Dzieci wieku/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIECI WIEKU.
POWIEŚĆ
PRZEZ.
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM III.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1883.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 11 Ноября 1882 года




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.


ROZDZIAŁ I.

Ksiądz prałat Bobek chodził po swoim ogródku, wąchając kwiaty i przywiązując drżącemi rękami te które się pochyliły, gdy zdala ukazał się (było to dnia następnego) doktór Mylius. Prałat bardzo lubił doktora, a ten też mu sowicie przyjaźń jego oddawał. Byłto może jeden człowiek w świecie, przed którym Mylius gotów był się wyspowiadać do głębi duszy, nie idąc do konfessyonału.
— Patrz-że no doktorze, patrz, nic nie widzisz, zawołał ksiądz Bobek wskazując na grzędę, takich lilij za naszych młodych czasów nie było! Znaliśmy tę przeczystą białą, którąśmy kładli w dłonie białym jak ona aniołom. Co za śliczność ta nowa, ale jak wszystko co wiek przynosi z charakterem jego zgodne. Lilia to, na pozór taż sama, ale na jej kielichu jakby krople krwi różowe. Jest-to ziemska lilia, łzami krwawemi skropiona.
— I piękna, rzekł doktór, bardzo piękna.
— Bo wszystko co Bóg stworzył piękne, zawołał starzec, podnosząc ręce do góry. Jest-li twór Boży coby nie miał wdzięku? Czasem my go nie widzimy, lub strach nam dojrzeć nie daje, ale cudami otoczeni jesteśmy.
— Tak, prawda, ojcze kochany, cuda są na licu kwiatów i cuda w ich budowie aż do ostatniej niedostrzeżonej komórki, w której pływa szmaragdowa życia kropelka, co za niezliczone piękności! Nóż anatomisty, we wstrętliwych cielesnej budowy splotach jeszcze Boże cuda odkrywa.
— I są ludzie, którym świat wydaje się brzydki i nudny! zawołał ksiądz.
— Ojcze! ci ludzie są nieszczęśliwi.
— Bo sami winni! winni! winni! mówił siwowłosy starzec, bo pragną niebios na ziemi, a to tylko plac próby i przedśpiew do chórów anielskich.
— Ale czasem ten przedśpiew, zawołał Mylius — brzmi dziko.
Westchnął.
Staruszek ujął go za rękę i popatrzał mu w oczy.
— Co tobie Mylius? tyś zwykle rozumny, a dziś mi wydajesz się jakbyś równowagę stracił i chwiał się i narzekać chciał. Co ci jest?
— A! mój ojcze dobry, jest mi, z czego się wyspowiadać trudno. Życie mi cięży.
— O! toś chory na duchu.
— Tak, chory jestem na duchu, odparł Mylius. Posłuchajcie-no mnie proszę. Byłem w zgodzie z sobą i szczęśliwy dosyć, dopóki miałem jakiś cel w życiu; tym, dla mnie, był ten niedobry chłopiec.
— Któregoś ty popsuł.
— Być może — ale się z nim rozstać przyszło, świat stał się pustką, życie mnie dusi, dusi.
— Odpędź-że krzyżem szatana.
Mylius westchnął.
— Prawdziwie, dodał — sprawa to chyba czarnego ducha, dostałem nieugaszonego pragnienia życia, czegoś nieokreślonego, rodziny, serca, kochania, sam niewiem. Ojcze! poradź mi, bo zrobię na starość głupstwo.
Ksiądz Bobek podniósł oczy na przyjaciela, popatrzał nań i przeżegnał go.
— Stary ty mój, co tobie, coś ty zapomniał i jak wyglądasz i wiele masz lat, czyby ci się po niewczasie żonki zachciało?
— Może — odparł Mylius — ale czym tak stary?
— No — nie młody, rzekł ksiądz prałat, trafiają się szczęśliwe małżeństwa i w wieku spóźnionym, ale to jesień na kwiatki — lada mróz je zważy. Nie trzeba cudu wyzywać, bo rzadko kto nań zasłużył.
— A czyż myślicie mój dobry ojcze, że ja sobie sam tego po tysiąckroć nie mówiłem, ale darmo.
— To przejdzie, rzekł ksiądz Bobek, weź się jegomość ostro do pracy, nie myśl o bałamuctwie.
— No i wy, księże prałacie, nie radzilibyście mi?
— Ale ja nikomu nie radzę, zawołał siwowłosy, brać się do rozwiązania najtrudniejszej na ziemi zagadki, pogodzenia dwóch sprzecznych żywiołów i przejednania dwojga istot, których miłość nawet jest walką. W młodości, małżeństwo ma wiele jeszcze prawdopodobieństw, że stwardnieje w poczciwy nałóg, ale na starość, a jeszcze ci może młode stworzenie w głowie?
Mylius spuścił oczy.
— No, już dokończ spowiedzi otwarcie, pokuty ci nie naznaczę, uśmiechnął się prałat.
— Niewiedzieć bo zkąd mi to przyszło, od czasu jakem się pozbył wychowańca, nudno mi było w domu. Ja sądzę, że jegomość dobrodziej znasz pannę Apolonię? tę, co lekcye daje w mieście.
— No — no.
— Bardzo uczciwa i zacna panna, ani zbyt młoda, ani nadto stara — uboga.
— Grunt mój doktorze, czy ku tobie ma serce?
— Ale ojcze, ja bo tego sentymentu młodzieńczego jakiegoś, idealnego, nie żądam, byłbym śmieszny, gdybym sobie pochlebiał, że go zdobędę. Byle nie miała wstrętu.
— A asindziejowi się podobała?
— Bardzo — bardzo — ale jest sęk. Zdaje mi się, że ona ma passyjkę.
— A no! to jakże możesz myśleć o niej? — do kogo?
— Do tego Spartanina, inżyniera Szurmy. Ale to człek uczciwy, żenić się nie może, czy nie chce, więc jej nie bałamuci, ona go zapomni, no i będzie z niej żona dobra, bo uczciwa i ma uczucie godności wielkie.
— Wszystko to jakoś kuleje, mój doktorze, odezwał się ksiądz Bobek, ruszając głową — niedorzecznie osnuty projekt, nader, nader wątpliwej wartości. Rozważ sam. Czyś już z nią co mówił o tem?
— Niech Bóg uchowa! zawołał doktór, — chciałem się was poradzić.
— Szczerze, ja wam nie radzę, rzekł ksiądz. Stan małżeński święty, ale brać kobietę mającą w sercu miłość dla innego, czyż to się godzi?
— On się z nią nie ożeni! rzekł Mylius.
— Mój dobry kochany konsyliarzu, kto na świecie może powiedzieć, że to a to stanie się, lub nie stanie? Dziś może się nie ożenić, ale jutro, ale potem... nużby dla nich dziś niemożliwy związek stał się możebnym, mógłżebyś patrzeć na żonę nieszczęśliwą, wyrzucając sobie jej cierpienie?
— Wy to kochany prałacie, jesteście tak chłodno rozsądni, a tu... a to...
— A wy, stary, siwy poczciwcze, zakochaliście się w dziewczynie, przerwał ksiądz Bobek — jak wam nie wstyd?
— Nie! nie! poczciwego uczucia się nie zawstydzę. Cóż radzicie?
— Hm! hm! co ja radzę, rzekł prałat, bądźcie pobłażający pomnąc na swój wiek i charakter, wyprawiłbym was w długą podróż i koniec, zapomnielibyście o jesiennych kwiatkach. Jedźcie do Anglii.
— Nie, nie, nie pojadę nigdzie, ale zrobię co mi sumienie dyktuje.
Doktór zamilkł, prałat także, starzec dobrze wiedział, że uczucie przedysputować niepodobna i że rozum tak go nie bierze, jak szkło dyamentu. Zaczął pokazywać kwiaty nowe. Mylius o niczem więcej nie wspomniał, pożegnał się gdy nadszedł ksiądz wikary i poszedł do miasteczka.
Na twarzy w oczach znać było walkę wewnętrzną, człowiek ten, niegdyś tak spokojny, choć zachował powierzchowność dawną, krył pod nią na nieszczęście nowo nabytą słabość. Jest-to jedna z tych, które na chwilę nieopuszczają, raz pochwyciwszy człowieka, febra daje odpocząć, miłość nigdy. W starszym wieku, jak inne choroby, staje się ona niebezpieczniejszą jeszcze.
Mylius powlókł się przez miasteczko. Jak zwykle pochód jego przerywany był konsultacyami w pośród ulicy. Filuterni mieszkańcy znając dobroć konsyliarza, wybiegali naprzeciw niego, aby za wizytę nie płacić, doktór stawał i w rzadkich tylko razach zachodził opatrzyć słabego lub zapisać receptę, — najczęściej na wydartej kartce zapisał coś ołówkiem, dał radę ustną i szedł dalej.
Dnia tego, dlatego może właśnie, iż się doktór śpieszył, więcej klientów go zatrzymywało niż zwykle. Najprzód, na balkoniku drewnianym, stojąca z podwiązaną twarzą pani Pauze, zażądała, by do niej zaszedł.
Doktór wiedział, że tam stał Walek, ale chorej niepodobna było odmówić.
— Cóż to mojej pięknej pani? zapytał, wchodząc, co? buzia napuchła? hę?
Pani Pauze uśmiechnęła się, ale starając się utrzymać godność przyzwoitą gospodyni restauracyi pod Różą.
— Zawsze mój doktorze ta fluksya — ale proszęż usiąść.
— Nie mam czasu siedzieć? Fluksya! niech się pani nie irytuje.
— Mój doktorze, jak tu się nie gniewać i nie niecierpliwić, z temi sługami, gośćmi, z tysiącem różnych powodów.
— Pij, moja dobrodziejko, wodę sodową, limoniadę, ot i cała rada.
Chciał odchodzić, ale pani Pauze posunęła się ku niemu z cichym szeptem:
— Doktór wie, że u mnie on stoi?
— Kto?
— A pan Luziński.
— Mnie co do tego?
— Zlitowałam się nad biednym chłopcem, ale to jest bałamut.
— Tak sądzę, rzekł obojętnie Mylius. Niech pani pije wodę sodową.
Wdowa napróżno chciała go na rozmowę wyciągnąć, poszedł.
O trzy kroki, na progu, oczekiwał pan Jan Baptysta Gorconi, właściciel cukierni, w białym fartuchu, z żołądkiem, który wszelką ideę choroby zdawał się odpychać. Różowe policzki, oko wesołe, znamionowały najwspanialszą wegetacyę mięsa ludzkiego, jaką wymarzyć było można, przecież i to był pacyent. Za zbliżeniem się lekarza, odkrył z pod fartucha zawiązaną rękę, fatalnie przeciętą ostrem narzędziem. Doktór rozwinął i pokiwał głową.
— Zalepić dyachilum i spać spokojnie, rana na pół zgojona, krew błogosławiona.
Cukiernik westchnął.
— Gdyby pan konsyliarz przyjął szklankę limoniady.
— A no, dobrze, jeźli ci to zrobi przyjemność.
W istocie grzeczny Gorconi nie dla limoniady prosił Myliusa, chciał się rozgadać z nim. Podał ją na tacy sam z gracyą i ruchem, w którym Włochy czuć było.
— Cóś u nas w miasteczku zanosi się na wielkie zmiany! rzekł.
— Na jakie?
— A no — apteka sprzedana temu Krezusowi, nieznanemu. Skalscy się wynoszą na wieś. Jakieś barony kręcą się tu i około Turowa, widocznie się coś knuje.
— Mój Gorconi, rzekł doktór — to najpewniej, że ci się knuje jaka cukrowa kolacya i piramida. Bywaj zdrów.
Zawiedziony cukiernik, mimo to, odprowadził doktora w ganek, salutując białą szlafmycą.
Ale zaledwie pośpieszniej idący Mylius postąpił nieco dalej, usłyszał przed sobą znany głos kupca, Mordka Szpetnego.
— Przepraszam pana konsyliarza, ale u mojej żony jest febra od dziesięć dni, jemu zamawiali, a nie można odpędzić, gdyby pan konsyliarz raczył...
Skłonił się.
— Dziesięć dni! zawołał Mylius i dajecie febrę babom zamawiać, nie radząc się lekarza?
— Proszę pana konsyliarza, febra to jest taka choroba, czasem bez lekarstwa idzie precz, a czasem...
— Chorego prowadzi na cmentarz.
Doktór wszedł do pani Mordkowej. Szpetny już rozpoczynał także rozmowę osnutą w ten sposób, żeby z doktora coś dobyć, gdy oko lekarza padło wypadkiem na ulicę, zapisał spiesznie chininę, urwał rozpoczęte badanie i wybiegł.
Przodem szła właśnie, ze swoją teczką pod pachą, panna Apolonia, na lekcye, z cygaretką w ustach. Mylius obejrzał się i tak obrachował z krokami, że ją bardzo wprędce napędził. Ale gdy już miał dać: dzień dobry, porwał go jakiś strach, niepewność i zwolnił kroku. Panienka obejrzała się szczęściem i uśmiechnęła, stanęła nieco aby się zrównać z Myliusem, co on za najwyższe szczęście uważał i sama go zaczepiła.
— Jak się pan ma?
— Czy możesz pani doktora pytać jak się ma! ba! musi się mieć dobrze, ażeby drugich trzymać. A pani?
— Ja nie mam czasu chorować, odpowiedziała panna. Gdybym na dwa tygodnie tylko zapadła, lekcye bym straciła i chyba by mnie wzięły siostry miłosierdzia.
Doktór zbliżył się.
— Jakto? spytał, czyż przy takiej pracy ciężkiej, wytrwałej, życiu oszczędnem, skromności ubrania, nic pani, nawet na wypadek nieszczęścia — na ową czarną godzinę nie zebrałaś?
— Jakże było zebrać! kiedy to co się zarabia, ledwie na najbiedniejsze starczy życie. W ogólności zarobkowanie kobiece zawsze jest mniej korzystne; płacą nam co łaska, a życie kobiety tańsze nie jest od waszego.
Westchnęła.
— O! na dziś, panie, nie narzekam, ale pomyślawszy czasem, że przyjdzie słabość, niemoc, na umysł ciężkość wieku, w palcach jaka choroba, porywa strach. Nieznam nic okropniejszego od szpitala.
— Pani go łatwo unikniesz, pospiesznie z rozjaśnioną twarzą, zawołał doktór. Znajdziesz z łatwością zacnego człowieka, dom, rodzinę.
— A! panie! uboga, mogłabym znaleźć tylko tak ubogiego jak ja sama, temu nie chciałabym być ciężarem, bogaty mnie nie zechce. Nie godzi się skazanym jak ja na celibat i samotność, pokazywać tych przysmaków, przeznaczonych dla szczęśliwych.
— Pani mylisz się — odparł doktór, zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę; a wpatrując się z pod zwisłych brwi, poczciwemi swemi, choć nie ładnemi oczyma, w piękne dziewczę: — mylisz się! iluż to ludzi majętnych, bardzo... bardzo byłoby szczęśliwych, gdybyś do nich tę rączkę wyciągnąć raczyła.
Pannę Apolonią uderzył dźwięk niezwyczajny tego głosu, podniosła wejrzenie i mocno się zarumieniła.
— No! no! doktorze, nie żartuj ze swych pacyentów.
— Nie żartuję — odparł Mylius.
Ale tego, ktoby pani pragnął jak najwyższego szczęścia dla siebie, pani byś niechciała!
— Jakże to pan wiesz? zapytała, bardzo dziwnym, drżącym głosem, nauczycielka.
— Wnoszę z tego, że gdy pani przechodzisz około dworku inżyniera, uśmiechają się oczy, widać przez nie bijące serce i nóżki same stają naprzeciw okienka.
Panna Apolonia stanęła, zmięszała się, ale położyła rękę na szerokiej dłoni doktora i wprędce odzyskując panowanie nad sobą — odezwała się:
— Na co pan to mówisz? nie wyprę się, miły mi ten człowiek, ale on właśnie należy do ludzi, którychbym rękę odepchnęła, bo by była ofiarą. On ubogi, ja uboga, on zamyka serce, ja memu bić nie pozwalam, bo oboje nie mamy przyszłości. Dodaj pan, że ja... ja mam rodzinę ubogą, którą wspierać muszę pracą, on także, a więc, choć staję przed dworkiem, nie wnijdzie tam nawet westchnienie moje.
Przed tobą, doktorze, dodała — jestem szczerą, znam twą szlachetną duszę, o zło mnie nie posądzisz boś sam dobry.
Na cóż bym się zapierać miała przyjaźni, współczucia dla takiego człowieka jak Szurma. Alem ja już nie dziecię, by marzyć.
Doktorowi łza zakręciła się w oku.
— Posłuchaj mnie pani, rzekł, powiem ci to, czegobym nie powinien mówić, ale sumienie każe.
Uderza mnie w bardzo rozsądnem i bardzo szlachetnem oświadczeniu pani, jedno, cecha wieku! Dawniej miłość wierzyła w Opatrzność, kochano się tak, że choć by głowy jutro nie było gdzie złożyć, łączyło się ludzi dwoje, wierząc w to, że uczucie dokazuje cudów i że Bóg łaskaw na poczciwe dzieci. Dziś nawet miłość poczciwa, zacna jak wasza — zaczyna od rachuby i zrzeka się szczęścia z obawy o chleb.
Pani tego wyrzutu nie robię, ale on...
— Jesteśmy rozumniejsi, rzekła, to pewna, ostrożniejsi, chłodniejsi, ale posłuchaj mnie jeszcze i nie obwiniaj szlachetnego człowieka. On, jak ja, ma rodzinę, ma stare siwe głowy, którym nie chce dać spocząć na szpitalnej poduszce, rachuje, ale nie dla siebie, rachuje dla nich, a przed taką rachubą należy skłonić głowę.
Doktór schylił w milczeniu głowę w istocie.
— Biedne istoty! rzekł — biedne istoty, nie wiesz pani, jak mnie wasz los obchodzi. Właśnie idę do Szurmy.
Był tak wzruszony, że mówić nie mógł, schwycił jej rękę, ucałował i odszedł żywo, jakby uciekał.
Obawiał się samego siebie, wleciał do dworku inżyniera, uderzywszy się silnie o uszak głową.
Szurma siedział nad robotą z twarzą wypogodzoną, z czołem jasnem, wstał na widok niespodziewanego gościa i podał mu obie ręce.
W tej chwili jak cień pod oknem przesunęła się Apolonia, wejrzenia ich się spotkały. Szurma drgnął niepostrzeżenie.
— Siadaj, kochany doktorze.
— Nie — nie, lękam się zabierać ci czasu — dwa słowa.
Począł się namyślać, w istocie dopiero plan jakiś osnuwał i z okiem wyjaśnionem rzekł po chwili:
— Przyszedłem was prosić o robotę.
— O robotę? jaką? zapytał Szurma.
— Oto potrzeba mi do moich sprawozdań medycznych, doskonałej (zająknął się) mappy topograficznej powiatu, ze wszelkiemi możliwemi szczegółami, czy to rzecz trudna?
— I trudna i kosztowna, jeśli to ma być rzeczywiście dobra karta topograficzna. Nie mamy podobnej gotowej, są częściowe pomiary, na różną skalę, te należałoby zjednoczyć, dopełnić, robota ogromna, jak mówiłem kosztowna.
— Kosztowna? ale cóżby to mogło kosztować?
— Tu trudno nawet przybliżenie oznaczyć — zawołał Szurma, zawsze rzecz i długa i nie łatwa i oszczędnie robiąc, może wymagać tysięcy.
— Tysięcy? ile?
— No, pięć, może do dziesięciu tysięcy.
— Liczmy piętnaście, rzekł doktór, nawet dwadzieścia.
— Ale — przerwał Szurma, któż by na to chciał łożyć?
Doktór trochę się zakłopotał. — To rzecz po części towarzystwa lekarskiego, no i ja bym się coś przyłożył. Ale — dodał, potrzeba mi tego prędko.
— Jak prędko? spytał Szurma.
— No — jak można najprędzej, bo...
— Bo co? zapytał Szurma trochę zdziwiony.
— Bo, miałbym potem inną dla pana nie mniej ważną robotę, kartę hydrograficzną całego obwodu tego, poprzerzynanego strumieniami, błotami.
Inżynier, niedowierzająco poglądał na doktora.
— Prawdziwie, rzekł, spadłeś mi pan jak z nieba, uszom mi się niechce wierzyć. Tyle roboty na raz, gdy właśnie zdawało mi się, że jej zabraknie. A jakiż cię to anioł stróż przyniósł do mnie?
Mylius zrobił minę rubaszną.
— A gdzież, do kogo miałem pójść?!
No — podejmiesz się?
— Ale z największą chęcią, z wdzięcznością.
— Z jaką? za co? że ty mi łaskę robisz? toćbym musiał nieznajomego sprowadzać z Warszawy i powierzyć to w ręce może mniej sumienne, gdy właśnie idzie o dokładność.
Szurma uderzył się w czoło.
— Pokazuje się, że nigdy wątpić nie trzeba, i nigdy rozpaczać...
Są cuda!
— Jakie cuda! jest to, że praca uczciwa prędzej lub później, znajduje uznanie — jest-to i nic więcej.
Szurma słuchał i ruszał ramionami.
— Mój konsyliarzu, powtórz że mi to coś mówił!
— Z waćpana sceptyk widzę, niepoprawiony, powtórzę więc, że we dwa lata dam panu zarobić dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy.
Szurma się porwał z siedzenia.
— To bardzo ładne, rzekł, ale jeśli żartujecie, gotuje mi się przebudzenie bardzo gorzkie.
— Ja robię umowę zaraz na piśmie.
Inżynier zamilkł, zadumał się, lice mu się rozjaśniło powoli i natychmiast ochmurzać znowu zaczęło.
— Pozwól spytać — jeśli to nie będzie nieprzyzwoitością, masz pan rodzinę?
— Zostało z niej niewiele, odparł Szurma — rodzina moja była ubogą, jestem syn rzemieślnika, wybiłem się o własnych siłach.
— Pomagasz więc rodzinie?
Zapytanie to zdawało się dziwić inżyniera.
— Nie, bo ona niepotrzebuje pomocy mojej — ubodzy są, ale nawykli do swego stanu, a jeźli pragną czego, to żebym ja potrafił wyjść na człowieka.
— Zdaje mi się, że z zupełnem prawem nazwać się nim możesz — odezwał się doktór.
— Nie, zawołał z wyrazem energicznym młody człowiek — nie! Im z niższego wyszedłem stanowiska, tem wyżej mi się dźwignąć potrzeba. Czuję w sobie siły do tego, ale mi środków brakło. Ta praca właśnie może mi ich dostarczyć. Pojadę do Paryża, do Londynu, będę się uczył, pracował i wsławię jakim świetnym wynalazkiem.
Mylius patrzał nań zdziwiony.
— Tego ci tylko potrzeba?
— Tylko tego, odparł Szurma z zapałem, nic więcej — poświęcę wszystko, ale pokażę światu, że syn ubogiego rzemieślnika, potrafi tam dojść, gdzie zgrzybiała ta arystokracya po złotych wspinając się drabinach, nie dolezie. Gdybym geniuszu nie miał, stworzę go w sobie pracą.
Mylius westchnął.
— Jest-to piękny plan — rzekł, bardzo piękny plan, ale — kochany panie, są rzeczy może piękniejsze na świecie, to uczciwy, cichy żywot pracy w gniazdku przez nią usłanem.
Szurma z wyrazem zdziwienia spojrzał na doktora.
— Sielanka jakaś? spytał.
To nie jest wiek sielanek, doktorze, ani wiek elegii — ale epopei i dramatu. Tylko epos kuje się z żelaza, dramat bucha parą, a w wojnie tej padają ofiar tysiące z głodu, przy przekopie Suezu, wysadzonych w powietrze kotłem pary, zgniecionych wozami na szynach. Ale wielkie rzeczy gotują się światu nowemu, na który my (uderzył się w piersi), my wojujem i pracujem.
— A! — zawołał Mylius, rozumiem, tylko nie widzę gdzie jest szczęście?
— W urzeczywistnieniu idei wielkiej.
— A życie? rodzina? serce?
— Życie, serce, rodzina! — rzekł Szurma z okiem wlepionem w ziemię, idą na ofiarę.
— Nie umiem jeszcze rozwiązać, czy to bohaterstwo, któremu trzeba przyklasnąć, czy w nowej postaci egoizm. Ale, ponieważ mówimy o tem, dodał, pozwól mi pobawić się w przypuszczenie. Więc tak naprzykład, ktoś jak wy, kocha się, jest kochany.
Inżynier brwi zmarszczył.
— Kochany doktorze, rzekł, wpadasz w fizyologią.
— Sprawa serca.
— Nie, temperamentu! — zawołał Szurma.
— Jakto? w serce nie wierzysz...
Szurma zadrżał i cicho dodał:
— Zaprzeć się go muszę, wszystko dla idei.
— Serce jedno i dwoje i cudze serce i szczęście cudze...
— Szczęście, przerwał ironicznie inżynier, cóż to? chwila!... idea jest nieśmiertelną.
— Tak, dopóki druga ją nie obali.
— Gruzy będą nieśmiertelne, bo tamtej za podstawę posłużą.
Na tem skończyła się rozmowa, doktór posmutniał.
— Bawmy się w przypuszczenia, rzekł, a gdyby znalazła się kobieta majętna, niezależna?
— Ale mój doktorze, cóż bo ci dziś z temi kobietami?! kobieta milionowa jest nieszczęściem i chorobą dla człowieka czynu i idei, bo ona go odrywa, ona go osłabia, ona go przywiązuje do siebie, gdy żyć powinien tylko dla... idei.
— Ty znów dziś z ideą wojujesz...
— Kobiety, miłoście, szczęścia są dla ptaszków, co gniazda ścielą z puchu, orły gniazd nie mają, a orlice samotne im skałach hodują niemowlęta. Wolno tym co mają imiona, którzy mają przeszłość, delektować się szczęściem, nam siewaczom przyszłości, nie.
— Któż wy jesteście?
— Jeśli imienia nie wiecie, spytajcie się echa wieku, ono wam powie nasze imię Demos...
Mylius wstał z kanapy, zapał Szurmy nietylko że mu się nie udzielił, ale zdawał się na nim przykre czynić wrażenie, jakby omylonej rachuby.
— No, ale wracając do rzeczy, zapytał inżynier, umowa nasza?
— Nasza umowa, rzekł zakłopotany doktór, tak! umowa! Widzicie zależną jest jeszcze od tych, z którymi wspólnie koszta poniosę, więc napiszę i wkrótce dam wam znać o tem.
Ton i sposób traktowania sprawy tak były zmienione, iż Szurma nie mógł tego nie uczuć, a pojąć nie umiał, co tę metamorfozę spowodowało. Nie mógł jej przypisać przekonaniom doktora, gdyż znał je dobrze, niewiedział co go tak nagle ostudziło.
— Ale przynajmniej dajecie mi słowo, że robota, jeźli przyjdzie do skutku, mnie nie minie i komu innemu daną nie będzie?
— O! na to! — uśmiechając się odpowiedział lekarz, na to słowo daję i ręczę wam, że wszelkich starań dołożę, aby usłużyć tak zacnemu człowiekowi.
To mówiąc, pożegnał go Mylius i z głową ciężka wyszedł z dworku na ulicę.


ROZDZIAŁ II.

Po kilku dniach spędzonych w miasteczku, na leżeniu i rozmyślaniu, przechadzkach, rozmowach, a nawet próbach, czy poetyczna wena nie popłynie, Walek szpiegowany napróżno przez zawsze cierpiącą na fluksyę panią Pauze, jednego białego dnia zniknął.
Dziewczynka z chaty owej nad groblą około młyna, która go znała z widzenia, spostrzegła, że się wysunął za miasto. W istocie wyszedł dla niepoznaki pieszo, w karczmie na trakcie najął wcale niepocieszną furkę i zbliżywszy się do Bożej Wólki, furmana odprawił, gdyż miłość własna przyszłego wielkiego człowieka, niedozwalała mu na sianem wysłanym wozie zajechać przed dwór zawsze pełen gości, wolał z poetyczną fantazyą przyjść niby pieszo.
Najosobliwszym trafem, na ten raz u pana Bogusława nie znalazł prawie gości i mało co rezydentów, gdyż główny korpus tej armii na kilkodniowe wyruszył polowanie. Bogunio został sam i pracował, (jak mu się zdawało), nad poematem swym Nero.
Nieszczęśliwe to było dzieło, które zawsze w chwilach natchnienia, któś przerywał, natchnienie potem nie wracało i zostawał papier biały, pełen najpiękniejszych nadziei, którym profani fajki zapalali. Tym razem Bogunio napisał był dwadzieścia pięć wierszy, obiecując sobie rymy niektóre później do nich dosztukować. Zmęczony był pracą, znudzony już samotnością i powitał towarzysza po Muzie z wielką uprzejmością.
— Wiesz, rzekł, jest tu baron, ale incognito, jak najściślejsze incognito, podobno nawet miał po ciebie posyłać. W nocy przybędzie tu ktoś dla narady. Bardzo się dobrze stało, że przeczuciem wiedziony przybyłeś. Baron jest na górze, nie wychodzi nigdzie, rozmów się tam z nim.
Walek pośpieszył. Baron go przyjął zdziwiony, ale dosyć rad przybyciu.
— Miałem właśnie posyłać po pana.
— Czy jest co nowego? — spytał Luziński.
— Nie wiem, Mamert przyjdzie tu pieszo, gdy noc zapadnie, zdaje się, że coś ważnego być musi.
— Nic dobrego? — spytał Walek.
— Być może, iż co niepomyślnego, chociaż szczegółów nie wiem. To pewna, że ktoś, jakiś wpływ tajemny, niezrozumiały, szyki nam mięsza. Coś musiano donieść do Turowa, obudzić uwagę, bo Klaudzyński jest przestraszony.
— Ale któż? co?
— Nie wiem.
— Czy pan masz zupełną wiarę w panu Mamercie?
Baron ruszył głową.
— Powinienbym ją mieć.
— Czy nie lepiejby było zobaczyć się pannami i od nich samych coś się dowiedzieć?
— A! zapewne, zawołał baron, ale jak! uchowaj Boże podpatrzenia, zrodziłyby się ztąd nowe trudności.
— Ja idę, pomówię z gospodarzem.
Walek zbiegł szybko, gorączka i niecierpliwość osiągnięcia celu, dodawały mu odwagi, którą się zwykle nie odznaczał.
— Słuchaj Boguniu, szepnął gospodarzowi, wszak bywasz u krewnych w Turowie?
— O! bardzo rzadko!
— Nie masz uczciwego pretekstu dostać się tam na chwilę?
— No, poszukałbym, o co idzie?
— Idzie o to, abym ja w jakikolwiek sposób mógł pięć minut pomówić z hrabianką Izą.
Bogunio wąsa potargał.
— Przypuściwszy, rzekł, że tam dojadę, kwestya czy do Izy mnie dopuszczą i czy znajdę zręczność jej co powiedzieć. No! ale gdzieżbyś się widział?
— O! stara sztuka! — zawołał Walek, przebiorę się za chłopa i mogę podejść pod altanę, nikt tam pannom nie zabrania siedzieć.
— Ale jak Luis, albo du Val złapią! — zawołał Bogunio, będzie źle.
Walek trochę ostygł.
— Co tu począć?
— Czekaj, pojadę konno do Luisa, może mi się uda.
Bogunio był serdecznie poczciwy chłopiec, jął się zaraz wykonania, klasnął aby mu podano konia, a że w stajniach był daleko większy porządek niż we dworze, silny Tamar wyszedł w kwadrans okulbaczony. Bogunio był jeździec jakich mało, spiął go, puścił i znikł.
Do Turowa nawet na około jadąc, było niespełna pół godziny drogi, zwłaszcza na Tamarze, który biegał jak prawdziwy arab.
Luis siedział z cygarem w ganku smutny i poziewający, gdy mu się ukazał tuman kurzu, potem siwek i Bogunio.
Zmarszczyło się hrabiątko.
Kuzyn stanął przed gankiem na zasapanym koniu.
— Chciałem ci pokazać, rzekł, jak to biega, niezsiadam i wracam do Wólki.
Luis był grzeczny czasem.
— No, ale niechże się koń wysapie.
Bogunio poklepał go po pod grzywą.
— Są u ciebie goście? — spytał Luis.
— Nie, nie ma nikogo i ja za parę godzin wyjeżdżam na polowanie, ale będąc na grobli, dobiegłem tu powiedzieć ci dzień dobry.
Z okien pałacowego skrzydła, wypadkiem ukazała się twarz Izy, Bogunio się ukłonił grzecznie. Byłby podjechał, nie obudzając żadnego podejrzenia, ale kląby kwiatów i baryerki niedozwolały przystępu do okien.
— Pokażę ci, zawołał po chwili namysłu, jak mój Tamar skacze!
To mówiąc, wypuścił konia ku skrzydłu, spiął, przesadził kląb jeden, trochę kwiatów nałamał, skoczył przez baryerę i znalazł się pod oknami kuzynek, które obie już wyglądały.
Luis trochę niespokojny i podejrzliwy, miał podbiedz tu pod pozorem pochwalenia konia i bliższego przypatrzenia mu się, gdy głos matki dał się słyszeć z górnego piętra pałacu. Luis musiał być posłusznym. Bogunio w chwili objął okiem cały dziedziniec, nie było nikogo, szepnął do Izy:
— Jutro rano, pod altaną, chłop chce pomówić z tobą.
I natychmiast głośno zaczął Tamara chwalić, śmiać się. Iza się zarumieniła, dopomogła mu nieco przymuszonym śmiechem; nareszcie on zoczywszy Luisa, poskoczył pożegnawszy ją, ku niemu.
— Jakto? nawet nie zsiadasz z konia? — zapytał Luis przypatrując się siwemu, co ci tak pilno, przyjechałeś jak po ogień?
— Muszę natychmiast ruszyć z domu, odpowiedział Bogunio, chciałem ci tylko pokazać Tamara i powiedzieć dzień dobry.
— I trochę kwiatków wyłamać! — rozśmiało się hrabiątko.
— Panny mi to przebaczą, ręczę.
— Pewnie, rzekł śmiejąc się Luis, jeźli im jaką dobrą przywiozłeś wiadomość.
Na te słowa wymówione szydersko, Bogunio się serdecznie rozśmiał.
— Pannom? wiadomość! o czem? zapytał nic nie okazując po sobie.
— A no, ja naturalnie o tem wiedzieć nie mogę, mówił Luis, może o jakich pretendentach, o których marzą, jak zwyczajnie stare panny.
— Byłbym złym do takiej sprawy pośrednikiem, odparł zimno Bogusław, bo nie ma niezręczniejszego nade mnie człowieka, do tego rodzaju interesów. Własnych nigdy poprowadzić nie umiałem.
— To nic nie dowodzi, cudze potrafisz najdoskonalej, za to ręczę, mówił Luis.
— No, do widzenia.
— Do widzenia!
Skłonili się grzecznie, a gdy wejrzenia się ich spotkały, żaden nie wyczytał w przeciwniku badanej tajemnicy. Poczciwy Bogunio zdawał się zupełnie spokojny, a don Luis miał minę, że żartował tylko i słówko na domysł rzucił:
Być to mogło i mogło też być przeciwnie!
Tamar puścił się w galop z jeźdzcem zamyślonym.
Ani baron, ani Luziński nie chcieli oczom wierzyć gdy powrócił.
— Jakto? nie byłeś w Turowie? — spytał Helmold.
— Owszem, jadę ztamtąd, odparł Bogunio, ale nie będę wam cedził przez zęby, że niedobrą przywożę wiadomość.
— No cóż takiego? co takiego? — zapytali oba.
— Pannie Izie miałem wprawdzie zręczność szepnąć, że jutro pod altaną będzie chłop, dla pomówienia z nią, ale ten niezdarny Luis, który się był na chwileczkę oddalił, rzucił mi bez ceremonii w ucho domysłem, iż musiałem przybyć w poselstwie do panien od ich konkurentów. Z tego wnoszę, że się już czegoś domyślają.
Dwaj panowie spojrzeli po sobie.
— Gdyby się domyślali, rzekł Walek, toby woleli nie mówić, a złapać.
— Ba! ba! wolą odstraszyć, niż robić awanturę, odpowiedział Bogunio. Ja ich znam, coś niedobrego być musi.
— Ale zkądże? jak? panny się zdradzić nie mogły! Któżby doniósł? kto był? kto na tę myśl naprowadził?
Trudno było odgadnąć, a nawet zgadywać, Bogunio mało co wiedział z tego co się w Turowie działo. Całą nadzieję pokładano w panu Mamercie, który nocą miał przybyć dla widzenia się z temi panami.
Pan Mamert Klaudzyński mimo iż zdawał się pozyskanym sprawie hrabianek i ich improwizowanych konkurentów, lękał się cienia podejrzenia, któreby go na zemstę hrabiny i du Vala wystawiło. Z baronem komunikował się z nadzwyczajną ostrożnością i rzadko. Kartki, któremi z sobą korespondowali patryarchalnym sposobem, ze starych romansów zapożyczonym, kładły się w dziuplę dębu, który stał nad grobelką między zwierzyńcem a ogrodem. Jedna z takich, zmienionym charakterem pisanych, oznajmywała właśnie, iż w nocy pan Mamert stawi się dla rozmowy pilnej u furtki ogrodu w Bożej Wólce.
Reszta dnia przeszła bardzo cicho, gospodarz polecił, aby ludzie zwracali baczną uwagę na to, czy kto z Turowa pod pozorem jakiego interesu się nie wśliznie i aby mu zaraz o tem doniesiono. Do wieczora wszakże nie pokazał się nikt, a dawno przed umówioną godziną znajdowali się już u furty i baron Helmold i Luziński. Oba milczący musieli obrać sobie stanowisko w kątku zacienionym, gdyż jak na złość, księżyc w pełni świecił jasno i jak we dnie było widno.
Niecierpliwość już brała nie tyle galicyjskiego barona, co podraźnionego Walka, gdy wśród krzaków pokazał się przesuwający ostrożnie człowieczek, który tak dostał się do nich zręcznie, iż go promień księżyca nie musnął.
Pan Mamert miał na sobie ubiór niezwykły, a postać tak potrafił zmienić i wykoszlawić, iżby go z niej najlepszy przyjaciel nie był poznał.
Wszyscy trzej wsunęli się w gąszcz niewielką, a oczekujący opadli Klaudzyńskiego z niecierpliwością wielką, dopytując się, co słychać.
— Otóż źle słychać, zawołał stłumionym głosem Mamert, jest rzeczą pewną, że ktoś zwietrzył i wydał nas. Gdy mówię nas, nie tycze się to mnie, ale panów, bo zdaje się, że o mnie jeszcze nikt nie wie.
Wczoraj rano zawołano mnie do pokoju hrabiny, zastałem tam du Vala, oboje widocznie bardzo niespokojnych. Niepotrzebuję dodawać, że we mnie dotąd mają ufność nieograniczoną. Wszedłszy, postrzegłem zaraz, iż zakłopotani są i nie pewni co poczną. Hrabina poczęła od tego, że wierzy w moje stałe przywiązanie do rodziny, której od tak dawna służę i że potrafi mi być wdzięczną, jeźli zechcę dać dowody mojego dla niej poświęcenia. Naturalnie, oświadczyłem, że na posługi gotów jestem. Naówczas du Val i hrabina, nie wymieniając źródła, oświadczyli mi, iż wiedzą z pewnością, że panny umyśliły uczynić zuchwały krok dla uwolnienia się i ucieczki z Turowa. Zapytałem z kim? wymieniono mi pana barona.
— A! mnie wymienili!
— Tak, jest, mówił dalej Mamert — znać więcej nie są pewni. Dodali, iż posądzają pana Bogusława, że do intrygi czynnie dopomagać zechce i polecili mi skrytą straż do koła dworu urządzić, tak, żeby ani z miasteczka, ani z poczty, żaden człowiek, żaden list nie przeszedł do panien, nie rozpatrzony wprzód i nie wybadany przez nich.
— Ale kto? kto mógł zdradzić? przerwał baron, powiedz.
— Nie podobna się ani domyśleć.
— Czy pannom czyniono wymówki, czy były sceny? spytał Luziński.
— Bynajmniej, nie dano im nic do zrozumienia, we dworze wszystko jak było, tylko niby straże stoją.
— Kto był o te czasy we dworze? dorzucił baron.
— Doktór Mylius tylko, zdaje się, że nikt więcej, ale z poczty przyszedł podejrzany mi list jakiś z miasteczka, nieznajomą pisany ręką.
— Cóż pan radzisz? spytał baron.
— Radzę na kilka dni przynajmniej, dla zmylenia ich, zupełnie się zachować cicho. Baron niech odjedzie do krewnych, a pan się pokazuj często w miasteczku.
Żądano podobno od doktora Myliusa, aby starego hrabiego kazał dla lepszego dozoru przewieść do miasta, a zdaje mi się, że doktór albo tego nie doradził, lub przynajmniej na to nie nalegał.
Mamert westchnął.
— Zlitujcie się panowie, ostrożności! nie można jej mieć nadto! Jeźli się przed czasem wyda rzecz runie wszystko.
Chwilę milczeli spiskowi.
— Jednakże mnie się zdaje, przerwał baron, iż pewne przygotowania poczynić by nie zawadziło?
— Chyba takie, z których by się nic domyślać nie można.
— Ja jutro rano przebrany mam być pod altaną, szepnął Luziński, potrzebuję pomówić z hrabianką Izą, ona wie o tem.
— Wie?! podchwycił przerażony Mamert; wie? już? jakim sposobem?
Gdy mu powiedziano o bytności Bogunia, stary lis zadumał się chmurno.
— Wszystko to nie dobre, rzekł, a jutrzejsza ranna rozmowa...
— Czy pan ją znajdujesz niebezpieczna? zapytał Walek.
— Wszystko teraz niebezpieczne, westchnął rządca. Za hrabianką z rana wyjdzie pewnie szpiegować służąca. Będą wiedzieli, że gadała z chłopem i...
Mamert pochwycił się za włosy.
— Jeźli mi pan nie radzisz iść?..
— Ja ani radzę, ani odradzam, ani wiem co począć, szepnął Klaudzyński, jedno tylko mówię — największej potrzeba ostrożności, bo i ja przepadnę i wszystkie projekta...
W ten sposób mniej więcej przeciągnęły się narady, nie mogąc do niczego doprowadzić, było rzeczą oczywistą, iż ktoś denuncyował konkurentów, szczególniej zaś barona.
Rządca po rozmowie tej, z której niepodobna było poznać jego usposobień, gdyż zdawał się dziwnie wahającym, a nadewszystko tchórzliwym, wymknął się nazad, a Walek wrócił do swojego pokoju namyślać się co począć. Iść czy nie jutro? jak postąpić?
Chodził po gościnnem swem mieszkaniu, gdy gospodarz, któremu te nieco awanturnicze knowania niezmiernie przypadały do smaku, sam osobiście przyniósł cały ubiór wieśniaczy, jak najstaranniej dobrany do wzrostu, nic w nim nie brakło począwszy od butów. do koszuli i kapelusza.
Luzińskiemu uśmiechała się też maskarada poetyczna, ale gdy sobie przypomniał du Vala, Luisa, gdy począł przypuszczać, że może być zasadzka, że ci panowie mogą się dopuścić na nim jakiego gwałtu, truchlał. Odwagi nie miał wcale, chyba tam, gdzie się bez niej obejść było można. Popatrzał na przyniesioną odzież, ścisnął gospodarza.
— Mój dobry Bogusławie, rzekł — dopiero teraz widzę całe zuchwalstwo mojego kroku. Klaudzyński zaręcza, że szpiegują nadzwyczajnie, a nuż... Czy nie pożyczyłbyś mi rewolwera?
— No! najchętniej — zawołał Bogunio — najchętniej: chociaż mam nadzieją, że do niego nie przyjdzie.
Luziński się zamyślił.
— I jeszcze mi jedna myśl przychodzi, dodał — najlepiej by było może pod altanę podjechać na koniu, bo nuż zaczną gonić.
Bogunio okrutnie, śmiać się zaczął, co Luzińskiego obraziło, mimo to, pocałował go gwałtem w czoło i począł śmiejąc się:
— Kochany Walku, ciebie Pan Bóg do tych rzeczy nie stworzył, ty możesz być bardzo odważnym za stolikiem, ale się wziąłeś do roboty, do której nie masz, lękam się — ani serca, ani głowy. Do tego potrzeba głupszego może, ale innego kalibru człowieka. Tu poetycki geniusz na nic. Przepraszam cię, nie gniewaj się, żal mi cię bardzo, będziesz się musiały dobrze wymęczyć! Ślepo idź za baronem, ten pewnie lepiej sobie rady dać potrafi.
Luzińskiego miłość własna zawsze draźliwa, nie dopuściła mu przyznać Boguniowi, że miał słuszność, chociaż czuł to sam może.
— No, — no, ofuknął się — nie troszcz się tak bardzo o mnie.
— I myślisz iść jutro na ranną schadzkę?
— Pójdę.
— Przyznam ci się, że nie bez obawy widzę cię na nią się puszczającego.
Luziński także nie był bez obawy, choć się do niej nie przyznawał, ale cofnąć się było niepodobna i okazać tchórzem w oczach kobiety.
Bogunio dostarczył mu rewolwera, gotów był nawet dać konia, ale gdy się okazało, że dla kolorytu należało go dosiąść oklep, a na wypadek pogoni galopować bez siodła, Luziński wolał się już własnym nogom powierzyć, będąc pewny, że koń zrzuci przy pierwszym silniejszym wybryku.
Nazajutrz, o trzeciej rano, bohater nasz już był przebudzony, a w godzinę potem począł wdziewać wieśniaczą odzież, która mimo wdzięku poetycznego na obrazkach, nie wydała mu się wcale ani wygodną, ani piękną. Koszula była niesłychanie gruba i robiła mu wrażenie szczotki na skórze, buty okazały się niepomiernie szerokie i strasznie ciężkie, na wypadek ucieczki zwłaszcza, kapelusz zapadał na oczy. W dodatku, gdy się przejrzał w zwierciadle, znalazł się wcale niepięknym i westchnął, myśląc, że hrabianka w tak niekorzystnem świetle go zobaczy.
Bądź co bądź iść było jednak potrzeba i wieśniak wysunął się znaną już sobie drogą. Ranek był mglisty i pochmurny, powietrze parne, strój ciężki, wędrówka trudna, a najmniejszy szelest trwożył biednego.
Przebycie płotu w zwierzyńcu, w nowym stroju, także trudniejszem się teraz okazało niż pierwszym razem. Naostatek spocony znalazł się na grobelce wiodącej ku parkowi i altanie. Zdaleka widać w niej było tylko okna zamknięte, ale do koła żywej duszy. Zbliżywszy się z bijącem sercem ku oknom dotąd jeszcze pozasuwanym żaluzyami, Walek wybrał sobie miejsce zakryte w krzakach, z którego altanę widać było i siadł, czekając, aż się niewieścia ukaże postać.
W takiem położeniu chwile stają się godzinami, wiekami godziny. Patrzał i patrzał na zielone żaluzye, które stały zamknięte. Tym czasem mgły zwolna podnosić się zaczęły, niebo osłaniać chmurami, a słońce kiedy niekiedy okazujące się z za obłoków, piekło jak w południe. Podniosło się już było dobrze nad horyzont; a od strony ogrodu nie było znaku życia. Walek sam nie wiedział już czy oczekiwać dłużej, czy powracać? Nie był pewnym, czy hrabianka przyjść zechce i będzie mogła bezpiecznie...
Wtem gdy tak rozmyślał nad istotnie przykrem położeniem swem, usłyszał szelest, spojrzał na okno, żaluzya zwolna odsunęła się, ale zamiast twarzyczki którą by był Luziński w niej rad zobaczyć, ujrzał ze zgrozą i trwogą wąsatą twarz du Vala, który stał w koszuli w otworzonem oknie, wyciągał się i przeraźliwie ziewał.
Zdawało się z ubrania tego, iż Francuz noc przepędził dla chłodu w altanie. Rozglądał się do koła oknem. Chociaż Luziński pewnym był prawie, że go zobaczyć nie może, przeląkł się wszakże i widząc, że już nie ma na co czekać, zabierał się do odwrotu. Nie był on jednak do wykonania łatwym, gdyż pomiędzy krzakami obrastającemi groblę były przerwy, a rowem iść i mokro było i trudno drzeć się przez gąszcze.
Du Val, jakby na złość, stanąwszy twarzą do grobli, nie ruszał się, rękami wziął się w boki i myślał zapewne o niebieskich migdałach, gdyż głowę zwiesił i stał jak słup. Potem począł świstać jakąś piosnkę, potem siadł sobie w krześle pod oknem i zdawało się, że tak pozostanie może przez pół dnia, gdyż widocznie nic pilnego do roboty nie miał.
Luziński klął własne zuchwalstwo, ale co było począć? siedział obawiając się nawet ruszyć, gdyż był tak blizko altany, że najmniejszy szelest mógł go zdradzić.
Miał tylko zręczność wystudyowania rysów fizyognomii Francuza, który był jeszcze bardzo przystojny i wyglądał marsowo, barczysto, silnie.
Gdy go tak oczyma śledził, du Val wysunął się z okna, zdało się, że ktoś go odwołał, niedosłyszanej rozmowy szmer doszedł do uszów Walka, Francuz zaczął się śmiać, potem nie zupełnie otworzone okno, szeroko rozwarł i wprowadził w nie hrabiankę Izę.
Miał już na sobie ranny jakiś przyodziewek, narzucony na prędce.
Iza stanęła w oknie, popatrzała na groblę uśmiechając się, zagadała coś do Francuza i z prawdziwie niewieściem zuchwalstwem, mówiąc do niego, schylona, wydobyła chusteczkę i strząsnęła ją za oknem, biały bilecik wypadł widocznie na gościniec. Luzińskiemu zrobiło się zimno — a nuż go ten diabeł Francuz zobaczy? Byle się nieco wychylił, musiał go dojrzeć, bo kartka padła na szarą ziemię, dość daleko od muru i bardzo widoczną była; niestety! — Luziński już nie mógł odejść, póki by jej nie zabrał, ale jak się tu było zbliżyć? Hrabianka Iza zagadywała du Vala nadzwyczaj zręcznie, potem przymknęła na pół żaluzye i mówiąc z nim, od okna odeszła.
Była to jedyna chwila do podniesienia kartki i Walek choć drżał jak w febrze, wysunąć się musiał na gościniec, dopadł do papierka, schował go, a potem żywym krokiem ku Bożej Wólce uchodzić zaczął. Obejrzawszy się, postrzegł, że go hrabianka zobaczyła i nieznacznie się uśmiechnęła, ale w tej samej chwili ujrzał go też du Val i domyśliwszy się znać czegoś, pożegnał głową Izę, a sam puścił się natychmiast z altany przez furtę na drogę. Nim pogoń usłyszał za sobą Luziński, poczuł ją i żywo zaczął uciekać. Hrabianka z okna chustką dawała mu znaki, by co najżywiej uchodził. Już też i z ogrodowej furty ukazał się Francuz, krzycząc na chłopa, aby się zatrzymał. Ale chłop mimo ciężkich butów, zmykał co siły. Du Val puścił się za nim.
Szczęściem dla Luzińskiego droga się skręcała, tak, że Francuz go z oczów stracił, a strwożony Walek natychmiast rzucił się w bok i znikł w olszowych gąszczach. Miał tam po kostki błota, ale był stosunkowo bezpiecznym.
Hrabianka Iza poczęła oknem, śmiejąc się do rozpuku, wołać na du Vala:
— Co pan robisz? co się panu stało? quelle mouche vous pique?
Francuz stanął, bo nie miał już nadziei dopędzenia, Iza udawała obojętną i zdziwioną, aż do śmiechu.
— Panie du Val! czy pan myślisz, że to był złodziej co kradł z sadu owoce? kto to był? czy pan go widziałeś? dla czego pan popędziłeś za nim?
Ale Francuz stał nie odpowiadając nic, głową potrząsał tylko i ramionami ruszał; bolało go, że nie zrobiwszy nic, naraził się na śmieszność. Śmiech panny Izy niezmiernie go gniewał. Domyślał się, że coś zaszło, że był na tropie jakiejś intrygi, która mu się z rąk wyślizgnęła, powrócił podraźniony, hrabianka szydziła niemiłosiernie.
— A! prawdziwie, wołała przez okno, nie mogę się wstrzymać od śmiechu! Co pan myślałeś? Biedny chłopak, widząc że gonią, instynktowo począł uciekać. A! que vous étiez donc drôle, Monsieur du Val! na co go było gonić, wszak to przecie droga publiczna, którą wszystkim jeździć wolno.
Du Val zamilkł, ale dał sobie słowo, że na drugi raz ostrożniejszym będzie.
Luziński, gdy się uciszyło, przesiedziawszy w błocie chwilę, począł się przedzierać nazad ku zwierzyńcowi. Szczęściem tu, na strwożonego rozbitka, oczekiwał litościwy Bogunio, przewidując, iż może być mu potrzebnym i w istocie dodał sobą otuchy, a znając lepiej miejscowość, przeprowadził go niepostrzeżonym do dworu, gdzie natychmiast suknie chłopskie pod klucz zostały schowane.
Luziński nie miał czasu jeszcze przeczytać kartki, o której nawet przyjacielowi nie chciał wspominać; wyznał mu tylko, jak zamiast hrabianki spotkał w oknie du Vala, że Iza później nadeszła, że się mężnie zbliżył i ścigany przez Francuza uchodzić musiał.
Bogunio z tej całej przygody był nadzwyczaj szczęśliwy, ręce zacierał, śmiał się, krzyczał, śpiewał i dziękował nawet Luzińskiemu, że go w tak zabawną sprawę wmięszał.
Jeszcze się byli nie nagadali, o tem, gdy już w dziedzińcu zaturkotało. Bogunio wyjrzał, zobaczył na bryczce du Vala z Luisem, szybko otworzył drzwi i szepnął słudze zaufanemu, aby im powiedział, że we dworze nie ma nikogo, oprócz pana, który śpi.
Niezmiernie sprytny i doskonały komedyant, prawa ręka gospodarza, Tomek, wyszedł na ganek, wdziewając surdut, który naumyślnie zrzucił, i ziewając przeraźliwie.
Luis stał na schodkach.
— Kto u was jest? spytał.
— Jakto, proszę hrabiego?
— Są goście?
— Nie, wszyscy na polowaniu, proszę hrabiego... pan także jeździł wczoraj, ale powrócił i śpi. Nie kazał się budzić, bo bardzo zmęczony.
Przybyli spojrzeli po sobie.
— Baron dawno odjechał? spytał Luis.
— Jaki baron, proszę hrabiego? począł Tomek, udając przedziwnie, że nie rozumie.
— Baron! baron Galicyanin!
— Dalibóg, niepamiętam już kiedy!
— A wczoraj był tu kto?
— Wczoraj, jaśnie panie? powtórzył Tomek namyślając się, — a tak! był Szloma Mazurek, był Jonasz Atłas i pan Bondarzewski.
— Więcej nikogo?
— Ale o kogoż jaśnie pan chce się dowiedzieć? spytał Tomek.
— Dziwna rzecz, żeby u was były takie pustki!
— A no, to prawda, proszę jaśnie pana, ale pan temi dniami pisze.
Luis ruszył ramionami.
— Więc pan śpi! o której wstaje?
— Pan wstaje różnie, czasem o trzeciej w nocy, a niekiedy o południu, nasz pan, proszę hrabiego, już taką ma nieregularną naturę.
Du Val odezwał się po francuzku:
— Albo z nas żartują, albo nie ma nic; możeby za pieniądze gadał.
Luis pomyślał, dobył rubla i dał Tomkowi, który z ukłonem schował go co najprędzej do kieszeni.
— Mów prawdę, rzekł cicho, kto tu był i czy nie nocował u was... z miasteczka kto, albo z okolicy?
Tomek zrobił minę chytro głupkowatą, serdeczną, zbliżył się do ucha hrabiemu i szepnął:
— Jak to jaśnie hrabia wszystko wie, istotnie nocował.
— Kto?
— Jonasz Atłas na folwarku, choć pan go wypędził, to prawda, dopiero dziś rano wyjechał.
Spojrzał tryumfująco na Luisa, który wąsa pokręcając siadł w ganku i rzekł:
— Poczekam aż pan wstanie.
— Proszę jaśnie hrabiego, odezwał się Tomek, ja mogę tak zrobić, że go nie będę budził, a zostanie zbudzony; pójdę wywrócę krzesełek ze dwa w przedpokoju.
Luis zaczął się śmiać, Tomek pobiegł i zdał we drzwiach raport Boguniowi. Natychmiast gospodarz kazał sobie podać szlafrok i pantofle, włosy rozrzucił, minę zaspaną przed zwierciadłem sobie ułożył (bawiło go to niezmiernie) i klnąc Tomka, wyszedł powoli na ganek. Tu zobaczywszy du Vala i Luisa, zdziwiony krzyknął i począł ich witać z najprzesadzeńszą, ironiczną prawie serdecznością, ale Luis był zły i milczący.
Kilka razy chciał seryo począć rozmowę, a Bogunio mu nie dał, wszystko obracając w żarty.
Podano kawę.
— Mój kochany kuzynie, odezwał się Luis, który już dłużej wytrzymać nie mógł, mówmy seryo!
— A no, ty zaczynaj i daj ton! albo ty, kochany panie du Val.
— Bez żartów, — powiedz mi, czy jesteśmy przyjaciółmi, czy mamy być wrogami?
— Wrogami! ja z tobą?
— A tak! krzyknął Luis, trzeba raz jasno się wytłómaczyć!
— Tłómaczmy się, o co idzie?
— Nie domyślasz się?
— Nic a nic.
— Znasz położenie nasze. Starsze siostry moje, które z woli ojca i mej matki powinny były pójść do klasztoru...
— A! tego nie wiedziałem, przerwał Bogunio.
— Tysiącznemi intrygami usiłują wyjść za mąż, za nie wiem tam kogo. Turów oblężony jest przez awanturników. Chcecie im pomagać?
— Awanturnikom? — spytał Bogunio, nie! — nie! Ale gdyby kto uczciwy starał się o nie, dla czegóżbym z serca nie dopomógł? Trzymacie je w niewoli, a ja niewoli nie cierpię, chcecie zmuszać do klasztoru, gdy powołania doń nie mają. Każdy uczciwy człowiek stanie po ich stronie.
— A! tak! domyślałem się właśnie, że przeciwko nam, za niemi będziecie. Wczoraj przyjeżdżaliście z czemś do hrabianek, z jakiemś poselstwem tajnem, a dziś starsza, panna Iza, poszła do dnia wyczekiwać na kogoś do altany. Szczęściem, że tam zastała du Vala, a mimo to przebrany ktoś za chłopa...
Bogunio śmiać się zaczął.
— To prawda, że strach ma wielkie oczy! Kochany Luis, śnią ci się rzeczy niebywałe, całego twego galimatyasu nie rozumiem.
— Tak! ale ja go zrozumiałem i jestem przekonany, że pan nam tu pod bokiem snujesz intrygę.
— Jeszcze nie, odezwał się Bogunio chłodno, ale jeźli się trafi zręczność dopomożenia tym nieszczęśliwym pannom, daję ci słowo, nieomieszkam.
Luis rzucił nań okiem pełnym gniewu, a du Val podniósł się, sparł na stole i odezwał:
— Czy pan nas wyzywa?
— Nie wyzywam nikogo, zimno rzekł Bogunio, ale wyzwany nigdy nie odmawiam ani kieliszka, ani żadnej innej broni.
— Pan więc chce mieć ze mną do czynienia? — spytał Francuz.
— Ale najprzód chcę wiedzieć o co? za co? po co?
— Rzecz jasna, przerwał Luis, u pana się tu ukrywają jacyś awanturnicy, tu ich główna kwatera, ztąd się czynią na Turów wycieczki. My tego ścierpieć nie możemy, albo nas pan przekonaj, że w istocie nie ma nikogo!
— Co? co? chciałbyś mi rewizyę robić w domu? a! to przedoskonałe!
I począł się śmiać, dzwoniąc na Tomka. Tomek z mina niewinną ukazał się w progu.
— Zamknij drzwi na klucz, rzekł wstając gospodarz i raz na zawsze pamiętaj, że ci panowie do mego domu wstępu nie mają! rozumiesz.
— Za pozwoleniem! — zawołał du Val. To się tak nie skończy!
— A jak? — rzekł zimno Bogunio.
— Ja pana wyzywam.
— Z prawdziwą satysfakcyą służyć będę panu, don Luisowi, a choćby jeszcze ze trzem. Nic zdrowszego i bardziej orzeźwiającego nad dobry pojedynek. O warunki umówią się przyjaciele.
To mówiąc, Bogunio wstał, skłonił się gościom, odwrócił do nich tyłem i począł dawać rozkazy Tomkowi jak gdyby nic nie zaszło.
Don Luis zły siadał na bryczkę, Francuz nie lepszym był, ale się zmiarkował, bo wiedział, że w Bożej Wólce, na gruncie Bogunia, żartować z nim nie było bezpiecznie. Odjechali. Gospodarz szepnął Tomkowi:
— O tem wszystkiem ani słowa nikomu! rozumiesz?
— E! już to ja wiem, proszę jaśnie pana, to nie pierwszyzna.
Dla Bogunia, który skłonnym był do nudzenia się, nic w świecie przyjemniejszego być nie mogło nad tę rozrywkę, zacierał ręce i trzepotał się z radości. Przed baronem jednak i Walkiem, spotkanie swe opowiedział w taki sposób, żeby się prawdy domyśleć nie mogli.
Luziński skorzystał z wolnej chwili, by kartkę nareszcie rozwinąć i nasycić się pierwszym w życiu ortograficznie pisanym listem kobiecym. Właściwie nie był to list może, ale śliczna angielskiego papieru maleńka karteczka, na której pochyłym niewieścim, do trzciny wiatrem zgiętej podobnym charakterem, nakreślone były następujące wyrazy:
„Odwagi, cierpliwości, wytrwania, męztwa i ostrożności! Niewiadoma osoba obudziła podejrzenia trzeba je uśpić, na czas jakiś się przyczaić, milczeć, czekać. Ale żadne w świecie przeszkody niezdołają złamać danego dobrowolnie słowa, świętego jak przysięga. Bądź spokojnym, czekaj, dam znać.“
Niżej dodano później i pośpiesznie:
„Choć M. K. zdaje się życzliwym, choć wie o wszystkiem, choć od niego zależy wiele, trzeba się mieć na baczności. Niestety! komuż wierzyć na świecie?!“
Luziński kartkę ukrył, zasępił się, a po wyjeździe gości z Turowa, ruszył pieszo do miasteczka. Baron wymknął się także i pojechał do krewnych.
Natomiast chwilowo rozpierzchli rezydenci, darmozjady, przyjaciele Boguniowych półmisków, nazajutrz już ściągać się tłumnie poczęli.
Rad im był niezmiernie tym razem, bo go pojedynek korcił.
Najwłaściwiej za pośrednika doń, kwalifikował się stary, jeszcze Napoleoński żołnierz, ale krzepki i cudownie zachowany, niejaki major Darmocha. Służył on oprócz tego w Grecyi, w wojsku saskiem, był jakiś czas w Ameryce, a z tych swych mnogich przygód i podróży, wyniósł temperament zahartowany, żelazny, zdrowie idealne, zimną krew niezmierną i oryginalność charakteru, odznaczającą go wśród tysiąca.
Spojrzawszy na jego marsowe oblicze, wąs najeżony do góry, brwi rozrosłe, czoło pofałdowane, minę posępną, można było sądzić, że to najstraszniejszy zrzęda i złośnik, mimo to Darmocha był szyderca jakich mało, żartował ze wszystkiego bez wyjątku, nawet z siebie, ale zawsze z miną seryo i powagą niewzruszoną. Gdy inni za boki się trzymali, on się srożył.
Major chodził, jakby nogi miał drewniane, rękami ruszał twardo, głową obracał jak na sprężynie, a trzymał się, jakby kij połknął.
— Majorze dobrodzieju! — zawołał zobaczywszy go Bogunio, mamy gratkę, bierz z sobą Szabelskiego i jedź się umów z du Valem, Francuz mnie wyzwał.
— O! o! — zawołał kręcąc wąsa Darmocha, chce być naszpikowanym, dalipan to smaczna rzecz. Jak chcesz go przyprawić, czy na zimno, czy na gorąco?
Miało to oznaczać szable, lub pistolety.
— Ale jak ci się podoba majorku, byle farsy tej nie zwlekać.
— Czy Francuz się bije, czy się godzi? spytał Darmocha.
— Sądzę, że się i bić potrafi, odparł Bogunio, ma minę odstawnego porucznika z kawaleryi.
— Dawaj koni, a najprzód kieliszek wódki, abym był energiczniejszy, rzekł major i przygotuj się na siekanie, bo ja z pojedynku żartów nie robię.
— Ani ja. I proszę majorka, aby nie odkładać. Jeźli Luis, kuzynek mój bardzo natarczywie zechce się bić także, no, nie odmawiam, ale wolałbym jedynaka i ułomnego nie zabijać.
Major wsiadł na bryczkę, zapalił fajkę, Szabelskiego, który nigdy nie gadał, wziął do boku i pojechał do Turowa.
Przybycie ich przed pałac, zapewne nieco przewidziane, widocznie zrobiło tu niemałe wrażenie. Zrazu nikt ze sług powiedzieć nie umiał, kto jest, a kogo nie ma w domu, zostawiono sekundantów długą chwilę na dole, w saloniku Luisa, a każdy z lokajów, który się zjawił, coś niezrozumiale wybąknąwszy, nie dając nic dobyć z siebie, odchodził.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, naostatek drzwi się otwarły i wszedł wyelegantowany, nadęty Luis.
Major z miną jeża rozgniewanego, przedstawił mu się:
— Major Herman Darmocha, kapitan Siegfrid Szabelski, przysłani jesteśmy przez pana Bogusława Turowskiego, dla pomówienia z panem du Val.
— Ja służę mu za przyjaciela, rzekł krótko Luis, o co chodzi?
— O wybór broni, miejsca i czasu, odpowiedział major.
— Czy pan Bogusław czuje się obrażonym?
— I wyzwanym, dodał major.
— Czy pojedynek jest nieuchronnym?
— O tem nie ma mowy, odparł major.
— Ale du Val z powodu bardzo pilnego interesu odjechał i nie wróci, aż za... nie wiem w istocie kiedy.
Darmocha odskoczył.
— Cóż to? stchórzył? — zawołał, wszak sam wyzywał, wiedział dobrze, iż się to tak skończyć nie może.
— Uniósł się niepotrzebnie, szepnął wskazując krzesło Luis. Pan major jesteś przyjacielem Bogusława, znasz stosunki nasze, łączy nas z sobą pokrewieństwo. Pojedynek du Vala miałby znaczenie, łatwo fałszywie dające się tłómaczyć, trzeba mu zapobiedz.
Major palcami na stole zaczął grać marsza, zmarszczył się, pomilczał chwilę.
— Mości hrabio, rzekł, to sprawa tak dla mnie niezrozumiała, że ja już dalszego traktowania o nią podjąć się nie mogę, kłaniam uniżenie, ale jeźli przypadkiem na gościńcu pan Bogusław strzeli w łeb francuzowi, ja nie będę winien i poświadczę, że był w prawie.
— Ale panie majorze! na miłość Boga! pomówmy o tem inaczej.
— Inaczej ja nie umiem, zawołał major. Panie Szabelski, co pan na to?
— Ja na to? umhu! — rzekł Szabelski, umhu.
Na więcej Szabelski zdobyć się nie mógł.
— Widzisz hrabio, mój towarzysz ma toż samo co i ja przekonanie, nie ma ratunku, chyba by pan du Val na piśmie przeprosił.
— No, to przeprosi na piśmie! — zawołał gniewnie hrabia.
Major się począł śmiać i pokazał resztki zębów poczerniałych od fajki, których u niego od wielu lat nikt nie widział.
— A jak honor kocham, że to zabawna historya, panie Szabelski? co?
Szabelski dodał:
— Umhu!
Luis potniał i bladł, ale czy miał rozkazy mamy, czy sprawę tę rozważył inaczej, czy niewiadomo z jakich wreszcie pobudek zniósł urąganie się, zaciął usta, zmilczał.
— Wiesz panie hrabio, rzekł biorąc za czapkę major, co ja bym robił, będąc na miejscu pana Bogusława? hę? w łeb bym mu nie strzelił, bo to zawsze brzydko wygląda człowiek z rozbitą czaszką, ale bym mu dał dwadzieścia pięć takich odlewanych...
Hrabia udał, że nie słyszy, zagadywał, chrząkał.
— Zatem nie ma tu co robić, rzekł major, odsunął się, aby nie podawać ręki, plunął na podłogę, włożył czapkę, puścił Szabelskiego przodem i wyszedł.
W istocie hrabina nie dopuściła, aby du Val i syn się pojedynkowali. A co śmiechu było w Wólce i sąsiedztwie!!


ROZDZIAŁ III.

Nie ma nic w świecie niebezpieczniejszego dla człowieka, któremu zbywa na wielkiej energii, nad nagłą zmianę formy życia, nawyknień obyczajów, nawet miejsca, do którego wrósł długim nałogiem.
Od czasu sprzedania Walterowi apteki, Skalski, który dzieci usłuchał i pozbył się kamienicy, a był zmuszony wynosić się do nowo nabytego Paprotyna, chodził milczący, roztargniony, przybity i widać było po nim, że w sobie kryje zwątpienie, z którem walczy napróżno. Wszyscy co go znali, znajdywali go nadzwyczaj zmienionym, ale nie mówił nic, nie skarżył się, owszem, opowiadał w myśl syna o nabytej majętności, niby się nią cieszył; zostawiony przecież sam sobie, czasem łzy z oczów ocierał. W domu nie było co robić, każdy kąt mu przypominał przeszłość, wychodził na miasteczko, snuł się, włóczył, patrzał po murach i ciągle mu się na łzy zbierało.
Widać było z mowy jego, że się do niej przymuszał, że mu nie płynęła z duszy, uśmiechał się ale ustami tylko, milczał całemi godzinami, a do domu wróciwszy, zakopywał się w kątek i nieruchomy siedział z oczyma wlepionemi w ścianę.
Rozweselić go było niepodobna, śmiał się, ale smutnie, jak poczciwa machina, która robi to, co jej każą, ale nie czuje, co robi.
Stał się może łagodniejszym i lepszym niż był kiedykolwiek — obudzał jednak politowanie, jakby istota, z której część życia wypłynęła.
Mylius, który miał trafny nader instynkt lekarski, pierwszy postrzegł, że Skalski nie wiedząc sam o tem, jest zagrożony, nie chcąc go przestraszać, powiedział tylko synowi, iż znajduje ojca wcale nie dobrze.
Roger rozśmiał się pogardliwie.
— Śni ci się doktorze, zdrów jak ryba, je, pije, śpi, wesół jest, milczący, może mu trochę żal miasteczka i apteki, ale się z tem obędzie.
— A ja ci mówię, powtórzył doktór, że ojcu twemu jest źle i bardzo źle. Będzie tak jeszcze czas jakiś chodził, uśmiechał się, nieposkarży się nawet i... jak się położy — nie wstanie.
— Ach! to doktorskie strachy na lachy! rzekł Roger — ja ojca lepiej znam.
Mylius odszedł milczący. Roger ani myślał o tem. Stary Skalski chodził tymczasem z uśmieszkiem swym, siadywał po kątach, drzemał coraz częściej, zwłaszcza po obiedzie, i — dostał jakby łagodnej nieprzytomności umysłu.
Nie było to, właściwie rzekłszy, obłąkanie — było to wyżycie się smutkiem. Trzeba mu było powtórzyć czasem kilka razy jedno pytanie, aby je zrozumiał, przypominał sobie trudno, nic go zresztą nie obchodziło, uśmiechał się ze wszystkiego.
Dawał na siebie gderać ile chciano, nie odpowiadając, potem wśród towarzystwa, porywała go drzemka i najspokojniej usypiał. Matka i córka postrzegły pierwsze, że istotnie nie był to stan normalny.
Roger jeszcze tego nie chciał widzieć. Wezwano Myliusa, który przyszedł, zapisał lekarstwo i odszedł nic prawie nie mówiąc. Nazajutrz, Skalski lekarstwo oknem wyrzucił, powiedział, że je brał i... siedział w kącie pokoiku spokojnie, prosząc, aby mu dano odpoczywać.
W takim stanie znalazł go Walter po obiedzie, raz przyszedłszy. Szczęściem, panny Idalii nie było w domu, bo by im razem z sobą długo pobyć nie dała. Trwała ona tak uporczywie w swym planie, iż się już była parę razy niemal oświadczyła Walterowi, ale on udał, że nie rozumie. Mimo to, jakoś teraz przychodził częściej i jak ciekawy człowiek w studnię, zaglądał w głąb duszy tej niewieściej, na której dnie było czarno.
Znalazł Skalskiego w jego pokoiku, w kącie, na sofce, z oczyma wlepionemi w podłogę, siedzącego nieruchomie. Machinalnie gospodarz powitał gościa, posadził, a że obcy zawsze go więcej rozbudzał, zdawał się nieco ożywionym.
— Czy pan niezdrów jesteś, kochany panie Skalski? spytał go łagodnie przybyły, ujmując za rękę.
— Niezdrów! któż to panu mówił? owszem! owszem, jestem najzupełniej zdrów, nic mi nie jest, nic na świecie.
— Nie czujesz pan zmęczenia?
— Nie — nie — nie, owszem, zdrów jestem, rzekł krótko Skalski, odwracając rozmowę, potem ziewnął, zapatrzył się w sufit i umilkł nagle.
— Nie poszlibyśmy się przejść? spytał Walter.
— O! nie! nie! po co przechadzać się? siedzieć, proszę siedzieć.
I znowu milczenie, a Skalski powoli się zdrzémywał.
Waltera twarz wyrażała politowanie, ujął go za rękę.
— Panie Marcinie! rzekł, zmienionym nieco głosem, łagodnie.
Słysząc swe imię z ust jego, aptekarz otworzył oczy i począł się uśmiechać, patrzał nań, ale szukał oczyma, ktoby to takim głosem jego imię wymówił.
— Panie Marcinie, powtórzył Walter, mów co chcesz waćpan, nie jesteś zdrów.
Aptekarz na pół znów oczy rozwarł i tylko się uśmiechnął. Zdało się, jakby to łagodnie wymówione imię jego, przeniosło go w inne czasy.
— Widzisz, rzekł cicho — nie trzeba mówić o panu Marcinie, który wówczas, kiedy to było, jeszcze się nie zwał de Skalski i nie miał szlachectwa. Wszystko to, pogrzebione, zapomniane.
— A to podobno lepsze były czasy, szepnął Walter.
Skalski się obudził — popatrzył przestraszony.
— Zkądże wy o tem wiecie? Wszak doktór Walter obcy, nieznajomy?
Walter się uśmiechnął.
— Dziś, obcy i nieznajomy, rzekł cicho, ale może i nie był zawsze obcym i był kiedyś znajomym.
Skalski począł mu się przypatrywać, podniósł się, przyglądał długo i znowu opadł na sofę.
— Nie, nie — bałamuctwo.
— Smutnie jakoś kończysz swój zawód, mówił Walter zwolna, jak gdyby słowy temi miał zamiar uśpionego i zastygłego wskrzesić, a przecież, cieszyć byś się powinien. Doszedłeś do tego czegoś pragnął, fortunę masz, pochodzenie zatarłeś.
Skalski się porwał i z energią zawołał: — O tem ani słowa.
— Nikomu, ani słowa, ale między nami...
— Nami! ale któż ty jesteś? doktór Walter?
— Doktór Walter.
— Czy diabeł? spytał Skalski.
Z oczów i czoła aptekarza jakby ciążące chmury się obsunęły, drżący wziął go za rękę.
— Kto ci mówił o tych różnych rzeczach? zapytał, przyznaj mi się.
— Pewien człowiek, umarły, którego kiedyś dawniej znałem.
— On kłamał! dodał Skalski żywo, Skalscy są z Sandomirskiego, szlachta podupadła; co dziwnego, szlachta strasznie teraz podupada, ale i się podnosi, to wszystkim wiadomo; mego syna słusznie nazywano w Berlinie: herr baron von Skalski.
Walter się uśmiechnął i zbliżywszy do ucha, szepnął coś aptekarzowi, który się zerwał równemi nogami z siedzenia, oczy straszliwie otworzył, krzyknął i padł na kanapę, dysząc jakby ze strachu.
— Uspokój się — rzekł Walter, nikt nic nie wié, wszyscy poumierali, dzieci szlachta, ty masz majątek ziemski, a że w mogiłach śpią, ci co z głodu pomarli, o! im tam lepiej, niż tu tobie!
Skalski nie mówił nic, był jednak niezwyczajnie rozbudzony, a oczy jego szukały w twarzy Waltera jakiegoś śladu podobieństwa, przypomnienia, którego znaleźć nie mogły.
— Ten umarły przyjaciel pański, rzekł w końcu — plótł bajki niedorzeczne.
— Być może! smutnie dodał Walter, ja nic nie wiem.
— I nikt nic nie wie, a mnie... mnie się spać chce, wzdychając dokończył aptekarz.
— Otrząśnij się z tego snu, zaśniesz tak nim na wieki — odezwał się doktór.
— No — to dobrze i bądź spokojny, szepnął aptekarz — wszystko skończone, wioska kupiona, apteka zlikwidowana, syn baron, a córka wyjdzie za mąż za doktora Waltera, który ma milion.
— Jakto, za mnie? spytał doktór.
— A! otwierając oczy. zawołał Skalski, to waćpan jesteś doktór Walter?
Znowu przytomność i pamięć znać tracił.
— Niech się z nią ożeni, przymykając oczy zwolna, jak przez sen mówił dalej aptekarz, to ładna dziewczyna, on stary, nie pożyje długo i zapisze jej wszystko.
Aptekarz po gwałtownem wzruszeniu już drzemał znowu.
Wtem szelest sukni jedwabnej i szybki krok w sąsiednim pokoju, oznajmiły przybycie panny Idalii, która zaledwie wróciwszy do domu, dowiedziała się o doktorze i śpieszyła na bojowe swe stanowisko.
Z podziwieniem zastała ojca na wpół uśpionego, a Waltera, siedzącego nad nim, ze smutną twarzą pełną litości.
— Ojciec się zdrzemnął.
— Nie — pani — chory jest.
Idalia uznała właściwem okazać czułość swego serca przed tym, któremu je przeznaczała, zrobiła minkę melancholijną i obrachowawszy przyklęknięcie z wielką gracyą, powoli zsunęła się na kolana między ojcem a Walterem.
Zgorszyli by się czytelnicy nasi, gdybyśmy myśli, jakie się snuły po głowie tego czułego dziecięcia, objawili im w całej ich naiwności. Idalka klękając, myślała o tem, jak szyjkę białą i śliczne ramiona w najkorzystniejszej pozie doktorowi pokazać, jak się niby wypadkiem doń zbliżyć, by poczuł jej oddech wonny, by mimowoli dotknął może rączki, w której drgało życie, doskonale naśladowane z francuzkiego. Ale Walter który się nieusunął wcale, zimny pozostał przy niej z początku.
Zimny! — ale któż z nas, nawet po doświadczeniach wielu, po ostygnięciu w boleściach, przy rozumie największym, nie ulegnie pokusie, gdy ta przybierze postać uroczego, młodego, ślicznego, całym przepychem i blaskiem wiosennym odzianego dziewczęcia?
Napróżno się walczy, rozum zwichnięty opada, jak ptak postrzelony w skrzydła, ostatek życia gra w popiołach, oko się iskrzy, namiętność zapomniana zmartwychpowstaje i zimny mędrzec zwyciężony, wstydzi się sam siebie.
To się stało z nieszczęśliwym Walterem, który uśmiechał się, gdy Idalia klękała, który ufny w siłę swą, nie ruszył się z miejsca, a w kilka minut siedział osłupiały i z przerażeniem widział, że szalał.
Taka to była śliczna ta wyfabrykowana piękność mimo fabrykacyi, mimo fałszu swego i nienaturalności, tak zdawała się pełną uczucia, gdy patrzała, patrzała umyślnie, paląc swą ofiarę, aby ją pożreć.
Po cichu coś mówiła do ojca, który się uśmiechał, z wpół otwartemi oczyma, a poglądała na Waltera. I oczy jej mówiły mu tak, że każde ich słowo wyraźnie rozumiał:
Kochaj bo mnie! Całe życie cierpiałeś, męczyłeś się, pracowałeś, czemubyś sobie choć na starość nie miał kupić tak ładnego jak ja cacka? Choćbym ja cię nie kochała, zawsze jestem śliczną zabawką, wartą twojego miliona. Mieniajmy się, ja ci dam siebie, ty mi dasz królowanie, pieniądz, świat, zabawę.
Oczy te nielitościwe a bezwstydne, wyzywały go na odpowiedź, a jeźli kiedy fascynacyą nazwać się godziło wzrok kobiety, wytężony na dobicie ofiary, to w tej chwili.
Idalia dochodziła tą mową niemą do bezwstydu, do niesłychanego zuchwalstwa, ojciec drzemiąc się uśmiechał, ona nie patrząc nań, jak w tęczę wpatrywała się w Waltera.
Kilka razy w początkach odwrócił oczy, chciał się porwać z kanapy, odejść, uciec — nie mógł.
Grzechotnik nie spuszczał zeń tego wejrzenia, które zawsze więcej mówi i przyrzeka, niż cały świat i życie całe dać może. Nareszcie, gdy stary zbladł i głowę na piersi pochylił, jak związany niewolnik, Idalia ulitowała się nad nim i obróciła się ku ojcu.
Walter korzystając z tej chwili, powstał z kanapy, chciał wyjść.
— Zostań pan — odezwała się Idalia, pewna siebie — pójdziemy razem z ojcem na herbatę — a tam się pan oświadczysz moim rodzicom.
— Jakto, pani?
— Tak jest, tam się pan moim rodzicom o mnie oświadczysz!
Podała mu rękę. — Zobaczysz pan, że tego żałować nie będziesz, ja chcę i muszę pójść za pana.
Walter stał zmieniony, drżący — widocznie złamany.
— Nie wyjdziesz pan ztąd, aż zamienim obrączki. Ja tak chcę!
Ostatnie słowa wymówiła śmiało, stanowczo, rozkazująco, Walter, jak wrosły w ziemię, nie ruszał się już. Skalski spał, córka powoli go rozbudziła.
— Ojcze idziemy na herbatę, kochany ojcze! doktór Walter przyszedł do nas i ma coś do pomówienia z tobą.
Aptekarz, jak całe życie nawykł był słuchać dzieci, tak i tym razem natychmiast się rozbudził, wstał i milczący, za Idalią, która podała rękę doktorowi, wsunął się do salonu, szukając miejsca, gdzieby mógł wygodnie usiąść i zdrzemnąć się. Roger był także w salonie. Mama stała przy samowarze.
— Niechże pan mówi!... Mamo (ozwała się Idalia), doktór Walter ma rodzicom coś do powiedzenia.
Zwróciła się ku zbladłemu towarzyszowi, ale Walter ust nie mógł otworzyć.
— Doktór Walter prosi rodziców o moją rękę.
Spojrzała na niego.
— Tak jest, odezwał się dziwnym, stłumionym głosem doktór, proszę o rękę panny Idalii.
Aptekarz zdziwiony uderzył w dłonie, Roger prawie z podziwu mowę stracił, matce imbryczek z rąk wypadł.
— Niechże nas rodzice pobłogosławią, dodała uśmiechając się.
A pocichuteńku sama do siebie dodała: La farce est jouée.
Dla dopełnienia tego obrazu to tylko jeszcze dodać należy, iż gdy po odejściu Waltera i długiej rozmowie z bratem i mamą, płaczącą ze szczęścia, (wśród której to rozmowy usnął aptekarz) piękna Idalia znalazła się sam na sam ze swą garderobianą, ulubioną panną Naramską, padła na fotel, śmiejąc się do rozpuku. Trzymała cygaretkę w ustach i śpiewając poczęła mówić do służącej:
— No wiesz Naramska?... winszuj mi... idę za mąż... wiesz za kogo? za tego starego, co aptekę kupił. Okropnie bogaty! Ale, żebyś wiedziała, com się nad nim napracowała! a, com się napracowała.... był z początku jak z kamienia... Dopiero go dziś wzięłam przebojem. A! żebyś była mnie zobaczyła! Ojciec był trochę niezdrów, zastałam go siedzącego przy nim. Myślę sobie: klęknę, niby u kolan ojca, ale tak do starego się obróciłam, żeby widział szyję i plecy... Ty sama mówisz, że mam tak śliczne plecy, jakich w życiu nie widziałaś.
— O! to prawda, panienko!
— Otóż, najprzód wychyliłam się bardzo zręcznie, niby przypadkiem przysunęłam się ku niemu. Spojrzę... siedzi jak kamień. Aż ja poczynam oczyma strzelać. Ojciec spał... Wlepiłam w niego oczy... a ty wiesz, jak ja patrzeć umiem!
— O! panienkaby umarłego wskrzesiła!
— Tak się też i stało, kończyła Idalia, to był człowiek umarły. Ale jakem poczęła... poczęła patrzeć, mówię ci, topniał jak wosk, miękł, słabł, a ja, bez litości, dobijałam, dobijałam! Dopiero...
— A ojciec?
— Ale ojciec teraz ciągle śpi.
— Dopiero jakem postrzegła, że go mam... Otóż to była sztuka! Wystaw sobie moją odwagę!... powiadam mu: Chodź pan i oświadcz się o mnie moim rodzicom.
— A, mój Boże! panienko kochana! zawołała Naramska, czyż to może być?! a gdyby był — odmówił?
— Ale ja już byłam pewną, że mi nie odmówi nic. Wzięłam go za rękę, zaprowadziłam do matki i — przy bracie, przy ojcu, oświadczył się, dałam mu pierścionek najuroczyściej w świecie. I powiem ci, pod sekretem, bo tego nikt nie wie, odprowadzając go, pocałowałam, ale tak, że tego pocałunku nie zapomni do śmierci.
— O, spodziewam się! taki stary dziad, śmiejąc się rzekła Naramska, a panienka jak różyczka!
— I jeszcze ci powiem, moja Naramska (tu westchnęła), żebyś ty wiedziała, jak jego piżmem słychać, jak trupa, ale ja mu każę używać paczuli.
Służąca spojrzała na pannę. Idalia już zapomniała o piżmie.
— Sprzedamy aptekę, musi kupić dom w Warszawie, zobaczysz, moja Naramska, jaki dom będę prowadzić! Madame la baronne de Walter, albo Walter de Walterstein, tak nawet ładniej a musi mi baronostwo kupić, gdzie zechcę, od tego nie ustąpię!
Liberya karmazynowa ze złotem, kamerdynerzy, strzelec! O, muszę mieć strzelca! Ślicznie wygląda przy powozie, a trzeba, żeby był ładny chłopiec!
Wiesz, że Roger się na mnie wścieka, zazdrości mi, bo mu się z hrabiankami nie udało! Roger nie ma energii!


ROZDZIAŁ IV.

Nazajutrz o godzinie dziesiątej z rana caluteńkie miasteczko wiedziało nowinę wielką, iż doktór Walter żeni się na pewno z panną Idalią Skalską. Wiele osób wieści tej nie dawało wiary. Zadziwiającem też było, że pogłoska o tem, jak gdyby naumyślnie i systematycznie rozniesioną została, by żadna ze stron umową związanych cofnąć się już nie mogła. Wrażenie w miasteczku było wielkie. Mylius właśnie miał wyjść, gdy mu to cyrulik jego przyniósł z największemi szczegółami, upewniając go, iż słyszał z własnych ust panny Naramskiej, a panna Naramska miała to od panny Idalii.
— A toćby stary chyba oszalał! zawołał Mylius, to nie może być! Żartował z nich chyba! Niechby się żenił zresztą z kim chciał, ale z Idalią... to sobie lepiej kamień uwiązać do szyi!
I porwawszy za kapelusz, doktór pobiegł wprost do dworku Manugiewiczów, ale drzwi zastał zamknięte. Stara kucharka, Kazimira, zaręczyła doktorowi, iż pan wyszedł bardzo rano i nie powiedział nawet, kiedy powróci.
Doktór cofnął się zamyślony. Tymczasem kogo spotkał, każdy mu wiadomość tę potwierdzał, że ją słyszał, to z ust Rogera, to od pani Skalskiej.
Znudzony tem Mylius, poszedł sam do apteki. Skalski stary siedział w fotelu nad papierami jakiemiś, ale drzemał.
Przywitał doktora uśmiechem mdłym, spokojnym, radości na jego twarzy wielkiej widać nie było.
— Kochany Skalski, odezwał się Mylius, klepiąc go po ramieniu, cóż to po mieście gadają, że pannę Idalię wydajecie za starego?
— A, podobno... wychodzi, tak, wychodzi za niego, bo ma milion, rzekł Skalski.
— Jakże, sama chciała?
— Zdaje się, że ona chciała... i on zechciał i potem... nie pamiętam... jakoś się oświadczyli... i tego... to ci tam moja żona powie.
Doktór nie pytał więcej, poszedł do pani Skalskiej, która z wielkiej radości płacząc, cały ranek jeszcze miała oczy czerwone.
— Czy to prawda, pani dobrodziejko?
— Ale prawda, prawda, odezwała się, głaszcząc Finetkę, która na doktora szczekała, a, powiadam ci, to jest geniusz ta Idalka! Ona stworzona na królowę! Jak sobie co powie, to musi dopełnić. Przyznaję się mój doktorze, że kiedy mi mówiła o tym projekcie z początku, no, nie chciałam się sprzeciwiać, ale jej nie wierzyłam. Tymczasem, wczoraj przyprowadziła starego, kazała mu się oświadczyć. Powiadam ci, jak baranek.
Jejmość złożyła ręce.
— Powiadam ci, doktorze, to było zawsze dziecko cudowne, ja nie wiem z kogo ona to wzięła, bo nie ze mnie i nie z ojca, proszę cię. Już Roger bardzo miły i dystyngowany chłopiec, wszyscy mu to przyznają, ale Idalia? Mówię ci, że on sam tego nie pojmuje, jak ona do tego doszła, ani ojciec, ani ja bo to wyraźnie cud! A to człowiek niezmiernie bogaty!
Mylius głową potrząsał.
— To tylko źle, że go nikt nie zna, a choć się zdaje i uczony i rozumny, od czasu, jak się na takie... (chciał powiedzieć szaleństwo, ale się wstrzymał) małżeństwo odważył, zaczynam powątpiewać o nim.
— Ale mój doktorze, przerwała aptekarzowa.
— Ale moja dobrodziejko, to starzec, a to wcielony szatanik ta wasza córka!
Aptekarzowa zaczęła się śmiać, a Finetka szczekać i tak skończyła się rozmowa.
Gdy nudzący się śmiertelnie Walek Luziński przyszedł na kawę do pani Pauze, która niewiele już rachowała na niego, ale jednak wypuścić go jeszcze nie chciała, poczęstowano go obiegającą po mieście wiadomością. Walek kochał się był niegdyś w pięknej Idzi, szydersko też, ironicznie, okrutnie począł sobie drwinkować z tego małżeństwa. Ubodło go i to, że Walter mu dawniej okazywał wiele przyjaźni, a lękał się, by wpływ nieprzyjaciółki (za taką uważał Idalię) nie odjął mu jej, słowem, nie rad był i zdziwiony, a pocieszał się szyderstwem, którego staremu nie skąpił.
Po wypiciu rannej kawy u pani Pauze, która w różnych formach podawała mu naukę moralną, przyjmowana przezeń bardzo obojętnie, Luziński nie mając co robić, nie lubiąc pracować, głowę mając zajętą świetną swą przyszłością, przez której pryzmat patrzał już na życie, włóczył się najczęściej po miasteczku bez celu, tłómacząc się przed sobą, że zbiera obrazy i szuka myśli.
W jednej z tych przechadzek, (właśnie tego dnia, gdy gruchnęła wiadomość o oświadczeniu się doktora Waltera), Luziński zabłądził na ciasną uliczkę, niedaleko klasztoru księży Reformatów.
Była ona jedną z najcichszych w miasteczku, część jej zajmował długi, wysoki, stary mur opasujący ogród klasztorny, po za który zwieszały się pokrzywione lip i kasztanów gałęzie, dalej stały dworki i domki rzemieślnicze w ogródkach zielonych, jak w kwiatów koszykach posadzone. Niewiele z nich przypierały do ulicy, część większa usunięta głębiej, dawnym obyczajem miała przed oknami ogródki malw, wybujałych irysów i tych przyswojonych nam roślin, co raz wsadzone w ziemię, już żadnego niepotrzebują starania.
Choć w rynku miasteczka było dosyć gwarno, a w innych jego częściach ludzie się snuli, tu oprócz kilku gromadek dzieci, bawiących się w piasku i szczebioczących na wyprzodki z wróblami reformackiego ogrodu, nie było nikogo. Drzwi dworków stały otworem, nad niektóremi skromna deszczułka oznajmywała o ubogim rzemieślniku.
Luziński puścił się tą ciszą, chcąc wyjść za miasteczko, kusiła go chata stara, w której miał rodzinę, co go przyjąć nie chciała i do której on sam przyznać się nie miał ochoty. Z daleka myślał spojrzeć na rozwalone domostwo, które było jego ojca kolebką. Słowa Waltera, który miał znać ojca Walka, teraz mu go jakoś więcej jeszcze przypominały.
Z wzrokiem roztargnionym sunął się pod murem młody chłopak, gdy obrazek dość oryginalny, a dla artysty pożądany, zatrzymał jego oko, oko wstrzymało kroki, stanął. W istocie rzadko podobny, stworzony wypadkiem jakimś, obrazek tak artystycznie pełny i tak niezwyczajny, przechodniom się nastręczy.
Naprzeciwko muru ogrodu klasztornego, stał dosyć porządny dworek, nowszy od swych sąsiadów, zbliżony więcej do ulicy i ledwie od niej oddzielony wązkim pasem, zajętym gęstemi bzami. Z za ich gałęzi tu i owdzie wysuwały się wybujałe malwy, postrojone w wiązanki kwiatów różowych. Gałęzie i kwiaty obejmowały tak szczelnie szerokie drzwi dworku, jakby je niemi umyślnie umajono. Nad temi drzwiami deska biała, bez napisu, miała niezgrabnie namalowaną trumnę. I przez otwarte drzwi widać było wielki skład gotowych trumien, różnej barwy i rozmiarów, które się napraszały, wysuwając zalotnie ku ulicy...
Były przeróżne, począwszy od małych, niebiesko malowanych, z białemi krzyżykami, dla dzieci, (tyle ich umiera!), aż do politurowanych z antabami świecącemi, dla ludzi, co zasłużyli sobie na wygodne i trwałe pomieszczenie po — najdłuższem życiu, (forma prawna).
Ale cóżby tak dziwnego było w trumnach, gdyby przy nich nie grało właśnie życie wiosenne, nie tylko gałęzi zielonych, ale zieleńszej i świeższej nad nie młodości?!
Na jednej z tych trumien, wysoko dosyć postawionej, siedziała z nóżkami zwieszonemi w powietrzu, dzieweczka śliczna i śpiewała piosenkę półgłosem. Na głowie miała tylko co znać uwity wianuszek z bławatków, na piersiach pstro-żółtą chustynkę, pokrywającą koszulę i spódniczkę siną w paseczki, jaką nosi lud ubogi. Wianek sinych bławatków, ślicznie się odbijał na złocistych jej, starannie uczesanych włoskach, spadających dwiema długiemi kosami na plecy. W rękach trzymała pończoszkę i przerabiała paluszkami prędko, myśląc widocznie o czem innem, aby ciszę nudną rozerwać. Twarzyczkę miała ładną, o rysach drobnych, o usteczkach małych, o niebieskich oczkach, wesoluchną, uśmiechniętą, podobną do aniołków na obrazach, które nucąc chwałę Bogu, ani się troszczyć o nic, ani myśleć też o niczem nie potrzebują.
U nóg śpiewającej dziewczynki, wiórami i trzaskami od trumien, bawiło się kilkoletnie dziecko, siostrzyczka, koło której siedział młody psiak naiwny, niekiedy nogą zaczepiając towarzysza do wspólnej zabawy.
Światło przez gałęzie krzewów i otwór drzwi, przekradało się pasami i padało dziwnie ozłacając miejscami śliczny obrazek. Dziewczę złotowłose było w cieniu, a pies i dzieciak w świetle i blasku.
Luziński jako poeta, uderzony został kontrastem tych trumien i młodości, życia i śmierci, światła i cieni, a instynkt artystyczny, choć niewiele rozwinięty, wskazywał mu piękność tej kompozycyi Bożej, pełnej myśli głębokiej; choć tak na pozór prostej i zwyczajnej. Z myślą tą spotyka się sto razy na dzień, ale ona rzadko tak się wdzięcznie i wyrazisto maluje. Tu forma podnosiła ją i czyniła potężniejszą.
Walek stanął, dziewczę, którego nóżki zwieszone chodziły w takt śpiewu, nuciło piosenkę z głową spuszczoną, zadumane. Nagle poczuło, (bo się to czuje), że na nie ktoś patrzeć musi, podniosło oczy i rozśmiało się naiwnie, serdecznie patrząc na Walka, który stał jak przykuty, a patrzał jak oczarowany.
Nikogo więcej ani przy dworku, ani w oknach tego widać nie było, dziewczę to spuściło oczy na pończochę, to znów je podniosło na przechodnia i śmiało mu się z wdziękiem niewinności anielskiej.
Nie umiał mu się oprzeć Luziński i powoli skradając się przystąpił do płotu, wstąpił na kamienie wiodące ku drzwiom, wreszcie posunął się aż do progu.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór paniczowi! Czy jegomość może co potrzebuje? My mamy co tylko najlepszego jest w mieście. Wskazała ręką na trumny, widocznie chciało się jej rozgadać. — Proszę panicza, są politurowane, są dębowe naturalne, a wszystkie z suchego drzewa, doskonałe, mocne i tatko tak robi, że się do każdego miary nadają. Jest, proszę panicza trzy miary. Nie uwierzy panicz, jaki człowiek się robi długi po śmierci.
— Wam że tu nie smutno siedzieć w tych trumnach?
— A nie, proszę panicza! A czego ma być smutno? Wiele ja razy spałam w wielkiej trumnie, bardzo wygodnie, jak w czółenku! My tu wszyscy do tego przywykliśmy, bo czegóż się to bać, wszak śmierć zawsze musi przyjść, czy się jej człowiek lęka czy nie?...
— Ale tak na nią ciągle patrzeć, smutno.
— Nie, proszę panicza, odpowiedziała dziewczynka, bo się człowiek oswoi i potem na to patrzy, jak na drzewo. Mnie tylko czasem żal tatka roboty, bo co on się napracuje, żeby to porządnie, ładnie wyglądało, a postawią na kilka godzin na katafalku i jeszcze jeźli postawią, no, to choć nie tak prędko zniszczeje, a jak do wilgotnej ziemi, zaraz zacznie gnić. Czy panicz tutejszy? — spytała dziewczyna.
— A jakże! urodziłem się tu i najczęściej mieszkam.
— A ja panicza nigdy nawet w kościele nie widziałam!
— Ani ja was, odparł Luziński, jakoś ujęty prostotą dzieweczki i wdziękiem świeżej twarzyczki. Czy macie więcej rodziny?
— Jest tylko tatko i dwóch czy trzech czeladzi, co przychodzą, matka nam umarła, o! już pięć lat będzie temu, bardzo nam bez niej źle! Tatko cały dzień pracuje, a ja siedzę w sklepie, bo nie można wiedzieć kiedy kto czego zapotrzebuje, a zawsze pilno, pilno... Tych biednych umarłych toby się radzi z domu pozbyć jednej godziny. Nas tylko dwoje, siostrzyczka Teklusia i ja.
— A wam na imię? — spytał Walek.
— Mnie proszę panicza? Karolina na chrzcie świętym, ale jak byłam mała, nieboszczka matka mnie przezwała Linką i teraz się oduczyć tego nie mogą, choć wyrosłam. Napróżno ja im mówię, że to do niczego niepodobne, jużbym wolała Karolkę, czy co! Jak chodziłam do szkółki, do sióstr miłosierdzia, to mnie dobre siostry pieszcząc nazywały też Karolką, nie tą Linką, z pozwoleniem, jak pieska.
— Ale to ładne imię?
— E! nie! odparła potrząsając główką dziewczynka, kto gdzie widział Linkę?! Ludzie się śmieją, a mnie się przypomina lin, tłusta, brzydka ryba, ja rybą być nie chcę.
Walek się uśmiechnął.
— Pan szedł tak sobie na przechadzkę? A! jaki pan szczęśliwy, że tak sobie chodzić może, a ja muszę siedzieć do nocy na jednem miejscu.
Westchnęła biedna.
— Przecież cię czasem uwolnią, moja panienko?
— Nie, nigdy! — rzekła smutnie, wpatrując się w pończochę, chyba rzadko w święto, lub niedzielę i to nie do Fary, ale tu do Reformatów, gdzie zapewne pan Bóg ten sam, ale same stare dziady.
Walek się począł śmiać, ona także.
— Co panicz tak stoi? gdyby się nie obawiał siąść na trumnie, tobym prosiła. W rogu stoi mocna dębowa. To cała historya, proszę panicza, ta dębowa trumna ogromna, już ona tu ze cztery lata odpoczywa, a nikomu się nie przygodzi. Zamówił ją był sobie rzeźnik, nieboszczyk Rafał Sumirka, nawet za nią tatkowi dał zadatek, a domagał się, żeby drzewo było doskonałe. Tymczasem gdy umarł biedny człowiek, familia takiej drogiej trumny brać nie chciała i pochowali go w sosnowej, prostej, a ta się została. I nie wiem jak długo stać będzie, bo bardzo duża, a teraz ludzie maleńcy.
I śmiała się, mówiąc to, jakby prawiła o kwiatkach; — Walek stał, słuchał i ujęty był niezmiernie poetyczną stroną tego szczebiotania wśród trumien. — Linka popatrzała na niego i westchnęła, z natury widać była szczebiotką, a długie milczenie jeszcze jej rozmowę tę czyniło milszą.
— Czy pan wiesz dla czego ja się panu uśmiechnęłam?
— Boście może znudzeni byli milcząc długo, a nie widząc nikogo.
— Ale nie, przerwało dziewczę, o! nie! tylko że mi twarz wasza, pańska chciałam powiedzieć — tak strasznie matunię przepomniała, jakbyście byli jej bratem.
Walek pobladł, ale się uśmiechał niby.
— A któż była wasza matka? spytał głosem stłumionym.
— O! proszę panicza! zaczęło dziewczę, zwracając główkę ku niemu — moja matka była bardzo poczciwego i dobrego rodu, tylko że — nieszczęśliwego. Z domu była Luzińska.
Walek drgnął, ale nie chciał nic dać poznać po sobie — milczał.
— Z tych Luzińskich co jeszcze ich uboga chata nad groblą stoi i co to — tak mówią, ja nie wiem — jeden z nich zabił kogoś w Turowie.
Młody chłopak spuścił głowę, zimno mu się zrobiło.
— Ale jak pan moją matkę przypomina!
Nie było wątpliwości, że córka stolarza, który robił trumny, była mu krewną, ta wiadomość i ostudziła go i przeraziła, ale ładne oczki dziewczęcia wabiły; a całe to położenie dziwaczne chorobliwej fantazyi dogadzało. Ta sama złotowłosa dzieweczka z całą swą wdzięczną prostotą i naiwnością, wcale by go nie zajęła, gdyby ją był spotkał w ulicy ze dzbanuszkiem wody. Tu wszystko składało się na balladę. Walkowi zdawało się, że samo przeznaczenie snuje mu do arcydzieł wątek, ale do nich wszędzie są wątki, tylko mistrzów nie ma.
Patrzał więc sparty o uszak na Linkę, która robiła pończoszkę, rada była gościowi i bawiła razem jego i siebie z wielką ochotą rozbawienia obojga.
— Ot, mówiliśmy o trumnach, dodała, skręcając główką, powiem panu jeszcze bardzo ciekawą historyę szewca. Pan go pewnie zna, nazywa się Siedlecki, a ma domek na Międzyrzeckiej ulicy. Otóż ten Siedlecki ma, mówią, bardzo złą żonę, która się strasznie boi śmierci i każdej rzeczy co ją przypomina. Temu będzie lat kilka, pokłócili się z sobą okropnie, mało do bitwy nie przyszło. Siedlecki nie wiedząc czem żonie dokuczyć, powiedział jej: — Ty mnie do grobu wprowadzisz! żebyś o tem nie zapomniała, każę trumnę sobie zrobić zawczasu i będę w niej tu spał w izbie. A nie były to żarty, przybiegł zdyszany do tatka: — Rób mi trumnę, mówi. Tatko mu perswadował na co śmierć kusić — ale nie i nie, rób mi trumnę. Musieli mu zrobić i zanieśli, nasłał sobie w niej pościel, żona z domu uciekła zrazu, potem przyszła, płakała, kłócili się, ale Siedlecki trumnę zostawił. Tak się to zapomniało, aż w rok czy półtora, przychodzi do ojca znowu. — A! żeby cię! powiada, ot toś mi dobrą zrobił trumnę, kiedy do dwóch lat niewytrzymała, toż to się spękało w niwecz i rozpadło. Tatko mu na to, że się trumny nie do spania robią, ale koniec końcem, kazał zrobić nową i ta od dwóch lat poszła na nic, teraz już śpi w trzeciej, a ojciec powiada, że mu pewnie chyba czwartą robić będzie.
Linka się śmiała, aż wianuszek z bławatków osunął się na czoło, zdjęła go, poprawiła, przejrzała się w złomku zwierciadełka, które wisiało w kątku nad trumną dębową i zaczęła śpiewać a oczkami śmiać się.
Walek choćby był chciał patrzeć na nią dłużej, czuł, że odejść potrzeba, ukłonił się jej ładnie i poszedł. Poszedł ulicą zwolna, a oglądał się coraz i ona na niego i nim drzewa zakryły drzwi dworku, uśmiechali się sobie, jak starzy dobrzy przyjaciele.
Walek powlókł się dalej, niemal zawstydzony, przypomniał hrabiankę, swą wielkość przyszłą i tę kuzynkę bosą, sam dziwił się sobie, że takie stworzonko Boże, mogło na nim uczynić wrażenie.
Rozum się sprzeciwiał, serce czuło, że obraz Linki w niem zostanie.
Luziński nawet przypomniał sobie z tego powodu, że wszyscy wielcy geniusze, począwszy od lorda Byrona, sławili się bałamuctwem, że należało do atrybucyi poety kochać się w istotach najsprzeczniejszych, a nawet najmniej miłości godnych. Linka była śliczna, młodziuchna, trochę kuzynka, szczebiotka naiwna i siedziała na trumnach.
— Wielkiego grzechu w tem nie ma, że się trochę z nią pobałamucę, ona z tego będzie bardzo szczęśliwą, a ja się ubawię!
Sumienie bardzo posłuszne, skłoniło się ukazać mu to w jak najniewinniejszem świetle, choć fantazya rozbujała, doprowadzała zawczasu całą historyę tę do najostateczniejszego kresu.
W balladzie, którą osnął na tym tekście, jasnowłosa dziewczynka topiła się w stawie, białe jej ciało wypływało wśród rozkwitłych grzybieni białych (nymphea) i ojciec siwowłosy składał je w wyciosanej, a łzami polanej trumience.
Nic okrutniejszego, wierzcie mi, nad poetę, byle mógł poemat odkopać, gotów otworzyć grób...


ROZDZIAŁ V.

Ze wszystkich licznych bohaterów powieści naszej, najnieszczęśliwszym pono był o te czasy, baron (in partibus) Roger von Skalski... Ojciec nic nie czuł już, matka rozpływała się we łzach nad córką, panna Idalia marzyła, jak w przededniu miodowych miesięcy się marzy. Roger choć wkrótce miał być dziedzicem Paprotyna, gdyż wymógł na ojcu, aby majątek kupiony był na jego imię — chodził kwaśny i podraźniony.
W istocie oddawna zamierzał pochwycić jedną z hrabianek, było to jego marzeniem, wykonanie zdawało mu się łatwe, tymczasem sprawa ta nie szła, a miał poszlaki, że baron i ktoś drugi, już go tam uprzedzili. Brakło mu nawet sposobu przyczepienia się do Turowa. Inne partye w sąsiedztwie nie zdawały mu się wcale stosowne.
Szczególniejszą niechęć czuł do tego przybysza, barona Helmolda, jako do kogoś, co mu wydarł z przed nosa jego najprawowitszą własność. Ale gdyby był nawet szukał i wymyśleć chciał zemstę okrutną, nie byłby znalazł lepszej nad tę, która mu się nastręczyła przypadkiem.
Widzieliśmy już, z jaką wdzięcznością przyjęte były pierwsze Rogera odwiedziny w cukierni J. B. Gorconiego. Od tej chwili, właściciel tego instytutu kłaniał się nizko Rogerowi, a syn aptekarza, odbierając oznaki poszanowania, nie pozostał nieczułym na nie. Wiedzieć należy, iż Gorconi, jakkolwiek cudzoziemiec, wrósł był już w stosunki miejscowe i słynął z tego, że wiedział o wszystkiem co się działo o dziesięć mil na około.
Niepotrzebował też utrzymywać dzienników w cukierni, bo gości zabawiał kroniką prowincyonalną, tak faktów pełną, iż żaden kronikarz by mu nie sprostał. Zwykle stawał przed konsumatorem, opierał się o swe biuro, zakładał nogę na nogę, ręce na żołądku z wielką gracyą łączył w całość udatną i gdy usta różowe otworzył, płynęła z nich struga złota plotek, jak z rogu obfitości. Tego dnia właśnie miał szczęście przyjmować Rogera i uczcił go gazetą z największem staraniem zredagowaną.
Roger słuchał. Potrąciło się coś o barona Helmolda.
— Ja znam tego barona z Galicyi i słyszałem od sekretarza pocztmistrza, że pojechał do Drycza i Wilczego-brodu, a pan dobrodziej wie kto mieszka w Dryczu? i w Wilczym-brodzie?
— Nie, tak dalece nie wiem.
— W Dryczu, panie dobrodzieju, mówił J. B. Gorconi, zamieszkuje starościna Horska, stryjeczna jakaś babka pana Barona, to nic, bo z tej babki panie dobrodzieju, święconego dla barona nie będzie.
Gorconi uśmiechając się poprawił beret, koncept mu się udał.
— Ale rodzona siostra starościnej, a zatem również przypadająca babką jakąś baronowi, młodsza od pierwszej o lat piętnaście, panna Cześnikiewiczówna Zabrzeska, jest dziedziczką Wilczego-brodu z przyległościami. Jest-to najmajętniejsza osoba na całą okolicę, panna milionowa, ale do pięćdziesiątówki zbliżona, dziwaczka.
Otóż całe podobno rachuby i zabiegi rodziny, obracają się około Wilczego-brodu.
Skalski słuchał uważnie.
— Pan dobrodziej i nie widział i nie słyszał o pannie Cześnikiewiczównie? zapytał cukiernik.
— Nie przypominam sobie.
— Ale to panie dobrodzieju, jest osoba do drukowanej książki, tak osobliwa. Najprzód ja miałem honor ją widzieć, choć blizka pięćdziesiątówki, niech pan sobie nie wyobraża, ażeby była albo stara albo brzydka.
Była to swojego czasu nadzwyczajna piękność, a dziś jest osoba jeszcze bardzo, bardzo przystojna, wyglądająca młodo, nieco trochę może za otyła, rumiana, ale zęby śliczne, postawa pańska majestatyczna, królowa panie.
Imię jej, panie dobrodzieju, także nie pospolite, może być, że od Św. Floryana, ale ją zawsze nazywali Cześnikiewiczówną Florą. Co pan chce! bogini kwiatów.
Szczęśliwym składem okoliczności, gdy niemal cała familia traciła, panna Flora, brała tyle sukcessyj, że majątek jej urósł do nadzwyczajnych rozmiarów. Jam go tam nie liczył, ale ludzie mówią, ze ma kilka milionów.
Roger się mocno zajmować zaczynał opowiadaniem.
— Ale dla czegóż za mąż nie poszła?
— Otóż to jest tajemnicą niepojętą, bo się o nią nawet książęta starali, ale panna dumna, grymasiła, posądzała, że chciano ją brać dla pieniędzy, zrażała, była ostrą umyślnie i ot tak z roku na rok powoli dojechała do pięćdziesiątówki i teraz cygaro pali, sama rządzi, a despotycznie! o! i ani myśli już o mężu.
Mówiono tam, dodał po cichu Gorconi, rożnie, różnie, jakoby tam i kilka romansików było nawet z grawaminami, ale to mogą być bajki. To pewna, że już chyba nie pójdzie za mąż, a familia koło niej tańcuje panie, jak Dawid przed arką.
Tyle było słów pana J. B. Gorconiego, ale one nie padły na rolę niepłodną — wziął je do serca pan Roger Skalski.
— A toby była doskonała historya, żebym ja mógł ją poznać i... Co mi tam lat pięćdziesiąt. Idalia chce iść za tego starca, bez familii, bez dystynkcyi, a tu wszystko jest. Tylko jak?
Jak? W istocie zahaczyło się całe to zuchwałe przedsięwzięcie na tem okropnem: jak?
Roger nie miał fantazyi żywej i środków wyszukać było mu trudno, ale wieczorem, zwierzył się po cichu Idalii. Nie uznawał jej wyższości nad sobą, wszakże kobiecym tym rozumkiem nie gardził.
Idalia paląc cygaretę, słuchała go z uwagą.
— Ha! rzekła po namyśle, myśl jest dobra, ale do wykonania trudna. Wszystkie środki dawniej używane, złamane koło, wywrócony powóz, zbłąkany podróżny, zużyły się do szczętu. Romanse wydały sekret, nikt teraz nie uwierzy w żaden przypadek podobny.
Pojechać tak wprost do starej panny, debut en blanc, niepodobna.
Ale czy nie będzie to graniczyć czasem z Paprotynem? bo to w jednej stronie.
Roger nie wiedział o tem, gorączkowo wszakże zbiegł po inwentarz i mappę. Są fatalizmy! Las Paprotyński stykał się z puszczą, należącą do Wilczo-brodzkiego klucza!
Idalia i Roger plasnęli w ręce, brat ja ucałował.
— Cicho! na miłość Bożą! cicho! nikomu słowa. Jutro jadę do Paprotyna, zabieram lokaja, tualetę, powóz i jako sąsiad, mam zupełne prawo zaprezentować się w Wilczym-brodzie.
Zatarł ręce i podniósł oczy do góry.
— O fortuno! sprzyjaj mi! zawołał. Toby dopiero był dobry figiel temu gołemu baronowi zmieść sukcessyę taką.
— Ale cóż mówią o pannie?
Roger powtórzył co słyszał od Gorconiego.
— Tu idzie o to, aby się ożenić — przerwała Idalia, a potem od czegóż rozum? zręczność? młodość? gdybyś sobie rady nie dał, gardziłabym tobą.
— Ale nikomu nic.
— Ani słowa...
Przyszłemu dziedzicowi Paprotyna nie było nic łatwiejszego, jak nazajutrz wybrać się, wyjechać i dobre wziąwszy konie pocztowe, w nocy stanąć na miejscu. Ponieważ dawny dzierżawca dwór jeszcze do marca miał zajmować, dziedzic miał mieszkanie w oficynie i tu się zainstallował; ale nowy nabywca już tu znalazł dwór, usłużnych ludzi i przyjęcie wielce uprzejme. Stawił się choć nocą leśniczy, który równie dobrze znał ostępy i knieje, jak sąsiedztwo. Nie chcąc się wydać ze swą niecierpliwością, pan Roger zamówił go na jutro do objazdu granic. Przytem rozmowa sama przez się musiała wpaść na Cześnikiewiczownę Florę.
Dzień następny był piękny, ale już nieco jesienny, stary leśniczy postarał się o konia, wyjechali po śniadaniu. Roger bardzo troskliwie badał granice, choć mu o nie wcale nie chodziło.
Stanęli u starego dębu, oznaczonego krzyżem.
— Tu jaśnie panie, odezwał się officyalista, styka się ziemia jaśnie pańska z ziemią jaśnie panny Cześnikiewiczównej i granica idzie wyschłem łożyskiem wodocieczy, aż do trzech kopców na Kudaszowej dolinie, ztamtąd...
— A! panny Cześnikiewiczównej z Wilczego-brodu? spytał Roger.
— Tak, jaśnie panie, z Wilczego-brodu.
— Daleko to ztąd?
— Niby ztąd, jaśnie panie, będzie mila, a niby ze dworu będzie w koło z półtorej.
— Czy nie ma kwestyi o granicę?
— A gdzieby kwestyi nie było! jest i nawet twarda do zgryzienia, z powodu, że są dwie wodociecze równoległe, obie wyschłe, niby jedna, która jaśnie panu służy i niby druga, którąby chciała panna rewindykować.
— Ja nie cierpię spornych gruntów i myślę to załatwić, pojadę do Wilczego-brodu.
Leśniczy się uśmiechnął.
— Co się tyczy niby pojednania, rzekł, to dla czegoż nie, ale żeby to się na co zdało, proszę jaśnie pana, to darmo sobie pochlebiać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jaśnie panna Cześnikiewiczówna... z przeproszeniem, bez urazy, ale to jest Herod baba.
— Oho! rozśmiał się Roger.
— Ona sama konno granice objeżdża, albo się kałamaszką powozi, pilnuje, procesuje się i nie ustąpi panie nikomu.
— Cóż to, stara już?
— Żeby stara, nie powiem, odparł leśniczy, a żeby młoda, także trudno przyznać. Jakem ja tu nastał, była taka sama jak jest, a temu lat piętnaście, troszyneczkę niby wąsów dostała, ale ją to nie szpeci. Osoba wielce poważna, tylko niby, jaśnie panie, nie kobieta!
Roger się uśmiechnął.
— Zrobi się co, czy nie, zawsze mi wypada tam być i spróbować.
— A zapewne, proszę jaśnie pana, korona z głowy nie spadnie i dla samej ciekawości warto, żeby widzieć dwór w Wilczym-brodzie, bo taki drugi bodaj czy się znaleźć uda.
— A cóż tam tak osobliwego?
— Wszystko, jaśnie panie, rzekł leśniczy, niby począwszy od dziedziczki, aż do księdza kapelana.
— Cóż to za kapelan?
— Kapelan, panie... kto jego wie?! podobno z Egiptu, czy z jakiejś ziemi zakazanej, ale jak mszę mówi, to takim językiem, że nie wiem, czy go sam Pan Bóg zrozumieć może.
Ponieważ nie wypadało zbytnio wypytywać, Roger zamilkł, obiecywał sobie zresztą naocznie zobaczyć dwór panny Cześnikiewiczównej. Jakoż nazajutrz tam pojechał.
Z powierzchowności Wilczy-bród nie zwiastował się bardzo wspaniale, odznaczał się tylko niezmierną rozciągłością budowli, nie bardzo systematycznie poustawianych. Wśród starych drzew, ulic, klombów, budowli różnych więcej było dwa razy, niż się zdawało potrzeba. Sam dwór nizki, drewniany w części, murowany kawałkami, widocznie stawiany i przestawiany różnemi czasy, różnego smaku próbki pomięszane przedstawiał: gotyk, kolumny greckie, fantazyjne arkady i kształty wreszcie, przez żadną architekturę nie uznane, będące niedojrzałym płodem miejscowych, ciesielskich i mularskich geniuszów.
Wśród tego labiryntu przybudówek, galeryek, ganków, kręcił się liczny dwór różnobarwny.
Naprzeciw gościa wyszedł mężczyzna stary, w taratatce, niby marszałek dworu. P. Roger oddał mu swój bilet i oświadczył, że jako sąsiad i nabywca Paprotyna chce pannie Cześnikiewiczównie złożyć razem uszanowanie i pomówić z nią o granicy.
Marszałek przyjął to z ukłonem i wprowadziwszy go do salonu na dole, sam poszedł do pani.
Roger miał czas się obejrzeć w ogromnym, a wcale osobliwym pokoju, a raczej sali, w której go posadzono. Widocznie zrobioną była ze dwóch dużych salonów, gdyż w pośrodku zostawiono dwa słupy, zamaskowawszy je bluszczami.
W obu pełno było sprzętów, obrazów, starych i pięknych pamiątek, kosztowności, etażerek, fraszek wyszukanych, maleńkich kanapek, sofek, podnóżków i poduszek.
Trudno było miejscami przecisnąć się wśród tego natłoku wygódek, czyniących salon niewygodnym.
Długa chwila minęła, nim drzwi jedne boczne otwarły się i weszła niemi, w czarnej sukni pod szyję, osoba niemłoda, słusznego wzrostu, barczysta, z postawą dumną i energiczną, z głową odkrytą, chociaż nie było na niej zbytku włosów, ani sztuką się starano ich brak nagrodzić. W wyrazie twarzy, którą przyozdabiał maleńki podbródek, nieco sfatygowany, znać było osobę nawykłą do rozkazywania, panowania i posłusznych tylko ludzi. Nie była ona wcale brzydką, rysy miała nader regularne, oko piękne, usta drobne, wdzięk pewien niezwyczajny może, ale artystyczny, mało wszakże obudzała sympatyi i wcale się o nią nie zdawała starać.
Jednym rzutem oka Roger zrozumiał kobietę i trudność szalonego zadania swego, którego w pierwszej chwili nawet już gotów się był wyrzec. Spojrzawszy na nią przekonał się, że opanować ją było niepodobieństwem. Panna Flora patrzała na świat jakby już dla niej żadnych nie miał zagadek i żadnych złudzeń, stąpała po ziemi nogą pewną, nie myśląc wcale próbować chodzić po obłokach.
Gdy pan Skalski się przedstawiał, grzecznie, ale zimno kiwnęła mu głową, wskazała siedzenie i przemówiły głosem tak stanowczym, tak realistycznym (jeźli się wyrazić godzi w ten sposób), iż na panu Rogerze uczyniła niemal wrażenie przebranego mężczyzny.
Mimo niewieściego wdzięku twarzy, miała w istocie więcej może męzkiej natury, niż kobiecej, a życie i obyczaj jeszcze ją wydatniej rozwinęły.
— Pan to więc jesteś nowym dziedzicem Paprotyna? odezwała się, bębniąc tłustemi paluszkami po stoliku, był czas, że ja sama miałam myśl go nabyć, potem się to jakoś inaczej złożyło. Majątek zdaje się dobry, ale potrzebuje pracy wiele, dozoru i nakładu. Dla mnie by z tem było za ciężko, mam i tak dosyć kłopotu z memi dobrami, a kobiecie temu wydołać trudno.
— Czy pan gospodarz? — spytała po chwili.
Roger i nie miał wcale miny gospodarza i za niewłaściwe jakoś uważał chwalić się hreczkosiejstwem, rzekł więc z uśmieszkiem:
— O nie! pani dobrodziejko, część życia większą spędziłem po miastach, długi czas byłem na studyach w uniwersytetach niemieckich.
— No! to panu nie zazdroszczę nabycia, rzekła panna Flora, pan tu niewymieszkasz, a gospodarstwo bez gospodarza na nic.
— Dlaczegóżbym nie mógł tu wymieszkać? — odparł Roger, znajdę sąsiedztwo, będę miał polowanie, książki.
— Tak polowanie, książki, ale nie sąsiedztwo, przerwała gospodyni, bo my tu żyjemy każdy sobie. Ja nikogo nie przyjmuję, inni nie wiele osób i rzadko.
To mówiąc, wzięła ze stołu ogromną, pełną cygar cygarnicę i podała ją Rogerowi, który zdziwiony zawahał się, czy ma przyjąć ofiarę.
— Pal pan, ja także palić będę, bardzo proszę. Jestem stara panna i nie potrzebuję się żenować, ni faire la petite bouche...
Roger przyjął cygaro, było doskonałe hawańskie.
Spojrzał na stolik, tu leżeli Montalembert, O. Gratry, Dupanloup, a nawet J. de Maistre...
Oświeciło go to nieco, ale onieśmieliło jeszcze bardziej.
Wejrzenie na stół nie uszło oka gospodyni.
— Książki, to pewnie panu znane? — spytała, ale zapewne też i nie tak miłe jak mnie. Panowie wszyscy jesteście filozofowie, wychodząc z tych uniwersytetów, protestanckich, hegliści, szellingiści.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć, w istocie choć chodził w Berlinie na uniwersytet, choć o mało nie został doktorem, tak te kwestye nie wiele go obchodziły, iż gotów się był pisać na cokolwiek bądź, byle nie dysputować.
— Przyznam się pani, rzekł, iż ja nie zostałem, heglistą, bom do filozofii nie czuł powołania.
— To wielkie szczęście, zawsze pan coś ze spuścizny domowej ocalił, dodała gospodyni puszczając kłąb dymu, c’est autant de gagné. Ale indyferentyzm gorszy może od filozofizmu.
Roger zakłopotany obrotem rozmowy, zabierał się kaszlnąć i rzucić nieznaczące słowo, gdy marszałek dworu wszedł, a za nim słudzy z przyrządami do herbaty.
— Czy jaśnie pani nie kazałaby się wstrzymać z herbatą dla gości z Drycza, bo widać landarę na grobli?
Roger chciał wstać i pożegnać już, nie myśląc się nudzić nadaremnie, ale gospodyni nakazująco prosiła go, żeby pozostał.
— Goście z Drycza, to moi krewni, rzekła, wątpię żeby siostra, bo ta chora i nie wyjeżdża, ale wnuczka jej może i kto z familii. Nie zaszkodzi panu poznać sąsiedztwo.
Skalski pozostał, a w kwandrans potem we drzwiach ukazała się mała, pucołowata, tłusta, krągła jejmość, panna biała i piegowata straszliwie, a naostatku baron Helmold.
Od progu baron ujrzał Rogera i stanął zdziwiony, śmiejąc się. Gospodyni prezentowała Skalskiego siostrzenicy i wnuczce, chciała Helmolda zapoznać, gdy dostrzegła, że panowie ci nader serdecznie podali sobie ręce.
Uścisk nawet był tak czuły, iż pod nim można się było domyślać nienawiści.
— A! to panowie się znają? — zawołała gospodyni.
— Od bardzo dawna, odpowiedział Helmold. Co pan tu robisz u mojej kuzynki? — dodał ciszej.
— Najsmutniejszą w świecie gram rolę sąsiada, z dyferencyą graniczną pod pachą.
— Jak to sąsiada?
— Jestem nabywcą Paprotyna, który graniczy z Wilczym-Brodem, mamy kwestyę o spory kawał ziemi.
Helmold ramionami ruszył.
— A to! — rzekł, osobliwsze na honor spotkanie, czy pan znał dawniej kuzynkę?
— Nie, dziś pierwszy ją raz widzę...
Ponieważ panie rozmawiały, baron odprowadził Skalskiego na ganek, pełen kwiatów, ostawiony olbrzymiemi drzewy pomarańczowemi.
— Prawda, szepnął, że diable oryginalna panna! Zaczął się śmiać. Tylko na wsi spotykają się takie egzemplarze, rzekł ciszej. Uważałeś pan dwór, otoczenie, a nareszcie samą ową Semiramidę naszą. Wiesz pan, że to kobieta, która ma kilka milionów majątku, a kłóci się o półtora złotego do upadłego!
— Wszystko to są tajemnice dla mnie, odezwał się Roger z fałszywym uśmiechem, co mnie do tego, byłem skończył o dyferencyę graniczną.
— Właśnie mogę panu przepowiedzieć, że jeźli chodzi o stratę piędzi ziemi, Flora za nic w świecie na ustępstwo się nie zgodzi, raczej proces wybierze!
Skalski westchnął.
— No, to będziemy się procesowali.
W chwili gdy te wyrazy kończył, stała się rzecz niezwyczajna w Wilczym-Brodzie, panna Cześnikiewiczówna porzuciła siostrzenicę, jej córkę, wyminęła barona i przyszła sama do Rogera spytać go, jak mu się podoba okolica.
Ujął ją widać miną smutną, zrezygnowaną, niemal pokorną... Trzeba też przyznać, że Skalski, który wiele na powierzchowność liczył zawsze i starał się ją uszlachetnić, wyglądał na ładnego chłopca, może ze zbyt wielkiemi pretensyami, ale nie bez szyku.
Na ten raz zawiedzione nadzieje odjęły mu właśnie to, co szkodzić mogło, pretensyonalność zbytnią. Wydawał się skromnym, było mu z tem do twarzy.
Nie było tajnem nikomu, że ta, którą nielitościwy Helmold nazwał Semiramidą, lubiła pięknych mężczyzn. Z tego zapewne powodu najniesprawiedliwiej w świecie, potwarz, która nikomu nie przebacza, przypisywała jej nawet kilka nieprawdopodobnych intryg. Mówiono, (czemu wierzyć nie należy), iż wszystkie matrymonialne nadzieje konkurentów porozbijały się o to, iż nie dosyć byli posłuszni, chcieli mieć własne przekonania i zdanie, a tego Semiramida nie znosiła.
Tłusta, okrągluchna siostrzenica, zobaczywszy odchodzącą, szepnęła Helmoldowi na ucho:
— Mówię ci, ja ją znam, podobał się jej, ale nie lękam się tego, przyjdzie to prędko i przejdzie. Byli tacy, co po roku jeździli, o których mówiono, że po zaręczynach, a jednego dnia jak dała odprawę, ani się pokazali. Wiesz, za co ten... ten... Gniewosz o którym słyszałeś, został wypędzony? Cygaro niedopalone rzucił do piaseczniczki, zamiast do popielnicy.
Zaczęli się śmiać.
— Ona tak zawsze, dodała siostrzenica, z początku dumna, potem się do lada kogo zaawansuje, skompromituje i jednego razu ni ztąd ni zowąd — ruszaj, zkąd przybyłeś. Znać potem nie chce.
Przez otwarte okno na ganek widać było, jak gospodyni z cygarem w ustach oprowadzała Rogera do koła gazonu, rozprawiając z nim wesoło.
— Ale trzeba, żebyś wiedziała kuzynko, szepnął Helmold, że to intrygant niepospolity! Ja go znam! ho! ho! Nie dałbym trzech groszy, że się umyślnie tu wkręcił.
— Oho! choćby sto razy był zręczniejszy, niż myślisz, z ciocią Florą nie da rady! Już o to ja jestem spokojna.
Gdy z przechadzki na około gazonu powróciła panna Flora, wiodąc za sobą Rogera, miała wyraz bardzo wesoły, a Skalski także nieco swobodniejszym wyglądał.
Stało się, czego nigdy w świecie spodziewać się nawet nie mógł, iż Cześnikiewiczówna w sprawie granicznej zaprosiła go na obiad po zajutro i ofiarowała się z nim jechać konno, na obejrzenie dyferencyi. Była tak grzeczną dla młodego człowieka, że gdyby mniej został uprzedzony zawczasu o niej, mógłby sobie pochlebiać zanadto.
To pewna, że w kilka tygodni potem, następujący list napisała Cześnikiewiczówna do przyjaciółki swej, pani hrabiny S..., w Poznaniu.
Chodziły niegdyś razem na jedną pensyę w Warszawie, a panna Flora, której zarzucano wielką uczuć niestałość, przyjaźni dla Emilii pozostała wierną.
List był następujący:
„Droga moja Milusiu! Czuję, widzę, — a nawet wybaczam to, że rzuciwszy okiem na mój list, uśmiechniesz się i ruszysz ramionami i powiesz: — O! stara, niepoprawna szalenica, znowu swoje robi!
„Mów już sobie co chcesz, ale tym razem, któż wie? kto wie? może nareszcie wyjdę z fałszywego położenia i zadziwię niewdzięcznością moją rodzinę, czyhającą na majątek i włożę czepeczek, aby ci się w nim zaprezentować. Czepeczek pożądany, bo mi strasznie włosy pełzną.
„Znasz życie moje, miało ono pozory niezależności, swobody, nawet pewnego stosunkowego szczęścia. Przez lat dwadzieścia zdawało się wszystkim, żem robiła co chciałam — niestety! czyniłam co mogłam tylko, a padałam na tej ciernistej drodze żywota co krok!
„Wewnętrzne upokorzenie musiałam zasłonić przed światem pozorem dumy i wiary w siebie. Ty jedna wiesz Milusiu, ilem łez wypłakała po cichu, które tylko Bóg miłosierny policzył, ty jedna nie rzuciłaś na mnie kamieniem, gdy inni ciskali na mnie pogardą.
„A! byłam słabą, ale byłam nieszczęśliwą i jestem nią.
„Ale dosyć o łzawej przeszłości. Nie mogłam umrzeć starą panną choćby dla Tereni, bo kocham Terenię, a przyznać jej nie mogę inaczej za córkę, chyba gdy pójdę za mąż.
„Dreszcz mnie przebiega gdy to piszę, powiedz mi, czy można mieć szacunek dla człowieka, który dla pieniędzy — o! bo juściż nie dla przymiotów moich, których nie zna, ofiaruje się żenić z kobietą starszą od siebie, przyznać jej dziecię za swoje i wystawić się na wzgardę i pośmiewisko?
„Tak postawioną kwestyę ja rozstrzygam sama westchnieniem i przeczeniem — ale posłuchaj!
„Ten człowiek robi podłość tę, nie czując jej, jak rzecz w świecie najprostszą, najnaturalniejszą.
„Wymagałam od tego kogoś, który był przeznaczony na dźwiganie brzemienia grzechów moich, wielu warunków. Podłego tak sobie po prostu byłabym znalazła łatwo — ale musiał mieć powierzchowność ludzką, ogładę, pozór przyzwoity, musiał wyglądać na uczciwego człowieka i być dla mnie znośnym ze wszech względów.
„Wiesz żem dawno odczarowana — ideały kwitną na wiosnę, a dla mnie ona przeszła dawno. Dla niego, choć młodego, może jej nigdy nie było. Oboje rozumiemy życie jak książkę rachunkową, którą uporządkować potrzeba.
„Nie jest ubogi, zdaje się szlachcic, chociaż mniejsza o to! wychowanie staranne, a przystanie na wszystko! na wszystko!!
„W dodatku kupił obok majątek, da to pozór jeszcze przyzwoitszy naszemu małżeństwu.
„Za trzeciem spotkaniem się z nim, jeździliśmy razem oglądać granicę sporną między majątkami, w drodze swobodnie się rozgadałam. Był nieśmiały, musiałam mu dodać odwagi, ale gdy raz pierwsze lody były złamane, zrozumieliśmy się snadno. Ma wiele ambicyi, jest próżny, to mniejsza.
„Wiedziałam, że chodził na uniwersytet w Berlinie, niczegom się tak nie obawiała, jak głowy filozofią obałamuconej; — szczęściem, znalazłam go obojętnym tylko w rzeczach wiary, ale z zasady uznającym i szanującym religię, chociaż tylko dla tego podobno, aby się arystokratyczniej wydawał, mniejsza o powody, wejdzie na dobrą drogę, skandalu nie zrobi, — il est des nôtres. Wiara przyjdzie później.
„Obawiając się żeby rodzina nie domyśliła się czegoś, czwarte stanowcze posiedzenie odłożyłam trochę na później; ale wszystko już między nami umówione, Terenię przyzna za swoją.
„Nie śmiej że się, gdy ona przyszła na świat, on jeszcze pewnie do szkół chodził, — ale cóż robić?! Wyjedziemy z nim i z Terenią na lat kilka do Włoch, ludzie się wygadają i zapomną.
„Kosztowała mnie spowiedź przed nim, ale mu oddać muszę sprawiedliwość, że się zachował z takim taktem jak rzadko. Zapisuję mu (a! musiałam Milusiu droga) Wilcze-brody całe, Tereni kapitał daję. Wystaw sobie zdumienie, oburzenie, rozpacz, przekleństwa mojej siostry, siostrzenic i całej rodziny, gdy się dowiedzą o wypadku.
„Nie rychło się dowiedzą — bo rzecz odłożona, umyślnie, aby jej nadać pozór przyzwoitszy. Postąpiłam sobie jak waryatka, ale mi się tym razem udało. Krewni, którzy mnie widzieli nie raz już w położeniu podobnem, czekają tylko, rychło mu dam odprawę. A! nie! nie odpędzę go, przyzna Terenię moją, da jej nazwisko i będę mogła kochane dziecię przytulić do serca i usłyszę z jej ustek po raz pierwszy, ten słodki wyraz: Matko! którego byłam spragnioną.
„Nic, nikomu, proszę cię. Zdumieją się, zdumieją, gdy im go po ślubie przedstawię. Ksiądz Bobek obiecał mi pobłogosławić nas tak, aby nikt nie wiedział o ślubie. Za świadków wezmę kilku officyalistów. W tydzień potem jedziemy do Rzymu i Neapolu. Do widzenia Milusiu, pobłogosław pięćdziesięcioletniej pannie młodej i nie śmiej się, wszystko to tragiczne. Jest-li to życia początek czy koniec, Chi lo sa?
„Zawsze twoja wierna stara, Flora przekwitła.“


ROZDZIAŁ VI.

Wszystko to co nam ten list zdradza, było jak najściślejszą osłonione tajemnicą, nawet baron Helmold nie domyślał się nic, a w Dryczu szydzono sobie z nieszczęśliwego Rogera, tak, że na niego bez śmiechu spojrzeć nie mogli. Skalski grał doskonale humor kwaśny i znudzenie — nawet przed rodzoną siostrą nie wydał się z nadspodziewanem, drogo wprawdzie okupionem powodzeniem, w które chwilami sam jeszcze nie wierzył. Baczny tylko bardzo znawca byłby dostrzegł, w poważnem, zamyślonem, uspokojonem obliczu Rogera, że i dlań życie zaczynało nabierać stanowczej barwy, że losy jego albo się już rozstrzygnęły, lub wprędce rozstrzygnąć miały.
Wszyscy zresztą bohaterowie tej powieści, dążący do kobierca, okazywali jedną prawie fizyognomię, zakłopotaną raczej niż szczęśliwą, usiłując sobie wmówić, że stanęli u kresu życzeń, a czując sercami próżnemi, iż ten cel pożądany nie wypełnił zadania życia. Były to zwycięztwa miłości własnej raczej, niż zaspokojenie pragnień ducha i serca. Po błysku tryumfu następowały zadumy i zwątpienie nawet, ale człowiek sobie samemu często kłamie, aby się nie przyznać, że pobłądził.
Wśród tych ludzi, u progu mniemanego szczęścia stojących, jeden doktór Mylius był smutny i ponury, walczył z sobą, wahał się i pod siwym włosem, po młodzieńczemu wzdychał.
Odwiedziny ostatnie u Szurmy dały mu wiele do myślenia, w pierwszej chwili chciał zaraz wyszukać pannę Apolonię i z nią się rozmówić, potem wziął to do namysłu i dzień cały przetrawiał w sobie jakieś plany, naostatek trzeciego już wieczora, gdy w oknach pokoiku na górce, gdzie mieszkała nauczycielka, zaświeciło i dźwięk fortepianu jej oznajmił, że była w domu, Mylius obejrzawszy się czy go kto nie widzi, wsunął się do kamieniczki w rynku. Stare serce w piersi rozbitej, jak wiekowy dzwon, dziecięcia ręką poruszony, bić zaczęło. Wstydził się nieborak sam siebie, ale zastukał do drzwi. Granie ustało.
— Kto tam?
— Doktór Mylius.
Sama pani zarumieniona przyszła otworzyć.
— A! to pan! cóż to za gość niespodziany! zawołała.
Jak złodziej wsunął się, maleńkim czyniąc i pokornym doktór Mylius.
— Przepraszam panią, bardzo przepraszam, pozwoli pani na chwileczkę rozmowy.
— Ale bardzo proszę doktora.
Mylius wstrzymał się, jak gdyby mu tchu zabrakło.
— Niech mi panna Apolonia daruje, przebaczy, nie gniewa się, przyszedłem ją nudzić.
— A! zmiłuj się doktorze, bez wstępów i ceremonij, siadaj.
— Nie, pani siądź, a mnie pozwól stać jak obżałowanemu przed sądem, który ma wydać wyrok o nim.
— Zaczynasz, kochany konsyliarzu, jakbyś miał lat dwadzieścia i jakbyś żartować chciał z biednej dziewczyny.
— A! czemuż nie mam już tych lat dwudziestu! wzdychając, zawołał doktór. Niestety, mam ich więcej niż dwa razy tyle i na seryo bardzo mówić z panią pragnę. Ale się pani nie pogniewasz?
— Nigdy w świecie! na dobrego jak wy przyjaciela, odparła, patrząc mu w oczy i usiłując odgadnąć go Apolonia.
— A więc, alea jacta, zacznę.
Prawda, że pani bardzo jesteś przyjaźnie usposobioną dla tego zacnego Szurmy?
— Nie przeczę, mocno się rumieniąc, szepnęła gospodyni. W tej chwili znać przypomniała sobie, że mogła usiąść i zwolna zsunęła się na kanapkę.
— Oddawna to postrzegałem, mówił Mylius, że pani mu sprzyjasz, że on panią kocha.
— O! doktorze...
— Ale kocha, tylko tak po dzisiejszemu, jak teraz ludzie kochają, u których miłość uchodzi za dodatek do życia. Zdawało mi się, mówił Mylius, że obojgu wam braknie tylko pewniejszej podstawy dla przyszłości, ażebyście się pobrali i byli szczęśliwi.
Panna Apolonia spuściła oczy.
— Szacując panią, umiejąc cenić jego, starałem się usunąć jedyną przeszkodę, jaka mi się zdawała stać na drodze waszej. Znalazłem znaczną i bardzo korzystną pracę dla Szurmy, ofiarowałem mu ją.
Apolonia nieśmiało podniosła oczy na niego łez pełne, ale się nic wyrzec nie odważyła, wargi jej drżały.
— Otóż, otóż, rzekł doktór, zniżając głos, pani moja, przekonałem się ze stanowczej z nim rozmowy — nie radbym cię ranić! — że człowiek ten, ma ambicyę niezmierną, że jej gotów jest wszystko poświęcić i że gdyby nawet był bogatym, nigdyby na niego rachować nie można. A jednak on kocha cię, a ty jego.
Apolonia drżąc podniosła się z kanapy.
— Mój doktorze, odpowiedziała smutnie — czyż myślisz że mi z tą wiadomością przynosisz rozczarowanie? czy sądzisz, że ja — kobieta, nie wiedziałam o tem dawno? Tak jest, kochałam go, kocham może jeszcze jak brata, mam szacunek dla niego i podziwiam go, ale się nie łudzę! ale się nie łudziłam nigdy.
Dowiodłeś mi ojcowskiego serca doktorze, ale gdybyś był się mnie spytał wprzódy — ja bym ci była powiedziała, że go próbować nie trzeba, bom ja dawno zbadała to serce.
I smutno spuściła głowę.
— Ale dla czegóż, spytała, zająłeś się tak moim losem, przyszłością i chciałeś nawet ofiarę dlań uczynić? powiedz mi?
— Bo i ja panią kocham! rzekł poważnym, spokojnym głosem Mylius.
Apolonia spojrzała na niego oczyma niemal przestraszonemi.
— Pan? mnie?
— A! cóż dziwnego, mówił smutnym głosem doktór, jestem stary, prawda, jestem niemiły, jestem odrażający, ale co to pomoże? mam serce.
Otóż — pozwól mi pani dokończyć i po staremu, po opiekuńsku wyrozumować resztę. Szurma będzie wzdychał i nie ożeni się, pani potrzebujesz opieki, towarzysza domu, jesteś sama. Nim cię los zmusi zrobić gorszy wybór jeszcze, czy nie wybrałabyś starego nudziarza Myliusa, który ci się ofiaruje i u nóg składa siebie i serce swoje?
Apolonia podbiegła i podała mu rękę z uczuciem wdzięczności i uśmiechem rezygnacyi.
— Kochany doktorze, jestem pewna, że z tobą mogłabym być o tyle szczęśliwą, o ile na tej ziemią z zacnym jak ty mężem być może kobieta, ale nie, nie! Z sercem pełnem jeszcze marzeń, pragnień, nieukołysanem, zburzonem, niegodzi się wchodzić pod dach twój, zostaw mnie tak sierotą, swobodną, biedną, ale...
— Dość! dość! na Boga — przerwał Mylius — ale się nie gniewaj!
— A! mój Boże — jam ci wdzięczna — dałeś mi dowód szacunku i wiary, ja łzy mam na oczach, czyżbym za to szlachetne pragnienie uczynienia mnie szczęśliwą mogła mieć żal do was?
— Wszystko to piękne, westchnął Mylius — jednak pani musisz mieć jakąś jeszcze iskierkę nadziei, nieprawdaż? marzysz biedna istoto, że nawrócisz obłąkanego.
— Nie — odparła Apolonia — ale chcę dać sercu wypocząć i...
Tu łzy stanęły jej w oczach i padła na kanapę.
— Doktorze kochany, rzekła — kiedyś, później gdy panią siebie będę, gdy zechcesz, gdy się upomnisz, dam ci tę rękę, która przynajmniej czysty, przyjacielski uścisk ci przyniesie, ale teraz! o! nie mogę.
Powiedz! nie byłożby to świętokradztwem, u ołtarza przysięgać tobie, a oczyma i duszą gonić za nim? Należy mi wprzód wyrwać z serca ten cierń krwawy i niechaj blizna się zgoi. Jeźli ci nie dam miłości, bo ta się dwakroć niepowtarza w życiu, dam ci głębokie uczucie, które jest jej warte, ale nie teraz! Jam chora, jam nie wyleczona.
Mylius zamilkł.
— Odprawiasz mnie z nadzieją i dobrem słowem, za które z duszy ci jestem wdzięcznym, odezwał się — dajże mi pewność, że to co dziś zaszło, zostanie między nami, że nikt, nikt o tem wiedzieć nie będzie. Ludzie by się ze mnie śmieli.
— Jeźli cię jak ja znają — nigdy, odparła Apolonia.
— Widzisz pani, ja sam oceniłem siebie, nie śmiałem się posunąć, aż gdym się przekonał, że lepszego mieć nie będziesz; chciałem ci go dać.
— Zawstydzasz mnie dobrocią swoją.
Mylius pokrył przymuszoną nieco wesołością boleść jakiej doznał, rozśmiał się do niej.
— A zatem, rzekł, masz mnie pani w odwodzie, na zawołanie!
Panna Apolonia podała mu znowu rękę, ale już mówić nie mogła, a doktór pośpieszył ją pożegnać.
Zaledwie zaszedł w środek rynku, gdy chłopak z apteki pochwycił go za rękę. — A! panie, ja od godziny po całem miasteczku biegam szukając pana, na miłość Boga! niech pan do apteki śpieszy! Jegomość bardzo chory!
— Jaki? kto?
— A! pan Skalski stary! pan Skalski.
Nie tak daleko było od rynku do domu z Eskulapem i Hygią. Mylius pośpieszył żywym krokiem. Z sennego usposobienia wnosząc, obawiał się czegoś apoplektycznego, uderzył się więc po kieszeni, a poczuwszy narzędzia, biegł co prędzej.
Na dole, w pokojach dawnych aptekarza, świeciło się, na storach spuszczonych migały cienie, w domu słychać było otwieranie, zamykanie drzwi, wołania i wykrzyki, wszystko oznajmywało jakąś katastrofę.
Mylius rozpychając tłum ludzi w progu stojących na których nawet nie spojrzał, — wcisnął się do pokoiku. Na sofce, w rogu, siedział Skalski, z głową w tył odrzuconą, blady, żółty, bez życia, przy nim doktór Walter z lancetem, napróżno próbował krwi dobyć z ostygłego już ciała.
Stary aptekarz po obiedzie, wedle zwyczaju, poszedł do swego pokoiku, siadł, zdrzemnął się i w marzeniach jakichś, śmierć przyszła narzucić zasłonę na świat, którego ujrzeć już nie miał.
Mylius stanął nad nim, ujął rękę i puścił ją po chwili, była zimna i zaczynała kostnieć. Spojrzał do koła, u nóg płakała stara Skalska zachodząc się z jęków, stał syn zamyślony z oczyma suchemi i córka z rękami załamanemi dramatycznie. Dalej aptekarska drużyna, ciekawie poglądała na zmarłego pryncypała.
Doktór Walter był niemy, blady, przerażony.
— Nie ma już tu ratunku, szepnął Mylius, niech dzieci matkę odprowadzą, aby jej tego oszczędzić widoku, wszystko skończone. Wezwijcie księży, biedny pan Marcin nie żyje.
Sceny tej malować niepotrzebujemy, była to chwila dla domu całego bolesna, ale w człowieku żyjącym, prąd życia nawet wśród tych etapów boleści pędzi go naprzód i zniewala do rachowania się z prozaiczną rzeczywistością. Trzeba myśleć o szczegółach pogrzebu.
Panna Idalia popłakiwała, ale któż może wiedzieć, czy po ojcu, czy nad sobą, rachując, że nieuchronna żałoba ślub upragniony przeciągnie? Roger, jako mężczyzna, jako głowa domu, oczy miał suche, a kłopotów nadto, by miał czas rozpaczać. Jedna stara aptekarzowa mdlała, zachodziła się od płaczu i prawdziwie godną była politowania.
Nim biednego Skalskiego zdjęto z jego sofki, już całe miasteczko wiedziało o nagłym jego zgonie.
Posłano na podzwonne do Fary, a gdy dzwony ozwały się, oznajmując żywym, iż jeden z ich braci przeszedł do wieczności, wszyscy już powtarzali sobie szczegóły mniej więcej prawdziwe o ostatnich chwilach aptekarza.
Dla domowych śmierć ta prawie była przewidzianą, tak nagle Skalski w oczach ich gasnął — inni przypisywali ją różnym powodom.
Nazajutrz, pod wieczór, miało nastąpić wyprowadzenie zwłok dawnym obyczajem do kościoła, uroczysty potem pogrzeb w dniu następnym i złożenie w familijnym grobowcu.
Ksiądz wikary, który miał zarządzić ceremonię, poszedł umówić się z synem o wszystkie szczegóły. Wiadomo, jak różnie człowiek pogrzebionym być może, ubogiego trumna i schowanie kosztuje kilkanaście złotych, bogatego kilkanaście często tysięcy.
Roger postanowił, nawet nie radząc się matki, ażeby ojciec był pochowany z jak największą pompą i okazałością. Nie szło tu o ojca, ale o honor domu. Ponieważ niegdyś dla jednego z Turowskich kościół obijano suknem czarnem, kazano go i teraz obciągnąć żałobą, lampy postawić na wszystkich gzemsach, przy katafalku świec kilkaset. Słowem na co tylko mógł się zdobyć kościół, wszystko zamówił syn. Duchowieństwo całe, zakony, proboszczowie sąsiedni byli zaproszeni. Ksiądz Bobek miał celebrować, a dominikan z P... mówić z kazalnicy w kościele, zaś ostatnią egzortę słynny kanonik honorowy ksiądz Rozaryusz.
W mieście taki, z powodu tego niezwyczajnego pogrzebu, panował zamęt, iż powszedni żywot niemal się zatamował. Sklepy niektóre były pozamykane, w kościele pracowali cieśle, posłańcy latali na wszystkie strony, nie szczędzono kosztu na nic.
Listy zapraszające rozbiegły się po całej okolicy. Redakcyą ich zajmował się sam Roger i wystylizował je wedle wszelkich prawideł. Że jednak ani litografii, ani drukarni nie było w miasteczku, subjekt aptekarski kaligrafował je, coraz nowe dodając do nich omyłki.
Przeprowadzenie zwłok niczem się tak szczególnem nie odznaczyło, ale było bardzo zaradne i całe miasteczko, nie wyjmując Izraelitów, zbiegło się patrzeć na kondukt. Z sąsiedztwa szlachty przybyło nie wielu, stawili się ci tylko, którzy nieboszczykowi od lat kilku za lekarstwa płacić zapomnieli.
W dzień pogrzebu, gdy już trumna na wóz została złożoną i paradny pochód powoli wyruszał od Fary na groblę ku cmentarzowi, stała się rzecz niezrozumiała, która do wielu gawęd była powodem. Pani Skalska jechała powozem za ciałem, gdyż pieszo iść nie mogła, prowadził więc kondukt syn i córka, idący tuż za trumną. Za niemi postępować mieli honoratiores.
Właśnie się to za bramą cmentarną ustawiało, gdy bezpośrednio za panną Idalią i Rogerem, wcisnął się straszliwy stary chłopisko, trzymający małą dziewczynkę bladą i mizerną za rękę. Tuż za nim śliczna dzieweczka, ubogo ubrana, stanęła.
Pan Roger, który mimo silnego strapienia widział wszystko, co się koło niego działo, szepnął komuś, aby tych obszarpańców odepchnięto. Subiekt apteczny, któremu polecono urząd mistrza ceremonii, zbliżył się do starca i dosyć grubiańsko rzekł mu:
— Czego się tu ciśniecie? tu nie wasze miejsce.
— Hę! właśnie że miejsce, bardzo głośno odparł stary, jesteśmy najbliżsi krewni nieboszczyka po dzieciach. Nie znaliśmy się za życia, ale śmierć ma swe prawa. To moja wnuczka...
Subiekt przewidując, jakie to niemiłe wrażenie uczyni na Skalskim, nastawał, ale stary co raz głośniej odpowiadał i spozierał tak ostro, że w końcu potrzeba mu było dać spokój. Musiał pan Roger de Skalski znieść to najokropniejsze upokorzenie, przewidując, że z niego najnieprzyjemniejsze wynikną plotki, ale niepodobna było robić awantury i zamięszać obchodu, gwałtem wypychając tego natręta.
Nikt dobrze nawet nie wiedział nazwiska starca wyglądającego biednie, nędznie prawie, ale tak dumnie i dziko, iż strach było doń się przybliżyć.
Trzymając za rękę dzieweczkę schorzałą, mizerną, nie dawszy się wyrugować z raz zajętego miejsca, ów starzec szedł poważnym krokiem tuż za Rogerem i Idalią aż na cmentarz i pierwszy po exorcie za dziećmi rzucił bryłę ziemi na trumnę, kląkł, pomodlił się potem, otarł oko, ujął rękę dziecka i krokiem poważnym przeszedł tłumy, a za bramą cmentarną zniknął.
Można sobie wyobrazić, jaką to przykrość uczyniło, jakie wywołało oburzenie w Rogerze, który utrzymywał, że mu to umyślnie, na złość ktoś uczynił, że była to zemsta i t. p.
W miasteczku korzystano z ukazania się dziada i tworzono niestworzone baśnie o przeszłości, pochodzeniu, stosunkach aptekarza, który przecież uchodził za szlachcica. Pogrzeb na tydzień przynajmniej dostarczył przedmiotu do rozmów rozlicznych, a wiele miłości własnych żywo zadrasnął. Zaprzeczano panu Skalskiemu praw do takiego przepychu, którym innych, mniej majętnych nieboszczyków zupełnie zaćmił.
Obliczano koszta wszelkie i podnoszono ogólny wydatek do nieprawdopodobnej summy, znajdując, że lepiej było oddać to na ubogich, niż marnować na arystokratyczne manifestacye.
Urażonych było mnóstwo, niemało szyderców, a po nieszczęsnym obrzędzie tym, zamiast smutku i żalu, pozostały długo wytrawić się nie dające kwasy.
— Pyszałki! — mówili wszyscy, pyszałki, nie mogli inaczej, to się choć na nieboszczyku musieli popisać, że pieniądze mają!
Konceptów niesmacznych z powołania pana Skalskiego, a wyjętych po większej części z Molierowskich komedyj, przytaczać nie warto.
Z sąsiednich dworów, jak naprzykład z Turowa, chociaż nie przybyli panowie, bo im nie wypadało chować prostego aptekarza, poprzyjeżdżali z ciekawości officyaliści.
Doktór Walter, jako narzeczony panny Idalii, był zmuszony towarzyszyć jej nieodstępnie, chciała przy tej okoliczności, zmuszoną będąc do odłożenia ślubu, przynajmniej wszystkich obecnych wziąć za świadków, iż... był jej narzeczonym. Kazała mu się prowadzić za trumną, podawać rękę, dawała mu trzymać szal, padała nieco umyślnie, aby ją podtrzymywał.
Dodajmy, że w żałobie była prześliczną.
Nazajutrz po smutnym obrzędzie, gdy Roger z przynoszonemi jeszcze rachunkami rady sobie dać nie mógł, panna Idalia potrzebując dystrakcyi i pociechy dla matki, posłała po doktora Waltera.
Chciała mniej więcej wiedzieć, ile przyzwoitość, prawo żałoby, zwyczaj, kazały na ślub po śmierci ojca wyczekiwać; obawiała się tak, aby jej stary się nie wymknął, iż gotowa była niektóre zwyczaje staroświeckie przeskoczyć, jako zgniłe przesądy.
— Ponieważ wesela nie będzie, bo to nie jest w modzie, cóż ma za związek żałoba ze ślubem? Mogłabym ślub wziąć i potem znowu wdziać żałobę, mówiła sobie po cichu.
Półgębkiem nawet powiedziała to matce, która załamując ręce zaprotestowała, błagając by tego nie czynić, gdyż powszechnie ślub taki uważano za najgorszą wróżbę. Idalia zamilkła, w parę godzin po wyszłem wezwaniu, przybył doktór Walter. Był bledszym jeszcze niż zwykle, poważnym, zamyślonym, jakimś strasznym i tajemniczym. Narzeczona pochlebiała sobie, iż nad nim wszechwładne ma panowanie, nie podobała się jej ta fizyognomia zdziczała i podeszła doń, aby go słonecznem wejrzeniem rozchmurzyć. Ale na ten raz doktór pozostał zamyślony i posępny.
Wyprowadziła go więc do przyległego salonu panna Idalia, dla swobodniejszej rozmowy.
— Przebyliśmy smutną chwilę, rzekła, ponieśliśmy stratę, ale oprócz niej, wierz pan, boli mnie i to, że naturalnie związek nasz musi być do pewnego czasu odroczony. Jak wam się zdaje? czy potrzebujemy długo czekać?
Doktór Walter podniósł oczy powoli.
— Ja nie wiem, rzekł.
— Mnie się zdaje, że żal po ojcu nie ma żadnego związku ze ślubem, dodała panna, ja całe życie opłakiwać go będę, ale...
— Ale zwykle, przerwał Walter z niesmakiem, czeka się najmniej pół roku.
— Pół roku! pół roku! — powtórzyła Idalia, o! to długo.
Walter milczał, chwilę stał pogrążony w dumaniu.
— Właśnie chciałem z panią mówić o okoliczności, która jest z tem w związku...
— Cóż takiego? — spytała zbliżając się Idalia.
— Będzie to przykre dla mnie ze wszech miar wyznanie, później dowiesz się pani o szczegółach, dziś tyle tylko powiedzieć jej mogę, że dla wyjaśnienia mego położenia, dla tego właśnie, ażeby ślub nasz był ważnym, muszę jechać do Warszawy i skończyć tam dawną, przykrą, zagrażającą mi sprawę!
— Sprawę, zagrażającą wam? — zawołała Idalia, sprawę, w sądzie może?
— O tem pani dowiesz się później... chmurno rzekł Walter.
— Ale jabym powinna teraz wiedzieć już, dziś wszystko, co się pana tycze! — przerwała Idalia.
— A jeźli to być nie może? — zapytał Walter.
Idalia, która się była posunęła za daleko, ulękła się teraz, aby dylemmat postawiony nie zmusił ją do wyboru tego, czego wcale sobie nie życzyła.
— Jeźli to być nie może, cichszym odpowiedziała głosem, ponieważ ja zupełnie wierzę i ufam panu, więc nie będę natrętną.
Walter spojrzał.
— Tak, rzekł, muszę pojechać do Warszawy i być bardzo może, iż tam zabawię dłużej nieco. To nie zależy ode mnie.
— Długo? — zapytała tęskno Idalia.
— Nie wiem.
Twarz panny pobladła.
— Czy są jakie przeszkody? — spytała.
— Nie sądzę ażeby były, nie mogę przewidzieć zresztą.
Tu zawahał się chwilę Walter.
— A gdybyś pani, dodał po długim namyśle, zamiast starego dziwaka, którego widzisz przed sobą, znalazła we mnie potem człowieka złamanego niedolą i skalanego jakim występkiem?!
Ostatnie słowa wymówił powolnie, z przyciskiem, wpatrując się w twarz narzeczonej.
— Występkiem! z cichym, tłumionym przestrachem, łamiąc ręce, zawołała Idalia, to być nie może. Jakiż występek pan mogłeś popełnić?
Walter milczał. W głowie Idalii mięszało się, ale raz uchwyciwszy się tego ożenienia, rzucić go nie chciała, choć się jej z rąk wyślizgać zdawało.
— Jeżeli panu świat, ludzie, Bóg przebaczyli, wszakże... ale to nie może być! to nie może być.
Walter patrzał na nią. Nerwowe drganie przebiegało jej twarz, oczy latały zbłąkane po nim, po sali... rwała na sobie sukienkę.
— Pan mnie chcesz zrazić, odepchnąć, straszysz mnie.
— Nie, rzekł wreszcie chmurno Walter, mówię pani wszystko, bom obowiązany jej powiedzieć. Pani masz czas zawsze zwrócić się...
Idalia, jakby jej myśl jaka nagle przyszła jasna, przystąpiła do niego żywo:
— Co mnie do tego! — zawołała, ja chcę wiedzieć tylko, czy wam nic nie wyrzuca sumienie?
Na to pytanie narzeczony stanął niemy, potrzebował może chwili, aby się ze swem rozmówić sumieniem.
— Moje sumienie, rzekł powoli, moje sumienie jest jak grób, który pożarł ciało, ale nań spadły głazy, kamienie, postawiły na nim lata gmach i zdusiły co w niem było, ja nie czuję nic w sumieniu.
— Więc nic też w niem mieć nie musisz, cicho szepnęła Idalia.
Zamilkli na chwilę, doktór przeszedł się po salonie i powrócił jakby inny.
— Jeźli się pani lękasz, bym ja nie zerwał, mylisz się. Komu przy życia schyłku pokazało się coś jaśniejszego w ciemnościach, nie pyta się, czy to błyskawica i piorun, czy niebo czyste... leci. Jam pochwycił nadzieję szaloną, skosztowania jeszcze czary przed laty wywróconej i... tej nadziei nie rzucę. Teraz ja bić się o was będę, choć z razu wy mnie wzięliście przebojem... nie puszczę cię! nie...
Oczy mu się iskrzyły, tak strasznym był, że się Idalia nawet ulękła i cofnęła o krok.
— O nie, pani! zawołał, musisz być moją, wszystkie przeszkody obali złoto, a tego nie będę żałował...
Nagły wybuch dziwacznego doktora, prawie zmienił usposobienie panny, zimno jej się zrobiło, po raz pierwszy przeleciało przez myśl straszliwe przypuszczenie, iż zamiast być królową, może zostać niewolnicą.
Zbladła, ale uśmiechem pokryła ten przestrach, który dać poznać dziś, byłoby okazać słabość własną.
Ze spuszczoną głową, ochładzając chustką twarz, w której czuła płomienie, kilka razy przebiegła żywo salon, powróciła do Waltera, podniosła czoło, wlepiła weń oczy, w których potęgę wierzyła i milcząc, patrzała nań długo, patrzała, aż Walter blednieć począł znowu.
— Nie! — rzekła w duchu, ja jestem i będę panią, on mnie już porzucić nie może, jak zmora dusiłabym go we śnie, chodziłabym za nim dnie całe, nie dałabym spokoju.
I nie mówiąc słowa, wyciągnęła mu dłoń drżącą. Walter ją pochwycił i ścisnął, widać w nim było walkę.
— Najprzód ślub, potem jedź za tą sprawą, tak ja chcę...
— Ale ślub byłby nieważnym...
— Ślub będzie ważnym, bo... bo ja tak chcę, powtórzyła raz jeszcze.
Na tem skończyła się rozmowa.
Złożyło się tak, iż od czasu oświadczenia się pannie Idalii, doktór Walter nie widział Luzińskiego. Młody chłopak często wybiegał do Wólki, wróciwszy do miasteczka, stukał kilka razy do drzwi doktora i nigdy zastać go nie mógł. W domu albo znajdował starą kucharkę Kazimierę, lub nikogo. Podejrzliwy zawsze i obraźliwy Walek, wziął ten przypadek za umyślne jakieś, obrachowane odpychanie i powiedział sobie:
— No, to do niego więcej nie pójdę.
Siedział więc u siebie na górze, czasem u pani Pauze, która zawsze nader mile go przyjmowała i pozwalała mu nawet palić cygaro, co nikomu w świecie dotąd dozwolonem nie było, a najczęściej przebywał, (wyrachowawszy godziny, gdy majster pracował), w sklepie trumien u Linki. Nie było to zakochanie się w dzieweczce, która wdziękiem swym i prostotą zająć go mogła, ale utrzymać przy sobie szczebiotaniem nie potrafiła, nie było to artystyczne ukochanie formy idealniejszej, ozłoconej młodości promykiem, była to bardzo powszednia, bardzo brzydka namiętność, gwałtowna, która co dzień wzrastała, co dzień stawała się burzliwszą i co dzień bardziej wmawiała w siebie, że jest zupełnie naturalną. Poeta znajdował się jako geniusz, miał prawo Minotaura, karmienia się takiemi istotami, przeznaczonemi na pastwę wielkim ludziom. Tysiące przykładów usprawiedliwiały go w jego oczach. Z najspokojniejszem sumieniem obrachowywał, że uboga krewniaczka czy tak, lub owak, paść musi ofiarą jakiego śmielszego uwodziciela, czeladnika, gbura. Myślał więc, iż łaskę by jej uczynił, gdyby sobie z nią poigrał, jak kot z myszą i potem unieśmiertelnił balladą.
Mówią o okrucieństwie dzieci, ale i owi ludzie wielcy, którym się zdaje, iż geniuszem ludzkość przerośli, okrutni bywają.
Walek oczekując na uszczęśliwienie hrabianki, uszczęśliwiał niewinne i nieopatrzne dziewczę. Siadywał tam długo, często nawet wieczorami. Czasem ją wyprowadzał w uliczkę pustą, pod gałęzie lip i cicho szepcząc wiódł miodowemi słówkami... daleko.
Z razu jakoś się to tak stało, że go ojciec nie widywał, potem zobaczył i nic nie powiedział, potem spojrzał marsem, Lince nałajał i skutkiem tego urządziły się spotkania po za oczyma ojca. Geniusz potrzebował dystrakcyi i ta mu się słusznie przecie należała od Opatrzności, która go wyjątkowym stworzyła.
Nie rychło troskliwa o prowadzenie się swojego gościa pani Pauze, znowu posłała Hankę na zwiady, a przezorne dziewczę zasiadło tak dobrze w furcie ogrodu, iż pana Luzińskiego doskonale widziało, gdy Linkę całował, a Linka się śmiała tylko. Raport zdany właścicielce restauracji pod Różą, napełnił ją zgrozą, postanowiła albo nawrócić grzesznika, lub go natychmiast wypędzić ze swojego domu. Powołany wieczorem przed straszliwego sędziego, Luziński udał się do pani Pauze; Hanka, Jóźka, oberkelner, byli najpewniejsi, że dostanie abszyt, (tak się wyraził p. oberkelner). W istocie bawił Walek dłużej niż kiedykolwiek u pani Pauze, znać tłómacząc obszerniej swe postępowanie, ale tak dobrze uniewinnić się potrafił, iż nie tylko w domu pozostał, nie tylko przybrał ton nieprzyjemnie imponujący, ale jeszcze w dodatku Hance nagroził, okazując, iż wie o denuncyacyi. Służba restauracyi miała go za czarnoksiężnika, a był tylko nic dobrego.
Wśród tych miasteczkowych wakacyj, które czemś przecież geniusz zajmować musiał, nastąpiła śmierć aptekarza i pogrzeb jego.
Luziński z dala na to spoglądał.
Z doktorem Walterem dopiero po ostatniej jego rozmowie z panną Idalią, z daleka się spotkali w rynku. Walter powracał do swego dworku. Walek wychodził za miasto uliczką, w której spodziewał się Linkę zobaczyć.
Szydersko spojrzawszy na doktora, miał go, skłoniwszy mu się, jakby na żart pominąć Luziński, gdy ten stanął i poprosił go ruchem ręki, aby się zbliżył.
Walek był, od ostatniego z nim widzenia się, gniewny i niechętny. Walter nie zdawał się o tem pamiętać, ani doń mieć urazy. Owszem uśmiechnął się, podał rękę, jakby chciał go rozbroić, gdy postrzegł, że ma jeszcze żal do niego.
— Dla czegośmy się od tak dawna nie widzieli? zapytał — czy pan wyjeżdżałeś?
— Nie, rzekł Luziński szorstko; kilka razy spróbowałem odwiedzić pana, nie było was nigdy, pocóż miałem rozbijać się o drzwi tak uparcie zamknięte?
— Nie moja wina, stało się to nieumyślnie, odpowiedział doktór, nie miejcie mi za złe.
— O! ruszając ramionami zawołał Walek, ja nie mam za złe nikomu, gdy sobie postępuje jak mu dogodniej i lepiej. Nie mięszam się w sprawy cudze. Chciałem panu tylko, coś mi dawał nauki moralne o różnych niestosownościach związków małżeńskich — powinszować.
Walter się zmarszczył.
— Bądź waćpan pewien odparł, że to co ja robię, jakkolwiek mu się wydaje niewłaściwem, mniej jest niebezpiecznem od tego, coś waćpan zamierzał, a co się zapewne rozchwiało.
Luziński zawsze z urazą do doktora, nie odpowiedział nic, ruszył ramionami.
— Ja to wiem, odezwał się po chwili, że starzy sobie roszczą przywileje nauczania młodzieży, choć sami często się mylą. Jest-to przyjętem. My słuchamy wprawdzie.
— Tak, ale usłuchać nie chcecie nigdy, mówił doktór, biorąc go zwolna pod rękę i prowadząc z sobą — a potem w lat kilka, często prędzej przychodzi doświadczenie i mówicie sobie: — A! żebym był starego posłuchał!
Walek milczał.
— Nie miej mi pan za złe, że się wdaję w jego sprawy, dowiesz się później, że mi znajomość z ojcem dawała do tego prawo.
— Ale czemu pan lepiej nie powiesz mi co o ojcu, tem byś mi uczynił prawdziwą łaskę?
— Jeszcze zawcześnie — rzekł Walter chmurno, właściwie niepowinienem był nawet mówić panu, iż go znałem. Chciałem powagę nadać słowom moim, ale się to wszystko rozbiło o waszą zwykłą zarozumiałość młodzieńczą.
Luziński znajdował już Waltera, który sobie opiekuńczy ton nadawał, w najwyższym stopniu nieznośnym. Na jego twarzy igrał uśmiech szyderski, dumny, niemal pogardliwy, patrzał z góry na starego, nie raczył mu nawet odpowiadać.
— Nie śmiem się odezwać, rzekł powoli, boję się pana obrażać, a powiedziałbym co myślę, żeś pan stracił już wszelkie prawo dawania nauk młodzieży, postąpiwszy sobie sam jak młodzieniaszek.
Walek spuścił głowę, czuł się w istocie winnym, słabym, śmiesznym.
— Tak samo jak pan dałeś się uwieść młodości, inny może się dać obałamucić ambitnym widokom, wszyscyśmy słabi.
— Tak! tak! wszyscyśmy słabi — dodał zdławionym głosem Walter i wszyscy za słabość jesteśmy potem karani i chłostani, bo nic na święcie nie uchodzi bezkarnie, bądź pan pewnym.
Oba zamilkli, szli wszakże razem.
— Chcesz ze mną być szczerym jak z przyjacielem ojca? zapytał doktór — możesz mi powiedzieć, czy plany twe i projekta rzucone są, czy trwają?
— Taić się nie mam powodu, bośmy teraz koledzy w grzechu — zawołał Walek — moje projekta dojrzewają, są w zawieszeniu, ale ja ich rzucać nie myślę.
— Kochasz się więc? zapytał doktór — jakkolwiek niedorzeczna byłaby to miłość, mogłaby cię usprawiedliwić.
— Nie kocham się wcale — odparł z fanfaronadą Luziński, zajmuje mnie ta kobieta, ale to nie jest miłość.
— Miłość często zawodzi, rachuba zawsze — przerwał doktór — pamiętaj to sobie.
— Nie mówmy o tem.
Luziński nieco zniecierpliwiony, chciał rękę wysunąć i odejść, gdy Walter go zatrzymał.
— O co ci idzie? — spytał — o bogactwo?
— Może, bo to potęga naszego wieku — rzekł Luziński.
— Spodziewam się, że nie o arystokratyczny związek, bo ten nieprowadzi do niczego.
— To, jak kogo — odmruknął Walek, narzędziem tem jedni się umieją posługiwać, drudzy nie.
— Jesteś człowiek młody, z talentem, nie bez grosza, bo wiem, że doktór Mylius z wami się podzielił.
— Oddał co należało mi się po matce.
Na te słowa bezwstydnie rzucone, Walter oczy wlepił w Luzińskiego zdziwione, smutne i zamilkł na chwilę.
— Z tem wszystkiem co pan masz, można się swobodniej dobić wszystkiego w świecie — mówił doktór — ja nie miałem nic, nie umiałem nic, byłem na świecie sam jak wy, a z jedną pracą żelazną, zrobiłem majątek — to mniejsza, zdobyłem nieco nauki, wykształcenia i niezależności.
Dla czegóżbyście wy, o położeniu daleko szczęśliwszem, nie mogli dojść pracą do najświetniejszego stanowiska?
— Dla tego — odpowiedział Luziński, że ja pracy nie cierpię, że się nią brzydzę, że uważam ją za przeciwną geniuszowi, za nieznośną i upokarzającą. Praca jest dobrą dla tych, którzy w sobie potęgi nie czują, ja potrzebuję szerokiego pola, wielkich środków, swobodnego ruchu.
Doktór przerwał.
— By zmarnieć!... Słowa te wyrzekł z gniewem, to są niedorzeczne marzenia!!
— A! a! wyrywając się — oburzony krzyknął Luziński — tak pan sądzisz? bywaj zdrów! dobranoc!!
To mówiąc, żywym krokiem oddalać się począł, Walter pozostał jak przykuty, stał, myślał, chciał z razu dogonić Walka, potem jakby uległ jakiejś przeważnej konieczności, która go wstrzymała, zwolna zwrócił się ku domowi. Ale na twarzy jego pozostał długo ślad doznanego bólu.


ROZDZIAŁ VII.

Gdy się to działo w miasteczku, Turów zdawał się na pozór zamarły, szczególniej po ostatnim niedoszłym pojedynku du Vala i don Luisa z Boguniem, który nie oszczędzając ich obu, wyśmiewał wypadek cały, w czem mu inni dopomagali.
Przyczyną tak niefortunnego znalezienia się Luisa i pozornego stchórzenia obu, była hrabina. Zrobiła ona scenę gwałtowną du Valowi, wystawiając los swój, jeźli by sama pozostała wśród nieprzyjaciół — nagliła, płakała, łajała, żądała zgody à tout prix i wymogła nareszcie na synu, że nie wyjdzie, na du Valu, że przeprosi... Bogunio zaspokoił się napisanym listem i otwarty trzymał na stole, objaśniając komentarzami.
Stało się jak despotyczna hrabina kazała, ale potem trzeba się było jeszcze bardziej zamknąć w pałacu, do którego nikt już nie przyjeżdżał i zerwać wszelkie stosunki z sąsiedztwem, które nigdy przyjaznem nie było, a teraz stało się otwarcie niechętnem.
Du Val chodził jak zabity, gdyż na odwadze mu nie zbywało, zamyślał o wyjeździe do Warszawy.
Strachy o wykradzenie panien jakoś przycichły i zdawały się przesadzonemi lub zmyślonemi, gdyż nigdy hrabianki spokojniej, z większą rezygnącyą się nie zachowywały.
Hrabina zdumiona była szczególniej pobożnością Izy i kilkakrotnemi napomknieniami dobrowolnemi o szczęściu zakonnego żywota.
Stary hrabia wegetował jak przedtem, z tą może różnicą, iż zdrowie jego w miarę ginięcia sił umysłowych widocznie stawało się coraz lepsze, a nadewszystko apetyt miał niezwyczajny. Hrabina znajdowała, że objadanie się mogło mu być szkodliwem i karmiła go zawsze kleikami, ale Emma tajemniczo nosiła mu łakocie, do których trząsł się jak dziecko.
Pod tym pozornym wszakże spokojem, przygotowywała się niemiła dla hrabiny niespodzianka.
Po długich naradach między siostrami, gdy Emma w żaden sposób ojca opuścić nie chciała, a baron napróżno dwieście dukatów ofiarował Myliusowi, aby swą powagą starego hrabiego do miasteczka przeprowadził, (za co porządnie oberwał) zgodzono się na to, ażeby Iza naprzód próbowała szczęścia i salwowała się ucieczką. Nieskończone wszakże spotykało to trudności, zwłaszcza z powodu, że Walek Luziński, genialny poeta, był najniepraktyczniejszym z ludzi. Gdy cokolwiek bądź robić przychodziło, posługiwał się Boguniem, bo sam niepotrafił nic. Bogunio wiadomemi sobie środkami zawiązał stosunki z Turowem i trzymał wszystkie sprężyny w ręku.
Hrabianka wymagała, ażeby wprost z Turowa mogła pojechać przed ołtarz i wziąść ślub natychmiast. Ślub przedstawiał niezmiernie zawikłane zadanie, znaleźć księdza coby go chciał dać, nie było łatwo, chociaż znane wszystkim położenie hrabianek, do politowania i współczucia dla nich usposabiało.
Bogunio jako kuzynek wziął to na siebie, aby się najprzód upewnić o księdza. Pomyślał tedy o księdzu wikarym, którego znał dobrze i na którego rachował.
Jednego dnia, nie mówiąc nic nikomu, pojechał konno do miasteczka, a po południu nieznacznie, tak, aby go nikt wyszpiegować nie mógł, bocznemi drożynami poszedł na probostwo.
Ksiądz wikary wraz z altarystami, stał jakeśmy mówili w bocznem skrzydle. A że wiek świątobliwego i zacnego księdza Bobka, zmuszał go większą część spraw zdawać na wikarego, on w istocie zarządzał parafią.
Był to nie młody już człowiek, dobrej tuszy, wesół, swobodnego umysłu, nieznużony w pracy, pozornie pobłażliwy dla ludzi, w towarzystwie uprzejmy — ale w spełnieniu obowiązków nieubłagany dla siebie i dla drugich. Bogunio widując go tylko za stołem, w kompanii, na zabawach, mylił się w ocenianiu go i sądził, że będzie mieć do czynienia z lekkim i łatwym człowiekiem.
Wikarego zwano pospolicie księdzem Eustachiuszem, było to jego imię. Rzadko go dla pracy około dusz w domu zastać było można, to też jego mieszkanie urządzone było jak gospoda. Ogromna izba wcale nie elegancka, staremi zastawiona sprzętami, trochę ciemna, wyglądała na skład raczej, niż mieszkanie. Na stole pod oknem tylko brewiarze i kilka książek, kałamarz i pióra poświadczały, że tu mieszkał ktoś i pracował. W kącie przy drzwiach, leżała czasem uprząż koni księdza wikarego, na kominie podkowy, w kącie stały ogrodnicze narzędzia, a w głębi przyciemnionej szafy i komody, poustawiane były niezliczone rupiecie.
Ksiądz wikary pisał, gdy wszedł po cichuteńku Bogunio, podniósł rumianą twarz nierozpoznając go zrazu, a potem wstał poważnie i prosił siedzieć. Gość tak go znalazł teraz zmienionym, od wesołego księdza Eustachiusza którego przy kieliszku widywał, iż pomimowolnie uląkł się zadania z którem przyszedł. Miał minę tak seryo, tak onieśmielającą, iż nie wiedzieć od czego było zacząć. Ale poczciwy szaławiła, gdy mu służyć było potrzeba drugim, w sercu szukał natchnienia.
— Cóż tu waćpana dobrodzieja do mnie sprowadza, zapytał wikary, bo że nie prosta grzeczność, to pewna? Może oszczędzę panu czasu i preludyów, gdy go o to spytam.
Bogunio skrzywił się.
— A! księże wikary dobrodzieju, muszę ci się przyznać, żem nie przyszedł z prostą wizytą — i nie we własnym interesie, dla tego jestem wielce zakłopotany, ażeby go nie popsuć niezręcznością.
— Ale prosto z mostu, przerwał ksiądz, rąb o co idzie.
— Dobrze mówić, gdy się nie wie o co chodzi.
— Juściż nie o nic niegodziwego?
— O rzecz godziwą, ale nieprawną, rzekł Bogunio, o rzecz, którą sumienie dopuszcza, ale jej przepisy nie dozwalają.
— To nie ma o czem mówić, przerwał wikary, dla nas duchownych, przepisy kościoła winny być sumieniem, a w tranzakcye z niemi kto się wda, zdając na rozum własny, ten może zajechać zadaleko.
— Ale w pewnych wypadkach, przerwał przybyły.
— Na wszystkie wypadki są prawa.
Bogunio wstał, rad był że się tak od nieokreślonych rzeczy rozpoczęło, mógł się wycofać nie wygadawszy. Wikary nań spojrzał i żal mu się go zrobiło, znał, że człowiek był poczciwy.
— Do nóg upadam księdza wikarego dobrodzieja.
— No, idziesz? Czekaj, czekaj! co to znowu? Możesz mi przecie powiedzieć o co idzie? sub sigillo confessionis, gdy zaręczę, że milczeć będę, niepowiem nikomu.
— Ale do czego się to zdało? rzekł Bogunio.
— Na to, abyś wiedział stanowczo, że nie masz się już o co starać i gdzieindziej. Siadaj i mów, ale nie — czekaj, powiem zakrystyanowi, ażeby tu nikogo nie wpuszczał.
Wyszedł na chwilkę, powrócił, siadł, rewerendę zakasał, nogę na nogę założył, ręką się podparł i zabierał słuchać.
— Rzecz jest taka — odezwał się Bogunio — mam dwie blizkie krewne, panny hrabianki Turowskie w Turowie. Jegomość dobrodziej wiesz jaki ich los, w jakiej są niewoli i pod czyim despotyzmem. Ojciec zupełnie bezprzytomny, macocha niedobra kobieta, brat przyrodni nienawidzi ich, czyhają na ich majątek, odsuwają od nich ludzi, słowem, chcą by postarzały i zagryzły się.
— Tak to coś jest, bąknął ksiądz wikary, to prawda.
— W końcu nawet obojętnego człowieka litość bierze nad ich losem. Macocha poprzysięgła im zgubę i Bóg wie na jakie niebezpieczeństwa są narażone, wyrwać je z tych szponów, z pewnością nie byłoby grzechem, ale to może uczynić tylko ktoś taki, coby się z niemi ożenił.
— Mów, tylko tacy, coby się z niemi ożenili — poprawił wikary, bo bigamia nie uchodzi.
— No tak, śmielej ciągnął Bogunio. — Panny sobie znalazły cichaczem konkurentów, ale idzie o to, gdyby się wyrwały z nimi z tego piekielnego domu, czy im kto ślub da?
Wikary strzepnął się aż i porwał za głowę?! — Ale nie! nie! nie! ślub, ślub bez zapowiedzi, bez dyspensy, bez form zwykłych, ślub nieważny, nikt go nie da! to nie może być.
— Zmiłuj się ojcze, ale w tak wyjątkowym wypadku, gdzie cały kraj by świadczył, iż spełnił obowiązek! zawołał Bogunio.
— A poszedłby na rekollekcye, pod sąd duchowny, miejsce by utracił, pomyślano by, iż to uczynił dla pieniędzy i — ostatecznie — niegodzi się!
— Więc panny poprzepadają! rzekł Bogunio.
— A! no, wszak ci mogą... ale nie... nic nie mogą — przerwał wikary, muszą znosić los swój cierpliwie i czekać.
— No, tak, czekać śmierci ojca, a gdy ta nastąpi, uciekać od macochy i brata.
Zamilkli obadwa, ksiądz się zaczął po pokoju przechadzać milczący, powtarzając — nie może być — ale wzdychał.
— No, to poradźcie, co robić? jak? zapytał Bo gunio.
— Modlić się i cierpieć! na to prawdziwie rady chyba nie ma. Ale, ponieważ mówimy jak na spowiedzi, czy jesteś jednym z konkurentów? zapytał wikary.
Bogunio się śmiać zaczął. — Ja! żebym ja się ożenił i to jeszcze ze starą panną, a niechżeby mnie!!
— Daj już pokój, tylko nie klnij — któż to są ci panowie?
— E! ojcze! to do spowiedzi niepotrzebne, dosyć, że uczciwi ludzie i katolicy, a tymczasem nie chodzi nawet o dwa śluby, ale o jeden tylko.
— A drugi?
— Drugi chyba później, bo jedna z nich litując się stanu ojca nieszczęśliwego, odejść go nie chce nawet dla swobody.
— To poczciwa córka! niech jej Bóg błogosławi — zawołał wikary.
Szkoda panien, no — ale co robić? co robić, kiedy nie można?
— E! co to ojcze, nie można! osoby znane, okoliczności znane, w sumieniu możecie być spokojni. A lepiej-że będzie gdy uciekną i bez ślubu żyć zostaną zmuszeni.
— A fa! a fe! grzech śmiertelny! o tem ani mów, uchowaj Boże.
— Jeśliby byli zmuszeni.
— Co ich może zmuszać do występku?
— Kiedy w duszy sobie wiarę poprzysięgają.
— No! no! nie rozumuj! daj pokój! odparł wikary, co się nie godzi, to się w żadnym razie nie godzi.
Bogunio wstał, wikary spojrzał nań.
— Siedziałbyś, rzekł — czego się śpieszysz?
— Kiedy tu nic nie wskóram! szepnął Bogunio.
— Bo żeby przynajmniej byli ubodzy! zawołał wikary — gdyby w takich okolicznościach dał się ślub, nikt by nie posądził o przedajność, a to jeszcze na biedę, panna ogromnie majętna.
— A mój ojcze — począł żywo Bogunio — już kiedy na to schodzi cała rzecz, przyznam się, że skrupułu nierozumiem, bo jest czystym egoizmem. Mają oni więc pokutować za to, że jegomość lękasz się być posądzonym? a któż by to śmiał was o chciwość obmówić?
— Nie paplaj! nie paplaj, przerwał wikary — dość już tego — nie można.
I głową potrząsł.
Bogunio wstał i znowu zabierał się do wyjścia.
— Czego się śpieszysz? przerwał ksiądz wikary. Kara Boża z tą młodzieżą, jak im wszystko pilno, urwij, podaj, łap, cap, aby prędzej.
— Ale pocóż będę księdza dobrodzieja nudził nadaremnie?
— Żeby uboga dziewczyna była w takiem położeniu, nie wahałbym się, dalipan dałbym ślub, ale tu... ale tu... To będzie skandal, hałas, rozgłos, Turowscy niebo i ziemię poruszą.
— Zmilczą — odezwał się Bogunio.
— A ślub będzie nieważny w dodatku.
— W obliczu kościoła?
— E! cicho byś był! co mnie uczyć będziesz. Cicho byś był.
— A któż narzeczony?
Tu Bogunio się zawahał mocno, spojrzał na księdza.
— Czy koniecznie mam powiedzieć? mój przyjaciel, człowiek młody.
— Co mi po głowie chodzi, a nuż to waćpan w takim razie jeszcze i pokrewieństwo w dodatku.
— Klnę się, że nie ja.
— No któż? sub sigillo.
Gość zbliżył się do ucha wikaremu i poszepnął mu nazwisko, ksiądz aż odskoczył i przeżegnał się.
— Co! on? a to jakim sposobem? on?
— Podobał się.
— Gdzie się poznał?
— Nie wiem.
— Wybór nieszczególny, rzekł wikary — ale spiritus fiat ubi vult, a miłość od tego spirytusu jest jeszcze swobodniejsza. To furfant, dodał wikary, ja go nie lubię, ma się za wielkiego człowieka dla tego, że wierszydła klei, a próżny, a nadęty i do niczego.
— Ale talent ma niepospolity, no...
— Talent! ruszył ramionami ksiądz wikary, talent u takich ludzi, mosanie, jest jak ten fortepian co go Moszkowa dla córki kupiła, która na nim grać nie umie. Fortepian wprawdzie stoi, ale użyć go niepotrafią.
— Mój ojcze, rzekł Bogunio — właśnie może ożenienie zrobi go człowiekiem. Zresztą — de gustibus non est disputandum.
Wikary głową kiwał.
Mirabilia! powtarzał, zażywając tabakę.
— Mam wiec pana dobrodzieja pożegnać?
— Ale czekaj, co bo pędzisz? nie dasz myśli zebrać.
— Pilno mi jest, dodał trochę podstępnie Bogunio, bo prawdę rzekłszy, cała nasza nadzieja była na dobrem sercu księdza wikarego, a ponieważ ta spełzła, zdecydowani są już tak zamieszkać razem, aż dopóki prawnie i ze wszelkiemi formalnościami ślubu wziąć nie będą mogli.
— Pocóż z sobą mieszkać?! ofuknął ksiądz, mech ona jedzie do klasztoru.
— A któż ją tam zawiezie? przerwał adwokat, sama uciec nie może, potrzeba ją przecie wykraść. Gdy ją narzeczony przywiezie potem do klasztoru, no — nie wiem czy ją przyjmą. A wiesz jegomość dobrodziej, młodość, miłość, okoliczności...
Ksiądz wikary sobie uszy pozatykał.
— Dajże mi pokój z temi gorszącemi przypuszczeniami.
Bogunio siadł i patrzał, ksiądz chodził i ciągle to się zamyślał, to wołał głośno:
— Kiedy nie można!
— Tandem, już tym razem to żegnam doprawdy, zawołał Bogunio — a moją tajemnicę polecam.
Schylił się, aby pocałować księdza w ramię, wikary go chwycił za rękę.
— Z jednym warunkiem — rzekł, dam ślub.
— Dasz! ojcze! zbawco! dobrodzieju! z jakim? mów.
— Z jednym, powtórzył ksiądz, że mi ani złamanego szeląga za to nie zapłacą.
Bogunio był tak uradowany, iż mało mu do nóg nie padł, a potem począł go ściskać i chwyciwszy w objęcia, chciał walca z nim po probostwie tańcować.
— O! o! o! oszalał! zawołał ksiądz wikary, no! patrzcież go! waryat... osoba duchowna...
— Jesteś świętym człowiekiem, w uniesieniu zawołał Bogunio.
— Stój! stój! są jeszcze inne warunki, o których o mało nie zapomniałem, pod grzechem śmiertelnym obowiązuję, by oboje odbyli spowiedź wprzódy, powtóre, kiedyż to ma być?
— Dzień jeszcze niewiadomy.
— Ale musi być naznaczony.
— Damy wiedzieć.
— A pora jaka?
— Naturalnie w nocy i przy drzwiach zamkniętych. Zaraz potem oboje wyjadą pocztą do Warszawy.
— Mniej więcej kiedy to będzie?
— W tych dniach.
— Z rana należy mi dać znać — rzekł wikary.
— Z rana tego dnia, aby i nie pisać, i nie jeździć i na ludzkie języki nie zdawać rzeczy, przyślę jegomość dobrodziejowi zwierzynę, to będzie znak umówiony.
Wikary głową pokiwał.
— Oj! wy! puste głowy! puste głowy! nigdy pono nie będziecie mieć rozumu i powagi.
— Ojcze, jak posiwiejemy.
— Ale takie jak wasza głowy, pono...
— Ni łysieją, ni siwieją! rozśmiał się Bogunio. Stopy całuję i uciekam, bo roboty mam ogrom.
— A to waćpan marszałkujesz?
Bogunio skłonił się, pocałował go i uciekł.
Biegł z tą wiadomością szczęśliwą do pani Pauze, ale tam nie znalazł Walka. Zdziwiło go to, począł burczeć i zżymać się, bo miał czekać na niego.
Schodził ze schodów zły, gdy mu się uśmiechnięta Hanka nadarzyła. Był tej natury poczciwiec, że uśmiechu kobiecego i kieliszka wina, jako żyw nie odmówił. Choć więc gniewny, przybliżył się do niej i choć Hanka nie była ani bardzo piękną, ani nader dystyngowaną, począł ją draźnić.
— Co się ty śmiejesz ze mnie, brzydnico, z czarnemi oczami, zawołał — ha?
— Bo pan szuka pana Luzińskiego i nie znajdzie, a ja wiem gdzie on jest.
— Wiesz — to mi powiedz!
— Oho! nie! dopiero by było! nie! nie! a taka śliczna, młodziuśka.
— Co za śliczna, młodziuśka, przerwał Bogunio — gdzie?
— Tylko mnie pan nie zdradź — szepnęła Hanka, ale radabym się pomścić na nim, żebyś go tam pan złapał z nią. To taki bałamut, jakiego świat nie widział.
— No — a ciebie nie zbałamucił?
— O! mnie... jam nie taka! zawołała Hanka.
Bogunio aż ramionami ruszył.
— A kogóż bałamuci?
— E! co to gadać, lepiej zmilczeć.
Bogunio podsunął jej rubla i szepnął:
— Przysięgam ci, że nie powiem nikomu, kogo zbałamucił?
Dziewczyna ze strachem się obejrzawszy, szepnęła: — On proszę pana, samej jejmości głowę zawrócił i zwodzi ją, bo się nie ożeni.
— A! spodziewam się! zawołał Bogunio.
— Widzi pan — a prócz tego, bałamuci trumniarkę.
— Co? co? kogo?
— Córkę stolarza co trumny robi. Już jak go tu nie ma, to pewnie tam jest. Niech pan po cichu idzie pod ogród klasztorny. W uliczce, naprzeciw furty, jest sklep trumien; na trumnie siedzi cały dzień dziewczyna; jeźli go tam nie ma nawet w tej chwili, to tylko co nie widać. Oj! będzie jej, będzie tej biednej dziewczynie.
Bogunio płochy sam, tak dalece tego podwójnego bałamuctwa w miasteczku za złe nie wziął Walkowi, ale bardzo był rad, że go złapie, wydrwi i będzie miał czem prześladować. Dziewczę jak najdokładniej wskazało nietylko drogę, ale w jaki sposób, nie płosząc ich, zejść było można. Bogunio podziękowawszy Hance aż nadto czule, gdyż pod całusem jego krzyknęła, poleciał w uliczkę.
Przytulony do domków, przesunął się naprzód tą samą stroną ulicy, przy której sklep był położony — potem wskoczył pod mur i ujrzał naprzeciwko siebie, na dwóch trumnach siedzących Linkę i Walka. Pochyleni byli, trzymali się za ręce, Luziński ją obejmował i uśmiechał się, biedne dziewczę zapłonione, trochę go odpychało, a więcej ciągnęło ku sobie.
Ten dramacik był w najgorętszym rozkwicie, gdy nagle Bogunio stojący naprzeciw, cicho klasnął w dłonie.
W mgnieniu oka, Linka cofnęła się przerażona w tył. Walek zeskoczył z trumny i stanął w progu groźny. Ale nim miał czas przyjść do siebie, Bogusław był już przy nim i śmiał się nielitościwie. Spłonione dziewczę radeby było uciekło, ale dokąd? jak?
— Panieneczko, rzekł grzecznie i słodko, podglądając jej w oczy Bogunio — nie rumień się tak bardzo, nic nie jesteś winna, to ten kusiciel niegodziwy, nikomu, nawet trumnom nie daje pokoju.
Linka płakała.
— Chodźmy, zawołał rozdraźniony Luziński — chodźmy.
Bogunio poskoczył jeszcze ku dziewczątku i szepnął. — Nie bój się — jam człowiek dobry i jak Bóg w niebie nie zdradzę.
Na te słowa, wdzięczne oczęta niebieskie zapłakane podniosły się ku Boguniowi, który czuł, jak go schwyciły za serce.
Walek go odciągnął.
— A! wiesz, że jesteś doskonały, rzekł mu po chwili przyjaciel — admiruję — serce szerokie jak karczma zajezdna, kochasz jak mówiłeś moją kuzynkę, no! miłość ta być musi platoniczna i rozumna, bałamucisz tę nieszczęśliwą panią Pauze, która z przyczyny zburzonych przez cię humorów na fluksyą choruje i na ostatek wynalazłeś sobie piętnastoletnią niewinność w trumnach dla urozmaicenia tego bankietu.
Walek chciał to w żart obrócić.
— Ale to nic nie jest! To dziewczę zabawne bardzo, przypadkiem zaszedłem, no...
— Pierwszy raz?! spytał szydersko Bogunio.
— No, pierwszy nie pierwszy.
— Tak sądzę, odezwał się gość, bo by mi nie wskazano przecie, że tu po całych dniach przesiadujesz.
Walek się przestraszył. — Kto wskazał?
— Jakiś żyd faktor w rynku, skłamał Bogunio.
Luziński pochmurniał.
— A o pani Pauze i wieczorach z nią spędzanych, gada całe miasteczko.
— To nic nie jest.
— Bądź co bądź — przerwał Bogunio, ty wiesz mój kochany, że ja na słodkie grzechy młodości jestem niezmiernie wyrozumiały, ale znowu tak jakoś się kompromitować publicznie w takiej chwili, nie znajduję właściwem.
— W jakiej chwili? odparł Walek.
— A no — w wigilią ożenienia.
— Do tego jeszcze daleko.
— Otóż właśnie, nie — zawołał przybyły, przybywam ci dać znać, abyś do Wólki zjechał, schował się u mnie i był na moje rozkazy. Iza chce to przyśpieszyć.
— A ślub? zapytał Walek, ja nie mogę żadnego księdza namówić.
— Ksiądz już jest, krótko rzekł Bogunio, ty się gotuj, ja wszystko urządzę.
Luziński uczuł jakby dreszcz przebiegający po ciele, ale zarazem radość wielką i począł gwałtownie ściskać przyjaciela, który stał z miną nieco szyderską.
— Pozwól sobie parę słów powiedzieć — dodał bardzo seryo Bogusław. Byłem i jestem lekki, używam życia na wszelki sposób, ale — wolnym się czuję, to moja rzecz, rozrachunek tylko z sumieniem. Ty rozpoczynasz życie nowe, zaciągasz obowiązki i nie sądzę, żebyś przysięgę lekceważył! Ja cię o jednej rzeczy przestrzedz muszę — to, że biorąc na siebie rolę czynną w tej sprawie kuzynki, biorę moralną niejako odpowiedzialność za następstwa — i, kochanie moje, gdybyś sobie potem myślał pozwalać, serce złote, najdroższy Walku — będziesz miał do czynienia ze mną. Aż do ślubu, masz zupełną swobodę, napawania się uśmiechami pani Pauze i pocałunkami trumniarki, ale po ślubie, wymagam przyzwoitego prowadzenia się.
— I ty, ty mi będziesz dawał nauki moralne! zawołał z gniewem źle w śmiech spowitym Luziński?!
— Ja! — ja. Moją teoryę już ci wytłómaczyłem, do ołtarza nikt cię nie ciągnie, ale gdybyś nie przed Bogiem i ołtarzem, ale nawet w cztery oczy i bez świadków dał tylko słowo honoru kobiecie, że jej zostaniesz wiernym, zdradziwszy słowo, zostaniesz — łajdakiem.
Luziński spojrzał nań, Bogunio się śmiał.
— No tak, rzekł, w rzeczach słowa i przysięgi mam wyobrażenia oryginalne, jak widzisz. Ale o tem potem, teraz jedno jeszcze, zabieraj się dziś nocą do Bożej Wólki, zajedź, albo lepiej zajdź do oficyn. Tomek ci pokaże schronienie, a na dziedziniec ani nosa nie pokazuj.
— Kiedyż to ma być? spytał Luziński.
— Albo ja wiem, może jutro, to zależy od tego jak Iza da znać, że jest gotową, Luis i du Val mają nie wiem dokąd wyjechać.
— Czy Mamert dał znać?
— Mamert daje tylko znać, że się boi i odradza, porzuciliśmy go i obejdziemy się bez niego może. To już nasza rzecz, a twoja, być dziś na noc w Bożej Wólce.


ROZDZIAŁ VIII.

Słońce jak gdyby na złość powolniej niż kiedykolwiek zachodziło, godziny się wlokły, zegary pospały, dzień się dłużył, jakby osie na których świat się obraca, nienasmarowane były przez zapomnienie.
Napróżno hrabianka Iza chodząca po salonie z pozornie bardzo spokojną twarzą, wyglądała przez okno na niebo, patrzała na zegar, wieczór nie nadchodził. Rzecz była prawdziwie niepojęta, ale są takie dni w roku.
Na nizkiem krzesełeczku podparta, wpół leżąc, wpół siedząc, Emma patrzała oczyma załzawionemi na siostrę i mówiły do siebie długo wejrzeniami, a usty przemówić nie mogły. Nareszcie Iza rzuciła się na dywan u stóp siostry, głowę złożyła na jej kolanach, skryła twarz i pozostała tak chwilę, a gdy powoli podniosła się potem, oczy miała czerwone jakby od płaczu, który się spalił na powiekach.
Niemym uściskiem dwie siostry przytuliły się do siebie i rozerwać nie mogły, płakały obie po cichu, potem jakby lękając się, aby ich nie zdradził głos, szeptały.
— Więc rozstać się trzeba! Kto wie na jak długo i kiedy się znowu zobaczym?!
— Jak ja tu ciebie samą jedną porzucę? jak ci tu będzie biedna niewolnico?
— A! nie pytaj! ja sama myśleć o tem nie chcę. Myśmy tak nawykły być razem i cierpieć razem, że rozstanie przeraża jak śmierć! I kiedy przypuszczę, że jutro tu obudzę się sama, bez ciebie, jedna wśród nich, bez tej siły, którą czerpałam we wspólności naszej doli, głowa mi się zawraca, słabnę. A jednak ujść nie mogę, ani tak ojca im nieszczęśliwego na łup zostawić! Co jutro będzie! co będzie?!
— Ale czyż gorzej być może?
— A! stokroć być musi gorzej! Będę sama, sama wśród pustki, do nikogo przemówić słowa, nikogo coby mnie zrozumiał! A kto wie jeszcze, co oni uczynią ze mną!
— Nic gorszego przecież zrobić nie mogą.
— A! mogą wszystko!
— Nie! zlękną się, ścigać ich będzie opinia.
— O którą nie stoją wcale, ani jej chcą słuchać.
— Moja droga, zawołała Iza zakrywając sobie oczy, ty skarżysz się na losy, a cóżbym ja powiedzieć powinna? Jak szalona rzucam się prawie nieznajomemu człowiekowi na ramiona, nie kochając go, nie wiedząc czy mu zaufać mogę, czy zaufania jest godzien! Jak gracz, co przegrał wszystko, stawię na kartę ostatnią ślubny mój pierścionek! Przyszłość straszna, ciemna, groźna, ale najstraszniejsza, jeszcze mi się wydaje znośniejszą od życia naszego w tej trumnie.
— Tak, przerwała Emma, ja podziwiam odwagę twoją, ja drżę i nad twą przyszłością także. Ten człowiek jest dla ciebie zagadką.
Iza spuściła oczy.
— Niech Bóg czyni, co jego wola, zdaje mi się, że powinnam była dla siebie i dla ciebie zrobić ten krok, on przełamie raz ten stan nieznośny.
— A może tylko zmienić więzy...
Zamilkły, szelest dał się słyszeć w przedpokoju, w progu ostrożnie wchodzący dał się widzieć z lisią swą minką p. Mamert Klaudzyński.
Dla usprawiedliwienia swojego przyjścia, trzymał papiery jakieś pod pachą, minę miał wylękłą, oczy obłąkane.
Iza wstała i pośpieszyła ku niemu.
— Czy się co stało złego? czy...
— Nic, nic dotąd, odparł bardzo cicho rządca, ale truchleję, bom jakieś niezwykłe ostrożności, jakieś ruchy nie codzienne w pałacu podpatrzył.
Iza pobladła.
— Więc znowu by trzeba było wyrzec się...
— Ale nie, nie, ja tego nie mówię, podchwycił Klaudzyński, ja nie wiem nic, a wszystkiego się boję. I na miłość Bożą, jeźliby stał się jaki przypadek, nie zdradźcie mnie.
Hrabianka ręką dała znak. Pan Mamert zamilkł, spoglądając na nią bacznie.
— A więc? — spytała.
— Nic, wszystko jak było, tylko ostrożności.
To mówiąc, znikł.
Iza popatrzała za nim pogardliwie i zwracając się do siostry, rzekła:
— Przysięgłabym że zdradzi, czytam to w jego twarzy, ale Bogusław kieruje wszystkiem i równie mu, jak ja nie dowierza, jestem spokojną.
Wróciła starsza znowu ku Emmie, która siedziała jak przybita; podano herbatę. Wieczór nareszcie urzędownie się zwiastował. Słońce zachodziło za ciemną chmur opaskę, na dworze zrywał się wiatr chwilami, w powietrzu jak w sercach czuć było jakiś niepokój.
— Noc powinna być ciemna! — szepnęła sobie Iza.
W istocie wkrótce potem zaczęło się szybko zmierzchać, podano światło. W pałacu życie zdawało się iść trybem zwyczajnym, nie można było dostrzedz najmniejszego śladu zmiany.
W tej jednak prawie chwili, gdy Luis na dole chodził sam jeden po swoim pokoju z cygarem, przemyślając o jakiejś podróży, a hrabina na górze w fotelu zadumana ważyła coś i liczyła, nie zważając wcale na poufale rozłożonego du Vala, weszła służąca oznajmić, iż p. Klaudzyński życzył sobie w bardzo pilnym interesie pomówić z panią.
Hrabina dość żywego charakteru, nie lubiła tego człowieka powolnego, bez którego obejść się nie mogła. Nikt lepiej fałszu w drugich nie przeczuwa nad tych, co go praktykują sami, to też pani miała jakby instynktowy, niczem zresztą nieusprawiedliwiony wstręt do p. Mamerta. Ale interesa nakazywały go oszczędzać, bo bez niego obejść się nie było podobna, jego zwykle jako narzędzie skuteczne, a neutralne, używano do wysysania hrabianek na korzyść pałacu. Prawda, że szanowny pośrednik miał dar ssania stron obu i zawsze upiekł małą jaką pieczonkę przy ogniu wzajemnego ich nieporozumienia.
W tym dniu i w tej porze, odwiedziny Klaudzyńskiego były zupełną niespodzianką; dosłyszawszy o tem p. du Val, nieco przyzwoiciej usiadł na sofie, hrabina kazała go prosić.
Cicho, na palcach, z grzbietem zgiętym, z uśmiechem dwuznacznym, z którego mógł zrobić w chwili, czegoby okoliczności wymagały, wcisnął się Klaudzyński do pokoju, oglądając przed i po za siebie, postać miał tę samą, z jaką wchodził do panien przed chwilą, z dodatkiem pewnego skupienia ducha i większego jeszcze uszanowania.
— Dobry wieczór panie Klaudzyński, a co tam?
Rządca obejrzał się, nic nie odpowiadając, postąpił jeszcze krok, obejrzał się znowu i cichuteńko rzekł niemal do ucha hrabiny:
— Niezmiernie ważna rzecz, nie mogę tak mówić.. niezmiernie ważna...
Hrabina zbladła, du Val się zerwał z kanapy i przybliżył.
Mamert udawał, że drży, usta mu się trzęsły, oglądał się, pocierał czoło, grał rolę przerażonego, przybitego.
— Ale cóż to może być?! — zawołała samym już jego widokiem strwożona w najwyższym stopniu hrabina.
— Nie mogę mówić, słów mi braknie, obawiam się!
— Chodź do gabinetu! — krzyknęła hrabina, rzucając się ku drzwiom, du Val stanie na straży.
Mamert nic jeszcze nie odpowiedział, na nic się nie odważył, gdy silną ręką hrabiny został porwany, du Val go popchnął, drzwi się zamknęły.
— Mów! prędzej co się stało?
Mamert prosił o szklankę wody.
Hrabina nalała mu ją sama.
Naówczas rozpłakał się.
Rzecz w ten sposób przygotowana, miała pozór bardzo groźny, hrabina blada czekała odezwania się jego, jak wyroku. Stary filut po chwili dopiero oparłszy się o biurko, powoli, przerywanym zaczął mówić głosem:
— Pani, służyłem zawsze domowi waszemu wiernie, z poświęceniem, a ludzie mnie za to nienawidzili, okrywali potwarzami. Westchnął. — Wycierpiałem wiele, ale ten co widzi sumienia, niech mnie osądzi. Oto przychodzi chwila, w której nowy dowód mojego bezinteresownego poświęcenia się dać wam mogę. Wielkie niebezpieczeństwo, wielkie zgorszenie grozi domowi państwa. Wypadek odkrył mi okropną tajemnicę.
Tchu mu nie stało, musiał się wstrzymać, otarł czoło. Hrabina stała jak na zarzewiach gorących.
— Pan Bogusław Turowski jest w spisku, pannę Izę dziś wykraść mają.
Hrabina z krzykiem padła na fotel.
— Ten łajdak! ja go zawsze posądzałam!
Du Val wpadł na krzyk.
— Wystaw sobie, śpiesząc ku niemu, poczęła żywo, ledwie mówić mogąc hrabina, Bogusław Turowski wykrada dziś Izę!
Pan Brunon rzucił się jak opętany, przypadł do rządcy, jak gdyby zabierał się go udusić.
— Mów! — zawołał.
Mamert blady składał ręce.
— Tyle tylko wiem, począł pośpiesznie, iż dzisiejszego wieczora, lub nocy, pannę Izę wykraść maja.
— Kto?
— Pan Bogusław.
— Dla siebie?
— Nie, dla jakiegoś chłystka, z najwyższą wzgardą odezwał się Klaudzyński. Wypadkiem narada doszła do uszów moich, wiem, że panna gdy światła zagasną w pałacu, ma się wykraść przez ogród do furtki, że tam konie pana Bogusława na nią czekać będą. Ale wszystkiemu zapobiedz jak najłatwiej, ludzie mogą być ukryci co konie pochwycą, parę strzałów się da na wiatr i panna zostanie złapaną na uczynku.
— Panna to nic, krzyknął du Val podnosząc pięść do góry, ale temu co z nią będzie, dam sto bizunów.
— Na miłość Boga! zarządźcież środki natychmiast, nie tracąc jednej chwili, poczęła gorączkowo hrabina, niech Luis lepiej nic nie wie, du Vala będzie dosyć, ludzi wziąć ze stajni, z folwarku. Pannę można złapać przed furtą.
— Ale nie, przerwał du Val, trzeba ją dopuścić do powozu, trzeba schwycić winowajcę.
— Oni mogą być zbrojni, zawołała hrabina łamiąc ręce.
Du Val się zmarszczył.
— Bądź co bądź! — rzekł, musimy mieć tego pana, chciał się bić! niechże będzie zbitym, ja od tego nieodstępuję.
— Nie, chwytając go za rękę, poczęła wystraszona pani.
Du Val się otrząsnął.
— Proszę mi całą tę sprawę zostawić, to moja rzecz, bądź pani spokojną, ja idę i naradzę się z panem Klaudzyńskim, a przedsięwezmę co należy.
Du Val był już wziął za rękę rządcę, który stał zawsze trwożny i milczący, gdy hrabina nogą tupnęła z gniewem.
— Ani kroku ztąd! ja jestem tu panią i zrobi się jak ja każę.
Du Val pomiarkował, iż łagodnym mu być wypada i znacznie złagodniał, ale ramionami zżymając.
Nom d’un petit bonhomme! zawołał, zgrzytając zębami, jeśli pani chcesz to sama robić, rób, ale ja się w takim razie nie mięszam.
Spojrzeli na siebie oczyma zaiskrzonemi; hrabina zwolniała z kolei.
— Ale przecież bezemnie...
— Przecież nie bez pani, odezwał się du Val, sprawa to jednak męzka i po męzku, nie po kobiecemu ją trzeba rozstrzygnąć. Pannę złapać u furty niczego nie dowodzi, do niczego nie prowadzi, oprócz skandalu.
— A skandal zapobieży zamążpójściu.
Du Val ruszył ramionami śmiejąc się.
— Ma pieniądze, rzekł, co jej zaszkodzi skandal? Trzeba złapać winowajców i skórę im wygarbować, bez tego nic...
Klaudzyński tylko potniał, milczał i patrzał w ziemię.
— Jakeś się waćpan o tem dowiedział?
— Podsłuchałem wypadkiem.
— Kogo?
— Pokojówkę, która była wysłana dla umowy.
— Kiedy? badał du Val, widząc że się Klaudzyński mięsza coraz bardziej.
— A! panie, przerwał w końcu rządca, tu nie czas pytać, trzeba radzić, bo może być za późno.
Francuz się obrócił do hrabiny i ująwszy jej rękę, rzekł głosem prawie rozkazującym, choć złagodzonym znowu:
— Niech hrabina będzie zupełnie spokojną, wszystko się odbędzie cicho, ja ręczę, idę z Klaudzyńskim przedsięwziąć środki.
Wieczór był już dosyć późny, gdy przeprowadzeni do ostatnich drzwi, wysunęli się dwaj panowie z pałacu i szybkim krokiem pobiegli ku zabudowaniom folwarcznym niepostrzeżeni.
Tymczasem Iza spłakana, drżąca, nagle zażądała od siostry, aby ją wiadomemi sobie środkami i drogami zaprowadziła do ojca. Chciała go widzieć raz jeszcze, nie wiedząc czy więcej w życiu zobaczy. O godzinie tej zwykle, oprócz Emmy, nikt u starego biedaka nie bywał, można się było przesunąć niepostrzeżonym, a chłopaka, który czuwał drzemiąc, Emma dość drogo płaciła, by robić mogła u ojca co chciała. Przyjście jej wieczorne nietylko nie było bezprzykładnem, ale najzwyczajniejszem. Tym razem tylko Iza, rzadko odwiedzająca hrabiego, nagle zaczęła zaklinać siostrę, aby ją zaprowadziła z sobą.
Ująwszy się za ręce, przez oranżeryę pustą, przez galerye, schody i korytarze, lękając się szelestu własnych kroków, dwie hrabianki jak cienie prześliznęły się niepostrzeżone do drzwi ojca.
W części tej pałacu cisza panowała największa, chłopak spał na krzesełku; w pokoju chorego paliła się lampka nocna, ale Emma wiedziała dobrze, iż starzec czeka na nią i nie zaśnie, póki jej nie zobaczy — póki nie dostanie choć garstki cukierków.
Na łóżeczku swem blady, leżał w istocie czuwając jeszcze chory; twarz jego w ciemnościach kolorem mało się różniła od poduszek, ale posłyszawszy ciche kroki, począł się ruszać i dźwięk niewyraźny, bełkotanie raczej z ust się jego wyrwało:
— Emma... Emma...
Córka już biegła ku niemu, ale chory nie patrzał na nią, tylko na ręce i palce chciwie wyciągnął wychudłe, chwytając co mu najprzód podała.
Obie uklękły przy ojcowskiem łóżku po cichu. Iza pochwyciła rękę wyrywającą się próżno do łakoci i poczęła ją całować ze łzami. Łkanie jej tłumione, dziwnie jakoś obudziło chorego, począł patrzeć na córki uważniej i rzekł:
— Dwie! dwie!
A potem zdawał się niby szukać, co mu ta druga przyniosła.
Iza przyniosła tylko łzy swoje...
Stary już oczy odwrócił; jadł, ale tak chciwie, tak łapczywie, tak zwierzęco, iż Izie, która go rzadziej widywała, boleśnie się upadek ten w sercu odezwał.
— Emmo! on ciebie zrozumie; proś, niech mnie pobłogosławi!
Obie znowu przysunęły się bliżej, Emma zaczęła coś szeptać, starzec w nią wlepił oczy szkliste, osłupiałe, ale nie zdawał się nic rozumieć.
Naówczas ukochana córka ujęła jedną rękę i położyła, patrząc nań, na głowie siostry. Stary się obejrzał na Emmę, potem na Izę, ale nie zrozumiał jeszcze; ręka jego drżała tylko, jakby się wyrwać chciała.
Martwe, smutne milczenie panowało długo, hrabia jadł, szukał po łóżku kruszynek, zbierał je chciwie, a widząc, że już nic nie ma, głowę spuścił na poduszki i oczy powoli przymknął. Próżno Emma ująwszy znów jego rękę, kładła ją na Izy głowie i chciała, aby za nią wyraz „błogosławię“ powtórzył, hrabia bełkotał niezrozumiale tylko jedno córki imię — Emma.
— To Iza... starsza.
— Iza? nie! rzekł hrabia, Iza! nie... potem znów głowa upadła na poduszki i oczy się zamknęły, a po chwili otwarły usta... starzec usnął.
Łzy puściły się z oczów biednej Izy, wstała chwiejąc się na nogach, pocałowała raz jeszcze zwieszoną ojca rękę.
— Chodźmy, rzekła, nie byłam warta cudu...
Emma zapłakała także, ale pocieszając jak mogła siostrę i podtrzymując ją, powiodła nazad do oficyny. W drodze nie spotkały nikogo, nikt nie postrzegł ich. Godzina była już późna, siostry rzuciły się sobie w objęcia i rozstać z bólu nie mogły. Jeszcze godzina może — a losy się rozstrzygną.


ROZDZIAŁ IX.

Chociaż w pałacu wszystko się spać zdawało, i żadne światełko, żaden ruch przygotowań nie zdradzał, około ogrodowej furtki, na drodze, przy murze opasującym z tej strony park, w największej ciszy, z ostrożnościami nadzwyczajnemi zasiedli już ludzie z folwarku i stajni. Główną komendę nad nimi miał du Val — Klaudzyński i stanem zdrowia i wiekiem i niezręcznością swoją wytłómaczył się ze wszelkiego współudziału. Nie na wiele by też był może się przydał, bo i tak zasadzka zdała się doskonale obmyślaną i urządzoną.
Po za furtą ogrodową w krzakach siedzieli ludzie z nabitemi prochem strzelbami. Wzdłuż drogi cały rów pełen był różnie uzbrojonych, najzręczniejszych i najżwawszych fornali i parobków. Dowodził nimi pewien pisarz prowentowy, człek młody wojowniczego ducha, protegowany Francuza, rad niezmiernie, że mu się tak miła nadarzała zręczność do awantury, za którą nie było żadnej odpowiedzialności.
Oprócz tego wydane były rozkazy, ażeby powóz przybywający dopuszczono do furty bez przeszkody, by nikt nie drgnął, póki znak dany nie będzie. Sam du Val umieściwszy się z parą pistoletów i szablą w blizkości miejsca, gdzie prawdopodobnie powóz się miał zatrzymać, zostawił sobie wydanie hasła wystrzałem z pistoletu.
Na dobre pół godziny przed północą, wszyscy już pod cieniem chmurnej nocy byli na stanowiskach, przyczajeni, milczący i wyznać trzeba, że po najmniejszym szeleście domyśleć się nie było można zasadzki. Wiatr dosyć gwałtowny chwilami szamotał gałęźmi, a o trzy kroki nic widać nie było.
Oczekiwanie wszystkim zdawało się niepomiernie długiem, gdy w ogrodzie ukazała się postać, żywym krokiem śpiesząca ku furcie, ale tu jeszcze powozu nie było. W tej samej chwili zdala na gościńcu zaturkotało... Wszyscy mieli się na baczności, noc nic dojrzeć nie dozwalała. Turkot się zbliżał, coraz śpieszniej zdawał lecieć powóz, potem kroku zwolnił i ostrożniej toczył się ku furcie ogrodowej.
W ciemności, którą jeszcze zwiększały drzewa, nie można było rozpoznać nic, powóz wszakże ciemnemi końmi zaprzężony, stanął. Furtka się otworzyła nagłe, ktoś z niej wybiegł, du Val usłyszał zatrzaskujące się drzwiczki powozu, konie już ruszyły, gdy nagle rozświeciła się ciemność, strzał huknął, a konie wystraszone mimo powtarzających się za tym pierwszym wystrzałów, lecieć zaczęły.
Kilka krzyków słychać było, potem trzask jakby łamiącego się powozu, potem zgiełk ludzi pasujących się w ciemności, wykrzyki na różne głosy, jęk... i ciszę.
Mimo przedsięwziętych środków ostrożności, konie rozhukane daleko dalej uniosły uciekających, niż się spodziewano. Zatrzymano je ledwie o dobre pół wiorsty od furtki, gdy strzaskane drągiem koło kocza, pękło, a powóz się wywrócił.
Gdy du Val przyskoczył do drzwiczek, z wielkiem zdziwieniem swem postrzegł w środku jednę tylko kobietę przelękłą, płaczącą, przytuloną do poduszek. Mężczyzny nie było żadnego, nadbiegli ludzie trzymali konie, furman nawet, korzystając z nocy, uciekł i skrył się. Du Val nim ujął kobietę, począł łajać swoich, miotać się gniewny i grozić — ale wszystko to było za późno; nie pochwycono nikogo, oprócz nieszczęśliwej, która w powozie pozostała i z przestrachu zdawała omdlałą prawie.
Francuz zawiedziony krzątał się jeszcze czas jakiś około swoich ludzi, kłócił z pisarzem, badał, jakim sposobem mógł się wymknąć winowajca; ale naostatek wyczerpało się wszystko, gniew po troszę, łajanie, tłómaczenia — i wysadzono płaczącą kobietę z powozu, która na nogach się ledwie ze strachu i wzruszenia utrzymać mogła, aby ją na pół na rękach niosąc, do pałacu odprowadzić. Du Val, na którego hrabina oczekiwała z niecierpliwością łatwą do wytłómaczenia, pośpieszył przodem, wydawszy rozkazy. Zaperzony, zmęczony, gniewny jeszcze, wpadł do hrabiny pokoju; czekała go już w progu.
— A co?
— Z głupiemi ludźmi nic rozumnego zrobić nie można.
— Cóż? uciekli? załamując ręce przerwała pani.
— Ona nie, ona jest, prowadzą ją tutaj, ale towarzysze jej, tchórze, łajdaki, porzuciwszy ją w powozie, drapnęli; ani jednego, nawet furmana... nikogo!!
Du Val ręce załamał z rozpaczą i po pokoju przechadzać się zaczął, pani milczała. Dotowała się już na spotkanie i rozmowę z hrabianką.
Na schodach słychać było chód ludzi i jakby ciche szlochanie; w przedpokoju ukazała się posiać zakwefiona, którą wepchnięto prawie do pokoju hrabiny, a ta natychmiast padła na najbliższy fotel.
— Proszę wody! zawołała.
Na głos ten hrabina piorunem pobiegła do fotelu; usłyszała bowiem dźwięk wcale niespodziany, po wzroście i po nim domyśliła się już rzeczywistości. Porwana kobieta nie była hrabianką Izą.
— To nie ona! krzyknęła, ręce łamiąc.
Du Val podbiegł. — Jak? co? któżby to mógł być!
Francuzka impetyczna, domyślając się, że ją oszukano, że się cóś stało, czego zrozumieć nie mogła, dopadła do fotelu i gwałtem broniącej się kobiecie zerwała z twarzy zasłonę.
Z za rąk, któremi oczy sobie zasłoniła kobieta, du Val i hrabina razem poznali w pochwyconej, niemłodą już pokojówkę hrabianek, pannę Franciszkę Żulską.
Na chwilę osłupieli, nie mogąc zrozumieć, co się stało.
— Co to jest? co waćpanna tam robiłaś? poczęła hrabina gwałtownie; ale wystraszona panna Franciszka odpowiadać czy nie chciała, czy nie mogła — ani słowa.
— To rzecz widoczna, przerwał du Val, zwiedziono nas! ale co się stało z hrabianką?
Jakby błyskawica nagle oświeciła hrabinę, rzuciwszy okiem na służącą, porwała mantylkę leżącą na krześle i zbiegła wprost do mieszkania hrabianek.
Tu drzwi wszystkie były pozamykane, ciemność zupełna i cisza. Służący, który przeprowadzał panią, począł stukać, ale bardzo nierychło głosy obudzonych sług dały się słyszeć wewnątrz: kto tam? co tam?
— Otwierać! pani!
Po długiem znowu oczekiwaniu drzwi odryglowano, zaspana i wylękła twarz dziewczyny z garderoby ukazała się pierwsza.
Hrabina, jak tylko drzwi jej otwarto, wprost, świecę wziąwszy z rąk lokaja, pobiegła do salonu, z którego było wnijście do gabinetu i dwóch sypialnych pokojów Izy i Emmy. Skierowała się najprzód ku pierwszym; te były na klucz zamknięte, stuknięcie jedno i drugie nie wywołało żadnej odpowiedzi. Wyczekawszy chwilę, pobiegła do drugich. Za pierwszem zapukaniem głos Emmy dał się słyszeć.
— Co to jest? czy się pali?
— Proszę otworzyć!
— Co się stało?
— Proszę otworzyć...
Zaledwie narzuciwszy na siebie szlafroczek ranny, Emma drzwi odryglowała i stanęła w progu.
— Gdzie Iza? zapytała gwałtownie hrabina, gdzie Iza?
— Iza? musi spać w swoim pokoju.
Obie milczące zmierzyły się oczyma. Macocha niecierpliwiła się, nie wiedząc jak mówić i co począć. Nie chciała zrażać ostatecznie pozostałej, a gniew nią miotał.
— Waćpanna musisz wiedzieć, co się z Izą stało?
— Ale cóż się z nią stać mogło? spokojnie odparła siostra; przed parą godzinami rozeszłyśmy się, poszła do swojego pokoju. Zkąd-że ten niepokój o nią.
Nie odpowiadając na pytanie, hrabina zwróciła się do drugich drzwi; stuknęła w nie jeszcze i dopiero uderzywszy postrzegła, że klucz był w zamku. Razem z Emmą otworzywszy, wbiegły do sypialni. Łóżko było nietknięte, a w niej — nikogo.
Hrabina padła na fotel płacząc. Emma stała chłodna i nieporuszona wcale.
— Ślicznie ułożono wszystko! niema co mówić!! i udało się bardzo szczęśliwie...
— Ja nic nie wiem, zimno odezwała się Emma.
— O! tego mi waćpanna nie mów...
— A gdybym wiedziała, przerwała Emma obojętnie, czy myślisz pani, że byłoby moim obowiązkiem zdradzić siostrę dla pani? Siostrę, która razem ze mną długą wycierpiała niewolę i rzuciła się jak w przepaść z tego życia, któreście nam tu przeznaczyli, chyba na to, aby nas umorzyć niem.
Hrabina tem wystąpieniem zdumiona, cofnęła się krok, namarszczyła brwi; nigdy jeszcze żadna z panien nie ośmieliła się jej w oczy tak otwarcie wystąpić z wymówkami. Było to jakby wyzwanie do boju.
— O tem, moja panno, rozmówiemy się innym razem; teraz trzeba gonić zbiegłą waryatkę.
— Zdaje mi się, że to będzie i zapóźno i napróżno, odparła dumnie Emma, ruszając ramionami.
Macocha gotowała się do wyjścia, niechcąc otwartej dopuścić kłótni, gdy Luis, którego du Val przebudził, aby mu opowiedzieć co się stało, ubrany w szlafrok naprędce, wpadł rozgniewany do pokoju, obejrzał się, zobaczył jednę tylko Emmę i spytał matki:
— Cóż się stało? jest? niema? uciekła?
— Uciekła! nie smakowało jej uczciwe i spokojne życie, poszła szukać innego.
— Więc czas może gonić jeszcze? przerwał Luis, spoglądając z nienawiścią na Emmę. Pani zapewne zostałaś?...
— Hrabio, proszę mi dać spokój i nie jątrzyć mnie, gniewnie, stanowczo zawołała Emma, mówić mu nie dając. Na Boga nie wywołujcie wyrazów z ust i serca, abyście od nich nie skamienieli. Wszystko, co się tu stało, dzieje, waszą jest winą; wszystko spadnie na barki wasze.
Luis rozśmiał się szydersko.
— Panny wzięły na kieł, jak widzę! zawołał.
Ale Emma oburzona, nie słuchając więcej, dumnie cofnęła się do swego pokoju i drzwi zatrzasnęła za sobą.
Syn podał rękę matce... wyszli.
Przechodząc przez podwórze, dojrzeli tylko, jak du Val, któremu niepomyślna wyprawa krew zburzyła, porwawszy najlepsze konie ze stajni, w kilku ludzi w pogoń za zbiegami się puszczał. Było to o wiele zapóźno; ale Francuz niechciał mieć sobie do wyrzucenia, że środka jakiegokolwiek bądź zaniedbał. Luisowi więcej pono żal było koni, o których szacowne zdrowie się lękał, niż siostry już w jego przekonaniu bezpowrotnie straconej. Popatrzał na du Vala, wybąknął imię ukochanej klaczy, którą mu Francuz pochwycił i poszedł za matką.
— Ciekawam narzeczonego! rzekła hrabina, śmiejąc się gorzko.
— O... domyśleć go się łatwo! odparł syn; będzie to nieochybnie ów słodki baron, który tu u nas gościł, wypatrując, nim okradł...


ROZDZIAŁ X.

Jakeśmy widzieli, ucieczka, dzięki przezorności pana Bogusława i obudzonej nieufności hrabianki Izy, zupełnie się była powiodła. Bogunio to osnuł ten plan, ażeby powozem wyprawić służącą, a drugą furtką wykraść hrabiankę. Tu oczekiwał na nią, sam za woźnicę służąc, z lekką bryczką, do której najlepszych swoich cztery konie dał zaprządz.
W chwili, gdy za ogrodem oczekiwano na powóz, Bogunio, Walek i hrabianka pędzili już piaszczystą drogą ku miasteczku. Mamert Klaudzyński ani się domyślał, że zdradę jego instynktem odgadnięto.
Poczciwa sługa hrabianki zgodziła się w jej miejscu odegrać rolę, którą chorobą z przestrachu opłacić miała, nie spodziewała się ona wcale tak burzliwej katastrofy, a w pierwszej chwili strzały, które usłyszała w około, o mało ją z trwogi o śmierć nie przyprawiły.
Tymczasem bryczka lekka i konie szalone, w mgnieniu oka, cwałem przewiozły hrabiankę i siedzącego obok niej narzeczonego do miasteczka. Luziński całował jej ręce. Iza milczała wzruszona, zamyślona, czując, że życie jej rozstrzygało się w tej chwili. Bogunio był doskonałym woźnicą i mimo nocy ciemnej, znając doskonale drogę, przewiózł narzeczonych bez wypadku wprost pod kościół. Oznajmiono kilku godzinami wprzódy księdzu wikaremu, który oczekiwał w zakrystyi. Gdy bryczka zatrzymała się u bramy kościelnej, Iza tak była złamana wzruszeniem, że ją prawie na rękach z bryczki znieść musiano. Bogunio oddał konie chłopakowi, którego miał z sobą i wszyscy razem udali się do kościoła drzwiami bocznemi. Iza idąc odzyskała przytomność i siły, Luziński zdawał się je tracić. Ksiądz, który zgodził się na danie ślubu, chciał wszakże poprzedzić go zwykłemi formalnościami i egzaminem, ale Bogunio uczynił mu tę uwagę, że lada chwila pogoń przybyć może i że lepiejby było odłożyć to na później.
W ciemnym kościele, cichym a pustym, który więcej pogrzebową niż weselną miał w tej chwili fizyognomię, kilka świec zapalono przy wielkim ołtarzu. Dwa stare grobowce Turowskich, rycerz leżący na hełmie oparty, niewiasta zakwefiona z różańcem, zdawali się jak świadkowie towarzyszyć obrzędowi. Bogusław, zakrystyan i dziadek kościelny, stanowili orszak cały. Ksiądz Wikary wyszedł przed ołtarz tak prawie drżący jak nowożeńcy, tak zawstydzony jak oni. Z pośpiechem począł odmawiać modlitwy, potem zadał, pytania, na które oboje państwo odpowiadali głosem bardzo dobitnym, zamienił obrączki i ręce związał.
Bogunio patrzał na to i odetchnął dopiero wolniej, gdy Iza po skończonym obrzędzie padła na kolana i modlić się gorąco poczęła.
Stojący przy niej świeżo kreowany małżonek, któremu dla przyzwoitości przynajmniej wypadało ją naśladować i westchnąć w tej chwili do tajemniczej Istoty, władającej losami ludzkiemi, wstydził się jakoś klęknąć, wstydził uznać ukorzonym; pozostał wyprostowany i — trzeba wyznać — wydał się wcale niekorzystnie z twarzą wyciągniętą, bladą, zmęczoną i osłupiałą.
Nie rychło hrabianka wstała, wspierając się na jego ręku. Zbliżyła się podziękować wikaremu, który milcząco krzyż nad jej głową zakreślił... Wszystko było skończone.
Państwo młodzi, wedle niezgrabnego dosyć planu pana Luzińskiego, mieli się udać do restauracyi pod Różą, gdzie on, korzystając z dobrego usposobienia pani Pauze, oprócz pokoju który zajmował, zamówił przyległą salkę dla żony i pokój jeden dla sługi, mającej przybyć później. Pani Pauze nie domyślała się wcale na co te apartamenta służyć miały i gdy się zjawił Bogunio, a za nim Iza zakwefiona i Luziński, zrozumieć nie mogła, co tu robiła kobieta. Zgorszyło ją to i oburzyło. Państwo młodzi poszli na górę; gospodyni domu, w bardzo przyjaznych z dawna stosunkach z Boguniem, niespokojna odciągnęła go na chwilę do swojego pokoju. Na twarzy jej malowało się straszliwe oburzenie.
— A już też tego nadto! zawołała zamykając drzwi, panie Bogusławie, co panowie myślicie i za co macie mój dom, żeby sobie tu balować z jakiemiś kobietami?! Ja wiem, że to jest pańska sprawka, ale ja tego nie zniosę.
Bogunio padł na krzesło ze śmiechu.
— Cicho! zawołał, co jejmości w głowie! czego się czepiasz do mnie; ta pani przybyła z Luzińskim...
— Z Luzińskim... kłamstwo! to nie może być! zakrzyczała gospodyni.
— Dla czego? spytał ciekawie Bogunio, którego ta gwałtowność pani Pauzę zastanowiła, dla czego?
— Dla czego! co ja się będę przed panem tłómaczyć! przerwała nieszczęśliwa; dla tego że ja go znam i że on z takiemi kobietami się nie wdaje.
Bogunio pękał od śmiechu.
— Cicho! niewiasto, zawołał, z jakiemi kobietami? co? to jego... żona.
Na ten wyraz pani Pauze, która stała, obejrzała się jakoś błędnie do koła, krzyknęła przeraźliwie i wołając:
— Zdrajca! padła zemdlona na ziemię.
Bogusław szczęściem pośpieszył na ratunek w porę, by ją podchwycić. Z wesołej, twarz jego przybrała minę posępna; omdlenie było wielkiego znaczenia.
— Na miłość Boga! zawołał trzeźwiąc nieszczęśliwą, nie rób pani historyi dla samej siebie. Co panią Luziński obchodzi?
— Zdrajca! powtórzyła ocucając się gospodyni, on mnie — uwiódł.
Bogusław nie wiedział czy śmiać się, czy płakać, oburzyło go tylko, że Luziński śmiał żonę tak zuchwale wprowadzić do tego domu.
— Cicho! zawołał, nie wydawajże się pani ze swą słabością po niewczasie, bo się to na nic nie zdało. Luziński jest żonaty, byłem świadkiem przy jego ślubie. Jest niepoczciwy i niepoprawny, ale...
Biedna pani Pauze już tylko płakała. Bogusław zwykle wesół, zasmucił się; w dzień ślubu podobna historya była wielce znaczącą. Ale należało radzić i pokrywać ją milczeniem.
— Ja mu zrobię historyę, wołała wśród łez gospodyni, niech ta kobieta wie, jakiego mieć będzie męża, co to za ptaszek!! ten łotr, którego wypędzonego przyjęłam... który... I znowu płakać zaczęła.
Chwilami porywała ją ochota biedz, rzucała się do drzwi, szczęściem na straży będący Bogusław hamował.
— Do czego to panią poprowadzi, zawołał reflektując, wszyscy się z pani śmiać będą, rozgłoszą.
— Niech zginę, ale się pomszczę.
— Cóż za zemsta? przerwał Bogunio, zemścisz się nad sobą samą; ślubu to nie zerwie. Wszak pani słowa nie dawał.
Bogusława wywoływano dwa razy na wieczerzę, a ośmielić się nie mógł opuścić rozpłakanej pani Pauze, obawiając się jej gniewu. Naostatek udało mu się wymódz na niej, nie wiem jakim sposobem słowo, że będzie spokojną i wybiegł, chcąc namówić państwa młodych, aby natychmiast jechali do Warszawy. Był to jedyny sposób uniknienia sceny, którą im lada rozdraźnienie gospodyni zgotowmć mogło.
Wszedłszy do salki, w której nakryto do stołu, Bogunio na pierwszy rzut oka postrzegł, iż młodzi małżonkowie jeszcze wrażenia uroczystego obrzędu i przygód tego wieczora nie pozbyli się. Iza siedziała na kanapie płacząc i nie mogąc się utulić, Walek chodził zachmurzonymi jakby przybity.
Na stole paliły się w najparadniejszych świecznikach ogromne świece, świetna zastawa obiecywała co się zowie wspaniałą wieczerzę, ale na te przybory nikt nie patrzał.
Bogunio przez ostrożność zręcznie drzwi na klucz spuścił, a widząc, że Iza płacze ciągle, ujął pod rękę Walka i wyprowadził go do drugiego pokoju.
— Niechże cię pioruny trzasną, rzekł mu, co ty najlepszego robisz? Wprowadziłeś żonę do domu, z którego gospodynią byłeś w najczulszych, jak się okazuje, stosunkach. Mało ci było trumniarki! To przechodzi wszelką miarę, takie bałamuctwo w wigilią ślubu. Ta kobieta krzyczy, przeklina, odgraża się i gotowa zrobić historyę.
— No! gdzież miałem się udać! zapytał Walek zmięszany, nie tłómacząc się z zarzutu nawet.
— Ale w pierwszym lepszym domu bezpieczniej było niż tutaj. Wy musicie wziąć pocztę i natychmiast wyruszyć do Warszawy, inaczej, ostrzegam, będzie źle. Nie byłem nigdy, chwała Bogu, żonatym, ale to wiem, że w progu nowego życia taka historya może je zatruć całe.
Walek gryzł paznogcie.
— Niech ją licho porwie tę sekutnicę!
Bogusław ze wzgardą prawie spojrzał na niego i westchnął, potem namyśliwszy się krótko, wyszedł do Izy.
— Kochana kuzynko, rzekł, zdaje mi się, że ze wszech względów bezpieczniej będzie, gdy się dziś jeszcze udacie do Warszawy. Ja idę konie zamówić na poczcie; nie płacz, proszę cię, łzy przedtem były wytłómaczone, teraz są po niewczasie; mężnie stanąć trzeba przeciw życiu... i śmiać się. Powracam, służę wam do krótkiej wieczerzy i nie odejdę, aż was do powozu wsadzę, pobłogosławię i wyprawię.
Iza wstrzymała go za rękę.
— A! jeszcze póki ty jesteś, nie tak się lękam, rzekła, zdaje mi się, że mam kogoś co się mną zaopiekuje.
— Mąż przecie! zaśmiał się Bogunio, to opiekun nadany przez Sakrament, od wszystkich innych lepszy, a własny twój charakter będzie drugim. Na nim oparłszy się silnie, lękać się nie masz czego.
Iza z westchnieniem spojrzała nań i uścisnęła jego rękę.
— Aby się uspokoić, rzekła, potrzebuję sobie przypomnieć, powtórzyć to czarodziejskie słowo — jestem wolna! jestem wolna...
Wzrok Luzińskiego, który Iza spotkała w tej chwili, był tak dziwny, że jej słowa na ustach zamarły.
Nowi małżonkowie, jak dwaj zapaśnicy, wzajemnie zdawali się przypatrywać sobie, mierzyć siły, chcieć zgłębić i poznać charaktery swe, które dla ich obojga były zagadką. Dzieje się to często nawet w zwyczajnych małżeństwach, że dopiero od ołtarza odchodząc, ludzie poznawać się zaczynają, tu byli oboje sobie zupełnie nieznajomemi; a — prawdę rzekłszy, więcej się siebie obawiali, niż kochali w sobie. Uczucie to, jeźli przyjść mogło, narodzić się dopiero miało.
Iza kupiła sobie swobodę drogo, bo poświęceniem nieodgadnionej przyszłości, Luziński wiedział tylko, iż się ożenił z hrabianką i bogatą.
Bogusław, który ze zwykłą swą lekkomyślnością, trochę na złość Turowu, podał rękę do tej sprawy, teraz równie jak młode małżeństwo wątpił o przyszłości i rozmyślał nad nią. Dobiła go ostatnia przygoda pani Pauze. On jeden za trojga miał najwięcej przytomności i zmusił ich niejako do pogodzenia się z rzeczywistością, a przejścia z tych rekollekcyj ducha w prozę życia. Nalał sobie szklankę wina, pocałował w rękę kuzynkę, ścisnął dłoń Walka i duszkiem wychylił ją za ich zdrowie.
— Niech choć ja sam wypiję, — wiwat państwo młodzi! zawołał.
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi zastukano silnie, odtrącając rękę Walka, bo się lękał pani Pauze, Bogunio pobiegł do drzwi i otworzył je, w progu stał du Val. Skłonili się sobie.
— Czem panu służyć mogę? zapytał Bogusław.
— Hrabianka Iza...
— Nie ma tu hrabianki Izy, odparł Turowski, przed godziną kuzynka moja wzięła ślub i zmieniła nazwisko, a wizyt nie przyjmuje.
Du Val stał wryty.
— Pan służył za drużbę? rzekł szydersko.
— Tak jest — do usług...
— Ślub — któż dawał ślub?
— Ksiądz — krótko odpowiedział Bogusław, w kościele.
Milcząco stali przeciwko sobie, jakby się wzajem rzucić mieli na siebie.
— Wszakże mógłbym przynajmniej zobaczyć hrabiankę i jej męża, pana barona?
— Nie — odpowiedział Bogusław, mówiłem panu, że nie przyjmują.
— Ale ja muszę z nią mówić! zawołał du Val, wpierając się we drzwi.
— Panie du Val, wstrzymując go silną ręką, rzekł Turowski, nie róbmy skandalu którego i tak z waszej łaski jest dosyć. Do czego się to przydało. Byłem z innemi świadkiem ślubu, przybyliście za późno, il faut faire bonne mine à mauvais jeu.
Mówiąc to Bogusław, choć rozgniewany, starał się głosowi swemu nadać jak największą łagodność. — To co byś pan mógł powiedzieć hrabiance i od niej usłyszeć, nie byłoby mu wcale przyjemnem, a do czego to pomoże?
— Tak, to prawda, odezwał się Francuz, ale by mi lżej na sercu było, gdybym...
— Gdybyś wykłócił się z kobietą? spytał Bogusław, Francuza!...
Du Val się zarumienił.
— Dajesz mi pan słowo honoru, że po ślubie?
— Słowo honoru, rzekł Turowski.
Przybyły machnął ręką. — À la guerre comme à la guerre, co mnie to obchodzi? Daję z mej strony słowo, że nie będę się kłócił.
Ale sam wasz widok, przerwał Turowski.
— Juściż, gdym dla niej mało karku nie skręcił, niech choć jej zdrowie wypiję, zaśmiał się du Val.
Przyznam się wam, że choć spojrzeć bym chciał na męża.
Bogunio ustąpił z progu, du Val powoli wszedł. Iza spostrzegłszy go zrazu cofnęła się, potem pomiarkowawszy, wystąpiła naprzód i biorąc za rękę Luzińskiego, podeszła ku Francuzowi z powagą.
— Panie du Val, odezwała się z lekkiem głowy skinieniem, mam honor przedstawić panu mojego męża, pana Walentego Luzińskiego.
Du Val osłupiał, był bowiem najpewniejszy, że znajdzie tu barona Helmolda.
— Powiedz pan hrabinie, żeś nas widział na odjezdnem do Warszawy i pozdrów wszystkich ode mnie.
Ciekawemi oczyma przyglądał się Luzińskiemu przybyły, widywał on go zdaleka nieraz, ale mu nawet na myśl przyjść nie mogło, aby on, ten biedny, niepozorny młody chłopak, mógł zostać mężem hrabianki. W duchu rzekł może sobie:
— Gdybym był wiedział, wszakżebym i ja ją tak samo wyzwolić potrafił...
— Co się stało odstać się nie może, kończyła pani Luzińska, wzięłam ślub, jestem wolną. Spodziewam się, że gniew i prześladowanie nie dotkną siostry mojej, zmusiłoby mnie to bowiem do kroków, które dla Turowa nieprzyjemnemi by być mogły. Daleko lepiej będzie dla nas wszystkich, macochy, Luisa, siostry i dla mnie, gdy nasze familijne nieporozumienia ukończymy zgodnie, cicho i spokojnie, oszczędzając światu śmiechu, a sobie zmartwienia. Powiedz pan to hrabinie.
— Powiem, stłumionym głosem odezwał się du Val złamany jakby i upokorzony. Zresztą — ja — ja tu jestem człowiekiem obcym prawie, zrobiłem co mnie polecono, reszta nie należy do mnie.
Bogusław podał mu uśmiechając się szklankę wina, której Francuz bardzo potrzebował po znużeniu tego wieczora, ale zawahał się nim ją przyjął.
— Wypij pan, choćby nie za nasze zdrowie, przerwała hrabianka z uśmiechem, wiem, że hrabina by wam tego nie darowała, a ja wytłómaczę pana.
Francuz spojrzał, skłonił się i coś niezrozumiale wybąknąwszy, wina nie odmówił.
Tak, bardzo nadspodzianie, u tego stołu ścigani i ścigający przyszli jeźli nie do zgody, to do czasowego rozejmu.
Du Val nie mógł wyjść z podziwienia, przypatrując się niepoczesnemu Luzińskiemu. Iza postanowiła korzystać z jego bytności, aby się o poczciwej słudze dowiedzieć.
Przypomnienie zasadzki bezskutecznej u furtki ogrodowej, o mało du Vala nie rozgniewało znowu, potrafił się jednak pohamować i krótko tylko odpowiedział, że schwytano uciekającą, że się jej nic nie stało, ale się bardzo wylękła i pewnie wypadek ten odchoruje.
— A prawda że Mamert Klaudzyński zdradził? spytała Iza.
— Nie zdradził — odparł du Val, boć nie był obowiązany do tego pomagać. Dowiedział się wypadkiem i z obowiązku doniósł.
— Dowiedział się, a raczej wyszpiegował wypadkiem, to pewna, szybko zawołała Iza, ale nie tak jak państwo myślicie, wiedział od dawna, pomagał na dwie strony, powiedźcie to pani hrabinie.
Du Val tylko pięść zacisnął.
Bogusław przez wszystkie tym czasem okna wyglądał, oczekując nadejścia powozu i chcąc co najprędzej wyprawić państwa młodych, bo się ciągle obawiał jakiego wybuchu zemsty rozżalonej pani Pauze, a nie bardzo był rad dłuższej rozmowie.
Zaturkotało nareszcie i wesoła trąbka pocztarska rozległa się pod oknami. W mgnieniu oka gotowem było wszystko, poczciwy chłopiec rzucił sam do powozu resztę kolacyi, aby państwo młodzi z głodu nie pomarli w drodze, opatrzył schody unikając jakiego spotkania, podał rękę Izie i drżącą, rozpłakaną, znowu co najprędzej usadowił do powozu, a Walkowi gdy siedział, szepnął du ucha:
— Słuchaj — co było to było, ale na przyszłość pamiętaj, że ze mną mieć będziesz do czynienia, jeźli się Iza poskarży. Znasz mnie pamiętaj... Nic nie odpowiedział Luziński.
Na kozioł wsadził Bogunio swojego chłopaka, pocztylionowi dał rubla, zalecając pośpiech i uwagę, skłonił się jeszcze młodej parze i zawołał głośno: — W imię Boże! ruszaj! z kopyta.
Powóz potoczył się po bruku wśród opustoszałego miasteczka i turkot jego powoli ginął w oddaleniu, a Bogusław stał i dumał.
Nagle odwrócił się do du Vala.
— Bądź co bądź, smutek smutkiem, kłótnia kłótnią, a jeść trzeba i pić nie zawadzi, co u licha! jutro możemy się bić, ale dziś trzeba się posilić.
Francuz nie był od tego, poszli więc oba razem na górę.
Trzeba znać małe miasteczka, którym nowina każda jest zawsze tak upragnioną, by pojąć jak zaraz, elektrycznym prądem, mimo spóźnionej godziny, nowina z restauracyi pani Pauze wybuchła, rozbiegła się po wszystkich ulicach. Noszono ją od domu do domu umyślnemi posłańcami, pilniejsi plotkarze budzili sąsiadów, żydki stukając pantoflami po bruku latali z nią po najoddaleńszych zakątkach, przysyłano sprawdzać pod Różę. W cukierni Gorconiego wszyscy przytomni, pomnożeni gośćmi nigdy nie bywałemi tutaj, wypili kilkanaście szklanek ponczu, nim relacyą wypadku stanowczo zredagowali z rozmaitych materyałów dostrzeżonych częściowo przez chłopców, przez wysłańców, przez zachodzących przypadkowo. Nigdy od dawna, tak późno nie położyli się spać poczciwi mieszkańcy, bo każdy czuł się wzruszonym, potrzebował wygadać i nikomu kłaść się nie chciało. Opowiadanie zbudowane na rzeczywistym fakcie, przybrało wszakże fantastyczne kształty.
Każdy przyozdabiał je na swój sposób. Z końca w koniec małej mieściny, oprócz głuchych i niemowląt, dowiedzieli się wszyscy bez wyjątku, iż sierota, wychowaniec doktora, wykradł hrabiankę i z nią się ożenił.
Subiekt aptekarski, który wypadkiem znajdował się u Gorconiego traktując z nim o nabycie cytryn, schwycił relacyą jeden z najpierwszych i nie stargowawszy nawet owocu, pobiegł nazad do apteki. Dawne stosunki łączyły go z panną Naramską, garderobianą panny Idalii, jej więc należały się pierwociny zdumiewającego wypadku. Panna Naramska pochwyciwszy ledwie treść, poleciała do swojej pani.
Narzeczona doktora Waltera wedle zwyczaju leżała na szeslągu i paliła cygaretę, gdy z rękami załamanemi wpadła jak piorun Warszawianka.
— Wie pani co się stało? niepojęta rzecz! jak Boga kocham, że nie do uwierzenia, słowo honoru, jak mi Pan Bóg miły, ale prawda, na swoje oczy widział pan Teodor jak wyjeżdżali.
— Któż? co? zwaryowałaś? gniewnie przerwała pani.
— Jakto? kiedy już w całem miasteczku wszyscy wiedzą, mówię pani.
— Ale ja nie wiem, o co chodzi.
— Jakto? kiedy mówię...
— Aleś mi nie powiedziała.
— Walek Luziński wykradł starszą hrabiankę z Turowa, ożenił się i uciekli do Warszawy. Trzy razy do nich ognia dali i nie trafili, gonili, pędzili, ale ksiądz wikary kościół zamknął i nie otworzył aż po ślubie.
Idalia porwała się z szesląga.
— Kto? ten podrzutek!
— A no! on!
Jakkolwiek poważna i szanująca się panna Idalia, doznała przecież tego samego uczucia co wszyscy najprościejsi śmiertelnicy, zaledwie usłyszawszy nowinę, potrzebowała ją już nieść innym, piekła ją, pędziła, nie dawała pokoju. Pędem poleciała z nią do brata, który paląc cygaro, myślał pewnie o swych dobrach, narzeczonej i gotowej córce, którą miał wziąć po niej razem z posagiem.
— Wiesz Roger, otóż to wstyd dla ciebie i kto... kto!
— Co takiego?
— Luziński wykradł hrabiankę Izę, ożenił się z nią i uciekł.
Roger ruszył ramionami z pogardą.
Allons donc!
— Jest najprawdziwsza prawda! całe miasto się trzęsie.
— Ten błazen Luziński?
— Tak! bo był śmiały, a ty?
— A ja? spytał z uśmiechem tryumfującym i ironicznym razem Roger, no — a ja? co?
— Ty ze swą delikatnością, ostrożnością, wahaniem, zostaniesz starym kawalerem i ożenisz się potem z jaką ochmistrzynią.
Roger się rozśmiał.
— Czy jesteś tego pewna? zapytał.
— O! zaręczam.
— Zaczekajże trochę, a potem, powiesz na mnie co zechcesz.
Idalia nadto znała brata, by pod tą minką tajemniczą nie wyczytać jakiejś ukrytej zagadki.
— Bądź spokojną o mnie — zawołał Roger, nie tak źle prowadzę moje interesa.
Nie przyznał się wszakże do niczego.
Doktór Walter dowiedział się o całej niezrozumiałej dla siebie historyi Luzińskiego od kucharki Kazimiry, która nie wahała się przerwać mu pisania tą plotką brukową. Była najpewniejsza, że ją za to spotka bura, ale nieboraczka nie mogła się wstrzymać. Nad wszelkie spodziewanie, wiadomość ta, która powinna była całkiem być obojętną dla Waltera, poruszyła go więcej, niż się panna Kazimira spodziewała i przewidywała, porwał się z siedzenia, porzucił pisanie, namyślił, począł dopytywać, nie mogąc nic dobyć z kucharki, prócz, że o tem w mieście mówiono i mimo spóźnionej pory wybiegł z domu. Powiedziałby kto, że i ten tak spokojny, obcy człowiek został gorącą plotką rażony jak inni i potrzebował ją już roznosić. To pewna, że na twarzy jego znać było niezmierne pomięszanie, trwogę i że wprost się z tem udał do Myliusa.
Doktora znalazł w szlafroku, wielkiemi krokami przebiegającego salonik przed oranżeryą.
— Słyszałeś? spytał Walter wpadając.
— A wiem.
— Czyż to prawda?
— Niezawodna!!
Dwaj doktorowie stanęli oniemieli naprzeciw siebie.
— Nic nie pomogło! zawołał nareszcie Walter, rady, przestrogi, groźby... tak chciało przeznaczenie, które jest nad nas wszystkich mocniejszem. Uwiązał sobie kamień u szyi i przepadł.
To mówiąc ręce załamał i zamilkł; dwie łzy ubogie, biedne, puściły mu się po twarzy.
— A ty? spytał go Mylius, ty co lepszego zrobiłeś?
— Tak, tak, masz słuszność; ja zrobiłem gorzej, ale jeźli ja stary ponton pogruchotany, zjedzony od robaków, zatonę, to co? Tej łodzi młodej dłużej i szczęśliwiej trzeba było żeglować; wymawiasz mi, masz słuszność, tyś silniejszy.
Uśmiechnął się szydersko Walter, spoglądając na Myliusa, który się zarumienił.
— No, prawdą a Bogiem, odparł pomrukując Mylius, kocioł garnkowi przygania, mea culpa, kobiecy rozum mnie ocalił, a waćpana niewieścia chytrość zgubiła.
— Mnie! cóż ja? ale ten chłopiec! ten chłopiec! O mój Boże!
— Ale cóż cię u licha tak bardzo znów ten łotr obchodzi? zawołał Mylius, on dla mnie był jakby własnem dziecięciem, a przecież poznawszy go lepiej, nie żałuję. Waćpanu on niczem nie jest.
To mówiąc spojrzał na Waltera. Walter stał blady, drżący, łzy mu ciągle ciekły po twarzy wychudłej i szepnął cicho:
— Niczem! niczem!.. ten chłopiec jest synem moim.
— Twoim synem! krzyknął, cofając się Mylius, ty jesteś...
— Ja jestem Marek Luziński, wyłkał doktór i padł na kanapę.


ROZDZIAŁ XI.

Na nabożeństwie w Farnym kościele, zgromadzenie, jak zwykle, było bardzo świetne, a świątynia przepełniona. Sam ksiądz prałat Bobek, jak gołąbek siwy, celebrował, ołtarz jego staraniem przybrany, rozkwitły był cały, ozieleniony, woniejący. Z dymu kadzideł gdzie niegdzie widać było śmiejące się róże i wianki aster jesiennych, a spojrzawszy od wielkiego ołtarza na kościół, wianek z twarzy ludzkich ukazywał się ze wszystkiemi odcieniami wiosny i jesieni życia.
W pierwszych ławkach zasiadali honoratiores, wielki i piękny świat, który obraniał się jak mógł, nawet w domu Bożym, od zetknięcia z niewielkim światem. Trzeba było widzieć, jak pani aptekarzowa szeroko się rozsiadała, aby nie dopuścić do jednej z sobą ławy pani Pauzę. Właścicielka restauracyi robiła słowo w słowo toż samo, bojąc się sąsiedztwa szewcowej, a szewcowa bała się, by przy niej prosta nie siadła mieszczanka z przedmieścia. Wszystko to cicho się urządzało i niepostrzeżenie, baczniejsze tylko oko mogło zręcznych strategicznych dojrzeć manewrów i odgadywało, dla czego jeden nos ucierał, drugi udawał zamodlonego, gdy mu się na sąsiada wpraszano.
Summa się była rozpoczęła. Ksiądz Bobek śpiewał ją słabym, ale czystym głosem, dwóch młodych księży asystowało mu. Ksiądz wikary w komeżce i stule, z ewangelią w ręku, z biretem na głowie, czekał tylko chwili wyjścia na kazalnicę, przechadzając się po zakrystyi. W książeczce, którą trzymał, łatwo było dostrzedz białego papierka, na którym mógł się każdy domyśleć wypisanych zapowiedzi. Nareszcie prałat powoli przeszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, ksiądz wikary wyszedł, ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się i wszedł na ambonę.
Jak zwykle przed ciszą uroczystą, słuchacze przysposabiali się do wytrwania głośnem chrząkaniem, kaszlaniem i ocieraniem nieszczęśliwych nosów, gdy ksiądz wikary się modlił. Po tym wstępie szmery ustały, kaznodzieja rozpoczął czytać ewangelią, a po niej wykład skromny prawd w niej zawartych.
Pomimo massy słuchaczów, Bóg jeden tylko wie, ilu z nich istotnie słuchało, a ilu rzeczywiście rozumiało go? W ciemniejszych kątkach pobożni spali, budzili się, otwierali oczy wzdychając i drzemali znowu. Na widniejszych miejscach ci, których sen brał, straszliwie otwierali powieki, które potem zapadały jak klapy na chwilę i otwierały się znowu konwulsyjnie.
Po niektórych twarzach biegały myśli widocznie wcale nie pobożne. Ale tu i owdzie słówko wleciało do ucha, może nawet do serca, ziarenko padło na rolę żyzną, a choć w niej długo nie wschodząc leżeć miało, przecież kiedyś się w życiu zazieleniło, choć późno.
Kazanie złożone z dwóch części, podzielonych powtórnym kaszlem i ucieraniem nosów, skończyło się naostatek zwyczajnem: — Co daj Boże. Amen. Nastąpiły akty skruchy i t. p. i po tem wszystkiem dopiero ksiądz wikary do białej kartki z zapowiedziami przystąpił. Nie spodziewano się wcale usłyszeć żadnego znanego imienia, któreby sensacyą wywołać mogło, niewiele więc zwracano uwagi na te ogłoszenia:
— Zabierają się do świętego stanu małżeńskiego: sławetny Floryan Momczyński, majster rzemiosła szewckiego, ze sławetną Katarzyną Ruchaczewską, mieszczanką tutejszą, panną; — zapowiedź pierwsza. Potem nastąpiła zapowiedź pana Drabicza z panną Sapurowską; potem jeszcze czyjaś; ksiądz Bobek już powoli kroczył ku ołtarzowi, gdy nagle głosem czystym i dobitnym ksiądz wikary począł:
— Doktór medycyny pan Marek Walter, wdowiec, z imci panną Idalią Skalską, obywatelką, panną, zapowiedź pierwsza.
Gdyby był piorun w kościół uderzył, nie wiem, czy wrażenie mogłoby być większe. Paplano coś o tem wprawdzie, ale większa część nie wierzyła w to małżeństwo, a wielu o niem wcale nie wiedziało. To oznajmienie nagłe o mało nie zrobiło zamięszania. Zakryta wprawdzie woalem, w pierwszej ławce siedziała panna Idalia w całym majestacie sukni czarnej i kwefów obfitych; oczy wszystkich zwróciły się na nią, rozległy szepty, mruczenia i gdyby nie organ, który pod palcami mistrza nagle huknął wszystkiemi regestrami swemi, nawet temi, które były fałszywe skutkiem gospodarstwa i nadużyć szczurów kościelnych, już niewiadomo, do czegoby przyszło.
Doktora Waltera nie widać było, domyślano się go na chórze. Panna mimo okazów zdumienia publiczności, wcale się nie zmięszała, owszem, zdawała się napawać swoim tryumfem.
Gdy po Te Deum, po suplikacyach i po ostatniej benedykcyi rozchodzić się zaczęto, za drzwiami kościelnemi szeregiem stanął cały orszak ciekawych, ażeby widzieć młodą narzeczonę starego doktora.
Aptekarzowa przeczuwała to i trącając córkę, szepnęła jej:
— Wyjdźmy przez zakrystyę.
— A to dla czego? spytała Idalia ruszając ramionami.
— No, widzisz, będą nas palcami pokazywali.
— A! niech pokazują! odpowiedziała piękna panna, czego ja się mam wstydzić? Proszę mamy, chodźmy.
Roger, który stał przy ławce podzielał zdanie siostry, znajdował niewłaściwem ustępować przed ulicą, jak on nazywał.
Wyszli zatem Skalscy i zastali tłum ciekawy, szemrzący, śmiejący się, którego widok w istocie nie był przyjemnym. Potrzeba było zimnej krwi młodych Skalskich, aby przejść przez te rózgi nie drgnąwszy.
Niektóre uwagi na pół głośno wymówione, dochodziły nawet uszów panny, która udawała, że ich nie słyszała.
— Ależ pani Maciejowo, to nie może być, to stary grzyb, ja go znam. Kazimira służy u niego, a to młodziuchna.
— Rodzice zmusili, czy co?
— A staremu toby warto dać! dać! mówił szewc, żeby mu szaleństwo wybić z głowy. A to gotowe zgorszenie.
— Patrzaj Joasiu, patrzaj, szeptały dziewczęta, jaka to jej szkoda; dalibóg nie wiem, czy ma dwadzieścia lat, a jemu, powiadają, sześćdziesiąt z okładem, siwy, żółty.
— Zachciało się grzybowi kwiatka!
I śmiano się i złorzeczono, ale Skalscy zbyt wysoko stali po nad ulicą, aby ich to boleć miało. Nie dopuściło też zbytniego wrażenia zjawienie się niespodziane barona Helmolda, o którego przybyciu Roger nie wiedział nawet. Ten zbliżył się do Skalskich, powitał matkę, uśmiechnął się Rogerowi i bardzo grzecznie podał rękę pannie Idalii.
— Jestem może pierwszy z powinszowaniem i życzeniami, rzekł z przymuszonym nieco uśmieszkiem, przyjm-że je pani.
Idalia przybrała minę bardzo poważną. Rogera zjawisko to zaniepokoiło trochę, czuł się w sumieniu nieczystym, obawiał zapytań i badań, (bo już naówczas między nim a panną Florą stanęła była umowa). Pierwszy to raz po ucieczce hrabianki Izy spotykali się z sobą. Roger sądził, że baron nie proszony, zapewne ich przeprowadzać nie będzie i wkrótce porzuci, ale się stało inaczej. Helmold okazał się niezmiernie grzecznym, prawie czułym dla Idalii, poszedł przy niej tuż ulicą i zdawał się nawet mieć ochotę wstąpienia do apteki.
Należało więc być nawzajem grzecznym, a nie okazać mu niechęci i chłodu nagłego, gdy się go wprzódy tak serdecznie zapraszało.
Roger uznał te konieczność, nabrał odwagi, ujął go pod rękę i rzekł:
— Kochany baron wstąpi do nas na chwilkę.
Miał jeszcze słabiuchną nadzieję, że mu odmówi. Ale wszędzie gdzie kto zawadza, znajdzie się pewnie; Helmold uśmiechnął się grzecznie.
— Jeźli państwo pozwolą...
Tym razem i panna Idalia byłaby wolała, żeby nie przyszedł, nie mogła się wstrzymać od zalotności, a nie chciała nią przed ślubem zrażać narzeczonego, którego się spodziewała.
Baron Helmold był niby wesół, jak każdy przyzwoity człowiek zawsze w towarzystwie być powinien, ale po za tą pożyczaną sukienką można było rozeznać znudzenie jakieś, zmęczenie i smutek.
— No, cóż państwo mówicie na historyą panny Izy z tym panem, dont je ne me rapelle pas même le nom?
— Luziński!
— A tak, Ludzyński! Cóż państwo na to?
Roger ruszył ramionami.
— Rozpacz tylko coś podobnego mogła zrobić.
— Byle z tej rozpaczy druga się potem nie rozwinęła, rzekł baron.
— O panu mówiono, szepnął Roger, iż panna Emma...
— O! w takiem towarzystwie bardzo dziękuję, odparł baron, nigdy nawet myśli tej nie miałem. Dosyć, dodał weselej po namyśle, że w powietrzu są osobliwsze małżeństwa. Spojrzał na Rogera, który starał się po sobie nie dać poznać najmniejszego wrażenia. Przepraszam, dodał, miałem na myśli jeszcze jedno... ale to...
Idalia spojrzała nań groźno, baron dopiero pomiarkował, że prawie stał się niegrzecznym i nagle zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie mają państwo co do Warszawy? ja wyjeżdżam.
— A! wyjeżdża pan, przerwał Roger.
— Tak... dziś lub jutro.
To mówiąc weszli właśnie do domu, ale wszyscy kwaśni i podraźnieni, baronowi chciał się także wycofać po niezręczności, jaką popełnił, ale nie wypadało. Idalia z dumą niezmierną spoglądała nań gniewna i zalotność zmieniła nagle na chęć zemsty niepohamowaną. W duszy jej grało to słówko barona, osobliwsze małżeństwa...
Zaledwie weszli do salonu, gdy pod pozorem rozbierania się i wypoczynku, pani Skalska i Idalia znikły. Roger i Helmold zostali sami.
— No, — zmierzywszy oczyma Skalskiego, odezwał się po chwili baron, jakże panu idzie w Paprotynie? z granicami? z babunią Florą? z gospodarstwem i tym podobnie?
— Dosyć dobrze, rzekł Roger.
— Cóż mówisz na moją oryginalną kuzynkę? hę? zapytał, wlepiając w niego wzrok Helmold.
— Ja dosyć lubię osoby oryginalne.
— No, to musisz być z niej zadowolony; jest bowiem bardzo dostatecznie osobliwą w swoim rodzaju. Mówiono mi, żeś też i pan jej się dosyć podobał.
Zaczął się śmiać szydersko.
— O tem nie wiem, odparł zmięszany Skalski, ale bardzo bym się z tego cieszył.
— Nie życzyłbym wszakże rachować na to wiele, odezwał się baron. Panna Flora znaną jest z dosyć zmiennych gustów. Posuwała przyjaźń swą dla młodych ludzi czasem nawet dosyć daleko, a wszakże kończyła zawsze tem, że im dała odprawę.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć.
— Ja też nie pochlebiam sobie, wybąknął w końcu, abym łaski szczególne miał zaskarbić.
— O! dla czegóżby nie! ironicznie rzekł baron, na pańskiem miejscu próbowałbym szczęścia; baba ma dużo grosza i kto wie, czy nie choruje dotąd na matrymonialną manię?
To mówiąc spojrzał ironicznie na Skalskiego, który zniósł ten wystrzał spokojnie. Roger miał mimo wad swych, tyle szlachetności w charakterze, iż wprost kłamać nie chciał, i wolał wyśliznąć się z przykrego położenia, któreby go do fałszu zmuszało.
Zmilczał więc. Baron wszakże wcale inne widać miał zamiary i pragnął go wybadać, tak, że rozmowa dalsza między nimi stawała się rodzajem wyścigów dosyć zajmujących. Helmold stanowczo nie wiedział nic, domyślał się wiele, niepowodzenie własne czyniło go zgryźliwym i kwaśnym.
— Co do mnie, zawołał baron, gdyby nie zbyt blizkie pokrewieństwo i gdybym miał szczęście podobać się pannie Florze, którego nie dostąpiłem, korzystałbym pewnie.
Skalski milczał jeszcze, ale milczenie stawało się coraz bardziej znaczącem.
— Przyznaj się, panie Rogerze, dodał baron, ożeniłbyś się z babunią Florą?
Postrzelony tak w pierś Skalski, zebrał się na odpowiedź; zrobił minę zimną, pogardliwą, nieco obrażoną i rzekł:
— Jesteśmy wszyscy, panie baronie, dziećmi naszego wieku, żenimy się nie dla serca, nie dla szczęścia, nie dla „chatki i jej miłości“, ale dla ambicyi i pieniędzy! nieprawdaż? Ja też nie sądzę się lepszym od drugich; małżeństwo mam za kontrakt i muszę się starać zawrzeć jak najkorzystniejszy, a więc... gdyby babunia Flora miała szczęśliwą fantazyę oddania mi swej ręki, za kogo byś mnie miał, żebym jej odmówił?
— Masz słuszność, rzekł baron, sous benefice d’inventaire.
— Nie rozumiem.
— A no! dowiedziałbyś się w swoim czasie; ale kochany panie Rogerze, gdyby przypadkiem coś podobnego stać się mogło, czy sądzicie, że familia babuni, do której ja, najniższy pański sługa, się liczę, zniosłaby stratę tej fortuny bez oporu?
Skalski ruszył ramionami.
— Ciekawym, jaki opór prawny stawić byście mogli? Czy babunia jest małoletnia?
— O! procesu byśmy nie robili, to pewna, lecz gdyby sześciu wnuków (pięciu, nie licząc mnie) oświadczyło się z wyzwaniem na rękę?
Skalski rozśmiawszy się, rzekł:
— Wyszedłbym jednemu tylko, reszcie by się bić odechciało. Strzelam jaskółki, a rąbię się wcale nie źle.
Baron widząc go niezmięszanym, począł się śmiać i podał mu rękę.
— No daj mi słowo, że to są próżne bajki.
— Co? nie rozumiem, zawołał Skalski.
— W całej okolicy mówią o... o... jakby to powiedzieć?... nie obrażając was, o projektach waszych do babuni; dajcie mi słowo, że to są bajki?
— Przepraszam cię baronie, odparł Skalski z dumą, jestem we własnym domu, muszę więc być umiarkowanym w wyrazach; powiem ci tylko, że nikomu nie przyznaję prawa wchodzenia w moje czynności i pozywania mnie do tłómaczenia się z nich. Czynię co mi się podoba i odpowiadam przed sumieniem, przed opinią, ale do badania pociągać się nie dam.
— Ja nie nastaję wcale, przerwał baron, muszę tylko uczynić wam uwagę, że odmawiając mi tego słowa, potwierdzacie domysły.
— A co to mnie obchodzi?
Baron przeszedł się po pokoju, wziął za kapelusz, skłonił się grzecznie z daleka Skalskiemu i nie mówiąc słowa, wyszedł.
Rozstanie to, jak cała rozmowa, dała wielce do myślenia Skalskiemu, ufał wszakże energii panny Flory i własnej, że gdyby nawet przeszkody im stawiano, to prędzej przyśpieszą związek, niżeli mu zapobiegną.
Baron zadumany, ręce włożywszy w kieszenie, wyszedł z apteki z postacią młodego człowieka nawykłego żyć w stolicy, który raczy na chwilę deptać bruk małej mieściny. Nie miał już nic do stracenia, podróż jego tak była bezskuteczna, nieszczęśliwa, tak zakończona fatalnie, iż mu nie pozostawało nic, tylko się wycofać z honorami wojskowemi, udając, że w niej oprócz rozrywki nie miał innego celu.
Chodziło mu tylko jeszcze o widzenie się z Mamertem Klaudzyńskim i wycofanie z jego rąk nieszczęśliwego dokumentu, danego na wypadek ożenienia z hrabianką Emmą. Wedle umowy złożył był paru dniami przedtem list do rządcy, zaadresowany do panny Pauliny, i wezwał go na ten właśnie dzień, aby się stawił u Mordka Szpetnego.
Nie czyniąc wcale już tajemnicy ze swych obrotów, baron poszedł wprost od rynku do sklepu. Znalazł w nim samą panię Ryfkę Szpetną, siedzącą z pończochą, w całym majestacie kupcowej, która nikomu nic nie będąc winną w miasteczku, ma tylko dłużników.
— Jest pan Mordko?
— A na co panu jego? spytała kupcowa.
— Potrzebuję się z nim wiedzieć.
— Nie mogę wiedzieć, czy on jest.
Zawołała Surki i poszwargotała.
— Jak się jegomość nazywa?
— Baron Helmold.
Żydówka wygrzeczniała i podniosła się.
— Proszę pana barona zajść do pokoju, bardzo proszę.
Przeprowadzony przez żydóweczkę baron nie odkrywając głowy, dostał się do trzeciego pokoju. Tu pan Mordko w szlafroku, pisał. Na widok barona porwał się zmięszany, zdejmując krymkę i przystawiając stołek.
— Czy była odpowiedź na mój list? spytał baron.
Żyd się zmięszał i rękami ruch uczynił, wyrażający ubolewanie.
— Pan pisał do panny Pauliny?
— Tak jest.
— A! pan nie wie, co za nieszczęście spotkało pana Mamerta! A waj! to był bardzo poczciwy człowiek, on umiał z ludźmi żyć, ja u niego co rok skórki kupował i do dworu u mnie wszystko brali, a teraz!
— No cóż mu się stać mogło?
Mordko westchnął.
— Jemu się stało wielkie nieszczęście... jemu oskarżyli, że on na dwóch stołków siedział, że zdradził hrabiów; no, co pan chce! Jemu napadli, zabrali wszystkich papierów, rachunków, pieniędzy i zapozwali przed sąd. On dwa dni mało nie umarł ze strachu i musiał się strasznie opłacić i uciec, aby go kryminalnie nie sądzono.
— A papiery? zawołał baron.
— On mówił, że wszystkie papiery mu zabrano... i listy... do ostatniego szpargała.
Helmold usta zaciął; nie pozostawało mu nic więcej, tylko co najrychlej się ztąd wynosić, ale potrzebował myśli zebrać i rzucił się na kanapę milczący.
— Dokąd-że uciekł? zapytał.
— Kto to może wiedzieć? ruszył ramionami Mordko, a ja w Turowie drugiego takiego człowieka mieć nie będę!!
Kupiec myślał tylko o sobie.


EPILOG.

Jest-to prawie koniec naszej powieści. Pożeniliśmy bez mała wszystkich, co się mogli ożenić... postawiliśmy resztę bohaterów naszych na progu samym świątyni, do której nic im już wejść nie wzbrania. Jednakże większa część czytelników naszych uczuje to i zrozumie, że koniec tego opowiadania, jest właściwie tylko prologiem! U stóp ołtarza dopiero właściwy życia dramat się poczyna, szczególniej dla tych dzieci wieku, co z najświętszego związku uczynili frymark i spekulacyę. Na tych serce własne i sprawiedliwość odemścić musi popełnione świętokradztwo.
Ale życie jest bezbrzeżne, nie ma ono końca, wiąże się w łańcuch następstw nieprzerwany, a powieść jest ograniczoną mnóstwem warunków. Musimy więc wstrzymać się tu i rozrachować tylko z czytelnikami w sposób jak najtreściwszy, zostawiając dokończenie właściwe opowiadania do szczęśliwszej przyszłości.
Wszyscy się już zresztą domyśleć mogą rozwiązania tymczasowego. Walenty Luziński z żoną, Madame Iza de Luzińska, née Comtesse Turowska, zajechawszy szczęśliwie do stolicy, rozpoczął tam życie w świecie zupełnie dla siebie nowym, od procesu z macochą, upoważnioną przez hrabiego i całą rodzinę.
Jak się to życie ukształtowało i co z niego wykwitło, na ten raz nie możemy powiedzieć, zostawiając wnioski domyślności czytelnika.
Wkrótce po opisanej bytności barona Helmolda u Mordka Szpetnego, zawiedziony w nadziejach, z wypróżnioną kassą podróżną, baron musiał pomyśleć o odwrocie i skierował się ku stolicy, wyczekując tymczasowo nadziei pozyskania ręki hrabianki Emmy.
Jakkolwiek los tej nieszczęśliwej nie pogorszył się po ucieczce siostry, gdyż z papierów zabranych u Mamerta, hrabina mogła się przekonać, że Emma dobrowolnie przez miłość dla ojca pozostała w Turowie, co ją uspokoiło, niepodobna było teraz myśleć ani o staraniu się formalnem, ani o wykradzeniu. Czuwano nad hrabianką, nie dając jej poznać tego, z troskliwością największą i podwojono grzeczności, lecz zarazem ostrożności. Była na pozór swobodniejszą, w istocie otoczoną szpiegami, aż do garderoby.
Hrabina próbowała serce jej sobie pozyskać, ale napróżno. Nie wiem, czyśmy wspomnieli o tem, że po scenie z Luisem, Manetkę wyprawiono do Francyi. Turów stał się smutniejszym niż kiedykolwiek, a stan zdrowia starego hrabiego obiecywał, że się to położenie długo jeszcze może przeciągnąć.
Po panu Mamercie Klaudzyńskim, który, jak mówił Mordko, okupić się musiał, wzięła hrabina summę dosyć znaczną, a ta chwilowo poprawiła interesa Turowskie. Część wszakże jej wyprosił Luis na podróż do Warszawy, pod pozorem pilnowania procesu z Luzińskimi. Mówiono, (co bajką być może), iż się tak jakoś obrachować potrafił, że pannę Manetkę wyprawioną w towarzystwie bony Szwajcarki, a słabością powstrzymaną w Warszawie, jeszcze tam znalazł i bona Szwajcarka, której było niezmiernie pilno do domu, sama jedna w dalszą się podróż udała. Ale może to tylko były potwarze i wymysły.
Po wyjeździe barona Helmolda, który dostawszy się do Warszawy, tu z powodów finansowych na czas jakiś w hotelu angielskim zamieszkał, rodzina cała jego, nieprzyjemnego doznała wrażenia, dowiedziawszy się, że panna Flora, nic nie mówiąc nikomu, pojechała do miasteczka, najęła tam mieszkanie i zyskawszy indult, jednego wieczora w kaplicy bocznej kościoła Farnego, przez samego prałata, księdza Bobka, połączoną została świętym węzłem małżeńskim z panem baronem Rogerem de Skalskim. Ponieważ poufali tylko świadkowie przypuszczeni byli do kaplicy w czasie obrzędu, nie umiał nikt stanowczo powiedzieć ciekawym, czy panna Teresa, między małżeństwem stułą związanem, stała jako przyjęta do rodziny, czy formę tę zaniedbano. To pewna, że od tego dnia była ciągle przy pani Skalskiej i że ludzie nierozsądni często bardzo piękną panienkę brali za żonę Rogera, gdy prawnie ona była jego... córką.
Rodzina panny Flory tak się niespodziewała tego wypadku, który ją szczęśliwie po kilkakroć ominął, iż z razu wierzyć ślubowi nie chciała. Dopiero list pani Skalskiej wywiódł z wątpliwości, a pogrążył ją w najgłębszym smutku.
Stało się, jak zamyślała przed ożenieniem jeszcze dziedziczka Wilczego-Brodu, wyjechali po kilku dniach do Warszawy, a z tamtąd na Wiedeń, Tryest, Padwę, Medyolan, do Florencyi.
Towarzyszyła im panna Teresa, która miała artystyczne swe wychowanie w stolicy sztuki dopełnić.
Wprzód jeszcze nim pan Roger z małżonką opuścił miasteczko, miał tę pociechę, iż się upewnił o losie siostry, która znagliła wahającego się doktora Waltera do przyśpieszenia ślubu. Ponieważ brała go w żałobie, obeszło się bez świetnego występu. Pani Walterowa życzyła sobie, zostawiając matkę przy domu, ruszyć także na zwiedzenie Europy, ale mąż mający pilne do załatwienia sprawy w Warszawie, oparł się temu i zmusił do odroczenia projektu. Z niezmiernem swem zdumieniem, piękna Idalia spodziewająca się po ślubie znaleźć w nim posłusznego i potulnego człowieka, mimo płaczu, scen, pieszczot, nic z niego zrobić nie potrafiła. Był uparty i zimny jak kamień. Rozgniewaną żonę porzucił w miasteczku z matką, a sam dla tajemniczych jakichś interesów, wyruszył wkrótce do stolicy.
W miasteczku mało zmian zaszło, ale i tu ząb czasu, kosa, palce jego i wszystkie narzędzia, któremi się on zwykł posługiwać do zmiany dekoracyi — uczuć się dały.
Niesłusznie posądzano doktora Myliusa, iż staraniem jego inżynier Szurma otrzymał nader korzystną posadę w drugim końcu kraju; zdaje się bowiem, iż to jakoś przyszło samo z siebie i skutkiem podanej przezeń prośby o przemieszczenie. Szurma z wesołą twarzą oznajmił o tem pannie Apolonii, która przez parę dni potem była chora i pożegnać się podobno z nim nawet nie mogła.
Doktór odwiedzał ją i troskliwie czuwał około zdrowia, — słabość wszakże choć na pozór nic nie znacząca, zostawiła po sobie ślady na długo. Panna Apolonia zmieniła się, zbladła, posmutniała, zaczęła kasłać, odmówiła kuracyi przepisanej i nie przyszła już do pierwszej wesołości i świeżości.
Szurma wyjechał tak pośpiesznie i tak niegrzecznie, iż mało z kim w miasteczku się pożegnał. Na jego twarzy widać było, jak go ta podróż i nadzieje przyszłości świetniejszej, odżywiły. Jednym z najnieszczęśliwszych w skutek zaszłych zmian, był poczciwy doktór Mylius. Od wypędzenia Walka Luzińskiego, życie jego było już zwichnięte, humor sposępniał, ale z czasem smutek, zwątpienie, jeszcze się zwiększyły. Brakło mu wszystkich dawnych znajomych, na których nawykł był gderać, dawać im nauki i poświęcać się dla nich. Miasteczko było prawie puste. Walter, który się doń zbliżył, wyjechał, w aptece narzekania tylko zostały i płacze. Pani Idalii nie sposób było ani pocieszyć, ani ją upamiętać. Po wyjeździe Waltera klęła go i łajała, odgrażając się na przyszłość przeciwko niewdzięcznikowi.
Nie mając przed kim wynurzać się z żalami, młoda pani bardzo często wyzywała Myliusa do pogadanki, ale rozmowa kończyła się tem zawsze, iż doktór jej powtarzał:
— Samaś pani tego chciała! samaś chciała! masz!
— Ale ja mu pokażę, iż przecie się tak zgnieść nie dam i wolę swoją mieć muszę.
— To zobaczymy! — mówił doktór.
— Nie wierzysz?
— Nie wiem.
— Przekonasz się.
Doktór odchodził milczący, a pani młoda warcząc, nazajutrz się to powtarzało.
Mimowolnie może Walek Luziński niegodnem swem postępowaniem, przyczynił się do niespodzianego rozstrzygnięcia losu pani Pauze, która w pierwszej chwili po doznanej zdradzie, ciężko zachorowała. Doktór Mylius, oprócz pigułek, kąpieli, nacierań, leków rozmaitych, poradził jej, aby w przytykającym do restauracyi pod Różą ogrodzie, rano odbywała hygieniczne przechadzki. Ogród ten długim pasem płotu przezroczystego, oddzielony był tylko od warzywnego sadu, należącego do cukierni pana J. B. Gorconiego. Zeszło się najdziwniej w świecie, iż właśnie w chwilach tych przechadzek wdowy, pan J. B. Gorconi znajdować się był zwykł z drugiej strony płotu, dla wyboru owoców i warzywa. Ale że między restauracyą a cukiernią była wojna Capuletich i Montecchich, z razu wdowa uciekała i Gorconi się marszczył. Przypadek jakiś skłonił do zamiany kilku słów, do zawieszenia broni, do powitań potem obojętnych, do rozmowy potocznej. Pan J. B. Gorconi oparty na płocie, nauczył się wesoło potem zabawiać panią Pauze, która przechadzki ranne dla zdrowia, zaczęła ponawiać wieczorem, aby prędzej siły odzyskać. Źli ludzie utrzymywali, że Gorconi w zapale opowiadania tak się raz uniósł, że płot przesadził, a później znalazł się na kawie w pokoju pani Pauze. Plotkom chcąc, położyć koniec, wezwano naostatek księdza wikarego i Julietta zaślubiła Romea, a restauracya pod Różą, została połączona i wcielona w cukiernię, tak, iż te dwie instytucye dobroczynne, na przyszłość miały stanowić jedną.
Oberkelner restauracyi, który znać innego się końca spodziewał, podał się do dymissyi i pojechał do Warszawy, gdzie z pomocą przyjaciół założył na małą skalę instytucyę, w rodzaju tej, jaką obsługiwał.
Napróżnobyście pytali nas o losy ubogiej chaty u grobli, starej kobiety, dziada i ich wnuczki? Któż wie co się z biednemi dzieje, kiedy oni na świat przychodzą i znikają z niego? Mówiono nam, że w chacie wkrótce potem okna były powyjmowane, drzwi zabite kołem i żywej duszy koło niej. Śmierć, czy nędza ją opustoszyła, nie wiemy.
W ciasnej uliczce, gdzie na trumnie siedzące śpiewało wesołe dziewczę, niedługo potem widziano kulawego chłopaka, strużącego deski i zastępującego jej miejsce.
Sąsiedzi, którzy twarzyczkę i głos Linki lubili, dopytywali się o nią chłopaka, ale kulas był gbur nieznośny, burczał, łajał, odpędzał i nikomu nic powiedzieć nie chciał.
Po kilku miesiącach, Linka się zjawiła znowu, ale obwiązana, blada, smutna, z oczkami zgasłemi, z ustami sinemi, kwiatkiem uwiędłym i nie umiała już śpiewać. A oczy miała czerwone i robiąc pończoszkę, ocierała je paluszkami często, zamyślona, posępna. Siostrzyczka próżno z niej słowa chciała dopytać, bo była jak nieprzytomna i zdało się, że jej myśl i dusza daleko gdzieś odleciały.
Z wiosną zakwitły na probostwie grzędy ulubieńców księdza prałata, tak troskliwie przez niego hodowane, ale on już ich nie widział. Poszedł staruszek patrzeć na nieśmiertelne wieńce z gwiazd, które wiją Anieli na głowy sprawiedliwych... a kto go znał, był pewien, że i jemu jedna z tych koron się należała...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.