Dzieci wieku/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
DZIECI WIEKU.
POWIEŚĆ
PRZEZ.
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM II.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.
1883. Дозволено Цензурою.
Варшава, 11 Іюля 1885 года.
Warszawa. — Druk. S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 26
|
Roger Skalski napróżno w pocztowej gospodzie szukał barona Helmolda; nie było go tam, chociaż niewyjechał dotąd z miasta. Służący nie umieli powiedzieć gdzie się podział, wiadomo było, iż tu żadnych nie miał stosunków, zrazu więc pan Roger przypuścił, iż może się z nim rozminął w drodze i pospieszył do domu, w nadziei, że go tam zastanie. Ale i tu go nie było, wielce zaintrygowany tem młodzieniec, trochę nawet tajemniczością tego kroku, pobytem, wszystkiem podraźniony, mimo wstrętu jaki miał do miejsc publicznych w miasteczku, zaszedł do cukierni Gorconiego, aby tu zasiadłszy w oknie na powrót znikłego barona czatować.
Cukiernia Gorconiego w tym samym rynku położona, nieopodal od restauracyi pani Pauze, samą naturą rzeczy była w antagonizmie i walce z sąsiadką.
Gorconi dawał kawę, herbatę, poncz, przekąski, mięsne nawet, co szkodziło restauracyi, szyld jego bardzo ozdobny często znęcał podróżnych. Gorconi się zdobył na bilard nawet.
Pani Pauze utrzymywała, że to jest truciciel, szalbierz, i że w jego domu dzieją się rzeczy, o których poczciwa gęba mówić nie może; nawzajem arystokratyczniejszy Gorconi śmiejąc się mawiał, że u pani Pauze sama gawiedź i bajbardzo się zbiera.
Na wyśmianie nieco kulawego jej bilardu brakło wyrażeń sąsiadowi, który się chlubił nowym, doskonałym i ustawionym wedle wymagań czasu i prawideł sztuki. O kawie, czekoladzie i ponczu restauracyi Gorconi nawet mówić nie chciał, w jednym wyrazie zamykał swój sąd o nich — pomyje.
Nie dziw, że pani Pauze, której donoszono potwarze, jakich się Szwajcar dopuszczał, na te pomyje odpowiadała jednym też wyrazem — trucizna.
Odmawiano sobie sługi, w miasteczku podzielono się na partye Gorconistów i Pauzistów — ale do wojny innej prócz na języki, nie przyszło.
Można sobie wystawić, jak przyjemnie być musiało Gorconiemu, gdy ujrzał arystokratycznego młodzieńca, wchodzącego o białym dniu do jego zakładu — owego Skalskiego, który nigdzie bywać nie raczył. Nie dziw też, iż sam Gorconi rękę przykładając do białego beretu, przypadł do dostojnego gościa, że chłopcy wszyscy zbiegli się z pokojów, i że cała cukiernia stanęła na usługi jegomości.
Roger padł na krzesło przy stoliczku u okna, ruchem ręki majestatycznym odprawił służbę, wziął gazetę i cicho szepnął, dając znak Gorconiemu, aby mu podał kieliszek biszofu.
Że ów biszof był spreparowany starannie, za to można zaręczyć, ale gdy na tacce udającej srebrną, z serwetką w ręku sam Gorconi przyniósł go i postawił, pewien swojego tryumfu — doznał pewnie przykrego uczucia — gdyż nie rychło do ust raczył go ponieść pan Roger. Oczy miał wprawdzie utkwione w gazetę, ale nie czytał, myśl jego błąkała się w przypuszczeniach, a wzrok ukradkowo pilnował rynku.
Przechodziło pojęcie co się z baronem stać mogło? Najprzód, po co do Turowa jeździł? powtóre, z czem z niego powrócił? nakoniec, gdzie i za czem uganiał się po miasteczku? Interesu pieniężnego niepodobna było przypuszczać, młodość barona, powierzchowność jego, pewne wieści z Warszawy jeszcze, kazały się domyślać, iż miał serce i rękę do zbycia! Szło więc o hrabianki! Jakiegoż środka dla zbliżenia się do nich chciał użyć? — To najbardziej obchodziło Rogera, który — choć się z tem nie wydawał, miał pewne myśli, zamiary, projekta, na Turów obrachowane.
Hrabianki były dwie, interes mógł się robić wspólnemi siłami, chodziło o porozumienie. Wszystko dobrze zważywszy Roger, jakkolwiek życzył dobrze siostrze, jakkolwiek rozczarowywać jej nie chciał — wcale nie rachował na to, żeby baron mógł się zająć Idalią.
Na pierwszy rzut oka jeszcze w Warszawie, Roger poznał w nim brata po duchu, męża stałych zasad, który kochać się, zająć i palnąć bąka z miłości nie potrafi. Oba byli nadto dziećmi wieku, i dla obu kobieta zawczasu przestała być ideałem, a była w niższych sferach zabawką, w wyższych spekulacyą. Roger sam kierując się tylko ambicyą w planach ożenienia, i tylko rachubą zdrową — nie przypuszczał, aby baron galicyjski, przybywający zdaleka aż tu, mógł po co innego jak po worek wędrować.
To się miało samo z siebie rozumieć. Zakochać się przy dobrej woli i usposobieniu można wszędzie, ale ożenić dobrze, najłatwiej tam, gdzie człowiek jest mało znany, a dobrze komedyę grać umie. Roger tak dalece postępowanie Helmolda znajdował trafnem, iż mu na myśl przychodziło je naśladować i wzajemnie do Galicyi się udać. Tam już za nim żaden zapach apteczny dojść nie mógł.
Rozumując tak sobie Roger, usta maczał we wcale nie dystyngowanym biszofie, przekonany, iż ten napój będzie tu najznośniejszym. Za każdym łykiem Gorconi mierzył go oczyma, szukał na jego twarzy objawów rozkoszy i zadowolenia — ale znaleźć ich nie mógł. Powiedział sobie w końcu, iż ludzie większego świata są zamknięci w sobie i nie zwykli wrażeniami się dzielić z otaczającymi. To go nieco uspokoiło.
Roger, myślał, zgadywał, rachował, i doszedł wreszcie do pewnego domysłu, który mu się zdawał szczęśliwym, szło o bardzo dyskretne sprawdzenie go, podniósł wejrzenie łagodne, acz poważne na Gorconiego, który skinienia czekał.
— Panie Gorconi!
— Do usług.
— Nie byłbyś też tak grzeczny powiedzieć mi, czy nie obserwowałeś podróżnego, młodego człowieka, który stoi na poczcie, w którą się udał stronę.
Gospodarz zaszczycony zaufaniem gościa, zbliżył się doń z miną tajemniczą.
— Ten młodzieniec, rzekł po cichu — wczoraj przez nieświadomość zapewne, poszedł na wieczerzę do garkuchni.
— Dokąd?
— Do Pauzy.
— A dziś?
— Dziś, dziś, dziś, jeźli go nie ma tam, a tam rzadko kto skosztowawszy pójdzie dwa razy, dodał szydersko, już trudno mi zgadnąć.
— Masz waćpan sprytnego chłopaka?
— A! panie dobrodzieju — jak ogień, słysz, Franek, chodź tu.
Roger wyjął złotówkę z kieszeni, chłopcu czarne oczki błyszczały jak dwa węgielki.
— Idź, mój kochany, rzekł cicho Roger — do sklepu Mordka Szpetnego, wiesz, że na tyle jest pokój, gdzie czasem wino pijają, nie pytaj o nikogo, nie mów nic. Zobacz, czy tam nie ma młodego, nieznajomego pana.
— Tego co wczoraj przyjechał na pocztę, z Turowa? pochwycił Franek.
— Tego samego.
— A jeźli jest? proszę pana.
— Jeźli jest, zobacz z kim jest, i wymknij się.
Instrukcya tak jasna, poparta złotówką, pchnęła chłopca piorunem. Roger ledwie miał czas raz skosztować biszofu, a nawet go już pochwalił, wywdzięczając się Gorconiemu, gdy Franek był nazad.
— A co?
— Jest panie, jest.
— Z kim?
— Z panem Mamertem.
— A! a! rozśmiał się Roger, pokiwał głową i dał jeszcze groszy dziesięć dodatku. Poczem z wielkiem podziwieniem Gorconiego, począł czytać gazetę i popijać biszof powoli.
Dobrze zrobił Roger, iż się z napoju wychyleniem nie spieszył, godzina bowiem upłynęła nim baron Helmold ukazał się z cygarem w ustach. Roger puścił go do gospody, wyczekał jeszcze kwadransik, zapłacił, grzecznie się uśmiechnął Gorconiemu, który zdjął beret dla uczczenia go — i powoli się wyśliznął.
— No — rzekł, zacierając ręce Szwajcar, niewiem wprawdzie co, ale się coś święci w miasteczku, poczyna się ruch, a mnie idzie o ruch. Gdzie ruch tam życie. Niech się rodzą, umierają, żenią, kłócą, byle był jakiś ruch, cukiernia zawsze na tem zyska. Coś się święci! nie ma wątpliwości — ale co?
I Gorconi głęboko utonął w zamysłach.
Ażeby wytłómaczyć czytelnikowi co pan baron Helmold mógł robić u Mordka Szpetnego przy butelce wina, z zupełnie nam nieznanym panem Mamertem, należałoby sięgnąć głębiej w biografią młodego Galicyanina, co się nam na teraz zbytecznem zdaje. Powiemy tylko, iż gdy go troskliwa o przyszłość mama wyprawiała w podróż odkryć ku nowemu światu, z nadzieją bogatego ożenku, przyszło jej na myśl, iż niejaki Klaudzyński, właściciel kamienicy i kupiec lwowski, ma rodzonego brata od młodości osiadłego i gospodarzącego w Królestwie, rządcą u hrabiostwa Turowskich. Klaudzyński Lwowski wielce był obowiązanym niegdy ojcu barona, chętnie więc gorąco polecający list dał do brata. O tym bracie, oprócz, że mu się dobrze działo u Turowskich, rzadko się dowiadywano, nie pisywał chyba zmuszony.
Trzymał się miejsca tego w Turowie od lat kilkudziesięciu — i, rzecz dziwna, gdy interesa pryncypała coraz upadały, osobiste pana Mamerta zdawały się w stosunku odwrotnym, coraz na świetniejszej stać stopie. Fenomen ten, niejednokrotnie w kraju naszym obserwowany, jest już niemal prawem ogólnem, gdy rządca zbiera — właściciel się rujnuje. Każdy naturalnie myśli najprzód o sobie, ale czemu umiejąc własnemi interesami zarządzać, nie może skutecznie cudzych ratować — trudno wytłumaczyć. Zwykle rządcy zrujnowanych ludzi, opowiadają, że się ich panowie nadto sami do spraw mięszali.
Jak tam było w Turowie, niewiadomo, hrabia Turowski nigdy do zbytku się nie zajmował majątkowemu interesami swojemi, ale pan Mamert własne tak prowadził, że przyjechawszy niegdyś na najętej furce do Turowa, i zacząwszy zawód swój od skromnej funkcyi pisarza, teraz liczonym był (na ucho) na kilkakroć sto tysięcy złotych. Wiedziano o ulokowanych przezeń summach różnych i odcinanych kuponach od listów zastawnych.
Mimo to bogactwo w pocie czoła i sumienia zarobione, pan Mamert był taki pokorny, łagodny, milczący, niepozorny, biedniuśki, że na oko niktby go nie posądził ani o zbytnią przebiegłość, ani o taką zamożność.
Chodził w szaraczkowym surducie zapiętym na wszystkie guziki, w czarnej chustce, często w butach kozłowych, a że twarz miał od ospy silnie poznaczoną, bladą i niewyrazistą, postawę nieuderzającą, w tłumie by tego geniuszu nikt nie postrzegł nawet. A geniuszu potrzeba było, aby od kilkunastu złotych, cicho, nie obudzając krzyku, nie dając powodu do zgorszenia, nie draźniąc nikogo, dorobić się kilkuset tysięcy.
Losy rodziny i majątków hrabiów Turowskich, zmieniały się, przechodziły przez rozmaite przesilenia, a Klaudzyński wszystko przetrwał. Umiał on stać się nieodbicie potrzebnym i nowej pani i jej otoczeniu, a pokorą swą przebijał wszystko.
Stan interesów tak był zły, iż nie raz już wpadano na myśl zmiany pana Mamerta, naówczas on pośpieszał sam z prośbą usilną o uwolnienie, przyznawał się do nieudolności, ofiarował ustąpić, ale kończyło się na tem, że niepodobna było się obejść bez niego.
Pan Mamert potrafił za dawniejszych czasów wcisnąć się w zarząd dóbr panien hrabianek, administrował też niemi, a był w równych łaskach, jak w pałacu. Rzecz fenomenalna — nie miał prawie nieprzyjaciół. Roboty jego szły cicho jak dobry zegarek.
Drugiego dnia po przybyciu, baron Helmold znalazł sposobność widzenia się z panem Mamertem, ale gdy draźliwej kwestyi dotknąć spróbował, Klaudzyński się skrzywił, ramiona podniósł do góry, a głowę schował w nie jak żółw i zaczął machać ręką, dając znaki baronowi, aby temu dał pokój. Zrozumiał on dobrze o co szło, i — po pewnem wahaniu się — dał Helmoldowi rendez-vous w miasteczku u Mordka Szpetnego.
Tem pilniej było porozumieć się o to z nim, młodemu myśliwemu na posagi, że traf najdziwniejszy, którego nawet wytłómaczyć nie potrafimy, — postawił go pod oknem w Turowie, w chwili, gdy hrabianka Iza uroczyste owe wyrzekła słowa, przyrzekając, iż gotowa pójść z zamkniętemi oczyma, za pierwszym, który się jej trafi.
Baron Helmold z rozpatrzenia się w Turowie wyniósł to przekonanie, iż zdobycie jednej z hrabianek nie będzie łatwem, że tysiączne przeszkody staną na zawadzie, i nim by się o to pokusił, chciał być pewien — jak się wyrażał — że gra warta świecy. — Na to więc potrzebnym mu był nieoszacowany pan Mamert Klaudzyński. Baron wiedział i o tem, że rządca zawiaduje dobrami hrabianek i sprzyjać pretendentom nie może — ale zdawało mu się, że o to jakoś ułożyć by się w końcu potrafił.
Na umówiony dzień niepoczesna figurka pana Mamerta stawiła się w oznaczonym miejscu. Baron zawczasu przygotował się do traktowania. Usiłować oszukać lub przechytrzeć pana Mamerta było śmiesznem, postanowił zażyć go z innej beczki.
Postawiono butelkę wina, które się reńskiem zwało, za czem przemawiał jego kwasek więcej niż zapach krzemienisty, — podano ser szwajcarski, żydóweczka zamknęła drzwi, a baron rzucił się najprzód na szyję nieco zdziwionego tą czułością drewnianego człowieczka.
— Panie Mamercie Klaudzyński, rzekł, — jesteśmy ziomkami, rodziliśmy się na jednej ziemi, rodziny nasze w dawnych i przyjacielskich zostają z sobą stosunkach, otwarcie więc do ciebie mówię, wyciągając dłoń jako do rodaka, pomóż mi...
— Panie baronie dobrodzieju — ozwał się, chowając głowę jak był zwykł, gdy pokornego udawał pan Mamert, byłbym najszczęśliwszym, gdybym w czem mógł, ale w czem że ja, mizerna kreatura...
— No, no — dosyć tego, bądźmy szczerzy, rzekł baron, matka mnie wyprawiła tu na odgłos przez brata pańskiego jej udzielony, o posażnych hrabiankach. Jakkolwiek my nieźle stojemy majątkowo, wszelako od przybytku głowa nie boli, chcąc coś na świecie znaczyć, pieniądze są potrzebne.
— Nader potrzebne — dodał potwierdzająco Mamert.
— Otóż widzisz pan, mówił baron, w imię stosunków jakie nas łączą, odzywam się do was, jako do rodaka (baron powtarzał tego rodaka, znać wierząc w skuteczność zaklęcia) — objaśnicie mnie. Jest-li możliwem otrzymanie ręki jednej z hrabianek i — stanowczo co, co, co one mają?!
Nastąpiło głębokie milczenie, pan Mamert siedział spokojnie zadumany, spoglądając to na kieliszek, to na barona, oczekiwać się zdawał czegoś jeszcze więcej. Praktyczny młodzieniec pomiarkował się, iż niedostatecznie rzecz wyłuszczył.
— Bo widzisz, panie Klaudzyński, dodał, pan jesteś zbyt rozsądny i wytrawny człowiek, abym pana próbował durzyć tem, że się zakochałem. Wiadomo panu, iż się już dziś ludzie nie kochają. Ożenek to interes, panie dobrodzieju, i godzi się koło niego chodzić jak około interesu, bacznie, pilnie, oględnie. Bądź otwartym. Wiem o tem, że pan rządzisz dobrami hrabianek, że masz dziesiąty grosz, no, i wygody z tego, że ci się nie może chcieć je wydać, bo byś na tem stracił, to rzecz jasna. Kochać ich znowu tak, abyś im poświęcał swoje dobro — nie możesz.
Mamert głowę schował głęboko, zgarbił się, zmalał, nic nie mówił, ale nie przeczył, patrzał w złotawy płyn kieliszka, oczekując co dalej będzie.
Baron ciągnął rzecz swoją.
— Widzisz tedy pan, że ja sądzę o tem rozsądnie, jak się należy, bez iluzyj. Ale, z drugiej strony, pomimo całej czujności hrabiny około hrabianek, prędzej, później, one w jakikolwiek sposób, znudzone, z domu wam uciekną.
Mamert ręką machnął i oczy tylko podniósł w niebo.
— Nie lepiej-że, kochany panie Mamercie, przewidując to ułożyć się z własną korzyścią? zapewniając sobie należne trudów wynagrodzenie, niż czekać aż piorun uderzy. A że uderzy, na to panu daję słowo uczciwego człowieka!
Przestraszone oczy pana Mamerta zwróciły się na barona.
— Daję wam jeszcze raz słowo honoru, iż na własne moje uszy (wypadkiem) słyszałem, jak hrabianka Iza zaklęła się, iż pójdzie za pierwszego lepszego, który się nawinie, byle raz uwolnić się z tych więzów.
Pan Mamert wciąż słuchał, potem wstał, westchnął, rozprostował się, ręką pogładził popiersiach, potarł czoło, utarł nos, i zwróciwszy się do barona, począł mówić tak cicho, że ledwie go było można dosłyszeć.
— Znając pańską familię — mam nadzieję — zwłaszcza, gdy tak szlachetne objawiasz uczucia, że mnie pan baron nie zdradzisz.
Obejrzał się.
— Daję panu słowo, jak grób milczę! zawołał baron, włażąc niemal na ramiona bojaźliwemu Klaudzyńskiemu, który się cofał.
— Otóż, co tu długo mówić. Widzisz pan, chociażby nawet... Ludzie tego nie rozumieją, zęby zjadłem pilnując ich dobra. Wszystko mnie winni. Ocaliłem tę fortunę. Trzysta korcy sieli tam, gdzie ja dziś sieję osiemset. Zdrowie straciłem dla nich, i klnę się panu, na moje sumienie nic nie zrobiłem dla siebie. Gdyby Turek sądził, to mi się za krwawe poświęcenie coś należy.
Pan Mamert mówił, jak widzimy i nie bardzo logicznie i począł od końca. Baron wysłuchał go cierpliwie.
— Ale do rzeczy, panie Klaudzyński — to wszystko prawda, pogadamy o tem. Co one mieć będą? Wszak posagi w ziemi.
— W ziemi! co za ziemia! jakie dobra! gleby, łąki, lasy! nadewszystko nieocenione lasy, a! lasy panie, sosny masztowe. Folwarki, zabudowania, młyny!
— Jakże to cenicie te dwie schedy?
Mamert się zamyślił.
— Powiedzieć milion, mało, dwa, możeby było za wiele, a kto wie? z lasami?
— A! gdyby to się z obydwoma można ożenić, zawołał, ręce zacierając baron.
— Druga, szepnął cicho Mamert, może nie wyjść za mąż. Będąc przy siostrze, wiadomo, są na to sposoby.
Baron żywo, gorączkowo zbliżył się do ucha Klaudzyńskiemu i coś mu szepnął takiego, że na bladą twarz jego rumieniec wywołał.
— Słowo honoru! rzekł głośno — dam na piśmie jeźli chcesz, to lepiej, ale pomóż mi szczerze, jako rodakowi.
A najprzód — którą brać?
Klaudzyński wypił wino i myślał głęboko, potem ścisnął rękę barona mocno i szepnął — starszą, — starszą, odważniejsza jest, prędzej się uda, młodsza nie ma ochoty wielkiej iść za mąż. Ale którąż by pan wolał?
Baron ruszył ramionami.
— Szanowny ziomku, zawołał — nie jestem młokos — panny obie ani ładne ani brzydkie, o kochaniu mowy być nie może, a robiąc interes — zawsze lepiej wybrać starszą. Ale nie dosyć powiedzieć, jak tego dokonać? czy iść przebojem otwarcie? przeciw macosze, Luisowi i Francuzom?
Mamert prędko, jakby muchy odganiał, zaczął ręką machać.
— Ale nie — nie, sekretnie — wszystko trzeba robić sekretnie. Panna odstała, znudzona, trzeba się pokochać i zawiązać stosunki. Być parę razy w Turowie, potem ja wskażę drogę do bilecików i trzeba wykraść, nic nie pomoże, trzeba wykraść, tak! tak! nie ma rady!
— No, to wykradniemy! zawołał baron — chociaż mnie tu obcemu nie przyjdzie to łatwo — ale mus...
Klaudzyński mimo łatwego zgodzenia się posmutniał, pił wino, ale pogrążony w zadumach głębokich.
— A w takim razie, cóż się z młodszą stanie? spytał baron, tę jeszcze ostrzej będą pilnować. Czyby obie porwać nie było lepiej?
— Ale to do tego jeszcze daleko — rzekł cicho Klaudzyński, niewiadomo, jak się rzeczy obrócą.
Spojrzał na barona zimno, a Helmold zmiarkował, iż tak ważną traktując sprawę, należało dobić targu i sprzymierzeńca związać.
— Nie wiem jak ci się to wyda — rzekł po chwili namysłu — ale gotów jestem z mej strony zobowiązanie się wydać na piśmie, z tem, iż pan wzajemnie czarno na białem, przyrzeczesz mi pomoc swoją.
Było to dictum acerbum, rzecz miała dwie strony, pismo wydało się niebezpiecznem, ale spuścić się na słowo barona, który tak chłodno rozumiał i robił interesa, nie radziła przezorność.
— Jeźli już pan baron jesteś tak łaskaw, zwłaszcza że wszyscyśmy śmiertelni (tu westchnął), po cóż robić dwustronną umowę, i mojego mizernego podpisu wymagać, kiedy w przyrzeczeniu swem wyrazić możesz, iż o tyle mi dasz, o ile sprawa się dokona? Mój dokument byłby zupełnie zbytecznym.
— To prawda, odparł baron stukając o stół, i gorączkowo śpiesząc związać się umową.
Żydóweczka weszła pewna, że obyczajem naszym, każą dać drugą wina butelkę, baron to z jej oczów i ruchu wyczytał, bo zaczęła od zabrania wypróżnionej.
— A no, rzekł, dobrego szampańskiego nam przynieś i arkusz papieru, i kałamarz i pióro.
Ostrożny bardzo Mamert, aby nie obudzić podejrzeń, dodał:
— Listowego papieru, kopertę, lak i pieczątkę.
Mrugnął oczyma baronowi.
— Tak, tak.
Żydóweczka odeszła.
— Cóż mi teraz radzisz? — spytał Helmold.
— Tsyt! tsyt! najprzód dziś, nie zwracając oczów na siebie, rozejść się. Potem, od tej chwili, pan baron mnie nie znasz, nie wiesz, nie gadasz do mnie.
— Dobrze.
— Gdy będzie co potrzeba, ja list pod adresem panny... panny Pauliny, złożę u Mordka Szpetnego, proszę się tu o niego dowiadywać. Ja im powiem o tem... Dziś, panie baronie, nic jeszcze nie umiem wskazać, oprócz że trzeba jutro, pojutrze do Turowa powrócić, na złe przyjęcie i kwasy się gotować, wszystko znosić, niewidzieć nic, niedomyślać się nic, gdy będą mówić, nierozumieć... Resztę pan i sam się domyśli.
Po cichu ścisnęli się za ręce.
Baron ani się spodziewał, że to mu tak łatwo przyjdzie, ale też nie wiedział o tem, że gdy pod oknem hrabianki Izy słuchał jej zaklęcia, pan Mamert nieopodal równie dobrze je pochwycił. Wylękniony tem postanowieniem panny, wolał naturalnie umówić się i pomódz baronowi, który tak dobrze wchodził w jego położenie, niż narażać się na niepewne losy.
Sura przyniosła szampana i nowe kieliszki, chcąc się pochwalić, że w ich domu wiedzą czem się co pije. Kontrahenci trącili się niemi milczący, i spojrzeli po sobie. Baron był ożywiony, Mamert zrezygnowany.
Umowa pod pieczęcią w kilku słowach natychmiast zredagowaną została. Helmold ją podpisał; ze spuszczonemi oczyma, skromnie, wstydliwie przyjął ją zacny Klaudzyński, rzucił okiem dla sprawdzenia redakcyi, i nim schował do kieszeni, odezwał się z czułością do barona:
— Panie baronie, słowo panu daję, jestem, czuję się rozczulonym. Powierzchownie sądząc, ludzie mogliby mnie obwiniać o chciwość, o frymark, ale Bóg widzi (tu oczy podniósł w niebo), ile ja tam pracy mojej włożyłem, mogę powiedzieć życia.
— Ja to rozumiem, podchwycił baron, i dlatego widziałeś sam, żem odrazu wszedł w twe położenie!
— Pan jesteś szlachetnym człowiekiem, i miło mi mu służyć.
Jeszcze raz ścisnęli dłonie, baron go pożegnał, w pierwszej izbie rozpłacił się, i poszeptawszy jeszcze na ucho, wymknął się z gospody, zapaliwszy cygaro.
Gra tedy się rozpoczynała.
Szedł z projektem rozważenia dobrze, jak ją prowadzić należało, i chciał zaraz napisać do matki w osłonionych wyrazach, dając jej znać, co się święci.
Nie domyślał się wcale, iż Roger go szpiegował, i zdziwił się mocno, gdy ledwie do listu zasiadłszy, posłyszał puknięcie, a w trop za niem ujrzał wchodzącego natręta.
Jest w obyczaju świata, iż takiego gościa wita się jak najczulej, aby się nie domyślił, iż w duszy się go przeklina. Przyjaciela można czasem zimnie, przyjąć, i odkryć mu stan duszy, dla natręta trzeba najwyszukańszej grzeczności, bo się go, niestety, oszukuje.
To też baron zerwał się jak piorun, rozpromieniał cały, i począł tak ściskać, a trząść jak piorun, a trząść oburącz chwyconą dłoń, jakby zbawcę witał. Roger to doskonale zrozumiał, i począł przepraszać.
— Ale zmiłuj się, jestem najszczęśliwszy, zawołał baron, niemając co robić, siadłem pisać do matki. Nic pilnego...
— Cóż tu u nas baron porabiasz?
— Otóż przyznam ci się, panie Rogerze, rzekł poufnie głos zniżając baron, że jestem w największym kłopocie. Zdaje się, mówiłem wam, iż mam tu w okolicy krewnych, przy tej zręczności odwiedzić chciałem poczciwego hrabiego Luisa... Myślałem, że to wszystko zbędę we dwa, trzy dni, tymczasem krewni wymagają w imię jakichś tam starych, zagmatwanych, głupich interesów, dłuższego pobytu. Chwycili mnie za poły, — niesposób się wyrwać, jestem w rozpaczy, prawdziwie w rozpaczy. We Lwowie kursa, mnie powracać potrzeba.
— Ale my na tem zyskujemy, rzekł Roger, bo dłużej cieszyć się będziemy jego miłem towarzystwem.
Baron westchnął.
— Wszystko to dobrze, ale kursa! Mam złotogniadą klacz, Ofelią, którą chciałem stawić, i sam myślałem prowadzić. Spóźnię się, niezawodnie spóźnię. Ofelii nie dam na dżokeja, bez siebie, i tracę, na tem, oprócz przyjemności wielkiej, jakie parę tysięcy reńskich, co najmniej.
Roger słuchał, jakby wierzył.
— A więc interesa jakieś? — spytał.
— Tak, niespodzianie, korzystają z mojej bytności, by je dokończyć. Matka obdarzyła mnie plenipotencyą.
— Jednakże do tego radybyście prawnika, lub przynajmniej wytrawnego człowieka potrzebowali...
— Nie wiem, rzekł zakłopotany baron.
— Jabym go wam nastręczył, rzekł Roger. Bywacie w Turowie, poradźcie się tamtejszego rządcy, jurysty i matacza jakich mało — Klaudzyńskiego...
Młodzi panowie spojrzeli sobie w oczy. Baron więcej z gniewu, że został odgadnięty, niż ze wstydu, zaczerwienił się jak wiśnia. Roger uśmiechał się. Na chwilę zamilkli oba, Helmold szukał w głowie wykrętu.
— Paradny jesteś, zawołał uderzając naiwnie niby rękami po kolanach, i śmiejąc się, radzisz mi, après coup, rzecz zrobioną. Ja wracam właśnie z narady z nim, bo Klaudzyński jest ze Lwowa, a matka u jego brata wyrobiła mi list do niego. Właśnie z nim mówiłem o moim interesie, ale to nie dla mnie człowiek, to nie jurysta, to sobie agronom, spekulant co trochę form liznął.
Roger z kolei złapany, zamilkł, uczuł się odparty, widział, że jeźli baron ma jakie plany, i osnuł intrygę, nie ma się z nią zwierzać ochoty. Postanowił go do muru przyprzeć.
— Wiesz, panie baronie, odezwał się ciszej, gdybym był na twem miejscu, korzystałbym z nader szczęśliwego skład u okoliczności.
— Jakiego?
— A no, dwie hrabianki bogate do wyboru.
— Ale czyż bogate?
— Pan Mamert by was o tem najlepiej mógł objaśnić, ja sądzę, że bogate.
— Tak, ale niezbyt młode, wcale nie ładne, a o ile z domu zmiarkować mogłem, nie radzi je wydać, i strzegą jak smoki ogrodu Hesperydów.
— Ba! zaśmiał się Roger. Smoki czasem śpią, jabłka zrywać się dają...
Znowu badawczo na siebie spojrzeli.
— Pan znasz hrabianki, panie Rogerze? spytał baron.
— Ja? zdaleka, parę razy widziałem je w towarzystwie, często widuję w kościele. Nie są ładne, ale ród znać, jest dystynkcya, przytem nie ma pono lepszych żon nad te, które wiele doznały przykrości w domu.
— Nie jest to pewnik, odezwał się baron, charakter kobiety nabiera cierpkości, której się potem niełatwo pozbywa, a kogo męczono, ten by rad swe męczarnie na drugich odemścić, i mąż pada ofiarą.
— Więc, odezwał się Roger, wcaleby wam na myśl nie przyszła żadna z hrabianek?
Baron spojrzał nań bystro.
— Nie, rzekł, dotąd... nie pomyślałem.
— Bardzo się z tego cieszę, zawołał Roger.
— Dlaczego?
— No tak, szczerze wyznaję, nie będę się z tem krył, widząc je tak opuszczonemi. Jesteśmy dobra szlachta, snuje mi się coś po głowie... kupujemy właśnie wioskę w sąsiedztwie. Cóżby mi szkodziło spróbować szczęścia?
— Zapewne, rzekł Helmold zadumany, zwłaszcza, że gdyby nawet mnie cóś podobnego do głowy przyszło, mamy przecie dwie, jest się czem podzielić.
— Z obcych tu nikt nie zajrzy, mówił Roger, rodzina stoi na straży, przyjedzie ktoś chyba jak wy, panie baronie, wypadkiem, to się go prędko pozbędą. Nie jestem zarozumiały. Myśmy szlachta choć stara, ale zubożała nieco, w innych może okolicznościach nie narażałbym się na odkosza, ale tu, panny znudzone, przyjmą każdego adoratora, a z familią...
— Familia nie dopuści, przerwał baron.
— Na to przecież są sposoby, dodał flegmatycznie Roger, nie trzeba nawet rachować na jej zgodę, trzeba się bez niej umieć obejść.
Tu zamilkł.
Zmierzyli się oczyma zapaśnicy, baron wszakże nie uznał właściwem zwierzać się panu Rogerowi, rozmowę postarał się obrócić w żart.
— Bawisz pan w miasteczku? zapytał Skalski.
— Nie wiem sam, chciałbym wyjechać jutro.
— A dziś program jaki?
— Żadnego, list do matki i spoczynek.
— To was zabiorę na herbatę do siebie.
Baron się zawahał trochę. Roger tembardziej nastawał, że wiedział, jaką tem przyjemność zrobi siostrze.
— Daję wam godzinę na napisanie listu, a potem przychodzę i zabieram gwałtem. Rodzice i siostra nie przebaczyliby mi, gdybym wam się dał tu nudzić w gospodzie.
Helmold opierał się nieco, ale i wspomnienie ładnej twarzyczki, zalotnych oczek panny Idalii, przyczyniło się może do skłonienia go, by przyjął ofiarowaną herbatę w aptece. Wziąwszy słowo, Roger pożegnał go i odszedł, śpiesząc nakazać przygotowania w domu.
Skalski stary był zbyt może zajęty, aby wypadek ten wielkie na nim uczynił wrażenie, choć druga już wizyta barona była mu bardzo przyjemną; panie obie zostały uszczęśliwione. Skalska z naiwnością wieśniaczki widziała w tem oznakę wrażenia, jakie Idalia zrobiła na gościu, a panna była pewną, że go za drugim strzałem dobije.
Pobiegła więc śpiesznie do swego pokoju, dla narady z panną Naramską, garderobianą z Warszawy, osobą pełną smaku i doświadczenia, która zawsze przypominać lubiła, że była lat dwa u modniarki i tylko dla słabości oczów zawód ten porzucić musiała. Otwarto szafę, powydobywano suknie, odkorkowano wonie i kosmetyki, i poczęło się wielkie dzieło stroju który miał baronowi dowieść, że nie w samych stolicach są elegantki.
Przez cały czas trwania tualety, panna Naramska była niewyczerpaną w opowiadaniach, ale z tego potoku słów nic prawie uszów Idalii nie doszło, tak była zamyśloną.
Plątały się po jej pięknej główce pytania bez odpowiedzi. Baron? czy prawdziwy baron? czy też bogaty? czy też ma serce? czy jeszcze wolny i niezakochany? coby go najłatwiej podbić mogło?
Biedne dziewczę nie spytało ani razu serca swojego, czy doń bije, duszy, czy się ku niemu porywa, przyszłości, czy się jasno wróży, — dziecię wieku, myślało o tytule baronowej, i o świetnym ekwipażu, któż wie, może o prezentacyi u dworu?!
Niedaleko od grobli i młynów, którędy droga szła ku cmentarzowi, na samym skraju licho zabudowanego przedmieścia, stała uboga chata mieszczańska z ogrodem obszernym, do niej przytykającym. Był to obraz nędzy wśród ubóstwa, co ją otaczało. Cała ta część miasteczka nie odznaczała się zamożnością, ale ostatni dworek może ze wszystkich najbiedniej wyglądał.
Ogród należący doń, opasany był żerdziami, kołkami, chróstem i nie dobrze ubezpieczony od napaści stworzeń drapieżnych. Część jego schodząca ku stawowi, zarosła trawą, była tylko mokrą, torfiastą łąką, nie wiele pożyteczną, na wyższej uprawiono trochę warzywa.
Ale ta zagroda nie miała i w najpiękniejszej części swej pozoru dobrze zagospodarowanej, zagony podniesiono wysoko, gdyż łatwo je na wiosnę zalać mogła woda, nie były czysto i ładnie wyrobione, zdawały się na prędce słabemi rękami ogrzebane. Siedzące na nich warzywa, bujno też nie rosły, kapusta mała, ponachylana, kartofle powiędłe; trochę kukurydzy, a bliżej chaty mak; cebula, biednie i blado wydobywały się ziemi. Pod oknem nie było kwiatków, zdziczałe lilie z chwastów i pokrzyw ledwie głowy pokazać mogły.
Studzienka około chaty rozwaloną była na wpół, cembryny stare w ziemię wklęsły, żuraw się wykrzywił, a koryta zczerniałe, wydawały się jakby powygryzane tak je poszczerbiła wilgoć.
Kałuża wiekuista oblewała do koła studnię i zagradzała niemal ścieżkę do dworku, który podobniejszy był do mizernej chaty włościańskiej, niż do domu mieszczanina. Dach jego zjadły dawno mchy i trawy na nim porosłe: ale się powygarbiany trzymał jeszcze, choć razem z chatą ku ziemi przysiadł. Okna jej leżały prawie na przyzbie; a okiennice dawno się zamykać nie mogły. Obok stojące chlewki i oborka nie były świeższe ani piękniejsze, dawno ich znać nie poprawiano. I nikt tu też nie zobaczył dzieci przed drzwiami, które najuboższe ożywić mogą schronienie, zawsze było pusto i smutno.
Znać mieszkańcy chałupy już zrozpaczyli, żeby kiedy podźwignąć ją mogli i siebie, z obojętnością patrzyli na upadek.
Późno nad wieczór, gdy już mrok padał, a niebo po dniach skwarnych czarnemi się zaczynało obłokami okrywać, szedł z miasteczka młody człowiek niby na przechadzkę, oglądając się często, czy go kto nie widzi, czy kto znajomy za nim nie idzie, a niekiedy to dzieci, to kobiet o coś pytając. Zdaleka pokazywali mu wszyscy tę chatę opuszczoną. Zbliżając się do niej powstrzymał kroku, patrzał, i na twarzy odmalowało się uczucie boleści aż do ironii posuniętej — uśmiechał się.
Był to Walek Luziński.
Od czasu zupełnego wyswobodzenia z pod opieki doktora, męczyła go coraz potężniejąc myśl, żądza odkrycia swego pochodzenia, rodziny i odsłonienia tajemnicy okrywającej sierocą kolebkę. Postanowił był udać się do Turowa na zwiady, chociaż tam wiele sobie obiecywać nie mógł i sam nie wiedział jak się obróci. Ale nimby tego dokonał, chciał wprzód spróbować czy w miasteczku nie znajdzie jakiej nitki przewodniej. W tym celu znalazłszy jakiś pozór, poszedł do magistratu przejrzeć księgi ludności i szukać w nich nazwiska Luzińskich. Znalazł je nadspodziewanie łatwo, ale rodzina ta dosyć liczna przed kilkudziesięciu laty; zupełnie była teraz wymarła, tak, że z niej pozostali tylko w spisie, dwoje starych Luzińskich i wnuczka. Obok nazwiska odszukał też Walek numer ich posessyi, a po tych idąc wskazówkach, wieczorem, wstydząc się być widzianym, przysunął się pod nędzną chałupę, ostatni przytułek starych Luzińskich.
Długo błądził do koła, spodziewając się, że ktoś może wynijdzie z chaty, i że potrafi nie wchodząc do środka zawiązać rozmowę, ale — napróżno. Mrok padał coraz gęstszy, zwiększony chmurami, które się zewsząd powoli gromadziły, a koło dworku nikt się nie pokazał. Niecierpliwy, by się raz czegoś dowiedzieć, Walek odważył się wreszcie przestąpić próg i zajrzeć do wnętrza. Izba na lewo stała pusta, odarta, poczerniała, naprzeciwko drzwi tylko wisiał sam jeden obraz Chrystusa, pokazującego na bok przebity.
Gdy drzwi skrzypnęły, głos z alkierza spytał niewyraźnie — kto tam? Walek nie umiał inaczej odpowiedzieć, tylko: — obcy, podróżny.
— Czegóż wy tu chcecie? — odparł głos z alkierza, tu niedostaniecie nic, nawet wody. Stary z wnuczką poszli do lasu, a ja leżę chora, idźcie z Bogiem.
— Czy to dworek Luzińskich? — zapytał Walek.
— A juścić, a co wam do nich?
— Chciałem się o nich dowiedzieć?
— Dowiedzieć o Luzińskich, a co komu po nich? — mówił głos zbolały — co komu po nędzy?
Walek był w przykrem położeniu, i dalej byłby niewiedział, jak prowadzić rozmowę, gdyby po za nim nie otwarły się drzwi, a w nich ukazał się stary, przygarbiony dziad i blade piętnastoletnie dziewczę.
Dziad był okropny! taki, jakimi dzieci straszą, ogromny a przygarbiony, siwy, broda płatami czarna, jak okopcona, włos rozczochrany, pierś z pod koszuli zgrzebnej wyglądała jak bronz czerwony ciemna, stercząca kośćmi i guzami, w ręku trzymał kij, a na plecach w krzyż wisiała torba i króbka z grzybami. Oprócz tego przywiązaną miał wiązkę chrustu na ramionach, a dziewczę w wytartej, nie na nią robionej siermiędze, w szarej koszuli, podpasane paskiem czerwonym, w spódniczce sinej spłowiałej, nogi miało bose, a na głowie, na wypełzłych od słońca włosach jasnych, chustynkę ciemną bezbarwną.
Mimo to był wdzięk młodości, w bladej, wynędzniałej twarzyczce dziecka, którego dojrzałość spóźniły praca i boleść. Ząbki miała białe, oczy duże niebieskie, ale szyję i ręce spalone, zapracowane, a nóżęta poranione.
I ona szła z króbką na ramieniu, z dwojakami pełnemi jagód zmięszanych czerwonych i czarnych, a w torebce jej też coś ciążyło. Malownicze to były postacie dla artysty, ale bolesne zjawisko dla człowieka.
Oboje przybyli milcząco wpatrzyli się z ciekawością nadzwyczajną w Walka, jakby już dawno nie widzieli człowieka porządniej odzianego, na progu chałupy. Domyślił się Luziński, że starzec i dziewczę do domu należeli.
Dziad postawił króbkę na ławie, ciągle patrząc na Walka, a dziewczę po chwili do alkierza pobiegło.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł dziad — co to wam potrzeba?
— Nic — anom się przyszedł rozpytać o Luzińskich.
— O jakich? — spytał dziad.
— O tych co tu mieszkają.
— A po cóż wam to?
Walek się wstydził wyznać szczerze; i począł kłamać.
— Bo to widzicie — rzekł kręcąc — miałem przyjaciela w Warszawie, otóż on słyszał, że tu są jacyś Luzińscy, a że i sam się tak zwał i z tej okolicy pochodził, prosił mnie, abym się rozpytał.
Staruszek oparł się o ławę, bo był bardzo zmęczony.
— Ho! ho! — rzekł smutnie — byli Luzińscy na świecie, byli, ale już ich tak jak nie ma, i pytać nie warto. A co komu z nich, albo z ich nazwiska?
Westchnął ciężko.
— I nie musiał to być ten wasz przyjaciel Luziński z naszych, jeśli mu się dobrze działo, bo nam ino złe przychodzi.
I zamilkł. — Idźcie se z Bogiem — dodał po chwili — nie ma wam tu po co się trudzić. Tam stara moja dożywa w bólu, tu widzicie dziada, co dzień cały pracując jeść ciepłego wieczorem nie dostanie, a ot widzieliście i wnuczkę, która zostanie sierotą i zwala się może, jeśli miłosierna dusza jej nie przytuli. Widzieliście chatę co opada, ściany, co się walą, otóż to dola ostatnich Luzińskich. A powiedźcie przyjacielowi, niech o nich nie dowiaduje się, niech się nie przepytuje do nich, aby biedy nie zaczepiał.
Walek się tą odpowiedzią zaspokoić nie mógł.
— Przebaczcie mój stary — rzekł — że was trudzę — tamtemu też Łozińskiemu nie bardzo się lepiej działo, nie uląkł by się pobratymstwa, był sam jeden, sierota, rodziców nie znał, familii nie miał.
— Mówicie, że z tych stron pochodził? — zapytał stary zamyślony.
— Tak mi powiadał, ale niewiele o sobie wiedział, jak nic.
— Było tu tych Luzińskich dawniej dosyć — odparł dziad — ale powymierało i rozbiegło się, bo żadnemu nie szło, tylko my zostali, a i to nie na długo, do cmentarza niedaleko, nie zmogą się nas zanieść.
— Nie mieliście brata? — zapytał Walek.
— Dwóch, dwóch — rzekł stary krótko i niechętnie odpowiadając.
— Cóż się z nimi stało?
— Hm, co się z nimi stało? — rzekł z wyraźną niechęcią dziad. — Czyście sędzią, żebyście mnie pytać mieli, jak na spytkach? A co wam do tego, co się z nimi stało?
— Nie gniewajcie się mój ojcze, toć gdyby się okazało, żeście temu chłopcu rodziną, pewnie by wam też pomógł.
— Albo to ja czyjej pomocy, oprócz Bożej, potrzebuję, czy proszę? — zawołał dziad żywo — choć w łachmanach chodzę i na żebraka wyglądam, nie wyciągałem ręki i póki życia jej nie splami jałmużna. Zdechnie się, to zdechnie, a choćby wola Boża była to i z głodu! To co? albo to królowie nie żebrali i panowie nie marli bez chleba. Ino Bóg wie co komu przeznacza.
— Ale cóżby wam szkodziło biednego pocieszyć? — rzekł Walek pokorniej.
— Czem pocieszyć? że ma nędzarzy w rodzie i przeklon!... A choćby i ojca znalazł, pewnie się nim nie rozraduje, jeśli będzie Luziński. Bo już tak wola Boża chciała, aby co Luziński, był nieszczęśliwy, albo...
Tu urwał nagle.
— Idźcie no z Bogiem, idźcie — dodał.
Przez cały czas rozmowy, z alkierza twarzyczka bladego dziewczęcia patrzała, wlepionemi w Walka oczyma.
Dziad był widocznie zniecierpliwionymi chciał się ino pozbyć natręta, ale Walek nie odchodził, na szczęście, czy na biedę, z gromadzących się chmur w tej chwili lunął deszcz, jak z wiadra i raz po razu łysnęło okrutnie, a grzmot szeroko, hucznie rozległ się pomiędzy wzgórzami.
— A! mój ojcze, nie wypędzajcie mnie w taką ulewę — rzekł Walek — przysiądę na ławie i przeszkadzać wam nie będę.
Stary ruszył ramionami i zaśmiał się gorzko.
— Jak to nie będziecie przeszkadzać? — zawołał — dosyć byście siedzieli, to mi w chacie obcego człowieka czuć i jam nie swój. Siedźcie, kiedyście przyszli na biedę, ale dajcie mi pokój z Luzińskim, kiedybym ja sam rad zapomnieć, że się Luzińskim nazywam.
Uparty Walek zmilczał, ale po chwili szepnął:
— Ojciec tamtego miał imię Marek.
— To co z tego? — odparł, odwracając szparko stary — albo to jeden Marek włóczy się po piekle? Marek! albo ja wiem; co się z Markiem stało? albo ja wiem?
— Ale był w waszej rodzinie Marek?
Dziad się odwrócił od niego groźny.
— Z sąduście przyszli? hę? to mówcie, nie bierzcie mnie na wykręty. Wiecie, że był Marek, co wam do niego?
— Nie jestem sądowym i niewiedziałem, że jeden z waszych miał to imię, tylko wam powiadam co wiem.
— A ja wam powiadam, że niewiem nic — rzekł w gniewie dziad — nic, nic.
Usiadł na ławie, głowę spuścił na piersi i milczał. Dzieweczka wyszła z alkierza.
— Dziaduś, ja ognia rozpalę i babce zgotuję trochę mleka, com za jagody przyniosła.
— Czekaj aż ten pójdzie, a z nim burza. W pioruny ognia palić nie można, dym pociągnie ogień z nieba, to jutro i głowy nie będzie gdzie przytulić. Czekaj.
Tymczasem błyskało strasznie i deszcz lał, jak z wiadra, na dworze zciemniało zupełnie, smugi tylko światła bladego, to różowego, to sinego, przelatywały przed oknami, i piorun bił po piorunie na staw, bór i trzęsawice.
Dziadowi pilno było pozbyć się gościa, wyzierał przez zakopcone okienko, oba milczeli. Walek nie śmiał już pytać, czekał rychło burza nieco przejdzie, aby do miasteczka powrócić.
Wtem dziada zawołał głos z alkierza, i stary mrucząc, poszedł do łóżka chorej, która znać całą słyszała rozmowę.
Do Walka też doszły wyraźnie z alkierza następujące wyrazy:
— Stary mój — stary, co ci? kto tam jest? za co się gniewasz? czego on chce? Po co obcemu być przykrym?
— A jak nim być nie mam — przerwał dziad — albo wiem kto i po co przyszedł mnie badać? Ilem razy milczał, nie żałowałem, a często wygadawszy się odpłakał. Gada trzy po trzy.
— Bądź cierpliwy, stary, i z ludźmi i z losem trzeba być cierpliwym, co pomoże się tak sierdzić?
— Boby sobie nigdy nie poszedł — rzekł dziad.
— A o cóż on cię pyta?
— Kto go wie? o Luzińskich — ile ich było, co się z nimi stało! O tych, co pomarli wie ino Bóg, a o tych co żyją i on już zapomniał.
Gdy tak szemrano w alkierzu, dzieweczka obawiając się znać nadchodzącej ciemności, wśród której strasznego gościa nawet dojrzeć we wnętrzu chaty było trudno, próbowała rozpalić ogarek jakiś, który postawiła na kominie. Słabe jego światełko jeszcze bardziej ponurem czyniło to mieszkanie nędzy. Walek byłby chętnie wyszedł, ale choć grzmoty się zmniejszały, ulewa nie ustawała i owszem zdawała się zwiększać jeszcze.
Dziad po chwili wysunął się nazad z alkierza ponury i prawie gniewny, dziewczę do babki natychmiast uciekło.
Luziński wpadł na myśl spróbowania jeszcze inaczej starca, aby z niego coś wydobyć. Wstał z ławy i postąpił ku niemu.
— Panie Luziński — rzekł — nie będę się przed wami taił dłużej, nie dla przyjaciela to ja przyszedłem was dopytywać o rodzinę, ale dla siebie samego. Nazywam się Walenty Luziński, jestem sierotą bez ojca i matki, opiekun mnie opuścił, sam jeden na świecie, szukałem choć śladu mego pochodzenia.
Starzec uważnie nań popatrzał.
— A któż cię wie — spytał — czy wprzódy kłamałeś czy teraz? Jeżeliś Luziński to ci jedno powiem, abyś sobie w życiu nic nie obiecywał krom biedy i nieszczęścia, bo się żadnemu z nas nie wiodło.
— I mnie też — odparł Walek.
— Ojciec twój miał imię Marek? — spytał dziad przyglądając mu ciągle.
— Tak jest, Marek.
— Wiele masz lat? — szepnął stary.
— Dwadzieścia i dwa.
Stary znowu spojrzał i pomyślał coś, potem ramionami ruszył — zamilkł.
— A gdzieżeś się rodził? — spytał po chwili.
— Tu w miasteczku.
— A matka twoja?
— Matka moja mieszkała wprzódy w Turowie, potem czy ją wygnano, czy sama wyjechała. Ojciec znikł, niewiadomo gdzie. Sierotą wziął mnie doktór na wychowanie i byłem u niego jakby synem, ale w ostatku mnie wypędził.
— Bez kawałka chleba? — zapytał stary.
— Nie — mam z czego żyć.
— I mając z czego żyć, ręce zdrowe, głowę na karku, trzeba ci się czepiać familii, szukać kłopotu; dopytywać starych grzechów — rzekł dziad szydersko, o! toś już prawdziwy Luziński. Idź w świat pókiś cały, nie oglądaj się po za siebie, nie pytaj, miej rozum własny, bez ludzi obejść się trzeba.
To mówiąc, otworzył okienko i wysadził głowę, chmura już przeciągała, deszcz, którego strumienie zbiegały po lśniącej ziemi, ustawał, na niebie zielonawy błękit z za czarnych przeglądał obłoków, wieczór był znowu cichy, spokojny, a woń zroszonych ról i drzew napełniała powietrze.
— Idź z Bogiem — odezwał się stary do Walka, który stał zawsze w nadziei, że cóś się dowie — idź, idź, tu dla ciebie nie ma nic, panie Luziński, dobranoc.
Walek gniewny; skłonił głowę w milczeniu i wyjść nareszcie musiał.
Wprawdzie nic się nie dowiedział od starego, ale sposób w jaki go pytał, pół słówka, zapomnienia się biednego Luzińskiego, kazały się domyślać, że coś wiedział o rodzinie, może nawet o ojcu Walentego. Wyszedłszy młody chłopak, zniecierpliwiony, przemyślał nad środkami, jakiemi by mógł zmusić dziada do mówienia. Wzgarda z jaką go z chaty wyprawił, napełniała gniewem. Już był uszedł kilka kroków ku miasteczku, gdy w ogródku otaczającym chatę, dostrzegł biegnące dziewczę tylko co widziane ze starym. Wybiegło ono znać nie głównemi drzwiami, ale furtką do ogrodu i śpieszyło dając znaki Walkowi, żeby się za trzymał, oglądając się, czy z chaty stary go nie zobaczy. Zdziwił się Walek i zwrócił do płotu, dzieweczka przybiegła zdyszana; chwyciła ręką jedną za kołek, skoczyła na żerdź, i tak umieszczona, na pół pochyliła się do ucha Luzińskiemu.
— Paniczu — rzekła — babunia słyszała coście gadali z dziadem, ale dziad chory i gniewa się zawsze, a no jeźli chcecie pogadać i popytać, przyjdźcie kiedy go w domu nie będzie.
— A kiedyż nie będzie go w domu?
— Jutro z rana dziaduś idzie do Waniurki na robotę, ja będę pilnować i stać przed chatą. Jeźli wam pokażę palcem, o tak (uśmiechając się wabiła ku sobie) to wejdziecie, a jeźli od siebie, to nie. Dobranoc.
— Dziękuję.
Dziewczę zeskoczyło z płotu, i jak zając pobiegło w chwasty i między tyki fasoli, wśród których znikło.
Walek z uśmiechem zadowolenia wracał do miasta. Niebo się rozpogadzało, wieczór znowu był prześliczny, księżyc jak obmyty ukazywał się z po nad dalekich lasów. Luzińskiemu wcale nie było pilno do pani Pauze, szedł też powoli, zadumany nad swemi losy, wyszukując tylko suchszych ścieżek. Okolica miasteczka piaszczysta, po gwałtownej ulewie prawie już śladów jej nie przechowała, wody zbiegły i wsiąkły, drożyny były niemal suche. Walek szedł zwolna, w tem od miasteczka wywabione chłodem wieczora poczęły się zjawiać pary i całe kupki przechadzających. Wiedząc, jak przykre są wejrzenia ludzi nieżyczliwych, w chwili takiej przesilenia, jaką przebywał, — nie mając w sobie siły i spokoju by je znieść z czołem wypogodzonem, Walek usunąć się postanowił na bok, i wrócić drożyną pustą, okrążającą mieścinę za ogrodami.
Mały strumień osadzony staremi poobcinanemu wierzbami, kręcił się tu, dzieląc sady i warzywne zagony od łąki, we dnie chodzili tędy czasem ludzie do roboty, ale wieczorem ciasna dróżka wcale nie była uczęszczaną. Zdziwił się niezmiernie Walek, gdy na zakręcie ujrzał przed sobą powoli w tym samym kierunku idącego mężczyznę, którego nie poznał zrazu. A że w mieście wszyscy mu byli dobrze znajomi, zaciekawiony przyśpieszył kroku i zbliżywszy się, raczej domyślił się niż rozeznał owego nieznajomego, o którym świeżo rozpowiadano, że kupił Skalskiego aptekę.
Szedł on sam jeden, powoli bardzo, zamyślony może również unikając towarzystwa i spotkania. Po niejakim czasie odwrócił głowę, postrzegł Luzińskiego i stanął. Walek sądząc, że mu się chce dać wyminąć, bo ścieżka była tak ciasna, że we dwóch iść nią było niepodobna — pośpieszył, mijali się w istocie i Luziński odwrócił był głowę umyślnie, gdy doktór Walter zaczepił go sam, cichem: — dobry wieczór.
— Dobry wieczór, panu dobrodziejowi — odpowiedział, odwracając się nieco Luziński.
— I śliczny wieczór — rzekł łagodnie nieznajomy, jakby wciągając w rozmowę.
Ciekawy Walek wcale się jej nie myślał opierać, rad był pochwalić się znajomością doktora Waltera, wstrzymał się więc ośmielony, i odparł:
— Właśnie i mnie ta burza wstrzymała za miastem w chacie; musiałem ją przesiedzieć.
— A wiem — odezwał się doktór Walter — bom ja chronił się od niej naprzeciwko, widziałem pana. Wybrałeś sobie najnędzniejszą chałupę.
— Niemiałem wyboru — skłamał Luziński — tak burza nadeszła nagle, a była krótka, ale straszna.
— Kto nie widział cyklonów na morzu indyjskiem i burz w zatokach chińskich, ten o burzach w ogóle mówić nie może — odezwał się nieznajomy, jakby umyślnie przedłużając rozmowę.
— Muszą to być wspaniałe obrazy?
— Majestatyczne, jak owych kosmicznych sił objawy, wśród których człowiek i życie wydają się nicością — mówił Walter. — Wśród takich kateklyzmów dopiero pojąć można, jak życie nasze jest fenomenem małej wagi, dla tego universum, w którem wrą siły niezwyciężone. Widząc jak śmierć jest nieuchronną, wierzy się w nieśmiertelność.
Walek zmilczał, szedł teraz powoli, dając się z sobą równać towarzyszowi, drożyna nieco się rozszerzała, mogli więc zmieścić się obok, choć Luziński brodził w trawie wilgotnej. Ale ciekawość nie dozwalała mu tak porzucić człowieka, który sam pierwszy go ku sobie znęcił.
— Wszak się nie mylę, rzekł po chwili Walter, jesteś pan wychowańcem tego doktora Myliusa, którego niedawno tu bliżej miałem poznać przyjemność?
Walek skłonił głową.
— Byłem nim, rzekł krótko.
— Ja choć prawie nikogo nie znam, z twarzy i postawy oswoiłem się tu ze wszystkimi, mówił powoli Walter, wciąż bardzo uważnie wpatrując się w Luzińskiego. Bardzo długo nie byłem w kraju, chociaż niegdyś się w nim urodziłem. To jest, dodał, nie w tych okolicach, dalej nieco. Teraz zachciało mi się wrócić, i osiąść w stronie rodzinnej, ale mi tu tak pusto, jak wszędzie.
— Pan Dobrodziej nie masz familii? — spytał Walek.
— Żadnej, żadnej, byłem sierotą, gdym opuścił kraj, a teraz i mogiłbym swoich nie znalazł. Jest-to smutna dola, ale się do wszystkiego przywyka w świecie, nawet do takiego sieroctwa.
— W moim wieku, a nawet jeszcze w latach pańskich, stworzenie sobie rodziny, stosunków nowych nie jest niepodobieństwem.
— W pańskim wieku jest to możliwe zapewne, w moim już nie. Człowiek się staje egoistą, szorstkim, dzikim, i szuka tylko takich stosunków, które każdego dnia, gdy mu zaciężą, zerwać potrafi. Ale osamotnienie przy pracy umysłu i ducha, nie jest szkodliwem, mówił doktór powoli, owszem, daje ono pogląd zdrowy na świat, stanowisko wyższe, niezależne, mające swój urok i swe słodycze...
— Ja także z musu, ozwał się Walek, — bo zupełny sierota, a stosunek mój ze światem nie wiele mi od niego obiecuje, — ja także muszę się przygotować do pustelniczego żywota wśród tłumu. Za młodu już wcale mnie świat ten nie nęci.
— To źle, rzekł nieznajomy.
— Widzę go czarno.
— Jeźli się widzi to panu, a nie przewiduje, powtórzę, to źle.
— Dlaczego?
— Dlatego, że są pewne fazy życia, przez które człowiek prędzej lub później przejść musi. Jak roślina puszcza liście, łodygę, pączki, nim rozkwitnie i wyda nasionka, tak człowiek musi przejść przez entuzyazmy, złudzenia, namiętności, rozczarowania, eksperymenta, nim mu prawnie wolno będzie zostać zimnym widzem tej sceny.
— A nie możeż wyższa organizacya, lub raczej odmienna, wyprzedzić tych praw ogólnych, i z nich się wyłamać wyjątkowo? — spytał Walek.
Nieznajomy słuchał go z zajęciem, gdy rozmowa weszła na cokolwiek zawilsze zadania, zdawał się ciekawie czekać próby pojęć i siły umysłu młodzieńca, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach, coś jak radosne uczucie błysnęło w oczach.
— Masz pan co do roboty? — spytał nagle Luzińskiego.
— Nie, jestem wolnym.
— Więc chodźmy, przejdźmy się razem, miłą mi będzie z panem rozmowa, dodał Walter, poprosiłbym nawet do siebie.
— Tambym mógł spotkać doktora Myliusa, a to by mu zrobiło przykrość zapewne.
— Wątpię, ażebyśmy go spotkali o tej godzinie, odezwał się Walter. Zresztą, choć od nieznajomego to pytanie wyda mu się dziwnem, o cóżeście się właściwie poróżnili i rozeszli? Możebym potrafił?...
Walek dziko spojrzał.
— Będę szczerym, łatwiej mi to przyjdzie z nieznajomym, niż ze znajomymi, rzekł stanowczo, uprzedzenia, które człowiek czuje w drugich, przeciw sobie usta mu wiążą. Pan, spodziewam się, uprzedzonym nie jesteś. Doktór mnie, a ja doktora zrozumieć nigdy nie mogłem. Dwie nasze natury, cały świat od siebie przegradzał. Ja czuję w sobie coś wyższego, i z prawa tego, co nazywam demonem moim, sądzę się upoważnionym, nieco może lekko postępować z drugimi. Jestem to, co ludzie zowią zarozumiałym. Mówię, co myślę. Los mój nie jest na wysokości mych pragnień. Źlem zrobił może, iż o to obwiniłem doktora który mnie wychował, ale on wziął to za obelgę, co było wybuchem młodzieńczym.
Walek tłumaczył się bardzo zręcznie, ale pod jego wykrętną tkanką wyrazów czuć było zepsute chłopię, które sofizmatami przed sobą samym się wykłamuje.
— Pewny jestem, że jedno uniesienie, odparł powoli Walter, doktór Mylius byłby panu przebaczył, ale ono musiało być w związku z całem jego postępowaniem poprzedzającemu. Powiedz mi pan szczerze, otwarcie, jak lekarzowi, co cię tak boli.
— Wszystko! — zawołał Walek, życie, położenie, zależność, potrzeba walki, więzy społeczne, formy, ludzie.
— Ale mój panie, odparł doktór, toby cię zupełnie uczyniło niezdatnym do życia, i niezdolnym do zwycięztwa! Taki stan duszy, to istotna choroba? Jakże ona przyszła? zkąd? wyniosłeś ją z kolebki, czy zaczerpnąłeś w zepsutem powietrzu, które cię otaczało?
— Alboż wiem! ze świadomością nie byłem badaczem i obserwatorem własnego wzrostu i formacyi. Sam dla siebie jestem zagadką, to wiem, że się czuję nieszczęśliwym, chciwym wszystkiego, do niczego może niezdolnym, chyba myślą... czyn mnie nudzi i zniechęca, niecierpliwi opór, przygnieciony siłami, któremi pogardzam, oburzam się, nieumiejąc potargać ich więzów.
Walter słuchał ciągle chciwie. W tej chwili wyszli byli z za ogrodów, szersza między płotami droga wiodła ich wprost do dworku zajmowanego przez Waltera.
— Chodź pan ze mną, odparł chłodno, będziemy mówili o tem. Nie gardź pan jak wielu rówieśników starością, ani zetknięciem się z nią, choćby ono zrazu walkę poglądów wywołać miało. Z pewnością wcale różnie zapatrujemy się na świat, a mimo to przyjść możemy do pewnego porozumienia. Czyś pan kiedy pracował nad sobą? — zapytał.
— W jakiem to rozumieniu pan mówisz? — rzekł Walek, pracowałem wiele, bo chciwy byłem wiedzy, ale nic mnie nie zaspokajało, rzucam się na pastwę coraz nową, wiecznie głodny.
— Nie mówię o tem, pytam czyś pracował nad złamaniem i poddaniem sobie woli własnej? czyś opanował człowieka duchem? rzekł Walter.
— Nie, bo byłem i jestem tego przekonania, zawołał Luziński, że instynktom własnym potrzeba puścić cugle, bo one są wskazówką przeznaczeń.
— Do pewnej miary może, zawołał Walter, ale przekroczywszy ją, wpada się w fatalizm i w szał może, naówczas wszystko się wydaje usprawiedliwionem, i człowiek pędzi ku przepaści.
— Ale w przepaści czeka go śmierć, nicość, sen Hamletowski bez marzeń — i koniec.
Zamilkli, Walter był zafrasowany, stali na progu dworku.
— Chodź pan do mnie, rzekł, i przyjmiesz czy nie, co ci powiem, posłuchaj.
Doktór zapalił świeczkę, i wprowadził przez sień zarzuconą do tego pokoju, w którym przyjmował Myliusa. Walek nie chciał okazać zdziwienia, ani nawet zajęcia nagromadzonemi tu przedmiotami, rzucił na nie okiem, i na podanem krzesełku usiadł.
— Mimowoli zaczepiliśmy o najważniejsze zadania życia, rzekł powoli Walter, stanęliśmy u granicy, po za którą umysł nie przechodzi, bić się tylko i rozbijać o nią może. Pan z młodzieńczem zuchwalstwem mijasz co pod stopami, a chciałbyś chmury dłonią pochwycić. Tymczasem życie wymaga przejednania się z rzeczywistością do pewnego stopnia. I są dwa żywoty człowieka, z których on jeden sobie wybrać może, albo w społeczeństwie stać się jego cząstką powolną, uległą, spokojną, zgadzającą się z warunkami bytu, które ją otaczają, albo stanąć po za niem, wyrzec się rodziny, uczucia stosunków, oddać nauce, badaniu, życiu ducha... Jedno z dwojga.
— Ja bym dodał, rzekł szydersko Walek, trzeci rodzaj życia, w walce z ludźmi i ze światem.
— To nie jest trzeci rodzaj życia, bo to nie jest życie, odparł Walter, jestto trzepiotanie się ptaka, którego sidło trzyma za gardło.
— W ten sposób potrzebaby geniuszowi milczeć, przykroić się do dobrych kształtów pospolitych ludzi, i abdykować.
— Nie, rzekł uśmiechając się Walter, prawdziwy geniusz zwykle dobrowolnie przywdziewa szatę szarą, idzie z robotnikami na pole, ale głazy, które oni w dziesięciu dźwigają, podnosi na dłoni, drzewa wyrywa z korzeniem, i potem poznać się daje — czynem nie słowem. Słowo! tę apotezę czynu, w którem się on odbić powinien, dzisiejszy wiek wybrał sobie za godło, za narzędzie i nadużył go i przechwalił je i sponiewierał zarazem. Wszystko też dziś w słowo przerasta i na słowie się kończy. Widzimy w sprawach bezsilność jak największą, której towarzyszy potęga słowa niezmierna. Z wielkich ludzi wpływ wieku porobił wielkich retorów. A im naród który na drodze ducha wieku zaszedł dalej, tem też w słowie zawarł, lub chciał zawrzeć więcej. Patrzcież! ilekroć obietnice wielkie chce ziścić, ręce mu opadają, niemocen jest, niezdolny. Pan wierzysz w słowo, nieprawdaż, i także do czynu niezdolnym się czujesz? — zapytał doktór.
— Prawda, rzekł nieco upokorzony Walek, spuszczając oczy.
— Powtóre, abym chorobę waszą bliżej wam samym uprzytomnił, odgadując jej symptomata, mówił Walter, badając go wzrokiem przeszywającym, powtóre... wy chcecie życiu jakimś sposobem sztucznym dać najprzód wszystkie do działania narzędzia, nim do czynu przystąpicie. Mówicie sobie, zyszczę lub dobiję się bogactwa i mienia: przewagi w społeczeństwie jakkolwiek bądź a dopiero potem działać zacznę. Otóż w ten sposób nie idzie się wcale do czynu, ale do bezczynności. Dobry rzemieślnik jest właśnie ten, który własnemi rękami potrafi ukuć sobie narzędzia pracy. Kto w pocie czoła nie dobił się grosza, wziętości, imienia, ten ich użyć nie potrafi. W darach losu jest jego szyderstwo, podaje on pieszcząc wszystko, ale to narzędzia, kruche, połamane i zardzewiałe...
Walek zupełnie zamilkł, ostatnie wyrazy dotknęły go tem mocniej, że przed nim samym odsłaniały duszy jego tajniki, przestraszył się prawie. Prawdzie tych słów chciałby się był sprzeciwić, a nie mógł, zmięszany nie wiedział już co począć, gdy Walter, jakby ulitowawszy się nad nim, zamilkłszy, zwrócił rozmowę nagle.
— Ale o tem wszystkiem, rzekł, młody mój przyjacielu, stokroć jeszcze mówić będziemy mieli zręczność. Są to zadania niewyczerpane, głębokie, bardzo dobre na długie wieczorne rozmowy dwóch samotników. Zwróćmy się do potoczniejszych rzeczy. Czy myślisz pan w miasteczku pozostać?
— Sam nie wiem, rzekł dosyć nieśmiało Luziński, który zmierzywszy siłę swego przeciwnika, wiele stracił ze zwykłej zarozumiałości. Położenie moje zmieniło się tak nagle, żem się jeszcze opamiętać nie mógł.
— Aleś pan skończył nauki? — z uśmiechem dodał Walter, choć nauki się nigdy nie kończą, a u nas, gdy kto z niemi rozbrat bierze, nazywa się, że je dokończył.
— Otóż ja, odparł Luziński, wedle pospolitego wyrażenia je skończyłem, ale chciałbym, pracować.
— Co pana nęci głównie?
— Literatura, rzekł Walek.
Była chwila milczenia, doktór na pozór bardzo ostygły, przypomniał sobie, że gościa wedle obyczaju krajowego, niczem nie przyjął — poszedł do szafy, powtarzając kilkakroć — literatura! i dobył z niej spleśniałą nieco flaszkę.
— Wypijesz pan kieliszek tego wina, retour des Indes? zapytał. Ma być przedziwne, ale ja wina nie lubię.
To mówiąc nalał kielich i postawił go przed Walkiem, jeszcze raz powtarzając:
— Literatura!
— Tak, rzekł po chwili, rozumiem co pan nazywasz literaturą, ale Bogiem a prawdą — chcąc być w całem znaczeniu literatem, potrzeba zostać encyklopedystą, nauczyć się wszystkiego, aby panować nad wszystkiem. Literatura w swej najlżejszej formie dotyka nieustannie najważniejszych zadań naukowych, życia, filozofii, nawet rzemiósł i techniki. Ktokolwiek nie dosyć zbrojny pracą wielostronną, wybrał się w tę drogę, zdradza swą nieświadomość na każdym kroku, bałamuci siebie lub drugich. Jeźli chce być sumiennym i ograniczy się kółkiem szczupłem nabytej wiedzy, będzie jednostronnym, monotonnym. Chcesz pan być literatem, a zatem wiesz, że masz na zostanie nim pracować do śmierci, usque ad finem.
— A intuicya? spytał Walek.
— Przepraszam pana, pij pan to wino; wiesz pan czem jest intuicya? Jest-to określenie tego stanu ducha, z którego sobie psychologia sprawy nie zdała. Ale jak się do intuicyi przychodzi? poprzednią pracą i ogromną gimnastyką myśli. Tylko gibki i wypróbowany umysł odgaduje.
— A talent! spytał znów Luziński.
— A talent? to może tylko oszczędność czasu, nie siły. Talent daje prędzej pochwycić, i dla tego tylko więcej.
— A geniusz — dodał wreszcie ciszej chłopak.
— A geniusz — to zagadka, to choroba, ale z pewnością rzecz tak osobliwa, że na długie wieki jedną taką spotykamy kometę.
Rozmowa stawała się niepodobieństwem. Luziński w duchu sam przyznawał, że jej z doktorem nie mógł utrzymać. Zadania dlań nowe, Walter widocznie miał już gotowemi, obrobionemi rozmyślaniem długiem. Może w skutek tego umiarkowania jakie okazał Luziński, doktór szczególną jakąś zdawał się dlań mieć sympatyą. — Sprowadził sam rozmowę na inne przedmiota, począł rozpytywać, słowem, ujmował tak Walka, jakby chciał go do siebie zbliżyć i stosunki z nim poufalsze zawiązać.
Młody człowiek — słusznie czy nie, przypisał to w duchu wpływowi doktora Myliusa, który sam czuwać nad nim niemogąc, znać go temu zastępcy pilno polecił.
Trudno określić jakie ta rozmowa w ogóle zrobiła wrażenie na Luzińskim — był nieco nią przybitym, ale zajętym mocno, myśl jego ze ścieżek powszednich wyżej nieco się wspięła.
— Jestem sam, rzekł nareszcie, żegnając go Walter. Mylius mało ma czasu żeby mnie odwiedzać, gdy nie będziesz miał co lepszego do czynienia, przyjdź do mnie. Mogę ci być radą i pomocą, nie gardź, proszę, sercem życzliwem.
Luziński powiedział kilka słów grzecznych i wyszedł, ale już na progu ozwała się nałogowo stara duma.
— Gdybym był pospolitym człowiekiem, juścić bym go tak nie zajął? rzekł w duchu, a on się zna na ludziach.
Gdy wrócił do restauracyi pod Różą, już pani Pauze znudzona długiem oczekiwaniem na niego, poszła była na spoczynek, w sali grali jeszcze w bilard nieznużeni sekretarz z pocztmistrzem i oberkelnerem do puli; ale nie chcąc się przyłączyć do ich towarzystwa, Luziński wziął klucz i poszedł na górę rozmyślać. Ci panowie wydawali mu się za poziomemi istotami, restauracya strasznie lichą, pokój z firankami nieosobliwym, a teraz napuchła gosposia, zwiędłą. Rozmowa nastroiła go jakoś do innego świata.
Chwilami tylko, gdy obok stanął obraz ubogiej chaty Luzińskich, strasznego dziada, nędzy i upadku, dreszcz po nim przebiegał. Z pod tej strzechy przejście do gabinetu Waltera, wydawało mu się jakby marzeniem nieprawdopodobnem.
Długo chodził po swoim pokoju, a że ten znajdował się wprost nad sypialnią przyjemnej gospodyni, nic dziwnego, iż niespokój ten ducha swojego lokatora, niemogąc zasnąć, przeklinać musiała.
Inwentarza myśli pana Walentego spisać nie jesteśmy w stanie — wiem tylko, że jak w starym lamusie było tam wszelkiego najróżnorodniejszego sprzętu bez miary, i w wielkim nieładzie rozrzuconego.
Najdroższe rzeczy ocierały się o najpospolitsze, najdziecinniejsze myśli o najwznioślejsze idee niedosnute i rzucone.
Powoli sen mgłą marzeń osnuł to wszystko, pokrył i z za gęstych kłębów jej, nic już widać nie było, dusza odpoczywała, fantazya, jak dziecię co się wybrykało, twardym snem leżała spowita.
Gdy się pan Walenty obudził, słońce i pani Pauze oddawna już wstały — ruch był w domu zwykły, trzeba się było spieszyć na kawę do gosposi, której grzeczność jeszcze Luzińskiemu była potrzebną. Ubrany zbiegł, przepraszając tym razem znowu zapuchłą panią Pauze. Jóźka nie zawołana przyszła z kawą.
— Zkądżeś pan tak późno wczoraj do domu powrócił? spytała kwaśno jejmość.
— A nie wydasz mnie pani?
— Cóż to za sekreta?
— Poznałem się wczoraj z tym nieznajomym, który mnie u siebie zatrzymał.
Pani Pauze spojrzała jakby niezupełnie dowierzająco.
— Słowo pani daję. Jest-to bardzo uczony człowiek — dodał Walek, a dom jego wygląda na bibliotekę i muzeum.
— Cóż to za jeden?
— Stary doktór, odpowiedział Luziński, więcej nie wiem.
Pani Pauze głową kiwała.
— Musi być bardzo bogaty.
— Nie żonaty? naiwnie spytała gospodyni.
— Nie żonaty, bez familii, cały zatopiony w książkach.
— Widziałam go zdala, nie wydał mi się tak starym.
— Ale ma lat pewnie pięćdziesiąt, choć się dobrze trzyma.
— To by się jeszcze mógł ożenić — szepnęła pani Pauze po cichu.
Kobiety w ogóle, w mężczyźnie widzą tylko męża, — ci co się na mężów nie zdali, są jak puste orzechy na śmiecie.
Walek przypomniawszy sobie, że powinien być na przedmieściu rano, porwał prędko za kapelusz, pośpiech ten nie podobał się gospodyni, która kwaśną zrobiła minę.
— A jak panu pilno! i dokąd-że? znowu do tego doktora.
— Nie, pani, mam interesa.
— Sercowe, szepnęła jejmość.
Walek ruszył ramionami. — Na ten czas! rzekł żywo i wyszedł.
— Jednak bym ciekawa była wiedzieć dokąd tak poleciał? mówiła w duchu piękna wdowa. Pomyślała chwilę, kazała przywołać Hankę i coś jej poszeptała na ucho. W chwilę później, narzuciwszy chustkę na głowę dziewczyna wybrała się na miasto, a gdy się jej Jóźka spytała dokąd idzie — uśmiechnęła się tylko figlarnie. Nie śmiano pytać ulubienicy jejmości.
Walek wyśliznął się na wczorajszą ścieżynę za ogrody, i tamtędy niepostrzeżony dostał się na przedmieście. Zdala już przed chatą postrzegł na płocie stojące dziewczę, które zobaczywszy go, szybko zaczęło dawać mu znaki, aby szedł prędzej, a odebrawszy skinienie, znikło, kryjąc się w chacie.
Walek pospieszył wewnątrz. W pierwszej izbie czekała nań dziewczynka niby przybrana w trochę świeższe łachmany, do zgrzebnej koszuli przypięła sobie czerwoną różyczkę u szyi, a w zblakłe włosy wpięła kwiatek zerwany w ogrodzie.
Wielkiemi oczyma patrzała na Walka i pokazała mu alkiérz staruszki.
Wszedłszy tu, nic zrazu nie dojrzał Luziński, tak było ciemno, po chwili dopiero, oczy wiedzione głosem, dostrzegły na tapczanie leżącą kobietę, której twarz drobniuchnemi zmarszczkami jak siatką była okryta. Siwe, małe, czerwono obramowane oczy starej, pilno się w niego wpatrywały.
— Toś jegomość Luziński? zapytała go słabym i jakby wylękłym głosem.
— Tak jest, odpowiedział.
— Tutejszy?
— Urodziłem się tutaj, ale ojca ani matki nieznałem, nic o nich niewiem. Z metryki tylko czytam, że był Marek.
— Marek? kiedyż to było, kiedy?
— Dwadzieścia i dwa czy trzy lata.
— Co się z nim stało?
— Nie wiem.
— A z wami?
— Doktór wziął mnie na wychowanie:
— I nic wam nie mówił o rodzicach.
— Ani słowa. Pytałem się go nieraz o nich, zbywał mnie tem, że nic nie wie. W papierach po matce, widzę, że imię miała Teresa i że mieszkała przy krewnych w Turowie.
Spojrzał na staruszkę, której oczy łzami były zaszły, w milczeniu ocierała je koszulą grubą, chciała niby coś mówić i wstrzymywać się zdawała niepewna. Skinęła na dziewczynkę, stojącą w progu i przysłuchującą się ciekawie, aby odeszła.
— Jabym wam coś powiedzieć mogła może — odezwała się drzącym głosem — ale po co wam to, na co się przyda wiedzieć?
— Mówcie, mówcie, proszę was, zawołał żywo Luziński — ja muszę, ja powinienem znać przeszłość rodziców.
— Ale na miłość Bożą nie zdradźcie mnie, żem wam to mówiła! odezwała się stara.
— Nie lękajcie się, nie lękajcie.
— A gdy umrę, dodała, dajcie na Mszę Świętą do Fary ze duszę moją.
Tu zamilkła.
— Wasz ojciec Marek, co tu darmo zapierać, był najmłodszym bratem mego męża. Stary mój, waszym stryjem. Rodzice dawno pomarli, bieda jeszcze nie była w dom wlazła, tylko jedną nogą. Trzech ich było. Marek najmłodszy, a był i przystojny i zdatny i żwawy, tylko że mu się w chacie pracować nie chciało. Poszedł na gwałt do szkoły, mówili, że się dobrze uczył, ale i szalał też dobrze, a nie słuchał nikogo. Mój go, jako starszy, okrutnie karcił, poczęli się jeść kłócili bezustanku, aż Marek zmusiwszy braci do podziału i zabrawszy swoją schedę w groszu, — cośmy się nań zadłużyli żydom, a to nas zgubiło — poszedł w świat. Nie było o nim słychu długo, tylko mój, że go nie lubił. mówił ciągle: — zobaczycie, że się szubienicy dobije. Jam go jak mogła broniła. Naraz dają nam wiedzieć, że jest w Turowie u hrabiów. Myśleliśmy, że albo za pisarza poszedł, albo do ekonomskiej służby, bo był zdolny i szkół trochę liznął, ale mój przypada raz i powiada: — wiecie czego się dorobił? a to liberyą wziął i lokajsko służy. Choć to może nic złego i na dworze talerze odmieniać, bo i z takiej biedy ludzie rosną, wszelako nam było sromotno. Mieszczanie na tę służbę nie idą ochotnie, a co Marka, to nam żal było. Aleśmy myśleli, że już wielka bieda koło niego być musiała i straszny niedostatek i desperacya, kiedy się w to zaprzągł. Znaliśmy go, że był strasznie dumny, opryskliwy, nie tykaj go, a wiedzieliśmy jak mu to w tej poniewierce musi być strasznie ciężko. Ano wiele czyni kto musi.
Walek pochmurniał, oczy spuścił w dół, ojciec jego lokajem, serce mu biło sromem okrutnym.
Stara mówiła dalej.
— Nie prędko się potem wszystko wydało, albo i nie wszystko. Ja wam tyle powiem co wiem, bo reszty odgadywać trudno, kiedy się na to nie patrzało.
Była na dworze w Turowie, mówią, daleka krewna czy powinowata hrabiów, panna Teresa, a miała być bardzo piękną na podziw i bardzo dowcipna że koło niej chmary ludzi biegały. Otóż i Markowi przyszło zadurzyć się w niej, a oszaleć tak, że gdy inaczej zbliżyć się do niej nie mógł, poszedł tam lokajsko służyć. Znać może się z panną porozumieli, niewiem. Ino to pewna, że ktoś im potajemnie ślub dał, ale nie było dokąd i jak się schronić i co dalej poczynać. Miłość zawsze ślepa, w pierwszej chwili niewidzi nic, dopiero się jej oczy otworzą aż po czasie.
Co się tam stało dalej, już ani ja, ani pono nikt nie wie. Na dworze bawił jakiś krewniak Turowskich, młody człek, który się też w Teresie kochał. Jednego rana Marek znikł, a owego znaleźli w progu oficyn, pod oknami prawie Teresy — zabitego. I nie było wątpliwości, iż go, z zazdrości czy sprawiedliwej czy nie, zamordował, bo się niepokazał więcej.
Wydało się sekretne zamążpójście Teresy i Turowscy precz jej kazali iść ze dworu. Przybyła słyszę do miasteczka biedna, w nędzy, i tu zmarła.
Więcej by pono doktór wam mógł powiedzieć, ja tyle tylko wiem.
Mówiła, a Luziński pogrążony w myślach, z dłoniami na twarzy, rozpłomieniony zemstą jakąś niezrozumiałą, słuchał milcząc. Nie dobyła mu się łza na powieki, pił gorycz tych dziejów zapomnianych i czoło oblewało się wstydem, serce ściskało gniewem na świat i ludzi — za co? on sam wytłumaczyć by nie umiał, za to, że los uczynił go dzieckiem niedoli, grzechu i występku! Chciał się dowiedzieć przeszłości, i odsłoniwszy rożek jej zasłony — zadrżał.
Teraz pragnąłby był może wrócić do wczorajszej nieświadomości, tak twarda rzeczywistość przechodziła wszelkie domysły, swą szkaradą i zagadkowością.
Pojął on dla czego Mylius nigdy mu nic przez miłosierdzie o rodzicach nie wspominał — dla czego młodzieńczych jego marzeń tym skrwawionym nie chciał przykryć całunem.
Gdy stara mówić przestała, nie rzekł słowa, i jak pijany zataczając się, wyszedł z chaty. Dziewczę patrzyło nań z politowaniem i długo wzrokiem ścigało, gdy się puścił sam, niewiedząc dokąd idzie, drogą ku cmentarzowi.
W takiem usposobieniu ducha, nie widzi się nic, nie myśli o niczem, — ból nie dozwala oprzytomnieć — nie postrzegł też wcale Luziński, że wczorajszy jego znajomy i przyjaciel doktór Walter jakimś dziwnym wypadkiem znajdował się z przeciwnej strony ulicy, widział go wchodzącego i wracającego z chaty, ale nie chcąc zapewne zawiązywać rozmowy, cofnął się i skrył, dając przejść Walkowi.
Zdawało się upokorzonemu tą powieścią przeszłości, iż wrażenie na jego twarzy ludzie czytać będą, nie poszedł więc do miasteczka, lecz pociągnął drogą około cmentarza wiodącą w pole ku Turowu. Instynktowo czuł, że czas, rozwaga, zresztą sama siła cierpienia złamie je, ukoi i że z pogodniejszą twarzą, panem siebie, powrócić będzie mógł do miasta, gdy ochłonie.
Okolica po za cmentarzem, kędy gościniec szeroki, piasczysty prowadził na Turów, była dosyć smętna, i pusta. Drogę wysadzono niegdyś brzozami, które powychylane dziwnie w różne strony, rosły, czerpiąc więcej życia z powietrza, niż z bezpłodnej, jałowej ziemi, na której tylko piołuny, kupki macierzanki i ubogie skabiozy gdzieniegdzie porastały. Dzień był skwarny; koniki polne szeleściały w powietrzu skrzydłami, cisza zalegała szeroko okolicę i ptaszęta się nawet ozwać nie śmiały. Wkrótce gościniec wtoczył się w sosnowy bór, równie opustoszały i cichy, w dali na krzyżujących się drogach widać było gospodę. Ale Walek idący śpiesznie, byle iść i złamać się trudem, nie widział nic przed sobą i nie postrzegł nawet, że przed austeryą stał pochylony powóz, od którego wyprzężono konie. Na kłodach drzewa, nieopodal od niego, siedziały dwie kobiety, a trzecia już nie młoda, chodząc lamentowała nad wypadkiem. Wedle wszelkiego podobieństwa, Luziński byłby uniknął niepotrzebnego spotkania, do którego wcale nie był usposobionym w tej chwili, gdyby mógł je wcześniej przewidzieć. Ale pogrążony w myślach, nieopatrzył się gdzie był, aż o trzy kroki od tych pań, które już od dosyć dawna przypatrywały mu się z wielką ciekawością.
Nie staraliśmy się zbyt troskliwie odmalować czytelnikom jak wyglądał pan Luziński w nadziei, że się z charakteru młodzieńca, powierzchowności domyślą. Był w kwiecie wieku — i choć nie piękny, ale twarz miał charakterystyczną, nie szkodził jej wyraz ironii jakiejś i szyderstwa i oczy ciemne, bystre, przeszywające. Z ciągłego ruchu ust, wejrzeń, czoła, które się fałdowało i wygładzało, poznać było łatwo duszę namiętną i charakter niespokojny — ale dla wielu ta oznaka burzliwości wewnętrznej nie jest odstraszającą, — wiele — zwłaszcza ciekawych istot niewieścich, woli te fale miotane wichrem namiętności, niż spokojne zwierciadła, w których się swojemu własnemu niebios szafirowi przypatrywać mogą.
Walek nie miał ani zbyt arystokratycznej powierzchowności, ani nadto pospolitej, roztropność i przebiegłość czyniły jego fizyognomię sympatyczną w pewnej mierze. Ubiór naostatek nie będąc zbyt wytwornym, dowodził przynajmniej pewnej zamożności i oryginalnego smaku. Walek nosił go z zaniedbaniem wcale niezłego tonu, choć może za daleko posuniętem.
Jeszcze był dosyć daleko od tych pań, gdy korzystając z chwilowego oddalenia się podżyłej osoby, wyglądającej na guwernantkę, lub ciocię, — starsza (poznaliście już pewnie dwie hrabianki z Turowa), odezwała się do młodszej:
— Patrz, patrz, los prowadzi tu jakiegoś jegomości młodego, wcale przyzwoicie wyglądającego, zawiązuję rozmowę, intryguję go, interesuję, chwytam zręczność, i każę mu się wykraść.
Emma się rozśmiała głośno.
— A! moja ty Izo, do czegóż ty już z tą swoją manią zamążpójscia nie dojdziesz. Wszak to może być Bóg wie kto... może lokaj kanonika, albo policyant z miasteczka?
— Ale nie, ja mam przeczucie, odparła Iza, to jest bardzo przyzwoity człowiek, to jest istota przeznaczona, predestynowana. Patrzaj-że tylko, idzie jak jasnowidzący, pędzi nie wiedząc dokąd, i ani się domyśla, że los, fatalizm, gna go tu do starej panny, której koło w powozie na to się tylko złamało, żeby on mógł ją tu dogonić, poznać i... zaślubić. Jakże ty możesz tego nie czuć, że w świecie wszystko się dzieje w ten sposób, jakby od wieków było osnute i przewidziane? Napróżno my sobie wystawiamy, że coś możemy sami, miota nami burza, i rozbija gdzie się jej podoba. Patrz, wcale nie brzydki, ale dziko mu z oczu patrzy, dziwnie zdaje się pogrążony w sobie, zrozpaczony. Może szedł się powiesić, łatwiej się zechce ożenić.
Emma śmiała się, ale obie nie spuszczały oka z przybywającego, który dotąd ich jeszcze nie zobaczył. Stara ochmistrzyni krzątała się około powozu, była to czcigodna pani Osuchowska, od dzieciństwa towarzyszka hrabianek, która teraz tę tylko missyę miała, że im na spacery i do wyjazdu służyła jako opiekunka i przewodniczka.
Walek Luziński szedł aż do samej niemal kłody, na której panny siedziały, i tak się zamyślił, że dopiero usłyszawszy śmieszek tłumiony panny Emmy, podniósł przestraszoną głowę, i spojrzał wielkiemi zdziwionemi oczyma. Na myśl mu przyszło, że należałoby się ukłonić, powoli zdjął kapelusz, pochylił głowę, dojrzał powozu złamanego, poznał nawet starą landarę Turowską i natychmiast osnuł projekt ofiarowania swych posług.
Zyskiwał na tem przeważną dystrakcyę w smutku, zresztą, może według słów Izy, była w tem wola przeznaczenia. Odzyskał przytomność, zimną krew i prawie przytomność umysłu.
— A! przepraszam, rzekł, wpadłem tak... panie darują. Jakiś przypadek! możebym mógł być w czem użytecznym?
To mówiąc spoglądał na powóz, i na panie. Iza śmielsza, i tego dnia w awanturniczym nieco humorze, postąpiła parę kroków naprzeciw niego, pilno mu się przypatrując. Pół szydersko, pół seryo odezwała się wskazując na pochyloną landarę.
— W istocie możesz nam pan być bardzo użytecznym, starając się zapobiedz, aby nam prędko nie naprawiono powozu.
— Jakto pani? — zapytał zdumiony Walek.
— Jest-to nasza tajemnica, odezwała się hrabianka, wolemy sobie posiedzieć w lesie, choćbyśmy grzybami karmić się miały, niż powracać się nudzić do domu.
— A! panie się nudzą! — rzekł Luziński, jak szczęśliwy, kto się nudzić może?
— Co pan mówisz? — przerwała Iza, której oryginalnie rozpoczęta rozmowa bardzo przypadła do smaku, jak to być może?
— Tak jest, rzekł Walek, tylko szczęśliwi ludzie się nudzą, nieszczęśliwi prawdziwie męczą się.
— A nuda nie jest męczarnią?
— Nuda jest czczością, pragnieniem, głodem duszy.
— Pan jej nie doświadczasz widać?
— Nie, pani, na to nie mam czasu.
— Pozwoli się pan spytać, kogo mamy honor?
— A! pani, honor mnie spotyka, ja jestem człowiekiem bez nazwiska, bez stanowiska, bez tytułu, bez zatrudnienia, i z mnóstwem podobnych bez, to jest znaków odjemnych.
— Skromność, która jeszcze więcej zajmującym pana czyni, odezwała się Iza śmiejąc. Ale cóż pan o tej skwarnej godzinie robisz w lesie?
— Zadajesz mi pani nader trudne do rozwiązania pytanie, rzekł ośmielając się coraz bardziej tonem rozmowy Walek. Mogę poprzysiądz najuroczyściej, że niewiedziałem dokąd szedłem i po co.
Iza bystro spojrzała na Emmę, jakby jej powiedzieć chciała. — A widzisz?
— Miałem na barkach ciężar jakiś smutku, którego pozbyć się potrzebowałem, poleciałem z nim w pole.
— I zgubiłeś go pan? — spytała hrabianka.
— Jeszcze nie, ale trochęm o nim zapomniał.
— Powiedz-źle pan komplement, masz na niego miejsce.
— Nie umiem prawić komplementów, rzekł Walek uśmiechając się ironicznie. Jako człowiek znaków ujemnych, nie należę do tego świata, w którym komplementa latać zwykły, nawykiem owszem do prawienia niegrzeczności.
— A! więc jest świat taki?
— Jest pani świat walki, w którym ludzie chodzą jak jeże kolcami nasrożone.
— To nas pan pokaleczysz? — śmiejąc się rzekła Iza.
— Nie, odparł Walek, bo nie mamy z sobą żadnych stosunków, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, drugi raz w życiu nie spotkam hrabianek Turowskich.
— A! pan wiesz już kto my jesteśmy?
— Któżby pań nie znał? całe miasteczko zna dwór Turowski, choćby z kościoła.
— Otóż masz, szepnęła Iza, cała tajemnica, którą otoczyć się chciałyśmy — stracona, cały urok nieznajomych — zgubiony. Pan masz tę wyższość nad nami, że nas znasz, gdy my nie wiemy dotąd...
— Niech pani wierzy, że nie warto tej tajemnicy odsłaniać, straciłbym na jej odkryciu. Jestem nic nieznaczącem zero dotąd... nic nie mówi moje nazwisko...
Iza poczęła mu się przypatrywać uważnie, śmiałość z jaką odpowiadał, wielce się jej podobała, postąpiła krok bliżej ku niemu.
— Ponieważ chcesz pan dla nas zostać pięknym nieznajomym z romansu Walter Skota, zgoda na teraz. Ale biorąc na siebie tę rolę, powinieneś wiedzieć, że ona wkłada pewne obowiązki. Nieznajomy po spotkaniu w lesie, ukazuje się następnie w nowej i świetnej postaci.
— Toby było dla mnie niepodobieństwem, rzekł uśmiechając się Walek, nie należę do szkoły Walter Scottowskiej, która jest przestarzałą, ale do Dumasowskiej... i gotów jestem powtórnie gorzej się przedstawić, niż po raz pierwszy... jako sierota, bez rodziców, jako Paria, jako dziwotwór...
Tu westchnął, łzy mu się w oczach zakręciły, wspomnienie istotnego jego losu krwią mu zalało twarz, chwycił się za głowę i odwrócił żywo.
Wszystko to tak było niespodzianem, dziwacznem, że panna Iza niewiedziała co myśleć, sądziła że to jest żart, a usłyszała jęk. Walek oczyma osłupiałemi patrzał nie widząc w dal.
— Co panu jest? co panu jest?
— Przebacz pani, rzekł głos zmieniając, w istocie chciałem, myślałem, że potrafię pokryć wielką boleść płaszczem żartu, ale ona górę wzięła...
Nastąpiło przykre milczenie, scena rozpoczęta tak ochoczo, nagle zmieniła się w tragiczną prawie. Iza uczuła się mocno zaciekawioną i zobowiązaną do pocieszenia dziwnego tego szaleńca, Emma napróżno ciągnęła ją za suknię i szeptała.
— Chodźmy, to może waryat.
W istocie ostatni wybryk zakrawał na szaleństwo, ale Iza nie mogła tak łatwo wyrzec się swojego bohatera predestynowanego; ścigała go oczyma!
Luziński odszedł kilka kroków, zdjął kapelusz, długie włosy otrząsnął na barki, poszedł do cebra przy studni, i zaczerpnąwszy dłońmi wody, zlał rozpalone czoło, potem niemy padł na oddalony stos drzewa, i ze spuszczoną głową milczący zadumał się.
— Nie, nie może być waryat, zawołała Iza, ale widocznie jest pod ciężarem jakiejś boleści, wypadku, nie wiem... nie jest szalony, jest oszalały.
Ochmistrzyni, pani Osuchowska, która całej scenie zdala była przytomną, równie z pannami zajęła się losem młodzieńca, podeszła ku niemu i spytała:
— Co to pan cierpiący?
— Tak pani, mocno.
Staruszka, której kolońska woda służyła za panaceum, podała mu flaszkę odkorkowaną.
— Bardzom pani wdzięczen, to mi nie pomoże, rzekł Walek.
Pani Osuchowska domyśliła się po staremu, że pewnie zjadł co niestrawnego nieborak, i cicho, skromnie spytała:
— Czy pan co zjadł?
— Zjadłem pani boleść wielką, której nie mogę strawić, rzekł zniecierpliwiony Walek, zrywając się, przepraszam.
Ochmistrzyni ruszając ramionami odstąpiła, Luziński poszedł jeszcze raz czoło obmyć, i jakby uspokojony, powrócił do hrabianek.
— Niech mi panie darują, rzekł spokojnie zupełnie, moje niedorzeczne postępowanie. Nie umiałem być panem siebie. W istocie wybiegłem z miasteczka pod wrażeniem wielkiej boleści, starałem się ją ukryć, buchnęła ze mnie, ale już wszystko wróciło w karby.
— Bardzo mi pana żal, odezwała się Iza, tem więcej, że nie wiedząc co boli, trudno dać lekarstwo.
— Serce pani, ale serca bólów jest rodzajów tyle, a na wszystkie jedno stanowcze lekarstwo — śmierć, i jedna prawdziwa ulga — czas.
— Nie sądź pan żeśmy płoche i szczęśliwe aż do nieposzanowania bólu. Któż mógł przewidzieć, że tak wesoło rozmawiając z nami, męczyć się będziesz? Współczucie daje prawa pewne. Mów pan, prosiemy, kto jesteś? możem ci być pomocą?
— Nie pani, pomocy obcej nie żądam, jest ona niepodobieństwem, przyjm pani podziękowanie tylko.
— To powiedz choć nazwisko.
— Nie mogę, nie mam nazwiska, muszę się go dorobić... nie mam rodziny, nic, oprócz sieroctwa. Ale wierzę w to, że wola i praca wiele mogą.
— I szczęście, dodała Iza.
— W szczęście nie mam wiary, ale w upór i złamanie przeciwności.
Iza coraz bardziej, coraz śmielej przystępowała do Walka, dziwaczny obrót rozmowy wyegzaltował ją, — zdawało się jej, że w istocie ten nieznajomy mógł być człowiekiem przeznaczenia. Rysy jego twarzy zdawały się jej jakby gdzieś we śnie widzianemi, dźwięk głosu niby słyszanym przed laty, nawet ruchoma fizyognomia młodzieńca, była jej sympatyczną, biło z niej i tryskało życie. Gdyby w wieku XIX zakochanie się było możliwem, powiedzielibyśmy, iż panna Iza się nagle zakochała, użyjemy jednak skromniejszego wyrażenia — zajął ją mocno.
Przez myśl jej przebiegło, że mogłaby być opatrznością, pociechą, podać mu rękę zbawczą.
— Wszakże, odezwała się po chwili, choć napróżno Emma trochę wylękła usiłowała ją od rozmowy odciągnąć, mógłbyś mi pan zwierzyć swą historję, nie mówiąc nazwiska. Wiesz kto jestem, nie zdradzę pana.
— Moja historja zamyka się w dwóch słowach, rzekł Walek podnosząc głowę trochę komedyancko do góry, nie znałem matki, nie wiem nic o ojcu, nawet czy umarł lub żyje, w pieluchach sierota wzięty byłem na wychowanie przez dobroczynnego człowieka, który będąc sam, a niechcąc sobie kupić papugi, ani starać się małpy, ani obciążać psem, karmił i odziewał lalkę, co mu w wolnych godzinach szczebiotała. Nie mogę się skarżyć, było mi dobrze u niego, był łagodny, karmił łakociami i pieścił, nie myśląc, że los nie potwierdzi tych pieszczot. Wyuczono mnie wszystkiego, czego uczą dzieci, aby je przyjemnemi uczynić, nie tańcowałem gawota tylko, zresztą umiałem i umiem co potrzeba. Z tego wszystkiego wyrosłem znudzony, zniecierpliwiony, nieszczęśliwy, i jednego dnia pokłóciłem się z dobroczyńcą za to, że nadto był dobrym dla mnie. On mi pokazał drzwi, jam wyszedł, i oto historja skończona, idę.
Iza spojrzała nań z politowaniem.
— Czuć z mowy pańskiej, żeś pan mocno zabolał nad tem rozstaniem, czyni to honor jego sercu, dodała z francuzka.
— Mylisz się pani, o rozstaniu z opiekunem prawie zapomniałem, alem oszalał od innej trucizny, a o tej pani nie powiem.
— Bardzo mi pana żal, dodała Iza.
— Możem nie wart politowania! — odparł Walek, który chciał się przedać za tajemniczego bohatera, i ustąpił parę kroków.
Iza poczęła się przechadzać, ścigana wzrokiem przerażonej tem Emmy, odwiodła powoli Walka na stronę, przybrawszy postać obojętną. Twarz jej zbladła, serce biło niezmiernie, czuła, że i na nią przychodziła chwila szału, ale oprzeć się pokusie nie umiała.
— Pan wiesz kto my jesteśmy? spytała.
— Wiem, odparł Walek spokojnie.
— Słyszałeś pan co o naszej rodzinie?
— Bardzo wiele — jeźli mi wolno to powiedzieć, znam położenie pań obu.
— Jest smutne, stanowczo rzekła Iza — widzisz pan dwie niewolnice przed sobą. Gdybyśmy potrzebowały pomocy, ręki męzkiej, odważnego serca, czy... czy mogłybyśmy rachować na was?
Walkowi w tej chwili stanął przed oczyma obraz ojca i tego trupa w progu pałacu Turowskiego, o którym usłyszał od starej, pobladł, zadrżał, słowa nie znalazł na ustach.
Zdawało mu się, że niewidzialna siła przeznaczenia ciągnie go tam, gdzie może sprawiedliwość krwi i pomsty czeka, że dziwny zbieg okoliczności pchnąć go tam może — na ofiarę. Wzdrygnął się. Iza patrzała nań bacznie i zobaczywszy strach na twarzy, odwróciła się niemal ze wzgardą.
— Pan się boisz? spytała szydersko.
— Nie — pani, zawołał Walek — ale mimowoli, nieświadomą będąc mojego życia, dotknęłaś pani struny, która zatętniała bólem.
— Masz pan więc tajemnicę?
— Niestety! szepnął Walek.
— Dwa słowa jeszcze — dodała odważnie — czy obiecujesz mi?
— Wszystko co pani rozkażesz za obrębem Turowa, w Turowie... w Turowie...
Umilkł spuszczając oczy; a potem, jakby nabrawszy odwagi, rzekł stanowczo:
— Nie — nie — choćby w Turowie! jestem na rozkazy!
Zagadka podraźniła hrabiankę, ale jej nie zraziła, w tej chwili przestraszona Emma przybiegła ją odciągnąć gwałtem, lękając się nie bez przyczyny jakiego zbyt zuchwałego kroku. Iza miała ledwie czas podać rękę Walkowi, który ją ścisnął kłaniając się nizko i odeszła z siostrą, zaklinając ją na wszystko, by śpieszyła do powozu. W istocie powóz stał gotowym, pani Osuchowska nie mogła pojąć postępowania Izy, dwie hrabianki siadły co najprędzej, klaśnięcie z bicza się rozległo i tuman kurzu na gościńcu zakrył przed oczyma Luzińskiego sen, który przemarzył na jawie.
Walek potrzebował sam przed sobą wyspowiadać się z tego spotkania, rozmowy, zobowiązania, z tych wszystkich dziwactw, któremi go los obarczał tak nagle, niedając odetchnąć, — odszedłszy kilka kroków, padł pod drzewem.
Ledwie odetchnął wolniej, gdy naprzeciw, drożyną leśną idący z głową spuszczoną, ukazał mu się wczorajszy znajomy doktór Walter. Postrzegł on go zaraz i powitał.
— Osobliwsza rzecz, instynkt jakiś w jedną stronę kieruje nasze przechadzki, rzekł do Luzińskiego. Byłem tu już od kwadransa w lesie, ale widząc waćpana w ożywionej rozmowie z hrabiankami, nie chciałem mu przeszkadzać.
— A! widziałeś pan.
— Ledwie nie słyszałem, rzekł, uśmiechając się Walter z szyderstwem, bom się mógł domyśleć co mogą mówić dwie stare znudzone panny, do wcale przystojnego młodego chłopca, którego wypadkiem w lesie spotkały. Za pozwoleniem, dodał, czy to pierwsze spotkanie?
— Pierwsze w życiu.
Doktór wolniej odetchnął.
— A, rzekł — to jeszcze nie ma niebezpieczeństwa.
— Jakież by mi grozić mogło? spytał Walek obojętnie.
— Bardzo wielkie — mówił doktór; to są hrabianki, panny bogate, nazwisko świetne, waćpan jesteś sierota i poeta. Mogłoby się stać, że z pomocą waćpana młodości, a ich znudzenia, zawiązał by się stosunek, któryby poprowadził waćpana na awantury, a ich na nieszczęścia. Jeśliby się panu trafiło, uchowaj Boże! spotkać je drugi raz, spodziewam się, że będziesz wolał w las uciekać.
Walek ruszył ramionami.
— Waćpanu wolno jest niewiedzieć czem to grozi. Szanuję ja wybranych społeczeństwa, ale skarlałe ich rodziny, którym za całą spuściznę pozostała duma, mam w obrzydzeniu i pogardzie. Wiesz co ta duma uczynić gotowa, aby się pozbyć natręta, proletaryusza, któryby ważył się podnieść oko za wysoko? Ta duma gotowa cię sprzątnąć z drogi w jakikolwiek sposób, a gdybyś zwyciężył i jak chmiel przyczepił się do wypróchniałego pnia dębu, dąb z ciebie wyssie życie i zgniły opadniesz u stóp jego.
— Ale szanowny doktorze, ja się wcale nie myślę czepiać ani pni, ani gałęzi, bom te gałązki pół uschłe widział w życiu pierwszy raz i — wedle wszelkiego podobieństwa, drugi raz ich nie zobaczę.
— Ale jak na pierwszy raz, byłeś waćpan bardzo śmiały? rzekł doktor.
— Ja, może — one, a raczej jedna z nich bardzo... Tłómaczę to sobie tylko tem, że muszą być nieszczęśliwe nad miarę.
Doktór zmarszczył brew.
— Nieszczęśliwe być może — ale w ich szczęścia i niedole nam ludziom innej krwi, rodu, plemienia, mięszać się nie godzi. Nie wyratujemy ich, a zgubić możemy siebie.
Walek nic nie mówił, w tej chwili doktor i jego nauki były mu natrętnemi, wydał mu się nieznośnym.
— Wszak powracasz do miasta? zapytał Walter, jakby myśl jego odgadywał.
— Niewiem, potrzebaby może.
— Koniecznie, rzekł surowo doktór; chodź waćpan ze mną. Samotność dla młodego na nic się nie zdała, lęgną się w niej mary: w świat, w życie czynne, w kąpiel gorącą! to lekarstwo. Ale chodź waćpan! nalegał, widząc że Walek się waha; chodź! ja cię tu nie zostawię. Szkoda i dnia młodości przedrzymanego pod drzewem.
Luziński ulegając prawdziwie niepojętemu dla siebie urokowi i sile Waltera, wstał powoli i milczący powlókł się za nim do miasteczka.
Pani Pauze zrobiła już prawie awanturę, dowodząc, że chodził na przedmieście, aby w jakiejś chacie widzieć się z jasnowłosą dzieweczką. Luziński o mało nie dostał serdecznego śmiechu i pomyślał, że może by należało wynieść się z mieszkania tak łaskawie mu z razu udzielonego, a zdającego się zagrażać spokojowi.
Pani Pauze miała oczy czerwone i postawę zagniewaną. Ale co z sobą począć było i dokąd się wynosić?
Wypadki opisane w spokojnem od lat wielu miasteczku, w którem życie płynęło nigdy nie zmieniającem się i powodzią żadną nie grożącem korytem, cicho a prawidłowie — niesłychane robiły wrażenie. Ludzie nawykli spać i drzemać, budzić się z biciem zegaru na Farze i zawsze jedne w tych samych surdutach widzieć przeciągające przez rynek postacie, padali pod nawałem nowości i nadzwyczajności, które groziły zmianą fizyognomii tego najcichszego w świecie kąta. Apteka była sprzedana — i komuż człowiekowi zagadkowemu, przybłędzie, którego nikt w świecie nie znał; Skalscy wynosili się na wieś, jakiś baron galicyjski stał w hotelu i siedział tu nie wiedzieć czego, znosząc się tajemniczo z różnemu osobami; Mylius najzacniejszy w świecie człowiek, wygnał z domu wychowańca, którego kochał jak własne dziecko, sierotę przytuliła pani Pauze. Pan Roger Skalski chodził do Gorconiego, posłańców niezliczonych najmowano i wysyłano z listami, wreszcie sam doktór Walter który spadł z deszczem, którego nikt nie znał, o którym nikt nic nie wiedział — intrygował nawet najobojętniejszych.
Nie mogli się mieszkańcy uskarżać na brak zajęcia, a języki też pracowały od rana do wieczora. U pani Pauze sekretarz sądu i pocztmistrz odgadując te hieroglify społeczne, zagadywali się do godziny pierwszej w nocy, oberkelner zasługiwał się, Hanka i Jóźka ruszały ramionami, nadstawiając uszka do dziurki od klucza, pani Pauze wzdychała. Gorconi przybierał minę poważną i tajemniczą — nawet Mordko Szpetny domyślał się różnych w przyszłości kombinacyj, które odbyt wina szampańskiego mogły ułatwić i napisał zamówienie do pana Osterloffa.
Wrzało i kipiało wewnątrz, choć miasteczko na pozór udawało spokojne.
Ze wszystkich może inżynier Szurma najobojętniej na to patrzał, nic go to nie obchodziło, śmiał się słuchając plotek, ruszając ramionami i stawał do swej roboty regularnie o zwykłej godzinie. Odprawiwszy dosyć niegrzecznie Walka, który chciał się do niego wprowadzić, nie widział go już więcej, ale o losach je go i obrotach był bardzo regularnie uwiadamianym, równie jak o codziennej miasteczka kronice.
Dworek najęty przez Szurmę w dość spokojnej uliczce, miał tę niedogodność, że oknami głównemi u których pracował inżynier, wychodził na trotuar więcej uczęszczany niż gościniec. Cały Boży dzień snuli się tędy wszyscy, a że często bywały okna otwarte, kto Szurmę zobaczył schylonego nad robotą, stawał niemając co robić, zaczepiał i miał sobie za obowiązek sumienia odrywać go nieco od skandalicznego trudu, dowodząc, że się zabijał tem siedzeniem.
Ze wszystkich przechodniów najgorliwszą pono o zdrowie Szurmy była panna Apolonia. Nie możemy jej, jako jednemu z dzieciąt wieku odmówić choćby na prędce narysowanej sylwetki. Panna Apolonia miała lat... więcej dwudziestu niezawodnie, a może mniej niż trzydzieści, była wcale przystojna, figurę miała bardzo ładną i kształtną (o czem musiała wiedzieć, bo ubiór ją uwydatniał) twarz rumiana, wesoła, oczy piwne, nosek mały, usta różowe uśmiechnięte i ząbki śliczne. Razem wzięte wszystkie te wdzięki nie były może pięknością, ale stanowiły świeżą i hożą postać, dumna w dodatku warkoczem bujnym prześlicznych włosów, których by jej królowa mogła pozazdrościć.
Dziecko ubogich rodziców, panna Apolonia, wychowywała się na jednej z najpierwszych pensyj w Warszawie, bez kosztu dla nich, bo utrzymująca zakład była daleką krewną jej matki, długo pomagała jej, potem wyszła na własny chleb, niestety — guwernantki.
Zapomnieliśmy dodać, że była znakomitą muzyczką, marzyła nawet po kilku wystąpieniach na cele dobroczynne o artystycznej karyerze, ale się po pierwszych próbach daremnych jej wyrzekła. Zniosła zawód z czołem pogodnem, w piersiach jej biło serce odważne, poszła zarabiać na chleb lekcyami w małej mieścinie, sama jedna, wystawiona na tysiące nieprzyjemności, zmuszona sama czuwać nad sobą i bronić się sama. To jej nadało nieco męzkie, śmiałe obejście się, emancypowane nieco formy. W dodatku jeszcze, któraś z przyjaciółek na pensyi nauczyła ją palić cygarety, zrobił się z tego nałóg, panna Apolonia wyglądała na blumerystkę, ale pomimo to, nikt jej nic zarzucić nie mógł.
Panie zarzucały jej tylko, że za mało zważa na opinią, na formy, na gadania i nic sobie z ludzi nie robi!
Panna Apolonia na to ruszała ramionami, śmiała się wyszczerzając białe ząbki i odpowiadała chłodno.
— Zamąż wyjść ani mi się śniło nigdy, jestem już starą panną, sumienie mam spokojne, a że ludzie sobie gadają dziwolągi o mnie — co mnie to szkodzi? Bardzo złego nie mogą wymyśleć, bo całe moje życie jak na dłoni, zresztą Bóg z niemi. Żebym się zaś miała zamęczać dla tego, aby ludziom dogadzać i świętoszkom buzie zamykać, tego nie uczynię. Nigdym dla nich nie była dosyć skromną, a uczciwi posądziliby mnie o komedyą — wolę być jaką mnie Bóg stworzył.
Stała panna Apolonia w oryginalnym pokoiku w samym rynku, na pół piąterku z balkonem zielono malowanym, u bardzo zacnej rodziny, która ją kochała, jakby do niej należała. Cały dzień biegała dawać lekcye fortepianu i francuzczyzny, bo któż teraz nie męczy tego nieszczęśliwego klawicembału? a wieczorami całe godziny spędzała egzercytując się i rozrywając muzyką.
Wprawdzie arystokracya miasteczka bokiem nieco zwracała się ku pannie Apolonii, córce ekonoma i niezapraszała jej do siebie, ale ona była z tego bardzo szczęśliwa, bo mogła sobie czytać, spać, spacerować, jak się jej podobało. Panna Idalia Skalska utrzymywała, że Apolonia gra bez czucia i młóci po fortepianie — ale to było — jalousie de metier.
Droga którą bardzo często przesuwała się guwernantka na lekcye, prowadziła około samych okien Szurmy. Znali się z sobą dobrze i lubili wzajemnie, chociaż to była wesoła przyjaźń bez żadnej pretensyi z obu stron — panna Apolonia uważała Szurmę niemal za brata i ile razy postrzegła go w oknie, pozdrowić go i zaczepić musiała. Zjawienie się tej figurki zręcznej z cygaretką w ustach, z teczką pod pachą, nie raz zachmurzone czoło inżyniera rozmarszczyło. Rzucał ołówek, opierał się na oknie i tak przegawędzili dobrą chwilę, zapominając się czasem.
Panna Apolonia była obojętnym widzem całego żywota miasteczka, nie miała nadziei mieć w niem żadnego udziału, ale była kobietą ciekawą, wesołą i potroszę bawiło ją to mrowisko.
Jednego z dni tych przebiegała właśnie wedle zwyczaju obok okna Szurmy, którego już dawno jakoś zaczepić nie miała zręczności, rzuciła okiem, inżynier siedział schylony nad robotą i posępny, żal jej się zrobiło tego niezmordowanego pracownika, przykutego w piękne dni letnie między stołem a stolikiem; stanęła przed jego oknem, cień padł na robotę, Szurma podniósł głowę.
— A przecież! odezwała się panna Apolonia, cztery razy przeszłam tędy, niemając szczęścia być postrzeżoną przez pana.
Szurma na pół wychylił się przez okno.
— A ja dziesięć razy najmniej stałem daremnie na czatach, żeby panią zobaczyć?
— Mnie? na cóż się to panu zdało?
— Przynosisz mi pani trochę wesołości z sobą i rzucasz uśmiech jak jałmużnę.
— Jaki dziś pan jesteś grzeczny!
— Nie zawsze? tylko dziś?
— Dziś, szczególniej, jakże! dostałam komplement! dar który mnie się rzadko bardzo trafia i od kogoż? od surowego pana Szurmy.
— Ale trafił się pani nieraz przecie od innych?
— Naprzykład? spytała panna Apolonia.
— Zdaje mi się, że swego czasu nie skąpił ich pani pan Roger Skalski.
— A! to było wcale co innego, odpowiedziała raźno panna — panu Rogerowi zdawało się, że sobie ze mnie łatwo będzie mógł żartować, bom bezbronna, i...
— Dostał odprawę.
— Nie mówmy o tem, teraz się z nim nie znamy.
— Wiesz pani, że wyjeżdżają na wieś?
— Wszystko wiem, odparła, uśmiechając się panna Apolonia — nowiny tych dni, plotki, domysły. — Chodząc po domach, miarkujesz pan, żem się ich dobrze nasłuchać musiała. Nigdyśmy jeszcze tyle nowin na raz nie mieli.
— Cóż pani o tem wszystkiem sądzisz?
— Dla mnie to tak obojętne!
— Ale to nam miasteczko wywróci do góry nogami.
— Wróci ono jutro na nogi jak kot zrzucony z piętra, śmiejąc się zawołała panna Apolonia. W istocie tracimy tylko Skalskich, którzy jak najmniej udzielali się miasteczku, a zyskujemy jakiegoś dziwaka.
— No — tracimy też i Walka.
— Czy to strata? i myślisz pan, że ten geniusz opuści nas w istocie? Wątpię, żeby miał dosyć energii i męztwa. Żal mi tylko — Myliusa.
— A! żal go pani! uśmiechając się dziwnie, rzekł Szurma.
Panna Apolonia zarumieniła się niewiedzieć czego. Szurma się uśmiechnął.
— Pani by go było najłatwiej pocieszyć!
— Mnie? spytała panna, a to jak?
— Spojrzyj pani nań łaskawie tylko, wiem, że jest wielkim jej wielbicielem.
— Czy pan w tem widzisz co złego?
— Nie — żal mi go, że tak stary.
— Ale czyż w istocie tak stary? naiwnie spytała panna Apolonia.
— To wiem, żywo przerwał Szurma, że mogła byś go pani papą nazywać.
— A ja panu powiem — zawołała kobieta, że w moich oczach takim się nie wydaje.
Szurma spuścił głowę.
— Wie pani co z tego wyniknąć może? rzekł cicho.
— Nie domyślam się.
— Sam jest, nudzi się, pani mu się podobasz, znajdujesz go nie starym, on kiedyś zbierze się na odwagę oświadczenia jej, pani na męztwo przyjęcia afektu i — gotowe wesele.
— To nie ma sensu! zawołała Apolonia, ale przypuściwszy, żeby tak było — cóżbyś pan na to powiedział?
— Ja? a mnie co do tego? żywo odparł Szurma.
— Jesteś pan moim przyjacielem?
— Nie możesz pani wątpić o tem.
— A więc! przyjaciele mają pewne prawa. Cóżby powiedział przyjaciel, ale tak, rękę na sercu położywszy?
Szurma stanął w oknie, wyprostował się, założył ręce na piersi, spojrzał na nią dziwnie bystro i przeszywająco i rzekł:
— Nic.
A to rzekłszy siadł do roboty i spuścił głowę. Panna Apolonia spoważniawszy także, odeszła wolnym krokiem.
Szła smutniejsza niż kiedy, po głowie jej chodziły myśli dziwne.
— Nic! nie rozumiem go! nie rozumiem siebie, nie kocham go przecie, a brak mi ciągle czegoś gdy go nie widzę.
Wiem, że z tego nic nie będzie, że się nie ożeni ze mną, a... zdaje się, że nieposzłabym teraz za nikogo, bo by mi się zdawało, że go zdradzam.
Nie! nie! tak dłużej trwać nie może, trzeba zerwać dla samej siebie, wybrać inną ścieżkę, nie widzieć go, nie mówić, zapomnieć. Doktór, doktór jest najzacniejszym z ludzi! byłabym z nim szczęśliwą. Starszy! i ja się postarzeję prędko! a być tak samej, wiecznie i zawsze samej!
Ale dosyć, to wszystko dzieciństwa.
Czeka na mnie uwertura na cztery ręce, bez taktu i raz, dwa, trzy, cztery... To moje przeznaczenie!
To mówiąc rzuciła cygaretę niedopaloną, aby złego przykładu nie wnieść z nią do domu swych uczennic, poprawiła włosy, otarła oczy i zwracała się ku dworkowi burmistrza, którego dwóm córkom dawała lekcye muzyki, gdy przez całą szerokość ulicy pozdrowił ją wykrzyk jakby litości błagający, doktora Myliusa.
— Dzień dobry pannie Apolonii!
— A! a! przestraszyła się zaapostrofowana w ten sposób:
— Jakto! i pani jesteś nerwowa? zapytał, śmiejąc się doktór — przyznam się, że tego po niej się nie spodziewałem.
— Szanowny doktorze, trafia się to tylko czasem, kiedy mi kto, tak jak wy, huknie nagle nad głową, nieporównywając, gdyby trąba Sądu ostatecznego.
— A! dziękuję! piękna pochwała głosu!
— Owszem, głos pan masz sympatyczny, ale na ten raz...
— Cóż to za dzień wyjątkowy? spytał Mylius, śmiejąc się i błagająco spoglądając ku panience.
— Jakże pan chcesz, żebym duszą i sercem należąc do miasteczka nie podzielała jego uczuć, losów rozdraźnień, niepokoju? Jesteśmy wszyscy poruszeni mnóstwem nowin, zagadek, tajemnic, chybabyś mi pan pomógł do uspokojenia, rozświecając je.
— Naprzykład? spytał doktór.
— Kto jest wielki nieznajomy?
— Jest to figura już znana i niezagadkowa, człek który dużo włóczył się po świecie, a przyszedł na swoje śmiecia kończyć życie. Zowie się Walter, jest starszy ode mnie, nieżonaty, bogaty, z powołania marynarz, doktór, aptekarz, naturalista uczony i nieco dziwak. Gra w szachy. Otóż pani masz za jeden nerw podraźniony lekarstwo.
— Nazywa się?
— Doktór Walter...
— Skalscy się wynoszą?
— Na wieś, sadzić kartofle, pędzić wódkę i bawić się w szlachciców.
— Złośliwy jesteś.
— Czasami, ale warczę tylko nie kąsam; czy pani żal będzie Skalskich?
— Mnie? zdaje mi się, że nic a nic.
— Ani pana Rogera? spytał złośliwie doktór.
— Ani tego nawet! ruszając ramionami odparła panna Apolonia.
To mówiąc, skłoniła mu się i miała odejść, gdy Mylius pochwycił wyciągnioną rękę i z wielkiem uczuciem pocałował; panna Apolonia zarumieniła się strasznie i śpiesznie odeszła.
Doktór Mylius obejrzał się do koła, niestety! niestety! mnóstwo świadków ciekawych patrzało na ten wybuch jego czułości, a stary się zarumienił jak młokos i zawstydził. Mieć jeszcze serce w pięćdziesięciu leciech, doprawdy, już się nie godzi, bo człowiek staje się śmiesznym.
Tak sobie mówił doktór i wyrzucał chwilkę dziwnej słabości, gdy wracając ku domowi i mijając mieszkanie Waltera, posłyszał głos jego wzywający go do siebie. Waltera zastał w progu pokoju zamyślonego i smętnego; nadrobił zwykłą sobie wesołością.
— No — cóż tam? czyś się jegomość, szanowny kolego zakochał w pannie Idalli, czy rozmyślił dopiero teraz, iż nabycie apteki nie do rzeczy — czy ci już tęskno za podróżą do Chin? co tak posępny?
— Nic mi nie jest, stare smutki czasem wychodzą na wierzch, nowych mi jeszcze nie przybyło, ale... w tej chwili pozwoliłem sobie was wezwać nie w moim interesie.
— A no, w jakim? spytał, siadając Mylius.
— Rozumiem, mówił powoli gospodarz, iż chociażeście się tak smutnie i nagle rozstali ze swoim wychowankiem, on was przecież obchodzić musi?
— Mój Boże, odparł poważniejąc doktór, myślicież że serca nie mam? zawsze to, choć niewdzięczne, dziecko moje, czybyście co o nim złego już wiedzieli?
— Ale najprzód, niech się wytłomaczę, rzekł Walter. Jestem próżniak, nie mam co robić, a na okręcie nawykłem młodzieżą się zajmować. Los tego wychowawca waszego, przyznaję się, obchodzi mnie. Wypadek chciał, bym w tych dniach kilka razy się z nim spotkał. Chłopiec jest w jakiemś niezwykłem rozdraźnieniu ducha, szuka czegoś, szaleje, kręci się, zostawiony sam sobie, rady dać nie umie. Może zmalować łatwo jakie głupstwo.
— A! może! bardzo! zawołał Mylius, ale cóż my dwaj starzy na to poradzimy? Gdzieście go widzieli? mówcie mi.
— Najprzód dwa razy spotkałem go obok pewnej chaty na przedmieściu niedaleko młynów. Umyślniem się dowiadywał kto tam mieszka. Jacyś Luzińscy, czy to krewni?
Doktór mocno się zaniepokoił, wstał, potarł włosów; począł chodzić po pokoju.
— To w istocie nie dobrze się stało, rzekł cicho. Ale że też wy mogliście tęgo dojść?
— Przypadek! rzekł spokojnie Walter — istny przypadek!
Mylius dziwnie popatrzył na kolegę.
— Drugiego dnia, dodał Walter, najdziwniejszy zbieg okoliczności chciał, bym herboryzując...
— A! herboryzując! rzekł wolniej odetchnąwszy Mylius — to rozumiem.
— Tak, herboryzując, zszedłem go gdy z tej chaty wyleciał, rozogniony, nie przytomny, zburzony, jak oślepły.
Mylius zbliżył się, zdając słuchać z jak największem zajęciem.
— Postrzegłszy go w takim stanie niezwykłym, o którym młoda fizyognomia poświadczała aż nadto dobitnie i widząc, że nieprzytomny leci za miasto w las, nie mogłem się powstrzymać by go z daleka nie śledzić. Przyznaję się wam, iż byłem w obawie, aby mu się co złego nie stało.
Mylius westchnął.
— Trzeba wypadku, żeby biegnąc tak, u karczmy w lesie na rozstaju, wpadł na hrabianki z Turowa, (powiedziano mi, że to one były).
Doktór usta zaciął. — A to osobliwsza historya, mruknął, usiłując udać spokojnego.
— Nieznam tych panien, nie wiem co są za jedne, jakich usposobień; lepiej wy to pewnie nade mnie zrozumiecie, czy grozi jakiem niebezpieczeństwem, że się z niemi poznał bardzo jakoś poufale, odrazu i zawiązał stosunki, które tak mi wyglądały, że mogą, mogą pociągnąć za sobą następstwa?
— Jakie następstwa! przerwał Mylius ruszając ramionami, to sierota, bez imienia i majątku, a to panny milionowe i arystokracja najstraszniej najeżona jak ją sobie wyobrazić można!
— Otóż ja nic niewiem — odparł Walter, ale w interesie chłopca, którego mi żal, denuncjuję go.
— Dalipan nierozumiem — zawołał Mylius, jakże to było, chyba panny wcale nie wiedziały, kto to był taki?
— Nie wiem, bom rozmowy nie słyszał, ale z fizyognomii wnosić mogłem o nader żywej rozmowie i wzajemnem podobaniu się. Młodsza zdaje mi się odciągała starszą, ta wydała mi się niesłychanie śmiałą. Było coś w jej postępowaniu całem zdradzającego niezwyczajny stan ducha.
Mylius spojrzał na kolegę.
— Powinienem was objaśnić, rzekł, iż te nieszczęśliwe hrabianki trzymane są w najstraszniejszej kurateli przez macochę i jej zauszników, ojciec chory i obezwładniony. Być może, iż zrozpaczone prześladowaniem, gotowe są chwycić się pierwszej lepszej dłoni, którą kto ku nim wyciągnąć zechce, być by więc też mogło...
— Ale nie! nie! przerwał doktór, jakby sam do siebie mówiąc — temu się zapobieży!
— I powinno się zapobiedz — odparł Walter, bo ani to dla hrabianki szczęście, ani dla młodego człowieka. Obojgu chwilowo się to uśmiechnie, ale mogą życiem przypłacić nierozwagę, do starszych należy zapobiedz.
— Nic łatwiejszego, rzekł Mylius, czekają na mnie konie z Turowa, gdyż choć staremu hrabiemu na jego rozmiękczenie mózgu i chorobę kości pacierzowej niewiele pomódz mogę, dla ceremonii wożą mnie tam co tydzień; postaram się widzieć hrabianki sam na sam, i wyszydzę ich znajomości z proletarjatem na wielkim gościńcu.
— Spodziewam się, że dla ubogiego nawet wychowanka swojego, nie życzyłbyś tak świetnego a zgubnego związku, doktorze? — dodał Walter. Ubóstwo w młodości, przy siłach i zdolnościach nie jest strasznem, utopienie się w fałszywych stosunkach, byłoby zabójczem.
— Niezawodnie, zawołał Mylius podając rękę koledze. Bóg wam zapłać! macie serce, daliście mi go dowód! Nieumiem wam wyrazić wdzięczności mojej; popołudniu jadę do Turowa, jesteście moim zbawcą, wszystkiemu się jeszcze w porę zapobiedz może.
I Mylius odetchnął.
— Ale ba, dodał, nie sądzę nawet ażeby niebezpieczeństwo na serjo istnieć miało.
Walter ruszył ramionami.
— Znacie lepiej ode mnie swojego wychowańca, a zatem i ocenić potraficie słuszniej niż ja możliwe następstwa.
Mylius brał już za kapelusz i miał wychodzić, gdy, jakby go coś tknęło, zawrócił się.
— Rada za radę, rzekł, ale nie weźmiecie mi jej za złe?
— Za złe? rady z dobrego pochodzącej serca, choćby była najboleśniejsza dla miłości własnej nawet, nigdy.
Mylius stał i wahał się jeszcze czy ma mówić.
— Jesteście, rzekł naostatek, czwarty oto już pono raz zaproszeni i zmuszeni interesami i grzecznością być na herbacie u Skalskich...
— Tak, muszę być dzisiaj, stary mnie nudzi, ale inaczej nic nie podpisze i nie skończy, tylko przy herbacie, odpowiedział Walter spokojnie.
— Miejcież się na ostrożności.
— W interesie? — spytał gospodarz.
Mylius się roześmiał.
— Nie, Skalski jest wprawdzie człowiekiem po swojem uczciwym, mógł czasem za drogo brać od ubogich, przedając im rumianek, ale z bogatym postąpi szlachetnie.
— A czegóż się mam lękać?
— O istoto bez przebiegłości! — rozśmiał się doktór, alboż nie widzisz, że długiemi ogonami swych sukien, piękna Idalia usiłuje zamieść serce twoje? że...
Walter począł się wprawdzie śmiać, ale się zaczerwienił.
— Co znowu! co znowu! — zawołał.
— Trzeba byście wiedzieli, mówił Mylius, że odrazu mieliście u nas sławę milionera, kupienie apteki nie tylko jej nie odjęło, ale ją zwiększyło. Uchodzicie za dziwaka, ale za Krezusa. W dzisiejszem pokoleniu niewieściem miłość złota, wygód, dostatku, idzie przedewszystkiem. Nie jesteś młodym kolego kochany, żal ci życia, gotówbyś chwycić podaną rączkę, aby słodyczy jej uścisku raz jeszcze w życiu spróbować? Strzeż się! strzeż się! Panna Idalia jest to laleczka w której serce nie biło nigdy, tylko do świecideł i gałganków.
Walter ruszył ramionami, i począł się do zbytku tłómaczyć, a obracać to w żart, znać wszakże było po pewnym niepokoju, że nieprawdopodobne owe myśli, przypisane mu tak dziwnie, mogły być tylko zbyt wcześnie odgadniętemu.
— Panna Idalia ma lat dwadzieścia?
— I kilka, dorzucił Mylius.
— A ja pięćdziesiąt.
— Może też i kilka, rozśmiał się doktór.
— Choćby mi tych kilku brakło, dość pół wieku żyć, aby mieć rozum. Nie frasuj się kochany Myliusie, dodał, a pilnuj znowu i siebie, bo oto przed półgodziną całowałeś zupełnie niepotrzebnie w rękę pannę Apolonią, co ja na moje oczy widziałem. Ludzie ci przypisują nader czułe dla niej usposobienie.
Mylius spojrzał w oczy Walterowi, który się śmiał dobrodusznie.
— Wiesz co, rzekł, zawrzyjmy pakta, ty mnie będziesz hamował w zapędach ku pannie Apolonii, a ja będę cię bronił od szturmów przypuszczanych przez nader niebezpieczną Idalią. Tak może oba wybrniemy z zastawionych sideł i swobodnie do portu dopłyniem.
Wesoło pożegnali się z sobą, ale ledwie się rozeszli, czoła obu się zasępiły.
Mylius powróciwszy do dworku, kazał sobie podać śniadanie co rychlej, gdyż konie z Turowa przysłane, czekały nań; zjadł je zasępiony, siadł do starego koczyka i pogrążony w zadumach, dojechał do pańskiej rezydencyi.
Był to dzień jego zwykły, w którym i stary hrabia swobodniej mógł odetchnąć nieco. W ciągu tygodnia, oprócz Emmy nikt o nim nie pamiętał, a córce niełatwo się było zbliżyć do niego, póki macocha czuwała; opuszczony więc i od rodziny i od sług, pozbawiony tego coby mu cierpienie znośniejszem uczynić mogło, męczył się i niecierpliwił. W dniu w którym doktór miał przybyć, działo się wcale inaczej, trzeba było ażeby on widział i świadczyć mógł jak około niego czuwano troskliwie. Z rana więc przemieniano bieliznę, słano łóżko, służący był na zawołanie, a w czasie długich częstokroć odwiedzin doktora, hrabina znajdowała się ciągle u krzesła mężowskiego, sama podawała wodę, karmiła go i pieściła. Prawda że to nie trwało długo i gdy Mylius wyszedł za próg, o starym biedaku znowu na cały tydzień zapomniano, zostawiając go w ręku sług znudzonych i obojętnych.
Emma tylko mogła się podkraść czasem i przynieść coś ojcu, choć poczciwe jej serce nie zawsze trafny wybór czyniło w tem, co mu podawała.
Doktór rozbudziwszy się z myśli ciężkich, które go ogarnęły, dostrzegł dojeżdżając już do pałacu, niezwykły jakiś ruch w ganku. Pod werendą siedziało kilka osób, domyślił się przybyłych gości, ale w istocie był tylko jeden baron Helmold, którego przyjmowano uroczyście dla tego, żeby mu swobodny przystęp do hrabianek zatamować. Baron tym razem chciał uśpić podejrzenia macochy, Duval’a i ogniście zajmował się piękną Manetką, okazując jawnie, iż jej wesołość, wdzięk, urok, nadzwyczajne na nim zrobiły wrażenie.
Było to wierutne kłamstwo, gdyż baron, któremu Paryż był dobrze znanym; daleko piękniejsze egzemplarze podobnych Manetek zblizka poznał na pół-świecie i ćwierć-światach bulwarów i to zjawisko nie mogło dlań mieć uroku nowości. Ale wypadało mu z jego nader wyrafinowanych kombinacyj okazywać gorącą przyjaźń dla Luis’a i najżywsze uczucia dla miłej jego kuzynki. Z tych ostatnich hrabia Luis nie był wcale zadowolony, gdyż żywił potajemnie, mimo garbu swego, skłonność, a raczej namiętność niepohamowaną dla swawolnego dziewczęcia, a był zazdrosny jak garbaty — okrutnie.
Baronowi szło o to, aby nie budził nieufności, aby pozyskał łaski wszystkich, rozbroił Cerbera, Duvala, macochę i Don Luis’a. Ale na osiągnienie tego celu, dobrze jeszcze pracować mu było potrzeba. Podwaliny już były założone, gdy w rozmowie oświadczył bez ogródki, iż mu się panny hrabianki nie wydały zbyt uroczemi.
Macocha broniąc ich, umiała wszakże z wielką sztuką, umocnić go w tem wyrażeniu; przyznawała im wprawdzie przymioty wielkie, ale sposób w jaki je chwaliła, był nielitościwym. Gdyby baron co innego nie spekulacyą miał na celu, mógłby się był zrazić i uciec. Tymczasem nie zrobiło to żadnego skutku, ale postawiło nieźle barona, chociaż mu zawsze niedowierzano.
Macosze pocichu dał do zrozumienia Helmold, że gdyby Luis pojechał z nim do Galicyi, wyswatałby mu milionową księżniczkę.
Jak tylko powóz doktora ukazał się w alei wiodącej ku pałacowi, hrabina znikła, miejsce jej było przy chorym. Mylius powinien ją tam był zastać. Biedny hrabia przyobleczony w nowy kaftanik, patrzał już oddawna na drzwi, chociaż brakło mu pamięci, instynktowo czuł, że za tym kaftanikiem przyjść powinna żona i doktór, bulion w filiżance, grzanka i kompot.
Łakomy, jak wszyscy zdziecinnieli i zezwierzęceni ludzie, rwał na sobie odzież, mruczał, tupał i coraz to spoglądał na drzwi, powtarzając: doktór, kompot, żona, bulion.
Najpierwej pokazała się hrabina, spojrzała na niego wzrokiem obojętnym i poszła przeprowadzana oczyma chorego, usiąść u stołu przy oknie. Nie okazała mu znużona najmniejszego współczucia, ani go się też on domagał, z bojaźnią śledzić się ją zdawał — milczał. Nawet oznaki niecierpliwości z obawy jakiejś ustały.
Chwilę trwało milczenie, ale hrabia wstrzymawszy się od mruczenia, począł znowu powoli ruszać się i szeptać coraz głośniej: bulion, bulion!
— Cicho! głupi! — zawołała tupiąc nogą Francuzka.
Hrabia usiłował ją rozbroić uśmiechem trupim, który napełnił obrzydzeniem, odwróciła się nagle ku oknu.
— Cichoż mi! — powtórzyła.
Stary umilkł, wzdychając. Twarz jego przybrała wyraz smutku, jakby w opustoszony mózg wróciła myśl, wspomnienie upadku i uczucie nieszczęśliwego położenia.
Wtem za drzwiami dały się słyszeć kroki, hrabia poznał po nich doktora, poruszył się gwałtowniej na krześle, twarzą ku drzwiom zwrócił i oczy mu błysły radością.
— Bulion! bulion! — począł bełkotać, rękami bijąc po fotelu, a nogami po stołeczku.
Wśród oznak tej radości, spotkał oko groźne hrabiny i zmartwiał ze strachu. Doktór wszedł nareszcie.
— Kochany konsyliarzu, zawołała wychodząc naprzeciw niego hrabina z miną żałobną, nasz biedny chory mimo twych starań, mimo troskliwości mojej nie ma się lepiej.
Hrabia śmiał się i szukał białą swą ręką drżącą dłoni doktora, cicho mu szepcąc:
— Mylius, dobry Mylius, bulion...
— On się pyta czy mu pozwolisz bulionu?
— Owszem, owszem, niech pani hrabina rozkaże podać. Jeśli jest skrzydełko kury, kompot, jak tylko okazuje apetyt...
— Ale ja się lękam tego apetytu! — przerwała hrabina, i dodała podnosząc oczy ku sufitowi, — prawda, że ja z tej ciągłej obawy o najdroższą mi istotę, roję sobie, że każda rzecz szkodzić mu może.
Doktór usiadł naprzeciw chorego.
— Jakże się hrabia czujesz?
Głos ten rozbudził w nim władze, pomyślał i rzekł cicho:
— Zawsze źle, źle.
Potem ręką pokazał na głowę i ruchem słabym dłoni wypowiedział, że tam już nie ma nic.
Mylius wziął puls i trzymał go długo.
— Dobry! — rzekł, trzeba mieć nadzieję, osłabienie to przejdzie, nerwy się uspokoją, będziesz hrabia zdrów.
Stary uśmiechnął się smutnie, niedowierzająco. Hrabina czule westchnęła. Wniesiono wazkę z bulionem i całe zajęcie zwróciło się ku niej, a hrabina odprowadziła lekarza na stronę, potem nieznacznie aż do drugiego pokoju.
Tu stanąwszy u okna, z najsłodszym uśmiechem, z grą fizyognomii mistrzowską, przedstawiającą ofiarę nieszczęśliwą, złamaną, przybitą życiem poświęceń nieustannych, hrabina ozwała się cicho do Myliusa:
— Kochany konsyliarzu, wiem że jesteś przyjacielem naszego domu, potrzebuję twej rady, wskazówki. Widzisz nieszczęśliwy stan mój i męczarnie tego człowieka, powiedz mi szczerze, otwarcie, nie oszczędzając mi wcale, jak sądzisz...
Doktór spojrzał w oczy hrabinie, w takich razach bywał niekiedy nielitościwym, cała ta komedya wcale go oszukać nie mogła, przybrał ton ironiczno-dobroduszny.
— Niech się hrabina nie lęka, rzekł, jest to stan przykry dla chorego, ciężki dla otaczających, ale zwykle nader długo się przeciągający. Życie nie jest w niebezpieczeństwie, byleby na gwałtowne wstrząśnienia, na wrażenia zbyt silne narażonem nie było.
— A! kochany konsyliarzu, otoczony jest troskliwością.
— Ja to wiem, rzekł Mylius z dziwnym akcentem, przecież zawsze tu samą panią hrabinę zastaję, widzę jej czułość.
Mimowolnie piękna pani spuściła oczy.
— Co do życia hrabiego, dodał Mylius, żadne mu nie zagraża niebezpieczeństwo. Trudno tylko będzie przywrócić raz utraconą działalność władz umysłowych.
— Więc mówisz? dodała hrabina.
— Niech pani będzie spokojną, bywały przykłady, że ludzie w tym stanie żyją, a raczej wegetują po lat dwadzieścia.
Hrabina spojrzała i zamilkła.
Kilka przestróg udzielił jeszcze doktór, potem przyrzekając powrócić do hrabiego, prosił o pozwolenie odwiedzenia hrabianek, których bardzo dawno nie widział. Niepodobna mu było tego wzbronić. Macocha zawahała się, chcąc mu zrazu towarzyszyć, ale Mylius prosił ją, aby się nie fatygowała, zapewniając, że przytomność jej przy chorym daleko będzie pożyteczniejszą. Zwinął się zręcznie, a że wszystkie przejścia pałacowe były mu dobrze znane, przez pustą oranżeryę dostał się do drzwi apartamentu panien, które się go wcale nie spodziewały.
Mylius był z niemi w bardzo dobrych stosunkach, obudzały w nim bowiem politowanie i rade były panny każdym jego odwiedzinom, ale rzadko się trafiało, aby go tu samego puszczano. Macocha tak się obawiała zawiązania jakiejś intrygi, iż nawet starego doktora o pośrednictwo w niej możliwe gotowa była posądzić.
Pierwsza Emma z okrzykiem radości powitała Myliusa, wołając Izy z drugiego pokoju. — Chodźże, chodź, mamy poczciwego doktora!
Posadzono go w krześle. Mylius przybrał jak najweselszą twarz, rad był przynieść tu z sobą choć szczyptę pociechy i roztargnienie.
— Kochane panie, rzekł, godziny nasze są policzone, a raczej minuty, jeźli macie się na co skarżyć, z czem zwierzać, czego żądać, mówcie, gdyż lada chwila nieubłagany dzwon powoła mnie do zupy!
— Ale nie! zawołała Iza, chyba ogressa przyśle po pana; do stołu dziś nie dadzą prędko, mają tam Galicyanina, dla którego robią się lody i tort.
— Galicyanina, hę? uśmiechnął się doktór, do której-że z pań?
— Chyba do żadnej, odezwała się Iza. Emma nie ma powołania do stanu małżeńskiego, a mnie się on niepodoba!
— No — i macocha zapewne.
— A, to swoją drogą, dodała Iza, i tego nie liczę.
— A pani się niepodoba, dlaczego, jeźli zapylać wolno?
— Pytać wolno, a wytłómaczyć się trudno, szepnęła starsza.
— No, to ja wytłómaczę, szybko poczęła Emma, ja wydam Izię, zdradzę!
— Dobrze, zdradź pani, rzekł doktór.
— Będzie pleść niewiedzieć co, zawołała Iza.
— Nie, nie, powiem prawdę! uderzając tragicznie w dłonie odezwała się Emma i nachyliwszy się do ucha doktorowi, szepnęła mu: — Iza się kocha!
— A, a! łamiąc ręce komicznie rzekł Mylius, to już chyba w tym nieznanym młodzieńcu, który się zjawił pod karczmą.
Na te słowa obie hrabianki spojrzawszy na siebie pobladły, ale Iza szczególniej zdumiona, przerażona prawie, zwróciła się do Myliusa i spytała:
— Zkąd-że pan wiesz o tem spotkaniu?
— Ja? ja wiem o wszystkiem, odparł Mylius spokojnie, i nader szczęśliwy jestem, że mogę na to zjawisko fantastyczne rzucił promień światła, który cały jego urok rozwieje.
Iza z dumnym wyrazem twarzy, nieco obrażona, milczała, Emma mówiła jej wzrokiem: Widzisz!
— No, i któż to był? jak pan o tem wiesz? zapytała starsza.
— Wiem o tem wypadkiem od kogoś, co patrzał z boku i z rozmowy tylko ruchy pochwytał.
— A, to chwała Bogu! więc nie od niego.
— Nie od niego, bo wypędziwszy go z mego domu, nie mam z nim żadnych więcej stosunków, dodał doktór spokojnie.
— Cóż to jest? tłómacz mi pan, co to jest? niecierpliwie zawołała Iza, żartujesz sobie ze mnie.
— Bynajmniej, mówił doktór, posłuchajcie panie historyi. Jest temu lat dwadzieścia kilka, byłem wezwany do chorej, konającej, ubogiej kobiety w miasteczku. Była to nieszczęśliwa, opuszczona przez męża, z głodu, nędzy, zmartwienia, dogorywająca, młoda jeszcze, piękna niedawno, kobieta z nowonarodzonem dziecięciem na ręku. Wezwano mnie naówczas, gdy już księdza tylko było potrzeba! Miała jeszcze sił tyle, że mnie na Boga zaklęła, abym sierotą się opiekował. Wziąłem dziecię, wychowałem je, wypieściłem, uczyłem je, radowałem się niem i — doczekałem się z niego genialnej poczwary, bez serca!... Przed niewielu dniami musiałem go z domu wypędzić. Lękam się bardzo, aby tym tajemniczym nieznajomym nie był mój pan Walek.
Iza słuchała z natężoną uwagą, ale historya ta nie zrobiła na niej wrażenia, jakiego się może doktór spodziewał i na nie rachował, — dla marzącej istoty miała pewien urok tajemniczości.
— Któż był ojciec, kto matka?
Doktór zrazu chciał odpowiedzieć, pomyślał i rzekł obojętnie.
— Mieszczańskie dziecko, rodzina uboga nieznana.
— Cóż on panu przewinił? zapytała Iza spokojnie.
— Kazał mi szanować się jako geniusz, śmiejąc się mówił doktór, i z mocy genialności swej, obchodził się zemną jak... jak z ostatnim, w końcu niemogłem wytrzymać. Wyrzucał mi, że jeśli jest źle wychowany, toć ja go wychowywałem.
Iza ironicznie spojrzała na Myliusa i powoli oddaliła się od niego nic nie mówiąc. Doktór poczuł, że całe jego zwierzenie chybionem było co do skutków, ale nie śmiał rozszerzać go i nalegać.
Emma śledziła także na twarzy siostry wrażenia i nie zupełnie jasno wyczytała co się w jej duszy działo.
Iza przez te dwa dni tak pracowała wyobraźnią, tak się rozgorączkowała myślami, iż cofnąć się już nie mogła. Wszystko co słyszała, przerabiała na korzyść nieznajomego. Była zakochaną, zakochaną nie sercem może, ale namiętnością bezmyślną, ale najniebezpieczniejszą z miłości — mieszkającą w głowie i niedającą się złamać niczem, chyba silniejszą jeszcze marą wyobraźni.
Doktór jakkolwiek wielce domyślny i znawca ludzi, niedorozumiał się tego. Iza potrafiła go pozorną obojętnością i śmiechem złudzić, zrobiła się wesołą, poczęła żartować, uspokoiła nawet Emmę przestraszoną. Mylius powiedział sobie w duchu: — Rzecz skończona — niestety — była ledwie poczętą!
Na tem skończyły się odwiedziny doktora, wezwano go bowiem wkrótce potem do stołu, a po obiedzie poszedł jeszcze z hrabiną do swojego pacyenta i odjechał napowrót do miasta.
Bytność u hrabianek obrachowana na rozczarowanie starszej z nich — zupełnie przeciwny wywarła skutek. Iza widziała po swojemu zapatrując się na przyszłość, swobodę w niej, panowanie tak pożądane po długiej niewoli, perspektywę sławy którą geniusz miał się otoczyć, słowem, tysiące marzeń, których przyszłość nigdy nie ziszcza. Ale widząc, że wszyscy aż do siostry Emmy byli przeciwni, zamknęła się w sobie i myślała nad środkami zawiązania stosunków bliższych z tym, którego jej głowa tak zuchwale sobie wybrała — od pierwszego rzutu oka.
Znając dwór Turowski i obyczaj miejscowy, można zmiarkować jak program do skreślenia był trudny, ale ze swojej strony Walek Luziński zapalił się do myśli zuchwałej osiągnięcia ręki hrabianki. I on więc szukał sposobu zbliżenia się do niej.
Z obu stron nie była to miłość. Walek jakeśmy mówili, od młodości szaleniec, był zakochany w pannie Idalii, która sobie z niego nielitościwie żartując, wywołała w końcu to uczucie, które jak ocet z wina rodzi się z miłości i im ona była tęższą, tem nienawiść silniejszą się staje. Na dnie namiętnej nieprzyjaźni może jeszcze było coś uczucia dawnego. Walek też nie zakochał się w hrabiance, powierzchowność obu panienek nie była zbyt czarującą. Iza miała lat dwadzieścia kilka, smutek zawczasu ją zestarzał, rysy twarzy szlachetne, miłe, nie miały tego uroku który czaruje od pierwszego wejrzenia, można się było do niej przywiązać, nie podobna było pokochać.
Ale Walek nie myślał o tem uczuciu, grała w nim ambicya, pragnienie zwycięztwa głośnego, które by go pomściło w oczach Idalii, podniosło w oczach doktora, może myśl, iż dostatek oswobodzi go od pracy, i da mu gotowe ramy do oprawy geniuszu, może i pomsta za ojca i nie wiem co jeszcze, dosyć, że nie ta miłość o której śnił dawniej, a której dziś się wyrzekał łatwo.
Na kilku słowach hrabianki budował już najzuchwalsze plany przyszłości. Los, który zdaje się czasem sprzyjać pozornie człowiekowi, gdy go chce w matnię wprowadzić, podjął się i tym razem ułatwić stosunki pana Walentego z hrabianką, tak samo jak zbliżał doktora Waltera do Idalii i poczciwemu Myliusowi stawił na drodze pannę Apolonią.
Najnieprawdopodobniejsze plany przychodzą tak czasem do skutku przy pomocy tego losu, który szczęśliwy jest gdy ludziom płata figle, aby śmiejąc się, mógł im potem powiedzieć:
Tu l’a voulu. Georges Dandin!
Osiadła z dawien dawna w tych stronach rodzina Turowskich, spokrewnioną była naturalnie z mnóstwem domów w okolicy, które dawniej zajmowały świetne stanowisko w społeczeństwie, a teraz koleją zwykłą losów przeszły do bardzo podrzędnego.
Ktokolwiek zechce się rozpatrzeć w historyi rodów jakiegobądź kraju, przekona się łatwo, jak rachuba na wieczną trwałość familijnej wielkości, choć podparta majoratami, ordynacyami, prawem starszeństwa, kruchą jest i zawodną. W przeciągu często dwóch pokoleń, rodzina z niczego dorasta do świetnego położenia, talent jednego człowieka wyprowadza ją z nicości, następstwo dwóch lub trzech pokoleń ludzi zdolnych dźwiga, stawi na świetnym piedestale, a lada powiew przeciwności, ten domek z kart wywraca.
Za naszych czasów widzieliśmy potomków Korjutowiczów w najnędzniejszem położeniu i najdotkliwszym niedostatku, książęce rody w łachmanach, a małych przekupniów przy ładzie, oszczędności, takcie, śmiałości, szczęściu robiących miliony i stających w najświetniejszych sferach towarzystwa, bo wszechmocny pieniądz wszystkie, nawet najniedostępniejsze podwoje otwiera.
Ta gra losu, z którą walczy człowiek, znana od wieków, znajduje sceptyków co się jej oprzeć usiłują — a codzień przecie powtarza się na nowo.
Dosyć jednego półgłówka aby kilku pokoleń pracę przetrwonił i zachwiał gmachem powoli zbudowanym wiekami; lada utracyusz lekkomyślny, przygotowuje ruinę, a dokonywa jej mściwa ręka tego losu, który nieustannie ludziom daje daremne nauki.
Skutkiem tych przewrotów bardzo pospolitych, rodzina Turowskich, których główna gałęź gniła i próchniała w Turowie, już odroślami swemi zeszła była w ubogą szlachtę. Hrabiowie na Turowie Turowscy mówili wprawdzie, zwłaszcza Luis, że tamci nie byli hrabiami, że to byli dalecy powinowaci, ale cały Boży świat wiedział, iż pan Bogusław Turowski z Bożej Wólki, poczciwy człeczek, od stryjecznych stryjecznym był hrabią na Turowie. Samo położenie tego majątku, który o miedzę graniczył z Turowem, dowodziło, iż pochodził z dawnego familijnego działu. Dobra obszerne należące do Bożej Wólki, dawno już stały się pastwą różnych wierzycieli dawnych rodziny i poprzechodziły w ręce drobnej szlachty, — panu Bogusławowi został jeden folwarczek, a po matce znaczny pono kapitał, ale dziwacznie przez nią rozporządzony, gdyż obawiając się roztrwonienia, aż do lat czterdziestu uczyniła go nierozporządzalnym dla syna, który pobierał procenta, ale sumy naruszyć nie mógł. Położenie pana Bogusława stało się przez to oryginalnem, miał wiosczynę lichą w piaskach i błotach, nie wiele mu przynoszącą i przeżywał na niej kilkadziesiąt tysięcy rocznego dochodu, na który nie pracował.
Poczciwa matka pana Bogusława znać musiała go dobrze odumierając, byłby bowiem do tej pory nieochybnie stracił wszystko, gdyby mu dano w ręce choćby dwakroć większą fortunę.
Bogusław Turowski pospolicie Boguniem zwany, osierocony zawczasu przez ojca, wychowywał się pieszczoszkiem u matki, a po jej śmierci, staraniem dwóch najzacniejszych ludzi, opiekunów, podsędka Rapczyńskiego i sędziego Protowskiego nauki kończył. Rabczyński[1] i Protowski kochali go, a byli zacni obywatele, ale gdy się popłakali, nawzdychali, zjedli i wypili, ucałowali wychowańca i ściśle wykończyli opiekuńcze rachunki, mieli się za wzorowych, za niezrównanych. Bogunio robił co chciał, nie śmiano mu się sprzeciwiać, do niektórych rzeczy był przywykły za życia matki, to się stawało prejudykatem, do innych wiek go kwalifikował, innym miękkie serce opiekunów oprzeć się niedozwalało.
Stało się, że Bogunio który razem z Walkiem szkoły kończył, ze szkół nieposzedł dalej, siadł na wsi i począł sobie żyć. Jak go było forsować? Chłopak był dobry, choć do rany przyłożyć!
Niezmiernie nam trudno tę poczciwą fizyognomię Bogunia odmalować. Podobny był do wszystkich, blondyn, rumiany, silnie zbudowany, wypukłych oczów niebieskich, uśmiechniętych ust, białych zębów, wesół, raźny, ochoczy, serdeczny. Kochał bez wyjątku kogo tylko znał, ze wszystkiemi żył, do nikogo nie miał wstrętu, a cofał się tylko od tych namarszczonych surowych ludzi, którzy mu z sobą przynosili nudę, powagę, pracę, smutek. Od tych uciekał po cichu, choć i ich obrazić by nie chciał, bo pragnął żyć w zgodzie z całym światem.
Dom Bogunia malował najlepiej tego arcy poczciwego ulubieńca okolicy. Staroświecki dwór szlachecki w Bożej Wólce jak zastał tak go zamieszkał, dobudował tylko do niego drewniana bardzo brzydką wieżycę, z której mógł gości zdala po traktach upatrywać i dużą salę na stołowy pokój i fajkarnią. Oprócz tego wzniósł stajnię dla koni, bo te namiętnie lubił. Nie było wielkiego ładu albo raczej żadnego w Wólce, ale dostatek nieprzebrany; bo Bogunio po staropolsku był gościnny i gdy w domu choć dwóch, trzech pasożytów i wydrwigroszów nie miał z nudy umierał.
Był już tak stworzony do towarzystwa, szczególniej męzkiego, że bez niego nie żył.
Śmiało też zaręczyć można, iż na trzysta sześćdziesiąt dni roku, nie było dwudziestu w Wólce bez gości i to chyba, gdy gospodarza w domu zbrakło — a bardzo często mimo jego niebytności goście czekali, rezydenci pili sobie i jedli u niego, wyglądając rychło li przybędzie.
Bogunio nie miał nic do roboty oprócz zabawy. Dnie w Wólce upływały jednostajnie na jedzeniu, piciu, grze w karty, hasaniu na koniach, strzelaniu do celu i kawalerskich figlach. W zupełnie wolnych chwilach gospodarz grywał walce i mazury na fortepianie, a czasem czytywał gazetę.
Było to najszczęśliwsze życie w świecie, ale stworzone dla Bogunia, bo kto inny by w niem trzech dni nie przetrwał.
Najprzód towarzystwo w Bożej Wólce było ewangeliczne, ze czterech końców świata awanturnicy, pseudo-artyści, pasożyci, szulery, koniarze, młode chłopaki goniący ostatkami, stare wygi z czerwonemi nosy, dawni szkolni koledzy, przyjaciele przyjaciół, kuzynowie znajomych, słowem, gospoda stojąca otworem włóczęgom i próżniakom. Byli tam tacy co od lat dwóch wyjeżdżali co tydzień i siedzieli z ludźmi i końmi.
W takim dworze naturalnie ładu być nie mogło, wydatki były olbrzymie, szarpanina nielitościwa — ale Bogunio był za to wielbionym i noszonym na rękach. Nadużywano jego dobroci na wszelki sposób, oszukiwano bez miłosierdzia, ci którym świadczył, robili mu bezwstydne awantury, co roku najmniej parę miewał pojedynków, ale to wszystko znosił z uśmiechem na ustach, wesół, nie zrażając się do ludzi.
Każdą nową znajomość chwytał, jakby zadaniem jego życia było, kazać się kochać całemu światu; około każdego nieznanego człowieka zabiegał, latał, aż póki go nie zmusił do przyjaźni, do poufałości. Jakże go nie kochać zresztą, choć prawdziwi przyjaciele ze smutkiem patrzyli na tak upływające życie; litość brała otwierać mu oczy i przerywać to błogosławione farniente. Boguś tak się już był wdrożył do rozkosznego próżnowania, iż nie pojmował nawet, aby od niego wymagać można — ustatkowania. Płacił dług swój społeczeństwu — łagodnością, dobroczynnością, miłością dla ludzi. Przymioty te posuwał on do przesady, tak, że z nich potrafił sobie zrobić wady.
W tym czasie Bogunio miał lat dwadzieścia sześć, był w kwiecie wieku, miał długi ogromne, przyjaciół całą falangę i oczy wszystkich mam mających córki na wydaniu, tęsknie się ku niemu zwracały, ale cóż? ani było można pomyśleć o tem!
Mówiono straszne rzeczy o dworze w Bożej Wólce, a z nich okazywało się, że pan Bogusław na dobre postanowił trwać w kawalersko bisurmańskim żywocie. — Bogunio jeździł regularnie w święto do kościoła, był nawet, mimo wielu wad głośnych — dość pobożny — ile razy pokazał się w miasteczku, oczy wszystkich piękności niezajętych zwracały się tęsknie ku niemu, ale wzrok kobiecy nie działał nań. Znać był już ostrzelany do zbytku.
W domach familijnych bywał czasem Bogunio i znajdował się przyzwoicie, ale jak okradziony. Gdy nie mógł rozpiąć się, położyć na kanapie, śpiewać, żartować i pleść co chciał, wyglądał jak nakrochmalony student szóstoklasista. Z pannami stanowczo mówić nawet nie umiał. Wprowadzony raz do apteki gdyż panna Idalia miała na niego zapolować ochotę, zapomniał się do tego stopnia, że na śliczny, wyperfumowany jej koncept, odpowiedział w zapale.
— A trzystaż go — mordowało!
Panna Idalia nie mogąc się rozśmiać dla wyższych względów, takiego upiekła raka, że omało się jej krew nie rzuciła nosem. Byłoby mu to przeszło płazem, ale chłopak tak był skonfudowany, sam posłyszawszy co powiedział, że porwawszy za kapelusz drapnął i za nic się już więcej w aptece pokazać nie chciał.
Ten to Bogunio Turowski, był dobrym kolegą i serdecznym przyjacielem Walka Luzińskiego. W nieprzebranej dobroci swej, on pierwszy Walka ogłosił geniuszem, wpisał się w jego wielbicielów i pokochał go tak, jak się tylko dwaj z professyi próżniacy, niemający nic innego do czynienia, kochać mogą; — Walkowi w tej Bożej Wólce było jak pączkowi w maśle — mógł deklamować urywki ze swego poematu Nero i był pewny zawsze oklasków, gdy mówił nikt mu nie przerywał, pieszczono i nadskakiwano.
Naturalnie potrzebując zbliżyć się do Turowa w jakikolwiek sposób, Walek zaraz pomyślał o przyjacielu Boguniu. Ogromny założony przez niego zwierzyniec w Bożej Wólce, rozciągał się aż do parku Turowskiego i przedzielony był od niego tylko ocienioną olchami grobelką. Na skraju parku stała altana, w której panny całemi dniami przesiadywały, Walek nieraz je dawniej zdala widywał.
Bogunio rzadko wprawdzie bywał w Turowie, ale miał z nim przyjazne stosunki. Szczególniej los hrabianek go rozczulał, gotów im był służyć na wszelki sposób; nad hrabią się litował, a hrabiny, Luisa, du Vala i Manetki nie mogąc kochać, przynajmniej ich tłómaczył, uniewinniał i znosił — bo być źle i nienawidzieć nie umiał. Nie było to jego powołanie.
Największe łotrowstwo umiał zawsze wytłómaczyć i znaleść okoliczności łagodzące.
Luis gdy miał czasem natrętnych gości, długich lub zbyt wymagających, drugiego dnia wiózł ich do Bożej Wólki i najczęściej tam porzuciwszy, pozbywał się.
Sam wyrażał się o Boguniu z pewnym rodzajem politowania, jako o człowieku niezbyt dobrego towarzystwa. Była chwila, że hrabina kuzynkę Manetkę, której bardzo pozbyć się chciała, może właśnie dla tego, że Luis się do niej zbyt bratersko przywiązywał — myślała wyswatać Boguniowi. Żywa Francuzeczka podobała mu się niezmiernie, siedział kilka dni dla niej w Turowie, swawolił, ale znać z obawy sakramentalnych skutków, więcej się tam nie pokazał. Żona w Bożej Wólce byłaby cały porządek żywota popsuła.
Manetce bardzo go żal było, ale nie miała odwagi wybrać się doń w gościnę.
W kilka dni po owym spotkaniu w lesie, Walek zupełnie sobie z głowy wybił tragiczną historyę ojca i matki, usiłował nawet przekonać się, że mogła nie być prawdziwą, lub nie do niego się stosować. Natomiast obraz hrabianki znacznie przystrojony przez bujną wyobraźnię, towarzyszył mu nieodstępnie i najróżniejsze plany wywoływał. Napróżno doktór Walter, który mu okazywał szczególne współczucie, usiłował go zwabiać do siebie, obudzał do zajęcia, Walek chodził, próżnował i układał owe plany zamków na lodzie.
Pani Pauze przypisująca fałszywie roztargnienie i zamyślenie jakiejś intrydze ordynaryjnej (jak się wyrażała) z dziewczynką z przedmieścia (tego jej z głowy nie było można wybić) wielce także posmutniała i zobojętniała dla niego. Trzymała go tylko jeszcze w nadziei upamiętania i nawrócenia na dobrą drogę.
Walek spędzał dnie z cygarem w ustach albo chodząc po pokoju, albo włócząc się za miasto. Nieświadomi przyczyn tego umysłowego pogrążenia, myśleli, że kończy poemat swój Nero. Poematu tego prawdę rzekłszy, było szesnaście wierszy gotowych, reszta uplanowana. Walek czekał natchnienia, a natchnienie nieprzychodziło, znać miało inne zajęcia.
Jednym razem jak błyskawicą oświecony, przypomniał sobie Luziński Bogunia, koleżeństwo, przyjaźń, sąsiedztwo parku, a gdy raz myśl mu ta zaświtała, pobiegł na miasto, najął wózek żydowski i nieopowiedziawszy się nawet pani Pauze, pojechał do Bożej Wólki. Nie ma nic niebezpieczniejszego nad próżniaka gdy się porwie do czynu, naówczas strzela jak z procy, pierwszem czemś co mu do głowy przyjdzie.
W Wólce jak zawsze było pełno, a że Walek przyjechał nad wieczór, zastał towarzystwo w chłodku przy wiście i — limoniadzie z arakiem.
Był to napój wynaleziony przez gospodarza niesłychanie chłodzący i zdrowy, ale potrzeba było zważać, aby rum w przyzwoitej dolać proporcyi a wodą nie przesadzić — woda bowiem, jak wiadomo, febry sprowadzać zwykła.
Bogunio rzucił się w objęcia Walka, ucałował go, poślinił, posadził na kanapie, przyniósł mu cygar, limoniady i zaklął na wszystko, ażeby furkę swoją odprawił, przysięgając, że go sam odwiezie lub odeszle gdy tylko zechce.
Towarzystwo wesołe, miłe, składało się w większej części z towarzyszów szkolnych, młodzieży i kilku weteranów próżniactwa wtórujących młodemu pokoleniu, jako godnym swym w przyszłości następcom. Walek wszystko dobrze zważywszy, potargował się trochę i dał uprosić.
Wprawdzie jechał on od razu z tą myślą, że w Wólce zostanie, ale podrożyć się nic nie szkodziło.
— Dobrze, rzekł do Bogunia — każesz, zostaję — ale z warunkiem, że będę sobie po lesie, po zwierzyńcu błądził samotnie, gdyż jestem w werwie do pisania.
— Ale, jak cię kocham (to było ulubione wyrażenie Bogunia) będziesz sobie robił co chciał, my ci nie przeszkodzimy. U mnie, wiesz, wolność, jak największa, zupełna, każdy robi co mu się podoba.
Żydek odjechał z kartką do pani Pauze dosyć lakoniczną.
Walek rozłożył się na szerokiej sofie dokoła okrążającej salę, w której się zwykle zabawiano i wkrótce Bogunio go porzucił, bo zaczęto po wiście koni próbować w dziedzińcu. Luziński już miał zamiar iść do zwierzyńca, dla rozpatrzenia lepszego miejscowości, która go teraz niezmiernie zajmowała, gdy... wrzawa powstała ogromna, nadjechali nowi goście. Hrabia Luis przywiózł barona Helmolda i du Val’a. Niezmiernie serdeczny Bogunio mając w swym domu po raz pierwszy Galicyanina, o którym już słyszał, poleciał zaraz wydawać rozkazy do herbaty i wieczerzy, a Walkowi tylko szepnął na ucho przebiegając, że baron pono jest konkurentem do jednej z hrabianek.
Obudziło to jego ciekawość naturalnie i przykuło do miejsca. Towarzystwo po nudach Turowa, nadzwyczaj się tu wesoło bawiło; garbus wystrojony był w humorze brylantowym, rzucano dowcipami, śmiano się, a Helmold rozglądał i rozpatrywał.
Dla Luzińskiego szczególniej szczęśliwem zdało się, że na ten dzień natrafił, mógł ze swojego kąta obserwować ludzi, z któremi wedle wszelkiego podobieństwa, miało mu przyjść się mierzyć.
Baron był może współzawodnikiem, brat nieprzyjacielem na pewno, du Val stróżem hrabianek.
W pierwszej chwili Walek nieco ostygł i począł się namyślać, — ogromny barczysty Francuz, zuchwały, żywy i ruchawy braciszek, naostatek bardzo arystokratycznie wyglądający baron, niewygodnymi zdali mu się zapaśnikami. Nie czuł w sobie sił do mierzenia się z nimi. Spędziwszy młodość na ustroniu, w dzikiem odosobnieniu, w usposobieniu sarkastycznem dla tego świata, z którym mógł być wystawiony na walkę, lękał się go, bo go znał mało.
Ale po rozmyśle dłuższym wmówił w siebie, że rzecz należy tak postawić, aby drapieżnej, pięściowej walki uniknąć, innej się nie obawiał. Baron zresztą, tylko wymuskaniem i wdziękiem był dlań straszny, jako współzawodnik, tamci groźniejsi mu się wydali, a szczególniej du Val.
Poczęto strzelać z pistoletów do celu, była to powszednia zabawka. Walek spostrzegł, nie bez przykrego wrażenia, że wszyscy ci panowie wystrzeliwali asy nader zręcznie. Najlepszym z nich wszakże był Luis, który celował we wszystkich ćwiczeniach ciała, aby swoją ułomność dać zapomnieć. Bił kulą w lot jaskółki.
Luzińskiemu zrobiło się zimno, ale powiedział sobie zaraz:
— A pocóż mam się z nim strzelać? nie ma powodu... Ze złości nie zabije mnie na gościńcu, bo by poszedł do kryminału.
Wszakże ci ichmościowie znacznie zapał jego na chwilę ostudzili.
Przyjęcie w Bożej Wólce było zwyczajne, podano herbatę wytworną, która się przeciągnęła niemal do zmroku. Luis myślał wracać, niepuszczono go do wieczerzy. Z tą Bogunio wystąpił co się zowie. Kucharza miał doskonałego, zapas w śpiżarni zbytkowny, wina sprowadzone z Warszawy od komisantów francuzkich domów z Bordeaux, z którymi był w czułej przyjaźni, (płacił im haracz niemały, a jeden z nich bez łzów na oczach wspomnieć go nie mógł). Nie dziw, że w tych warunkach wieczerza skończyła się o pierwszej, musującym Burgundem w obfitości przelanym, a goście rozjechali się nade dniem. Walek wcześniej się cofnął pod pozorem poematu, ale w istocie chcąc rano wstać i opatrzeć zwierzyniec.
Spali jeszcze wszyscy w Bożej Wólce, gdy Luziński wymknął się do ogrodu, dostał do lasu i drogą znajomą, przez całą długość olbrzymiego tego parc aux cerfs, podążył na jego kraniec.
Ranek był prześliczny, las wspaniały, co krok płoszył daniele, sarny i zające; gra światła i cieni, brylanty rosy, śpiew ptastwa, całe czarodziejstwo pięknego letniego dnia u wschodu, wśród natury przybranej jakby zalotnie — mogło zachwycić nawet obojętnego, ale Walek nic nie widział, myślą wyprzedzał kroki.
Tak zwany zwierzyniec, był prawdziwem szaleństwem Bogunia, opasano bowiem parkanami przestrzeń lasu i łąk, któraby gdzie indziej intratny folwark mogła stanowić. Prawdę rzekłszy, Boża Wólka cała zresztą tego parku nie była warta. To też Luziński znużył się dobrze, nim pobłądziwszy i oryentując się nie dosyć szczęśliwie, przybył nareszcie na koniec lasu i ujrzał błogosławiony parkan. Tu przegrodzona drożyną tylko od zwierzyńca stara, zapuszczona, zarosła grobelka, cała ozieleniona ogromnemi olchami, biegła ku parkowi Turowskiemu. Widać było jego płoty, fossę, i po nad rodzajem wału w rogu, altanę dawną murowaną, nieco odrestaurowaną, w której oknie dawniej, niegdyś pokazywał mu Bogunio hrabianki.
— Bądź co bądź, rzekł sobie Walek jakby tknięty jakiemś przeczuciem, było to już w przeznaczeniu, muszę tam podejść i przypatrzeć się zblizka!
Ale zwierzyniec Wólki był porządnie opalissadowany, furtka wprawdzie prowadziła na pole, lecz niestety, hermetycznie zamknięta i kołem zabita. Nie było innego środka nad wdrapanie się na płot i skok z drugiej strony. Walek nie miał szczęścia do tego rodzaju gimnastycznych ćwiczeń, odrapał się, oszarpał dobrze nim swego dokazał, a dodatkowo nogi nadwichnął skacząc, tak że dosyć niepewnemi kroki potem przez grobelkę powlókł się ku altanie.
Okna jej były dotąd zamknięte, ale w połowie drogi ze zdumieniem największem podniósłszy wzrok Walek, dostrzegł, że jedno z nich się otworzyło i stanęła w niem postać niewieścia.
Serce uderzyło. Juściż nie może być aby to była ona, a! toby było przeznaczeniem!
I widać, że przeznaczeniem być musiało, gdyż w istocie w oknie stała hrabianka Iza, lubiąca ranne przechadzki, w których du Vala, Manetki, macochy i ich dworu nie spotykała. Wyszła była z książką na świeże powietrze, a nim zasiadła do czytania, wpatrywała się w krajobraz, mgłami ciepłemi osnuty i powoli z nich wychodzący coraz wyraźniej. Nagle i ona spostrzegła na pustej grobli postać męzką, posuwającą się ku ogrodowi i dziwna myśl przebiegła jej po głowie.
— A gdyby to był on! Ale to nie może być, to pewnie leśniczy, albo ogrodnik. Jednak mimo niedowiarstwa, hrabianka Iza pozostała w oknie aż do sprawdzenia tego zjawiska, dość w tej porze dnia niezwyczajnego...
Walek z za olch już ją był poznał... śpieszył, choć mu się w głowie zawracało od tych faworów losu.
Gdy z cieni drzew wystąpił na pole, Iza także poznała go i z podziwienia mimowoli aż krzyknęła. Niemogła się na nogach utrzymać, siadła, ręką uciskając serce i cicho szepcząc: przeznaczenie!
Nicby w świecie już jej niemogło odjąć tego przekonania, że los jej palcem Opatrzności litościwym został rozstrzygnięty...
Chwilę trwało pomięszanie, podniosła się żywo z siedzenia i gdy Walek tuż stojący pod altaną, pozdrawiał ją, położywszy palec na ustach, dała mu znak, aby wyszedł do ogrodu otwartą furtą u stóp wału.
Jakkolwiek wspomnienie du Vala, hrabiego Luisa i tego nieszczęśliwego wczorajszego strzelania do lasów przyszło mu na myśl chwilowo, miał Luziński tyle odwagi, że rozkazu usłuchał.
— Alea jacta est! — rzekł sobie w duchu, nie mogąc się oprzeć bojaźni, co będzie to będzie.
Na progu furtki śmielsza daleko od niego czekała nań wyciągając rękę hrabianka Iza.
— Zkąd pan tutaj? jakim sposobem?
— Mogę poprzysiądz, że to dla mnie samego niezrozumiałe, zawołał Walek badając wzrokiem Izę, której twarz wcale nie zdradzała gniewu, wczoraj przybyłem w odwiedziny do towarzysza mego szkolnego, pana Bogusława, do Bożej Wólki, wyszedłem dziś na przechadzkę, ciekawość, sam nie wiem...
— Przyznaj mi się pan otwarcie, zawołała hrabianka, pomyślałeś idąc tu o tym trzpiocie, awanturnicy, która cię tak śmiało napastowała na gościńcu?
— Nacóżbym się miał zapierać? — rzekł Walek.
— Jesteś więc pan moim gościem, odpowiedziała hrabianka uśmiechając się, ale na nieszczęście, bardzo mi trudno pana przyjąć tam, gdzie każdy nasz krok, słowo, szpiegują i donoszą, gdzie ledwie o tej godzinie porannej, mogę swobodniej się przejść. Szczęściem w nieszczęściu jest, że to godzina szósta i wszyscy śpią, śmiało więc oprowadzę pana po parku, chodźmy.
Hrabianka z prostotą i ufnością podała mu rękę, niepodobna było odmówić, chociaż Luziński zbladł jak trup i krew mu w żyłach zastygła.
Rozmowa poczęła się od ogólników, ale większą jej część wiodła sama hrabianka, odpowiadając na pół słowa, Walek był oniemiały. Wszystko to razem zdawało mu się snem, tak było jakoś dziwnem i nieprawdopodobnem.
Iza powoli zaczęła mu zimno niemal, ale z głębokim smutkiem opowiadać życie swoje, nie tając bynajmniej co cierpiała.
— Nie dziw się pan, rzekła, że tak śmiało, tak zuchwale, tak nieprzyzwoicie chwytam rękę nawet nieznajomego, który mi jakieś okazuje współczucie, litość. Lata płyną, a niewola z każdą godziną staje się cięższa, nie do zniesienia. W złotej klatce siedziemy płacząc z siostrą i liczemy tylko wiele nam, lub wrogom naszym życia zostać mogło. Cóż dziwnego, że się głowa zawróci, że tonący chwyta deskę zbawczą, gdy ją na falach zobaczy. Nie sądź pan źle o mnie, dodała, cierpienie wyegzaltowało mnie aż do przesądu, w panu zobaczyłam jakby przeznaczonego dla mnie zbawcę. Mówię otwarcie, choć drugi raz w życiu pana widzę. Jeźli serce twe wolne, jeźli nie czujesz obawy i wstrętu, tę rękę, którą panu podałam, oddam mu. Chcesz, bierz.
Luziński stanął niemy, położenie było tak bezprzykładnie dziwne, że mimo największego zapału od dni kilku, na razie Walka strach ogarnął. Milczał.
— Mów pan otwarcie.
— Powiem szczerze, zawołał Luziński, co do mnie, zbyt to wielkie szczęście, żebym się choćby chwilę potrzebował namyślać, ale pani! ja jej chcę dać czas do rozważenia. Pani wiesz kto ja jestem?
— Wiem, odparła Iza, doktór Mylius...
— Jakto, był tu? — przerwał czerwieniąc się Luziński.
— Był, mówił mi o panu wiele złego, ale mimo to nie zraził mnie. Ja nie wiem co mnie czeka, pan możesz być przepaścią tą, która ciągnie, ale czuję głos przeznaczenia. Możesz być, abyś w ufności, w wierze podaną ci rękę, przyjąwszy, miał niewdzięcznością potem wypłacić, jak doktorowi? Do miłości nie mam może prawa, nie śmiem się jej spodziewać, ale szacunek, przyjaźń, dasz mi choćby przez litość nade mną.
— A! pani! — zawołał Walek, pani się mnie obawiać możesz słusznie, ja się sam siebie lękam. Ja nie marzyłem nigdy ani o świetnych losach, ani o ożenieniu tak rychłem, jestem biedny marzyciel niepraktyczny, zdziczały, pótrafięż ja stanąć u twego boku tak, byś się nie wstydziła za mnie?
— Nie lękaj się pan, przerwała Iza, ręką dotykając jego dłoni, może być że nieznani sobie prawie, połączeni trafem w świecie najdziwniejszym, długo dla siebie będziemy zagadkami, wiele przecierpim, ale to wszystko dla mnie będzie rajem jeszcze. Moje życie tu, to śmierć powolna. Mów pan.
Walek uchwycił długą, białą, chudą nieco rączkę hrabianki i milczący złożył na niej pocałunek. Rumieniec oblał twarz Izy.
— Masz pan mój pierścionek, zawołała żywo, weź, ja słowa nie złamię. A teraz uchodź, godzina już grozi niebezpieczeństwem, może ktoś nadejść, mogą mieć podejrzenia, będą mnie strzedz, co utrudni ucieczkę. Zamów pan konie i powóz, dam znać!
To mówiąc, hrabianka Iza spojrzała na zegarek, ścisnęła rękę Walka, uśmiechnęła się, bystro wpatrując się chwilę w niego i rzekła:
— Uchodź pan, tą aleją, wprost do furtki, ja muszę do pałacu...
Ręką wskazała mu drogę i biegnąc znikła z oczów. Walek puścił się z trwogą aleją, wśród której dotąd nikogo jeszcze nie było, szumiały mu w uszach ostatnie wyrazy Izy, rad był już się znaleźć na drodze, za parkiem, serce biło, ćmiło się w oczach. Dochodził niemal do altany, gdy na samym progu postać nieznana w szarym surducie, z twarzą lisią i małemi oczkami chytremi, zabarykadowała mu sobą drogę i głos ochrypły pozdrowił go piekielnem.
— Dobry dzień!
Rozstaliśmy się z naszym pseudo-bohaterem w chwili nader krytycznej. Wychodząc z cudzego ogrodu, do którego się weszło nie dopełniwszy zwykłych formalności, spotkać w progu jednego z urzędników, którym jest powierzona straż tego Hesperyd schronienia — czyni zawsze wrażenie nader niemiłe. Cóż dopiero, gdy ten strażnik ma fizyognomią gorzej niż smoczą, bo lisią, gdy się kłania i mówi: — Dzień dobry — jak ćwieczkiem przybijając przywitaniem nieszczęśliwego intruza!
Walek Luziński nie należał jeszcze w tej dobie swojego życia do ludzi władających zręcznie intrygą, kłamstwem i szalbierstwem, był dumny, chciwy wszystkiego, zarozumiały niepomiernie, gwałtowny, ale przebiegły nie był wcale. To też, gdy mu w uszach zaśpiewało owe słodziuchno wymówione: — dzień dobry, wargi mu się trząść zaczęły, w głowie zawróciło, a przed oczyma poczęły latać jasne płatki, tak, że na chwilę obawiał się, czy nie padnie, brała go chętka uciekać, to było także nie do rzeczy.
Szaraczkowy, lisowaty jegomość przyglądał mu się tymczasem bacznie i tak dalece starannemu przeglądowi podał całą jego figurę — że pierścionek na palcu Walka, którego nie miał czasu, ani przytomności ukryć, wpadł mu w oczy.
Wzrok nieznajomego jegomości (który był nie kim innym, jak znanym nam już panem Mamertem Klaudzyńskim) — przywiązał się do tego pierścionka tak, iż zdawał się o właścicielu jego zapominać, twarz mu się schmurzyła, namarszczyła, ale łagodny uśmieszek wkrótce ją wypogodził. Ruszył ramionami.
— Wszak — jeźli się nie mylę — rzekł nieśmiało pan... pan Walenty Luziński? zapytał.
Słysząc swe nazwisko młody człowiek zmięszał się, ale zaprzeć się nie było podobna.
— Tak jest, wybąknął zmięszany.
— Tylko jedno pytanie, ale w interesie pańskim własnym, racz mi szanowny pan, acz nieznajomemu, odpowiedzieć szczerze. Nie żądam wiedzieć nic, jedno tylko. Wszakżeś pan tego pierścionka, który masz na palcu, w ulicy nie znalazł?!
Walek schował szybko rękę przelękniony i oczy wlepił w pytającego.
— Panie szanowny, dodał, ze słodszym jeszcze uśmiechem pan Mamert — ja nie chcę i niepotrzebuję wiedzieć od kogo pan go ma, ani zkąd, ani jak, tylko czy go pan nie znalazł?
To mówiąc, odchrząknął.
— Nie znalazłem go i jest moim, za to panu zaręczyć mogę — odparł namyśliwszy się Walek.
— Otóż tyle mi tylko powiedzieć było potrzeba, zawołał pan Mamert, ranek jest prześliczny, powietrze miłe, gdybyśmy się cokolwiek przeszli, tak tędy, gąszczami, możeby się znalazło o czem pomówić coby panu nie było przyjemnem, owszem... owszem...
— Ale najprzód winienem się panu zaprezentować, jeźli mnie z miasteczka z twarzy nie znasz, jestem Mamert Klaudzyński, pełnomocny rządca klucza Turowskiego.
To mówiąc uchylił czapki, Walek się skłonił, serce mu biło. Został tak pochwycony wirem wcale niespodziewanym wypadków, że do siebie jeszcze przyjść nie mógł. Czuł, że może popełnić jakie głupstwo przez brak krwi zimnej i doświadczenia, był jak na szpilkach. Obiecywał sobie w duszy jak najostrożniej milczeć.
Rządca prawie bezwładnego wprowadził z sobą w ciemną, zarosłą, wilgotną aleję, ogromnego, nieco w tej stronie opuszczonego ogrodu. Znał on bardzo dobrze wszystkie domowe obyczaje i wiedział gdzie może być pewnym samotności zupełnej.
Walek szedł jak na stracenie; gdyby nie ów czarodziejski pierścień, który czuł na palcu, który mu dodawał odwagi, byłby może stchórzył i najśmieszniej w świecie umknął.
Pan Mamert stanął, ujął za rękę młodzieńca, znowu się zdobył na uśmieszek i szepnął:
— Chociaż nie mam szczęścia być panu bliżej znajomym, będę mówił otwarcie. Pierścionek ten otrzymałeś pan przed chwilą od hrabianki Izy. Ja jestem przyjacielem starym i sługą tej rodziny, życzę jej dobrze, tłómaczę sobie postanowienie hrabianki, położenie pańskie, wszystko. Ale czy też pan dobrodziej dobrze rozważyłeś trudności dzisiejsze i późniejsze tego przedsięwzięcia? czy masz jakie środki do przełamania nastręczających się trudności?
Walek milczał wedle planu.
— Bo widzisz pan dobrodziej — mówił spokojnie Mamert, rzecz się niezawodnie uśmiecha, panny są bardzo majętne, pełne osobistych zalet, wysoko urodzone i skolligacone, ale pierścionek i słowo dostać, to panie dobrodzieju, może najłatwiejsze ze wszystkiego — ino co dalej? co dalej?
Walek wzdychał ale milczał, pomny na to, że milczenie jest, wedle przysłowia wschodniego, złotem.
— Hrabianka Iza parę razy już podobno dawała (jeśli się nie mylę) ten pierścionek i odbierała go nazad, gdyż obdarzony nim, sam się wyrzekam ślubnego, rozrachowawszy przez jakie ciernie i głogi iść doń było potrzeba.
Walek wprawdzie głową poruszył i nieprzyjemnie mu się zrobiło, ale zmilczał jeszcze.
— Co pan myśli dalej? zapytał Mamert.
Usta otworzyć, wydać się z czemkolwiek bądź, potwierdzić domysły, zwierzyć się narzucającemu się człowiekowi było nader niebezpiecznem.
Rządca wyczekawszy na odpowiedź, a nieotrzymawszy jej, kiwnął głową i począł cicho i łagodnie, tak, jakby cieniusieńki klinik pomalutku chciał wbić w głowę panu Luzińskiemu:
— Masz pan zupełną słuszność, że jesteś ostrożny, że mi się mało, nader mało — prawie można rzecz nieznanemu, wcale nie zwierzasz, czyni to panu zaszczyt. Na świecie, z ludźmi, nigdy dosyć ostrożnym być nie można.
Ale należy zaraz objąć położenie i osądzić. Ja te panny kocham, ja im dobrze życzę, jak skoro hrabianka Iza uczyniła postanowienie, leży mi na sercu, staremu, wiernemu słudze, by jej dopomódz, ułatwić. Nie tajno panu, jak tu pokrzyżowane są okoliczności, stosunki, jak ja szczególniej ostrożnym być muszę, a pan także.
Otóż bez namysłu, kochany panie, ja panu ofiaruję pomoc moją, a ręczę, że jej lekceważyć nie należy.
Walek spojrzał bystro.
— Powoduje mnie do tego, wywnętrzał się zawsze klinowato Mamert, — najprzód przywiązanie do tych, nieszczęśliwych istot, potem... potem...
— Pan wie — dodał, że ja rządzę ich majątkami?
Luziński potrząsł głową.
— Ja nic nie wiem, mruknął.
— Otóż ja panu to oznajmuję, tak, rządzę majątkiem hrabianek. Naturalnie, do najuczciwszego z ludzi można sobie najdziksze zrobić pretensye, idzie mi oto, abym w sumieniu będąc czysty, mógł też być o przyszłość moją spokojnym. Rozumie pan, w ten majątek się wiele włożyło, są naturalnie rachunki to, owo.
Jeźli ja panu ofiaruję pomoc moją, nawzajem mogę rachować na to, że pewną wdzięczność pozyskam.
Ostatni wyraz wymówiony był z pewnym naciskiem, ale Mamert miał do czynienia z człowiekiem tak niepraktycznym, nic dorozumieć się nieumiejącym, iż spojrzawszy mu w oczy, postrzegł, że plan cały i efekt wyrazu został chybiony.
Zamilkł, niewiedząc w co uderzyć.
— Jeźli ja panu zechcę przeszkadzać, dodał rozjaśniając myśl swoją, no... ale ja tego nie mogę chcieć i nie zechcę... gdybym wszakże zamyślał, nicby łatwiejszego nie było jak pójść do hrabiny, słówko szepnąć, a wszystko byłoby skończone i panny wyjechałyby sobie gdzieś... daleko. Ale mi ich żal. Mówmy otwarcie, zawieramy przymierze, czy nie?
— Ale ja... widzi pan... odezwał się jąkając Walek, ale ja... ja nie mogę, mnie się nie godzi, ja muszę milczeć.
— Ja będę mówił za pana, możesz tylko kiedy niekiedy głową kiwnąć, to będzie dostatecznem dla porozumienia się. Wchodzę w delikatne położenie jego.
I — widzi pan, mówił, wsuwając rękę swą pod ramię Walka, aby mu nie uciekł — widzi pan, warunki moje proste są, wcale nie ciężkie, ludzkie, uczciwe.
Pan starasz się i masz, jak się zdaje, nawet przyrzeczenie hrabianki Izy — bardzo dobrze! Drugi konkurent, o którym ja wiem, chętnieby wziął hrabiankę Emmę, która mimo przywiązania do ojca, da się do stanu małżeńskiego skłonić, połączcie panowie usiłowania wasze, porozumiejcie się wzajem, we dwóch uczynicie to łatwiej. Co do mnie, ja obu szczerze pomagać przyrzekam, a juściż nie narażając się na nic, możesz pan, którego tak wielkie szczęście spotyka — dać mi na piśmie zaręczenie, że dla mnie uczynisz to, co uczyni drugi? prawda? Spojrzał w oczy Walkowi, któremu się nareszcie wyjaśniło czoło i poczynały rozwiązywać usta.
Dopiero teraz poznawał Luziński, że szło naprawdę o umowę, która mogła przyśpieszyć i upewnić tak nadzwyczaj świetne dlań małżeństwo.
Zmiarkował, że zostawiony sam sobie rady dać niepotrafi, że jeźli mu zechcą szkodzić, on ze swą niezręcznością i porywczością raczej popsuje niż polepszy sprawę. Pilno mu było, aby ten raj dogadzający jego dumie co prędzej mu się otworzył, by on, dziecię sierota, bez rodziny, prawie bez nazwiska — pochodzenia tak skromnego, nagle stanął na najwyższym szczeblu społecznym. Tu był pewnym, że zdolnościami swemi wkrótce potrafi olbrzymie wyrobić stanowisko i zaćmić wszystkich. Na wielu przymiotach mu zbywało, ale zarozumiałością mógł by się był z kilku młodemi rówieśnikami podzielić.
Jak wszyscy ludzie jego charakteru; Luziński nagle prawie przeszedł cały w ręce człowieka, któremu przed chwilą nie ufał. Wyciągnął drżącą rękę ku panu Mamertowi, na którego twarzy nie było śladu najmniejszego wzruszenia i rzekł:
— Zgoda, na wszystkie warunki, ufam, że pan nas nie zdradzisz.
— A teraz, szepnął na ucho Mamert, nie miejsce tu jest mówić o szczegółach, mógłby nas kto podpatrzeć lub podsłuchać, wracaj pan do Bożej Wólki, z której — jeśli się nie mylę przybyłeś, nie dawaj po sobie nic poznać, pierścionek schowaj, bo się lękam, aby pan Bogusław go nie poznał. Dobry człowiek szkodzić nie będzie, ale podochocony rozpaple, coby wszystko zepsuć mogło.
Jeśli się nie mylę, albo tam jest, albo będzie, dziś pewnie będzie (dodał z naciskiem rządca) baron Helmold Kaptur, Galicyanin. On pana zaczepi na boku o sprawę, trzeba się z nim ułożyć. Tu zniżył głos pan Mamert i cichutko szepnął:
On jest pretendentem do hrabianki Emmy, rozumie pan.
Reszta później, wychodź pan tędy, grobelką, do zwierzyńca, a tam do dworu droga wiadoma. Do zobaczenia, w miasteczku, dziś wieczorem, koniecznie u Mordka Szpetnego, gdzie i baronowi należy być, ale proszę ostrożnie! aby nikt nie widział — tyłami! i milczeć. Prócz barona nikomu słowa.
To mówiąc, zamieniwszy jeszcze cichych kilka wyrazów z Walkiem, pan Mamert, wywiódł go za furtkę, puścił, a sam do parku powrócił.
Cała ta scena nie trwała długo, ale na obu artystach co ją odegrali, głębokie uczyniła wrażenie. Walek wyszedł na ocienioną groblę jakby rozmarzony i pijany, pan Mamert smutny i zamyślony począł się błąkać po parku. Widać było po nim, że głęboko ważył, dumał, rachował, że przechodził przez moment niemiły, ale nieunikniony swojego życia.
— Dalej, mówił sam do siebie, rzeczy tak stać nie mogły wyprężone, naciągnięte, wszystko ma na świecie koniec, mogło się skończyć daleko gorzej. Rozumny człowiek — finem spectat. Ci panowie są w moich rękach, a hrabianki uczynią co ja zechcę, gdy tylko z niewoli wypuścić pomogę. Nie było ratunku! Dziś lub jutro stary by zmarł, panny by się wyemancypowały, mogły by sobie dobrać takich mężów coby mnie pociągnęli do kalkulacji. Już trzeba z tego wyjść, niechcę dłużej siedzieć na tej huśtawce. Stało się... stało się.
A zresztą — dodał po namyśle pewnym — choćby się i nie stało — trzeba żebym miał zawsze ich w ręku. Jeźli się im nie powiedzie, będę ratować siebie.
Zamachnął ręką — w tej chwili cień mignął przed nim, strwożony jak gdyby go na uczynku złapano, podniósł oczy i ujrzał przed sobą stojącą z widocznie pomięszaną twarzą, hrabiankę Izę.
Położenie było trudne, ale szczęśliwe. Hrabianka widocznie domyślała się czegoś, obawiała się pana Klaudzyńskiego, przeczuwała coś.
Pan Mamert zdjął czapkę i pozdrowił ją nader uprzejmie i czule, z fizyognomią kondolencyjną — Iza wstrzymała się.
— Pan Mamert tak rano wstaje?
— Ja, hrabianko dobrodziejko, rzekł stary lis — ja muszę być rannym ptakiem, idę spać z kurami, ale wstaję z niemi. Wszystkiego trzeba dojrzeć, zajrzeć wszędzie, czeladź byle nie czuła dozoru, to się rozpuści, a sumienny człowiek jest niewolnikiem przyjętych obowiązków.
— I nawet w grodzie masz pan co do czynienia? zapytała hrabianka, wpatrując się w niego.
— Nie, ale wracając z poła, furtką około altany, ujrzałem jakąś obcą postać, o tej godzinie podejrzaną i to mnie, przyznaję się, zaciekawiło, zaniepokoiło, aż musiałem wejść.
Iza się zarumieniła nadzwyczajnie, chustką, pod pozorem lekkiego kaszlu, zakryła usta, spuściła oczy.
Mamert się uśmiechnął bardzo ojcowsko, łagodnie, z wyrazem współczucia serdecznego, który nie uszedł ukradkowego wejrzenia Izy.
— Spotkałeś pan kogo? spytała.
— Złapałem, mogę powiedzieć — odezwał się Mamert, bom go jak wilka w kniei osaczył u furtki, a przez płot zmykać nie mógł.
— Któż to był?
— E! to był sobie włóczęga! rzekł, śmiejąc się i mrużąc oczy rządca, pani go pewnie i nie zna.
— Ale któż przecie — i co tu robił? niespokojnie poczęła Iza.
Mamert obejrzał się bacznie i szepnął:
— Czy ja mogę wiedzieć po co on tu przychodził?! A panna Manetka! może to ona go ściągnęła? Może kto inny, to pewna, że kobieca sprawka, bo chłopiec młody. Ja go znam z miasta, wychowaniec doktora Myliusa.
Spojrzeli sobie w oczy, rządca spytał.
— Hrabianka go nie zna?
Izy brwi się zmarszczyły, miała we krwi pański animusz (jak to dawniej nazywano) nieco ją oburzyło, że ktoś sobie mógł pozwolić z niej żartować, a z mowy domyślała się, że Mamert ich wyszpiegował.
— Znam go! odparła śmiało.
— A a a! pani go zna! przepraszam, zawołał kłaniając się rządca, pani go zna. Może hrabianka go i teraz widziała?
— Widziałam go, ani się tego zapieram, śmiało zawołała Iza. Panie Klaudzyński, chcesz być moim przyjacielem, czy należeć do ciemiężców — mów otwarcie — mów.
Mamert uczuł się szczęśliwym, jakby go kto na sto koni wsadził — wszystkie nici i sznurki same mu się w ręce cisnęły.
— A! hrabianko! zawołał z wymówką niby boleści pełną — godziż się mnie takie zadawać pytanie? mnie! staremu słudze waszemu, nad którego pewnie nikt goręcej szczęścia ich nie pragnie?
Iza przyskoczyła, a oglądając się i kładnąc palec na ustach:
— Słuchaj Klaudzyński — rzekła tonem pańskim, dopomóż do oswobodzenia mnie, a żałować tego nie będziesz.
— Ani miejsce, ani pora mówić o tem, szepnął Mamert, pani wie, że tu u nas wszyscy podejrzani, kto wam dobrze życzy — powiem pani tylko tyle, że rzecz cała się robi, ale niech pani namawia hrabiankę Emmę, aby na barona Helmolda łaskawszem rzuciła okiem. To się inaczej nie może wykonać tylko razem, rozumie mnie pani, a nadewszystko ostrożnie. Mogą mi hrabianki zaufać.
— Ja ci jeszcze raz powtarzam, nie pożałujesz tego, Klaudzyński, daję ci słowo na to. Wiesz wszystko, rób co ci twoje sumienie i przywiązanie do nas podyktuje. Ja pomówię z Emmą.
— Idź pani! wracaj! na miłość Boga, już po ogrodzie chodzić zaczynają. Dosyć kwadransa rozmowy, żeby o tem hrabinie donieśli, nie trzeba budzić podejrzeń, na miłość Boga, — to wszystko utrudni! owszem, zbliżyć się do nich, nic nie okazywać, cicho! cicho!
Klaudzyński skłonił się szybko, rzucił oczyma do koła i krokiem umiejętnie obrachowanym, usunął się w gąszcze. Iza stała chwilę zadumana, czoło się jej rozjaśniło jakby tryumfem jakimś, spojrzała w niebo wesoło i młodszym, żywszym krokiem, pobiegła do swoich pokojów.
W saloniku panien właśnie ranny robiono porządek, słudzy pootwierawszy okna, pościągawszy dywany, opylali, zamiatali, czyścili — Emmy nie było. Iza z niespokojnością gorączkową pobiegła jej szukać i znalazła siedzącą w swoim pokoju, na ziemi, z głową w dłoniach, z oczyma zapłakanemi.
Na szelest sukni siostry, Emma powoli podniosła oczy i spostrzegłszy niezwyczajnie ożywioną twarz Izy, zdziwiła się.
— Co ci jest? spytała.
— Mnie nic — a tobie?
— Ale ty cała promieniejesz?
— Nie — nie, byłam w ogrodzie, latałam, a ty?
— Byłam u ojca, płakałam, odparła Emma cicho i rozpłakała się znów.
Izie poruszyło się serce na widok tej boleści i przyklękła przed siostrą.
— Moja ty droga — rzekła — i ja też ojca kocham — ale, niestety, my mu nie pomożemy naszem współczuciem i łzami.
— A! straszne! okropne to życie nasze, poczęła mówić Emma, ten ojciec, ta macocha, ten brat przybrany, dwór i niewola! Człowiek dźwiga brzemię, które mu los na ramiona wrzucił, w końcu złamany pada, bezsilny. W sercu taka boleść i tęsknota, w duszy takie przepaście ciemne. Chwilami pytam sama siebie, na co mnie Bóg stworzył, jeźli mi nic oprócz męczarni nie przeznaczył? Noc, noc i ani promyka nadziei.
— A! Emusiu ty moja, rzekła Iza siadając na ziemi przy niej, gdyby promyk błysnął nawet, czyż ty byś oślepiona ciemnością spojrzeć się nań odważyła. W naszem położeniu trzeba odwagi, zuchwalstwa posuniętego do szaleństwa, na wielkie bóle są lekarstwa gwałtowne tylko, a ty... a tobie Emusiu braknie odwagi właśnie.
— Kto ci to powiedział? nie znasz mnie, zawołała Emma, mam może więcej jej nad ciebie, ale mnie przykuwa i rozbraja ojciec... O! inaczej dawnoby mnie tu nie było! tak jak ty pierwszemu lepszemu bym podała rękę.
— Alboż ja ją podałam? — spytała zdumiona Iza.
— Przynajmniej mocno się na to zanosi, odparła Emma.
— Zkądże ty to masz?
Emma ruszyła ramionami.
— Izo, rzekła, wychowałyśmy się razem, żyłyśmy tchem i myślą jedną, co w tobie drgnie, ja odczuwani jak bliźnię, w myślach twych czytam jak w swoich, w rysach rozumiem co je zmarszczy, lub rozjaśni i ty przedemną chcesz mieć tajemnice?
— Ale przecież ja nierozumiem doprawdy, niepojmuję tego, odparła zmięszana Iza.
— Uspokój się, niewiem nic, mówiła Emma, ale wiem, że jest cóś czego niewiem. Stało się to wczoraj, dziś, niepowiem.
W tej chwili spojrzała na ręce siostry i zawołała żywo:
— Oddałaś mu pierścionek?
Iza zmięszała się niezmiernie.
— Komu? gdzie? — zapytała.
— Niewiem, aleś oddała, śmiejąc się boleśnie, mówiła młodsza. Cóż? czy baronowi?
Iza zrobiła minkę pogardliwą i potrzęsła głową.
— Nie, baron dla ciebie.
— A! baron dla mnie! niewiedziałam, zawołała Emma, czy mam koniecznie go wziąć? nie bardzo mi się podobał.
— Koniecznie, szepnęła Iza, trzeba żeby ci się podobał.
— Ale naturalnie, przerwała Emma, nie patrzy się na rękę, która wywraca mury więzienia i wyciąga się ku nam.
— Moja droga, marszcząc brew zimno poczęła Iza, nauczono nas tak życia, że ono dla nas już niema tajemnic. Idzie o to, aby się wydobyć z niewoli, a małżeństwo... wszak nieraz się potem zrywa.
Emma zadrżała, jakby ją dreszcze przeszły.
— Tak, rzekła, jest-to śliczne życie nowe, które świat zrobił, znajdując że tamte dawniejsze było niewygodne. Przecież swoboda warta pewnej ofiary, a...
— Baron jest człowiek wcale przyzwoity.
— Oni wszyscy wiele ich jest, rzekła Emma wzgardliwie, są w salonie bardzo, ale bardzo, przyzwoici. Szkoda że ci aktorowie salonowi, jakimi są ludźmi w domu, w pożyciu rodzinnem, o tem nikt na świecie nie wie i tego żadna się z nas nie domyśli.
— No, przerwała Emma, ale któż jest twoim baronem? Co się święci? co się robi? przecież ja powinnam coś wiedzieć...
Zaszeleściało w przedpokoju, obie siostry zniżyły głos, przestraszyły się. Iza położyła palec na ustach i zaczęły mówić o czem innem.
— Założyłabym się, poszepnęła na ucho Emma siostrze, żeś ty już zdecydowana na tego, co to nas spotkał u karczemki w lesie, gdy się nam koło złamało...
Iza potakująco skinęła głową.
— I już dałaś mu pierścionek? — zapytała Emma.
Iza wejrzeniem odpowiedziała.
Po chwili wyszła do drugiego pokoju, obejrzała drzwi, pootwierała te, które podsłuchującego ukrywać mogły i zbliżywszy się do Emmy, poczęła poważnie, zimno, sucho.
— Znasz mnie, dla ciebie ja nie mogę mieć tajemnic, bo by mi wzrok twój zajrzał do duszy i mogłabyś powiedzieć mi: kłamiesz... Mnie jak tobie idzie o swobodę, o pokruszenie więzów, o wyjście w świat i życie. Ten człowiek mi się podobał, ma ambicję wielką, jest żywy, śmiały, może mieć i wady. Kochać go będę, chcę, pragnę, jeźli potrafię, jeźli serce nie przemówi, wszystko mi jedno. Rachuję na to, że biorę ubogiego, że go podnoszę, że mi wszystko winien będzie, żem starsza i że poprowadzę go jak zechcę. Niemam żadnych złudzeń, patrzę w świat rzeczywisty. Zgadłaś, że jestem zupełnie zdecydowaną. Idzie o ciebie. Ja bez ciebie nie mogę być wolną.
Emma spojrzała.
— Ja idę w dodatku? — rzekła, ale prawda, my się rozdzielać nie możemy. Poszłabym, mogęż tego nieszczęśliwego ojca tak zostawić?! Jeźli jeszcze mnie nie będzie, ci ludzie go zamęczą.
— Ale życie ojca jest im potrzebne!
— Tak, prawda, a przecież go zamęczą, on jedną mnie zna i kocha, ja jedna przychodzę do niego z uśmiechem i pieszczotą. Co on pocznie gdy mnie zabraknie, na samą myśl się tę wzdrygam?!
— O! tyś lepsza, tyś poczciwsza ode mnie, przemówiła Iza po chwili, tak, ale powiedz-że mi, mogęż ja ciebie tu porzucić i mamyż tak pozostać wiecznie?
— Siostro droga, smutnie rzekła Emma, dni tego biednego ojca policzone. A wówczas gdy w tym domu zostaną tylko wspomnienia trupie i ta hałastra, ta szarańcza francuzka, pójdziemy już gdzie zechcesz...
— Słuchaj, przerwała Iza, no, a gdybyśmy ojca wzięły z sobą?
— Ojca! z sobą! — śmiejąc się boleśnie zawołała Emma, ależ jak ruszyć tego kalekę? tego więźnia strzeżonego pilniej jeszcze niż my?... To jest śmieszność, to rzecz zupełnie niemożliwa.
— Niemożliwa! smutnie powtórzyła Iza, tak, dla nas niemożliwe wszystko, prócz niedoli...
I zamilkły obie. Milczenie jednak nie trwało długo, Iza była pod wrażeniem dwóch rozmów porannych, a w życiu jej dwa te stanowcze kroki zbyt ważną stanowiły epokę, by ją do głębi nie poruszyły. Dotąd znosiła z rezygnacyą los swój, znała powszednie jego warunki, od tej chwili rzucała się w nieznane i musiała z biernej istoty stać się energiczną i samoistną. Zmiana taka nie przychodzi łatwo, czuła w sobie niepokój, chwilami przestrach, ale niebezpieczeństwo ją ciągnęło, przepaść ta co się zowie nieznanem, nieodgadniętem, tajemniczem, nęciła ją.
Co bądź byle życie nowe!
Poruszyła się, jakby otrząsając z wrażenia niemocy i zwątpienia.
— Uczynisz Emmo, co ci serce natchnie, rzekła, mój los jest rozstrzygnięty, dałam słowo, jemu i sobie go dotrzymam.
Emma spojrzała na nią z podziwieniem i przestrachem razem.
— A! gdyby nie ojciec! — szepnęła, poszłybyśmy razem.
— Cokolwiek się stanie, dodała Iza, mój los i postanowienie wpłynie na twój i nie może go pogorszyć.
Głos Manetki, która wbiegła, jak się zdaje siostry szpiegować, przerwał nagle rozmowę.
Gdy Walek powrócił do Wólki, wszyscy tam jeszcze spali po orgii wczorajszej, oprócz gospodarza, którego żelazny temperament ani snu, ani wygód, ani spoczynku nie potrzebował.
— Ot to mi ranny ptaszek, zawołał, zobaczywszy go kroczącego od strony zwierzyńca. Szukałeś zapewne natchnienia, które z rosą poranną spada, ale wyglądasz, jakbyś zamiast niego wilka gdzie spotkał.
— Jakże wyglądam? nierozumiem — odezwał się Walek.
— Przestraszony, zmęczony, z trochą gorączki.
— Po prostu się zmęczyłem, i nic więcej.
Bogunio obejrzał go od stóp do głów.
— Jest kto u ciebie? zapytał Walek.
— Ale u mnie zawsze któś jest, ktoś był lub jest oczekiwany — zaśmiał się gospodarz. Myślę, że ten baron galicyjski wczorajszy, któremu się w Turowie znudzi, pewnie tu dziś będzie. Szepnąłem mu na ucho żeby u mnie odpoczął, w Turowie można Bogu ducha oddać z don Luisem, panem Brunonem, hrabiną i uroczą Manetką, a no — i z dwoma nawet staremi kuzynkami.
Walek za ten przymiotnik niegrzeczny, spojrzał na Bogunia.
— Jakto, staremi? powtórzył.
— No — młode nie są — odparł gospodarz, ale dojrzałe i dobrze dojrzałe, starsza nawet, zdaje się zaczyna więdnąć. Biedne panniska, dawno by to za mąż poszło, bo są majętne, dobrze wychowane i pięknego imienia, ale je tam dobrze pilnują.
Walek spojrzał na Bogunia szydersko. Mimo przestrogi Mamerta, zapomniał był zdjąć z palca pierścionka; pierścionek był charakterystyczny, Bogunio rzucił nań okiem, podniosły mu się brwi, usta skrzywiły, osłupiał na chwilę, a potem śmiechem parsknął.
— Jak Boga kocham, zawołał! jak Boga kocham! to mówiąc, ręce załamał i dodał żywo — a niechże cię trzysta...
Walek nierozumiał o co chodziło, ale strasznie będąc uraźliwy, nasrożył się.
— Cóż to znaczy?
— Znaczy, że kiedy kto od starej panny dostanie stary pierścionek, który wszyscy na sto mil dokoła znają, to go powinien sobie na ładnym sznureczku jedwabnym powiesić na piersiach, a nie zdradzać się lub chwalić.
Walek pobladł, szybko zdjął pierścień i skrył go. Było to przyznaniem się do winy.
— Na miłość Bożą cię zaklinam, zawołał, niech że to między nami zostanie.
— Ale bądź spokojny, schowam to sobie do kieszeni, zapnę i żywa dusza o tem wiedzieć nie będzie, musisz mnie jednak w nagrodę objaśnić, jakim sposobem u djabła tam trafiłeś? Oczom nie wierzę.
— Nic powiedzieć nie mogę, otwarcie tylko ci wyznam, że — że tak w istocie jest i że paplaniem zgubić możesz dwie istoty.
— Cyt! nie puszczaj się w romanse, bo ci nie uwierzę. Dwie istoty zakochane! zrozpaczone! Terefere! dwie istoty! Jak gdybym ja nieznał Izy od młodu, a z tobą do szkół nie chodził. Naturalnie, że hrabianka w jedwabnej sukni, musiała zrobić na tobie wrażenie, a twoja młodość i śmiałość, na niej, ale żebyście się mieli pozakochiwać, daj pokój.
Rozśmiał się.
— Zostaw to mnie.
— Oczywiście to nie moja rzecz, rzekł Bogunio, rób co ci się podoba, ale ponieważ zdradziłeś się przedemną, muszę cię przestrzedz, że Duval jak cię złapie, lub gdy cię Mamercio wyszpieguje, ryzykujesz wiele. Oba grubianie.
— No! no! nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
— Czy baron przyjedzie? spytał niespokojnie Walek.
— Sądziłbym! spodziewam się.
— Sam? dodał Walek.
— Za to ręczyć nie mogę. Ale na cóż ci baron?
— Mam potrzebę zbliżenia się do niego, rzekł Luzinski.
— Nie będę cię badał — bądź spokojny — odparł, klepiąc go po ramieniu Bogunio — a że z serca ci się ofiaruję pomagać — wierz.
Czy ty i ona zrobiliście dobry wybór, no — niewiem, ale zawsze to dla niej lepsze niż zwiędnąć na gałęzi. Oburzała mnie ta niewola, trzeba, żeby się to raz skończyło.
Chodź na kawę.
We dworze powoli budzili się rezydenci, goście nocą przybyli, stajnia, psiarnia, słudzy i wszyscy gospodarzyli już u Bogunia jak u siebie. Jedni kazali sobie przynosić kawę, drudzy wynosili się śniadać w dziedziniec, komuś już konia kulbaczono i w niewielkiej odległości strzały było słychać, wystrzeliwano znać stare naboje.
Bogunio patrzał na ten rozgardyasz z krwią najzimniejszą.
— Co to jest, rzekł, kiedy kto ma słabą głowę i niedobrą pamięć, dalipan nie mogę sobie dziś przypomnieć, czy ja Luisa i barona prosiłem na obiad dziś, czy oni mi być przyrzekli, czy nie?
Kiwnął na przechodzącego wąsatego rezydenta, który specyalnie zajmował się końmi w Bożej Wólce.
— Rotmistrzu, byłeś wczoraj do końca?
— A byłem.
— Czy don Luis ze swym gościem, obiecał mi być dziś na obiedzie?
— Dalipan nie — niepamiętam, cicho zawołał rotmistrz.
— A! niechże cię też z taką pamięcią, takiej rzeczy niezanotować.
Rotmistrz potroszę był skonfudowany, ale uśmiechnął się.
— A pan? szepnął.
— No — ja! ja! niecierpliwie zawołał Bogunio, ja nie jestem obowiązany mieć pamięci — od czegóż wy jesteście? — to skaranie Boże.
Odwrócił się i poszedł. Walek też rad był wymknąć się do swego pokoju, wypocząć nieco, pomyśleć i osnuć jakiś plan na przyszłość. Chciałby był zaraz powracać do miasteczka, ale Mamert rozkazał mu się widzieć z baronem, musiał czekać.
Wprawdzie wygodnie było w Bożej Wólce, ale towarzystwo szumne, hałaśliwe, łatwe do zwady, lekceważące Luzińskiego, — nie smakowało — mu. Znalazłszy w swoim pokoju jakąś książkę, siadł i czytał.
Bogunio zajęty końmi, ludźmi, śniadaniem, podobno w dodatku wierzycielem jakimś, jeszcze niepokazywał się. Już miał zejść Walek na dół, gdy zapukano do jego pokoju i oznajmiono mu, że na dole nań czekają. Dosyć zdziwiony znalazł w dziedzińcu przechadzających się razem ręka w rękę, jakby starych znajomych, gospodarza i barona Helmolda.
Luziński był już z nim niby od dnia pierwszego spotkania znajomy, przywitali się, ale na teraz badając się wzajemnie oczyma, ze szczególną ciekawością.
Walek był zakłopotany. Baron acz pan siebie i niedający nic poznać po sobie, był trochę skwaszony, że mu los dawał towarzysza nie do kalibru, bez tytułu, bez wychowania, bez politury i prostego takiego mieszczańczuka, ale przełknąć go było potrzeba.
— Panowie, rzekł Bogunio szydersko jakoś, macie z sobą pewnie do pomówienia o literaturze? nieprawdaż? idźcież do ogrodu i nagadajcie się.
Baron coś zabełkotał, Walek spuścił oczy, gospodarz znikł, dwaj panowie zostali sami. Z początku milczeli, rozpoczęcie rozmowy było w istocie trudnem.
— Pan Mamert Klaudzyński — rzekł baron, chciał, abyśmy się z panem skomunikowali.
— A... bardzo chętnie, odparł Walek.
— Pan zarówno wiesz moją tajemnicę, jak ja — pańską. Interesa nasze są jednej natury, powinniśmy sobie dopomagać wzajemnie.
Podał rękę grzecznie, Walek nie nawykły do podobnych zwierzeń, nie obyty z życiem, bełkotał coś niewyraźnie.
— Ja się chcę starać o pannę Emmę, pan się już podobno zbliżyłeś do hrabianki Izy. Mam nadzieję, że i ja interes mój z pomocą pana Mamerta wkrótce postawię na dobrej stopie, idźmy więc razem. Jaki jest pański plan? zapytał baron.
— Mój plan! szepnął lękliwie Walek, ale ja... ja jeszcze nie mam żadnego, nie zdałem sobie sprawy z położenia, nie miałem czasu się namyśleć.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, wesoło przerwał baron, biorąc rzecz żartobliwie, iż my nasze panny będziemy musieli kraść. Że ani panu, ani nawet mnie, ta francuzka klika ich nie da po dobrej woli, to pewna. Zawczasu więc należy się zabezpieczyć, jak my to wykonamy, kto da ślub? gdzie? Pan, jako miejscowy, mógłbyś to przygotować.
— Ale jestżeś pan tak blisko z panną Emmą? zapytał Walek.
— Ja — wcale dotąd nie, ale traktuję przez wszechmogącego Mamerta a za mnie mówi niewola panien, ucisk ich, znudzenie. Panna mi się podoba, ma bardzo arystokratyczną powierzchowność, przywiążę się do niej, ona także. Uważam to za rzecz skończoną, wstępne formalności w tych dniach się dopełnią, mam nadzieję. Więc jak pan myślisz?
— Ale ja, ani doświadczenia, ani inwencyi, ani planu dotąd nie mam — zawołał Walek, jeźli baron możesz co poradzić, posłucham.
— Ja?... Wprawdzie tak bardzo nowicyuszem nie jestem, uśmiechnął się Helmold — raz w życiu kradłem już pannę ubogiemu szlachcicowi, ale nie dla ożenienia... To mnie tyle tylko nauczyło, że trzeba mieć dobre konie, zresztą nie wiem nic.
Powóz, konie, ludzie, zdają mi się rzeczą najmniejszą, zresztą, najgłówniejsza ksiądz.
— Mnie się zdaje, przerwał Walek, że wedle prawa, gdy oboje młodych ludzi staje przed duchownym i objawia mu, że chcą być połączeni, żaden ksiądz nie może odmówić błogosławieństwa.
Baron zaczął się śmiać. — A! kochany panie Luziński, to pan jeszcze na tym stopniu naiwności jesteś w praktyce życia! Cha! cha!
Może tak kiedy było, ale dziś panie zależy wszystko od formalności, od formułek, z których i jednej pominąć niepodobna. Ksiądz musi być grubo zapłacony nim się odważy na rozminięcie z prawem. Masz pan takiego księdza?
Walek ramionami ruszył.
— No, to trzeba jechać, starać się i to w ten sposób, żeby nie wyśledzono do czego pan zmierzasz. Najmniejsza nieostrożność zdradzić nas może, a najmniejsze podejrzenie uczyni wykradzenie niemożebnem.
— Ja dziś pojadę do miasteczka, odparł Luziński — a pan Baron?
— Ja wszelkiemi siłami, póki tylko przyzwoicie będzie można, starać się będę utrzymać na stanowisku. Przewiduję wszakże, iż mnie z Turowa grzecznie pozbyć się będą starali. Zawadzam im, bo ja... ja udaję, że nic nie rozumiem.
Wypędzony przybędę do miasteczka, bo widzę, poznawszy pana bliżej, dodał, że jesteś poetą, a zatem najniepraktyczniejszą w świecie istotą, trzeba będzie i za was i za siebie myśleć.
W miasteczku, gdzie się będziemy widywali?
— Najlepiej tam, gdzie pierwszym razem, szepnął Walek, w restauracyi pod Różą.
— A no, dobrze, zawołał baron. Mieliśmy dziś być razem u Mordka Szpetnego i Klaudzyński z nami, ale zdaje się, że kontrakt z nim da się odłożyć na później, pomówiemy o tem.
Nie było już co mówić dłużej, Helmold rękę wyciągnął.
— Zatem, rzekł, pakta między nami, wspólny interes, pomoc wspólna... mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie.
Domawiał tych wyrazów, gdy dwie ręce sążniste spoczęły na ramionach obu młodzieńców, a głos Bogunia wesoły, krzyknął im nad uszami.
— Wszystko dobrze pójdzie, panowie moi, nie ma wątpliwości, ale chyba z czynną pomocą moją. Nie tajcie się, nie kryjcie, ja do sekretu jestem dobry, do figlów jedyny, wiem wszystko. Pozycya moja pod obozem nieprzyjacielskim czyni przymierze moje nieoszacowanem. Jestem niezależny, narazić się nikomu nie obawiam. Konie mam doskonałe, broń na wypadek wyborną. Słowem, powinniście mnie panowie szanować, bo węzeł strategiczny pozycyi w moich rękach.
— Cyt! cyt! rzekł baron, nie tu miejsce spisywać traktat, rozejdźmy się, oto już ktoś idzie.
W istocie szedł ktoś i bardzo zawadzający nawet w tej chwili. Bogunio poznał po nader wykwintnej rannej toalecie i szkiełku w oku, pana Rogera Skalskiego, który przybywał w odwiedziny, bo któż do Bożej Wólki nie przyjeżdżał?!
Baron raczej przeczuł niżeli się domyślił, iż przyjazd ten nie był bez celu i szybko począł porównywać fizyognomią pejzażu z galicyjskiemi prowincyami.
— Lasy i u nas miejscami są bardzo piękne, wschodnia Galicya szczególniej obfituje w puszcze, a Karpat naszych nie macie panowie. W Karpatach to polowanie!
Skalski się zbliżył. Bogunio otworzył ręce. Walek wyśliznął się bokiem.
— A! a! Rogera! kochanego! zkądże! jak? co? którędy do Bożej Wólki przybywasz? o najrzadszy z gości!
Skalski się witał.
— A! i baron tu!
Uśmiechnęli się do siebie zębami.
— Jadę właśnie z oględzin Paprotyna, który mój ojciec kupuje, to jest prawie już kupił. Wracałem blizko, pomyślałem sobie, wstąpię, co też nasz Bogunio porabia?
— Tyje! rzekł śmiejąc się gospodarz — zły znak — łysieć i tyć są to dwie ostateczności najboleśniejsze dla młodzieńca, który jeszcze nie zatrzasnął za sobą furtki małżeńskiej. A tu, patrz Rogerku! brzuch rośnie a włosy niechcą, łysina jak patyna. Więc papa kupił Paprotyn?
— Prawie skończono.
— Hm! pałac śliczny, ale gleba żytnia i owsiana, piachy.
— Co to gleba! przerwał Roger, przesąd! proszę zobaczyć w Niemczech jak rodzi na wydmach! A od czegóż guano peruwiańskie, gospodarstwo poprawne?
Bogunio ruszył ramionami.
— Ja się zresztą nie bardzo na tem i znam, rzekł, główna rzecz, czy jesteś na czczo? i czy ci czem służyć mogę.
— Czem łaska? rzekł Roger i zwrócił się do barona.
— Prawda, że nasze strony się wam podobać muszą? Sąsiedztwo miłe, ludzi pełno, towarzystwo najlepsze.
Baron potakująco się skłonił.
— Nie dziwuję się, żeś pan tu, panie baronie, aż z Galicyi zawędrował, to kąt jakiego trudno gdzieindziej znaleźć.
Mówił, baron był milczący. Gniewało go to szpiegowanie, czuł nieprzyjaciela w Skalskim, ale potrzeba było udawać zupełną obojętność — tembardziej, że Skalski mu się ze swemi projektami wypaplał, a on postanowił taić.
Nie uszło oka Rogera, że Luziński rozmawiał z gospodarzem i baronem poufale i że widząc go nadchodzącego, wysunął się.
Pomiędzy Luzińskim a panem Rogerem, stosunek był więcej niż chłodny, skrycie nieprzyjazny. Oba udawali, że się nie widzą, nie znają. Walek niecierpiał aptekarczyka, Skalski ze wzgardą patrzał na podrzutka — jak go nazywał.
— Ten Bogunio, szepnął, ma talent zawsze zbierać najróżnorodniejsze towarzystwo, wszakże nawet zdaje mi się, żem tu Luzińskiego widział?
— Przecie to mój szkolny towarzysz! rzekł gospodarz marszcząc się, a z kim ja żyć mogę, dalipan mój Rogerze, ten i dla ciebie dobry.
— No, nie gniewaj że się — co znowu — śmiejąc się, przymuszonym śmiechem zawołał Skalski, pozwolisz na to, że nie jestem obowiązany kochać wszystkich twoich szkolnych kolegów.
— Ale cóż ci winien Luziński? zapytał Bogunio.
— Ja go prawie nie znam, pogardliwie odparł Skalski — to jest, znam, nie znam, ignoruję — ale to człowiek nie naszego towarzystwa?
Bogunio był czasem diable złośliwy.
— Proszęż cię Skalski, co ty nazywasz naszem towarzystwem? Ja jestem Turowski z Bożej Wólki, ty Skalski...
— Z Paprotyna, przerwał Roger.
— No — tymczasem z apteki — rzekł śmiało gospodarz, a on Luziński z...
— Diabli wiedzą zkąd! przerwał Roger, boć przecie to jakiś podrzutek...
— Co tylko dowodzić może, iż go też rodzi hrabina, księżna lub co podobnego...
— Albo żebraczka.
— Diableś mi zarystokratyczniał sprzedawszy aptekę! rozśmiał się Turowski.
— Cóż ty mi apteką w oczy kolesz, ofuknął Skalski, jak gdyby to co ujmowało szlachectwu, że ojciec administrował.
— Ale nie ujmuję! nie! rzekł Bogunio, tylko znów nie widzę coby Luzińskiemu szkodziło, że jego ojciec nie był nawet aptekarzem.
Skalski szarpnął rękawiczki z gniewu.
— Cher Boguslas, odezwał się — decidement, vous de venez mauvais genre.
— Roger, vous en êtes un autre! rozśmiał się, obracając w trywialny żart szorstką rozmowę gospodarz.
A że nie lubił kwaśnych min u gości, począł ściskać Skalskiego, śmiać się i potrafił go w końcu udobruchać.
Rzucił go potem na łup baronowi, pod pozorem pilnego zatrudnienia i wymknął się ku dworowi, około którego słychać było wrzawę codzienną.
O jakie dziesięć kroków, za bzami ukryty, ogryzając sobie do krwi palce, czekał nań Luziński.
— Mój Boguniu, na miłość Boga, daj mi parę koni do miasteczka!
— A cóż ci tak pilno?
— Co ja tu będę robił?
— Z baronem...
— Mówiliśmy i dosyć — odparł Walek, ja muszę powracać — daj mi parę koni, zaklinam cię na wszystko.
— Dam ci cztery i każę zaprządz do kocza! uśmiechnął się Bogunio — trzeba żebyś się wcześnie nauczył jeździć paradnie.
— Ale dajże mi pokój — ja żartów nie lubię — parę koni i bryczkę.
— A obiad?
— Za obiad dziękuję, pozwól mi jechać.
— Rozumiem, stan twego serca wymaga samotności, rozśmiał się Bogunio, nie będę cię wstrzymywał. Wiem prócz tego, że się ze Skalskim nie lubicie. Jedź kiedy chcesz.
To mówiąc, kiwnął na chłopaka przechodzącego.
— Stefek! w mig para koni dereszowatych do bryczki najtyczanki, natychmiast, w szleje zaprządz, sam powieziesz, a koni mi nie poochwacać!
Luziński ledwie miał czas pożegnawszy się wysunąć ku stajni, gdy znalazł już deresze przy najtyczance, siadł, a chłopak obejrzawszy się tylko, zaciął i ruszył.
Około południa stanął Walek przed groblą miasteczka, zsiadł, chłopakowi dał na piwo i pieszo, nie chcąc na siebie zwracać oczów, udał się do mieszkania w restauracyi pod Różą.
Pomimo tajemniczego wymknięcia się Luzińskiego z miasteczka, niebytność nie przeszła niespostrzeżona. W małej mieścinie każda najmniejsza rzecz zwraca uwagę, każda plotka jest dobrą na głodne zęby.
Najprzód urażoną była i osobiście dotkniętą wysunięciem się tem niezrozumiałem pani Pauze, zwiększyło jej to nawet zwykłą fluksyę i popsuło humor. Podejrzywała niewdzięcznika o jakieś pokątne miłostki nieprzyzwoite. Było w charakterze tej nieszczęśliwej niewiasty, iż wszystkim ludzkim czynnościom, zwykle przypisywała za główny powód i dźwignię — miłość i intrygę. Nie bronił w jej oczach od tych podejrzeń, ani wiek, ani położenie, ani związki małżeńskie, ani, o zgrozo! charakter nawet kapłański. Byle w kim spostrzegła coś niewytłómaczonego, posądzała natychmiast o ukrytą miłość. Świat dla niej obracał się na tej jednej osi i gdyby, uchowaj Boże, pisała historyę, niechybnie by ją cała spowiła w romanse bohaterów.
Walek więc był silnie przez nią podejrzany o jakiś stosunek, a że się tak długo absentował z pod Róży, niemogła mu tego przebaczyć. Przyjęła go nader zimno, dając uczuć całą wzgardę i niemal dozwalając wyrozumiewać, że mógłby sobie innego poszukać mieszkania.
Usposobienie to swej pryncypałki, zręcznie umiał zużytkować oberkelner pan Ignacy, dla którego przybysz był solą w oku i podszepnął gospodyni, że pokój na górze może być potrzebnym, a Walek, gdyby był co dobrego, toby go jego opiekun za drzwi nie wypchnął.
Pani Pauze wszakże miała serce zbyt dobre, ażeby tak odrazu potępić się ważyła człowieka, skarcić go chciała, nie odepchnąć, wymódz poprawę i skruchę. Nie była zresztą dotykalnie pewną winy i jej doniosłości.
Cała służba restauracyi pod Różą, dała czuć przybyłemu, iż pani była zagniewaną, obchodzono się z nim w sposób lekceważący, a gdy zażądał obiadu, oberkelner kazał mu posługiwać Hance i sam ani się ruszył.
Nikt do niego nie przemówił słowa. Kara ta za grzechy wszakże na zatwardziałym winowajcy nie uczyniła najmniejszego wrażenia, zamyślony, przejęty, zdawał się ani słyszeć, ani widzieć, ani rozumieć co się w koło niego działo.
— Jemu coś jest, szepnęła Hanka, która miała bystre oko, gdzieś mu się nie powiodło pewnie! Siedzi chmurny, dobrze mu tak! Bałamut jakiś, niech się nie włóczy za dziewczętami.
Pani Pauze chociaż udawała, że nie widziała nic, zdala wszakże przyglądała się nieszczęśliwemu, litościwe jej serce poruszyło się i kazała go prosić do swego pokoiku na kawę.
Hanka przyszła mu o amnestyi oznajmić, Walek wstał i obojętny poszedł.
— A pięknie się pan sprawuje, odezwała się pani Pauze, gdzież to pan bywał?
— Ja? na wsi, rzekł Walek poprostu.
— Na wsi? u kogo?
— U mego kolegi w Bożej Wólce.
— Hm! hm! — potrząsając głową rzekła wdowa, a pieszo pan powrócił?
— Konie odprawiłem od grobli, odezwał się Walek wzdychając. Cóż pani myślałaś?
— Cóż ja mam myśleć! co mnie do tego? — z pewną urazą odezwała się pani Pauze. Życząc mu dobrze, naturalnie byłam niespokojna.
— Dziękuję bardzo pani.
— Bo tu się o pana też i dowiadywano, dodała wdowa.
— O mnie? kto?
— Pytał się o pana ten, nieznajomy jegomość, co aptekę słyszę kupił.
— Był tu?
— Przechodząc, pytał się Ignacego, a Ignacy mu powiedział, że niewierny dokąd się pan udał.
— Dziękuję pani za wiadomość, pójdę mu podziękuję za troskliwość, odezwał się wstając Luziński.
Wdowie wcale się ten pośpiech nie podobał, z jakim przypuszczony do jej mieszkania młodzieniec, któryby był powinien umieć ocenić tę łaskę, zaraz po kawie chciał to ustronie ciche opuścić. Westchnęła, Walek skłonił się, podziękował za kawę i znikł.
Uczuć, jakie po sobie zostawił, malować niebędziemy. Pani Pauze wyrzucała sobie gorzko dobroć swą i powolność, ale miała słabość dla tego sieroty.
Luziński tymczasem pośpieszył do doktora Waltera, acz w istocie niewiedział po co. Chciał się rozerwać, był niespokojny, myślał że mu stary dziwak pomoże radą. Nie zamierzał się przed nim spowiadać, ale w ogólnej rozmowie coś natrącić było można, mówiąc jakby o trzeciej osobie.
Nim jeszcze doszedł do dworku, na drodze już zetknął się z tym, kogo szukał.
— A! powróciłeś pan, zapytał niespokojnie wpatrując się w niego stary.
— Przed chwilą powiedziano mi, że pan byłeś łaskaw dowiadywać się o mnie, czy mogę mu czem służyć?
— O! nie! popytać go tylko chciałem o... Skalskich, ale to nie pilno. Był pan daleko?
Walek się zaczerwienił.
— Jeździłem do przyjaciela do Bożej Wólki.
Walter mierzył go oczyma, nic nie mówiąc. Tu dodać należy, iż nieopatrzny Luziński, który był chwilowo pierścień dany mu przez hrabiankę Izę schował, zaraz po wyjeździe z Bożej Wólki, włożył go znowu na palec, a że niezawsze miał zwyczaj nosić rękawiczki, oko Waltera padło na jego rękę i dostrzegło przybysza. Stary miał tę niesłychaną pamięć ludzi, dla których w człowieku nic nie ma obojętnego, którzy go badają i pomną potem najmniejszy szczegół ubrania, mogący malować charakter. Na opalonej ręce Walka, pierścień w istocie wydawał się jak pożyczony.
Doktór wzrok w niego wlepił, zbladł, usta mu się ścięły, oko zaogniło i natychmiast znów przygasło.
— Czy wyszedłeś pan na przechadzkę? — zapytał go chłodno.
— Szedłem do pana.
— Chodźmy więc do mnie.
Szli obok siebie milczący. Doktór był głębiej zamyślony niż przed chwilą i dziwnie osmucony.
— Cóż? bawiliście się panowie na wsi? — zapytał.
— Trochę, ale mnie wrzawa nie jest miłą, wróciłem.
— W Bożej Wólce więc wrzawliwo?
— Znaną jest z tego.
— To podobno niedaleko od Turowa? — zapytał doktór wlepiając w niego oczy...
— Graniczy z Turowem...
— Tak! tak! przypominam sobie, mówił Walter, objeżdżałem tę okolicę, pod bokiem. Widział pan kogo z Turowa?
Walek nie chciał kłamać, a niemyślał się przyznać, potrząsł głową milczący.
— Dziwnych to ja się tu rzeczy nasłuchałem o tym Turowie i od Myliusa i od innych, mówił Walter, osobliwsza rodzina, nieszczęśliwa rodzina.
— O! to prawda! — szepnął Luziński.
— Są, są takie fatalizmy na domy i rody, ciągnął dalej doktór, z pokolenia w pokolenie przechodzi spadek nieszczęść, grzechów, błędów, aż na ostatek kataklyzm przyjdzie i do reszty zdruzgocze ruinę.
— Sądzę, że co do Turowskich, odparł Luziński, jeszcze się to może poprawić. Syn hrabiego wprawdzie nie daje nadziei odrodzenia, ale są dwie panny z pierwszego małżeństwa.
— Wiem, wiem całą tę historją, przerwał Walter, dwie już niemłode panny, które karmiono całe życie żółcią, octem, piołunem, męczono, znęcano się aż oczywiście musiano z nich porobić najnieszczęśliwsze istoty, którym świat wydaje się piekłem, lub kałużą. Są, mówił dalej lekarz, koledzy moi doktorowie, którzy robią czasem doświadczenia ze zwierzętami, żywią je pół roku jakąś strawą niezdrową, aby się potem dowiedzieć po zabiciu; jakie zniszczenie ona wywarła na nieszczęśliwej istocie. Te panny zupełnie mi przypominają króliki, którym dodawano indygo, aby kości stały się niebieskie, co one poczną wytuczone nienawiścią, zgorzkniałe niewolą, gdy śmierć te więzy potarga? — Walter uśmiechnął się gorzko. — No, dodał, niezazdroszczę szczęśliwym tym, którym biedne istoty dostaną się za życia towarzyszki. Choćby wniosły miliony, choćby im chciały dać serca, mogąż one je mieć jeszcze?
— Ale proszęż pana, oburzył się Walek, przecie to niewiadomo jak indygo rozchodzi się w królikach i czy ucisk, niewola, niesprawiedliwość właśnie człowieka nie czynią lepszym, pobłażliwszym, skłonniejszym do miłości?
— Owszem, młodzieńcze mój, przerwał Walter, wiemy doskonale co robi farba i co może takie wychowanie. I ja boleję zawczasu nad losem małżonków dwóch hrabianek, a podwójnie, jeźli wybiorą sobie ludzi nie ze swojej sfery.
Rozmowa zaczynała być zajmującą i draźliwą razem, Luziński zamilkł, doktór gorączkowo mówił dalej:
— Jest to prolog tragedyi, tak! szczęścia tam ani spokoju być nie może. Gdyby nawet panny inaczej zostały wychowane, jest jedno prawo, które mało cierpi wyjątków. Chcąc szczęścia, trzeba go szukać, w swojej sferze, a nigdy po nie wyżej i niżej nie sięgać. Zaślepia się człowiek chwilową namiętnością, pozorną sympatyą, ale życie jest nieubłagane, długie i wcale nie tak proste, jak się zdaje. Są w niem komplikacye, zadania, węzły, przy których różnica pojęć, obyczajów, nawyknień, wychodzi na jaw i wyzywa do walki. Gdy raz wypowiedziana wojna, życie zje walka i zatruje. Zuchwałym być trzeba nad miarę, aby się rzucać na wir, w którym stu przedtem utonęło pływaków.
Luziński nic do odpowiedzenia nie miał, lękał się nawet stawać w obronie położenia własnego, aby się nie wydać z tajemnicą.
— To nieszczęście, poszepnął doktór smutnie, że prawdy z doświadczenia zaczerpnięte, są straconemi niemal dla ludzi młodych i niedoświadczonych. Widzą oni niebezpieczeństwo i naigrawają się zeń, czasem ich ono pociąga nawet. Każdemu się zdaje, że to co jego poprzedników spotkało, jednego jego wybranego minąć musi. I tak giną muchy na świecach.
Była chwila milczenia, wchodzili właśnie do dworku doktora. Walter usiadł.
— Coś mi pan, rzekł, powróciłeś z tej wyprawy nieswój, zmęczony i smutny. W Bożej Wólce bywa gra, czybyś miał tę słabość?
— O nie! — zawołał Walek, nie grałem, nie grywam, powróciłem w tem samem usposobieniu, w jakiem wyjechałem.
— Daruj mi, że pana pytam, dodał Walter, jestem sam, bez rodziny, potrzebuję się zawsze do kogoś przywiązać i komuś dokuczać, pod pozorem, że mu pomagam. To usposobienie smutne, którego pan doznajesz, znam jako lekarz. Właściwe ono młodości, gdy nadchodzi chwila ta, którą starzy Polacy nazywają Bożą Wolą. Pan alboś się zakochał, albo potrzebujesz się kochać i myślisz żenić!
— Ja! — zawołał Walek, ja!
— Ale nie zarzekaj się, uśmiechając dodał Walter. Sam może się nie znasz. W takiem usposobieniu krytycznem, pierwsza kobieta, która się nastręczy, wzbudza najgwałtowniejsze uczucie. To się pan żeń, ale nie po szalonemu.
Luziński chciał się śmiać, niemógł, usta mu się skrzywiły tylko.
— Wcale nie myślę ani się kochać, ani żenić, rzekł stanowczo.
— Dajesz mi słowo honoru? — z naciskiem spytał Walter.
Luziński zmięszał się bardzo i zamilkł.
— Będę więc natrętnym do końca, po chwili rzekł doktór, słuchaj pan. Jestem obcy, dla pana zupełnie obcy... w tych stronach także... mimo to, skutkiem pewnych stosunków, z których się panu wytłómaczyć nie mogę, znam strony tutejsze, ludzi, charaktery, położenia, doskonale. Muszę panu wyznać, że mnie szczęście wasze obchodzi dosyć i nie bez powodu. Powiem wam tylko to jedno, więcej nie mogę, że znałem waszego ojca.
Luziński zbladły zerwał się z krzesła, załamał ręce.
— Panie! — zawołał, powiesz mi o nim.
— Ani słowa, znałem go przypadkowo, krótko, nic nie wiem, ale to wytłómaczy dlaczego chcę i muszę z wami mówić otwarcie. Pan zawiązałeś intrygę ze zdesperowaną hrabianką Izą, dostałeś przyrzeczenie i pierścionek...
Luziński schował w tej chwili rękę, ale już było po czasie.
— Daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest? — spytał doktór, a po chwili dodał: milczysz! bo jest tak jak mówię. Otóż mam sobie za obowiązek zakląć cię, abyś zerwał stosunki te, myśl szaloną porzucił i usłuchał mnie. Kładziesz sobie pęta na szyję, gubisz się, zginiesz.
Luziński oburzony wreszcie, wybuchnął:
— Ale przypuściwszy, żeś pan odgadł mnie, czy wyszpiegował, jakiem prawem chcesz mojemu życiu narzucać swe doświadczenie?
— Prawa nie mam żadnego, spokojnie rzekł Walter.
— Pan nieznasz osób, odgadujesz charaktery fałszywie, a nie rozumiem nawet powodów, dla których chcesz odebrać biednemu człowiekowi nastręczające się środki do podźwignięcia.
— Bo to są środki złe, fałszywe, omylne, odezwał się doktór, bo jeźli masz talent, dźwignąć się powinieneś o sile własnej, a nie zaprzedawać dla grosza.
Luziński gniewny ruszał ramionami pogardliwie.
— Proszę pana, zawołał, dajmy pokój tej rozmowie, niewchodzę w powody. Mówisz pan, że znałeś ojca mojego, a dziecku chcesz zamknąć wrota do szczęścia.
Walter powstał i uderzył rękami, załamując je z nadzwyczajną gwałtownością.
— Patrz, zawołał, na ten siwy włos, na spaloną twarz, zorane czoło, na wygasłe oczy, żyłem długo i mam prawo uczyć życia drugich. Ty to nazywasz szczęściem, co jest przepaścią. Jakie szczęście? Ta kobieta nie kocha cię, ty jej nie kochasz, robicie kontrakt świętokradzki i chcecie w nim znaleźć szczęście? Czy pan wiesz co to jest ożenienie ubogiego człowieka z taką wielką panią, której dziesięć pokoleń antenatów siędą na twej piersi? Czy znasz upokorzenia jakie cię czekają, rolę którą bierzesz? śmiech i szyderstwo, z jakiemi cię zaprzedańca wskazywać będą palcami? wiesz ty, że dziś użyty do wydobycia z nieszczęsnego położenia, jutro możesz być rzucony na śmiecie, jakeś zasłużył?
Luziński stał zburzony mocno, ale nieprzekonany wcale.
— Wszystko to deklamacye starego człowieka, któremu na świecie było niedobrze, który się zawiódł na ludziach i drugim by smak życia pragnął odebrać. Daj mi pan pokój! Najprzód nieprzyznaję się do faktu, a gdyby w istocie coś podobnego się gotowało, wiem z kim i z czem będę mieć do czynienia.
— Właśnie, przerwał Walter, łudzisz się tem, iż ci się zdaje, że wiesz to, o czem niemasz wyobrażenia, że masz być położenia panem, gdy będziesz jego sługą. Ale na zaślepienie ratunku nie ma. Są fatalizmy, niestety!
Westchnął doktór i zamyślił się. Luziński był niewzruszony.
— Dotknąłeś, odezwał się po chwili, struny, najboleśniej wibrującej w sercu mojem, wspomniałeś o ojcu, o rodzinie, powiedz mi pan co o nim?
— Niewiem wiele, znałem go, rzekł doktór, znałem bardzo nieszczęśliwym, z przeszłości mi się nie spowiadał, nieznam jej, a gdym go spotkał, był biedny i zmarł... zrozpaczony. Z pół słówek, które pochwycić od niego mogłem, wnoszę, że i w jego życiu stanowczą rolę grała kobieta, nie jego sfery, do której się przywiązał, z której przyczyny zginął... Ale jemu mogło to być wybaczonem, bo błędy i zaślepienia serca obudzają litość, a rachuby głowy i ambicyi rodzą wcale inne uczucie. Ty, panie Luziński, nie kochasz się, jesteś olśniony, sprzedajesz się dla fortuny, dla domniemanego stanowiska w świecie. O fortunie nic nie wiem, musiano ją nadszczerbić, ale to rzecz najmniejsza, położenia zaś w świecie arystokratycznym nie zyskasz, niemasz potemu ani powierzchowności, ani ogłady, której się w twoim wieku już nie nabywa... Żona idzie za mężem, a biada mężom, których one wlec muszą za sobą pomiędzy ciasne szeregi uprzywilejowanych! Luziński mąż hrabianki Turowskiej, pozostanie mieszczukiem, na biletach pani większemi literami stać będzie née Comtesse Turowska, niż własne jej nazwisko, potrącać będą intruza i życie spędzisz żrąc się gniewem i nienawiścią.
— Widzę, że pan za nic rachujesz, że ja przecie nie jestem pierwszym lepszym z brzegu człowiekiem, że mam talent i że nim przy pomocy stanowiska, jakie ożenienie dać może, wyrobić, zdobyć sobie potrafię położenie całkiem, spodziewam się, właściwe i świetne.
Walter się rozśmiał szydersko.
— Talent! zawołał, cóż! do poezyi? Któż to dziś ceni? co to komu daje? Jeźli się tego talentu zlękną jak witryolu, którym polać im możesz ich suknie pożyczane i popalić, będą stronić, pochlebiać, nie nawidzieć mocniej jeszcze i szkodzić. Urok geniuszu dla tłumu niezrozumiały. Obok najprawdziwiej, najświetniej obdarzonego człowieka, który talent wykołysał i wyolbrzymił pracą, stanie salonowy świszczypałka z ich żargonem, z dowcipkiem pożyczanym, ze śmiałością i zaćmi nawet geniusz. Literackiemi gruntownemi zasługami dobija się wiesz czego? korony cierniowej i pomnika na grobowcu, ale nie stanowiska na świecie. Kto myśli o tem, by natchnieniem upiekł pieczeń, świętokradzcą jest, służyć trzeba idei, nie brzuchowi. Obok istotnych darów, fałszywe klejnoty ludzi zręcznych świecą jaśniej od prawdziwych dyamentów. Słuchają Tassów, których melodyjna poezya ucho im głaszcze, ale gdy w imię poezyi wieszcz wyciągnie dłoń do dłoni, serce chce przycisnąć do serca, zamkną go w szpitalu waryatów.
Luziński się uśmiechał fałszywie, ale zżółkł i gryzł się tem przeciwieństwem upartem. Głuchy był na argumentacye, chociaż go one męczyły.
— Szanowny panie, rzekł, w końcu z uśmiechem kwaśnym, bardzo ocenić umiem jego łaskawą o mój los troskliwość, wszakże zostawcie to mnie. Będę wiedział co począć...
Zamilkli.
Gdy wielki kataklyzm jaki przygotowuje się na ziemi, instynkt wszystkich stworzeń, których on życiu zagraża, czyni je niespokojnemi. Jeszcze niebo jest wypogodzone, wody wygładzone, powietrze łagodne, żadnej chmurki na horyzoncie, a już ptastwo lata niespokojne, zwierzęta się chowają, stada dzikich stworzeń biegną same niewiedząc dokąd, duch śmierci i zagłady niewidzialny, wionął po nad niemi. Coś podobnego na bardzo drobną skalę działo się w Turowie, gdzie wszystko szło najzwyczajniejszym trybem, nic nie zwiastowało gwałtownych przemian, a przecież hrabina, du Val, Manetka, don Luis, chodzili wszyscy jak powarzeni, coś przeczuwali, śnili o czemś, czegoś się lękali. Widmem, które ich z uśpienia zbudziło, był niezaprzeczenie baron Helmold, który choć doskonale grę swoją maskował, wszystkim był jednak podejrzany. Nie można mu było zarzucić, żeby się starał widocznie o którą z hrabianek, lub gwałtownie do nich cisnął, owszem, zdawał się więcej zajmować żywą Manetką. Hrabina niezmiernie by temu była rada, gdyby na seryo uwierzyła — ale znowu Luis, chociaż go to obchodzić nie było powinno, widocznie wpadał w zły humor, gdy Francuzka zbyt poufale, naiwnie niby, zbliżała się do barona Helmolda. Du Val chodził zamyślony lub znudzony. Pomimo, że Luis dość nawet jasno, i zrozumiale pozbyć się starał z domu barona, gość udawał, iż się tego nie domyśla. Na wsi odwiedziny dłuższe są we zwyczajach, urozmaicały je wycieczki do Bożej Wólki. Z całego dworu, młode hrabiątko ułomne, jakoś najniecierpliwiej znosiło pobyt barona, który najwięcej się o jego łaski starał. Widocznie hrabia Turowski miał improwizowanego przyjaciela w jakiemś podejrzeniu.
Ale że nie było się czego uchwycić, a nie wypadało robić historyi, znoszono nieproszonego gościa, z dnia na dzień wyglądając jego odjazdu. Co najgorzej, że teraz, gdy raz był u panien baron, niepodobna było pokazać mu nieufności, zabronić do nich wstępu, a Iza najbezwstydniej w świecie, zapraszała na herbaty, podwieczorki, na muzykę, pod różnemi pozorami.
Kilka dni tak przeżył baron w położeniu nie do zazdrości, potrzeba bowiem wielkiego temperamentu i umiejętności, aby w domu niechętnym widocznie, narzucając się utrzymać i na wiele alluzyj oczy zamykać, zatykać uszy, a iść przebojem.
Baron był w potrzebie mistrzem i artystą salonowym, wprawnym w rozwiązywanie podobnych zadań, któreby nieco draźliwszego człowieka wygnały z placu dawno.
Lawirował, tak, że gdy już, już miano go pożegnać w Turowie, wyskakiwał do Bogunia, a powróciwszy rwał rozmowę, udawał, że nie słyszy, zagadywał Luisa i siedział. Były nawet chwile, że go tak cieszył i bawił, iż hrabiątko zapominało się i w wesołości topiło niepokój, ale wprędce bardzo ta załoga (jak ją zwano w pałacu) znowu ciężyć zaczynała.
Jednego ranka, w ostatku, hrabina w coraz gorszym humorze i w większym niepokoju, nakazała służącemu, ażeby Luisa, jak tylko wstanie, jej przysłał. Stało się więc, że nim baron przyszedł do gospodarza, już ten, posłuszny rozkazowi, udał się do matki.
Hrabina chodziła gniewna po pokoju z założonemi w tył rękami, kawa jej stygła.
Du Val siedział nad swoją wyciągnięty w krześle i ziewał, jakoś go to zbytecznie dotąd nie obchodziło, fertyczna Manetka ostrożnie jak myszka skakała z kątka do kątka, nie pokazując się zbytecznie, a niechcąc przecie wyjść, bo się czegoś ciekawego spodziewała.
Luis wszedł, oczekiwano nań, hrabina po krótkiem przywitaniu zapytała obcesowo:
— Kiedyż on jedzie? kiedy jedzie?
— Kto? spytał syn, muskając wąsika.
— No — baron, czego on tu siedzi? to nie jest bez znaczenia.
Luis ruszył ramionami.
— Albo ja wiem, jakie to może mieć znaczenie? Spojrzał na Manetkę. Ta się z nim nieustannie chichocze i to go trzyma.
Baronowa ruszyła ramionami i pogroziła synowi.
— Sto razy mówiłam ci, żebyś ty sobie z głowy wybił Manetkę.
— Ale ja nie potrzebuję wybijać jej z głowy, bo mi tam nigdy nie siedziała, rzekł Luis. Manetka spojrzała na niego i dała mu znak, że to na jego rachunek zapisze.
— Manetka służy za parawanik, przerwała hrabina — to jest chłopiec zręczny i wie dobrze, co robi, on już ręczę ci zawiązał jakąś intrygę.
— Z kim? — zapytał Luis, siadając w fotelu.
— Z Izą, lub z Emmą, Iza widocznie mu się narzuca sama, z takim bezwstydem ohydnym, nieprzyzwoitym, że ja na to patrzeć nie mogę, mnie obrzydliwość porywa.
To mówiąc hrabina załamała ręce...
— Ale na miłość Boga, mógłbyś mu dać do zrozumienia, żeby sobie jechał, po co tu siedzi? Otwarcie mu mów, że my nigdy na małżeństwo niewłaściwe, nie wygodne dla nas nie zezwolimy. On to przecie powinien zrozumieć, bo to się praktykowało wszędzie na świecie, gdzie szło o utrzymanie świetności rodziny. Poświęcano córki, oddawano je do klasztoru, aby linii męzkiej dać potrzebny majątek. Nie mamy się wcale czego wstydzić, ani z tem kryć, idzie o ocalenie imienia hr. Turowskich, a że dwie uparte, głupie stare panny po dobrej woli nie chcą się poświęcić, no, znajdziemy sposób przecie przeszkodzenia wszystkim ich intrygom. W tem, co czynimy, nie ma nic nadzwyczajnego, c’est tout simple, cela s’est pratique partout et toujours.
Hrabina powtarzała to ciągle, chodząc po pokoju, podraźniona usiłując swe tłómaczenie wpoić słuchaczom i pozyskać ich swojemu zapatrywaniu się na tę sprawę.
— Dopóki ja żyję, dodała, ręczę, że się do nich nikomu zbliżyć nie dopuszczę, użyję wszelkich środków, je suis dans mon droit, bronię praw syna.
— Ale któż mamie mówi, że baron ma najmniejszą myśl o pannach? przerwał Luis, — ja się założę, że nie. Nadto jest roztropny, żeby nie zmiarkował, iż tu przebojem nic nie wskóra, ale Manetkę by rad bałamucić i...
Manetka ukryta w części za firankami, a trochę za fotelem, wyrwała się ze swego kątka zaczerwieniona i gniewna. Stanęła przed Luisem, jakby wzywając go do walki.
— Kto to panu powiedział? coś pan sobie wymarzył? Możesz sobie panować nad siostrami, ale proszę mnie dać pokój, ja wiem co robię. Co się tyczy waszego Barona, nie dbam o niego i nie myślę o nim. Gdy zechcę znajdę co lepszego, ręczę.
Wstrzymała się nieco Francuzka, bo groźne wejrzenie hrabiny ją hamowało, ale gniew buchał z jej ocząt.
— Manetko! milczeć! zawołała, tupiąc nogą hrabina — słyszysz, milczeć — nie zapominaj się mówiąc do hrabiego, mojego syna, że jesteś tu na mojej i jego łasce i że jutro mogę cię wysłać do Paryża, gdzie będziesz w sklepie pracować, jak...
— No! to będę! to będę! krzyknęła rozgniewana Manetka i jak mi hrabina każesz jechać, pojadę i nie pożałuję tej pustyni Turowa.
Ruszyła białemi ramionami, cała się trzęsąc.
— Manetko! co si się stało? przerwała hrabina, oszalałaś!
— Tak, oszalałam, oszalałam.
Pobiegła do kątka, siadła na kanapie i zaczęła płakać.
Luis się zmięszał.
Hrabina pogroziła mu.
— Jeszcze mi tego brakło! szepnęła sama do siebie — ale prawdę rzekłszy winnam też temu.
Luis, proszę, byś się wcale nie mięszał do kuzynki i raz na zawsze zostawił ją w pokoju.
Syn skłonił się posłusznie.
— Barona proszę dziś wyprawić! dodała matka.
— Bardzobym był wdzięczen mamie, lub du Valowi żeby mi do tego dopomogli, odezwał się Luis, ja nie potrafię.
— Ale dziecko jesteś — krzyknęła hrabina, powiedz, że potrzebujesz wyjechać z domu za interesem, juściż bez ciebie tu nie zostanie...
— Będę posłusznym, ale jeźli zechce na mój powrót czekać w Bożej Wólce, poprzyjaźniwszy się z Boguniem, cóż ja na to powiedzieć mogę? Wiadomo mamie, że ztamtąd, czy do której z panien, czy do Manetki, jeźli się zechce podkradać, nic łatwiejszego.
— Niech pan zapomnieć raczy o mnie, przerwała gniewnie Manetka, lub... lub...
— Lub co? spytał wzgardliwie Luis.
— Lub Manetka może tu cóś powiedzieć, co dla hrabiego nie będzie wcale przyjemnem.
Hrabina odwróciła się ku niej, ale ta zakrywszy twarz, płakała znowu.
Hrabiątko było tak zmięszane, iż oka matki to nie uszło.
Du Val przez cały ciąg rozmowy siedział milczący. W ogóle on wielomównością nie grzeszył i był raczej władzą wykonawczą, niż doradczą, w Turowie.
— Brunonie, kuzynie Brunonie, odezwała się, zwracając ku niemu hrabina, odezwij że się choć słowem, proszę cię.
Du Val puścił kłąb dymu. — Ale cóż ja tu u licha powiem? rzekł powoli. Każecie mi barona wyforować no to pójdę i....
— Ale — na miłość Boga! tylko znowu bez skandalu, rzucając się ku niemu, poczęła hrabina. Wiecie jak jesteśmy i tak niecierpianemi w sąsiedztwie, niechże nas nie biorą na języki.
— I dla tego, rzekł Luis, wolałem go zostawić ażby się znudził i sam wyjechał, a jestem pewny, iż się wybierze wkrótce. Ja okazuję mu twarz zimną, jestto człowiek dobrze wychowany, zrozumie.
— Manetka niech dziś nie wychodzi — dodała hrabina, obracając się do niej, powiemy, że chora, nie będzie miał pretekstu.
— A ja pójdę do niego na kawę, rzekł du Val i poufnie mu się zwierzę, że Luis ma pilny interes.
— Za pozwoleniem, nagle wtrącił Luis, boję się kuzyna du Vala — ja to sam ułatwię. Idę do niego.
— Czekaj, rzekła matka — kilka słów jeszcze.
Zwróciła się do Manetki, szepnęła jej coś na ucho, a dziewczę wyszło z pod chustki, rzucając groźne, mściwe wejrzenie na kuzyna Luisa.
— To są rzeczy podrzędne, odezwała się hrabina, zniżając głos — ale należy wcześnie naradzić się, obmyśleć plan postępowania. Luisie ani ty Brunonie nie chodzicie do tego biednego hrabiego, nie widzicie jego stanu, ale temu nieszczęśliwemu codzień jest gorzej mówię wam, co chwila gorzej. Co poczniemy na wypadek katastrofy?
Jeźli prawo nie daje nam absolutnej opieki nad pannami. Luisowi i mnie, one nieskończywszy żałoby, nam się wyrwą.
— Ale ojcu nie może być tak źle — zimno odezwał się Luis.
Du Val dodał cicho:
— Doktór mówi, że z tą chorobą można żyć niewiedzieć jak długo.
— Ale ja patrzę jak on z sił opada, jak w oczach gaśnie.
Wszyscy zamilkli. Luis dość obojętnie patrzał na posadzkę.
— Ten nasz interes z pannami był źle odrazu poprowadzony, odezwała się hrabina — dziś go naprawić niepodobna. Ja byłabym w Rzymie otrzymała dyspensę dla Luisa, gdyby się chciał żenić z Emmą, naówczas wszystko by się dało ocalić.
Luis ramionami ruszył.
— Z siostrą! ze starszą ode mnie!
— Ale rzecz nie jest niepraktykowaną, w tak ważnych okolicznościach, gdzie idzie o utrzymanie znakomitej rodziny.
— Jużciż przynajmniej z dwiema nie mogłem się żenić, odparł Luis, a zawsze by jedna została.
— Łatwiej było podziałać na tę jednę, przez siostrę.
— Ale by to nigdy być nie mogło, przebąknął Luis, nigdy.
Hrabina ruszyła ramionami.
— Gdybyś ty był nieco starszy i więcej miał odwagi i determinacyi.
— Koniec końcem innej już rady szukać potrzeba — zawołał Luis — więc jaka?
— Ale ja właśnie pytam co począć?
— Ja nie wiem, szepnął du Val, ja prawdziwie nie wiem. Pilnować mogę, zastrzelić potrafię, gdyby kto się ważył coś przedsiębrać — ale radzić!
— Ani ja — rozśmiał się szydersko Luis.
Hrabina poczęła chodzić po pokoju.
— Wszystko zapóźno! odezwała się, dziś musimy wytężoną i tak sytuacyą przedłużać, przeciągać i zostać na łasce losu.
Cóż ja słaba, jedna kobieta mogę, gdy nikt mi nie umie podać ręki.
Du Val siadł pogrążony w zadumie.
— Moja rada tylko jedna, zawsze jedna, prawników zręcznych dobrać i znaleźć jakiś powód do obciążenia panien procesem. Proces jest zawsze możliwy. Dawno potrzeba było o tem pomyśleć.
Hrabina spojrzała nań i zdawało się, że myśl ta, już dla niej nie nowa, darmo rzuconą nie została, ale w tej chwili potrzebowała jeszcze, wybierającemu się wychodzić synowi, powiedzieć dwa słowa; wyprowadziła go z sobą do drugiego pokoju.
— Luis, rzekła po cichu, muszę cię jeszcze raz przestrzedz, prosić! dajże pokój Manetce! Byłabym ślepą, gdybym niewidziała, że za nią latasz. Ona jest blizką, jest bardzo blizką krewną twoją.
Luis spojrzał na matkę.
— Kuzynką? spytał.
— No, tak — kuzynką — odparła hrabina, mimowoli zarumieniona, dosyć, że blizką i że nie zniosę...
— Ale proszę mamy, zimno odezwał się Luis, przecie mama wiedziała, że ja jestem młody, że ona ładna i że zbliżając nas...
— Niespodziewałam się byś był bezwstydny i zepsuty — groźno zawołała matka.
— Mais je suis de monâge, rzekł spokojnie Luis, a zresztą, ona sama trochę winna.
— Zmusisz mnie, że ją odeślę.
— I — to już będzie zapóźno! odezwał się z najzimniejszą krwią młody hrabia — zrobi mi to przykrość, a nie zaradzi nic.
— Jakto! rzucając się gwałtownie ku niemu i łamiąc ręce z gniewem, wybuchnęła hrabina — jakto! śmiałeś, pod moim dachem?... A! ja nieszczęśliwa:
I padła na krzesło, zanosząc się od płaczu. Luis stał bardzo chłodny i gotów od razu burzę przetrzymać.
— Ale cóż się znów tak strasznego stało! rzekł, ruszając ramionami, nie mogę się przed mamą spowiadać ze wszystkiego, tylko ręczę, że niewiele temu winienem, a Manetka bardzo dobrze wiedziała co czyniła.
Matka siedziała wciąż, zakrywszy sobie oczy, czego Luis nie mógł zrozumieć, jakiś gwałtowny smutek, rozpacz ją ogarnęły, a przecież ust otworzyć nie mogła, nie rzekła słowa, wskazała synowi drzwi. Luis powoli wyszedł.
Gdy baron Helmold, udając jak najlepszy humor z żarcikiem na ustach i cygarem w ręku wszedł do pokoju hrabiego, zastał go przechadzającego się ze zmarszczonem czołem i nieusposobionego wcale do wesołości. Milcząco podali sobie ręce.
— Mam wielką przykrość, odezwał się Luis — domowa głupia sprawa, przebacz mi, jestem nieswój.
— Matka moja chora, ojcu gorzej, słowem, głowę tracę.
— Czybym ci kochany hrabio, nie mógł być użytecznym? zapytał baron.
— Dziękuję! nie! to są sprawy, których ręka obcych dotknąć nie może, de la nature la plus intime.
Baron doskonale zrozumiał, że to znaczyło, iż mu się na ten raz nieodwołalnie wybierać ztąd wypadało.
— Jakże mi przykro, odezwał się, iż właśnie w takiej chwili będę zmuszony Turów opuścić. Hrabianki prosiły mnie na ranne śniadanie, pójdę je pożegnać, a potem natychmiast wyjeżdżam.
— Do Warszawy? spytał roztargniony Luis.
— Zapewne, nieco później, ale jeszcze jakiś czas dla interesów familijnych w tej okolicy zabawię.
Gospodarz nic nie odpowiedział, chociaż hrabinę odszedł był zagniewaną, czuł potrzebę poradzenia się i doniesienia jej o śniadaniu.
— Piłeś już kawę? spytał Helmolda.
— Dziękuję, jestem po kawie.
— Zatrzymaj się tu chwileczkę, ja wnet powracam, matka mi kazała przynieść książkę, zaniosę jej, powiem dwa słowa i jestem nazad.
To mówiąc, rzucił się ku drzwiom i znikł, Helmold popatrzał za nim z uśmiechem, widział, że z nim grano komedyę, ale potrzeba było w swej roli zostać do końca.
Luis wbiegłszy na górę, usłyszał w przedpokoju rozlegający się głos hrabiny i szlochanie Manetki, domyślił się łatwo sceny. Wejść, czynie, wahał się chwilę, ale czasu nie było do stracenia, otworzył drzwi.
Mania we łzach cała, klęczała na posadzce, hrabina stojąc nad nią, rozwścieczona jak furja, straszna, zdawała się grozić jej ściśniętemi pięściami. Na widok syna krzyknęła: — Precz i wskazała mu drzwi, ale Luis nie usłuchał rozkazu i wszedł blady, ale na pozór nieporuszony.
— Precz! mówiłam ci, powtórzyła matka.
— W tej chwili rozkazu spełnić nie mogę, rzekł chłodno Luis. Mama się niepotrzebnie unosi, na cały dom słychać krzyk, a ja mam oprócz tego pilną sprawę.
Mania klęcząc na ziemi, płakała.
— Powtarzam jeszcze, idź i nie śmiej mi się mięszać do tego co ja robię.
— Ja się nie mięszam wcale, odparł Luis, ale tylko nawiasowo przychodzę powiedzieć, że bądź co bądź, choć pogniewaliśmy się z sobą, ja Mani nic zrobić nie dam. Wie mama, że ja co postanowię, to dotrzymam. Mania nie jest nic winna, prócz, że mi w ostatnich dniach nadto kokietowała barona, ale baron wyjeżdża po śniadaniu u panien. Otóż co mamy zrobić z tem śniadaniem?
Hrabina zgrzytnęła tylko zębami, rzuciła na syna okiem nie matki, ale rozgniewanej kobiety i wskazała znowu drzwi:
— Precz.
— Pozwoli mama, że ja znów widząc ją tak rozgniewaną, Mani tu nie porzucę. Chodź Manetko, chodź!
Ale dziewczę płaczące, obie ręce wyciągnęło odpychając go.
Było długie milczenie, Luis popatrzał, dał chwilę do namysłu i nie biorąc do serca tragicznych objawów, odezwał się flegmatycznie:
— Zatem śniadaniem u panien już ja rozporządzę. Niech mama ochłonie, ja doprawdy całej tej historyi nie mogę zrozumieć. Widziałem mamę daleko więcej pobłażającą w innych wypadkach tego rodzaju.
Jeszcze chciał mówić, gdy hrabina odwróciła się do niego i drzącemi rękami popchnęła go za próg, zatrzaskując drzwi za nim.
Luis miał tę zimną krew zepsutej młodzieży, która nie burzy się łatwo, przecież potrzebował zejść bardzo wolno na dół, aby mimowolnego wzruszenia na twarzy jego nie wyczytał baron.
Helmold zaś ani probował pod tą maską dobadać tajemnicy przeczuwanej, odgadując tylko, że zapewne o niego chodziło.
W bocznem skrzydle, w mieszkaniu hrabianek, przysposabiano śniadanie, posłano przez grzeczność, a raczej na psikusa prosić hrabinę, która się wymówiła bólem głowy i Manetkę, zmuszoną pozostać niby dla pielęgnowania tej migreny.
Wykomenderowany tylko został dla zdania raportu i na obserwacyę pan Bruno du Val, a naturalnie towarzyszyć miał baronowi, syn domu.
Hrabianki tylko przez sługi coś dowiedziały się głucho o jakichś scenach rannych w pałacu, ale zrozumieć nie mogły co się tam stało.
Baron zmuszony do opuszczenia Turowa dosyć był smętny; z czasu, który tu przepędził, niewiele potrafił skorzystać. Zbliżył się nieco do Emmy i tyle tylko mógł z półsłówek wymiarkować, że opuścić ojca nigdyby się nie odważyła, choćby nawet serce ją ciągnęło... Toż samo powtórzył mu Mamert, który pod pozorem rachunków zbliżył się do hrabianek i nadzwyczaj zręcznie dał im do zrozumienia, mimo nadzoru, niby nic nie mówiąc, iż baron zakochany i że obie razem decydować by się powinny, nakłaniając Izę do złamania oporu siostry, ale ani Iza, ani niewola, ani półsłówka Mamerta nie zdołały poruszyć młodszej, by opuściła ojca. Oświadczyła w niewielu słowach, z głębokiem jednak przekonaniem, że jakiekolwiek losy ją czekają, biednego starca nie rzuci. Z całej tej rodziny ona jedna w tem przywiązaniu do zdziecinniałego rodzica czerpała siłę, rezygnacyą i szlachetniejsze uczucie, które pragnienie zemsty przemagało.
Budziło to poszanowanie nawet w takich ludziach jak Mamert, co sami kochać nie umieli i rachubie poświecić przywykli wszystko. Emma w oczach siostry urosła na heroinę, ale ten heroizm stawał na przeszkodzie ziszczeniu najgorętszych jej pragnień.
W późniejszych rozmowach Emma oświadczyła stanowczo, że przyjęłaby barona bez wstrętu, choć się jej niezbyt podobał, ale nie weźmie nikogo, dopóki obowiązek przykuwa ją do łoża chorego ojca. Iza doszła do tego, że żartując spytała ją:
— No, a gdyby cię siłą porwano? cóżbyś była winna?
— Nie dałabym się porwać siłą, odpowiedziała, bo serce by mi pękło na myśl tego losu, jakiby tu ojca spotkał.
— A! mój Boże! — zawołała Iza na to, tych ich znasz, jutro by ci ojca sprzedali, nawet nie drogo, mogłabyś go sobie wykupić!
Emma łzy miała w oczach, ale odpowiedziała tylko:
— Daj mi pokój, rób co chcesz, ja zostanę, ale pocóż byś ty dla mnie miała się poświęcać, idź, ja się nie lękam, niech co ma być, wykona się. Nie bój się o mnie.
Rozmowa dwóch siostr i nader ostrożne traktowania Mamerta nie doprowadziły do niczego. Iza wszakże nie zrozpaczyła wcale o przyszłości. Postanowiła przez Myliusa starać się, aby ojca przywieziono do miasteczka, a ztamtąd Emma by go łatwo już z sobą zabrać mogła.
Wszystko to dosyć było trudne do wykonania i obiecywało się ciągnąć długo.
Na ostatniej nocnej schadzce z panem Klaudzyńskim, baron Helmold dowiedział się jak rzeczy stały, zafrasował nieco, ale jeszcze nie wyrzekł się planów. Musimy wszakże wyznać, iż te trudności gromadzące się dokoła, zachwiały nim nieco. Nawykł był do intryg, do pokutnych robótek, ale do takiej historyi osłonionej tajemnicą, niebezpiecznej, splątanej, pełnej zawikłań możliwych, mogącej się nie udać, nie miał już zbyt wielkiej ochoty. W dodatku panna Emma choć mu się bardzo wydawała przyzwoitą, nie była tak uroczą, aby uczucie w sercu wzbudziła, a zwłaszcza w sercu już dosyć wyrobionem i mnogich nowicyatów noszącem pamiątki.
Baron Helmold stał właśnie na tych krytycznych rozstajach wahania, gdy człowiek nie wie sam czy iść naprzód, czy się cofać. Droga z razu wydała mu się prostą i krótką, teraz do zbytku krętą i przedłużoną. Ale u celu stała cyfra wcale poważna jeszcze, mimo ustępstw uczynionych dla pośrednika, o których baron wcześnie z sumieniem się rozgadywał, czyby ich, jako wielce niemoralnych i niegodziwych, nie można było się pozbyć.
W takich usposobieniach zastała towarzystwo Turowskie godzina rannego śniadania.
W innym świecie, gdy się kilka osób zebrać miało tak znękanych, zmęczonych, rozdrażnionych, pod tylu ciężarami trosk, z takiem na umysłach brzemieniem, nie umiałoby pewnie ani ukryć w sobie cierpienia, ani przybrać wesołości wymuszonej. Ale od czegóż wychowanie, ton dobry i umiejętność życia? Ludzie przyzwoici nigdy nie powinni okazać po sobie co czują, ani pozwolić drugim zajrzeć do swej duszy. Z wyjątkiem pana du Val, który nie był całkiem salonowym, wszyscy-zresztą stawili się z uśmiechami na godzinę naznaczoną.
Hrabianka Iza najszczególniejszą odznaczała się wesołością, prawie zbyteczną i dającą do myślenia du Valowi nawet. Emma mimo zwykłej swej melancholii, nie dawała poznać po sobie, że cierpi. Luis sarkastycznym się stał i cierpkim. Baron udawał obojętnego turystę. Śniadanie podane było na przepysznych srebrach i wielce wspaniałe. Iza ilekroć mogła upokorzyć tem pałac i Luisa, nigdy nieomieszkała. Du Val patrzał na te serwisy, jakby w myśli rachował, ileby za nie mógł wziąść, gdyby mu się do rąk dostały.
— Szkoda nam, że baron odjeżdża, śmiało i na złość bratu odezwała się Iza, ale po cóż się tak spieszyć? chyba że u nas bardzo nudno.
— O! pani! niezasłużyłem na tak straszliwe posądzenie, odparł baron, mais, entendons nous, ja wprawdzie wyjeżdżam, ale nie odjeżdżam. Język polski ma des nuances adorables (umyślnie to znać dodał po francuzku, aby lepiej dowieść). Wyjeżdżam z Turowa, dodał, ale nie odjeżdżam z tych stron. Najprzód będę u familii dla interesów, potem chcę się jeszcze pokręcić po okolicy.
— Słyszysz Luis! dodała Iza złośliwie nieco, ale na pozór bardzo naturalnie. Baron nam obiecuje powrócić.
— Jestem z tego niezmiernie szczęśliwy, rzekł, uśmiechając się hrabia.
Du Val szepnął po cichu:
— Niechby go diabli wzięli.
W tej chwili baron spojrzał na Emmę, spotkał jej wzrok i otrzymał jakby cień nadziei. Emma nie chciała zrywać zupełnie.
— Więc pan teraz jedzie do familii, spytała Iza.
— Tak pani, ale wprzódy pożegnam pana Bogusława w Bożej Wólce.
Du Val i Luis spojrzeli na siebie.
— Kiedy tak, odparł młody hrabia, to pan baron jeszcze nie możesz powiedzieć, ani kiedy, ani dokąd pojedziesz. Wólka znana jest z tego, że nie łatwo gości puszcza i często zmienia ich plany podróży.
Baron nic nie odpowiedział.
— A rodzina pańska daleko ztąd? — zapytała Iza.
— Jak na tutejsze drogi i środki przenoszenia się z miejsc na miejsce, odezwał się Helmold, to dosyć daleko, bo dziesięć tych mil, z których jednę przebywa się w godzinie, a inne czasem pół dnia jechać trzeba.
Rozmowa stała się ogólną i obojętną.
Iza łamała sobie tymczasem głowę, jakby brata i du Vala gdzieś odprowadzić, zagadać, wyciągnąć, a baronowi i Emmie choć chwilkę dać pomówić z sobą. Zadanie to wszakże było tak trudne, że nawet najzręczniejsza intrygantka nie byłaby go może potrafiła szczęśliwie rozwiązać, gdyby skład okoliczności nadzwyczajny nie dopomógł.
Po du Vala najprzód przysłała hrabina w jakimś pilnym bardzo interesie, a ledwie się to stało, Mamert Klaudzyński wszedł szukać Luisa, dla nader ważnego także i niecierpiącego zwłoki interesu i wyprowadził go z sobą do przedpokoju. W mgnieniu oka Iza rzuciła okiem na barona, pobiegła do fortepianu i zaczęła coś z takiem grać brio, że można było najbezpieczniej spiskować, nie lękając się podsłuchania. Baron nadto był zręczny, żeby z chwili, może przez Klaudzyńskiego wcześnie mu zgotowanej, nie korzystać.
— Pani, zawołał, zbliżając się do Emmy, niezwyczajne położenie do niezwyczajnych zmusza kroków. Przebacz mi moją śmiałość. Pani wiesz o moich zamiarach?
Emma nie zmięszała się wcale.
— Wiem, rzekła, pan też zapewne wiedzieć musisz, co mnie tu wiąże i zmusza odebrać mu wszelką nadzieję?
— Wszelką nadzieję! — zawołał baron, a! nie! mylisz się pani, umiem szanować jej uczucia: ale też potrafię czekać na pomyślniejszą chwilę.
— Czekać? — odparła Emma, nie mów pan tego słowa, a wątpię, byś miał dla mnie to uczucie, które cierpieć i czekać dozwala.
— Owszem, zawołał baron, to uczucie mam dla niej i dowiodę tego, a może stałość moja obudzi w jej sercu...
Emma uśmiechnęła się, patrząc nań prawie z politowaniem.
— Panie baronie, my nie tym językiem mówić do siebie powinniśmy, nie łudźmy się. Bądźmy sobie dobrymi przyjaciołmi, ale czem innem, niestety, trudno! ja nie jestem szesnastoletnią dzieweczką romansową, ani pan akademikiem...
Baron się nieco zmięszał.
— Ale pani...
— Ale panie baronie, to wcale nie przeszkadza projektom dalszym, pan masz dla mnie trochę szacunku, ja dla was trochę wdzięczności, z tym zapasem można pójść razem w drogę życia! Ale nie teraz, nie. Wiesz co mnie wstrzymuje?...
Iza grała zapamiętale.
— A jeźli Bogu się podoba usunąć przeszkody, jeźli okoliczności tak się ułożą, że będziemy mogli hrabiego wziąć do siebie, czy rachować na swe słowo dozwolisz mi pani?
Emma spojrzała nań smutnemi oczyma.
— Dotrzymam słowa, gdy go dam, rzekła — ale jedno pytanie?
Zawahała się nieco.
— Jeźli Bóg tak zrządzi by ojciec był z nami — będziesz mu synem, dziecięciem przywiązanem?
— Przysięgam, rzekł baron, na chwilę wzruszony.
— Wybaw mi ojca — jestem twoją! zawołała Emma, rumieniąc się i podając mu rękę. Baron właśnie schylił się ją całować, gdy straszliwy akord dał się słyszeć na fortepianie i ledwie miał czas odskoczyć ku Izie, gdy Luis wpadł do pokoju oczyma szukając winowajców. Emma układała bukiet w wazonie. Iza podniesione miała oczy na Helmolda. Podejrzenie spadło na nią, ale ona na groźne wejrzenie brata, odpowiedziała wyzywającym uśmiechem szyderskim.
Baron miał już kapelusz w ręku, pożegnał się i odjechał.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Iza rzuciła się na szyję siostrze.
— Emuniu moja! będziemy wolne! zawołała, będziemy wolne?
Ale do tej swobody droga jeszcze była daleka, a cel sam, może za jasno malował się w oczach olśnionych.
Emma smutnie odpowiedziała:
— Ty będziesz wolną, — ja! — nie.
W sprzedanej aptece, pomimo, że zamyślano mocno o wyniesieniu się na, wieś, jak tylko ostateczna umowa o nabycie Paprotyna zostanie zawartą — leniwo szło jednak opuszczenie starego domu, do którego jak do żółwiowej skorupy przyrosło życie tych nawet istot, coby się były z nienawistnej oficyny wyrwać pragnęły.
Teraz gdy już przychodziło sprzedaną kamienicę porzucić, niewczesne rodziły się żale, nie mówiąc już o starym Skalskim, który chodząc wzdychał tylko, nie śmiejąc przed dziećmi wynurzyć się ze swą boleścią, ani o pani Skalskiej, która po kątach płakała kryjąc się przed córką — nawet panna Idalia i Roger kwaśno się pakowali i powoli. Nowy też nabywca nie naglił tak bardzo.
Pannie Idalii szło w ogóle wcale nie po myśli i odbijało się to w jej humorze. Całe ranki, z cygaretą w ustach, leżała zdumiona na szeslągu w swoim pokoju, stękała, a biedna matka była przez nią umęczona.
I tego dnia właśnie, choć już bardzo starannie na rano ubrana, panna Idalia wyciągnięta patrzała w sufit zamyślona, gdy weszła poczciwa matka z czerwonemi oczyma.
— Co ci to jest, moja duszko? spytała — leżysz ciągle, możeby się poradzić Myliusa?
— A! niechże mi mama z tym głupim starym da pokój! odpowiedziała córka, puszczając kłąb dymu. Co on mi poradzić może? Ja nie jestem chora na chorobę, ale na duszę chora. Bo czy może być na świecie położenie nudniejsze nad moje. Schnę tak w tej dziurze opuszczona.
— A moje dziecko...
— Mama tylko płakać i stękać umie, a poradzić mi i dopomódz, nie ma wyobrażenia. Inne matki — niech to mamy nie gniewa, przecie myślą o córkach, ja sama sobie radzić muszę i nie mam żadnej pomocy od mamy.
— W czem że ja ci odmawiam pomocy?
— Mama mi nie odmawia, bo ja o nią nawet nie proszę, wiem, żeby to było darmo. Mama nie ma pojęcia nawet. Inne matki przecie myślą o córkach, choć ich mają po kilka, ja jestem jedna a opuszczona. Nic, nic, w niczem od was nie mam poparcia, nie jestem zrozumianą.
Matka która zwykła była płakać w takich razach, poczęła łzy ocierać, w istocie nie pojmowała zupełnie czego od niej żądano.
— Czego chcesz moje dziecko — mów?
— Już jak tylko ja mamie mówić o tem muszę, to źle.
— Ja jestem najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
Zamilkła na chwilę.
— Przecież mama to zrozumieć powinna, że ja muszę wyjść za mąż i mam prawo zrobić świetną partyę. Mama z tem swojem nabożeństwem myśli, że na moją intencyę pomodlić się, to dosyć. Ale mnie Święty Antoni za mąż nie wyda, jeśli się mama starać nie będzie.
— Za kogo?
— Za kogo? to dobre pytanie, odparła Idalia, nie idzie za kogo, byle dobrze i tak jak mi się należy.
— Ale zkądże ja ci wezmę? szlochając mówiła matka.
— Nie! to nie do zniesienia, przerwała córka, przecież to rzecz mamy szukać, a moja przyjąć lub nie. Naturalnie, że w ten sposób, ja się zmarnować muszę. Już mi życie obrzydło.
Matka na seryo po cichu płakać zaczęła.
— Mnie nie idzie o kochanka, zawołała Idalia, ale o męża! o takiego męża, któryby mi przyszłość zapewnił.
Widzi mama przecie, że nie jestem żadną marzycielką, że nie wymagam rzeczy nadzwyczajnych, chcę człowieka bogatego, choćby nawet nie młodego, to mi wszystko jedno, a tego muszę mieć. Ten głupi baron galicyjski, jestem pewna, że goły jak turecki święty, pojechał do Turowa, gardzę nim, jest nikczemny. Jeśli przyjedzie tu, okażę mu całą wzgardę moją.
Czyż mama jeszcze nie rozumie do czego ja zmierzam.
— Do czego zmierzasz? spytała z za łez pani Skalska.
— Mama by się powinna domyśleć, każda inna matka pojęłaby to łatwo. Ale ja, sama nawet takie projekta robić muszę.
— Jakież? jakie?
— Czyż mama nie widzi, że ten stary doktór Walter, milioner, jest dla mnie najwłaściwszą partyą?
— Stary, co kupił aptekę? ależ wy właśnie w aptece nie chcieliście siedzieć.
— O! ja bym też starego okulbaczywszy, nie siedziała z nim w aptece.
— Ale ten człowiek mógłby być ojcem twoim.
Idalia ruszyła ramionami.
— To co? odparła, właśnie taki najlepszy, bo musi słuchać młodej żony i fantazyom jej dogadzać. Kochanie to głupstwo, to bałamuctwo, zostawić je trzeba czternastoletnim pensyonarkom, rozsądna kobieta, nie powinna się wiązać sercem.
— Moja Idziu? co też ty dziś wygadujesz?
— Ja? co myślę, niech mama wierzy i Waltera choć dziki, choć nieprzyjemny, choć się broni, złapię, muszę złapać. Ale niechże by mi mama i ojciec cokolwiek przynajmniej pomogli. Ja sama muszę o wszystkiem myśleć.
Matka ciągle szlochała, poczęła jakoś desperacko patrzeć w okno, nie wiedząc już co mówić i co myśleć, Idalia była niewyczerpaną i paplała ciągle.
— Inni rodzice, mówiła, zaraz by dla córki na tę myśl wpadli sami, a u nas, to ja muszę wyprzedzać mamę, ojca i rozpoczynać o własnych siłach.
— Komuż by na myśl przyszło co podobnego, odezwała się matka, wzdychając, człowiek nieznany nikomu, niewiedzieć kto, zkąd, jakiego charakteru, przeszłości, fortuny jego nikt nie wie, złamany, zgrzybiały, mogłażem ja nawet przypuścić, aby mu dać córkę.
— Ale bogaty! bogaty! bogaty! zawołała panna Idalia — jestem przekonana, że bogaty i że z nim zrobiłabym co chciała. Musi być jak każdy stary, bez nadziei życia nowego, spragniony młodości, nie mogę mu się nie podobać. Gdybym raz go wzięła, o! ręczę! takbym pokierowała jakbym chciała sama.
— Ale jemu to nie w głowie, widzisz, że ucieka od nas, że go zaprosić niepodobna!
— To co? spytała Idalia ruszając ramionami, właśnie cała sztuka żeby go ściągnąć, przełamać ten opór, zwyciężyć. Niech tylko rodzice postarają się żeby tu bywał przecież jest tysiące pretekstów, a ja resztę na siebie biorę.
Matka oburzyła się niemal, mimo zwykłej łagodności.
— Niech mnie Bóg broni, bym do tego rękę przyłożyć miała, odezwała się smutnie, to małżeństwo byłoby świętokradzkiem.
— O! o! przerwała Idalia — pełno takich małżeństw na świecie. Stary, dwa czy trzy razy starszy ode mnie, no to co? więc naturalnie prędzej umrze, a ja wówczas pójdę sobie za mąż jak zechcę. Któż tak nie rachuje? to chleb powszedni.
Na te słowa wszedł Roger, który był w nocy powrócił, z miną dumną i kwaśną jak zawsze, podał rękę Idalii, a matce głową kiwnął.
— Weź że choć ty moją stronę — poczęła siostra, bo to nieszczęście z takiemi rodzicami, którzy dzieci zrozumieć nie mogą.
Roger ramionami ruszył.
— Mama niechce przypuścić, żebym ja mogła pójść za doktora Waltera, a ja sobie postanowiłam go mieć.
— Przyznam ci się, że postanowienie i śmiałe mi się wydaje i trochę dziwne. Ale on by być mógł ojcem twoim.
— Znowu i ty toż samo pleciesz! zawołała Idalia, rzucając z niecierpliwości cygaretę, to właśnie jest co mi się w nim podoba! Ja go poprowadzę. Jest niezawodnie bardzo bogaty.
— Wiesz-że zkąd ta fortuna? spytała matka po cichu.
— A mnie co do tego, śmiejąc się mówiła Idalia — on mógł zrobić majątek jak najpaskudniej, a ja go jak najuczciwiej zabiorę po nim. Człowieka się nie boję, bo się nie dam. Fortuna to potęga, to wszystko, ja muszę być bogatą.
Roger śmiał się.
— Dziś jesteś bardzo jakoś podraźniona, rzekł, takie rzeczy robią się, ale się nie mówią.
— Dlaczego? odpowiedziała Idalia — ja sobie z tego śmiesznego wstydu nic nie robię! Czy ja powiem, czy nie, dla czego za niego idę, przecież i on i wszyscy to zrozumieją, że nie dla jego siwych włosów i zmarszczek, tylko dla pieniędzy. A ty byś się nie ożenił ze starą hrabianką dla miliona! To są rzeczy powszednie.
Roger się uśmiechnął.
— Bo to są wszystko dzieciństwa, dodała Idalia, te udawania, te sentymenta, kiedy wszystkiem rządzi rachuba.
— Czemu ty, poczęła po chwili, nie zbliżysz się przynajmniej do Waltera. Rodzice mi pomagać nie chcą.
— A ja nie mogę! rzekł Roger.
— Czemu?
— O, bo tam już podobno wśróbował się podrzutek ten Luziński. W wielkich słyszę łaskach teraz u Waltera.
— To go wykurzyć! przerwała Idalia, o! gdybym ja była mężczyzną, inaczej bym sobie rady dawać umiała, wy wszyscy jesteście wymokłe śledzie. Żadnej energii, żadnej śmiałości, fe! fe!
— Luziński ma rozum, on wie że tam coś zyskać może, opanuje go i mnie będzie szkodzić.
— Ich trzeba poróżnić, trzeba go ztamtąd wypędzić, ale na miły Bóg, dajcie mi tu doktora Waltera na godzinę, a ja sama to wszystko zrobię, przecież pójść do niego nie mogę.
— Ale kochana Idziu, rzekł Roger, chociaż w zasadzie możesz mieć bardzo słuszność, zdaje mi się, że się łudzisz co do Waltera. Ce n’est pas un homme du monde, vous n’aurez pas de prise sur lui, gbur, zużyty, stary, fantastyk.
— Zostawcie to mnie! rozśmiała się Idalia, nie ma starego mężczyzny, który by się młodej a zręcznej oparł kobiecie, jeźli mu ona potrafi dać do zrozumienia, iż go wyróżnia od innych. Ja jestem swego pewna on oszaleje, zapomni o wszystkiem, tylko mi go dajcie! tylko mi go dajcie!
Matka płakała. Roger począł się śmiać, ale śmiać tak, że się położył na fotelu. Idalia wzięła drugą cygaretę. Czy na odgłos śmiechu, czy z innego jakiego powodu, wszedł właśnie ojciec, nie śmiało, po cichu, rozglądając się, bo dzieci zawsze w nim strach obudzały, wiedział, że nigdy bezkarnie się z niemi zetknąć nie może. Patrzał na Rogera i Idalie, niemal przestraszony, nie pojmował czego się tak śmiać mogli, gdy matka płakała; chociaż zresztą rzecz była nie bez przykładną.
Skalski niechętnie rozpoczynał rozmowę sam na sam z dziećmi, wiedząc na pewno, że mu głowę zmyją. Wszedł, popatrzał zdumiony i milczał.
— Roger bardzo wesoły! rzekł cicho i skromnie.
— Ale bo ojciec nie wie o co chodzi! Idzia mamie burę daje, zachciało jej się szybki z okna, starego Waltera.
— Na co? starego Waltera? spytał ojciec.
— Chce za niego gwałtem iść za mąż.
Ojciec stanął jak osłupiały, sądził, że to żarty, ale Idalia w tej chwili poczęła:
— Cóż ojciec robi takie wielkie oczy? Czy to tak dziwne, czy co? No, tak jest, doskonała partya!
— Prawda, apteka! westchnął Skalski, bo mu zawsze żal było tych moździeży, w których ucierały się groszaki.
— O! ho! właśnie bym ja mu dała siedzieć w aptece! zawołała Idalia. Ojciec tak niedomyślny jak drudzy, a ja seryo chcę mieć Waltera.
Skalski ruszył ramionami.
— Należy go tylko ojcu właśnie do apteki ściągnąć, zmusić do bywania jak najczęściej, a już resztę biorę na siebie.
— Taki starzec, toż on starszy ode mnie, rzekł Skalski.
— Dosyć, że ja skazaną jestem na to, żebym się każdemu tłómaczyła — poczęła Idalia, a kiedy ja chcę z zasady mieć starego męża!
— To go sobie weź, a mnie daj pokój, rzekł Skalski, wzdychając — ja ani pomagać, ani przeszkadzać nie będę.
Matka i on spojrzeli na siebie.
— Otóż to są rodzice! mówiła Idzia obracając się do Rogera — słyszysz, gdy idzie o szczęście dziecka. Przecież ja mówię, że to będzie moje szczęście stanowić.
Stary aptekarz nadto był przybity i smutny by się wdawać w dłuższą rozmowę, siadł przy żonie i począł wycierać okulary, wzdychając.
— To dobre jest, zawołał po chwili, bo właśnie dziś Walter ma być u mnie, aby podpisać tranzakcyą.
— I ojciec go nie prosi do salonu? zapytała córka.
— Ja go poprosić mogę, ale on nie przyjdzie.
— No! to ja go sama poproszę! zawołała córka.
Roger śmiał się ciągłe.
Rozmowa się na tem przerwała, ale Walter wieczorem w istocie przyszedł do gabinetu Skalskiego, a Idalia, która go szpiegowała, w kilka minut zbiegła prosić na herbatę do matki.
Doktór popatrzał na wystrojoną ładną pannę i skłonił się milczący.
— Bardzo paniom dziękuję, mam zajęcie.
— O! cóż znowu, żeby pan nam nie zrobił tej przyjemności i nie zaszedł na chwilkę, ale bardzo proszę!
To mówiąc, zbliżyła się śmiało, podała mu rękę i opierającego się nieco pociągnęła na górę z minką tryumfującą. Matka zobaczywszy ją wchodzącą do salonu, zbladła i zaczerwieniła się. Walter był widocznie zakłopotany, nie rad ze siebie i wydawał się szorstki jak nigdy, ale Idalia już była postanowiła nie zważać na nic. Siadła przy nim i zaczęła rozmowę od tego, jak się on nudzić musi.
— Ja się nigdy w życiu nie nudzę, odparł Walter, bo pracuję.
— To się pan męczy.
— Mnie tylko ludzie męczą.
— Jakto i kobiety?
— Szczególniej kobiety, odparł doktór, bom odwykł od ich towarzystwa.
— Więc trzeba nawyknąć.
— A na co mi się to zdało? — spytał Walter.
— Juściż pan powróciwszy do kraju, nie pozostaniesz tak pewnie sam i zechcesz stworzyć sobie rodzinę?
Doktór popatrzał na nią oczyma wielkiemi.
— Rodzinę, pani moja, tworzy w życiu człowieka nie jego wola, lecz Boża, gdy się ona rozerwie, gdy węzły co ją łączyły pękną, zostaje ból na wieki. Na żałobie tej nic już zasiać nie można!
— Więc pan miał rodzinę: wdzięcząc się i głęboko patrząc mu w oczy, mówiła Idalia.
— Miałem, wymarła! — rzekł sucho doktór.
Dziewczyna zamilkła, bawiąc się wachlarzem, ale doktór nie mógł oczów podnieść, by się z jej wejrzeniem nie spotkać. Widocznie go to niepokoiło.
— Czego ona może chcieć ode mnie? — pytał się w duchu samego siebie.
— Z tym człowiekiem trzeba obcesowo, szeptała sobie Idalia.
— Co pan lubi? — zapytała po chwili.
— Ja samotność i pracę!
— Muzykę?
— Bardzo, rzekł doktór, ale muzykę prawdziwą.
— A jakąż pan nazywa prawdziwą?
Walter uśmiechnął się.
— Tę, która ducha podnosi, uspokaja, karmi, która wyraża jego bóle i koi, w której idzie o myśl, nie o sztuczne spowicie jej i uduszenie.
Idalia nie wiele rozumiała.
— To znaczy, że pan lubi tylko muzykę poważną, religijną.
— Muzykę, odparł Walter, bo co innego muzyka a granie, tak jak co innego obrazki jarmarczne, a sztuka.
Idalii chciało się ziewać na gruncie po którym stąpała, czuła się niepewną i obcą. Ale to nudziarz, mówiła do siebie.
— A czytać pan lubi?
— Lubię, odparł Walter spokojnie, ale to tylko co uczy myśleć.
Idalia już nie pytała.
— I pan tak chce sam zostać zawsze, odezwała się po długim przestanku.
— Jak to pani rozumie? — zimno odparł Walter, mam już wiele znajomych.
— Ale cóż to są znajomi? pan... pan się nie myśli ożenić?
Walter się rozśmiał, Idalia zaczerwieniła.
— Chybabym oszalał, rzekł głośno.
— Dla czegóż? pan tak starym nie jesteś.
— Pani znajdujesz?
— Pan jesteś zajmującym, bardzo zajmującym i możesz się podobać.
Walter zwykle surowy, począł się śmiać ironicznie, gorzko.
— Żartujesz sobie pani ze mnie.
— Słowo panu daje, że mówię seryo, zupełnie seryo.
Na chwilę doktór zamilkł, popatrzył, ramionami ruszył.
— Jak się pani zdaje, spytał, ile ja mogę mieć lat?
— No, w najgorszym razie pięćdziesiąt kilka, choćby sześćdziesiąt.
— A wie pani jaki zwykle bywa średni wiek człowieczy?
— Nie, nie wiem, to pewna, że ludzie żonaci dłużej żyją niż bezżenni.
— W jakiejże to pani czytała statystyce?
— Nie pamiętam.
— Ale dla czegóż tak pani idzie o mnie? — szydersko dodał Walter.
— Ja się panu z moich dziecinnych i naiwnych do zbytku pytań wytłómaczę... Ile razy widzę człowieka możnego, bez rodziny, żal mi tych coby z nim jego szczęście podzielać mogli i jego samego, to położenie nienaturalne...
Walter zamilkł.
— Pani moja, rzekł poważnie, nie trzeba nigdy z ludźmi nieznajomymi dotykać kwestyj podobnych. Któż wie jakie się w nich bóle i wspomnienia porusza?
— A! do licha! — rzekła panna sama do siebie, a w głos dodała: — przepraszam, bardzo przepraszam, za to siądę do fortepianu i zagram panu Mendelsohn’a, który przecież liczy się czasem do poważnych muzyków.
Walter całą tą rozmową zdawał się raczej zdziwiony niż poruszony, gdy Idalia usiadła grać, skorzystał z tego, aby się jej pilnie przypatrzeć, ale w oku starca nie błysł ani promyk tego zajęcia, które w nim obudzić chciano.
Mama już uprzedzona o swych obowiązkach, poczęła szeptać doktorowi o przymiotach córki, poczciwa kobieta wymogła nawet na sobie pochwałę szczególna, iż córka jej miała osobliwe zamiłowanie w ludziach poważnych i nawet oddawna uczyniła postanowienie nie wychodzić nigdy za mąż za młodego człowieka.
— Dziwne to bardzo, pani dobrodziejko, rzekł doktór chłodno, ale tylko dowodzi nieznajomości świata i ludzi.
Gdy Idalia wstała po oklaski, Walter powiedział jej coć pochlebnego, uniesienia wszakże w tem nie było. Panna, która się spodziewała, że urokiem, swym za serce pochwyci Waltera, smutno przekonała się, iż to nie było tak łatwem do dokonania jak się jej w początkach zdawało. Nie zraziła się tem przecie. Wśród herbaty wszedł zasępiony doktór Mylius. Od rozstania z Walkiem Luzińskim, o którym nigdy nawet nie mówił, uważano, iż znacznie posmutniał i był jakby zwichnięty. Nawet dawna jego prawdomówność ustąpiła jakiemuś zobojętnieniu. Ramionami ruszał, ale się nie odzywał.
— Darujcie państwo, że tak nieproszony po starej znajomości wchodzę, odezwał się w progu, ale szukam pana Waltera, który szukał mnie. Przecieżem go przydybał.
Walter zarówno zdawał się uradowany przybyciem Myliusa, jak on znalezieniem go, chwycił zaraz kapelusz i mimo, że panna Idalia chciała mu go z rak odebrać, grzecznie się wymówił i wyszedł.
Gdy odeszli dobrze od apteki, Walter się zatrzymał.
— Znasz doktorze oddawna Skalskich?
— Jakże być może inaczej.
— Cóż powiesz o pannie Idalii?
— O pannie Idalii! — powtórzył doktór, trudno co powiedzieć, prócz, że poszłaby za mąż za starego diabła, gdyby miał jaki milion w pazurach.
— A! a! — rzekł Walter.
— I to dodam, że się was uczepi, dopowiedział Mylius, bo czuje pieniądze, zresztą ni to złe ni dobre, dosyć popsute, zwichnięte, może by się dało przerobić na co poczciwego, ale ciężko.
— To epizod, przerwał Walter i rzecz małej wagi, mam z wami mówić o ważniejszem czemś.
Westchnął.
— Niepodobna by was los waszego dawnego wychowańca nie obchodził! Przyznaję się, że mnie on interesuje.
— Niegdyś, smutnie odezwał się Mylius, było to jakby moje rodzone dziecię, kochałem go bardzo, może nadto kochałem i dlatego dziś stał mi się więcej niż obojętnym, nie ma go dla mnie.
— Sądziłem, że to usposobienie wasze przejdzie, a chłopaka szkoda by było, gdyby zginął.
— Należy wcześnie go opłakać, rzekł Mylius, bo nieochybna zguba go czeka.
— Dla czego nieochybna? — trochę żywo przerwał Walter, macie żal, to was czyni stronnym w sądzie i przewidywaniu. Dopóki można, trzeba go ratować.
— Tak, dopóki było można, rzekł Mylius, moja to wina może, ale dziś jest bodaj zapóźno. Pieszczotami mojemi wyrosło w nim złe, zagłuszyło dobre i dziś to już moralna ruina.
— Ale jeśli się poczuwasz, żeś go popsuł, nie jest-że obowiązkiem poprawić?
— Jak? — zapytał Mylius, dziś on mnie i całemu światu pluje w oczy, któż na nim przewagę jaką mieć może? kogo on poszanuje? — Tak, dodał po krótkiem milczeniu, jest-to może i moją winą i winą ogólnego wychowania młodzieży, która żadnej dziś powagi nie uznaje. Doświadczenie dawniej szanowane, dziś łączy się w ich pojęciach z jakimś upadkiem i wyżyciem człowieka, starszych uważają za niższych od siebie, za zacofanych, za biednych i na litość zasługujących tylko. Śmieją się z przestróg, lekceważą nauki, która im dajemy, nie mamy już w imię czego odzyskać utraconej władzy. Smutny stan rzeczy, ale prawdziwy. Walek jest takim, jak jego rówieśnicy. Ani pan, ani ja, ani nikt go już nie przekona, bo mu się zdaje, że on jaśniej widzi nad wszystkich. Zarozumiałość jest cechą wieku, jest młodzieży dzisiejszej piętnem. Ledwie się mówić nauczą, już szydzą.
Walter spojrzał na Myliusa, który to mówił chłodno, tęskno, ale z rezygnacyą nie przypuszczającą, by można co radzić na chorobę. Widocznie zdawała mu się nieuleczoną.
— No — ale cóżeście o tym głupim Walku mówić mi chcieli? zapytał po chwili.
— Jest rzecz według mnie największej wagi, dowiedziałem się jéj wypadkiem, szczegółów nie znam, faktu jednak pewien jestem. Jedna z hrabianek Turowskich zawiązała z nim stosunki, wedle wszelkiego podobieństwa zanosi się tam na historyą, która może się skończyć u ołtarza. Chłopca hrabstwo i majątek zawróciły głowę, wiąże sobie kamień do szyi — i przepadnie.
Walter zamilkł, a Mylius milczał też długo, przyjął wiadomość niedowierzającą niby, podumał, potem rzekł:
— Ze wszystkich niedorzeczności jakie Luziński zrobić może, byłaby to jedna jeszcze najbardziej przebaczona.
— Ale następstwa? ona jest starszą od niego o wiele, a potem wielka pani. Bierze go jako narzędzie do oswobodzenia, a rzuci, gdy jej będzie zawadą.
— Wszystko to być może, odparł Mylius zimno — mnie to, przyznaję się wam, nie obchodzi — niech robi co chce. Jakkolwiek wam się zdaje, że stanowczo wiecie, iż tam się coś podobnego święci, ja wam powiem, że bardzo wątpię.
— Dla czego?
— Bo mam dowody, że panny hrabianki wcale o tem na teraz nie myślą. Przynajmniej w tej chwili nic nie grozi. Świeżo prosiły mnie i zaklinały, abym użył wszelkich możliwych środków przekonania i skłonił hrabinę do przeniesienia starego, chorego ojca, do miasteczka. Jedna z nich z kolei chce być przy nim. Miarkujesz pan, że gdyby się zbierało na jakąś intrygę, ojciec by na pierwszym planie już nie był. Zostawiono by go w Turowie.
— Ale jakże wy znowu nie widzicie, że to potwierdza moje domysły? przerwał Walter. Chcą mieć ojca w miasteczku, aby był pretekst widywania się tutaj z tym obałamuconym chłopakiem.
— I hrabianki mój dobrodzieju, rzekł Mylius — są dobre panny, przecież hrabianki! Nie zapomną one co winny imieniowi, żadna z nich Luzińską być nie zechce.
Walter trząsł głową.
— Mój doktorze, odezwał się — wszystko to słuszne w poprzednim, zwyczajnym toku rzeczy, lecz tu są okoliczności przeważne, dla których się zapomina o hrabstwie — niewola i chęć odemszczenia za nią...
— To są domysły i marzenia — zawołał Mylius, ręczę wam, to być nie może. A choćby się której zamarzyło nawet, prędko jedna drugiej wybije z głowy. W ostatku, ożeni się, no! to się ożeni. Mogło by być gorzej.
— Ale nie może być gorzej! bo to widoczna zguba!
— Co on was obchodzi? — ja myśleć o nim nie chcę. Mówią, że nad pijanemi jest Opatrzność, ja wam powiem, że i nad waryatami jak on. — Zostawmy to Opatrzności. — Ja o nim wiedzieć nie chcę.
— Nielitościwy jesteś doktorze.
— Nie, jestem jeszcze zbyt świeżo ranny, wybuchnął Mylius, bym się do niezabliźnionej dał dotknąć rany. Dobranoc.
I tak się rozeszli, a Mylius, stary biedak, obejrzawszy się do koła, poszedł do domu przez rynek i postał chwilę patrząc w okna panny Apolonii.
- ↑ Albo Rapczyński jak figuruje w poprzednim zdaniu.