Dzieci wieku/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIECI WIEKU.
POWIEŚĆ
PRZEZ.
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1883.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 11 Ноября 1882 года.




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.


ROZDZIAŁ I.

W wielu krajach utrzymuje się zwyczaj odwiedzania cmentarzów w różnych porach roku, znośniejszych niż pierwsze dnie listopadowe, w których my obchodziemy Zaduszki. Deszcz, błoto, chłód, usposabiają już same przez się człowieka do smutku, cmentarz zmienia to wrażenie w nieznośny spleen, tak, że mało kto jest w stanie przyszedłszy na grób ukochanych, pozostać dłuższą chwilę, przyklęknie, pomodli się, westchnie i ucieka znowu w ten życia wrzątek, wśród którego się o śmierci zapomina.
Napróżno na wiosnę stroją się cmentarze w kwiaty i zieleń, próżno latem wabią cieniem drzew bujnie wyrosłych, wspomnienie śmierci odpędza od nich gmin, któryby z myślą o niej żyć niepotrafił.
Rzadko się też zdarzy spotkać wśród lata, wiosny, jesieni wczesnej dobrowolnego wędrowca, szukającego na cmentarzu zarosłego chwastem grobowca i przypomnień przeszłości. A są przecie po świecie piękne bardzo cmentarze, któreby można nazwać ogrodami umarłych.
Takim był właśnie cmentarz katolicki w B... położony nad wielkim gościńcem, cały drzewami zarosły i bogaty w piękne grobowce.
Nie był wprawdzie utrzymany tak starannie jak Campo Santo w Neapolu, jak Père-Lachaise w Paryżu i wiele innych Bożych ról po świecie, ale bujna roślinność, piękne kwiaty, wiele cienia, gęsto rozrosłe krzewy wonne, róże, brzozy i jodły ugrupowane fantazyą przypadku, dokoła białych grobowców, czyniły go wcale wdzięczną ustronią. Parę wzgórków urozmaicało dosyć obszerną przestrzeń, a na jednym z nich, stała prostego stylu kapliczka, którą z za gałęzi drzew widać było zdaleka. W głównej ulicy, wiodącej do niej, grupowały się najpiękniejsze monumenta, z potrzaskanemi kolumnami, aniołami, geniuszami gaszącemi pochodnie, godłami życia krótkiego, snu i żalu...
Reszta pomników rozsypana była po lasku wśród brzóz, sosen, dębów, które niegdyś las składały i na nowo zasadzonych wytworniejszych krzewów, a zapomnianych i zdziczałych kwiatów.
Po za kilku ledwie znacznemi uliczkami, rozciągał się cmentarz ubogich, las krzyżów drewnianych i mogił żółtych lub darnin, okrytych tylko, nad któremi żal nie miał za co postawić nawet małego krzyżyka, i dłonie pobożne kamyk tylko przyniosły, po którym poznać je miały.
Gdzieniegdzie widać było fundamenta wspaniałego mauzoleum, założone na szeroką skalę, okryte tymczasowo gnijącą od dwudziestu lat słomą. Żal gorący w pierwszej chwili, ostygł i pomnik pozostał w projekcie, a sklepienie kruche wilgoć przejadała.
Z kamieni grobowych mówiły: pobożność, próżność, pycha, żal prawdziwy i czcza retoryka lapidarna. Uśmiechnąć się mimowolnie było można z tytułów szeroko się rozlegających nad garścią prochu zapomnianego.
Rzadko gdzie stary grobowiec był utrzymany starannie, świeciły nowe, a z dawnych kruszyły się cegły i mchem porosłe napisy.
Chociaż brama cmentarna przy której stał dosyć porządny domek stróża była zawsze otworem, rzadko ona zaskrzypiała przed ciekawym wędrowcem. Stary Jeremi mieszkający tu z żoną i dziatkami, wiedział dobrze, iż nikt nie przychodzi na cmentarz bez interesu, a posłyszawszy skrzypnięcie drzwi, wychodził pewny, iż zobaczy twarz pomięszaną człowieka szukającego dla kogoś miejsca spoczynku. Były dlań miesiące wakacyj w których plótł koszyki, nieobawiając się aby mu przerwano śpiewanie godzinek, którem sobie towarzyszył, ale miał też w innej porze bardzo wiele do czynienia. Latem dzieci i on bawili się swobodnie w ogródku kołkami odgrodzonym od właściwego cmentarza, wśród trochy warzywa i kwiatków.
Jeremi miał sobie powierzoną straż szczególną i pieczę nad niektóremi mogiłami i podejmował się jej chętnie, ale bardzo nią troszczyć nie potrzebował, gdyż nie było prawie przykładu, żeby krewni przyjeżdżali do nieboszczyków w odwiedziny, zwłaszcza po upływie lat kilku.
Gdy w lipcu, nad wieczór, zaskrzypiały drzwi cmentarne, Jeremi który się wcale tego dnia gości nie spodziewał, wysunął głowę z za węgła, i z podziwieniem zobaczył średniego wieku mężczyznę, powoli, cicho, jakby lękliwie wsuwającego się na cmentarz. Chociaż na pogrzebach porobił znajomość z całem prawie miasteczkiem, i nie było kogoby po imieniu nazwać nie mógł — tego jegomości, zdało mu się, że jeszcze jako żyw niewidział.
Człowiek to był ni stary ni młody, w latach średnich, twarzy smutnej, zwiędłej, ale rysów szlachetnych i pięknych. Ubiór jego równie jak twarz, niewiele o człowieku wnosić dozwalały — nie uderzał ani wykwintnością, ani zaniedbaniem. Nieznajomy zdawał się umyślnie starać, aby powierzchownością oczów na siebie nie zwracał — szedł też zwolna i stąpając lekko, bo sądził może, iż potrafi przesunąć się niepostrzeżony.
Ale stary, łysy Jeremi zatrzymał go oczyma w progu i ukłonem, nie mówił wprawdzie nic, choć wejrzenie pytało i zdawało się badać podróżnego po co otworzył te drzwi i kłócił spokój tych, którzy odpoczywali na wieki. Niepodobna było pominąć odźwiernego bez pokłonu, słowa, tłómaczenia. Wzrok ten mówił, że Jeremi miał prawo spytać przychodnia co tu robił.
Chwileczkę zawahał się wchodzący, namyślając, czy iść dalej bez pytania, czy słowo rzucić lub jałmużnę, przybrał postawę zupełnie obojętnego turysty, ręce założył w tył, oczyma wodził przyglądając się cienistemu laskowi. Potem dobył pośpiesznie złotówkę i grzecznie wsunął ją w rękę Jeremiemu. Staruszek się skłonił, wstał, i datek może przeznaczony, aby zastąpił rozmowę, dał właśnie do niej powód.
— Bóg zapłać — odezwał się Jeremi — może jegomość szuka jakiego grobu? Ja tu już czterdzieści lat przy tym cmentarzu, i pamiętam dobrze tych co są pochowani. Gdybym mógł służyć?..
Nieznajomy się zawahał, ciężko mu było przemówić, skłonił głową, dziękując.
— Nie, nie — rzekł, ja tu tylko tak dla... dla ciekawości i przechadzki, nie fatygujcie się.
Jeremi nie napierał się więcej, pokłonił jeszcze raz, ale zostając w tyle i nie siadając na kamieniu pod ścianą, z którego był wstał, okazał, że gotów by był chętnie ciceronować około nagrobków. Ale nieznajomy wymknął mu się prędko, poszedł ulicą szybko. Zatrzymał się wśród niej czytając kilka napisów, i rzuciwszy się w boczną jakąś ścieżynkę, znikł z oczu stróża.
— To jakiś tetryk, melankolik, pomruczał stary, ramionami ruszając, przyszedł medytować nad marnościami świata, niech sobie chodzi. Byle tylko nie zrobił jak ten, co to tu sobie przed laty dwudziestu w łeb wypalił na mogile kochanki! Ale nie, to wytrawmy, nie młody człowiek, takiego głupstwa nie popełni.
Przychyliwszy się po pod gałęzie, spojrzał wszakże Jeremi, śledząc wędrowca, i dostrzegł tylko w dali przesuwającą się zwolna jak cień postać, która zdążała ku mogiłom ubogich, a potem znikła.
W tej samej chwili dwa głosy wesołe, śmiejące się, rubaszne, odezwały się za płotem cmentarnym. Jeremi słuchał.
— Daję ci słowo, że tu wszedł na cmentarz, mówił głos pierwszy, jasny i harmonijny.
— A cóżby tu robił? przerwał drugi nieco schrypły i drżący, choć młody jeszcze.
— Któż go wie i kto go zrozumie? do tylu zagadek które nam zadaje od przybycia swojego tutaj, mamy jedną więcej. Włóczy się jak upiór po cmentarzach. Teraz dopiero ciekawe damy nasze zrobią z niego bohatera romansu.
Schrypły głosik śmiać się począł.
— Ja bym go prędzej posądził o zbiega z Lubelskiego więzienia, lub ukrywającego się kryminalistę. Na twarzy nie błyszczy mu nic szlachetniejszego, widać w niej raczej trwogę istoty, co się pochwyconą, odkrytą, odgadniętą być obawia.
— Cha! cha, rzekł pierwszy głos, gdybym pana nie znał, panie Luziński, a z twarzy jego także odgadywać począł, zaprawdę nie lepszych bym się doczytał rzeczy nad te, które pan widzisz w tym biednym człowieku.
Jeremi, który całej tej rozmowy słuchał mimowolnie, gdyż prowadzono ją dość głośno i blizko niego, wystawił głowę i ujrzał jakby komentarz do niej dwie miasteczkowe, znane sobie, choć rzadko widywane postacie, pana inżyniera Szurmy i Walka Luzińskiego, sierotki, wychowańca doktora.
Szurma był dorodny chłop, szerokich ramion, przystojnej twarzy, niewielkiego na pozór wyrazu, wysokiego czoła, oczów błyszczących, brunet — zdrów i silny. Walek Luziński, który mu prawie dorównywał wzrostem, stanowił uderzającą z nim sprzeczność; — był chudy, żółty, zgięty jak kwiat, którym wiatr miotał długo póki go nie skręcił, a na wykrzywionych ustach jego malowało się szyderstwo dumne i złośliwe. Łatwo w nim było poznać jednego z tych wydziedziczonych od losu, którzy zamiast z nim walczyć, wolą stękać nań, narzekać, nic nie robić i świat za własne niedołęztwo przeklinać. Rysy jego oznajmywały pewną bystrość pojęcia, oczy gorzały chorobliwym ogniem intelligencyi rozbudzonej a nieokiełznanej, ale całość przykre, odstręczające sprawiała wrażenie. Nieznając go nawet, można się było ulęknąć.
Strój też nie uprzedzał o Walku dobrze, był zaniedbany, poplamiony, ułożony bez myśli, podarty w wielu miejscach i mógł zrodzić przypuszczenie, że młody chłopak chorował na jakiś nałóg czyniący go tak opuszczonym.
Oba ci panowie wracali z przechadzki, stanęli u wrót, Walek się oparł o zagrodę, ziewał.
— No, co mówisz, gdybyśmy, dla oryginalności, odezwał się nagle — poszli się przejść sobie wśród cieniów cmentarnych... Mogłaby to być wcale nawet przyjemna przechadzka? Ja, niemając rodziny, dodał, nie będę miał zręczności tak rychło zwiedzić monumentów tutejszych, a przecie znaleźć się mogą ciekawe? hę?
Szurma uśmiechnął się dziwnie.
— Cóż, myślisz, że mnie zdumiejesz oryginalnym pomysłem swoim? dla czego nie? i owszem, chodźmy. Ciekawy jestem, jak grobowiec hrabiny Turowskiej, wedle mego rysunku robiony, odlano i ustawiono.
Walek popchnął gwałtownie wrota, które skrzypnęły nielitościwie i z tą miną dumną a pogardliwą zepsutego chłopięcia, którą miał zawsze, a szczególniej przywdziewał, gdy sądził, że na niego patrzano — wszedł rozpatrując się szydersko po cmentarzu.
Jeremi widząc tę butę tak nieprzyzwoitą wśród ciszy grobowej, zmarszczył brwi, ale go rozbroił, już mającego się pogniewać, uśmiech grzeczny Szumny, który sięgał do kieszeni.
Ruch ten pełen znaczenia, zapowiadał datek, stróż więc skłonił się i nieprotestował przeciwko tej napaści, dziwnej szczególnie dla tego, że wprędce następowała po wnijściu pierwszego jegomości.
Ale znowu zrobił swą minę tak pytającą patrząc na Szurmę, że ten rzucając jałmużnę, uznał słusznem dodać do niej:
— Wszakże się tu przejść możemy?
— A dla czegóż nie? odparł Jeremi — możebym mógł pokazać państwu jaki grobowiec.
Świstając cicho Walek poszedł był przodem, z rękawami w kieszeniach. Szurma zwrócił się i zapytał:
— A no, dobrze? gdzie pomnik starej hrabiny Turowskiej?
— Niedochodząc do kaplicy po prawej stronie — odparł Jeremi, zbierając się iść.
— Toć go sam znajdę i poznam, bom na niego plan dawał, rzekł inżynier — siedź sobie mój stary, i nie fatyguj się.
To mówiąc, napędził Walka, który już ze swą miną burszowską zatrzymał się był przed jednym z pomników. Patrzał nań i bez ceremonij zanosił się od cichego złośliwego śmiechu.
— Patrzaj-że no! zawołał do Szurmy — patrz i przeczytaj proszę. Gdzie się też to człowiek nieodmaluje z całą śmieszną głupotą, cha! cha!
To mówiąc, przymrużonemu oczyma wpatrywał się we wspaniały dosyć pomnik z piaskowca, wystawiony w kształcie kapliczki gotyckiej, nad którego drzwiami stał napis głoskami złoconemi: Grobowiec rodziny Skalskich.
— Cóż ty tu widzisz śmiesznego? zapytał inżynier.
— Ale ba! zaczął Walek szybko i żywo. Rodzina Skalskich! niepowiedziałżebyś iż to jakiś stary, szlachecki, lub pański ród, ciągnący prozapią swą od dwunastu wojewodów! Przypatrz się tylko. W bocznej ścianie złoconemi głoskami paradują żale! i wiekuistej podano pamięci zgon pana Rafała Skalskiego, który był cyrulikiem i aptekarzem, a przyczepił się do Skalskich i uciął sobie Korwina nad grobem, gdy należałoby mu wyryć moździeż i syrengę. A jak im tu było pilno i koniecznie postawić ten monument ad perpetuam rei memoriam, nie gdzie indziej, tylko w głównej ulicy, aby stać obok Turowskich, hrabiów Czylińskich i książąt Radziwiłłów. Ręczę, że przepłacili te kilka łokci ziemi, że intrygowali aby je pozyskać, a zrujnowali się na kaplicę gotycką, na okna kolorowe, na bronzowe głoski, na marmury i ornamenta.
Szurma ruszył ramionami.
— Złośliwy jesteś, rzekł — ale ja w tem nie widzę nic oprócz bardzo pobożnej ofiary dla pamięci zmarłych, których uczcić chcieli.
— Naiwny człecze! przerwał Walek, myślisz, że tu o umarłych chodziło! tu szło o żywych, o popis, o pokazanie dostatku. Tak samo stary Skalski stawi butelkę szampańskiego wina przy obiedzie, choć by mu zaszkodzić miała, jak grobowiec ten — przez próżność.
— Przypuśćmy; — cóż ci ona szkodzi i komu ona jest szkodliwą, chyba samemu Skalskiemu, którego czyni śmiesznym — rzekł Szurma, chcąc iść dalej.
Walek wciąż jeszcze stał u monumentu i prześmiewał się z niego.
— Dosyć, że choć tu stoją z panami i obywatelstwem wiejskiem na jednej linii — dodał... cha! cha!
Inżynier nic nie mówiąc, szedł dalej zwolna, poglądał na pomniki i zdawał się szukać tego, który był jego pomysłem. Walek nielitościwie sobie szydził ze wszystkich.
— Że też nikt na nowy pomysł się nie zdobędzie, mówił — jedno i jedno — połamane kolumny, greckie sarkofagi, gotyckie kałamarze, anioły niepodobne do ludzi, urny okryte płachtami, a napisów nawet czytać nie warto.
— Jesteś w humorze szydzenia ze wszystkiego, szepnął Szurma — tu, gdybyśmy się na co nowego zdobyć chcieli, któżby wykonał, a iluż ludziom braknie na to środków? kto tam na to zważa!
— Ale bo widzisz, tyś obojętny na wszystko — zawołał Luziński — ja chcę czytać w każdej rzeczy. Człowiek jest wszędzie człowiekiem, nawet tu, na pole śmierci, niesie z sobą swoje słabości, niedołęztwo, próżność, dumę, nawet tu mówią napisy o ludzkiej głupocie.
— Mój drogi, a ty, tyś rozumniejszy i lepszy? spytał Szurma.
— Może, odparł Walek — nie wiem jak będzie dalej — z życiem, ale sądząc o drugich, za boki się trzymam.
— Daj Boże, by drudzy sądząc o tobie, nie chwycili się za głowę — odpowiedział Szurma. Wierzaj mi sąd o życiu jest bardzo łatwym, ale pokierowanie własną łódką trudne bardzo.
— Nie należy też nią bardzo kierować — rzekł Walek, ale ją puścić z prądem wód i niech sobie płynie z niemi.
— Byłoby to wyrzec się woli, rozsądku i władania samym sobą; kto ma takie usposobienie, powinien wdziać habit i obrać sobie to życie zakonne, zaparcia, posłuszeństwa, w którem przynajmniej pewny być może, iż z łódką nie poleci w wir i przepaście.
Walek się uśmiechał litościwie.
— Bardzo jestem ciekawy, zawołał nagle, przechodząc jak był zwykł do zupełnie innego przedmiotu — gdzie ten zagadkowy nasz człowiek poszedł?
To mówiąc, pochylił się, i za pniami lasku ujrzał nieznajomego, który stał ze spuszczoną głową wśród mogił ubogich, oddawna zieloną darnią porosłych.
Szurma, który był także ciekawy, poszedł za przykładem towarzysza. Kilka razy ów człowiek schylał się jakby wyrywał chwasty, potem oparł się o mur i zamyślił nieruchomy.
— Trzeba być najniedomyślniejszym z ludzi — zawołał Walek, ażeby niezrozumieć naszego pana. Ten wielki nieznajomy, musi być rodem z miasteczka... Eureka!
Rozśmiał się pocierając ręce.
Szurma nic nie mówił.
— Nie zgadłem? powtórzył Luziński.
— Nie wiem — szepnął inżynier, równie by być mogło, że tu niegdyś mieszkał, że kogoś pochował.
— Zapewne. Ale jest jeszcze jeden do wyciągnięcia wniosek dla bystrego umysłu, dodał Walek, bądź co bądź, stosunki miał nieosobliwsze, z temi co się chowają bez marmurów i złoconych głosek, a zatem jestto sobie mizerna kreatura, ordynaryjny dorobkowicz — i nasz brat, panie Szurmo.
— Nie zaprzeczam ci biegłości we wnioskowaniu, uśmiechając się, rzekł inżynier, ale dla czego by to nie miał być wielki pan, który szuka grobowca wiernego sługi? hę?
Walek potrząsł głową. — Nadto wyjątkowa sytuacya, to się trafia tylko w powieściach moralnych, i na sentymentalnych litografiach z czasów Chateaubrianda.
— A dlaczegóżby u nas trafić się nie mogło?
— Ten człowiek obudzą we mnie ogromną, ogromną, niepohamowaną ciekawość, dodał Walek. Osłania się tajemnicą, włóczy po cmentarzach, nie żyje z nikim, nie zbliża się do nikogo, nie wdaje się w rozmowę, jest podejrzany!
— A! otóż i mój monument! przerwał w tej chwili Szurma...
— No i cóż, czy artystyczne uczucie wasze zadowolone jest z wykonania pomysłu? czy serce bije do dzieła tego? czy rzemieślnik zrozumiał sztukmistrza? hę?
Szurma stał, czoło mu się chmurzyło.
— Nie potrzebuję pytać, fiasco, czytam to z twarzy waszej — śmiejąc się dodał Walek. Zapewne JW. hrabiostwo znajdowali, że niedosyć był wspaniały rysunek, niedosyć wysoki grobowiec, aby panował nad cmentarzem plebejuszów, niedosyć wyzłocony...
— Nie wiem kto i dla czego, westchnął Szurma, ale to pewna, że mi go do niepoznania zmieniono. Nie powiem żeby zyskał na tem, cóż robić?
Z pogodniejszem już czołem człek cierpliwy i chłodny, mimo przykrości jaką doznał, odwrócił się od monumentu. Walek Luziński tym czasem nie zważając na uroczystość miejsca, dobył cygaro i zapalił je, usta krzywiąc uśmiechem złośliwym z zawodu doznanego przez przyjaciela.
— Kwaśno ci, kochanie! ha! rzekł przez zęby, naukę masz abyś nigdy nie powierzał naszym domorosłym rzemieślnikom rysunków i idei. U nas inaczej być nie może, wszystko to niezdarne, nieumiejętne, zarozumiałe.
— Walku, przerwał mu Szurma, masz wiele słuszności, ale to reguła tak ogólna, że podobno my oba, ja i ty, nie jesteśmy z niej wyjęci.
Walek się skrzywił, zdawało się, że on jeden miał się za wyjątek.
— Chodźmy już, odezwał się Szurma, nie ma tu nic tak dalece do widzenia, a ów jegomość mógłby nas posądzić, żeśmy go w nieprzyzwoity sposób śledzić chcieli. Trzeba uszanować go, przynajmniej w chwili uroczystej bólu.
— A ja ci powiem, rozśmiał się Walek, że mam prawdziwą przyjemność właśnie z człowieka drwić, gdy jest rozmiękły, i każdy mój pocisk w nim utkwi. Wartoż się litować nad człowiekiem! cha! cha!
— Mój kochany, odezwał się Szurma, nie jestem sentymentalny, ale twoja fanfaronada dzikości i zatwardziałości serca we mnie litość obudza. Gdybyś nie był tak bardzo młodym, byłaby oznaką umysłowej choroby.
Walkowi oczy zabłysły dziko, nie odpowiedział jednak nic.
— Całe życie się uskarżasz na ludzi, a jestżeś lepszym?
— Bo mnie takim uczynili.
Szurma ramionami ruszył.
— Dzieciństwo! fantazya chorobliwa! rzekł surowo, w twojem położeniu sierocem, nikt nad ciebie szczęśliwszym nie był, skarżyć się nie masz najmniejszego prawa. Miałeś opiekuna, serce, zaspokojone potrzeby, pieszczoty nawet, gdy ja, syn ubogiego rzemieślnika od dziesięciu lat o własnej sile, głodzie i chłodzie biłem się, aby wybić się na wierzch. Ty się skarżysz, a ja Bogu dziękuję. Ta walka mi dała siły, rozwinęła mnie, przez nią stałem się czemś i kocham świat i ludzi, nie zgorzkłem jak ty pieszczochu. Pamiętaj, twoja gorycz, to wprost choroba.
— Z której się ja podobno nie wyleczę, dodał Walek szyderczo. Cóż dziwnego? pan Szurma szczęśliwy, w zgodzie ze społeczeństwem, z ludźmi, z sobą, z myślą, chodzi po ziemi stępo, nie ma piersi pełnej poezyi, głowy pełnej fantazyi, serca zranionego, panu Szurmie dosyć jest tej ślicznej ziemi, tego wygodnego życia, a mnie?!... jam przyszedł na świat z pragnieniem nienasyconem, z rozgorączkowaną wyobraźnią, z...
— Stare dzieje! słyszałem, czytałem, wiem te baje, durzysz siebie, a potroszę i ludzi.
Walek zacisnął usta.
— Ale ja nie mam i nie miałem nigdy pretensyi być przez pana i przez ogół zrozumianym! — dorzucił.
— Co do mnie, rzekł śmiejąc się Szurma, wierz mi, iż rozumiem cię może lepiej, niżbyś ty sam sobie życzył. Powiem ci otwarcie, dlaczego ci gorzko tak i tak źle. Chciałbyś aby cię noszono na ręku, okadzano jak indyjskie bożyszcze, abyś miał dostatek bez pracy, aby fantazyę twą wyprzedzała rzeczywistość, aby życie było snem poetycznym na złocistem wezgłowiu. Ale mój drogi, to się tylko w bajkach trafia, życie w rzeczywistości to zadanie algebraiczne do rozwiązania, za pomocą pracy i stoicyzmu.
— Dla was, dorzucił pogardliwie Walek, dla was ludzi co się rodzicie z krwią zimną. Wy nie macie też prawa wymagać od losu nic, ale my?...
— Któż to, my? spytał Szurma.
— My, poeci, istoty wybrane, my panujący wam z łaski geniuszu, powinniśmy u stóp naszych widzieć wszystko. Nam we dwoje złożony listek róży dokucza na łożu, wy możecie spać na chruście, między nami a wami jest...
— Zapewne, taka przestrzeń, jaka dzieli orangutanga od murzyna? hę? zapytał śmiejąc się Szurma. Dajże już tym deklamacyom pokój, a śpieszmy wyjść ze cmentarza, bo by mi przykro było spotkać się z tym człowiekiem.
— A mnie by miło było, wzrok badawczy jak wędkę żelazną zapuścić mu do głębi duszy, odezwał się Walek, i dobyć z niej...
Doszli właśnie do furtki, którą im Jeremi otwierał, przy staruszku stała jego wnuczka, kilkoletnia dzieweczka z białemi jak len włosami, w koszulce i wianuszku z bławatków. Dziecko założywszy ręce w tył, ciekawie się wpatrywało w dwóch mężczyzn, nie widywanych w tej porze często na cmentarzu. Ten kwiatek na mogiłach, Szurmie się uśmiechnął ząbkami białemi, a gdy ją Walek mijał, dziecko instynktowo schowało się za dziadka.
— No, jakże nie mam na świat i ludzi się złościć, z gniewem burknął Luziński, — patrz, to dziecko nawet do ciebie się śmieje, a przedemną ucieka!
Szurma jakby nie słuchał, — milczący poszli ku miastu.
W kwadrans potem, krokiem powolnym, z rękami założonemi w tył, z głową na piersi zwieszoną, nieznajomy ścieżką boczną zbliżył się do bramy cmentarza, u której czekał nań Jeremi i dzieweczka.
Nie wiem czy nauczona przez dziadka, czy z własnego instynktu, dzieweczka bojaźliwie podeszła przeciw smutnemu wędrowcowi, i wetknęła mu w rękę nie mówiąc słowa, niezgrabnie związany kwiatów bukiecik. Były to bratki, różyczka, kilka liści i trochę bławatków.
Nieznajomy popatrzał jakby zdziwiony na lniane włoski i niezapominajkowe oczki dziewczęcia, uśmiechnął się mu, dobył coś z kieszeni i włożył w drobną rączkę, która ścisnęła grosz chciwie, biegnąc żwawo ku domowi.
Szedł powoli, ociągając się, jakby mu żal było to miejsce opuszczać. Jeremi patrzał nań długo, uważnie, ale ani z rysów, ani z twarzy, ani z ubioru odgadnąć nie umiał, kto to mógł być taki. A jednak nie był on tu obcym, i nie prosta ciekawość przywiodła go na groby, bo stał nad jednym z nich długo, i na bladem obliczu znać było świeże ślady cierpienia, które po niem przebiegło.


ROZDZIAŁ II.

Nasze miasteczko, chociaż w dosyć pięknej położone okolicy, nie miało wewnątrz żadnego ogrodu do przechadzki, i dzieci bawiły się zwykle na ciasnem podwórzu kościoła farnego, które niegdyś było cmentarzem, czego dowodziły kamienie na pół już w trawie ukryte i w ziemię zapadłe; starsi szli powietrza i zieleni szukać za miastem.
Zwykle przechadzki odbywano albo do tak zwanej Pohulanki w której była kręgielnia, bilard, piwo i rożne trunki, a szczególniej wódki doskonałe — dokąd lepsze towarzystwo uczęszczać nie lubiło; lub do opuszczonego dawno pańskiego ogrodu, niegdyś z przypomnień włoskich ochrzczonego Piacenzą, ale gdy zamek runął i rezydencya książęca osamotniała, Piacenza także powoli stała się prawie dziko zarastającym lasem. Zarząd dóbr nie pomyślał o zużytkowaniu tych zarośli i lasku, zostawił go nawet nieogrodzonym, a że w niewielkiej odległości przy trakcie znajdowała się austerya, wyższy świat miasteczka chętnie kierował się ku Piacenzy, chociaż nie miał tu ani ścieżek czystych, ani siedzeń innych nad kilka kamieni, resztek zrujnowanych ław i stołów.
Piacenza za lepszych czasów, musiała pewnie wyglądać bardzo ładnie, zasadzona była lipami, dziś już staremi topolami, które pousychały, akacyami, modrzewiami, jodłami; mnóstwo bzów, czeremch, kaliny bujało w gąszczach. Gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, uparte irysy, drobne hyacynty szafirowe i aquilegie z między pokrzyw i łopuchów się dobywały. W środku była grabowa altana okrągła, po bokach dwa szpalery, ale to wszystko dziś ledwie rozpoznać było można, tak wiele drzew brakło, tak mnogo też niepotrzebnych powyrastało na ścieżkach. Z kamiennych stołów, balustrad, ławek rozebranych na różne potrzeby gospodarskie, zostały tylko szczątki, które się z ziemi dobyć nie dały. W jednym kącie obalony rycerz bez ręki i nogi leżał twarzą na ziemi, a litościwe chwasty rosły już nad nim, otulając go sobą. Z pięknej altany, która nosiła jeszcze tradycyjne nazwisko Belwederu, bo z niej w istocie widok był na zamek, miasteczko i okolicę wspaniały, zostało tylko podmurowanie, kilka schodów i kawał obalonej ściany. Piacenza nie miała nawet ogrodzenia, tolerowano w niej często pasące się bydełko pana rządcy i arendarza, zostawiało ono po sobie ślady, ale też i publiczność nie mogła nic wymagać, bo i ona, nie przyrównywając, była tu tylko tolerowaną, jak krowy.
Na wiosnę zwykle szkoły i rodziny dostatniejsze odprawiały tu majówki. Zbierano się na wiejskie pikniki, a jeźli niespodziany deszcz i burza pomięszały szyki, austerya otwierała drzwi gościnne i obszerny salon zatęchły...
Na Pohulance mniej wybredni woleli zabawę, ale tu trzeba się było ograniczyć sosnowym laskiem, małym ogródkiem i przygotować na demokratyczne towarzystwo rzemieślników i robotników z miasteczka, świętujących dosyć ochoczo, a niekiedy zbyt hałaśliwie.
W obu tych miejscach kto żądał się wykwintniejszem czemś pokrzepić, musiał przynieść z sobą; na Pohulance bowiem nie było nic oprócz piwa, wódki, chleba, sera i obwarzanków, a w Piacenzy mało co więcej austerya dostarczyć mogła.
Nie dziw więc, że tej niedzieli o której mowa, korzystając z pięknego wieczora, gdy rodzina państwa Skalskich, właścicieli jedynej, uprzywilejowanej w miasteczku apteki, zapragnęła użyć przechadzki, jednogłośnie zgodzono się na Piacenzyą. Miało to swe niedogodności, aby się dostać do niej gdyż potrzeba było przejść długą, najeżoną chrustem, za czasów błotnistych narzuconym — groblę, młyny; minąć nieprzyjemne myśli rodzący cmentarz, i dopiero w prawo ścieżką piasczystą dobijać się do ogrodu. Państwo Skalscy wszakże woleli to znieść, niż mieszać się z tłumem, z gawiedzią, która wrzawliwie szła szerokim gościńcem na Pohulankę. Oddać im należy tę sprawiedliwość, że o godność swą i dostojeństwo, o przyzwoitość niezmiernie byli dbałemi. Niektórzy demokraci miasteczka nawet, przezywali starego Skalskiego arystokratą, o co on wcale nie dbał, śmiał się z tego, a nawet tem chlubił. Był to człowiek bardzo majętny, umiejący nieźle po francuzku, zupełnie dobrze po niemiecku, mający trochę pretensyi do łaciny, ale nadewszystko do dobrego tonu. Od niejakiego czasu począł uchodzić za szlachcica, pieczętował się herbem, i przyjaciele jego puszczali wieść, iż pochodził z zubożałej rodziny, która wielkie niegdyś dobra posiadała w Sandomierskiem.
Pani Skalska była czystej krwi mieszczanką, ojciec jej burmistrzował, a dziad kupczył, ale tak się przejęła duchem męża, iż często schwycić ją było można na wyrzekaniu przeciwko tym łykom... od których pochodziła. Rozumie się, iż rodzice jak najtroskliwiej pilnowali tego, aby dzieci wychować na szlachciców. Pan Skalski oddawna zamyślał i kłopotał się jakby pozbyć apteki, a kupić wioskę i wywietrzeć z kamfory i opodeldoku, ale ilekroć przychodziło do pozbycia się oficyny sanitatis, na której starych okiennicach odmalowany był Eskulap i Hygia, żal się robiło przychodów jakie uprzywilejowana farmacya dawała, bo tych wioska, nawet najlepsza, wynagrodzićby nie potrafiła. Napróżno sama jejmość, którą mocno obchodziła przyszłość dzieci, do której zaporą uważała zapach apteczny, nalegała na pozbycie się, próżno panna Idalia prosiła o to ojca, próżno się dąsał pan Roger, stary Skalski milcząco się ich pozbywał, ramionami ruszał, rękami wywijał, przyznawał do winy i... z apteki wyjść nie umiał. Oddawna wpadł był na pomysł szczęśliwy oddania jej w administracyą lub dzierżawę, tak aby na wszelki wypadek mieć zabezpieczony odwrót, jeźliby wsie nie dopisały, ale nie trafiał mu się uczciwy kontrahent. Położenie czcigodnego pana Marcina Skalskiego było wistocie trudnem, choć mu niejeden dostatku i szczęścia zazdrościł. Dzieci dorastały, a wychowane były po pańsku, stworzone do innego świata, i z powodu tej apteki musiały więdnąć w niewłaściwej sobie sferze mieszczańskiej. Panna Idalia wiedziała, że mieć będzie najmniej dwakroć sto tysięcy posagu, pan Roger spodziewał się na swoją schedę z pół miliona, mogli oboje znaleźć świetne partye, a wszystko rozbijało się o tę nieszczęśliwą aptekę.
Żyjemy wprawdzie w wieku zupełnego równouprawnienia wszystkich stanów i właściwej różnicy między ludźmi nic już nie stanowi oprócz wychowania i wykształcenia, jednakże, jednakże! ile to jeszcze pozostało wstrętów i uprzedzeń, o których jeźli się nie mówi głośno, myśli się po cichutku, lub zwierza tylko rodzinie i przyjaciołom.
Pan Marcin Skalski był w tem położeniu utrapionem, że dwa razy na dzień zmuszonym się widział pluć na arystokratów i w obec innych, bronić arystokracyi, a psy wieszać na demagogach. Naprzykład jeźli jaki hrabia Turowski skłonił mu się protekcyonalnie, a ręki nie podał, musiał pan Skalski krzyczeć na przesądy i butę pańską, ale gdy stolarz Pękalski pod pozorem pokrewieństwa z jego żoną, przychodził za pan brat i siadał w salonie, pan Marcin oburzał się na demokratyczne obyczaje tych łyków.
Przyznacie, że to położenie pośrednie pana Skalskiego, stawało się w końcu nieznośnem, nie wiedział do jakiego miał należeć świata i to go niecierpliwiło.
Sama pani śmielej daleko liczyła się do panów i szlachty, a względem rodziny swej mieszczańskiej była surową, bardzo nawet surową.
O młodszem pokoleniu wychowanem w zasadach szlacheckich, nawet mówić nie potrzebujemy. Panna Idalia, śliczna, żywa, trzpiotowata brunetka, haftowała korony margrabiowskie na chusteczkach od nosa, herby na poduszkach kanwowych, nie mówiła prawie inaczej jak po francuzku i angielsku, (jeźli się zręczność trafiła) narzekała głośno na życie obrzydliwe wśród bruków miejskich, i wzdychała do zamążpójścia za dziedzica dóbr. Pan Roger, który świetnie skończył nauki w Berlinie, a tam poznał się był i żył na poufałej stopie z najlepszą szlachtą Księztwa Poznańskiego i Prus Zachodnich, nabrał obyczajów pańskich, wegetował wprawdzie w kamienicy ojcowskiej, bo musiał, ale mu towarzystwo otaczające, ojcowski ów chleb, wszystko obrzydło. Mówił, że umrze z suchot, jeźli się to nie zmieni.
Ma się rozumieć, że w miasteczku nie żył prawie z nikim, nie mówił prawie do nikogo. Kilka znajomości wiejskich stanowiły całe jego poufałe towarzystwo. To usposobienie rodziny Skalskich nie mogło jej jednać wielu w mieście przyjaciół. Nie kłócili się oni z nikim, ale ich po cichu niecierpiano i wyśmiewano nielitościwie.
Stary pan Marcin okrągła figurka z łysiną i nosem formy pięknego kartofla, nie był wcale złym człowiekiem, dawał jałmużnę sowitą gdy na niego patrzano, posyłał ofiary na pogorzelców, tam gdzie je drukowały dzienniki, grzeczny był niesłychanie dla ludzi lepszego towarzystwa. Sama jejmość zupełnie się na wzór jego ukształciła; była słodyczy pełną dla ludzi wyższego świata, ale dla zbyt poufalących się przybłędów, przybierała postawę dumną, heroiczną, niekiedy nawet nieco śmieszną.
Mało z kim żyjąc, rodzina Skalskich przepotężnie się nudziła, ztąd łakomą była wszelkich plotek, wiedziała co się działo na wszystkich ulicach, a nawet niekiedy co się dziać nie mogło, i sarkastycznie wyrażała się w ogóle o mieszkańcach, o których codziennie ocierać się musiała. Skalski na dnie powszednie przybierał dobrze wyuczony ton wyszukanej, zimnej, odpychającej pańskiej grzeczności, nim zbywał tych, coby się ku niemu nazbyt zbliżać chcieli.
Najnieszczęśliwszą z całej rodziny była panna Idalia, wyższego umysłu istota, wirtuozka na fortepianie, śpiewająca sopranem ostrym, literatka, trochę nawet poetka, jak mówiono, artystka duchem, unosząca się łatwo w sfery dla gminu nieprzystępne, — pozbawiona w tej dziurze, jak się wyrażała, wszelkiej karmi dla umysłu, zaspokojenia estetycznych swych pragnień, i t. p.
Dlatego też, z wielkiem matki utrapieniem, zawsze prawie była w złym humorze i nadzwyczaj stawała się opryskliwą, jeźli uchowaj Boże się jej sprzeciwiono. Tylko brat Roger rozumiał ją, co się tyczy rodziców, z temi obchodziła się z łagodnem politowaniem nad ich nieokrzesaniem i prostactwem.
Tej niedzieli wszyscy byli w domu jakoś, gdyż Roger często na wsi bawił u przyjaciół, i co dziwniejsza, zgodzili się wszyscy na przechadzkę, wotowali jednogłośnie za Piacenzą. Ani ojciec, ani matka nie odłączyli się od towarzystwa, które postępowało w porządku hierarchicznym. Przodem p. Skalski z parasolem w rękach skrzyżowanych na plecach, głowa do góry, brwi podniesione, okulary nieco opadłe, kapelusz niedbale narzucony. Obok pani Skalska w szalu lekkim, z lornetką, której nigdy nie używała, u pasa, parasolikiem i nieodstępną starą Finetką, dla wielkiej otyłości ciężko wlokącą się u stóp pani.
W drugim rzędzie panna Idalia z oczyma przymrużonemi, wyprostowana, ale z wyrazem kwaśnym na twarzy.
Malarz byłby się litował nad nią, tak ładną twarzyczkę zmieniał humor ów kapryśny. Roger obok idący w letniem ubraniu, palił cygaro; był słuszny, chudy, miał bakenbardy angielskie ogromne i widoczny pierścień herbowy na palcu z kamykiem o dwóch warstwach, aby na białem tle insygnia szlacheckie wychodziły tem dobitniej.
Z początku milczano jakoś, pan Marcin sapał, jejmość wzdychała, Finetka dyszała ze zmęczenia, panna Idalia była zamyślona, Roger ziewał dla dowiedzenia, że się nudził.
— Wiesz ojcze co, rzekł na grobli, wiesz co, — powiem ci raz co mi dawno ciąży na sercu, to życie nie do zniesienia dla mnie. Jeźli mamy dłużej pozostać w miasteczku, ja cię żegnam i ruszam w świat.
— Hę? odezwał się Skalski odwracając, co ci znowu?
— Roger jest szczęśliwszy odemnie, dodała Idalia, przynajmniej jest wolny, może iść w świat, gdy ja przykutą tu jestem jak grzyb, i grzybieję.
— Ale moje dzieci, rzekł powolnie aptekarz, wiecie dobrze, iż ja oddawna myślę o przeniesieniu się na wieś, to jednak nie może się tak zrobić jak z palca wywinął. Stracilibyśmy wiele.
— Trzeba mieć umysł ku wznioślejszym zwrócony celom, odparła żywo Idalia, dla sprawy ducha, warto coś poświęcić. Nas dwoje, ja i Roger usychamy, trawiąc najpiękniejsze nasze lata w tej dziurze, Roger miał słuszność, to nie do zniesienia.
— Dzieci biedne mają racyą, mają zupełną racyą, szepnęła matka, ja ci to niemal codzień powtarzam, ale to jak groch o ścianę.
Biedny pan Marcin ruszył ramionami.
— Tak, tak! rzekł, gderzcie, gderzcie, dobrze to wam pleść, a Rogerek wszakże potrzebuje wiele, a Idalia lada czem się nie obejdzie: temu potrzeba Hawanny, koni wierzchowych, sukni paryzkich, koszul webowych, a pannie koronek, fraszek, książek, nut, perfum i sukienek. Jeźli stracimy część majątku, na to wszystko nie starczy, jasna rzecz, a my starzy choćbyśmy najoszczędniej żyli, to także wiatrem i powietrzem nie wyżyjemy, dobrze to wam gadać.
— Ojciec nam wymawia szlachetniejsze gusta, a niemi przecie różnimy się od gminu, rzekła panna Idalia.
— Ale, dajcież mi święty pokój, nie wymawiam wam nic, radbym zaspokoić wasze gusta, i dlatego to właśnie ociągam się, abyście potem na mnie nie narzekali.
— Ociągam się, powtórzył syn, śliczne wyrażenie i dobitne, a my ciągniemy się za tym rydwanem ostrożności, i marnujemy lata złote. Z kim tu żyć, proszę ojca, człowiek rdzawieje. Jeszcze ja, mogę się odświeżyć, wyjechać, ale Idalka, ta więdnieje w oczach.
— A cóż ja mówię, powtórzyła matka odwracając głowę, mnie serce pęka na nią patrząc.
— Bo juściż, dorzucił Roger, nikt tu nie przyjdzie do apteki starać się o jej rękę, taki któregoby ona przyjąć mogła, coby jej był wart.
— I do czego mnie było dawać wychowanie, talenta, wyższe wykształcenie, podchwyciła piękna dziewica, jeźli się to wszystko ma zmarnować w tej obrzydłej dziurze...
Roger westchnął, puszczając dym.
— Nie, to próżno, do ojca mówić, błagać, prosić, przedstawiać, nie pomoże, zmusisz mnie do jakiego kroku rozpaczliwego.
— A ja, doprawdy suchot dostanę, lub oszaleję, szepnęła półgłosem panna.
— Widzisz! widzisz! zawołała aptekarzowa, a cóż ja ci codzień powtarzam! Ale ty jesteś uparty jak kamień, nic i nic, mów, proś, płacz, jak kamień, prawdziwie powiadam, że ten człowiek nas o śmierć przypraw i swoim uporem.
Napadnięty w ten sposób nieszczęśliwy pan Skalski, zaniemiał na chwilę, brakło mu środków do obrony, czuł zresztą, iż był winnym, i w duszy przyznawał się do grzechu. Nie pierwszy to już raz rodzina szturm taki nań przypuszczała, odparł go zwykłym sposobem.
— Ale poczekajcież, już to się wszystko rychło załatwi, mówię rychło, nim rok upłynie. Mam napiętego kontrahenta.
— Napiętego kontrahenta! drwiąco powtórzył Roger, doskonałe wyrażenie! cha, cha! Ale przyznaj się ojcze przedwieczny, dodał niby dowcipkując, że żywisz potajemną nadzieję zadzierżawienia apteki, nie sprzedania, i chcesz aby nad nami to aptekarstwo wiecznie wisiało jak miecz Damoklesa. A to tylko przez chciwość i skąpstwo.
— Jeszcze ty mi będziesz skąpstwo wyrzucał! odezwał się oburzony rodzic, czy ci czego zabrakło? żałuję ci na twe fantazye?
— Bo wiesz, że tegobym nie zniósł, odezwał się Roger z dumą, ale jesteś skąpy i ciasnowidzący. Tak, jak gdyby na wsi nie można również grosza robić...
— Zapewne, ale nie ja to potrafię, bom całe życie spędził u moździerza, a nie na polu.
— Co też ojciec gada! po co to mówić! zerwała się Idalia, cela soulève le coeur, u moździerza! affreux! przecież papa sam gospodarować nie potrzebujesz, i będziesz miał rządcę.
— Tak, tak, żeby mnie kradł, jak pan Mamert Turowskich, bo wkrótce pono na to wyjdzie, że on się stanie bogaty, a oni pójdą z torbami, przerwał aptekarz. Zostawcie to mnie i bądźcie spokojni.
— Słyszeliśmy to, zawołała Idalia, nie jeden, ale tysiąc razy. Jak tylko papę naciśniemy, zawsze nam odpowiada, bądźcie spokojni, a czas upływa...
— I cierpliwości braknie na to niedołęztwo ojcowskie, rzekł Roger, cela depasse les bornes... Trzeba mnie było wychować na farmaceutę, a Idalke na klucznicę, toby było logiczne.
Przybity ojciec spuścił głowę, milczał.
— Widzisz! widzisz! powtórzyła obyczajem swym żona, ja ci to samo codzień mówię. Dzieci mają racyą, są jeszcze bardzo delikatne, bo zważ jakie masz dzieci. Pan Bóg ci dał takie, któremi się pochlubić można, a ty marynujesz, powiadam ci.
Panna Idalia słysząc o marynacie, trąciła brata łokciem, rozśmieli się oboje z matki. Rozmowa byłaby nie wiem jaki obrót przybrała, a Skalski się zaczynał niecierpliwić nieco i mógłby był niedorzeczność jaką dzieciom powiedzieć, coby scenę wywołało, gdy na szczęście ukazała się postać nowa, szybkim krokiem zdążająca od Piacenzy, ku państwu Skalskim.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, krzepki, ale nie otyły, ubrany po prostu w płócienny surdut i takąż resztę sukni, w okularach, z kijem grubym w ręku. Rysy jego twarzy rozumne, mówiące, energiczne, jak od siekiery były wyciosane. Czoło miał kwadratowe, wystające, oczy pod niem duże, wypukłe, zwisłemi brwiami okryte, nos prosty, kształtny, usta nieco wydatne, brodę równie kwadratową jak czoło. Nie był wcale pięknym, ale oblicze to obudzało uszanowanie, będąc wyrazem silnej woli, opartej na jasnej myśli. Czuć było nań, że ten człowiek nie zawaha się ani prawdy powiedzieć, ani obowiązku dopełnić.
Mimo pozornej surowości, twarz wyrażała zarazem dobroć i spokój — znamię duszy, która drogę swą znalazła i śmiało podąża ku oznaczonemu celowi.
Zdala już państwo Skalscy dojrzeli tego pana idącego ku nim szybko. Aptekarz odetchnął, pani przybrała minę skromną, na licu Rogera odmalowała się niemal wzgarda, Idalia widocznie samem wejrzeniem na natręta była znudzoną.
Syn i córka przewidywali już że im przerwie szturm przypuszczony do ojca. Nadchodzącym był doktór Maksymilian Mylius, którego sam stosunek z aptekarzem, wydawał się dzieciom upokarzający. Skalski czuł się do pewnych względów dla doktora, niezmiernie ulubionego i wziętego w okolicy, obowiązanym, — Rogerowi i pannie Idalii, doktór przypominał obmierzłą tę aptekę, na której ojciec dorobił się majątku. Nielubili go też oboje, i z tego powodu, że im prawdę mówił, często bardzo gorzko, niedając się onieśmielić ani wielkiemi tonami Rogera, ani francuzczyzną panny Idalii, często jeszcze w głos, publicznie, poprawiając w niej omyłki.
Mylius był w istocie strasznym człowiekiem. Wszyscy niemal lekarze, w których rękach jest życie i śmierć ludzi, nawykając do nadzwyczajnych względów i grzeczności jakie im okazują nieszczęśliwi będący na ich łasce — przybierają powoli ton dosyć gburowaty, rażący, niemal dumny. Któżby im tego nieprzebaczył przy pracy, podrażnieniu, wrażeniach, na jakie są wystawieni? Miał może i doktór Mylius nieco tej doktorskiej surowości, ale w nim prawdomówność bezwzględną rodziło głębokie przekonanie, iż ona ludziom jest potrzebną, zbawienną i należy do obowiązków sumiennego nietylko lekarza ale człowieka. Nigdy też nieprowadziła go ona do gburowstwa, do zapomnienia się; w formie nader przyzwoitej, z uśmiechem umiał najboleśniejsze zawrzeć przestrogi.
W miarę jak Mylius się zbliżał, twarz pana Marcina Skalskiego nabierała tego rozpromienienia urzędowego, z jakiem każdy grzeczny podkomendny, witać zwykł swojego pryncypała. Jejmość zawahała się czy naśladować prototyp swój, męża — za którym szła ilekroć dzieci jej nie przeszkadzały, czy kochane dziatki, które doktora szczerze nie lubiły. Oblicze jej więc zostało martwem i wywiesiło neutralną flagę.
Mylius zawołał, o kilka kroków będąc od nich:
— Otóż to przykładna rodzina! Witani! ojciec, matka i dziateczki razem, zgodnie, pięknie, niewinnej używające rozrywki. Widzę, że państwo zdążacie do Piacenzy.
Tu nastąpiły ukłony.
— A tak, odezwał się skromnie nader aptekarz, wyszliśmy użyć świeżego powietrza; szczególniej dla młodzieży potrzebnego, Idzia pokaszliwa.
— O! o! o! przerwał doktór z uśmiechem — niech mi panna nie waży się kaszlać, bo skażę na bardzo gorzki mech islandzki.
— Nie kaszlałabym dla satysfakcyi — odparła Idalia, ale to powietrze miejskie — nieznośne, ciężkie, cuchnące.
— O! o! o! odpowiedział doktór — proszę! proszę, powietrze miejskie! doprawdy żyjąc w niem lat trzydzieści, nieopatrzyłem się, żeby tak było zabójcze! Przecież pani się w niem urodziłaś, wychowałaś, rodzice także, i jakoś do tej pory było znośnem.
Panna Idalia zrobiła minkę pogardliwą, ruszyła z lekka ramionami.
— Wierz mi pani, dodał Mylius, choćby jako doktorowi, mało miasteczek i niewiele wiosek, mają tak zdrowe powietrze jak nasze. Nie jesteś pani delikatniejszą od innych. Co się tyczy chorób piersiowych, te u nas są nader rzadkie.
— Tak — przerwał Roger — w klassach niższych przy silniejszej budowie, ale szlachetniejsze organizacye?
— O! o! o! rzekł doktór, uśmiechając się, co też mi to pan Roger prawi! o! o! o! Szlachetniejsze organizacye same się zabijają niedorzecznem życiem. Próżnowanie, siedzenie, tytuń, rozpuszczenie fantazyi na cztery wiatry was zabijają. Lud nie ma wygód jakie wy macie, musi pracować rękami, narażać się na wpływy atmosferyczne często szkodliwe a żyje i zdrowszy jest, bo dla niego trud stanowi tę gimnastykę, którą wam zalecam nadaremnie. Niechby panna Idalia spróbowała szwedzkiej gimnastyki, zajęcia w ogródku, nakazała sobie sama dobry humor, a kaszel by przeszedł i bez mchu.
— Na nieszczęście, odparła powolnie piękna panna, znacznej części rad pana doktora usłuchać nie jestem w możności. Niecierpię gimnastyki, nielubię ogrodu, nieumiem pętać mej wyobraźni i nakazywać humorowi.
— To źle, to bardzo źle — rzekł Mylius, ale czas, większy odemnie, lekarz, jakoś to naprawi. Komużby wolno było kaprysić bezkarnie jeźli nie pięknym pannom?
— Pan to nazywasz kaprysami?
— Przepraszam! o! o! o! słowo mi się wyrwało niebacznie, ale już go nie cofnę.
To mówiąc, doktór Mylius zabierał się iść dalej.
— Wracasz pan do miasteczka? zapytał Skalski.
— Muszę, mam chorych, chociaż to pora może najzdrowsza z całego roku, ale między biednemi febry panują. Musiałem biedz na wieś gdzie wieśniak złamał nogę, a teraz dążę do moich ubogich chatek na przedmieściu nad stawem, gdzie zimnice mnie czekają.
— Słowem, że pan jesteś niezmordowany, rzekł grzecznie aptekarz.
— Owszem, jestem nawet bardzo zmordowany i serdecznie by mi się chciało wyciągnąć na sofce z książką w ręku, ale obowiązki!
Ukłonił się grzecznie i pośpieszył do miasteczka.
— Co za nieznośny gbur! zawołał Roger. Zdaje mu się, że odgrywa nieźle filozofa wiejskiego, un medecin de campagne, Balzakowskiego. Niespotkałem w życiu nudniejszego człowieka.
— Tak, tak, ale też to jest najuczciwszy człowiek w świecie — rzekł Skalski, już ty mi na niego nic nie mów.
— Doprawdy? rzekł szydząc syn, miałżebym przed powagą ojcowską złożyć w ofierze przekonania moje? Przecież ja ojcu nie zabraniam go nazywać najuczciwszym, proszę więc o pozwolenie mienia go za najnudniejszego, cha! cha!
Idalia dodała cicho:
— Niedźwiedź! zdaje mu się, że każdy ma taką chłopską naturę jak jego.
— Dajcież pokój — przerwała matka, kiedy to ojca draźni.
— Mnie to nie draźni, prędko dodał Skalski. Niech sobie mówią co chcą, zdania są wolne.
— A spodziewam się, zawołał Roger, dziwnie byłoby, żebym tatę miał pytać co mogę trzymać o ludziach. Ale to dziś — dodał nagle — dzień feralny, widzę naprzeciwko nas idących znowu dwóch miejskich gburów.
Byli to właśnie z cmentarza wychodzący Szurma i Walek Luziński.


ROZDZIAŁ III.

Walek Luziński, którego historyi dowiedzą się później czytelnicy, młodym chłopięciem będąc, najniefortunniej pokochał się był primo impetu w pannie Idalii, naówczas gdy jeszcze w krótkiej sukience chodziła na pensyą. Pierwsza miłość jakiekolwiek przebywa koleje, jakkolwiek bądź się skończy lub zwinie, niezatarte ślady zostawia po sobie. Idalia patrzała z pogardą na odartego chłopaka, już naówczas czując się do wyższych przeznaczeń powołaną, napróżno starał się jej przypodobać, odtrącony nielitościwie, szydersko, pierwszą miłość zmienił Walek na pierwszą i na wieki poprzysiężoną nienawiść.
Początek dziecinnego owego romansu nader był prosty. Spotykali się w ulicy chodząc do szkoły, Idalia śmiała się z niego, Walek nigdy dwóch słów nie przemówił do niej, ona wiedziała doskonale, że się w niej kochał, on pojął wprędce, że go jak sierotę i biedaka z dumą obrażonej bogini — popchnęła. Mimo to, zdawało się pannie Idalii, że na dnie tego serca uwielbienie dla niej pozostać musiało.
Nie myliła się może, ale miłość to była osobliwszego rodzaju, na wpół z nienawiścią, namiętna do szału i przesiąkła żądzą zemsty. Gdy Walek spoglądał na nią, z oczów jego tryskały groźby, których przestraszyć się było można.
Panna spotykając go później mimowolnie w towarzystwach, do których się czasem wciskał, obchodziła się z nim tak nielitościwie, iż uczucie nienawiści zwiększyć się jeszcze musiało.
Walek Luzińśki nie był bardzo ponętny, to prawda, miał wad więcej niż przymiotów, był ubogim sierotą, ale trochę litości nad nim mogło się znaleźć dlań w sercu czulszem i więcej niewieściem.
Z panem Rogerem znali się i nieznali, bo młody Skalski spotykając go, odwracał głowę i udawał że niewidzi.
Postępowanie rodziców względem chłopaka musiało być inne, zachodziły tu znowu pewne względy przyzwoitości. Walek był wychowańcem na opiece doktora Myliusa, który chciał z niego lekarza uczynić, a zrobił literata, próżniaka i niezdarę. Pomimo doznanego zawodu, stary się przywiązał do tego niefortunnego dzieła rąk swoich; obrażając Luzińskiego, lękał się aptekarz zniechęcić sobie Myliusa. Kłaniał mu się więc grzecznie, uprzejmie uśmiechał, ale przez wzgląd na dzieci nie zbliżał i nie zapraszał. Był biedak między młotem i kowadłem.
Szurma inżynier, towarzysz Walka, znanym był rodzinie aptekarza, ale nie należał do jej ulubieńców.
Ani Roger ze swemi pańskiemi gustami, ani artystyczna, fantastyczna i poetyczna panna Idalia nie znosili człowieka rachunkowego, prozaicznego, zimnego, nie dającego sobie niczem zaimponować, pewnego siebie do zbytku, a dodatkowo, wyznającego głośno zasady demokratyczne, najskrajniejsze.
Pan Szurma był grzeczny, ale nie umiał pochlebiać, panna Idalia, któraby za niego nigdy w świecie nie poszła, choć mówiono, że się dorabiał pięknego majątku i był na prostej drodze do fortuny — miała mu może i to za złe, że ważył się, widując ją, w niej się nie zakochać. Byłoby mu to przebaczone, gdyby inną miłość miał w sercu, ale Szurma swobodny, dopuszczony niejednokrotnie do podziwiania dowcipu, nauki, talentów tej Korynny, wcale się niemi nie ukazał poruszonym, przyklaskiwał chłodno, nie unosił się. Tego mu darować nie było można.
Spotkanie na niezbyt szerokiej drodze dwóch naraz nieprzyjemnych figur zachmurzyło oblicza młodej pary, chociaż nie groziło ono właściwie niczem innem tylko wymianą ukłonów, było wcale nieprawdopodobnem, aby wracający z cmentarza przyczepili się do państwa Skalskich.
— Tylko niechże ojciec ich nie zaczepia i nie zatrzymuje — odezwał się Roger nakazująco — bardzo proszę. Ojciec ma zawsze zwyczaj szafować grzecznością i ośmielać do zbytku ludzi z któremi my żyć nie możemy.
— To prawda, dorzuciła Idalia. Ojciec jest do zbytku grzeczny, nawet dla takich Walków, podrzutków i dla takich chłopskich synów jak ten Szurma.
— Ale cichoż, cicho! gotowi posłyszeć! zawołał przestraszony aptekarz.
— To niech sobie słyszą, dodał Roger ruszając ramionami — mniejsza o to...
Walek zdaleka poznał rodzinę, którą nienawidził, usta mu się wykrzywiły dziko, oczy błysły ogniem, jednak poprawił ubiór zaniedbany.
— Zmiłuj się, rzekł do Szurmy — nie przypraw mnie o kłopot i nie zmuś, bym sam odszedł. Jeźli zechcesz ze Skalskiemi wdać się w rozmowę, będę cię musiał porzucić.
— Pozbawiasz mnie wielkiej przyjemności — odpowiedział śmiejąc się Szurma, co mi to szkodzi, że ten paniczyk na mnie nosa krzywić będzie, że zechce się mnie pozbyć coprędzej, aby go w mem towarzystwie kto nie spotkał, radbym mu właśnie na złość trochę ich ponudzić i struć im przechadzkę. Z głupich zawsze wolno żartować.
— Ale nie zawsze warto — przerwał Walek, uprzedzam cię, że mi wyrządzisz przykrość, i że cię tu z niemi porzucę.
— Ale ja nie mam wcale zamiaru wdawać się z niemi w rozmowę, śmiejąc się uspokajał go Szurma.
— Psia droga! zawołał Walek, trzeba żeby nie można ich wyminąć, a ruszyć przez pole, to pomyślą, że się ich lękam, czy co...
— A! człowiecze niespokojnego ducha — chłodno odezwał się inżynier — cóż ci szkodzi wejrzenie? o mnie się ono obija jak o skałę, choćby było pełnem jadu, zdradzasz swą słabość, jeźli się go lękasz. Na wzrok odpowiedz wzrokiem, mając siłę, czegórz tchórzysz?
— Nie tchórzę, nie! mruczał Walek zaciskając usta, ale nienawidzę tych ludzi, kłamać nie umiem.
Inżynier się uśmiechnął.
— Dzieciak jesteś.
Rozmawiając, zbliżyli się — ostatnie kroki przeszły w milczeniu. Pierwszy Skalski, mimo przestrogi troskliwych dzieci zdjął kapelusz. Szurma go pozdrowił, Walek ruszył także swój słomkowy i — drapnął z miną nadąsaną. Tymczasem inżynier, jakoś mimowolnie czy na złość zatrzymał się chwilkę.
— Widzę, że panowie wychodzicie bodaj czy nie ze cmentarza? rzekł Skalski, przechadzka wcale nie rozrywająca.
— Mieliśmy powody, odezwał się Szurma. Chciałem zobaczyć jak wygląda grobowiec hrabiny Turowskiej, na który dawałem rysunek, a w dodatku, intrygował nas ten... wielki nieznajomy. Widzieliśmy go wchodzącego na cmentarz.
— A! nieznajomego jegomości! odezwał się zaciekawiony aptekarz.
— Tak jest, błądził między grobami.
— Między grobami? potrząsając głową, rzekła pani Skalska — osobliwsza rzecz... między grobami.
— Przecież nie ma w tem nic tak nadzwyczajnego, śmiejąc się odezwała panna Idalia, przechadzka jak inne.
— I cóż? jakże? mów pan! spytał Skalski — co robił?
— Nic — chodził, a chodził jak się zdaje do mogił ubogich, przynajmniej tameśmy go spostrzegli.
— Proszę, mogiły ubogich! osobliwsza rzecz! powtórzył aptekarz, w tem wszystkiem jest tajemnica, jest...
— Jest! dodała aptekarzowa.
Dzieci zaczęły się tembardziej śmiać, że rodzice brali rzecz na seryo. Szurma przypomniał sobie Walka, który zły pędził ku miastu, pożegnał towarzystwo i odszedł.
Ale właśnie, w chwili, gdy Skalscy mieli idąc dalej mijać wrota cmentarza, naprzeciwko nich, zjawił się ów wielki, ów tajemniczy nieznajomy.
Od czterech tygodni nie mówiono o niczem w miasteczku tylko o nim, dlaczego? dlatego zapewne, że nie miano się czem lepszem zająć — jednak państwo Skalscy widzieli go tylko zdaleka, a żadne z nich nie miało wyobrażenia o twarzy, której nader byli ciekawi.
Nieznajomy wymknąć się im tym razem nie mógł, droga była jedyna i dosyć wązka.
Rogera i Idalią mało to obchodziło, jak mówili, ale starzy nie taili się wcale z tem, że radziby go zobaczyć.
W milczeniu zbliżano się z obu stron. Nieznajomy mężczyzna spostrzegł zdala idących, i obrachował się tak, aby mijając ich, głowę obrócić w stronę przeciwną, nie dając im dojrzeć swej twarzy. Napróżno Skalski wyciągał szyję, sprawdził tylko skromny nader ubiór przechodnia, nic więcej.
Odszedł już był kilkanaście kroków, gdy młodzież śmiać się zaczęła, a pani zawołała:
— Otożeśmy się wiele dowiedzieli, nawet nam nosa nie pokazał!
— Niósł w ręku bukiecik kwiatów, pewnie na grobie urwany! hm! rzekł Skalski, ma to swe znaczenie, maluje usposobienie człowieka.
— Stosowne do jego wieku — dodał Roger, bom postrzegł, że nie jest zbyt młody.
— I nie ma w sobie żadnej dystynkcyi, przemówiła Idalia, człowieka lepszego towarzystwa po jednem niczem poznać można, ubiór pospolity, prawie zaniedbany.
— A jednak to zagadka! dorzucił stary niezmiernie rad temu, że rozmowa na inne pole się przenosi — to zagadka! Jak żyję nie pamiętam, ażeby kto z dobrej woli przyjeżdżał u nas zamieszkać. Wreszcie gdyby i tak było, toć się każdy stara porobić stosunki z ludźmi, a ten nietylko że ich nie szuka, ale unika jak najstaranniej.
— Ale cóż nas to wszystko obchodzić może? odezwała się Idalia, nie pojmuję tej ciekawości, jaką lada pospolity człowiek obudzą w tłumie.
— Pospolity człowiek, powiadasz, podchwycił ojciec, starając się rozmowę utrzymać w tym przedmiocie, aby znowu na kark jego nie spadła; nie zupełnie też jest pospolitym, choć przyznaję, że pozór ma nie osobliwszy. Najprzód to pewna, że przy stroju skromnym i powierzchowności nie uderzającej, jest majętny, nawet bardzo majętny. Najął cały dworek od Monugiewiczów z ogrodem, i cały zajął sam. Mówią, że gdy jego paki różne zwozić zaczęto, nie było temu końca. Co w nich się zawiera, o tem jeszcze nikt nie wie, bo je poustawiano nie otwierając. Meble sprowadził z Warszawy, fortepiany dwa, organ.
— To chyba jaki artysta dymissyonowany, przerwała Idalia, ale nie ma wcale fizyognomii artysty, nie, nie.
— Pieniędzy na nic nie żałuje, chociaż widać, że nawykł do życia prostego, bo wziął prostą kucharkę, starą Kazimirę, co była jakiś czas u X. Wikarego. Widać że obiadów dawać nie myśli.
— O! to pewna! powiedziała Skalska. Kazimira tylko kilka rzeczy jako tako umie sporządzić.
W czasie tej rozmowy Roger ruszał niecierpliwie ramionami, gwałtownie pędząc dym z cygara, aż na ostatek wybuchnął, bo nie mógł wytrzymać, żeby ojca nie zburczeć.
— Ale dajże już pokój, ojcze, daj pokój tym plotkom dziecinnym! Że też nie możecie się oduczyć tego parafiańskiego interesowania się lada dzieciństwem, tego wścibiania nosa w sprawy cudze. Co nas to może obchodzić!
Córka dodała:
Roger à raison, c’est d’une petitesse...
Ojciec ruszył ramionami, matka się cicho ujęła za niego.
— Dajcież bo ojcu pokój.
— Mama także na to choruje, zawołała żywo Idalia, i dla tego ojca broni, ale to jest w świecie najnieprzyzwoitszą rzeczą, taka ciekawość czcza, dziecinna, jak dobrze mówił Roger.
— Mówcież sobie o czem innem, ja milczę, basta! rzekł aptekarz.
Jakoż znowu podniósł głowę do góry z rezygnacyą człowieka, który nawykł do jarzma, noszonego codziennie, i z pogodną twarzą skierował się ku Piacenzy, którą widać było w oddaleniu.
Bliżej jeszcze nad gościńcem, rozległa się ogromna austerya, o której wspominaliśmy, otoczona palisadą swego podwórza, stajniami, oborami i ogrodem warzywnym. Na szosie mnóstwo wozów wieśniaczych stało przed nią, których właściciele zaszli się byli w gospodzie ochładzać. Konie z pospuszczanemi głowami gryzły rzucone im na podwórku siano. Tuż nad szosą była kuźnia, z której się kurzyło mimo niedzieli, powóz wyprzężony, złamany, oparty na drągu widać było z daleka, który znać naprawiano do dalszej podróży.
Wszystkie lornetki skierowały się nań prawie jednocześnie, i Roger, sędzia kompetentny w tym przedmiocie, zawyrokował, że takiego kocza w całej okolicy nie ma, że to jest ktoś z daleka, a nawet może z zagranicy, bo budowa powozu zdradza pochodzenie wiedeńskie, lub może nawet londyńskie.
Cała rodzina napatrzywszy się zdala wygodnemu i pięknemu ekwipażowi, który uległ tak smutnemu wypadkowi pod samem prawie miasteczkiem, poszła zażywać pięknego wieczora, w cieniu ogrodu dawnego Piacenzy. Nie było tu z miasta nikogo, co poniekąd dogadzało aptekarstwu, ale mnożyło nudę śmiertelną, na którą wszyscy w tej rodzinie chorowali, jeźli ich nie spotkało szczęście otarcia się o to wyższe towarzystwo tak upragnione, chociaż ono się obchodziło ze Skalskiemi, jak Skalscy z niższemi od siebie. Ale im, jak wielu innym w położeniu podobnem, nie szło o przyjemność obcowania, tylko o rozgłos stosunków i chlubę, jaką się z tego ciągnęło. Opłacało się ją niejedną przykrością, cóż w świecie przychodzi darmo?
Skalscy mieli ulubiony samotny swój kątek, na ruinach Belwederu. Potrzeba się do niego było drapać, rozbijając gałęzie splątane drzew i koląc o krzaki, tu jednak byli pewni, że ich gawiedź miejska nie doścignie, i że się nikt nie przyczepi. Wszedłszy z zarośla, panna Idalia która najlepiej znała drogę, wybrała się przodem śmiało, rozgarnęła leszczyny, przebiła się przez bzy i dosięgała już schodków, gdy podniósłszy główkę, w chwili stąpienia na kamień, z cichem — ach! cofnęła się jeźli nie przestraszona, to zdziwiona. Na wierzchołku Belwederu stał w stroju podróżnym bardzo wytwornym i pańskim młody mężczyzna, trzymając przed oczyma lornetę teatralną, przez która rozpatrywał okolicę.
Łatwo się było domyśleć, iż to być musiał albo właściciel złamanego powozu, lub jeden z podróżnych co nim przybyli. W okolicy na mil kilka około znali się wszyscy, a piękny ów arystokratycznie wyglądający młodzieniec, nie należał do autochtonów.
Przyjemna ta niespodzianka rozjaśniła lica panny Idalii, której piękna, ożywiona twarzyczka zabłysła całym wdziękiem młodości, przybrała stosowna pozę do okoliczności i gdy odjąwszy lornetę, młody człowiek spojrzał na to zjawisko uczyniło ono na nim, bezwątpienia, niepospolite wrażenie.
Znudzonemu drogą, skłopotanemu opóźnieniem gdy się w powozie coś złamie, zaprawdę miło jest w chwili, gdy się ziewa na przymusowej przechadzce, ujrzeć nagle przed sobą śliczną panienkę, zwłaszcza jeżeli spotkana Nimfa przybierze postać naiwną, zdziwionej, prostodusznej, Bogu ducha winnej, a jak aniołek pięknej wieśniaczki.
Taką wydała się panna Idalia podróżnemu, który zrozumiał zaraz, że wstępującą na tę wyżynę, przestraszył i przeszkodził jej. W chwili gdy się zbierał na grzeczne usunięcie się z placu, z za krzewów ukazał się okrągły ojciec, mama z podniesioną suknią i Roger z cygarem w ustach. Idalia stała jedną nogą na kamieniu, niby pierzchliwa łania zabierająca się do odwrotu. Podróżny z lornetką w ręku. pośpieszał z Belwederu, aby nadchodzącym nie zawadzać, gdy Skalski, człek bardzo grzeczny, a lubiący zabierać nowe znajomości, zwłaszcza z temi, których suknie modne dobrze o nich uprzedzały, ozwał się z za córki:
— Nie przeszkadzamy! zmieścim się tam wszyscy, widok jest piękny i godzien wejrzenia.
Idalia poparta rodzicielską powagą, zgrabnie po kamykach pięła się ku ideałowi, uśmiechającemu się do niej na górze, a że ostatni schód był wysoki, grzeczny nieznajomy podał jej rękę. Ledwie dotknąwszy duńską rękawiczkę jego, piękna panna znalazła się na górze. Wejrzenie na podróżnego nie zostawiało najmniejszej wątpliwości, że musiał być wielce dystyngowaną figurą. Roger, znawca w tym przedmiocie, nie wahał się mu skłonić jako pobratymcy, chociaż zdawało mu się, że go nie zna, ale gdy się sobie nawzajem przypatrywali, nieznajomy zawołał:
Mais, mon Dieu, nous sommes en pays de connaissance. Monsieur de Skalski n’est’ce pas?
Roger żywo podał mu rękę.
— A! gdzież miałem oczy, zawołał, wszak pan baron Helmold Kaptur? przepraszam, mais j’ai la vue basse.
— I któżby się mnie tu mógł spodziewać, na tych ruinach i w tym kącie, odrzekł Helmold, dziwny przypadek, złamana oś na drodze.
— Moi rodzice, moja siostra! rzekł Roger prezentując.
Skalska dygnęła fatalnie i kompromitująco, ale Roger powiedział sobie, że tego baron nie spostrzegł.
Idalia była rozpromieniona, Bóg tylko wie jak jej język świerzbiał, żeby oczarować francuzczyzną, wymową, urokiem, biednego barona, oblężonego w Belwederze.
— Cóż pan baron tu robi? zapytał Roger, wpadając w humor doskonały, od czasu jakem go miał przyjemność widzieć w Warszawie u hrabiego, byłem pewny, że powrócił do Galicyi.
— Miałem wrócić! westchnął baron, mais, que voulez vous? on est si bien chez vous! Porobiłem znajomości, otrzymałem zaproszenia, i nie mogłem się oprzeć ponęcie i podróżuję po Królestwie, a teraz jadę, to jest, jechałem do Turowskich, to gdzieś tu w sąsiedztwie.
Rozmowa, której francuzczyzny powtarzać nie będziemy, ciągnęła się tak więcej po francuzku, niż po polsku, łamana, niezrozumiała, ale zawsze w najlepszym tonie.
A! mais c’est une bonne fortune pour nous, panie baronie, chwytając go za rękę rzekł Roger, moi rodzice, którzy mają tu dom w mieście, i na teraz w nim przebywają, przypadkowo, dodał ciszej, bardzo będą szczęśliwi, zabierając barona do siebie. Każemy powozowi tam do nas zajechać, a sami na herbatę pieszo pójdziemy. W imieniu rodziców je vous fais prisonnier.
— Prosiemy pana barona koniecznie, prosiemy, nie puścim, odezwał się stary Skalski.
— Nie puściemy, dodała jejmość.
Baron kłaniał się, ale szło mu o potwierdzenie zaprosin przez piękną pannę zapewne, i oczy zwrócił na Idalią, a ta mu się nader wdzięcznie uśmiechnęła. Pozostawało więc tylko przyłączyć się do tego towarzystwa, i winszować sobie szczęśliwego spotkania.
Roger i Idalia byli uszczęśliwieni, ojciec rozradowany, matka trochę się kłopotała już ideą herbaty dla dostojnego gościa, za którą miała burę odebrać od córki, ale musiała faire bonne mine à mauvais jeu.
Serce panny Idalii biło żywo. Jakkolwiek nie przesądna wcale, wyśmiewająca chętnie wróżby i łatwowiernych co im dawali wiarę, widziała w tym całym wypadku coś jakby od losów przeznaczonego. Ona pierwsza ujrzała młodzieńca, jego oczy padły na nią najprzód i zatrzymały się na niej z podziwem i uwielbieniem. niewątpliwie musiał to być kawaler bogaty, à la recherche de l’inconnue, jadący do hrabianek Turowskich, któremu ona jak rozbójnik na drodze, serce z piersi wydrzeć była predestynowaną.
Kipiała i wrzała, że jej się odezwać dotąd nie dano, ale czarowała go wzrokiem i pełnemi wdzięku pozami artystycznemi. Młodzieniec, grzecznie rozmawiający z rodziną, nie spuszczał z niej oka. Rachowała, że w ciągu przechadzki, herbaty, może wieczora, potrafi go zachwycić, zbałamucić, pociągnąć ku sobie.
Myliłby się, ktoby sądził, że serce młodej panienki najmniejszy w tem udział miało. Wiek nasz nie jest epoką sentymentalizmu, nie kochają się dziś tylko ludzie prości i złego wychowania, w lepszem towarzystwie rachuba, czasem chwilowy kaprys, fantazya, namiętność zastępują uczucie. Idalia potrzebowała świetnie wyjść za mąż i płaszczem hrabiowskim, lub szlachecką dostatnią koroną pokryć atrybuta ojcowskiego powołania. Gotową więc była uśmiechać się pierwszemu konkurentowi, jaki się trafił, byle z góry założonym odpowiadał warunkom. Wychowanie bardzo rozumne, w duchu wieku, zabezpieczało ją od tego co się zowie miłością, ideałem dla niej nie był człowiek, ale to w co oprawnym go znajdowała, położenie towarzyskie, akcessorya.
Byłaby zapalczywie się dobijała o siedemdziesięcioletniego starca, byle jej przyniósł mitrę książęcą. Cóż dopiero baron, ładny, młody mężczyzna, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, bogaty, i jadący do tych nieznośnych Turowskich, których zaraz poznamy!
— Przyznasz pan baron, odezwał się wymownie Skalski, który w obec nowych osób zawsze się starał być jak najwyszukańszym w słowach — przyznasz pan, że okolica nasza należy do najpiękniejszych w kraju. Jest żyzna, obfita, i zasiana pamiątkami przeszłości, roślinność bujna, drzewa wspaniałe, wielka powaga w krajobrazie.
— Dlatego też znaleźliście mnie tu państwo w admiracyi nad nią, zapatrzonego.
— Ojciec mówi o tym kątku, rzekł Roger, ale to zawsze miasteczko jeszcze, to nie cicha, majestatyczna w swej prostocie wieś nasza, trzeba widzieć szlacheckie dwory skryte w głębi tych lasów, i...
— Pan baron jedzie z Galicyi? odezwała się Idalia, wątpię, żeby po jej pięknościach nasze płaszczyzny i bory bardzo go zachwyciły. Galicya jest więcej urozmaiconą.
— Miejscami, odparł baron, jakoś nie myśląc się rozszerzać o rodzinnym kraju, ale ja owszem te okolice znajduję bardzo pięknemi. Czy Turowscy daleko ztąd mieszkają?
— Hrabiowie Turowscy, przerwał Skalski, — których znajomością się szczycimy — rezydują o półtory małej mili od nas, w Turowie, tak, półtory, a raczej dobra mila z ogonem.
Ogon wyrwał się mimowoli aptekarzowi, i dzieci skarciły wzrokiem to nazbyt poufałe wyrażenie się.
— A! westchnął baron, byłbym więc, gdyby nie ta oś, stanął przed wieczorem.
— My oś złamaną błogosławiemy, zawołał Roger, a że nie może być naprawioną tak rychło, o Turowie dziś ani myśleć, zabieramy pana do siebie.
— Tak! rozśmiał się aptekarz. Zajdziemy ku austeryi, każemy powozowi przyjść do miasteczka wprost na pocztę, a sami wracamy z jeńcem naszym.
Idalia zwróciła oczy milczące, ale wymowne ku jeńcowi, który się uśmiechał.
Roger tryumfujący ściskał go za rękę.
Całe towarzystwo popatrzywszy nieco na otaczający pejzaż, zwolna zbierało się na powrót. Zwolna, gdyż stary Skalski obrachował, że daleko by było przyjemniej dojść mrokiem, aby uniknąć wrażenia, jakie okiennice z Eskulapem i Hygią mogły uczynić na baronie. Zapewne prędzej, później, pan Helmold dowiedzieć się musiał o aptekarstwie, ale w pierwszej chwili lepiej było uniknąć wyznania. Idalia także wprzód go usidlić chciała bezpowrotnie, nimby wiedział kto ona jest. Nazwanie samo aptekarzównej, mogło nań oddziałać nieprzyjemnie.
A projekt choć tak gwałtownie zrodzony, tkwił już w myśli panny Idalii.
Rodzina nie potrzebując słów, porozumiała się oczyma.
Apteka miała dwa wnijścia, jedno — na nieszczęście — od głównej ulicy, urzędowe z Eskulapem i Hygią, z orłem i napisem — Apteka uprzywilejowana, drugie od bocznej ulicy zwanej Wolską, prywatne, z ganeczkiem, blachą cynkową pokrytym, gdzie wszelkiej alluzyi unikano starannie, zdradzającej powołanie właścicieli kamienicy, tak dalece, że okno przez które słoje i flaszki widać było, zakryto szkłem łanem nieprzezroczystem.
Zmieniając nieco plan podróży, można było gościa wprowadzić z tamtej strony, zkąd żadna woń nawet się nie dobywała, gdzie żaden moździerz nie dźwięczał i utrzymać go w złudzeniu, iż znajduje się w domu właścicieli dóbr, chwilowo w miasteczku zamieszkałych.
Zostało to postanowionem w cichości, panna Idalia była spokojną, ale szło jej teraz o urządzenie takie pochodu spacerowego, ażeby czas nie został stracony. Trzeba było połączyć przyzwoitość z korzyścią, utile dulci. Wyprawić rodziców z baronem przodem i oddać im go na łup nie wypadało, z wielu względów. Najprzód Skalski i mama w dłuższej rozmowie mogli by się dopuścić czego nieprzyzwoitego, nad czem dzieci czuwać były powinne, powtóre, czas by zmarnowano. Pannie iść z baronem samej nie uchodziło, bardzo z ręcznie tedy puszczono się we troje awangardą, a poważnych małżonków zostawiono w odwodzie z Finetką. Panna Idalia nie kryła przed sobą, że może jej wypadało pozostać z rodzicami, ale któż tam na drobnostki uważa przy wiejskiej przechadzce?
Baron podał jej rękę, zaczęli mówić po francuzku.
Chcielibyśmy zaprawdę powtórzyć tę rozmowę zwycięzką, zdobywczą, żywą, Napoleońską, piorunującą, ale czujemy, że to nad nasze siły. Panna Idalia podniosła się w niej do szczytu, do ideału dziewiczej sztuki oczarowania. Umiała nie popisując się, powiedzieć o sobie wszystko co chciała, potrącić o muzykę, wmięszać literaturę, ulecieć w wyższe sfery, wyrazić swą miłość sztuki, swe wzniosłe idee socyalne, słowem, odmalować siebie w miniaturze jak najstaranniej wykonanej. Umiała być zalotną a skromną, naiwną i dowcipną, szyderską i czułą, dać się domyśleć w sobie wszystkich przymiotów najponętniejszych — na chwilę nie zapominając o tem, by wdzięk twarzy, estetyczną stronę swej piękności uwydatnić.
Jakkolwiek wielce utalentowana i obdarzona instynktem szczęśliwym, panna Idalia nie byłaby może odniosła zwycięztwa nad Galicyaninem, który nie dawno był w Paryżu, et qui sortait d’en prendre... gdyby silnego sprzymierzeńca nie miała w bracie.
Roger dwojaką pobudkę w przywiązaniu do siostry i w pewnych rachubach względem Turowa znajdował. Szło mu o złapanie tego kawalera na drodze, a siostrę uznawał zdolną do dokazania tego cudu. Nim więc napowrót doszli do cmentarza, Galileusz był zachwycony aptekarzówną o tyle, o ile człowiek XIX wieku zachwycić się może, po wielu łatwych zachwytach poprzedzających, które do jego wychowania należały.
Baron śmiał się, bawił, opowiadał i znajdował z podziwieniem, że panna — co się niezmiernie rzadko trafia — umiała go słuchać, rozumiała alluzye najdelikatniejsze, była niemal Paryżanką, a idąc tak, łamał sobie głowę, kto to mógł być?
Z Rogerem spotkali się w Warszawie, jedli parę śniadań kawalerskich w dobrem wesołem towarzystwie, wiedział, że to był pan Skalski, domyślał się z wychowania, że mógł być człowiekiem majętnym, — ale stosunków jego rodziny, położenia nie znał wcale.
Z oblicza rodziców trudno się było czego domyśleć. Skalscy wyglądali tak, że mogli być miejskiemi obywatelami, lub... lub... czem kto chciał. Sama pani, dość pospolitej powierzchowności, wcale się nie odzywała.
Mieszkanie w miasteczku rodziło pewne wątpliwości w umyśle — ale tyle być może powodów do mieszkania czasowo na bruku!
W końcu nie mogąc z żadnych danych ująć słowa tej zagadki, baron powiedział sobie: — Co za jedni są, wszystko mi jedno, spędzę chwilę wesołą, a korona mi z głowy nie spadnie.
Przechadzka tak wesoła trwała dosyć długo, nakoniec u młynów dobrze zmierzchać zaczęło i stary pan Marcin obrachował, że przyjdą do apteki o szarym mroku — co zawsze było najbezpieczniejszem.
Odetchnął poczciwiec.
Sama pani mocno była skłopotana, niewypadało jej wyrwać się przodem, a co by była dała, żeby mogła uprzedzić służącego, aby przywdział liberyą, sługę aby się nie pokazywała, w kredensie kazać wydobyć wielką tacę z Frażetowskiemi ozdobami, imbryk srebrny, samowar bronzowy. Z kolei te przedmioty migały przed oczyma pani Skalskiej i ulatywały jedne za drugiemi, niepokój przesuwał je szybko, jakby leciały porwane wirem, męczyło ją to nieboraczkę. Tort, sucharki, filiżanki saskie, serwetki popielate, salaterka szklanna, cukiernica z Neptunem na wierzchu, kapki białe fotelów, płótno rozciągnięte w salonie, miotały się, wiły, i nikły, a pani Skalska była pewną, że wielkiemu zadaniu nie podoła, i że o czemś zapomni.
— Takie już moje przeznaczenie! mówiła w duszy, i ręczę, że śmietanka zwarzona. Ile razy gość, tyle razy zwarzona śmietanka! Panu Bogn trzeba ofiarować...
Zbliżano się do Wolskiej ulicy. Kamienica Skalskich wśród niższych domków, przedstawiała się bardzo korzystnie. W tym roku była świeżo pobieloną, cynkowy daszek nad gankiem wyglądał ładnie, drzwi świeciły od ozdób mosiężnych, w oknach bogate widać było firanki i mnóstwo kwiatów.
Skalscy z pociechą przekonali się, że ich dom wieczorem ma wcale przyzwoitą powierzchowność. Ale baron mało na to uważał zajęty panną Idalią, która właśnie malowała mu całe swe uwielbienie dla mistrzów muzyki nowej, zmiatając dosyć nierozważnie w jedną wiązkę Mendelsohn’a, Chopin’a, Schumann’a, Wagnera, Aubera, Verdiego i — co się nawinęło. Baron Helmold tak od kwadransa nalegał na nią, że w końcu obiecała mu zagrać.
Wnijście do salonu o mroku jest jednym z najszczęśliwszych wypadków dla gospodarzy. W południe wszystko ostro w oczy skacze, razi, w szarej godzinie harmonizują się i zlewają największe niedorzeczności umeblowania. Salon Skalskich wydał się pięknym, choć po dniu, nadto w nim było złota i świecideł. Nim wniesiono świece, służący bardzo zręcznie pościągał szlafmyce z fotelów aksamitnych i płótna z posadzek. Oboje gospodarstwo znikli, został Roger, panna Idalia, która padła od razu na krzesło przy fortepianie i baron ujęty gościnnością uprzejmą tej rodziny. Wprawdzie galicyjski baron wie dobrze, iż mu się wszędzie należy cześć i uznanie w towarzystwie wybrańszem, bo reprezentuje sobą śmietankę społeczną, tradycye kosmopolityzmu wykwintnego, ale niemniej hołd należny smakuje.
Niedługo się dając prosić, zapewniwszy barona, iż jest zmęczona, nieusposobiona, że po przechadzce zawsze gra najgorzej, a gdy wie że ją słuchają, traci moc nad sobą... panna Idalia zagrała.
Niewiem co baron o jej grze pomyślał, ale my zapewnić możemy, iż w małem miasteczku uchodziła za Klarę Wieck; choć paluszki jej latały bardzo zręcznie, duszy w tem i myśli nie było. Grała jak dziś wszystkie panie grają, nawet te, które muzyki nie lubią.
Popisy salonowe mają to do siebie, że wywołują pochwały, i że z rezultatu ich nic się dowiedzieć nie można. Któryż gość może odmówić poklasku pięknej pannie? Wirtuozki powinny by się zarzec tej gry na zakaz, będącej i dla nich męczarnią i dla słuchaczów co najmniej — kłopotem.
Baron był w uniesieniu, nigdy jeszcze w życiu takiej interpretacyi nie słyszał, wyrazów na ocenienie mu nie brakło, nasłuchał się ich i nachwytał po całej Europie. Idalia tryumfowała, ale dawszy poznać ten swój talent, wolała powrócić do rozmowy, na którą wiele więcej zdawała się rachować.
Razem z herbatą wszedł uczesany na nowo Skalski, przebrana pani, i bronzowy samowar odświętny. Zastawa była przepyszna do zbytku, i nadto widocznie występująca. Baron wolałby był kawałek szynki od bronzowego samowaru, dobry bewsztyk, niż tort od tygodnia oczekujący w cukierni Gorconiego na konsomatora, ale głód nie patrzy czem się zaspokaja.
Ponieważ wieczór był dosyć gorący, okna od ulicy musiano zostawić otworem, siatki tylko od komarów pozamykano, światło i muzyka świadczyły przechodniom miejskim, iż nietylko państwo byli w domu, ale mieli u siebie gości. Skalski drżał aby ciekawość nie ściągnęła mu kogo kompromitującego. Myślał o postawieniu na dole służącej, któraby nie dopuszczała natrętów — ale co to jest w miasteczku nie przyjąć kogo? śmiertelnie by został obrażony gość, któregoby nie uznano godnym towarzystwa.
Trzeba więc było oddać się w ręce Opatrzności na losy, na szczęście, i drzeć za każdem drzwi skrzypnięciem.
Nawet głośniejszy chód w uliczce przerażał Skalskiego, — ot, ot, zdawało mu się, że już ktoś nadchodzi, i jak statua Komandora, pozywa...
Do połowy wszakże herbaty szło doskonale, a im późniejsza godzina nadchodziła, tem aptekarz czuł się spokojniejszym. Po ósmej nikt w odwiedziny w małem miasteczku nie przychodził.
Panna Idalia deklamowała coś półgłosem z Legendy wieków W. Hugo, a uczciwość wyznać każę, iż baron w tej chwili myślał o piosence Teressy słyszanej w Paryżu, gdy Skalski zbladł... Na schodach ciężki, grubiański chód pośpieszny dał się słyszeć delikatnemu jego uchu, zbliżał, tętniał, drzwi się otwarły, i doktór Mylius w ubraniu płóciennem, w słomkowym kapeluszu, z kijem ukazał się w progu.
— Na miłość Bożą, mój Skalski, zawołał ręce podnosząc, albo też już porzuć tę aptekę, albo pilnuj tego z czego chleb jesz. Półtorej godziny temu, jak zapisałem miksturę dla Cybikowej, wiem że ją można zrobić w kwadrans, a twoi nieznośni subjekci do tej pory jej nie wydali. Potem mówią że doktór winien, że zabił, a to wasze apteki zabijają.
Piorun nie byłby okrutniej raził przytomnych, nad to bezwstydne ukazanie się doktora. Skalski w pierwszej chwili porwał się, chciał biedz, usta mu zatulić, zdrętwiał — starą mało apopleksya nie zabiła, zsiniała biedna. Roger byłby strzelił, gdyby miał z czego, Idalia oczy by może wydarła gburowi, ale się to wszystko skończyło milczeniem strasznem, złowrogiem, grobowem.
Na twarzy barona odmalowało się najprzód podziwienie, poskromione wielką siłą nad sobą, potem odcień nieznaczny szyderstwa, który tylko Roger i Idzia pochwycili, nakoniec przybrał gość postawę obojętną człowieka, który nie słyszy tego, czego nie powinien był posłyszeć.
Z głową spuszczoną nad filiżanką, Helmold szeptał coś Idalii, jakby niezrozumiał o co chodziło. Roger zbladły, drżący, wstał nie dobrze wiedząc co począć, a nieszczęsny ojciec który czuł że cała bieda na niego spadnie, wywróciwszy krzesełko pobiegł do doktora, objął go oburącz, i z nim razem znikł z pokoju.
— To jakiś oryginał, przebąknął baron.
— Doktór, zwyczajnie grubianin, rzekł Roger głęboko się namyślając co powiedzieć, — aleśmy tę nieprzyjemność, za którą barona przepraszamy, winni nieostrożności ojca. Tysiąc razy prosiliśmy go, ażeby na aptekę domu nie najmował, chcieliśmy dawno się przenieść na wieś, ale się okoliczności spiknęły. Aptekarz został nam dłużnym, ojciec musiał na siebie wziąść administracyą pozostałości, wpadliśmy w położenie fałszywe, dont vous voyez les suites.
Tłómaczenie było dosyć zręczne, ratowało ono o tyle, o ile się uratować w takim razie dało. Z trochą dobrej woli baron mógł za dobre przyjąć wyjaśnienie Rogera, i pozycya potroszę ocaloną została. Ale cios śmiertelny zadano pannie Idalii, bo choć pewną była, że na Helmoldzie jak najsilniejsze uczyniła wrażenie, któż wiedział czy to wystąpienie Myliusa nie zniszczyło go w zarodzie?
Jako człowiek dobrze wychowany, baron Helmold starał się humorem, przytomnością, podwojeniem grzeczności, naprawić niefortunne wrażenie, ale któż mógł w głąb jego duszy zajrzeć i powiedzieć co się tam działo?
Nalano mu drugą i trzecią filiżankę herbaty z obawą. Roger myślał, że teraz czuć mu ją będzie melissą i lipowym kwiatem — kto wie? może miętą pieprzową? Śmietanka mogła mu się zdawać orszadą, a ciasto podejrzanem się stawało o pokrewieństwo z wyrobem jakim kuchni łacińskiej.
Wszyscy byli struci: Idalia jednak pierwsza starała się to w śmiech obrócić.
— A! to mieszkanie w domu, w którym z drugiej strony jest apteka, mówiła do barona, często nieznośne, czasem na bardzo śmieszne naraża nas wypadki. Doktór fantastyk, okoliczni ludzie nieświadomi, nie można się opędzić omyłkom. Dlatego też nieustannie ojca prosimy, aby raz już na wsi zamieszkać, c’est insupportable.
Mais n’exagerez done pas, rzekł baron, cela donne de la couleur à la vie de campagne, ja to znajduję tylko zabawnem. Ten doktór w słomianym kapeluszu, zjawiający się jak widmo, znikający jak cień...
— Tak, ta proza życia przypominająca się nieustannie, gdy właśnie radzibyśmy o niej zapomnieć, przerwała Idalia, mnie to do łez niecierpliwi.
— Ja już nic nie mówię, ale daję słowo, że do trzech miesięcy wyniosę się ztąd, dodał Roger. Mieszkać w wielkiem mieście, rozumiem, lub na wsi, la vie du chateau, albo Paryż, w małem miasteczku, męczarnia. Przez względność dla ojca, aby nie był osamotnionym, mogłem to ścierpieć czas jakiś, ale naostatek, największa cierpliwość się przebierze.
— Państwo, jak widzę, jesteście do zbytku zniecierpliwieni, a ja — dodał pocieszając baron, — ja do tego potroszę przywykłem. Część roku bawię we Lwowie, mamy tam kamienicę, na dole Restauracya robi nam piękny dochód, na drugiem piętrze pensya. Często jaka mama omyli się i wpada do baronowej mej matki, qui pro quo, śmiechy. Nie trzeba zważać na to.
Mimo tak względnego znalezienia się barona, chmurne czoła się nie rozmarszczyły, milczenie ciężkie przerywało rozmowę cięższą jeszcze. Helmold ujął za kapelusz. Skalska wybiegła po męża, który wkrótce się ukazał blady, wystraszony, upokorzony, politowanie obudzający. Przyszedł jak winowajca, nie śmiejąc ust otworzyć, pożegnał dostojnego gościa, a gdy Roger odprowadziwszy go aż w ulicę, i wskazawszy pocztę powrócił, wiedział p. Marcin co go czekało.
Scena była uroczysta, coś nakształt sądu przysięgłych, przed którym staje obwiniony, schwytany na gorącym uczynku, nie mogący nawet się tłómaczyć.
Pani Skalska oparta na łokciu, przybita, martwa siedziała na kanapie. Aptekarz blady, z załamanemi rękami padł na fotel. Przed nim groźny, zmarszczony, z ręką jedną zamkniętą w kamizelkę, drugą uzbrojoną w świeżo zapalone cygaro, wystąpił Roger. Idalia miotała się, suknią szastając po salonie, z głową spuszczoną, z twarzą płomieniejącą.
— Dosyć tego, zawołał Roger stanowczo, ja wyjeżdżam na zawsze, jeźli ojciec natychmiast tej apteki nie sprzeda...
— Ja idę do klasztoru, do teatru, gdziekolwiek bądź, ucieknę, ale tu dłużej nie zostanę, to śmierć...
— To gorzej niż śmierć, bo męczarnia przechodząca siły ludzkie, dość tego!
Skalski milczał.
— Widzisz, widzisz, odezwała się jejmość prawie z płaczem, te nieszczęśliwe dzieci...
— A ja! tom szczęśliwy myślicie! krzyknął oburącz biorąc się za głowę aptekarz, niech to wszyscy... porwą...
— Jeszcze ojciec się gniewa? a to ładnie! zawołał Roger podskakując ku niemu. Któż winien? kto kto?
— Ja! krzyknął Skalski, — ja, i powiadam wam też, dosyć tego. Chcecie, jutro sprzedaję aptekę, dobrze, a jeźli wam potem źle będzie, głodno i chłodno, róbcież sobie co się wam podoba, bo że stracimy i grubo, to niezawodna. Do tegoście się powinni przygotować.
— Jeźli stracimy, to przez ojca, zawołał Roger, czemu nie było dawno tego zrobić? Radziłem, prosiłem ja, Idzia, matka, nie, nie i nie. Czas upłynął, ale ojciec...
— Słuchaj, rzekł rozpaczliwie Skalski, wszystko prawda, ojciec winien, ojciec, bierz-że ty interesa coś rozumniejszy, rób co chcesz, a daj mi pokój.
— Albo to ja znam się na interesach tych? czy to ja do tego się sposobiłem i wychowałem? ruszając ramionami rzekł Roger. Zgasłe cygaro zapalił u świecy, kapelusz włożył na głowę i wyszedł trzaskając drzwiami. Za nim drugiemi z podobną prozopopeją wybiegła panna Idalia, a starych dwoje zostało sam na sam w milczeniu i rozpaczy.


ROZDZIAŁ IV.

Na całą okolicę słynął Turów z dawien dawna jako stare pańskie gniazdo, a rodzina w nim zamieszkała liczyła się za najcelniejszą, za najświetniejszą, najpoważniejszą, najarystokratyczniejszą w prowincyi. W każdym zakątku niemal jest taka familia stojąca na czele obywatelstwa, chociaż zmieniają się wodzowie, upadają majątki, wznoszą nowe imionami ludzie, a berło owe z rąk do rąk przechodzi. Bardzo rzadko utrzymuje się w jednym rodzie przez wiek jeden, lub dłużej nad trzy pokolenia; — nie jest-to właściwością tylko naszego kraju i skutkiem kolei jakim podlegał, w najarystokratyczniej uorganizowanej Anglii, członkowie izby parów ledwie kilka imion liczą między sobą nad dwieście lub trzysta lat starszych. Byłoby to nie do uwierzenia, gdyby faktami dowieść tego nie można. Jest w ogólnych prawach, którym ludzkość podlega, ta zmiana losów, to przeważanie się doli, to karlenie się rodów, a podźwiganie sił młodych i nowych. Szczęście, zwłaszcza gdy go ludzie używać nie umieją, jest największym ich nieprzyjacielem, ono łamie, wycieńcza, oszala, odbiera rozum, a co najgorzej wprawia do zniewieściałości próżniactwa. Gdy na szczycie powodzenia ludzie pracować przestają a używać zaczną, bądźcie pewni, że na zmiękłe pokolenia przyjdzie choroba jak na kartofle i łodygi wysuszy, owoce poplami, życie odbierze.
Praca i walka są tak koniecznym warunkiem bytu ludzkiego, że gdzie one ustają, tam śmierć przychodzi, lub wycieńczenie które ją sprowadza.
Najlepszym dowodem tych prawd był Turów, o którym wspomnieliśmy, jeszcze poważany, jeszcze możny, a już dogorywającemi tylko napełniony istotami. Rodzina ta choć w dziejach z wielkich czynów nie głośna, była niegdyś bardzo możną, ale zwolna majętności nabywane przez małżeństwa i spadki, podróże, marnotrawstwo, nawyknienie coraz większe do zbytków, uszczuplały. Na pozostałych dobrach były znaczne długi, interesa poplątane, i procesa liczne. Ojciec żyjącego hrabiego prawie cały swój żywot spędził zagranicą, we Włoszech i w Paryżu, tam jedynaka wychował, nie dając mu nauki tylko tyle ile wymagały salony i wykształcona społeczność, do któréj był przeznaczony, nie sposobiąc go ani na gospodarza, ani na żołnierza, ani na urzędnika, ani na uczonego, robiąc go człowiekiem przyjemnym, płochym i — do niczego nie zdatnym. Stary hrabia, oprócz tego, spadkiem zlał na syna pedogrę swoją, reumatyzm, wątłe zdrowie i nerwy rozstrojone. Łacno było przewidzieć przyszłość, która dziedzica Turowa czekała. Nie był to wcale zły człowiek, serce miał czułe, rozsądku wiele, ale pojęcie samo życia było w nim zwichnięte.
Nie był ani namiętnym, ani zepsutszym od drugich, kierował się zasadami honoru, miał poszanowanie dla religii, formy towarzyskie zachowywał pilnie, ekscentrycyzmem nie grzeszył — mimo to wszystko, w głębi był ostygłym tylko nieco i hamującym się samolubem.
Długa młodość w której nadszarpnął zdrowia i majątku, już i tak nadwątlonego, skończyła się prawidłowem ożenieniem z bogatą, daleką kuzynką, tak chorowitą jak hrabia i tak jak on do niczego nie zdatną, choć najlepszą w świecie kobietą. Owocem tego małżeństwa były dwie córki, dwie słabowite, biedne, blade, wątłe istoty. Wydawszy je na świat hrabina, sama poszła na lepszym odpocząć. Hrabia został z dwojgiem sierotek, z majątkiem zadłużonym, żyjąc prawie tylko z ocalonego bardzo znacznego posagu żony, którego był stróżem i opiekunem. Szczęściem dlań ruszyć go nie mógł, stracić nie miał prawa. Gdy bony wyniańczyły dwie panienki, przyszła kolej na guwernantki, kilka ich przesunęło się przez Turów nie długo zatrzymując, naostatek z Paryża wielce polecona hrabiemu przyjechała panna Mimi Poirier. Była to śliczna brunetka dwudziestokilkoletnia, wesoła, żywa, zręczna, urodzona do odegrywania z wielkiem szczęściem komedyi życia. Pierwszem jej staraniem było pozyskane miłość sierotek, potem przypodobać się hrabiemu, dla którego stała się wkrótce towarzyszką niezbędną. Prawdą a Bogiem więcej się może od drugiego dnia po przybyciu krzątała koło niego niż przy panienkach, którym zaznaczyła lekcje, okarmiała je łakociami, a sama z chrześciańskich obowiązków, z litości nad biednym chorym, większą cześć dnia przy jego fotelu spędzała.
Hrabia był znudzony niezmiernie, cierpiący, ten nowy żywioł wlał jakieś życie w dom, w niego, rozjaśnił mu nieco świat. Mimi była muzykalną, dowcipną, niezmiernie śmiałą, miała maniery paryzkie, opowiadała zręcznie, a nadewszystko była pochlebnicą jakich mało. W kilka tygodni po przybyciu do Turowa, z powszechnem zadowoleniem wszystkich, wyjąwszy starych sług, objęła ster i rządy domu, powoli przyswoiła sobie rachunki, zagarnęła kassę, a głównie opanowała serce i umysł hrabiego, który mimo zużycia i wieku, do szaleństwa się w niej pokochał. Nie ma wątpliwości, że pierwszą iskierkę tego chorobliwego przywiązania umiała panna Mimi rozdmuchać zręcznie, że od pierwszego wieczora, może plan przyszłości sobie skreśliła.
Nie było naówczas istoty łagodniejszej, lepiej się umiejącej zastosować do obyczaju kraju i domu nad nią, największe przykrości, najmozolniejszą pracę znosiła z uśmiechem, z wesołością, z poświęceniem bez granic. Okazywała przywiązanie do dzieci nadzwyczajne, dla hrabiego poszanowanie i współczucie egzaltowane. Słowem, był to ideał. Wprawdzie słaby hrabia winien był się zastanowić wcześnie, iż dwudziestokilkuletnia panna, żywa, w pełni życia, roztrzpiotana, nie zdawała się dlań żoną najwłaściwszą, ale przywiązanie ostatnie, miłość spóźniona jest zwykle bardziej ślepą niż wszystkie inne. Ten co już zrozpaczył o życiu, gdy mu się ono uśmiechnie pod jakąkolwiek postacią — gotów wszystko dla zmartwychwstania sercem poświęcić.
Nie zawahał się więc hrabia nawet przed ożenieniem, które jako warunek dalszego pobytu w Turowie postawiła mu francuzka. Utrzymywała ona, iż sama siebie się lęka, że się przywiązała zbytecznie, iż uciekać musi, aby nie upaść, ofiarą zbyt tkliwego serca. Hrabia nie dowiedziawszy się i niechcąc dowiadywać o przeszłości Mimi Poirier... która nie cała była do pokazania i miała w sobie lata pełne tajemnic, — nie pytając nikogo o radę, — bez wahania — potajemnie ją zaślubił.
Małżeństwo, któremu rodzina byłaby się pewnie sprzeciwiła, zostało ogłoszonem nagle i ściągnęło na hrabiego nieukontentowanie ogólne. Przysłano mu na teraz już wcale niepotrzebne wiadomości różne z żywota i podróży jego żony, hrabia się pogniewał, zerwano stosunki, a piękna czarnobrewa silną dłonią ujęła rządy domu. Sprowadziła do panien brzydką starą Angielkę, sama wywiozła męża do Włoch, do Francyi, a gdy po kilku latach wrócili do Turowa, hrabia już prawie chodzić nie mógł, mało mówił i był na pół żywą tylko istotą. Ale razem z niemi z zagranicy przybył urodzony pod włoskiem niebem synaczek, ukochana obojgu dziecina, hrabia Luis (tak go zwano) przyszłość, nadzieja, ostatni potomek wielkiego rodu.
Stosunki domowe wielce się zmieniły, charaktery także uległy wpływowi czasu, hrabia liczył się ledwie za żyjącego, władała wszystkiem, ostra teraz, kapryśna, zła, zdziwaczała, unosząca się łatwo hrabina. Jedynaka swojego wychowała na obraz i podobieństwo własne. Ale Pan Bóg jakoś mu nieposzczęścił, dziecię, ledwie z pieluch rozwinięte, okazało się ułomnem, garb rósł, łopatki podnosiły i choć twarz Luisa była piękna, postać obudzała litość i wstręt tylko.
Luis odziedziczył dowcip i żywość matki, dumę ojca, a garb przyniósł mu z sobą, co zwykle daje tym, na których ramionach porasta, skłonność do nielitościwego szyderstwa i niecierpliwość prawie do dzikości posuniętą.
Taki był skład rodziny zamieszkującej Turów, w chwili, gdy go opisujemy — panny Iza i Emma już obie przeszły 21 rok życia, walcząc z macochą, która tem nielitościwszą była dla nich, że w istocie sama z mężem prawie nic nie miała, a żyła na łasce i z dochodów hrabianek. Jej synowi pozostawały pozory majątku, kłopoty jego, dziedzictwo imienia i długów, panny po matce były dziedziczkami ogromnej fortuny. Łacno przewidzieć jak to wpływało na wewnętrzny ustrój domowy.
Od lat dwóch hrabia już z krzesła nie wstawał, przesuwano go z fotelem po pokojach i ogrodzie, gdyż w nogach postradał władzę. Umysł jego ociężał, ucierpiała pamięć, niekiedy zapominał się do tego stopnia, iż słowa potrzebnego przywieść na pamięć nie umiał, jąkał się i wśród nieskończonej mowy, z otwartemi usty, pozostawał prawie nieprzytomny. Lekarze mówili o początkach rozmiękczenia mózgu, który nigdy zbyt twardym nie był.
Hrabina Marya, której piękność wiele ucierpiała, nabrała tuszy, dostała czarnych wąsików, podbródka i niewiele dbała już o wdzięki utracone. Syn jej dochodził lat dwudziestu, ale wychowanie jego uważano za skończone, mieszkał przy rodzicach, i z powodu niedołężności ojca uważał się już niemal za dziedzica Turowa. Stosunek jego do przyrodnych sióstr, postarzałych nieco panienek, był przyzwoity, ale na dnie leżała nienawiść wzajemna.
On im zazdrościł majątku do którego żadnego prawa mieć nie mógł, one nienawidziły w nim przywłaszczyciela ojcowskiego serca, syna awanturnicy, a wreszcie nieznośnego opryskliwego złośnika.
Dom tak złożony był już ruiną, wkradły się doń waśń, spory, niechęci, wrzały stłumione nienawiści, które zburzyć go musiały. Dla starego dworu i służby Turowa, biedny pan, którego zgubę przypisywano żonie drugiej, biedne dwie panienki, były przedmiotem politowania i miłości, — hrabina i jej syn niemieli tu przyjaciół, chyba grozą i strachem lub pieniędzmi kupionych.
Zdala wszakże wspaniale wyglądała ta rezydencya.
W końcu XVI wieku, protoplasta tej gałęzi familii Turowskich, przeniósł się do dóbr swych na Podlasiu, w skutek jakichś zatargów ze szlachtą swojego województwa, i on tu założył pierwszy i zbudował pałac do dziś dnia istniejący. — Nie dotrwała ta budowa w całości, bo ją kilkakroć niszczyły pożary, przemieniała charakter jej fantazya, ale coś przecie z przeszłości w rozległej zostało budowie.
Hrabia Stanisław, w genealogii zowiący się Staszkiem, z Turowa starego, Kasztelan Bielski, ufundował tu był niby włoski pałac wśród starego dębowego lasu, nad rzeczką. Mimo niziny, zrobiono wcale wspaniałe ogrody; wzniósł się korpus z kopułą, kaplica, brama murowana z kordegardą; oparkaniono zwierzyniec, pobudowano gmachy na oficyny, stajnie, skarbce i t. p. W XVII wieku galeryami połączono boczne budowy z główną, ale tymczasem ta spłonęła. Nie rychło zebrano się na odbudowanie w jezuickim stylu tej epoki. Potem z galeryj zachciało się komuś zrobić oranżerye, później oficyny przerabiano coraz na nowe użytki, a koniec końcem, że Turowscy więcej zagranicą bawili niż w domu, wiele się obaliło, popsuło, poprawiono nieumiejętnie i pałac wyglądał najdziwaczniej w świecie.
Już za panowania hrabiny Mimi, dzikiemi winami, bluszczami, krzewami pozakrywano nieco ruiny, niektóre części ich restaurowano, inne zamaskować umiano, a podwórzec obszerny i część ogrodu utrzymywano czysto i przyzwoicie.
Hrabia stary z żoną i synem zajmował najlepszą część pałacu, środek jego. Państwo mieszkali na piętrze, a Luis, w sąsiedztwie przezywany Don Luis’em, na dole. Obie panienki w części z dobrej woli, a potroszę skutkiem dawnych rozporządzeń, gdy jeszcze były przy guwernantce — zajmowały jedną z oficyn, połączoną nowemi oranżeryami z pałacem. Śmiesznie może to było, ale hrabianki miały osobny dwór, kuchnią, służbę, konie, ekwipaż i utrzymywały się ze swych dochodów, do których jako pełnoletnie, miały prawo zupełne. Hrabina w wiecznej wojnie z niemi, chociaż nigdy jej do wybuchu nie doprowadzała, starała się pannom zawadzać o ile możności w występowaniu na świat. Pokazywano je jak najmniej, ale przyzwoitość zupełnie się zaprzeć ani taić z niemi nie dozwalała. W niedzielę hrabianki przychodziły do stołu do pałacu; czasem odwiedzały ojca wśród dnia i wieczorami. Gdy nieszczęsny stan interesów zmuszał do tego, hrabina Mimi dawała lekcyę mężowi, w jaki sposób ma żądać pieniędzy od córek, przywoływano je, ojciec wyjąkał co mu polecono, czasem się pogniewał, a hrabianki albo rozkaz spełniły, lub starały się uwolnić od wymagań.
Don Luis potrzebował wiele, miał fantazye pańskie, lubił przepych około siebie, a że wymógł zawsze co tylko chciał na matce, a matka robiła z ojcem co się jej podobało, hrabianki zmuszone były znienawidzonego utrzymywać braciszka.
Życie w Turowie nie należało do najprzykładniejszych i najszczęśliwszych. Hrabina Mimi w okolicy mało była przyjmowaną, nie wiele osób przyjmowała, zmuszoną się więc widziała dla towarzystwa sprowadzić sobie dalekiego kuzyna, niejakiego Brunona du Val, tak się on pisał, choć pono nie miał do tego prawa)[1] i siostrzeniczkę Manetkę Vitu. Pan Brunon du Val ogromny, barczysty chłop, niegdyś wojskowy podobno, człowiek wychowania nie osobliwego, miał zapewne za posłannictwo obronę kuzynki, nic bowiem nie robił, czuwał tylko nad jej bezpieczeństwem, jadł, pił i polował, a Luisowi przewodniczył do wszystkiego, od czego by być może odciągać należało.
Manetka, roztropne, ładne dziewczę, bruneteczka żwawa, uśmiechnięta, trzpiotowata, istny chochlik — przypominała wielce panią hrabinę jaką była przed dwudziestu laty. Wielka przyjaźń łączyła ją z garbusem, który poufale z nią był bardzo, jako z blizką kuzynką. Manetka tak często u niego przesiadywała, a matka nic nie miała przeciwko temu.
Był to najzaciętszy szpieg i wróg hrabianek z pawilonu, które niecierpiały jej i — niedarmo.
Ostatniemi czasy mało kto bywał w Turowie; czasem dalekie krewne po cichu odwiedzały hrabianki, niekiedy gość lub wierzyciel był na obiedzie w pałacu, Luis zbierał do siebie z Warszawy i okolicy wesołych kolegów, mimo wieku bowiem i ułomności swej, lubił życie i hulankę. Hrabina w ogóle kraju niecierpiała, wyśmiewała go i ograniczała się małem kółkiem kuzyna Du Val’a, Manetki lub drobnych szlachcianek z okolicy, które jej respekt okazywały.
Gość więc w Turowie, a zwłaszcza nieznany, był rzadki, i gdy nazajutrz Don Luis ujrzał z za Lasku wysuwający się powóz naprawiony, który wiózł barona Helmolda, i on i du Val i Manetka długo stali w oknie, nie mogąc odgadnąć, ktoby to był taki.
Przybycie to niespodziane, popłoch zrodziło w całym domu, tylko obie hrabianki z oficyny spoglądały obojętnie na ekwipaż i siedzącego w nim młodego człowieka, pewne będąc, że macocha tak urządzić potrafi, aby one się z nim nie spotkały.
Kocz stał już przed gankiem, a Luis jeszcze się nie mógł domyśleć, kogo przywiózł, i w progu dopiero poznał barona, z którym był dobrze w Warszawie, ale choć go pobieżnie zapraszał na wieś, nigdy się niespodziewał, aby on to mógł wziąść na seryo.
Od razu przyszło mu na myśl, że nie co innego, tylko wieść o hrabiankach i ich posagach, sprowadziła Galileusza. Złośliwe jego oczki zabłysły, przywitał wesoło barona, wyznaczył mu zaraz pokój do przebrania się na przeciw siebie, i zostawiwszy go w rękach służącego rozpakowującego tłomoki, sam pobiegł do matki. Du Val już go był z wiadomością poprzedził.
Hrabina siedziała wedle zwyczaju na pół leżąc na sofie w przyćmionym gabinecie, z książką w ręku, bo romanse, zwłaszcza Paul de Kock’a niezmiernie lubiła, du Val stał przed nią z cygarem w ustach, gdy Luis pokręcając wąsika ledwie widocznego, ukazał się w progu, a odpowiadając, nim był zapytany, rzekł.
— Jest-to baron galicyjski, Helmold Kaptur, mówią, że majętny, posądzam go o to, że nie tak dla mojej przyjaźni jak raczej dla siostrzyczek przybył. Mówię to mamie, aby wiedziała jak sobie postąpić... Dobry chłopiec... ale niewiele o nim wiem...
— Nie trzymaj że go długo, jeźli tak, odezwała się hrabina.
— Ale przyjechał umyślnie z Warszawy, trudno go już wyprawić.
— Zabaw polowaniem, sproś kawalerskie towarzystwo... ces peronnelles będą się umyślnie nastręczać, zobaczysz, że nagle porwie je nadzwyczajna czułość dla ojca, i przyjdą pewnie w godzinie takiej, aby się gościowi przedstawić. Szczęściem, nie zachwycą go wdziękami. Bogaty?
— Ależ dokładnie nie wiem. — Il en a l’air, a któż pozna udawany dostatek od prawdziwego o sto mil od miejsca zamieszkania awanturnika?
Hrabina się zamyśliła.
— Gdyby był bogaty, a podobała mu się Manetka...
— Manetka! skrzywił się Luis, ona ma dosyć czasu i spieszyć się nie potrzebuje.
Mais enfin.
Wszyscy jakoś spojrzeli po sobie dziwnie i umilkli. Luis dodał chmurno: — C’est l’affaire de Manette.
Poczem stukając drzwiami zszedł na dół.
W oknach oficyny widać było z za firanek dwie blade twarze ciekawie przyglądające się wyładowanemu powozowi.
Były to hrabianki Iza i Emma, dwie nie młode panny, bardzo do siebie podobne, mizerne, chude, słusznego wzrostu, długich twarzy, nie dość harmonijnie połączonych, choć może nie brzydkich rysów. Milcząco, oparte jedna o drugą, z obojętnością ale ciekawie, jak więźniowie ulicy, przypatrywały się przyjezdnym, starając się coś z powozu, koni, sługi odgadnąć.
— Młody człowiek, odezwała się starsza Iza, sucho i smutnie.
— Zdaje się, musi być znajomym Luis’a.
— Nie widziałaś go, gdy wysiadał, wygląda zręcznie, ubrany ładnie.
— Paniczykowaty, tak...
— Konie i powóz odeszły do stajni, rzeczy zniesiono do gościnnego pokoju, na dole, zabawi więc.
— Ale my go nie zobaczemy.
— Któż wie?
To mówiąc, powoli odstąpiły od okna.
Hrabianki miały apartament w oficynie, zajmowały tu kilka pokojów, które swym kosztem sobie urządziły, na złość macosze z jak największym wykwintem i przepychem.
Z pałacu zabrały jak najskrzętniej co należało do ich matki, miały więc wiele pięknych i kosztownych sprzętów pamiątkowych, a choć dość oszczędne, dla obudzenia zazdrości w Francuzach, nie żałowały sobie na nic. Jeźli mogły bratu lub macosze zrobić przykrość sprowadzeniem czegoś niedostępnego ceną dla nich, musiały to mieć koniecznie. Rzadcy goście hrabianek podziwiali tu z wielkim gustem urządzony salon, przepyszny fortepian Erarda, meble rzeźbione, dywany, porcelany i tysiące fraszek, któremi biedne niewolnice wcale się nie bawiły. Otaczający je maleńki dwór, w większej części starzy słudzy, w wojnie z lokajami pałacu, odżywiał tę samotność nudną znoszeniem plotek, słówek, czynności macochy i Luis’a nieustannie jątrzących dwa obozy. Słudzy hrabiny spełniali tę samą funkcyą z drugiej strony.
O ile macocha starała się usilnie, aby panny wyjść za mąż nie mogły — o tyle znowu hrabianki na przekorę jej błagały niebios o mężów. Położenie ich było nie do zniesienia, a choć dość dumne z imienia i dostatku, powychodziły by były może za plebejuszów, byle tem zatruć nieco życie znienawidzonej macosze, którą inaczej dotąd nie nazywały między sobą jak — La gouvernante, lub całkiem cicho L’ogresse.
W niedostatku stosownych partyj, gdyż młodzież usuwano wszelkiemi sposobami, panny jeżdżąc do kościoła do miasteczka, rzucały już oczyma nawet na najmniej zalecającą się powierzchownością młodzież miejską. Iza mówiła do siostry: — poszłabym za leśniczego, za niewiem kogo, byle oni nie mieli pociechy, żeby Luis po mnie dziedziczył. Adwokat mówi, że to możliwe choć niesprawiedliwe.
Emma myślała tak samo, ale jej tylko żal było ojca, którego kochała i wrażenia, jakie to na starym uczynić mogło, tem ona powstrzymywała siostrę.
Moja droga, odpowiadała Iza, nieszczęśliwego ojca ta ogressa doprowadziła do tego stanu, że on już nic podobno nie czuje i nie wie co się z nim dzieje! Biedny ojciec.
— Biedny ojciec! dodawała Emma, a nam pod różnemi pozory, dojść nawet do niego, być z nim wzbraniają. Zostawują go samym po całych dniach, zapominają o jego potrzebach.
Ponieważ to był dzień poniedziałkowy, a panny wczoraj, wedle zwyczaju, znajdowały się na obiedzie w pałacu, niezaproszono je dnia tego, jadły u siebie. Widziały tylko z okna brata, chodzącego z przybyłym gościem, i obrachowawszy, że się towarzystwo udało do ogrodu, postanowiły tam wybiedz, w nadziei spotkania. Wybrały się prędko, przystroiły świeżo i z pośpiechem przesunęły się szpalerami ku tej stronie, w której mogły spotkać przechadzających.
Zwykle hrabianki ograniczały się przechadzką po tej stronie, która przytykała do oficyn, ale nie wzbroniono im było pójść dalej, gdzie się podobało. Z dobrej woli tylko trzymały się w miejscach, w których by ani macochy, ani dworu jej nie spotykały. Na ten raz szło przeciwnie o nastręczenie się dla wyrządzenia małej przekory. Wiedziały dobrze, że gdyby je brat ujrzał zdaleka, starał by się gościa uprowadzić. Ciemne szpalery opasywały cały ogród Turowski, łatwo niemi przesunąć się było można niepostrzeżenie.
Iza miała instynkt doskonały, wiedziała gdzie don Luis dla pochwalenia się ze swą rezydencyą gościa poprowadzi, i zasiadła z siostrą w altanie lipowej, której wyminąć nie było podobna. Dla niedania pozoru, iż chciały być widziane, wzięły z sobą książkę, usiadły, a Emma zaczęła pół głosem czytać Medytacyą Lamartina.
Myślisz, że nas tu znajdą? ozwała się do siostry.
— Jestem tego pewna. Luis nie może nas dopatrzeć zawczasu, a gdy wejdzie do altany, przyzwoitość mu każe poznać tego pana z kochanemi siostrami. Tajemnice familijne nie chętnie się zdradza, ogressa będzie musiała nas prosić na herbatę, i...
— I co? spytała Emma smutnie.
— Cóż nam szkodzi puścić fantazyi wodze, może młody człowiek się zakocha.
Emma się rozśmiała: — powiedz złakomi! Któż się może zakochać w dwóch zwiędłych kwiatkach, moczonych w occie i przepojonych goryczą?
— Nie przerywaj mi — mówiła śmielsza Iza, młody człowiek się zakocha.
— A nas zamkną na klucz przed nim.
— To wykradnie!
— A Iziu! czyż ty byś na to pozwoliła? zapytała Emma.
Jestem pełnoletnia, ojciec nic nie pamięta, macocha chce zgubić — cóż począć?
— Wiesz, że ja drżę, gdy słyszę cię tak mówiącą.
— A ja drżę, ale tylko z niecierpliwości, dodała Iza. Wiesz, że nawet już ten aptekarczuk Skalski, wydaje mi się znośnym, gdy w nim myślą szukam oswobodziciela.
— A! pfe! zawołała Emma, syn aptekarza, zlituj się.
— Mówiłam ci, że poszłabym na złość jej za leśniczego.
— Tst! obie zamilkły, kroki się zbliżały, śmiechy dały się słyszeć... Emma wróciła do Lamartina. Don Luis prowadził w istocie gościa swego ulicą, i wyglądał w swym stroju eleganckim bardzo pociesznie.
Garbu nawet najumiejętniej skrojone suknie zamaskować nie mogły, twarz miał prawie ładną choć pełną złośliwego wyrazu, ale chodem i ruchami naśladując dandysów szczęśliwiej zbudowanych dobrowolnie śmiesznym się czynił.
Nagle twarzyczka Luisa zarumieniona po obiedzie, zbladła, dostrzegł pierwszy siedzące na ławce siostry, był pewien, że się tu zakradły umyślnie. Cofnąć się było niepodobna, dawałoby to zbyt wiele do myślenia, co było począć?
Baron stał na skraju altany i ciekawemi oczyma wpatrywał się w dwie panny, dobrze wiedząc o historyi domu, czekał tylko jak sobie brat postąpi.
Luis namyślał się, hrabianki udawały, że ich nie widzą jeszcze. Emma czytała. Chytry młodzieniec z lekka potrącił barona rękę. — Nie przeszkadzajmy im — rzekł — to są moje przyrodne siostry, ekscentryczne nieco istoty, lubiące samotność, zdziwaczałe trochę. Wystaw sobie, że mama uprosić je nie mogła, aby dziś na obiad przyszły.
Baron postępował jakoś nader powoli, widocznie sobie ujść tak nie życzył. Iza postrzegła co się działo, domyśliła się jakiegoś braciszka podstępu i obawiając aby jej obcy nie umknął, podniósłszy głowę, głośno zawołała brata.
Udała, iż gościa zakrytego za drzewami nie widzi.
— Luis, odezwała się — chodź-że tu, nie lękaj się nas, jesteśmy same.
— A! zacinając usta rzekł brat, to jakiś cud, że Iza nie ucieka, chodźmy.
W duszy klął zdrajczynie — ale przyzwoitość! przyzwoitość, ta mistrzyni wielkiego świata niedozwalała się już wycofać.
— Co mama powie? rzekł w duchu, po co go było do ogrodu prowadzić?
— Pan baron Helmold Kaptur, rzekł, prezentując go, głośno.
— Darują panie, że tak natrętnie przerywamy im wypoczynek, ulubioną samotność i czytanie.
— Właśnieśmy już o mało nie ziewały nad Lamartinem, żywo odparła Iza — wybawiliście nas panowie od świętokradztwa. Grzech to przeciw poezyi zdrzemnąć się, lub poziewać nad takiem arcydziełem... witamy w panach wybawców.
Luis bladł, tak mu się ten śmiały ton niepodobał, sprzeciwiał się on wręcz temu, co o pannach mówił przed chwilą.
Ale Iza gotowała mu gorszą niespodziankę. Baron zdziwiony, zaciekawiony, z kolei spoglądał na Izę i Emmę, a na twarzy jego mimowolnie wyrażało się najgorętsze zajęcie temi postaciami zagadkowemi.
— Nie wątpię, że brat, dodała żywo Iza, nie dając upaść rozmowie, — prowadził pana barona, chcąc mu pokazać piękności naszych leśnych równin, prawda, Luis?
Luis musiał coś potwierdzającego wyjąknąć.
— Więc ja go zastąpię, przeczuwając i odgadując gdzieby on był poprowadził — chodźmy.
Emma milczała, ale wzrok jej nie próżnował, głębokie wejrzenie skierowała ku przybyszowi, a uśmiech nieco sarkastyczny ukazał się na bladych ustach.
Baron Helmold był jakoś chwilę onieśmielony i odgadywał położenie.
— Ja, prawdziwie zachwycony jestem lasami, rzekł, w Europie nie ma już takich borów i puszcz, wyjąwszy niektóre włoskich gór zakąty i dzikie wąwozy niemieckich krajów. Las ma swą niezmierną piękność, ma swą wymowę, wdzięk, poezyą.
— Dosyć przeczytać co Mickiewicz napisał, wyśpiewał o nim w panu Tadeuszu, podchwyciła Iza.
— Wszystko to śliczne na chwilę, szydersko rzekł Luis — ale to zabytek dziczy i wieków, w których ja bym sobie żyć nie życzył. Przyznaję się, jestem dzieckiem cywilizacyi XIX wieku i wolę bulwary paryzkie od najpoetyczniejszej pustyni.
— Ja nie podzielam zdania hrabiego, przerwał baron. Bulwary są dobre dla chwilowej rozrywki, jako widowisko ciekawe, a żyć nieumiałbym tylko na wsi.
— I ja — odezwała się Iza.
— A pani? zapytał baron Emmy.
— Ja także wieś wolę, ale może dlatego, że miast znam mało. Wychowywałyśmy się tutaj, nauczono nas lękać się stolic jako piekielnych otchłani.
— Jakże się stały wymowne! rzekł w duchu brat, jak się im rozwiązują języki!
— Jak się ma ojciec? był na obiedzie? zapytała nagle Iza.
— Nie — odparł sucho Luis.
— A matka?
— Matka także trochę cierpiąca.
— I naturalnie, zawołała żywo Iza, musi być przy nim, bo ona nikomu zastąpić się nie daje. Wiesz co Luis, ponieważ tak się składa i my na coś w domu chciałybyśmy się przydać. Ojciec chory, mama zajęta, zapraszamy panów do siebie na herbatę.
Emma poczerwieniała uderzona śmiałością siostry. Luis pobladł, baron nawet mógł postrzedz a raczej domyśleć się gniewu, który nim wstrząsnął, ale cóż było począć, aby odwrócić ten cios, za który hrabia od matki miał dostać najokrutniejszą burę?
Zemstę trzeba było zachować na później, ale zaproszenia niepodobna odrzucić — baron uśmiechnięty już pośpiesznie paniom dziękował.
— Zrobimy naszem towarzystwem przykrość paniom, panie lubią samotność.
— Naturalnie musi się lubić to, w czem się żyje — il faut faire bonne mine à mauvais jeu, rzekła spiesznie Iza, ale gdybyśmy najbardziej były zakochane w ustroni, ciszy i spokoju, mamy ich doprawdy tyle, że się niemi nasycić możemy.
— Nie mogę się wydziwić twej grzeczności, siostro łzo — rzekł kwaśno Luis — ale tyle razy słyszałem cię narzekającą na wrzawę.
— Czy myślisz z wrzawą przyjść do nas na herbatę? śmiejąc się podchwyciła Iza, a! tego się niespodziewam. Cicha rozmowa... Pan jedzie z Warszawy? spytała barona.
— Tak pani.
— I wraca do...?
— Sądzę, że wrócę do Galicyi — rzekł baron, dość już dawno jestem z domu, ale nie mogłem się oprzeć pokusie obejrzenia stron mi nieznanych?
— Jak je pan znajduje? spytała z kolei Emma.
— Zachwycony jestem, rzekł baron.
— Grzeczny może tylko a nie szczery — mówiła Iza.
— Nie wierzcie mu panie — przerwał don Luis, filut jest wielki.
— Ślicznie mnie hrabia siostrom rekomendujesz!
Luis rozśmiał się, ale kwaśno, myślał już o skutkach swojej nieostrożności i o herbacie. Rzecz była tak daleko posuniętą, iż albo należało iść do oficyn, lub panny prosić do pałacu. Macocha mogła jeszcze uratować się od następstw wieczora, zapraszając wszystkich do siebie.
To go nieco uspokoiło. Baron korzystając z jego zadumy, żywo zaznajamiał się z pannami, które za okazane im grzeczności, prawdziwie wdzięczne mu były.
Iza myślała spoglądając nań.
— A! gdyby którą z nas chciał wziąć sobie!
Emma mniej śmiała wzdychała po cichu i mówiła w duszy.
— Możemyż mu się podobać?
Tym czasem rozmowa ciągle była wielce ożywioną, i ani się spostrzeżono, jak ogród cały obeszli. Hrabina już z okna widziała panny, barona i Luisa razem, piorunowała na syna i wyprawiła du Val’a do ogrodu, aby się starał rozproszyć ich i do pałacu pociągnąć.
Zdala du Val dał znak garbatemu, że ma mu coś do powiedzenia, cofnęli się na bok.
— Co to znaczy? zawołał du Val do niego, mama się okropnie gniewa, jakżeście mogli zapoznawać go z pannami?
— Ja! rzekł Luis podnosząc pięść — ja! macie mnie więc za głupca! ty i matka! Panienki przebieglejsze od nas, nastręczyły się same, umyślnie, bezwstydnie. O mało się nie wściekłem. Miarkuj sobie, że skorzystały z kilku wyrazów i zaprosiły nas na herbatę do siebie.
— To być nie może — to nigdy być nie może, przerwał Francuz, matka na to nie pozwoli.
— Więc będzie musiała je prosić do siebie. Trudno nieznajomemu człowiekowi odsłaniać smutne stosunki nasze, — opryskliwie i gorąco ozwał się Luis, idź powiedz o tem matce. Z temi dziewczętami nikt rady nie na, chyba je zamknąć w klasztorze.
Du Val ramionami ruszył.
— Hrabina się gniewa.
— Spodziewam się, we mnie żółć się przelewa, ale o cynizmie ich nie macie wyobrażenia. Przy obcym, niepodobna robić awantury.
— Awantury nigdy robić nie należy, rzekł du Val, ale wy, Mimi i ty, nieumiecie prowadzić swoich interesów.
Machnął ręką i pośpieszył do pałacu.
Luis dogonił przechadzających się, i serce mu zadrżało gniewem usłyszawszy śmiech, w którym czuł jakby urągowisko z siebie.
Panny, szczególniej Iza, zdawały się w jak najlepszym humorze, jakby nie domyślając burzy, którą postępowanie ich zrodzić w domu musiało. Luis źle grał komedyą wesołości, bo nadto był gwałtowny i rozpieszczony przez matkę, ażeby udawać potrafił, pan du Val spieszył nazad do hrabiny, która nań, przechadzając się po swoim pokoju, niecierpliwie oczekiwała. Była smutną, podraźnioną, gniewną, czarne jej oczy buchały płomieniami, stanęła obaczywszy du Val’a.
— Panny jak widać, znowu mi sztuczkę spłatały, zawołała gniewna, à charge de revanche, zobaczemy! Żartują sobie ze mnie.
— Cicho, cicho! powoli, przerwał du Val, biorąc ją za rękę i sadząc prawie gwałtem na kanapie, do której sobie krzesło przysunął. Mówmy raz o tem rozważnie i rozsądnie, moja Mimi — proszę. Panny robią cobyśmy my zrobili na ich miejscu, trzeba z niemi powoli zmienić postępowanie. Wojna w domu na nic się nie zdała, stary dogorywa, myśmy prawie na łasce panien, draźniemy je ostatecznie, to do niczego nie prowadzi.
— Przecież ja mam i powinnam tu mieć jakąś władzę, zawołała macocha.
— Z tym warunkiem, żebyś jej nie nadużywała, rzekł du Val mrugając oczyma. Dotąd milczałem, ale widzę, że ty sprawę bardzo źle prowadzisz i dla syna i dla nas.
Hrabina spojrzała nań surowo.
— Panny samotnością znękane, wzięły na kieł, jak się zdaje. Wyszły naprzeciw gościa — a co gorzej — Iza zaprosiła go na herbatę! Cóż zrobisz? historyi w domu i skandalu uniknąć należy przy obcym, nie można się więc sprzeciwić tej herbacie, albo jeźli jej nie chcesz, będziesz musiała panny zaprosić do siebie. Ja zaś jestem tego zdania, żeby wojnę wypowiedzianą stanowczo ubić w miejscu zręczną taktyką. Ty, ja, Manetka, proszeni czy nie, pójdziemy na tę herbatę, ażeby się ów baron naszych domowych waśni nie mógł domyśleć.
Hrabina zamyśliła się, z gniewu miała łzy w oczach.
— Rada nie jest zła — rzekła do du Val’a, patrząc w okno — ale co pomoże chwilowe to wyratowanie się od skandalu, jutro na nowo rozpocznie się toż samo? Pomówiemy o tem, — może masz słuszność, ja jestem znużona walką, męką, życiem i wszystkiem. Tęsknię za moim Paryżem wśród tej dziczy, z którą przez lat dwadzieścia oswoić się nie umiałam.
Myślisz, dodała, że ja rozpoczęłam tę wojnę z niemi? nie? one mi ją wydały, ja ugiąć się nie mogłam, nie chciałam, i bronię się tylko.
— To do niczego nie prowadzi, odparł du Val stanowczo, pomówiemy o tem, trzeba radzić inaczej.
— Jeźli nie zapóźno, odparła zamyślona hrabina.
Wśród rozmowy tej, gdy już się miała ku końcowi, nadszedł Luis. Potrafił on pozbyć się nareszcie sióstr, gościa zostawił z cygarem i gazetą, a sam wbiegł po rozkazy do matki.
Spodziewał się znaleźć tu wszystkich tak rozgniewanych i roznamiętnionych, jak on sam się czuł, — a matkę znalazł przybitą, du Val’a zamyślonego.
— No proszęż mamy, zawołał, co z temi dziewczętami począć! to są waryatki! Ja temu nic nie winienem, umyślnie wybiegły do ogrodu, rzecz była na złość nam ukartowana, a Iza — od pierwszych niemal słów wystąpiła z zaproszeniem, bezwstydna. Jam nic nie winien.
— Dość tego — przerwała hrabina, rzecz skończona. Niech herbata będzie u nich, pójdziemy na nią wszyscy.
— Jakto? mama?
— Naturalnie! ja, du Val, Manetka, musiemy tam być wszyscy, czy nas proszą, czy nie; — przyzwoitość tego wymaga.
Luis stanął zdziwiony.
— Tak? spytał — tak? ha, może to być i nie źle. Innego sposobu niema. Rozśmiał się złośliwie.
— Dobrze pomyślano! zawołał, z gniewu przechodząc w radość niepoczciwą, i pocierając ręce — zobaczymy jak nam panny będą rade.


ROZDZIAŁ V.

Baron Helmold Kaptur, był młodym, wielkich nadziei Galicyaninem — to mówi wszystko; ale dla tych którzy dobrze kraju tego nie znają — może być niezrozumiałym. Galicyanin jest specyficznie właściwą istotą, do żadnej innej niepodobną. Na utworzenie go składają się czynniki przerozmaite, a to co z nich wyrasta jest tak odrębnem, że się wcale na drodze sztucznej produkcyi wynaśladować nie daje. Galicyanina z jego wadami i przymiotami, żaden kraj wydać nie może, tak jak żaden chemik nie zrobi dyamentu. Wiemy z czego się składa Galicyanin i z czego powstaje dyament, ale proces natury jest pełen tajemnic.
Zrozumiejmy się wszakże — pod Galicyanina nazwiskiem, rachujemy istoty klassy średniej, pozornie wykształcone, nie mówiemy ani o ludzie galicyjskim, ani o fine fleur społeczeństwa, która jest wszędzie jedna. W każdym kraju średni stan nadaje mu barwę, stanowi vehiculum sił ogólnych.
Ten Gralicyanin specyficzny, na którego składają się prastara szlachecka tradycya uprzywilejowanych — szkoły austryackie, próżniactwo nasze, wychowanie nie pełne a świecące, chętka połyskiwania i niechęć do pracy, próżność stara i duma młoda, wygląda pospolicie bardzo pokaźnie.
Umiejętność znalezienia się w salonie, ubrania i zaprezentowania, żargon francuzki, zawiązywanie krawatu, jeżdżenie konno, powożenie z kozła, wszystkie przymioty towarzyskie posiada on à fond. Pojedynkuje się gdy potrzeba mężnie, goły nie daje długo po sobie poznać, że się zrujnował, robi długi śmiało, gra butnie, pije gracko, ale na tem koniec. W biedzie ostatecznej nie pozostaje mu nic chyba sobie w łeb palnąć, bo oprócz życia z grosza gotowego, nie umie nic i do niczego nie jest zdolny.
O wykształcenie ani pytaj, oprócz francuzczyzny (bez ortografii), niemczyzny (z używania), własnego języka od niańki, lokajów i furmanów wyuczonego, nie umie nic, nie czyta nic, i duchowe życie jest mu obce.
Ale ma ten takt, że w towarzystwie zetknąwszy się ze sztuką, literaturą, kwestyami społecznemi, zbywa je uśmiechem, milczeniem, lub pół słowy nie kompromitującemi.
Nieuctwo w nim tem bardziej zdumiewające, że wcale nie poczuwa, żeby było grzechem w nim, niedostatkiem jakimś, i owszem, — przebacza on uczeńszym ich manią, ale naukę ma za rzecz konwencyi, mody, fantazyi — a nie za istotną potrzebę.
We Lwowie, na posiedzeniu Instytutu, przypatruje się z ciekawością mężom uczonym, zupełnie z takiem uczuciem, z jakiem w Kolonii wpatrywał się w zwierzęta zoologicznego ogrodu. Pojmuje, że można być słoniem, ale mu nie zazdrości ani trąby, ani zębów.
Baron Helmold miał wzmiankowane przymioty Galicyanina czystej wody, nie umiał nic — nie potrzebował nic umieć, miał umiejętność życia i obracania się w towarzystwie, jasne pojęcie celu żywota, to jest, nabycia bogactwa i użycia go, to mu wystarczało.
Był to dobry chłopiec, ale dla swoich tylko, dla mniej więcej równych, hrabiów, baronów i t. p., reszta świata była mu obojętną, odsegregowaną od niego, i dla niej nie poczuwał się do żadnych obowiązków.
Mamyż od razu objawić tu tajemnicę jego pochodzenia i majątkowego stanu? Chociaż baron, nie wywodził się od zbyt długiego przodków szeregu, na dziaduniu, który robił jakieś interesa we Lwowie, kończyła się prozapia. Ojciec kupił sobie tytuł barona.
Zebrane frymarkami różnemi mienie, dobra, kamienica, nie stanowiły olbrzymiej fortuny, zwłaszcza, że na nią było trzech synów i dwie córki. Baron więc Helmold musiał szukać po świecie partyi, któraby go niezależnym uczyniła. Jako mise de fonds służyły mu młodość, imie, pozory dostatku i arystokratyczne stosunki. Naostatek trafnie pojął, że wartość człowieka rośnie w prostym stosunku oddalenia jego od miejsca urodzenia. Wiele przez to szczegółów się zaciera, a inne potrzebne, umiejętnie eksploatowane, nabierają blasku.
O charakterze osobistym ludzi dobrze wychowanych naszego wieku, najtrudniej jest coś powiedzieć. Zależy on głównie na tem, żeby nie mieć żadnego. Z dwudziestu młodzieży nie znajdziecie jednego, któryby był sobą i czemś odrębnem — wszyscy lubią jedno, robią jedno, i jednostajnie są starci i wyblakli. W sferach niższych zachowuje się więcej nieco oryginalności; ale to co ma przystęp do tak zwanych salonów, umundurowanem jest duchowo nie do rozpoznania.
Przymiotem głównym barona Helmolda było, iż ani głową, ani sercem, ani talentem nie wychodził skandalicznie za szranki dozwolonej średniej miary — przyzwoitego człowieka. Starał się o ile możności mieścić w tej skorupce którą przywdział, a że natura sił mu nadzwyczajnych do rozrostu nie dała — znajdował, że mu z tem było wygodnie.
Do charakterystyki tej nic nie mamy do dodania. Oprócz że posiadał skrycie zapas pewien przebiegłości, instynktu konserwacyjnego, którym dobrze się posługiwać umiał.
O domu hrabiostwa Turowskich słyszał będąc w Warszawie, szczegóły niektóre o nich udzielono mu poufnie, staruszek jeden doradzał mu, aby tam szczęścia popróbował, — wybrał się więc w drogę. Resztę zostawiał losowi, okolicznościom i przemysłowi własnemu.
Można sobie wyobrazić, jak się uradował z obrotu rzeczy; postanowił jednak uśpić czujność Luis’a i postępować ostrożnie a bacznie.
W okolicy miasteczka i niedaleko od Turowa miał dom stryjeczno-rodzonej babki, o którym postanowił mówić wiele, aby swą podróż wytłómaczyć. Znajomość bliższa zabrana ze Skalskim, którego widywał w Warszawie, miała mu dostarczyć szczegółów.
Luis po krótkiej rozmowie z matką, powrócił prawie uspokojony; zasiedli tymczasem do ekarté, ażeby czasu nie tracić.
W oficynie latanina była ogromna. Obie panny chciały przed gościem tak niespodzianym wystąpić z przepychem, któryby zaćmił przyjęcie pałacowe. A że nie wiele osób u nich bywało i takie uroczyste herbaty rzadko się trafiały, trudno było tak nagle zdobyć się na świetność i zaspokoić własne wymagania.
Pannom Izie i Emmie szło głównie o to, ażeby gościowi dać wielkie wyobrażenie o dostatku domowym; wydobyto więc srebra macierzyńskie przepyszne, nawet samowar, który w życiu ledwie dwa razy był używanym, porozściełano dywany, poroztwierano pokoje pełne cacek, chińszczyzn i drogocennych pamiątek. Emma posiała po kwiaty do miasteczka, bo ogrodnik pałacowy pewnie by ich odmówił.
Na pół godziny przed zupełnym zmrokiem, salonik panien był oświecony, bukiety poustawiane na konsolach i kolumnach, roboty, nuty i książki od niechcenia porozrzucane, a Iza w sukni kaszmirowej białej z bransoletami kosztownemi, reprezentując jako starsza gospodynią, przechadzała się niespokojna po salonie. Twarz jej, zwykle blada, ożywiona była rumieńcem zwycięztwa — Emma niemal przestraszona niem, siedziała zadumana na kanapie.
Herbatę zaczynano już przygotowywać, gości zapowiedzianych nie było, naostatek don Luis wystrojony, z pierścionkami na palcach (bardzo lubił świecidełka) z dewizkami u kamizelki, z wyfryzowanemi włosami, wprowadził barona we fraku i białych rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą. Panie zasiadły na kanapie; panowie na fotelach, rozmowa salonowa, czcza — o mało nie powiedziałem emetykowa — rozpoczęła się na dobre. Służący stary, siwy, w czarnym fraku, w białym krawacie, w rękawiczkach, przyniósł pierwszą tacę.
W chwili gdy się nań oglądała Iza, pobladła; w ślad za nim ujrzała wchodzącą, poważną, w aksamitnej sukni, straszliwą macochę, wiodącą z sobą Manetkę i du Val’a.
Hrabina i ten jej dwór prawie nigdy nie bywali u panien: była to więc niespodzianka i złość za złość, figiel za figiel. Iza i Emma zrazu osłupiałe patrzały niewiedząc jak sobie postąpić, ale starsza, przywitała bardzo niby wesoło, dziękując, i posadziwszy hrabinę na honorowem miejscu na kanapie, sama poszła ukryć swe pomięszanie przy samowarze. Emma zaczerwieniona widoczniej okazała się skłopotaną temi odwiedzinami.
Hrabina udawała czułą matkę i codziennego gościa. Du Val przyłączył się do męzkiego towarzystwa, biorąc sobie za zadanie opanować przybysza tak, aby mu niedać do panien ani przystąpić. Manetka była w spisku, a szatanik ten, gdy chciał — umiał bardzo zręcznie grać swą rolę.
Są Francuzki różnego rodzaju — można powiedzieć kalibru, różnej płci, charakteru, usposobień; — ale jako typ gallijski przewyższa wszystkie Paryżanka, biała, płci mat, czasem włoską przypominającej, z włosami czarnemi, oczyma jak dwa czarne dyamenty, z różowemi pełnemi ustami, form wydatnych, zwinna, zręczna, żywa, zalotna. Rączki ma drobne i kształtne, nóżkę cudowną, główkę roztrzepaną, serce dobre, czasem umarłe w powiciu.
Paryżanka lubi się śmiać, mówić, jeść, pije szampana z uśmiechem, śpiewa fałszywie ale z duszą, i za młodu bywa tem co się zowie — dobrym chłopcem — na starość przeradza się z tego motyla w poczwarkę, u nas pospolicie flondrą zwaną. Najpiękniejsze istoty tak kończą, bukiety fiołków w kałuży, a bóstwa o różowych ustach, na poddaszach.
Gdy figla płata Paryżanka, jest w najlepszym humorze — taką była Manetka tego wieczora, zachwycającą, czarującą, nieporównaną. Przedstawiała sobą typ właśnie tej Paryżanki o której mówiliśmy. Gdyby baron był młodym, niedoświadczonym, namiętnym, mógłby był oszaleć; Luis patrzał na nią z zazdrością, z podziwieniem. z jakiemś uczuciem tłumionem, które go zrozumieć było trudno.
Pojąwszy doskonale swe zadanie, Mania — con brio, con amore, podjęła się jego spełnienia.
Hrabianki do których zwykle ledwie przemówić śmiała, dziś traktowała jako chères cousines, dom ich uważała za swój, ściskała Emmę, która wrzała, uchylając się od tych czułości, mówiła za wszystkich, dowcipkowała, latała, tłukła filiżanki, rozlewała herbatę, słowem, była swawolnem dzieckiem pieszczonem, na które nie patrzeć było niepodobna, a patrząc zapominało się o reszcie.
O to szło właśnie, aby zaćmić dwie smutne panienki, hoc erat demonstrandum.
Drżąca z gniewu, Iza schroniła się pod cień srebrnego samowaru macierzyńskiego, nalewała herbatę, a na łzy się jej zbierało. Emma pod pozorem pomagania pobiegła do niej — spojrzały na siebie.
— Rozumiesz ty to, szepnęła Iza do siostry, ogressa znalazła sposób, zemściła się.
Ledwie tych słów domówić mogła, gdy Mania ofiarując swe usługi nadbiegła, aby przerwać siostrom rozmowę.
— Pozwolicie i mnie się na coś przydać, zawołała, będę podawać herbatę.
Iza milczała odwrócona, Mania pochwyciła filiżankę i zaniosła ją hrabinie, wróciła do tacy, porwała drugą i pobiegła z nią do barona.
— Trzeba wyznać, rzekł cicho du Val do don Luis’a, że to dziewczę, c’st un lutin, co za zwinność! jaki humor, wesołość!
— Tak, przecedził przez zęby Luis, ścigając ją oczyma namiętnemi, w których się zazdrość malowała — ale trzeba by jej zrobić uwagę, aby swej wesołości i żywości nie nadużywała.
Elle a un tact parfait! rzekł du Val.
Stara hrabina zabawiała tymczasem rozmową barona, którego także usiłowała odciągnąć od gospodyń, mówiła o Włoszech, o podróżach, trzymała go uwiązanego grzecznością należną damie przy sobie.
Herbata była w pełnym rozwoju, filiżanki porozdawane, ciasta poroznoszone, goście usadowieni wedle planów du Vala i Manety, która siadła przy baronie niby przypadkiem — Iza krzątała się jeszcze czuwając aby nic nikomu nie brakło, gdy Emma — znikła.
Nikt z razu nie postrzegł że się wyśliznęła. Ukradkiem niosąc coś w koszyczku, wysunęła się z oficyn, obejrzała bacznie i przez oranżeryą pustą udała się ku pałacowi. W gmachu było prawie ciemno i pusto. Służba rachując na to, że państwo zabawią w oficynie dłużej, rozeszła się, korzystając z wieczora. Emma po cichutku wbiegła na schody, które na piętro prowadziły, i rozpatrując się jeszcze, gdyż niech ciała być widzianą, weszła na palcach do przedpokoju mieszkania hrabiego.
Na ławce wązkiej spał tylko mały chłopak, ze sług nie było nikogo.
Przedpokój nagi i smutny zapowiadał to opuszczenie i zaniedbanie, które panowało w sypialni nieszczęśliwego starca.
Emma uchyliła drzwi powoli, sądząc, że ojciec śpi może, weszła ostrożnie, ale zbliżywszy się, ujrzała go w fotelu z otwartemi oczyma, z ustami zwisłemi, nieruchomego i rękami tylko bijącego konwulsyjnie po poręczach krzesła.
Hrabia znać opuszczony przez sługi, napróżno wołał głosem osłabłym, chłopak spał, inni się porozchodzili, starzec gniewny wpadł w stan obłąkania blizki, czując się zapomnianym. Emmie dość było nań spojrzeć, aby poznać co się z nim działo. Uklękła strwożona przed nim całując go po rękach. Z oczów zaczerwienionych hrabiego pociekły dwie łzy milczące, usta poruszyły się, chciał się ruszyć, chciał coś powiedzieć — nie mógł.
Nareszcie po długim wysiłku, wybełkotał wyraz jeden — wody!
Emma pochwyciła karafkę stojącą blizko, której starzec dostać nie mógł, nalała szklankę i powoli, ostrożnie do ust mu ją nachyliła. Chciwie począł pić ją... wyciągnął szyję wychudłą, i wysączywszy do ostatniej kropli — odetchnął jakoś raźniej.
Głowa opadła nazad na fotel, spojrzał na Emmę, rękę wzniósł szukając jej dłoni, i mimo oporu dziecka do ust ją podniósł.
— Ty, poczciwa, poczciwa! wyjęknął z trudnością. Potem dodał po przestanku, obracając oczyma do koła.
— Nikogo — nie ma nikogo, cały dzień, nikogo, pić! wody! nikogo.
Litość brała patrzeć na biednego człowieka. Był to szkielet już tylko, ociągniony skórą pergaminową, z nogami pobrzękłemi, odęty, a nad nim głowa jeszcze pięknych rysów, blada, rzadkim włosem siwym okryta, ale z wyrazem osłupienia i pół senna. Pokój był w największym nieładzie, łóżko nieposłane, odzież porozrzucana, istna izba Łazarza. W kącie paliła się brudna lampka na tłustości, która więcej dawała dymu niż światła. Emma otworzyła koszyczek przed ojcem, przyniosła mu w nim trochę łakoci które lubił, ze zwierzęcą chciwością pochwycił go stary, objął, zapomniał o córce, i jakby się lękał, żeby mu tego skarbu nie odebrano, — odzyskał nawet nieco siły tuląc go ku sobie. Drżały mu ręce, chwytając koszyczek.
Emma oddawszy go ojcu, obejrzała się po pokoju — westchnęła. Wiedziała dobrze, iż nikt tu nie zrobi porządku, nie pomyśli o starym, jeźli nie ona jedna, czasu było niewiele, zawinęła się więc żywo.
Pobiegła do szafy dobyć świeżej bielizny, którą szczególnym trafem znalazła na półce; zrzuciła pościel i poczęła ją oblekać na nowo, poskładała rozrzucone odzieże podarte i zniszczone, poprzebijała poduszki, — przysunęła co potrzebnem być mogło hrabiemu, i zbliżyła się doń pytając — czy by się położyć nie chciał.
Stary jadł, usta miał pełne, tak, że mówić nie mógł, pożerał ze zwierzęcą chciwością ciastka i owoce przyniesione, począł się niecierpliwić na córkę i burczeć gniewnie, niemogąc wymówić wyrazu. Emma milcząca klęczała przed nim. Koszyczek już był próżny, a on jeszcze palcami szukał w nim więcej, dopóki mu nie spadł z kolan i nie potoczył się na podłogę.
Niespokojnemi oczyma, niemogąc się ruszyć, hrabia patrzał gdzie się podział, potem spojrzał na córkę zapłakaną, powtórzył cicho — poczciwa, i zsunął się na fotel, a głowa spadła mu na piersi...
Blade ręce oparte na poręczach całowała Emma, nie czuł — drzemał.
Nie był to już człowiek, był dogorywający Łazarz bezprzytomny.
Niekiedy jakby przypomniawszy sobie córkę, podnosił nieco głowę znużoną i zapytywał: — Hę? co? — potem znowu usypiał.
Emma obawiała się go tak porzucić, wiedziała, że zapomnieć o nim mogą choć noc całą, poszła więc obudzić chłopaka, któremu wcisnęła złotówkę w rękę, aby przebłagać za sen przerwany i przyprowadziła go z sobą do pokoju. Krzesło przysunęli do łóżka, z trudnością podniesiono starca, przesadzono na pościel, położył się posłuszny, córka otuliła go, na rękach złożyła jeszcze pocałunek i łzę i na palcach wysunęła się z pokoju.
W progu jak szmer cichy, doleciało ją znowu szepnięte przez ojca słowo:
— Poczciwa!
Wszystko to razem nie trwało pół godziny, Emma otarłszy oczy, wysunęła się znowu jak mogła najnieznaczniej do oficyn i pokoju i zastała towarzystwo unieruchomione na tych samych miejscach, na których je porzuciła. Była to druga filiżanka herbaty, a mężczyznom dozwolono przy oknach otwartych zapalić cygara.
Widząc otwarty fortepian, baron czuł się obowiązanym prosić o muzykę, ale Iza spojrzała nań z wyrazem szyderskim.
— Nie każ że się pan nam jak pensyonarkom popisywać: muzyka jest według mnie kapłanką smutku, pocieszycielką w cierpieniu, ukojeniem bólu, niegodzi się ją tak poniewierać w chwili roztargnienia. Ale jeźli pragniesz pan co wesołego, poprosim kuzynki Manetki, która doskonale śpiewa francuskie piosenki i zanuci nam — jedną z tych, które jej przysłano z Paryża.
Manetka dosłyszała ostatnich wyrazów.
— Ale pewnie, że się prosić nie każę, i ceremonij robić nie będę. Tiens!
Poleciała do fortepianu i uderzyła w klawisze bez pretensyi do preludyów.
Wkrótce perłowym głosikiem, z mimiką, akcentem. z filuteryą Paryżanki zaśpiewała:

Sous des ombrages epais...

Francuzka piosenka!! Któż nie zna francnzkiej piosenki, która się rodzi z perłowego szumu Szampana, przy kieliszkach, wśród wesela i nawet gdy się jej zbierze na trochę tęsknoty, musi z za niej perłowemi ząbkami śmiechu zaświecić. Nic lepiej nie maluje charakteru francuzkiego nad ich piosenkę. Porównajcie ją do niemieckiej, w której koloryt często tak jest poważny, tak urozmaicony, forma tak artystyczna. W francuzkiej wiersz się nie wysadza na wdzięk, panuje dowcip, króluje wesołość, ocukrowuje ją figlarność. Ton! ton, tra la la la.
Ale nie każdy potrafi zaśpiewać to arcydzieło, któremu towarzyszyć musi uśmiech, wejrzenie, ruch, dramatyczny wyraz, który z nicości czyni rzecz w swoim rodzaju przedziwną — przy wetach.
Dlatego może piosnka owa, chansonnette, nie może się nigdy wydać dobrze, jeźli nie jest nuconą przy lub po obiedzie, a po herbacie panu baronowi zdała się trochę za śmiałą, za poufałą.
Manetce nie szło o to że siebie nią skompromituje, byle dom kuzynek przedstawić trochę inaczej niżby one sobie życzyły. Śpiew ten był figlem.
Prawie się tej tajemnicy mógł domyśleć Helmold, spojrzawszy na Izę, która z założonemi rękami, zasępionem czołem, z wyrazem litości słuchała trzpiota, rozpoczynającego drugą już, a jeszcze weselszą i śmielszą canzonę.
— Przyznam się panu, szepnęła Iza — że trzeba się urodzić w Paryżu, nawyknąć do tego humoru, aby się nie rumienić temu weselu, które dla nas jest więcej niż niezrozumiałe, wstrętliwe prawie.
Baron tembardziej zrozumiał znaczenie piosenki.
Nie rada jej była może i hrabina, milcząco słuchał Luis, du Val był zakłopotany.
Nareszcie szatanik porwał się od fortepianu, poprawując rozrzucone włosy.
— Głosu dziś nie mam i werwy, rzekła, śmiejąc się.
— Tegośmy my przynajmniej nie postrzegli — odpowiedział, grzecznie skłaniając się Helmold.
Popsuty wieczór przeciągnął się jeszcze parę godzin, poczem hrabina wstała, za nią du Val, Luis, baron i całe towarzystwo, po najczulszych pożegnaniach, uściskach, pocałunkach, powoli wyniosło się z oficyny.
W pustym salonie, oświeconym jeszcze odświętnie, zostały naprzeciw siebie smutne, blade, znękane dwie siostry sieroty. Długo spoglądały sobie w oczy, w których się łzy kręciły i padły sobie w objęcia.
— Byłaś u ojca — szepnęła Iza.
— Tak — byłam, nie pytaj, ciszej jeszcze odpowiedziała jej Emma.
I obie milcząc padły na fotele, a długo przyjść nie mogły do słowa. Naostatek Iza porwała się żywo z siedzenia i poczęła przechadzać.
— Dość tego męczeńskiego życia, rzekła stłumionym głosem, położenia fałszywego, marnowanych lat, daję słowo, że pierwszego mężczyznę który mnie wziąść zechce — z zamkniętemi przyjmę oczyma. Tym sposobem, nietylko siebie, ale ciebie Emmo ocalę, zabiorę, porzucim raz ten Turów, w którym pobyt dla nas zatruto.
— A ojciec? słabym głosem zawołała druga, nie — nie! Izo, jeśli to ofiarą nazwać się może, spełnijmy ją do ostatka, nie porzucajmy go na łup obcym ludziom. Moja droga Izo, ty szalejesz.
— Tak, prawda, szaleję, ale czyż mi to nie przebaczono? życie upływa. Patrz — jak dziś umiejętnie potrafiła ogressa zapobiedz, abyśmy i tej chwili swobodniej użyć nie mogły! Potrafiła odgrodzić od nas barona, wpuścić tu tę subretkę nieznośną ze swą karczemną piosenką, wprowadzić swego du Val’a, i obledz tak gościa, aby do żadnej z nas słowa przemówić nie mógł! O! nie! nie zniosę tego dłużej, pomszczę się, — jestem pełnoletnią, panią mej woli, wyjdę za kogokolwiek bądź, aby być raz wolną.
— Uspokój-że się Izo droga, i cicho! na Boga cicho! Ty wiesz żeśmy otoczone szpiegami, że każde nasze słowo odbrzmiewa w uszach ogressy.
— Cóż mi ona zrobi! odpowiedziała Iza.
— Mogęż ja przewidzieć do czego ta kobieta jest zdolną — cicho rzekła Emma — ja wiem tylko, że się jej boję.
I zadrżała mimowolnie.
Cicha noc letnia z księżycem otaczała nieszczęśliwy dwór Turowski, dwie siostry poszły do okna napoić się i uspokoić jej widokiem. W oknach pałacu widać jeszcze było światło u Luisa, u którego panowie grali robiąc poncz, mający mdłą herbatę naprawić, świeciła lampka w pokoju starca i z za zielonych firanek czuwała lampa hrabiny, rozmyślającej także nad swoją i syna przyszłością.
Iza była poruszoną, rozdraźnioną, gniewną. Emma płakała — ojciec jej stał w oczach jeszcze.
Nagle starsza pocałowała ją w czoło.
— Poświęcę się dla nas obu, rzekła, wyrwę cię z tego piekła, choćbym potem miała być nieszczęśliwą — cóż mi tam? byłoż kiedy inaczej? Zniosę już wszystko, gdym potrafiła przecierpieć to do dziś dnia. Baron, baron ani się ośmieli, ani będzie mógł i umiał, ani może zechce posunąć się do jednej z nas. Nie potrafi walczyć, męczyć się, kłamać, wojować, aby pozyskać rękę starej panny znudzonej.
Na to potrzeba człowieka chciwego, ambitnego, bez serca, nie mającego nic do stracenia. Im bardziej o tem myślę, tem widzę dobitniej, że Skalski jest tym którego mi potrzeba, dla dopięcia celu.
Uważałam, że ile razy jesteśmy w kościele, wybiera sobie miejsce naprzeciwko nas, desynuje się przedemną i pogląda melancholicznie. Syn aptekarza wyratuje hrabiankę Turowską.
Emma uśmiechnęła się mimowolnie.
— Pierwszym razem gdy będziemy w miasteczku, zaczepię go sama, wychodząc z kościoła — powiem mu...
— Kochana Izo, cóż ty powiedzieć mu możesz!
— A! sama nie wiem, dość słowa, aby obudzić nadzieję.
— A! moja Izo, i ta poczciwa, okrągła Skalska, mościa dobrodziejko, byłaby twoją mamą?
Obydwie się rozśmiały z za łez.
— Cóż chcesz — odparła Iza smutnie, gotowam na wszystko, byleby wyjść ztąd, głowa mi się zawraca.
— Zmiłuj-że się, w takim razie, wybierz sobie innego męża i inną mamę, zawołała Emma, bo ja tych niezniosę.
Iza wyciągnęła ręce obie ku księżycowi i niebiosom.
— Że też nikt nie wie o tem, iż milionowa panna prosi Pana Boga, aby jej zesłał śmiałego człowieka, któryby zażądał ręki i podał jej swoją.
W tej chwili w bzach pod oknami zaszeleściało, panny spojrzały wylękłe, nie było tam nikogo wprawdzie, ale gałęzie wstrząśnięte poruszały się jeszcze i jak cień przemknął się ktoś pod oficyną, niknąć w mroku rzuconym od oranżeryi.
— Otóż masz, ślicznie, jeźli nas kto podsłuchał, zawołała Emma, zamknijmy okno, i cicho! zmiłuj się — cicho.
— Nie cofam słowa! odezwała się Iza głośno, co będzie — to będzie.
Okno się nareszcie zamknęło i firanka zapadła.


ROZDZIAŁ VI.

Dworek starego doktora Myliusa, jak on sam, był oryginalnym. Doktór lubił ład, czystość i porządek, ale mu zbywało na poczuciu piękna i nie kochał się w niczem ozdobnem, w niczem ozdabianem, ale raczej w największej prostocie. Dom jego był, można powiedzieć, takim weredykiem jak on sam. Żaden pokój u niego nie udawał, nie kłamał tego czem nie był w istocie.
Z małych wystąpień Myliusa, jużeśmy go nieco poznać mogli; a wprędce da się on nam bliżej jeszcze ocenić.
Dziecię miasta, syn niegdy kościelnego organisty Mylius’a, doktór, był winien wszystko sam sobie. Matki nie znał, bo go dziecięciem odumarła, ojciec zostawił go na świecie sierotą, gdy miał lat ledwie piętnaście, krewnych nie wiedział nawet gdzie szukać. Oddany sam sobie, o własnej pracy szkoły dokończył, poszedł słuchać medycyny pod Frankiem do Wilna, i powrócił z biretem doktora, jako jeden z najulubieńszych uczniów Śniadeckiego nazad do rodzinnego miasteczka.
Tu zastał dwóch starych lekarzy, wielu nieprzyjaciół, którzy nie znając go, już na kredyt nienawidzili, położenie trudne i ubóstwo. Kilka, może więcej lat walczyć musiał z uprzedzeniami, z niechęcią, z nieufnością, a nawet potwarzą. Ale to był człowiek stworzony do zapasów takich z losem, wytrwały, małomówny, nieugięty, zahartowany, mało od losu wymagający, na pozór chłodny, a nie ustępujący na krok z drogi, którą sobie rozumem i sumieniem raz wytknął. Powoli też nauka, uczciwość jego, szlachetność, bezinteresowność przekonywać zaczęły ludzi i przerabiać ich. Nieprzyjaciele Myliusa umilkli, kółko zwolenników rosło, a w końcu, jeźli nie wszyscy go kochali, szanować musieli bez wyjątku znajomi i nieznajomi. Niektórzy go się dodatkowo obawiali. Mylius bowiem był nieubłagany równie dla drugich jak dla siebie i nie folgował słabościom ludzkim. Ale surowość ta nie przechodziła u niego w czyn, serce miał miększe od głowy, — łajał bez miłosierdzia pijaków, a gdy który z nich poprosił go potem, wysłuchawszy kazania, o kilka groszy na wódkę, dał mu je klnąc.
— Diabli cię taki wezmą, niepoprawiony jakiś. I odchodził machając rękami w powietrzu.
W tym czasie gdy się nasza powieść rozpoczyna, doktór już z biednego proletaryusza, co się dawniej stołował i mieścił w cudzym dworku, przeszedł na poważnego dziedzica, miano go nawet za bardzo majętnego. I być nim musiał, bo choć nie chciwy, zarabiał sporo, wydawał mało, żył skromnie i mógłby był uzbierać znaczny majątek, gdyby go Pan Bóg nieopatrzył sierotą, wychowańcem, wziętym z litości, owym Walkiem Luzińskim, któregośmy już widzieli na cmentarzu rozmawiającego z panem inżynierem Szurmą.
Walek miał się za poetę, za geniusz i domagał się od świata i opiekuna: mniemanych przywilejów dla wybranych, bez miary pieszczot, uległości, dogadzania fantazyom, a jak najwięcej grosza, któryby mógł tracić nań nie zarabiając.
Doktór tak surowy dla ludzi, dla siebie, dla tego nieszczęsnego Walka, był nieprzebaczenie słabym...
Jeszcze był na kwaterze u swego przyjaciela garbarza, pana Polichty, doktór Mylius, gdy się trafił dworek w miasteczku na sprzedaż. Zwano go — „Pod Kasztanami“ gdyż dwa stare ogromne, nieopatrznie posadzone niegdyś kasztany, nietylko go osłaniały z przodu tak, że za ich gałęźmi mało co go widać było, ale mu dach psuły, przetrzymując wilgoć na nim. Stary Żudra niegdyś dziedzic tej posiadłości, składającej się z dworku, stajenki, oficyny i ogrodu dość obszernego, zmarł był bezdzietnie, córka, która wyszła za mąż do Warszawy, potrzebowała spieniężyć dziedzictwo. Doktorowi zaproponowano aby sobie kupił dworek „Pod kasztanami.“
Poszedł go zobaczyć — był podówczas jeszcze bardzo lichy i upadający, może przez litość nad tą pustką, Mylius ją sobie kupił. Praktyczni ludzie radzili mu zaraz wyciąć owe stare kasztany, obalić stary budynek i wystawić sobie elegancką kamieniczkę, ale doktór pokiwawszy głową, kasztany zostawił, dworek przerobił i został w nim, codzień więcej się przywiązując do niego. Nie było to ładne wcale, ale bardzo miłe.
Dano dach nowy, wyreperowano co się dało poprawić, przestawiono co było zniszczone, a że doktór lubił kwiaty i w zimie chodzić potrzebował wiele, przybudował sobie dosyć niezgrabnie z jednej strony ogromną oranżeryę. Był to cały zbytek jakiego się dla przyjemności własnej dopuścił.
Siedział w niej więcej niż w samym domku, którego wnętrze, wyglądało niemal ubogo, lubił tu czytać i pracować, rzekłbyś obcować z roślinami, nad których wzrostem czuwał, których rozkwitem się rozpromieniał. W saloniku przytykającym, meble były odwieczne, pokryte perkalikiem spłowiałym, stoły bejcowane, a na ścianach parę tylko portretów znakomitości medycznych.
Część dworku samego znaczną zajmował wychowanek doktora. Walek Luziński, sierota, dosyć nieszczęśliwe dzieło dobroczynności Mylius’a, które mu się nie udało, do czego nawet on sam pocichu się przyznawał. Ale jak matki przywiązują się czasem do kalek najwięcej, tak on do tego moralnie okaleczonego, nieszczęśliwego Walka przyrósł sercem, żywiąc nadzieję, że czas, usiłowania, że dobre, ukryte w nim skłonności, kiedyś z niego coś uczynią.
Była to słabość poczciwego do zbytku serca, którą Walek Luziński starał się jak najmniej usprawiedliwiać.
Doktór, za każdym nowym wybrykiem, łamał ręce, a nazajutrz znowu do nadziei powracał.
Walek skończył był niby studya uniwersyteckie, powrócił do domu, próżnował i nic nie robił. Mylius rozpaczał, ale gdy siłą i argumentami skłonić go niepotrafił do ubrania jakiegoś zawodu czynnego, zostawił to czasowi. Sierota ów zbijał bruk w miasteczku, trawił czas na bilardzie i rozmowach, łajał świat i ludzi, narzekał na losy i nic nie robił — jak wprzódy.
Tak stały rzeczy w chwili, gdy jednego dnia letniego, doktór Mylius wróciwszy pod wieczór od chorych i spocone otarłszy czoło, siadł spocząć w zacienionym kasztanami saloniku, gdyż latem oranżerya była próżna.
Nie lubiąc próżnować, zaledwie nieco odetchnąwszy wziął do ręki nową fizyologią francuzką, w której tkwiła zakładka i zabierał się do czytania jej, gdy drzwi się powoli otwarły, i blady, skrzywiony, zgięty, kwaśny, z cygarem nadpalonem w ustach, wsunął się Walek Luziński. Strój jego i postawa wskazywały, jak poufale sobie poczynał ze swym dobroczyńcą. Był bez chustki, a na koszulę narzucony miał tylko pomięty surducik letni. Wszedłszy zaledwie głową skłonił i milczący począł po pokoju przechadzkę.
Doktór, który znał go od dziecka, spojrzawszy nań, łatwo z twarzy przeczytał usposobienie wychowańca. Nieodezwał się może umyślnie, czekając, aż ów sam go zaczepi, i zwolna począł drewnianym nożem dalsze karty książki przecinać.
Zdaje się, że Walek czekał na to, aby go opiekun albo połajał, lub zapytał o co, ale się w rachubie omylił. Mylius jakkolwiek wielce dlań powolny, był w usposobieniu surowszem nieco.
Walek, to spoglądał próżniaczo przez okna, to ziewał, chodził, to stawał, to się krzywił, i — rozpieszczone dziecko — nudził się tem, że doktór się nim ani zakłopotał, ani go spytał o nic, ani nawet pogderał nań czule, jak to czasem bywało.
Upłynął tak z kwandrans, nareszcie sposępniawszy Luziński, stanął naprzeciw doktora i rzekł sucho.
— Ojciec nawet nie spojrzy na mnie, ale ja jestem chory.
— Chory? spytał doktór podnosząc głowę — co ci jest?
— Albo ja wiem, czuję się nie dobrze. Mylius wyciągnął rękę.
— Daj puls, rzekł zimno. Potrzymał go i puścił kiwnąwszy głową. — Chory! szepnął — chory, chciałbym żeby się tak mieli wszyscy moi pacyenci.
Walek ruszył ramionami.
— Cóż winienem, że wasza głupia medycyna nie może namacać choroby mojej?
— Mnie się zdaje, że ty głupszym jesteś od medycyny, odpowiedział Mylius. Chorobę istotną medycyna namaca zawsze, choć jej natury czasem odkryć nie może. Ale w tobie chorobą jest — chcesz bym ci powiedział? — próżnowanie i samolubstwo.
Walek ruszył ramionami.
— Zawsze ta jedna i jedna piosenka, rzekł, już by też ojciec mógł się zdobyć na nową, słucham jej tyle lat, że mnie nudzić zaczyna. Nie wszyscy ludzie stworzeni są jednakowo, ja nie jestem bydlęciem jak drudzy, moje zdrowie i choroba leżą w duszy.
— Bardzo dobrze, to prawda, odparł doktór, aleś winien wiedzieć, że na choroby duszy nikt nie jest lekarzem oprócz własnej człowieka siły. Jeden z wielkich ludzi pierwszych wieków, Św. Augustyn, powiedział podobno, że Bóg nie może zbawić człowieka bez niego samego; i żaden też doktór bezeń go nie uleczy. Ale powiem ci lekarstwo — weź się do pracy, — zakreśl życiu cel, zstąp z obłoków fantazyą twą nagromadzonych na ziemię — żyj jak drudzy, a będziesz i zdrów i szczęśliwy, o ile człowiek nim być może.
Walek się uśmiechnął.
— Jak drudzy! jak drudzy! podchwycił — właśnie ojciec w tem się mylisz, że chcesz istotę wybraną, która nie jest do drugich podobną, równać i traktować jak pospolitych ludzi.
— Słyszałem od ciebie kilka razy to dzieciństwo, odparł Mylius, alem je przez miłość dla ciebie nigdy na seryo wziąść nie chciał. Jest-to symptomatem tej choroby na którą się skarżysz, że się masz za coś lepszego od drugich. Jesteś zupełnie do pospolitych i do najpospolitszych podobnym, a to cię zgubi, iż się masz za jakiegoś wybrańca.
Walek gwałtownie oburzony przerwał.
— Ja się mam? ja! ja się nie mam za wybrańca ale nim jestem! Ja czuję w sobie geniusz, a to próżnowanie które mi wymawiacie, jest warunkiem jego rozwinięcia i dojrzałości. Mam obowiązek piastować go w sobie i nie zabijać, bobym popełnił gorzej niż samobójstwo, byłbym tylko demonoklastą. Tak jest! Należę do ludzi wybranych, do tych co panować powinni, bo wielkiego ducha piastują w piersi, i czują się nad gmin pospolity wyższymi.
Z politowaniem spojrzał nań doktór.
— Cóż dalej? spytał chłodno.
Walek z brwią namarszczoną chodził żywo po pokoju.
— Tak jest, mówił — mam prawo skarżyć się na świat, na was, na ludzi, boście mi winni uznanie, cześć, troskliwość.
— Szalejesz, rzekł Mylius.
— Jestem bo jestem, zawołał mystycznie Walek, ręką wskazując piersi, rozumiesz pan to?
— Niestety! odparł Mylius surowo, rozumiem doskonale, żem twojemu szaleństwu moją powolnością winien. Jak śmiesz uskarżać się na świat, ludzi i mnie? Wziąłem cię sierotą ubogą, bez matki, która skonała na barłogu nędzy, opuszczonego wychowałem, wypieściłem, choć nic nie byłem winien więcej nad litość, która się mogła ograniczyć oddaniem do szpitala. Dałem ci więcej niż chleb i życie, naukę, środki ukształcenia się, jakżeś mi się za to wypłacił? tem, że każesz mi dziś wątpić o sercu człowieka!
— Gdybyś ojciec trafił na gęś, całowałaby cię w ręce pewnie, ale padłeś na orła, orzeł wzbija się w obłoki, bo orla w nie natura go niesie. Jam nic nie winien, winny skrzydła moje.
— Bardzo ładnie — odezwał się Mylius uśmiechając, ależ geniusz nie dosyć jest samemu w sobie uznawać, trzeba go ludziom objawić, udowodnić. Kilka lichych, a choćby i dobrych wierszyków jakie wszyscy młodzi ludzie piszą, nie są geniuszu znamieniem, bywają często chorobą. Powtóre, geniusz powinien siłą swą wyrobić sobie drogi, a nie domagać się by mu je drudzy oczyszczali. Geniusz to potęga, wykaż się, z siłą ufając i idąc o własnej. U ciebie wszystko na słowach, ja pragnę czynu, ja nierozumiem człowieka, który nic nie produkuje oprócz — skargi i narzekania.
— Chcesz bym rękami pracował? uśmiechnął się Walek, może około rzemiosła?
— Ńawet... nawet to by było zbawieniem, a z pewnością lepszem od lamentów i rozmyślań — rzekł doktór. Praca ręczna nie jest wcale uwłaczającą człowiekowi, a często dla umysłu jego, dla zdrowia ducha, dla utrzymania go w karności zbawienną.
— Ja tych teoryj nie rozumiem, rzekł Walek dumnie. Pojmuję nadzwyczajną rozmaitość temperamentów i usposobień, różny rozdział talentów i zdolności i dlatego jedną regułę dla wszystkich znajduję do najwyższego stopnia niesprawiedliwą.
— Sofizmat — zawołał doktór — argumentujesz mi wychodząc z tego, że człowiek jest różny. To prawda, aleś powinien wiedzieć, że te różnice nie przechodzą pewnych granic prawem natury ludzkiej zakreślonych. Człowiek nie przestaje być sobą — człowiekiem, choć jest różnym, a zasada pracy i jej pożyteczność odnoszą się właśnie do tego prawa, które żadnemu nie ulega wyjątkowi — musisz pracować lub oszaleć.
— Więc raczej oszaleć — odezwał się Walek, niż geniusz w błocie potarzać, niż go spętać, zniszczyć.
— Ale wiesz-że ty, śmiejąc się przerwał doktór, że wiara w swój geniusz jest właśnie dowodem przeciwko niemu?
— Dlaczego?
— Jest-to faktem.
— Empirycznie pochwyconym! pogardliwie przerwał Luziński. Taki dowód żaden; — ja co czuję w sobie — przeciwko temu głosy całego świata przemódz nie potrafią.
— Zupełnie tak mówisz jak ów obłąkany, który utrzymuje, że jest szklannym. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale to nie przeszkadza mu obawiać się potłuczenia.
— Walku — dodał smutnie Mylius — czas by już było pozbyć się tych dzieciństw, ledwie pierwszym młodości latom przebaczonych, — zaklinam cię.
— Dość tego, gniewliwie przerwał młody chłopiec, głupim był, że chciałem być zrozumianym i ocenionym przez was, to darmo, ludzie jak wy, ludzi jak ja pojąć nie potrafią.
— Cóżem to ja za jeden? spytał Mylius.
— Ojciec jesteś chodzącym po ziemi, wyschłym od nauki, od rozumu, od drobnostek żywota człowiekiem, niemiałeś nigdy skrzydeł. Dlatego całe moje wychowanie było męczarnią, męczarnią jest życie moje, dla tego świat, ludzie, ziemia, przeklęci! przeklęte dlatego...
— Dlaczego pleciesz bez sensu — przerwał doktór, a że dzień był gorący, to ci się przebacza, i dosyć tego głupstwa. Ale dziś jesteś egzasperowanym niezwyczajnie, czy oprócz skwaru nie usposobiło cię ku temu co innego? pleć już do ostatka, niech wiem.
Walek rzucił cygaro, ręce załamane założył sobie na głowę, i tak począł z podniesionem czołem chodzić po pokoju, pogardliwie milczący. Mylius przypatrywał się mu długo.
— Dziecko nieszczęśliwe, rzekł wreszcie powoli — niewiesz, niewiesz jaką mi sobą zadajesz boleść. Tego stanu chorobliwego przyczyną nie jest geniusz, ale moje pieszczoty bez granic, miłość ślepa. Gdybym surowszy, mniej litościwy oddał cię na walkę wczesna z losem, z niedostatkiem, z ubóstwem, byłoby cię to zahartowało, wzmocniło, byłbyś może wyrósł na istotnie pożytecznego człowieka, gdy dziś, dziś zmarnujesz się może.
Doktór smutnie głowę na piersi opuścił — Walek słuchając tego śmiał się szydersko.
— Jeszcze ci raz powtarzam, mówił dalej doktór, ty się nie masz prawa na losy swoje uskarżać.
— Wymawiasz mi dobrodziejstwa swoje gorzko.
— Nie wymawiam ci nic, odparł surowiej Mylius, bom nie wymagał od ciebie i nie żądam wdzięczności żadnej, anim się też jej spodziewał kiedy — owszem, byłem na to co mnie spotyka przygotowanym zupełnie. Co czyniłem tom zrobił z ludzkiego uczucia, z tęsknoty za rodziną której nie mam, bom jej sobie stworzyć nie potrafił. Żal mi ciebie tylko, dlatego muszę ci przypomnieć, że od świata, od ludzi, od nikogo, nawet od losu nic prawa wymagać nie masz. Los ci dał głowę i ręce i on domaga się, byś tych darów nie zmarnował, nie zrobił cię głupcem ani kaleką, choć mógł pewnie. Za co i dlaczego miałbyś narzekać i upominać się więcej?
— Za co? dlaczego? szydersko przerwał Luziński, nieśmiertelnem prawem geniuszu, który się czuje zdolnym sięgnąć do najwyższych stanowisk.
— Dobrze, niech je użyszcze trudem i walką — odparł doktór, odpowiadasz mi twierdzeniem bez dowodu. Uczyniłeś co, aby ten geniusz swój światu objawić.
— Świat nie wart go.
— To już dzieciństwo, zawołał Mylius. Z założonemi rękoma nikt nie tryumfuje.
— A tysiąc głupców używa, próżnuje, przewodzi?
— To prawo ich, dla geniuszu prawem trud, a przeznaczeniem zaparcie. Chcesz-li jeszcze być nim?
— Gdybym nie chciał to muszę, zawołał Walek, nie jest w mej mocy zgasić w sobie ogień święty i zstąpić...
— Między prostych śmiertelników, dodał śmiejąc się Mylius, który skończył swą fizyologią rozcinać, i odsunął ją od siebie. Żal mi cię chłopcze — żal, to co mówisz, jest znamieniem upadku.
Chwilę milczeli, Walek się zdawał namyślać, odwrócił potem do doktora i rzekł:
— Dobrze ci jest mówić dziś, żeś mi nic nie winien, że ja się o nic upominać nie mam prawa! To wygodnie! ale niesprawiedliwie. Prosiłem że cię ja, gdyś mnie brał w łachmanach sierotę, abyś we mnie tę iskrę, która mnie miała nieszczęśliwym uczynić, rozdmuchał swojemi pieszczotami? Żądałem ja od ciebie wychowania tego, które mój umysł i serce i żądze i pragnienia rozkołysać miało? Dałeś mi je dla swojej zabawki, chowając mnie jak kanarka w klatce, abym ci twą staro-kawalerską samotność swem szczebiotaniem rozrywał, a teraz ja, ofiara twej fantazyi, nie mam ci prawa powiedzieć, poślubiłeś moją nędzę, moje losy, dałeś mi chorobę, lecz ja...
— Tak jest — dodał z zapałem Luziński, ja mam prawo upomnieć się, byś zgasił pragnienie, które mnie pali, prawo żądać od ciebie wszystkiego co zechcę. Jestem twem dzieckiem po duchu, jeśli nie z ciała, dziełem twym jestem, jestem dla ciebie obowiązkiem, ciężarem, zgryzotą. Nie możesz mi zamknąć drzwi swych, bo by ci sumienie twe jak zbrodnię wyrzucało, żeś niewinną istotę, bawiąc się nią, skazał na męczarnie; mogę ci powiedzieć, jak ten co mówił Panu Bogu na modlitwie — Jakiegoś mnie Boże stworzył, takiego mnie masz.
Moje wady, moje szaleństwa, moja nędza, to grzechy twoje.
Doktór zbladł słysząc te słowa, cichym głosem rzekł po chwili milczenia.
— Masz słuszność — ale nie z twoich ust powinienem to był usłyszeć.
Zmieniony głos, postawa poważna, — nieco przestraszyły Walka Luzińskiego, który chciał się zbliżyć do Myliusa, aby go przeprosić i przebłagać, choć oko pospolitego widza gniewu by na wybladłem obliczu jego wyczytać nie mogło.
Doktór wstał z siedzenia; lekkie drżenie zdradzało wzruszenie, które starał się pohamować.
— Dość, dość — rzekł zimno, ręką wskazując zbliżającemu się, ażeby nie przystępował więcej. Dość. Masz waćpan słuszność, im dłużej potrwał by ten nasz stosunek, którego całą szkaradę mi wskazałeś, tem winy by się moje zwiększyły. Stało by się w końcu, iż życia by nie starczyło na ich okupienie. Jest-to chwila wskazana mi przez waćpana samego, w której bądź co bądź, potrzeba zrobić obrachunek ostateczny i rozstać się.
Walek chciał coś mówić.
— Ani słowa, przerwał mu doktór — ani słowa. Ja także mam energię, nawet przeciwko własnemu sercu, gdy poczuję jej obowiązek. Ten waćpan mi wskazałeś, dziękuję bardzo. Dzielę się z nim moim majątkiem, więcej dla syna bym zrobić nie mógł, ale wymagam abyś waćpan, dziś natychmiast, wyniósł się z tego domu, i żebyś ze mną na zawsze przerwał wszelkie stosunki. Są one dla waćpana szkodliwe, dla mnie przyjemnemi być przestały. Jestem winnym a nikt z przyjemnością żywego obrazu winy swej nie może mieć na oczach.
Doktór zamilkł. Luziński upokorzony chciał coś powiedzieć.
— Jak o łaskę proszę waćpana o oszczędzenie mi dalszych tłómaczeń. Mojego postanowienia nic zmienić nie może, ani słowa, ani łzy, ani prośby. Są wyrazy które nigdy się nie zapominają, i tną jak miecz. Odciętej głowy nie można wrócić ciału, ani wyjętego piersiom serca. Dość! dość! Majątek mój nie przenosi dwóchkroć stu tysięcy złotych, jestem uboższy niż ludzie sądzą.
Mylius poszedł żywo do żelaznej szafy stojącej w kącie, otworzył ją milcząc, dobył papiery które odliczył i rzucił je na stół.
— Weź waćpan, rzekł, to jego dziedzictwo, masz prawo do tego, idź i niech ci życie będzie lekkiem.
Luziński zmięszany otworzył usta.
— Ja nie chcę nic.
— Dość tego, przerwał doktór — weź co ci daję bez wstydu i bez wdzięczności, nauczyłeś mnie, że to jest spłata długu, posagiem tego geniuszu z którym się poślubiłem.
Widząc, że Walek nie tyka pieniędzy, doktór poruszony, rzucił mu je na ręce, wbił prawie za koszulę, i lekko ale stanowczo popchnął go ku drzwiom.
— Bądź zdrów, rzekł — na zawsze.
Wyrazy te powtórzył ciszej i zamknąwszy drzwi padł na sofę, blady, znękany, przybity. Nagle jakby myśl jakaś mu przyszła, pochwycił dzwonek stojący przed nim i gwałtownie go poruszył. Po chwili ukazał się stary służący we drzwiach.
— Pan Luziński — rzekł do niego Mylius, natychmiast ma się upakować, zabrać co zechce z sobą i wynieść się gdzie mu się podoba. Rozumiesz? zapytał sługi, który stał osłupiały, rozumiesz? wola moja nieodwołalna. Sam on sobie tego życzył. Sprowadzisz furmankę, każesz go wywieść gdzie zechce, pokój zamkniesz, i nie otwierać go więcej.
Sługa stał nierozumiejąc swojego pana, którego miłość dla wychowańca znał dobrze.
— Com ci mówił — powtarzam — dodał Mylius — rozkazuję, żądam, to się musi spełnić. Pan Luziński jest wolny, opieka moja nad nim się skończyła.
Mówił to głosem tak niezwyczajnie poruszonym, tak gorączkowo, że stary poczciwy sługa instynktowo ruszył się, nalał mu wody szklankę, nic nie mówiąc, przyniósł ją i podał.
Doktór zobaczywszy przed sobą tę niemą przestrogę do ostygnięcia, uśmiechnął się boleśnie, poklepał po ramieniu starego, łza kręciła mu się w oku, wziął szklankę i wypił ją powoli. Potem siadł na sofie znowu i nieco uspokojonym dodał głosem:
— Idź, mój dobry Piotrku — i zrób jak mówiłem.
— Dziś? spytał stary.
— Natychmiast, zaraz w tej chwili.
Podparłszy się na łokciu zadumał nieco biedny człowiek; gdy Piotrek, który tylko co był wyszedł powrócił z za proga i rzekł cichym swym głosem:
— A tu, proszę pana, chory.
— Chory? gdzie? podchwycił Mylius, to mi go Pan Bóg zsyła w tej chwili. Prosić!
Piotr się zawrócił, otworzył drzwi i ów nieznajomy, którego widzieliśmy na cmentarzu, wszedł powoli do pokoju.
Doktór widywał go zdala w miasteczku, słyszał o nim plotki miejskie, ale go po raz pierwszy bliżej i oko w oko spotykał. Wejrzenie na tę bladą, marmurową, ogorzałą, zamkniętą na siedem pieczęci twarz, nie mówiącą nic, zdumiało Myliusa, który długiem obcowaniem z ludźmi zwykł był od pierwszego poznania człowieka, coś w nim przeczuwać i zgadnąć. Tu wzrok jego rozbił się o jakieś nieprzebite ciemności.
Nieznajomy mężczyzna ubrany był niewykwintnie, ale suknie miał jakiegoś niezwykłego kroju. Doktór postąpił naprzeciw niemu kilka kroków.
— Darujesz mi doktorze, rzekł przybywający głosem tak mało charakterystycznym, tak zimnym jak fizyognomia — że może nie we właściwej godzinie przybywam, ale obcy tu...
— Ja niemam godzin wyznaczonych, odpowiedział Mylius grzecznie — cały czas i wszystkie godziny lekarza do chorych należą. Jesteś pan dobrodziej cierpiącym?
— Tak, jestem nieco chory, zaraz to panu opowiem, odparł nieznajomy biorąc powoli krzesło i siadając.
Tymczasem oko jego, przelotnie i nie dając się pochwycić na uczynku, kilkakroć prześliznęło się po doktora twarzy.
— Choć to do rzeczy nie należy — dodał — ale winienem panu doktorowi zaprezentować się. Nazywam się Jan Walter. Rodzina moja pochodzi z Niemiec, alem się tu wychował. Tu, ma się rozumieć w kraju, nie w miasteczku, w którem bodaj pierwszy raz w życiu jestem. Bardzo młodo wydaliłem się za granicę, służyłem jako lekarz także w marynarce angielskiej.
— A więc kolegę witam, podchwycił podając mu rękę Mylius. Ścisnęli dłonie w milczeniu.
— Tak jest, odparł Walter. Znużony służbą w Indyach, w koloniach, zatęskniłem za spoczynkiem, chciałem powrócić do kraju mej młodości, to miasteczko zdało mi się spokojnem, cichem, i tu osiadłem.
Mylius słuchał, ale serce mu jeszcze nadto biło żywo wspomnieniem świeżego wypadku z wychowańcem, aby go to bardzo zajmować mogło. Potakiwał głową, myślał o Walku jeszcze.
— Jest-to klimat zdrowy, rzekł nareszcie roztargniony — tak — zdrowy, dla nas — ale nawykłemu do innego, do innych, do cieplejszych może...
— W istocie, odparł Walter, — niewiem czego to jest skutkiem, znosiłem w moich podróżach dosyć dobrze zmianę klimatów, pokarmów, powietrza, ogólnych zwierzęcego życia człowieka warunków, zdawało mi się, że powinienbym łatwo, wracając do kraju w którym się urodziłem — wrócić do życia w niem bez zbytniego trudu. Tymczasem, czuję się słabym.
— Cóż to jest za cierpienie? spytał Mylius.
— Jest-to raczej ogólna niemoc, rozstrojenie nerwowe, znękanie, niż choroba. Ale taki stan często ją zwiastuje i poprzedza.
Mylius zaczął go bliżej wypytywać.
— Zdaje mi się, odezwał się po chwili, iż jedyną przyczyną tego stanu jest zmiana życia czynnego, ruchomego, na siedzące, samotne i bez zajęcia stałego. Zdaje się często człowiekowi, iż byle ciało nakarmił, oddychał zdrowem powietrzem i zapewnił sobie spokój, który nazywa odpoczynkiem, już może żyć nic więcej nie potrzebując. Tymczasem prawo nas naznacza do pracy, jest ona potrzebną i widziano nieraz ludzi, którzy marzyli o wypoczęciu a znaleźli w nim rozstrój organizmu i chorobę. Wszak pan wiodłeś życie czynne?
— Bardzo, odpowiedział Walter — służba w marynarce, nieustanne podróże, coraz nowe kraje, obudzające ciekawość naukową i zamiłowanie w historyi naturalnej, sama zresztą służba, niedawały odetchnąć.
— Jedynem więc lekarstwem dla szanownego kolegi, byłoby czynniejsze życie, rzekł Mylius. Wiecie co, z chęcią się z wami klientelą moją podzielę, czemużbyście nie mieli się zająć praktyką?
Walter się uśmiechnął.
— Kochany doktorze, rzekł — kraju nie znam, odwykłem od niego, nabrałem obyczajów twardych marynarza, praktyka mi dokuczyła i wcale do niej powracać nie pragnę. Wierzcie mi.
— Coś przecie robić musicie?
— To prawda, ale medycyna, jako nauka, ma tyle do badania. Zresztą ja jestem z powołania raczej naturalistą, chemikiem, farmaceutą, eksperymentatorem niż lekarzem.
— A no, rzekł Mylius — możecie więc rozpocząć coś w tym rodzaju:
— Zapewne, zapewne — odezwał się Walter pocierając twarz, jakby wyraz chciał jej zatrzeć — coś obmyślę.
Wyciągnął rękę do Myliusa.
— Przebaczcie mi, żem was przyszedł nudzić pod pozorem choroby — dodał, szło mi o waszą znajomość, wszak nie odmówicie jej? Niezawadzam ja wam? może chwilę źle wybrałem? Zdaje mi się, że ktoś się z domu wybiera? syn wasz?
— Ja — ja nie mam syna, cicho westchnąwszy odezwał się Mylius, musi się wybierać może wychowaniec mój, sierota, którego miałem na opiece.
— Wrócę więc kiedyindziej, jeśli pozwolicie — rzekł podnosząc się z krzesła nieznajomy.
— Ale nie, nie — siedźcie, proszę. Właśnie w porę jesteście. Chciałbym uniknąć zawsze przykrego pożegnania.
Mylius spuścił oczy i zamilkł zmięszany..
— A wy, nie byliście nigdy żonaci? nie macie dzieci? rodziny? spytał po przestanku.
— Nikogo, poważnie odezwał się Walter — nikogo na szerokim świecie.
— Położenie, które ma i swe przykrości i korzyści swoje — przerwał Mylius.
— Któż wie? najlepiej może nie mieć nikogo, nawet wychowańców — szepnął smutnie.
Walter tylko spojrzał nań.
— Jeśli się nie mylę, rzekł cicho — cóś macie na sercu, kolego. Ale nadto krótko się znamy, i choć ci może cięży, nie śmiesz przed nieznajomym ulżyć sobie.
Mylius zdziwiony popatrzał na gościa. Był w tem usposobieniu ludzi czułych, którzy w godzinie rozdraźnienia bolesnego, gotowi są spowiadać się przed nieznajomymi nawet. Któż w życiu nie był świadkiem takich nagłych wywnętrzeń boleści, która potrzebując wybuchnąć, nie patrzy w czyje serce się wyleje?
Dla Myliusa był to człowiek zupełnie obcy, ale w piersi wezbrany żal potrzebował poskarżyć się przed kimś.
Doktór Walter zdał mu się sympatycznym, a był człowiekiem. W niedostatku jego poczciwy Mylius spowiadałby się był ścianom swojego dworku.
— Nie mam tajemnic w życiu, rzekł, uśmiechając się smutnie. Poznaliście dobrze, iż ciężar wielki ugniata mi serce, ale na cóż mam was zasmucić dzieląc się nim?
— Trafiłem więc.
— Trafiłeś opatrznościowo, przerwał Mylius żywo, gdy byłeś potrzebnym, bo sam cierpiałbym więcej pewnie. Ten młody człowiek był moim wychowańcem, wziąłem go sierotą, od piersi matki nieszczęśliwej, która zaledwie na świat dziecię wydawszy — ledwie je pobłogosławiwszy — skonała. Była to uboga kobieta, której mąż dla niewiadomych mi powodów z kraju się oddalił, zostawiwszy ją w nędzy.
— Tu? tu? w tem miasteczku? spytał z pewnem współczuciem, może tylko dla grzeczności okazanem, nieznajomy.
— Tak jest, tutaj — mówił Mylius. Była to nieszczęśliwa istota, odebrała wychowanie pewne, powierzchowność miała nader ujmującą, serce najlepsze. Jakiś nieszczęśliwy wplątał ją w miłostki z tym za którego później poszła. Po zamążpójściu straciła miejsce rezydentki u dalekich krewnych swych, hrabiów Turowskich, mąż jej niejaki Luziński, opuścił ją.
— Luziński! powtórzył, zawsze okazując dość zajęcia, doktór Walter.
— Z pracy utrzymywała się tu, oczekując na powrót jego w miasteczku. Byłem wezwany do niej w chorobie, poruszyła mnie jej miłość dla dziecięcia, niepokój o jego przyszłość, rozpacz prawie; przyrzekłem jej zaopiekować się sierotą. Umarła.
— Czy dawno? spytał chłodno Walter.
— Dwadzieścia i dwa lata, mówił Mylius. Zrazu to dziecię, którem opiekowałem się jak własnem, było moją pociechą, wynagradzało mi stokrotnie moje starania i troskliwość, ożywiało mi dom pusty, stworzyło rodzinę, byłem szczęśliwym je pieszcząc. Alem jako człowiek niebacznym był, grzesznym samolubem. Pieściłem je dla siebie, nie chcąc, nie umiejąc przewidzieć, że je gubię, że nie daję mu hartu, którego wymaga życie. Walek wyrósł na genialnego, na zdolnego, na utalentowanego człowieka — ale bez serca. Geniusz który czuł w sobie, a moje pierwsze pieszczoty, duch wieku, który go owionął, uczyniły zeń istotę dla mnie niezrozumiałą. Coś z ody do miłości wydmuchniętego na pokaranie moje. Wrócił do mnie, świetnie skończywszy nauki, próżniakiem, fantastą, dumnym, nielitościwym, zdziwaczałym.
Gość słuchał z zajęciem, ale Myliusowego poruszenia nie podzielał, był zimnym, był zimniejszym może, niż nawet prosta grzeczność dozwalała — nieodpowiadał ani słowa.
Doktór westchnął i przerwał opowiadanie. Szybko otarł łzę, której się wstydził i począł żywo dalej mówić z nadrobionym uśmiechem boleśnym.
— Łatwo przewidzieć co się stało. Codzień nam z sobą, mnie staremu i zimnemu, jemu rozgorączkowanemu i zarozumiałemu, było ciężej — niemogliśmy się pogodzić, zrozumieć. Nareszcie dziś, z obojętnej, z powszedniej rozmowy, do jakich przywykłem był, których tysiąc zniosłem cierpliwie, — a w której starałem się o spokojny rozsądek, przyszło między nami do nieporozumienia, może z mej winy. Chłopiec mi przykre powiedział słowa, rozstaliśmy się.
— Jakto? on? zapytał gość.
— A! nie — ja mu mój dom wypowiedzieć musiałem — odparł Mylius prawie upokorzony. Byłem zmuszonym do tego, oddałem mu połowę mego majątku.
Słowa te ledwie potrafił wyjęknąć.
— Ależ, może by się to załagodzić dało — rzekł nieznajomy.
— W żaden sposób — podchwycił Mylius. Chciał swobody, dać mu ją musiałem; alem winien mu był do wychowania, z mej winy może skrzywionego, które go próżniakiem uczyniło, dodać majątek. Oddałem połowę tego co miałem.
— Jakto?
— Podzieliłem się z nim, odparł spokojnie Mylius — nie mam dzieci. Bóg mi dał więcej niż potrzebuję dla siebie, zresztą ja pracować mogę i lubię, on się brzydzi pracą, i sądzi, że ona w nim zabije ten genjusz...
— Doktorze, przerwał gość dziwnie mierząc go oczyma, to bajka jakby z Tysiąca nocy. Daj mi twą dłoń, niech ją uścisnę, rozumiem cię, czuję, szanuję. Ale pozwól sobie powiedzieć, czy z najszlachetniejszych pobudek dając mu majątek, nie przyczyniasz się do utwierdzenia go w obłąkaniu? — on go straci.
— Nieochybnie — odparł Mylius — ale straciwszy będzie musiał o swych siłach się czegoś dobijać. Niemogłem zrobić inaczej, wierzcie mi, byłem dotknięty jego wyrzutami. Dzieciak śmiał mi odpowiedzieć na wymówki moje, że jego grzechy są winą mego wychowania — miał słuszność.
— I przyjął te pieniądze? rzekł zdumiony, z oburzeniem doktór Walter.
— Musiał, wcisnąłem mu je gwałtem — nie chciał — rzekł Mylius — raz przecie trzeba było pchnąć go, zmusić do życia czynnego. Stało się.
Mylius otarł pot z czoła.
Dwaj lekarze siedzieli przez jakiś czas naprzeciw siebie milczący. Na twarzy tego nieznajomego, który stał się nagle powiernikiem biednego Myliusa, powoli, jakby rozmarzało uczucie jakieś, zdawał się poruszonym wreszcie i pełnym współczucia.
— Prawdziwie, rzekł, po długiem milczeniu, które im obu ciężyło — zajęliście mnie żywo historyą swoją i waszego wychowańca, ale dla lepszego jej zrozumienia, dajcież mi nieco wyraźniejsze skazówki jego charakteru.
— Jest-to dziecię wieku, westchnął Mylius, nie mogę zbytecznie go obwiniać. Niewiem czy owiany doktryną jakąś, czy szałem, chciałby pochwycić w dłonie swe niewprawne więcej, niż one dźwignąć potrafią. Wszystko mu się wydaje złem w porządku tysiącowiekowym świata i wszystko to złe instynktem młodości i jej siłą — chce przerobić. Tymczasem jest to potęga burzy, która wywraca, nie tworzy.
— Narzekacie na ten objaw ducha, odpowiedział zwolna Walter — a ja wam powiem, że ten szał jest owocem naszej słabości. Któż go wychowywał? wy — niemoc starszych, ich odrętwienie rodzą w pokoleniu nowem te instynkta burzliwe.
— Być może, rzekł Mylius z westchnieniem — w innych wyrazach powiedźcie mi to, co ten młokos tak gorzko mi wyrzucał.
— Nie trapcie się wszakże całą tą sprawą, dodał gość. I nie mówmy o tem, abyście się nie poili goryczą. Ależ wasz wychowaniec, dodał Walter, zapewne nieopuści miasteczka?
— Nic nie wiem co z sobą zrobi, to pewna, że niezdolnym jest do śmielszych przedsięwzięć i nie łatwo mu przyjdzie się zdobyć na krok stanowczy. Sądzę, że wybierać się będzie, a nie pojedzie, projektów zrobi tysiąc, a nic nie wykona, ale wolnym jest...
Westchnął stary.
— Jemu otwarty świat, zapomni łatwo starego, ale dla mnie niewdzięcznego dziecięcia braknąć będzie, jestem sam jeden.
— Ja także, przerwał Walter, podając mu rękę, ofiaruję wam niedołężną przyjaźń moją.
— Przyjmuję ją z zabobonną wdzięcznością, bo mi przychodzi jakby zesłana z niebios, w chwili, gdym utracił mojego wychowańca.
— Na pierwszym wstępie mam już do was prośbę — dodał po chwili namysłu przybyły. Mówią w mieście, że tutejszy aptekarz sprzedaje swoją oficynę.
— Wiem o tem, dzieci go za nos wodzą, sprzykrzyło się im jeść chleb bez troski, myślą wynosić się na wieś.
— Ja jestem nabywcą gotowym, odezwał się Walter. Mieliście słuszność, że coś robić potrzeba, mam dyplom farmaceuty, zostanę aptekarzem.
— Wy? z zadziwieniem spytał Mylius.
— A no, ja, tak, rzekł nieznajomy.
— I kupilibyście u nas aptekę?
— Czemu nie. Daję wam pełnomocnictwo do układu z panem Skalskim.
Mylius się namyślił.
— Dobrze, odparł, ale wszystko tak nagle, dziwnie na mnie spada, że mi się opamiętać trudno. Co ten Walek z sobą pocznie?
— Będziemy go mieli na oku, rzekł Walter, nie rozmyślajcie zbytnio, a pomóżcie mi u Skalskiego, to was rozerwie.
Bierzcie kapelusz i idźcie do apteki, po drodze rozejdą się chmury z waszego czoła, nie trzeba wam siedzieć w domu. Wieczorem czekam u siebie.
Walter mimo zimnego pozoru odzywał się z taką szczerości pełną prostotą, z taką jakąś nakazującą powagą, że Mylius go usłuchał — czuł się podbitym, wziął za kapelusz i milcząc wyszli obaj razem w ulicę.


ROZDZIAŁ VII.

Próżniacza gawiedź małej mieściny celuje nadewszystko w sztuce tworzenia plotek ogromnych z niczego. Gdyby kto od rana do wieczora zadały sobie pracę śledzenia pochodu i rozrostu najdrobniejszej wiadomostki puszczonej ulicą, zadziwiłby się do jakich ona dziwacznych o zachodzie słońca dochodzi rozmiarów. Nawet najmniej na pozór zdolne do wydania owoców olbrzymich nasionka, ogrzane ciepłem ust co je chwytają, dochodzą do poczwarnego rozrostu. Co w jednym końcu mieściny ledwie się zdało godnem powtórzenia i zapamiętania, w drugim nabiera wagi wypadku niezmiernej doniosłości. Każdy tam coś dodaje swego, każdy ploteczkę przyodziewa z miłosierdzia, i w ostatku poznać jej już nie można, tak się fantastycznie przebraną ukazuje.
Na progach domów stoją niemający nic do roboty właściciele, w rynku spotykają się ziewające kumoszki.
— Co tam słychać? poczyna się zwykle rozmowa.
— A co ma być słychać, nic, wszystko po staremu, tylko mówił zakrystyan, że widział, jak z domu doktora wychodził jego wychowaniec z tłómokami, to już pewnie wyjeżdża.
— Ale zaś, wyjedzie, przerywa głos trzeci, wyjedzie bo musi, słychać, że go dobrodziej wygnał, i ani na oczy...
Słyszeliście, powtarzają dalej, tać to tego biednego Luzińskiego Walka, sierotę, doktór Mylius z domu wypędza.
— Możeż to być? wychował go przecie od dziecka, tak kochał i pieścił.
— Musiał chłopak przeskrobać, i prawie w jednej koszuli wypędził go stary.
— Nie do wiary!
— Zakrystyan go spotkał, na własne oczy widział idącego z tłómoczkiem, skarżył mu się nawet podobno, że wygnany nie wie kędy się podzieje.
— A! miły Boże! to już nie bez przyczyny.
— A juści nie bez, ale... Różnie mówią, jakoby doktorowi na starość zachciało się żenić, Walek mu czynił uwagi, i panna się domagała, aby z domu ustąpił.
— Jaka panna? która?
— Tego niemożna wiedzieć, bo to sekret, ale że się żeni to pewna.
— A no, powiedzieć by można, w starym piecu diabeł pali.
— Jak stary oszaleje, to już nie ma miary.
— Chłopiec się zdawał taki powolny!
Dalej plotce towarzyszyły inne komentarze.
— Mówią, szeptał po cichu pan Paweł panu Antoniemu, iż młokos rękę podniósł na dobrodzieja swego, a bodaj czy nie poszło o babę. Oj! bo to te baby!..
— Ja słyszałem, że pieniądze naruszył.
— Doktór, który nigdy się nie gniewa, był słyszę w takiej passyi, że o staję u piekarza głos jego poznali, a potem wychowańcowi kazał pono dwadzieścia pięć wyliczyć, i fora ze dwora.
— Być może! co się to z nieborakiem stanie?
— Ale ja trzymam za doktorem. Już kiedy był taki oburzony, to nie bez kozery.
— Ino chłopca szkoda, bo to się zmarnuje.
— Mówią, że się zaciągnie do wojska.
— Drudzy powiadają, że go Bernardyni ciągną, ale jemu kaptur nie do smaku.
Na drugi dzień biegająca po miasteczku wieść, koloryzowana najrozmaiciej, wyglądała tragicznie, tajemniczo, śmiesznie i najpilniejsze badacza oko, nie mogło by w niej rozpoznać z czego się ona zrodziła. Na dnie tego wszystkiego leżał fakt pełen znaczenia dla gawiedzi, iż po dwudziestu kilku leciech, Mylius się rozstał z wychowańcem.
Luziński pod ciężarem tego wyznania, które nań jak piorun spadło, gdyż nigdy się spodziewać nie mógł, żeby zbyt powolny opiekun doszedł z nim do tej ostateczności, wysunął się z domu, który za swój własny nawykł był uważać, nie wiedząc wcale, co pocznie z sobą. Do ostatniej chwili spodziewał się jeszcze, iż stary zawoła go, załagodzi, i zostać mu każe. Gdy ta nadzieja zawiodła, musiał zabrać rzeczy, które najęty chłopak miał nieść za nim, i nie nawykły do myślenia o sobie, wyszedł nie wiedząc nawet co pocznie. Gdzie tu się było w miasteczku schronić tymczasowo, aby nie zwracać nazbyt uwagi? chyba w gościnnym pokoju w hotelu przy poczcie, gdzie czasem przypóźnionym trafiało się nocować podróżnym.
Ale i tu znanemu w całem mieście trzeba się by było tłómaczyć z powodów przybycia i pobytu, ściągnęło by to nieochybnie domysły, gawędy nieprzyjemne, i natarczywe pytania.
Tych Walek chciał właśnie uniknąć, nie czuł się wcale winnym, a nie życzył sobie, zwalając winę na doktora, więcej go jeszcze ku sobie rozjątrzać.
Już prawie na drodze do hotelu, Walek się rozmyślił znowu, i postanowił skierować do przyjaciela swego inżyniera Szurmy, u którego, jak mu się zdawało, mógł przebyć dni parę, dopókiby coś stanowczego nie przedsięwziął. W tej chwili nie miał jeszcze jasnego pojęcia, co zrobi z sobą. Zdawało mu się wszakże, iż dostojny geniusz świat oburącz i radośnie przyjąć był powinien, wszędzie gdziekolwiek by się skierował.
— Ja zginąć nie mogę, i obejdą się bez starego nudziarza! — mówił w duchu, — pożałuje on więcej, że mnie stracił, niż ja, żem się go pozbył, zobaczymy!
Było pod wieczór, spodziewał się zastać przyjaciela w dworku, którego połowę Szurma zajmował.
Inżynier właśnie spoczywał po pracy, rozebrany, z cygarem w ustach, w kawalerskiem, niewykwintnem, ale bardzo czysto i praktycznie urządzonem pomieszkaniu.
Gdy w progu jego ukazał się Walek z tłómokami, z brwią namarszczoną, z twarzą wykrzywioną dumnie, Szurma zdziwiony, stanął prawie osłupiały; nie pojmował co apatycznego Luzińskiego mogło pchnąć aż do pomyślenia o tłómokach i podróży.
— Powiedz-że mi co to znaczy? ty! wybierasz się w drogę? ty! — spytał znając jego opieszałość — dokąd? po co?
— Czekaj, zaraz ci opowiem wszystko, — rzekł Luziński, tylko chłopca odprawię... To mówiąc, ułożył swoje węzełki u drzwi, dał kilka groszy małemu posługaczowi, i rzucił się na kanapę wzdychając.
— Mówże! co to jest? co się stało? — spytał ciekawy Szurma.
— Pytasz mnie pono o to, czego ja sam dobrze nie rozumiem, odparł Luziński, w dwóch słowach ci dam prowizoryjną odpowiedź, pokłóciłem się na ostro z moim starym ot — i wypędził mnie z domu.
— Doktór Mylius! ciebie! — wykrzyknął zdziwiony Szurma, to być nie może!
— Tak jest.
— No, toś musiał mu piekielnie zalać za skórę! — zawołał Szurma.
— Powiedziałem mu prawdę tylko, a ludzie jej nie lubią, odparł Luziński.
— Ty jemu prawdę! — śmiał się Szurma, ty! a to koniec świata. Opowiedz mi, jeźli potrafisz, jak do tego przyjść mogło, to rzeczy niepojęte...
— Owszem, wypadek bardzo prosty, i któregom ja prędzej później od tego człowieka zimnego i bez serca mógł się spodziewać, mówił wykrzywiając się patetycznie Luziński. Ten stary chował mnie dla zabawki, dał mi wychowanie, naukę, a nie dał w świecie przyzwoitego stanowiska. Byłem nieszczęśliwy, począłem mu to wymawiać gorzko, odpowiadał mi szydersko. Musiałem mu nareszcie wykazać, że ja nie byłem u niego na łasce, alem miał pewne prawa, że ten co mnie wychował, wziął przyszłość moją i szczęście na swe barki. Może być, dodał, iż wyraziłem się za drastycznie, doktór to wziął do serca, porwał się, rzucił mi w oczy jakąś sumkę pieniędzy, i kazał iść precz z domu. Otóż historya cała...
— Nie cała, odpowiedział Szurma, ale się reszty jej domyślam, jeżeli człowieka jak Mylius, któremu winieneś był wszystko od kolebki, który cię kochał jak własne dziecko, potrafiłeś przyprowadzić do tego kroku, wierz mi Luziński, z nikim na świecie żyć nie potrafisz...
— Będę żyć więc z sobą, i starczę sobie! — zawołał bohater, mniejsza mi o ludzi.
Inżynier popatrzał nań z politowaniem.
— Cóż ty teraz myślisz? zapytał surowo.
— Nie wiem jeszcze co pocznę, uśmiechając się odparł poeta — może popłynę do Ameryki, może sobie w łeb wypalę, (o czem wątpię).
— I ja! szepnął Szurma.
— Może zamknę się, aby stworzyć arcydzieło.
Szurma ruszył ramionami.
— Może się zakocham i ożenię.
— Ożenię, ale nie zakocham, przerwał gospodarz, — serce co kochać nieumiało tego poczciwego ojca, nie zdolnem jest kochać nikogo.
— Myślisz? spytał szydersko Walek.
— Myślę, że cię najsmutniejszy koniec czeka — dodał Szurma, a nie mam sobie do wyrzucenia, bym cię o nim zawczasu nie ostrzegał.
— Nie trwóż się o mnie, rzekł powoli ziewając młody chłopak, tymczasem zaś przyszedłem cię tylko prosić o chwilowe schronienie, bo nie wiem gdzie się podziać.
Szurma zmarszczył się.
— Daj mi pokój — ofuknął się — u mnie tu miejsca wcale nie ma dla fantastycznych jak ty gości. Tu mieszka praca ciężka, oszczędność surowa, rachuba ścisła, stoły pozajmowane robotą, łóżko twarde, jedzenie ubogie, a na gawędy nie mam zaprawdę czasu. W dodatku przyznam ci się, że się nawet ciebie boje, od czasu, jak z doktorem Myliusem, albo raczej on z tobą zerwać był zmuszony.
— Ależ powinienbyś zlitować się nademną! rzekł Luziński.
— Zlitować! nad promienistym geniuszem, który mniema, że mu wolno wszystko gnieść nogami — zawołał Szurma. Cóż to znowu pleciesz? Geniusz nie potrzebuje litości, ani przyjaźni, nie obowiązanym jest do wdzięczności — nie szanuje pospolitych życia prawideł, a że ja tylko niemi się rządzić mogę, jako prosty śmiertelnik, po co mi się wdawać z tą arystokracją ducha?
Ruszył ramionami.
— To cóż, wypędzisz mnie od siebie? zapytał Luziński, usiłując to w żart obrócić.
— Nie będę miał potrzeby uciekać się do tak gwałtownych środków, rzekł Szurma, — ty sam zmiarkujesz, że dla ciebie, w mojej chacie ubogiej, miejsce niewłaściwe.
— Tak? rzekł, podnosząc się Walek, na którego twarzy gniew hamowany się malował — więc proszę o radę co mam z sobą począć?
— Geniusz prosi o radę? cha! cha! zawołał Szurma — nie jestem tak zarozumiałym, bym mu miał drogi wyznaczać.
— Okazywałeś mi zawsze dosyć przyjaźni.
— Prawda, odparł Szurma, bom sądził, że mimo twych ekscentrycznych dziwactw pewnej granicy przyzwoitej przestąpić nie jesteś zdolnym, dziś się ciebie boję. Któż mnie zapewni, że po tygodniu pobytu, nie urościsz do mnie równych jak do poczciwego doktora pretensyj?
— Sądzisz więc, żem źle postąpił?
— Ale któż inaczej cię osądzi?! zawołał inżynier. Jeźli mam jaką radę do dania, to jedną, albo przeproś opiekuna i życie obierz czynne, lub wynoś się ztąd — gdzie cię uczciwi ludzie wszyscy potępić muszą.
Luziński zwlókł się powoli z kanapy, rzuconą na stół czapkę włożył na głowę milczący, nie odpowiedział nic i skierował się ku drzwiom.
— Będę pana tylko prosił, aby tu moje rzeczy, których sam zabrać nie mogę, jakiś czas pozostać mogły, póki się po nie nie zgłoszę. Żegnam pana.
Szurma kiwnął głową, drzwi się zamknęły, Walek wyszedł na ulicę i powolnym krokiem powlókł się nie pewien siebie do restauracyi pod Różą.
Instytucya ta dobroczynna znajdowała się od lat już wielu w samym rynku miasteczka, nieopodal od cukierni pana Batysta Gorconi i poczty. Trafiało się czasem, iż zgłodniały podróżny do niej zachodził, ale głównie miała ona na celu zaspokojenie gwałtownie się czuć dającej potrzeby podobnego zakładu dla licznych urzędników miasteczka, kawalerski żywot wiodących i dla nie mających stałego zatrudnienia właścicieli domów, którzy radzi tu czytywali Kuryerka, grali w bilard, pili piwo, niekiedy kawą się raczyli, a nawet stawiali w wielkich wypadkach butelkę kwaśnego wina przed oczy zdumionych ciekawców.
Restauracya pod Różą utrzymywana była przez wdowę, panią Pauze, która niewiadomo jak była z domu, i nikt ściśle oznaczyć nie mógł, ani kiedy została zamężną, ani w jaki sposób postradała małżonka. Była to osoba zdrowia delikatnego, nerwów nader draźliwych, nie zajmująca się zbytnio zakładem swym, którym kierował oberkelner pan Ignacy, piękny mężczyzna wyfryzowany i noszący wspaniałe dewizki u zegarka i guziczki u koszuli. Oprócz tego, dwie zgrabne dziewczynki Hanka i Jóźka, posługiwały gościom z wielkiem ich zadowoleniem.
Restauracya miała wielką salę bilardową, nieco ciemną tylko i nizką, do której schodziło się po dwóch schodach, ozdobną w szafę za szkłem pełną cygar, cukrów i innych kosztownych łakoci, drugi pokój jadalny, przybrany kilku pięknemi portretami i parę mniejszych pokoików.
Pani Pauze miała oddzielne pomieszkanie z białemi firankami, fortepianikiem, klatką kanarków i wspaniałą kotarą. Tu tylko najbliżsi, najpoufalsi znajomi, przypuszczonemu bywali na stopie nie gości, ale przyjaciół.
Restauracya dawała obiady abonamentowe szkaradne, ale z których naturą żołądki konsumentów po niejakim czasie oswoić się mogły, karmiła niektóremi potrawami extra gości przypadkowych, miała poddostatkiem piwa, wina, ponczu, kawy, a pan Ignacy odzywał się czasami, że z trudnością nawet w Warszawie równą jej znaleźć można, co może prawdą było.
W restauracji pod Różą, wieczorami zwłaszcza, zbierali się amatorowie szlachetnej gry bilardowej, do których w poufałem gronie należał też pan Ignacy, sławny z robienia bil klapsztosem. W tej sali, która oświecona lampą zwieszoną nad zielonem polem walki, wydawała się dość fantastycznie, ze swemi głębiami ciemnemi i szafą pełną nęcących tajemnic (od której klucz nosił sam pan Ignacy) zbierało się wieczorami, najdystyngowańsze towarzystwo miejscowe: pan pocztmistrz, niekiedy burmistrz, sekretarz sądu, i inni dygnitarze prowincjonalni.
Wszyscy dobrze znajomi byli tu en famille, jak w domu, rozmowa toczyła się poufale, i każdy wychodząc, czuł w sercu wdzięczność dla pani Pauze, za poświęcenie, z jakiem utrzymywała to miejsce niewinnej rozrywki. Wprawdzie to co zwykle zwano arystokracją miejską: Doktór Mylius, aptekarz Skalski, kupiec Siebeneicher, nawet inżynier Szurma i inni czubaci (tak ich żartobliwie mianował pocztmistrz) nie często się tu ukazywali, nie zabawiali długo — ale też za to nie używali błogich rozkoszy gawędki zajmującej, jak wieczory pod Różą uprzyjemniała. Miano często swobodę opowiadania sobie o nich różnych zajmujących powiastek i nie szczędzono żółtobrzuchów. Tem przezwiskiem znowu napiętnował ich nieco złośliwy sekretarz sądowy, który tu uważany był za człowieka znakomitych talentów, zabłąkanych jakimś wypadkiem na prowincyę. Jeden talent miał nie zaprzeczenie, bo pił jak nikt, nie był pijanym nigdy, i nieodmówił kieliszka, choćby witryolem nalanego.
Bilard pani Pauze nie był pierwszej młodości, sukno doznało losów różnych, nogi nie zupełnie były poprzytwierdzane do posadzki, ale nawykli doń wiedzieli, z kim mieli do czynienia, i woleli staruszka, niż nieubłaganej surowości nowe wyroby, tajemniczej natury, po których kule toczyły się najczęściej wbrew najpewniejszej rachubie.
Jakkolwiek towarzystwo zgromadzające się pod Różą nie było wcale genialnem i nie zajmowało się kwestyami literatury, sztuki, ekonomii politycznej, Walek Luziński uczęszczać tu lubił. Tajemnicą, która go tu przyciągała, była cześć, jaką mu oddawali wszyscy goście, niewyjmując utalentowanego sekretarza, i przyjaźń gospodyni, która mając usposobienia poetyczne, acz słabo rozwinięte, instynktowo czuła się sympatyczną dla osłonionego jeszcze mgłą zarania geniuszu.
Walek Luziński nietylko miał kredyt w restauracyi, spędzał tu często całe dnie na pół leżąc na ławce, ale bywał niekiedy gościem u miłej wdowy, która rozmowę z nim cichą przekładała nad inne. Chociaż milczał czasem godzinami i prawił potem genialne niedorzeczności, nigdy reputacji swej wielkiego człowieka w przyszłości nie nadwerężył. Naturalnie więc po doznanem przyjęciu więcej niż chłodnem u Szurmy, pomyślał najprzód o schronieniu chwilowem pod Różą. Nim doszedł do tego portu, powziął nawet szczęśliwe postanowienie odezwania się do serca sympatycznego miłej pani Pauze, i szukania u niej rady przyjacielskiej.
Ale jakkolwiek wycieczka do Szurmy i rozmowa z nim nie wiele zabrały czasu, nim Walek doszedł do restauracyi, poprzedziły go tam już, przez kilka na raz osób przyniesione wieści, o jego zajściu z opiekunem. Zdania o wypadku były podzielone, opowiadania się różniły wielce, powody były nieoznaczone, domysły nader śmiałe — lecz skutkiem usposobień ogółu dla Walka, pewnej niechęci dla doktora, do którego żal miano, iż rzadko raczył tu bywać — winę przypisywano Myliusowi raczej a politowanie i współczucie objawiły się dla nieszczęśliwego sieroty.
Wiadomość ta zelektryzowała do tego stopnia wszystkich mieszkańców i gości, iż niewyjmując pani Pauze, zgromadzili się w sali bilardowej, na której progu stały Hanka i Jóźka, chłopiec Matyaszek, stróż nawet w fartuchu z miotłą, co w tym ekstraordynaryjnym wypadku nie raziło ani sekretarza, ani pocztmistrza. Ciekawość, jak inne namiętności, równa ludzi — skupiali się słuchając opowiadań, a pani Pauze załamywała ręce w milczeniu.
— Nieszczęśliwy młodzieniec! szepnęła pocichu.
— Gbur i grubijanin ten Mylius, ja to zawsze mówiłem, ozwał się sekretarz, tyranizował go, męczył, nudził, nakoniec by się i w świętym cierpliwości przebrało.
— Ale co on pocznie?
W tej chwili żywy chód dał się słyszeć w przedsieni, Hanka i Jóźka rozstąpiły się przelękłe, jakby się im upiór pokazał, i na górnym schodzie, blada twarz bohatera zajaśniała oczom zdumionym przytomnych.
Wszyscy zamilkli trącając się łokciami, we wszystkich sercach zrodziło się uczucie wdzięczności dla Walka, że żal swój przyszedł wylać na łono przyjaciół, że im przyniósł pierwociny tak niezmiernie ciekawej awantury. Ale nieśmiano spytać o nie zbolałego młodzieńca, który minąwszy Hankę i Jóźkę, wprost skierował się ku bilardowi, pozdrowił panią Pauze i szepnąwszy jej kilka słów niezrozumiałych, pośpiesznie wyszedł z nią do jej pokojów.
Mówiliśmy już, iż miła wdowa miała serce czułe i usposobienie poetyczne, cierpiała częsty ból zębów, który przypisywała także nazbyt rozkołysanemu sercu, oddziaływającemu na cały organizm; chustka biała czyniła ją interesującą, podwiązywała się nią prawie zawsze.
Zarumieniona i poruszona weszła gospodyni na górę, i siadając w fotelu, wskazała Walkowi miejsce naprzeciwko siebie. Luziński miał w ręku swój słomiany kapelusz.
— Moja droga pani, rzekł — zdarzył mi się przypadek.
— A! wiem już, wiem, ale jakże to było? podchwyciła czuła istota.
— Jakto? pani już wiesz? zawołał zdziwiony Luziński.
— Słyszeliśmy, tak — już coś po mieście chodzi. O! ten niegodziwy doktór — ale czyż prawda, że śmiał się targnąć na waćpana?
— Targnąć się? na mnie! krzyknął oburzony Walek — to bezecna bajka! to niegodziwa potwarz uwłaczająca mi! ja nie dałbym się nikomu targnąć na siebie, boby zuchwalec skinienie życiem przypłacił. Inaczej się wcale stało — dodał — powiedziałem mu ostrą, należną jego postępowaniu prawdę, odebrałem kapitał mojej matki, który miał sobie powierzony i opuściłem ten dom na zawsze.
Wdowa słuchała z chciwością, połykając wyrazy, w uchu jej zabrzmiał: kapitał, i trzeba wyznać, że przyjaźń jaką miała dla genialnego młodzieńca jeszcze się zwiększyła, niewiadomo jego niedolą, czy kapitałem?! To pewna, że gdy począł jej malować położenie swe przykre chwilowo, powstała żywo z fotelu i oświadczyła mu, że próżny pokój na górze, czasami tylko dla nadzwyczajnych gości w chwilach wielkiego natłoku zużytkowywany — oddaje mu chętnie, choćby na czas jak najdłuższy.
Trzeba, dla ocenienia tej ofiary, dodać, iż pokój był od ulicy, z firankami, o dwóch oknach i meble miał wcale przyzwoite, choć pochodziły z licytacyi po Abramie Konwisie, starozakonnym kupcu, który nieszczęśliwie zbankrutował.
Walek nie mógł inaczej, wymowniej okazać swej wdzięczności wdowie, jak dłoń jej drżącą przyciskając do wzburzonej piersi, co chorą twarz, osłoniętą białą chusteczką, ożywiło kraśnym rumieńcem.
— Pani, rzekł wzruszony, racz wierzyć, iż dozgonną dla niej to serce wdzięczność zachowa.
— Niech pan pośle po rzeczy (o mało nie pomyliła się i nie powiedziała — po kapitał) zawołała wdowa, niech się pan przenosi do mnie i niech sobie ludzie gadają co chcą, ja się z ich potwarzy śmieję.
— A ja nimi gardzę, dodał Walek.
Zdawało się pani Pauze, iż nie miała chwili do stracenia i natychmiast zeszła dla odkomenderowania stróża do dworku Szurmy po tłómoki. Postanowienie to heroiczne, zdawało się nie w smak iść oberkelnerowi, panu Ignacemu, który strasznie głową kiwał, chciał nawet czynić pewne uwagi, ale wdowa ani ich słuchać myślała. Była to kobieta tem energiczniejsza, że w gruncie słaba, a człowiek czujący się niepewnym siebie, gdy się uprze, staje się kamiennym.
Po heroicznej tej decyzyi, pani Pauze zamknęła się na górze, a Walek zeszedł na dół z postacią prawie tryumfującą, i tu otoczono go kołem. Towarzystwo jeszcze się było zwiększyło, wszyscy pałali ciekawością, bohatera mieli w ręku, przyzwoitość wszakże napastliwymi być nie dopuszczała. Walkowi zostawiono swobodę umieszczenia się na ławce jak zwykle, i wypoczynku po tajemniczej przygodzie.
Zrazu poszanowanie dlań wstrzymywało nawet od partji bilardowej, na którą przychodziła pora, ale po dojrzałej naradzie zgodzono się, iż dźwięk kul i stukot karambolów są jednym z najskuteczniejszych środków rozbicia smutnych myśli. Sekretarz pierwszy puścił bilę po suknie dawniej zielonem. Walek zamyślił się, towarzystwo odzyskało wolne ruchy i swobodę dni powszednich.
Dzień to wszakże nie był jak inne, znikający z pamięci ludzkiej bezpowrotnie, zaledwie gracze pierwsze punkta znaczyć poczynali, gdy drzwi sali się otwarły, młody mężczyzna stanął w progu, a że nie był z miejscowością obeznanym i o trzech schodkach nikt go nie uprzedził, poślizgnął się fatalnie i byłby może padł z nich, gdyby się nie zatrzymał na plecach sekretarza, którego niezmiernie grzecznie przepraszać zaczął. Sekretarz się śmiał, i rozmowa wszczęła.
— Widać, żeś tu pan dobrodziej u nas gościem po raz pierwszy, rzekł wesoło — bo każdy niemal jak pan, przypłaca wiadomość o schodach guzem lub strachem.
Nas to już nie dziwi.
Nieznajomy, który wpadł z takim hałasem, był w istocie całkiem obcym w miasteczku, a że nie mamy powodu robić z tego tajemnicy, powiemy od razu, iż nim był baron Helmold Kaptur, wracający ze swej wycieczki do Turowa i dla pewnych, ważnych osobistych interesów, potrzebujący parę dni zatrzymać się w miasteczku.
Nawykły do stolic, baron sądził, że tu znajdzie choć miniaturowe ich powtórzenie, na małą skalę, hotel, table d’hote, miejsca, w których by coś mógł pochwycić. Ze zdumieniem przekonywał się, że w hotelu, który nosił ten tytuł, trudno było o jeden pokój, gdyż zwykle pusty, zajmowano kartoflami, a restauracya była widocznie przeznaczoną dla miejscowych. Witano go tu tak zdziwionemi oczyma, iż dłuższy pobyt zdawał się niepodobnym, a poznajomienie się i rozgadanie prawie niemożliwem. Zostawała mu wprawdzie apteka, ale tu powtórzonemi odwiedzinami lękał się obudzić nadziei w pięknej królewnie i na głowę wziąść dosyć nieznośnego przyjaciela Rogera. W ostateczności bytność u Skalskich przypuszczał tylko jako smutną konieczność, gdyby jej uniknąć nie było można.
Tymczasem raz dostawszy się do restauracyi, postanowił tu już wieczerzać, a jeśliby co dało się dobyć z gości — korzystać. Umiał być dobrym koleżką gdy tego była potrzeba, choć strój, ruch, powierzchowność, zdradzały w nim człowieka innego świata.
Oberkelner poznał w nim barona po dewizkach od zegarka, pełnych wykwintnego gustu, których mu w duszy pozazdrościł.
Sekretarz jeszcze się śmiał, a baron mu wtórował, już oczyma inwentarz towarzystwa spisując. Uderzyła go twarz smutna, ponura i wyrazista Walka Luzińskiego, instynkt wskazywał w nim człowieka kwaśnego, nieprzyjaznego ogółowi, który mógł być drogocennym do zbadania, bo z niego dobyć łatwo było wszystkie ciemne strony tutejszych ludzi i spraw. Ale jak się tu było przychwycić do dzikiego nieco stworzenia, które musiało elegantów, jak baron, nienawidzieć?
Pan Helmold był człowiekiem bardzo praktycznym, zadysponował sobie wieczerzę na prędce, a sam udając wielce zamiłowanego w grze bilardowej (i w istocie celował w niej trafnością oka) usiadł przy Luzińskim, przypatrując się dramatycznej partyi między sekretarzem a pocztmistrzem.
Pocztmistrz, który go widział, bo mu dawał konie do Turowa, szepnął na ucho sekretarzowi.
— Baron z Galicyi.
Sekretarz, który potrzebował kredą natrzeć koniec kija, ustawił się tak, ażeby mógł do ucha powiedzieć Luzińskiemu.
— Baron austryjacki.
Walek spojrzał ciekawie na sąsiada.
— Pan dobrodziej nie grasz? zapytał go odważnie przybyły.
— Owszem, czasami grywam, jest-to rozrywka po pracy, dosyć przyjemna. Głowa spoczywa, ręce się ruszają.
— Tak, i ciało jest w ruchu, osobom zmuszonym do siedzenia...
— Ja nie jestem zmuszonym do niczego, odparł Walek szorstko.
— A! rzekł baron wpatrując się w niego — ja także — jesteśmy więc w jednakiem położeniu, ale dlatego bilard mnie bawi.
— Czasem i mnie, ale długo...
— Tak! długo to niepodobieństwo. Pan dobrodziej jesteś mieszkańcem tutejszym?
— Chwilowo, odparł Walek, miałem tu stosunki, ale zapewne ztąd wkrótce wyjadę.
— A! zapewne do Warszawy?
— Dotąd nie wiem.
— Okolica dosyć pusta?
— Jak u nas wszędzie.
Rozmowa szła ciężko. Luziński nie był tego dnia usposobionym. Baron rachował na butelkę szampana, ale wieczerzę miano mu podać w drugim pokoju, jak tu było Luzińskiego zaprosić — łamał głowę.
Przebąkiwali po słówku, gdy oberkelner sam osobiście zjawił się z kurczęciem tak wyrosłem, że mogło otrzymać maturitatis i nazwać się już kurą.
— Gdybym śmiał być natrętnym, ozwał się baron, i mógł prosić pana dobrodzieja jako ziomek, choć nieznany, na kieliszek szampana...
Walek lubił bardzo szampana, była to jedna z jego licznych słabości, gdyż i węgrzyn dobry go rozczulał, zachwiał się widocznie, baron skorzystał z tego.
— Chodź pan, młodzi jesteśmy oba, choć nieznajomi, czemubyśmy pogawędzić nie mieli?
Luziński wstał i poszedł, posłano po szampana w lodzie; rozmowa samą jego nadzieją się ożywiła, spoufaliła.
— Okolica mi się dosyć podoba — rzekł baron, mniej ludzie — może to wina tego, iż ich znam mało.
— Gdy ich pan poznasz lepiej, nie zyszczą na tem, jak w ogóle ludzie, przerwał Walek, ale kogóż pan tu poznał?
— A no, oddawna w Warszawie znałem pana Rogera.
Luziński się skrzywił i zmilczał.
— Pan zna Skalskich?
— Czy pana ta rodzina obchodzi bliżej?
— O! bynajmniej! rozśmiał się baron, alem ciekawy, czy to są obywatele wiejscy, zamięszani tu przypadkiem, czy...
— To są właściciele apteki, papa Skalski był, jest, ale niechce już być więcej aptekarzem. Mama może by zniosła aptekę, córka i syn — nigdy. Raczej śmierć niż aptekę. Skalscy pieczętują się herbem, a herb i rubarbarum nie chodzą z sobą.
— O! wybornie! śmiał się Helmold, nalewając wino Luzińskiemn — takiemi się mi wydali, gdy mnie tam Roger zaprosił.
— Panna Idalia jest bardzo piękna! — dodał Luziński, ale...
— Jest i ale w tej piękności? — zapytał baron.
— Nie w piękności, chyba w sercu, podchwycił Walek, urodziła się bez niego. Nie słyszałem by komu serce, lub noga wyrosła, jeźli bez nich przyszedł na świat.
— Co do serca, to sprawdzić trudno, rzekł baron, człowiek który nie ma go, długo czasami pada jego ofiarą, gdy się zapóźno obudzi.
— W pannie Idalii... wątpię... Jest-to osoba wykształcona, miła, dowcipna, piękna, zachwycająca, ale...
— Brak serca, to dla kobiety największe szczęście...
— A dla mężczyzny co ją pokocha, najokropniejsza klęska.
— Na cóż się w niej kochać? — spytał baron.
— A! to prawda, dodał Walek, ale są predestynowani...
— Czy już wielu nieszczęśliwych padło ofiarą? — spytał baron.
— Ja nie wiem, śmiejąc się odparł Luziński, choć wychowany w tem miasteczku, choć tu żyjący znowu od niejakiego czasu, nie mam szczęścia bliżej się znać z apteką. Apteka choruje na arystokracyą, a ja... tego panu mówić nie potrzebuję, nie należę do niej.
— Pan wiesz ile jest rodzajów tak zwanej arystokracyi? — spytał baron.
— Ja nie mam pretensyi do żadnej, mówił Luziński śmielej coraz. W Anglii możebym jak Dizraeli, jak Macaulay dobił się czegóś... nawet pąsowego fotelu, ale u nas...
— Widzę że pan pracujesz... umysłowo?
— Gdyby ta praca w kraju naszym możliwą była, zawołał Luziński, możebym się jej oddał. Ale dla kogo ją przedsiębrać? dla czterech czytelników, którzy to wiedzą co i ja? potrafią to samo, a pragną czegoś większego? do czego mnie nie obudzi nigdy zachęta potrzebna dla geniuszu, ani współczucie którem on żyje...
— Oryginalnie trafiłem, mówił sobie w duchu baron, słuchając. Plecie niewiedzieć co, ale z werwą! dalipan, z werwą!
I dolał mu jeszcze szampana.
— Pan nie powinieneś tu w tem ciasnem kółku pozostawać, odezwał się grzecznie.
— To też jestem tu tylko przelotem, mówił Walek nabierając otuchy, ale mi brak ochoty, energii, woli, nie widzę celu, życie trawię na poziewaniu.
— Jeśli pan masz położenie niezależne...
— Zupełnie, zupełnie, podchwycił Luziński, jestem wolny, nawet do pracy mnie nic nie zmusza, bo bez niej żyć mogę.
— To może nieszczęściem jest dla pana.
— Tak czy owak życie minie... mówił Luziński pijąc...
Wszystkie te zwierzenia niewiele obchodziły barona, szło mu o wcale inne wiadomości.
— Znasz pan zapewne okolicznych mieszkańców?
— Trochę... zresztą tu się wszyscy znamy.
— A hrabiów Turowskich?
— Tych niepodobna nie znać, odparł Luziński, któremu szumiało w głowie.
— Stara rodzina, zamożna, pańska?
— Niegdyś tak, ale teraz, panny tylko dwie, nieszczęśliwe niewolnice, mają jeszcze coś majątku, reszta w ruinie. Stary dogorywa, syn garbusek myśli pewnie albo siostry pogrzebać, lub się chyba ożenić z garbatą, a bogatą. Politurowana nędza...
— Ależ hrabianki? — spytał baron.
— Te w istocie mają być bardzo majętne. Szczęściem dla nich, matka je odumarła młodo i fortuna została nietkniętą, ale cóż im po niej? Trzymają je zamurowane, i macocha pewno nie dopuści, żeby o którą mógł się starać jaki kandydat do stanu małżeńskiego i poślubić. Na straży stoi kuzynek Francuz, braciszek czujny o swe dobro, a zresztą nałóg niewoli, który pannom odebrał i nadzieję, i wszelką ochotę wyjrzenia na świat...
— Być może, obojętnie rzekł baron, tembardziej że panny nie są już pierwszej młodości, i ta fortuna o której mówią, bądź co bądź, problematyczna.
— Co do tego ostatniego, wcale nie, zawołał Luziński, fortuna to znaczna, nie ulegająca najmniejszej wątpliwości, nie znajdziesz pan człowieka u nas, któryby jej obliczyć mu nie mógł.
— Naprzykład? — spytał niedbale baron.
— Panny w najgorszym, najgorszym razie, będą mieć po pół miliona, licząc nawet, że je obedrą.
Baron był zapłacony za szampana, dla niepoznaki już tylko począł rozpytywać znowu o Skalskich.
— Panna Idalia także nie byłaby ubogą, odpowiedział zbyt otwarty Walek — ale jeźli aptekę sprzedadzą, o co podobno właśnie się starają, zmarnują to, co na niej zarobili. Taksują ich tu ludzie na przeszło pół miliona, ale któż wie, jak ojciec podzieli rodzeństwo? Spodziewam się tylko, że panna Idalia nie da sobie zrobić krzywdy.
— Zdaje się, panna bez serca, powinna być praktyczną — dodał baron, śmiejąc się.
— Jest-to wiek ludzi praktycznych — odparł szydersko Luziński — praxis dziś górą po nad wszystkiem. Są nawet dzieła, poemata, filozofie, umysłowe twory — niepraktyczne i praktyczne. Tajemnica praktyczności naszego wieku zależy — na bladze. Blaga daje skrzydła, otwiera usta, podstawia piedestał, blaga jest smarowidłem, bez którego machina epoki by nie szła. Kto nie ma blagi, kto się do niej nałamać niepotrafił, biada, mu! zostanie niepraktycznym i potępionym.
— A pan jesteś za blagą? zapytał wesoło baron.
— Myślę się oddać studyom nad nią, gdyż największy geniusz bez niej się na nic nie zdał, rzekł Luziński. Trzeba przed nim bić w bęben i grać w trąby, inaczej prześliznie się niepostrzeżony.
Baron już ziewał wewnątrz, był zmęczony, teorya blagi wcale go nie bawiła, dowiedział się, co wiedzieć pragnął, życzył się wyśliznąć, dopił wino, zaczął zapewniać Luzińskiego, iż nader jest szczęśliwym, ze spędzenia tak miłego wieczora, wziął za kapelusz, zapłacił rachunek, i mówiąc sobie w duszy, iż dnia nie stracił, wysunął się nareszcie na spoczynek do hotelu, w którym przyrzeczono mu kartofle wynieść, aby jego pomieścić.
Luziński udał się do swego apartamentu na górę, rozmarzony nieco, ale tryumfujący.
I gdy poczciwy Mylius wracając do domu ze łzą w oku mijał drzwi pokoiku pustego, nieśmiejąc spojrzeć na nie, aby mu nie przypomniały wychowańca, Walek bez zgryzoty i tęsknoty kładł się do miękkiego łóżka, mówiąc w duchu:
— Pożałuje tego stary!
Miał słuszność, doktór oka nie zmrużył w nocy, na przemiany czytał fizyologią i chodził po pokoju. Ranek zastał go na nogach, i znużenie o świcie litościwie przymknęło powieki. Luziński we śnie marzył o laurze na kapitolu.


ROZDZIAŁ VIII.

Nazajutrz rano, wedle chwalebnego swojego zwyczaju Walek Luziński nie zbudził się aż po ósmej, byłby może zasnął jeszcze dłużej po wczorajszej biesiadzie, gdyby mu snu pukanie do drzwi nie przerwało. Sądził, że troskliwa gospodyni przysyłała mu kawę, i narzuciwszy suknie na prędce, pobiegł otworzyć; w progu stał chłopak doktora Myliusa, który milcząc, doręczył mu opieczętowaną z papierami kopertę. Twarz chłopca się rozjaśniła, był pewnym, że doktór przeprosi go i nazad powoła, układał już w głowie warunki amnestyi; ale posługacz nie czekając odpowiedzi, odszedł szybko, a w rozerwanej na prędce kopercie nie było ani słowa od Myliusa, tylko papiery po matce Luzińskiego pozostałe, metryki, listy, świadectwa, które wychowańcowi mogły być potrzebne. Odesłanie ich oznaczało, że Mylius wcale o pojednaniu nie myślał, i owszem, wszelkiego zbliżenia i powodu doń na przyszłość chciał uniknąć.
Mimowolnie zajęty tą pozostałością po matce, której nigdy jeszcze nie miał w ręku, Luziński siadł jak stał rozbierać papiery, aby się z nich o sobie coś więcej dowiedzieć. Mylius rzadko mu wspominał o matce i tyczących się jej okolicznościach. Walek niewiele się jakoś o to troszczył, uważając się już za przybranego syna i spadkobiercę doktora, ale od wczora niespodzianie zmieniły się okoliczności, a przeszłość poczęła go więcej obchodzić.
Papiery wszakże nie wiele o niej objaśnić mogły — było ich mało, i żadnego ciągu. Matka Luzińskiego urodziła się za Bugiem, wychowała i mieszkała u bardzo dalekich krewnych w Turowie. To pokrewieństwo jakkolwiek prawie fantastyczne, bo stopnia jego oznaczyć było niepodobna — pochlebiło niezmiernie dumie młodego człowieka, powiedział sobie, że z niego korzystać będzie!
Był dotąd zażartym demokratą, wyśmiewał Skalskich za ich pretensje szlacheckie, ale znalazłszy się nagle po matce szlachcicem, urósł natychmiast i poczuł się jakby silniejszym. Z drugiej strony wszakże, mógł się czuć upokorzonym, bo choć papiery nie dokładnie to oznaczały, widać z nich było, że zamąż pójście matki, stało się powodem jej wygnania z Turowa. Musiała więc pójść nietylko za nieszlachcica, ale może za kogoś takiego, z kim Turowscy najmniejszych mieć nie chcieli stosunków.
Z dat, z notat, listów, widać było, że Luzińscy żyli z sobą niedługo, że opuszczona, w niedostatku zmarła matka jego, a mąż niewiedzieć gdzie się podział. Spodziewała się jego powrotu do samej śmierci, miała nadzieję, że dziecięciem się zaopiekuje, że się o nie upomni, — milczenie tak długie dowodziło, że chyba zginąć musiał. Co się tyczy familii ojca, tej ani pochodzenia, ani zajęcia, ani stanu, Walek z papierów wyczytać nie mógł. Zdawało mu się wszakże, iż albo z okolicy, lub nawet z samego miasteczka musiała mieć początek, i że ojciec jakąś służbę w Turowie i miejsce miał, gdy się o matkę starał.
Ale to były raczej domysły i prawdopodobieństwa niż pewniki, na których by się opierać można.
Przypomniał sobie teraz Luziński. iż będąc kiedyś w kościele, słyszał z ambony zapowiedzi jakiegoś mieszczanina, który to nazwisko nosił, i z tego powodu dowiedział się, iż rodzina bardzo uboga, mająca kawałek gruntu na przedmieściu do dziś dnia istniała. Miałażby ona być jego rodziną? Walek demokrata, uszlachcony świeżo, na myśl tę się oburzał. Czuł już w sobie nietylko geniusz wczorajszy, ale krew wybranych płynącą po żyłach. Matka jego z domu Buzimirska, spokrewnioną była z Turowskimi, a kolligacya z nimi, starczyła za genealogią!
Przerzuciwszy parę razy papiery i złożywszy je razem z pieniędzmi, które postanowił geniusz nosić przy sobie, — począł się namyślać nad tem, co mu czynić należało? Niepodobna było pozostać w restauracyi na łasce pani Pauze, w miasteczku na oczach ciekawej gawiedzi, bez zajęcia, zwłaszcza, mając w kieszeni sto tysięcy złotych, które dla każdego mogły być pięknym fortuny początkiem.
Uśmiechała się naturalnie stolica, zawód literacki i sława, która skronie jego uwieńczyć miała. Ale nieprzełamane lenistwo radziło się nie śpieszyć, chciał wprzód, pod pozorem zasiągnięcia wiadomości o matce, udać się do Turowa. Któż wie, na co się to przydać mogło, zawsze zawiązanie na nowo tego węzła, łączącego ze światem arystokratycznym, nie było do pogardzenia. Samo uprawnienie do wyrzeczenia w rozmowie: — Mój kuzyn hr. Turowski — już coś było warte.
Gdyby hrabstwo wyparło się tego pokrewieństwa, co za wyborny temat do wyrzekania przeciwko tym arystokratom, którzy ubogiego krewniaka znać nie chcieli.
Swoboda miała, jak się przekonywał, swe dobre strony, mógł czynić co chciał, ale nie łatwo mu było chcieć czegoś stanowczo, tej sprężyny, która się wolą nazywa, która człowiekiem włada i porusza, brakło mu właśnie. — Odłożył to do namysłu, wszak nie było w tem nic tak bardzo naglącego. — Zobaczymy!
Dziwiło go to tylko niepomału, że doktór, który przecież wielekroć te papiery przezierał i o pokrewieństwie wiedzieć musiał, nigdy mu o tem nie wspomniał, nie napomknął nawet, równie jak o Luzińskim ojcu.
Ten tajemniczy ojciec, którego imię tylko objawiała metryka ślubu, oznaczająca nieszlacheckie pochodzenie, (gdyż mu urodzonego nie dodano) — raz w papierach ukazawszy się nikł bez śladu. Wedle wszelkiego podobieństwa, nie było się nim co pochwalić. Walek spodziewał się coś przecie więcej, choćby od starych ludzi dowiedzieć się w Turowie. Milczenie pokrywało jeśli nie jaki dramat, to coś o czem synowi koniecznie dowiedzieć się było potrzeba. Dlaczegóż doktór, który musiał wiedzieć o powodach oddalenia się i ucieczki, nigdy o tem ani wspomniał?
— Wszystko ja to, bądź co bądź wyjaśnić muszę — zawołał Luziński, w ciemnościach tych żyć nie mogę. Choćby ojciec co przewinił, wina nie spada na mnie, któż wie padł może ofiarą prześladowania, niesprawiedliwości, potwarzy?
Widząc, że pani Pauze nie myśli mu przysłać kawy na górę (piękna wdowa miała w tem może pewną rachubę), Walek ubrawszy się, zszedł do jej pokoju i zastał ją, bez zwykłej chustki, bladą, interesującą, dosyć starannie ubraną, witała go czule i z zajęciem. Pierwszy raz przyszło na myśl Luzińskiemu, iż mogły nań być zastawione sieci, a jako człowiek nader praktyczny (mimo geniuszu) postanowił się mieć na baczności.
Pani Pauze, już gotową kazała podać kawę na swoim stoliku; przyniosła ją Jóźka uśmiechnięta.
— Ale to prawdziwie, odezwała się wdowa — same nowiny w miasteczku — pan wie? Skalscy sprzedali aptekę i dom.
— Doprawdy? kiedyż? komuż? tak nagle!
— Właśnie że to najdziwaczniejsza, iż się stało tak nagle, mówiła wdowa, czule wpatrując się w Walka, który oczy spuszczał przez ostrożność — wczoraj, słyszę, doktór Mylius poszedł do nich w imieniu tego nieznajomego jegomości co tu osiadł niedawno, i od słowa skończyli.
— Nie sądzę, rzekł Walek, tak sobie mówią, ale po cóż by temu nieznajomemu apteka?
— Mówią, że on także gdzieś w Ameryce, czy coś, był aptekarzem.
— I z Nowego-Yorku przyjechał tu w takiej mieścinie zakładać aptekę? rozśmiał się Luziński. E! nie pani, nie wierzcie temu, to być nie może.
— Tak mówią. Już nawet Skalscy podobno wsi szukają, czy też znaleźli.
Luziński się do rozpuku śmiał.
Miał może pewne do tego powody, ale na ten raz omylił się sceptycyzmem swym, gdyż rzeczy przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu tak stały jak mówiła piękna pani Pauze.
Porzućmy młodego człowieka w błogiem, na cztery oczy śniadaniu z piękną gosposią, (któremu przez dziurkę od klucza przyglądała się ciekawa Jóźka) a pójdźmy z poczciwym doktorem.
Na żądanie owego kolegi Waltera, Mylius jakkolwiek strapiony, powlókł się do apteki Skalskich. Wiemy, że tu mocne miano postanowienie pozbycia się kamienicy i interesu. Stary, poczciwy ojciec, naglony przez dzieci, nie mogąc sobie wyszukać kontrahenta w miejscu, wybierał się do Warszawy. Tłumoki już były popakowane, miejsce przez pocztmistrza zapisane na dyliżans idący z Brestia; familia z niecierpliwością wyczekiwała i podróży i jej skutków, gdy pod wieczór, do tak zwanej kancelaryi Skalskiego, wszedł pochmurny Mylius, i nic nie mówiąc, padł na kanapkę stojącą przy drzwiach.
Od czasu, gdy Skalski postanowił rzucić aptekę, daleko mniej względów czuł się obowiązanym okazywać Myliusowi, oburzyło go prawie to poufałe, milczące, bez ceremonii padanie w jego pokoju na kanapę — nawet bez przywitania. Odwrócił głowę kwaśno.
Doktór myślał, naprawdę rzekłszy, więcej o swej biedzie, niż o swem poselstwie, zadumał się.
— A więc ja pierwszy mam wam powiedzieć: dobry wieczór? — hę? zapytał niby szydersko aptekarz.
— Czy to my się od wczora znamy? — rzekł na to zimno Mylius, mamże cię częstować tym formularzem grzeczności! A! stary, stary! Ja przychodzę za interesem, nie żeby ci dawać — dobry wieczór.
— Jeźli aptecznym, to darujcie — ja już przestałem się zajmować apteką, odparł Skalski.
— A! to ci winszuję, rzekł doktór, boś się domyślił tego co ci dawno wypadało uczynić, nie miałeś zdolności i powołania do rzemiosła.
— Rzemiosła? sztuki przecie! poprawił Skalski.
— A więc sztuki, — mówił doktór powoli. Sprzedałeś więc aptekę i sztukę?
— Nie, ale jadę jutro rano do Warszawy, gdzie mnie kontrahent czeka.
— A! dobrze! co ci dają?
— Co mi dają? powtórzył Skalski zakłopotany, na cóż to doktorowi?
— Możebym dał więcej, albo mniej? rzekł Mylius.
— Przecież doktór nie możesz być aptekarzem?
— Tak, ale mogę mieć aptekarza. Wystaw sobie Skalski, jakby to było pięknie, mieć aptekę w ręku i karmić pacyentów lekarstwami bez miary, a ciągnąć do kieszeni i za wizyty i certum quantum od leków? hę?
Skalski popatrzał nań, jak pospolicie mówią, jak kozioł na wodę, nic nie rozumiał.
— Po cóż to te żarty — dodał.
— Ale ja, co do nabycia apteki wcale nie żartuję, zawołał doktór, zapewne jej sam nie kupię, mam jednak nabywcę, bardzo seryo. Co za nią chcesz?
— Seryo? spytał Skalski.
— Bez żartu.
— Oto jest przygotowany inwentarz, zawołał udobruchany nagle aptekarz, taksy materyałów jak najumiarkowańsze, przepatrz pan. Ślicznie zaopatrzona oficyna, nie ma rzeczy którejbyś pan nie znalazł, dobór, świeżość nadzwyczajna. Na dowód powiem panu, że co roku sam robiłem rewizyą, i cokolwiek było zwietrzałego, nadpsutego, nielitościwie w rynsztoki rzucałem.
— A wiem, odparł doktór, bo w roku przeszłym wyrzuciliście Nux vomica, którą dzieci pogryzły i mało się nie potruły.
— Prawda! z zapałem dodał aptekarz, prawda, pokaż mi pan drugiego aptekarza, któryby dla sławy oficyny uczynił taką ofiarę?!
Doktór uśmiechnął się, przerzucił inwentarz, spojrzał na summę.
— Cóż będzie z kamienicą? spytał.
— Cena kamienicy nie jest zbyt wielka, chociaż nie chwaląc się — zawołał aptekarz, lubiący się chwalić w istocie — to nie kamienica, to pałacyk! urządzony z takim konfortem, jakiego na wsi żaden dom nie pokaże, chcesz pan opatrzeć? to są zbytki.
— Ale zapominasz kochany Skalski, że ja twoją kamienicę znam równie dobrze jak ciebie.
— Oto inwentarz i cena, zawołał aptekarz.
— A więc razem to uczyni nieszpetną summę! rzekł doktór, porównywając dwie ceny. Odstąpicie co od tego?
— Nie — zawołał Skalski, ani szeląga.
— To nie sprzedacie — odparł zimno Mylius, składając papiery, a sięgając do kapelusza.
Skalski się zawahał.
— Czekajcie, rzekł, mówmy no po ludzku.
— Nie, kochany panie — przerwał Mylius — po ludzku wiem co to znaczy, będziemy godzin pięć drzeć sobie gęby, usiłując się wzajemnie podejść, ty, by wziąść jak najwięcéj, ja dać jak najmniej. To mi się na nic nie zdało. Znasz mnie, wiesz że ci życzę dobrze. że nikogo w życiu ani nadużyć bym nie chciał, ani korzystać z jego położenia. Mów ostatnią cenę, jeśli mogę, dam, nie, to nie.
Skalski zagryzł usta, podniósł okulary i począł je wycierać, aby mieć chwilę do namysłu; lękał się stracić gotowego nabywcy, gdyż drugiego na prawdę dopieroby szukać musiał. Z czułością nagle wezbraną rzucił się w objęcia doktora!
— Kochany przyjacielu, rzekł, mów i wejdź w położenie człowieka, który realizuje fundusz ostatni.
Mylius powrócił do inwentarzów, i nie mówiąc słowa, bacznie rozpatrywać je zaczął, myślał, cyfry spisywał i na kartce papieru podał Skalskiemu napisaną cenę, biorąc znowu na kapelusz. Aptekarz wahał się, naostatek podniósł dłoń: — Zgoda — rzekł, ale któż nabywca?
— Nabywcą jest nieznajomy ten przybylec, którego ja wczoraj nieco bliżej poznać miałem przyjemność, zowie się Jan Walter, jest magistrem farmacyi, ale jako lekarz, służył długo w marynarce angielskiej.
— Obcy człowiek?
— Nie — pochodzi z tego kraju, chociaż z niego oddawna wywędrował, chce się tu na nowo osiedlić. Ponieważ rzeczy są skończone, przyjdę tu jutro z nim razem.
— Tak, na śniadanie, przygotuję śniadanie, zobaczy dom, nie szkodzi żeby pomiarkował z kim ma do czynienia, zawołał Skalski, zacierając ręce. Dalipan oddaję mu tanio, a! gdyby nie dzieci, gdyby nie dla dzieci.
Westchnął. — A po coś dudku stary tak dzieci wychował, że ci kołki na nosie cieszą? zapytał Mylius, masz to na coś zasłużył i ty i ja.
— Jakto i ja? zapytał Skalski.
— Ja mojego przybranego synka wczoraj wygnać musiałem z domu, zawołał Mylius, ale to był przybrany syn, a ty swych dzieci wypędzić nie możesz, biedaku.
Skalski się poskrobał po głowie.
— Czekam ze śniadaniem, zawołał.
Mylius kiwnął tylko głową i powlókł się powoli do dworku zajmowanego przez Waltera.
O człowieku i jego mieszkaniu najdziwaczniejsze chodziły wieści, szerzyli je słudzy używani do rozpakowywania i ustawiania sprzętów, gdyż zresztą nikt u nieznajomego nie bywał. Nie robił on z nikim znajomości, oprócz mieszczan i rzemieślników, a i tych w domu u siebie nie przyjmował. Opowiadano więc cuda o najosobliwszym sprzęcie tego domu, i sposobie w jaki był urządzony. Mało to obchodziło Myliusa, ale na ten wieczór rad był że znajdzie dystrakcyą, i w domu go pustym nie spędzi.
Dworek był dosyć obszerny na ustroniu, z ogrodem, zewnątrz pozostał on takim jak zawsze, gdyż doktór Walter nie miał czasu, ani ochoty go przerabiać, ni zdobić. Na ławce zastał Mylius siedzącego nowego znajomego, który witając go wprowadził do dworku. Obszerna sień cała była zastawiona pakami i paczkami, których drzewo, sznury i maty za osobliwość uchodzić mogły, widocznie bowiem gdzieś na drugiej półkuli z nieznanych nam materyałów były złożone. Paki i skrzynie sięgały pod sufit, a wązkie tylko przejście zostawało miedzy niemi do pokojów Waltera.
W obszernej izbie na prawo, była jego pracownia. Mylius wszedłszy do niej, jakkolwiek nie ciekawy, i nie łatwo dający się czem zająć, przystanął zdziwiony w progu. Znać tu niektóre z tych drogocennych pak zostały wypróżnione, bo podłoga, stoły, półki, szafy pełne były najrozmaitszych przedmiotów, odnoszących się do nauk przyrodniczych, i studyów etnograficznych.
Wypchane zwierzęta, spirytusowe preparata, głowy zasuszone, broń dzikich Indyan, rośliny nowym sposobem zabalsamowane, i mające pozór i barwę naturalną; przytem książki i rękopisma przepełniały pokój cały. Była to pracownia uczonego badacza, który miał środki widać dogodzenia swej fantazyi naukowej, gdyż na pierwszy rzut oka wnieść było łatwo, iż zbiory te bardzo kosztowne być musiały.
Mylius osłupiał.
— A! jakżeś ty szczęśliwy człowiecze! — zawołał składając ręce, i po co ci apteka?! kiedy możesz siedzieć z książką i mikroskopem dzień cały, nie troszcząc się wielce o to, co jeść i pić będziesz.
W alter uśmiechnął się.
— Tak, rzekł, jeźli to nie jest szczęście, to przynajmniej dobry surrogat jego, ale i to nie starczy, bo człowiek machiną do studyów nie jest, serce się odzywa między jedną a drugą obserwacyą, i przypomina mu, na co go Bóg stworzył, na ojca, męża, brata. Jeźli nie jest nim, a nie spłaci długu boleści ziemi, to życie jego spłynie, jakby go nie było.
— Ale na co ci apteka? — dodał Mylius ostrożnie wchodząc i rozglądając się dokoła.
— Tego wam kochany doktorze, dziś jeszcze wytłómaczyć nie mogę, rzekł Walter, przypuść, że to fantazya, że dziwactwo...
— A fantazyą tę drogo ci przypłacić przyjdzie.
— Cóż robić! — westchnął nieznajomy, nie darmo walczyłem z cholerą nad Gangesem, z żółtą febrą na Haiti, z piorunami słońca, które czaszkę przepalało w Afryce, zebrałem trochę grosza, wolno mi się pobawić.
— A! wolno, odparł Mylius siadając pomiędzy ogromną teką zielnika, a foliantami jakiemiś, tylko nie mając rodziny, dzieci, nie potrzebując się dorabiać, po co ci kłopot brać na głowę?
Walter zagryzł usta i milczał!
— Nie mogę się wam tłómaczyć — rzekł, ale płacąc za życzliwość odpowiem tylko, że gdybym mógł wszystko wam powiedzieć, ręczę żebyście mnie usprawiedliwili. Chciwym nie jestem.
Po tych kilku słowach wstępu, Mylius opowiedział zawartą umowę ze Skalskim, i zaproszenie na śniadanie.
— Na śniadanie! mnie! prosić! po co? po co? — zawołał doktór Walter, ja się z nim widzieć nie potrzebuje.
— A jakże skończysz interesa?
— Najprościej w świecie, dam ci pieniądze, zapłacisz, a Skalski mnie pokwituje. Po co ja mam do niego iść, robić niepotrzebne znajomości.
Tu wstrzymał się mówiący, i jakby chciał swą dzikość w śmiech obrócić, dodał:
— Gdyby Skalski był nowego rodzaju Koleopterem, nieznaną i nieuklassyfikowaną istotą z rodzaju Skarabeów, choćby wymoczkiem niewidzianym w mikroskopie, pognałbym za nim pewnie, ale człowiek...
Mylius się uśmiechnął.
— Kochany kolego, wierzcie mi, że i między ludźmi są nieobserwowane rodzaje, a chociaż Skalski do nich nie należy, może w rodzinie jego znajdzie się jaka nowo centkowana odmiana, hybrid rzadki...
— Antropologii dałem za wygranę, odparł Walter, i mogę się obejść bez tego genus, Skalski nic ciekawego pono zresztą.
— Obraziłbyś na siebie.
Doktór Walter zamyślony poszedł do zwierciadełka niewiedzieć po co, popatrzał w niem długo na bladą twarz swoją, i po pauzie rzekł do doktora:
— Ale jest-li to konieczne?
— Myślę, że nieuniknione. Po co macie okrywać się jakąś niepotrzebną, śmieszną tajemnicą, okazywać rodzaj wzgardy dla ludzi... Wierzcie mi, to wyższym umysłom nie przystało.
— Macie zupełną słuszność, ani słowa, odparł Walter, tylko... tylko... to bieda, że ja się wam na żaden sposób teraz tłómaczyć nie mogę.
Mylius ruszył ramionami.
— A ja, nie potrafię się nic domyśleć, bom niedomyślnym się urodził, odparł. Bądź co bądź, pójść na chwilę do Skalskich nie zawadzi.
To mówiąc, spostrzegł doktór szachy porozrzucane na stole.
— Co widzę! gracie w szachy?
— Hę? a wy?
— Namiętnie, ale nie mam z kim.
Spojrzeli na siebie, i podali sobie ręce.
— Siadaj, rzekł Mylius, ciężko mi do domu powrócić dla tego niewdzięcznika, zagrałbym partyą.
— I ja też... ale czekaj... zrobię dwie szklanki groku z rumem, który sam na Jamajce kupiłem, potem siądziemy...
Walter w istocie poszedł po wodę, cukier, przyniósł flaszę, spreparował dwie nie szklanice, ale puhary groku, i dwaj nowi przyjaciele zasiedli do szachów. A grali do północy, i wróciwszy ztąd Mylius, do rana prawie przewałęsał się po samotnym domu.
Jednakże obudził się o swej godzinie, i był na nogach w porze, gdy zwykł zwiedzać chorych swych i szpitale. Odbywszy obowiązkowe wizyty, ku południowi poszedł zabrać Waltera, by go zaprowadzić do apteki. Tu jeszcze trafił na opór i wahanie się, nieznajomy miał wstręt jakiś, zdziczały był, nie chciało mu się iść na żaden sposób, radby się był sianem wykręcił, ale Mylius, choć go dopiero znał od wczora, ze zwykłą szczerością się z nim obszedł.
— I dajcież bo pokój, kolego, tym ceregielom. Coście to panienka, którą raz pierwszy na salon mają wprowadzić, czy co? Mężczyźnie bać się ludzi, to już słabość lub śmieszność...
Walterowi na tę wymówkę oczy zabłysły, pierwszy raz od czasu jak z nim był, Mylius spostrzegł, jakby zpod przywdzianej na wierzch skóry, dobywającego się nowego człowieka. Wyraz oczów uspokojonych zwykle, wydał mu się dzikim, twarz namiętnie zadrgała. Trwało to tylko chwilkę, mgnienie oka, i jakby cugle wewnętrzne znowu dłoń schwyciła silna. Walter powolny, złagodzony, wziął kapelusz, i poszedł posłuszny za Myliusem.
W aptece, gdy ważną ową nowinę przyszedł wieczorem zwiastować Skalski rodzinie swojej, stała się niemal rewolucya. Matka zaczęła płakać rzewnemi łzami, pierwszy raz w życiu może użalała się na dzieci, i strwożona wymawiała im, że są przyczyną zguby, nie uląkłszy się ani pańskich tonów Rogera, ani groźnej minki Idalii. Ledwie mąż uspokoić ją potrafił. Roger tryumfował, ale otrzymawszy zwycięztwo, uznał właściwem być dosyć potulnym. Idalia dumnie milcząca chodziła.
Dziwna rzecz! opowiadanie o owym nieznajomym, który, jak ze wszystkiego widać było, musiał być nadzwyczaj bogatym... zajęło ją mocno. Zdala widziany, nie wydawał się on tak bardzo starym, a wyglądał dosyć przyzwoicie.
Panna Idalia była prawem swego wieku dziecięciem, szło jej nie o jakieś ideały niedoścignione, nie o romansowego bohatera, któryby smoki na wpół płatał i cierpiał dla cnoty — ale o milionera za męża. Pomyślała sobie w duchu, że na wszelki wypadek — któż może przewidzieć co się przyśni w głowie szpakowaciejącego mężczyzny? — należało jej wystąpić zbrojną w cały urok i wdzięk niewieści, i spróbować, ażali nie da się coś zrobić.
Było w systemie pięknej Idalii mieć zawsze kilku pretendentów domniemanych w zapasie — cóż szkodziło zarzucić wędkę na nieznanego bogacza?
Był to wprawdzie przyszły aptekarz tylko, ale tak majętny a nie młody człowiek, pod wpływem zdrowych rad żony przyzwoitej, wychowanej pięknie — mógł się poprawić, wyszlachcić, kupić majątek, i stać zupełnie nową istotą.
Żadnemu prawie mężczyznie w podobnych okolicznościach na myśl by taka kombinacya nie przyszła, ale od czegóż fantazya młodej główki niewieściej, której myśl ku jednemu nieustannie skierowana celowi, pracuje nad osiągnieniem jego? Panna Idalia była z siebie zadowoloną, uśmiechnęła się w zwierciedle, nie zwierzyła nikomu, ale w duchu rzekła sobie, że się na śniadanie ubierze w suknię z ogonem, włosy à la chinoise, trzewiki na koreczkach... i... zagra, o! że zagra to zagra! Na to sobie dała słowo.
Nazajutrz rano przygotowanie do śniadania było wielkie, Skalski chciał, a w tem zdanie jego dzieliła cała rodzina, aby to był prawie porządny obiad, tylko bez formy mu właściwej. Bulion w filiżankach miał śniadanie rozróżniać od obiadu. Chciano zaimponować nieznajomemu, dobyto srebra, Roger sam przypomniał pasztet sztrasburgski, Idalia pamiętała aby w porcelanowem naczyniu postawić bukiet wśród stołu.
Między jedenastą a dwunastą, Skalski z za firanki upatrujący swych gości, i z dosyć niespokojnemi ruchy przechadzający się od biurka, na którem leżały inwentarze, do okna, dającego widok na ulicę — pierwszy sygnalizował, że się zbliżali.
Nieznajomy, na którego też z góry poglądała z niezmierną ciekawością Idalia, wydał się wszystkim figurą pospolitą. Roger zapewniał wprawdzie, że suknie jego na pozór proste, robione były pewnie w Anglii i miały szyk angielski, ale Skalski ruszając ramionami, powtarzał — nic osobliwego? dalipan, nic osobliwego.
W gabinecie aptekarza nastąpiło przywitanie, i zamieniono kilka wyrazów obojętnych. Nieznajomy zdawał się unikać próżnych słów, zbywał poruszeniami głową, lub ramion, minami, nie mógł wszakże nie przemówić, a raczej nie wymruknąć kilku wyrazów. Mylius, który zdala poglądał, zdziwił się niezmiernie, gdy usłyszawszy głos Waltera, Skalski jakby przestraszony drgnął i cofnął się. To wrażenie było chwilowe, opamiętał się bowiem zaraz, ale dziwnym jakimś skutkiem nerwowej draźliwości, aptekarz potem, ile się razy przybyły odezwał, znowu się poruszał, oczy wyszczerzał, i nie wracał do normalnego stanu, aż po niejakiem upamiętaniu.
Wpatrywał się potem z natężoną uwagą w rysy Waltera, który tego egzaminu natrętnego i nieprzyzwoitego widocznie unikał, a po chwili jakby znużony i zawiedziony spuszczał oczy.
Te drgania dziwaczne trwały dosyć długo. Skalski wszakże czy się potem obył z głosem Waltera, czy oswoił z jego twarzą, nieokazywał już tych oznak przestrachu i ciekawości zbytniej, które Myliusa zdziwiły.
Gość po angielsku się znajdował, zimno, grzecznie, poważnie, nie dając w poufalszą wciągnąć rozmowę — ostrożny, tajemniczy, prawie bojaźliwy. Napróżno Skalski z wiejską rubasznością i gadatliwością zbliżał się doń, pozostał martwym jakimś i chłodnym.
Ledwie go sama pani Skalska, zszedłszy umyślnie na dół, potrafiła uprosić, aby zaszczycił wiejskie ich śniadanko swoją miłą obecnością. Walter dał się pociągnąć, ale widocznie przeciw woli. Na górze oczekiwał Roger, któremu się zdala skłonił, nieokazując wcale admiracyi należnej porannemu jego strojowi najświeższej mody. Panna Idalia w sukni z ogonem ledwie oczy jego zwróciła, a do rozmowy wcale skłonić nie potrafiła.
Dopiero po kilku kieliszkach, których jako stary marynarz, gość wcale nie odmawiał — nieco się począł rozmarszczać. Spoglądał śmielej, ale nie mówił więcej. Próbowano go zaczepiać o przeszłość, zbył ogólnikiem, że podróżował wiele i służył w marynarce angielskiej. Nie było sposobu go rozkrochmalić, jak mówiła panna Idalia.
Skalski, czy to skutkiem wrażenia którego doznał ze sprzedaży apteki, czy z usposobienia dziwacznego, był nadzwyczaj milczący — patrzył tylko jak w tęczę w Waltera, na każde jego odezwanie się cofał nieco, przyglądał mu, i zdawał jakby osłupiały.
Efekt śniadania wyszukanego i co się zowie comme il faut — był, prawdę rzekłszy, zupełnie chybiony, ten, dla którego ono zostawionem zostało — zdawał się prawie nie widzieć nic, pił dużo, jadł mało, a na ludziach widocznie się nie znał.
Panna Idalia czterykroć czy pięćkroć szturm przypuszczała do niego, uśmiechem, słowem, ruchem, dowcipem, po polsku, po francuzku, nawet po angielsku, a nie potrafiła go wywieść z odrętwiałości.
Był tak bezwstydny, że gdy doń przemówiła najczystszą angielszczyzną, ani się zadziwił, oczu nie podniósł, nie pochwalił — jak najnaturalniej w świecie począł z nią mówić — ale przetłómaczone na język polski te wyrazy funta kłaków nie były warte. Panna Idalia uczuła się nareszcie mocno obrażoną, poszła do fortepianu, zaczęła po nim brzdąkać, myślała, że to wywoła muzykalną rozmowę, że matka, rodzona matka przynajmniej poprosi ją coś zagrać; gdzie tam! nieudało się wszystko! Matka płakała po cichu nad kotletem, a pannie Idalii nie wypadało się narzucać ze swym talentem uszom, długim uszom obojętnych, bezdusznych słuchaczów.
Pod koniec śniadania przyniesiono akt sprzedaży, sporządzony na prędce do podpisu, wypito zdrowie nabywcy i przedających. Mama serwetą twarz zakryła, aby nie wybuchnąć, poczem Walter i mężczyzni z cygarami cofnęli się na dół, do gabinetu Rogera.
Roger także pragnął elegancyą swojego apartamentu olśnić zimnego Anglika, ale i jemu się nie udało. Broń, kobierce, fraszki na biurku, kollekcya szpicrutów prawdziwie ciekawa i jedyna w naszym kraju, zaledwie roztargnione na chwilę potrafiły zwrócić oko. Zanurzył się w paliwie cygara człek zastygły, podparł milczący i gdyby oczów nie miał otwartych, możnaby przysiądz, że drzemie.
Tak w tym dniu pamiętnym, dokonała się sprzedaż oficyny Sanitatis, przechodzącej z rąk pana Skalskiego, razem z wizerunkami Eskulapa i Hygii, w dłonie obcego jakiegoś przybysza nieznanego miastu! awanturnika; ruszano ramionami, a że wszyscy byli do Skalskich przywykli, żałowano ich nawet. Nie byli to źli ludzie, choć czasem bywali śmieszni.
W mieście gadano o tem dwa tygodnie, a wersye chodziły wielce różne.
Najosobliwszym skutkiem tego zrzeczenia się apteki i uroczystego śniadania było, że prawie od chwili ujrzenia Waltera, Skalski stary chodził milczący, pogrążony w jakichś myślach, niespokojny, roznerwowany. Niekiedy tak się zatapiał w tych dumach, że po kilka razy mówić do niego musiano ażeby zrozumiał. Przytem był bardzo smutny.
— Co w tem dziwnego? mówił Mylius, kto całe życie się czemś zajmował, gdy mu zwykłe zatrudnienie wydrą, zawsze to odboleć musi, — a Skalskiego losy przyszłe nie ciekawe. Na wsi sobie rady nie da, dzieci go opanują jeszcze bardziej, i kto wie co go czeka. Nawet tacy okrągli i baryłkowaci ludzie miewają przeczucia, dodawał doktór, gdy coś ich egzystencyi zagraża.
Skalscy na kilka miesięcy wymówili sobie w kontrakcie wolne w kamienicy mieszkanie; kupno wioski nie było tak łatwem jak się zdawało. Dopóki nie kupowali nic, wszystkie były tanie, gdy zażądali nabyć, nagle zdrożały majątki jakby naumyślnie, i stały się niedostępne. Tymczasem Roger mógł już chodzić i powtarzać wszystkim, że kupują wieś, że targują dobra i t. p.
W jednej z tych wycieczek na miasto, dowiedział się nazajutrz z wielkiem podziwieniem, ze baron Helmold był tu pono od dwóch dni, po co? dla czego? czemu ich dotąd nie odwiedził?
Roger zadając sobie to pytanie, pośpieszył sam na pocztę.


ROZDZIAŁ IX.

Kościół Farny w miasteczku, który niegdyś zapewne stać musiał po za niem, a dziś znajdował się między ruinami zamczyska a rynkiem, z obmurowanym cmentarzem, probostwem, ogrodem, domem szpitalnym, dawną szkółką i innemi przynależnościami, zajmował przestrzeń dość znaczną. Była to swego czasu jedna z najlepiej uposażonych prebend, zwykle na starość dawana jakiemu kanonikowi blizkiej kapituły, jako panis bene merentium; a tytularny proboszcz mógł nawet nie rezydować tutaj, mając dwóch wikaryuszów i kapelana, liczną i obszerną parafię obsługujących.
Probostwo było murowane, wygodne, ogród stary z lipami, kasztanami, altanami i sadzawką na ryby. Sama Fara z piętnastego wieku, w szesnastym powiększona i przyozdobiona, poprawiona o sto lat później, wyglądała wspaniale. Niegdyś otaczał ją prawdziwy cmentarz, o którym świadczyły kamienie w ziemię zapadłe, teraz oddawna się tu grzebać zaprzestano. W podziemiach kościoła wszakże, dziatwa ze szkółki bawiąc się w piłkę przy murach, z ciekawością i strachem przyglądała się spokojnie stojącym cynowym trumnom fundatorów. Budziły też jej zajęcie, złożone w blizkiej kostnicy nakształt baszty, trumny, katafalk i resztki kości, które się tam walały.
Zwykle, oprócz czasu nabożeństwa, ten cmentarz wielkiemi, staremi ocieniony lipami, smutny, cichy — stał pustką, chyba nad wieczór chłopcy ze szkoły szli tu grać w piłkę około dzwonnicy, i nowo przybyłych straszyć, pokazując im sprzęty śmierci, całun pokapany od świec, czarną trumnę i stopnie na których ją ustawiano.
Przez podwórze kościelne, wśród trawy zielonej, piołunami przerosłej, kilka ścieżynek odwiecznych wypisywały ślady ruchu i życia jedynego, jakie się tu stale od wieków utrzymywało. Ścieżka jedna szła od murowanej bramy do drzwi kościelnych, druga ku dzwonnicy, z małoznacznym chodniczkiem do kostnicy i trumien, inna od probostwa do wielkich drzwi Fary. Wydeptane także były trawy kawałkami około zakrystyi, a pod cieniem lip i nagromadzającym się ich liściem, mało też ubogiej zieleni widać było... Tam gdzie swobodnie dawano staremu cmentarzowi zarastać, gdzieniegdzie z pośrodka chwastów szary kamień się dobywał, ale dziś ani głoski na nim odczytać nie było podobna, a w pamięci ludzi nic z nich nie pozostało. W jednej ze ścian, nieszczęśliwa ofiara zabawek studenckich, wmurowany był rycerz we zbroi.
Nie było przy nim napisu, tylko u nóg herb Płomieńczyk. Rycerz modlił się tam już ze złożonemi rekami lat trzysta, a swawolne dzieci mazały mu wąsy spuściste na czarno. Jak mech na kamieniu wilgotnym, tak na nim zawsze podanie wyrosnąć musi. Chociaż w nagrobku nie było nic nadzwyczajnego, umieszczenie jego w zewnętrznej ścianie kościoła, ręce złożone, zamknięta na pół przyłbica, brak napisu, zrodziły legendę o wielkim grzeszniku jakimś, o zabójcy brata, który tu się pochować kazał w pokutującej postawie.
Podwórze miało jeszcze inne podania, które z pokolenia w pokolenie, coraz poetyczniej obrabiane przechodziły.
Trzeba przyznać, że ten zacieniony kątek cichy wśród gwarliwego miasteczka miał swój urok nietylko dla studentów, często ksiądz wikaryusz przychodził tu z brewiarzem, a u murowanych wrót siedział dziad i babka, których nigdy nie brakło, bo gdy jeden zmarł, znalazł się zawsze kandydat do posady. Murem tylko z furtą cmentarz dawny dzielił się od dziedzińca probostwa, daleko weselszego, obszernego i pełnego służby różnej, lub z prośbami różnemi przychodzących do księży.
Sama Kanonia, tak nazwana zapewne, z powodu, iż zawsze proboszczem bywał kanonik choćby honorowy — była budową XVI wieku, z oddrzwiami kamiennemi, z grubemi mury, o wysokim dachu — obszerną i wygodną. W lewo pięknych kilka pokojów sklepionych, z salką, ze składami, zajmował sam proboszcz, na prawo była kancelarya, mieszkanie wikaryuszów i kapelana. Dalej jeszcze w oficynach się mieścili: organista, zakrystyan, dwóch starych, chodzących w sinych płaszczach posługaczy i dzwonników, czeladź, woźnice i t. p. Był to cały oddzielny światek wśród miasta, w którem wedle prastarych tradycyj życie płynęło od wieków niemal jednakowo.
Po za probostwem rozciągał się ogród, za nim grunta, a nieopodal była dawniej wioska, niegdyś do probostwa należąca, która do dziś dnia nosiła nazwisko Woli Książęcej.
Dlaczego nazajutrz, pod wieczór, po długich przechadzkach i rozmysłach różnych, Walek Luziński znalazł się na cmentarzu tym, pod lipami, z tego podobno on by się sam wytłumaczyć nie umiał. Zostawiony sobie, błąkał się, a że tu za studenckich jeszcze czasów często z towarzyszami się zabawiał, jakieś wspomnienie dziwaczne zaprowadziło go kroki machinalnemi — na plac dawnych igraszek. Myśl także błądziła pono około lat młodości, gdyż chciał sobie przypomnieć, czy w tych czasach nic o rodzinie, o ojcu i matce nie słyszał. Ale w pamięci nie pozostało żadnego śladu. Naówczas przyszło mu na myśl, że gdy był dziecięciem i chodził do szkoły, lubił go dosyć kanonik Bobek, i okazywał dlań wielkie współczucie. Winien je był Walek zdolnościom, które się w nim natenczas objawiały. Ksiądz Bobek przed laty dwudziestu, był rzeźkim staruszkiem, żył on jeszcze, przynajmniej nie słyszał nigdy Walek by go kto inny zastąpił, ale co się to z nim stać musiało! Naówczas miał pewnie lat sześćdziesiąt, teraz ośmdziesiąt kilka, był to więc zgrzybiały starzec. Walek, który prawie nigdy teraz do kościoła nie chodził, nie wiedział nawet czy nabożeństwa odbywał, czy się na miejscu znajdował. A zdawało mu się, że jeźli kto, to ksiądz Bobek, od tak dawna tu zamieszkały, znający wszystkie stosunki miejscowe, mógłby był go objaśnić o rodzinie.
Z tą myślą walcząc, powoli wszedł na cmentarz, posunął się ku dziedzińcowi, i dodając sobie odwagi, postanowił zapytać przynajmniej o starego kanonika. W dziedzińcu cicho było prawie jak na cmentarzu, w sieni probostwa nikogo, a w lewo, po otwarciu drzwi, ujrzał Walek starego w siwej kapocie jegomości, który w przedpokoju siedząc, bardzo starannie gruszkę obierał z łupiny.
Służący popatrzył na przybywającego, starając nie rozkroić misternie odejmowanej skórki w spiralną linię zwiniętej — i czekał zapytania.
Walek się obawiał być śmiesznym, gdyby spytał o kanonika, który może od lat dziesięciu w grobie spoczywał, ale trzeba było sprobować.
— Jest ksiądz kanonik w domu?
— No — jest, a gdzieżby miał być? Ino do ogrodu z brewiarzem sobie poszedł.
— Czybym się nie mógł widzieć?
— Czemu nie. Sługa wskazał pokój i drzwi szklanne otwarte. Oto temi drzwiami, ulicą, wprost do ogrodu, a tam księdza kanonika znajdziecie.
— Bądź co bądź — pomyślał Walek — choćby to był już inny kanonik, nie ksiądz Bobek, zawsze mi za złe mieć nie może, iż się mu pokłonić przyszedłem. Śmielej więc, zostawując jegomości przy obieraniu łupiny, przeszedł pokój i znalazł się w obszernym, na kwatery podzielonym, ogrodzie.
Staroświecki to był wirydarz, bukszpanem wysadzany, z jedlinami, jodłowcami, lipami, szpalery grabowemi, a tu i owdzie z kwiatami rozrastającemi się wspaniale. Bogactwo ich było nadzwyczajne i zdradzało zaraz wielkiego miłośnika. Utrzymywane z ojcowskiem staraniem, lilie, gwoździki, wonne zioła, ogromne krzaki piwonii, róż mnóstwo, napełniały ustroń zapachem i radowały oczy barwami.
W dali, naprzeciw drzwi, na ławce, widać było siedzącego staruszka z brewiarzem na kolanach. Powietrze było ciepłe, głowę miał odkrytą, na pół łysą, a u dołu, spadającym na ramiona, srebrnym włosem otoczoną. Wiek go przygarbił trochę, ale twarz była rumiana, uśmiechnięta. Walek odetchnął, poznając księdza Bobka, który po latach dwudziestu niemal mniej się zmienił, niż ten studencik hoży, wyrosły dziś na bladego, wykrzywionego, znudzonego młodzieńca.
Kanonik postrzegłszy, że ktoś idzie ku niemu, wstał z ławki, i pochylony, drobnemi kroczkami, drepcząc nieco, począł na spotkanie śpieszyć. Zasłaniał się ręką od światła, usiłując poznać gościa — ale nawet dla lepszych oczów było to niepodobieństwem.
Luziński choć zwykle zuchwały, uczuł się jakoś pokorniejszym w obec poważnego a pełnego łagodności staruszka, który niegdyś małem chłopięciem go błogosławił.
— Ksiądz kanonik mi przebaczy, że mu się naprzykrzam, rzekł — po wielu latach, pamiętny jego łaskawości dla mnie, gdym był dzieckiem, nie mogłem się oprzeć chęci podziękowania za nią.
Ksiądz patrzał mu w twarz uważnie, jakby nie słuchając wyrazów, rozglądał się ciekawie w rysach nieco osłabionemi oczyma.
— Jestem Walek Luziński — wychowaniec doktora Myliusa, niegdyś.
— A! a! pamiętam! pamiętam! przerwał kanonik, ale com to ja waszmości tyle, tyle lat nie widział?
— Nie było mnie tu.
— No proszę, jak to rośnie, i wyrosło, a wczoraj dzieckiem to biegało, chodź, chodź-że no, rzekł, siądziemy, bo ja długo stać nie mogę. Chodzić to jeszcze jako tako, stać już trudno. Powiesz mi co się z tobą dzieje.
Gdy usiedli na ławce pod lipami, kanonik począł.
— Teraz sobie waszmości doskonale przypominam, rumiany byłeś, pyzaty chłopiec, a dziś coś pobladło się, schudło, wyciągnęło, dryblas ogromny. A no, gadajże mi, kiedyś przyszedł, gadaj, co się z waszmością dzieje
— Nauki jak mogłem skończyłem, rzekł Walek, a teraz się rozmyślam właśnie co począć.
— A jakież nauki? do czegoś się sposobił? spytał ksiądz Bobek.
— Chodziłem na filologią, sposobiłem się na literata.
— A więc i na profesora chyba — odparł ksiądz — bo cóż literat? literat jak nie profesor, to ja go nierozumiem, cóż on będzie robił?
— Tak to bywało dawniej — odparł Walek, ale się wiele zmieniło.
— O! zmieniło — a teraz to co?
— Literaci piszą i z tego żyją.
— A cóż piszą? Mnie się zdaje, dodał, uśmiechając się kanonik, że co było do napisania, już dawno spisano, chybabyście przepisywali?
Walek się uśmiechnął nieznacznie.
— Może być, rzekł, że po troszę przerabiamy tylko stare, ale ja, ja jeszcze nic nie począłem.
— A do stanu duchownego?
— Nie czułem dotąd powołania.
— To i lepiej, bo bez niego stan ten nie zdrowy — rzekł ksiądz Bobek, nie każdemu dano jego błogiego używać spokoju. Ale już mój młodzieńcze coś na myśli mieć musisz.
— Dotąd, dotąd, nic jeszcze nie postanowiłem, wybąknął Walek.
Zamilkli na chwilę. Ksiądz patrzał nań jak w tęczę, nagle zadał mu pytanie.
— A lubisz jegomość kwiaty?
— Dosyć, odparł nieco zdziwiony Luziński.
— To znaczy, żeś dla tych cudnych stworzeń bozkich obojętny, zawołał ksiądz Bobek, hm, hm! — Aniś ty spojrzał na moje lilie.
— Bardzo piękne.
— Aleś nie poczuł, że one kantyk Panu Bogu szatą swą i wonią śpiewają.
Ksiądz Bobek rzucił okiem dokoła, i uśmiechnął się swym kwiatom, które do niego śmiać się zdawały.
— A co tam Mylius porabia? — spytał po chwili, chcąc utrzymać rozmowę.
Walek spuścił oczy.
— Muszę księdzu dobrodziejowi się przyznać... rzekł, doktór Mylius, nieco rozgniewany na mnie, wczoraj mi dom swój wypowiedział.
— Cóżeś to zbroił? — zapytał żywo staruszek, hę? mów prawdę, jeźli chcesz, jak się domyślam, użyć mnie za pośrednika do zgody?
— Ja wcale już o zgodzie nie marzę, odpowiedział Walek dumniejąc, nie czuję się winnym, byłem może nieco żywym w słowach, ale, ale... zresztą nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Kanonik bardziej jeszcze, podniósłszy głowę, patrzał w oczy Luzińskiemu, czoło mu się zachmurzało.
— Wypędził mnie, nie wrócę już tam, kończył przybyły, a że muszę o sobie sam myśleć, właśniem przybył do księdza kanonika dla informacyi. Nie wiem nic o matce, nic o ojcu. Ich stan, położenie, losy... nie mogły być zupełnie niewiadome księdzu kanonikowi? możebyście raczyli mnie objaśnić?
Kanonik zamknął brewiarz, usta zacisnął, milczał i myślał, stał się prawie surowym.
— Przecież doktór Mylius musiał wam o tem coś mówić? — zapytał w końcu.
— Nigdy nic.
— Nigdy? nic? — powtórzył ks. Bobek, hm! to musiał mieć słuszne do tego powody... a ja... tu kanonik się zaciął nieco, jakby mu ciężko było to powiedzieć, — ja o tych tam okolicznościach nie jestem uwiadomiony.
— Przecież wiem tyle, mówił Walek, że matka moja była w dalekiem pokrewieństwie z hrabiami Turowskimi.
— Z hrabiami Turowskimi? — znowu powtórzył kanonik spuszczając oczy na brewiarz, a kiedy to wiesz, musiało tak być.
— O ojcu zaś, o jego stanie, pochodzeniu, losach, nic nie wiem wcale... kończył Luziński, w papierach także nie znalazłem śladu...
— Nie ma śladu?... cicho szepnął ksiądz, to trudno kiedy śladu nie ma. Ja jestem stary, widzisz asindziej, pamięć osłabła bardzo, ludzi tyle mi się przed oczyma przesunęło, nic sobie prawie z dawnych dziejów przypomnieć nie umiem; nic! doprawdy, nic! Jedną bym ci dał radę, przeprosić Myliusa, boś go musiał bardzo obrazić, gdy aż do tego doszło, a to człek najpoczciwszy, najlepszy. On ci chyba potrafi coś powiedzieć, jeźli wie...
Walek, jakkolwiek niewielki znawca ludzi, spoglądając na księdza kanonika, mógł dostrzedz łatwo jego zakłopotanie pewne, zmięszanie, jakby walkę z samym sobą, i przymuszanie się do milczenia. Domyślał się, że kanonik musiał więcej wiedzieć daleko, aniżeli mówił, twarz jego mimowolnie to wydawała.
— Nie ma co o tem mówić więcej, dodał ks. Bobek, nic nie wiem... lepiej asindziej powiedz mi, co zamyślasz...
— Ale o czemże ja myśleć, co zamierzać mogę, podchwycił gorąco Walek, chodząc w tych ciemnościach, które mnie otaczają, wśród tego niepokoju i nieświadomości własnego stanu. Jakkolwiek się to może księdzu kanonikowi wyda niedorzecznem, postanowiłem wszelkiemi możliwemi środkami dotrzeć do prawdy, i jasno przejrzeć się w przeszłości mej... w losie rodziców. Już samo to, że jakaś tajemnica to okrywa, jątrzy i niepokoi.
Ks. Bobek westchnął.
— Moje dziecko, rzekł z łagodną powagą kapłana, nie ma nic zdrożnego chcieć poznać przeszłość rodziców, ale często... często, gdy się silemy odsłonić to co nam dłoń Boża zakrywa, gotujemy sobie smutek, boleść. Dziś pono dla wszelkiego stanu ludzi otwarte do wszystkiego wrota... na co ci to potrzebne? masz metrykę, Bóg ci dał urodzić się z prawych małżonków, masz nazwisko, opiekun dał wychowanie, na co ci więcej potrzeba?
— Pojadę więc do Turowa, boć tam mieszkała długo matka moja, ztamtąd za mąż wyszła, i wygnana zapewne, po zniknięciu męża... umarła z nędzy, z niedostatku, w miasteczku... Mamże na tę tajemnicę, okrywającą los ojca być obojętnym?
Ksiądz był widocznie zakłopotany.
— Nie bądź obojętnym, rzekł, módl się za duszę matki, na intencyą ojca, a cierpliwie czekaj, może się Bogu podoba odsłonić ci zakryte.
— W Turowie się coś dowiem?
— Od kogo? — zapytał powoli kanonik. Wypadki, o których mówisz, zajść musiały przed dwudziesty laty. Jeden hrabia mógłby coś o nich wiedzieć... a to dziś ruina, bez pamięci, często bez możności przemówienia słowa nawet. Dwór się odmienił, nowe przybyły osoby, starzy wymarli.
— Może nie wszyscy, przerwał Walek, spróbuję.
— Nie życzę, moje dziecko, odparł ksiądz, zrobisz jak chcesz, co do mnie, radbym cię odwieść od tego zamiaru upartego śledzenia. Ja nic nie wiem... nic się domyślać nie chcę, ale gdybyś też rozkopując groby, pytając umarłych, otrzymał odpowiedź bolesną, upokarzającą, przykrą...
— Wolałbym ja może niż niepewność, podchwycił Walek.
Kanonik zamilkł, gdy w ulicy żywy chód dał się słyszeć, i niespodzianie z za drzew ukazał się w słomianym kapeluszu doktór Mylius. Cofnął się aż, spostrzegłszy wychowanka swego, ale zmiarkował jakoś, pochylił się prędko do ramienia kanonika, i całując go szepnął mu:
— Muszę z jegomością dobrodziejem pomówić zaraz, by jeno nie było zapóźno...
Staruszek ścisnął go za rękę, i rzucił mu w ucho nawzajem:
— Nie zapóźno, i nie masz mi asindziej nic do powiedzenia, bądź spokojny.
Mylius odetchnął widocznie. Zostawało mu teraz raz wymknąć się jakoś tak, aby nie być zmuszonym rozpoczynać z Luzińskim rozmowy. Wziął kanonika pod rękę, i począł go prowadzić na bok, ale ks. Bobek nawrócił się, odszedłszy kilka kroków.
— Zostań ty tu, rzekł, muszę go odprawić.
Drepcząc posunął się ku ławce, przy której jak wkuty stał Luziński, i skłoniwszy siwą głowę, szepnął mu:
— Bądź zdrów, mój drogi, bądź zdrów, a może do zobaczenia, muszę się poradzić doktora, bo nie domagam...
Luziński żywo się pokłonił, jakby obrażony tą odprawą, i szybkim krokiem, gniewny, nie rzekłszy słowa popędził ku probostwu.
Doktór stał blady, patrząc gdy się przemykał, a zamyślił się tak głęboko, iż nie spostrzegł kanonika, aż mu staruszek powoli rękę pulchną, białą, ozdobną pierścieniem z ametystem, położył na ramieniu.
— Po co on tu przyszedł, zapytał, po co? czy prosił o pojednanie?
— Nie, odparł ksiądz Bobek, nie, zaciął się. Co tam między wami było?
Doktór głowę spuścił.
— Fraszka, rzekł, jam żywy, a to młode. Zapomniałem może, iż z palnym materyałem mam do czynienia. Ale nic się tak złego nie stało. Chłopiec zdatny, bardzo zdatny, a do niczego się nie brał, próżnował, może choć w ten sposób zmuszonym będzie iść w świat, i zarabiać na przyszłość. Tak by się to tu zmarnowało. Ależ, dodał doktór ciekawie, jeźli nie po zgodę, po cóż przyszedł?
— Zdaje mi się, rzekł powoli ks. Bobek, iż wywiedzieć się chciał o rodzicach? o ojcu?
— Powiedziałeś mu co dobrodziej.
— Ja? alboż ja co o nich wiem? Nie wiem! nie wiem...
Doktór popatrzał na kanonika, i jakby zdziwiony tą odpowiedzią, stał milczący.
— Bo, że tam jakieś kiedyś plotki, pogłoski, bałamuctwa chodzić mogły, co mnie to obchodzi? czy ja wiem co prawda? nic nie wiem...
Zamilkli oba.
— A mojem zdaniem, dodał ks. Bobek, nie bardzo waćpan dobrze zrobiłeś, żeś mu wcale nic de origine nie powiedział. Tajemnica jakaś, domysły głowę mu nurtują, chłopiec ciekawy, fantazya gra... Powiada, że pojedzie do Turowa, aby ztamtąd zasięgnąć wiadomości.
— Do Turowa! odparł doktór, ale w Turowie nikt mu nic nie powie, nikt nic nie wie... wszystko to wymarło. Hrabiego widzieć nie będzie. Zresztą, przerwał, poprawiając się jakby doktór, o co się ma dowiadywać, nie ma nic. Matka była jakąś niby krewną tego domu, to prawda, ale Turów opuściła, i gdy dziecię na świat przyszło... męża już nie było...
— Ale cóż się z nim stało? — zapytał doktora ksiądz Bobek, ciekawe nań zwracając oczy.
— Nic nie wiem, nie wiem, odparł doktór lekko poruszając ramionami. Na kłopot mój i biedę, z miłosierdzia się podjąłem opieki nad sierotą. Zawołano mnie do ubogiej kobiety, bardzo słabej, niemal dogorywającej. Opuszczona od wszystkich, zaklęła mnie ostatkiem głosu, który konał w jej ustach, abym dziecięciem, sierotą się zaopiekował. Nie miała czasu mówić mi o sobie, a papiery, jakie po niej pozostały, oddałem Luzińskiemu wszystkie. Otóż historya cała. Przywiązałem się, mój ojcze, do wychowanka, byłem może dlań za powolnym, pieściłem go, jak on mi słusznie wyrzuca, dla mojej własnej zabawy i satysfakcyi, niepamiętny jego dobra, a teraz zbieram owoce.
Kanonik nic nie mówiąc, rękę jego uścisnął.
— Na wdzięczność nie rachowałem nigdy, byłoby to podłością w mojem przekonaniu żądać zapłaty za spełnienie obowiązku, alem się spodziewał, że praca około tego dziecka, przy jego zdolnościach, nie pójdzie marnie. Inaczej się stało! westchnął Mylius — boję się o niego!
— Cóż ja ci powiem na to? odparł ksiądz Bobek, nic, chyba, że na twoją intencyę modlić się będę.
— Więc mówił, że do Turowa pojedzie! zawołał doktór jakby sam do siebie. — Ha! no — niech jedzie, już dziś sam sobą włada.
— Ale gdybyś mu przebaczył?
Smutnie uśmiechnął się Mylius.
— Ja się ani gniewam, anim tak twardy mój ojcze — ale dzieciak mnie nie przebaczy win moich. Są winy — dodał doktór — sam je czuję. Nie mówmy o tem.
— Jeźli o tem nie mamy mówić — przerwał ksiądz Bobek, to chodź-że zobacz róże moje. Są to w świecie może najwdzięczniejsi wychowańcy, patrz, czy to nie cud, z zielonych obsłonek, z twardego kija, siłą Bożą wystrzela kwiat barw tak ślicznych, wonny, ułożony w kształt niezrównany? Możeż być co na świecie piękniejszego nad to, i bardziej tajemniczego? ktoby się z gałęzi i liści mógł domyśleć i spodziewać takiego kwiatu? Gdzie on spał nim się rozwinął?
Ksiądz staruszek pochylał gałęzie róż, i z uśmiechem słodyczy pełnym, do ust je przykładał.
— To dziateczki moje niewinne! rzekł, jedyne, których gniewem Bożym straszyć nie trzeba, aby czarno nie wykwitły.
Doktór uśmiechał się także, dzieląc zabawę staruszka.
— To też u was jak w raju, zawołał, i oczy się pasą i woń aż do duszy idzie.
— A co najlepiej — dodał ksiądz, że mnie tu z waszego świata, clamor, strepitus, luctus i lamenta nie dochodzą, cisza i spokój, chyba pszczółka zabrzęczy.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast nawiasu zamykającego winien być przecinek lub brak nawiasu otwierającego, najprawdopodobniej przed słowami tak się on pisał.