymać powagę swą i adoratorów na wodzy.
U boku jéj téż była zawsze albo matka, lub pisarzowa i panna Agata. Jedno zmarszczenie brwi pięknéj panny starczyło by zuchwałych pohamować i odepchnąć.
Sapieha z Ogińskim przybywszy jednego dnia, tak się dobrze zabawiali, a starosta tak się rozkochał, iż zabawiwszy do nocy, odjechali tylko o półtoréj mili nocować, a nazajutrz wprosili się znowu.
Panna Tekla, która Sapiehę miała w suspicyi, iż choć się w niéj kochał, — bodaj czy kiedy zechce się żenić — choć się go nie pozbywała, — rada była i Ogińskiemu.
Trafne jéj oko rozeznało w nim namiętne wielce usposobienie, niedoświadczenie wielkie, charakter słaby, który łatwo jéj opanować było, a z powierzchowności podobał się jéj bardzo.
Gdy odjechali, a panie same zostały i rada wojenna złożona jak zwykle z matki, pisarzowéj i Agatki zasiadła do rozpatrzenia się w wypadkach dnia przeszłego, pułkownikowa wedle swojego zwyczaju poczęła od wielkich pochwał dla starosty i spojrzawszy w oczy córce, szepnęła.
— Bodaj ten nie był predestynowany.
— A, już niech mi moja dobrodziejka daruje — przerwała pisarzowa — ale, jak Boga kocham dziesiąty już może co go macie za predestynowanego. A to młokos.
— Śliczny chłopiec — dodała Borkowska, panem od niego pachnie, życia pełen... a jak w oczy patrzał Tekluni.
Pułkownikówna się odwróciła.
— Cóż ty na to? — spytała matka.
— Proszęż mamy — rzekła panna — ledwiem go widziała... trudno sądzić. — Niczego!!
— Niczego!! ale! — powtórzyła matka — niczego? Jakaś ty wybredna!... Mówię ci śliczny chłopiec... no — i Ogiński.
— Są i ubodzy Ogińscy! — szepnęła pisarzowa.
— A że téż ty, kochana pisarzowo — rzekła — zawsze musisz plam szukać, choćby na słońcu! Ubogi, albo to tego nie wiesz, co znaczą pańskie ostatki... i te sukcesye.
Pułkownikówna chodziła zamyślona. Sapiehę lubiła dosyć, Ogiński się jéj podobał, Filipowicza żal było... a Iwanowski tak się jéj wysługiwał jak niewolnik....
Nazajutrz wojewodzic ze starostą stawili się znowu. Ogiński już, jak dawny znajomy, na stopie poufałéj był, i umiał tak sobie radzić, że Sapiehę nawet, lepszego znajomego, starszego w randze adoratora wyścignął.
Młodzieńcze niedoświadczenie i śmiałość pomagały mu, miał téż w sobie coś niewieścio-przymilającego się, coś kociego, co się czasem energicznym kobietom podoba, bo im się zdaje wróżyć niewolnika i pokornego służkę...
Wielce układny Ogiński, padając i submitując się umiał, nawet gdy się cofał, coś na tém zyskać. Drugiego dnia tak już pannę oswoił, że szeptali z sobą, dawali sobie znaki i Sapieha chodził markotny bardzo.
Francuz Montresor, który nie odstępował wojewodzica z rozkazu matki, ale mu wiele folgował, niechcąc próżnować, umizgał się do Agatki, ale że i niepiękny był i rozmówić się z nim nie łatwo jéj było, dziewcze potroszę drwiło z niego.
Jeżeli pierwszego dnia pułkownikowa mogła starostę wziąć za predestynowanego, — na drugi dzień wydał się jéj pretendentem niechybnym. Pół żartem pół seryo klęczał już raz przed swą boginią i o mało jéj z palca pierścionka nie zerwał. Szalony był, lecz wesół, miły, a że i pani pułkownikowéj nadskakiwał, i pisarzowę w rękę pocałował i pannie Agacie prawił słodycze — wszyscy go polubili. Zakasował wojewodzica, który zamiast iść z nim o lepszą zachmurzał się i kwasił. Wprawdzie baczna Teklunia gdy go widziała zbyt zasępionym umiała wejrzeniem ukradkowem, a wiele znaczącem naprawić humor, lecz Ogiński był górą.
O chorym Filipowiczu dnia tego mowy ani myśli nie było. Borkowska odżyła, bo z tych dwóch wielkich imion paniczów, nawet do procesu z Żywultem spodziewała się skorzystać. Miała już plan pewien, lecz że przy pierwszéj znajomości niewypadało zagaić sprawy, odkładała jego uskutecznienie do przyszłej bytności jednego z dwóch predestynowanych.
Przy wyjeździe bowiem Ogiński się zaklął, iż pół miesiąca nie upłynie, a on znowu w Pacewiczach być musi.
Panna mu się uśmiechnęła, a pułkownikowa przy pożegnaniu przypomniała iż wyglądać go będą.




Wiosna się kończyła... biedny Filipowicz, który codzień marzył o tém, że nazajutrz mu będzie lepiéj, że za parę tygodni wyzdrowieje — pluł krwią coraz gorzéj, kaszlał, słabł i gorączka go nie opuszczała. Doktor Szreter wiedząc dobrze, iż mu nic nie poradzi, potakiwał gdy Filipowicz składał to na cierpienie hemoroidalne, obiecywał rychłe polepszenie, wypijał mu najstarsze wino z piwnicy i przypatrywał się téj agonii młodzieńca, któréj towarzyszyły uspokajające marzenia.

Zdawało się że Filipowicz im bardziéj choroba się zwiększała, coraz większéj nabierał otuchy. Wszystko widział w barwach jak najświetniejszych. Przekonanym był iż panna go kochała, że wkrótce pojedzie się oświadczyć, zaręczy i w jesieni stanie do ołtarza.
Codzień mu pod okna przyprowadzano konie, które do ekwipażów swych weselnych przygotowywał. Cieszył się niemi, dawał nowe rozporządzenia, barwę świeżą kazał szyć dla służby, karetę kupił... ludzi dobierał.
Dni mu tak schodziły, mimo cierpienie znośnie, i jedno tylko dolegało najmocniej, że bohdanki swéj oglądać nie mógł. Ciepłe dni w tym stopniowym a ciągłym sił upadku, trochę przemijającego sprowadziły polepszenia.
Przyczyniała się do tego wielka siła woli i wyobraźni. Uczuwszy się odrobinę rzeźwiejszym biedny suchotnik natychmiast zażądał jechać do Pacewicz. Doktor Szreter, który ze zdesperowanemi chorymi miał za zasadę, nigdy się im nie sprzeciwiać, — i tym razem nie oponował. Radził tylko to na dni kilka jeszcze odłożyć.
Ale Filipowicz w podwójnéj gorączce serca i ciała, niecierpliwił się, zdało mu się, iż gdy po pokoju bezkarnie się przechodzić może, potrafi i kilkomilową odbyć podróż. Widziéć Teklunię stało się dlań koniecznością — w ostatku już go wstrzymać nikt nie mógł.
Przybyła ciotka staruszka, wypłakiwała oczy po kątach, ale nie śmiała się siostrzeńcowi przeciwić.
Jednego więc dnia, konie na jutro zadysponowane zostały, i Filipowicz, który mało co spał w nocy, zerwał się do dnia ubierać.
Gdy mu przyniesiono suknie, pas, karabelę, okazało się, iż wszystko na nim wisiało, tak był wychudł straszliwie. Żupan zachodził tak, że go musiano sfałdować, pas zlatywał, w rapciach nowe dziurki przekałać było potrzeba.
Przejrzawszy się w zwierciadle, Filipowicz sam się zafrasował, tak się znalazł mizernym i wyschłym. Oczy tylko świeciły jeszcze ogniem gorączkowym i plamy na policzkach temu trupowi nadawały dziwną fizyognomię jakiegoś życia sztucznego.
Podkomorzy Zaręba, zaproszony aby mu towarzyszył, nie odmówił przysługi. Na samem wyjezdnem, traf chciał by mu coś w zaprzęgu niebyło do smaku, zgniewał się mocno na czeladź Filipowicz, złajał ją, zakaszlał się i krew mu się silnie rzuciła. Uczuł się osłabłym bardzo i podkomorzy nalegał, aby podróż na inny dzień odłożył, lecz chorego to więcéj jeszcze zniecierpliwiło i na upartego siadł do powrozu.
W drodze sama ta myśl, że swą Teklunię oglądać będzie, ożywiła go i sił mu dodała. Zaręczał Zarębie iż się czuł bardzo dobrze, śmiał się i do Pacewicz dojeżdżając odżył — Zaręba go dawno takim nie widział.
Zdala już w dziedzińcu, jak zwykle, zobaczyli powozy i ludzi gościnnych — w Pacewiczach było ludno. Spotkany na drodze znajomy ekonom, na zapytanie kto by był — odpowiedział, że wie tylko o wojewodzicu Sapieże i Ogińskim.
Zachmurzył się Filipowicz.
— Ten paniczyk — zamruczał — chce koniecznie abym ja mu dał naukę.
Podkomorzy w żart to obrócił, i przestrzegł, że panny zazdrosnych nie lubią, bo zazdrość zawsze z nieufności pochodzi. Filipowicz na to nic nie odpowiedział. Wysiadając w ganku już z pokojów bawialnych wesołe śmiechy dosłyszéć mogli. Filipowicz usta zakąsywał, a stąpiwszy na ganek, musiał podkomorzego o rękę prosić, bo mu się na nogach trudno było utrzymać.
Wybiegła z jadalni właśnie pisarzówna, i zobaczywszy jak trup bladego, chwiejącego się, wymizerowanego Filipowicza krzyknęła ręce załamując.
Nikt go się tu niespodziewał, a twarz biedaka mogła najobojętniejszego przerazić.
Panna Agata osłupiała — nie śmiała słowa powiedziéć, patrzała, patrzała na suchotnika i łzy się jéj w oczach zakręciły.
Filipowicz tymczasem trochę sił odzyskawszy, podkomorzego puścił przodem a sam kaszląc wlókł się za nim.
Obraz, który przybywającemu adoratorowi wpadł w oczy, gdy na próg wstąpił — mógł raczéj odjąć mu ostatek siły niż mu jéj dodać. Panna Tekla strojna, wesoła, śmiejąca się broniła stojąc w pośrodku od napastliwych jakichś zaczepek wojewodzica z jednéj strony, z drugiéj Ogińskiego. Wprawdzie pułkownikowa siedziała na kanapie jako świadek — a pisarzowa z drugiego pokoju wyglądała — lecz Tekla, Teklunia tak dziecinnie była wesoła, tak nielitościwie uśmiechająca się do dwóch paniczów zajętych nią, że na wchodzących prawie nie zważali.
Oblężenie pułkownikównéj byłoby może nie ustało, mimo przybycia nowych gości — gdyby na twarzy panny na widok tego trupa chwiejnym krokiem wsuwającego się, patrzącego na nią oczyma strasznemi — nie zaszła taka zmiana — nie okryła ją tak przerażającą bladością, iż Ogiński i Sapieha opamiętali się. Panna Tekla pod wrażeniem tego zjawiska, ruszyć się z miejsca nie miała siły, stała jak skamieniała.
Filipowicz, chociaż wzruszony i gniewny, przemógł się i począł słaniając się zbliżać do pani Borkowskiéj. Ta zobaczywszy go tak zmienionym, zlękła się i drżeć poczęła.
Młode trzpioty spojrzały na Filipowicza i Sapieha, który go sobie ze świętéj Zofii przypomniał, szepnął coś Ogińskiemu, usuwając się na bok trochę.
Starosta dumnie i pogardliwie patrzał na intruza.
Ochłonąwszy trochę, Filipowicz biedny od matki postąpił ku córce. Panna Tekla oczy już w niego miała wlepione, wesołość ją opuściła, czuła jakby zgryzotę w sercu, jakby łzy pod powiekami. Z wyrazem współczucia przyjęła męczennika, który zapatrzywszy się w nią, bełkotał coś niewyraźnie, gwałtownie rękę jéj cisnąc w swych gorących wilgotnych dłoniach.
Podkomorzy ze strachem patrzał nań w obawie aby nie padł. Wielką siłą woli jednak zakochany utrzymał się na nogach. Kaszel tylko pochwycił go nagle i odstąpić musiał od panny. W pokoju zrobiło się cicho jakoś, grobowo. Goście zasiedli — słychać było tylko tłumione krztuszenie się suchotnika.
Młodość bywa okrutną. — Nadto młody jeszcze i niepohamowany Ogiński, który niewidział powodu dla jakiego by miał ton i obejście się zmienić, wytrzymawszy cokolwiek, przerwaną z panną rozmowę usiłował na nowo zawiązać. A że konceptom jego zawsze własny śmiech towarzyszył, więc prychać zaczął.
Panna Tekla półgębkiem odpowiedziała, Filipowicz nieprzyjaciół swych, za takich bowiem dwóch paniczów uważał, jadł oczyma. Nie szło jakoś... kaszel choremu ledwie mówić dozwalał. Po chwili jednak przysunął się do panny i cichą z nią zawiązał rozmowę, od któréj ona ani się mogła usunąć — ani w niéj wiele smakować się zdała.
Ogiński siedzący jak na szpilkach, dosyć zuchwale i natrętnie począł przerywać, wtrącając swe dowcipy, i usiłując uwagę panny odwrócić. Nic sobie z chorego szlachetki nie robił — i chciał mu to okazać.
Filipowicz kiedyindziéj pewnieby niezniósł tego — lecz chory, z ciężkością mówić mogąc, ustąpić musiał. Krew tylko oblała mu twarz bladą.
Panna Tekla była między młotem a kowadłem, niechciała zrazić Filipowicza nad którym się litowała, ani Ogińskiego zniechęcić. Dzieliła się więc między nich obu uśmiechami i pół słówkami.
Ażeby się nieco wyswobodzić od suchotnika, skinęła jednak na Agatkę — która dosyć u niego miała łaski, aby ta starała się go zabawić. Pisarzówna wśliznęła się zręcznie i grając po dawnemu rolę powiernicy, wdała się z nim w rozmowę. A że ta dosyć się żwawo zawiązała, panna Tekla już nie czując się obowiązaną do oszczędzania Filipowicza, a dbała o to aby nie zrazić paniczów, odwróciła się do nich.
Ogiński na to czekał tylko i natychmiast z wrzawliwą swą wesołością swawolić zaczął, śmiać się, krygować przed panną, niezważając już wcale na chorego.
Sapieha, który pamiętał z nim swe przejście na świętą Zofię i spór po pijanemu, niechciał okazać także jakoby się lękał i tém zuchwaléj do panny się posunął.
Skazano biednego Filipowicza na zwierzanie się przed pisarzówną, panna Tekla rozweseliła się, zapomniała i zabawa przerwana przybyciem suchotnika znowu w jak najlepsze się rozpoczęła.
Panna Agata siedząca przy nieszczęśliwym, wkrótce ujrzała straszliwie mieniącą się twarz jego; zamilkł i oczy jakby obłąkane poczęły śledzić najmniejszy ruch pułkownikównéj. Z téj kontemplacyi parę razy napróżno sprobowawszy go obudzić, Agatka musiała zamilknąć, i z przestrachem tylko patrzyła na męczennika.
Pot kroplami występował mu na czoło — na ustach zsiniałych jakby krew się pokazywała, piersi poruszały się coraz żywiéj. Trwało to dobry kwadrans i panna już niewidząc się tu potrzebną miała odejść, gdy Filipowicz schylił się ku niéj. Mówił z wysiłkiem i ciężkością.
— A jak tu w Pacewiczach wesoło!
— Widzi pan, należałoby żebyś i pan się rozchmurzył.
— Ja tak jak ci błaznować nie potrafię — odparł chory i zadumał się.
— Mało jednego widzę było Sapiehy, panna Tekla sobie drugiego przyjęła, żeby gdy się jeden zmorduje, było go komu zastąpić — rzekł daléj szydersko.
Agatka spuściła oczy.
— Co bo to pan plecie — szepnęła.
— Nic, ja robię obserwacye — dodał Filipowicz. Widzi pani, po téj chorobie, którą chwała Bogu przebyłem — jeszcze się tak żwawo poruszać nie mogę jak ci panicze i do panny Tekli nie przystępuję, więc choć patrzę.
— Taka piękna! — ciągnął powoli nie zwodząc z niéj oczów — taka urocza... jaka to szkoda, że taka bałamutka!
Agatka się musiała ująć za kuzynką.
— Alboż nie wolno jéj być wesołą?
— A! i owszem — odrzekł Filipowicz ironicznie, nawet jéj z tém bardzo ładnie... ale do czego się to zdało tak rozbawić i roztrzepać... kiedy potem płakać będzie trzeba.
— Płakać? a toż znowu dla czego? — spytała Agatka.
— No, bo z tego nic nie będzie... Z tych fircyków żaden się nie ożeni... a ci, co jak ja chcieliby poprowadzić do ołtarza, gotowi się rozmyśléć.
— Cóż, pan się rozmyśliłeś? — zapytała pisarzówna pół żartem.
— Właśnie rozmyślam... rozmyślam — rzekł Filipowicz. — Ja nie jestem zabawny... i po francusku się nie noszę.
— Pana nic nie wiąże — przerwała biorąc stronę pułkownikównéj Agatka — wolna wola...
— Juści, juści, serce tylko wiązało — westchnął chory — i boli... boli. Szkoda pięknéj panny dla takich wisusów.
— Panie Maryanie.
Filipowicz zamilkł.
Kilka razy zabawiając gości, panna Tekla litościwie nań rzuciła okiem, i chory drgnął.
— Pani niewie — zapytał po milczeniu z cicha, kogo pułkownikówna kocha? Hę! ja sobie to pytanie zadaję, zadaję i tego gordyjskiego węzła rozciąć nie mogę. Czasem mi się zdawało, że trochę serca miała dla mnie... ale to pono była litość tylko... Ot w téj chwili przysiądz by można, że Sapiehę miłuje... widzi pani jakie do niego robi oczy... Ale ot, przystąpił Ogiński... i o tamtym zapomniała, patrz pani jak on ją za rękę ściska, a ona mu jéj nie wyrywa. Przysiągłbym, że mu ją nawet także ścisnęła... Szczęśliwy!... Cóż kiedy téj szczęśliwości nie długie trwanie. Pamiętam, że tak samo jak mnie przymilała się do Iwanowskiego... ba i do wielu innych... do wielu innych... Uśmiechnął się.
— Niegodziwy pan jesteś, niewdzięczny — przerwała mu Agatka — żeby pan wiedział jak się ona o jego zdrowie troskliwie dowiadywała...
— Hm — rzekł Filipowicz — bała się żebym nie umarł. To tak jak w poczcie sowitym kto ma człeka, choć niewiele wart, gdy mu ubędzie o innego się starać potrzeba. Jam ci téż jéj pachołek. Jak pani myśli — wtrącił nagle — poszłaby ona za mnie?
Pisarzówna, dziwnym głosem i tonem i wyrażeniami Filipowicza zmięszana, niewiedziała co odpowiedziéć.
— A panu jak się zdaje? — odrzuciła z uśmiechem.
Filipowicz się zamyślił.
— Wie pani co ja myślę? Jakby innych nie stało, kto to wie? I — dodał — byłby na to sposób, stanąć nadedrogą do Pacewicz z rusznicą dobrze loftkami, jak na grube zwierzę nabitą, co który pretendent się pokaże — na cel — paf! Leży... Jakby tych szczygłów wytłukło się...
— Pan dziś jesteś w dziwnym humorze, z przymuszonym śmiechem — odezwała się pisarzówna.
— Ja to wiem — rzekł Filipowicz. — Widzi pani, w téj chorobie pociłem się strasznie, wszystek rozum ze mnie wypotniał.
Panna Agata się śmiać zaczęła. Chory się w nią wpatrzył długo...
— Wie pani co ja jeszcze jéj powiem?
— Czy co tak rozumnego jak wprzódy?
— Nie — daleko rozumniejszego — mówił Filipowicz.
— Kochać się jabym się kochał w pannie Tekli wiekuiście... rzecz to przyjemna... ale, gdyby przyszło się żenić... hm — wolałbym z panną Agatą.
Pisarzówna podskoczyła na krześle obrażona.
— Dalipan, dziś rozum pan postradałeś! — zawołała.
— Jam go już dawno nie miał — rzekł zasępiając się chory. — Od czasu jakem pannę Teklę zobaczył, sfiksowałem. Bo czyż to nie fiksacya, proszę, sądzić że taka śliczna, wesoła ptaszyna zechce w gnieździe siąść spokojnie, i jednym szarym wróblem jak ja się kontentować?
Rozmowa dziwaczna, byłaby się może przeciągnęła jeszcze, bo pisarzówna znajdowała w niéj pewną przyjemność, gdyby do stołu nieoznajmiono.
Sapieha nieproszony ni dziękowany skoczył prowadzić pułkownikowę, Ogiński porwał pannę, posponując wiek i godność podkomorzego, który wziął pisarzowę. Filipowicz dał rękę pannie Agacie.
Posadzono męczennika tak, iż miał naprzeciwko siebie pannę Teklę oblężoną z jednéj strony przez Sapiehę, z drugiéj przez Ogińskiego.
Widok panny oko w oko byłby wielką osłodą dla spragnionego Filipowicza, gdyby... nie to jéj sąsiedztwo, niedające jéj spokoju. Ogiński zaczął zaraz przed nią gałki stawiać do wyboru, chychy, śmiechy i szepty nieustawały.
Szczególniéj starosta usposobiony szydersko wziął za cel żartów i drwin Filipowicza, udawał jego minę, przedrzeźniał głos, a czynił to tak jawnie, iż sam obżałowany, poznać się na tém musiał.
Dawniéj, byłoby to nieochybnie awanturę wywołało, dziś tak się jakoś stał potulnym Filipowicz, iż oczy spuszczał — milczał... Czerwienił się tylko, bladł, czasem drżał jakby go dreszcze przebiegały — i uśmiechał się szydersko do panny Agaty.
— Wie pani, że bardzo, bardzo wesoło tu — szeptał.
Pisarzówna nie odpowiadała.
Panna Tekla, która kiedy niekiedy okiem rzucała na Filipowicza, — zdawała się nieco przelęknioną tym jego spokojem udanym.
Nie jadł nic, nie pił nawet, chleb kruszył w rękach, a wykrzywienie ust miało w sobie coś przykrego i świadczącego o wielkiéj boleści.
Jedna pułkownikowa, któréj oka wiele rzeczy uchodziło nic z tego wszystkiego nie widziała, i martwiło ją to tylko, że Filipowicz nic do swojego smaku znaléźć nie mógł.
Panicze więcéj pili niż jedli. Montresor łamaną polszczyzną zabawiał podkomorzego, który silił się niemniéj pogruchotaną francuszczyzną mu odpowiadać. Oba starając się sobie dogodzić wysilali się na rozmowę, która paniczów do szalonego pobudzała śmiechu.
Skończył się obiad nareszcie, a gdy wstawać przyszło, panna Agata zauważyła iż Filipowicz musiał się o stół oprzéć i na nogi stanąwszy, zachwiał się nieco. Jednakże choć blady i pomięszany odprowadził pisarzównę do bawialnego pokoju. Tu skinął zdala na podkomorzego.
— Czy pan myślisz tu dłużéj bawić? — szepnął mu — bo ja, coś mi nie dobrze, niemam co tu tak dalece robić, jestem nadliczbowy... chciałbym do domu.
— Poczekajże trochę, żeby nie tak zaraz gębę ledwie utarłszy — rzekł podkomorzy — niewypada.
— Ja bo gęby nie obcierałem — odpowiedział Filipowicz — anim pił ani jadł.
Przez litość jakąś zbliżyła się do niego w téj chwili panna Tekla. Chory począł ją oczyma mierzyć milczącemi długo, na miły uśmiech nieodpowiadając.
— Dobrze — odezwał się w końcu — iż mogłem choć na chwilę do panny pułkownikównéj się przybliżyć — właśnie miałem zamiar ją pożegnać.
— Czegoż się pan tak spieszy? — szepnęła grzecznie.
— Ja bo się lękam spóźnić i póki czas uciekać ztąd muszę — rzekł Filipowicz. — Mógłbym do reszty oszaleć patrząc na to co się tu dzieje...
— A cóż się tu dzieje? — obrażona spytała dumnie panna Tekla.
— Mnie się widzi, że źle się tu dzieje — rzekł Filipowicz. — Młokosy te drwią sobie i z domu i z pani.
— Chcesz pan żeby wszyscy tak pogrzebowo wyglądali jak sam? — żwawo odpaliła pułkownikówna. — A! to by było zabawnie. Pan chorowałeś, skwaśniałeś i nie wiedziéć co mu się przywiduje.
— Być może, być może, uśmiechnął się Filipowicz — przywiduje mi się, że to są trutnie, że pani jesteś ślepa, że swych prawdziwych przyjaciół nie chcesz znać i odpędzasz ich. Przywiduje mi się, że pani tego możesz później żałować.
Mocno wzruszony sięgnął ręką po dłoń panny Tekli, która mu jéj nie dała i nagle zmieniając głos, dodał.
— Bądź pani łaskawszą dla wiernego sługi swojego. Jeszcze się wszystko naprawić może. Ja pannę pułkownikównę kocham szczerze. Daj tym paniczom odprawę — daj mi słowo... skończmy... błagam...
Ta napaść rozgniewała tylko pannę Teklę.
— Cóż to się panu roi? że ja dla jego fantazyi ludzi będę z domu rozpędzać! Przecież słowaśmy sobie nie dali... a ja jeszcze jestem wolna.
— Pani jesteś wolna — rzekł odstępując Filipowicz — najzupełniéj. Nie pretenduję do niczego. Zatem co? odprawa?
Pułkownikówna jeszcze była nadąsana.
— Bierz pan to sobie jako chcesz! — rzekła. — Jeśli się panu czekać sprzykrzyło.
Filipowicz chwiał się na nogach tak iż za krzesło musiał się chwycić, nieodpowiedział nic, a że właśnie na tém krześle spostrzegł czapkę swoją, sięgnął po nią i z uśmiechem na ustach skłonił się, poszedł potém do gospodyni żegnać się, z kolei do pisarzowéj, naostatek do panny Agaty i nie ciągnąc już z sobą podkomorzego, który znowu się z Montresorem zagadał — wyszedł z pokoju.
Panna Tekla, choć jeszcze gniewna, spojrzała za nim z jakiemś uczuciem trwogi i żalu. Zrobiło się jéj smutno...
Powóz już z turkotem zachodził przed ganek, gdy podkomorzy ocknąwszy się, pobiegł gonić odjeżdżającego, bo swoich koni nie miał.
Filipowicz blady jak trup już, z pomocą dwóch służących wydrapał się był na bryczkę i czekał nań. Zaręba dostrzegł na twarzy jego taką zmianę, że się uląkł.
Naglił aby odjeżdżać co prędzéj. — Trzymał się z widocznym wysiłkiem, jedną ręką za fartuch a drugą chustkę cisnąc do ust, krztusił się.
Podkomorzy chciał wstrzymać odjazd, widząc go bardzo osłabionym, lecz Filipowicz dostrzegłszy to, krzyknął porywczo.
— Jechać do domu! żywo!
Popędzono więc i jedna panna Agata z okna widziała, jak blady suchotnik obłąkanem wejrzeniem zmierzywszy dwór, pochylił się osłabły.
Po odjeździe jego Ogiński z paniczykowską dumą i nieoględnością nielitościwie przedrwiwał nieboraka — robił miny jego, naśladował kaszel, chustkę przykładał do ust... i udawał go tak dobrze iż sama pani Borkowska za boki się brała.
Na pannie Tekli uczyniło to wrażenie przykre, okazała zły humor i musiano się zabawiać czémś inném.
Panicze nie myśleli wcale odjeżdżać, musiano dla nich przygotowywać wieczerzę.
Mrok już szary był, i miano ją podawać, gdy wpadł cale niespodziewany Osmólski, z miną tak pomięszaną jakąś i skwaszoną, jakby mu się co w drodze złego przytrafiło.
— Państwo wiedzą już tę tragiczną historyę? — zapytał pułkownikowéj prawie przy powitaniu.
Jakby tknięta przeczuciem jakiemś zbliżyła się panna Tekla.
— To istotnie fabuła — mówił Osmólski — gdybym na oczy nie oglądał, nie wierzyłbym.
Wszyscy stali zaciekawieni.
— Ten nieszczęśliwy Filipowicz — kończył przybyły — nie wiem dokąd się u licha wybrał w złą godzinę. O dobrą milę ztąd na gościńcu patrzę stoi przy powozie podkomorzy Zaręba i ręce łamie, ludzie się kręcą... Co takiego? Patrzę, a w powozie krwią oblany, martwy już, zdaje się, leży Filipowicz... Musiałem niepytając co i jak się stało... lecieć mojemi końmi po cyrulika i posłałem go tam...
Wszyscy stali niemi.
— Ależ nie umarł? — zawołała ręce łamiąc pułkownikowa.
— Zdaje się, że albo musiał skończyć lub nie wiele mu się należy — rzekł Osmólski. — Niemiałem nawet czasu spytać dokąd jeździł — ale jak można było tak chorego z domu puszczać!
Wszyscy milczeli, tylko panna Tekla, oczy sobie zakrywszy rękami, wybiegła do drugiego pokoju, a matka za nią.
Sapieha z zimną krwią odezwał się do przybyłego.
— Pocóżeś asindziéj spieszył z tą wiadomością i popsuł nam wesołą zabawę. Ten jegomość właśnie tu był z wizytą... miarkujesz pan.
Osmólski za głowę się pochwycił.
— Tu był! do licha! Rzecz nieprzyjemna — zawołał — niepotrzebne z tego urosną gadaniny.
Z drugiego pokoju płacz słychać było. Oba panicze, poszeptawszy z sobą. wiedząc, że tu już dobra myśl nie prędko powróci po tym wypadku, wzięli cicho kapelusze i milczącemu regimentarzowi głuchemu, siedzącemu w kącie, a niewiedzącemu o niczem skłoniwszy się, odjechali.
Z folwarku wysłano zaraz konnego, żeby się dowiedział co się z Filipowiczem stało. Panna Tekla chodziła lamentując i powtarzając, że z miłości dla niéj życie postradał.
Wieczerzę jeden tylko regimentarz i pisarzowa jedli z apetytem, Osmólski wino pił, co zwykł był czynić, gdy — jak powiadał — miał jaką aprehensyą. Późno w noc powrócił posłaniec z wiadomością, że Filipowicza nieżywego już do domu odwieziono. Niepowiedział tylko tego. iż powszechnie obwiniano pułkownikównę, jakoby była śmierci nieszczęśliwego przyczyną.




Zgon Filipowicza, chociaż przewidziany i jawnie z suchot pochodzący, nieprzyjaciele pani Borkowskiéj umieli przeciw niéj wyzyskać. Przypisywano go lekkomyślności panny, która, jak opowiadano, naprzód mu czyniła nadzieję, późniéj zalotnością go do rozpaczy przywiodła.

Szczególniéj księżna, która nie taiła nienawiści dla domu Borkowskich, głośno się przeciw matce i córce odzywała — innych przeciwko nim podbudzając. Nie uczyniło to jednak wielkiego wrażenia na adoratorach Tekluni. W miejscu tego który ubył, cisnęli się inni gromadnie.
Panna chociaż może Filipowicza żałowała i zgon jego opłakała, musiała się z tém taić, aby rozsiewanych wieści o stosunkach ze zmarłym nie potwierdzać.
Sapieha z Ogińskim zjawili się wkrótce potém dla pocieszania i — w istocie wesołością swą a kadzidłami jakie bóstwu palili — rozrywali pułkownikównę. Uśmiechała się znowu.
Starosta szczególniéj zapalczywie nadskakiwał pannie Tekli, i w uniesieniu, choć rodzina o tém nic nie wiedziała, o wiekuistem ślubowaniu przebąkiwał. Zaklinał się że, gdyby mu matka i rodzina nie chcieli dozwolić, byle panna poczekała, on do zgonu jéj wierność poprzysięga.
Pod rozmaitemi alluzyami, pisarzowéj napomykał, że ślub sekretny mógłby się odbyć — a rodzinaby go zerwać potem nie potrafiła i przebłagać się dała.
Wszystko to były paplaniny dziecięce. Ogiński sam siebie okłamywał. Czynił sobie z téj miłości, jak młokos, chlubę, głosił ją, nie robił tajemnicy, naradzał się jawnie — roztrąbiał.
Poszła tedy po całym powiecie wieść, naturalnie w drodze urastając, że z Ogińskim po zaręczynach potajemnych, że ksiądz do ślubu zamówiony, i że intrygi pułkownikowéj i jéj córki grożą nieopatrznemu młokosowi smutną przyszłością z kobietą płochą, pragnącą się tylko wyrwać na świat, aby go używać.
Księżna Barbara, która miała policyę doskonałą, o wszystkich tych rumorach została zawiadomioną.
Co dziwniejsza uwierzyła święcie iż rzeczy tak stać mogły, i zaklęła się iż niedopuści nigdy aby tak godna rodzina w sidła na siebie nastawione wpaść miała.
Natychmiast więc list przez umyślnego wyprawiony został do matki młodego starosty, przynaglający o ratunek. Periculum in mora. Do Sapiehów, z powodu zajść ich z Radziwiłłami, nie mając wielkiéj konfidencyi, księżna uboczną drogą pchnęła przestrogę, aby ratowali wojewodzica, już zaręczonego z Jabłonowską.
Dwaj młodzi zabawiali się jaknajlepiéj w Pacewiczach, pannę konsolując, która do starosty coraz więcéj nabierała afektu, a matka już na pewno predestynacyą głosiła — gdy na obu gotowała się burza wielka.
Tymczasem zakochany wściekle Iwanowski, który po śmierci Filipowicza opróżnione już chciał zabrać miejsce — i pannie się miał oświadczyć — zrażony nieustannem spotykaniem się z Ogińskim i jawnemi jego konkurami — z rozpaczą w sercu się usunął.
Iwanowski ten starszy, rodzony brat horodniczego, człowiek był równie namiętny jak ów nieboszczyk Filipowicz. Piękna Tekla, w któréj się oddawna kochał, była dla niego wszystkiem w świecie. Mówił, że dla niéj życie dać gotów i dałby był je bez namysłu.
Dzisiejsze pokolenia o wiele są wystyglejsze, dużo mniéj namiętne. Dawniéj i krew jakoś żywiéj w żyłach płynęła, i życie temperamenta czyniło rozgorzalszemi i nałóg niehamowania się w niczem rozpasywał. Uchowaj Boże przeszkody na drodze — człowiek się roznamiętniał i szalał.
Iwanowski właśnie z wielą takiemi drażniącemi zawadami miał do czynienia i miłość jego wzmagała się niemi. Jedną z najprzykrzejszych dlań była opozycja brata młodszego, który szaleńcem go wprost zowiąc, zaklinał się iż maryażu z pułkownikówną nie dopuści. Do téj ze strony brata przekory wiele się różnych przyczyniało pobudek. Iwanowscy od dzieciństwa, co się nieraz w rodzinach trafiało, po bratersku się niecierpieli. Starszy na młodszego powiadał — egoista, chytrzec, dusigrosz, pieniacz... Tamten na starszego wymyślał, że nie z pełna rozumu, szaleniec jest, któregoby w kuratelę wziąć potrzeba.
Z działu po rodzicach oba znaczny wzięli majątek, lecz starszemu testamentem ojca przeznaczone dobra i kapitały lepiéj go daleko wyposażyły.
Horodniczy czuł się pokrzywdzonym, a że brata posądzał, iż o to zabiegał — mówić z nim w początku niechciał.
Przyjaciele i powinowaci jakoś ich pogodzili. Uściskali się, ucałowali, zapili, a nazajutrz rano po trzeźwemu skłócili się tak, iż horodniczy odjechał poprzysięgając, że póki żyw z bratem mówić nie będzie. I tę zwadę po półroczném jéj trwaniu zagodzono — ale łatana przyjaźń a garnek drutowany nie wiele warte. Iwanowscy odtąd byli niby w zgodzie, a do pierwszego spotkania, byle się zeszli, jedli się natychmiast.
Cokolwiek jeden zrobił, drugi ośmiewał, tłómaczył, potępiał. Horodniczy przez lat kilka, widząc życie starszego prorokował mu, że się nigdy nie ożeni, a sobie że po nim dobra zagarnie. Tymczasem ów z zimną rybią krwią Iwanowski, zobaczywszy pułkownikównę rozgorzał i głowę stracił.
Dość tego było horodniczemu, ażeby na Borkowską rzucić anethema i stanąć w rzędzie jéj najzajadlejszych nieprzyjaciół. Nazywał pannę bałamutką, zalotnicą, intrygantką i zaklinał się, że wszelkich środków użyje aby brata szaloną pałkę ocalić.
Więcéj niż kiedy wywoływał nań kuratelę.
To odgrażanie się brata, nie tylko nieopamiętało zakochanego, lecz miłość jego jeszcze wzmogło.
Iwanowski starszy miał lat z okładem trzydzieści, a że w amory się żadne nie wdawał wprzódy i wszelki zapas serdeczny cały zachował — gdy go teraz obrócił na miłość dla pułkownikównéj, buchnęła ona nadzwyczaj gwałtownie.
Człowiek był trochę dziwny, gorączka choć na pozór zimnego lubił udawać, serdeczny, szczery i — jak go widzisz tak go pisz.
Młodszy brat cale inny, prawnik, wykrętny, złośliwy, choć nieuczciwego się nic nie dopuścił, zarażony był ową doktryną wieku, moralnością trybunalską, która pod pokrywką prawności wiele nieprawości dopuszczała.
Dla horodniczego wszystko co legalnie mógł dokonać było godziwem. Trzymał się litery prawa — nie patrząc jak ona była zastosowaną.
Im się starszy więcéj rozkochiwał w pannie, tém młodszy rachował pewniéj, że niedopuściwszy go do niéj od ożenienia odstręczy.
Nie było tajemnicą, iż rozmiłowany powtarzał: Albo ta lub żadna. Horodniczemu zaś o to właśnie chodziło, ażeby się nie żenił.
Z intryg tych brata, o których starszy wiedział, śmiał się i lekce je ważył. Tamten znowu, gdy się spotkali, drwił że po panach niedogryzki chce zbierać — i że na taką infamię on nie dozwoli.
Jakby na pociechę dla młodszego wypadło, że niemogąc i niechcąc z paniczami iść nawyprzódki, Iwanowski rozgniewany zaklął się publicznie, iż w Pacewiczach noga jego nie postanie.
Bracia się z sobą nie widywali w ostatnich czasach, lecz jak tylko młodszego doszła wieść o tém postanowieniu — pojechał do Wyżynki do starszego pan horodniczy, aby mu, jak po drodze mówił, rozumu powinszować.
Wyżynka majętność główna po rodzicach odziedziczona przez Iwanowskiego, otoczona lasami wielkiemi, dobrze zagospodarowana, była jedną z najpiękniejszych szlacheckich posiadłości w tych stronach. Na niczém jéj nie zbywało, bo i grunta miała doskonałe, i łąki wyborne i las nie zniszczony i wodę a młyny, i dwór co się zowie wygodny i piękny.
Dla tego téż horodniczy na nią tak zęby ostrzył i brata rad był widziéć starym kawalerem, aby kiedyś po nim to fundum, wsie i przysiółki opanować.
Iwanowski starszy był człowiekiem dziwnego nabożeństwa. Rozumu choć go miał, na własny użytek nie obracał, żył cały sercem, wrażeniami, uczuciami. Starczyła mu Wyżynka nie tylko na fantazye wszelkie, ale nawet na mimowolny dorobek kapitału, choć ludzie, z dobroci jego korzystając, odzierali go.
Gdy go chandra jaka napadła, Iwanowski o wszystkiem zapominając w niéj i nią żył tylko. Kochając się szalał, nie myślał o niczem tylko o miłości swéj, pannie i sobie nie dawał spoczynku, a z ofiarami się wcale nie liczył. Tak samo gdy go z rozpaczy opanowała pobożność, modlił się po dniach całych, krzyżem legiwał, dyscypliną się do krwi biczował i suszył tygodniami.
Rozdzielić się nie umiał według przysłowia — et haec facienda et alia non omittenda — całkowity się zawsze oddawał. Były już nań z kolei lata, w których zapalczywie myśliwstwem się zajmował; rok czy dwa się w książkach kochał; miał raz pasyę do koni i wiele na nie tracił. Na ostatku, wszystko pochłonęła miłość dla pułkownikównéj.
Doznawszy w niéj zawodu... nie wiedział już czém się pocieszać miał. Można się było obawiać, że tak samo jak inne namiętności chwyci go passya do kieliszka na frasunek. Lecz bratu horodniczemu wszystko to milszém było i znośniejszem niż konkury o pannę Teklę.
Dwór w Wyżynce po rodzicach wzięty, wystawiony był, jak wiele innych na starem horodyszczu, którego wklęsłe w ziemię wały, porosłe drzewami jeszcze dokoła rozeznać się dawały. Był to budynek obszerny, nie piękny, ale poważnie się prezentujący zdala ze swym olbrzymim dachem w dwie kondygnacye, kominami jak wieżyce i chorągiewkami herbownemi na dachu.
Podwórze, na wszelki wypadek, bo się nieraz od zajazdów bronić było potrzeba, opasane było mocnemi ostrokołami, a bramy wjazdowe ciężkie, ogromne, kryte, z daszkami wyglądały jak baszty. Wszystkie niemal budowy na podmurowaniach z polnych kamieni, starannie stawiane, mocne były i okazałe.
Gospodarstwo u Iwanowskiego nie szło by pewnie dobrze, bo on sam go nie pilnował, tylko wybrykami, — ale miał po rodzicach niejakiego Żemczugę, starego szlachcica, pono powinowatego, który był nieocenionym. W istocie on tu był panem, i od wielu niedorzeczności Iwanowskiego powstrzymywał, a był mu więcéj opiekunem niż sługą i miał w domu powagę wielką.
Rozumny człek nie przeciwił się swemu paniczowi, bo go dotąd tak nazywał, tylko w ostateczności — gdy niebezpieczeństwo groziło, w mniejszych i obojętniejszych rzeczach fantazyom jego dogadzał...
Towarzystw tłumnych a wrzaskliwych Iwanowski jak inni nie lubił. Teraz w swym smutku i żałobie po Tekluni, jedyną dlań pociechą był niemiec z Nieświeskiéj kapeli czasowo odmówiony, który mu przez pół dnia na flotrowersie wygrywał melancholijne pieśni, i ksiądz Klet...
Ksiądz Klet Mazurowicz był jakimś krewnym Iwanowskich po kądzieli. Ubogiego matka gwałtem pono przyodziała w sukienkę, oddała do seminaryum, i ratując od biedy, wymogła, że się wyświęcił. Dano mu nawet wikaryę na wsi... ksiądz Klet, który nigdy powołania nie miał, młody, temperamentu ognistego, zaraz w drugim roku coś takiego skrewił, że ratując go od gorszych ostateczności złożono gorszący postępek na obłąkanie. Zamiast więc zamknięcia go do ciupy i — gorszych może następstw, Kleta oddano rodzinie, i — bawił na łasce u Iwanowskiego. Mszy mu odprawiać, kazań mówić, spowiedzi słuchać nie było wolno, ale sukienkę nosił i księdzem się nazywał. Był to biedny człowiek zwichnięty, który już ani do świata powrócić nie mógł, ani do duchownego powołania. Obłąkanie, które nań włożono dla ocalenia — dziwnym sposobem zdawało się czasami jego postępowaniem usprawiedliwione.
Słysząc, że go waryatem zamianowano, wziął to do serca, czy swój upadek, który był przyczyną śmierci matki — i — dostał jakby lekkiego obłąkania. Lecz te się objawiało i sporadycznie i łagodnie, a w takiéj formie iż mu nie przeszkadzało z ludźmi żyć i wśród nich swobodnie się obracać. Chudy, blady, twarzy dosyć przystojnéj, z oczyma dużemi biegającemi niespokojnie, ksiądz Klet mówił gorączkowo, prędko, niewyraźnie, bywał mocno roztargnionym i miewał napady melancholii.
Zwykle łagodny, cichy, gdy go roznamiętniło stawał się krzykliwym i do pohamowania trudnym. Iwanowski go dosyć lubił, obcował z nim chętnie — obdarzał go — a teraz w samotności i smutku flotrowersista Hörner i on stanowili całe jego towarzystwo.
Iwanowski po całych dniach na sofie legiwał, z rękami pod głowę założonemi, w sufit patrzając, Hörnerowi kazał grać, lub wzdychał i narzekał głośno, dla repliki i potakiwania przywołując ks. Kleta. Ten zwykle po izbie chodził, bo usiedziéć mu było trudno, o czém innem myślał, a panu Janowi czasem słówko konsolacyi rzucił.
W Wyżynce prędzéj się niewiem kogo spodziewano, niż pana Marcina horodniczego.
Stary Żemczuga, który go nie lubił, bo Jana kochał bardzo, pierwszy spotkawszy w ganku i zdala powitawszy — uczynił mu uwagę, że panu Janowi — nie bardzo zdrowemu, oznajmić trzeba o przyjeździe... bo tak wypada.
Wstrzymał się więc Marcin w ganku, a Żemczuga poszedł anonsując przybycie brata. Na tę wiadomość zerwał się Jan jak oparzony i zrazu zamilkł namarszczony. Nieprzyjąć nie było można, więc ks. Kleta uprosiwszy aby go nieodstępował, Jan prosić kazał.
Marcin filut i zręczny wszedł wesoło, jakby nigdy się z sobą nie pstrykali a żyli w najlepszéj komitywie, i zawołał od progu iż usłyszawszy jakoby pan brat nie zdrów był, miał sobie za obowiązek go nawiedzić.
Ręce tedy sobie podali i tamże w kancelaryi, gdzie zastał go Marcin usiedli... ksiądz Klet pod piecem sobie obrał stanowisko obserwacyjne.
— Jeżeli się niezdrów czujesz — rzekł gość — czém prędzéj to lepiéj Szretera wezwać potrzeba.
Żółć się zebrać musiała, da na przepędzenie jéj, i będziesz zdrów jak ryba.
Jan ręką kiwnął, zmilczał. Marcin się w niego wpatrzył.
— Ja bodaj, znając waszmości — rzekł — zgadnąć potrafię zkąd choroba i melancholia... Żal ci Tekluni, a to sam Pan Bóg łaskaw i opatrzny, że cię od niéj odgania. Wiesz co ja o nich trzymam, lepiéj przeboleć teraz, niż zawiązać sobie świat z płochą niewiastą.
Jan się zmarszczył mocno.
— Jakeś łaskaw, panie bracie, nie mówmy lepiéj o tem.
— Dlaczego? — odparł Marcin — dusić to w sobie gorzéj jeszcze. Owszem wypluć co na sercu, a lżej będzie.
Ksiądz Klet próżno mrugał z pod pieca, starając się Marcinowi dać do zrozumienia, aby milczał. Janowi się już twarz krwią oblewała. Sam był zły na pannę i zarzekał się jéj, ale drugim, a szczególniéj bratu mówić na nią nie mógł dozwolić.
— Wolałbym abyśmy o pannie Tekli wcale nie mówili — rzekł — lecz kiedy pan brat zagaiłeś, muszę, ja co ją lepiéj znam, stanąć w obronie. Mniéj winna panna niż matka, która trutniom drzwi otwiera, paniczom się daje łudzić, a w istocie sobie i córce szkodzi, bo rzetelnych konkurentów odpędza.
— Kto tam winien — odezwał się Marcin — mniejsza z tém, dosyć że Borkowska nie dla ciebie. Wyrzekłeś się jéj, słyszę, masz rozum. Jam ci tego przyjechał powinszować, byleś wytrwał.
Jan nie odzywał się. Marcin jakby nie rozumiał, że to go drażni, prawił daléj.
— Panicze się będą z nią zabawiali, póki liczko kwitnie, a potém... ekonomczuka jakiego wziąć będzie musiała, bo jéj nikt brać nie zechce.
Ksiądz Klet pod piecem aż syknął i nogami zaczął szorować i szastać.
— Nie trzeba ryb łowić przed niewodem — odezwał się Jan — kto to wie? Powiadają, że się Ogiński żenić myśli.
Marcin głośno śmiać się zaczął.
— I ty w to wierzysz! — rzekł. — A od czegoż księżna. Niewiesz chyba, że tam nie ma dnia w Nowogródku żeby na stole Borkowskie nie były. Radziwiłłowa niedopuści nie tylko ożenienia świetniejszego, ale im spokoju nie da, dopóki nie zgubi. Trudno tam zrozumiéć i dobadać się co między babami zaszło i za co ta zemsta sroga — lecz gdy kobieta na kieł weźmie, a jeszcze taka jak Zawiszanka, pewnym być można, że nie uspokoi się, póki nieprzyjaciółki nie zgubi...
Paniczów, zobaczysz, wkrótce tam zabraknie, proces z Żywultem przegrają, a co daléj, o tém tylko wie jeden Bóg i księżna Wojewodzina... bo na tém nie koniec.
Ksiądz Klet z pod pieca uznał się obowiązanym wmieszać do rozmowy.
— O! już to święta prawda — rzekł gorąco — że nad niewiastę złą gorszéj rzeczy niema. Nie darmo pismo święte opowiada, że pierwszy grzech z niéj poszedł.
Marcin spojrzał nań ostro.
— O kim że mówisz? hę? któż ta zła niewiasta? spodziewam się, że nie księżna?
Ksiądz się zmięszał. Co miał na myśli niewiadomo, ręce począł trzéć i palce łamać — i wyjąknął.
Generaliter się mówi.
Pan Jan odbywszy pierwszą z bratem rozprawę, położył się znowu na sofie, i oczy w sufit wlepił. Marcin widząc go chmurnym, począł żarty stroić.
— No, kochany Janie... kiedy ci pułkownikówna szczęściem już serce opróżniła... cóż myślisz? Wiem, że próżnować nie lubisz — co na placu? hę? polowanie czy konie?
— Daj mi pokój, ani jedno ni drugie. Jeszczem nie wydychał tego co mi ciążyło.
Na tę rozmowę, jakby proszony, bardzo w porę, nadjechał wiecznie się włóczący Osmólski, który wszystkie plotki zwykł był po powiecie rozwozić.
Gospodarz go powitał ochotnie. Kazano podać przekąskę i śniadanie, bo za saskich czasów jadło i napoje ze stołu prawie nigdy nie schodziły, a zwłaszcza przy gościach, jadano po całych dniach i komin kuchenny kurzył wiecznie.
— Co słychać? — spytał Marcin.
— Najważniejsza wiadomość — począł Osmólski, zajadając wędlinę z wilczym apetytem, że oto wojewodzica Sapiehy nam nie stało. Panna może żałobę włoży, ale drudzy się ucieszą pewnie.
— Cóż się z nim stało! — spytał Jan — słuchając z uwagą.
— Matka przestraszona tém, że się bałamuci, przysłała po niego starego Korsaka, który panicza wraz z Montresorem wziąwszy, pod szubpasem powiózł do Kodnia.
— Ho! ho! parę tygodni może będzie spokojnie — rzekł Marcin — potém się panicz wyłże, wykręci i powróci. Nie pierwszyć to raz go ztąd biorą.
— Księżna Barbara — dodał Osmólski — choć directe tam stosunków nie ma, stołka mu przystawiła. Nie kto inny... Teraz kolej na Ogińskiego.
Iwanowski Jan uszy nastawił, serce mu uderzyło, oczy pojaśniały, Marcin się zasępił.
— Tego, to ja acaństwu powiadam — ozwał się, nie tak łatwo będzie przegnać. Zakochany po uszy i pono o wykradzeniu a ślubie mówi. Ale po co tu kraść? W biały dzień mu ją matka da, byle jaka taka stuła ręce związała. A znowu o stułę, gdy ją jest czem pozłocić, kłopotu u nas nigdy nie ma.
Ksiądz Klet, który się uważał za duchownego i obowiązanego stawać w obronie sukni, rzucił się gwałtownie.
— Co to... to, pan horodniczy, na święty stan kapłański, takie kalumnie?... Co to to?
Marcin śmiał się po swojemu.
— Księżuniu nie pérz się, nie gniewaj — odparł, są księża i księżyska. Tyś kuzynku, także nie święty.
Osobista przymówka jak piorunem raziła biednego Kleta, któremu grabki i nóż z rąk wypadły. Usta mu zbladły, zaczęły trząść, ręce podniósł. Marcin za nie pochwycił.
— Dość — rzekł — żarty były... daj pokój ochłoń.
Jan się ujął za domownika.
— Niegodziło się.
Osmólski nie widząc sposobu lepszego, zagadał o czém inném.
— Żywult ma już, przyrzeczenie — rzekł — że sprawę jego Radziwiłłowie w ręce wezmą.
— I wojna będzie — śmiał się Marcin. Gynekomachia... zabawne... księżna przeciw pułkownikowéj! Koniec łatwo odgadnąć bo Borkowskiéj z Radziwiłłową a jeszcze Zawiszanką rodem, mierzyć się — to tak jak z przeorem Dominikańskim braciszkowi wojować...
— Tandem — rzekł Osmólski — widłami pisano. Panna Tekla bardzo piękna — niech do deputatów pojedzie, zmollifikuje ich serca. Jan słuchał, nie mówił nic już. O tém i owém przegadano do obiadu, na którym młodszy pozostał. Gospodarz w lepszym był humorze, ksiądz Klet sam do siebie mruczał i niezmiernie był na Marcina gniewny. Po obiedzie przywołano Hörnera, który, gdy tylko trzeźwy był, ochotnie trele wywodząc gości zabawiał.
Pan Jan znowu słuchając muzyki posmutniał.
Marcin, który zarówno na zwiady jak dla zbliżenia się do brata przybył, wpatrując się w niego, nie zupełnie rad był ze stanu w jakim go widział. Smutek dowodził iż na sercu jeszcze pannę miał, choć się jéj wyrzekł. Powrót więc był możliwym...
Pod pozorem jakimś z bawialnéj izby się wykradłszy, Marcin, który na wszystko baczne oko miał, wkradł się do sypialni brata. Tu sznurkując i rozglądając się, przy łóżku w szufladce spotkał się z rękawiczką i zeschłemi kwiatkami, z wielką czcią przechowywanemi. Pokiwał głową.
— Nieuleczony — rzekł — spokoju nie będzie, dopóki panna za mąż nie wyjdzie. Niema na to rady innéj.
Powróciwszy do izby, Marcin się jeszcze chwilę zabawiał z bratem i na bryczkę siadłszy, pod wieczór, nie zatrzymywany wyjechał.
Dumał przez całą drogę posępnie... i dopiero w Nowogródku stanąwszy, jakby mu szczęśliwa jakaś myśl przyszła uspokoił się. — Nazajutrz już znowu na bryczce był i w podróży. A że czy przypadek czy namysł wiódł go około karczmy w Pacewiczach, zajechał do znajomego arendarza; zapytał go wywoławszy, czy książę starosta był we dworze. Żyd oznajmił iż od dwóch dni go tu niewidziano.
Pan Marcin natychmiast daléj jechać kazał. Wiedział, że Ogiński z Sapiehą, gdy w Pacewiczach nie siedzieli, rezydowali u dawnego Sapieżyńskiego klienta Szumejki, który miał teraz wielką dzierżawę zastawną u Radziwiłłów.
Szumejko, duszą i sercem oddany Sapiehom, spodziewający się od wojewodzica korzystnego frymarku jakiegoś, w domu swym pozwalał młodzieży zabawiać się jak chciała. I on i rodzina jego była paniczom na usługi. W téj głównéj kwaterze, polowanie, pijatyka, strzelanie do celu, zabawki wszelkiego rodzaju, w których dwie panny Szumejkówny, wesołe dziewczęta udział brały — mieniały się nieustannie... Chociaż Sapieha był pochwycony i mógł do matki odjechać, Marcin spodziewał się tu znaleść Ogińskiego, który gdzieindziéj równie wygodnéj głównéj kwatery miéć nie mógł.
Zajechał więc do Szumejki, z którym znał się trochę.
Szlachcic panu bratu zawsze rad. Wybiegł na ganek z włosami rozrzuconemi, gruby i mały gospodarz — wołając na głos, iż go szczęście nadzwyczajne w osobie pana horodniczego nawiedzić raczyło. Podchmielony trochę był i z bryczki prawie na rękach zniósł Iwanowskiego, który postrzegł zaraz, że ma do czynienia z podweselonym, co mu było na rękę.
— Masz gości, panie bracie? — zapytał.
— A juści! — zawołał Szumejko. — Musisz czuć, że odemnie wino słychać, toć chybabym chłopem był, żebym miał pić je sam jeden.
— Któż u was?
— Nie zrobi ci wstydu żaden z moich gości — zaśmiał się dzierżawca. — Chodź.
I wciągnął p. Marcina do jadalni, w któréj czterech młodzieniaszków na żywéj rozmowie u stołu już opróżnionego, z butelkami siedziało.
Spostrzegł Iwanowski starostę z rumieńcem na twarzy dopijającego toast jakiś dziękczynny. Sapiehy nie było.
— Dobra nasza — odezwał się w duchu. — Chłopiec nie zdezerterował, wesół jest, przystęp będzie łatwy. Czterma literami dam się nazwać, jeżeli mi się nie uda.
I horodniczy zatarłszy czuprynę, siadł zaraz naganiać kieliszkami, tych co go wyprzedzili.
Wiadomy to zwyczaj, że gość, który się przypóźnił, nim z innemi dopuszczony został do konfraternii, musiał się dać na równi z niemi podpoić. Pan Marcin głowę miał tęgą i nie uląkł się kilku lampek. Z oka nie spuszczał starosty, który gadał głośno, i był w bardzo dobrém usposobieniu.
Począł się doń przysiadać i przymilać.
Przy kieliszkach znajomość zawsze łatwa, spoufalenie prędkie, a młody Ogiński i po trzeźwemu był poufały a gaduła ze wszystkiemi, nic w sobie nigdy utrzymać nie umiejąc.
— Hej! hej! panie starosto — odezwał się do niego — prawda że u nas w Nowogrodzkiem wesoło? Dziewczęta piękne, domy gościnne i ludziska poczciwe. Ale panu już pono kobiety nie w głowie, kiedy najpiękniejszą sobie pozyskałeś. Głośno już u nas o tém...
— Co Wpan prawisz!
— A! jak mi Bóg miły, bębnią o tém po całym powiecie. Niema się czego zapierać. Panna jak anioł ładna...
Tu pan Marcin pochylił się ku niemu.
— No, i choć nie wszyscy o tém wiedzą, ale ubogą nie będzie. Proces z Żywultem wygrają, sprawa czysta. Są i inne sperandy. Rodzina piękna, która niegdyś pańską była. Co tu rozmyślać długo. Panna się kocha, matka się nie sprzeciwi, chyłkiem do ołtarza i ręce stułą związać.
— Łatwo to powiedziéć — odparł wywnętrzając się starosta, który dobrze już miał w głowie. — Ja bym nie był od tego... ale, zachodzą przeszkody.
— A od czegoż przyjaciele? ho! ho! — począł Marcin — ręka rękę myje. Podumawszy sposób się znajdzie.
Młodemu oczy zaświeciły.
— Dobroczyńcą by moim był, ktoby do tego dopomógł — szepnął.
— A no! — wyrwało się Iwanowskiemu, niby z wielkiego ferworu — a no, pogadamy o tém. Ja panu staroście powiadam, byle szczera wola i inklinacya była — pomożemy, zrobi się.
Ogiński począł ściskać tak Iwanowskiego iż mało go nie udusił. Wypili do siebie. Wziął go pod rękę starosta, i jakby się od wieków znali, szepcząc z sobą wysunęli się do drugiéj izby, któréj drzwi p. Marcin zamknął.




W wojewodzińskim dworze, po obiedzie na którym siła była bliskich i zdaleka gości, zabawiano się rozmową.
U stołu lżejszą pogadankę o pospolitych sprawach zamknąwszy, księżna teraz badała ducha publicznego i przygotowywała wybory deputatów do przyszłego trybunału. Umiała ona z każdéj korzystać zręczności, i napozór o błahych mówiąc rzeczach, czasu nie tracić. Nikt lepiéj nad nią nie znał stosunków miejscowych, pokrewieństw, przyjaźni, waloru ludzi małych i sposobów ich zużytkowania.
Sztuką było niepospolitą umiéć do każdego tak mówić, aby się nie odkryć całkiem z myślą, nie związać obietnicą, a dać człowiekowi do zrozumienia co czynić miał, wysondować go czy był chętnym, przekonać się czy co potrafi.
W szkole ojca doskonale wyćwiczona księżna, miała talent wyzyskiwania ludzi tak, że oni czasem sami nie wiedzieli o tém... Kunszt był największy właśnie — nie wiele z siebie czyniąc, nie szafując — ludzi umiéć pozyskać.
Więc jednego brało się słowem, drugiego uśmiechem, innego poufałością, którą mało szafowano zapytaniem o rodzinę, wzmianką o wakansie tym właśnie o którym księżna wiedziała że był na myśli. Poczciwa szlachta unosiła się nad rozumem, uprzejmością, niezrównanemi księżnéj przymiotami; a im więcéj ona pozyskiwała przyjaciół, tém Borkowska ich więcéj traciła. Z tym taktem pańskim, który niedopuszczał okazywać iż ją zbytnio obchodziły Borkowskie, nie wiele o nich wspominając, z przełaju czasem ciskając słówkiem, wojewodzina umiała okryć je śmiesznością i w jak najgorszém świetle przedstawić.
Znajdywali się przyjaciele których to oburzało, lecz odzywać się nie śmieli, nawet przeor dominikański milczał. Ci co bywali w Pacewiczach nie bardzo się do tego przyznawali, chociaż księżna wiedziała o wszystkiem i właśnie na nich starała się najsilniéj wpływać.
Ze śmierci Filipowicza uczyniono tu fabułę, która na jakiś romans wyglądała. Wystawiono go jako męczennika, a pannę nielitościwą, obłudną, fałszywą, zalotną. Nieszczęściem, choćby rzecz przesadzona, miała za sobą pewne cechy prawdopodobieństwa.
Żywult, pokorne ciele, którego wszystkie nadzieje na księżnie spoczywały, należał teraz niemal do jéj dworu i tak mocno trzymał się klamki, że jéj prawie na chwilę nie puszczał. Stał w kątku, kłaniał się nisko, ręką do kolan — śmiał się ze wszystkiego, wtórował, potakiwał, służył; wszyscy téż przekonani byli, że wygrać musi, bo trybunał nie mógł wypaść tylko po myśli Radziwiłłów i składać się z posłusznych im deputatów.
Wyborów ich wszędzie zwolennicy Radziwiłłowscy doglądali, a gdzie kandydat przeciwny miał najmniejsze poparcie, tam wszelkie środki były dobre, aby go nie dopuścić.
Na jednych umyślne nakładano inhibicye, drugich zręcznie umiano usunąć, innych w saméj chwili wyboru pojono — albo zarąbywano.
Nie dla jednéj sprawy biednego Żywulta podejmowano starań tak wiele — szło o panowanie rodziny na Litwie, o dowód jéj siły, o zyskanie sobie nowych przyjaciół, o znaczenie polityczne.
W tym wieku prywaty, kto miał sądy w ręku, zatém cześć i majątek obywateli, dwie rzeczy najdroższe — ten władał szlachtą i rzucał nią gdzie mu było potrzeba. Sam król i jego minister musiał się rachować z rodzinami, które na kraj największy wpływ wywierały — zatém szło że, przy rozdawnictwie tytułów i starostw, kto rej wodził, miał pierwszeństwo.
W dniu tym, jak od dawna, Żywult się stawił do obiadu, na którym osób było sporo. Bystre oko księżnéj zaraz spostrzegło, że pokorny człek który zawsze dosyć biednie i przygnębiony wyglądał, starając się obudzić kommizeracyę — był więcéj niż kiedykolwiek przygnębiony i smutny.
Raz i drugi rzuciwszy nań okiem, księżna Barbara domyśliła się, że jakiś osobliwszy ucisk i troskę miał dnia tego. Przy obiedzie dużo wzdychał... A że oczyma ciągle ku księżnie biegał, jakby ją chciał o coś prosić a nieśmiał, Wojewodzina, gdy wstano od stołu — sama się do niego zbliżyła.
— Co to acanu jest?
Za całą odpowiedź Żywult ręce na piersi skrzyżował, i okrutnie westchnął.
Głos miał stłumiony i cichy, teraz ledwie go posłyszéć było można.
— A jest! mościa księżno — jest! — odparł.
— Ale, cóż takiego?
Potarł głowę biedaczysko.
— Bieda — rzekł.
— Nowa jaka? Acan się zdajesz oprymowany bardzo.
Żywult ręce przycisnął jeszcze mocniéj do piersi. Obejrzał się pilno do koła, aby go nikt obcy podsłuchać nie mógł.
— Moja nieprzyjaciółka nową sztukę gotuje — rzekł — może, uchowaj Boże nieszczęścia, miéć partyę mocną.
— Zkąd? jak? — śmiejąc się szydersko, odparła księżna.
— A jeśli wyda córkę za Ogińskiego?
Wojewodzina rozśmiała się głośno.
— Staroście się o tém nie śni, bałamucić może.
— Mościa księżno — począł z pośpiechem Żywult — zaszły nowe okoliczności. Człowiek przewrotny i zręczny wziął tę sprawę w rękę. Iwanowski horodniczy, który się obawia aby brat jego o pannę się nie starał i nie ożenił z nią, wziął się na sposób. Podbija staroście bębenka i doprowadzi do tego, że go ożeni.
Wojewodzina się rzuciła.
— Ale to bajki! — zawołała.
— Jakto bajki, prawda, niestety, najrzeczywistsza — mówił Żywult bijąc się w piersi. — Ja mam jak najlepsze wiadomości. Podchmielony Szumejko, u którego starosta gości, wygadał mi się. Wszystko przygotowane, księdza już pozyskali, Ogiński lata jak oszalały. Matka tylko takiemu ślubowi pokryjomemu, bez zapowiedzi i indultu przeciwna, ale i tę w końcu skonwinkują. Latanina ogromna... Iwanowski nie je i nie śpi... bo chce ratować brata... i dokaże co zamierzył. Oczywista rzecz co Baranowska to nie Ogińska. Ludzi za sobą na trybunale będą mieli — a ja, mościa księżno, przepadłem z kretesem.
Stała księżna Barbara zadumana.
— Jeśli się to wszystko acanu nie przywiduje ze strachu!! — rzekła.
— Święta prawda! — zawołał Żywult — prawda święta. Niech W. książęca mość raczy kazać ją zweryfikować — okaże się.
— Nie oddalaj że no się — rzekła gospodyni odchodząc zaraz do swojéj kancellaryi.
Żywult przysiadł w kącie, i po wyjściu gości zabawiał pannę Klecką czy ona jego, opowiadaniem o najgorszych latach jakie w swém życiu przebył, i jakie ona pamiętała. Wszystkie klęski elementarne z kolei były na placu — nawet ów pomorek na trzodę chlewną, który Żywulta od razu pięćdziesięciu sztuk pozbawił. Nierychło powróciła księżna do sali, skinęła na klienta i kazała mu być spokojnym.
— Miałeś acan racyą — rzekła mu — ale znajdą się sposoby na to, aby niedopuścić. Idź spać.
Tegoż wieczora kilka osób ze dworu i miasteczka wyjechało... Nazajutrz podkomorzy Zaręba wezwany listem przez wojewodzinę miał z nią konferencyę cichą — i ruszył wprost do Pacewicz.
U pułkownikowéj od dni kilku panował niepokój jakiś, bieganina, szeptanie, narady, wyprawianie posłańców nieustanne, panna Tekla zadumana chodziła po domu, poruszona i tak zatopiona w sobie, że nie zawsze rozumiała co do niéj mówiono.
Pisarzowa od niéj biegała do matki, która jak w gorączce czyniła jakieś przygotowania. Łatwo było poznać, że panna Tekla niezupełnie była zdecydowana na coś, a matka pozyskana zupełnie.
Borkowska całując i ściskając Teklunię, starała się ją nakłonić, ubłagać.
Szło już o ślub ze starostą. Ksiądz był gotów, miejsce zabezpieczone. Ogiński naglił, pułkownikowa obstawała za tém aby dopóki familia się nie dowie, małżeństwo doprowadzić do skutku.
Dumie panny Tekli ten ślub cichy, to wesele bez gości i pompy — nie do smaku były. Ogiński dosyć się jéj podobał, był młody, piękny, dowcipny, trzpiot, miał imię i sperandy — lecz, obawa jakaś o prawomocność tego ślubu rodziła się w jéj umyśle.
Wahała się, coraz jednak słabiéj, coraz mniéj się opierając, gdy matka coraz silniéj nacierała.
Pisarzowa była neutralną. Regimentarzowi głuchemu nie widziano potrzeby się zwierzać. Agatka trzymała stronę Tekli.
— Co to za ślub? — mówiła — a to mi pięknie! jakiś kradziony — czy co? Jabym takiego niechciała, a co dopiero Teklunia?
Na to wahanie się, które Borkowskę rozdrażniało i, zawsze łatwą do łez, pobudzało do płaczu, nadjechał podkomorzy Zaręba. Był to przyjaciel domu — niegdyś pułkownika Achates. Szanowano go tutaj.
Pułkownikowa, choć rada go była spytać o zdanie, nie miała śmiałości zwierzyć mu się. Obawiała się opozycyi — a tak pragnęła wydać córkę za mąż świetnie!
Przywitała go z czułością wielką i równym niepokojem.
— Ja tu do asindzki dobrodziejki — przemówił po chwili podkomorzy — tym razem nie z prostym respektem tylko, ale i z interesem.
Moja mościa dobrodziejko, chodzą głuche wieści, jakoby nasza śliczna Teklunia, dała słowo i miała wychodzić za starostę. Pewnie partya bardzo świetna, ale ludzie prawią o ślubie cichym, bez indultu i zapowiedzi? Czyżby to być mogło, abyś asindzka, jako matka, na to zezwoliła?
Pułkownikowa, która słuchała drżąca, pobladła, spuściła oczy, zamilkła, rwała końce chustki. Podkomorzy czekał odpowiedzi. Głosu jéj brakło.
— Mój kochany podkomorzy — rzekła w końcu, ślub przy świadkach przez księdza dany, zawsze ślubem... a gdyby inaczéj nie można?
— Pułkownikowo dobrodziejko! to prosta droga do rozwodu — zawołał podkomorzy. — Na miłość Boga. Panna Tekla przestanie być panną Teklą, a Ogińską nie będzie. To młokos, niewiem nawet czy pełnoletni. Bądź co bądź, matkę ma... rodzina można... to nie są żarty... Cóż pan Szczyt na to, waćpani i panienki opiekun?
Szczytowi wcale o tém znać nie dano. Pułkownikowa się rozpłakała i ręce załamała.
— Mój podkomorzy — zawołała — rzeczy już tak daleko zaszły, że ja słowo dałam — Teklunia sobie tego życzy. Ślub ma być, jak wszyscy zaręczają, fundamentalny.
Z użycia tego wyrazu podkomorzy się uśmiechnął.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł, przed Bogiem gdy sobie dwoje ludzi ręce poda a ślubuje wiarę — to dosyć, ale wedle praw kościelnych i ludzkich, dla porządku na świecie ustanowionych, formy się zachowywać muszą. Ślub bez indultu, bez zapowiedzi — dany nie przez plebana — uważa się za żaden... tak dalece, że wrazie gdyby się utrzymał, możeby go powtórzyć było potrzeba. Rodzina można, mająca w tém interes, aby go rozerwać, znajdzie łatwo środki. To nie żarty.
Łzy strumieniem lały się z oczu pułkownikowéj, a że panna Tekla u drzwi na podsłuchach stojąca domyśliła się z urywanych słów, dochodzących ją, przedmiotu narady — weszła do pokoju niespokojna.
Ujrzawszy ją podkomorzy, podszedł się przywitać.
— Sekretu w tém dla panny pułkownikównéj niema — odezwał się — mówimy o projektowanym ślubie, przeciw któremu ja się oświadczyć muszę, jako przyjaciel waszego domu!
Zarumieniona panna obróciła się do matki.
— A co? widzi mama? — szepnęła cicho. — Ale zkądżeś się pan o tém dowiedział — rzecz była w największéj tajemnicy trzymana?
Podkomorzy ruszył ramionami.
— Bębnią o tém już i w Nowogródku — rzekł.
Pułkownikowa wstała podrażniona mocno.
— Wszystko to — rzekła — nieprzyjaciele nasi, aby Tekluni szczęścia nie dopuścić, wszystko to intrygi... niegodziwość, kalumnie, i podkomorzego przeciągnęli.
Stary palnął się w piersi kułakiem.
— Pułkownikowo — zawołał — ja pierwszy do ślubu świadkiem staję, z kobierca odprowadzę... Służę... ale do ślubu jaki córce pułkownika należy, a nie do kryjomego jakiegoś.
— Ja téż to mówiłam! — odparła panna Tekla. Niedokończyła tych słów jeszcze, gdy rumor się zrobił w przedpokoju, i starosta w humorze różowym, wpadł do sali, biegnąc naprzód ucałować rączki bohdanki. Spostrzegłszy podkomorzego trochę się w zapale pohamował. Idący za nim horodniczy zmięszał się, wnet zaczynając nadrabiać miną i śmiechem nienaturalnym. Kolnęło go zaraz, że podkomorzy nie był tu darmo. Jedno spojrzenie na pułkownikową zapłakaną i strwożoną — już wiele mówiło.
Panna Tekla z dumą i chłodem przyjęła pana starostę, który zdumiony w oczy jéj patrzał, gdy ona wzrok spuszczała.
Nieprzyjemna chwila milczenia, poprzedziła wykrzyknik Iwanowskiego, który podkomorzego witał natarczywie.
— Pan tu rzadkim gościem.
— A pan horodniczy teraz częstym? — odkąsił podkomorzy, który go nie lubił. — Mnie to równie dziwi!
Starosta tymczasem zbliżył się do matki i z cicha szepnął.
— Wszystko gotowe...
Borkowska jakby nie słyszała. Panna Tekla zwolna ku oknu odstępowała. Ogiński patrzał dokoła i zaczynał się domyślać, że tu coś zaszło albo zajść miało, nieprzyjemnego dlań. Pogonił za panną.
Teklunia stała smutnie w ogród wpatrzona.
Podkomorzy ujął za rękę Iwanowskiego i szepnął.
— Acan tu widzę druhem temu paniczowi. Ja jestem przyjacielem domu, nie tajno mi nic, tandem pytam was jako uczciwego człowieka, co to się święci? Mógłżebyś asindziéj do takiego despektu dopomagać?
— Do jakiego? — ofuknął horodniczy.
— A jużci despekt i wielki czynić z tego tajemnicę, z czego ludzie zwykli szukać jak największego rozgłosu.
— Jak gdzie, i jak kiedy — rzekł mocno zburzony Iwanowski. — Cóż to za despekt! Gdzie nie można przeskoczyć podłazi się, a ślub każdy dobry.
— Mylisz się asindziéj — zawołał podkomorzy — naprzód uczciwi ludzie nie podłażą nigdy, powtóre ślub taki bez parocha funta kłaków nie wart.
Zmięszał się horodniczy.
— Ja mam inną opinię... praktyk takich ślubów było mnóstwo.
— A z nich rozwodów? — dodał podkomorzy.
Ogiński, który z panną nie mógł zawiązać rozmowy, bo ta mu nie odpowiadała, przystąpił do pułkownikowéj, ta wyszła jakby uciekała, pośpieszył do Iwanowskiego.
Wszyscy trzej udali się do bocznego pokoju. Zamknięto drzwi.
Panna Tekla, która jak wkuta nie ruszała się od okna, ukradkiem łzy ocierając, usłyszała nagle żywo wybuchającą rozmowę, w któréj głos tubalny podkomorzego górował.
Najmniéj dawał się słyszéć starosta. — Spór zdawał się wielce zajadły i trwał tak długo, że pułkownikówna wreszcie wyszła także, a zastąpiła ją Agatka, która pod drzwi się na palcach przysunęła, uszko do nich przyłożyła i furknęła po chwili.
Borkowska w swoim pokoju, różaniec w ręku przesuwając, płakała. Zachwianą została, przestraszoną a gotowa się była modlić, aby małżeństwo upragnione w jakikolwiek sposób przyszło do skutku.
Chciała koniecznie dla córki pięknego imienia, marzyła o niem zawsze, a tu ostatnia nadzieja zachwianą została.
Konferencya w zamkniętym pokoju przeciągnęła się, ale głosy złagodniały. Podkomorzy wreszcie pot ocierając z czoła wyszedł do sali, w któréj nie było nikogo. Na czatach stojąca pisarzowa razem z nim przeciwnemi drzwiami się ukazała.
— Moja mościa dobrodziejko — sapiąc jeszcze po utrudzającéj rozmowie, rzekł Podkomorzy. — Spełniłem co mi mój obowiązek względem pamięci pułkownika nakazywał... radbym z gospodynią się pożegnać.
— Jakto? bez obiadu? — spytała pisarzowa.
— Ot, powiem asindzce... apetytu nie mam — pojadę.
Pobiegła więc pisarzowa po gospodynią, która weszła drżąca.
Podkomorzy już wcale sprawy nie zagaił, poważny i smutny pocałował ją w rękę i wysunął się prędko.
Ledwie był za drzwiami, gdy starosta z Iwanowskim wkroczyli, oba z nosami wielce spuszczonymi, szczególniéj horodniczy.
— Że téż żadna rzecz, gdy dwie kobiety o niéj wiedzą, nie utrzyma się w sekrecie — rzekł kwaśno.
— Ale, niech Bóg uchowa! — zawołała pułkownikowa — z nas żadna nie pisnęła! Głowę sobie łamiemy zkąd podkomorzy...
— Mniejsza o to zkąd on się o tém dowiedział — począł gorąco horodniczy — poczciwy człek, ale intrygantom służy za narzędzie. Im o to tylko chodzi aby niedopuścić małżeństwa. Prosta zazdrość i po wszystkiem. Podkomorzy powtarza co go nauczono. Tu na nic zważać nie trzeba... przebojem iść! Niema co odkładać, na złość nieprzyjaciołom na swém postawić.
Ogiński potakiwał.
— Ale Teklunię zachwiali!
Iwanowski to usłyszawszy, na Ogińskiego skinął i ruszył z nim do sąsiedniego pokoju szukać panny. W istocie siedziała tu ona w oknie zadumana. Starosta przed nią na kolana padł, Iwanowski z wymową wielką począł sprawę jego popierać.
Jak się stało, że pomimo wahania się poprzedniego, panna nagle nabrawszy fantazyi i męztwa, wstała i oświadczyła, że gotową jest... dać rękę... trudno wytłómaczyć.
Pułkownikowéj przekonywać ni namawiać nie było wcale potrzeba, gdy się raz Teklunia zgodziła. Pisarzowa pokornie zamilkła.
Iwanowski poszeptawszy ze starostą, natychmiast na bryczkę siadł i do księdza pojechał. Na wsiadaném do pułkownikowéj tylko rzekł.
— Za tém nieodmiennie dziś, ja w kościołku z księdzem i świadkami czekać będę. Wchód przez zakrystyę. Jak tylko zmierzchnie.
Za horodniczym wyruszył trochę późniéj starosta, gdyż umówionem zostało, że pułkownikowa córkę do kościoła przywiezie. Kapliczka w któréj się ślub miał odbyć, była o dobréj półtorej mili złej i wyboistéj drogi.
Ponieważ kilka godzin tylko dla przygotowania się zostawało, a pisarzowa nalegała aby pannę, bądź co bądź, do ślubu ubrać wedle zwyczaju, nic zaś nie było gotowém, musiano się natychmiast zająć pośpieszném prasowaniem i obszywaniem.
Panna Tekla z suchemi oczyma jakby nieprzytomna i w gorączce to chodziła z rączkami spuszczonemi i głową zwieszoną, to siadała w desperackiéj postawie.
Zgodziła się — dała słowo — miała najmocniejsze postanowienie naprzekor wszystkim pójść do ślubu — lecz trwoga ją ogarniała, budziły się jakieś wątpliwości. Sam humor dzisiejszy narzeczonego dawał do myślenia, bo starosta po rozmowie z podkomorzym, jakby ostygły i niepewien swojego odjechał.
Agatka płakała, pisarzowa nie miała czasu, bo musiała się krzątać. Regimentarz o niczem nie wiedział i postanowiono dopiero po ślubie mu objawić fakt spełniony.
Gdy się ludzie spieszą, czas téż leci dziwnie. Ani się spostrzeżono, gdy zmierzchać zaczęło i konie trzeba było zakładać.
Na pannie jeszcze welon opinano, a matka, która teraz najwięcéj miała męstwa i największą okazywała niecierpliwość, dodawała otuchy, i napędzała o pośpiech. Zdawała się lękać aby w téj stanowczéj godzinie coś jeszcze nie przeszkodziło.
Noc nadchodziła ciemna i smutna... lecz droga była dobrze ludziom znajoma, i o nią się obawiać nie było potrzeba. Chłopak na koniu przodem jechał z latarnią, która nie tyle świeciła, jak otaczającą ciemność zwiększała.
Pułkownikówna siedziała w głąb powozu zagłębiona, jedyna drużka Agatka otulona, niespokojna drżała na przedzie. Pułkownikowa odmawiała półgłosem modlitwy, co chwila wyglądając i znajdując, że konie ledwie się wlokły.
Podróż, która we dnie zwykle nie trwała nigdy dłużéj pięciu kwadransów, w nocy i po ciemku zdawała się niezmiernie przedłużać.
Borkowska coraz to głowę wystawiając wołała do furmana.
— A co? widać już kaplicę?
I odbierała ciągle jedną odpowiedź.
— Jeszcze nie.
W końcu woźnica sam już znudzony, krzyknął z kozła.
— Wyjeżdżamy z lasu.
Od skraju lasu brzozowego była jeszcze droga dobrych minut dwadzieścia, ale kościołek we dnie bywał już widoczny.
Pułkownikowa wyjrzała, coś majaczało w dali, lecz zdawało się jéj że światło powinna była dojrzéć w oknach, a tego nie widać było.
Właśnie woźnica wybiwszy się z lasu zaciął konie, i chciał pospieszać, gdy na przodzie głosy się dały słyszéć.
— Stój! stój!
Pułkownikowa przestraszyła się tak, iż o mało nie zemdlała, krzyknęła.
— Jezus, Marya!
Panna Tekla rzuciła się ku drzwiczkom. Niewiedziano co się stało. Powóz zatrzymał się nareszcie.
W tejże chwili nadbiegł Iwanowski zdyszany... a nim go dojrzano, słychać było jak klął, na czém świat stoi. Wszystkim tchu w piersi zabrakło — czekano, wiedząc iż coś złego stać się musiało.
— Łajdaki! łotry! — odezwał się horodniczy. — Zdrada szelmowstwo.
Mówił i od zadychania przerywać musiał.
— Księdza nam ukradli — dodał. — Przed samym wieczorem przybył doń ksiądz dziekan ze dwoma innemi, na konfessatę go słyszę wzięli i gwałtem do Nowogródka powieźli.
Starosta, który się do powozu z drugiéj strony pochylił — począł prędko...
— To nic nie znaczy! jutro! gdyby milion miało kosztować, drugiego księdza znajdziemy.
Iwanowski klął tylko.
Pułkownikowa przelękła we łzy się rozpłynęła, woźnica stał... niewiedząc co daléj poczynać, gdy nagle z głębi powozu podniosła się panna Tekla i głosem nakazującym krzyknęła:
— Szymon do domu!!
Nie odpowiadając na to co z jednéj strony prawił horodniczy, z drugiéj starosta, nie chcąc ich słuchać — panna Tekla powtórzyła raz jeszcze: — Do domu!!
Chociaż po nocy na gościńcu zawrócić było trudno, Szymon natychmiast konie zaciął i szczęśliwie dokonał obrotu.
Co się stało z pozostałemi na gościńcu, Borkowskie nie wiedziały, bo konie poczuwszy, że je skierowano ku domowi ruszyły żwawo — i wkrótce nawoływanie Iwanowskiego, który się czepił drzwiczek, w głuchéj ciszy nocnéj — utonęło.
Panna Tekla teraz się dopiero rozpłakała.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Spokojny i cichy Nowogródek potrzeba było widziéć w uroczystą chwilę, gdy się tu trybunał umieścił. Naówczas nie znalazłeś w nim kątka, chatki, poddasza, szopki w któréjby ludzi albo koni nie było.
A że onego czasu pan nie pan, nie tyle z potrzeby co dla popisu, musiał za sobą wlec znaczną liczbę sług, czeladzi, dworzan, koni i że się mało kto obywał jednym wózkiem i jednym pacholikiem — miasteczko ledwie na pomieszczenie starczyło. Szły naturalnie w rekwizycyą klasztory i cele zakonników, refektarze — gospodarskie budynki, żydzi się ściskali do jednéj izdebki, mieszczanie chronili na strychy, a i tak ciasno było.
Wszyscy narzekali na to, lecz że głowy czém innem były zaprzątnięte, że szło każdemu o gardłową sprawę kieszeni, miłości własnéj, los rodziny częstokroć i życie samo, niewiele na niewygody zważano.
Majętniejsi ludzie zawczasu sobie kąt jakiś znośny zamawiali, ubożsi przymuszeni rachować się, a nie mając potrzeby przyjmowania, tulili się po alkierzach.
Lecz mało który deputat, dla honoru ziemi jaką przedstawiał, mało który majętniejszy szlachcic dla próżności i interesu nie potrzebował miéć stołu otwartego. Przyjmowali wszyscy, karmić musiał każdy. Komu na izbę stołową, kuchnię i kucharza nie starczyło, musiał choć zimne przekąski i wino miéć zawsze. Pić bowiem od rana do wieczora było obowiązkiem obywatelskim — koniecznością.
Niejeden szlachcic długo trybunału wydychać nie mógł, lecz czasu tych orgii nie było sposobu się opamiętać. Człowiek wstawał zaledwie po wczorajszém spocząwszy, gdy natychmiast na nowo rozpoczynać był zmuszony.
Często bardzo te gody zdradliwe samych deputatów najjaśniejszego trybunału niezdolnemi czyniły do stawienia się na sądy, i nieraz węgrzyn sprawę rozstrzygnął, głosów ujmując gdy zagrozić mogły.
W mieszkaniach najczynniejszych członków trybunału, po kwaterach magnatów przygotowywało się wszystko, co dla formy potem na ratuszu ogłaszano. Rzadki dekret wypadał insperate, lub inaczéj niżeli go zapobiegliwi ludzie obmyślili.
Miasteczko skutkiem przeludnienia tego chwilowego, całe stanowiło jakby jedno wielkie obozowisko. Dniem i nocą ulice były pełne, kominy dymiły, w oknach świeciło, pieśni i krzyki buchały wszelkiemi szczelinami domostw. Czeladź, kozacy, węgrzynki, dworzanie, służba, przekupnie żydowscy w oblężeniu trzymali dworki i zajazdy. Ubożsi pachołkowie gospodarowali w wozach i pod wozami.
Mnóstwo żebractwa z okolicy, zalegało przystęp do kościołów, wyśpiewując pieśni krzykliwie, kłócąc się, modląc i wołając o litość do przechodniów.
Dodawszy do tego ekwipaże magnatów, dwór marszałka, wojsko straż trzymające, konnych, chłopstwo z okolicy na targ wiozące co potrzebnem było do przeżywienia tych, którzy zapasów z domu nie przyciągnęli za sobą, obraz się składał tak różnobarwny i fantastyczny jak tylko sobie życzyć mógł artysta. Stroje téż ówczesne, pełne rozmaitości, fantazyi i barw jasnych malowały go jaskrawo i żywo.
Szlachcic, który rzadko wychylał się z domu, a odświętne ubranie często po dziadku dziedziczył, stroił się jak przed dwóchset laty, gdy drugi odedworu i stolicy na francuza wyglądał, a inny jak z igły ubrał się modą, którą sobie sam stworzył.
Było na co popatrzéć — bo i łachman w obrazie aksamitom potrzebny.
W środku rynku, a było to około południa, kroczył mężczyzna barczysty, okazały, z wąsem starannie do góry zakręconym, z fantazyą wielką w ruchach, ręką na szabli, wysoką czapką białą na bakier włożoną, twarzy pięknéj, ale tak zarumienionéj, iż go posądzić było można o niedawno spożyte i suto oblane śniadanie. Wargi mu różowo połyskiwały, uśmiechając się.
Suknie na nim świeże, uszyte starannie, wytworne, dobrane barwami dobrze, zmięte już były i potargane. Szedł krokami mierzonemi, jakby polskiego wiódł środkiem rynku, powoli, rozglądając się, — a z drogi znajomi i nieznajomi ustępowali mu, żydzi zaś i chłopi czapki zdejmowali, tak w nim pana znać było.
Co zaś jeszcze państwo jego potwierdzać się zdawało, to że garść ludzi mniéj pozornych, wyglądając na dwór otaczała go, i ciągnęła widocznie pod jego komendą.
Była to wszakże zbierana drużyna, nędznie odziana, w sukniach zleżałych i wypłowiałych, widocznie z kufrów wyjętych niedawno. Niektórzy szare tylko mieli opończe nakształt mieszczańskich ze staroświeckiemi wysokiemi kołnierzami, ale wszyscy szable na rapciach u boku, różnego pochodzenia, wieku i kształtu. Twarze tych ichmościów pod względem charakterystyki nic do życzenia nie pozostawiały. Napiętnowane wyraziście, pofałdowane ostro, z policzki wystającemi, z brwiami i wąsami najeżonemi — śmiały się, srożyły, marszczyły posłuszne komendzie przodownika.
Dwa czy trzy razy wiodący ten zastęp przechodzących zatrzymywał, o coś ich dopytując, lecz nie musiał otrzymać odpowiedzi, bo pytania te powtarzał ciągle, a i towarzysze jego, chcąc go wyręczyć, ludzi po drodze za poły chwytali, usiłując się o coś dowiedziéć.
Już sto tysiącami fur zaczynał klnąć prowodyr, gdy zjawił się równie czupurny ale sam jeden przechodzień butnie sunący naprzeciwko niemu. Uśmiechnęli się sobie.
Szlachcic z przeciwka kroczący, zdawał się nie miéć czasu.
— Lucyi! na Boga żywego — krzyknął do niego idący w kompanii głosem podniesionym, który się rozległ po rynku. — Stój! w jakąż mysią norę skrył się ten mruk, milczek, ten niezdara pińczuk, no — Leńkiewicz, deputat. Żebyś ty o tém niewiedział to nie może być — a ja próżno już dziesięciu pytałem.
Lucyi zagadnięty stanął i śmiał się.
— Co mi dasz, to ci powiem! — odparł.
— Dam ci ale po łbie jeżeli mi powiedziéć niezechcesz! — zawołał żartobliwie pierwszy. — No, gadaj!
— A czegoż ty chcesz od Leńkiewicza? — odrzucił Lucyi.
— To moja sprawa... gadaj — powtórzył pyszny pan.
— Coś bo gromadą do niego idziecie — szepnął Lucyi — coście się to zadarli? hę? ale deputata persona inviolabilis.
— Dałbyś pokój domysłom! idę z supliką — rzekł pierwszy — a że mam przyjaciół, którzy mi wszędzie towarzyszyć zwykli, więc ci zemną idą suplikować.
Uśmiechnął się ironicznie.
Ów Lucyi zdawał się nie mieć czasu, ruszył ramionami i daléj iść myślał, otoczono go i zatrzymano. Z niechęcią więc i jakby dla pozbycia się natrętów wskazał uliczkę w lewo i w niéj trzeci dworek za balasami.
— Ale, słuchaj Wierzejko — rzekł żywo — awantury nie rób, boć już dosyć nabroił, a choć kto i wojewodzinie służy, gdy go do trybunału jako gwałciciela spokoju pociągną, łeb nie pewny.
Wierzejko słysząc to po czole się uderzył.
— O mój łeb bądź spokojny — rzekł — twardy bestya jest... i nie łatwo po niego sięgnąć.
To mówiąc zwrócił się we wskazaną uliczkę, ciągnąc kompanię za sobą. Szedł jednak zadumany poglądając na swoich, jakby mu oni ciężarem byli.
— Mości Łukszta — odwrócił się do najroślejszego, który szedł przodem. — Wiesz asindziéj co? zajdź z ichmościami na piwo do Chaima i tam na mnie czekajcie, pójdę sam.
— Od piwa nie jestem — rzekł schrypłym i zmęczonym głosem Łukszta — gardła pozasychały, ale żeby mostowniczyć znowu sam jeden... nie popadł w jakie niebezpieczeństwo — dyabeł nie śpi....
— A szabla od czego — zawołał Wierzejko — nie ma się co o mnie obawiać. — Idźcie do Chaima, ja nadciągnę. Gdyby, uchowaj Boże, stało się co, toć Olechna zemną, pobieży po was.
Olechna był chłopak wyrostek, który, choć pan jego szablę jedną przypasaną miał, drugą za nim wszędzie i zawsze nosił.
Gromadka tedy odstąpiwszy pryncypała z dobrą fantazyą pociągnęła do Chaima, u którego w izbie wielkiéj gościnnéj już gęsto było i gwarno.
Wierzejko krokiem wolnym, majestatycznie podszedł ku wskazanemu dworkowi.
Była to niemal chałupa bardzo niepozorna, na pół siedząca w ziemi, ze ścianami zczerniałemi, w któréj by się nikt pewnie jaśnie wielmożnego deputata, jaśnie oświeconego trybunału niedomyślił. Wierzejko słusznego wzrostu, aby do sieni wnijść, musiał dobrze ugiąć karku. W chwili gdy do ciemnego wnętrza się dostał, prawe drzwi otwarły się i stara baba odarta, z garnuszkiem w ręku, z głową pokrytą namitką zbrukaną, bosa, ukazała się w progu. Przez drzwi otwarte buchnęła woń silna cebuli i tłustości pomięszanych z kapustą. Wierzejko do dziur takich nie nawykły, bo najwięcéj się około panów obracał, nosem pokręcił i skrzywił się.
— Niemoże to chyba być aby tu Leńkiewicz mieszkał — rzekł do siebie — choćby i dla pińczuka za smrodliwa dziura. — Hej! słuchaj stara, jest tu jaki deputat Leńkiewicz.
Baba, któréj gość równie musiał zaimponować jak ona jemu, utarła nos naprzód, bo czynność ta najpilniejszą być musiała, potem tym samym palcem obrzękłym i kościstym, na przeciwległe drzwi wskazała.
Wierzejko pasa ociągnął, wąsa pokręcił — i odchrząknąwszy, klamki szukać począł. A że ta niewielka była i barwą mało się od drzwi różniła, ledwie ją namacał.
Uchylił potem drzwi, zajrzał i głosem podniesionym zaintonował.
— Niechże będzie pochwalony.
Widok jaki miał przed sobą trochę go zdumiéć musiał, gdyż nierychło i z wahaniem się pewnem próg przestąpił. Izba z małemi okienkami, dosyć ciemna, była przestronną, lecz choć ją deputat zajmował nieprzystrojoną, i zachowała dawny swój charakter wieśniaczo-mieszczański. Do koła jéj biegły grube ławy, piec prosty lepiony zajmował kąt jeden, a pod nim opróżniony i kawałkiem drzewa zastawiony kojec dla kur widać było. W przeciwnym kącie ubogi tapczan, sianem nasłany i skórą łosiową okryty łóżko stanowił, na którem miasto innéj pościeli leżała opończa szara i skórzana stara poduszka. Oparta o krawędź stała tu odpięta od boku szabla duża, krzywa, jakby na straży. Tuż naprzeciw łoża mały stół na cienkich nogach z papierami i kilku foljantami się mieścił, a przy nim dobrego wzrostu ale nie miłéj twarzy, kosooki i ospowaty, blady, z usty zaciętemi, czołem mocno pogarbionem, siedział deputat Leńkiewicz.
Na odgłos wchodzącego musiał pióro rzucić i za ucho je włożywszy, z twarzą zwróconą ku drzwiom, z jedną nogą jakby przygotowaną do wstania trzymał się na prostym stołku.
Po za nim widać było u ściany tłomok rozpostarty, z którego wyglądały suknie i bielizna. Daléj, dla bezpieczeństwa złożone, chomąty i uprzęż, których woń dziegciowa izbę zapełniała, rozrzucone były.
Leńkiewicz siedział rozebrany i prostym chałatem okryty.
Na powitanie ledwie odpowiedziawszy, podniósł się okazując, że wzrostem i ramiony Wierzejce dorównywał.
Wzrok jego z gościa niespokojnie się skierował ku wiernéj towarzyszce szabli.
— Czołem — rzekł Wierzejko, szukając miejsca by zasiąść. Leńkiewicz swój stołek prosty mu podsunął.
Na drugim leżała odzież, którą zrzuciwszy sam na nim usiadł.
— Ja do pana deputata — odezwał się Wierzejko — przychodzę uproszony w sprawie przyjaciela.
Leńkiewicz patrzał milczący.
— Za tym biednym Żywultem.
— A, a, a! — mruknął deputat i czoło mu się więcéj jeszcze pofałdowało.
— Tak, za Żywultem, sprawa czysta, jasna, sprawiedliwa, człek dobry, brat nasz... Hm? — odezwał się Wierzejko.
Leńkiewicz skrzywiony nie odpowiadał.
— Sprawa sama za sobą mówić powinna — począł po namyśle — a jeżeli sprawiedliwa toć ją wygra.
— A wy o niéj jak sądzicie? — pytał skrutując Wierzejko.
— To rzecz sumienia — rzekł zwolna deputat — z tego się niespowiada nikomu. — Ręce zacisnął i śmiało w oczy gościowi patrzéć zaczął.
— Fama bo po mieście chodzi — dodał przybyły — żeście wy więcéj skłonni na stronę tych Borkowskich...
Leńkiewicz się poruszył.
— Panie mostowniczycu — rzekł — w sprawie niema dla mnie ani Borkowskiéj ani Żywulta, jest sprawiedliwość. Gdyby rodzony ojciec mój nie miał jéj za sobą, u mnie by nie wygrał. Ot, co. —
— Fiu! fiu! górno! górno! — zawołał Wierzejko. Tandem niech mi wolno będzie zwrócić jego uwagę na to, że homines sumus, omylić się ludzka rzecz, więc w tém skrutinium sprawiedliwości niekoniecznie na własnéj o niéj opinii polegać należy, ale patrzéć kędy majoritas.
— Hm! hm — zamruczał Leńkiewicz — Majoritatem sequent cielęta i barany, gdy je z chlewa wyganiają, ale człowiek ma swój rozum i idzie tam gdzie on go prowadzi. Za to przed Bogiem odpowiada. Errare humanum est ale zła to rada za trzodą iść.
— Niepodoba się waści rada moja? — zawołał obrażony.
— Niepodoba — odrzekł otwarcie Leńkiewicz. — Niczyjej libertatem sentiendi et opinandi pętać się nie godzi. Ja przy mojéj stoję.
— Więc się asindziéj nieprzyjacielem tych ogłaszasz co inaczéj twierdzą? — zapytał Wierzejko.
— Nie idzie zatem — rzekł spokojnie Leńkiewicz — hanc veniam damus petimusque vicissim. Ja méj swobody bronię ale niczyjéj nie tamuję.
Wierzejko jakby zabawiając się szablą zwieszoną przy stołku wziął między nogi i pobrzękiwać nią począł. Po chwili dumania rzekł.
— Ja z panem deputatem, na słowa i argumenty nie podołam... krótko a węzłowato... kto nie z nami ten przeciwko nam.
— A jam z nikim i przeciw nikomu nie jestem, rzekł Leńkiewicz — ludzi tu u mnie niema a są sprawy.
— Księżna wojewodzina mnie obligowała — jakby niesłuchając dodał Wierzejko — abym ja acana dobrodzieja dla Żywulta pozyskał.
— Szacuję wysoce panią wojewodzinę — odparł Leńkiewicz — i radbym jéj rozkazów usłuchał wszędzie — tylko nie w trybunale gdzie krzyż Chrystusowy rozkazuje, bo go na stole przed sobą mamy.
— Hm! hm — a no Radziwiłłom się narazić ma swe znaczenie — wtrącił Wierzejko.
— Panu Bogu jeszcze straszniéj — odparł Leńkiewicz.
Popatrzyli sobie w oczy i milczeli. Wierzejko wąsa kręcił i szablą ciągle pobrzękiwał.
— Doszły panią wojewodzinę wieści, żeś waszmość jéj protegowanemu nieprzychylny, a téj białéj gąsce, pułkownikównie, co wszystkim głowy zawraca oddany.
— Panna piękna ani słowa, ale przeciw wodzie dla niéj płynąć, żebyś się waszmość nie zachłysnął.
— Co Bóg da! — rzekł Leńkiewicz spokojnie.
— Ani ukąsić tego dyabła — rzekł sobie w duchu Wierzejko — żeby choć z nim zadrzéć się można.
Spojrzał ostro, deputat mu podobnem wejrzeniem odpowiedział. Byłby się może zdobył na przyczepkę jaką Wierzejko i przez Olechnę, który w sieniach stał huknął na swoich... aby upartego porąbać — gdy drzwi się gwałtownie otwarły i strojny, błyszczący, cały od atłasów i aksamitów wbiegł do izby, potykając się z pośpiechu na progu, pan Jan Iwanowski. Zobaczywszy Wierzejkę uśmiechnął się pogardliwie, i do Leńkiewicza, który na widok jego skrzywił się, podszedł podając mu dłoń szeroką.
— Pana deputata!
Servus — zimno odpowiedział Leńkiewicz wstając.
Wierzejko nieruszając się ze stołka, przyglądał się Iwanowskiemu. — Swój do swego! — zamruczał pod nosem, jak łyse konie się znają.
Iwanowski z kolei już nie dłonią ale głową przywitał pogardliwie dosyć Wierzejkę.
— Nieprzerywam waćpanom jakiego ważnego conciliabulum! — zapytał Iwanowski.
— Nie, rozmowa nasza skończona — rzekł gospodarz.
— Ja ją za taką niemam — odezwał się butnie Wierzejko.
— Zatem odejść mam? — zapytał zwrot ku drzwiom czyniąc pan Jan.
— Bynajmniéj, bo tu się żadne arcana nie traktują — przerwał gospodarz. — JPan mostowniczyc przyszedł, ni fallor, zbadać opinię moją w sprawie Żywulta z Borkowską. Ja zaś opinii nie mogę mieć, dopóki się rzecz nie wyklaruje, głosy i repliki nie dadzą słyszéć.
— Tandem — zaśmiał się Wierzejko — wiedzą już inni jaką ta opinia będzie.
— Mądrzejsi są więc odemnie — zimno wtrącił Leńkiewicz.
Gość, który z ukosa na Iwanowskiego patrzał, śmiejąc się począł do niego zwróciwszy.
— Waszmości téż, panie Iwanowski, jako pretendenta do pięknéj rączki panny pułkownikównéj, liczą do rzędu tych co przeciw księżnie wojewodzinie i jéj protegowanemu Żywultowi operują.
Iwanowski nogi rozpostarłszy, na szabli sparty naprzeciw Wierzejki, stanął w postawie wyzywającéj.
— Do jakich mnie liczą, mości Wierzejko, nie wiem — rzekł — ale że waszmości rachują do tych co gotowi unguibus et rostro popierać co księżna Barbara rozkaże, o tém świat cały wie.
Rozśmiał się. — Wierzejko zapłonął cały.
— Myślisz waść żeś mi tem łatkę przypiął? — rzekł. — Co czynię tego się nie wstydam! Książęcy byłem, jestem i będę, a komu to solą w oku niech...
Niedokończył jakoś rozgniewany gość i ze stołka się porwał.
— Ja tego do siebie nie biorę — zaryhotał Iwanowski, nie uląkłszy się ani brzęku szabli ni nasrożonéj miny. — Jeżeli waćpanu z tém dobrze, co komu do tego! Czyj się chleb je, na czyim wózku jeździ, tego piosnkę się śpiewa.
Wierzejko, któremu chciało się awantury, żuł coś w ustach, nie mogąc znaleźć czémby w oczy rzucił przeciwnikowi.
— Choćby was nie dwóch było a dziesięciu — szydersko począł do czapki się biorąc — Iwanowscy i Leńkiewicze mizernego nawet Żywulta nie zjedzą. Za biednym stoi heroina nasza, cnoty wielkiemi jaśniejąca, JW. księżna wojewodzina.... a gdzie ta cnotą swą i rozumem sławiąca się pani idzie, tam i drudzy z oczyma zamkniętemi mogą! Nie wstyd!
— Próżne wasze zabiegi i roboty, nie zwycięży Borkowska, choćby wszyscy panny Tekli adoratorowie za jéj sprawą biegali.
To rzekłszy Wierzejko się ku drzwiom bez pożegnania zabierał, prostując, nadymając, kokosząc okrutnie — ale to wrażenia na spokojnie stojących Leńkiewiczu i Iwanowskim nie czyniło, obaj oni milczeli.
Wierzejko, który się tak z kwitkiem odchodzić niespodziewał, ociągał się idąc, szukając w głowie coby rozmowę przedłużyć mogło, aby choć do otwartéj wojny powód dało. Koncept mu jakoś niedopisywał, a powodu do dłuższego zatrzymania się brakło; gdy w sieniach i na podwórzu głosy osobliwe słyszéć się dały.
Zapomniawszy już o Wierzejce, Leńkiewicz, którego one doszły, jakby piorunem rażony rzucił się ku oknu, pochylił, wyjrzał niem i ręce załamał. Iwanowski biegł ku drzwiom, nierozumiejący co się stać mogło, a ciekawy końca Wierzejko zatrzymał się odstępując nieco od progu. Zapomniano o nim zupełnie.
Drzwi się wtém otwarły szeroko i w nich naprzód ukazała się pułkownikowa Borkowska, wystrojona dziwacznie z wysoką na głowie fryzurą, a za nią w blasku całym swéj niesłychanéj piękności, jak lilia biała, uśmiechniętą anielsko, z gracyą niezmierną idąca — jakby nie do chaty ubogiéj ale na królewskie wstępowała pokoje, panna Tekla.
Zjawiskiem tém olśniony Leńkiewicz stał jak posąg. Iwanowski, który może się spodziewał tych odwiedzin — pierwszy je przywitał u progu. Wierzejko skonfundowany ku piecowi i kojcowi się cofał, ale ujść z placu nie umiał.
Właśnie, gdy nad swojem położeniem rozmyślał, piękna pułkownikówna, która go nie znała, zobaczywszy dorodnego i pokaźnego mężczyznę, a wnosząc z jego przytomności u Leńkiewicza iż do jego towarzystwa należał, wlepiła weń oczy i tak niemi go oczarowała jednem wejrzeniem, któremu uśmieszek towarzyszył, że Wierzejko zmysły postradał.
Leńkiewicz, któremu lice blade pałać zaczęło na widok pułkownikównej, zmienił się, zmalał, zgiął, niewiedział jak tych swych gości przyjmować. Od dawna w pannie rozkochany — zapomniał o całym świecie, ręce podniósł do góry i wykrzyknął.
— O, cóż za szczęście, co za błogosławieństwo, pod moją strzechą! niegodnego sługi. — I cisnął się do ręki pułkownikowéj, która głosikiem drżącym powtarzać zaczęła co już w objeździe deputatów nie jeden raz mówić musiała.
— Biedna wdowa uciśniona, szukająca sprawiedliwości, do acana dobrodzieja ucieka się, do jego serca.
Pułkownikówna dokończyła wzrokiem, który dobił deputata.
— Pułkownikowo dobrodziejko! — zawołał gorąco — dysponuj mną a chociażby życiem mojem.
Iwanowski, który mierzył oczyma ukochaną, niespokojnie spoglądając na rywala, chociaż się go mniéj lękał — równie z nim o Wierzejce zapomniał. Ten u pieca stojąc jak upojony oczu od panny Tekli oderwać nie mógł. Oblicze jego wyrażało taki zachwyt i razem ogłupienie iż panna Tekla, któréj wejrzenia żywo biegały i parę razy na nim spoczęły, uradowana zwycięztwem, bo go była pewna, zdobyczą nową, w chwili gdy żadna do pogardzenia nie była — uśmiechnęła się i dla upewnienia zerknęła nań strzelisto znowu. Przybywszy tu w sprawie wprost interesowi pułkownikowéj przeciwnéj, w roli nieprzyjacielskiéj, — Wierzejko znajdował się w położeniu myśliwego, co polując na wilki do wilczego dostał się dołu.
Takiéj piękności nie widział on jako żyw. Pamięć na księżnę wojewodzinę, na Żywulta, na wierne służby Radziwiłłom — wszystko mu z przed oczów znikło — stała przed niemi jedna pułkownikówna.
Nie mógł się ruszyć z miejsca, choć mu wyjść wypadało. Leńkiewicz tak był zajęty przybyłemi, iż na bytność Wierzejki nie zważał, Iwanowski wpatrzony w pannę zapomniał o nim. Nierychło dopiero deputat, oczy podniosłszy, zobaczył intruza pod piecem.
Wypędzać go z domu nie godziło się. Z oczów czytał, że był wielkim blaskiem piękności panny Tekli skonfundowany. W chwili gdy pani Borkowska jeszcze swe kondolencye i prośby przewlekłe powtarzała, deputat wskazał jéj w mroku stojącego u pieca delikwenta.
— Pułkownikowo dobrodziejko — zawołał — mnie ni prosić ni konwinkować nie macie potrzeby... ale o to jeden jest z tych, co przeciwko wam forytują i podburzają z rozkazu księżnéj, do niego się obróćcie.
Zdumiona i strwożona Borkowska podniosła oczy, a panna Tekla śmiało zmierzywszy Wierzejkę, matkę wyprzedzając podeszła ku niemu. Srebrzystym swym głoskiem, wlepiając w niego oczy czarne, poczęła.
— Możeż to być, abyś acan dobrodziej przeciw biednym a oprymowanym chciał być narzędziem? Nie mogę uwierzyć temu, a jeśli prośba moja miéć u niego jaki walor może...
Wierzejko potęgą tego czarodziejskiego wzroku złamany, postradał całą swą butę i śmiałość — stał się powolnym jak baranek.
— Panno pułkownikówno dobrodziejko! — wykrzyknął — peccavi! biję się w piersi! ale jeślim zgrzeszył to nieświadomością, bom jako żyw panny pułkownikównéj nie oglądał... a oto dziś gdy mam szczęście widziéć cudo kreacyi najpiękniejsze, padam przed niem na kolana i sługą jego się być ofiaruję.
Pułkownikówna na to oświadczenie tak raptusowe, głośnym, wesołym śmiechem odpowiedziała.
— Księżna Barbara — rzekła — która i tak wiele ma zawziętości przeciwko nam, nie darowałaby mi gdybym jéj odebrała tak wiernego przyjaciela. Dość mi na tém będzie, gdy acan dobrodziéj wrogom naszym przestaniesz być pomocą.
— Przysiądzem na to gotowy! — zawołał Wierzejko z zapałem. — Świadkowie są... niech sobie Radziwiłłowie rady dają jako chcą, przeciw pani sukursu im nie dam. Jakom żyw!
To mówiąc z galanteryą wielką posunął się do rączki, którą mu dobrotliwie wyciągnięto, złożył na niéj głośny całus, czapkę do góry podniósł i zawołał wesoło do Leńkiewicza.
— Panie deputacie, świadkiem byłeś cudu!! Veni, vidi, vici może powiedziéć ta dama — a ja odchodzę z życzeniem, aby po sprawie z Żywultem toż powtórzyć mogła.
I z impetem wielkim wyniósł się za drzwi, wołając za sobą Olechnę, który z szablą w kącie przycupnąwszy, już był krztynę sobie usnął.




Ludno było w miasteczku czasu trybunału, ale we dworze wojewodzińskim drzwi się nie zamykały, Brunak nie miał spoczynku. Stół w jednéj z sal od rana do wieczora był zastawiony, a kucharze mięsiwa i rosołów nastarczyć nie mogli. Nie licząc obiadów i wieczerzy obsadzonych tak, że we dwóch salach ław i krzeseł dla gości brakło, śniadania poczynały się o ósméj, a w nocy musiano dawać podkurek, gdy się goście zasiedzieli.
Księżnie jéjmości, oprócz marszałka Brunaka i panny Kleckiéj, niby to miał być pomocą sam książę małżonek. Lecz, prawdę rzekłszy, oprócz tego że jadł, słuchał, śmiał się i czasem bryznął tłustem słowem, bo rubaszny był — nie wiele go tam czuć i słychać było. Pięknego wzrostu, tuszy okazałéj, łagodny, leniwy, książę zdawał wszystko na żonę, a sam już tylko sobie żył — i pragnął spokoju. Więc gdy był wezwany i dla reprezentacyi potrzebny, zjeżdżał, ubierał się jak najwygodniéj, przychodził do gości i lekcyę, jakiéj go nauczono, recytował posłuszny... Z założonemi w tył rękami, albo z wsuniętemi w kieszenie, przesuwał się od jednéj gromadki gości do drugiéj, — wyzywał opowiadania, których słuchać lubił, zwłaszcza gdy wesołe były, usta mu się dobrodusznie otwierały... i stał, stał póki śmiech żywszy zkądinąd pochodzący tam go nie pociągnął.
Funkcyą którą książe spełniał bardzo sumiennie i z zupełnem oddaniem się jéj, było jedzenie. Jadł jak nikt, z przejęciem się ważnością tego czynu, z oderwaniem się od świata, ręce szeroko rozłożywszy, pochylony nad talerzem, głuchy i ślepy na to co go otaczało, nierachujący się już z najdostojniejszemi gośćmi. Mówić do niego gdy jadł było próżno — chcieć go oderwać od obowiązku niepodobna. Skończywszy dopiero powracał do świata i ludzi, uśmiechając się błogo. Pił książę wojewoda dzielnie — lecz napój dla niego był tylko pomocniczym i podrzędnym. — Wody nie tykał nigdy... za napój powszedni używając podpiwku, a dla wzmocnienia węgrzyna. Rumianek dla konkokcyi zjawiał się po obfitych wieczerzach do poduszki.
To co zwano u nas dawniéj hora canonica, godzina pokrzepienia i posiłku, gdyby zabrakło zegarów, wybijała tak regularnie na żołądku książęcym, iż niespokojny jego wzrok lepiéj ją od kompasów zwiastował. Opóźnienie z obiadem, punkt o południu było nieprzebaczoném... Człowiek, który mógł się stać jego przyczyną był jak najgorzéj notowany. Księżna też, która słabości małżonka ulegała, gdy do niéj przybywał najsurowsze wydawała rozkazy co do regularności obiadów i kolacyi. Upodobane księciu półmiski miano na względzie. Trafiało się, że przejęty doskonałością jakiéj potrawy, wojewoda powoływał kucharza, całował go w głowę — i mówił — co było najwyższą pochwałą — Poczciwy!! albo — Psia jucha.
Przezwisko to dostawało się czasami i innym, z których książę był bardzo rad.
Dnia tego było już po obiedzie, i dwór się zupełnie opróżnił z gości, którzy za swemi sprawami i na konferencye się porozchodzili, książe odbywał poobiednią drzémkę w wygodném krześle z głową na poręczy zwieszoną, ustami otwartemi, łysiną od trudu spoconą, i rękami na żołądku założonemi, jakby drogą tę część organizmu swego od wszelkiego chciał osłonić niebezpieczeństwa.
Przez pokój, w którym książe spał, przechodzili wszyscy na palcach, księżna tymczasem, która nie sypiała nigdy po obiedzie, siedziała w kancelaryi i zajmowała się sprawami domowemi.
Między innemi dnia tego była na porządku dziennym wieczerza dla dygnitarzy trybunalskich. Księżna, która więcéj przez chęć okazania swéj potęgi, niż przez jakiś szczególny afekt dla pokornego Żywulta, wszelkiemi sposoby sprawę jego popierała, pragnęła ująć sobie deputatów o których słyszała, że pięknością panny Tekli i pułkownikowéj Borkowskiéj prośbami byli zachwiani.
Wiedziała, że się krzątał i biegał popierając Borkowską pan Jan Iwanowski, że silnie za nią przemawiał Leńkiewicz, że kilku patronów i mecenasów opiniowało, iż Żywult na żaden żywy sposób wygrać nie powinien i nie może.
Uparcie stojąc przy swojem księżna Barbara, miała pomysł genialny. Był naówczas w Wilnie głośny bardzo, poważany i za autoritas w rzeczach prawnych konsyderowany patron Turczynowicz. Słowo jego miało wagę niezmierną, mecenasi inni nie śmieli ani stawać przeciw Turczynowiczowi, ni się jego opinii przeciwić. Chwytany i porywany na wszystkie strony, opłacany sowicie, Radziwiłłów klient dawny, Turczynowicz miał w sprawie Żywulta zjechać osobiście do Nowogródka. Księżna się spodziewała, że uczyni takie wrażenie, iż nikt przeciw Żywultowi nieośmieli się wystąpić.
Wezwanie Turczynowicza trzymane dotąd było w tajemnicy, jak Deus ex machina miał się tego dnia zjawić na wieczerzy u księżnéj i rozgromić samą swą przytomnością zastępy nieprzyjacielskie.
Kolacye te u księżnéj od początku trybunału były codzienne; kuchnia i piwnica, szczególniéj ostatnia, wysilały się na nie. Pijatyka czasem, choć księztwo oboje znikli, przedłużała się pod sterem ludzi dobranych marszałkujących i podczaszujących do świtu.
Dnia tego zaś szczególne i zawcześnie już poczyniono przygotowania, aby deputatów i przybyłego z Wilna gościa przyjąć jak najwspanialéj.
Książe zaspał w fotelu do wieczora, tak że do kolacyi już nakrywać poczęto, a sen po dobrym obiedzie trwał jeszcze. Książe nawet chrapał głośno. Nikt oprócz żony budzić by się go nieośmielił.
Nadeszła téż księżna Barbara i popatrzywszy na uśpionego małżonka, głośno zakaszlała. Książę się zaraz obudził z uśmiechem na ustach, i chcąc powiedzieć coś przyjemnego, zamruczał.
— Psia jucha!
Postrzegłszy żonę, pocałował ją w rękę, księżna oznajmiła mu godzinę, więc ruszył się raźno, oczy przetarł, głowę pogładził, pasa ociągnął i ziewnąwszy był już wpogotowiu do — wieczerzy. Księżna, po długim śnie, który wiele w pamięci rzeczy zaciera, uczuła się obowiązaną odświeżyć dane zrana instrukcye.
— Będziesz że pamiętał cośmy mówili? — zapytała.
— A jakże, rozumie się... Deputatów należy ujmować... Turczynowicz... Żywult... Tak, wiem wszystko... Prędko wieczerza?
— Szczególniéj kilku z tych ichmościów — dodała księżna — którzy są dubii, bo ich ta kwoka i jej córunia angirlandują... pamiętasz?
— Wiem! wiem! — powtórzył książe — który ziewał i na ustach robił krzyżyki.
— Konopka — Czyż — Leńkiewicz.
Książę głową potakiwał.
Pomimo tych zapewnień księżna dała jeszcze wskazówki jak z kim się należało obchodzić.
— Leńkiewicz mruk, chytry, niemajętny, możnaby go jakąś sperandą. Ale nic nie obiecywać... tak tylko. Czyż, próżny jest, temu panie bracie mów, to go ujmiesz i pić lubi. — Konopka koniarz, rozumiesz.
Długo tak szeptała księżna, a książę sobie w głowie układał milczący i posłuszny. Sprawa Żywulta prawdę mówiąc daleko mniéj go obchodziła od wieczerzy, przy któréj się spodziewał szczupaka na zimno, którego lubił bardzo.
O mroku poczęto świece zapalać, a że okazałość połączoną była z oszczędnością, nie inaczéj była jadalnia oświeconą tylko rurkowemi łojówkami. Sam stoliczek księżnéj miał przywiléj, że na nim stawiono woskowe i do nich szczypce srebrne, gdy gdzieindziéj żelaznemi i mosiężnemi dymiące knoty obcinali ludzie. W salach téż nie było wcale jasno, ale tem większa panowała swoboda i konfidencya.
Gdy się już dobrze ściemniło, goście schodzić się zaczęli, jedni gromadkami, drudzy pojedyńczo, prowadzeni przez chłopaków i żydziaków z latarkami. Mało kto przyjeżdżał, lecz byli i tacy, co jeszcze po obiedzie się nie wytrzeźwiwszy, zmuszeni byli wózków użyć.
Księżna już była w bawialnym pokoju na swym posterunku przy stoliczku, do którego przychodził każdy z rewerencyą i kilka słów przemówiwszy, potém już swobodnie po pokojach krążył.
O téj godzinie i książę znajdował się zwykle u boku małżonki, witał, chrząkał... zdawało mu się, że był jéj pomocą, bo słowa jéj śmiechem wyrazistym potwierdzał. Dopiero gdy już goście zgromadzili się wszyscy — odchodził do wesołych gromadek.
Deputatów, chwilowo tak wielkich władzą i dostojeństwem wpośród pospolitéj szlachty łatwo było rozeznać. Na twarzy każdego z nich odbijał się majestat trybunalski, każdy miał swój dwór, klientów i kłaniających się nisko. Oni tu teraz stali po nad wszystkimi górą. Książę téż i księżna czynili im honory, a szczególniéj ona była uprzejmą i umiała do każdego przemówić tak, by go sobie ujęła.
Chwilami nawet książę z uwielbieniem patrząc na politykę małżonki, na jéj talent w obejściu się z ludźmi — w duchu sobie powtarzał — Psia jucha!!
Pokoje już gwarną kompanią napełnione były, a w niektórych gromadkach rozprawiano bardzo głośno i namiętnie, gdy nagle nastała jakby extra ordynaryjnem czémś wywołana cisza, która od progu pierwszéj izby idąc — rozciągnęła się aż do stoliczka księżnéj.
Domyśliła się ona, że wchodził ów pożądany Turczynowicz, którego tu nikt się widziéć niespodziewał, a była to figurka, gdy za kratkami nie stawał, tak niepozorna, iż niktby za nią nie dał trzech groszy, miernego wzrostu, łysy, trochę przygarbiony, z dużem czołem a jeszcze większym nosem, z gębą wykrzywioną i bezzębną już, z wąsikiem siwiejącym jak sznureczek na górnéj wardze zawieszonym, Turczynowicz wiecznie zajętą i bardzo roztargnioną mający minę — nie odznaczał się obiecującą powierzchownością.
Ale tego samego człeczka, co słuchając jedném uchem cudzego głosu gotował się do repliki, dłubiąc w papierach zgarbiony, trzeba było widziéć gdy na niego kolej przyszła. Naówczas, poczynał niby chłodno i głosem maleńkim, że go ledwie posłyszéć było można, — ale wnet rozgrzewał się, wyprostowywał, głos mu potężniał, wyrastały z pod brwi oczy, rozszerzała się pierś, duch pieniactwa wstępował w niego i — nawet śpiący deputaci, najzimniejsi patronowie, skrybenci, i co było ludzi słuchających, porwani siłą jego argumentacyi, wymową w któréj naprzemiany grały oburzenie, ironia, gniewy, błagania, wszystkie struny ludzkiéj duszy — aplaudowali i szaleli.
Bywały takie sprawy, w których Turczynowicz uniesiony, roznamiętniony, gdy dokończył głosu, potrzeba go było niemal na rękach wynosić z izby, tak się wyczerpywał.
Przytém był to umysł ostry i cienki — jeżeli się tak wyrazić godzi, który wciskał się w najtwardsze każdéj sprawy sploty i umiał dojść do ich głębi.
Gdy go ujrzano wchodzącego, a szepnięto — Turczynowicz, ci co go osobiście nieznali, a z reputacyi tylko jaką miał na Litwie całéj, poczęli się cisnąć aby go zobaczyć i zbliżyć się do niego.
Nieomyliła się w swéj rachubie księżna, iż wrażenie miał uczynić wielkie. Przybycie jego zwiastowało, iż tu o coś ważnego rozpierać się miano, bo Turczynowicza dla lada bagateli z Wilna by nie ściągnięto.
Osmólski, który zarówno u księżnéj jak u pułkownikowéj bywał, zawsze się neutralnym głosząc i na dwóch stołkach siedząc — zmiarkował pierwszy, iż nie o co tu chodziło tylko o tryumf Żywulta a o pognębienie Borkowskiéj. A że jéj w duchu więcéj sprzyjał — rzekł na ucho zaraz stojącemu przy nim Lepieszce:
— Wiesz! Borkowskiéj sprawa przegrana! Jak Bóg Bogiem!...
Turczynowicz przeprowadzany oczyma, szedł poprzedzany z należytą atencyą przez Brunaka do stolika księżnéj, przy którym stał jeszcze i małżonek z rękami spokojnie włożonemi w kieszenie.
Chociaż nie wstając, księżna powitała mecenasa nadzwyczaj uprzejmie, wesoło, wdzięcznie, na co on, w towarzystwie milczący, ledwie nic nie znaczącemi kilku, nieśmiałemi odpowiedział słowami.
Wziął go potém książę ku sobie, a ta rozmowa jeszcze mniéj się powiodła — bo oba interlokutorowie nie byli usposobieni do prowadzenia jéj. Turczynowicz nigdy sobą nie szafował w towarzystwie — siły oszczędzał na prawdziwą walkę.
Przybycie jego było sygnałem podawania kolacyjki, jak ją zwała skromnie księżna, a w istocie obfitéj wieczerzy.
Przeczucie księcia, który ku stołom rzucił okiem nieznacznie, sprawdziło się: — niesiono na drewnianych blatach obwiniętych w serwety, zimne olbrzymie szczupaki — książę się uśmiechnął w duchu. Wnet téż marszałkowi podawszy rękę do stołu księżna poprowadziła do niego, chociaż sama się ekskuzowała, że wieczerzy nie jada i asystować jéj nie będzie. Była to fikcya tylko i pia fraus gdyż gospodyni chciała przez to zupełną męzkiemu towarzystwu zostawić swobodę. Niespuściła go jednak z oka, i choć wróciła na chwilę do swojego stoliczka z panną Klecką — obrachowawszy chwilę gdy kieliszki skutkować zaczną, powstała dla odbycia peregrynacyi około biesiadujących.
Tu się dopiero okazała cała gospodyni umiejętność zażywania ludzi. Wojewodzina szła powoli, wybierała swe ofiary, zbliżała się do nich, i do jednych uprzejmie, do drugich szydersko, do innych czule przemawiała.
Ci o których szczerości wątpiła, albo jéj byli podejrzanymi, wytrzymać musieli najstraszniejsze szturmy.
Leńkiewicz chociaż usilnie zaproszony — co księżnę ubodło wielce nie stawił się. Przyjaciel jego Medeksza wymawiał go tém, iż się zdrów nie czuł.
Znaczenie téj abstynencyi było dla wojewodzinéj jasnem. Wolała zresztą tę otwartość niż dwuznaczność innych deputatów, którzy w obu domach bywali, zagadywani obiecywali służyć księżnie pani, a w ostatniéj chwili zdradzić mogli.
Sprawa Żywulta nie była właściwie jego sprawą, ale miała się stać miarą wpływu i potęgi księżnéj i Radziwiłłowskiego domu.
Księżna niewątpiła, że ją wygrać musi, choćby z pomocą Turczynowicza, lecz nie taiła tego przed sobą, że samo to, iż się Borkowska ważyła z nią stawać do boju, było już uwłaczającém. Gdy pomyślała iż na drugiéj ulicy, w najętéj gospodzie, stoły téż były otwarte po całych dniach u Borkowskiéj, — zuchwalstwo to szlachcianki oburzało ją do najwyższego stopnia.
Upokorzyć te jéjmoście stawało się koniecznością. Żywult miał z tego korzystać.
Wieczerza szła w jaknajlepsze, książę szeroko się rozsiadłszy, dojadał drugie dzwono szczupaka, nic nie mówiąc, w skupieniu ducha, spotniały i szczęśliwy. Na Turczynowicza ani na deputatów nie mógł spojrzéć — ani myślał o tém. Następowała pieczeń sarnia.
Księżna, znając męża, już na niego wcale nie rachowała — musiała sama pracować.
Schyliła się do Turczynowicza, który siedział obok jednego z deputatów.
— Cóż mówisz o sprawie, mecenasie? — spytała.
Podniósł oczy prawnik i znacząco popatrzał na księżnę.
— Jaśnie oświecona księżno — ja mam ten obyczaj, że o sprawach nie mówię.
Jeszcze poufałéj schyliła się księżna i szepnęła.
— Cóż acan myślisz? hę?
— Zawikłana — rzekł dwuznacznie prawnik.
— A któżby ją potrafił rozplątać lepiéj i skuteczniéj od acana dobrodzieja, który jesteś Temidy najulubieńszym alumnem?
Skłonił się Turczynowicz.
Księżna zobaczyła Brunaka.
— Marszałku — zawołała z wymówką — kieliszki stoją próżne... nie dobrze spełniasz obowiązki swoje.
Brunak nalewał.
Zbliżyła się do Czyża...
— Panie deputacie ja na waćpana rachuję... Zawiszanką będąc, jak na Zawiszę... pamiętaj!
Czyż się z ławki porwał, całując ręce gospodyni, potém dłonie na piersi skrzyżował, oczy podniósł ku niebu.
— Niech mi tak Bóg na dzieciach błogosławi.
Księżna już stała przy Ponikwickim.
— Szanowny deputat, z którego rodziną mam koligacyą — rzekła — spodziewam się, że jako familiant nie opuścisz mnie.
Ponikwicki śmiał się, bo był do śmiechu skłonnym, ale z oczów mu łzy rozczulenia ciekły, które serwetą ocierał.
Schyliła się wojewodzina do pana Pukszty... i na ucho mu rzekła, iż o jego córce będzie pamiętać. Szło o umieszczenie jéj dla edukacyi przy któréj Radziwiłłównie. I ten był już pozyskany.
Innych brała księżna różnemi sposoby, niepominąwszy nikogo.
Oprócz Brunaka, kilku szlachty, między niemi i Wierzejko mieli polecenie gospodarowania, zachęcania do picia, i animowania gości.
Gotowała się téż niespodzianka, która ów wieczór miała ukoronować w sposób mniéj zwyczajny, a bardzo przyjemny. Przy księżnie bawił fraucymer z kilkunastu ubogich szlachcianek złożony, trzymany w wielkim rygorze. Panny były dorosłe, piękne, dobrych rodzin i staraniem księżnéj wyedukowane jak dla ich stanu przystało.
Ułożono zawczasu tak, aby gdy panowie deputaci w końcu wieczerzy dobrze podchmielą sobie, muzyka zagrała, która była w pogotowiu.
Ktoś miał niby insperate rozpocząć taniec, a inny pannę Klecką obligować, aby fraucymerowi dozwolono pohasać. Książę był w spisku, a uśmiechało mu się to, bo choć przed jéjmością bardzo świątobliwego udawał, na dziewczęta z fraucymeru rad patrzał i w korytarzach je za rumiane policzki szczypał — szepcząc — Psia jucha!
Księżna sama téj nadzwyczajnéj orgii nie miała być przytomną, a dla utrzymania w przyzwoitéj mierze ichmościów panna Klecka starczyła. Nic w tém złego nie było żeby się panny siedzące ciągle za krosnami przetrzęsły... a dla deputatów sposobność zbliżenia się do tych młodych buziaków — musiała być nader miłą — i pociągającą.
Stać się to miało niby bez wiedzy gospodyni — chociaż ona sama niektóre z panien zawczasu nauczała jak się znajdować i kogo kaptować miały.
Byli między deputatami nie żonaci, mogła więc dla ubogich szlachcianek być i speranda trafienia do serca i zaciągnięcia do kobierca...
Gdy kapela książęca nie ciekawa ale huczna, pod koniec wieczerzy, ustawiona u progu drugiéj sali odezwała się zamaszyście, wszystkim się oczy uśmiechnęły, — książę nawet podniósł głowę i minę zrobił hajdamacką...
Niektórzy wąsy pokręcali i tupali nogami.
— Ej, mosanie! — wołano, — gdyby tak było z kim.
Ten i ów wstał od stołu, młodsi poszli do pustéj sali i kręcić się zaczęli. Namówiony Wierzejko popełnił niby gwałt i pannę Śnieżkównę porwawszy gwałtem z pokoju dziewcząt, z wyrywającą mu się rozpoczął kręcić się i wywijać.
Śnieżkówna najsprytniejsza ze wszystkich panien wojewodziny, hoża, z filuternemi oczyma dziewczyna grała doskonale porwaną Sabinkę, ale skakała aż miło...
Kilka głów dziewcząt przybywających jakby chciały stanąć w obronie koleżanki, ukazało się we drzwiach pół otwartych. Młodzież rzuciła się do nich, te wnogi, ale mimo hałasu zabrano je wszystkie i nuż skakać. Książę się trzymał za boki, a że do tańca był za ciężki, nogami w miejscu tupał.
Zmęczone pierwszym tańcem panienki popadały na krzesła nie myśląc już uciekać. Panna Klecka zresztą weszła i, choć czyniła wyrzuty napastnikom, utrzymując, że księżna pani gdy się dowie gniewać się będzie — zaklinała tylko o to aby się ichmość przyzwoicie zachowywali.
Muzyka nie spoczywając rozpoczęła na nowo... w skoki poszli panowie deputaci z okrzykami na cześć księcia i gościnności Radziwiłłowskiéj.
A że ciągle tańcować niepodobna, więc w chwilach spoczynku poprzysiadali tancerze do panien i poskładały się pary tak czułe po winie, iż niejednemu zdało się jakby swą tanecznicę, któréj imienia i nazwiska nie wiedział, znał od wieka...
Śmiechem się sala rozlegała. Upojonych przy stole dobijały oczy niewieście. Wiązały się rozmowy osobliwe.
Panna Śnieżkówna i panna Kildysz, dwie najmędrzejsze, dostały się dwom deputatom nie żonatym a wątpliwym. Jak się to stało, że one na nich czy oni do nich trafili — rzecz niepojęta — ale Śnieżkówna za serce okrutnie pochwyciła Konopkę, a Kildyszówna Ponikwickiego.
Odcinały się im dwuznacznemi słówkami tak dowcipnie, broniły tak śmiało, wyzywały tak drapieżnie, że deputaci głowy potracili. Konopka chciał w końcu klękać przed swoją, a Ponikwicki tak się zwinął, że Kildyszównę świeżą jak różyczkę dopadłszy w kącie pocałował. I tém się zgubił. Jakby się z jéj ust trucizny napił, czy lubczyku — nie mógł już od niéj odstać.
Panna Klecka pilnowała przyzwoitości, lecz w kilkunastu miejscach razem być nie mogła. Na głośniejszy wykrzyk biegła i przybywała, gdy tylko rumieniec świadczył iż się coś stało nadzwyczajnego. Lecz do tego nikt się nie przyznawał. Deputaci przysięgali, że się zachowali jak baranki.
Zabawa ta przeciągnęła się późno w noc, aż nareszcie na jakiś dany przez Klecką tajemniczy znak — panny po jednéj wymykać się i znikać poczęły. Deputaci opatrzyli się téż, że do domów wracać czas było. Książę już w drugim pokoju drzemał w fotelu, a raczéj spał snem sprawiedliwego po szczupaku.




Tegoż samego wieczora w gospodzie najętéj przez panią Borkowską izby stały oświecone, i choć muzyka nie grała, wesoło się zabawiano.

Ciężko to było walczyć o lepsze z księżną wojewodziną, lecz raz wszedłszy na tę fałszywą drogę, pułkownikowa już się cofnąć nie mogła.
Całe więc domostwo u żyda musiano wynająć za drogie pieniądze, a do tego je przystrajać. Lecz że po nieboszczyku pułkowniku siła została tych osobliwości, które on tak namiętnie gromadził, można było większą ich część przewieść do Nowogródka. Kobierce, sprzęty i co tylko służyć mogło do przybrania izb nagich. Sunęły więc furmanki, cała służba się przeniosła do miasteczka, przybijano, zawieszano, myto, szorowano, kadzono. Pisarzowa z córką od rana do wieczora były na nogach same, a panna Tekla tylko, mając najwięcéj smaku, wydawała rozkazy.
Koszta były bardzo znaczne, lecz w tym razie najlepiéj się dawało zastosować przysłowie — Zastaw się a postaw się.
Izby żydowskie wcale teraz pięknie się prezentowały. Było w nich gdzie przyjmować osób choćby trzydzieści i więcéj, a dzięki zabiegom księżnéj, tyle się ich tu niespodziewano. Niebywało jednak zupełnie pusto — przybywali niektórzy ukradkiem przez ciekawość, inni dla dawnéj przyjaźni, najwięcéj dla uroku piękności pułkownikównéj. Starszy Iwanowski, który po zupełném odpędzeniu starosty, zajął tu miejsce, a serce panny po zmarłym Filipowiczu odziedziczył... nieodstępował Borkowskich na chwilę.
Jawnem było, że się o pannę starał, a zakochany w niéj był tak, iż — wedle słów brata — zupełnie oszalał. Lecz któraż miłość, jeśli prawdziwą jest, nie bywa szaloną?
Sypał pieniędzmi nie licząc i nie patrząc, zdrowiem szafował, gardłował, ludziom się narażał i przystał do Tekluni nie jak kochanek ale jak niewolnik, skinienia jéj patrząc tylko.
Z bratem znów byli na noże, i gdy się spotykali w ulicy, jeden się od drugiego odwracał, aby sobie w oczy niespojrzéć, bo wnet do kłótni przychodziło.
Co się działo w sercu panny, ani nawet matka nie wiedziała. Była dla Iwanowskiego czulszą niż innym, nieodpychała go, posługiwała się nim chętnie — przecież, choć naglił ją o słowo, choć na klęczkach prosił, wahała się i odkładała.
Prawda, że tak wielkich nadziei i tak wielkiéj piękności pannie, którą wszyscy uznawali cudem świata — a i ona sama wiedziała dobrze iż tu drugiéj jéj równéj nie było — trudno się przychodziło na pana Jana zdecydować. Patrzała ona i matka, a nuż co świetniejszego się nie zjawi.
Tymczasem zamożnego szlachcica trzymano na przypadek wszelki.
A że miłość miał wielką, która i najtwardsze lody roztapia, były takie szczęśliwe godziny, gdy i jemu i pannie się zdawało, że to ich do ołtarza poprowadzi. Iwanowski przytem mówił głośno, że nie jak Filipowicz półtorakroć zapisze, ale wszystko co ma, przed ślubem darem wiekuistym, u nóg panny złoży.
Wyżynka cum attinentis piękną fortunkę stanowiła. A że pan Marcin Horodniczy zęby na nią ostrzył, właśnie na przekor jemu, Jan chciał co miał przyszłéj żonie zapisać. I mówił to głośno, jawnie, powtarzając codzień, aby koniecznie doszło do brata.
Horodniczy zaś zapowiadał, do ostateczności doprowadzony, iż gdyby do ślubu przyjść miało, inhibicyą w konsystorzu założy, mając jakąś wyszukaną przez siebie consanguinitas, która małżeństwu miała być przeszkodą.
Jan ramionami ruszał słysząc o tém i odgrażał się, że choćby mu do Rzymu pieszo iść przyszło za indultem, to go wyrobi. Poszło na udry między braćmi, co jeszcze namiętność Iwanowskiego wzmogło.
Nikt już nie wątpił, że z tłumu adoratorów, bo ich tam zawsze jeszcze dosyć było, panna wybierze Iwanowskiego, który dla niéj jak w pługu chodził, a kochał ją jak żaden.
Jeden tylko mruk Leńkiewicz, który zdaleka i pocichu kochał się w pannie niemniéj zapalczywie od Iwanowskiego, mruczał sam do siebie.
— Nic nie pomoże, ona moją musi być.
A gdyby go kto był spytał — jak? sam by na to odpowiedziéć niepotrafił.
Chociaż nie tak się z miłością swą popisując, bo przy jego brzydocie niemal by śmieszną była, Leńkiewicz téż w domu pułkownikowéj bywał, atentował, usługi ofiarowywał, a w sprawie z Żywultem on jeden z deputatów jawnie i głośno stał po stronie Borkowskich przeciwko Radziwiłłom.
Zapraszano go z tego powodu, panna była dlań bardzo grzeczną, matka nadzwyczaj uprzejmą — lecz gdy oczy zaczął wywracać, a wydała się w nim miłość, śmiano się z niego po kątach.
Pisarzowa szczególniéj litowała się razem nad nim i niemogła pojąć jak taki brzydal, ni z pierza ni z mięsa, człek małego majątku, mozyrski szlachetka, bez koligacyi, bez znaczenia mógł sobie w głowie ubzdrać, zalecać się takiéj gwiaździe jasnéj jak pułkownikówna.
Teklunia opowiadając Agatce jak wzdychał do niéj i prawił jéj słodycze, nielitościwie sobie z biednego szydziła. Ruszała ramionami, litowała się nad nim.
— Gdybym ja jedna była na tym świecie, a on drugi, to bym go niechciała.
Agatka przecież miała nad nim trochę litości.
Po całych dniach pułkownikowa z córką musiały oczekiwać azali się do nich kto niezjawi, przybywających przyjmować, ugaszczać, karmić i poić.
Iwanowski zastępował miejsce vice-gospodarza i pilnował aby na niczem nie zbywało. On ściągał tu ludzi — on ich zatrzymywał i drzwi zamykał aby nie uchodzili.
Bywało czasem i gęsto, lecz częściéj bardzo obszernie. Obawiała się szlachta księżnéj, a wiadomem było, iż jéj szpiegi stały gdzieś w rogu i donosiły kto bywał u pułkownikowéj. Bojaźliwsi, których oczy panny Tekli pociągały, przekradali się opłotkami, oglądając ze strachem czy ich nie podpatrzono.
Im więcéj księżna intrygowała, tém ze swéj strony Borkowska z pomocą Iwanowskiego starała się ludzi na swą stronę przeciągać. A niemożna było i pannie Tekli odmówić daru wielkiego jednania sobie nieprzyjaciół i obojętnych. Była tak śmiałą i zaufaną w swéj piękności, iż szturmem niemal następowała na ludzi, a kogo miéć chciała i postanowiła — wzięła zawsze.
Byli tacy co się zaklinali, że nie ulegną, zakłady przegrywali. Powiadał nie jeden iż czarownicą była, bo dość jéj było popatrzéć uparcie, a wzroku tego żaden żywy człek nie wytrzymał, żeby go nie przejął do kości.
A nie można było powiedziéć na nią, że jest zalotną, tylko śmiałą; bo dumną się stawiła zawsze i nie pochlebiała nikomu. Chodziła i rozkazywała gdyby królowa.
Wieczora tego, gdy u księżnéj pułapkę zastawiono na deputatów i Turczynowicza sprowadzono z Wilna na pognębienie Borkowskich — chociaż to tajemnicą było jeszcze dla wszystkich, która się dopiero nazajutrz wydać miała — pułkownikówna o południu już o przyjeździe sławnego patrona z Wilna została zawiadomioną.
Zacisnęła usta i łzy się jéj w oczach zakręciły, lecz co było poczynać? Musiały dotrwać do końca. Iwanowski się ofiarował do Turczynowicza iść, Leńkiewicz jako deputat zmuszony się z nim zetknąć, gotował się nań napaść przedstawiając mu jak złéj miał się podjąć sprawy.
Tymczasem, choć się tam sypało wszystko na sławną kolacyjkę do wojewodzińskiego dworu, w skromnéj gospodzie, mało się kogo spodziewając, musiano téż światła pozapalać, wieczerzę sutą sposobić — i czekać azali się kto nie zjawi. Iwanowski upewniał, że od kilku miał najświętsze słowo. Na Leńkiewicza rachowano naturalnie jak na cztery tuzy. Szczyt milczący stawił się zawsze. Było i innych kilku wiernych, ale ludzi mniejszego znaczenia, dobrych tylko aby pustkę zapełnić.
Świec nie żałowano aby zdala choć w oknach widać było, że i tu illuminowano.
Panna Tekla na ten wieczór ustroiła się prześlicznie, a fryzurę miała taką, że Iwanowski ujrzawszy ją zawołał: — Klękajcie narody!!
Pomimo świateł pozapalanych, i najuroczystszych obietnic, długo jednak dość pusto było w gospodzie. Iwanowski który pierwszy się zjawił, zżymał się i przeklinał, a mścić odgrażał. Drugim oczywiście przybył Leńkiewicz.
Szczyt siedział w kącie, do którego gdy się z oburzeniem swém na zdradę ludzką zbliżył Iwanowski, milczący staruszek rzekł mu tylko po cichu:
— Kiep świat i powszystkiem.
Zdala słychać było szumno przejeżdżających i przechodzących tłumnie na wieczór i kolacyę do księżnéj, rozeznawano nawet głosy deputatów i ich towarzystwa, do pułkownikowéj, mimo pięknych oczów panny Tekli nie przybywał nikt.
Niepokój coraz większy ogarniał gospodynię, pannę i ich przyjaciół.
— Infamisy! — zgrzytając zębami wołał Iwanowski.
Nareszcie nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę i wybiegł ku rynkowi, ażali mu się nie uda kogo nawrócić i odciągnąć do Borkowskich. Po wyjściu jego z gospody cisza większa jeszcze zapanowała w pustych izbach.
Leńkiewicz milczący patrzał tylko zdala na pannę. Szczyt wzdychał, pułkownikowa do płaczu skłonna ocierała oczy, pannie Tekli czarne źrenice pałały gniewem.
Długo i pana Jana z powrotem nie było; wpadł nareszcie sam, ciskając czapkę i przeklinając w największéj passyi.
— Kolacyjki księżnéj im smakują — wołał — a jeszcze bardziéj łaska i protekcya książęca.
Przeciwko ich prepotencyi niema rady, niema prawa. — Korz się lub przepadaj.
I zbliżającéj się do siebie pannie Tekli opowiadać począł, jak i kogo spotkał i co mu na zaproszenia, wykręcając się odpowiadano.
Wieczór był późny, a ciągle jeszcze ociągano się z podaniem wieczerzy, myśląc, że się kto ulituje i nadejdzie, nakoniec Pisarzówna przybiegła z oznajmieniem, że się wszystko popali i poschnie w niwecz. — Kazano więc przynosić wieczerzę, do któréj u stołu na dwadzieścia kilka osób przysposobionego zasiadło mniéj dziesiątka, milczących i kwaśnych.
Iwanowski na frasunek nalewał, ale i pić w małéj gromadce ochoty nie było.
Narzekano i stękano. Leńkiewicz siedział zasępiony.
Jedyny deputat — myślał i on jak radzić sprawie, którą wszyscy tak bezwstydnie opuszczali, choć była najsprawiedliwszą. Człowiek sumienny i z sumieniem nieumiejący wchodzić w targi, tem się pocieszał, że przemawiając do obłąkanych kolacyjkami — potrafi ich nawrócić.
— Źle jest, jużci — rzekł po cichu, do Szczyta — ale ja mam nadzieję w Bogu, że tym ludziom oczy otworzę... Gdy przyjdzie do głosowania ozwie się uczciwość.
— Daj to tak prawda była! — mruknął Szczyt pessymista — świat zepsuty... Kto tam na sumienie baczy? im tyle świata co w oknie, a na Boga i sąd jego nieoglądają się!!
Siedziano przy wieczerzy długo, Iwanowski koło panny się umieściwszy adorował ją. Chwila do zalecania się była szczęśliwie obraną. Panna Tekla smutna, potrzebowała pociechy, serce się jéj ściskało, czuła się opuszczoną i myśli czarne snuły się po głowie — głos Iwanowskiego, jego poświęcenie, miłość tak jawna, wreszcie on sam... postawa, wejrzenie, — poruszyły ją.
Przypomniał się i nieszczęśliwy Filipowicz, którego obojętnością swą prawie o śmierć przyprawiła... uderzyło serce. Uczuła, że mogłaby kochać tego człowieka, że wart był wzajemności, a w chwili gdy tę możność uznała — w istocie już go pokochała.
Jedno spojrzenie, cale niepodobne do tych, któremi zwykle obdarzała — dało panu Janowi poznać, że lody prysły. Pochwycił rączkę, która mu się nie wyrywała i uścisnął ją.
Panna Tekla łzy w oczach miała.
Tyle razy szafował słowy i zaklęciami, że w téj chwili wielkiéj i stanowczéj zabrakło mu ich — popatrzali na siebie, pocałował ją w rękę i — oblało go takie szczęście, jakby już... panna Tekla była jego.
Wzrok jéj powiedział mu wyraźnie iż go kochała. Miłość pary urodziła się z boleści téj chwili, z upokorzenia, wreście z tych dowodów poświęcenia jakie jéj dawał Iwanowski. Ten tak poweselał jak gdyby proces był wygrany i tryumf zdobyty. Co go teraz obchodziła sprawa, summa, bogactwo ubóztwo — panna Tekla miała być jego. Świat mógł teraz runąć cały.
Już i smutni współbiesiadnicy spoglądali nań zdumieni, nie mogąc tego zwrotu w humorze wytłumaczyć sobie. Iwanowski śmiał się, pił, kręcił jak szalony. Pułkownikowa była zgorszona, sądziła że się chyba upić musiał i wesołość tę nieprzyzwoitą za złe mu miała. Jedna zarumieniona panna Tekla wiedziała zkąd ona wytrysła.
Późno już, wykradłszy się od księżnéj gdy się tańce rozpoczęły — wpadł Osmólski z raportem. Rzucili się wszyscy ku niemu. Zdyszany, podpiły, spotniały, wystraszony, przynosił wiadomość o przybyciu Turczynowicza, o zabiegach księżnéj, o przyjęciu deputatów i o tańcach z fraucymerem, które do reszty obałamuciły jaśnie oświecony Trybunał.
Osmólski mający słabość dla Borkowskich, oburzony był wielce, — a że wino czyniło go czułym — popłakiwał.
Posmutnieli wszyscy, panna Tekla tylko starała się okazać niewzruszoną i mężną. Leńkiewicz milczał twardo, stał zasępiony.
Z wielkiéj boleści, zmęczony opowiadaniem, Osmólski wypił tu jeszcze parę butelek, a że pora była spóźniona bardzo — goście się rozchodzić zaczęli.
Ostatni został Iwanowski. Panna Tekla dała mu znak.
— Wiesz waćpan co — rzekła — żadnéj już nadziei wygrania naszéj sprawy mieć nie możemy. Łudzić się próżno. Księżna wzięła Żywulta w opiekę, sprowadziła Turczynowicza, poi i zabawia tych niegodnych sędziów. My przemocy téj uledz będziemy musieli.
— Zobaczymy — przebąknął Iwanowski — sprawa jeszcze nie jest na wokandzie, ja pilnuję, mamy trochę czasu przed sobą. Leńkiewicz człowiek uczciwy i państwu oddany — ja choćby karku nadstawić przyszło... zrobię co w mocy ludzkiéj...
— Ani Leńkiewicz, ani waćpan nie potraficie nic — odparła panna. Na co darmo się łudzić.
— Więc — cóż! spytał Iwanowski, juściż im tak za wygraną dać nie możemy?
Panna zmarszczyła brwi nieco.
— Gdy burza nadchodzi, człowiek szukać musi jakiegoś od niéj schronienia i co może ratować — rzekła. Mnie się zdaje, moim kobiecym rozumem, że... ktoś z naszych przyjaciół mógłby podszepnąć Żywultowi komplanacyę i układy.... Któż wie?
Iwanowski głową potrząsał.
— Zapewne, rzekł — lecz nie zdaje mi się aby świętoszek ten, który się pod płaszczyk księżnéj przytulił — dziś co bez niéj chciał przedsiębrać...
Panna Tekla podała mu rękę z poufałością, jakiéj jeszcze nie doznał nigdy i która go do siódmych niebios zaniosła.
— Próbuj pan, szepnęła, mamie mówić o tém nie trzeba...
Z tém odszedł pan Jan, — szczęśliwy bo raz pierwszy przeczytał w oczach panny, że mu obojętną nie była, ale zasępiony okrutnie, bo chciał jéj być posłusznym, a kompromis z Żywultem zdawał mu się niemożliwym.
Czasu owego trybunału, jak zazwyczaj — można powiedzieć że niespano wcale. — Padł kto zmęczony wśród dnia, znalazłszy chwilę, zdrzemnął się, póki go przyjaciele gwałtem do nowéj biby nie pociągnęli. Skrył się czasem w jakiej dziurze i chrapnął, lecz z małemi wyjątkami, spać się kłaść nie było czasu.
Takie kolacyjki najczęściéj przeciągały się ku dniowi, a wychodzący z nich rozochoceni, najczęściéj zabierali się do któregoś z kolegów na poncz, na herbatę jakąś, na ogórki bodaj... — Wielu z młodzieży grywało już w karty, chociaż one jeszcze tak bardzo jak późniéj nie grasowały.
Iwanowski więc po północy wyszedłszy od Borkowskich, a pilno mając na sercu co mu panna powiedziała — mógł nie tracąc czasu — zajść gdzie na radę...
Miasteczko w spóźnionéj téj godzinie nad rankiem miało wielce dziwną fizyognomię. Po kościołach już się na jutrznię odzywały dzwonki, po chatach ubogich wstawały gospodynie i zapalały światło; w wielkiéj austeryi czeladź i ciury wszelkie piły, tańcując po ochrypłych skrzypkach, — we dworkach zajmowanych przez gości trybunalskich szumiało i gorzało.
Chłopki z okolicy ściągali się już na targ o mroku, pracowitym dzień się poczynał, próżniakom się nie skończył jeszcze.
Iwanowski spotykał prowadzonych pod ręce do domów tych którym gościnność nogi poodejmowała. Na progu w kilku domach dopijano strzemienne całując się i ściskając.
Niewiedział dobrze dokąd się ma udać, aby do Żywulta trafić — i polecić go wymacać, gdy Wierzejko, o którym słyszał od Leńkiewicza, nastręczył mu się odprowadzający kilku dygnitarzy z polecenia księżnéj do domów.
Wiedział, że się zaklął iż Borkowskim szkodzić nie będzie, sądził więc, że i pomódz może. Na nieszczęście Wierzejko był tak rozochocony, że z nim mówić było trudno... On i całe towarzystwo, któremu był dodany dla salvi konduktu, śpiewało pieśń pobożną poranną, w tém przekonaniu, że Bóg tą atencyą dla siebie skorumpowany dużo grzechów im przepuścić może. Niesposób było to osobliwe nabożeństwo przerywać. Ryczeli na głos cały. Przeszli — Iwanowski stanął i zadumał się.
Był niegdyś z deputatem Czyżem w bardzo dobrej komitywie, a w kwaterze Czyża świeciło właśnie. Na chybił trafił wszedł do niego.
Czyż tylko co z powrotem z kolacyi, po któréj dużo z fraucymerem tańcował, spocony, zrzuciwszy z siebie odzież, przechadzał się po izbie wielce poruszony. Gościa się niespodziewał wcale i zdziwił tak rannym odwiedzinom.
— Pan Jezus przy dziecięciu! — krzyknął — a ty tu co robisz? Taż to pono na jutrznię dzwonią?
— A tak — rzekł Iwanowski — ależ i ty jeszcześ się spać nie kładł, toć przecie i mnie wolno.
Czyż się rozśmiał.
— Aleś ty przecie u wojewodzinéj nie był? — rzekł. — O to wieczór mieliśmy! Powiadam ci, delicye! Naprzód kolacya książęca, Splendidissime, radziwiłłowska. Potem, mości dobrodzieju, fraucymer nam dali do tańców, dziewczęta jak róże... chichotki, wesołe... ochocze... raj! mówię ci.
— I za ten raj będziecie w piekle siedzieli! — odparł Iwanowski.
— Jakto?
— A jużci, bo go wam darmo nie dają. — Musicie zgubić biedną pułkownikowę.
— W któréj ty córce się kochasz.
— Tak jest — odparł Iwanowski.
— Sprawę ma kiepską — zawołał Czyż zagniewany.
— Po takiéj kolacyi! — dodał przybyły.
Deputat miał się już gniewać, gdy pan Jan obie ręce mu położył na ramionach i począł.
— Myśmy starzy od szkolnéj ławy przyjaciele, nie bundziucz się zemną... gadajmy po ludzku i po ludzku róbmy. Księżna się zawzięła na Borkowskich, starajmy się doprowadzić do zgody.
— Kogo? księżnę z temi paniami? — rozśmiał się Czyż — trafiłeś kulą w płot! Chyba księżnéj Barbary nie znasz...
— Nie o niéj myślę — przerwał Iwanowski — co ci się śni! Żywulta sprawa choćby najlepiéj stała, ludzie sumienie mają, ty sam nim dasz głos namyślić się musisz... Wygra... to niekoniec jeszcze. My znajdziemy sposób by od ekzekucyi się zasłonić i sprawę de noviter repertis przeciągnąć. Lepsza najgorsza zgoda niż najpiękniejszy proces.
— A ty myślisz, że Żywult będący w rękach księżnéj, sam przez się krok postawi? — odparł Czyż.
— Probujmy.
Deputat ziewnął.
— Dajże mi się choć zdrzémnąć — rzekł — zobaczymy. Poprobuję.
— Będziesz miał zasługę.
Rozeszli się a Iwanowskiemu téż dnia tego po wzruszeniach jakich doznał, należał spoczynek. Powlókł się do łóżka.
W kilka godzin jednak był już na nogach i w ulicy, ale napróżno Czyża szukał, bo go już ani w domu, ani na Ratuszu, ani u nikogo ze znajomych wytropić nie mógł. Żywulta téż którego był gotów już sam zaczepić, nigdzie śladu ani o nim wieści. Siedział zwykle we dworze u wojewodzinéj. — Dopiero z południa Czyża przechodzącego pochwycił.
Okazało się, że ten wczorajszéj rozmowy, któréj słuchał oszołomiony, a potém ją zaspał, całkowicie zapomniał.
Jedna z panien fraucymeru księżnéj zajmowała go tak, że dla niéj o wszystkiem zabył. Na usilne jednak natarcie Iwanowskiego, Czyż po namyśle ofiarował się go zaprowadzić do Żywulta, którego prawdopodobnie na kwaterze u żyda zastać mieli.
Dnia tego bowiem z powodu przybycia Turczynowicza i komportacyi dokumentów, zajęty być miał w domu.
Dla obudzenia kommizeracyi, i przez skąpstwo, Żywult mieścił się w alkierzu żydowskiego domu, obok rodziny gospodarza, od któréj przez nieszczelne drzwi wszystkie zapachy kuchni izraelskiéj, łokszyny, cebuli, kapusty, tłustości, stęchlizny, czadu, napełniały małą izdebkę.
Żywulta zastali w istocie, związującego starannie fascykuły papierów, i przybranego do tego zatrudnienia w zabrukany kitel.
Czyż, którego z niezmierną uniżonością powitał, do kolan mu się kłaniając, dość wymownie wyłożył mu cel swych odwiedzin.
Żywult słuchał z pokorą, ukradkiem oczyma mierząc Iwanowskiego, którego przytomność była dlań wiele znaczącą.
Dał się obu posłom wygadać nie przerywając, zawsze jak najuniżeniéj skłaniając głową i przyjmując co mówili z namaszczeniem i przejęciem. Ostrożny wielce, nie odezwał się ze słowem żadnem, nie dał znaku ani sprzeciwienia się ani zgody.
Gdy przyszło do odpowiedzi — namyślał się jeszcze, oczy podnosząc do sufitu i wielkie wewnętrzne okazując poruszenie.
— No cóż! — ozwał się Czyż.
Głos nareszcie dobył się z piersi Żywultowi, grobowy, wątły, słaby, smutny.
— Z jaką wdzięcznością i weneracyą przyjmuje — rzekł — serce moje jaśnie wielmożnego deputata konsylia i admonicye natchnione świętą intencyą zgody i pokoju — Bóg wielki widzi. Piękne słowa, najlepsze intencye, radbym mu być posłusznym... nie mogę...
Tak jest — non possum, zadalekośmy zaszli, trzeba już ażeby stróż sprawiedliwości jaśnie oświecony trybunał rozstrzygnął między nami i wyrzekł kto — winien. Niechcę miéć na sobie makuły. W ręce wasze, na wolę Boską zdaję los mój, poddam mu się humillime. Nie mogę...
Złożył dłonie, spojrzał w niebo.
— Robak jestem mizerny — dodał. — Rzeczono by żem na wdowy i sieroty krzywdę godził, żem cudzego żądał, żem wymógł co mi nie należało. Nie mogę jaśnie wielmożny deputacie, niech trybunał deklaruje aby niewinność moja jasno stanęła przed światem.
Iwanowski się obruszył.
— Komplanacya waćpanu czci nie odejmie — rzekł — a spokój prędszy przyniesie.
— Los mój w ręce miłosiernego Boga oddaję — odparł Żywult — niech się dzieje wola Jego. Niech mi koszulę zdejmą z ciała — posłucham — niech idę z torbami gdym wart — ukorzę się. Nie mogę zgody, żądam sprawiedliwości wymiaru.
Czyż chciał jeszcze nastać na niego, Żywult krok odstąpił, skłonił się nisko i zamilkł. Nadto był pewien wygranéj, krok ten zamiast go zmiękczyć, wbił w przekonanie, iż strona przeciwna zgubę swoją widziała — radował się więc w duszy stękając i u drzwi pożegnawszy przybyłych, gdy się te za niemi zamknęły, podskoczył do papierów powracając. Oczy mu się zaiskrzyły.
Iwanowski milczący poszedł do pułkownikównéj.
Zmierzyła go oczyma, widząc uznojonego i nie spytała nawet co przynosił. Domyśliła się łatwo.
— Trzeba więc kielich wypić do dna — szepnęła panna Tekla wzdychając.
— Królowo moja — odparł Iwanowski — nie frasuj się... Sługa twój odda to co stracicie — bo wszystką fortunę swą u nóg twych kładnie. A z Żywultem zresztą rzecz nieskończona. — Chce prawa, będzie go miał do syta... do dekretu daleko!...




Jmć pan Suseł patron trybunału, który przyjął sprawę Borkowskich i ciągnął z niéj nie małe dla siebie korzyści, chociaż klientce swéj, w obec prepotencyi radziwiłłowskiéj mało obiecywał — zobaczywszy przeciwko sobie stojącego sławnego Turczynowicza, wziął na kieł. Miło mu było z takim walczyć adwersarzem. Starał się w jakikolwiek sposób jednak sprawę odroczyć, tak źle wróżył ze składu trybunału.
Na wybiegach, któreby mu pomogły ściągnąć tak ostateczną rozprawę, ażeby cale w czasie tego posiedzenia sądzoną nie była — polegała cała jego rachuba. Różnemi więc środkami subtelnemi i ubocznemi starał się w regestrach wokandę przeciągnąć.
Udawało się to w początkach, lecz gdy Turczynowicz niecierpliwić się zaczął, a księżna swoich wysłała do kancelaryi i zażądała kategorycznie przywołania — wszystkie zabiegi pana Susła nie pomogły.
W wigilią dnia, w którem się losy Borkowskich rozstrzygnąć miały, u przybyłego na trybunał podskarbiego Sołłohuba było przyjacielskie deputatów przyjęcie.
Sołłohub należał do życzliwych pułkownikowéj i wielbicieli panny Tekli, choć żonatym był i admiracya ta ograniczała się wielbieniem wymowném extraordynaryjnéj jéj piękności.
Zaproszony jak inni deputat mozyrski Leńkiewicz, który pokryjomu i cicho wciąż co mógł czynił, aby kolegów swych na stronę Borkowskiéj nawrócić, co mu się nie udawało — ostatnią jeszcze nadzieję pokładał w poparciu Sołłohuba i gotował się na tym neutralnym gruncie raz jeszcze wystąpić. Tym razem jawnie, głośno i do sumienia ichmościów przemawiając.
Gospodarz, któremu zawczasu o tém oznajmił — nie miał nic przeciwko temu, lecz że musiał i on księżnę wojewodzinę menażować, a narażać się jéj niechciał, prosił Leńkiewicza aby pojedyńczo swych towarzyszów i niezbyt wrzawliwie konwinkował...
Musiał więc pan deputat u stołu siedziéć milczący, cierpliwie i dopiero, gdy się ruszyli niektórzy, tych których spodziewał się nawrócić, zebrał do kąta.
Znano i obawiano się Leńkiewicza, bo był człek dziki, surowy i nie akomodujący się nikomu. Mało jemu podobnych spotykało się naówczas. Zawsze ubogo i niepozornie ubrany, nasępiony, nie zdający się dbać o łaskę pańską, nie ambitny, nie kłaniający się nikomu, nosił szyderskie miano spartanina. W dodatku pić nie lubił, na pochlebstwa się zżymał i prawdę rąbał. Był szorstki i niewygodny.
Ludzie tego rodzaju, choćby poszanowanie obudzali, serc sobie nie jednają. Lekceważyli go jedni, lękali się drudzy, stronili od niego prawie wszyscy. W sprawie do Leńkiewicza trafić żadnym wpływem nie było można — twardy był jak kamień. Prosić się niedawał, nieznano sposobu ujęcia go. Obchodzili się z nim wszyscy oględnie aby nie narazić sobie — lecz gdy mogli — uciekali.
Leńkiewicz już przy obiedzie szepnął tym, z któremi mówić chciał, że ich na krótką konferencyę zaprasza.
Radzi nie radzi, obiecali mu się.
Sołłohub zdala, niedając poznać po sobie, śledził jego ruchy. W kącie izby jadalnéj, deputat mozyrski ściągnął radych nie radych panów kolegów. Z widoczną niecierpliwością czekano z czém wystąpi, aby się prędzéj pozbyć nieznośnego spartanina. Leńkiewicz z zimną krwią począł.
— Jutro na stół przychodzi sprawa pułkownikowéj Borkowskiéj z JMP Żywultem, jawnie przez księżnę wojewodzinę protegowanym. Rzecz tę sumiennie i sine ira et studio roztrząsałem, otóż, rezultatem mojego z nią obeznania jest, że JMPan Żywult słuszności nie ma. Wiém o tém, że za nim wielka siła stoi, starania są możne, głosy znaczące, ale sprawiedliwość iść powinna przedewszystkiem. Bóg na nas patrzy. Czuję się w obowiązku oświadczyć, że ja za Borkowską głosować będę i spodziewam się, że kto sprawę zna, a nie ulegnie prepotencyi, zemną się połączy.
Spojrzał — deputaci stali milczący, jedni z głowami spuszczonemi, drudzy badając siebie, usiłując odgadnąć i szukając kogoś coby odpowiedział w ich imieniu.
Milczenie było długie.
— Cóż tedy? — zapytał chłodno Leńkiewicz. Ja instancyonuję bom w sumieniu skonwinkowany, że krzywdy wdowie i sierocie wyrządzić się dla łaski książęcéj — nie godzi.
— Mości Leńkiewicz — odezwał się głowę podnosząc Konopka — ale to dziwna pretensya, żeby chciéć swoją opinię wszystkim narzucać. Nie każde oko jedno widzi. Tu o łasce książęcéj niema mowy, ale jeśli mi się zda, że jako żywo Żywult ma słuszność?
— Jeśli waćpan w sumieniu masz to przekonanie — rzekł Leńkiewicz — głosuj jak ono każe... ale się asińdziéj wymacaj dobrze.
Drugi głos się odezwał.
— Co tu mówić o wdowie i sierocie. Żywult téż biedniaka jest.
— Mówmy kto ma słuszność, pereat mundus fiat justitia — dodał mozyrzanin. Dla mnie Borkowskiéj sprawa dobra, jasna, święta.
— A panna Borkowska bardzo ładna! — przerywał ktoś ze śmiechem. Leńkiewicz się zarumienił.
— Panna ładna — rzekł — choćby sprawę przegrała i grosza nie miała męża znajdzie... więc to do sprawy nienależy... Ja waszmościów a szanownych kolegów, w imię Zbawiciela wzywam, nie dajcie się ująć magnackiemu wpływowi.
— Tst! tst! — dało się słyszéć.
— Kto waćpanu tym wpływem głowę nabił? — przerwał Konopka. — Dla tego że się bywa u Wojewody, zaraz ma się mu ulegać? Nie wolno więc kawałka chleba złamać i kieliszka wina wypić aby nie być posądzonym?
— Nikogo nie sądzę ni posądzam — rzekł Leńkiewicz — lecz proszę, błagam, sędziami jesteście... rachujcie się z sumieniami.
— Mości panie — zaburczał Ponikwicki. — Mentora rolę grać i kaznodziei każdemu wolno, ależ nie każdy da sobie nauki prawić, bo potroszę swój rozum mamy. Dla czegoż acan dobrodziéj z Mozyra jeden prawdę masz tu przywozić, sprawiedliwość i sumienie, a myż to co? Hm! hm!
Wystąpienie Ponikwickiego wszyscy głośno mruczeniem, wykrzyknikami i śmiechami potwierdzali. Leńkiewicz stał zadumany i smutny.
— Proszę waćpanów — rzekł cicho — przebaczcie mi wystąpienie moje... Złej intencyi w niém nie było. — Uczyniłem com sądził słusznem, zaklinam was jeszcze, wnijdźcie w siebie i w sprawę — zapóźno może kiedyś żałować będziecie uczynionéj krzywdy! Panowie sądzicie wdowę, Bóg was sądzić będzie.
Ostatnie wyrazy wymówił z taką siłą przekonania i smutkiem, iż ci nawet, co sobie wystąpienie jego lekceważyli, — uczuli pewien niepokój. O Bogu i sumieniu u nas nigdy nikt nie mówił napróżno. Zapominano o nich czasem, ale nie lekceważono. W żart obrócić tych rzeczy wielkich i świętych nikt się nie ważył.
Zamilczeli panowie deputaci, a surowego oblicza Leńkiewicz, nie zniżając się do żadnych suplik, z powagą krok od nich odstąpił.
— Dopełniłem powinności mojéj — rzekł — wypowiadając com czuł, czyńcie ichmość swoją... pomnąc, że Pan Bóg krzywdy wyrządzonéj bezbronnym na waszych dzieciach i wnukach poszukiwać będzie.
Odszedł, powiedziawszy to, a panowie deputaci stali pomięszani i kwaśni, dopóki jeden z nich wskazując palcem za odchodzącym nie rzekł.
— Tetryk! dziwak, i po wszystkiem... at, jeszcze byle jaki taki pozór do perory i admonicyi.
Niektórzy się już uśmiechali, Czyż szeptał żeby na kolacyą iść razem do księżnéj.
Tak poczciwe owo wystąpienie Leńkiewicza spełzło prawie na niczém, a przynajmniéj zdało się żadnego nie rokować skutku.
Wieczorem we dworze wojewodzińskim przyjęcie było, jeżeli nie wykwintniejsze od pierwszego, przynajmniéj w niczem mu nieustępujące.
Deputaci jako prawnicy umieli się posługiwać prejudykatami, i gdy raz panny z fraucymeru im wykraść pozwolono do tańca bezkarnie, po wieczerzy, gdy księżna się oddaliła, biegli do wiadomych drzwi, zawsze w nich niby przypadkiem stojące znajdując dziewczęta i niby gwałtem je porywając do sali. Muzyki téż nie brakło. Smakowali w tych wieczorkach niezmiernie wszyscy... a kilku formalnie się zakochało... Inni, nawet żonaci, zabawiali się wesoło.
Tego ostatniego już wieczoru, przed dniem który o losie sprawy miał stanowić, księżna obeszła parę razy deputatów przypominając im dane słowo, rozmaitemi pochlebstwy i obietnicami ich sobie jednając... zabawiła dłużéj niż zwykle, a Brunak i panna Klecka zastępujący ją późniéj, podwajali uprzejmości i hojności w przyjęciu.
Książę też, choć mu się po wieczerzy chodzić nie chciało, i wolałby był siedziéć w krześle, z polecenia żony do coraz nowéj grupy się przyłączał, mruczeniem i śmiechem objawiając wszystkim swe współczucie.
W dworku zajmowanym przez pułkownikowę już nawet postradano nadzieję przyciągnięcia gości, wieczerzę zgotowano dla kilku osób, stół był dla swoich nakryty... świec w większéj izbie nie zapalono. Szczyt, Iwanowski, a późniéj Leńkiewicz składali całe kółko ciche i smutne.
Deputat mozyrski nieugięty, choć niewiele się spodziewał z tego co czynił, do ostatniéj chwili niezaniedbał niczego, cokolwiek na stronę pułkownikowéj mogło nawrócić. Gardłował, naprzykrzał się, chodził, wieczorem samego nawet Turczynowicza złapał i temu verba veritatis wypalił.
Pułkownikówna najmniejszéj nie miała nadziei, ale nieokazywała aby ją wielka strata zbyt obchodzić miała. Iwanowski ledwie panu Bogu nie dziękował za klęskę tę, bo ona widocznie serce panny uczyniła czulszém i zbliżyła ją do niego.
Zmiana w obejściu się jéj z nim była widoczna.
Na chwilę wpadł w czasie wieczerzy pan Suseł z papierami pod pachą, z czupryną potarganą, niezmiernie zaprzątnięty, spieszący się, zafrasowany, aby raz jeszcze potokiem słów bez ładu, narzekaniem, opowiadaniem o nadludzkich staraniach jakie czynił, zawczasu winę z siebie zrzucić i przygotować do ciosu już przewidzianego.
Miał jeszcze nadzieję jakiegoś klina wbić przeciwnikom, o którym jaśniéj nie chciał mówić. Wypił kieliszek wina, pułkownikowę w rękę pocałował, zapewnił, że jutro w głosie swym o pomstę do Boga wołać będzie... i poszedł.
Nazajutrz, od rana było można poznać, iż coś się ważnego w trybunale rozstrzygać miało. Napływ ciekawych był ogromny, sienie, izby poboczne ciżbą stały napełnione. Sprawy, które poprzedzały Żywulta z pułkowinkową, umyślnie pędzono tak, aby koniecznie z regestru ona w tym dniu przypadła. Jak się to zwykle w takich razach działo, mniejsze rozprawy puszczano per non sunt, płacono niektórych aby się kondemnować dali, zbywano innych to odroczeniami, to brakiem formalności — tak że punkt o godzinie, na którą Turczynowicz był przygotowany, przyszła sprawa na wokandę.
Odczytano akta tyczące się jéj, wśród uroczystego milczenia, wystąpił naprzód Suseł z miną gęstą i przemówił. Jakkolwiek nie nowicyusz, ostrzelany, czuł, że nadaremnie siłę szafować będzie, mówił więc bez przejęcia, zimno, a spotykając wzrok Turczynowicza na siebie zwrócony, zmięszał się razy kilka. Mówił z cicha a mało go co słuchano.
Dopiero gdy sławny ów wileński mówca wystąpił przed kratki, cisza zapanowała, uwaga wszystkich zwróciła się na niego. Zwyciężył prawie nim przemówił, tak byli słuchacze przekonani, iż — jest niepokonanym i że zwyciężyć musi.
Swym zwyczajem rozpoczął chłodno, obojętnie, powoli, ale od pierwszych wyrazów czuć było szyderstwo cum grano salis, począł chwalić razem i w niwecz obracać argumenta przeciwnika. Szyderstwo rosło w miarę jak się ożywiał, ironia stawała się coraz dotkliwszą, alluzye do żywota nieboszczyka, do pięknéj córki, do stosunków domowych zręcznie wplątane — uśmiechy wywoływały w słuchaczach.
Żywult przybierał w jego mowie fizygnomią dobrodusznego biedaka, simplicyusza uciśnionego, splątanego intrygami kobiecemi. Wszystko co miała za sobą pułkownikowa zostało pominięte lub prawnemi wybiegami w niwecz obrócone. Sąd, zdaniem Turczynowicza, miał dekretem swym dać wielki przykład sprawiedliwości i naukę ludziom. Mowa była nadzwyczaj zręczną, była świetną — talent patrona w niéj jaśniał — lecz, pomimo to, dla ludzi sumiennych po za temi oratorskiemi blaskami przeglądała prawda więcéj zaćmiona niż zatarta.
Porwanych i ujętych było wielu, nikt się nie czuł przekonanym. Replika Susła, który z takim antagonistą mierzyć się nie mógł, skłopotana, jąkająca się, niezręczna, była spełnieniem obowiązku — nic więcéj. Deputaci wcale jéj niesłuchali — wyjąwszy Leńkiewicza. Dekret był już tak jak przygotowany.
Gdy sędziowie na ustęp poszli — Leńkiewicz nie zrażony niepowodzeniem, wystąpił raz jeszcze... i stało się czego się nikt nie spodziewał.
Deputat mozyrski zwykle poważny i surowy, ironią i szyderstwy Turczynowicza wprawiony w dziwne jakieś usposobienie, zdawał się chciéć rywalizować ze sławnym patronem.
— A cóż? — odezwał się głośno — nie ma tu już co się namyślać... wola książęca, głos pana Turczynowicza, poszanowanie należne Radziwiłłom — zmuszają nas potępić pułkownikowę. Per fas czy nefas Żywult górą — niemasz tu już co się wahać... Kazano... my słuchajmy... Fraszka cześć i sumienie... ktoby tam na te fatałaszki zważał... Zatem Borkowskę od wszystkiego odsądzić... Koszta procesu na nią... a niewinnego baranka Żywulta, sprawa górą!! Górą Żywult...
Wystąpienie to niepodobało się... Niektórzy zaczęli zaczepki szukać do Leńkiewicza, że tu nie miejsce na takie żarty.
— Ale to wcale żarty nie są! — rzekł deputat — co waćpanowie myślicie, ja mówię... dekret gotowy musi być, podyktowany przez księżnę — submitujmy się.
Niektórym się wstyd zrobiło, zachwieli się.
Leńkiewicz odszedł parę kroków, przy stole siadł, podparł się i zamilkł. Nie mieszał się już do narady.
Ci co byli związani słowem wprawdzie choć gniewni nie cofnęli się, ale Żywult który by był miał znaczniejszą większość za sobą, stracił kilka głosów. Ten i ów oponował przeciwko przygotowanemu dekretowi, zaczęły się spory. Była chwila, że ci co wzięli na siebie przeprowadzenie wyroku ulękli się azali — uchowaj Boże — nie zajdzie albo paritas votorum lub nawet gorzéj... większość za Borkowską.
Nie działali jednak jawnie, bojąc się Leńkiewicza, szeptano, zbierano się kupkami, konwinkowano, i Żywult wprawdzie wyszedł zwycięzko, lecz zaledwie dwoma głosami.
Skutek był jeden — lecz moralne znaczenie dekretu wcale inne. Ci których księżna prawie pewną była, zawahali się po wystąpieniu Leńkiewicza i cofnęli. Pozostali — czuli się tą dezercyą napiętnowani. Deputaci rozbili się na dwa obozy. Z kwaśnemi minami powrócił trybunał dla ogłoszenia wyroku spodziewanego i przewidzianego.
Gdy się to działo w sądach, biedna pułkownikowa, którą do ostatniej godziny nie opuszczała jakaś zabobonna nadzieja interwencyi Opatrzności, przez cały ten czas klęczała u Dominikanów przed ołtarzem N. Panny Różańcowéj i płacząc modliła się.
Gdy już zmierzchało, pisarzowa towarzysząca jéj, ledwie ją podnieść mogła, aby do domu odprowadzić, bo i kościół już zamykać miano.
Panna Tekla mężnem sercem czekała w domu wiadomości w towarzystwie panny Agaty. Milcząc chodziła po pokoju, wyglądała oknami, zdawała się pożądać tylko aby się niepewność ta raz skończyła...
Wyrok miał przynieść Iwanowski, który od utrudzenia, lataniny, nieustannéj pracy tak był znużony iż niemal z twarzy nieboszczyka Filipowicza przypominał — bo nawet i mały kaszelek często mu mowę przerywał.
Gdy Teklunia zobaczyła go zdaleka idącego, już z miny i chodu odgadnąć mogła co z sobą przynosił.
Pan Jan wlókł się noga za nogą z głową spuszczoną — stając po drodze, ramionami ruszając... przybity, znękany jakby odroczyć chciał tę nieszczęsną godzinę, w któréj miał ukochanéj cios dotykający ją zwiastować.
Panna Tekla załamała rączki.
— Agatko — rzekła — tylko pakować nam i do Pacewicz... Nie mamy tu już na co czekać. — Wszystko skończone. — I padła na krzesło.
Tak ją osłabłą, ale bez łzy na powiekach zastał wchodzący Iwanowski, który w progu stanąwszy, obejrzał się, słowa nie rzekł, ręce rozstawił i westchnął.
Panna Tekla wstała podchodząc ku niemu.
— Stało się? — rzekła.
— Tak...
— Przegraliśmy?
— Bez apelacyi — wyrok gorszym być nie mógł; Żywultowi przysądzono wszystko.
— Księżna tryumfuje — westchnęła panna.
— Ale pan Bóg mściciel nad nami — dodał Iwanowski. — Nie wygrali tak jak chcieli, bo dekret ledwie przeszedł parą głosami.
Panna Tekla spojrzała na niego długo, czule z wyrazem wdzięczności i rzekła cicho.
— Nocą by nam do Pacewicz potrzeba, aby urągowiska uniknąć. Spocznij pan. Mała garstka przyjaciół nam została — i to pociecha.
— Agatko — rzekła — gdy matka powróci, co potrzebniejsze zabierać — jedziemy. Ja tu godziny dłużéj bawić nie myślę.
I tak dumna a niezłamana jak była wyszła do drugiego pokoju.
Iwanowski ledwie wytchnąwszy, opamiętał się pójść naprzeciw pułkownikowéj, która nie powracała. Chciał jéj pierwszy powiedziéć o nieszczęsnym dekrecie, aby złagodzić wrażenie...
Niepowiodło mu się to, bo wychodzącą od Dominikanów Osmólski spotkał z kondolencyą — i tak niezręcznie się wziął do pocieszania, że staruszka na poły zemdlała. O swéj sile już iść nie mogła, nawet z pomocą pisarzowéj i jego, tak że wózek czyjś na drodze gwałtem wstrzymano, aby ją zawieść do domu.
Chociaż panna Tekla wybierała się jechać nocą, niepodobna było staruszki, która się położyć musiała, narazić na podróż...
Musiano wezwać Szretera, który ruszać się nie pozwolił...
W wojewodzińskim dworze natychmiast po ogłoszeniu dekretu, już księżna była zawiadomioną. Żywult przybiegł sam i plackiem padł jéj do nóg.
Rozjaśniło się lice jaśnie oświeconéj. Niewątpiła o zwycięztwie, lecz pewność jego, upokorzenie nienawistnych szlachcianek — uczyniło ją na chwilę szczęśliwą.
Była to nauka dana maluczkim, aby się przeciwko olbrzymom nie porywali.
W kwadrans jednak potém nadszedł raport szczegółowy, który trochę zachmurzył czoło księżnéj Barbary. Tryumf nie był zupełny — niemal połowa deputatów głosowała za Borkowskiemi.
Ci naturalnie wieczorem na kolacyą i obchód zwycięztwa pokazywać się nie śmieli. Księżna z pewnym niepokojem po kilka razy dopytywała różnych osób.
— A cóż Borkowska?
Nikt odpowiedzieć nieumiał. Drugiego dnia książę wojewoda, który dużo karpia zjadł na wieczerzę, rozchorował się na mocną niestrawność, także musiano Szretera szukać i przyprowadzić. Właśnie wychodził z dworku od Borkowskiéj, gdy go przydybano, i przed księżną tłómacząc się z opóźnienia wspomniał o tém, że była chorą.
Dumna, zarozumiała, despotyczna księżna jéjmość miała przecież niewieście serce, dostępne uczuciom szlachetniejszym. W pierwszym momencie nie dopytywała bliżéj o pułkownikowę, lecz, gdy księciu jakiś olejek zaadministrowano, (angielskim napojem wówczas zwany) który miał porządek przywrócić — trochę niespokojna, niby od niechcenia — zapytała Szretera.
— Cóż tam téj pułkownikowéj?
Niemiec ręką zamachnął w sposób wiele dający do myślenia, skrzywił się brzydko.
— Chora?
— Nie dobre — odparł Szreter — zgryźli się...
Pomyślał i dodał, nieznalazłszy innego wyrażenia nad ludowe.
— Gęgnie...
Księżna drgnęła, nie zrozumiała go zrazu. — Co? spytała.
— Jéj się niewiele należy...
Wyroku tego wojewodzina słuchała zasępiona i odeszła. Odezwało się sumienie, niepokój ją ogarnął.
W ciągu dnia ile razy ci co się jéj przypochlebić chcieli, zaczynali rozmowę o Borkowskich, odwracała się milcząca i zagadywała czém inném. Wieczór powiedziała sobie pocieszając się, że Szreter mógł przesadzić. Nastręczył się jéj Osmólski, o którym wiedziała, że chodził wszędzie i bywał u pułkownikowéj. Zagadnęła go o nią.
— Delirium słyszę ma — szepnął Osmólski — bardzo z nią źle.
Księżna Wojewodzina poszła do swych pokojów. Złe się naprawić nie dawało, a w sumieniu czuła się winną. Posłała na mszę świętą do dominikanów na intencyą choréj.
To ją trochę uspokoiło. Tymczasem, nieśmiejąc bardzo jawnie okazywać współczucia — kogo mogła dopytywała o Borkowską. W miasteczku opowiadano, że choroba się wzmagała — i źle było bardzo.
Tryumf spodziewany stał się dla księżnéj zgryzotą. Okoliczność zaś niespodziewana struła go dotkliwiéj jeszcze.
Żywult, który oddając swą sprawę w ręce jaśnie oświeconéj protektorki, zaprzysięgał się iż wszelkie koszta wynikające z procesu powróci — raz wygrawszy zaparł się wszystkiego.
Pełnomocnikowi księżnéj oświadczył, iż za łaski jéj do zgonu wdzięcznym być nie przestanie, ale... ale ani grosza płacić nie myśli.
Doniesiono o tém wojewodzinie, która się gniewem uniosła, i kazała mu oświadczyć, że złamanego szeląga nie daruje.
Żywult ręce składając, wzdychając, papląc od rzeczy — ostatecznie odpowiedział, że proces i tak byłby był wygrał, bo sprawę miał dobrą, a kosztów jakie magnatki fantazya przysporzyła, nie jest wstanie powrócić.
Słowem między nim a wojewodziną nastąpiło zupełne zerwanie. Zapozywać go miano.
Niewdzięczność tego człowieka, którego księżna, jak się wyrażała, uszczęśliwiła, oburzyła ją do najwyższego stopnia. Zakazano mu na oczy się pokazywać. Książę wysłuchawszy opowiadania żony, nazwał go — skurczypałką.
Tymczasem o stanie zdrowia pułkownikowéj wieści przychodziły coraz bardziéj niepokojące. Iwanowski oprócz Szretera, sprowadził drugiego niemca z Nieświeża, ale i ten niewiele obiecywał. Chociaż stan choréj utrudniał bardzo przewiezienie jéj do Pacewicz, gospoda żydowska tak była niewygodna, a pobyt dłuższy w Nowogródku tak przykry, iż się zdecydowano w landarze łóżko wysłać, i noga za nogą transportować chorą do domu.
Jednego dnia księżna przypadkiem stojąc w oknie, ujrzała tą wlokącą się karetę, jakby pogrzebową, z ludźmi idącemi obok i podtrzymującemi ją, osłoniętą firankami. Domyśliła się kogo wieziono i zbladła stała długo z bijącem sercem, niemogąc się oderwać od tego widoku. Usta jéj mimowolnie złożyły się do modlitwy, a gdy w chwilę potém odwróciła się do panny Kleckiéj, stara panna tak była uderzoną zmianą jéj twarzy, iż po krople bobrowe pobiegła, sądząc, że księżna zachorowała.
Wojewodzina jednak wprędce się przezwyciężyła, ochłonęła i przyszła do siebie. Ale smutek i robak w sumieniu pozostał. O Żywulcie, o Borkowskich nie wolno było jej wspomniéć.
Po wywiezieniu choréj do Pacewicz, do których Szreter miał dojeżdżać, skąpsze były wiadomości o stanie zdrowia. Niechcąc się wydać z tém co czuła, wojewodzina dopytywać nie śmiała. Szczęściem panna Klecka, która ją znała dobrze i czytała w jéj duszy, udając, że nieumyślnie to czyniła, zasięgała z różnych źródeł wiadomości i przynosiła je z właściwemi modyfikacyami.
Zapewniała księżnę, że Szreter, który się jawnie zapijał, choroby nie poznał, że to był prosty katar i że Borkowska miała się lepiéj, a niebezpieczeństwa najmniejszego nie było.
Księżna się uspokoiła. A że na zajęciach czynnéj bardzo pani nie zbywało nigdy, trochę zapomniała o sprawie, którą sobie wyrzucała.
Upłynęło tak kilka tygodni i mowa już była o wyjeździe z Nowogródka, gdy jednego dnia w południe we wszystkie dzwony, u fary, u dominikanów, u dominikanek, u franciszkanów bić zaczęto.
Łatwo rozeznać było w tych rozkołysanych dzwonach, że zwiastowały śmierć czyjąś, i że sute podzwonne poruszało niemi. Niepokój dziwny ogarnął wojewodzinę.
Kleckę, która siedziała przy niéj, posłała się dowiedziéć, pokim tak dzwoniono. Panna po chwili wróciła milcząca i odpowiedziała, że niewiadomo.
Tymczasem dzwony biły a biły, tak niespokojnie drażniąco, jękliwie, przykro jakoś, że księżna powtóre kazała się dowiedzieć koniecznie — po kim dzwoniono.
Klecka powtórnie wróciła, trochę zarumieniona, i wybąknęła, że chłopiec nie wrócił, że podobno zakonnik jakiś umarł.
Wojewodzina rozgniewała się trochę, utrzymując, że po zakonnikach tak nie dzwonią, że ktoś być musiał znaczny.
A dzwony, na których umilknięcie rachowała panna Klecka, biły a biły żałobliwe swe Requiem.
— Ale żeby téż nikt się niemógł pójść dowiedziéć? — zawołała księżna zniecierpliwiona. — To niesłychana rzecz!...
Uparte milczenie Kleckiéj, zaczynało w księżnie niepokój obudzać i obawę. Zdało się jéj, że tak tylko po Radziwiłłach dzwonić mogli we wszystkich kościołach, że chyba umarł ktoś z rodziny.
Panna Klecka wyszła i niepowróciła.
W oknie się nastręczył przechodzący Brunak, który téż wiedział, że księżnie czasem czegoś mówić nie wypadało. Otworzywszy furtkę w oknie spytała go wojewodzina.
— Ale po kim że tak dzwonią?
Stary sługa zamiast odpowiedziéć drapnął ku kościołowi dominikańskiemu, i księżna Barbara została w niepewności.
Klecka niepowracała.
Nie było już sposobu i księżna sama poszła do fraucymeru swego, sądząc że dziewczęta ciekawe, już pewnie dopytały o nieboszczyka.
Tu, począwszy od staréj panny Żywotowiczównéj, wszystkie się zaklinały, że niewiadomo po kim dzwonią. Panny siedziały nad krosienkami z głowami tak pospuszczanemi, szyjąc tak zapalczywie, jakby ich ni żywi ni umarli wcale nie obchodzili.
Dosyć, że Wojewodzina z niczém musiała powrócić do pokoju, rozgniewana na służbę, na Klecką która niepowracała, na Brunaka, na wszystkich.
Na ostatek wszystkie dzwony z tym przedłużonym jękiem bolesnym, który smutniejszy jest niż same ich dźwięki — ustały bić... tylko dominikańskie jeszcze dłużéj nieco przeciągnęły.
Zrobiło się cicho, ostatni stłumiony jęk wielkiego dzwonu dogorywał; w progu ukazał się z wielce ściągniętą twarzą Osmólski, nizko kłaniając się księżnie pani.
— Może mi téż choć waćpan powiesz? — odezwała się głosem poruszonym wojewodzina — po kim tak dzwoniono?
Westchnął szlachcic i coś otarł około oczów.
— Tej biednéj Borkowskiéj się skończyło — rzekł cicho.
Księżna nie odpowiedziała ni słowa... zwróciła się ku oknu i do wchodzącéj Kleckiéj odezwała się.
— Proszę cię, szklankę wody!




W Zahorodziu u pana Marcina Iwanowskiego, który pod ten czas był na wsi, a gości u siebie rzadko miewał, zjawił się kwestarz braciszek Prokop, gdy do stołu dawać miano.
W owych czasach powszechnéj gościnności, gdy wszystkie domy stały otworem, — Zahorodzie było wyjątkiem osobliwym. Nikt tu nie zajeżdżał chyba zmuszony. Pan horodniczy jeść dawał, i pić prosił, odjeżdżających wedle obyczaju wstrzymywał — ale coś miał tak kwaśnego w obejściu się, chłodnego w całym sobie, tak go nigdy nic nie zajmowało oprócz gospodarstwa, procesów i interesów, że ludzie od niego uciekali.
Dla niego na świecie nie było nic okrom grosza i dorobku. Dzień i noc nad tém przemyślał, gryzł się i zamęczał.
Przyjaciół tak jak niemiał, bo z tymi co niemi być chcieli, zawsze w końcu o coś się skłócił.
Zawczasu się ożeniwszy z niepiękną ale bardzo dobrą i cichą, przywiązaną do niego kobietą, Elżbietą Rymgajłówną, po któréj wieś wziął dużą, wyprawę znaczną i kapitalik, dusił tę nieszczęśliwą żonę na wsi, niedając jéj widziéć świata, narzekał na to, że go już czworgiem dzieci obdarzyła — i ani sobie ni drugim spokoju nie dawał.
Miał zwyczaj nieustannie i na wszystko narzekać. Dał pan Bóg urodzaj, desperował że zboże będzie po niczemu — nie powiodło się w polu, klął że praca poszła marnie. Tak samo z ludźmi podejrzliwy był, niespokojny — do zajścia łatwy, uraz do zbytku pamiętny.
Miał się za wielkiego jurystę i to go do nieustannych processów prowadziło. Wypieniaczenie majątku na jakikolwiek sposób zdawało mu się rzeczą zupełnie godziwą i piękną. Zręczny, przebiegły, gdy szło o dopięcie celu, nie przebierał w środkach. Zapalał się gdy spotykał przeszkody.
Dom horodniczego stary, z folwarku przerobiony, wyglądał licho — on wcale o to niedbał. Żona z dziećmi musiała się mieścić w parze izdebek ciasnych, on sam zajmował alkierzyk brudny i ciemny, dla gości przeznaczony pokój ledwie był znośny, — sług było mało i odartych. Iwanowski jeszcze się skarżył, że go dom zawiele kosztował. Prawda, że on w nim nie często przesiadywał, bo procesa i gospodarstwo ciągle go wyganiały.
Tak samo jak po śmierci ojca wołał, że jest w dziale pokrzywdzony, teraz na bracie psy wieszał, że się śmiał żenić i chciał go pozbawić majątku na który czyhał.
Właśnie miano otłuczoną wazkę z krupnikiem na stole postawić i Iwanowski już siadał, krzycząc na żonę aby przychodziła, gdy wózek kwestarza zaturkotał.
Zniecierpliwiony p. Marcin podniósł się wyglądając kto przyjechał.
— Otóż licho go w sam obiad przyniosło — zawołał — dość, że dnia niema żeby człowiek był spokojnym.
Wtém weszła żona z pospiechem i trwogą, którą zły humor męża w niéj budził zawsze, i oznajmiła o bernardynie.
Razem z tém prawie rumiana twarz brata Prokopa pokazała się w progu i — Niech będzie pochwalony! zabrzmiało.
Horodniczy choć zły musiał przybyłego witać uprzejmie i miejsce mu zrobić u stołu.
Braciszek dobrze wiedział, że go tu ani zbyt miłe przyjęcie, ani wielka ofiara nie czeka, bo znał skąpstwo horodniczego, ale z obowiązku żadnego dworu nie pomijał. Któż wie? przy całéj swéj dobroci, może miał trochę przyjemności w nastraszeniu chciwego człowieka... i wydarciu mu dla klasztoru tak ściskanego grosza.
Za to jejmość dobrodziéjkę, panią horodniczynę, biedną, cichą, dobrą, starającą się zawsze naprawić co mąż popsuł, braciszek wenerował.
Iwanowski nie dał mu się witać długo.
— Proszę siadać bo krupnik stygnie.
Prokop mówił — benedicite. — Należała się wódka przed obiadem — lecz o téj nibyto zapomniano. Postawiono bernardynowi krupnik, który on z apetytem bernardyńskim, przy pomocy ogromnego kawała chleba zajadać zaczął. Iwanowski jadł roztargniony, horodniczyna zapytała zkąd jechał kwestarz. Odpowiedział, że ze wsi sąsiedniéj i dla obudzenia konkurencyi pochwalił się parą gęsi i baranem, a nawet faseczką masła — chociaż to (oczém wiedział) było zjełczałe...
— Niech Bóg komornikowi benefaktorowi za nasz ubogi klasztor stokrotnie płaci.
— Ba! ba! klasztor ubogi! — odparł Iwanowski. Wy ze wszystkich dziesięciny ciągniecie i opływacie we wszystko, u was chyba ptasiego mleka brak...
— Opatrzność boska i ichmość nas żywicie — odparł bernardyn — a my się za to noc i dzień modlimy.
— Ale — mruknął po cichu Iwanowski — leżąc do góry brzuchem.
Ksiądz nie dosłyszał, zwrócił się do starszego synka i obiecywał mu po obiedzie obrazek jego patrona.
Iwanowski jadł chmurny i był w humorze najgorszym.
— Cóż tam słychać? — odezwał się — hm...
— Żywult sprawę wygrał! — rzekł kwestarz.
— Cha, cha! królowa Bona umarła — rozśmiał się kwaśno horodniczy — nowina to nie tak świeża.
— No, i pani wojewodzina Żywulta zdysgracyonowała — dodał Prokop. — Wczoraj protegowany dziś skazany na banicyą.
— Hm? — spytał Iwanowski — łaska pańska na pstrym koniu... Byłem tego pewnym. Żywult chwat! Oho! w kaszy go nawet książęta nie zjedzą. Kłaniając się postawił na swojém, a teraz bywajcie mi zdrowi — kwita z przyjaźni. Rozumny człek, dalipan lubię go.
Bernardyn milczał.
— Koło pułkownikowéj Borkowskiéj słyszę źle bardzo, Szreter żadnéj nadziei nie czyni.
Ta nowina była istotnie dla horodniczego nową, zamyślił się. Rachował już jaki to wpływ może wywrzéć na jego brata i staranie o pannę Teklę. Myśląc i przemyśliwając doszedł był do tego wniosku, że Żywulta wygrana nie była pomyślną rzeczą dla niego, bo wszystko do siebie odnosił. Teraz zaś choroba, uchowaj Boże śmierć pułkownikowéj była dlań jeszcze groźniejszą.
Rachował na to, że strata majątku pannę Teklę uczyni łatwiejszą do wyjścia za mąż, a osierocenie i potrzeba opieki gotowe ślub, któremu on chciał przeszkodzić — przyspieszyć. A że wszystko i zawsze brał ze złej strony, zachmurzył się, dowiadując o złem zdrowiu Borkowskiéj.
— Powieźli ją, słyszę, ledwie żywą do Pacewicz... ut fertur, dla tego, że w parafii obok męża chciała być pochowaną — dodał braciszek.
— A dlaczegoż ma zaraz koniecznie umierać! — wybuchnął Iwanowski. — Baba zdrowa, żółć się, jéj tylko zburzyła...
— Szreter źle inauguruje! — mówił Prokop.
— Bo to z pozwoleniem d... — mruknął Iwanowski. — A zaraz ma umierać!
— Bogdajby żyła w najdłuższe lata — odparł bernardyn — my jéj tego życzymy szczerze i modlim się aby ją Pan Bóg przy życiu utrzymał.
Iwanowski, nim podano mięso, krajał chleb niecierpliwie, zadumany posępnie.
— Nie byłeś jegomość w Pacewiczach?
— Owszem, na folwarku byłem, bo we dworze trudno mi się naprzykrzać gdy jest chora.
— Leży? — zapytał horodniczy.
— I deliruje — rzekł bernardyn.
— Powinni byli posłać po innego doktora... Szreter do niczego.
— Był z Nieświeża...
— No, i cóż?
— Także źle wróży. —
Horodniczemu pytania twarda sztuka mięsa przerwała — którą począł krajać zmarszczony patrząc na żonę. Ona poprawiła coś około dziecka. Mięso nie z jéj winy było twarde....
— Był tam kto w Pacewiczach? — zapytał horodniczy.
Bernardyn pomyślał.
— Szanowny brat pański, siedzi nieodstępnie.
Panu Marcinowi brwi się zeszły.
— Sama pora do romansów, gdy matka na śmiertelnéj pościeli. Bardzo i dla panny i dla kawalera wygodnie, bo nikt na nich nie patrzy.
— Mężu! — z cicha szepnęła horodniczyna.
P. Marcin syknął.
— Choć rodzony brat — rzekł — co prawda to prawda. Padnie mościdzieju ofiarą téj jéjmościanki — jeżeli... jeżeli ja dopuszczę.
Bernardyn spojrzał uśmiechając się.
— Albo, przepraszam pana horodniczego, bo ja prawa nieznam, brat młodszy ma władzę jaką nad starszym?... czyli...
Prokop udawał dobrodusznego, horodniczy roznamiętniony w stół bił pięścią.
— Znajdzie się prawo! nie bój się ojcze! — krzyknął — pókim żyw niepozwolę na to... Zobaczycie.
Kwestarz spuścił głowę — rozmowa stawała się za głośną i za burzliwą, niewypadało mu jéj słuchać. Spytał horodniczynéj o jakiś szczegół gospodarski, a ta mu coś cicho odpowiedziała. Iwanowski zaś, choć go niesłuchano, jakby sam do siebie ciągnął daléj, pomrukując przerywanemi słowy, z pasyą wielką.
— Niedoczekanie, żeby z nią ślub miał brać — nie! Nigdy. — Mnie się Wyżynka należy. Wydarli mi ją. — Chciał wojny, pokażę mu że ja téż coś umiem i mogę.
W końcu niedorzeczne te pogróżki skończyły się na niewyraźnym szepcie cichym głosem.
Iwanowski ironicznym śmiechem skrzywione miał usta, złościł się. Żona próżno łagodnie zagadywała o czém innem. Niemógł się uspokoić.
— Już tedy niewyjeżdża nawet z Pacewicz... rozkwaterował się tam! Widziane to rzeczy! Bezwstyd! Infamia! Ale w tym domu zdawna wszystko wolno! Cha! cha!...
Prokopowi nie na rękę był ten gniew i wybuchy, zwrócił rozmowę na kwestę, potrzeby klasztoru i t. p.
Iwanowski udał że nie słyszy, lecz umitygował się.
Wtém Prokop opowiadając o czémś horodniczynéj, napomknął, iż w drodze spotkał rejenta Manusowicza.
Baczny na wszystko Iwanowski ucha nastawił.
— Po drodze spotkałeś rejenta? — spytał. — Zkądże jechał — to chyba z Pacewicz?
Prokop nie zaprzeczył, ale oliwy do ognia niechcąc dolewać zmilczał.
— Jużci z Pacewicz — rzekł horodniczy.
— Być może.
— Być musi! rejent! cóż to się tam święci? — mruknął Iwanowski.
— A cóż? może chora testament zrobiła — rzekł braciszek.
Iwanowski się zamyślił.
— Albo mój pan brat zapis — zawołał — ale, o tém się ja dowiem zaraz. — Juraś! — krzyknął na chłopca — konie do bryczki.
Przez cały ciąg obiadu horodniczy już nie mówił nic, zajęty myślą tą że brat mógł jakiś zapis uczynić.
Jak wszyscy ludzie roznamiętnieni miał pewne jasnowidzenie, przeczucie jakieś. Im dłużéj trutynował przypuszczenie swe, tém mu się ono zdawało prawdopodobniejszém. Na bernardyna już niezważał wcale, spuszczając się z odprawieniem go na żonę i zaledwie od stołu wstali, bryczce kazał zachodzić — siadł i pojechał.
Podróż ta pospiesznie tak przedsięwzięta, źle była obrachowaną — z wielkim pośpiechem jadąc zaledwie nocą mógł stanąć w Nowogródku. W lesie, który miał przebywać, drogę deszcze popsuły tak, iż koni popędzać było niepodobna. Nagląc i łając horodniczy, kazał na objeżdzki chłopcu zawracać, zrobiło się ciemno, deszcz lunął i pobłądzili tak, że sami nie wiedzieli gdzie się już znajdowali. Bicie kułakiem woźnicy po grzbiecie, okazało się bezskuteczném.
Horodniczy musiał sam zleźć z bryczki drogi szukać, i po godzinném błądzeniu doszedłszy małéj drożyny, nią około północy dobił się do gościńca. O pół mili była karczma zwana Wygnanką, do któréj już musiano jechać na nocleg, bo deszcz z wichrem lał jak z cebra.
Konie, woźnica a może i Iwanowski szczęśliw był, że się mógł pod dach dostać. O Nowogródku już ani myśléć.
Pod Wygnanką schodziły się cztery drogi i krzyżowały, choć więc karczmisko było bardzo duże, a szopa na konie jak stodoła ogromna, dla wielkiéj frekwencyi chłopów i szlachty, rzadko się tu pomieścić było można wygodnie. Konie jak konie jeszcze kawałek dachu nie zaciekającego znaleźć mogły, reszta gości, panowie i czeladź musiała się wszystka ściskać w jednéj izbie szynkowéj. Alkierzyk ciasny, cały zastawiony łóżkami i bebechami żydowskiemi ledwie starczył dla rodziny gospodarza.
Świeciło się jeszcze we wszystkich oknach w Wygnance, ale wrota były zaparte i szum słyszéć się dawał zdaleka od izby szynkowéj, w któréj zabrukanych szybach cienie się poruszały, świadczące, że izba była przepełnioną.
Zaczął więc woźnica od tego, że naprzemiany do wrot, do drzwi i do okien szturmować zaczął. Nierychło go usłyszano, bo wiatr wył i drzewa szumiały. Wreszcie arendarz sam otworzył i obmokły horodniczy klnąc na czém świat stał, wpadł do wnętrza.
Pełniusieńka izba była. Około drzwi i u ław przy ścianach stali i siedzieli chłopi, w pośrodku honoratiores... bliżéj ognia, który razem suszyć miał i oświecać. Chociaż blask od komina padał nierówny i więcéj cieniów rzucał, niż dozwalał rozpoznać twarze, horodniczy na pierwszy rzut oka poznał u ognia stojącego brata, pana Jana. Grzał się wpatrzony w ognisko, i nie zważał na wchodzącego. Iwanowski zrazu chciał się cofnąć i bodaj pójść nocować na bryczkę, byle się o brata nieotrzeć bo mu na widok jego z gniewu krew do głowy buchnęła — ale skryć się przed nim było trudno, sami ludzie by zdradzili, a horodniczy nie chciał okazać się tchórzem.
Postąpił więc od progu ciżbę przebijając śmiało, i ku kominkowi się przybliżył. Jan niespostrzegł go jeszcze i dopiero podniósłszy głowę to widmo ujrzał przed sobą. Chwilkę się zaledwie namyśliwszy, parę kroków się cofnął, odszedł w bok i oczy odwrócił.
Marcin widząc, że tamten go ani wita, ani chce znać, stał się zuchwalszym. Może gdyby Jan go pozdrowił, byłby go zbył milczeniem, lecz gdy on milczał, postanowił go zaczepić. Jan był w usposobieniu jakiemś smutném i unikał zetknięcia się. Jakiś czas stali tak w pobliżu, niepewni co poczną.
Przemokły Marcin krzyknął aby mu wódki podano. W głosie jego brzmiała ochota do zwady, ale Jan bokiem stanąwszy cale go widziéć nie chciał.
Żyd pospieszył z buteleczką szabasówki, chlebem i solą na talerzyku. Marcin począł z nim rozmowę podnosząc głos, który wrzał jakimś gniewem, przeciw słocie i wichrowi niby, choć groził komu innemu.
Żyd który wszystkich znał, a o stosunkach braci wiedział dobrze, cichuteńko odpowiadał pół słówkami, gdy z kąta ciemnego, wysunęła się dotąd niepostrzeżona postać, ziewnęła na głos, wyciągnęła ręce, spojrzała w stronę horodniczego i gromkie — Dobry wieczór panie Marcinie, słyszéć się dało.
Był to Wierzejko, który się obudził — i widząc szabasówkę, szedł jéj skosztować.
Po drodze zobaczył pana Jana, domyślił się dla czego bracia do siebie stali bokiem, niby się niewidząc, i miarkując że Marcin był skłonniejszy do rozmowy, skierował się ku niemu.
— A co? mocanie, pora co się zowie śliczna... drogi nam poprawi... pyłu nie będzie...
Marcin klął że pobłądził.
— A lichoż wam nadało pod noc z Zahorodzia tak pilno się wybierać? — pytał Wierzejko.
— Już mnie nie pytaj — mruknął, oczyma mierząc ku bratu Marcin. Tamten jakby nic nie widział i słyszéć nie chciał.
Zakąsywali po szabasówce chlebem z solą.
— Nie co, tylko bieda mnie wygnała z domu — mówił Marcin — człowiek czasem nie tylko siebie ale i drugich pilnować musi, aby w kloakę nie wleźli.
Widać było jak Jan drgnął.
— Hm? — spytał Wierzejko.
— A tak! — rozgorączkowując się po wódce wypitéj, mówił Marcin. — Jużci człowiek co poczciwe imię wziął po rodzicach i nosi je, nie rad aby się ono uwalało. Musi zabiegać aby go i drudzy nie zbrzydzili.
Jan zwrócił się nieco do mówiących — nasłuchiwał bacznie.
Wierzejko zaczynał się domyślać, a że mu wszelka awantura smakowała, nie chciał jéj zapobiegać. Spoglądał na jednego i drugiego.
Była chwilka milczenia, Marcin tém bardziéj się rozpalał, im brata widział cierpliwszym.
— Nie słyszałeś tam waść — spytał — nie idzie czasem zamąż piękna pułkownikówna? Dałbym coś temu, któryby się z nią ożenił. Jużby czas, bo dosyć z paniczami nabroiła, — szlachcicowi sama pora ją wziąć! — Rozśmiał się w głos wyzywająco.
Jan, który widocznie z sobą walczył, już dłużéj strzymać się nie mógł.
— Mości horodniczy — zawołał — życzę usta stulić, abym ich nie zamknął pięcią palcami. Wara mi mówić na pułkownikównę. Chcesz czy nie chcesz za bratowę ją będziesz miał.
Porwał się Marcin gwałtownie ku bratu i już do szabli się brali, ale ogromny i silny chłop Wierzejko, stanął pomiędzy niemi.
— Zapominacie żeście rodzeni — krzyknął Wierzejko, — Bójcie się Boga... Horodniczy pierwszy zaczął... ja przeciw niemu!
Przeciwnicy oczyma się strasznemi mierzyli kipiąc z gniewu. W karczmie która szumiała naraz się zrobiło cicho jak mak siał i wszyscy cisnąć się zaczęli ku Iwanowskim.
— Co ty mi tu będziesz nauki dawał? — zawrzał horodniczy, miotając się próżno przeciwko Wierzejce.
— Hm — rzekł zimno szlachcic — kiedy asindziej rozumu swego nie masz, to cię go nauczyć trzeba. Ja niedopuszczę krzywdy pana Jana, ani bójki w karczmie między braćmi.
— Sameś słyszał — podchwycił Jan, któremu pot na czoło występował — niezaczepiałem go, znać niechcę. Włazi mi w drogę. Nieradbym własnéj krwi przelewać, ale anioł by nie strzymał.
— I gdybym aniołem był téż, nie strzymałbym ignominii — zaryczał Marcin — sromu, fiksacyi takiéj jak twoja...
— A tyś to opiekun mój czy co?
— Bratem mnie twym Pan Bóg pokarał... nie dam ci w kałużę wleźć.
Jan się począł śmiać szydersko.
— Ciekawym co mi zrobisz? ty?
— Nie dam ci się z paniczowską miłośnicą żenić — wołał rzucając się, ciągle przytrzymywany przez Wierzejkę, Marcin. — Nie dam! nie dam! srom! hańba! po Sapiehach i Ogińskich, po nie wiem ilu... panią duszkę brać!...
Jan słysząc to szabli dobył i rzucił się — ale Wierzejko już miał swoją gotową i wytrącił mu ją, razem Marcina sobą odpychając.
Roznamiętnieni oba rzucali się napróżno, a tłum stał przestraszony i zaciekawiony.
Wierzejko głosu dobywszy obu gromił. Jan tymczasem, szablę swą podjąwszy, z podniesioną stał gotów paść na Marcina. Horodniczy karabelę w zniżonéj ręce trzymał jakby się zamierzał nią chlasnąć.
Chwila była, że już Wierzejko, choć przytomny i silny nie wiedział jak ich rozpędzić.
Pierwszy Jan ochłódł nieco, cofnął się i nie chowając szabli, tylko do obrony stał gotów.
Szaleńszemu Marcinowi udało się zręcznie Wierzejce karabelę odebrać i przez głowy ludzi cisnąć do kąta.
Rozbrojony pobiegł za nią, ale ludzie między sobą ją ukryli. Marcin rzucił się na ławę i łajać począł.
Jan słuchał coraz bardziéj ostygając.
— Znajdziemy się gdzieindziéj — rzekł — bądź cierpliwy, kiedy ci się chce krwi trochę upuścić, jam nie od tego... Dawnośmy sobie nie bracia. Nie o pannę tobie idzie ani o to czy ja się z tą lub inną ożenię, tylko byś mi rad wydarł mienie, tak jak drugim je wydzierasz. Otóż wiedz, ty pijawko, żem ja już co mam zapisał i oddał, że grosza niemam i ty po mnie szeląga nie weźmiesz, choćbym tu zaraz trupem padł!
I zaśmiał się głośno.
Marcin zmilczał, ważyć się zdawał te słowa i myśléć...
— Dawaj, dawaj, zobaczymy kto weźmie — zamruczał.
Widać jednak było z tonu tych słów i postawy horodniczego, iż oświadczenie Jana dotknęło go mocno. Zgrzytał zębami, niewyraźnie coś krztusząc.
Wierzejko w pośrodku na straży stał, niespuszczając ich z oka. Żydzi, wieśniacy co było ludu w gospodzie, choć nierozumieli o co szło, końca tego zajścia czekali.
Jan ciągle szablę trzymając w ręku, stołek sobie podać kazał i usiadł naprzeciw ognia. Marcin spoglądał ku niemu, ale się już nie odzywał.
Nagle zerwał się z ławy i począł iść ku drzwiom z izby prowadzącym do szopy, otworzył je i wściekle na chłopca krzyczéć począł, aby konie zaprzęgał.
Ustępował z placu niemogąc inaczéj.
Ponieważ na konie czekać było potrzeba, wrócił do izby i już nie do brata ale sam do siebie pokrzykiwał.
— Będziesz ty mnie znał jeszcze!... ty i twoja godna bohdanka. Zaprę ja wam drogę do ołtarza, i prędzéj gardło stracę niż ślub dopuszczę.
Jan śmiał się urągając.
Powtarzane te pogróżki trwały jeszcze póty, póki żydek z latarką nie dał znać, że konie były gotowe. Marcin pięść podniósł w stronę brata — i wykrzykując wybiegł za drzwi.
Dopiero Wierzejko odetchnął, i skinął na chłopa, który szablę Marcina trzymał pod połą aby mu ją dał do bryczki. Jan siedział nieruchomy na stołku długo.
Po wyjeździe horodniczego uspokoiło się w gospodzie i szeptać tylko poczęto różnie rzecz sobie tłómacząc.
Wierzejko wódki sobie podać kazał.
— Utrapiony człek z tego horodniczego — odezwał się do milczącego Jana — dobrze żem się ja tu znalazł, aby krwi nie dopuścić.
Jan głową skinął.
— Prawdaż to, że się wy żenicie z pułkownikówną?
— Gdy Bóg da matka wyzdrowieje — odparł Jan. — Groźb jego się nie boję... ani jego samego.
— A cóż on wam zrobić może, aby ślubu nie dopuścić? — pytał ciekawy Wierzejko.
— Co? — rzekł Jan ruszając ramionami. — Da pieniędzy w konsystorzu, znajdą pokrewieństwo, choćby dziesiątą wodę po kisielu — alem i ja nie malowany, a grosza nie pożałuję. Tylko że tłuste połcie posmarujemy.
— I zwlecze się! — dodał Wierzejko.
— Cóż począć? — westchnął Jan. — Niema nic gorszego jak z chłopa pan, a z brata nieprzyjaciel. Bóg mnie takim pokarał. Będzieli żyć pułkownikowa, a nie zajdzie żałoba, ze ślubem się uwinę, nim on z konsystorzem.
— Koło starej źle? — pytał Wierzejko.
Jan głową potrząsnął.
Wtem do drzwi karczmy bić poczęto, żydek pobiegł otwierać. Wszedł zbłocony i obmokły parobczak klnąc słotę i zbliżając się z odkrytą głową ku ogniowi.
Jan podniósł oczy, spostrzegł go i krzyknął przelękły.
— Z Pacewicz?
— A tak, jaśnie panie — z ukłonem do kolan i smutną twarzą jęknął zmęczony chłopak.
— Dokąd?
— Do Nowogródka, proszę pana.
— Z czém?
Chłopak się w głowę poskrobał.
— Na podzwonne wiozę, naszéj pani się zmarło! — płaczliwie odezwał się parobczak.
Iwanowski rozpaczliwie zerwał się ze stołka.
— Kiedy? ja z tamtąd jadę? było lepiéj.
— W godzinę po wyjeździe pańskim... Kto go wie jak... Pisarzowa mówiła, że usnęła jak mucha.
Jan ręce załamał i łzy mu się z oczów puściły.
Śmierć pułkownikowej to była żałoba, zwłoka, czas dla Marcina by weselu przeszkadzał i intrygi knował.
Wierzejko, widząc go tak przybitym, starał się pocieszać, lecz słowa nie dobył z niego. Twarz osłoniwszy rękami, siedział jak skamieniały, i nie kiedy tylko z piersi wyrywało mu się westchnienie.
O brzasku oba razem wyjechali, Wierzejko do Nowogródka, Iwanowski nazad do Pacewicz.
Pół roku upłynęło od pogrzebu pułkownikowéj. Po spotkaniu w gospodzie Iwanowscy się już więcéj nie widzieli z sobą, ale wypowiedziana między nimi wojna trwała z powszechnem zgorszeniem. O pojednaniu mowy być nie mogło.
Marcin wszędzie gdzie mógł zabiegał szkodząc bratu i usiłując małżeństwo już postanowione i zapowiedziane jawnie rozerwać. Pomimo starań i wykrętów, wszędzie mu powiadano, że przeszkodzić mógł i zwlec do czasu, ale nie dopuścić niepotrafi. Dalekie pokrewieństwo, jeśli z niego dyspensować niemógł biskup, przez nuncyaturę w Rzymie — przedstawione, musiało być zniesionem jako przeszkoda. W bliższych daleko stopniach powinowactwa nie czyniono trudności.
Jan więc mógł się śmiać z tych próżnych intryg brata, w których bezsilna zła wola jego się objawiała.
Od początku procesu z Żywultem, wierne służby pana Jana coraz bardziéj skłaniając dlań serce panny, wreszcie je zjednały całe dla niego.
Obojętna dotąd dla wszystkich, marząca o jakimś świetnym losie, Teklunia i przez wdzięczność i gorącą miłością Iwanowskiego ujęta — rozkochała się w nim. Sama ona nie wiedziała jak do tego przyszło. Za życia Filipowicza, za czasów Sapiehy i paniczów, ledwie nań patrzéć chciała, niecierpliwił ją czasem natrętnością swoją, zdawał się prostakowaty i śmieszny.
Późniéj ta stała jego i niczem nie zrażająca się miłość ujmować ją zaczęła powoli. Rozkochany nabierał dla niéj jakiegoś uroku, podobał się jéj z głosu, z postawy, ruchów — przeczuwać zaczęła przybycie, a choć się z nim obchodziła dumnie i nie dawała żadnych nadziei, oczy już patrzały inaczéj.
Iwanowski, który prawdziwie kochał, miłości swéj niekłamał i nie powiększał, natchniony nią umiał się zawsze znaleźć tak, że niczem nie zrażał panny.
Późniéj jeszcze zaczęły się niezmordowane jego zabiegi w procesie, poświęcenie się bez granic, ofiary z siebie, z majątku i gdy mu pozwolono starać się o pannę otwarcie, tysiączne małe przysługi codzienne, które dowodziły, że o niéj tylko myślał, dla niéj żył. Któréj że to kobiety nie ujmie!
Od tego pamiętnego wieczoru, gdy Teklunia wzrokiem mu powiedziała — jestem twoją — stosunek się zawiązał jak najczulszy.
Dumna panna Tekla przyznawała się przed Agatką, przed pisarzową, że kocha swego Jasia, że niczyją być niechce tylko jego, że gdyby nawet książę się o nią dziś starał, Iwanowskiego by nad niego przeniosła.
On zaś, tak tém był uszczęśliwiony, że ani pogróżki brata, ani nic w świecie go teraz nie obchodziło.
Z każdym dniem rosło przywiązanie obojga. Iwanowski prawie nie wyjeżdżał z Pacewicz, służył, wyręczał, zajmował się wszystkiem i był uważany w domu jako przyszły mąż panny. Byłyby zaraz i zaręczyny się uroczyste odbyły i o weselu by coś postanowiono, gdyby nie ta ciężka słabość Borkowskiéj, która się raz do łóżka położywszy, już z niego nie wstała.
Iwanowski sam ją idąc około powozu przeprowadzał do Pacewicz, on sprowadzał lekarzy, płacił ich, dostarczał do domu czego tylko dla ciężko choréj było potrzeba. Nieodstępnie siedział tam, a gdy niemógł w pokoju, wartował na ganku.
Opłacało mu się to, bo panna Tekla gdy matka zasnęła, wychodziła do niego, i siadała na cichą rozmowę. Naówczas marzyli oboje o przyszłości, Iwanowski opowiadał o Wyżynce swéj, jak ją dla bohdanki chce urządzić, dopytywał jakiéj maści koni by sobie życzyła — jak ma w domu dla niéj urządzić i t. p. Byli więc z sobą, choć nie po zrękowinach, jakby narzeczeni. Szło tylko o to aby matka wyzdrowiała. Pomimo doktorów, którzy nic wyraźnie mówić niechcieli, córka i zięć przyszły spodziewali się, że choroba szczęśliwie się przesili.
Były dnie, że Borkowska trochę się lepiéj miewała, a przed samą śmiercią złudziła ich nadzieją prędkiego przyjścia do zdrowia, bo się uczuła nagle i silną i przytomną. Ale to był błysk lampy ostatni.
Jak tylko się o zgonie jéj dowiedział Iwanowski, wprost zawrócił do Pacewicz, gdzie kobiety same z głuchym regimentarzem tylko, bo pana Szczyta nie było, rady sobie dać niemogły. Nad rankiem stał już w ganku, nieśmiejąc wnijść do tego domu, który śmierć nawiedziła. Oprócz żalu po matce, Iwanowski przewidywał, że Teklunia w żałobie ślubu brać nie zechce, i że rok i sześć niedziel będzie musiał czekać nim mu odda rękę. Zakochanemu tyle czasu stracić — było boleścią wielką.
Tymczasem nowa służba go czekała. Trzeba było pogrzebem się zająć, inwentarzami — pannie ulżyć ciężarów i niedołężnego opiekuna wyręczyć.
Nie pytając prawa, pan Jan energicznie się wziął zaraz do wszystkiego. Szło mu o to aby prześladowana przez księżnę wojewodzinę pułkownikowa pogrzeb miała co się zowie wspaniały z całym tym ceremoniałem dawnym, który wymagał pysznego castrum doloris, niezliczonych exort i mów, światła kilkadziesiąt kamieni, a nakońcu stypy obfitéj i rzęsisto oblanéj winem.
Iwanowski postanowił, że obywatelstwo być musi liczne, aby przez to sympatyi dowiodło dla zmarłéj, i oprócz listów zapraszających, gotów był sam jeździć po dworach.
Ciało nieboszczki z dosyć wspaniałym konduktem wyprowadzono do kaplicy na cmentarz, a uroczysty pogrzeb odłożono do zebrania się familii bliższéj i dalszéj — w istocie aż do przygotowania wszystkich wspaniałości jakich Iwanowski życzył sobie.
Zgon pani Borkowskiéj, o którego przyczynie wiedzieli wszyscy — wzbudził żal i zajęcie losem pułkownikównéj, liczne więc sąsiedztwo stawić się przyrzekło.
Trzy zakony: dominikański, franciszkanów i bernardynów obiecały wystąpić, przeor jedną exortę, dwie drugie mieli wygłosić najwymowniejsi kapłani.
Obrzęd więc ten odbył się nadzwyczaj wystawnie i wspaniale, tak że przegranéj sprawy i ruiny Borkowskich wcale na nim znać nie było. Z wielkiem podziwieniem Iwanowskiego, księżna wojewodzina, która sama być nie mogła, ze dworu swojego znaczny kontyngens wyprawiła. Z obywatelstwa niebrakło nikogo.
Na stypie Szczyt, Iwanowski i Osmólski gospodarzyli i chleb żałobny wstydu rodzinie nie zrobił. Księży opłacono sowicie. Między innemi gośćmi stawił się i Leńkiewicz, który do panny Tekli z osobliwą przyszedł kondolencyą.
— Jakkolwiek — rzekł do niéj — masz panna pułkownikówna opiekunów i przyjaciół w tém nieszczęściu swem i na tych jéj nie zbywa; niechaj i mnie wolno będzie ofiarować jéj powolne usługi moje — jeśliby kiedy zaszła potrzeba — bo wierniejszego i więcéj oddanego sobie człowieka nademnie nie znajdziesz pani.
Teklunia podziękowała mu pięknie, Leńkiewicz w oczy jéj patrząc powzdychał, — rad by się był może pozostał po pogrzebie, ale pozoru do tego nie było — odjechał więc do domu.
Gdy się potém w Pacewiczach cokolwiek uspokoiło i przyszło do porządku pewnego — potrzeba było coś postanowić na przyszłość. Panna Tekla w obec opiekuna i innych świadków, śmiało wystąpiła i przedstawiła pana Jana jako wybranego przez siebie, któremu rękę oddać postanowiła.
Kląkł przed nią narzeczony ze łzami dziękując, podali sobie ręce, ale co przewidywał to się ziściło. Pułkownikówna żądała donosić święcie żałoby po matce, rok i sześć niedziel.
Przez ten czas miała być przygotowaną wyprawa. Zarząd i opiekę nad majątkiem i interesami brał Iwanowski. Pisarzowa i pisarzówna z regimentarzem zostawali w Pacewiczach, gdzie tryb życia wcale się nie miał zmieniać. Szczyt stary rad był, że z niego wszelka spadała odpowiedzialność.
Gdyby nie żałoba na domu, możnaby powiedziéć, że potem nastąpiły najszczęśliwsze czasy dla dwojga zakochanych, których miłość na tą próbę czasu wystawiona, do najwyższéj urosła potęgi.
Pułkownikówna wymagała od pisarzowéj lub jéj córki, aby zawsze gdy narzeczony przybywał znajdowały się przy niéj, dla oka ludzkiego — ale ani jedna ni druga nie chciały im słodkich owych, cichych rozmów przerywać, i albo zdala siedziały lub coś zawsze w drugim pokoju do czynienia miały, tak że ta para zakochanych do syta się mogła nagadać i nagruchać. A rozmowom tym nie było końca od rana do wieczora i przechadzkom po ogrodzie — przechadzkom do pasieki i do lasów. Z gości teraz mało kto bywał, bo postanowienie panny głośnem się stało, więc tam już nikt się posuwać nie miał ochoty, bo piękne oczy pułkownikównéj, na jednego patrzyły, jednemu świeciły.
Tylko milczący a uparty deputat Leńkiewicz, chociaż najmniejszéj nadziei miéć nie mógł, ulegając sercu swemu, przyjeżdżał regularnie co parę tygodni i po kilka godzin spędzał tu, świadkiem będąc niemym jak panna z narzeczonym gdyby para gołębi wielki sobie afekt ciągle wypowiadali.
Drugiemu by to obmierzło przy stateczném kochaniu, patrzéć na to, że panna miłowała innego, Leńkiewicz takim był, że mu się na nią choć popatrzéć chciało.
Regimentarz, który nań zdaleka spoglądał i penetrował go, powiadał pisarzowéj wskazując deputata.
— Dobra psu i mucha.
Nie okazywał Leńkiewicz nawet zazdrości przeciw Iwanowskiemu, był z nim przyjacielsko i dobrze; a ten szczęśliwy sam, miał nad Leńkiewiczem kommizeracyą i pewną słabość dla niego.
Panna téż, wcale nie kokietując deputata, była dlań życzliwą i grzeczną, można powiedziéć wdzięczną za tę miłość bez nadziei..
Tak się to przewlekło jakoś kilka miesięcy. Iwanowski nie zważając na brata, który mu gdzie i jak mógł szkodził, przygotowywał się do wesela, konie kupował, dwór sztyftował, i między Pacewiczami a Wyżynką na gościńcu ciągle go spotykać było można.
Gdy go czasem trzy dni niebyło, Teklunia z listem posyłała, bo często bardzo pisywali do siebie, choć się ciągle widywali. Pan Jan gdy go co zatrzymało w domu, pędził posłańców z kwiatami, ze zwierzyną, z prezentami.
Nadeszła jesień i najlepszy czas do łowów. Iwanowski bardzo zapalonym nie był myśliwcem, ale jak każdy szlachcic polować lubił. Wielcy łowcy przed Panem, książęta Radziwiłłowie sami téż nieustannie polując, smak do tego rycerskiego zajęcia dawny, odżywili w szlachcie. Rozlegały się lasy od trąbek i psów grania, wyścigano się kto więcéj szczęścia mieć będzie, kto niedźwiedzia lub starego odyńca położy kulą czy na oszczep weźmie.
Po ojcu miał Iwanowski ogary sławne, były i sieci, byli i ludzie. Wpraszali się do lasów jego sąsiedzi, a i on sam rad był zapolować.
Musiał więc sprawić łowy wielkie i niemi się zajmować. Książę miecznik panie kochanku, który naówczas był w samym najgorętszym szale młodości swéj i za sobą wiódł zastęp najszaleńszej, wesołéj młodzieży — wprosił się téż na te łowy Iwanowskiego. Dla Radziwiłła potrzeba było wystąpić co się zowie, aby ani zwierza ni beczek nie brakło.
Rad nie rad Iwanowski na dni kilka absentować się musiał z Pacewicz, ale poczta chodziła regularnie co dzień z listami tam i nazad.
Polowanie z wielkim kosztem i zachodem przygotowane powiodło się nad wszelkie spodziewanie. Ostawiono tak zwierza wszędzie, iż co było w kniejach na strzelców wychodzić musiało. Książę zabił dwa niedźwiedzie, jednego ogromnego, który u sieci człowieka na śmierć podarł i z głowy mu skórę zdjął, drugiego bartnika... Oprócz tego warchlaków kilka zastrzelił.
Dwa dni z rzędu trwały łowy, a noc spędzono w lesie pod namiotami i szałasami. Iwanowski jako gospodarz ciągle biegając, rozgrzany, potem się na gołej ziemi nakrywszy burką spać położył.
Nazajutrz dostał małych dreszczów i trochę gorączki. Poradzono mu ją zapić, lecz gdy książę odjechał do Naliboków, a znaczniejsza część gości z nim, Iwanowski który zaraz do Pacewicz się chciał wybierać — musiał do łóżka iść. Przyrzuciła się gorączka większa. Posłano po Szretera, który przybywszy sam się napił i chorego dla przyspieszenia kryzysu napoił starem winem.
Miała to być niby tercjanna, tymczasem inna gorączka się wzięła — i chory zaczął majaczyć.
Posłano po doktora do Nieświeża, a tymczasem z Iwanowskim coraz było gorzej i gorzej.
Gdy listu przez dwa dni zabrakło w Pacewiczach, panna Tekla wyprawiła ekonoma, a że ten przyniósł wiadomość o chorobie, przelękniona wielce posłała pisarzowę.
Iwanowski jéj nie poznał. Obaj doktorowie choć w początku głosili, że niebezpieczeństwa żadnego nie było — zaczęli głowy tracić. Szreter zawsze pessymista pierwszy powiedział, że nadziei niema.
On leczył go inaczéj, chłodząc, nieświezki rozgrzewając — na przemiany mu dawali leki różne — a choroba się zwiększała. Pisarzowa niedopytawszy słowa z Iwanowskiego, zdesperowana, przelękła, powróciła do Pacewicz.
Przez całą drogę modliła się o natchnienie co — jéj czynić wypadało? czy prawdę mówić o stanie Iwanowskiego, czy pocieszać i kłamać.
Gdy w ganku napadła ją panna Tekla, z oczyma zapłakanemi, żal się jéj zrobiło i poczęła od kłamstwa, zapewniając, że choroba była mało znaczącą, z przeziębienia, że pan Jan już się miał lepiéj i nic mu nie będzie.
Na chwilę dała się tém obałamucić panna pułkownikówna, lecz gdy o szczegóły pytać zaczęła, a pisarzowa plątała się, jąkała, płakała, bałamuciła, wydała się cała prawda.
Padła zemdlona panna Tekla, a gdy ją orzeźwiono, wołać zaczęła, że chce jechać do Wyżynki koniecznie i chorego widziéć, a bodaj pielęgnować. Pisarzowa przerażona, zaklinała ją na wszystko, aby się tak nie kompromitowała w oczach ludzi, lecz pułkownikównie o nic nie chodziło tylko o tego jedynego, któremu wiarę poprzysięgła. Chciała go widziéć koniecznie.
Z największą w świecie trudnością mogła ją następnego dnia utrzymać pisarzowa, dwóch tylko posłańców wyprawiono, aby się dowiedziéć o chorym.
Drugi z nich wieczorem przywiózł wiadomość, że Iwanowski oprzytomniał, odzyskał pamięć, było mu nieco lepiéj, ale prosił koniecznie by mógł widzieć narzeczoną.
Niepomogły już żadne perswazye, kazano pod noc konie zaprzęgać, i do Wyżynki się wybrała pułkownikówna, przez całą drogę płacząc i najgorsze mając przeczucia.
— Taka jest dola moja — mówiła — straciłam Filipowicza przez moją winę, Pan Bóg mi teraz chce tego odebrać. Nie zostaje mi, tylko do klasztoru wstąpić.
W tych łzach i narzekaniu dojechały do Wyżynki. Chory nieco uspokojony zasnął był, musiała więc panna Tekla czekać aż by się przebudził. — Szreter, który wyszedł z drugiego pokoju skinąwszy na pisarzowę, pocichu jéj szepnął, że już najmniejszéj niema nadziei, że chory pociągnąć może, ale żyć nie będzie.
We dworze smutna panowała cisza, a po twarzach ludzi czytać było można śmierci przeczucie. Panna Tekla po nużącéj drodze sama w krześle usnęła niespokojnym snem gorączkowym.
Gdy się przebudziła i Iwanowski już nie spał, dopytując o nią czy nie przybyła. Doktor go powoli przygotowywać musiał do widzenia się z panną, obawiając aby zbyteczne wzruszenie nie przyspieszyło katastrofy.
Tekli wstrzymać nie było podobna, wyrwała się pisarzowéj, odepchnęła doktora, i wszedłszy do pokoju chorego, z płaczem mu się rzuciła na szyję. Szreter myślał, iż go to w miejscu ubije, lecz stało się inaczéj.
Iwanowski z wielkiego szczęścia orzeźwiał, odżył, w ręce całując bohdankę, jakby od niéj czerpał życie. Zrobiło mu się lepiéj. Cud się stał.
Lecz panna Tekla, gdy w mroku pokoju, którego okna były pozasłaniane, oswoiwszy z niem oczy przypatrywać się poczęła twarzy Jana, przerażoną została straszną w niéj zmianą. Dni tych kilku dosyć było, aby prawie do niepoznania wychudł i wyżółkł — oczy tylko żyły jeszcze... i nieschodziły z bohdanki.
Przyczyniło się może do powiększenia choroby jego to, że się obawiał śmierci, że żyć chciał niezmiernie, że sama myśl iż szczęścia, które miał już w ręku nieosiągnie, do rozpaczy go przyprowadzała. Teklunia, chociaż widok Iwanowskiego, straszne w niéj potwierdził przeczucia, starała się go pocieszać i uspokajać.
A że jéj się to po części powiodło, niechciała od łóżka chorego odchodzić, sama mu podając lekarstwa, napoje, poprawiając poduszki i opiekując się nim z nadzwyczajną troskliwością. Biednego Iwanowskiego rozczulało to do łez i płakał. Ona widząc łzy jego, rozrzewniała się i doktor w końcu musiał ich rozdzielić, aż by się oboje uspokoili.
Pisarzowa sądziła, że odwiedziwszy chorego, pułkownikówna powróci zaraz do Pacewicz, lecz o tém ona sobie mówić nawet nie dała.
Przychodziła więc i odchodziła w domu tym, który miał jéj być, gospodarując już i nieszczędząc siebie.
W nocy ledwie ją namówiono aby się spać położyła. Chory, który miał się lepiéj pod wieczór już gorączki dostał silnéj i znowu stan jego się pogorszył. Nadzieja, którą nawet doktor miéć zaczynał, znikła. Musiano wszelkiemi środkami wzmagającą się uśmierzać gorączkę.
Pisarzowa wcale się nie kładnąc, naprzemiany czuwała to przy pułkownikównie, to u drzwi chorego, który przytomność stracił zupełnie. Noc to była straszliwa, jak wiek długa — i dopiero nad ranem Iwanowski jakoś usnął. Panna Tekla na palcach poszła znowu siedziéć przy nim.
Gdy się obudził osłabionym tak był, iż mówić już prawie nie mógł, tylko zobaczywszy przy sobie narzeczonę, ręce jéj pochwycił i łzami je oblewał.
Cały dzień następujący przeszedł w niepewności i trwodze. Stan chorego coraz był gorszy, bo go siły opuszczały. Poić go i karmić musiano, a Szreter upomniał się o księdza. Pisarzowa, która ani duszy gubić nie chciała, ani panny do rozpaczy przyprowadzać, tak się starała to urządzić, aby proboszcz do chorego przybył, gdy panny Tekli nie będzie.
Iwanowski przytomnym był, ale mowy już nie odzyskał, niektóre ruchy i wejrzenie oczów dowodziły, że pojmował co się z nim działo. Po ostatniem pomazaniu, nieco się uspokoił, lecz oczyma ciągle szukał téj dla któréj mu życie drogiem było. Przyszła panna Tekla, aby chorego widokiem paść, omdlała... Ocucono ją, a że Iwanowski ostatkiem sił ręce ku niéj wyciągał, połączyły się raz jeszcze ich dłonie. I znowu chory odżywać począł, pierś się poruszyła, łzy pociekły. Dano mu trochę tyzanny, łyżeczkę lekarstwa, proszek jakiś piżmowy — mruczenie niewyraźne wydały usta blade.
Wracała nadzieja w tych, którzy miéć ją pragnęli. Nie oddalała się już panna Tekla na krok od łóżka, utrzymując, że chory przy niéj spokojniejszym był i do życia się zdawał powracać.
We dworze tymczasem już wiedzieli wszyscy iż żyć nie może i nie będzie, i ludzie jak zwykle, myśleli o sobie.
Horodniczy miéć tu musiał swych zauszników i pomocników, i jak tylko księdza do chorego wezwano, parobczak ze stajni oklep się wyrwał biegnąc do Zahorodzia.
Tam już czekano tylko na to, bo pan Marcin o chorobie wiedział, czuwał i sposobił się z niéj korzystać. Chociaż tak Wyżynka jak cały majątek i wszelkie remanenta za życia, zawczasu ze wszelkiemi prawnemi formalnościami Iwanowski pułkownikównie darem wieczystym przekazał i zapisał, Horodniczy ani myślał woli jego szanować.
Sposobił się więc, jakby tylko brat oczy zamknął, natychmiast zajechać Wyżynkę, zająć dwór, opanować spadek, — o który panna się procesować mogła i skarżyć.
Ludzie w Wyżynce wszyscy pewnie zawczasu ujęci być musieli — tak że oporu się żadnego nie obawiał horodniczy.
Tyle tylko folgował jeszcze, iż póki Jan żył postanowił nie zajmować dworu. W gotowości jednak stało ludzi kilkunastu i sam Marcin szablę przypasawszy, oznajmienia czekał tylko.
Właśnie biedny chory oczy zamknął a stygnąca dłoń jego, skrzepła w rękach narzeczonéj, lodowatym uściskiem oznajmiła jéj że wyrzec się trzeba było szczęścia nadziei, gdy około dworu szmer, treptanie i cichy gwar dał się słyszéć. Horodniczy w czapce wszedł do wielkiéj izby, a ludzie jego dwór dokoła obstępywali, wszędzie się kluczów domagając.
Omdlałą pułkownikównę wynoszono na ręku z izby w któréj zmarł Iwanowski, gdy Marcin zobaczywszy pisarzowę, nie szanując ani téj chwili uroczystéj, ani boleści niczyjéj, zawołał głośno.
— Każcie sobie konie zaprzęgać i ruszajcie z Bogiem. Jam tu pan, a wy nic do czynienia nie macie.
I wskazał ręką na drzwi główne. Szczęściem panna Tekla słyszéć tego nie mogła, z wielkiéj żałości zmysły straciwszy. Gdy cokolwiek przyszła do siebie, pisarzowa nic nie mówiąc, co ich spotkało, do powrotu do Pacewicz nakłaniać zaczęła i — płaczącą niemal gwałtem do karety posadziwszy, chciała uciec co rychlej, ale Marcin miał jeszcze czas wyjść w ganek z urąganiem na pożegnanie, a półkownikówna zobaczywszy go krzyknęła i znowu wpadła w mdłości.
Wystawić sobie można co cierpiała w czasie téj nieszczęsnéj podróży do Pacewicz, do których przybywszy pisarzowa ją do łóżka musiała natychmiast złożyć i po doktora posłać.
Boleść po stracie narzeczonego silniejsze by może wywarła na niej wrażenie, gdyby nie to nieludzkie obejście się brata, i szyderstwo jakiem w oczy jéj cisnął. Obudziło ono dumę, gniew i całą energią charakteru pułkownikownéj.
Wyzwana chciała stanąć do walki. Płakała po narzeczonym, lecz niecnemu bratu nie mogła przebaczyć.
I gdy pisarzowa, a wkrótce potém nadjeżdżający Szczyt, zabierali się ją cieszyć i uspokajać, ujrzeli jednego rana wstającą z suchemi oczyma, z brwiami nasrożonemi, ostygłą jakąś i dopominającą się tylko aby jéj natychmiast po Susła posłano.
Wielki ból umiała stłumić w sobie tak że pisarzowa wydziwić się jéj nie mogła. Pierwszem jéj słowem było.
— Bogdajbym ostatni grosz stracić miała, pomszczę się nad tym niegodziwcem!
Nie siadając na chwilę pułkownikówna, w gniewnéj jakiejś gorączce poczęła chodzić od okna do okna, pytając o Susła, zbierając papiery — nie mówiąc o niczem tylko o procesie. Napróżno opiekun i pisarzowa uspokoić się ją starali, mówić z sobą nie dozwalała.
Suseł zaledwie wieczorem z bryczki zsiadł i wszedł do bawialnéj izby, zastał ją u stolika z papierami.
— Kazałam was poprosić do siebie — rzekła — bo chwili niemamy do stracenia, Wyżynka i wszystko co miał nieboszczyk Iwanowski — do mnie należy. Zapis jest formalny, prawomocny. Horodniczy siłą zajechał... pozywać go natychmiast o gwałt.
Suseł wiedział już o wszystkiem, lecz czy ujęty był przez horodniczego, czy się go obawiał, począł od mitygowania.
— Niech się panna pułkownikówna uspokoi — rzekł — zapewne, nie ma wątpliwości prawo za nami, ale z tym człowiekiem zuchwałym sprawa ciężka.
— Jest przecie sprawiedliwość na świecie — zawołała pułkownikówna — choćby przyszło mi do króla samego iść i do nóg mu się rzucić. To był nie brat ale wróg nieboszczyka, to rozbójnik i najeźdźca.
Drżała mówiąc i Suseł popatrzywszy na nią, pomilczał trochę sądząc, że owo zburzenie przeminie.
Gdy potém znowu łagodząc napomknął, iż możeby na przyjaciół się zdać należało i sprobować jakiegoś układu, panna mu odparła, iż jeśli natychmiast pozwów o wiolencyą nie wyda, innego weźmie prawnika.
— Niech ginie marnie majątek, ale temu zbójcy go nie dam... Wolę na szpitale i ubogich, dla siebie niechcę nic.
Suseł więc napróżno sprobowawszy łagodniejszych wniosków, musiał zmilczéć i spełniać rozkazy.
Horodniczy miał przeciwko sobie nie jedną tylko legalną spadkobierczynią po nieboszczyku, ale znaczniejszą część ludzi, którzy stosunki jego z bratem znali, i winę ich przypisywali Marcinowi.
Oburzenie przeciwko niemu się wzmogło jeszcze, gdy przyszło do pogrzebu Jana. Zabrawszy po nim kilkakroć sto tysięcy wartującą majętność, jeszcze mściwy, choć już trupa miał przed sobą, horodniczy pogrzebu nie chciał sprawić jaki należał bratu.
Przywoławszy proboszcza rzekł mu sucho, że na żadne okazałości tracić nie myśli, i jeśli ksiądz jedną świecę więcéj zapali nad liczbę wyznaczoną, to mu jéj płacić nie będzie. Kilkaset złotych chudych położywszy na stół horodniczy, ani exorty, ani katafalku nie zamówił. Proboszcz człowiek pobożny, w milczeniu okiem nań rzuciwszy — pieniędzy ze stołu nie ruszył i rzekł.
— No to ja go pochowam bez waszmości, panie horodniczy. Tak mi mój obowiązek i przyjaźń dla nieboszczyka nakazuje.
Horodniczy się rozśmiał i owe paręset złotych, złemi tynfami wyliczone zaraz do trzosa zagarnął.
— A, i owszem — rzekł — przyda mi się to na proces z pułkownikówną. Uniżony sługa... chowajcie go sami... nie oponuję... Wiem, że gdybym był pierwszy zdechł, aniby grosza nie dał za moją duszę, ani by za konduktem poszedł.
Pogrzeb w istocie odbył się kosztem plebana, który umyślnie go starał się uczynić okazałym. Przybył i przeor Dominikański, i kilku mnichów, i exorta nie bez aluzyi była wypowiedziana.
Panna Tekla, nie odstąpiła od tego ażeby iść za trumną, i być na pogrzebie przytomną. Nic ją od tego odwieść nie mogło. Ludzie dziwili się widząc jak z podniesioną głową, wyprostowana, śmiało patrząc i nie okazując żadnéj słabości niewieściéj — wytrwała w czasie całych exekwij, odprowadziła ciało do grobu, rzuciła na nie ziemi garść i odeszła do powozu z majestatycznym spokojem.
Horodniczy, który się może obawiał przykrego jakiegoś spotkania i przyjaciół nieboszczyka, wcale się na pogrzebie nie pokazał. Ludzi swych w Wyżynce posadziwszy i opatrzywszy ich w muszkiety na wszelki wypadek, sam do Zahorodzia na ten czas schronił się.
A że na wypadek procesu ludzi potrzebował i zawczasu sobie jednać ich musiał, pojechał zaraz do Nowogródka, gdzie nie pokazując się — przez swoich zabiegać zaczął, iż ojcowizny należnéj sobie bronić musi od napaści kobiety, która kochanką nieboszczyka będąc, zapisy na nim nieprawe podstępnie wymogła.
Suseł choć nie bardzo chętnie, pozwy przeciw zajazdowi i wiolencyi gotował.




W Pacewiczach niegdyś tak ludnych, tak wesołych, gdzie dnia bez gości nie było — teraz cisza panowała i pustki. Rzadko kto zajrzał z najbliższych. Nieszczęściem ludzie się dzielić nie lubią.
Panna Tekla znosiła je mężnie, wyrabiało ono hart duszy, siłę jakąś i dzielność, którą tylko u nas w kobietach, córkach rycerzy spotkać było można. Opłakiwała swojego ukochanego Jasia, po którym, jakby mężem jéj był, postanowiła nosić żałobę — odprawiała nabożeństwa za duszę jego, ale zmuszona zająć się procesem, gospodarstwem, domem, mężnie starała się podołać wszystkiemu.
Ta niegdyś wypieszczona i wydelikacona piękność, która tylko myślała o strojach i zabawach, teraz zaglądała po wszystkich kątach swojego gospodarstwa, wydawała rozkazy ekonomowi i listami nienstannemi budziła z uśpienia wielce opieszałego p. Susła.
O nowych jakichś amorach nie myślała wcale, choć piękność jéj, mimo cierpień, mimo lat ubiegłych, zawsze jeszcze ściągała oczy i zachwycała.
Pierwsze kwiecie młodości już było przeszło dla niéj, lecz nie naruszyło tych rysów, któremi ją natura obdarzyła. Piękną była zawsze.
Starzenie się ludzi, podlega zaprawdę prawom dziwnym. To co w twarzy stanowiło jéj piętno charakterystyczne, jéj właściwość — z wiekiem nie ginie ale się uwydatnia. Tam gdzie piękność stanowiła główny przymiot niewiasty, wyrażała jéj charakter, wiek niemoże pożyć zupełnie wdzięku; wypala się co było lotnem, zostaje co służyło za podstawę fizyognomii. Tak samo inne oblicza z wiekiem stają się maskami wyrazistemi zdradzającemi namiętności, które im panowały.
Twarz panny Tekli nabrała teraz wyrazu powagi, surowości, zadumy, ale rysy owe przepiękne pozostały niepożyte, nietknięte. Uleciało z nich wesele, uśmiechy, nadzieja, marzenia — majestat zachował się cały.
Dawniéj miała w sobie coś zalotnego i wabnego teraz znikło to, bo ani się zalecać, ani wabić, ni przypodobać nikomu nie myślała. Piękna była ale wzbudzała raczéj obawę niż sympatyą. Brwi jéj marszczyły się często, czoło fałdowało, usta przybierały coś ostrego i gniewnego. Rumieńce zgasły, bladość przezroczysta okrywała twarz i w chwilach tylko większych wzruszeń, krew wybiegała na lice.
Jakgdyby już wszystkiego w życiu skosztowała, nie była niczego ciekawą ni żądną. Mówiła sobie, że jéj przeznaczeniem jest nie osiągnąć nigdy czego pragnęła, więc i pragnąć niechciała.
Ale smutek, którym dusza była przepełniona, wcale nie miał tych właściwości niewieścich zwykłych któremi się on u nich odznacza; był milczący, zamknięty w sobie, spokojny, zrezygnowany. Z nadzwyczajną pilnością zajmowała się Teklunia szczególniéj procesem z horodniczym, który z początku sądził, że ją zastraszy i że mu kobietę łatwo pokonać przyjdzie. Przekonywał się teraz że proces z kobietą był może trudniejszym do prowadzenia niż z mężczyzną — bo się do niego mięszała namiętność i miłość własna. O układach, o ustępstwach, o zgodzie panna słuchać nie chciała.
— Ja majątku tego niepotrzebuję dla siebie — powtarzała — oddam go na klasztory i szpitale, ale go odebrać muszę.
— Ten człowiek życie mojemu Jasiowi ukrócił, niema dla niego przebaczenia. Pókim żywa niedam mu spokoju.
Ostatni grosz szedł na koszta téj sprawy, a Suseł umiał wyzyskiwać namiętność Borkowskiéj i darł niemiłosiernie.
Gotowa była klejnoty zastawiać, i pamiątki po ojcu sprzedawać. Szczyt, pani pisarzowa reflektowali ją, lecz uwagi jakie czyniono jeszcze ją więcéj rozdrażniały. Wpadała niemal w passyą gdy się jéj sprzeciwiano.
Pisarzowa była prawie pewną, że po zrzuceniu żałoby, znowu się do Pacewicz zjeżdżać zaczną jak do cudownego obrazu. Ten i ów zajrzał czasem, lecz nie było tu wesoło, panna nie zapraszała i nie bawiła — przestano bywać.
Jeden tylko niejaki pan Padalec, częściéj dojeżdżał, ale okazało się, że nie o pułkownikównie myślał. Począł się przysiadać do panny Agaty, czemu ona wiary jakoś nie dawała — i wzdragała się. Człek był przystojny choć niebardzo młody, postawny, i acz wielkiego nie miał majątku, przecież nie był bez grosza.
Po cichu intencye swe naprzód objawił pisarzowej, po tém i pannie Tekli, na ostatek pannie Agacie, która przekonawszy się, że myślał seryo o ożenku, oprócz tego przez matkę nakłoniona... zwolna się przezwyciężyła i — przyjmowała go nieźle.
Nie był powabny, ale téż nie brzydki, wedle teoryi pisarzowéj sam człowiek na męża, z tych co się przywiązują mocno, bałamutami nie bywają — i którzy przyszłość dają spokojną.
— Mężczyzna — mówiła ona córce — byle trochę był przystojniejszy od dyabła przyzwyczaić się do niego można.
Padalec do pisarzównéj — mimo, że na oczach miał wielką piękność Tekluni, przywiązał się bardzo. Agatka widząc, że go doskonale za nos będzie mogła wodzić — w końcu téż pokochała „basałyka“ bo tak go przezwała żartobliwie — no, i nastąpiły zaręczyny.
Tak tedy, to czego się nikt nigdy nie spodziewał i nieprzewidywał, uboga, niezbyt piękna pisarzówna wyprzedziła na kobierzec tę, która ją zaćmiewała.
Teklunia utrzymując, że wyprawy dla siebie przygotowywanéj nie potrzebuje — część jéj znaczniejszą oddała kuzynce, i obiecała sprawić wesele. Lecz, że żałoba po Iwanowskim trwała, bo jéj zrzucać narzeczona nie chciała, weselisko się musiało odbyć skromnie i w małém kółku. Choć to cudze wesele boleśnie jéj własne — niedoszłe przypominało, choć płakała bardzo panna Tekla, na ten dzień ubrała się biało i poprowadziła jako drużka pannę młodą do ołtarza.
Osób na obiedzie nie było wiele, kilka z rodziny Padalca, z bliższych sąsiadów Pacewicz parę osób, a jako gospodarz funkcyonował Osmólski.
Zachęcał on do wesołości, do kieliszków, ale mimowolnie wzdychał, przypominając sobie lepsze czasy, za życia pułkownika i nawet wdowy po nim... obchodzonych tu Wawrzyńców i Zofie. Jakże się to teraz zmieniło?
Proces przegrany z Żywultem, znaczną część fortuny pochłonął, rozpierzchli się adoratorowie bóstwa... smutno było w Pacewiczach. Sprawa z Iwanowskim wysysająca grosz ostatni, jak miecz Damoklesa wisiała nad tym domem.
Znano horodniczego iż w ostateczności gotów był się rzucić do najniecniejszych środków, a tu sam rodzaj procesu dawał łatwe do potwarzy pole.
Jedna panna Tekla wcale się nie zdawała na to zważać, ani się tego lękać.
Wyjście za mąż Agatki groziło Pacewiczom zupełnem wyludnieniem, bo matka koniecznie chciała być przy córce, a Padalec nic nie miał przeciw temu i sam ją zapraszał. Ulitowawszy się wszakże Tekluni, zacna pani pisarzowa w ostatniéj chwili uczyniła z siebie ofiarę — do czasu pozostała w Pacewiczach, wymawiając tylko sobie, że na wypadek słabości córki, musi być przy niéj koniecznie.
Wkrótce jakoś po tém weselu, gdy już państwo młodzi odjechali do Ciurowa, wsi pana Padalca, jednego poobiedzia, tak cicho zajechawszy że nikt go nie posłyszał, wsunął się do bawialni deputowany Leńkiewicz.
Panna Tekla, która przy oknie siedziała zamyślona, nie poznała go jakoś — a gdy przemówił i zbliżył się, przyjęła go bardzo zimno.
Wydało jéj się dla pamięci nieboszczyka obrażającem to, że Leńkiewicz gotów był — tak przypuszczała — może nie bez myśli jakiejś przybywać.
Chciała mu zaraz dać poznać, że w sercu nosiła żałobę po narzeczonym... i gotowała się dać mu surową odprawę, lecz deputat jakby to przeczuł stawił się bardzo zimnym. Sam naprzód począł, od pochwał nieboszczyka, wyrażając żal swój po nim, — a żadnego sentymentu, o który go posądzano, nieobjawił w niczem.
— Będąc niegdy przyjacielem ś. p. pana Jana — rzekł — za święty to sobie miałem obowiązek stawić się tu, aby zapytać czy jéj nie mogę być w czem użytecznym. Wszak ci funkcyę deputata sprawuję ciągle.
Z tego naturalnie wszczęła się rozmowa o procesie, który pannę najżywiéj obchodził i była nim tak przejętą, że dzień i noc o nim rozprawiała chętnie. Leńkiewicz prawnik i expert w tych rzeczach, w istocie bardzo mógł się tu przydać.
Teklunia przyniosła dokumenta, listy Susła, notatki, rozłożyła je na stole i żywą poczęła rozprawę z p. Leńkiewiczem.
Ten, zimno, rozważnie, powolnie począł się informować — ale, wśród tych wymienianych pytań i odpowiedzi, zdawało się czasem pannie, że czulsze jakieś wejrzenia spotykała i głos bywał zmieniony. Natychmiast więc usuwała się nasępiona i dawała uczuć deputatowi, że tego nie ścierpi.
Leńkiewicz posłuszny stygł zaraz i do prawa powracał.
Lecz że proces wszelki jest ową beczką Danaid, w którą potoki słów wlewać można, nie zapełniając jéj, że przypuszczeń tysiące się rodzi — przeciągnęło się nieznacznie owo posiedzenie do wieczerzy. Deputat, przekonawszy się, że czulszych strun poruszać mu się niegodzi, ograniczył się radami prawnemi.
Brał sprawę do serca, był pierwszym który okazał pannie Tekli współczucie właśnie tam gdzie ona go najgoręcéj pragnęła, a najmniéj miała.
Suseł został potępiony — jednak radził go Leńkiewicz zatrzymać i pilnować.
Sam ofiarował się miéć nań oko.
Zaproszony na wieczerzę Leńkiewicz zdawał się bardzo szczęśliwy, ale trzymał się na wodzy dobrze, i udawał człowieka obojętnego. Panna Tekla zaś dla ostrożności, aby mu przypadkiem nie dać nadziei próżnéj, unikała nawet spojrzéć nań, a gdy oczy jego spotykała, przybierała minę bardzo surową.
Deputat odjechał po wieczerzy. Bada była odwiedzinom jego panna Tekla, czuła w nim bowiem silnego sprzymierzeńca, którym władała. Szło tylko o to aby podejrzanego od dawna o sentyment, w którym zdawał się trwać, nie złudzić nadzieją daremną.
Leńkiewicz, mimo że był człek prawy, zacny, poszanowania godny — z powierzchowności na żaden sposób podobać się nie mógł. Pominąwszy znaki od ospy, oczy trochę kose, sam wyraz twarzy dziwnie skrojonéj, posępnéj, fałdującéj się, zbyt często to blednącéj, to czerwieniejącéj — budził raczej odrazę jakąś niż sympatyą.
Wprawdzie dłużéj z nim będąc, słuchając go gdy mówił, głosem pełnym uczucia i wyrazu, a bardzo miłym i łagodnym — wstręt pierwszy mijał — można się było pogodzić nawet z fizyognomią; coś zawsze jednak zostawało gburowatego, niezgrabnego, dzikiego w tym człowieku, a panna Tekla lubiła piękne maniery i ogładę.
Wreszcie poczciwy deputat miał być ubogim, stosunkami się nie odznaczał, bo pochlebcą i dworakiem być nie umiał.
Nikomu w Pacewiczach na myśl nie przychodziło ażeby kiedykolwiek Leńkiewicz miał, mógł stanąć w liczbie pretendentów. Już sam jego wózek pokryty wyszarzanym kilimkiem i poduszką skórzaną, para koni małych, tłustych, ale niezgrabnych, woźnica w kapocie; strój jego szary i skromny — usuwały myśl wszelką o — konkurach.
Kawalerowie nie zwykli się tak stawić tam gdzie ich serce prowadzi. Każdy występuje raczéj nad możność niż skromnie a ubogo.
I panna Tekla skłonną była przypisywać odwiedziny Leńkiewicza jego pamięci i przyjaźni dla Iwanowskiego, tylko czasem jakieś mętne, czasem zbyt ogniste spojrzenia obawę w niéj wzbudzały.
— Powinien to sobie wyperswadować, gdyby mu nawet zaświtało w głowie — mówiła w sobie — boć jawne niepodobieństwo.
I ruszała ramionami.
Tymczasem sprawa z przeszkodami, które jéj stawił ciągle niewyczerpany w pomysłach i podstępach horodniczy, wlokła się bardzo powoli. Suseł ją prowadził tak jakby umyślnie chciał znużyć i wyczerpać cierpliwość.
W kilka tygodni po bytności Leńkiewicza, panna Tekla widziała się zmuszoną, nie mając w nikim pomocy skutecznéj, bo stary Szczyt jeździł darmo i postawszy pod piecem z niczem powracał — sama się zgłosić do deputata.
Napisała do niego list, prosząc ażeby Susła napomniał i napędził.
We trzy dni zamiast odpowiedzi przybył sam Leńkiewicz. Jeszcze mu więcéj była rada niż pierwszym razem panna Tekla. Twarz się jéj rozjaśniła przy powitaniu, lecz jak tylko spostrzegła, że to zbyt wielkie sprawiło wrażenie na deputacie — ostygła zaraz.
On téż zmienił oblicze i wnet zastygł.
Było to przed obiadem, Leńkiewicz dobył z za kontusza fascykułu, i począł mówić o sprawie, o Susle, o horodniczym. Ożywiła się i panna Tekla, dosiedzieli do obiadu, jurystując oboje. Pułkownikówna uczyła się wiele od Leńkiewicza i wdzięczną mu była, ale gdy rękę mu podała do stołu i zdało się jéj, że ją nieco za mocno uścisnął — zachmurzyła się.
Przy obiedzie deputat był nie zabawny, panna milczącą tak, że pisarzowa została zmuszoną dla utrzymania rozmowy, opowiadać o gospodarstwie i o szczęściu swéj córki. Niemogła się tém nacieszyć, iż Agatce mąż do wiernych rąk oddał wszystko — kassę, rachunki, klucze... Chwaliła go niezmiernie.
Potem głuchy regimentarz, zapytawszy pana Leńkiewicza czy słyszał kiedy jak konfederaci, za Augusta Mocnego, hetmana Pocieja łapali, a on od nich umykał, — i nie czekając odpowiedzi począł zwykłą swą historyę Pociejowską, którą domowi od lat dziesięciu na pamięć umieli.
Obiad skończył się, gdy Pociej drugiego konia dosiadał.
Zaraz po kawie chciał jechać Leńkiewicz, ale panna Tekla względem aktoratów mając wątpliwość, wezwała go jeszcze na małą konferencyjkę.
Tu na uboczu, widać że się spotkała z jakimś nieokiełznanym wzrokiem deputata, bo prędko skończywszy naradę, szybko się oddaliła od stolika. Leńkiewicz się zaraz pożegnał i odjechał.
Nie mówiła nic pułkownikówna pisarzowéj, ale sobie dała słowo, że więcéj już do Pacewicz Leńkiewicza nie poprosi.
Jakoś tak jéj patrzył w oczy — jakby chciał powiedziéć, że bardzo kocha — czuła to wyraźnie, a znieść nie mogła.
Ubolewała nad tém w duchu, że nawet na najrozumniejszego człowieka spojrzéć nie można, ażeby sobie zaraz czegoś nie imaginował.
Odprawiony Leńkiewicz, z powodu (jak słychać było) słabości matki staruszki pojechał w Mozyrskie. Niebytność jego zaraz się czuć dała sprawie. Suseł strzelił ogromnego bąka. Wezwany do Pacewicz dla wytłómaczenia się, wymówił się wielkim pracy natłokiem. W Nowogródku nasiąść na niego nie było komu.
Leńkiewicz niepowracał, no, i wzywać go już panna niechciała, bo — cóżby sobie pomyślał?
Musiała zabrawszy pisarzową jechać sama do miasta.
Tu niemal pierwszą znajomą twarzą, którą w ulicy spotkała, był deputat. Zapomniawszy trochę kazała zatrzymać powóz, Leńkiewicz się zbliżył i dowiedziawszy o co chodziło, ofiarował się sam Susłowi natrzéć uszy, a przyprowadzić go do gospody.
Sprawił się tak doskonale, że panna Tekla, która się kilka dni gotowa była zatrzymać w Nowogródku, choć go dla wspomnień nie lubiła, nazajutrz już mogła powracać do Pacewicz. Dziękowała téż tak czule Leńkiewiczowi, że biedny deputat stracił pomiarkowanie i gorączkowo ją w ręce całować zaczął, co pannę tak przestraszyło, iż niepatrząc już na niego, do powozu siadła i uciekła.
Wkrótce potem sążnistym listem i memoryałem do niego dołączonym, ujął sobie tak pułkownikównę, że słów nie miała na pochwały dla niego.
Pisarzowa słuchając milczała, z głową nad pończochą zwieszoną.
— Jak myślisz, kochana pisarzowo — odezwała się panna Tekla — nie mogę tych usług deputata przyjmować, czemś mu się niewywdzięczając. U nas i we zwyczaju jest przyjaciołom dawać podarki. Nieboszczyk ojciec zawsze o tém pamiętał. Coś bym mu ofiarować chciała?
Pisarzowa zupełnie podzielała zdanie Tekluni i wszczęła się tylko o to rozprawa, co by mu to dać. Kosztownych i pięknych rzeczy po pułkowniku dom był pełny, szło tylko o wybór.
Piękne pistolety tureckie... byłyby właściwe, ale Leńkiewicz wcale nie strzelał; rządzik na konia był darem u nas zwykłym, lecz deputat na koniu się nie rad pokazywał; stanęło na szkatułce hebanowéj, kością słoniową przedziwnie wysadzanéj i rysowanéj, o któréj fama chodziła, że ją komuś Jan III miał dać w prezencie.
Oczyszczono ją z pyłu, oliwą napuszczono zamek i trzymano na podoręczu. Leńkiewicz miał za dni kilka nadjechać dla jakiegoś sprawozdania.
Jak zawsze zasiadła z nim Teklunia do papierów, potem dano do stołu, wrócono do sprawy, a gdy wieczorem miał się żegnać, pułkownikówna własnoręcznie wyniósłszy szkatułkę, z pięknym bardzo komplimentem jako vadium swéj wdzięczności i pamiątkę, prosiła by przyjąć raczył.
Pobladł widocznie Leńkiewicz, przy czem mu na twarzy plamy od ospy wyszły brunatno, bo gdy czerwieniał występowały biało — tylko cofnął się parę kroków i głosem poruszonym, ze złożonemi rękami suplikować począł, ażeby za małe a z serca pochodzące zasługi płaconym nie był. Przy czem tak płaczliwie jakoś odezwał się, tak razem ogniście, a z oczów mu małych strzeliło wejrzenie tak przenikające, iż panna Tekla o mało szkatułki na nogi sobie nie upuściła.
Leńkiewicz w żaden sposób przyjąć jéj niechcąc, wysunął się, lecz pułkownikówna po odejściu jego postawiwszy dar wzgardzony wpadła w zły bardzo humor.
— Wystaw sobie, moja droga — odezwała się rozpaczliwie prawie do pisarzowéj, która nadeszła w tej chwili — nieprzyjął!
Pisarzowa mocno pokręciła głową.
— Cóż ty na to? bo, proszę cię, nie był to dar przecie tak lichy...
— No, ja ci powiem, bo już tu niema co skrywać — rzekła kuzynka. — Ja go obserwuję, ja go spenetrowałam, jemu co innego w głowie.
Panna Tekla gniewnie się zarumieniła.
— A już co to, niech sobie wyperswaduje — śmieszny! z tego nic być nie może.
— Ja téż nie powiadam, żeby coś być miało, lecz że uroił sobie, to jawna rzecz...
— Takim sposobem — odparła żywo panna Tekla — ja go już nawet o radę prosić nie będę mogła.
— Jak uważasz! — rzekła pisarzowa. — Ty, moje serce z tą twoją pięknością, bardzo ostrożną być musisz.
Teklunia westchnęła.
— Gdzie już dziś ta piękność moja — rzekła cicho — łzy ją zmyły, ani śladu.
— Mów zdrowa! drugaby się połową jéj kontentowała. Jeszcze ci dosyć spojrzéć aby oczarować, a ci mężczyźni — im się każdemu zdaje, że Adonis. I takiemu Leńkiewiczowi czułe oczy robić!!
Rozśmiała się pułkownikówna.
— Brzydki jest, ani słowa, no ale człeczysko dobre...
— Niema to nic jedno do drugiego — przerwała pisarzowa — zyz, proszę cię, to dosyć — a do tego ospowaty...
— Zyz nie bardzo znaczny...
Narzekaniem na głupotę mężczyzn się skończyło.
Horodniczy tymczasem coraz zajadlej chodził około processu. Zapis nieboszczyka Iwanowskiego był tak prawomocnym, że gdy zastraszyć nie potrafił, a sprawa poszła do sądów, wygrać ją było prawie niepodobieństwem.
Wściekał się horodniczy i na pannę co mógł wymyślał, rzucając na nią najohydniejsze potwarze. Z tych część jakaś przyległa do biednéj obżałowanéj, reszta jako przesadzona nie wiele jéj szkodziła. Zawsze jednak przykrem było słyszéć te ohydne plotki, i oskarżenia które horodniczy wymyślał.
Parę razy przez litość nad bezbronną niewiastą, ujęli się za nią przyjaciele ojca, naraził się pieniacz na nieprzyjemne starcia, ale to go nie powstrzymało.
Sprawa w niższych instancyach nie rozstrzygnięta szła do trybunału, na następną kadencyę. W téj porze jakoś księżnie wojewodzinie wypadło być w Nowogródku, choć na krótko. Czasu kadencyi trybunalskiej zjechać miała na czas dłuższy.
Horodniczy dowiedziawszy się o przybyciu jéj, pamiętny tego, że Żywulta sprawę popierała, a Borkowskich nie lubiła, przybiegł do Nowogródka, wdział swój odświętny garnitur i udał się z respektem do dworu wojewodzińskiego.
Nie było tu teraz takich przyjęć jak gdy trybunał zasiadał, w kilku pokojach mieściła się księżna Barbara; choć na submitujących się nie zbywało.
Iwanowski pełen najlepszych nadziei, z miną pokorną uciśnionego człowieka szukającego protekcyi stawił się przed księżną.
Rozpoczął od tego jaką rozkoszą napełnione były serca wszystkich, widząc księżnę jejmość po długiej nieobecności, i tęsknocie... obliczem swem rozjaśniającą chmurne horyzonty i t. p.
Uśmiechnęła się pani. Horodniczy siadł i nad losem swym ubolewać zaczął, rozwodząc się nad tém jak uciśnionym był przez Borkowskę.
— W. Ks. mości znana jest ta rodzina — rzekł smutnie. — Ja przez nią zagrożony jestem, że z torbami iść będę musiał. Na bracie mym jawnie słabomyślnym, sztukami swemi niewieściemi wymogła kochanka zapisy.
Dziwnie się wydało horodniczemu gdy to mówił i słuchającą go z roztargnieniem księżnę obserwował, iż zamiast mu okazać należne współczucie — zachmurzyła się i odwróciła od niego.
Skończył jednak — a księżna wojewodzina po pauzie pewnéj odezwała się.
— Znam ci ja tę sprawę, znam. Niemasz co asindziéj opowiadać. Nieboszczyk był po zaręczynach i miał się z nią żenić. Zapis, słyszę, prawomocny...
— Jakto! — wykrzyknął horodniczy chwytając za papiery.
— Nie gorączkuj że się — przerwała wojewodzina — ja to wszystko wiem. Panna biedna, sierota... Dziś mi szczerze żal żem temu niewdzięcznikowi Żywultowi podała rękę, a za nic w świecie pozycyi téj nieszczęśliwéj osoby, pogorszyć jeszcze bym niechciała. Nie rachuj asindziej na mnie!
Horodniczy osłupiał, ręce załamał, potok wyrazów najdobitniejszych popłynął z ust jego, lecz księżna z najzimniejszą krwią patrząc w okno słuchała nieporuszona. Niekiedy tylko ramionami poruszała.
— Asindziej bardzo źle za życia byłeś z bratem — rzekła — to wszystkim wiadomo. Ludzie powiadają żeś go, zajechawszy majętność, nawet pogrzebać niechciał.
— Kalumnie, mościa księżno...
— Proboszcz mi sam opowiadał.
— Wróg mój! chciwiec! rapax! Nieprzyjaciele niewinnego mnie czernią aby zgubili...
Ale księżna wciąż głową trzęsła.
— Ja asindziejowi radzę, pogódź się, sprawy nie wygrasz...
Wystąpienie to księżnéj niepojętem było dla horodniczego, dotknęło go mocno, lecz bynajmniéj nie zachwiało.
— A! to tak! — zawołał wychodząc ze dworu. Z tej beczki księżna jejmość nalewa. No, to ja znajdę na pułkownikównę sposób! Ale żebym miał kobiecéj opresyi uledz! ja! niech mnie pioruny jasne ubiją, niech pójdę na wskroś ziemi. Nie doczekanie téj gąski.
W wielkim gniewie wrócił horodniczy do swojego mieszkania i przez parę dni wcale się nie pokazywał. Co robił, nie było wiadomo. Wyjechał potem do Wyżynki i siedział tam, jak mówiono nad papierami kilka tygodni.
Leńkiewicz, który go potajemnie szpiegował i usiłował dojść co zamyślał, aby wiedziéć jak się bronić — bo sprawę panny brał do serca — pomimo najtroskliwszych zabiegów, dojść nic nie mógł.
Suseł, bojaźliwy a nie przenikliwy wcale — tajemniczemu temi przygotowaniami był niezmiernie zmięszany.
— Co ten człowiek myśli? co on zamierza... kroków prawnych nie przedsiębierze niemal żadnych. Patrona dotąd nawet nie wybrał sobie. Przycupnął pod miedzą, a kiedy taki jak on człek zakradnie się i cicho siedzi — ho! ho! zła, najgorsza sprawa.
Pary nie puszcza!
Wistocie horodniczy znikł i nie było go widać. Dowiedział się tylko pierwszy Leńkiewicz, że potajemnie wynajął najobszerniejszy lokal żydowski w mieście i — pomimo skąpstwa, z którego słynął, prowizye tam wszelkie ze wsi zwożono. Dwie duże beczki węgierskiego wina i kilka pomniejszych antałków już było w lochu. Stoły i ławy przypuszczali cieśle, do wielkości izby je zastosowując...
Skąpstwo horodniczego, który jak żyw się w traktamenta nie wdawał, czyniło te przygotowania tem dziwniejszemi.
— Tonący się brzytwy chwyta! — uśmiechnął się Leńkiewicz. — Toż samo robi czém sobie Borkowska zaszkodziła. Rywalizować będzie z księżną, która i tak go nie lubi.
Rozeszło się już było przyjęcie, jakiego od księżnéj doznał, bo ona sama o niem rozpowiadała, biorąc otwarcie stronę Borkowskiéj. Horodniczy tymczasem sztyftował się na ugoszczenie deputatów.
Panna Tekla także zamierzała zjechać na czas trybunału do Nowogródka, aby sobie osobiście zjednać sędziów. Leńkiewicz nie był od tego.
Niepokoiło jednak wszystkich tajemnicze znajdowanie się Iwanowskiego. Wino jego i traktamenta do których się sposobił, wielkiéj nie obudzały obawy. Na tém jedynie się opierać nie mógł. Musiał więc miéć jakieś skryte środki, na które rachował. Odgadnąć taktyki jego nawet Leńkiewicz nie mógł — Suseł drżał.
— Coś w tém jest — mówił. — Jakąś ten człek zamaskowaną bateryę gotuje na nas... Ale co? ale jaką?
Nikt nie wiedział. Była to prawdziwa zagadka, która siejąc popłoch, już do pewnego stopnia pożyteczną się stawała. Znając horodniczego zajadłość nie można było uwierzyć aby opuścił ręce, lub zdał się na jakieś niepewne losy. Pozorny spokój jego kazał się domyślać jakiejś groźnéj a dobrze osłonionéj roboty. Powtarzali sobie wszyscy.
— Ciekawa rzecz co to będzie?




Zwykłym trybem otwarto trybunał w Nowogródku, który kubek w kubek do poprzedzającego był podobny. Znaczniejsza nawet część deputatów taż sama była. Zjazd obiecywał być licznym, gdyż kilka spraw wielkiéj doniosłości sądzić miano. Były i ciekawe kryminalne procesa, w których mało nie o gardła chodziło; były i znaczne rozprawy o posiadłości pańskie — a na takich które czci ludziom kosztować mogły — nie zbywało. Powinowaci, rodzina, przyjaciele zbiegali się dla forytowania, instancyonowania lub ciekawości.
Księżna Barbara siedziała już niemal najpierwsza przybywszy, wraz z mężem, który jako kompars bywał jéj użytecznym.
Chociaż odprawiony przez wojewodzinę pierwszą razą z kwitkiem, horodniczy stawił się na jednéj z recepcyi, spokojny, dość siebie pewien i milczący.
Zobaczywszy go księżna Barbara, zaciekawiona trochę zbliżyła się do niego.
— A cóż asindziej nie namyśliłeś się na zgodę? — szepnęła mu.
— Nie, mościa księżno — z szyderczym uśmieszkiem rzekł horodniczy — ja niezwykłem zmieniać imprez moich, lecz sit venia verbo, mam nadzieję, że W. Ks. mość, zmienisz swe zdanie i będziesz mnie popierać.
Skłonił się, księżna oburzyła.
— Ja téż nie zwykłam zmieniać moich opinii — rzekła dumnie.
— Tym razem — odparł uparcie Iwanowski — prawie swojego jestem pewnym!
Ustąpił, księżna pogardliwie ruszyła ramionami, wydał się jéj zuchwałym i nieznośnym.
Zdala spostrzegła go ze skrzywioną gębą, z uśmiechem złym, pełnym zarozumiałości, stojącego na uboczu, zerkającego ku niéj, jak gdyby szydził. Odwróciła się gniewna.
Tegoż wieczora horodniczy korzystając z tego iż deputaci prawie wszyscy się znajdowali u książąt, nie wyjmując i Leńkiewicza, począł chodzić od jednego do drugiego coś szepcząc każdemu, kłaniając się i pokornie submitując.
W tym pochodzie ominął tylko jednego mozyrskiego deputata, o którym dobrze wiedział, że Borkowskiej był przyjazny.
Tknęło to Leńkiewicza, troskliwego o pannę Teklę, bo przewidywał, że się coś knuje i owe potajemne horodniczego przygotowanie na wierzch wyjść musi.
Stał niedaleko niego Czyż deputat wileński, który pałkę zalewał i choćby go proszono, a sam chciał, języka nigdy utrzymać nie umiał; do niego więc przybliżył się zaraz po odejściu horodniczego Leńkiewicz i wprost go spytał o co się z Iwanowskim umawiali.
— Alboż to niewiesz? — zawołał Czyż — przecież wszystkich deputatów, ilu nas jest zaprosił na jutro do siebie dla ważnéj jakiejś okoliczności.
— Łatwo zgadnąć, że was chce ująć w sprawie swéj z pułkownikówną — rzekł Leńkiewicz.
— Właśnie i jam to powiedział, ale mi się zaklął — dodał Czyż, że nie o jego sprawę idzie, ale o trybunał, jego cześć i o nas tu wszystkich, marszałka Judyckiego nie wyjmując.
Leńkiewicz się uśmiechnął.
— Za tém będziecie? — zapytał Czyża.
— Muszę, témbardziej iż mi się zwierzył, że prosto z Węgier wino dla nas sprowadził warte gęby — rzekł wileński deputat uśmiechając się. — Domyślam się, że ten skąpiec Iwanowski na konserwę nie kupował wina, musi być lekkie i nie kwalifikujące się do lochu tylko do brzucha. Trzeba mu je wypić, aby nie skwaśniało.
— Pijcie zdrowi — odparł Leńkiewicz — ale patrzcie aby „bajramowanie“ nie skończyło się tak jak kasztelanowi Mińskiemu, który z niego zmarł.
— Ale ba! — zaśmiał się Czyż — albo wszyscy nie poumieramy? A to kwestya czy od bajramowania mu się skończyło, czy że niedopił, bo widzisz asindziéj, kto zwykł do wina, temu niema nic szkodliwszego nad pozbawienie go nagłe. Zatém — dokończył już ruszając się — idę do Brunaka aby losowi Józefowicza nie podpaść.
Po odejściu Czyża, z którym się poważnie rozmówić nigdy nie było można, Leńkiewicz nie wielce ufając powieści jego, poszedł do Ludwika Kościuszki miecznika brzeskiego, i deputata, statecznego człowieka, szukając u niego pewniejszego języka.
Miecznik mu potwierdził to, iż nazajutrz wszyscy deputaci zaproszeni byli do horodniczego, w istocie, jak ów powiadał, dla ważniejszéj niż osobista sprawy.
Czuł w tém jakąś zasadzkę Leńkiewicz, a ponieważ deputaci in gremio, jak się okazywało, byli wezwani — uznał się tém dotkniętym, że jego wyłączono — jako owcę parszywą. Niezwykł się on był tak bardzo o lada jakie uchybienie względem siebie upominać — lecz szło mu o pannę, bo czuł, że coś było takiego, co w związku ze sprawą stać musiało. We drzwiach więc, już się wymykającego horodniczego naszedł i drogę mu zastąpił.
— Mości panie — rzekł — od kolegów wiem, iż deputatów wszystkich na jutro wzywasz do siebie. Niepotrzebuję niczyjego ani jadła ani napoju, na tom nie łasy, ale wyłączonym być niechcę.
Zmięszał się Iwanowski.
— Nie mam łaski u pana deputata, przeto i śmiałości do niego — odparł.
— O łaskę lub niełaskę tu nie idzie — zawołał Leńkiewicz — ale o sprawiedliwość. Powiadają mi, że się rzecz ma tyczeć czci naszéj i trybunału, a ta mi jak innym droga.
— Zatem... zatem — począł się jąkając horodniczy — jeżeli łaska moje progi nawiedziéć... przed sesyą.
Deputat mozyrski głową skłonił — i na swem postawiwszy, odszedł.
Iwanowskiemu to wproszenie się człowieka, którego za nieprzyjaciela liczył, nie do smaku było.
Deputat mozyrski po odejściu jego, namyślił się inaczéj. Dowiedzieć się o tem co miał wnieść Iwanowski na zebraniu, łatwo mu było od drugich, zaraz w izbie na ustępie gdzie się musieli zejść powracający ze śniadania. Upomniawszy się o eksluzyą swą — i honor salwowawszy, niepotrzebował Leńkiewicz iść do horodniczego i postanowił się absentować.
Zasiadł więc od rana w kancelaryi, z któréj okien widać było mieszkanie naprzeciwko najęte przez Iwanowskiego. Mógł ztąd najwygodniej wszelkie czynić postrzeżenia.
Deputaci wszyscy, po jednemu i gromadkami ściągnęli się do gospody, której okna dla dnia ciepłego stały otworem.
Widział Leńkiewicz jak się natłoczyło ludzi różnych i — jak naprzód od solemnizowania poczęto. Wkrótce téż wrzawa się tam wzięła wielka, ożywiło jak w ulu i przez okna widać było coraz namiętniéj poruszających się, rękami szeroko rozmachowujących, a perorujących deputatów.
Mógł rozpoznać, iż gospodarz czemś musiał gości swych roznamiętnić i pogniewać, nie na siebie, bo mu honory robiono — ale przeciw komuś.
Tymczasem widać w interesie było horodniczego oliwy dolać do ognia — i zamiast niéj wina jak oliwa czystego i tłustego dolewał. Rosły krzyki i wołania, przedłużała się biesiada, aż gdy godzina sądów wybiła, nie dobrze się na nogach już trzymający deputaci, wytaczać się zaczęli ku Ratuszowi.
Jakby na dany znak za jednym, wyroili się wszyscy, tłumnie a z butą ogromną i hałasem spiesząc do izby ustępowéj, w któréj Leńkiewicz ich za stołem czekał.
Otwarły się drzwi z łoskotem i cała gromada wtoczyła. Naprzedzie szedł Konopka z licem zaczerwienionem, w ręku niosąc papierów garść, które do góry podnosił.
Zobaczywszy Leńkiewicza — wołać do niego poczęto.
— Coż to waść o honor trybunału nie dbały, żeś zaproszeniu horodniczego zadość nie uczynił?
— Albo co? — spytał chłodno Leńkiewicz.
Tu Konopka innym nakazując milczenie, bo gwar panował okrutny, zwrócił się do mozyrskiego deputata i zawołał.
— Na respekcie należnym prawu i tym co je domierzają, stoi bezpieczeństwo i zdrowie rzeczypospolitéj. Dziś już doszło do tego, że ani prawo ani kapłani jego poszanowani nie są. Zatem przykład dać trzeba...
Za nim Czyż i cały tłum, wołać zaczął na całe gardło.
Sine ulla remissione, sine misericordia! Ukarać... ukarać.
— Ale cóż i kogo? — zapytał Leńkiewicz.
— Słuchajże, kiedyś z nami nie raczył być — krzyknął Konopka — mimo indygnacyi trzeba odczytać, jak tu się w listach swych poufnych do kochanka wyraża o trybunale naszym i o nas panna Borkowska.
— Iwanowski po śmierci brata, w Wyżynce listy te znalazł, są cheroglifami własnemi panny. Oto jak się wyraża z powodu sprawy z Żywultami!
Tu Konopka chciał czytać, ale po śniadaniu oczy mu blachmanem zachodziły. Pochylił się, przybliżył do okna, nie sporo szło, aż trzeźwiejszy Sawicki, komornik brzeski ofiarował się do lektury. Stało się milczenie, niektórzy na krzesła popadali — inni stojąc naradzali burzliwie — komornik czytał.
— Sprawiedliwości u nas szukać próżno, wszędzie prywata, protekcya, łaska pańska, magnatów rozkazy... kogo nie ujmą prezenta, oferty, urzędy, promocye, tego dobrem słowem i uśmiechem się bierze... Księżna Wojewodzina przeciwko nam Żywulta popierając, użyła wszelkich środków, aby wdowę i sierotę pognębić i wydrzéć im niesłusznie ich mienie.
Panowie deputaci zapraszani na kolacyjki, smaczno je zajadali, zapijali dobrze, a dla nich nawet surowo trzymany fraucymer księżnéj do tańca i zabawy wieczornéj stawić się musiał. Na tych to kolacyjkach pozjadali panowie deputaci sumienia swoje, i za nie się zaprzedali w niewolę jejmości.
Poczynały się biesiady owe rozkoszne zawczasu, a ciągnęły czasem do rana. Jakże tu było potém nie potępić Borkowskich, i nie dać Żywultom wygranéj? Patrzyliśmy na to jak się trybunał i deputaci zwalali nikczemnie. Tysiące jest świadków na to.“
Okrzyk zgrozy przerwał czytanie, ale Sawicki nakazał milczenie i — rzekł:
— To nie wszystko! Są jeszcze smaczne kawałki w tych miłosnych liścikach pięknéj panny. I wziął drugą ćwiartkę papieru.
„Co tu mówić o czci i honorze, kiedy one najlżejszej próby nie wytrzymują? Pamiętny będzie ten trybunał przedajny, choć może pieniędzy deputaci nie brali — ale mieli obietnice urzędów, mieli zapisy dożywociem i cessye na starostwa, a najczyściejsi — kolacyjki z pannami i muzyką. — Sumienia nie pytać, gdy pałka zalana...“
I znowu zakrzyczano... Sawicki coś jeszcze chciał czytać, jakiś except z biletu, ale mu nie dano.
— Po co — krzyknął tłukąc pięścią o stół rozogniony Konopka — dosyć tego aby osobę honor nasz tak bezczelnie plamiącą, natychmiast wziąć pod wartę i kryminalnie sądzić!
— Mości panie — przerwał Leńkiewicz mocno głos podnosząc — kobietą jest.
— To co? alboż kobieta od kary za kryminał ma być wolną. Toć kryminał lesae majestatis tribunalitiae! — poczęto wołać...
— Pod wartę! natychmiast... wydać rozkaz... to ujść nie może bezkarnie — krzyknął Konopka.
Wszyscy bez wyjątku zgodnie powtarzali.
— Natychmiast wysłać żołnierzy i jejmościankę inkarcerować... Nic nie pomoże...
— Pod wartę!
Konopka pisarza zdumionego pochwycił za rękę i gwałtownie na stołek rzucił.
— Pisz rozkaz.
— Veto! — przerwał Leńkiewicz. — Zastanówcie się! A toć drażliwością niepomierną na głos jednéj kobiety, która to w żalu wielkim pisała, na śmiech się narazicie. Pałką komara nie zabijać.
— Waćpan trzymasz z Borkowskimi, to wiadoma rzecz! podchwycił Czyż. — Głosu tu nie masz! My wszyscyśmy zgodni — do więzienia ją... a choćby i głowę miała dać za zuchwalstwo — przez jedną gęś długojęzyczną świat nie przepadnie, a drudzy się mores nauczą. Trybunał najjaśniejszy samego Boga i sprawiedliwość jego reprezentuje na ziemi. Targnąć się nań, toż co na ołtarz...
— Ferwor byłby godzien pochwały — odezwał się Leńkiewicz — ale waćpanowie się w piersi uderzcie...
Zahukano go...
— Pisać rozkaz... niech zaraz żołnierzy wykomenderują i pannę biorą — krzyczał Konopka.
— Jakto, bez marszałka? — przerwał Leńkiewicz. — Godziłożby się na niego poczekać.
Spojrzano po sobie.
— Tylko co go nie widać — wyrwał się ktoś. — Na co tu czekać, rozkaz dać, a on się zgodzić musi, bo o honor nasz jest dbały...
Deputat mozyrski, któremu już o zwłokę tylko chodziło, bo pewien był, że ani przekrzyczy rozdrażnionych, ani przekona, a Judycki też im ulegnie, oparł się stanowczo.
— Veto — rzekł — bez marszałka ja nie dam pisać. Czekamy na pana Judyckiego.
Tymczasem zerknął, porozumiewając się, na życzliwego sobie Łopacińskiego pisarza kancelaryi miejskiej, który stał u drzwi. Nie było sposobu ani się do niego zbliżyć, ani mu nic szepnąć, ani samemu w tej chwili wyjść i podać się w podejrzenie. Musiał więc deputat mozyrski na Opatrzność Bożą zdać sprawę i oczyma tylko strzelać, prosząc o zmiłowanie Łopacińskiego...
Lecz czy ten mógł zrozumiéć, że tu szło o to aby jak najprędzej dać znać pułkownikównie i skłonić ją do szukania gdzieś bezpiecznego schronienia?
Inaczej, przy tem rozdrażnieniu jakie okazywali deputaci, następstwa mogły być najnieprzyjemniejsze. Srom, wleczenie panny przez żołdaków środkiem miasta do wieży trybunalskiej, zamknięcie w niéj, a może i doraźny sąd okrutny, bo w tym stanie umysłów za nic ręczyć nie było można.
Leńkiewicz nadaremnie starał się uspokajać i uśmierzać, odpychano go, potrącano, a najpijańsi, jak Czyż, domagali się już kary śmierci.
Nikt oprócz Leńkiewicza nie mówił słowa za oskarżoną, wina była jawna, czarno na białem... jéj ręka.
Horodniczy tryumfował.
Nie mogąc znaleźć innego środka na poparcie sprawy, — uknuł pozbycie się i ostateczne przygnębienie Borkowskiéj. Choćby nawet wymierzona kara nie tak była srogą, jak się większość domagała, dość było wieży in fundo, aby cześć i zdrowie odebrać kobiecie.
Można więc sobie wyobrazić, co się działo z Leńkiewiczem, nie mogącym się ruszyć, ani powiedziéć nic, a wciąż błagające wejrzenia zwracającym ku Łopacińskiemu, który za klamkę trzymał, wahał się, zdawał chcieć wysunąć się — nasłuchiwał odgrażających.
Trwało to dobry kwadrans, nim nareszcie znikł Łopaciński. Lecz czy się dorozumiał co miał uczynić — wielce było wątpliwem, czy się mógł zebrać na potrzebną odwagę??
Leńkiewicz byłby może, na nic nie zważając, sam opuścił izbę i skoczył do pułkownikowéj, ale czuł się tu potrzebnym.
Lada chwila mógł nadejść marszałek Judycki, potrzeba było choć sprobować przez niego wpłynąć na deputatów, aby ich odwieść od mściwego zamysłu.
Judycki z obiadu powracał od księżnéj i wszedł o niczem nie wiedząc, jakby w poruszone gniazdo oss wstąpił.
Niedano się przybliżyć doń czatującemu mozyrzaninowi, natychmiast oskoczyli go najzapaleńsi i Konopka listy panny Tekli dał mu w ręce.
— Czytaj pan! czytaj! patrz co się dzieje! co na nas po świecie noszą. Infamię nam zadają. Ujdzieli to bezkarnie babie, w ulicy nas żydziaki błotem obrzucać będą.
Judyckiemu marszałkowi długo i trudno się było opamiętać i zrozumieć o co szło. Deputaci do koła powtarzali nalegając: — Pod sąd! pod wartę! Stał marszałek niemal osłupiały słowa nie mówiąc, oczyma ich mierząc, rachując swe siły, z widoczną chęcią łagodzenia umysłów — lecz coraz się mocniej przekonywając, że całą swą powagą nic nie zdoła.
— Wszyscy pójdziemy ztąd... nikt zasiadać nie zechce, splugawieni jesteśmy, zemsty prawa potrzeba.
Hubert, kanonik wileński, któremu coś Judycki szepnął, głową potrząsł. Marszałek po chwili wybuchnął:
— Ale mości panowie, reflektujmy się!
— Żadnéj refleksyi, dziewczynę pod sąd — i natychmiast pod wartę... pisać rozkaz... pisać ordynans...
Nie dali mówić marszałkowi, który głowę spuścił. Dyktowano rozkaz — Leńkiewicz przystąpił nareszcie do Judyckiego, lecz ten wskazał mu rozognionych, ramionami ruszył i okazał na migi, że tu już rady niema. Listy w istocie zawierały jawną obrazę majestatu trybunalskiego, zadając mu przedajność i prywatę.
Chociaż opóźniło się nieco wyprawienie żołnierzy, którym nakazano pannę ująć i do wieży prowadzić — Leńkiewicz strachem przejęty nie wiedział, czy się ocalić potrafiła. Wszystko polegało na roztropności i dobréj woli Łopacińskiego.
Ponieważ dnia tego miano także przywoływać głośną sprawę Sapiehy łowczego z Nowosielskim luboszańskim starostą, więc oprócz zajęcia Borkowską, umysły wielce i nią były zaprzątnięte.
Leńkiewicz siadł w kącie — i rzęsisty pot wystąpił mu na czoło. W sercu czuł ból okrutny, a bezsilność go zabijała. Przy najlepszej chęci nie mógł nic, sam jeden przeciwko wszystkim — co miał począć? Łamał głowę nad tem, jakby zapobiedz sądzeniu Borkowskiej, jak jéj dopomódz? Jedném uchem słuchał, ażali się nie dowie o inkarceracyi, drugiem musiał pogróżki, łajania i potwarze chwytać, które na nią miotano. Miał w początkach nadzieję, że sprawa Sapiehy odwróci umysły i da ochłonąć, lecz mniéj ona teraz obchodziła deputatów, rewindykacyą honoru swego zajętych.
Wchodzili i wychodzili nieustannie, dowiadując się czy żołnierze nie powrócili i czy panny nie prowadzono.
Mieszkanie pułkownikównej niezbyt było oddalone, rachował więc Leńkiewicz iż jeśli ją wysłana straż znajdzie w domu, choćby folgę jakąś dała przy aresztowaniu, wprędce ją tu dostawić musi.
Spoglądał na zegarek dobywając go coraz z za żupana, rachując minuty — i w miarę jak czas uchodził nabierając otuchy, że może téż Łopaciński rozumnie się sprawił.
Lecz przychodziły i myśli inne. W popłochu pierwszym najprawdopodobniejsze było, że Borkowska konie zaprzęgać każe i z miasta precz uciekać. Mogli ją gonić i pochwycić. Gdzie się miała schronić??
Deputaci ociągali się téż z wyjściem do izby sądowéj już dla przywołania sprawy Sapieżyńskiej, któréj nikt nie chciał wołać aby się łowczemu nie narazić — już aby doczekać powrotu straży i obżałowanej.
Im więcéj czasu upływało, tém Leńkiewicz się uspokajał bardziej, w Bogu mając nadzieję, że takiego upokorzenia nieszczęśliwéj nie dopuści.
Inni wyglądali i niecierpliwili się. W tém blady, jakby zdyszany w progu ukazał się Łopaciński. Porozumieli się oczyma z deputatem, któremu się zdawało, że coś uspakajającego przyniósł z sobą. Spytać go nie było można, gdyż unikając podejrzeń, udał się zaraz do stołu i począł papiery przewracać.
Wysłanych żołnierzy nie było. Konopka który wybiegł na zwiady, pierwszy powrócił z twarzą rozognioną i gniewną.
— A co? — krzyknął — zdrada!! Musiano pannie oznajmić co jéj grozi, ptaszek uleciał — ale zje licha, choćby się pod ziemię skryła — znaleźć ją i ukarać musimy.
Oskoczyli go ciekawi.
— Cóż? co? jak?
— Znaleźli w domu tylko sługi same, które powiedziéć nie umiały co się z panią stało... Straż koło domu postawiono. Jeżeli o niczem niewie, powracając wpadnie w łapkę.
— O ho! o ho! — zakrzyczał Czyż. — Czy to taka piękna panna przyjaciół niema? Znalazł się pewnie łaskawca co jéj szepnął żeby dmuchnęła. Sługi trzeba wziąć na konfesatę, niech gadają gdzie jest...
Odetchnął lżej Leńkiewicz.
— Państwoście powinni — odezwał się otwarcie — Panu Bogu podziękować, że wam nie dał srogiego głupstwa popełnić. Jeżeli panna ujdzie, a refleksya przyjdzie... tém lepiéj.
Spojrzeli nań koso.
— Jejmościanka nie ujdzie... strzęsą całe miasto... a i ze wsi ją sprowadzimy...
Ponieważ godzina sądów dawno już wybiła, Judycki ruszył do izby, a za nim radzi nie radzi deputaci. Leńkiewicz, który na Łopacińskiego czyhał, aby się od niego czegoś dowiedziéć, bo przeczucie miał iż on Borkowską ratował, pozostał ostatni.
Gdy sami jedni byli, przystąpił żywo do pisarza.
— Na Boga, mów waszmość? czyś co uczynił?
— Dzięki Bogu — szepnął Łopaciński — alem strachu miał dużo i o niewiele szło by wszystko poszło w niwecz. Wyszedłszy ztąd, kopnąłem wprost na kwaterę pułkownikównej, która losu jaki ją miał spotkać, najmniejszego ani przeczucia, ani pojęcia nie miała. Nie było minuty do stracenia. Po drodze jakąś łaską Bożą napotkałem karetę Sołłohuba, która próżno szła i dałem parę dukatów, aby mi posłużyli z nią. Gdym powiedział, że uciekać potrzeba, panna Tekla oparła się, chciała raczéj do więzienia iść niż sromotnie uchodzić. Musiałem ją na klęczkach prosić, pisarzowa zemdlała... Narzuciłem tylko czarną zasłonę na nią i prawie gwałtem uwiozłem. Szczęście że konie przed bramą stały, bo zaprzęgać nie było czasu.
— A dokąd żeś ją zawiózł? — spytał Leńkiewicz trwożąc się.
— Nie było wyboru — odparł Łopaciński — jeden klasztor Dominikanek zostawał, z którego ani trybunał, ani żadna władza świecka dostać jéj nie może... Oczywista rzecz.
Leńkiewicz go uściskał.
— Wystawże sobie strach mój — ciągnął dalej Łopaciński — gdy w rynek wjeżdżamy, a tu nos w nos ze strażą trybunalską zetknęliśmy się, która gdyby była w powóz spojrzała... Ludzie byli szczęściem zajęci tak tém, że ich pannę łapać posłano, iż biegli na nic się nie oglądając... Kazałem co chyżéj do klasztoru. A tu znowu, nim do parlatorium wyszła przeorysza, nim przestraszoną zdołaliśmy ubłagać i nakłonić, aby drzwi klauzury otworzyć kazała, truchlałem na każdy szmer u furty.
Ledwie nieledwie uprosiliśmy pannę starszą, bo się obawiała napaści na klasztor. Możeby się to nie udało nawet, gdyby nie nadszedł prawdziwie opatrznościowy dawny domu przyjaciel, przeor dominikański, który autoritate sua, natychmiast pannę wziąć polecił.
— A panna Tekla — spytał Leńkiewicz — jakże to przyjęła?
— Powiem ci — odezwał się Łopaciński — że takiej kobiety jak ona, a zwłaszcza panny niewidziałem jeszcze jakem żyw. W początkach nieco się strwożyła, zawahała, lecz wnet potem takie jéj męztwo przyszło, że ją tylko mitygować było potrzeba.
Gdy mi wchodząc za klauzurę rękę podała i twarz zwróciła ku mnie, jakby się nic nie stało, miała śliczne oblicze wypogodzone i spokojne.
Wchodzący kanceliści przerwali rozmowę, deputat zawrócił się do izby sądowéj.
Tu sprawa Sapieżyńska na czas jakiś od Borkowskiej odciągnęła. Przywoływano i innych wiele, któremi się deputaci interesowali — zapomniano trochę o pułkownikównie, dopiero wychodząc wszyscy się informować chcieli co i jak się stało.
Po mieście poszedł był rozgłos już o tem co zaszło. Horodniczy sam nieco podpiwszy, zawczasu począł się chwalić po śniadaniu jakim sposobem pożył nieprzyjaciółkę. Był pewien, że ją pod wartę wezmą. Tymczasem stało się inaczéj. Niewiedziano kto dopomógł do ucieczki, kto dał znać, lecz że była już bezpieczną u dominikanek, Horodniczy dowiedział się ze smutkiem. O rekwirowaniu jej z klasztoru, który wedle trądycyi dawnych miał nawet prawo schronienia dla największych złoczyńców — nikt nawet nie myślał.
Jaśnie oświecony trybunał na to się targnąć nie śmiał, a władza duchowna byłaby stanęła w obronie uciśnionéj.
Wieczorem tegoż dnia powracający z sądów do cichej swojéj izdebki w chacie ubogiej deputat mozyrski, w uliczce się spotkał z zadumanym Iwanowskim i sam go zaczepił.
— Powinszować panu należy doskonałéj inwencyi — rzekł kłaniając mu się szydersko, ale Pan Bóg strzegł i nie udało się. Czas zbawca, trochę zimnéj wody na głowy zapalone naleje — trybunał obrazy swéj poszukiwać nie będzie, a proces o wioskę i zagrabione mienie jak był tak będzie, póki albo waćpana sumienie nie ruszy lub dekret nie przyciśnie.
Horodniczy usta zakąsił.
— A, da się to widziéć! — zamruczał — da się to widziéć... czy jeszcze faktorowie panny nie będą pociągnięci do odpowiedzialności.
— Pijesz asindziéj do mnie — rzekł deputat — ja się téż nie zapieram, że uciśnionéj obrońcą byłem i będę. Jak się rzeczy obrócą — Bóg łaskaw — wie jeden... ale choćbyś i zyskał nieprawnie majętność, dzieciom jego jéj nie winszuję, ani zazdroszczę.
To rzekłszy, skłonił się Leńkiewicz i nie oglądając na horodniczego poszedł do domu.
Panna Tekla wychowaną była pobożnie, jak wszystkie naówczas niewiasty polskie, pełniła obowiązki religijne nie przypuszczając nawet aby się od nich uwalniać można — ale w ciągu życia nie czuła nigdy potrzeby dusznéj szukania pociechy u ołtarza. Życie nadto ją od kolebki objęło, opanowało, zbyt z początku nakarmiło słodyczami i nadziejami. Potém nastąpiła walka z ludźmi, do któréj w pomoc nie przyszło jéj na myśl wezwać tych sił tajemniczych, niewidomych, których potędze powierzają się ci, co już zwątpili o własnéj.
Przeżyła tak znaczną część życia prawie nie uroniwszy łzy, ani westchnąwszy do Boga.
Klasztory, których nigdy nie widywała zblizka, wydawały się jéj rodzajem szpitalów dla istot słabych, które się w nich chroniły od boju, leczyły z ran w nim poniesionych. Swobodna i wysoko ceniąca swobodę z trwogą zawsze spoglądała na te mury więzienne, zamknięte, zakratowane okna, drzwi okowane, których próg przestępując potrzeba było wyrzec się wszystkiego tego, co się po za niemi rzucało.
Teraz dziwne losu zrządzenie ją właśnie popychało tu, do tego portu... w tę ciszę grobową...
Wzruszona jeszcze trwogą i gniewem ostatniéj godziny, gdyż więcéj doznała oburzenia niż obawy może; zmuszona do tego kroku przynaglającą radą przyjaciela, weszła panna Tekla niezbyt przytomna w korytarze, których milczenie, godła, malowania, napisy przenosiły ją w świat zupełnie obcy.
Oczy jéj błądziły po tych postaciach w zachwycie, w męczeństwach, w dobrowolnych kaźniach, rozpromienione i szczęśliwe — rozjaśnione i promienne, z jakąś obawą w nie się wpatrując. Byliż to ludzie tacy jak ona, jak wszyscy inni? — mieliż oni także rodziny, ojczyznę ziemską, ojcowski kąt, wspomnienia żywota?
Tego wszystkiego nie znać było ani śladu. Mistyczne postacie w obłokach, ciała unoszące się w powietrzu jak czyste duchy. Chrystus ze skrwawionym bokiem i matka jego z różańcem w dłoni, a jako legendy przy obrazach porywy ku niebiosom i najwyższa ziemi pogarda.
Zdawało się jéj, że te istoty, które tu zbiegły, jak ona klęską jakąś wpędzone — wielce nieszczęśliwe być musiały. Tymczasem ujrzała naprzód przeoryszę, niewiastę niemłodą, rumianą, wesołego oblicza, z oczyma jasnemi, która, usiłując ją uspokoić, pocieszyć, zabawić, prowadziła w głąb klasztoru, szwargocząc wesoło.
Kilka innych zakonnic, które spotkała, piękne były, zdawały się szczęśliwe, a co najdziwniejsza w żadnéj z nich niedostrzegła panna Tekla tego nadziemskiego jakiegoś wyczłowieczenia, tego podniesienia ducha, które się jéj tu zapowiadało.
Były to niewiasty zupełnie takie jak na świecie, w ciaśniejszém kółku zdające się żyć tak samo, jak ich siostry po za kratą.
Z oczów ich patrzała czysto niewieścia ciekawość — i ta serdeczność niewieścia, która nie mogąc wylać się na rodzinę szukała dróg innych i biegła ku niebu i ku towarzyszkom.
W ramach strasznych był to obrazek jasny i niemal wesoły. Klasztor nawet słońcem oblany widny, pełen kwiatów, z ogrodem cienistym w którym śpiewały ptaszki — mimo wizerunków męczeńskich, jakie zawierał, zdawał się uśmiechać.
Z podziwieniem pułkownikówna znalazła się tu jakby w gniazdku ciepłem — po za przykrą wrzawą miasteczka, rynku, sądów, pijanych okrzyków, które tu niedochodziły — i z rozrzewnieniem podziękowała przeoryszy, gdy ją w celi jasnéj i czyściutkiéj, z oknem na ogród umieściła.
Jedna z sióstr, proste dziewczę, które klasztor wychował i nadał mu swe piętno właściwe — pokorne, usłużne, z głosem łagodnym i śpiewnym, dodaną była pannie Tekli dla usług i towarzystwa...
Została samą z myślami. Słychać tylko było dzwonki wołające na modlitwę, ciche stąpanie w korytarzu — szepty gdy przechodzono około jéj celi, szanując spoczynek i cierpienie, dalekie śpiewy w chórze i nieustanny, gwarny szczebiot wróbli, które niepłoszone pod oknem jéj dokazywały. W celi nie było nic oprócz łóżeczka, klęcznika, krucyfiksu, obrazu św. Teressy i nieodbicie potrzebnych sprzętów. Na stoliczku zapomniany w niebieskiem szklanném naczyniu stał bukiet uwiędły...
Panna Tekla wpatrzyła się weń, mimowolnie w losie tych kwiatków widząc swój własny.
Wiązance téj, odciętéj od łodyg na których rosła, zabrakło sztucznego posiłku, wyschła woda, wyczerpały się siły do życia, chęć do niego. Ale jedne już były zeschłe; w drugich jeszcze resztki zieleni zdradzały powolniejsze konanie, inne były zwiędłe, omdlałe, uśpione. Każda z tych wątłych istot miała inny zapas żywota, inne warunki jego, innego czegoś potrzebowała. Rzucone razem, na wspólną związane dolę — cierpiały każda inaczéj. Te które miały najwięcéj barw i najwięcéj pragnień — zeschły najpierwsze — najnędzniejsze konały powoli.
Pannie Tekli wszystko na widok wiązanki przychodziło na myśl — i powiedziała sobie, że — bądź co bądź — ona by odcięta od życia, włożona w to naczynie szklanne, klasztorne, takie świecące i taką barwą śliczną i złoceniem ozdobne — umarła.
Bóg, którego kochała wydał się tu jéj okrutnym dla swego stworzenia; pomyślała nawet bluźnierczo, że był bezsilnym, gdy dzieci swych szczęśliwemi inaczéj uczynić nie mógł, jak zamykając je do klatki.
Samotność po tym boju do którego była nawykła, wydała się jéj duszącą — nieznośną. Myśl biegła po za mury ciekawa tego co się tam działo. Tryumf Horodniczego ją pobudzał do gniewu. Gdzie była sprawiedliwość? jak mógł Bóg patrzéć na to i znosić ten zamęt i nieprawości bezkarne?
Upokorzyć się niechciała, ani do żadnéj własnéj przyznać winy. Za cóż los ją właśnie wyznaczył na prześladowanie?
Dla czego wybraną uczynił ją w kolebce, oblał takim urokiem, — nakarmił nadziejami takiemi, aby potem rzucić ją tak nisko, odrzéć ze wszystkiego?...
Tak — wszystko teraz uchodziło od niéj, piękność, urok, majątek, poszanowanie ludzi, szczęście... nadzieja własnego gniazdka i rodziny...
Spadała z wysoka — ale nie chciała się uznać zwyciężoną, ani wyrzec życia!
Na chwilkę tylko pomyślała sobie — dla czegożbym niemiała pozostać tu, gdzie mnie jakby ręka Opatrzności popchnęła — wskazując przeznaczenie? — I wnet się wzdrygnęła — Nie! nie!!
Wolała najuboższą chatę i swobodę ruchu i jakąś walkę a pracę do któréj się czuła stworzoną.
Wyrzucała sobie nawet, że usłuchała rady Łopacińskiego, że się nie dała wziąć pod straż, że nie stanęła przed sądem, aby mu w oczy wyrzucić jego przedajność. Pragnienie zemsty niemogło się jeszcze ukoić.
Stanież tam kto w jéj obronie? — dumała daléj — Miałaż jeszcze przyjaciół? — Przypomniała tego biednego, pogardzonego Leńkiewicza i zdało się jéj, że go pewnym być mogła...
Mozyrzanin był cichym, milczącym, nieśmiałym, a jednym z najdawniejszych jéj wielbicieli. Wzdrygała się na myśl, że po tylu innych ten człowiek śmiał ją kochać? — ale była pewna jego kochania. Z tych wszystkich co się rozpierzchli, znikli, pouchodzili niewierni, poumierali nieszczęśliwi pozostał on — jeden. Ironia losu, jeden on, którego się niemal wstydziła, z którego inni i ona sama się wyśmiewała!
Było coś strasznego w tém urągowisku doli, która jéj narzucała, jéj najpiękniejszéj, królowéj, ubóstwianéj, — takiego napiętnowanego odrzutka.
Leńkiewicz był straszliwie brzydki, był ubogi, wśród tych świetnych konkurentów pułkownikównéj, nigdy nawet jawnie wystąpić nie śmiał, ale wiedziała dobrze, że to był niewolnik jéj zaprzedany, który dać mógł za nią życie.
Wstyd jéj było zejść na niego, lecz — pozostał jéj jeden... Czuła się nieszczęśliwą.
Wieczorem gdy pozostała samą, ona, co niepłakała nigdy prawie, uczuła łez potrzebę, zaczęła je lać po cichu. A były to łzy na pół boleści nad sobą, pół gniewu na ludzi.
Cisza nocna klasztoru napełniła ją strachem. Wśród ciemności wszystkie dziwne obrazy, które oglądała we dnie, snuły się jéj przed oczyma, na ich tle promieniejące jakiemś światłem straszném. Usnęła nieprędko, a gdy po twardem uśpieniu obudziła się, promyk wesoły słońca zaglądał do zakratowanego okienka i ptaszęta z szyderską wesołością dzikich dzieci lasu, szczebiotały trzpiotowato.
Panna Tekla poszła do chóru na mszę z zakonnicami, pomodliła się machinalnie, ale myślała o tém tylko, czy téż ją kto odwiedzi i przyniesie wieść jaką z zewnątrz.
Co się tam działo! Może ucieczka okazała się bezpotrzebną, i zaraz na plac walki będzie mogła powrócić! Tego sobie życzyła najmocniej.
Wreszcie choćby jakiegokolwiek znaku życia od ludzi.
Najpierwsza zgłosiła się około południa do parlatorium pisarzowa, zapłakana jeszcze i wylękła. Zobaczywszy bladą pannę Teklę za kratą długo się nie mogła uspokoić i przyjść do słowa.
— Cóż słychać? — powtarzała pułkownikówna.
— A, źle! najgorzej! Zajadłość okrutna!! odgróżki straszne! Ani się myśléć na świat wychylać. Czyhają na to... Niektórzy wołają jeszcze, że na gardle obrazę trybunału całego karać potrzeba — wolała pisarzowa, łzy ocierając — Bogu tylko dziękować, że ten poczciwy Łopaciński co się niegdyś też kochał w tobie — w czas przyskoczył i tak skutecznie poradził. Kto wie czyby tych listów do Jasia życiem nie przyszło przypłacić?
Według powieści starej jejmości, ani myśléć było można, o wychyleniu się z klasztoru. Zaklinała aby ma krok nie wychodzić, nawet do kościoła. Trybunał był wściekły — niektórzy dochodzili do tego, że napiwszy się chcieli szturm przypuszczać do klasztoru dominikanek, aby winowajczynię z niego uprowadzić.
Pułkownikówna słuchała tego usta zagryzłszy, me strwożona, ale gniewna, ruszała ramionami z pogardą — nieodezwała się prawie tylko pół słówkami dwuznacznemi.
Trochę późniéj nadszedł Leńkiewicz.
Ten wprawdzie potwierdzał co przyniosła pisarzowa, lecz mówił o wielkim gniewie deputatów z szyderstwem i wzgardą.
— Dziś jeszcze wocyferują i pioruny ciskają — rzekł — ale kto ludzi zna, ten wie, że takie szalone zapędy nigdy nie trwają długo. Za dni kilkanaście przyjdą do rozumu i na Iwanowskiego gniewać się zaczną za to, że rzecz, uwłaczającą trybunałowi, uczynił niepotrzebnie publiczną.
Już dziś pan Ludwik Kościuszko wystąpił z tem zdaniem, że nie zażaloną kobietę, za kilka słów napisanych poufnie do przyjaciela karać należało, ale tego co je światu ogłosił i zrobił z nich plotkę, która Koronę i Litwę obiegać miała, mniéj uwłaczając pannie, niż najjaśniejszemu trybunałowi.
Leńkiewicz radził téż z klasztoru się póty nie ruszać, dopóki by burza nie przeciągnęła. On zaś obiecywał dawnych przyjaciół i wielbicieli panny Tekli, ludzi znaczących, Sapiehów, Sołłohubów, Tyszkiewiczów, Łopacińskich, Massalskich ściągnąć listami do Nowogródka i skłonić aby trybunał przebłagali.
Skazana na niewolę pułkownikówna podała rękę przez kratę Leńkiewiczowi dziękując.
— Zlituj się deputacie — rzekła — choć mi tu juści dobrze, jak to mówią, gdyby u Boga za piecem, jednakże jam za piecami siadywać nie była nawykła, i choć to piec Boży, ja tu zeschnę i zapłaczę się. Rekolekcye odbędę... co robić — lecz, gdyby mi się tu zamknąć przyszło — dokończyła ciszéj — to bym umarła.
Leńkiewicz się wielce litował, ale do cierpliwości nakłaniał. Wyrywając się zawczasu, można się było na niebezpieczeństwo narazić. Horodniczy zły, że mu ofiara uszła, bo rachował na to że pannę spotka kara sromotna — teraz w trwodze o siebie, miał jątrzyć, podbudzać i miłość własną deputatów łechtać, aby przecie bezkarnie takiego atentatu nie puścili.
Zasiedział się deputat w parlatoryum, rozgadał, a ze swéj strony zaręczył, iż nie zaśpi, zaś Susła napędzi aby procesu nie zaniedbywał.
— Przy takiem dla mnie usposobieniu panów trybunalskich — rzekła panna Tekla — nie w porę by było sprawę przyśpieszać. Nie dawajcie jéj upaść, ale i sądzić nie dopuszczajcie... Horodniczy by skorzystał z tego.
Deputat dobrze to rozumiał i uspokoił pułkownikównę.
Drugiego dnia pobytu u dominikanek, nie przyszedł nikt. Pułkownikówna zeszła do ogrodu i znaczną część jego spędziła chodząc sama. W ogrodzie jakoś jéj było lżéj niż w celi, wyobrażała się swobodną, choć coraz to mur widząc przed sobą — więzienie się przypominało. Przykro jéj było że o niéj tak zapomniano i nikt się nie zgłaszał.
Pisarzowa wróciła trzeciego dnia z Pacewicz wioząc zapasy dla klasztoru i podarki, bo panna Tekla darmo chleba tutejszego jeść nie chciała.
W mieście, jak ona powiadała — jeszcze wszystko wrzało i co wieczora na klasztor po pijanemu się wybierano. Ale, o czém nie wiedziała stara pani, że te odgróżki kończyły się już na śmiechach dosyć nieprzyzwoitych i konceptach o młodych mniszkach i t. p. Czyż zwłaszcza, deputat wileński, szaławiła jakich mało, chciał wszystkie nowicyuszki rozebrać pomiędzy deputatów... na gospodynie i tém się pomścić na klasztorze.
Czwartego dopiero dnia Leńkiewicz zapukał do furty, ale się spóźnił, i z niczém odejść musiał. Powrócił potem zrana... oznajmując, że Sołłohub i Łopaciński już rozpoczęli uchadzać deputatów i była nadzieja pewna, że się dadzą przekonać.
Sprawa Białłozorów i Sapieżyńska przeważnie rozgorączkowywały wszystkich — zapomniano trochę o obrazie majestatu trybunalskiego. Może téż odnowione kolacye u wojewodzinéj na które znowu ciągnęli wszyscy, sumienie ichmościów poruszyły.
Pomimo tych nadziei, z horodniczym zajadłym zawsze, sprawa była niebezpieczną. Mógł się na inny jakiś wybieg rzucić i zgotować nową biedę.
— Ja bym po przyjacielsku radził — rzekł deputat — spróbować czy się z nim zgody uczynić nie da. Proces będzie się ciągnął wieki, on tymczasem dobra trzyma, ma czém forytować. Lepiéj wziąć cokolwiek od niego, niż dziesiątki lat się z nim ciągać.
— Zgodzić się z Horodniczym! z tym człowiekiem bez czci i wiary! — przerwała panna Tekla, ręce do góry podnosząc. — Nigdy w świecie! nigdy! Wolę siedziéć w klasztorze, wolę się do siwego włosa procesować. Nie daruję mu, nie daruję!
Leńkiewicz z tonu i wyrazów zmiarkowawszy, że nie czas jeszcze było mówić o zgodzie, zamilkł.
Lecz saméj téj myśli panna mu darować nie mogąc, długo jeszcze wyrzucała, że on, mężczyzna nie miał tyle energii co ona, biedna sierota, i poddać się chciał nieprzyjacielowi.
— Panno pułkownikówno dobrodziejko — rzekł deputat — radziłem tak i radzę, bo nieprzyjaciela tego dobrze znam, a jéj życzę najlepiéj. Najgorsza zgoda lepsza niż najpiękniejszy proces. Pani ucierpiałaś wiele, należy jéj spoczynek i wytchnienie. Po cóż sobie zatruwać życie.
— A!... — zawołała panna Tekla — już mi ono słodkiem nie będzie nigdy! Straciłam przyjaciela najlepszego, matka mi zmarła, majątek rozgrabiono... niech się choć tém pocieszę, że zemstę miéć będę nad wrogiem.
— Otóż bo to kwestya — szepnął deputat. — Człowiek zły na wszystko się ryzykujący — drogi takiego wroga dla nas nieodgadnięte, jak ta którą już raz iść probował... kalumnie przed sądami.
Panna Tekla zarumieniła się.
— Już mnie i te nie obchodzą — rzekła. — W sumieniu czystą jestem, a o ludzkie sądy nie stoję, bom się ludzkich miłości i wszelkich sperand wyrzekła. Starą panną zostanę.
Leńkiewicz popatrzał na nią i westchnął, bo wcale starą nie była, a wzburzenie i podrażnienie jakiego doznawała, naprawdę ją czyniły piękniejszą jeszcze. Wydała mu się za tą kratą jak anioł światłości, lecz anioł pomsty bożéj, z gniewem na licu i w oczach płomieniem.
Nie prędzéj jak w tygodni kilka udało się wreszcie połączonym staraniom przyjaciół panny Borkowskiéj wymódz na deputatach iż poszukiwania krzywdy swéj się wyrzekli. Było to sprawą Sołłohuba szczególniéj, który z dawnéj adoracyi dla pięknéj Tekluni, czułą pamięć zachował. Lękając się zdrady, a dobrawszy chwilę wesołą, na piśmie wymógł u członków trybunału poręczenie iż zemsty za owe listy wywierać nie będą. Same zaś pisma — corpus delicti, wydobył Sołłohub i spalił.
Horodniczy Iwanowski dowiedziawszy się o tém wpadł do izby w któréj się na ustęp zbierano, z narzekaniem i płaczem, ale piwa sobie tém nawarzył, bo ten sam Konopka, który tak gardłował przeciw pannie, teraz na niego wsiadł wyrzucając mu, że rozgłos dał bzdurstwu babskiemu, które niepotrzebnie rozbębniono. Inni też wpadli na horodniczego, tak że salwować się musiał co prędzéj, nie chcąc znacznym ludziom narazić.
Czyża już podówczas nie było, bo po pijanemu strzeliwszy do Łopacińskiego, i chybiwszy porzucił funkcyę swą i drapnął, za co go późniéj u przewozu nagoniwszy Łopaciński zbił na gorzkie jabłko.
Jakże się tu było o honor trybunału upominać, który się tak sam dyshonorował?...
Z radością wielką Leńkiewicz, gdy już skrypt w ręce dostał, poleciał do klasztoru. Człek zawsze sensat, poważny, ów Spartanin co się nigdy nie uniósł a rzadko rozchmurzył, teraz jak młodzik wpadł do klasztoru, a ze dzwonkiem u furty tak się nieprzyzwoicie obszedł iż panna furtyanka myślała, że się co stało... że chyba Tatarzy na Nowogródek nachodzą.
Wywołano pułkownikównę do parlatorium.
— Niech się pani wybiera... konie u furty stoją — tyle tylko wyrzekł rozpromieniony Leńkiewicz, a panna krzyknąwszy i nie podziękowawszy mu nawet, skoczyła po narzutkę aby co prędzéj mury te, które ją dusiły i gniotły — opuścić.
Rzuciwszy się na szyję przeoryszy — leciała sobie kazać otwierać jakby się lękała stracić jednéj chwilki swobody.
Leńkiewicz czekał u progu i pochwyciwszy za ręce z płaczem je całować zaczął. Spojrzała nań panna Tekla i po raz pierwszy ten zbawca wydał się jéj prawie — niebrzydkim.
— Do Sołłohuba naprzód z podziękowaniem — zawołał deputat.
Borkowska nie sprzeciwiała się, pojechałaby była niewiedziała do kogo, tak szczęśliwą się czuła z odzyskanéj wolności. — Przyjął ją dawny adorator ze czcią i radością największą, a że kilka osób u niego zastała, podniosły się zaraz kielichy na cześć pułkownikównéj.
Sołłohub piękny, elegant, człowiek wielkiego świata, sprawił tylko to wrażenie iż znowu poczciwy Leńkiewicz wydał się pannie przy nim bardzo niepoczesną figurą.
Jakby téż czuł tę nikczemność swoją zaszył się w kąt i widziéć nie dawał.
Sołłohub znalazł się szlachetnie, bo, gdy mu panna Tekla dziękowała — rzekł skromnie.
— Ja rzeczywiście przyjąć nie mogę wyrazów téj wdzięczności na którą nie zasłużyłem. Jeżeli kto to oto ten pan — wskazał na deputata mozyrskiego, wszystko uczynił. On wart podzięki.
Leńkiewicz prawie się w kłąbek zwinąwszy, rękami głowę zakrywał. Odprowadził potem razem z innemi oswobodzoną do powozu i końmi Sołłohuba z jedną tylko służącą i sługą na kozłach, wyjechała natychmiast do Pacewicz.
W klasztorze dobrze jéj było, bo siostry wszystkie, widząc ją smutną, uciśniętą, jak mogły osładzały pobyt w nim — pomimo to gdy ujrzała dwór swój, a w ganku stojącą pisarzowę, która nie wiedziała jeszcze co za gość jéj przybywa — panna Tekla się rozpłakała.
Ledwie jednak łzy te oschły, animusz powrócił i zaczęła powiadać jak daléj proces z horodniczym prowadzić myśli, i jak mu nigdy w życiu krzywdy swéj nie daruje.
— No, a z Leńkiewiczem co będzie? — spytała, dawszy się jéj wygadać pisarzowa.
— Jakto? a cóż z nim ma być! — odrzekła panna.
— Ależ, moja ty najdroższa — poczęła pisarzowa — on się dla ciebie tak sakryfikował, tyle narażał... że ja myślałam.
— A cóżeś mogła wymyśleć? — rozśmiała się panna Tekla.
— Prosta rzecz, sądziłam żeś mu słowo dała. Bo że aspiruje do ręki i że kocha, to przecie cały świat wie i widzi. Człeczysko bałwochwalczo do ciebie przywiązane, w ogień i wodę. Toć mu się coś więcéj należy niż szkatułka po Sobieskim, bo gdyby nie on, kto wie co by było!
I głową pokręciła pisarzowa. Zadumała się mocno panna Tekla, lecz nie sprzeciwiła się.
— Moja dobrodziejko — rzekła po chwili — ależ on mnie nigdy nie prosił o to... nie dał nawet do zrozumienia, że chciałby się oświadczyć...
— Bo człowiek utemperowany i nie napastliwy — ciągnęła stara daléj. — Ja nawet wątpię żeby kiedy odwagę miał wystąpić.
— Trudnoż mu się narzucać — dodała panna. — Wcale bo nie piękny jest i mówią że ubogi, partya to — żal się Boże.
— Jak tam uważasz, ale człek fundamentalny. Ja za nim nie gardłuję — mówiła pisarzowa, ani namawiam, myślę tylko, że go wynagrodzić inaczej jak ręką nie można. Do twarzy to tam się przyzwyczai...
Panna Tekla na kolanach ręce załamała.
— Moja droga! — odezwała się — ktoby to był powiedział... że ja zejdę na Leńkiewicza... Miłosierny Boże... po tylu... po takich! I oczy sobie zakryła.
Nie zjawił się deputat aż nierychło i to gdy trzeba było bronić się od nowéj napaści Horodniczego.
Przybywał znowu z radą przyjacielską, aby z tym szatanem kompromis jakiś zrobić, bo go pokonać będzie trudno.
Wśród rozmów, przy obiedzie, pułkownikówna, czy to zapamiętawszy co jéj pisarzowa mówiła, czy sama z siebie, ukradkiem się ciągle przypatrywała Leńkiewiczowi, jak gdyby ważyła i rozmyślała co to za mąż będzie z niego?
Deputat wcale nie zmieniając postępowania, z respektem był największym, oczyma rzucał gdy nań niepatrzała, lecz najmniejszéj alluzyi nie czynił do tego co się w sercu jego działo.
Po południu, gdy panna Tekla wyszła na chwilę, pisarzowa wpadła do bawialni. Z żywością sobie właściwą, przysunęła się do Leńkiewicza.
— A nie bądź że asińdziéj... — zawołała nakazująco — oświadcz się jéj! Choćby się podrożyła, korona ci z głowy nie spadnie.
— Jakto?... ja?
— Ależ powiadam ci, panie deputacie, nie bądź że.... — I natychmiast wybiegła.
Leńkiewicz pozostał jak wryty. Zbladł i zrobiło mu się mdło, choć mężny był. Ukradkiem się przeżegnał.
Powróciwszy panna Tekla zastała go jeszcze na środku pokoju, w tém samém miejscu, w którem porzuciła pisarzowa.
Wypadło tak, że panna Borkowska musiała coś o swéj dla niego wdzięczności napomknąć. Deputat westchnął.
Spojrzała trochę wyzywająco.
— Panno pułkownikówno — odezwał się głosem słabym — małe to są rzeczy to com uczynił, w proporcyi do tego co bym dla niéj pragnął.... co bym gotów, boć i życia nie pożałowałbym.
Panna Tekla rączkę mu podała. Padł na nią z pocałunkami, i aż ukląkł.
— Panno Teklo — zawołał — gdybym śmiał...
— No, to co by było? — przerwała z jakimś smutkiem a figlarnie — to co?
— Padłbym jak długi u stóp jéj szczęścia błagając, a żywot mój i całego siebie jéj oddając.
Ręki nie odbierała panna Tekla, dumała.
— Dziej się wola Boża — rzekła. — Widać żeś był dla mnie przeznaczony... a ja dla niego...
I zapłakała trochę, a Leńkiewicz nogi jéj całował.
Pisarzowa zdaje się, że umyślnie wbiegła na to i w ręce plasnęła.
— Co ja widzę! — zawołała. — A, przecież! Niech Bogu będą dzięki. Matki nie ma to ja w jéj imieniu błogosławię...

Gdy się wieść potem rozeszła, że panna Tekla rękę oddaje Leńkiewiczowi, ci nawet co się domyślali, że się na tém skończyć może — dziwowali się.
— Osobliwa rzecz — bo ten Leńkiewicz ani z pierza ni z mięsa... no, i najpiękniejszą bierze, a rozumną i taką co jego i siebie poprowadzić potrafi!
Drudzy powiadali, że pierza wprawdzie deputat nie miał, ale grunt w nim był poczciwy i na to szczęście zasłużył.
Inni znowu nie zazdrościli mu, mówiąc, że taka piękna żona to niepokój wiekuisty.
Wesele jakoś wkrótce zapowiedzianem zostało, bo pisarzowa szczególniéj nagliła, chcąc odjechać do córki.
Horodniczy gdy się dowiedział o tém, że na zapowiedzie dano, mocno się zmartwił. Posłał do Leńkiewicza przyjaciół, prosząc o zgodę. W jaki sposób wziął się do tego deputat, że przyszłą swą nakłonił do zaspokojenia się trzydziestą tysiącami złotych, które Iwanowski zaliczył gotówką — niewiadomo; dość że stanęła komplanacya, panna się wyrzekła zapisu i pokwitowała horodniczego.
Bądź co bądź, ludzie długo mówili jeszcze o losie najpiękniejszéj panny, która wyszła w końcu za najbrzydszego ze swych wielbicieli. I to się na świecie przytrafia. Historya prawdziwa co do joty.

KONIEC.


Drezno. Wrzesień, 1880.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.