<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Przeciw prądowi
Wydawca Jakubowski & Zadurowicz
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Walerya Marrené.
PRZECIW PRĄDOWI
POWIEŚĆ.
Tom II.
LWÓW.
JAKUBOWSKI & ZADUROWICZ.
1895.

Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.


Wacław wprawdzie uzyskał czego pragnął, ale fakt ten połączony był z tylu bolesnemi wrażeniami, że cieszyć się nim nie mógł. Radość otrzymania jakiegokolwiek zajęcia zatruwał mu gorzki przedsmak upokorzeń, jakie go czekały.
Czuł, że spadł bardzo w drabinie społecznej i że w oczach wielu ludzi, zarówno jak w oczach pryncypała, stracił niezmiernie wiele na wartości. Wprawdzie wartość to była często nominalna, ale któż w to wchodził, skoro ona miała kurs powszechny.
A przytem położenie jego nie było jasno określone, przyjęto go do biura tytułem próby tylko. Jak próba się powiedzie? Myśl ta trapić go zaczęła, zanim zawód swój rozpoczął, bo zawód ten był zupełnie różny, niż sobie z góry wyobrażał. Kiedy wchodził do gabinetu naczelnika firmy braci Schmetterling et comp., może nie zdawał sobie jasno sprawy z nadziei swoich, przecież były one mniej więcej takiej treści: pan Albert, uszczęśliwiony z propozycyi Wacława, przyjmie go z otwartemi rękoma, a kto wie czy odrazu nie da udziału w swoich interesach i nie przypuści do spółki. Był on tak przyjemny, tak wspaniałomyślnie rozrzucał pieniądze z królewską niedbałością, a jemu okazywał tyle przyjaźni. Przecież propozycya jego powinna mu pochlebić; Wacław posiadał stosunki, stanowisko społeczne, nazwisko nieposzlakowane i niezłomną uczciwość. Słyszał zawsze, iż był to rodzaj kapitału i na ten kapitał rachował. Dlatego to śmiało wchodził do Alberta i nalegał o pracę.
Był pewnym z góry, że on wejdzie w jego położenie i naznaczy mu zapłatę taką przynajmniej, któraby wystarczyła na najskromniejsze utrzymanie rodziny. Wszakże on sam i Regina poprzestaliby na tak małem.
Rzeczywistość jednak daleką była od tych marzeń. Na pierwsze słowo o interesie przyjaźń pierzchła, przy naleganiu zaś zmieniła się w protekcyjną łaskę. W położenie jego pan Schmetterling wchodzić nie myślał, bo też w istocie gdyby chciał to uczynić względem wszystkich swoich podwładnych, zaprowadziłoby go to zbyt daleko.
Nie przyszło mu nawet do głowy stawiać Wacława na wyjątkowem stanowisku, ani zatroskać się o jego miłość, a nawet kilka słów, które wyrzekł w tym względzie, zdawały się świadczyć, że w okolicznościach w jakich się znajdował uważał ją za proste szaleństwo.
Pan Schmetterling zanadto był estetycznie wykształcony, ażeby nie ocenić pięknej kobiety. Kochał się nieraz, tak samo jak każdy inny, choć zapewne na swój własny sposób i wedle swojej umysłowej skali; ale wiedział doskonale, że miłość jest to zbytek życia, dostępny tylko dla niektórych, a jeśli wodzi biedaków na pokuszenie, wtrąca ich zwykle w otchłań nędzy. To też gdyby Wacław, zamiast upierać się przy romantycznym związku ze zrujnowaną dziewczyną, poszukał był sobie właściwej partyi, uznałby to za rzecz zupełnie naturalną. Ale pan Schmetterling nie był tak szalonym, by chciał narzucać ludziom swój sposób widzenia; nie próbował nawet ani jednem słówkiem tego uczynić, a skoro na dwukrotne napomknienie o zerwaniu małżeństwa w obecnych okolicznościach Wacław odpowiedział oburzeniem, nie powrócił już do tego przedmiotu, ale prawdopodobnie w jego przekonaniu został on odrazu wliczonym do rzędu ludzi niepojmujących życia, którzy z tego powodu nigdzie nie zajdą i nie zasługują na szczególne zaufanie.
Wacław jednak nie umiał zdać sobie sprawy z niekorzystnego wrażenia, jakie sprawił. On wprost zrażony był do przyszłego pryncypała i czuł głębokie znużenie, jakie powoli opanowywa człowieka, gdy znajduje się w rozterce z całem swojem otoczeniem i gdy skazany jest na nieustanną walkę, a dzień jutrzejszy napełnia go nieujętą trwogą.
Pomiędzy nim a matką stosunki od ostatniej rozmowy były sztywne, ściśle zastosowane do koniecznych warunków przyzwoitości. Rano pił śniadanie u siebie, przychodził na obiad, całował ją w rękę na przywitanie i milczał po większej części, a jeśli mówił co, to jedynie o pogodzie, lub potocznych rzeczach. Po czarnej kawie oddalał się zaraz, a jeśli przychodził wieczorem, to jedynie na chwilkę.
Dawniej zwykle pani Julska spędzała miesiące na wsi u znajomych, u wód, lub w jednej z tych uprzywilejowanych miejscowości, które kolejno kółka towarzyskie warszawskie obierają sobie za siedlisko. Przez ostatnich lat parę bywała stale o tej porze w Jasionnej.
Tego roku jednak nie pomyślała o żadnej wycieczce; za nic w świecie nie byłaby odstąpiła syna, wiązała ją bowiem do niego zarówno miłość, jak niepokój. W krótkich chwilach, które spędzali razem, spoglądała na niego ukradkiem, jakby szukając śladu żalu lub niepewności na jego twarzy, jakby upominała się o dawne pieszczoty i zwierzenia. Przecież i ona także milczała; wiedziała czego żądał od niej, a tego jednego właśnie dać mu nie mogła.
Kilka razy przyjaciółki usiłowały wyrwać ją z Warszawy, w której letnie miesiące nie należą do najzdrowszych. Wówczas zawsze zwracała się do syna, a skoro on odmawiał zaproszenia, i ona o niczem słyszeć nie chciała.


Pan Mergold uwiadomił Wacława, że o dziewiątej godzinie rano powinien stawić się w biurze, a on postanowił nie spóźniać się nigdy. Rozumiał dobrze, iż były przeciwko niemu uprzedzenia, które rozproszyć należało, a przytem nie chciał się narażać na uwagę lub napomnienie. To co widział w gabinecie pana Schmetterlinga nauczyło go, że jeśli kto chce zachować godność swego położenia, powinien zawsze stać na niewzruszonem stanowisku spełnionego obowiązku.
Nie wspomniał matce ani słowem o ważnej zmianie, jaka zaszła w jego życiu; wyszedł z domu, wypił po drodze herbatę w pierwszej lepszej cukierni i w chwili kiedy biła dziewiąta, otwierał drzwi biura pana Schmeterlinga.
Pan Mergold, punktualniejszy jeszcze od niego, stał już pochylony nad swoim pulpitem, rzucił na niego obojętnem okiem i odpowiedział przyzwoitem skinieniem głowy na jego uklon. Zresztą Wacław przekonał się wkrótce, że wszyscy byli akuratni w biurze pana Schmetterlinga, wszyscy, oprócz niejakiego pana Eugeniusza, który przyszedł dopiero około jedenastej i zdawał się niewiele dbać o swoje zajęcie, bo zaledwie raczył usiąść przy stoliku i zająć się odebraniem powierzonego sobie referatu, gdy przyszedł ktoś do niego. Po kilkuminutowej, półgłośnej rozmowie, w której Wacław, będący najbliżej, dosłyszał kilka razy powtórzone wyrazy: śniadanie, Bocquet i majówka, pan Eugeniusz powstał, a oświadczywszy panu Mergoldowi, że powołują go ważne osobiste interesa, wyszedł i dnia tego nie pokazał się już w biurze.
Widać jednak wszyscy byli do tego przyzwyczajeni, bo ani pan Mergold, ani nikt inny nie zwrócił na to uwagi.
Wacław dostał stolik mniejszy od innych i wsunięty pomiędzy kolegów; widocznie robiono mu tu miejsce przypadkowe, czy też czasowe tylko, a pan Mergold dał mu do przypisywania jakieś referaty i obliczenia najeżone cyframi.
Wacław z natury miał do cyfr pewną antypatyą; nauki matematyczne szły mu bez porównania trudniej od innych, a nikt nie czuwał nad tem, by usilną pracą trudność tę pokonał, przeciwnie, przemawiała ona poniekąd, do próżności pani Julskiej, która twierdziła z uśmiechem że jedynak jej widocznie na kupca stworzonym nie jest.
To też po skończeniu szkół, jedynem zetknięciem, jakie Wacław miał z cyframi, były owe codzienne potrzeby życiowe, którym najzupełniej wystarczają cztery działania arytmetyczne w najprostszej ich formie.
Teraz znalazł się nagle w trudnem położeniu. Wprawdzie żądano od niego tylko przepisywania, dość zawiłego obliczenia; ależ wiadomo, że przepisuje się dobrze to tylko, co się rozumie, a owo nieszczęsne obliczenie było mu tak niedostępne, jak gdyby napisane było po chińsku.
Próbował zastanowić się nad niem; ale przywykł pisać, myśleć, rozważać w ciszy swojego gabinetu, a tutaj czuł na sobie spojrzenia wszystkich współkolegów. Może oni domyślali się jego kłopotu?...
Na tę myśl robiło mu się gorąco i zimno naprzemian, pot występował mu kroplami na czoło, a wątpliwości wytwarzały chaos w jego głowie. Byłby chciał zapytać się kogo, poradzić, ale na wstępie zaraz nie chciał się wydać ze swoją niewiadomością. Może pan Mergold umyślnie dał mu rzecz najeżoną takiemi trudnościami, ażeby się przekonać, co też on potrafi.
Zabrał się więc do pracy. Zrazu wszystko szło jako tako, ale gdy doszedł do właściwego rachunku, który był tak pokreślony i ułożony tak nieforemnie, iż trudno się było domyśleć jak go przepisać należy, zatrzymał się znowu. W ostateczności chciał pójść i zapytać pana Mergolda; ale właśnie rozmawiał on z jakimś interesantem. Postanowił więc spuścić się na los, który według przysłowia często sprzyja niezasłużonym. Napisał, skończył i z bijącem sercem zbliżył się ze swoją robotą do naczelnika biura, który właśnie zapytywał o nią.
Pan Mergold rzucił okiem na papier i zaczął przeglądać go uważnie. Nagle podniósł głowę i spojrzał na stojącego przed sobą Wacława, a w jego smutnych, rozmarzonych oczach malowało się widoczne zdziwienie.
— Ależ ja właśnie dlatego kazałem panu przepisać to obliczenie, że było niedokładne i że sprostować je trzeba.
— Pan naczelnik nic nie powiedział — szepnął Wacław, który tyle skorzystał w biurze tego rana, iż wiedział że pana Mergolda tytułowano naczelnikiem.
— Tego przecież mówić nie trzeba — odparł spokojnie, oddając mu papier. — Przerób pan to i przepisz po raz drugi, a śpiesz się, bo mi to zaraz potrzebne. Muszę przedstawić interes cały panu bankierowi.
Wacław przez sekund parę stał nieruchomy. Chwila stanowcza nadeszła: musiał się wytłumaczyć i przyznać do niewiadomości.
— Daruj pan — wyrzekł nieśmiało, zniżając głos niemal do szeptu — ale ja nie wiem co mam sprostować.
Spojrzenie, jakiem pan Mergold odpowiedział na to, było charakterystyczne; zatrzymało się ono na młodym człowieku przez chwilę z wyrazem, w którym podziw przechodził w zdumienie; jednak żadnym zewnętrznym znakiem nie dał tego poznać po sobie.
— To co innego — wyrzekł tylko spokojnie; ależ w takim razie...
Nie skończył zaczętego frazesu, spojrzenie jego jednak mówiło wyraźnie: w takim razie co pan tu będziesz robił? albo też: co pan umiesz?
— Niech mnie pan raczy objaśnić — prosił Wacław, któremu ręce drżały nerwowo, a słowa ledwo wydobywały się ze ściśniętego gardła.
Przez chwilę pan Mergold spoglądał na niego z nieokreślonym wyrazem, aż wreszcie wziął ołówek i z ruchem pełnym zniechęcenia, który zdawał się świadczyć że się to na nic nie zda, wskazał mu popełnione uchybienia.
Wacław powrócił do swego stolika teraz rzeczywiście rachunek został przepisany, jak się należy. Nie było się jednak czem szczycić. Czuł dobrze, iż pan Mergold powziął najopłakańsze przekonanie o jego zdolnościach, a lękał się, by tego przekonania nie udzielił panu Schmetterlingowi, i to przygnębiało go zupełnie. Wszystko co umiał zdawało się niczem, obok tego czego nie potrafił. Czuł niemal pogardę dla samego siebie za własną nieudolność.
— Ha! — wyrzekł w końcu lakoniczny pan Mergold — nie wiem teraz jakąby panu dać robotę, bo tu u nas jest praca na seryo.
Namyślał się chwilę, a potem dał mu proste przepisywanie.
Wacław powrócił na swoje miejsce, gdzie go ścigały wszystkie oczy, bo pan Mergold nie mówił tak cicho, by nie dowiedziano się o co chodziło. Zdawało mu się że słyszy śmiechy, szepty i lękał się podnieść oczu od swojej roboty.
Ludzie ci mieli może prawo śmiać się z jego nieudolności, ale on na to pozwolić nie mógł; dotąd nikt bezkarnie nic podobnego nie uczynił. Gdyby więc dostrzegł wyraźne szyderstwo, skarcićby je musiał, a nie chciał dojść na pierwszym wstępie do podobnego wypadku. I całą siłą woli starał się zapanować nad wzburzeniem swojem, gdy tuż koło niego dał się słyszeć głos stłumiony:
— Panie, panie!
Wołanie to mogło się tyczyć kogo innego, Wacław więc nie podniósł głowy.
— Panie Julski — powtórzył głos.
Zwrócił się szybko i ujrzał swego najbliższego sąsiada, który, korzystając z nieobecności pana Mergolda, rzucił pióro i miał widoczną chęć rozpocząć rozmowę. Wacław uniknąć jej nie mógł.
— Czemu pan mnie się nie spytał jak zrobić? — mówił, młody człowiek, rubaszny i rozrzuconej powierzchności. — Takie rzeczy robią się między kolegami, a nie należy zaraz turbować naczelnika; on to sobie zapamięta i już nie będzie miał do pana zaufania. Pan mnie nie zna, ale ja pana znam dobrze; pan tu nieraz przychodził do pana bankiera; w teatrze, na wyścigach i w dolinie widziałem pana nieraz. Ja panu chętnie pomogę.
Słowa były przyjazne i zasługiwały na podziękowanie, Wacław więc podziękować musiał. A jednak duma oburzała się w nim na myśl samę zaciągnięcia zobowiązania względem tego człowieka.
Kolega ów należał do rodzaju ludzi, których najmiej za kolegów mieć pragnął. Miał on wzrok śmiały do bezczelności, pospolite rysy, rażącą poufałość w obejściu, niezachwianą pewność i zadowolenie z własnej osoby, które co chwila wypowiadało się uśmiechem.
Śmiech ten, o grubem, bezmyślnem brzmieniu, był szczególniej dla Wacława nieznośny, drażnił go w najwyższym stopniu.
— To zaraz widać — mówił niezrażony jego milczeniem i chłodną grzecznością — że pan takiej roboty jak my nigdy nie robił. Zrazu to zdaje się trudne, ale potem...
Machnął ręką w charakterystyczny sposób, świadczący, że co do niego, nie spotykał już żadnej trudności, i zaśmiał się głośno. W ciągu tej rozmowy znalazł się tuż przy stoliku Wacława, siedział mu niemal pod ręką i nachylał się tak, iż czuł na twarzy oddech jego.
— Pan pewnie chcesz sam jaki interes założyć, że wszedłeś do naszego biura — pytał dalej, patrząc mu w oczy — co?...
— Nie mam tego zamiaru — odparł, usuwając się, Wacław.
— Niech pan będzie szczery, pan może mi wszystko powiedzieć, ja potrafię panu być pomocnym. Nie wierzysz pan? co?
— Przeciwnie — wyrzekł z podwojoną grzecznością Wacław.
— A pan tak ze mną mówi, jak gdyby się pan mnie bał — zaśmiał się natrętny sąsiad.
— Bo widzisz pan sam, że mam pilną robotę.
— Ona wcale nie pilna; pan Mergold tylko zawsze tak mówi, że wszystko pilne. Żeby jego słuchać, tobyśmy słowa tutaj nigdy nie zamienili. Trzeba korzystać póki go niema. Jak pan tu dłużej popracuje, to i panu się to znudzi. Ale pan tu pewnie długo nie będzie, co?
I mówiąc to, znowu badawczo oczy wlepił w Wacława.
— Dlaczegóż? — spytał ten ostatni.
Ale towarzysz jego, zamiast odpowiedzi, w dowcipny sposób wzruszył ramionami, śmiejąc się swym grubym śmiechem.
— Pan jesteś stworzony na pana — wyrzekł wreszcie z miną tajemniczą — ja to dobrze rozumiem, a tutaj... no tutaj, więcej pracy niż płacy. Ja panu to mówię, żebyś nie myślał, że Józef Ceklerberg głupi.
Zaśmiał się i pokazał wśród mięsistych, rumianych warg trzydzieści dwa zęby, białe i równe jak perły.
— Ależ ja wcale nie myślę — zaprotestował energicznie Wacław.
— Dlaczego pan nie ma myśleć? Kto dużo pracuje, a mało bierze, ten musi być głupi, chyba że ma w tem swoje wyrachowanie, co?
Na tak postanowiony dylemat trudno było znaleźć odpowiedź, i Józef też na nią nie czekał, lecz niezrażony chłodem Wacława, mrugnął na niego poufale, jak gdyby byli w najlepszem z sobą porozumieniu. Powoli w czasie tej rozmowy przyparł on swego towarzysza, cofającego się ciągle, aż do samego biurka pana Mergolda, i nie zważając na to, nacierał na niego coraz żwawiej, tak iż ostatnie słowo wypowiedział mu prawie w ucho.
W tej chwili jednak powrót naczelnika biura zmusił go do odwrotu i uwolnił Wacława od natrętnych pytań.
Około trzeciej pan Schmetterling opuszczał zwykle swój gabinet. Gdy otwarły się drzwi jego, wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę, a wszystkie głowy pochyliły nizkim ukłonem.
Była to rzecz bardzo zwyczajna: przechodził chlebodawca, więc kłaniali mu się ci wszyscy którzy chleb jego jedli. Przecież Wacławowi zrobiło się gorąco i pochylił się niżej od innych, aby ukryć rumieniec, który wybiegł mu na twarz.
Czuł, że rozdrażnienie jego dochodziło do ostatecznych granic: przychodziła mu chęć niepohamowana uciec ztąd, nigdy już nie przestąpić progu tego biura i nie widzieć ani pana Schmetterlinga, ani Mergolda, ani kędzierzawej głowy Józia Ceklerberga, który może w tej chwili był mu wstrętniejszym od wszystkich innych. Głowa jego pałała, wszystkie tętna uderzały gwałtownie. Zdawało mu się, że mózg jego wrzał i kipiał, że rozsadzał mu czaszkę.
Tymczasem ubiegały godziny biurowe; stoliki, szczególniej te, co stały bliżej wyjścia, lub u których siedzieli ludzie niezależniejszego położenia, opróżniały się po jednemu, aż wreszcie po uderzeniu godziny i sam pan Mergold powstał. Był to znak oczekiwany, na który wszyscy powstali jednocześnie. Zaczęło się szybkie wybieranie. W jednej chwili gwar wielki zapanował w biurze, w którym słychać było dotąd tylko skrzyp piór poruszanych na papierze, przerywany niekiedy krótkiemi słowami objaśnień. Wacław machinalnie podniósł się razem z innymi, nałożył letnie palto, rękawiczki i zaledwie skłoniwszy się obecnym, podążył na ulicę.
Nikt na niego nie zważał, oprócz Józia, który wybiegł za nim.
— Może pójdziemy razem? — zawołał, dopędzając go na trotuarze.
Wacław spojrzał na niego; natręctwo źle wychowanego człowieka było mu nieznośne.
Ale Józio zachował tak naiwny wyraz twarzy, tak widocznie niemiał najmniejszego pojęcia o niestosowności podobnego postępowania, iż słowa oburzenia skonały Wacławowi na ustach.
— Pójdziemy razem, co? powtórzy Józio, nie odbierając odpowiedzi na swoją propozycyę.
— Dziękuję — odparł z lodowatą grzecznością Wacław.
— W którą pan stronę? — ciągnał dalej nierozumiejący zupełnie tego odcienia Józio. — Jak pan chce, ja idę na Krakowskie przedmieście.
Wacław nie raczył mu odpowiedzieć, tylko odwrócił się, poszedł wprost w przeciwnym kierunku i odetchnął z głębi piersi, kiedy stracił go z oczu.
Tak doszedł powoli do Saskiego ogrodu, którędy wypadała mu droga do domu, próbując zdać sobie sprawę z wrażeń dnia tego. Narazie było mu to trudno; czuł tylko ogarniający go niesmak do całego swego otoczenia. Niesmak ten dochodził do najwyższego wstrętu, tak iż zrozumiał w tej chwili ludzi, co rzucają się w nurty rzeki, lub kulą rozstrzaskują sobie czaszkę, bez widocznej przyczyny, byle uwolnić się od położenia, z którem zgodzić się nie umieją. Atmosfera tego biura dusiła go i sama myśl, że jutro tam znowu pójść musi i spędzić dzień cały wśród wstrętnego otoczenia, przy zajęciu, które przedstawiało mu nieokreślone trudności przejmowała go dreszczem.
W tej chwili ogród był niemal zupełnie pusty, tylko niańki z dziećmi bawiły się gdzieniegdzie; czasem przechodzień jaki spieszył gdzie go wolało zajęcie, lub jaka gruchająca para szukała samotności i cienia.
Na Wacława nie zważał nikt. Usiadł na jakiejś pustej ławce nad wodą i patrzył bezmyślnie na łabędzie szybujące lekko po fali, na ptaki bujające w przestrzeni, na cichą zieleń liści, poruszanych zaledwie dostrzegalnem drżeniem powietrza.
Wszystko to przedstawiało mu obraz ciszy, ukojenia, swobody, zdawało się należeć do tego świata, który już pozostawił poza sobą w życiu, a który teraz zdawał mu się zasuwać w jakąś dal niedościgłą.
Nie miał siły ruszyć się: poczucie niewypowiedzianego znużenia obezwładniło go, czyniło niezdolnym do porządnego zebrania myśli. Toczył nieustanną walkę sam z sobą, ze wszystkimi instynktami i nawyknieniami dawnego człowieka.
Tymczasem przeminęła zwykła obiadowa godzina; ale Wacław na to nie zważał, a fizyczne uczucie głodu nie przypomniało mu spóźnionej pory. Dopiero gdy ogród pomało zapełniać się zaczął, powstał i poszedł do domu, lękając się nadewszystko spotkania jakiej znajomej twarzy.
W domu panował niepokój. Wacław zwykle pamiętał o nawyknieniach matki, i jako dobrze wychowany syn, nie spóźniał się nigdy, a jeśli zaszła kiedy w tym względzie niespodziana przeszkoda, nie omieszkał nigdy uwiadomić matki, bo wiedział, że wrazie przeciwnym nie usiądzie do stołu.
Rzeczywiście czekano na niego.
W usposobieniu, w jakiem się Wacław znajdował, fakt ten sprawił mu podwójną przykrość. Zawahał się chwilę, chciał powiedzieć, że jest słaby i obiadu jeść nie będzie; ale pobudziłby tem tylko troskliwość matki i nie uniknął jej widoku. Poszedł więc w milczeniu ją powitać.
Pani Julska była bardzo niespokojna; wypieczone rumieńce świeciły na jej twarzy, zwykle tak jednostajnie i matowo bladej, a figlarne loczki, w które ostatnie miesiące wmieszały dużo srebra, drżały lekko nad jej czołem.
Pomimo to Wacław urzędownie pocałował ją w rękę i zapomniał nawet przeprosić za spóźnienie. Nie potrafił zdobyć się na nic więcej; chmurny i przybity, asystował raczej, niż uczestniczył w obiedzie. Nie uszło to bacznego oka matki; i ona także jeść nie mogła. Potrawa po potrawie nietknięta schodziła ze stołu. Pomiędzy matką a synem panowało głuche milczenie: on ze spuszczonemi oczyma zdawał się liczyć kwiatki w obrusie, ona spoglądała na niego z hamowaną troskliwością.
Każde z nich wiedziało, że drugie cierpi; on swoje cierpienie przypisywał matce, ona synowi; ale żadne z nich ustąpić nie mogło. Wszak tutaj szło o całą ich przyszłość.
— Spóźniłeś się dziś bardzo, Wacławie — wyrzekła wreszcie kobieta, usiłując okolicznościowo nawiązać rozmowę.
— Przepraszam mamę — odrzekł machinalnie, nie podnosząc na nią oczu.
Zrobiła niecierpliwy ruch, który uszedł jego uwagi, a po chwili wyrzekła znowu głosem, który może bezwiednie nabierał pieszczotliwego brzmienia:
— Cóż cię zatrzymało?
Przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią; potem podniósł głowę i odparł sucho, z rodzajem wezwania:
— Zajęcie.
— Zajecie? — powtórzyła kobieta, nie pojmując dokładnie znaczenia tego słowa.
Ona, bądźcobądź, dowiedzieć się musiała o tem co uczynił, a teraz to wyznanie przychodziło mu na usta jako rodzaj zemsty za to, czego dla niego zrobić nie chciała; wyrzekł więc dobitnie:
— Wszedłem do biura pana Schmetterlinga.
Pani Julska zbladła i poruszyła się niespokojnie. Wacław sięgnął po karafkę, nalał sobie szklankę wody i wypił ją jednym tchem.
Tymczasem matka jego odzykała szybko zachwianą równowagę.
— Jakie masz tam warunki? — zapytała znowu.
Wacław roześmiał się końcem warg, z niewymowną goryczą.
— Prawdziwie — wyrzekł — tego nie wiem jeszcze. Pan Schmetterling wprzód przekonać się musi, jaką wartość dla niego mieć będę, a na Boga! lękam się, że wartość ta pokaże się bardzo niewielką.
Pani Julska chciała coś mówić, ale zatrzymała się, jakby wobec faktów uważała słowa za zbyteczne. Blade jej czoło zachmurzyło się, a jednocześnie ściągnięcie brwi i zacięte usta zdawały się mówić: nie chciałeś mnie słuchać, więc popróbuj.
Przecież wiadomość o podrzędnem stanowisku, jakie Wacław zajął, była dla niej bolesną. Widocznie podrażniona, układała w myśli, jak tę fantazyą jego ubierze w obec przyjaciółek i całej swojej koteryi, bo koniec końców, była to odtąd jeszcze pańska fantazya — nic więcej.
Wyrzekła tylko sentencyonalnie:
— Praca której szukamy bywa zawsze wyzyskiwaną; wyzyskiwać sami możemy dopiero wówczas, gdy jesteśmy poszukiwani.
Wacław zrobił ręką ruch pełen obojętności.
— Być może — odparł — choć muszę przyznać, że wychowanie moje pod względem kwestyj praktycznych bardzo było zaniedbane; ale to już nie moja wina. Staram się teraz powetować czas stracony.
Mówił z goryczą, której matka nigdy dotąd u niego nie zauważyła, która była w nim rzeczą nową zupełnie i odbijała rażąco od swobodnego wdzięku i niedbałej wesołości, nadających mu niegdyś tyle młodzieńczego powabu.
— Wacławie! — zawołała boleśnie.
— Och! nie lękaj się, mamo, — mówił dalej tym samym tonem — nie miałem zamiaru robić ci wyrzutów; ale cóż chcesz, nie jest się panem położenia. Ponieważ nikt nie dobijał się o mnie, musiałem więc sam nauczyć się pukać jak żebrak do ludzi, a ludzie ci dali mi uczuć, że nie umiem nic.
Roześmiał się przykro, mówiąc te słowa, a matka zauważyła z przerażeniem, jak głęboko nowe troski i gorycze wyryły się już ma twarzy jedynaka, wyżłabiając w niej niby niteczki zaledwie widoczne bruzdy szyderstwa, cierpienia i niewiary.
Ale w jej przekonaniu nie było na to rady żadnej.
„Ha — powtórzyła tylko w duchu — niech spróbuje?


Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące, nie przynosząc zakochanej parze zmiany żadnej, lecz przeciwnie, odsuwając w dal coraz niepewniejszą rozwiązanie, a raczej związanie ich losu.
Listy Wacława, zrazu pełne nadziei i zapału, powoli stawały się coraz bardziej smutne i zniechęcone. Żegnając Reginę, mniemał że najdalej za parę miesięcy powróci tryumfalnie, aby zabrać ją z sobą i zapewnić jej własną pracą stanowisko. Teraz widział dobrze, iż na rezultat podobny czekać trzeba lata całe, lata walk, trudów, niepokojów nieustannych. Wacław nie pisał wprawdzie tego wyraźnie, ale znać było w jego listach zniechęcenie.
U panny Teodozyi czas odpoczynku wakacyjnego przeminął; domek w ogrodzie napełnił się wesołymi głosami dziewczęcemi; jasne twarzyczki, płowe złote, kasztanowate i czarne główki snuły się ustawicznie po pokojach i ogrodzie.
Było to życie zupełnie odmienne od tego, jakie prowadziły dotąd Regina z Teodozyą. Cisza była dla niej błogosławioną, zdawało jej się lżej dźwigać ciężar istnienia, kiedy żaden głos zewnętrzny nie trąca zbolałego serca.
Przyjazd dziewcząt, nakształt jaskółek zlatujących na wiosnę, sprawił zrazu jakieś zamieszanie w jej myśli. Śmiech, śpiew, okrzyk wesoły, świegot nieustanny tych młodych istot, sprawiał jej ból nieznośny; kryła się przed niemi, uciekała w najskrytszą dal ogrodu, lub i tam ścigana przez dźwięki życia i wesela, zamykała się w pokoiku, jaki jej przeznaczyła Teodozya, i tam padając na łóżko, kryła twarz w poduszkach, rękami zatykając sobie uszy.
Teodozya nie miała teraz czasu na nią uważać, poświęcać jej długich godzin, a choćby czuwać nad nią zdaleka. Zakład naukowy zaprzątał jej całą działalność i czasem zaledwie, nie widząc nigdzie Reginy, zapytała o nią, lub sama jej poszukała.
— Zmizerujesz się na nic — mawiała niekiedy. — Wacław gotów powiedzieć, że ci u mnie niedobrze.
Ale Regina odpowiadała jej tylko bolesnym uśmiechem, lub dowodziła, że przeciwnie, jest jej wybornie, że czuje się zdrową zupełnie. W duszy jednak było jej tak straszno, iż wstając rano, myślała tylko jak zdoła przedźwigać ciężar dnia całego, a kładąc się spać, jak zniesie te noc bezsenną, pełną wspomnień i mar dręczących. Tęskniła za Wacławem całą siłą rozkochanego serca. Zdawało jej się, że nie widziała go już wieki całe, a prawdę mówiąc, nie spodziewała się już ujrzeć go prędko. W sercu jej pod tylu nagłymi ciosami zamarła nadzieja, a dawne dnie szczęśliwe zapadały w coraz większą dal i ukazywały jej się tylko jako drogie wspomnienia, które już z rzeczywistością nic wspólnego nie miały.
Czasem przychodziło jej na myśl, że była ciężarem dla Teodozyi, że pożywała tutaj chleb łaski, i wówczas, ale tylko wówczas, budziła się z odrętwienia. Ciemne rumieńce wybijały jej na policzki; chciała coś robić koniecznie, pomagać Teodozyi, być użyteczną. Ale na samą myśl zetknięcia się z ową wesołą młodością, która zdala ciekawie śledziła nieraz jej żałobną postać, kiedy przesuwała się po ogrodzie, odchodziła ją odwaga. „Nie — wołała sama do siebie — ja tego nie potrafię, ja tego nie zniosę.“
W miarę jednak jak czas mijał, przywykała do tej myśli, że będąc tutaj, nie powinna pozostać bezczynną; aż wreszcie jednej niedzieli, kiedy pensyonarki pod wodzą guwernantek poszły za miasto, a Teodozya miała wolną chwilę, poszła ją odszukać.
Stara panna była w swoim pokoju. Od pewnego czasu obie widywały się tylko przelotnie, a jeśli znalazły się dłużej razem, nie miały sobie nic do powiedzenia. Obaw przyszłości jedna drugiej zwierzać się lękała, przeszłości tykać nie chciały; zresztą w obecnej chwili Teodozya tyle miała powszednich trosk i zajęć, które zajmowały ją zupełnie. Niezmienny, apatyczny smutek Reginy draźnił ją nawet, jako rzecz któraby zczasem ustąpić powinna, a nie ustępowała wcale. Panna Teodozya nie lubiła, gdy pociechy jej i dobre chęci pozostawały bezskuteczne.
Regina zobaczyła przez uchylone okno, że była samą, i weszła, nie zapukawszy. Zaledwie to jednak uczyniła, pożałowała już swej śmiałości. Teodozya siedziała odwrócona od drzwi, przed starem biurkiem, którego szuflady i skrytki były otwarte. W jednej z nich leżały jakieś stare, pożółkłe papiery, zeschłe kwiaty, wstążeczka błękitna i różne widocznie bardzo dawne pamiątki, które zapewne nosiły ślady łez i pocałunków, bo lustro przeciwlegle odbijało wyraźnie twarz starej panny, na którą od tych przedmiotów padać się zdawały odblaski młodości. Zwiędła jej twarz ożywiała się, oczy błyszczały, a rozchylone usta zdawały się szeptać jakieś wyrazy pozostałe w pamięci.
Regina przez chwilę stała na progu, zdumiona. Nigdy nie przyszło jej na myśl, aby ta czynna, niezmordowana istota nosiła w sercu jakiś kwiat zamarły. Potem chciała się cofnąć niepostrzeżona, ale na szelest, jaki zrobiła, stara panna odwróciła głowę.
— To ty, Regino? — wyrzekła nieco drżącym głosem — nie uciekaj.
Zgarnęła do szuflady przedmioty, jakie przed nią leżały.
— Nie chciałabym przeszkadzać — szepnęła nieśmiało narzeczona Wacława.
— Nie przeszkadzasz mi — mówiła dalej stara panna, już zupełnie spokojnie. — Cóż chcesz, każdy ma na świecie jakiś kraj serdeczny, niby świątynię, do której czasem schronić się potrzebuje; ale wiecznie przebywać w niej niewolno.
Regina czuła, że jej krew uderzyła do twarzy.
— A ja — zawołała — a ja w tej świątyni przebywam ciągle, zapominając o wszystkiem innem!
Teodozya uśmiechnęła się łagodnie.
— Och! — wyrzekła — ty jesteś młodą, Regino, bardzo młodą, nie nauczyłaś się jeszcze dźwigać krzyża swego w milczeniu i działać, choć tam coś w sercu twojem płacze.
— Jestem nikczemną, czuję to — zawołała znowu.
Ale Teodozya uśmiechnęła się po raz drugi, łagodniej jeszcze i smutniej.
— Wy młodzi lubicie wielkie słowa. Na co? Nie jesteś nikczemną, jesteś biedną tylko. Wierz mi jednak; źle robisz, że się poddajesz cierpieniu, tym sposobem nie zmożesz go nigdy.
— Ja go zmódz nie myślę, nie chcę — przerwała porywczo Regina — bo inaczej... inaczej cóżby mi w życiu zostało.
Oczy starej panny spoczywały na niej z łagodnym wyrzutem.
— Czy sądzisz — szepnęła — że ten tylko cierpi, kto nosi się z boleścią jak z szyldem, że miłość nie może przetrwać lat całych w samotności i ukryciu, że tęsknota musi mieć koniecznie blade lica i powieki bezsenne?
Milczała, topiąc wzrok w starej pannie, która w tej chwili zdawała jej się przetworzoną.
— Powtarzam ci — mówiła dalej ta ostatnia — jesteś młodą, więc nic dziwnego, że nie umiesz odczytywać głębi uczuć i myśli bliźnich. Gdyby nie to, zrozumiałabyś, że los twój nie jest wyjątkowy.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Z czemże przyszłaś do mnie — pytała dalej Teodozya, wracając do potocznych rzeczy. — Czy odebrałaś jaką wiadomość?
W jej głosie była troskliwość, sprzeczająca się z pozorną szorstkością rad.
— Nie, nie — przerwała szybko Regina, jakby ona także odwrócić chciała myśl od tego przedmiotu — ja przyszłam tu, bo... — zatrzymała się nagle, podnosząc głowę — ja nie chcę dłużej być bezczynną, kiedy wszyscy pracują koło mnie.
Chciała dodać, że nie należy jej pożywać chleba jałmużny, ale słowa te skonały jej na ustach, jakkolwiek był to pierwszy powód jej postanowienia. Czuła iż jeśli wolno jej to było pomyśleć, niewolno było wypowiadać wobec Teodozyi, która na rodzaj wymówki zawartej w tych słowach niczem nie zasłużyła. Zresztą stara panna nie dała jej na to czasu, pochwyciła bowiem myśl jej w przelocie.
— Masz słuszność — zawołała — dawno ci to zaproponować chciałam. Ale cóż ty chcesz robić? — dodała po chwili, jakby wahając się i niepewna, czy dobrze myśli jej zrozumiała.
— Kiedy przybyłam tutaj, mówiłaś że pomocną ci być mogę, potrafiłabym przecież czegoś uczyć.
Czegoś uczyć... Wyraz to bardzo elastyczny; przecież ani Regina, ani panna Teodozya nie zastanawiały się nad tem w tej chwili. Pierwsza widziała w tem konieczność położenia, druga głównie sposób oderwania myśli od tego, co ją dręczyło.
Naradzano się nad tym przedmiotem, a ponieważ Francuzka, sprowadzona przez pannę Teodozyą, okazała się niekompetentną w kwestyi gramatyki, Regina postanowiła dawać w jej zastępstwie lekcye języka francuzkiego.
Regina była zdolną; to co umiała, umiała dokładnie, nauczanie nie przedstawiało dla niej praktycznych trudności, a jednak sprawiało jej przykrość niezmierną. Kiedy pierwszy raz, poprzedzona przez pannę Teodozyą, weszła do klasy, kiedy zobaczyła te wszystkie uśmiechnione i ciekawe buzie, o błyszczących oczkach, zwrócone na siebie, serce jej ścisnęło się w piersi. Ta wesołość ogólna raziła ją jak ton fałszywy; a kiedy dalej przyszło jej myśl przywykłą do bujania samopas trzymać na wodzy, przykuć do suchych formuł gramatycznych i całą godzinę uważać pilnie, wyszła z klasy z bolem głowy i rzuciła się zmordowana na łóżko, a w uszach jej brzmiały piskliwe głosiki, powtarzające na różne tony: J’avais, tu avais, il avait.
Panna Teodozya przyszła do niej uszczęśliwiona.
— Otóż to — mówiła — przy pracy zapomina się o wszystkiem.
Regina uśmiechnęła się blado; ona nawet przez tę godzinę nie zapomniała o niczem.
— Jesteś trochę zmęczona, tak zawsze bywa z początku; ale zobaczysz, że wkrótce trudno ci będzie zrozumieć, jak bez pracy żyć mogłaś.
— Przyzwyczaję się — powtórzyła Regina — przyzwyczaić muszę.
A przecież się nie przyzwyczaiła.
Panaceum zachwalane przez starą pannę, jako ogólny i nieomylny środek na wszystkie cierpienia, okazało się dla niej bezskuteczne. Praca tego rodzaju nie była dla niej stosowną, wyczerpywała ją, zamiast uspokajać; nie zdołała jej pokochać, więc praca ta stała się rodzajem dobrowolnej męczarni, dorzuconej do tych, które ją trapiły.
Nie wypowiedziała tego jednak nigdy; codzień z regularnością automatu przychodziła do klasy, odbywała lekcye i kończyła je z odgłosem dzwonka; ale codzień praca ta wydawała jej się bardziej nużącą i wstrętną. Widocznie albo nie posiadała pedagogicznego zmysłu Teodozyi, albo nie umiała nagiąć się do otaczających ją warunków, albo wreszcie warunki te były niemożliwe dla jej młodej, burzliwej natury.
Powoli skromny domek Teodozyi, ogród stanowiący jej chlubę, i owe klasy, po których rozlegał się peryodyczny dźwięk dzwonka, i jadalna sala, w której rzędem zastawiano stoły nie wykwintnemi ale smacznemi potrawami, i ów cały regulamin rządzący pensyonatem — wszystko to stało jej się nieznośnem, że kiedy rano otwierała oczy, przemykała je znów instyktownie, ażeby nie widzieć żelaznego łóżka, na którem spoczywała, perkalowych firanek u okna i jesioniowej komody naprzeciwko. Zdawało jej się, że ten dom cały pełen był jej trosk, niepokojów i zwątpień, że odnajdowała je na każdym kroku, że czyhały na nią zawieszone na sprzętach, ukryte w rogach komnat i na gałęziach drzew ogrodu, że powracały do niej ze stron wszystkich i jak widma otaczały ją tłumnie.
Czasami znowu zdawało jej się, że dom Teodozyi to więzienie, bo nigdy prawie nie wychylała się za jego mury. I jak choremu śmiertelnie żadne miejsce dogodnem się nie wydaje i zmiana sama przynosi ulgę pozorną, tak ona myślała czasem, że wszędzie indziej byłoby jej lżej oddychać.
Nie była ona niewdzięczną względem starej panny, tylko drażniły ją jej spokój, jej niezmordowana czynność i zabiegliwość, z jaką wglądała w najdrobniejsze szczegóły swojego zakładu. Panna Teodozya próbowała nieraz zainteresować nim Reginę, ale było to rzeczą zupełnie bezskuteczną. Słuchała jej cierpliwie, wypełniała skrupulatnie wszystko co jej zlecała, ale czyniła to zupełnie machinalnie. Mogło w jej oczach dziać się coś zupełnie przeciwnego przepisom lub obyczajom domowym, a ona tego nie widziała nawet.
Teodozya nieraz ruszała na to ramionami. Zpoczątku próbowała robić uwagi, ale widząc że to zupełnie daremne, zamilkła, chociaż przyznać trzeba, że Regina i jej nieuleczalny smutek, który zwiększał się zamiast zmiejszać z dniem każdym, niecierpliwił ją, jak w ogóle niecierpliwi nas to wszystko, czego pojąć nie możemy.
I ona przecież miała swoją przeszłość, swoje bole i pamiątki, i powracała do nich chętnie myślą; ale czyniła to w chwilach stosownych, kiedy miała czas wolny. Dlaczego Regina nie robiła tak samo? dlaczego chodziła pośród ludzi jakby senna, zamknięta w atmosferze własnych marzeń i bolów? Czegoż wreszcie rozpaczała? Wszakże z rozbicia losu ocaliła rzecz najkosztowniejszą... miłość narzeczonego. Och, gdyby Teodozya była na jej miejscu, jakżeżby czuła się szczęśliwą!
O przeszłości swojej nie lubiła ona mówić, chociaż niezawodnie przeszłość ta miała swoje słoneczne chwile i gorzkie zawody. Teodozya zostawiała umarłych w pokoju; stroiła może kwiatami ich mogiły, skrapiała je łzami, lecz jak się to dzieje zwykle z umarłymi, nie mieszała ich do świata żyjących. I taką też chciała widzieć Reginę. Pokochała ją zrazu gwałtownie nawpół macierzyńskiem, nawpół rycerskiem uczuciem. Na wywołanie tej miłości złożyły się różne pierwiastki: i przywiązanie do Wacława, i opozycya względem jego matki, i odmienne społeczne przekonania, i krzywda, którą wedle swej mocy nagrodzić usiłowała. Była to jednak miłość na kredyt, jeśli tak wyrazić się wolno; wyobrażała sobie, że Regina jest istotą pokrewną jej sposobem myślenia i czucia i darzyła ją miłością swoją pod domyślnym warunkiem, że tak będzie.
Tymczasem była to natura odmienna zupełnie, która za te złudzenia starej panny odpowiedzialną być nie mogła. Ztąd nieporozumienie milczące, oparte na zobopólnym zawodzie, które codzień więcej, chociaż bez wyraźnego słowa, odpychało je od siebie, nieporozumienie niczem usunąć się nie dające, bo jedna dla drugiej stawała się coraz mniej pojętną.
Regina ukrywała przed sobą, że położenie jej obecne jest nieznośne, że doprowadza ja niemal do szaleństwa. Wówczas w cichości swego ducha szukała wyjścia z zaklętego koła, które ją otaczało, i rozbijała się jak ptak o niewidzialne ściany niepodobieństwa. Zrazu podtrzymywała ją niewyznana może przed samą sobą nadzieja, że położenie to jest krótką próbą losu, z której wyrwie ją Wacław. Ale w miarę, jak listy jego traciły ożywczy charakter świetnych złudzeń, w miarę jak przyoblekały się szarem kolorytem zwątpienia, czoło jej bladło i coraz bardziej pochylało się ku ziemi, brzemienne niespokojną myślą. Coraz częściej zdarzało jej się słuchać nie słysząc, patrzeć nie widząc, a głuche wrzenie piersi i bunty rozsadzające jej czaszkę, wybijały czasami rumieńcem nagłym na matowe policzki, gorącym koralem na wargi zbladłe, lub jakaś błyskawicą zewnętrzną, która na moment ożywiała przygnębioną postać.
Widocznie w takich chwilach Regina prostowała się jak szermierz przed walką, zaglądała w oczy jakimś tajemniczym niebezpieczeństwom, rzucała lub przyjmowała wyzwanie jakieś. Ale coby to było za wyzwanie lub niebezpieczeństwo, odgadnąć było niepodobna.
Z pewnością jednak, gdy wzrok jej, mijając otaczające przedmioty, zatapiał się w dal mglistą, myśl przebywała bardzo daleko od pensyonatu panny Teodozyi i nieznała ciasnych granic, któremi warunkowały ją okoliczności. Lubiła ona uciekać, jak mogła najdalej, od gwaru i ruchu szkolnego i wynalazła sobie w głębi ogrodu miejsce najmniej uczęszczane koło parkanu, odgraniczającego pensyą Teodozyi od przedmieściowej alei.
Miejsce to lubiła Regina tem bardziej, że pensyonarkom ta odległa część ogrodu, zarosła zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, obwieszonych splotami chmielu, była wzbronioną.
Tutaj często przebywała w chwilach wolnych. Pod parkanem leżał wielki kamień, na którym siadywała, lub też wspiąwszy się na niego, spoglądała na drogę obsadzoną smukłemi topolami, przy której wznosiło się miejscami skromne domostwo, jak zwykle na przedmieściu, otoczone gospodarskiemi zabudowaniami. Najczęściej jednak wzrok jej nie zatrzymywał się na tej codziennej prozie życia, która przejmowała ją coraz większym wstrętem; sięgał wyżej i dalej, do rubinowych obłoków opływających zachód, lub do złocistej kurzawy, która często o tej godzinie podnosiła się ku górze i płynną wstęgą łączyła na skraju widnokręgu niebo i ziemię. Czasem powozik jaki czy bryczka zaturkotały na drodze, albo przesunął się wóz ładowny.
To jednak najmniej zajmowało Reginę; skryta poza splotami chmielu, wiedziała dobrze, iż żadne oko jej nie śledzi; zresztą cóż znaczyli dla niej ci obcy ludzie? nie ich przecież wypatrywała tutaj. Ona chciała powietrza dla piersi, szerszych widnokręgów dla myśli czy marzeń, a zresztą nie zdawała sobie wyraźnej sprawy czego chciała, tylko pragnęła nie być tutaj gdzie jej być wypadało i uciec, chociażby wzrokiem tylko, od Teodozyi, jej pensyonatu i prowincyonalnego miasteczka.
Stała tak raz na swojem ulubionem miejscu, znużona więcej niż zwykle codziennemi zatrudnieniami. Krótki dzień jesienny był na schyłku, a powietrze miało ciszę i słodycz właściwą tej porze roku. Liście drzew zaczynały się już mienić gdzieniegdzie w porpurę i złoto, która im koniec zwiastuje, pola dalekie maiły się młodą runią ozimin, lub świeciły tłustemi skibami czarnoziemu, a po nad niemi rozpinał się bladobłękitny namiot nieba.
Wielka cisza panowała wśród spokojnej natury, tylko gdzieniegdzie odezwał się zdaleka ryk bydła wracającego do obór, lub szczekanie psa. Ale głosy te, do których przywykła Regina, nie czyniły na niej żadnego wrażenia i nie mąciły myśli, aż naraz wmieszały się w nie dźwięki zupełnie odmienne i zwróciły jej uwagę.
Usłyszała tentent kilku biegnących koni i wesołe głosy, rzucające wśród golopu urywane słówka. Niebawem z pomiędzy topól, które przerywanym rzędem stały po obu stronach drogi, zbiegając się w dalekiej perspektywie, wynurzyła się grupa jeźdźców i amazonek. Rasowe rumaki rżały i wyścigały się w biegu; smukłe kibicie, pochylone na siodłach, rysowały się wdzięcznie na tle krajobrazu; różnokolorowe wualki i strusie pióra kapeluszy unosiły się z wiatrem. Lica i oczy świeciły ożywieniem biegu.
Regina zaledwie mogła objąć wzrokiem całą wesołą, ożywioną grupę, gdy ta już była daleko. Śledziła tylko tuman kurzu biegnący drogą, a wśród niego błysnęły czasem podkute kopyta, w których się słońce odbijało, wynurzyło się pióro, wualka, lub postać wśród kłębów pyłu.
Ona stała zapatrzona, z wzrokiem przykutym do tego obrazu, który przyniósł jej niespodzianie dźwięk przeszłości dalekiej. Ci ludzie bawili się, używali młodości, używali pełni sił swoich i nie wiedzieli pewnie nic o troskach, smutkach i nędzach bytu. Jakże oni swobodnie biegli wszyscy na wyścigi, gładką drogą, która była z pewnością dla nich obrazem drogi życia.
Naturalnym zwrotem Regina pomyślala o sobie. Jakże niedawno ona także należała do tego świata szczęśliwych, do tego świata bez troski; śmiała się, używała i ona. Ona także o nędzach i smutkach wiedziała zaledwie z nazwiska, a przynajmniej myślała, że mają one zawsze wybladłe oblicze i łachmany żebracze i na ich widok posypała czemprędzej grosz jałmużny, więcej ażeby oszczędzić sobie przykrego wrażenia, niż z istotnej litości. A dziś... dziś...
Zastanawiała się nad swoim losem i wydawał on jej się nad wyraz gorzkim i nieznośnym. Wśród śmiertelnych omdlewań woli i myśli, w jakie była pogrążoną, obudziły się nagle pragnienia dawne. Dość było na to widoku wesołej kawalkaty, przeciągającej zamiejską drogę. Wszakże i ona była piękną i młodą, i ona niegdyś należała do podobnych zabaw. Miała sliczną arabską klacz, lotną jak strzała, a posłuszną jak dziecię, klacz o suchym łebku i inteligentnem oku, z której jasno gniadej sierści zdawało się złoto kapać na słońcu i którą ona dlatego Złotą nazwała. Biedna, śliczna Złota, w czyje ona poszła ręce, kogo na swym rączym grzbiecie nosiła, kto o nią dbał teraz?
Wszystkie te myśli i pytania przesunęły się przez głowę Reginy, stojącej jakby skamieniała na miejscu, kiedy zobaczyła znowu odłamek grupy jeźdźców, ciągnący ta samą drogą. Byli to mężczyzna i kobieta, którzy snadź umyślnie pozostali w tyle i stępem jechali za resztą towarzystwa. Konie ich szły przy sobie tak równym krokiem, iż uderzenia czterech kopyt zlewały się w dźwięk jeden; konie te były jednej miary i jakby powolne woli jeźdźców, lub nawykłe iść w ten sposób, na linią nawet nie wyścigały się wzajem. On i ona wolno puścili im cugle i pochyleni ku sobie, zamieniali słowa jakieś ciche jak szept wieczoru, lub spojrzenia od nich wymowniejsze. Ona położyła rękę drobną, obciśniętą jasną rękawiczką, na karku jego wierzchowca, z miękkiem opuszczeniem pełnem wdzięku, i zwróciła się ku niemu tak, iż Regina dojrzeć mogła tylko delikatne zarysy profilu i masy kasztanowatych splotów, ocienione czarnem piórem kapelusza. Twarzy mężczyzny nie widziała wcale; mogła do postawy nieco wyniosłej dobrać jakiebądź oblicze. Zresztą nie chodziło jej o to. Te dwie istoty były dla niej widmem jej własnej przeszłości. Przypomniała sobie, ile razy w ten sam sposób jechała razem z Wacławem, przypomniała nawet ostatni spacer, w wigilią choroby ojca odbyty, kiedy on już był w Lublinie, a oni wyjeżdżali naprzeciwko niego, nie domyślając się jeszcze tego, co im groziło.
Jeżdżcy przejechali zwolna, a Regina rękoma przycisnęła czoło, jak gdyby to czoło pęknąć miało pod naciskiem myśli.
Więc świat nie odmienił się z gruntu, ani ludzie na nim; wszystko szło swoim dawnym trybem; tylko ona była wykreślona ze świata szczęśliwych, tylko dla niej wszystko stało się troską i bolem.
Dnia tego przy herbacie Regina nie ukazała się wcale. Panna Teodozya posłała do jej pokoju, ale pokój był ciemny i pusty. Wówczas zaniepokojona wyszła do ogrodu, jakkolwiek wieczór zapadł oddawna, i wołała na nią donośnym głosem.
— Regino! Regino!
Regina jednak musiała być w obrębie ogrodu, bo nie było w jej obyczajach wychodzić dalej, a zresztą nikt jej wychodzącej nie widział. Wówczas pannie Teodozyi przyszło na myśl, że mogła zachorować lub zemdleć, i szukać jej zaczęła po całym ogrodzie.
Dziewczyna stała przy parkanie chmielem obrosłym, skąd patrzyła na przejeżdżających. Słońce zaszło oddawna, ciemność spowiła ziemię, a ona miała ciągle oczy utkwione na drogę, a obrazy, które uderzyły jej oczy, tkwiły w nich nieprzysłonione ani oddaleniem, ani nocą. Nie słyszała wołania starej panny, ani szukających ją osób. Dopiero gdy dostrzeżono jej nieruchomą postać, a panna Teodozya przybiegła zadyszana i pochwyciła ją za rękę, spojrzała wkoło siebie, jakby nie rozumiejąc zrazu gdzie jest i czego od niej żądano.
— Czyż nie mogłaś się odezwać? — zawołała z wyrzutem Teodozya. — Szukamy cię od godziny.
Regina spojrzała na nią zamglonemi oczyma, jakby pytając, z jakiego powodu jej szukano, bo myślami była tak daleko od całego otaczającego ją świata, iż nie mogła odrazu powrócić do rzeczywistości.
Regina tej nocy spać nie mogła. Cisza, ciemność, bezczynność dusiły ją jak zmora. Mogła stać przez godzin parę zapatrzona na drogę, przez którą przemknęły widma jej własnej przeszłości, ale tutaj widma te pierzchły i zostawiły tylko nieznośne poczucie tego, co ją otaczało.
Zerwała się z łóżka i przebiegała pokój gorączkowym krokiem.
— Nie — szeptała, przyciskając dłonie do pałających skroni — ja tego znieść nie potrafię. Nie, nie!
Była teraz znowu tą samą Regina, która zapytana przez ojca coby uczyniła, gdyby ją los rozdzielił z Wacławem, odparła bez wahania: „umarłabym“.
Schylone czoło znów dźwigało się w górę i natura, przez czas jakiś przełamana bolem, dopominała się praw swoich i drgała w jedynych słowach, jakie wymówić zdołała.
Ale cóż znaczyło szarpanie się z koniecznością, dokonane słowami jedynie, w samotności i ciszy nocnej? Czy nie więcej nie mogła przeciwstawić losowi, jak bezsilne wołanie?
Jak świat ten wielki i szeroki, wszędzie podnoszą się podobne głosy. Tak woła matka, kiedy śmierć wyrywa jej dziecko, kochanka nad mogiłą miłości swojej, człowiek każdy nad grobem nadziei, a pomimo to śmierć nie oddaje tego co zabrała i słońce wstaje równie jasne i czyste nad grobowcem, jak nad kolebką, oświeca jednako rozpacz i wesele.
Ale ona nie myślała o tem, nie zastanawiała się, że los jej nie był wyjątkowym; wiedziała tylko że znosić go nie mogła i powtarzała jednotonnie, szarpiąc załamane dłonie:
— Ja tego znieść nie potrafię.
Aż wreszcie słowa te wpadły w jej własne ucho i zadźwięczały w niem wątpliwie, jak gdyby konieczność odpowiedziała jej:
— Musisz...
Zatrzymała się, uderzona tą myślą.
— Ja muszę — powtórzyła zwolna. — Czyż muszę?
Długo bardzo stała nieruchoma, rozmyślając. W zgorączkowanej słowie snuły się jakieś plany niewyraźne, które nabierały złudnych pozorów i zdawały się wykonalne. W chwilach podobnych rodzą się szalone nieraz zamiary.
Co ona właściwie robiła w domu Teodozyi? Wszakże były kobiety, które potrafiły zdobyć sobie szerokie miejsce pod słońcem, które powstawszy nieraz z najniższych warstw społecznych, dźwignęły się potęgą własną na szczyt sławy. Nawet za dni szczęścia swojego, Regina myślała o nich często, zazdrościła im nieraz i byłaby z rozkoszą zamiemiła los swój na los każdej artystki, której echo oklasków przynosiły jej dziennikarskie szpalty. Mówiła to nawet nieraz ojcu; ale ten rozśmiał się tylko.
Lecz teraz... teraz właśnie był czas wskrzesić marzenia. Wprawdzie niedość chcieć, żeby zostać wielką artystką, wprawdzie jeśli gdzie, to tutaj, wielu jest powołanych, a wybranych mało. Ale w latach osiemnastu, z namiętnem sercem i bujną wyobraźnią, któż wątpi, że wybranym będzie?
Regina z nieopatrznością dziecka, niepojmującego żadnego rodzaju trudności, nie wątpiła wcale.
Teraz czuła iż los był rzucony; zdawało jej się, że niema innej drogi przed nią, że tym sposobem tylko może odzyskać to co utraciła i stokroć więcej jeszcze, a razem spełnić ten dumny ślub, uczyniony w oczach pani Julskiej, iż nie iż nie poślubi Wacława, aż odzyska wszystko co utraciła.
Zaczęła rozmyślać już spokojniej nad sposobem wykonania swego zamysłu. Nie miała najlżejszego pojęcia o technicznych trudnościach sztuki każdej; jak wielu bardzo profanów, wyobrażała sobie, że prawda i uczucie wystarczają do wywołania wrażenia, a o własnem uczuciu nie wątpiła ani chwilę. Ile razy deklamowała wiersz jaki, lub grała rolę w amatorskim teatrze, podziwiano jej talent i porównywano ją głośno z pierwszorzędnemi gwiazdami sceny. Regina nie miała pojęcia o różnicy skali wymagań i nawykła była brać pochwały ludzkie za dobrą monetę.
Chodziło więc jej tylko o trudności i przeszkody, jakie osobiście musiałaby zwalczyć, ażeby wejść na scenę, ale bynajmniej nie o istotne trudności sztuki, o których nie wiedziała wcale.
Na tych szalonych marzeniach zeszła jej noc cała. Biały ranek zastał ją siedzącą pod oknem, obwiniętą szalem, rozgorączkowaną, ale pełną energii, jaką wlały w nią nowe nadzieje.
Jasne promienie świtu mają zawsze coś trzeźwiącego. To też Regina, która powoli wdarła się była na skrzydłach marzeń na szczyt sławy i zbierała laury pełną dłonią, spojrzała w około z rodzajem przykrego niedowierzania. Wszystko co przed chwilą zdawało się łatwem, a nawet już zdobytem, teraz straszyło znów trudnościami.
Pomimo bezsennej nocy, podtrzymywały ją gorączkowe siły. Ruch poranny rozpoczynał się w domu; i ona też ubrała się pospiesznie, jakby miała coś bardzo pilnego do czynienia. Był to fakt niezwykły, Regina bowiem, jak każda rozpieszczona istota, wstawała późno. Ubrawszy się jednak, nie wyszła ze swego pokoju, tylko otworzyła kufry swoje, które do tej pory stały nietykane, i zaczęła przeglądać ich zawartość. Tak zastała ją Teodozya. Słysząc ruch w jej pokoju, poszła dowiedzieć się jak noc spędziła.
Regina, plecami odwrócona odedrzwi, klęczała właśnie przed otwartym kufrem, wyjęła zeń swoje skromne panieńskie klejnoty i rozłożyła je na krześle.
Regina nie zmieszała się jej obecnością, przeciwnie, rada była z wypadku, mogącego posłużyć do przełamania pierwszych lodów pomiędzy nią a kierowniczką pensyonatu, z którą postanowiła się rozstać. Zwróciła więc do niej głowę, nie zmieniając postawy, i wyrzekła z uśmiechem chociaż drżącym głosem, wskazując jej przedmioty leżące na krześle:
— Myślę, ile mogłabym dostać za to pieniędzy.
— Pieniędzy? powtórzyła zdziwiona stara panna. — Na cóż ci pieniądze?
Regina podniosła się z miejsca, podeszła do niej i wzięła w swoje jej ręce.
— Ja jestem złą nauczycielką — szepnęła gorączkowo — nie prawdaż? Ty trzymasz mnie z łaski jedynie, z dobroci serca, dla Wacława wreszcie, ale wiesz dobrze, iż marnuję tylko czas sobie i swoim uczenicom.
— Skoro wiesz o tem, Regino — zaczęła Teodozya.
Powiesz mi zapewne, czemu się nie poprawię — przerwała. — Och wiem o tem; mówiła to samej sobie po tysiąc razy. Ale widzisz, to się na nic nie zda.
— Czemu? — zapytała zdziwiona i zgorszona razem stara panna.
— Czemu? alboż ja wiem? — powtórzyła namiętnie. — Bóg widzi, że robiłam co mogłam.
Wyrzekła to urywanym głosem, bo dławiło ją samo wspomnienie dni minionych.
Było to więcej, niż Teodozya zrozumieć mogła.
— Ha! — szepnęła z mimowolną obrazą — wszak nie narzucałam ci tego zajęcia, nie przeszkadzałam ci tylko, gdy mówiłaś o pracy, zdawałaś się jej pragnąć. A zresztą... zresztą bezczynność jest zabijającą, chciałam cię więc od tego niebezpieczeństwa uchronić. Daremnie, pokolenie do którego należysz nie jest do pracy stworzone, cięży na niem rodowe jakieś przekleństwo. Sądziłam, że jesteś wyjątkiem, że potrafisz wytrwać. Omyliłam się...
— Nie, nie omyliłaś się — przerwała Regina, dotknięta litośną pogardą, z jaką stara panna wymawiała te słowa — tylko widzisz, prace na świecie są różne.
— Tak jest — odrzekła szorstko — i zawsze najtwardszą wydaje się ta, która nam w udziele przypada. Wiem, wiem co mi powiesz: czujesz się do czego innego stworzoną. I cóż ztąd? Każdy potrafi zbierać kwiaty i wiązać je w bukiety, ale sadzić ich i podlewać nikomu się nie chce.
Regina nie odpowiedziała nic, tylko brwi jej się zbiegły; czuła się obrażoną surowym tonem starej panny.
Teodozya zmiarkowała szybko co się w niej dzieje, przecież mówiła dalej:
— Nie myśl, by chodziło tutaj o mnie, nie przemawiam bynajmniej jako przełożona, tylko jako krewna... krewna Wacława — dodała po chwili — jako osoba zresztą, w której przyjaźń wierzyłaś.
Zatrzymała się znowu, jakby czekała słowa zachęty.
— Wy wszyscy — mówiła dalej ze wzrastającem oburzeniem stara panna — zdolni jesteście do chwilowych wysiłków, ale nie do tej wytrwałej, spokojnej, jednostajnej pracy, która jedynie do celu doprowadzić może.
— Ha! — wybuchnęła Regina — arabskiego wierzchowca nie zaprzęga się do pługa.
Panna Teodozya popatrzyła na nią uważnie przez chwilę, a potem rzekła zupełnie odmiennym tonem, jak gdyby gniew jej minął, a pozostała tylko smutna litość:
— Być może, być może, ty jesteś zapewne owym arabskim wierzchowcem. Sprzeczać się o to nie będę...
Spoglądała na Reginę ze smutkiem i zaczęła znowu, tym razem z wielką prostotą:
— Czemuż nie powiedziałaś mi odrazu, że ta praca cię nuży? Nie byłabym ci jej narzucała daremnie.
— Bo ja — zawołała dziewczyna — dzisiaj dopiero zrozumiałam, że przełamać się nie potrafię, i postanowiłam szukać innej.
Teodozya wstrząsnęła głową.
— Tę porzucić możesz każdej chwili — wyrzekła zwolna — ale nie myśl o innej. Powiedziałaś sama, że rasowego wierzchowca nie wprzęgać do pługa. Być może iż masz słuszność.
W miarę jak mówiła, Regina odnajdywała w niej dawną Teodozyą, która ją tak serdecznie przyjęła i okazała jej macierzyńską troskliwość. Z uczuciem rzuciła jej się na szyję i płakała długo, gwałtownie.
Nie miała zrazu zamiaru zwierzać się przed nią z myśli swoich; teraz jednak uczynić to musiała i zaczęła szeptać nadzieje i zamiary, które nagle dojrzały w jej głowie, tak cicho, jakby lękała się sama usłyszeć dźwięk słów własnych.
Zaledwie wypowiedziała pierwsze słowo, stara panna krzyknęła, załamując ręce:
— Nigdy! nigdy!
Ale Regina nie zważała na to i mówiła długo, gorąco, z siłą przekonania, a panna Teodozya wołała jeszcze:
— Nigdy!
Przecież głos jej był już słabszy. Długo jeszcze broniła się jakiemuś przeświadczeniu, odpychając je wymownym ruchem dłoni i oporem widocznym w całej postawie.
Dziewczyna dłonie te tuliła w swoich, przeczące usta zamykała pocałunkami i miała nieprzepartą wymowę wiary i pragnienia. Teodozya znała świat i życie. Czyż jest jednak kobieta, któraby znała je dokładnie? Ona znała je odnośnie do swego zawodu, do swojej sfery działania, ale poza tem zaczynały się dla niej światy nieznane. Wprawdzie każde zetknięcie z realnością na jakiembądź polu zbogaca myśl wszechludzkiemi pojęciami, przecież sam rodzaj zajęcia starej panny ograniczał je w pewnej sferze i nadawał im pewną wyłączność. Wiedziała dobrze, iż poza jej widnokręgiem były rzeczy, o których nie miała nigdy jasnego pojęcia, a świat sztuki do takich należał.
Regina mówiła o nim, jakby wśród świata tego żyła, jakby znała go z najdrobniejszymi szczegółami; prawiła cuda o ludziach, co zdołali nim zawładnąć, przemawiała do niej przykładami nazwisk świetnych, które doszły nieraz do uszu Teodozyi, otoczone aureolą uwielbień i sławy. Regina opowiadała jej ich życie, takie przynajmniej, jakie zna i czyta świat cały. Dlaczegóż wierzyć jej nie miała?
A przytem marzenia młodej dziewczyny sprzymierzały się ze wszystkimi romantycznymi pierwiastkami, jakie tkwią zawsze prawie, świadomie lub bezświadomie, w piersiach kobiet wydziedziczonych i samotnych, które, zmuszone wyrzec się uroków życia, zachowały dla nich jednak gorące współczucie, i coś więcej jeszcze — palącą ciekawość.
Tym sposobem szalone marzenia Reginy nie znalazły w rozsądnej i praktycznej Teodozyi oporu, jakiego można się było spodziewać. Zrazu przeraziła się ona projektami narzeczonej Wacława, ale ostatecznie nie była przekonaną o ich możliwości. Przeciwnie, kto wie czy nie była blizką uwierzenia, iż tutaj mógł być jedyny ratunek dla nich obojga.
Teodozya jednak wiedziała, iż Regina zostaje pod moralną władzą narzeczonego, że bez jego zezwolenia ważyć się na krok podobny nie może.
Ale Regina miała na wszystko odpowiedź. Czuła dobrze, iż zezwolenia nie otrzyma łatwo i ułożyła sobie w myśli, że wyjedzie do Krakowa, Lwowa, Poznania, jednem słowem tam, gdzie znajdzie dla siebie pole otwarte, popróbuje sił swoich pod przybranem nazwiskiem, a dopiero wówczas, gdy się wsławi, powie mu wszystko.
Paliła ją dzika żądza zerwania ze wszystkiem co ją otaczało i rzucenia się w świat w warunkach innych zupełnie niż dotąd. Wykolejona w życiu, nie chciała już trzymać się jego utartych szlaków i występować jako ofiara złego losu.
Pragnęła pozostawić przeszłość za sobą i wejść w nowe szranki, nieobarczona jej ciężarem.
Teodozya patrzyła na nią ze wzrastajacem zdziwieniem. Z nowymi zamiarami wstąpiło w nią nowe życie. Nie była to już owa posępna, blada, przygnębiona istota; myśl jej, jakby z pęt rozwiązana, stała się szybką, lotną, praktyczną nawet w sferze szaleństwa jakie przedsiębrała. Piękność jej ocknęła się, zmartwychwstała, zrzuciła z siebie ciężar żałoby. Płeć nabrała gorących odbłysków, usta płonęły jak róża, oczy błyszczały może gorączką, może natchnieniem. Ruchy nawet nabrały pewnej stanowczej powagi; nie były ociężałe i powolne, jak dotąd. Rządziła niemi wyraźnie myśl kierownicza.
— Ha! — szepnęła sama do siebie Teodozya — kto wie?
Wyraz ten stanowił dla starej panny równię pochyłą, po której ani się spostrzegła, jak zeszła zupełnie na łaskę silniejszej i wyraźnej w tym razie woli Reginy, stała się wspólniczką jej zamysłów i więcej nawet, wspólniczką rodzaju postępu, którego względem Wacława użyć chciała, nie wspominając mu o swoich zamiarach, dopóki te czynem się nie staną. Obie, nie mając najmniejszego pojęcia o stosunkach rzeczywistych, sądziły że chodzi zaledwie o parę tygodni czasu, że Regina, jak ongi Cezar, potrzebować będzie tylko pokazać się, ażeby zwyciężyć.
Do czasu jednak Wacław powinien był sądzić, że narzeczona jego pozostaje pod opieką Teodozyi; listy jego miały, jak dotąd, przychodzić pod jej adresem, a listy Reginy, ona jemu podjęła się przesyłać.
Wszystko to było owocem owego: „kto wie?“
Zresztą Regina nie dała jej czasu do namysłu. Co postanowiła, chciała natychmiast wykonać. Może czuła sama, że rozmysł mógł tylko zachwiać i ją i Teodozyą mnóstwem trudności i niebezpieczeństw, nad któremi daremnie było się zastanawiać, ponieważ cofnąć się nie chciała.
To też w parę dni później Regina, w czarnym podróżnym płaszczyku, z gęstą wualką na twarzy, udała się na dworzec kolei. Teodozya, coraz bardziej niespokojna, w miarę jak się chwila stanowcza zbliżała, odprowadziła ja, kupiła bilet, załatwiła się z rzeczami, usadowiła ja w wagonie, otuliła ciepłym szalem, bo noce zaczynały być chłodne, postawiła przy niej koszyczek z winem, zimnem mięsiwem i ciastem i powtarzała półgłosem rozmaite rady i ostrzeżenia, sto razy już wypowiadane — dopóki nie dano sygnału i konduktor nie przyszedł pytać o bilety. Wówczas raz jeszcze uścisnęła młodą dziewczynę i z ciężkiem sercem stanęła na platformie, czekając aż pociąg ruszy.
Gdy jednak odezwała się przeraźliwa świstawka i wagony, zrazu wolno, potem coraz szybciej oddalać się zaczęły, aż zginęły w tumanach iskier i pary; gdy wreszcie cisza zaległa gwarny dotąd dworzec — Teodozya spojrzała w koło siebie z przerażeniem i szepnęła, podnosząc ręce do oczu, jakby zasłonić je chciała:
— Co ja uczyniłam? Co powie na to Wacław?


W jasne, słoneczne południe Regina stanęła u celu swojej podróży. Zrazu oszołomiona nowem zupełnie położeniem, wkrótce otrząsnęła się z przykrego wrażenia samotności. Przeciwnie, czuła iż wstępowało w nią nowe życie. Odważnie wysiadła wraz z innymi z wagonu, spotkała omnibusy hotelowe i zajęła miejsce w jednym z nich, który miał ja zawieść do hotelu, w jakim, wedle powziętych przez Teodozyą informacyj, stanąć jej należało.
Czyniła to wszystko szybko i stanowczo; przecież nie zdołała uniknąć uwagi, jaką kobieta piękna, młoda i samotna koniecznie zwraca na siebie, szczególniej wśród naszego społeczeństwa.
Dotąd jechała w kobiecym wagonie, a towarzyszki podróży, jakkolwiek zaczepiały ją kilka razy, zrażone lakonizmem jej odpowiedzi, zostawiły ją wkrótce w spokoju.
Tutaj jednak warunki były zmienione; do omnibusu wsiadł jakiś młody człowiek i oddawał jej owe drobne przysługi, które służą zwykle pomiędzy podróżnymi do zawiązania stosunków. Regina, jakkolwiek przyjmowała je chłodno, uwolnić się od nich nie mogła.
Przybywszy do hotelu, zażądała jaknajskromniejszego pokoiku i zaraz się tam udała; ale młody człowiek równie skromnego zażądał i znalazł się tuż w jej sąsiedztwie.
Temu także przeszkodzić nie mogła. A zresztą cóż ją to obchodziło, kto mieszkał lub nie mieszkał obok niej? Czy miała się tem zaprzątać?
Skoro znalazła się w swoim pokoju, nie tracąc czasu, zajęła się uskutecznieniem powziętych zamiarów. W drodze ułożyła sobie cały plan postępowania. Przedewszystkiem trzeba jej było udać się do teatru i zapoznać się z dyrektorem. Rozumiała jednak ważność pierwszego wrażenia w zawodzie, któremu oddać się zamierzała i dlatego, po raz pierwszy od nieszczęść jakie ją spotkały, zajęła się starannie swoją tualetą. Dobyła z kufra czarną kaszmirową suknię, robioną w jednym z pierwszych magazynów warszawskich, w której wiedziała że jest jej do twarzy, czarną okrywkę dżetami przybraną i czarny kapelusz, z wielkiem strusiem piórem.
Z dawnego położenia zostały jej różne eleganckie przybory toaletowe, dotąd z mody nie wyszłe, które, zręcznie użyte, dodały jej wdźięku i podniosły jej wrodzoną wytworność postawy.
Regina, chociaż z namysłem ubierała się szybko i w niespełna pół godziny, przetworzona nakształt motyla, co wykłuł się z poczwarki, wychodziła ze swego skromnego pokoiku.
Jakkolwiek zapuściła na twarz gęstą wualkę, przecież zasłonić nie mogła ani elastyczności chodu, ani wdzięku całej postawy. Zapewne w Warszawie byłaby zginęła wśród mnóstwa kobiet podobnych sobie, ale w mniejszem mieście, gdzie ludzie po większej części znają się pomiędzy sobą, a wytworny wdzięk nie jest codziennością, wszystkie oczy zwracały się na nią.
Regina przygotowaną była na wiele rzeczy, ale właśnie nie na to. W hotelowej bramie spotkała się zaraz ze swoim sąsiadem, który snadź czatował na chwilę jej wyjścia. Nie znała zupełnie miasta; chcąc uniknąć zapytań, wsiadła do fiakra i kazała zawieść się do teatru.
Woźnica uśmiechnął się, nie mówiąc słowa, przejechał niewielki plac, przy którym znajdował się hotel i zatrzymał się przed podsieniem jakiegoś budynku. To był teatr. Regina zapłaciła cenę kursu, cała zarumieniona, bo właśnie sąsiad znalazł się w podsieniu, gotów widocznie podać jej ramię, lub ofiarować swoje usługi.
Wyskoczyła z powozu i nie zważając na niego, chciała wejść drzwiami głównemi, ale okazały się zamknięte.
Sąsiad skorzystał z jej zakłopotania i zbliżył się, uchylając kapelusza.
— Te drzwi, pani, otwierają się dopiero wieczorem dla publiczności, a dziś zdaje mi się wcale przedstawienia nie będzie.
— Ja chciałabym się widzieć z dyrektorem — odparła zawstydzona elementarną niewiadomością swoją.
— Dyrektor tutaj nie mieszka.
Regina byłaby chciała schować się pod ziemię. Przyjąć pomoc tego człowieka zdawało jej się rzeczą niemożliwą. On czekał wyraźnie aż go zapyta o mieszkanie dyrektora, ale widząc że tego nie czyni, zrobił uwagę, iż kto wie czy w tej chwili dyrektor nie znajduje się na próbie w teatralnym gmachu i pobiegł zobaczyć, czy domysł jego był trafny.
Rzeczywiście odbywała się próba jakaś. Regina musiała, rada nierada, przyjąć pomoc nieznajomego, który powrócił i nie pytając o pozwolenie, służył jej za przewodnika; bo rzeczywiście tylne wejście teatralne miało tak ohydny pozór, iż wyglądało raczej na wstęp do piekielnej czeluści, a przytem było tak kręte, ciasne i ciemne, że nie potrafiłaby rozpoznać w niem drogi.
— Ostrożnie, tu schodki; nie lękaj się pani; w prawo, w lewo — mówił młody człowiek, doskonale snadź obeznany z tym labiryntem. — Otóż i scena.
Z ciemnego korytarza wydostali się nagle na obszerną przestrzeń, której jednak salą nazwać było niepodobna. Przestrzeń ta nie miała ani ścian, ani sufitu i cała zastawiona była odrapanemi szmatami sztywnego płótna, rozstawionemi w nieładzie na brudnej, nieco pochyłej podłodze. Mnóstwo sznurów zwieszało się od podniebia, tak iż wnętrze tej przestrzeni przywodziło na myśl okręty pełne lin, żagli i rozmaitych tym podobnych rekwizytów.
Blade światło dnia, wpadające przez jedyne okno, nie rozpraszało pomroki, zalegającej wszystkie odleglejsze kąty; to też gdzieniegdzie kopciły się kinkiety i kłócąc się czerwonem światłem z jasnością dzienną, roztaczały promienne koła, poza któremi przedmioty zdawały się jeszcze mniej wyraźne.
Fantastyczne, nierówne i fałszywe oświetlenie, pochodzące od dwóch sprzecznych z sobą blasków, nadawało nagromadzonym rupieciom coś bardziej jeszcze niepewnego, a przytem pełno tu było odwiecznego kurzu, brudu i kopcia. Można było przysiądz, że w zakątkach pomiędzy temi płótnami, zamazanemi różnymi kolorami, olbrzymie pająki rozsnuwały swoje sieci, a jakiś zapach zgnilizny, gazu, tłuszczu unosił się w powietrzu, dusząc płuca do tej atmosfery nie przywykłe.
W niej jednak poruszało się bardzo swobodnie kilka osób, rozprawiając, gestykulujac i przechadzając się wśród rozstawionych płócien, w których dopiero po bliższem przypatrzeniu się, gdy oczy jej nawykły do fałszywego światła jakie tu panowało, Regina poznała drzewa, skały, kolumny i cały ten dekoracyjny aparat, który nieraz tak dzielnie pomaga scenicznemu złudzeniu.
Tak jest, ta brudna, ohydna, zakopcona przestrzeń, to była scena, cel jej marzeń, nadzieja przyszłości. Stała przerażona zgarniając i obciskając koło siebie szaty instyktownym ruchem, jakby w obawie, by nie zwalały się za dotknięciem jakiegobądź przedmiotu.
Tymczasem próba odbywała się dalej. Ten i ów obejrzał się wprawdzie za wejściem Reginy, ale nikt na nią nie zważał pozornie; ukradkiem tylko mężczyźni, zarówno jak kobiety, zwrócili się ciekawie do jej towarzysza, który zdawał się im wszystkim znajomy. On jednak okazał się dyskretnym.
— Oto dyrektor — szepnął Reginie i pokazał jej wysokiego starca, który z książką w reku przysłuchiwał się próbie, siedząc na krześle, tuż około budki suflera — Teraz nie ma czasu rozmawiać: zaczekaj pani aż się próba skończy.
I powiedziawszy to, wysunął się poza skały i drzewa rozstawione w głębi.
Gdy odszedł, Regina uczuła niewypowiedzianą trwogę; rozumiała iż nie ma prawa tu się znajdować; nie śmiała poruszyć się z miejsca; byłaby chciała stać się niewidzialną, ulotnić się z tego miejsca.
Tymczasem ludzie jacyś zbliżyli się do niej i skałę, która udzielała jej swego cienia, ciągnąć z miejsca zaczęli.
— Ostrożnie, ostrożnie, nie tu, tu nie można! — krzyczeli na Reginę, która nie wiedziała gdzie się schronić.
Jednocześnie stary, łysy i żółty jak cytryna mężczyzna, niedbale ubrany w migdałowy surdut i zielony szalik, wołał patetycznym głosem, zwrócony do mocno wyróżowanej kobiety:
— Ty kochasz mnie! o powtórz, powtórz to raz jeszcze!
Był to widocznie pierwszy kochanek, odzywający się w ten sposób do primadonny dramatycznej.
A tymczasem druga kobieta, drobnego wzrostu, której w udziele przypadło grać role naiwne, pytała na boku szlachetnego ojca:
— Co to za jedna ta w żałobie?
Szlachetny ojciec zrobił ruch dwuznaczny, mogący zarówno oznaczyć skryte zaciekawienie, jak udaną obojętność.
— Alboż ja wiem? — odpowiedział.
A po chwili dodał, draźniąc się widocznie:
— Ależ ładna!
Naiwność zrobiła minę nie mającą nic wspólnego z rolami, jakie grywała.
— Tak panu się zdaje? zapytała z widoczną złością.
— Nie zdaje mi się, to jest oczywistem, każdy to przyzna. Ot Spytajmy się pana Fortunata, który wśród kapitalnej sceny z panną Alfonsą oświadcza jej się, a spogląda z boku na nieznajomą.
— Pewnie jaka aktorka bez chleba — mruknęła przez zęby naiwność.
— Ej gdzietam, aktorka, toby się zaraz widziało — odparł szlachetny ojciec z przenikliwością czyniącą mu zaszczyt. — Nie ma wcale scenicznych ruchów, ani ułożenia, a wystraszona jak młoda kuropatwa. Założę się, że pierwszy raz widzi kulisy.
— To idź sobie pan zapytać ją czego chce — odparła zadąsana naiwność.
Szlachetny ojciec był wcale ładnym brunetem i celem westchnień ogółu płci pięknej, składającej trupę teatralną do której należał; położenie to nadawały mu niezachwianą pewność siebie. Usłuchał więc rady i zbliżył się do Reginy, która widząc że nikt na nią nie uważa, zapytywała się sama siebie, czy przypadkiem, wchodząc tutaj, nie nabyła daru niewidzialności.
— Pani szukasz kogoś — zapytał, siląc się na wytworną grzeczność.
Regina zarumieniła się i podniosła na niego czarne, wystraszone oczy, tak wymowne i piękne, iż stanął jak wryty, olśniony tem wejrzeniem.
— Chciałabym mówić z dyrektorem — szepnęła.
Powtórzył jej radę daną przez nieznajomego sąsiada, ażeby poczekała na skończenie próby.
— Czekam więc — odparła z rezygnacją.
— W takim razie spocznij pani — ciągnął dalej szlachetny ojciec.
I czyniąc jej honory sceny, przyniósł krzesełko, okurzył je chustką od nosa i zapraszał ażeby usiadła.
Była zmęczona, przyjęła je przeto z wdzięcznością.
— A czy ja nie mógłbym dyrektora zastąpić? — pytał dalej. — To mój wielki przyjaciel, może załatwiłbym pani interes.
Regina nie wiedziała co odpowiedzieć. Ale w tej chwili zaczęto wołać:
— Panie Bulikowski! panie Bulikowski!
I szlachetny ojciec pobiegł na przód sceny, nie czekając na odpowiedź.
Tym sposobem Regina dowiedziała się nazwiska swego protektora.
Pan Bulikowski wezwany był tak gwałtownie do pobłogosławienia aż dwóch par, to jest panny Alfonsy z panem Fortunatem, co zdarzało się przynajmniej trzy razy w tygodniu, oraz rudowłosej naiwności z młodym niedołęgą, który miał specyalność ról drugich kochanków, a drzemał gdzieś w głębi kulisy i zbudzony nagle do tego uroczystego aktu, przecierał jeszcze oczy, klękając przed swoją lubą.
Błogosłowieństwem tem zakończyła się próba; dyrektor złożył książkę, a pan Bulikowski zbliżył się do niego i pokazując Reginę, szeptać coś zaczął.
Tymczasem panna Alfonsa majestatycznym krokiem przeszła koło niej, mierząc ją od stóp do głowy zjadliwem spojrzeniem, odchodząc zaś, oglądała się za panem Fortunatem, tak jak ruda naiwność za szlachetnym ojcem, ale ani jeden, ani drugi nie mieli ochoty odchodzić.
Pan dyrektor tymczasem spoglądał zdala na Reginę aż wreszcie zbliżył się do niej.
— Pani masz do mnie interes? — zapytał z grzecznością, nie wykluczającą wcale pewnej wyższości, jaką ma zawsze osoba szukana względem szukającej.
Widocznie grzeczność jego tyczyła się pięknej kobiety. Skoro jednak ta kobieta szukała go sama, i to szukała na teatralnej scenie, bez nikogo coby go ją mógł przedstawić, znajdowała się przeto w położeniu trudnem lub dwuznacznem i nie należał jej się żaden wyższy stopień grzeczności, na którą w potrzebie pan dyrektor doskonale zdobyć się umiał. Był on albowiem nietylko dyrektorem trupy, ale artystą-emerytem, a z konieczności zawodu swego umiał przybierać najrozmaitsze role i stosować do nich najdrobniejsze odcienie głosu, ruchu, ukłonu. Słowem człowiek ten władnął sobą wybornie i posiadał owę okrągłość gestów, owo wyrobienie krtani, owo mistrzowstwo pozy, równie potrzebne na scenie świata, jak na teatralnej.
Pan dyrektor posiadał przytem trafny rzut oka, wiedział jak i gdzie środków tych używać i to nadawało mu przewagę nad ludźmi z którymi miał do czynienia.
Postawa jego kształtna i wysoka, zachowała mimo wieku, gibkość członków, stanowiącą rodzaj wystudyowanej, ale istotnej harmonii. Czasami jeszcze w rzadkich okolicznościach występował w rolach tragicznych kochanków, w których był nieporównany, a wówczas olśniewał mistrzowstwem wykończonej gry swojej.
Rysy jego, bądź to wskutek wyrobienia muskułów, bądź też z natury, były zmienne i ruchliwe i to nietylko z powodu różnicy wyrazu. Rysy te zdolne były przybierać rozmaite charaktery, były płaskie lub wydatne, twarz stawała się długą lub okrągłą, stosownie do jego woli, a szare oczy błyszczały ogniem, niewykluczającym wcale wesołości.
Regina nie była zdolna odczytać składanego wyrazu tej fizyognomii, przechodziła ona bowiem pod każdym względem jej znajomość ludzi, ale gdyby nawet odczytać ją mogła, drżąca i zmieszana, nie mogła teraz tego uczynić. Skoro przybliżył się do niej, powstała i wlepiła w niego wzrok pełen trwogi i niepokoju, wzrok wymowny, który wywołał dobrotliwy uśmiech na usta artysty.
— Pani masz interes do mnie? — powtórzył grzeczniej, obrzucając wzrokiem znawcy jej kibić, twarz i strój cały.
— Tak, panie — szepnęła zaledwie słyszalnym głosem.
— Słucham panią.
Rzeczywiście przybrał uważną postawę, ale niestety, przybrał ją nie on jeden, pan Bulikowski i pan Fortunat słuchali także, a dalej słuchała panna Alfonsa, ruda naiwność, słuchał nawet zaciekawiony drugi kochanek.
Regina spojrzała na to całe audytoryum z widocznem przerażeniem, a potem zwróciła się do dyrektora, który natychmiast zrozumiał o co jej chodziło, bo wyrzekł:
— Może chcesz pani mówić ze mną jednym?
— O tak — zawołała z wyrazem wdzięczności, iż myśl jej wypowiedział dobitnie.
On uśmiechnął się w sposób obudzający zaufanie, ale rzecz dziwna, uśmiechnęła się jednocześnie i panna Alfonsa i ruda naiwność a uśmiech ich nietylko nie budził zaufania, lecz przeciwnie, mógłby dać wiele do myślenia. Regina jednak, zapatrzona w dyrektora jak w tęczę, nie widziała go wcale, więc i nieufności powziąć nie mogła.
— W takim razie służę pani — wyrzekł dyrektor głosem łagodnym, pełnym spółczucia i pieczołowitości.
Podał jej ramię, które ona przyjęła bez wahania, nie zważając, że jednocześnie odezwały się złośliwą nutą dwa przymuszone uśmiechy niewieście.
Dyrektor odwrócił się, spojrzał z brwią ściągniętą za siebie i naraz uśmiechy ustały, panna Alfonsa oddaliła się z towarzyszką, a jakkolwiek dwie te panie nienawidziły się z całego serca i okazywały to sobie przy każdej sposobności, zdawały się być teraz w najlepszej zgodzie.
Pan Bulikowski jednak i pan Fortunat nie byli tem wcale zdziwieni, przeciwnie, szeptali coś do siebie wesoło i oddalili się w zgodzie, tak samo jak owe dwie panie, z tą różnicą przecież, że zgoda ta nie była pozorną, ale rzeczywistą.
Wszystko to działo się poza plecami Reginy, którą dyrektor prowadził do pokoju zwanego jego gabinetem, gdzie załatwiał teatralne interesa.
Pokój ten, zawalony papierami od podłogi do sufitu, miał jednak dwa fotele obite skórą, której pierwotny kolor ginął, mówiąc stylem metaforycznym, w mgle czasu, a używając stylu zwyczajnego, pod warstwą brudu i pyłu, jakim ten czas obrzucił je swobodnie.
Regina, nienawykła do podobnych sprzętów, spojrzała na nie z wielkiem niedowierzaniem; ale dyrektor nie domyślił się nawet wstrętu jaki w niej budziły, wskazał jej jeden z nich, sam usiadł na drugim i przybrał znowu uważną postawę, świadczącą wymownie, że słuchał jej teraz.
Regina od czasu wyjazdu od Teodozyi układała sobie w myśli, co powie dyrektorowi, a wreszcie i przez trwanie próby mogła przygotować się do tej rozmowy, tymczasem w chwili stanowczej nie znajdowała stosownego słowa.
Dyrektor jednak, jakkolwiek bardzo zajęty, a zatem rachujący się z czasem, okazał się pełen wyrozumiałości, może dlatego, że zakłopotane oczy Reginy były tak piękne, a rumieniec dodawał im blasku, lub że pomimo swoich lat sześćdziesięciu, nie uważał za stracony czas przebyty z piękną kobietą.
— No cóż, mów pani śmiało — zachęcał tonem łagodnej perswazyi, jakby chciał zdobyć sobie jej ufność. — Czyż to co pani żądasz jest tak trudnem?
— O nie! — zawołała — chociaż... ja sama nie wiem...
A widząc oczy jego w siebie wlepione, dodała z nagłą determinacyą:
— Ja chciałabym zostać aktorką.
Być może iż dyrektor spodziewał się tego, gdyż był o tyle wprawnym w odczytywaniu twarzy ludzkich, o ile nieumiejętną była w tej sztuce Regina. Niepodobna było odgadnąć, co myślał o jej uzdolnieniu, ale to pewna, że przyjął te słowa z ojcowską niemal dobrocią, bo odparł:
— Jesteś bardzo młoda, moje dziecię, daruj że ci tak mówię. Czy zależysz sama od siebie?
Nie mogła obrazić się tą poufałą nazwą, przeciwnie, ten wyraz „moje dziecię“ sprawił jej rodzaj ulgi.
— Jestem sierotą zupełną — odparła śmielej.
— Musisz jednak mieć opiekunów przynajmniej.
Uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie mieliby się czem opiekować — wyrzekła podnosząc głowę, — wraz ze śmiercią ojca straciłam majątek.
Fakt ten wprawdzie bynajmniej nie uwalniał od opieki, ale Regina nie miała żadnych blizkich krewnych, a droga urzędowa była długą i stanowiła raczej czczą formalność, niż rzeczywistą rękojmię.
Dyrektor zapewne w ten sposób ocenił położenie, bo nie zastanawiając się dłużej nad tą kwestyą, przeszedł do innej.
— A czy próbowałaś kiedy naszej sztuki, uczyłaś się jej?
Regina spojrzała na niego zdziwionemi oczami; o podobnej nauce nie słyszała nigdy i nie pomyślała nawet.
— Grałam w teatrze amatorskim i znajdowano...
Nie dokończyła, bo dojrzała lekceważący uśmiech na twarzy swego chętnego słuchacza.
— I znajdowano, że masz nieporównany talent, nieprawdaż? — mówił za nią ten ostatni.
Uczyniła nieśmiało znak przytakujący, zachwiana teraz niezmiernie w przekonaniu swem o wartości swych pochwał.
— Było to wówczas zapewne, kiedy byłaś jeszcze bogatą, a teatr amatorski odbywał się w waszym domu.
— To prawda, odparła, zdziwiona w najwyższym stopniu tymi szczegółami.
On skinął ręką w wymowny sposób i dodał:
— Znasz zapewne wartość podobnych pochwał.
Rzeczywiście, wartość tę znać była powinna, a przecież myśl ta uderzyła ją po raz pierwszy.
— Cóżeś grała? — pytał dalej dyrektor.
— Jadwigę w „Konkurencie i mężu“ Korzeniowskiego.
— Trudna rola — zawyrokował.
— Trudna? — powtórzyła coraz śmielej Regina. — Wszak potrzeba tylko być naturalną i przejąć się tem co się mówi...
Wchodziła tym sposobem na grunt teoryi sztuki, to też dziwić się nie można, iż spotkała tym razem wyraźny już i nieskrywany uśmiech dyrektora. Zatrzymała się zmieszana.
— A to wyborne! — zawołał. — To tak samo, jak gdyby kto myślał, że dość jest przejąć się muzyką, ażeby być wykonawcą-koncertantem. Jest to wygodna teorya, kursująca pomiędzy laikami, niemającymi wyobrażenia o sztuce. Szkoda tylko, że ci, co ją głoszą, sami nic nie potrafią, bo zapominają o najważniejszej rzeczy — o technice, bez której na nic się nie zda uczucie żadne. Przepraszam cię — dodał po chwili, zwracając się do Reginy — ale to zupełne absurdum, o którem śmiesznie byłoby rozprawiać nawet. Jakto, trzeba się uczyć, żeby podołać najprostszej rzeczy, uczyć się szyć, krajać, robić buty lub rękawiczki, a sam tylko zawód artysty przychodzićby miał bez trudu żadnego?
— Buty robić — powtórzyła zgorszona trywialnością tego porównania. — Ależ przecie artyzm nie jest rzemiosłem!
Odważyła się mu zaprzeczać; lecz on nie rozgniewał się o to bynajmniej, może z powodu, że w tej chwili twarz Reginy, ożywiona zapałem, wydała mu się jeszcze piękniejszą niż dotąd.
— Każda sztuka ma swoją stronę techniczną — mówił dalej — bez której istnieć nie może, która nie jest wprawdzie sztuką samą, ale która przecież do pewnego stopnia zastąpić ją może.
— Przecież talent.. — zawołała nieprzekonana jeszcze.
— Talent... talent — mruknął zniecierpliwiony — to piękne słowo, ale na scenie widzimy tylko ostateczny rezultat, w jakiej zaś mierze rezultat ten osiągnięty został zapomocą darów wrodzonych, a w jakiej zapomocą pracy, o to nikt nie pyta.
Spuściła głowę, zaczynała pojmować, że przedsięwzięcie jej nie było tak łatwem, jak sądziła.
Dyrektor zapewne czytał te wszystkie myśli w jej twarzy, a ponieważ ostatecznie zniechęcać jej nie chciał, odezwał się z przejmującą słodyczą, którą umiał kiedy chciał nadać głosowi swemu:
— To wszystko co mówiłem jednak nie przesądza wcale talentu, jaki mieć możesz.
Słowa te przyszły w porę, gorączkowa energja, dotąd podtrzymująca Reginę, opuszczać ją zaczynała. Miała już łzy pod powiekami i on dostrzegł to zapewne, gdy podniosła na niego wielkie, niespokojne oczy, bo uśmiechnął się znów dobrotliwie i zachęcająco.
Wprawdzie wartość tego wystudyowanego uśmiechu byłaby bardzo problematyczną dla tych, którzy badać umieją, ale ona brała go w zupełności za dobrą monetę.
— No — odparł — zobaczymy co potrafisz! Czy pamiętasz tę rolę, czy możesz mi co z niej zarecytować?
Przygotowaną była na tę próbę, przecież teraz zmieszała się tak, iż nie mogła sobie nawet pierwszego wiersza przypomnieć. Zaczęła wprawdzie, ale głos zamarł jej na ustach.
Dyrektor słuchał jej z tymże samym uśmiechem, który jednak przybierał nieznacznie charakter przekornej złośliwości. Nie mówiąc słowa, wstał z miejsca i pomiędzy rozrzuconymi papierami, znalazłszy komedyę Korzeniowskiego, podał ją Reginie.
Zaczęła czytać, zrazu niewyraźnie, potem coraz śmielej, czyniąc rozpaczliwe wysilenie, ażeby zapanować nad sobą i zawładnąć głosem. Czasami tylko rzucała ukradkowe spojrzenie na dyrektora, który bez ceremonii palił papierosa i którego fizyognomia wyrażała pewne zadowolenie. Ale jakiej natury było to zadowolenie, tego Regina zrozumieć nie mogła.
Gdy skończyła kilka ustępów, zaniepokojona milczeniem jego, zatrzymała się drżąca i zarumieniona. Czuła iż deklamowała gorzej, niż w każdej innej chwili. Niektóre wyrazy lub intonacye wpadały jej samej w ucho fałszywie; jednak lepiej uczynić tego nie była zdolna, głos wypowiadał jej posłuszeństwo.
Czekała chwilę na wyrok dyrektora, ale on z wyrokiem się nie spieszył.
— To nie tak być powinno — zawołała, chcąc go uprzedzić.
Spodziewała się zaprzeczenia, przecież ząprzeczenia nie było; przeciwnie, skinął ręką w sposób świadczący, iż najzupełniej sąd jej podziela.
Było to nietylko wbrew wszelkim światowym zwyczajom, ale także wbrew tajemnym nadziejom i poszeptom miłości własnej Reginy.
— Więc pan sądzi — zawołała zaniepokojona w najwyższym stopniu — że ja...
Tu zatrzymała się, czekając, aż skończy za nią, znowu myśl jej odgadując.
Tym razem jednak nie był tak uprzedzającym, chociaż nie przestawał uśmiechać się, wpatrzony w nią ciągle.
— Więc pan sądzi, — powtórzyła zaledwie słyszalnym głosem — że ja talentu nie mam wcale?
— Któż go tam wie — odparł rubasznie zrzucając niby maskę, słodycz głosu i wdzięczne obejście, któremi posługiwał się do tej chwili: — Czy myślisz, że dobrze oddeklamowałaś swoją rolę?
Stanęła jak wryta, przestraszona zarówno słowami, jak tą nagłą zmianą, która nie wróżyła jej nic dobrego.
— Doprawdy, — szepnęła prawie ze łzami — ja potrafiłabym lepiej.
— Ech! — wyrzekł, ruszając ramionami — tak się to zawsze zdaje, ale my, zarówno jak publiczność, sądzimy z tego, co widzimy. Myślałem teraz o czem innem.
Jakto! on myślał o czem innem, w chwili, kiedy deklamowała przed nim, kiedy siliła się pokazać do czego jest zdolna i miał czoło przyznać się do tego bez ogródki? Do podobnych rzeczy Regina dotąd przyuczoną nie była. Słowa oburzenia cisnęły jej się na usta. Chciała odejść, ale dyrektor odezwał się znowu:
— Czy jest talent, lub nie, to dopiero pokazać się może przy nauce, dziś nie ma nawet z czego o nim sądzić.
Stanęła jak wryta, rażona gromem, gruchoczącym niemiłosiernie odrazu wszystkie jej nadzieje. Nie próbowała nawet protestować, czuła iż protest wszelki byłby zupełnie daremny. A on tymczasem mówił dalej:
— Przecież nam przedsiębiorcom chodzi nietylko o talent, głównie idzie o efekt sprawiony, a pomimo, że nic nie umiesz, masz przecież warunki sceniczne.
Zatrzymał się znowu, przyglądając się jej z widocznem upodobaniem.
— Wzrost dobry, — mówił dalej — rysy piękne, fizyognomia zajmująca, głos dźwięczny, oczy ogniste, a nadewszystko wiele wdzięku i dystynkcyi.
— Panie! — zawołała oburzona tonem, jakiego dotąd nikt w życiu względem niej nie przyjął.
Ale on zdawał się nawet nie rozumieć powodu jej wykrzyku.
— No, no — mówił dalej — wszystko to publiczności podobać się może. Zna się ona na artyzmie, jak kura na pieprzu; u kobiety twarzyczka i suknia, to grunt.
Chciał ją poklepać po ramieniu, ale ona cofnęła się oburzona. Dyrektor popatrzył na nią przez chwilę uważniej, w sposób, który jej się wcale nie podobał.
— Hm! — wyrzekł — jeśli będziesz miała rozum, to po trzech reprezentacyach powinnaś mieć partyę pomiędzy publicznością. Ujmij sobie tylko którego recenzenta.
Teraz zupełnie nie rozumiała tego co on mówił. Co to znaczyło mieć rozum, jakim sposobem bez nauki mogła wystąpić i zrobić sobie partyę, lub ująć recenzenta? Jeśli publiczność się nie znała, to recenzent znać się musiał, inaczej nie byłby recenzentem.
Wszystko to wprawiało ją w niewypowiedziany kłopot, budziło tysiączne wątpliwości. Spoglądała na dyrektora wielkiemi, zdziwionemi oczyma, których blask musiał być czarujący, bo znowu zapytał ją z uśmiechem:
— Czy znasz tutaj kogo?
— Ja! — zawołała — pierwszy raz widzę to miasto.
— No, to nie racya! Któż cię tutaj przywiózł?
— Przyjechałam sama.
— Sama? — pytał dalej, patrząc jej w oczy.
— Sama — powtórzyła, mieszając się niewiedzieć czemu.
— A któż to wprowadził cię na scenę? Wcale przystojny i dystyngowany młody człowiek; wstydzić go się nie masz powodu.
— Ja nie wiem.
— No, no, nie jestem twoim spowiednikiem.
— Przysięgam, że nie wiem — powtórzyła.
I opowiedziała w kilku słowach spotkanie i natręctwo nieznajomego. A mówiła z taką szczerością i oburzeniem, iż dyrektor, który znał się na akcencie prawdy, uwierzył jej w końcu i uśmiechnął się znowu, tym razem jednak widocznie zakłopotany. Zaczynał wątpić, czy ona partyę zdobyć potrafi i ująć którego z recenzentów.
— Hm! — wyrzekł — zobaczymy, zobaczymy.
Ale ona nie umiała nawet pojąć, do czego się te słowa stosowały. Ta niedomyślność, czy też inna jaka przyczyna, zaczęły go niecierpliwić. Przecież to wszystko co mówił, co gotów był dla niej zrobić, zasługiwało na wdzięczność, na uznanie. Inna na miejscu Reginy byłaby z pewnością rzuciła mu się do rąk, poddała zupełnie jego kierunkowi, prosiła o rady i nauki gdy tymczasem ona stała zafrasowana.
Chciał ją pożegnać; przypomniał sobie, że nie ma czasu do stracenia.
— Więc cóż ja mam robić? — zapytała z przestrachem.
— Alboż ja wiem? — odparł szorstko.
Łzy zakręciły się w oczach i podniosły blask czarnych źrenic.
— No! więc chcesz wystąpić? — zapytał znowu zmiękczony.
— Gdybym mogła!...
Wzruszył ramionami.
— Daję ci trzy występy — wyrzekł — Skorzystaj z nich i zdobądź sobie partyę. Ot na początek masz tego młodego człowieka, który pewno czeka na ciebie przed teatrem.
Tym razem nie zarumieniła się, ale zbladła, zaczynała pojmować. Wargi jej zadrgały, nie odpowiedziała słowa jednego.
— W czem mam wystąpić? — spytała po chwili.
Roześmiał się znacząco.
— Gdybyś chciała mnie posłuchać, dałabyś za wygraną na teraz rolom seryo, którym nie podołasz, jak n. p. Jadwiga w „Konkurencie i mężu.“
— Grałam także — wyrzekła po chwili — Jadwigę w „Świeczka zgasła“ Fredry, możeby to.
— A tobyś się wybrała! — przerwał dyrektor. — Wszakże tam wchodzisz na scenę w płaszczyku, który kryje zgrabną figurkę i w woalce, zasłaniającej piękne oczy, tak, iż twój towarzysz podróży nawet się nie domyśla, że jesteś młodą i ładną. Do tego jeszcze podróżna suknia. Ależ to rola dla brzydkiej, a wytrawnej artystki, która dobrą grą zdobędzie sobie publiczność, zanim ta jej w oczy zajrzy. Tobie wprost przeciwnej potrzeba. Ot n. p. Paulina w „Benetach“. Znasz Benetów? Nie. No, mniejsza o to. A prędko się uczysz?
— Spróbuj pan, mogę się nauczyć na jutro.
— No, no masz rolę — wyrzekł udobruchany nieco jej gotowością i podając jej zeszyt. — Naucz się i przyjdź jutro o dwunastej, Panna Alfonsa będzie się gniewała, ale niech ją dyabli porwą!
Dyrektor zrzucił zupełnie ton wyszukanej grzeczności, jakim rozpoczął rozmowę z Reginą; uważał go widać obecnie za zbyteczny.
— No, idź teraz, idź — dodał po chwili — a staraj się mieć rozum.
I niepewny czy go pojmowała, rzekł jeszcze:
— Widzisz, ja ci dobrze życzę, więc powiem ci, że żyjąc na świecie, nietylko trzeba się wiele uczyć, ale i zapomnieć niejednego, czego nas uczono.
— Och — zawołała — ja byłabym panu tak wdzięczna!...
— Ech! o wdzięczności pomówimy potem — odparł, śmiejąc się z wyrazem, który twarzy jego nadał podobieństwo do starożytnego satyra. — Nie odrzucam jej wcale.
Odeszła wreszcie zafrasowana i zmieszana.
Za drzwiami strach ją wziął, albowiem znalazła się w zupełnej ciemności, a ciemność ta zdawała się pełną zdrad i zasadzek. Nie śmiała cofnąć się do gabinetu, nie śmiała więcej o nic pytać dyrektora, czuła instyktownie, że w obecnem położeniu powinna ile możności radzić sobie sama, że w świecie, do którego weszła, nikt o nikogo troskać się nie ma zwyczaju. Wreszcie, gdy oczy jej przyzwyczaiły się do pomroki, ujrzała w dali jakiś szary odblask światła i tam się skierowała, wystawiając naprzód ręce, ażeby niemi, jak niewidomi, drogę swą rozpoznawać.
Rzeczywiście wkrótce znalazła się u wyjścia tylnego, którem dostała się na scenę, a tutaj, według przepowiedni dyrektora, czekał na nią młody sąsiad. Ujrzała go, zanim on ją mógł zobaczyć; uśmiechniony i pewny siebie, przechadzał się przed drzwiami teatru, paląc spokojnie cygaro.
Widocznie nie był on z rzędu ludzi, dla których czas to pieniądz, bo długie oczekiwanie nie zdawało się ani go nużyć, ani niecierpliwić. Puszczał kłębuszki dymu, spoglądał jak się rozpływały w błękitnem powietrzu, albo zwracał oczy na przechodniów, obrzucając ich od stóp do głów ciekawem spojrzeniem. A przytem pokręcał sobie wąsiki, gładził rękawiczki, lub starannie otrzepywał pył, jaki czasem wiatr jesienny przyniósł mu na odzienie.
Ujrzawszy go z głębi korytarza, Regina zawahała się chwilę. Potem jednak pewnym krokiem wyszła z teatru. Oczy miała spuszczone i kierowała tak swoje spojrzenia, by te ani razu nie padły na młodego człowieka. Hotel był tak blizko, iż chciała tylko przemknąć się niepostrzeżona do pokoju jaki tam zajmowała, ażeby dać sobie samej czas do namysłu i postanowienia jakiego.
Ale uczynić to nie było rzeczą łatwą. Młody człowiek nie należał do ludzi, którzy łatwo obejść się dają. Zdobył on sobie pewne prawa do wdzięczności Reginy i nie myślał ich puszczać w przedawnienie.
Widząc ją wychodzącą, zbliżył się szybko z grzecznym ukłonem i zapytał:
— Czy teraz nie mogę być w czem pani użytecznym?
Musiała odpowiedzieć.
— Dziękuję panu — szepnęła.
— Czy przynajmniej — pytał dalej, niezrażony lakonizmem tych słów — dyrektor uczynił zadość pani życzeniom?
— Tak jest — odparła krótko.
— Domyślam się — mówił dalej — że chodzi o występy. Więc możemy mieć nadzieję ujrzenia pani na scenie? Ale niepotrzebnie się o to pytam. Dyrektor jest zręcznym człowiekiem, nie mógł więc pominąć równie szczęśliwej sposobności.
I tutaj rozpoczął nader wyszukany kompliment.
Regina miała ochotę mu przerwać, ale stanęły jej w pamięci słowa dyrektora: „żyjąc na świecie, trzeba nietylko uczyć się wielu rzeczy, ale wielu także zapomnieć których nas uczono“. Przed kilu miesiącami byłaby tego nie zrozumiała wcale; teraz wiedziała już, że miał słuszność, że świat zupełnie inaczej wyglądał, niż jej to przedstawiano od dzieciństwa.
Tymczasem jednak nie wiedziała, jak jej postąpić należy. Młody sąsiad dręczył ją i niepokoił, a przecież okazał się tak potrzebnym, iż nie śmiała dać mu dumnej odprawy. Pojmowała, iż stać się mógł dla niej równie szkodliwym, jak użytecznym.
Milczała zarumieniona, ze spuszczonemi oczyma i w ten sposób przebyli krótką przestrzeń, jaka ich od hotelu dzieliła.
Weszli razem. Chciał podać jej ramię, gdy szła po wschodach, ale cofnęła się lekko i on nie nalegał, aż wreszcie, gdy stanęła przed drzwiami swego pokoju, odezwał się znowu z rodzajem prośby i wyrzutu:
— Więc nie masz mi pani nic do rozkazania?
I nie dając jej czasu na zaprzeczenie, dodał szybko:
— Nazywam się Leon Szreniawski, mieszkam obok pani. Gdybyś pani miała jaki rozkaz, przyszlij tylko po mnie, a będę najszczęśliwszym...
Skłonił jej się i odszedł, nie chcąc widocznie być odrazu zbyt natrętnym, rachując na czas, na okoliczności, uważając może, iż jak na dzień jeden, znajomość ich uczyniła dość znaczne postępy. Regina intrygowała go, nie umiał pogodzić sprzeczności jej obejścia z położeniem.
Zaprezentował jej się, ale ona nawzajem nie raczyła mu powiedzieć kim jest... Pozwoliła mu mówić o swoich występach, przecież ani słówkiem nie potwierdziła domysłów. Nie prosiła o względność, opiekę, poparcie, jak to zmuszone są czynić artystki w nieznanem sobie mieście. Słowem na każdym kroku myliła jego rachuby. Kto ona była?... pytanie to zaprzątnęło go wyłącznie. To też gdy Regina weszła do siebie i przezornie zamknęła drzwi na klucz, co zauważył pan Leon, który zeszedł na dół do szwajcara.
Nie wymagano wówczas formalności pasportowych, ale był zwyczaj, iż podróżni zapisywali swoje nazwiska. Niebawem też zastukano do drzwi Reginy i stanął przed nią kelner, uzbrojony w olbrzymią księgę.
— Co to jest? — spytała nieco zmieszana, bo dotąd tak mało znała życie, iż każda formalność przejmowała ja trwogą.
Wytłumaczono jej, że należy tutaj zapisać imię, nazwisko, stan, oraz zkąd przybywa.
Regina ułożyła sobie, iż wystąpi pod jakimbądź pseudonimem i miała ich kilka w zapasie, przecież gdy pierwszy raz napisać jej przyszło, drżała, jak gdyby popełniła fałszerstwo.
Usiadła jednak przed wielką księgą i zapisała w niej wyraźnie: „Marya Rojec, artystka z Warszawy“.
Kelner zabrał księgę, a ona pozostała sama.
Przez czas jakiś siedziała na kanapie, przyciskając rękami czoło. Próbowała rozpatrzyć się w swojem położeniu, ale nadaremnie. Położenie to było chaotyczne, wszystko na co rachowała zawiodło ją. Straciła przekonanie o własnym talencie, ona, która teraz nie wątpiła o nim wcale, a w każdym razie dowiedziała się, iż przy talencie nawet potrzeba długiej pracy i nauki, ażeby zbudować sobie przyszłość niepewną. Uczyniła krok hazardowny. Cóż jej teraz pozostawało? Dyrektor dał jej rolę. Czyż mogła cofnąć się od tej próby?
Miłość własna, nieuspiona nigdy, szeptała jej, że może źle osądzoną została, a wszystkie wygodne teorye o sztuce, krążące wśród tych co nigdy nie mieli z nią do czynienia, powróciły jej do pamięci. Nie tracąc czasu na smutne myśli Regina zabrała się do roli i nauczyła się jej na pamięć. Ale rola ta, mało znacząca, do reszty odebrała jej odwagę. Jak wszyscy debiutańci, uważała, iż łatwiejszem jest przedstawienie scen efektownych, bo natężenie sytuacyi zdaje się tam zastępywać zdolność artysty i łudzi go co do własnych środków.
Z roli Pauliny nie wiedziała co uczynić i oburzała się na wybór dyrektora, który kazał jej więcej słuchać, niż mówić. Nie było jednak na to rady. Czuła iż powinna była okazać się uległą. Uczyła się więc ze łzami w oczach.
Skoro jednak spamiętała ją dokładnie, trzeba było wyuczyć się jej artystycznie, wystudyować pozy przed zwierciadłem i nadać głosowi modulacye właściwe.
Kiedy grywała teatra amatorskie w Jasionnej, mogła sobie kazać ustawić stosownie zwierciadła, zamknąć drzwi od kilku nawet przyległych pokoi i uczyć się spokojnie dnie całe, pewna, że jej nikt nie podsłucha. Tutaj przez cienkie ściany słychać było każdy krok, słowo, lub nawet krząknięcie sąsiada. Ta myśl zrazu przyprowadzała ją do rozpaczy.
Zaczęła recytować rolę swoją półgłosem, ale to nie szło. Głos stłumiony ma całkiem inne brzmienie i modulacye, niż rozwinięty. Wreszcie cisza, panująca od jakiegoś czasu w przyległym pokoju, nasunęła jej myśl, że pan Leon wyjść musiał. Zaczęła więc coraz śmielej swoją rolę recytować, aż wreszcie zapomniała o niedogodnem sąsiedztwie. Przechadzała się po pokoju, korzystając jak mogła z małego lusterka, służącego jako tualeta i deklamowała z całym zapałem, kiedy nagle w pokoju sąsiada dał się słyszeć oklask przeciągły.
Zatrzymała się zarumieniona.
— Brawo! brawo! — wołał pan Leon, klaszcząc zapamiętale.
Stała na środku pokoju, nie śmiąc kroku postąpić; wstyd i gniew, do którego jednak mięszała się pewna wdzięczność, walczyły w jej sercu.
A tymczasem odezwał się pokorny głos sąsiada.
— O mój Boże! czy miałem nieszczęście panią obrazić?
Milczała. Zdawało jej się rzeczą bardzo niestosowną rozmawiać przez drzwi z nieznajomym.
Ale pan Leon nie uważał się wcale za nieznajomego i w tem przekonaniu mówił dalej:
— Nie gniewaj się pani, nie mogłem oprzeć się zachwytowi. Rola Pauliny nigdy lepiej graną nie będzie.
— Więc pan znasz Benetów? — zapytała nieuważnie.
— Doskonale, w teatrze bywam zawsze, panna Alfonsa była w niej nieznośną.
Widocznie pan Szreniawski był znajomością, którą gardzić nie należało.
A on tymczasem jakby odgadując jej myśli, odezwał się znowu:
— Gdybyś pani pozwoliła mi złożyć sobie wizytę, może mógłbym być pomocnym w przesłuchaniu roli. Będę odpowiadał za Zdzisława, za Beneta, za pułkownika, za kogo pani każesz.
Nie mógł widzieć szkarłatnego rumieńca na jej twarzy, ani dumnego wejrzenia, jakiem przyjęła jego propozycją. Usłyszał tylko słowa nie nacechowane bynajmniej taką surowością, jaka błyszczała w jej oczach.
— Dziękuję, mam zwyczaj uczyć się sama, a nawet przyznaję, przeszkadza mi myśl, że ktoś mnie słyszy.
Głos jej był łagodny, figlarny prawie, Regina korzystała widocznie z rad dyrektora, uczyła się i zapominała wiele.
— Pozwól pani sobie powiedzieć, że to bardzo zły zwyczaj; należy go zmienić — mówił Leon.
— Być może, pomyślę o tem, ale teraz nie mam czasu; na jutro roli nauczyć się muszę.
— A gdy się pani nauczy...
Nowy płomień oblał ją całą.
— Gdy się pani nauczy, czy nie zechcesz wyjść i poznać nasze miasto. Czas prześliczny, przyjmij mnie pani za cicerona.
— Ślicznie dziękuję, ale całą noc byłam w podróży.
— Będziesz pani lepiej spała.
I znowu piorunujące spojrzenie zwróciło się do drzwi, za któremi coraz wymowniej przemawiał pan Leon.
— Namyśl się pani; miasto śliczne. Jeżeli pani zmęczona, to pojedziemy.
Załamała ręce ruchem pełnym gniewu i oburzenia. Ale głos jej dźwięczał łagodnie, gdy przemówiła znowu:
— Jak zostanę zaangażowaną, to i owszem; teraz muszę myśleć o roli. Nie przeszkadzaj mi pan, już ani słowa nie odpowiem.
— Jestem posłuszny, posłuszny aż do śmierci — wołał pan Leon.
Regina stała w miejscu z brwią ściągniętą, jakby zapytywała samej siebie, czy rzeczywiście nieznany wczoraj jeszcze człowiek odzywał się do niej w te słowa, a ona pozwalała na to, ona, będąca tutaj sama jedna, bez żadnej opieki.
Czerwone plamy wystąpiły na jej twarz, oczy mgliły się wstrzymywanemi łzami. Czuła się nad brzegiem przepaści jakiejś i ogarniało ją przerażenie trudne do opisania.
— To nic — szepnęła sama do siebie, podnosząc drzącą rękę do czoła — trzeba się uczyć, trzeba zapomnieć.
Wzięła znowu rolę, ale długi czas upłynął, zanim zdołała o tyle zapanować nad sobą, żeby myślą do niej powrócić. Stokroć bardziej niepokojące problemata stawały przed nią i daremnie od nich odwracała oczy.
Nazajutrz o oznaczonej godzinie Regina stawiła się w teatrze, a udało jej się tak cicho wyjść z domu, że uniknęła towarzystwa pana Leona. Przed teatrem za to spotkała pana Bulikowskiego, który był jej chętnym przewodnikiem po labiryncie korytarzy prowadzących na scenę.
Na scenie znajdowało się całe wczorajsze towarzystwo: panna Alfonsa i rudowłosa naiwność, która zwała się panną Zenobią, i pierwszy amant, i amant drugi, i jeszcze jakiś specyalista do ról liryczno-komicznych, i chuda dama grająca matki arystokratyczne i wesoły chłopiec, któremu w udziale przypadały role sług gderliwych, albo wiejskich parobków. Nie było tylko jeszcze dyrektora.
Panna Alfonsa była mocno zalterowaną i rozprawiała z wielką żywością z pierwszym kochankiem.
— Tak, tak — niema gorszego zawodu jak artystki dramatycznej. Pracuj, ucz się, miej talent, bądź ulubienicą publiczności, graj równie dobrze role namiętne, liryczne, salonowe... wszystko to nic nie znaczy: przyjdzie pierwsza lepsza z ulicy i będzie miała pierwszeństwo.
Słowa te ściągały się widocznie do roli Pauliny, o którą wedle słów dyrektora, panna Alfonsa miała się wściekać. Pierwszy kochanek zwrócił zapewne jej uwagę, że Regina mogła usłyszeć to co mówiła; ale pannę Alfonsę nic to nie obchodziło, albowiem odezwała się głośniej jeszcze:
— A to niech słyszy, wielka mi rzecz! Ja zawsze mówię głośno co myślę i zwyczajów moich dla nikogo nie zmienię, a zwłaszcza też...
Wypowiedziała wyrazy wcale niepochlebne dla tej co była ich przedmiotem; ale pan Bulikowski z drugim kochankiem rozmawiali tak głośno, że Regina nie dosłyszała ich wyraźnie.
— Nie dla tego, — krzyczała jeszcze głośniej panna Alfonsa, — żeby mi o tę głupią rolę chodziło; to ogon, czysty ogon, niech go bierze kto chce. Zaręczam tylko, że jeśli ta niuńka zrobi fiasco, ja po niej grać nie myślę.
Oczy jej błyszczały taką złością, iż biedna Regina instynktownie zbliżyła się do pana Bulikowskiego, bo w nim jednym upatrywała obrońcę. On też odprowadził ją na bok i zrobił jej miejsce na ławeczce jak najdalej od grupy artystów, której centrum stanowiła obrażona primadonna, po drugiej stronie sceny.
— Niema co uważać na pannę Alfonsę — szepnął nachylając się do swej towarzyszki, — ona się odobrucha.
Tymczasem opieka szlachetnego ojca rozgniewała również pannę Zenobię, która rościła sobie do niego niejakie prawa i zawołała go bez ceremonii, a gdy on ociągał się ze stawieniem na jej rozkaz, wyrzekła głośno do panny Alfonsy:
— Masz pani słuszność, te niuńki najgorsze. Jak tylko kobieta oczy spuszcza...
— To musi mieć przyczynę, — zawołała energicznie primadonna.
— Tak, musi mieć ku temu przyczynę — zawtórowała naiwność. — Dlaczego ja ich nie spuszczam?
— Ani ja — powtórzyła arystokratyczna matka, której niezmiernie o łaskę panny Alfonsy chodziło.
— Boś już zapomniała, jak je spuszczać można — odezwał się grubiańsko specyalista od ról liryczno-komicznych, opatrzony pomidorowym nosem i blado-żółtą czupryną, który, jak się pokazało piastował godność małżonka arystokratycznej matki i używał czasami swej władzy na skarcenie wybryków połowicy.
Arystokratyczna matka znalazła z łatwością odpowiedź na tę niegrzeczność komika i wzajem wyrzucała mu usterki, pomiędzy któremi grały znaczną rolę spirytualia. Komik się uniósł, arystokratyczna matka rozpłakała się i wszystkie nieporozumienia umilkły w obec kłótni małżeńskiej. Ta przybierała coraz groźniejsze rozmiary i niewiadomo do czegoby doszło, gdyby przybycie dyrektora nie przywróciło porządku.
Zmierzył on jednym rzutem oka co tu zaszło i co zapewne dla niego nie było nowością żadną, nie wdawał się jednak w rozpoznawanie sporów, wzruszył tylko ramionami, zmarszczył brwi i wprost przystąpił do Reginy.
— No, cóż rola! — zapytał.
— Umiem ją, — odparła bez namysłu.
— Dobrze. Zobaczymy.
Nie zwrócił żadnej uwagi na zgromadzony żeński personal. Znał doskonale specyalny gatunek żeński, zwany kobietą teatralną, wiedział, że zwykła ciekawość niewieścia tutaj podniesioną była do potęgi zazdrością.
— Hm! — mruknął tylko w zwykły sobie sposób — na próbę to ich zwołać nie można, a tutaj... No, no, do roboty!
Główną rolę Beneta grał sam dyrektor, pan Bulikowski był pułkownikiem, żółty amant Zdzisławem. W razach, kiedy występował dyrektor, reżyserstwo spadało na komika. Wziął wiec książkę w rękę i rozpoczęła się próba.
Regina nie odrazu wchodziła na scenę. Słuchała, a w miarę jak słuchała, zrozumiała tysiączne szczegóły wykończonej gry, na które nigdy dawniej, będąc w teatrze, nie zwróciła uwagi. Po raz pierwszy sztuka odsłaniała jej swoje tajemnice. Dyrektor był wielkim artystą, a żółty amant odpowiadał mu doskonale. Ci dwaj ludzie byli jakby przetworzeni; nie poznawała ich prawie. Jakże ona pomiędzy nimi wydać się mogła.
Przyszła wreszcie i na nią kolej; pułkownik podał rękę swej mniemanej żonie i wprowadził ją na scenę. Drżała jak liść.
— Czegoż się pani boisz? — mówił pan Bulikowski — przecież to jeszcze nie reprezentacja.
Nie zdołała odpowiedzieć, myślała tylko o roli.
A tymczasem panna Alfonsa szeptała do panny Zenobii, wskazując ją oczami:
— Patrz, jak ona chodzi niezgrabnie! nie wie, co z rękami zrobić.
Szeptały wprawdzie, ale tym wyuczonym, kunsztownym szeptem, co doskonale wpada w ucho, a szeptały tem śmielej, że usadowiły się obie jak mogły najdalej od dyrektora, a najbliżej Reginy. Dzięki wpływowi nowoprzybyłej, zapanowała pomiędzy dwiema dotychczasowemi rywalkami rozczulająca i nigdy dotąd niewidziana zgoda.
Regina była jak na mękach... Nie chodziło jej bynajmniej o dwie aktorki, ale czuła sama najlepiej własne niedostatki.
A jednak rola Pauliny udała się wcale nieźle. Była zmieszana, niepewna siebie, i to przypadało doskonale do właściwości roli. Spoglądała na Zdzisława wielkiemi, przestraszonemi oczami, a posiadała tyle wrodzonego wdzięku, iż dziwić się nie było można wszystkim szaleństwom rozkochanego młodzieńca.
Gdy się próba skończyła, dyrektor zacierał ręce; ale ona czuła się tak zniechęconą, iż w tej chwili pragnęła spokojnego kącika, w którymby usiąść i zapłakać mogła.
— No, no, wcale nieźle, — mówił dyrektor.
Wstrzasnęła smutnie głową.
Znajdowali się oboje na uboczu, on patrzył na nią chwilę i rzekł:
— Nie miej tak zrozpaczonej miny. Jeśli chcesz, by ludzie wierzyli w ciebie, wierz naprzód sama w siebie.
— Kiedy ja widzę, że nie umiem nic, nic!
Ostatnie to słowo powtórzyła z rodzajem rozpaczy.
— Hm! — mruknął, — pomówimy o tem jeszcze. Dobrze, żeś to powiedziała samej sobie, ale nie mów nikomu innemu. Zbytek szczerości na nic się nie zda.
Była to znowu dobra rada. Postanowiła jej usłuchać i podniosła głowę z nagłem wysileniem.
— Cóż mam teraz robić? — szepnęła.
Spojrzał na zegarek.
— Przyjdź do mnie o piątej — wyrzekł — powtórzysz mi rolę, dam ci niektóre wskazówki, a zresztą, pogadamy.
Miała ochotę pochwycić jego rękę i podnieść ją do ust.
— Jesteś pan dobrym — szepnęła tylko z wyrazem wdzięczności.
— Eh, dobrym! kto tam wie? Każdy jest dobrym i nikt dobrym nie jest — odparł filozoficznie. — Nie rachuj nigdy na cudzą dobroć.
— Ani na pańską? — zawołała.
— Na moją — mruknął — mniej niż na każdego innego.
Zaczął się śmiać, patrząc na nią, a w tym śmiechu było coś mrożącego.
— No, nie bój się — mówił znowu — nie połknę cię przecież; tylko zapomnij wszelkich słów, któremi cię karmiono dotąd, a pamietaj, że nic darmo na świecie. Tak jest... nic darmo.
Odrzekł, zostawiając ją zdumioną.
— Dyrektor na panią bardzo łaskaw — wyrzekł z pewnym przekąsem szlachetny ojciec.
Nie zrozumiała tego odcienia i odparła spokojnie, podnosząc na niego niezmącone spojrzenie.
— To prawda! więcej niż na to zasługuję.
A potem dodała pchnięta naiwnem uczuciem wdzięczności, które wypowiedzieć musiała:
— On jest bardzo dobry, nieprawdaż?
— Jak dla kogo — odparł dyplomatycznie pan Bulikowski, przygryzając wargi.
Było to znowu coś zagadkowego dla niej, coś, czego zrozumieć ani określić nie zdołała.
Pan Bulikowski miał może ochotę coś dodać, zdawał się oczekiwać dalszych zapytań, ale ona ich nie zadała. Bo oczywiście nie wiedziała, o co pytać. To, co ją spotkało, świat, wśród którego znalazła się nagle, wszystko było w jej oczach podobne do marzenia, miało chaotyczność obrazów sennych.
Razem z kilkoma artystami znalazła się na ulicy i skłoniwszy się im lekko, skierowała się ku hotelowi, kiedy nagle spotkała się oko w oko z nieuniknionym sąsiadem.
Zbliżył się on teraz do niej z rodzajem poufałości, upoważnionej poniekąd wczorajszą rozmową.
— Nie raczyłaś pani wziąć mnie dziś za przewodnika do teatru — wyrzekł z wymówką.
Nie odpowiedziała nic, uśmiechnęła się tylko. Nie oburzyła się nawet. Zaczynała przywykać do nowych warunków.
— I jakżeś pani trafiła? — pytał dalej.
— Och! — odparła — spotkałam tych panów.
Oczy jej wskazywały oddalających się aktorów. Wzrok pana Leona spoczął na nich z widoczną zawiścią.
— I kiedyż pani wystąpi? — zapytał po chwili.
Nie widziała potrzeby robić tajemnicy ze swoich nadziei i zamiarów. Tak doszli do hotelu. Była to godzina obiadowa.
— Czy nie wejdziesz pani do sali jadalnej na obiad? — zapytał.
Wymowne jej oczy wyraziły nagły przestrach. Do sali wchodziło wielu mężczyzn.
— Można mieć osobny gabinet — zauważył pan Leon.
— Za nic w świecie! — zawołała. — Jeść mi się nie chce. A zresztą będę obiadowała u siebie.
Skłonił się, jak przystało dobrze wychowanemu człowiekowi, na tak jasno wypowiedzianą wolę, przecież na ustach jego zaigrał uśmiech, który wcale nie podobał się Reginie.
Ale nie podobało jej się tyle rzeczy, była w warunkach tak obcych i tak wstrętnych sobie, iż nie zastanowiła się nad tem i sama sobie nie pozwalała myśleć o tem co ją dręczyło. Szła naprzód, zawsze naprzód, nie oglądając się za siebie, bo czuła, iż zbrakłoby jej odwagi.
O piątej była w gabinecie dyrektora. Szła z bijącem sercem, wiedząc, że ta rozmowa będzie stanowczą.
Dyrektor pisał coś przy biurku, ale widząc ją wchodzącą, położył pióro i uśmiechnął się przyjaźnie, wskazując jej miejsce naprzeciw siebie.
Przez chwilę wpatrywał się w jej oblicze, na którem każda myśl i uczucie, wypisywało się wyraziście.
— No i cóż — zapytał z szorstkością, będącą jego rzeczywistą naturą. — Czy domyślasz się, dlaczego ci przyjść kazałem.
Nie domyślała się wcale, mówiły to jej wymowne oczy.
— Chciałem ci powiedzieć, tak pomiędzy nami, bo widzę, iż nie jesteś zarozumiałą, że rola Pauliny idzie wcale nieźle.
Wstrząsnęła głową.
— Pan mówisz mi to, żeby mi dodać odwagi.
— Głupstwo! mówię dlatego, że tak jest. No, nie ma w tem twojej zasługi, ale masz talent, a jeśli dołożysz czas i pracę...
Zatrzymał się chwilę, czekając odpowiedzi, ale odpowiedzi nie było.
— Cóż? powtórzył, marszcząc brwi — chcesz pracować, czy nie?
— Gdyby tylko o chęć chodziło! — zawołała.
— A cha, cha! chęć jest? więc czegoż braknie? czasu, środków, mów wyraźnie.
— Czasu — odparła.
— A to czemu, ciekawym? Czyś taka stara już, że kilka miesięcy, rok wreszcie, poświęcony pracy przygotowawczej, zdaje ci się za długi? Cóż cię tak nagli?
Gdybyś pan znał moje położenie! — zawołała, nie wiedząc jak się wytłumaczyć.
— Twoje położenie! — powtórzył. — Cóż u dyabła, trzeba przecież wiedzieć, czego się chce. Każda z kobiet, zgłaszających się do mnie, ma zawsze jakaś historyą nieprawdopodobną na ustach, która bynajmniej rzeczy nie zmienia. Kto chce coś przedsięwziąć, musi pracować i przyuczać się, to jasne jak dzień. Wszak mnie rozumiesz? — dodał po chwili.
Zdawała się nic nie rozumieć. Przychodziło jej na myśl, iż nieobecność jej u Teodozyi długo przed Wacławem ukryć się nie może, a ona nie prędko będzie miała na wytłumaczenie swego szalonego kroku sławę i majątek, które wyobrażała sobie, że tak łatwo zdobędzie.
— Ja nie zależę od siebie! — zawołała, łamiąc ręce bezmyślnym ruchem niepokoju.
— Mówiłaś mi wczoraj co innego — pochwycił dyrektor. — Cóż, czy uciekłaś od rodziców, brata lub męża?
Głos jego zdradzał pewien niepokój.
— Od narzeczonego, — szepnęła, spuszczając głowę, cała w płomieniach.
Dyrektor o mało nie parsknął śmiechem na to naiwne wyznanie. Pohamował się jednak i skończył na uśmiechu, którego szczęściem nie dostrzegła.
— No! — wyrzekł — prawa narzeczonego to rzecz bardzo elastyczna; ma on je o tyle, o ile mu je przyzna narzeczona. A co do ciebie...
— Ależ ja go kocham! — wybuchnęła.
Miała oczy spuszczone i nie widziała znowu, jaką zmianę te proste słowa uczyniły na dyrektorze. Twarz jego z okrągłej, szerokiej, uśmiechniętej przyjaźnie, stała się nagle długą i urzędową.
— Ha! — wyrzekł oschle — w takim razie... w takim razie nie pojmuję, dlaczego przybyłaś tutaj.
Odczuła zmieniony dźwięk głosu, podniosła wzrok i spostrzegła twarz jego zupełnie inną od tej, jaką widziała przed chwilą. Nie rozumiała co tę zmianę spowodować mogło i zapytywała o to trwożnem, ufnem, wymownem spojrzeniem. Ale oczy jej straciły zupełnie panowanie nad nim, bo nie odpowiadał uśmiechem żadnym, nie wyjaśnił surowego wyrazu twarzy.
Była chwila przykrego milczenia. Dyrektor zdawał się oczekiwać jej ostatniego słowa z wyraźną niecierpliwością, ale z niecierpliwością zwierzchnika, który czemprędzej pragnie pozbyć się interesenta. Regina, przestraszona, zapytywała samej siebie, czem obrazić go mogła. I nie umiała tego odgadnąć.
— Więc cóż chcesz wreszcie? — zapytał dyrektor.
Właściwie niczego nie chciała, bo on przecie kazał jej się tu stawić. W obec jednak widocznej zmiany, jaka w nim zaszła, nie śmiała mu tego przypomnieć.
Chciała powstać, odejść, a nie miała siły uczynić tego. Wielkie jej oczy napełniły się łzami, których wstrzymać nie mogła, bo spłynęły dwoma strumieniami po smutnej twarzyczce.
— Do czegoż te łzy? — mówił twardo dyrektor. — Jeśli masz narzeczonego, którego kochasz, to idź za niego. Rzecz bardzo prosta. Czegoż tu płakać?
— Panie! ja muszę być sławną, ja muszę być bogatą! — zawołała, podnosząc do niego złożone ręce, jakby te rzeczy były zupełnie w jego mocy. — Wszak pan sam powiedziałeś, że mam talent.
— Talent! talent! — powtórzył niemal gniewnie — to wcale jeszcze nie oznacza sławy i majątku. Talent mają także panna Alfonsa i panna Zenobia i Amilkar (Amilkarem zwał się pierwszy kochanek). Sława i majątek... no, proszę, tylko tyle! Do tego i geniusz niezawsze doprowadzi.
Słowa te nie mogły pocieszyć Reginy, to też płakała coraz mocniej rzewnemi łzami.
— Sława i majątek! — wołał dyrektor — czego to się dzisiaj kobietom zachciewa!
Mówiąc to jednak, raz wraz spoglądał na Reginę. Miała ten rzadki układ twarzy, któremu łzy dodają wdzięku, toczyły się one z jej oczu jak płynne dyamenty, nie krzywiąc rysów, płynęły bez wysilenia i czyniły ją piękniejszą jeszcze.
— Ja ci sławy i majątku wcale nie obiecuję — wyrzekł wreszcie — Talent przy pracy dać może co najwięcej chleb powszedni, a ten zapewne ofiaruje ci narzeczony, którego kochasz — dodał z przyciskiem.
— Nie panie — odrzekła z prostotą — Narzeczony nic mi ofiarować nie może. On zdobywa sobie przyszłość i ja zdobyć ją chciałam.
Słowa te znów magicznie podziałały na dyrektora.
— Hm! — mruknął — kto zdobywa przyszłość, ten nie ma czasu myśleć o miłości; trzeba to wszystko złożyć ad acta, rozumiesz?
— Rozumiem — odparła z pokorą — która widocznie rozbroiła go do reszty.
— Artyście wiązać się nie należy żadnymi węzłami, on powinien myśleć o sztuce, tylko o sztuce.
Mogła mu zacytować wiele przykładów przeciwnych, ale nie śmiała wdawać się z nim w dysputy, milczała tylko i rozważała jego słowa.
— Artysta powinien być wolny jak powietrze — ciągnął dalej dyrektor — iść za każdym promieniem słońca, za każdym podmuchem uczucia.
Była to moralność osobliwego rodzaju, rzadko kiedy wyznawana z podobnym cynizmem, a rzadziej jeszcze stawiana jako dogmat. Jednak kiedy to mówił, twarz jego wypogodziła się znowu, przybrała wyraz łaskawy, tylko na szerokich, mięsistych ustach osiadł uśmiech satyra.
— Czy to rozumiesz? — zapytał obejmując ją wzrokiem, przed którym oczy spuścić musiała.
Milczała przestraszona; łzy jej zatrzymały się, drgały tylko na rzęsach i oblewały źrenice, dodając im jeszcze miękkości i blasku. Z za tej kryształowej zasłony łez spoglądała na niego oczyma zranionej gazeli.
Dyrektor patrzył na nią czas jakiś.
— No, no — dodał po chwili — jeśli nie rozumiesz dzisiaj, to zrozumiesz zczasem, a wówczas poznasz może, jaką drogą dochodzi się do sławy i majątku. Dojść możesz, jeśli zechcesz, masz na to dość piękne oczy.
Zaczął się śmiać. Wiedział, że ona odpowiedzieć mu nie zdoła, więc mówił dalej:
— I czego tu płakać? Inna byłaby najszczęśliwszą na twojem miejscu. Masz piękność, młodość, inteligencyę, życie może ci pójść gładko, tylko trzeba mieć rozum i nie psuć sobie oczu daremnie. Jutro czwartek, więc znowu będziemy mieli próbę i tak codzień do niedzieli, a w niedzielę wystąpisz.
Miała czas opamiętać się trochę, otarła oczy.
— Czy mam przepowiedzieć rolę? — spytała łagodnie.
Wzruszył ramionami.
— Nie potrzeba. Już teraz lepiej jak było nie będzie.
Schowała rolę, którą przyniosła z sobą.
— A propos, jakże się nazywasz? — zapytał znowu dyrektor.
W hotelu dość odważnie zapisała przybrane nazwisko. Tutaj jednak nie chciała podać go za swoje.
— Ja — wyrzekła z wahaniem się — nie mogę wystąpić pod swojem nazwiskiem.
— Z powodu narzeczonego? — zapytał półgniewnie, półżartobliwie.
— Tak jest — odparła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— A mnie co dyabli do twego nazwiska? Możesz sobie wybrać, jakie chcesz tylko.
— Marya Rojec — wyrzekła już nieco pewniej.
Zapisał to sobie, a potem dodał:
— Marya czy Zuzanna, piękna kobieta jest zawsze piękną kobietą.
Widocznie było to jego wyznanie wiary.
Kiedy Regina wyszła z teatru, odetchnęła całą piersią, jak gdyby dusiła ją atmosfera dyrektorskiego gabinetu. Było już zupełnie ciemno i to sprawiło jej trochę ulgi. Była szczęśliwą, iż nie spostrzegła koło siebie żadnej twarzy znanej, iż mogła przecisnąć się wśród ludzi niezauważana. Ulice były słabo oświetlone, a niebo zasnuły ciężkie chmury. Czasami zrywał się wiatr silny, ostry, jesienny, otrząsał z drzew zżółkłe liście i kręcił je pod nogami przechodniów.
Przejęło ją nagle uczucie wielkiego smutku, zmęczenia i opuszczenia strasznego. Zdawało jej się, że jak te liście zwiędłe i ona rzucona była na bruk obcego miasta i ona deptana bez miłosierdzia. Zimny wiatr osuszał łzy jeszcze nieobtarte i siekł ostrem tchnieniem twarz jej rozpaloną.
Nie była tak dziecinną i naiwną, by nie zrozumieć wreszcie, co znaczyły półsłówka dyrektora, aż nadto wyraźne, jego nagłe gniewy i udobruchania, spojrzenia i uśmiechy. Ton, jaki z nią przybierał, przejmował ją tłumionem oburzeniem i najwyższym wstrętem. Czuła się poniżoną we własnych oczach przez to samo, że słuchać go była zmuszoną. Samo lekceważenie dla jej nazwiska czyż nie stanowiło wymownego znaku pogardy? Czemże ona była dla niego? piękną kobietą i niczem więcej. Wszakże sam powiedział to wyraźnie.
Palące łzy wstydu, gniewu i bezsilności cisnęły jej się gwałtem do oczu. Czempredzej, zasuwając woalkę na oczy, pobiegła do swego pokoju, przezornie zamykając drzwi na klucz.
Zdawało jej się, że świat cały jest areną dzikich zwierząt i że ona wśród nich znajduje się bez obrony żadnej. Potem przyszło jej na myśl, coby powiedział Wacław, gdyby słyszał to co mówił dyrektor, sposób, w jaki się do niej odzywał. I zapytywała samej siebie, czy już to samo nie było upadkiem.
A jednak cóż uczynić miała? Słowo buntu z jej strony rozbijało nadzieję wydobycia się z położenia, w jakiem znajdowała się dotąd. Potrzebowała pomocy, pomocy, której udzielić jej nie mógł żaden z ludzi jej dawnego świata, a teraz zaczynała pojmować, że wstęp do innego życia okupić musiała poniżeniem. Trzeba więc było albo odrzucić nadzieję wywalczenia sobie o własnych siłach stanowiska, albo... cierpieć.
Może teraz cichy pensyonat Teodozyi i ten skromny pokoik, do którego wprawdzie dochodziły gwarne głosy wychowanek, ale gdzie otoczona była staraniem i szacunkiem, gdzie czuła nad sobą opiekę ciągłą, gdzie miała spokój określonego stanowiska — może to jednostajne życie pracy przybierało w jej oczach barwy utraconego raju. Wprawdzie powrócić tam mogła, ale powrócić zrażona pierwszą trudnością, pierwszem poniżeniem, to zdawało jej się rodzajem nikczemności. Niechby przynajmniej walka stoczoną została, niechby raz wystąpiła przed tą publicznością, której lękała się i pragnęła razem, niechby zakosztowała oklasków, lub doznała obojętności, niechby przeszła przynajmniej przez tę ogniową próbę. Zabliska była celu, ażeby się cofać. Potem będzie miała czas rozważać, wahać się, spełnić lub porzucić świetne nadzieje.
Miała do wyboru poniżenie lub nicość, tu i tam chleb łaski i przyszłość niepewną. Przeciwko jednej i drugiej zżymała się jej duma, buntowały jej żywotne siły. Czuła się stworzoną do czegoś lepszego, a nadewszystko czuła niepohamowaną żądzę wyzwolenia się z wrogich warunków, w jakie los ją wtrącił. To dodawało jej siły.
A jednak, gdy pomyślała o dniu jutrzejszym i o tem, co on znów przynieść jej może, drżała całem ciałem i pragnęła, jak skazany na męczarnie, by ta noc, co ją od nich oddzielała nie skończyła się nigdy.
A tymczasem ubiegały godziny wieczoru i zegar miejski wydzwaniał jednę po drugiej powoli, uroczyście.
Były to dla Reginy straszne chwile. Przecież nazajutrz stawiła się znowu na próbie, uzbrojona tym pozornym spokojem, pod którym kryła zranioną dumę, obrażoną godność i obawy śmiertelne.
Pan Szreniawski czatował na nią na wschodach hotelu i odprowadził do teatru. Potrafiła zdobyć się na uśmiech i prowadziła z nim ten rodzaj rozmowy, który nie nie obiecując, pozwala się jednak wszystkiego spodziewać. Przedstawienie się zbliżało, potrzebowała stronników.
Dnia tego dyrektor był bardzo zajęty jakiemiś finansowymi kłopotami, które wszystkie inne na drugi plan odsuwały i nie miał czasu myśleć o Reginie, zresztą może i on także odłożył wszelkie dalsze zamiary aż do przedstawienia.
Nadeszła wreszcie niedziela. Regina była jakby w gorączce, głowa jej pałała, a zimne dreszcze przebiegały ciało. Przedstawienie miało zacząć się o siódmej, ona o piątej była już w teatrze i zamknięta w ciasnej garderobie, przygotowywała się do wystąpienia. Wśród wyprawnych sukien swoich znalazła z łatwością elegancki kostium podróżny, właściwy do roli Pauliny, kostium, którego kolor i krój podnosił jej piękność. Przeznaczony był na poślubną podróż z Wacławem. Nie zatrzymała się jednak nad tem przypomnieniem, bo gdyby to uczyniła, czuła dobrze, iż zabrakłoby jej sił na to, co uczynić miała, że rozpłakałaby się jak dziecko nad złotą przeszłością swoją, nad złotemi nadziejami, gdyby porównała je z obecną chwilą.
Gdy przed siódmą wyszła za kulisy, ujrzała się jakby w nieznanem towarzystwie. Żółty i łysy Amilkar zapomocą sztuki kosmetycznej wyglądał na ślicznego dwudziestokilkoletniego chłopca; pan Bulikowski znów, wdziawszy siwą perukę, przykleiwszy siwą napoleonkę i ubieliwszy piękny wąs, miał najzupełniej pozór starego wojaka, nadewszystko zaś dyrektor był nieporównany. Twarz jego ruchliwa, zapomocą kilku umiejętnie nadanych rysów przybrała wyraz dobrodusznego spokoju, właściwego postaci w którą się wcielił. Wśród tych ludzi, tak doskonale zamaskowanych, iż tylko bardzo umiejętne oko rozpoznać mogło pierwotne rysy, ona jedna była niezmienioną. Te ją zmieszało, zmieszało więcej niż myślała.
— A toż co? — zawołał dyrektor, obejrzawszy bacznie toaletę, której nic nie znalazł do zarzucenia — nie umalowałaś sobie twarzy?
Regina słyszała wprawdzie, że artyści malują się na scenę, sądziła jednak, iż czynią to wówczas tylko, gdy mają się pokazać innymi niż są rzeczywiście. A czyż ona nie miała wystąpić jako młoda i piękna wychowanica pułkownika? Że się malował pan Amilkar, panna Alfonsa, a wreszcie panna Zenobia, było to rzeczą bardzo naturalną. Ale ona przecież tego nie potrzebowała.
Tymczasem na wykrzyknik dyrektora wszyscy obecni zawołali ze zgrozą:
— Prawda, nie umalowana!
— To już moja wina — rzekł wspaniałomyślnie dyrektor — Trzeba ją było uprzedzić. Jakoś zapomniałem. Ot, co to biedy z tymi debiutantami! No! gdzie masz kosmetyki? — zapytał po chwili.
Ale Regina żadnych kosmetyków nie miała i nawet brakło jej w tym względzie najelementarniejszych wiadomości.
Szczęściem pan Bulikowski podjał się temu zaradzić, pobiegł do swojej ubieralni, przyniósł całe pudło przyborów i zabrał się gorliwie do twarzy Reginy. Więc naprzód zapomocą waty natarł jej twarz gold-creamem; potem dał na to warstwę białej maści; następnie wtarł w tę maść różowy proszek i proszkiem tym delikatnie obwiódł powieki; potem osypał to wszystko pudrem ryżowym, a dopiero, uczyniwszy te przygotowania, zabrał się do wzmocnienia łuku brwi, do podmalowania oczu ciemną linią, która, poprowadzona umiejętnie, powiększyła ich blask i nadała im złudne rozmiary.
Dyrektor przypatrywał się tej robocie z wielką uwagą, czyniąc czasami niektóre spostrzeżenia, lub radząc lekkie zmiany, a pan Amilkar uśmiechał się szyderczo. Regina siedziała nieruchoma, przestraszona i przejęta wstrętem, który napróżno pokonać usiłowała. Aż kiedy wreszcie improwizowany artysta dobył jakiejś flaszeczki pełnej karminowego płynu, umaczał w nim penzelek i zbliżył go do jej ust, cofnęła się, nie będąc już panią siebie.
— Zaczekaj pani, zaczekaj, tylko chwilkę — mówił zajęty swoją robotą pan Bulikowski — już tylko usta.
— Siedź-że spokojnie — wołał z drugiej strony dyrektor, który już miał wchodzić na scenę.
Regina opadła na krzesło i czuła jak zimny, lekki penzelek dotykał jej ust i jak żmija wślizgał się pomiędzy wargi. Robiło jej się słabo, zdawało się że jest blizką omdlenia. Szczęściem malowanie ust trwało bardzo krótko, a pan Bulikowski, którego oddech czuła ciągle na twarzy, wyprostował się nagle po dokonaniu tej ważnej pracy i zawołał tryumfajaco:
— A co! czy nie dobrze?
— Dobrze, dobrze! — powtórzyli obecni.
Ale jemu chodziło o pochwałę z jej strony. Pobiegł wiec znowu, przyniósł lusterko i trzymał je przed Reginą, oczekując widocznie podziękowania, godnego swego dzieła.
Ona jednak była już tak zmęczona, tak zdenerwowana, już tak długo przełamywała swoję naturę pod każdym względem, tak zresztą myśl jej i wola sparaliżowane były trwogą blizkiego występu, iż nie zdobyła się na wyrazy wdzięczności, których domagać się zdawał.
— Dziękuję — odparła z przyzwyczajenia, otrząsając się jeszcze ze wstrętem na samo wspomnienie przebytego malowania.
— Ale spojrzyj że pani?
Spojrzała i nie poznała się pod grubą warstwą bielidła i różu, nie poznała własnego oblicza w tej konwencyonalnej fizyognomii, podobnej do lalki wystawionej w oknach fryzyera.
— Więc to mam być ja? — zawołała, zapominając się zupełnie. — Jakże ohydnie wyglądam!
Pan Bulikowski stanął jak wryty; lusterko o mało nie wypadło mu z drżącej dłoni, tembardziej że pan Amilkar śmiał się złośliwie.
— Ohydnie? — powtórzył zaledwie słyszalnym głosem — ohydnie?
Regina nie wiedząc o tem, zadrasnęła najdotkliwszą strunę jego miłości własnej. Pan Bulikowski miał sposobność poznać jednego z największych artystów scenicznych, bywał nieraz obecnym w jego ubieralni, gdy przygotowywał się do jakiejś roli, i miał przekonanie, że posiada wszystkie tajemnice sztuki charakteryzowania i malowania twarzy.
Teraz więc oddalił się z całą powagą obrażonego artyzmu, którego profani nie umieją uznać, ani uszanować.
Tymczasem pan Amilkar, nie czując przy sobie argusowych oczu panny Alfonsy, a nadto zaufany może w świetną powierzchowność przybraną do roli Zdzisława, przybliżył się do niej z ujmującym uśmiechem, kiedy nagle odezwał się reżyserski dzwonek i podniosła się kurtyna.
Regina stanęła, oparta o kulisę, w miejscu zkąd mogła widzieć cały ruch sceniczny. Trwoga i niepokój opuściły ją naraz, tylko nie mogła sobie wyobrazić, że ona w tym ruchu ma brać udział. Ogarnęła ją nagle jakaś apatya niewypowiedziana. Spoglądała bezmyślnie na otaczające ją przybory i na samę siebie, jakby zapytywała po co tu jest, co tu robi?
Tam na scenie widziała, jak dyrektor i pan Amilkar grali z niezmierną naturalnością i prawdą scenę pomiędzy stryjem a synowcem, i bawiła się nią nawet. Tylko gdy w dyalogu wspominali o Paulinie, powracał jej do myśli przebłysk rzeczywistości. Nie potrafiła przecież wyobrazić sobie, jak ona na tej scenie obracać się będzie.
Pan Bulikowski, zamiast dodawać jej odwagi, jak to było jego zwyczajem, przechadzał się po przeciwnej kulisie zachmurzony. Chwilami z poza sceny, z łona zebranej publiczności, dochodził szmer jakiś, podnosił się oklask, rozbrzmiewał okrzyk: brawo, brawo! wyrzucony z mnogich piersi. Okrzyk podobny jak iskra elektryczna wstrząsał artystkami i odbijał się aż w głębi ciemnych kulis. Tam, poza tym blaskiem sali oświetlonej rzęsiście, w której gazowe płomyki odbijały się w złoconych przystrojeniach białych pilastrów, w gorącej czerwieni aksamitnych poręczy lóż i krzeseł, był świat inny zupełnie. Tu, wśród ciasnych, zawalonych przejść, wśród sznurów, dekoracyj i przyborów różnych, snuł się tłum tak mało podobny do tego co zapełniał salę, jak mało podobnymi były do niej te ciemne zaułki.
Tłum ten składał się z odartych posługaczy, brudnych maszynistów, zasmolonych strażaków. Scena stanowiła rozgraniczenie pomiędzy tymi dwoma światami, z których jeden reprezentował świat użycla i rozkoszy, drugi świat nędzy. Na scenie spotkały się one i ścierały wzajem, zarówno w moralnem, jak w materyalnem znaczeniu.
Te filozoficzne pojęcia jednak dalekie były od myśli Reginy, gdy tuż nad jej uchem odezwał się głos reżysera:
— Na scenę!
Obejrzała się. Pan Bulikowski stał przy drzwiach, któremi wejść mieli, z miną zupełnie obojętną.
— Na scenę! — powtórzył reżyser, podczas gdy jeden z posługaczy poruszał w takt dzwonki, podobne do tych, jakie wieszają na chomontach koni do sań zaprzężonych, a drugi udawał klaskanie bicza. Rad nierad, pan Bulikowski podał jej ramię i znalazła się na scenie. Wobec sali zapełnionej publicznością krew uderzyła jej do twarzy i w uszach zaszumiało gwałtownie. Ale stanowczość chwili dodała jej energii, a przytem rola umiejętnie wybraną była dla debiutantki, bo przez chwilę powinna była stać na scenie, nic nie mówiąc, zmieszanie zaś tłumaczyło się doskonale samą sytuacyą. Przez ten czas ochłonęła, zapanowała nad sobą i nawet miała odwagę spojrzeć na publiczność.
W pierwszym rzędzie krzeseł siedział pan Szreniawski; przypatrywał jej się przez lornetę i pokazywał ją grupie młodych ludzi, koło niego zebranych. Mówili coś do siebie, uśmiechali się i mieli miny bardzo zainteresowane.
Jak odegrała swoję rolę, tego nie wiedziała; ale to pewna, że gdy zasłonę spuszczono, rozległ się grzmiący oklask i jej przybrane imię „Rojec“ brzmiało najgłośniej. Dyrektor pochwycił ją za rękę i wyprowadził na scenę, a pan Leon z towarzyszami bił brawo i rzucał się jak opętany.
— Kłaniaj-że się kłaniaj — szeptał dyrektor.
Kłaniała się nawpół przytomna, oszołomiona, zgorączkowana, nie umiejąc sobie zdać sprawy z wrażeń doznanych. Wrażenia te były dziwne i bardzo składanej natury, tak iż sama w tej chwili rozpoznać ich nie mogła. Był to tryumf, ale tryumf niewolny od upokorzenia; te ręce oklaskujące ją, te głosy wykrzykujące nazwisko, które przybrała, drażniły jej dumę. Czuła się sługą tej całej publiki i to sprawiało jej niewypowiedzianą przykrość. Odbierała oznaki zadowolenia, ale mogło także być przeciwnie, a wreszcie jedne i drugie stwierdzały fakt jej zależności. To też w chwili gdy dziękowała za nie ukłonem, czuła że pod warstwą bielidła i różu występowały płomienne rumieńce, że łzy cisnęły się do oczu, a pomimo tryumfu tej chwili, nie były to wcale łzy radości.
Skończyły się wreszcie oklaski i wywoływania. Regina stała za kulisami, odurzona tem wszystkiem co ją spotkało. Pomimo iż była bohaterką chwili, pomimo iż nazwisko przez nią przybrane nie rozbrzmiało jeszcze w echach sali, potrącaną była co chwila przez cały proletaryat sceniczny, dla którego królowa chwili nawet nie miała żadnego uroku.
— A co, nie mówiłem że podobać się możesz? — odezwał się przy niej głos dyrektora z szyderczym odcieniem. — Niech tam sobie co chcą mówią, geniuszem kobiety będzie zawsze piękność.
— Jaki debiut! jaki debiut! — wołał pan Amilkar, który widocznie przechodził do jej obozu.
A potem nachylając się ku niej, szepnął poufale:
— Panna Alfonsa pęka ze złości.
Zdawało mu się zapewne, iż złość panny Alfonsy była najwykwintniejszą rozkoszą tryumfu. Przecież omylił się w tym względzie. Regina jeszcze do tej artystycznej doskonałości nie doszła; wiadomość więc o złości panny Alfonsy przyjęła ze współczuciem, niezrozumiałem dla pierwszego kochanka.
Zresztą wszyscy biorący udział w sztuce winszowali Reginie.
Co myśleli w gruncie rzeczy o jej zdolnościach, tego nie wypowiedzieli wyraźnie. Uważali zapewne, że jest to wschodząca gwiazda i kłaniali się jej, jako takiej. Tylko pan Bulikowski nie mówił nic i chmurny przechodził koło niej.
Rzeczywiście trudno było o świetniejszy początek. Regina mogła powtórzyć słowa rzymskiego wodza: przybyłam, spojrzałam, zwyciężyłam.
— No, no! — mówił jeszcze dyrektor — nieźle idzie; zdaje się że potrafimy się porozumieć. Zresztą będzie to od ciebie zależało, a zdaje mi się że jesteś sprytną dziewczyną. Ale musisz być głodną. Pójdźmy na kolacyą — dodał, podając jej ramię.
Machinalnie wsparła się na jego ręce. Zdawało jej się rzeczą naturalną opuścić salę, w której zapanowała cisza i ciemność. U drzwi teatru spotkała pana Leona, wraz z kilku młodymi ludźmi. Czekali oni widocznie na Reginę, a ujrzawszy ją prowadzoną przez dyrektora, skłonili się tylko i kilka par rąk poruszyło się jeszcze oklaskiem.
Regina podniosła głowę. W tej chwili przechodzili właśnie koło latarni gazowej, której pełne światło padało na twarz dyrektora. Twarz ta miała w tej chwili niezmiernie złożony wyraz. Nie umiała odczytać go w zupełności, ale było tam i szyderstwo, i pewna duma i wyższość położenia, rzucającego wyzwanie obecnym. A twarze młodych ludzi odpowiadały na to wesołem porozumieniem, jakby mówić chciały, że to co dziś spotyka dyrektora, jutro spotka ich także zapewne i że niema pomiędzy nimi zazdrości.
— Dokąd mnie pan prowadzisz? — zapytała półgłosem, z nagłem opamiętaniem.
— Dokąd? — odparł — na kolacyą; jesteś głodną i ja także. Wypijemy zdrowie przyszłej primadonny mojej trupy, bo będziesz primadonną, przysięgam.
Minęli teraz młodych ludzi, którzy szli o kilka kroków za nimi, szepcząc coś i wybuchając cochwila śmiechem.
— Ale ja... ja jestem zmęczona — zawołała Regina, widząc że mijali hotel w którym mieszkała.
Dyrektor przycisnął czule do piersi rękę, którą wspierała na jego ramieniu.
— To też odpoczniemy! odpoczniemy!
Chwila była stanowcza, zrozumiała to i przejęła ją trwoga śmiertelna.
— Panie dyrektorze — zawołała — jestem panu bardzo wdzięczna; ale dzisiaj... prawdziwie... puść mnie pan, ja muszę wrócić do siebie.
Pomimo energicznego ruchu, jaki uczyniła, on nie puszczał jej ręki, przeciwnie, przyspieszał kroku.
Zatrzymała się, prawie używając gwałtu.
— Puść mnie pan! Ja iść nie chcę — szepnęła stłumionym głosem.
Wówczas i on zatrzymać się musiał, a widziała pod blaskiem latarni miejskich, jak wzrok jego zamigotał gniewem.
— Nie chcesz? — odparł powoli, syczącym głosem, jakby chciał jej dać czas do namysłu — nie chcesz?... to co innego.
Był w tych ostatnich słowach nacisk, niemal groźba.
Zrozumiała ją, ale pomimo to nie zmieniła zamiaru.
Wysunęła rękę z pod jego ramienia i on nie zatrzymywał jej teraz.
Odeszli byli o parę domów od hotelu w którym mieszkała, lecz on nie zawrócił się i nie odprowadził jej tych kilka kroków. Spotkała grupę młodych ludzi, wśród której był Szreniawski; ale ci rozstąpili się, widząc jej pospiech, i zatrzymali, nie pojmując tego co się stało. Wówczas dopiero dyrektor zaklął energicznie, chociaż pocichu, i poszedł dalej swoją drogą.
Regina jak szalona wbiegła na schody i nie ogladając się wcale, oparła się dopiero w swoim pokoju. Przez chwilę zakryła oczy rękoma i oddychała ciężko, jak ten co uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
Tutaj opanowała cisza i ciemność; był to kontrast żywy z obrazami, które miała w oczach, z oklaskami, które brzmiały jeszcze w jej uszach. Wkrótce jednak zaczęła zastanawiać się nad tym pamiętnym wieczorem i ważyć w myśli szkody i korzyści, jakie jej przyniósł. Niestety, łudzić się nie mogła, wiedziała doskonale że pierwsze o wiele przenosiły drugie. Cóż stanie się z nią teraz, gdy straciła łaski dyrektora, a wiedziała dobrze iż je straciła.
Nie mogła rozwiązać tego zagadnienia i nie siliła się na to w tej chwili, gdy pod drzwiami jej dały się słyszeć kroki kilku osób i gwar przyciszonych głosów.
Drzwi były na klucz zamknięte, mogła więc być spokojną.
Tymczasem od grupy ludzi, widocznie zgromadzonych na schodach, oderwała się jedna osoba, zbliżyła się do jej drzwi i zapukała lekko, dyskretnie.
— Przyszedłem w imieniu wielu wielbicieli pani podziękować za odebrane wrażenia — odezwał się głos Szreniawskiego — i prosić, czy nie raczyłabyś pani zjeść z nami kolacyi.
Otworzyła drzwi i stanęła na progu ciemnego pokoju.
Szreniawski, korzystając ze znajomości, nachylił się ku niej.
— Jest tu kilku recenzentów — szepnął — których poznać byłoby dla pani korzystnie.
Poczuła, że musi dalej odgrywać rolę swoję, że obok nieprzyjaźni dyrektora, tem bardziej rachować się musi z wielbicielami swymi. I przywołała uśmiech na zbolałe wargi.
— Dziękuję panom — odrzekła — dziękuję stokrotnie; ale jestem zanadto zmęczona. Zmuszona byłam z tego powodu odmówić nawet dyrektorowi...
— O pani! to wcale co innego — zawołał niebacznie Szreniawski.
Ale ona spojrzała na niego, jakby nie mogła lub nie chciała zrozumieć tej różnicy, a było to spojrzenie tak wymowne, iż skłonił przed nią głowę zwyciężony.
— Pani — szepnął z uszanowaniem, które powinno ją było uspokoić.
— Dziękuję panom bardzo — odparła raz jeszcze — lecz potrzebuję tylko spoczynku.
Cofnęła się do swego pokoju, a na schodach zapanowało lekkie zamieszanie, lubo bez obrazy; przyszło bowiem całemu towarzystwu na myśl, że nie mogła przyjąć ich zaproszenia, odmówiwszy dyrektorowi.
— Przyjmie na drugi raz — powiedzieli jednozgodnie i odeszli zadowoleni. Radowało ich niepowodzenie dyrektora, a nieprzyjaciele jego gotowali się wziąć debiutantkę w szczególną opiekę.
Regina pozostała sama. Zapomniała teraz o głodzie i zmęczeniu, zapomniała o wszystkiem co nie było troską. Wdała się w grę niebezpieczną, której całą doniosłość teraz dopiero pojmowała. Przyszło jej na myśl, coby powiedział Wacław, gdyby zobaczył ją na scenie, lub w otoczeniu w jakiem się znajdowała.
Od czasu jak przyjechała tutaj, nie miała listu od niego i to podwajało jej niepokój. Czy dowiedział się o jej hazardownym kroku? Czy go potępiał? Na drodze którą kroczyła, musiała zwyciężyć koniecznie i zajaśnieć jako gwiazda pierwszej wielkości, aby zmyć upokorzenia chwil pierwszych, aby zapomniano lub nie śmiano przypuścić nawet, że przez nie przechodziła.
Teraz jednak łudzić się nie mogła, wiedziała że do tego stanowiska, o jakiem marzyła niebacznie, brakowało jej niezmiernie wiele, ale czuła także iż osiągnąć by je mogła, gdyby miała czas i pomoc ku temu.
Czas i pomoc!... Zdawało jej się, że było to coś na kształt owego punktu oparcia, którego szukał Archimedes, ażeby świat z posad poruszyć. Czas i pomoc, czyż mogła na nie rachować? Och! gdyby teraz mogła zasięgnąć rady jakiejbądź przychylnej duszy! Wiedziała jednak że to daremnie. Świat, do którego weszła, miał swoje tajemnicze arkana, zakryte zupełnie dla tych wszystkich, którzy zzewnątrz na niego patrzą. Wobec losu swego była samą, samą... zupełnie.


W położeniu Wacława nic się nie zmieniło. Uczęszczał do biura pana Schmetterlinga z wytrwałością tem bardziej wzorową, iż pierwsze wrażenie, jakie mu ono sprawiło, bynajmniej złagodzone nie zostało.
Parweniuszowska pycha pryncypała, pogardliwa obojętność naczelnika biura i nieznośna poufałość kolegów, były to rzeczy ustąpić niemogące, gdyż pochodziły z niezmiennych pierwiastków złożonych w ich naturze, które w pewnych położeniach przybierają zawsze pewne formy.
Wprawdzie zapomocą nieustannej baczności, Wacław potrafił odsunąć trochę od siebie Józia i jemu podobnych; ale była to walka nagła, a koledzy, niezrażeni chłodną grzecznością, którą Wacław odgraniczał się od nich, gotowi byli korzystać z każdej chwilki zapomnienia, by wkroczyć na wzbronione terytoryum poufałości, a tymczasem śmieli się z niego i pokazywali swoje niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy w sposób właściwy ludziom, niemającym pojęcia o formach towarzyskich. Był to stan naprężony i nieznośny. Pilnowanie linii demarkacyjnej pomiędzy stosunkami których zawierać nie chciał, a nieprzyjaźnią zbyt jawnie okazywaną, stanowiło samo przez się zadanie trudne i nużące.
Pan Schmetterling bez ceremonii nazywał wszystkich pracujących w biurze swoimi ludźmi i lubił się nimi pysznić; spotkawszy zaś przypadkiem którego z nich na ulicy, w teatrze, lub ogrodzie, obchodził się z nimi jak samowładzca z poddanymi, posługiwał się nawet o ile mógł w drobnych rzeczach, rozciągajac widocznie zwierzchnictwo położenia i do towarzyskich stosunków.
Pani Julska widziała raz, w jaki sposób witał się z Wacławem, spotkawszy go w botanicznym ogrodzie, i odchorowała to spotkanie, a przecież nie uchybił wyraźnie grzeczności, bo gdyby uchybił... Wacław znosił wiele, ale tego nie zniósłby z pewnością.
Są jednak tysiączne odcienia w ukłonie, w sposobie podania ręki, w dźwięku głosu nawet, które świadczą wyraźnie o wzajemnych stosunkach ludzkich. Pani Julska zrozumiała szybko, jak bardzo syn jej spadł w cenie, od czasu jak przyjął płatną, obowiązkową pracę, a co gorzej, przyjął ją jako wyżebraną jałmużnę, jako łaskę. Był to dla niej cios ciężki.
W tych okolicznościach Wacław nie zapomniał o panu Euzebiuszu. Wszak obiecał mu zdać sprawę ze wszystkich swoich postępków, wszak od niego pochodziła myśl udania się do Schmetterlinga, a wreszcie wszakże on sam narzekał, że da mu pierwsze wakujące miejsce, jakiem będzie mógł rozporządzać. A właśnie dowiedział się, że otworzył się wakans podobny.
Znowu więc w pobiednej godzinie udał się do pięknego domu przy kolei. Tym razem cała rodzina pana Euzebiusza była zgromadzona. W salonie, z oknami otwartemi na balkon, znajdowała się i żona jego, i panna Zofia, i starsza od niej a wcale nieładna panna Józefa i najmłodszy podlotek Marynia, a oprócz nich jakiś mężczyzna pospolitej powierzchności, mocno zajęty rozmową z paniami.
Na widok Wacława, panna Zofia zarumieniła się i pobiegła do ojca, który, pijąc kawę na balkonie, czytał gazetę, a kiedy niekiedy spoglądał na swoje kwiaty.
Być może iż obecna wizyta Wacława, której celu pan Euzebiusz domyślił się odrazu, nie była mu bardzo na rękę; ale wizyt nie na rękę pan Euzebiusz musiał mnóstwo przyjmować, wiedział więc dobrze, jak w podobnych razach postępować należy. Jedną z elementarnych zasad w tym razie jest nie zdradzić niczem niezadowolenia swego, a nawet pokryć je podwójnie przyjaznem obejściem; skoro więc panna Zofia, podbiegając ku niemu, stłumionem wyrzekła głosem:
— Ojcze, pan Wacław!...
Pan Euzebiusz wyciągnął zwyczajem swoim ku niemu obie ręce, jakgdyby go chciał uścisnąć.
— A witaj-że, witaj! — zawołał.
I nie dając mu prawie czasu usta otworzyć, ciągnął dalej z niezwykłą u niego wielomównością:
— Słyszałem, słyszałem żeś się umieścił w biurze pana Alberta i ucieszyłem się prawdziwie. Podobno pozycya świetna, pan Albert zadowolony, i ja także, boć pierwsza myśl poszła odemnie.
— Tak, jestem u Schmetterlinga — odparł zakłopotany.
— Cieszę się, cieszę prawdziwie — powtarzał pan Euzebiusz, ściskając z takim zapałem rękę Wacława, iż ten nie wiedział jak mu powiedzieć, że cieszyć się nie było tak bardzo z czego.
— No, więc teraz wszystko pójdzie jak najlepiej — mówił dalej gospodarz domu, nie zważając zupełnie na postawę gościa, który widocznie nie był o tem przekonany.
— Niekoniecznie — wyrzekł w końcu ten ostatni.
Pan Euzebiusz roześmiał się przyjaźnie.
— Rozumiem — rzekł — praca nas nuży. Cóż chcesz, mama nie przyzwyczaiła nas do niej.
Krew uderzyła do twarzy Wacława.
— To nie to — zawołał — przeciwnie.
Pan Euzebiusz zrobił minę człowieka silnie zajętego.
— Więc cóż? — wyrzekł ciekawie niby.
— Położenie moje jest tak podrzędne, płaca tak mała, iż właśnie...
Ale tu pan Euzebiusz przybrał postawę urzędową.
— Ha! — wyrzekł — takie wszędzie być muszą początki. Czy sądzisz iż nie byłoby tak samo w każdem innem biurze i przy każdem innem zajęciu?
— Ja to rozumiem — przerwał Wacław — ale przecież...
— Przecież, gdybyś wchodził do mego biura, musiałbym tak samo postąpić z tobą, mój biedny Wacławie.
Nie było to zupełnie to samo, co mówił pan Euzebiusz za pierwszą bytnością, nie wypadało jednak młodemu człowiekowi podnosić tego faktu.
— Zwłaszcza też — ciągnął dalej gospodarz — iż między nami mówiąc, jesteś uzdolniony do wielu rzeczy, ale niekoniecznie do rachunkowości, lub nudnych drobiazgowych referatów biurowych.
Słowa te były już w zupełnej sprzeczności z tem co słyszał od niego Wacław przed kilku miesiącami; jednak i tym razem nie przypomniał panu Euzebiuszowi dawnych rozumowań, czuł tylko, że atmosfera mniej dla niego była przyjazną, że istniał tu przeciwko jego prośbie zgóry powzięty zamiar. Pocóż więc miał narażać się na prośbę daremną, na gorycz odmowy?
Usiadł smutny i niepewny obok wysokiego urzędnika, gdy znowu zjawiła się pomiędzy nimi panna Zofia.
— Panie Wacławie — zawołała przyjaźnie — czy nie zechcesz pan zobaczyć moich kwiatków?
W tej chwili wydała ona mu się zbawczym aniołem; umyślił udać się pod jej protekcyą, powstał więc, nie mówiąc słowa, i poszedł za nią.
Widocznie kwiatki były tylko niewinnym pozorem poufniejszej rozmowy, bo panna Zofia, zeszedłszy z nim do ogrodu, nie myślała mu ich pokazywać, tylko skoro znaleźli się sam na sam, zatopiła w nim spojrzenie pełne blasku i zapytała ze sztuczną słodyczą w głosie:
— I cóż?
W tej chwili był spragniony współczucia. Pochwycił jej rękę i podniósł ją do ust, a wówczas uczuł, że ta ręka drżała i odpowiedziała mu gorącym uściskiem.
— I cóż? — powtórzyła panna Zofia, nachylając się ku niemu, jakby jego sercowe sprawy obchodziły ją narówni z własnemi.
Tym razem powiedział jej wszystko: swoje zawody, smutki, walki i gorycze obecnej chwili, i niepewność przyszłości.
Słuchała go z bijącem sercem.
— A ona? — szepnęła znowu.
Wacław mógł ja brać dawniej za powiernicę szczęścia swojego; dziś trudniej mu było mówić z nią o cierpieniu. Wspomnienie każde Reginy sprawiało mu boleść, stawiało na oczy własną bezsilność.
— Panno Zofio — zawołał — jakżebym był szczęśliwy...
— Szczęśliwy? powtórzyła zaledwie słyszalnym głosem.
Nie zważał na tę przerwę i mówił dalej:
— Gdybyś pani chciała przypomnieć sprawę moję ojcu. Ojciec obiecał przy pierwszem wakansie pamiętać o mnie.
— Och! — wyrzekła spuszczając oczy — gdyby to zależało odemnie.
— A teraz właśnie wakuje dobra posada, wiem o tem. Panno Zofio, powiedz pani ojcu, że ja pracowałbym dzień i noc, że nie pożałowałby nigdy swego wyboru...
Mówił to ze złożonemi rękoma, jak gdyby modlił się do niej. Zofia stała pochylona, patrząc w ziemię i uderzając o nią końcem mordorowego pantofelka.
— A gdybyś ją pan dostał — zapytała nagle, patrząc mu wprost w oczy — to co?
— Naturalnie mógłbym wtedy poślubić Reginę — odparł bez namysłu.
Brwi jej zadrgały gniewnym ruchem; szczególny uśmiech przemknął się po ustach.
— Ha! — szepnęła znowu z namysłem — gdyby to odemnie zależało.
Milczał zdziwiony.
— Ale to odemnie nie zależy — powtórzyła panna. — Przedewszystkiem trzebaby się lepiej dać poznać ojcu. On zna pana dotąd tylko jako syna pani Julskiej, a to niedość. Przychodź pan do nas, przychodź często i rachuj na mnie.
Był szczególny nacisk w tych słowach. Podała mu rękę i poprowadziła do salonu, gdzie była zebrana rodzina, a wśród niej ciągle ów nieznany mężczyzna którego tam zastał.
— Pan Dombalski, narzeczony naszej starszej córki — zaprezentowała go pani Euzebiuszowa.
Pan Dombalski był to zbankrutowany obywatel, który odłużywszy w krótkim czasie rodzinną wioskę rozstać się z nią był zmuszony.
Panna Józefa nie była pierwszej młodości, piękność jej i usposobienie zostawiały wiele do życzenia; pomimo to jednak pan Dombalski rozpoczął starania o jej rękę, oświadczył się i przyjętym został.
Panna Zofia objaśniała to pokrótce Wacławowi, to jest scharakteryzowała położenie przyszłego szwagra, ma się rozumieć nie tykając ani ujemnych stron jego, ani ujemnych stron siostry, lekko i taktownie, jak w podobnych razach kobiety mówić umieją; a przecież on domyślił się łatwo z rozmowy tego, czego mu nie powiedziała. Powierzchność i wyraz twarzy panny Józefy były łatwe do zrozumienia, nietrudno mu też było poznać stopień umysłowego rozwoju pana Dombalskiego, a poziom ten był niezmiernie nizki.
Na fakt ten atoli nikt z domowych nie zwracał uwagi; czasem tylko, ilekroć rozmowa potrącała sercowe czynniki, panna Zofia rzucała na niego wymowne spojrzenie, jakby powiedzieć chciała, iż rozumieją się w tych rzeczach, iż oboje wybiegają ponad poziom otaczających, że pomiędzy nimi jest coś nakształt tajemnicy wspólnej.
Zatrzymano Wacława na wieczór. Pozostał, bo tak rozkazała mu jego protektorka.
Odwiedziny wieczorne powtarzały się kilka razy. A panna Zofia uśmiechała się coraz słodziej, a nawet zdawało się Wacławowi, że pan Euzebiusz był dla niego coraz więcej ojcowski.
Z tego powodu ośmielił się wreszcie wypowiedzieć mu wręcz swoję prośbę o wakującą posadę. Pan Euzebiusz żałował niezmiernie, że wprzód nie był obeznany z istotnem położeniem Wacława, bo w takim razie z pewnością nie byłby przyrzekł komu innemu tego miejsca; lecz teraz, niestety, był już związany słowem. Na przyszłość jednak Wacław mógł z pewnością na niego rachować.
Towarzyszyły tym słowom tak szczere ubolewania nad nieporozumieniem które tutaj zaszło, tak serdeczny uśmiech, tak gorący uścisk dłoni, iż młody człowiek opuścił go, przejęty wdzięcznością jeśli nie za to co uczynił, to za to co uczynić zamierzał. Panna Zofia też szepnęła mu na odchodnem, iż powinien odwiedzać ich jaknajczęściej i przypominać tę obietnicę ojcu. Zaręczała, że znów niezadługo trafi się wakans, ważniejszy i lepszy niż dzisiaj.
Pomimo to Wacław wyszedł niepewny co do przyszłości; obietnice zaczynały go nużyć, a w biurze Schmetterlinga zarabiał tak małą sumę, iż wstyd mu było do niej się przyznawać.
Powrócił do siebie pognębiony i smutny. Noc jesienna była pogodną. Szedł zwolna słabo oświetlonemi ulicami. Ponad głową jego jaśniało wyiskrzone gwiazdami niebo. Ileż razy pośród marzeń miłości i szczęścia spoglądał na nie i zdawało mu się, iż mrugały na niego złotem światłem, w takt uderzeń jego serca, iż spotykał się tym sposobem z myślami ukochanej. Dzisiaj także te milczące powiernice tak samo spoglądały na niego złotemi oczyma z niedościgłej wysokości swojej, lecz zdawały się urągać wiekuistym spokojem bolom i zawodom, które pierś jego rozdziera. Nigdy może dola obecna jemu, wypieszczonemu dziecięciu szczęścia, nie wydała się tak gorzką. Dola ta, straciwszy pierwotną swą nowość pełną rozpaczy, zamieniła się w zwykłą szarą powszedniość, stała się jarzmem beznadziejnem, którego nie widział końca.
Wcześnie, jak zwykle, powrócił do siebie, usiłując przemknąć się jaknajciszej, by przez matkę usłyszanym nie był. Ale pani. Julska miała słuch bystry i zapytała głośno:
— Czy to ty, Wacławie?
Jakkolwiek stosunki pomiędzy matką a synem były naprężone, jakkolwiek czuł do niej żal niezmierny, przecież pod goryczą nagromadzoną w dniach ostatnich tkwiła dawna nieograniczona miłość. Miłość ta była uczuciem zbyt zrośniętem z jego istnością, by węzeł nawyknień serdecznych mógł być odrazu zerwany. Gorycz wgryzła się w nią jak rdza i przejadała ją powoli, a jednak ile razy usłyszał dźwięk matczynego głosu, głos ten budził w nim echa dawnych uczuć. I teraz, słysząc jej głos pełen miękkich, pieszczotliwych tonów, zatrzymał się nagle.
Był w jednej z tych chwil, w których człowiek nakształt rozbitka, zgubionego wśród bezbrzeżnej morskiej pustyni, potrzebuje twarzy przyjaznej, dźwięku słowa drgającego współczuciem.
— Czy to ty? — powtórzyła pani Julska z podwójną słodyczą.
Wacław, zamiast odpowiedzi, uchylił drzwi od saloniku matki.
Siedziała smutna i niespokojna, z głową wspartą o wysoką poręcz, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach. Byłoż to rzeczywiście przygnębienie, czy sztuka? Powodów smutku miała aż nadto, przecież, gdy tego było potrzeba, umiała tak wybornie przybierać jego pozory, iż pozór stał się dla niej drugą naturą.
On tego nie badał w tej chwili i stał we drzwiach, uderzony smutną zmianą, jaką ostatnie czasy na niej wywarły.
Pani Julska obrzuciła go długiem spojrzeniem i jakby chcąc nawiązać nić dawnych tradycyj, spytała troskliwie:
— Zkądże powracasz? zdajesz się zmęczony.
Zmęczonym rzeczywiście był straszliwie, nie fizycznie daleką przechadzką, ale tem zmęczeniem bez nazwy, jakiem ogarnia nas życie sprzeczne z usposobieniem, naginanie i przezwyciężanie się nieustanne.
Nie mając żadnego powodu ukrywania się przed matką, powiedział gdzie spędził wieczór.
— U pana Euzebiusza? — odparła pani Julska, z umiejętnym odcieniem lekceważenia w głosie.
I popatrzyła na syna przenikliwie i litośnie razem.
Nie potrzebowała pytać o powód odwiedzin, zrozumiała go odrazu, bo wyrzekła:
— Czy chcesz rywalizować z panem Dombalskim?
W głosie jej nie było szyderstwa, był tylko żal wielki.
— Zkąd mama o tem wie? — zapytał zdziwiony.
Skinęła ręką właściwym sobie ruchem, jak gdyby powiedzieć chciała, że nie było to wielką sztuką.
— Prosiłeś pana Euzebiusza o wakującą posadę, a on dał ją Dombalskiemu, który się żeni z jego córką. Rzecz bardzo prosta; gdybyś się był mnie poradził, oszczędziłabym ci trudów daremnych.
Zdziwienie jego było coraz większe, jednak odparł:
— Pan Euzebiusz obiecał mi pierwsze miejsce, jakie się trafi.
Pani Julska uśmiechnęła się tylko.
— Miejsce podobne przeznaczonym będzie dla tego, co się ożeni z panną Zofią — odparła sentencyonalnie, albo też...
Nie dokończyła zaczętej myśli i zapytała syna:
— Ta dziewczyna kocha się w tobie oddawna, czy wiesz o tem?
— We mnie? zawołał zdumiony.
— Och! — wyrzekła z odcieniem goryczy, wiem iż zwykle widzicie w podobnych razach to tylko, co widzieć chcecie. Kiedyś chciał dostać to miejsce, trzeba było udać się pod protekcyą panny Zofii.
— Tak też zrobiłem, prosiłem ją, mówiłem, że szczęście moje od tego zależy, że...
— Rozumiem; powiedziałeś to wszystko, czego mówić nie należało — wyrzekła, wstrząsając głową.
— Ależ ja łudzić jej nie mogłem!
— A oni, czyż cię nie łudzą? — wybuchnęła kobieta. — Czemuż nie powiedzą otwarcie, że urząd dostanie ten tylko, co zapłaci za niego własną osobą, lub wprost pieniądzmi?
— Mamo! — przerwał oburzony — pan Euzebiusz nigdy by nie przyjął...
Nie przyjąłby od ciebie z pewnością i dlatego urząd w jego biurze otrzymałbyś jedynie jako narzeczony Zofii.
— To być nie może, pan Euzebiusz jest tak powszechnie szacowany!
— I cóż to ma do rzeczy? Dlaczego ma go omijać szacunek ludzki, jego, który może rozdawać posady? Dlaczego rozdawać ich nie ma tym, co umieją na nie zasłużyć? Sądziłam doprawdy, że poznałeś już trochę kulisy życia.
— Och! — wybuchnął z goryczą — poznałem je aż nadto!
— Bóg widzi — zawołała — chciałam cię od nich uchować. Czyniłam co było w mojej mocy.
Słowa te poruszyły w nim wszystkie tętna, ozwały się echem przeszłości i walk stoczonych.
— Matko — podchwycił — czyż nie widzisz że to było daremnie?
— Być może iż masz słuszność — szepnęła głucho. — Być może iż omyliłam się, ale w takim razie omyłka jest niepowrotną. Czyż tego nie pojmujesz? Od kilku miesięcy rozbijasz się jak motyl o warunki położenia, do którego stworzonym, wychowanym nie jesteś. Czyż nie przekonałeś się o tem dotąd? Widzę jak czoło twoje blednie i bruździ się, jak wzrok się mgli, obciążony smutnem doświadczeniem jak w walce nad siły jaką przedsięwziąłeś więdniesz, cierpisz, upadasz.
Miała słuszność, zaprzeczyć temu nie mógł. Walka była nad jego siły.
— Miej litość nad sobą! — mówiła dalej pani Julska.
Wczasie tej rozmowy powstała ze swego miejsca, zbliżyła się do syna, który rzucił się jak dawniej na nizki taboret, i objęła miękkiemi dłońmi jego czoło gorące, jakby wygładzić i ochłodzić je chciała macierzyńską pieszczotą.
Był w jednej z tych chwil, w których mniej hartowne natury potrzebują koniecznie współczucia; przycisnął twarz do tej ręki z uczuciem, z jakiem tonący chwyta dłoń zbawczą, ku niemu wyciągniętą. Życie wydawało mu się zbyt ciężkie, zbyt trudne, zbyt męczące. Czuł się wyczerpany.
Ruch którym garnął się do niej był wymowniejszym od słów. Pani Julska go zrozumiała i dlatego powtórzyła głosem cichym:
— Miej litość nad samym sobą, nie marnuj dni młodości, nie psuj uporem daremnym życia, które ci przygotowałam.
Być może iż nie dosłyszał słów jej, lub nie zważał na nie, ogarniony tylko miękkimi dźwiękami, będącymi same przez się pieszczotą. Nie zaprzeczył im, nie dał poznać nawet żadnym ruchem, że treść ich była mu przykrą, tylko czoło jego rozgorzałe coraz bardziej ciężyło mu na matczynej dłoni.
Pani Julska nabrała otuchy i mówiła już wyraźnie z błagalnym odcieniem:
— Posłuchaj mnie, posłuchaj tylko. Wszystko się da jeszcze naprawić, ale oddaj się memu kierunkowi. Z koniecznością targów niema, poznałeś to już sam. Rozumiem że w tej chwili o innem małżeństwie mowy być nie może, ale z czasem...
I teraz jednak wymowa jej miała być daremną. Zaledwie Wacław zrozumiał do czego zmierzała, podniósł czoło, jakby pod miękkim uściskiem matki uczuł dotknięcie węża. Powstał powoli i wyprostował postać, przygiętą na chwilę ciężarem nad siły.
— Sądziłem — wyrzekł tylko głosem, który drżał mimo jego woli — iż pomiędzy nami nie miało być więcej mowy o czemś podobnem.
Zrozumiała iż posunęła się zbyt daleko, iż siły Wacława mogły być wyczerpane, ale wola pozostała nieugiętą.
I ona także odstąpiła od niego urażona. W tej chwili zrodziło się w niej uczucie nowe, prawie niepojęte: niechęć do tego syna, któremu poświęciła wszystko, który był jej myślą jedyną, a który tego rozumieć nie chciał, który niweczył uporem swoim wszystkie jej plany. Zrobiła ruch wymowny, jakby powiedzieć chciała: „rób co chcesz, ja umywam ręce od spraw twoich“ — i kto wie czy słowa te nie cisnęły jej się na usta. Ale ta kobieta przez całe życie panowała nad sobą i nawyknienia tego nie straciła odrazu. Do czegóż zresztą podobne słowa doprowadzić mogły?... do zadrażnienia chyba wzajemnych stosunków.
Pani Julska nienawidziła słów próżnych. Wiedziała, że one nie zastąpią czynu, a na czyn żaden przygotowaną nie była.
Nigdy pani Julska nie spotkała na drodze swojej, oporu, któregoby ani pochlebstwami, ani fortelem żadnym złamać się nie dał. Gniew, jaki się w niej zrodził, pochłaniał powoli miłość, będącą zarówno treścią jej działalności, jak uczuciem serca.
Wobec świata potrzebowała przybrać jakiś charakter, ustroić się jakąś wybitną cechą, i wybrała ku temu miłość macierzyńską, wówczas chłodna i refleksyjna jej natura nagięła się do uczucia, które postawiła jako naczelne w swem życiu, i praktykując je ciągle, wprawiła się w nie wybornie.
„Pani Julska, to wzorowa matka“. Słowa te, powtarzane przez świat na wszystkie tony, stały się dla niej nagrodą, zachętą, regułą istnienia i hasłem wreszcie.
Pochwała była słodką, w obecnej chwili jednak okazywała się krępującą i nakładała zobowiązania. Są cnoty, których nie można przestać praktykować, bez przyznania, że one istniały tylko fikcyjnie. Do takich cnót należy miłość macierzyńska. Postępowanie Wacława było tego rodzaju, iż nie mogło odebrać mu powszechnego szacunku. Przeciwnie, wiedziała dobrze, iż świat, który lubi głośno wielbić cnoty jakie sam najmniej posiada, wielbić będzie jego bezinteresowną i wytrwałą miłość.
Słowem, pani Julska znajdowała się w fatalnem położeniu i uwikłana we własne sieci, nie wiedziała jak sobie radzić. Bądźcobądź, dalej tak pozostać nie mogło; czuła iż zabijały ją bezczynność i bierne oczekiwanie wypadków, które się przeciw niej obracały.
Rozumiała to dobrze i zapewne po wyjściu syna nad tym problematem rozmyślała długo bardzo, z czołem wspartem na ręku.
Od pewnego czasu czuła się chorą istotnie. Walki i niepokoje dni ostatnich, a szczególniej zawiedzione nadzieje, snute tak pracowicie i tak długo, był to cios tem trudniejszy do zniesienia, iż nic innego nie pozostało jej na świecie.
Chciała go zawołać, powiedzieć mu o tem; lecz tyle razy już nadużywała choroby, że ta nie mogła zrobić na nim wielkiego wrażenia. Znalazła się więc w położeniu pasterza z bajki, który wiecznie wołając o pomoc przeciwko wilkom, nie znalazł już wiary, gdy te rzeczywiście napadły mu trzodę.
Postanowiła zwalczyć ogarniającą ja niemoc. Kazała sobie podać okrycie i kapelusz i wyszła na przechadzkę.
Dzień październikowy pełen był złudnych słonecznych promieni; pani Julska ubrała się lekko, bo futro zdawało jej się zbyt ciężkie. Gdy wyszła, obwiał ją wiatr zimny, nie zważała jednak na to, przeciwnie, czuła się zrazu orzeźwioną powietrzem. Wkrótce jednak zrobiło jej się tak niedobrze, iż musiała powrócić czemprędzej do domu i nawpół omdlała padła na ręce służącej, która w nieobecności Wacława położyła ją do łóżka.
Choroba ta nie wchodziła w jej rachunki, stanowiła jedną z tych bolesnych niespodzianek, które los wyrządza nawet ludziom, najbardziej ważącym kroki swoje.
Nie miała jednak długo czasu zastanawiać się nad tem, bo gorączka się wzmogła, z nią, przystąpiła maligna i pani Julska pierwszy raz w życiu straciła kontrolę nad sobą.
Wacław, wróciwszy z biura do domu, zastał ją w tym stanie. Przerażony, posłał po doktora, który skonstatował silne zapalenie płuc i odrazu słabą robił nadzieję wyleczenia.
Jakoż, pomimo starań rozpaczającego syna, który w tej chwili zapomniał o wszystkich niesnaskach i nieporozumieniach, pani Julska umarła, nie odzyskawszy prawie zupełnie przytomności. Troska jej o przyszłość, jak wiele trosk ludzkich, okazała się daremną.
Po śmierci przekonano się, iż majątek jej, te oszczędności które rzekomo kapitalizowała, był tylko wybrykiem wyobraźni, fikcyą, lub conajprawdopodobniej sposobem zwrócenia większej uwagi na jedynaka. Pani Julska znała świat doskonale, wiedziała że cyfry nieokreślone nabierają zwykle ogromnych rozmiarów, dała więc obszerne pole wyobraźni bliznich.
Jeśli zresztą w dzieciństwie syna mogła istotnie robić oszczędności, pochłonęło je kosztowne wychowanie jakie mu dawała, a następnie czas młodości, w którym fantazye Wacława nigdy nie spotykały odmowy.
W pierwszej chwili poniesionej straty, syn niepocieszony zapomniał rozdwojeń dni ostatnich i opłakiwał ją, jak gdyby nigdy pomiędzy nimi nie zaszło nieporozumienie żadne. Czuł jedynie, że stracił tę, co przez lat tyle była dla niego najlepszą, najtkliwszą, najprzywiązańszą matką, że zerwał się w okrutny sposób najbliższy sercu jego węzeł, a przytem wyrzucał sobie, iż zgryzoty i nieporozumienia dni ostatnich podkopały jej zdrowie i mogły być pośrednią przyczyną katastrofy, która tym sposobem ciężyła na jego sumieniu. Przy tej moralnej stracie zapomniał o materyalnej, zapomniał że pensya emerytalna matki stanowiła jedyne mienie jego i że mienie to przepadło wraz z jej śmiercią.
Ale o warunkach materyalnych nikt długo zapomnieć nie może; przypominają się one same w dotkliwy sposób i nie pozwalają zagłębiać się jedynie w abstrakcyjnym smutku. Wacław przekonał się o tem także.
Do niego zwracano się z kosztami i interesami wszelkiego rodzaju; płacił, nie rachując, dopóki w biurku matki znajdowały się pieniądze. Kiedy ich zbrakło dopiero, obejrzał się przerażony i poznał, że odtąd sam tylko o sobie myśleć musi.


Nazajutrz po przedstawieniu Benetów, Regina o zwykłej godzinie poszła do teatru, jak to co dzień czyniła. Dzisiaj nie miała próby, lecz chciała dowiedzieć się tylko, jaka druga rola była dla niej przeznaczoną.
Na scenie odbywała się próba jakaś z nieznanej sztuki, w której brały udział panny Alfonsa i Zenobia.
Obie udały że jej nie widzą; pan Bulikowski zaś, obrażony widocznie za lekceważenie jego malarskich talentów, był tak zajęty odczytywaniem swojej roli, że nawet nie podniósł oczu, kiedy przechodziła. Pan Fortunat nawet, onieśmielony widać groźnemi spojrzeniami panny Zenobii, zaledwie zdobył się na lekki ukłon. Dyrektor, ogromnie zajęty próbą, siedział na fotelu ze sztuką w ręku i był widać w najgorszym humorze, bo krzyczał i gromił nieustannie całą trupę, nie dobierając wyrazów.
— Źle, fałszywy akcent! A obróć że się przecież! Stoisz jak kołek!
Napomnienia te przerywane były energicznemi klątwami i dosadnymi przymiotnikami.
Regina, słysząc je, zatrzymała się przelękniona. Ale nie uniknęła przez to powszechnego losu.
— A ta znowu czego się tu plącze? — krzyknął, widząc ją pomiędzy grającymi.
Usunęła się, z rumieńcem oburzenia i wstydu na twarzy. Chciała się cofnąć i odejść, ale zatrzymał ją znowu grzmiący głos dyrektora.
— Zaczekaj! Dobrze żeś przyszła, mam z tobą pomówić.
Usiadła z boku, pod szyderskiemi spojrzeniami całej trupy. Pokora ta przecież nie rozbroiła dyrektora, który przez cały czas trwania próby wrzeszczał jak opętany.
Regina z drżeniem oczekiwała. Gdy wreszcie próba się skończyła, dyrektor powstał rozzłoszczony jeszcze i wielką fularową chustką obcierał pot płynący mu z czoła.
Aktorzy rozchodzili się... ona czekała. Dyrektor zdawał się o niej zapominać. Należało jej może odejść także, ale Regina ruszyć się zmiejsca nie śmiała, ogarniona dziwnem uczuciem niepewności i niemocy.
— A ty czego czekasz? — zapytał ją szorstko.
— Pan Dyrektor kazał — odparła do reszty zmieszana.
— Kazał, kazał! Myślałby kto że taka posłuszna, a to cały diabeł z tej dziewczyny.
Żądał może tylko przyjaznego słówka, ażeby się udobruchać; ale ona wyrzec go nie zdołała, więc ciągnął dalej:
— Zaręczam, że jej przewróciło w głowie wczorajsze przedstawienie; myśli naprawdę że jest primadonną.
— O nie! — zawołała — pan wiesz najlepiej, że tego nie myślę: wiem dobrze że nic nie umiem.
— Bo też nie umiesz nic wcale. Jesteś głupia zupełnie. A co do talentu...
Mogła mu przypomnieć że sam przyznawał go jej wczoraj. Ale nie myślała tego czynić, przygnębiona brutalstwem słów jego.
Dyrektor wielkimi krokami przechadzał się po scenie, jakby chcąc dać folgę gniewowi.
No, więc cóż z ciebie będzie dalej? — zapytał wreszcie po długiej chwili, zatrzymując się przed nią.
— Ja właśnie chciałam o to zapytać — odparła głosem zalanym łzami.
— Znowu łzy — ofuknął ją dyrektor. — No, rzecz to znana; kobiety umieją tylko głupstwa robić i płakać. Czy sądzisz że dasz sobie radę bezemnie, że każda rola powiedzie ci się, tak jak rola Pauliny? Na honor, ona to myśli!
Tutaj już zarzuty jego przechodziły w dziwactwo. Regina uczuła to i potrafiła zapanować nad wzruszeniem: oburzenie dodało jej odwagi.
— Nie, panie dyrektorze — wyrzekła, powstając — ja tego nie myślę i pan wiesz o tem dobrze. Chciałabym pracować i uczyć się, nie jestem zarozumiałą. Ale jeśli pan sobie tego nie życzysz...
Była gotowa odejść i nie powrócić już więcej; zrozumiał to i bez ceremonii zatrzymał ją za rękę.
— Czekajże! a to w gorącej wodzie kąpana. Odeszłaby, słowo daję. Czy sądzisz że kto inny uczyłby cię tak troskliwie, jak ja?
Patrzyła na niego, niezdolna nic odpowiedzieć, zmordowana, trwożna i zrozpaczona. Siły jej były wyczerpane: niechby się działo co chce, ona już więcej znieść nie mogła.
Dyrektor zrozumiał to szybko; do ostateczności dojść nie myślał. Był to świetny materyał do wyzyskania, przekonywał się o tem na każdym kroku. Takich istot człowiek zręczny z ręki nie wypuszcza, a dyrektor był niezaprzeczenie zręcznym człowiekiem.
— No, no — wyrzekł z pozorem dobroduszności, który doskonale przybierać umiał, gdy mu to było potrzebne, — widzę że znowu byłem trochę zaprędki. Uspokuj się i nie uważaj na to; już taka moja natura.
Patrzyła na niego łagodnie i smutno. Słowa te nie zdołały powrócić jej sił wyczerpanych, wiary i ufności. Chciała coś powiedzieć, ale myśli znękane nie mogły sformułować się w słowa. Jemu jednak szło najmniej o to, co mówić miała. Ta jasna, kryształowa natura była dla niego zrozumiałą bez pomocy słów. Wiedział iż musiałą zdać się na warunki jakie jej przedstawi, ale wiedział także, iż jeżeli materyalnie mógł ją wyzyskiwać do woli, pod względem wyzyskiwania moralnego były pewne granice. Zrozumiał, iż gdyby nawet nie posiadała ani schronienia, ani żadnego sposobu utrzymania, była tak dumną, iż wolałaby utopić się lub rzucić pod koła lokomotywy, niż znieść dotkliwe obrazy.
Należało koniecznie przyjść do jakiegoś praktycznego rezultatu. Dyrektor pojmował to doskonale, pojmował także, iż dotąd mogła wymknąć mu się każdej chwili i że skoro raz zawrze z nim jaką bądź ugodę, stokroć więcej podlegać mu będzie zmuszoną. Jak nateraz uważał, iż zteroryzował ją dość, jeśli nie zanadto, i dlatego wyrzekł, znowu przybierając ton ojcowski:
— Ot wiesz co, zostań w mojej trupie; zobaczysz że zrobię z ciebie znakomitość.
Podniosła na niego oczy, w których była trwoga, niedowierzanie i silniejszy od obojga błysk nadziei.
— Tak jest, znakomitość — powtórzył, śmiejąc się: — Nie zważaj na to co mówiłem. Nie znasz mnie jeszcze, inaczej wiedziałabyś, że taki mój zwyczaj; gniewam się tylko na tych, co są coś warci, niedołężnych zostawiam w spokoju.
I tutaj zaczął wyliczać wszystkich wielkich artystów dramatycznych, którzy, jak twierdził, wyszli z jego szkoły, a dalej przedstawiał olśnionym oczom dziewczyny szereg tryumfów, które ją niechybnie czekają, jeśli tylko okaże się wytrwałą, a nadewszystko jeśli trupy jego nie opuści. Wkońcu uczynił jej wyraźną propozycyą, by zawarła z nim trzyletni kontrakt.
Propozycyę tę wypowiadał zwolna, z oczyma wlepionemi w nią w ten sposób, iż mógł odrazu widzieć wrażenie, jakie słowa jego czyniły, i stopniować je stosownie.
Trzy lata! ten przeciąg czasu zdawał jej się nieskończonym. Czyż ona mogła się wiązać na czas długi, wiązać w jakikolwiek sposób, nie zasięgnąwszy rady, nie znając zamiarów Wacława?
Słuchała w milczeniu; los jej, będący dotąd nierozegraną kartą, rozstrzygnąć się teraz musiał.
Dyrektor opacznie wytłumaczył sobie tę zwłokę w odpowiedzi. Sądził że ona przyjmie propozycyą jego z uniesieniem radości. Wyobraził sobie, że chciała tym sposobem wytargować lepsze warunki, i pomyślał: przebieglejsza ona, niż się wydaje.
Wskutek więc tej refleksyi, dodał:
— Dam ci miesięcznej pensyi...
Zatrzymał się chwilę, widocznie ważąc się co do cyfry jaką miał wymówić i patrząc w oczy Reginie.
Nie przerywała mu, może nie zważając na ten początek, lub myśląc o czem innem.
— Dam ci miesięcznie pensyi — powtórzył dyrektor — 150 złp...
Pierwszy raz w życiu mówiła o kwestyi pieniężnej, pierwszy raz w życiu ona, Regina Jasiennicka, była zmuszoną słyszeć o zapłacie, jaką jej ofiarowywano. Wobec tego faktu cóż znaczyła wysokość lub małość ofiarowanej płacy? Wprawdzie dążyła ku temu, pragnęła, potrzebowała własnego chleba, a jednak gdy kwestya ta wyszła na stół, oburzyło się w niej i zawstydziło coś, zadrażniły się uczucia, o których istnieniu sama nie wiedziała, i wybiły na twarz ognistym protestem.
Dyrektor jakkolwiek biegły w odczytywaniu twarzy ludzkich, omylił się na nim; wyobraził sobie, że protest ten wywołany jest cyfrą przez niego wymienioną i dodał pośpiesznie:
— Na początek... Później zobaczymy, zobaczymy — powtórzył raz jeszcze, tonem pełnym najwspanialszych obietnic.
A ponieważ Regina milczała ciągle, dodał wspaniałomyślnie:
— Będziesz mogła korzystać z garderoby teatralnej na wystąpienia.
— Och! — przerwała nieuważnie Regina, która poznała już łachmany, z jakich się ta garderoba składała — mam dość własnych rzeczy.
Odpowiedź ta była w najwyższym stopniu niezręczna i zatrzymała też nagle dyrektora na drodze ustępstw, na której niewiadomo dokąd byłby doszedł.
— No więc o cóż ci chodzi? — spytał podejrzliwie. — Czy sądzisz że kto inny da ci więcej, lub przyjmie nawet do swojej trupy? Potrzebujesz się uczyć i jeszcze uczyć — wołał ze wzrastającym zapałem.
— To nie to — odparła przestraszona Regina.
— Cóż więc?
— Ja muszę się poradzić, zapytać...
— Kogo? czy znowu mówić mi będziesz o tym narzeczonym? Jeśliś go się nie zapytała o występy, możesz nie pytać i o kontrakt. Czy sądzisz że on dba o ciebie dzisiaj? Ale niech-no cię obaczy sławną, oklaskiwaną, ubóstwianą — a staniesz się taką, przysięgam — to będzie wcale co innego.
Sławną! oklaskiwaną! ubóstwianą! Słowa te odpowiadały najskrytszym marzeniom jej serca i wywołały znowu na twarz rumieniec, ale tym razem rumieniec zapału.
— Och! — zawołała — cóż zatem mam uczynić?
On wzruszył ramionami.
— Co? powtórzył — iść za swojem powołaniem.
Używał umyślnie tego słowa, bo znał jego wpływ na młode umysły.
Regina załamała ręce. Czuła konieczną potrzebę zasięgnięcia rady. Straszna wątpliwość co do przyzwolenia Wacława szarpała nią; rozumiała dobrze, iż postąpić tutaj samowolnie znaczyło to poniekąd zerwać wzajemne węzły, a czyż i tak nie uczyniła zbyt wiele?
— Panie — zawołała, powstając — ja namyśleć się muszę.
Dyrektor powstał także, zły widocznie.
— Namyślaj się — odparł chłodno — być może iż ja namyślę się także.
Opuściła widocznie sposobność zrobienia lepszego interesu. Gdyby się namyśliła, on przyjąłby ją zapewne do łaski swojej, ale już na innych warunkach. Teraz jednak nie szło jej o to; w myśli jej ważyła się kwestya stokroć ważniejsza od kwestyj materyalnych, bo jakkolwiek życie nie szczędziło jej twardych nauk, nie zatarło dotąd lekceważenia dla tego powszechnego czynnika, chociaż z jego powodu rozbiły się jej nadzieje, rozluźniły sercowe związki.
Regina do tej pory nie pojmowała istotnego znaczenia pieniądza, ani gorzkich upokorzeń i rozpaczy, jakie brak jego rodzi. Jak wszystkie prawie dzieci zamożnych rodzin, wychowane w obfitości i dostatkach, pogardzała nim pod warunkiem, by jej nigdy na niczem nie zbrakło. Nie miała też naturalnie pojęcia o skutecznem bronieniu swego interesu. Wobec przyszłości, jaka dla siebie marzyła, jaką obiecywał jej dyrektor, cóż jej znaczyły lepsze czy gorsze warunki przez niego podane? Czas jaki oddzielał ją od tej epoki był czasem przejścia, nad którego trudnościami nie zatrzymywała się nawet.
— Daj mi parę dni czasu, pozwól się zastanowić.
Był zły bardzo, miał ochotę wybuchnąć, jak to zwykle był czynić w podobnych razach. Pomimo jednak szorstkości wrodzonej, której folgował ile razy mógł tylko, był to człowiek doskonale władający sobą i umiejący zarówno za sceną jak na scenie przybierać pozory i postać, jaka mu potrzebną była. Lękał się zrazić ją nowym wybuchem, spostrzegł iż korzystniejszą w tej chwili mogła być dla niego rola inna; więc przemówił jak obrażony dobroczyńca do niewdzięcznicy. Nadał rysom wyraz zasmuconej powagi.
— Rób jak chcesz — wyrzekł. — Chciałem twojego dobra, bo wiem do czego dojść-byś mogła. Należysz do tej samej rodziny co Raszel, Sara Bernhard, Ristori, Modrzejewska; znałem je wszystkie.
Rachował widocznie na wyliczenie tej świetnej plejady nazwisk i na niej zakończył rozmowę.
Regina powróciła do siebie, stokroć więcej jeszcze niepewna i przerażona uczynionym nierozważnie krokiem, który mógł być niepowrotnym. Teraz dopiero, gdy gorączka podtrzymująca ją minęła, zrozumiała iż należało jej natychmiast napisać do Wacława o zamiarach i nadziejach swoich i czekać jego odpowiedzi.
Na stole w swoim pokoju zastała dużą kopertę, zapisaną ręką Teodozyi; otworzyła ją z bijącem sercem. List był długi, kilkoćwiartkowy, a z niego wypadł drugi, mniejszy, pochodzący od Wacława, obwiedziony żałobną obwódką.
Była to wiadomość o śmierci pani Julskiej.
List był krótki, pisany pod wrażeniem poniesionego ciosu, a przytem dźwięczała w nim nuta szczególnie dla Reginy bolesna. Wacław zdawał się wymawiać sobie, iż stał się dla matki powodem smutków i niepokojów ciągłych, iż z jego powodu nie chciała opuścić Warszawy, której atmosfera w letnie miesiące tak szkodliwą była dla niej, a wreszcie iż w ostatnich czasach panowała pomiędzy nimi rozterka ciągła.
Pod wpływem żalu Wacław wyobrażał sobie, że był sprawcą jej śmierci; wyrzucał sobie każde ostre słowo przeciw niej zwrócone, każde chłodne powitanie, każde obojętne spojrzenie; wyrzucał sobie nadewszystko swoje postępywanie, a czy Regina nie była tego powodem?
List ten sprawił na niej wrażenie nieokreślone, jakby śmierć ta, któraby ich zbliżyć była powinna, rozluźniała jeszcze łączące ich węzły. Nie miała ona powodu żałować osobiście pani Julskiej; wspomnienie o niej łączyło się z najboleśniejszemi wspomnieniami jej życia. Śmierć jej jednakże smuciła ją z powodu Wacława, smuciła jeszcze więcej z powodu niewyznanych wyrzutów, jakie list jego zawierał. Czyż wspomnienie tej kobiety miało stać ciągle pomiędzy nimi, tak jak ona sama stała za życia?
List Teodozyi był długi i zawierał wiele szczegółów, o których Wacław pogrążony w żalu, nie pomyślał wcale.
Pani Julska od pierwszej chwili choroby straciła przytomność i nie odzyskała jej wcale, tak iż nie mogła uczynić żadnych rozporządzeń majątkowych. Zresztą ona, przez wszystkich uważana za bogatą, nie zostawiła nic prawie. Mówiła często o swoich oszczędnościach, a przynajmniej napomykała o nich; dawała do zrozumienia, iż zebrała pewien kapitał dla syna, ale ani w szufladkach jej, ani w papierach nie było śladu kapitału. Widocznie albo wyszafowała go dla syna, albo na przygotowania ślubne, albo w ostatku rzuciła w jaką ryzykowną spekulacyą, wypożyczyła lub ukryła tak dobrze, iż znaleźć go było niepodobna.
Tym sposobem Wacław z jej śmiercią tracił wszystko, pozostał, tak jak ona, na łasce losu.
Przez długą chwilę spoglądała na te listy, uderzona ich niespodziewaną treścią. Przyszło jej na myśl, że pani Julska stanowiła przeszkodę pomiędzy nią a narzeczonym i że dziś przeszkoda ta istnieć przestała. Uczuła wówczas jakąś niewypowiedzianą radość, jak gdyby spadł jej z piersi ciężar tłoczący ją oddawna. Stanęły jej w oczach chwile dawne: Jasionna, miłość, nadzieja, szczęście, ojciec, to wszystko co posiadała niegdyś. Jakże to było dalekie i blizkie razem! Wspomnienia biegły dalej torem swoim; po dniach szczęścia następowały dnie rozpaczy, aż wreszcie pomiędzy nią a ukochanym stanęła ruina. Ruina ta nie była wymysłem pani Julskiej, niestety, była ona aż nadto realna, zwiększała się tylko z jej śmiercią w ten sposób, że trudności materyalnego bytu, które niegdyś dobra jej wola usunąć mogła, teraz stały się niezwalczonemi.
Chwila nie była stosowną, ażeby czynić zapytania Wacławowi. Regina zrozumiała to szybko, zrozumiała iż teraz musi sama losem swoim zarządzić. Wiedziała dobrze, iż życie narzeczonego nie było zasłane różami, iż walczył z położeniem ciężkiem. Nie podawał jej wprawdzie szczegółów trudności i upokorzeń jakie przechodził; ale ona odgadywała je aż nadto z kilku słów rzuconych, z wykrzyknika, który w listach wyrwał mu się przypadkiem, lub wreszcie z goryczy i smutku jakie je piętnowały.
Pocóż dorzucać mu miała ciężar swoich walk, niepewności i swojego losu? Przypomniała sobie przysięgę, uczynioną pani Julskiej w dzień ojcowskiego pogrzebu; teraz więcej niż kiedykolwiek postanowiła jej dotrzymać. Ona nie mogła przynieść temu, którego ukochała, nędzy i upadku, ona chciała zdobyć sobie wprzód to wszystko, co obiecywał jej dyrektor, i wówczas podzielić z nim sławę i dostatki.
Wiadomości odebrane były odpowiedzią na jej wątpliwości, rozstrzygały wahania. Gdyby była znała je wcześniej, byłaby odrazu przyjęła propozycye dyrektora.
Zaledwie przyszła jej ta myśl, już pragnęła ją urzeczywistnić. Pilno jej było kontrakt podpisać, jakby chciała uczynić coś niepowrotnego. Byłaby natychmiast pobiegła do teatru, ale wiedziała że o tej godzinie nie zastanie tam nikogo.
Była zgorączkowaną, tysiące planów snuło jej się po głowie, a wśród nich jaśniała zawsze owa przyszłość wymarzona, promienna, dla której gotowa była wszystko znieść i wszystko przecierpieć.
Wieczorem, na godzinę przed reprezentacyą, była już w teatrze, chociaż nie występowała dnia tego.
Ujrzawszy ją, dyrektor uśmiechnął się tryumfalnie. Przecież z taktyką, zwykłą w każdego rodzaju targach, nie dał poznać tego co myślał i, przeciwnie, udawał zajętego zupełnie reprezentacyą, nie zwracając pozornie na nią uwagi.
Ranna scena powtórzyła się prawie z matematyczną dokładnością. On nie widział jej zupełnie, z tą jednak różnicą, iż tym razem Regina z otwartością, będącą jedną z głównych cech jej charakteru, zbliżyła się do niego.
— Namyśliłam się — wyrzekła z gorączkowym pośpiechem, na znak zgody wyciągając ku niemu rękę.
Zrozumiał odrazu, że zajść musiało coś ważniejszego, wypadek jakiś, zmuszający ją do przyjęcia propozycyi, na którą zrana zgodzić się nie chciała.
— Namyśliłaś się — odparł z grubym śmiechem — wierzę bardzo. Ofiarowałem ci nierozważnie złote góry, ale i ja namyśliłem się także.
Spoglądała na niego, nie rozumiejąc go dobrze; on też nie śpieszył się z wyjaśnieniem, zdawał się, przeciwnie, naigrawać z jej niecierpliwości.
— Jakto? — spytała, blednąc.
A tak — odparł po chwili — cóż to ja mówiłem? już doprawdy nie pamiętam.
— Mówiłeś pan, że dostanę 150 zł. na miesiąc, na początek.
— Na początek — przerwał, śmiejąc się coraz głośniej — ależ ja chyba musiałem oszaleć, że ci takie warunki dawałem. Tyle nie bierze ani panna Zenobia, ani nawet panna Alfonsa, chociaż są to wytrawne artystki i każdą rolę powierzyć im mogę.
Dyrektor kłamał ohydnie, ale wiedział dobrze iż Regina nie zapyta przyszłych koleżanek o warunki ich umowy. Ona nie protestowała, bo jakżeż uczynić to mogła? Tylko zimny pot wystąpił jej na czoło; oparła się o ścianę, nie pojmując co się działo.
— No — wyrzekł wspaniałomyślnie dyrektor, dam ci 100 złotych na miesiąc i uczyć cię będę, pamiętaj, uczyć cię będę. Żadna z początkujących więcej nie bierze, a ileż jest takich, które grywają darmo, byle tylko się wprawić; co mówię, były nawet takie, które płaciły za to, a potem wyszły na pierwszorzędne gwiazdy.
— Ależ ja.. ja — zawołała Regina, tknięta nową myślą — nie wiem czy utrzymam się za te pieniądze.
— A cóż to, myślisz karmić się bażantami, czy co? — zapytał, wlepiając w nią swe bystre oczy.
Rzeczywiście, nie miała dotąd najmniejszego wobrażenia o cenach przedmiotów; przecież zaczynała rozumieć, iż to co jej dawał było zbyt mało na najskromniejsze nawet życie.
— Masz przecie stroje i klejnoty — wyrzekł, rzucając na nią badawcze spojrzenie. — A gdybyś i nie miała, to trudno; początki są zawsze niełatwe. Dziękuj Bogu, że i tak ci się udało na mnie trafić.
— Ale cóż zrobię, jak mi nie starczy?
Miał widoczną ochotę rozśmiać jej się w oczy i powiedzieć, że piękna kobieta troskać się o to nie potrzebuje; ale poznał dość Reginę, by powstrzymać się od podobnego żartu.
— No, — wyrzekł — wystarczyć ci powinno, a zresztą dasz sobie radę. Jak tylko będziesz na drodze do sławy i powodzenia, to każdy ci pożyczy na conto przyszłości...
— Czy doprawdy? — zapytała z całą naiwną nieznajomością stosunków rzeczywistych.
— Doprawdy — powtórzył, tłumiąc śmiech wzbudzony tem zapytaniem. — No, to możemy podpisać kontrakt.
Zaprowadził ją do kancelaryi i dał do podpisania z góry ułożone warunki, w których tylko suma wynagrodzenia zostawioną była in blanco. Dyrektor wpisał złp. 100, nie mówiąc wcale o podwyżce, którą z początku obiecywał, a o której ona mu wspomnieć nie śmiała,
— No! — rzekł, podając jej umowę, spisaną już z góry na dwie ręce — przeczytaj i podpisz.
Machinalnie wzięła pióro.
— Przeczytajże naprzód — mówił dyrektor — nigdy się nie podpisuje inaczej.
Zaczęła czytać, ale nie rozumiała nic dokładnie; zresztą czytanie to zdawało jej się ubliżeniem dla niego...
— Przecież pan to pisał — wyrzekła i znowu wzięła pióro.
W tych słowach drgała pierwotna ufność nigdy niezrażonej istoty.
— Och! — wyrzekł — ja czy kto inny, dam ci dobrą radę. Nie trzeba nigdy ludziom wierzyć na słowo.
Uśmiechnęła się. Sama nie rozumiejąc podejścia, sądziła innych według siebie.
I znowu wzięła pióro do ręki. W chwili jednak gdy miała podpisać, zatrzymała się nagle.
— Jak ja się mam podpisać? — spytała z widoczną niepewnością.
— Jak? Tak naturalnie, jak się nazywasz. Widzisz, nie żądam żadnego dowodu, wierzę ci zupełnie.
— Ale pan tego nikomu nie powiesz — wyrzekła, zwracając się ku niemu z ufnością i niepokojem.
Machnał ręką w charakterystyczny, pełen lekceważenia sposób.
— Ma się rozumieć nikomu. Będzie to tajemnica.
Podpisała się prawdziwem swem nazwiskiem.
Spodziewała się, że spojrzy na nie z zaciekawieniem wielkiem, ale on był na to zupełnie obojętny. Wiedział że nie jest żadną księżniczką, ani heroiną romansu, a czy takie lub inne nosiła nazwisko, to mu było wszystko jedno. Powiedział z góry, że piękna kobieta jest zawsze tylko piękną kobietą i trzymał się tej zasady. Pomyślał wprawdzie, że podpis małoletniej nie jest rzeczą zupełnie dostateczną i legalną, ale musiał się nim kontentować, albowiem Regina widocznie nie miała opiekunów, którzyby się nią zajmowali pilnie, skoro blizko od dwóch tygodni bawiła tutaj.
Podpisał więc i on dwa kontrakty, jeden jej oddał, drugi schował u siebie i biegł czemprędzej na scenę, gdzie już reprezentacyą zaczynać miano.
Regina powróciła do siebie z rozpłomienioną twarzą, z oczyma łez pełnemi, ale z uśmiechem nadziei na twarzy, i wówczas napisała Wacławowi spowiedź serdeczną. Ona także chciała pracować, walczyć, pomagać mu we wszystkiem, dzielić z nim zdala trudy życia.
Teraz mogła już napisać o zawartej umowie, jako o fakcie spełnionym; cokolwiek stać się miało, jakkolwiekby przyjął tę wiadomość, cofnąć się było niepodobieństwem.
List jej był bardzo długi, zwyczajnie jak listy zakochanych. Było tam pełno zaklęć, słów dobytych z pod serca, wspomnień, drobiazgów życia podniesionych do potęgi, księżycowych marzeń; ale Regina ani jednym wyrazem nie zdradziła cierni położenia w jakiem się znajdowała, chociaż ciernie te kłuły ją i tkwiły w sercu. Te ciernie zachowała dla siebie jednej, nadziejami tylko dzieliła się z ukochanym; on był słońcem, od którego odbierała siłę wytrwania, życie, gwiazdą przewodnią, co świeciła jej wśród manowców losu, on celem jedynym. Dla niego gotową była wszystko znieść, wszystko przecierpieć bez skargi.
Kochała go teraz, wśród burz jakiemi ich los ścigał, uczuciem nie silniejszem, bo to było niepodobieństwem, ale wyższem bardziej wyegzaltowanem. Wszystkie zranione uczucia, wszystkie zadraśnione wiary skupiły się w nim jednym. Świat cały był brudny, nikczemny, niesprawiedliwy, ohydny, ale wśród świata był jeden człowiek czysty, a człowiekiem tym był Wacław.


Z dziedzictwa matczynego zostało tylko Wacławowi nieco eleganckich sprzętów, stanowiących dzisiaj cały jego majątek. Kto wie czy w tej chwili nie przyszło mu na myśl, że opierając się tak stanowczo małżeństwu z Reginą, matka jego miała słuszność poczęści. Cóżby robił teraz z rodziną, on, co własnym potrzebom zadość uczynić nie mógł?
Objęło go przygnębiające uczucie bezsilności własnej i samotności strasznej. Spoglądał z przerażeniem na ten świat wielki i szeroki, na którym przecież nie było miejsca dla niego.
W takiem usposobieniu zastał go list Reginy.
Wrażenie było piorunujące. Zrazu chciał biedz, przeszkodzić, nie pozwolić, posłać gorącą prośbę przynajmniej, by zaniechała szalonego zamiaru. Krew uderzyła mu do skroni, gdy pomyślał o położeniu swej ślicznej, młodziutkiej narzeczonej gdy wystawił ją sobie samę jednę, rzuconą w pełen intryg, brudu i podłości świat teatralny.
Powoli jednak uspokajały się jego nerwy, wzburzona krew powracała do moralnego biegu; przypomniał sobie że nie jest panem swojego losu, że jak wyrobnik musi zdobywać twardy chleb codzienny. Wówczas dopiero pomyślał o odwadze Reginy, czuł że odwaga ta powinna mu być bodźcem i wzorem; wobec niej wstydził się upadku i zniechęcenia swojego. Ona dawała mu przykład, mógłże okazać się mniej silnym, mniej wytrwałym od niej?
List Reginy przyszedł w porę, przypomniał mu obowiązki i konieczność. Po przerwie, spowodowanej chorobą i śmiercią matki, zajął znowu swoje podrzędne stanowisko w biurze pana Alberta Schmetterlinga. Także jednak położenie jego materyalne było zupełnie zmienione. Brał miesięcznie 30 rs. pensyi i to stanowiło całe jego utrzymanie; do tej szczupłej sumy należało mu stosować się ściśle. Kwota bowiem, którą otrzymał ze sprzedaży sprzętów pozostałych po matce, była bardzo niewielką i postanowił ją zachować na jaki nieprzewidziany wypadek. Musiał więc teraz rozpocząć ciężką naukę życia graniczącego z biedą.
Wyprowadził się z eleganckiego apartamentu, jaki matka zajmowała przy Saskim ogrodzie, i zaczął szukać pomieszkania w tych smutnych, zwykle brudnych, odrapanych pokojach, noszących miano kawalerskich pomieszkań.
Dotąd zaznał tylko przykrości moralnej natury, sprawione zmianą stanowiska jakie w świecie zajmował; teraz poznał dotkliwsze jeszcze, bardziej upokarzające i nieznośne dla jego wykwintnej natury cierpienia materyalne.
Wacław należał do ludzi najmniej obeznanych z ciężkimi warunkami bytu; o życiu wyrachowanem, w którem niema grosza na fantazye, na jałmużny, na datki, nie miał wcale pojęcia. Dotąd troszczył się tylko o to, gdzie znajdzie najlepszy towar, najwykwintniejszą robotę, najszybszą usługę; teraz musiał przedewszystkiem zapytywać, gdzie znajdzie rzecz najtańszą. Ale stołując się nawet w najtańszej restauracyi, mieszkając w najlichszym pokoju, ubierając się u najgorszego krawca, niepodobieństwem prawie było z 30-tu rublami na miesiąc związać brzeg z brzegiem.
To nowe życie pełne było częstych goryczy; na każdym kroku nowy człowiek ze starym walkę staczać musiał, a walka sama była cierpieniem. Przywykły do starannej kuchni, do pięknej zastawy, nie mógł bez obrzydzenia spojrzeć na stoły podrzędnych restauracyj, na watpliwej czystości naczynia, ani przełknąć potraw jakie mu podawano.
Ale wstręty te były niczem jeszcze, w porównaniu z innemi, które co chwila pokonywać musiał. Bielizna, w której dotąd tak był wybredny, rękawiczki, których w lecie dwa dni z rzędu nosić nie umiał, stanowiły dla niego teraz zbytek niedostępny.
Kiedy pierwszy raz wyszedł na ulicę w kołnierzyku i mankietach, które nie miały połysku i barwy świeżo spadłego śniegu, sądził iż wszystkich oczy były na niego zwrócone i z wewnętrznym dreszczem wszedł do biura. A kiedy bryftreger przyniósł mu list od Reginy, a on daremnie szukał w kieszeni dziesiątki aby go obdarzyć, uczuł rumieniec gniewu i wstydu, występujący mu na czoło.
Zaczął z niezmiernym niepokojem przyglądać się swemu kapeluszowi, obuwiu, odzieży, ochraniać rękaw przy pisaniu, słowem życie jego zapełniło się teraz mnóstwem trosk drobnych i dotkliwych.
Pomimo całą jego oszczędność i spartańską surowość dla samego siebie, pensya biurowa starczyć mu nie mogła; zrozumiał że trzeba było szukać innego zarobku i poświęcić mu kilka wolnych godzin.
Więc znowu czekało go trudne i upokarzające szukanie pracy, znowu musiał prosić, narażać się na obojętność odmowy i nauki moralne, jakich mu przy tej okoliczności nie szczędzono.
Po długich namysłach postanowił udać się w tym razie do pana Mergolda. Ale rzecz ta łatwa nie była. Pan Mergold z matematyczną ścisłością ukazywał się w biurze o godzinie naznaczonej i punktualnie opuszczał je za uderzeniem godziny. Poza biurem nie widywano go, ani spotykano nigdy. Gdzie mieszkał? nie wiedziano; musiało to być jednak niedaleko od siedliska interesu pana Schmetterlinga, bo znikał i pokazywał się nakształt ducha około drzwi jego.
Przez czas godzin biurowych był nieustannie zajęty, rozdawał robotę licznym biuralistom, lub też odbierał instrukcye w gabinecie pryncypała. Nie było więc sposobności pochwycenia go i wspomnienia o własnym interesie.
Zresztą powierzchowność sama nieupoważniała do prośby; zimny, nieporuszony, zamknięty w sobie, podobnym był do automatu, spełniającego wiernie pewne zgóry oznaczone czynności, ze ścisłością i obojętnością automatów.
Jednak Wacław w ostatnich czasach doznał tylu upokorzeń i zawodów, tak bardzo zrażonym był przez najbardziej z pozoru przyjaznych sobie, iż śmielej teraz przystępywał do tego chłodnego człowieka, niżby to uczynił do ludzi o uśmiechnionem obliczu. Przynajmniej nie potrzebował lękać się tutaj tej nagłej przemiany, wywołanej słowem prośby, przynajmniej, jeśliby doznał odmowy, nie miałaby ona tej zdwojonej goryczy, jaką zaprawia ją zawód.
Jedyną chwilą stosowną do przedłożenia mu jakiejkolwiek prośby lub interesu był czas wyjścia z biura, lubo i tutaj pan Mergold wysuwał się tak szybko i tak widocznie unikał współpracowników biurowych, iż po bezskutecznych usiłowaniach nikt go już nie zaczepiał.
Wacław słyszał o tych dziwactwach swego bezpośredniego zwierzchnika, gdyż przyzwyczaił się w biurze daleko więcej słuchać, niż mówić, a nadewszystko zwracać baczną uwagę na to, co działo się w koło niego. I widział on tutaj rzeczy dziwne. Przekonał się niejednokrotnie, że pan Mergold drżał przed naczelnikiem firmy, że nigdy nie stawił mu chociażby najlżejszego oporu, nie zrobił żadnego przedstawienia.
Świetny, wytworny i ugrzeczniony, pan Schmetterlling obchodził się z nim w sposób podobny temu, w jaki za czasów rzymskich cezarów wykwintnisie obchodzili się z niewolnikami, a jeśli kiedy błyskawica jaka przemknęła po bladej twarzy pana Mergolda, jedno spojrzenie lub słówko, bez żadnego znaczenia dla obecnych, wypowiedziane przez pryncypała, starczyło aby ją zagasić i znów wywołać w nim to bierne, automatyczne posłuszeństwo z jakiem spełniał włożone na siebie obowiązki.
Obowiązki te były bardzo ciężkie, bo oprócz godzin biurowych, pan Mergold miał różne obrachunki i interesa Schmetterlingów, które załatwiał w wieczornych godzinach, tak iż cały czas jego był na korzyść firmy zaabsorbowany. Zapewne też i wynagrodzenie musiało być stosowne do pracy, wysokości jego jednak nikt nie znał, gdyż pan Mergold pensyą swoję odbierał wprost z rąk pryncypała i pensya ta nigdzie nie figurowała, może ażeby nie wzbudzała zazdrości pomiędzy licho płatnymi pracownikami.
Przez parę dni Wacław czatował daremnie na chwilę wyjścia zwierzchnika, aż wreszcie udało mu się zatrzymać go we drzwiach.
— Panie — wyrzekł półgłosem.
Zwierzchnik nie patrzył na niego i zapewne sądził, że słowa te nie były do niego zwrócone, bo oddalał się szybko.
— Panie Mergold — wyrzekł głośniej, biegnąc za nim.
Tym razem zainterpelowany w ten sposób zatrzymał się i spojrzał na młodego człowieka mrożącym wzrokiem, w którym zdziwienie mieszało się z odcieniami nieokreślonych uczuć. Zresztą człowiek ten nie przemówił wcale, nie zadał pytania żadnego, zatrzymał się tylko i czekał.
— Czy mogę pana prosić o parę chwil? — zapytał Wacław, zmieszany jego wzrokiem.
— Dlaczego pan nie mówiłeś ze mną w biurze?
— Chciałem to uczynić na osobności, a tam w biurze...
Pan Mergold obejrzał się w koło z pewną niepewnością, a potem zwrócił na młodego człowieka smutne i przenikliwe oczy.
— Słucham — wyrzekł jak człowiek, który nic innego uczynić nie może.
— Miałem do pana prośbę, to jest chciałem panu zrobić propozycyą — poprawił się Wacław, gdyż wiedział już z doświadczenia, jak niekorzystnie słowo prośba działać zwykło na ludzi.
Pan Mergold milczał i czekał, nie zachęcając go żadnem słowem, tylko smutne, marzące, badawcze spojrzenie zwrócił na niego.
— Powiem odrazu — mówił dalej Wacław, który czuł się tą postawą obowiązany do zwięzłości — iż w okolicznościach w jakich się znajduję, potrzebuję więcej zarabiać.
Nieokreślony uśmiech przemknął po twarzy pana Mergolda i zaznaczył wyraźniej niektóre delikatnie wyrzeźbione w niej rysy, ale nie odpowiedział nic.
— Czy nie mógłbyś pan dać mi jakiej roboty, którąbym w domu odrabiał, choćby to było proste przepisywanie?
Powiedziawszy to, zkolei zatrzymał się on także i czekał. Oczekiwanie jednak nie trwało długo.
— Czy sądzisz pan — wyrzekł wreszcie zwierzchnik — że jest choć jeden urzędnik w biurze naszem, któryby mi nie postawił podobnego żądania?...
— A pan? — spytał niecierpliwie młody człowiek.
— A ja odmówiłem wszystkim.
Skłonił się lekko i chciał odejść.
— Przecież — podchwycił Wacław — podobna robota zdarza się u pana Schmetterlinga, jak wszędzie indziej. Wierz mi pan, ja... ja potrzebuję jej bardzo.
Pan Mergold popatrzył chwilę na pobladłe w tej chwili rysy Wacława, na smutną determinacyą piętnującą twarz jego.
— Dlaczego — zapytał nagle — wszedłeś pan do naszego biura?
Pytanie to znalazło go nieprzygotowanym, przecież odparł bez namysłu:
— Bo znałem pana Schmetterlinga.
— Znałeś go pan, to w takim razie wiedziałeś, iż umie on wyzyskiwać do ostatka.
— Nie, tego nie wiedziałem.
Mergold wzruszył ramionami, jakby litując się nad samym sobą, czy też nad Wacławem.
— Prawda — szepnął — zkądże wiedzieć mogłeś? Ale teraz pan wiesz — dodał po chwili, podnosząc nagle głowę.
— I cóż ztąd? — pytał zdziwiony gwałtownym odcieniem tego głosu.
Mergold zaczął się śmiać suchym, urywanym śmiechem, który kontrastował dziwnie z jego powagą.
— Pan wiesz i pytasz się jeszcze: cóż ztąd? A któż pana zmusza być wyzyskiwanym?
Wpatrywał się w Wacława, jakby chciał zrozumieć głąb jego duszy. Potem odwrócił się, nie czekając odpowiedzi, i poszedł dalej ulicą, nie żegnając się nawet.
Wacław stał chwilę na miejscu, zdumiony tem gwałtownem znalezieniem się człowieka, który zdawał się dotąd mechanizmem tylko ludzkim.
Nazajutrz pan Mergold był znowu takim jak zawsze; nie zmienił się wcale względem Wacława i można było sądzić że rozmowa ich była tylko wybrykiem fantazyi i, jak fantazya każda, poszła w zapomnienie. Pozostawiła ona jednak w młodym człowieku przekonanie, iż zwierzchnik jego krył pod chłodną i niezmienną powierzchownością jakieś głębie, jakieś ognie i burze, które w tej chwili przelotnej jak błyskawica odkryły jego rzeczywistą istotę. Pomimo całą szorstkość i dziwaczność obejścia, był on dla Wacława sympatyczny, nęcił go, nakształt trudnej do zrozumienia zagadki.
Tak upłynęło dni parę, w których daremnie starał się nawiązać przy każdej sposobności nić rozmowy, jaką mieli wówczas. Pan Mergold na te napomnienia zdawał się głuchym i ślepym, jakby najzupełniej zapomniał o tem co zaszło pomiędzy nimi. Wacław jednak zapomnieć nie mógł i znowu razu pewnego oczekiwał niezrażony na jego wyjście.
Pan Mergold swoim zwyczajem chciał go wyminąć, ale młody człowiek zatrzymał go niemal gwałtem.
— Panie — zawołał — napomknąłeś mi pan tyle rzeczy kilka dni temu, że...
— To i cóż ztąd? — odparł opryskliwie. — Powiedziałem panu wszystko, co powiedzieć mogłem.
Ale lubo słowa były szorstkie, głos miał jakieś sympatyczne i miękkie brzmienie, które dodało odwagi Wacławowi.
— Panie Mergold — zawołał — ja nie znam życia ani świata, w który rzucony zostałem. Jeśli nie możesz mi pan dać pracy, to daj mi przynajmniej radę dobrą.
— O to najłatwiej: nie daj się pan wyzyskiwać, a wyzyskuj innych, jeśli chcesz, by ci się dobrze działo na świecie. Ślepy chyba tego niedopatrzy.
— Jabym nie chciał ani jednego, ani drugiego.
— To naucz się pan utrzymać na ostrzu noża, lub przewrócić świat od góry do dołu.
— To nie jest odpowiedź, pan żartujesz sobie ze mnie, a jednak widzę dobrze, iż w gruncie nie masz do żartów ochoty.
— Więc czegóż pan chcesz odemnie?
— Pan jesteś człowiekiem praktycznym.
Szczególny uśmiech zarysował się znowu na delikatnych wargach Mergolda: zdawało się nawet, że z piersi jego wydarło się ciche westchnienie.
A Wacław mówił dalej:
— Powiedz mi pan, co mam uczynić, ażeby, jak tylu innych, zapracować na własne potrzeby?
— Stawiasz mi pan najcięższy problemat życia — odparł spokojnie Mergold — i chcesz bym ci go na poczekaniu rozwiązał. Ludzie sposobią się do tego od dzieciństwa, walczą o kawałek chleba jak dzikie zwierzęta o zdobycz, wydzierają go sobie: tem zajadlej, że potrzeby zwierzęcia są ograniczone, gdy tymczasem człowiek im więcej ma, tem więcej pragnie i potrzebuje. Masz pan przecież miesięcznie 30 rs. i wielu zazdrościć ci musi. Któż winien; że ci to nie wystarcza? Słyszałem że chcesz się pan żenić; nie obrażaj się pan, ale tacy biedacy jak my nie mają prawa do żadnego zbytku, inaczej...
Zatrzymał się nagle, wzrok mu zamigotał łzą, błyskawicą gniewu, czy ponurym odblaskiem rozpaczy. Stłumił je przecież szybko, a na ustach zarysował mu się półuśmiech, pełen niewysłowionej goryczy.
— Żenić się? — powtórzył zcicha — nam żenić się, nam!
I zakończył jakimś śmiechem cichym, pod którym zdawały się drgać łkania.
— Sądziłem że pan przynajmniej — wyrzekł Wacław.
— Co pan sądziłeś? — przerwał mu gwałtownie — ja nie mówię o sobie, ja nie wchodzę w rachunek. Dlaczego pan mnie zaczepiasz? Ja w biurze robię to co do mnie należy, a potem...
Wzruszył ramionami i oddalił się znowu, umyślnie urywając rozmowę. Ale Wacław byłby przysiągł, że mówił właśnie o sobie.
Położenie jego pozostało niezmienne; było to tylko jedno więcej daremne usiłowanie, które mógł doliczyć do usiłowań dawniejszych. Tylko pan Mergold zaciekawiał go coraz bardziej i widząc go spełniającego swoje czynności z niezmiennym nigdy spokojem, nieraz przywodził sobie na myśl jego słowa i spoglądał na niego nieznacznie.
— Czego pan chciałeś od Mergolda? — zapytał go nazajutrz po tej rozmowie Józio, którego natrętnej poufałości nic zrazić nie mogło.
Teraz jednak Wacław mniej dumnie odtrącał go od siebie; czuł się tak osamotniony na świecie, iż nawet współczucie tego pospolitego, źle wychowanego człowieka przedstawiło mu się inaczej niż dotąd.
— Pan pewno prosiłeś go o co — mówił dalej Józio, nie odbierając właściwej odpowiedzi — i on nic nie zrobił. Pan go jeszcze nie zna; my już wiemy, że tak samo mówić do niego, jak do tej ściany.
Roześmiał się, pokazując swoje białe zęby.
— Nieprawdaż? co? — dodał, wpatrując się w Wacława.
Dawniej Wacław byłby tylko wstrząsnął głową, lub wzruszył ramionami, teraz jednak odparł półgłosem:
— Prawda! Zkąd pan to wiesz?
— Oho!... ja wiem niejedno o panu Mergoldzie i o panu bankierze nawet...
Józio miał na końcu języka i to także, iż wiedział wiele o nim samym, ale poznał go już dość, by o tem zamilczeć. I dobrze uczynił, bo Wacław, który byłby go zbył dumnem milczeniem, teraz zapytał zaciekawiony:
— Cóż pan wiesz o Mergoldzie?
Józio już chciał wykrzyknąć: „a widzi pan, że Józio Ceklerberg przydać się może“ — znowu jednak powstrzymał swój język i odparł tylko:
— Pan myśli może, że on bierze wiele więcej od nas?
— Naturalnie, ma przecie całe biuro na swojej głowie.
Józio roześmiał się, wzruszył ramionami, nachylił się prawie do ucha Wacława i szepnął:
— U niego taka bieda że aż strach!
— Dlaczego? — pytał znowu Wacław. — On taki zdolny, i tak obeznany z biegiem interesów.
— Aha! pan bankier wie o tem dobrze, to też trzyma go jak wróbla na sznurku, bo on płacić nie lubi.
— Ale dlaczegóż Mergold nie poszuka sobie miejsca?
— Acha! dlaczego? Pan bankier mądry, bardzo mądry. No, ja mu się nie dziwię, tylko widzi pan, niema tu co robić. Tu się nikt niczego nie doczeka.
— A czemuż pan tu pracuje?
— Widzi pan, dla mnie to jest ładnie, że ja u takiego wielkiego bankiera pracuję. To mnie się potem przyda. Ale pan? ja myślał zrazu że pan chce także wejść do jakiego interesu; ale teraz, kiedym się wszystkiego dowiedział, to ja się dziwię że pan tu dotąd siedzi.
Mówiąc to wpatrywał się w Wacława swemi zmyślnemi oczami.
On milczał. Duma jego obniżyła się bardzo w poziomie. Dawniej nie chciał nawet prowadzić ze swoim kolegą obojętnej rozmowy, teraz była na tej równi pochyłej, która prowadzi do zwierzeń.
— Pan tu nigdy nic więcej nie dostanie nad te paręset rubli, niech pan spyta, kogo chce.
— Cóż mam robić, panie Ceklerberg — odparł wreszcie niechętnie, bo gdy mówił z tym człowiekiem o swoich interesach, poniżał się we własnych oczach.
— Co? wykrzyknął Józio. — Ja znalazłbym panu pełno interesów.
— Znajdź pan.
Po chwili jednak przyszła mu myśl inna.
— A dlaczegóż nie znalazłeś ich pan dla samego siebie? — zapytał.
— To wcale co innego; ja powiedziałem już, że dla mnie to ładnie pracować u pana Schmetterlinga.
Patrzył na Wacława przez chwilę, a potem przysunął się znów do niego.
— Pan potrzebujesz zarobić, ja to wiem.
— Tak jest — odparł krótko.
— No, co mnie pan da, jak ja panu nastręczę zarobek?
Wacław dotyla już poznał świat, że rozumiał iż nic darmo niema na świecie.
— Żądaj pan — wyrzekł — jeśli tak trzeba odstąpię panu pewien procent od miesięcznego zarobku.
— To zarobek na jeden raz, ale potem może być drugi i trzeci. Ludzie nieraz nic nie mają i pracują jak pan cały dzień w kantorze, a na niczem im nie zbywa i bawią się dobrze.
Rzeczywiście Wacław spotkał się z takimi problematycznymi bytami, niedziw więc, że słowa te obudziły jego nieufność. Zaczął niedowierzać propozycyi swego koegi i niedowierzanie to odmalowało się snadź na jego twarzy, bo Józio zawołał:
— Pan może myśli że to co złego? broń Boże, ja wiem co komu powiedzieć ja od panabym nigdy niechciał nic złego.
Wacław milczał dumnie.
— Pan nawet może mi nic nie dawać, ja to dla pana zrobię z przyjaźni — mówił Józio, zaniepokojony tem, że nie odbierał odpowiedzi.
— Niech-że się dowiem o co idzie — spytał Wacław.
— To mała rzecz, bagatelka, pan tylko podpisze akcik u regenta.
— Jaki akt?
— No, jabym panu nie złego nie proponował, tylko trzeba żeby parę tysięcy rubli było pożyczki na jednym domu, to niby pan pożyczy.
— Ależ ja pieniędzy nie mam.
— No, ja wiem że pan nie ma, ale co to szkodzi, żeby ludzie myśleli że pan ma, to nawet bardzo dobrze dla pana, a ten co ma w tem interes, żeby na jego hipotece było pańskie nazwisko, za to zapłaci.
— Zapłaci? — powtórzył zdumiony młody człowiek — za co?
— To już nie pana rzecz — zaśmiał się — Józio — pan nic nie ryzykuje tylko on.
— Nie pojmuję...
— Naco tu pojmować? — przerwał Józio. — Pan podpisujesz akt pożyczki na drugi numer hipoteki, położysz na stół u regenta pieniądze, które ja panu przyniosę i za to dostanie pan 30 rs. Interes czysty jak szkło.
Przez chwilę trwało milczenie, tylko Józio śmiał się, pokazując białe zęby, i patrzył w oczy Wacława przyjaźnie.
— Panie Ceklerberg — odezwał się wreszcie ten ostatni — nikt przecie darmo pieniędzy nie wyrzuca, powiedz mi więc jasno i wyraźnie, o co idzie, a jeśli interes jest uczciwy, a ja mogę komu wyświadczyć przysługę, uczynię to bez wynagrodzenia.
— To bardzo piękne co pan mówi — przerwał Józio — ale tak robić nie trzeba. Pan z przeproszeniem jesteś wielkim panem, a to bez pieniędzy nie idzie. Bierz pan zawsze, kiedy dają.
Była to że strony kolegi praktyczna rada i dając ją, zapewne miał najlepsze chęci; przecież nie trafiła ona w zupełności do przekonania Wacława.
— Jakiż to interes? o co w nim właściwie idzie? — zapytał znowu. — Wszak kiedy kto ma pewną hipotekę, o pożyczających nie trudno; dlaczego więc tu ma być fikcya, a jeśli jest fikcya, czemu pan mnie ją proponujesz?
Słysząc te wszystkie pytania, Józio pocierał twarz dwoma palcami właściwym sobie ruchem i spoglądał na Wacława, jak człowiek któremu wcale nie pilno odpowiadać.
— No — zawołał — jaki pan ciekawy!
— Nie jestem ciekawy, ale przecież muszę wiedzieć co robię i dlaczego?
— Jakto dlaczego? dla pieniędzy — odparł Józio z właściwą sobie naiwnością.
Naiwność ta, udana czy prawdziwa, zaczynała niecierpliwić Wacława.
— Nie, panie Ceklerberg — zawołał — wdzięczny panu jestem za dobre chęci; ale nie przystąpię nigdy do żadnego interesu, zanim go dokładnie nie zrozumiem.
— A tutaj? czy pan wiesz jakie interesa robi pan Schmetterling i czy one są uczciwsze od tego, jaki ja panu proponuję?
Zaczął się śmiać, a śmiech jego był dziwnie drażniący dla ucha Wacława. Trudno mu było wytłumaczyć Józiowi, że tutaj on był nienieznaczącem kółkiem w maszynie, a tam, przeciwnie, gdzie miał położyć swój podpis, brał na samego siebie odpowiedzialność. Czuł że jeśli w oczach ludzkich mogło to stanowić różnicę wielką, wobec ścisłej sprawiedliwości różnica żadna nie istniała. Maszyna nie obejdzie się bez kółka, a człowiek, który przykłada rękę do jakiejbądź nieuczciwej sprawy, odpowiadać zato musi wobec własnego sumienia.
Józio słuchał go otwierając wielkie oczy, jak gdyby mówiono o żelaznym wilku. O takich drażliwościach nie miał on najmniejszego wyobrażenia.
— No! — zawołał wreszcie — to już trudno, pan na wielkiego pana stworzony, pan nigdy nic nie zarobisz.
— Chcę zarobić, ale uczciwie.
— Pan położysz śwój podpis na pożyczce, której nie dasz, ot i wszystko. Co pan ma dalej patrzeć, co to pana więcej obchodzi?
— Obchodzi mnie, jaki użytek zrobiony będzie z mego nazwiska, bo jest to wszystko, co dzisiaj posiadam na świecie.
— No! niech pan się nie gniewa — zawołał Józio, odsuwając się machinalnie. — Ja im powiem niech sobie kogo innego poszukają. Oni chcieli mieć porządne nazwisko na swej hipotece, bo myśleli, że jak ono będzie na drugim numerze, to na pierwszy znajdą łatwo kogo, coby pożyczył. Tak stoi taki, coby zaraz ustąpił; on tam jest tyko dla formy, a dom cały i połowy tej pierwszej sumy niewart. No, za pieniądze porządnego nazwiska jeszcze dostanie.
— Strzeżcie się jednak, panie Ceklerberg: — odparł Wacław, podrażniony temi słowy. — Możecie zrobić zły interes; nazwisko kupione przestaje być uczciwem, traci wartość, w chwili gdy sprzedanem zostało.
Były to znowu subtelności niezrozumiałe dla Józia; przecież nie obraził się niemi, bo trzeba mu oddać sprawiedliwość, że obraźliwym nie był wcale.
— Co tu więcej mówić? nie chce pan, to i cóż, gniewać się niema o co. Tylko już ja widzę, że pan nigdy pieniędzy mieć nie będziesz. Z przeproszeniem pana, w dzisiejszych czasach uczciwość się nie opłaci.
Śmiał się znowu, widocznie rad niezmiernie, iż nie miał tej zbytkowej a niewygodnej cnoty; ale nie myślał nalegać.
Wacław pozostał pod wrażeniem jego słów ostatnich. Zaczynał pojmować, że ten człowiek, dla którego czuł nieokreśloną pogardę, miał słuszność; że ścisła uczciwość i drażliwe sumienie, te wspaniałe cnoty ludzi stojących na świeczniku, stanowią właśnie przeszkodę dla tych, co zajmują ostatnie miejsce na drabinie społecznej. Zaczynał pojmować, że jak roślina wyhodowana w pewnych warunkach do innych z trudnością zastosować się może, tak samo i człowiek ze sfery do sfery towarzyskiej przenieść się nie daje bez szkody. Widział nieraz, że ludzie dźwigali się w górę, wybierali sobie położenie i dochodzili do wysokiego znaczenia; ale ludzie ci byli inaczej wychowani, wdrażali się od dzieciństwa do trudnych warunków, szli przebojem od lat najmłodszych, a być może iż nie zawsze przebierali w środkach. Posiadali niezawodnie giętki kark i szybką usłużność, umieli wybrać sobie nawę i oddać ją pod wodzę doświadczonych sterników; umieli tym sternikom stać się pożytecznymi, a w potrzebie nieraz zapewne wykonali za nich przykrą robotę, bez względu czy przy niej nie trzeba było sobie rąk zabrudzić. Czyż i on nie mógł uczynić jak tamci?
Pytanie to zadał sobie i nie umiał na nie odpowiedzieć. Do tylu drzwi kołatał na próżno, iż ręka zmordowana odmówiła mu posłuszeństwa, gdyby ją chciał nawet wyciągnąć do drzwi cudzych. To co innym przychodziło z łatwością, w nim budziło śmiertelne wstręty. A jednak musiał dalej szukać chleba; rozumiał dobrze, iż miejsce, jakie zajmował w kantorze pana Schmetterlinga, nie przedstawiało żadnej przyszłości i nie mogło nawet zapewnić obecnej chwili.
Czuł iż w tym chaosie praktycznego i walczącego świata, do którego był gwałtem wmieszany, potrzebował przewodnika. Dawne stosunki pozrywały się jedynie w kole użycia; świat zapomina łatwo o tych, którzy do niego należeć przestali, bo szeregi ubyłych zapełniają się w nim szybko nowymi przybyszami i nie stałoby czasu o wszystkich pamiętać.
Wacław więc w ludnem mieście rodzinnem, znalazł się naraz zupełnie osamotnionym; nieszczęście uczyniło wkoło niego pustynię. Byłby zapewne upadł na duchu i stracił siłę do walki, gdyby w sercu jego nie tkwiła miłość do Reginy, gdyby nie to, że i ona także prowadziła walkę na swoją rękę, cierpiała jak on, jak on traciła i odzyskiwała nadzieję.
„Ukochany mój — pisała do niego — przeciwko światu walczmy jego własną bronią, przyswójmy ją sobie tylko na to, ażeby użyć jej do innych celów.“ Słowa te dodawały mu otuchy, chociaż zarazem przejmowały go dreszczem. Jakaż to była broń, którą przyswoić sobie chciała?
Jedynym człowiekiem, z którym widywał się czasami był Antoś. Często, wychodząc z biura, spotykał dziennikarza, który miał zajęcie w tej stronie miasta, a czasem szli razem na obiad. Wacław zwierzał mu się ze swego położenia i z troski o przyszłość. Ale Antoś nie brał tego bynajmniej do serca.
— To nic — mówił — jesteś jeszcze naiwny jak dziecię nowonarodzone; ale gdy się rozpoznasz w stosunkach, dasz sobie radę, święci garnków nie lepią. Nie frasuj się tylko, bo to się na nic nie zda. Poczekaj aż wejdzie ci w rękę jaka szczęśliwa sposobność, a wtedy tylko umiej z niej skorzystać.
Wacław milczał; szczęśliwa sposobność był to dla niego wyraz bez znaczenia, bo on tej sposobności nawet wyobrazić sobie nie umiał.
Dnia jednego szli obaj z Antosiem o niezwykłej godzinie, gdy nagle Wacław usłyszał głos przyjazny, wymawiający jego imię.
Od tego rodzaju powitań odwykł był już oddawna, więc skwapliwie spojrzał przed siebie i zobaczył piękną postać i uśmiechnięta twarz pana Euzebiusza.
— Cóż się z tobą dzieje? Zapomniałeś o nas — mówił uprzejmie.
I nie czekając odpowiedzi zaczął zapraszać go do siebie.
Wacław miał na swoją wymówkę żałobę; ale pan Euzebiusz tej wymówki nie przyjął. Wszakże dom jego Waaław powinien był uważać za własny; teraz, po ślubie starszej córki, żyli zupełnie odosobnieni. Zosia nie lubiła świata — słowa te wyrzekł z szczególnym naciskiem — a najmłodsza jeszcze do niego nie dorosła.
Ta miłość samotności panny Zofii była rzeczą zupełnie nową dla Wacława: przeciwnie, znał ją jako osobę bardzo światową; niepodobna jednak było odmówić uprzejmym zaprosinom pana Euzebiusza, który wymógł na nim obietnicę, że przyjdzie nazajutrz na herbatę, tem bardziej iż sam zaczął mówić o posadzie stosownej dla Wacława, która lada dzień wakować będzie.
Rozeszli się w ten sposób.
Skoro tylko pozostali sami, Antoś, który poza promieniem wzroku pana Euzebiasza dawał energiczne znaki Wacławowi, zawołał wesoło:
— Szczęśliwy człowieku, i ty się jeszcze kłopoczesz o przyszłość?
Ale Wacław tej wesołości podzielać nie mógł; rozumiał on dobrze znaczenie odebranych zaprosin i warunki, pod którymi protekcya skuteczną być miała. Powiedział to w kilku słowach towarzyszowi.
Antoś słuchał go i śmiał się z całego serca.
— I cóż tu śmiesznego? — zapytał zdziwiony.
— Jesteś niepoprawny — rzekł, a widząc że Wacław nie rozumiał go zupełnie, mówił dalej: Ty nie oduczysz się nigdy kołatać do drzwi frontowych; ale fortuna nikomu nie otwiera ich na oścież, trzeba wcisnąć się do niej kradzionym sposobem.
Była to w innej formie rada Józia.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zawołał oburzony. — Czy przeniewierzyć się mojej przeszłości i mojemu sercu?
— Broń Boże! marna posada kosztowałaby cię zbyt drogo.
Wzrok Wacława pokazywał wyraźnie iż nie pojmował go wcale.
— Gdybym był na twojem miejscu — mówił dalej...
— To cóż, mów!
— Oddałbym światu i ludziom wet za wet.
Prawo odwetu jest naturalnem pragnieniem pokrzywdzonych, to też Wacław zawołał z głębi serca:
— Och! gdybym mógł tylko!
— Możesz, możesz; każdy kto umie chcieć, możność znajdzie, pamiętaj o tem. Ja pobiłbym pana Euzebiasza jego własną bronią. On posługuje się swojem położeniem i wpływami, by wydać za mąż córki, a ja wywiódłbym go w pole.
— Jak?
— Starałbym się o córkę, dostał posadę, a potem zostawił ją na koszu.
— Antosiu, to byłoby nieuczciwie!
— Moj kochany, powiedz mi naprzód, co nazywasz uczciwością?
Każdy stan, każde położenie wyrabia sobie o niej odrębne wyobrażenie.
— Ja nie wiem co o niej sądzą inni i mierzyć jej nie mogę wedle cudzej skali; starczy mi to, co sam o niej trzymam, i nie uczynię nigdy tego, o czem sama myśl wywołuje mi na twarz rumieniec wstydu.
Antoś spoglądał na niego przez chwilę.
— Może masz słuszność — wyrzekł — ale z tą zasadą nie zajedziesz daleko.
Wacław wstrząsnął głową, ale zaczynał to rozumieć. Nie miał już dumnego zaprzeczenia, z jakiem przyjmował niegdyś tego rodzaju rady, i wyraz nigdy, tak stanowczo nieraz wymawiany w podobnych chwilach, nie przyszedł mu już na usta. Spuścił głowę i milczał.
— Widzisz — mówił Antoś — są cnoty zbytkowe, dostępne tylko dla pewnych uprzywilejowanych warstw; my biedacy nie mamy do nich prawa.
— Prawa? — powtórzył Wacław, uderzony tem słowem.
— Tak jest, prawa. Inaczej może poczynać z życiem ten, co ślizga się na jego powierzchni, inaczej ten, co musi iść głębią, torując sobie drogę wśród wirów i prądów sprzecznych. Tracąc położenie społeczne, spadamy nietylko w hierarchii towarzyskiej, ale i w hierarchii moralnej.
— Ty nie mówiłeś mi tego dawniej — zawołał Wacław, patrząc na niego z rodzajem przestrachu, bo znał go od lat wielu, rozmawiał z nim tyle razy, a nigdy podobne słowo z ust jego nie wyszło.
— Pocóż mówić miałem? — odparł spokojnie dziennikarz — nie byłbyś mnie zrozumiał. Ale dziś ty, niegdyś pieszczoch losu, należysz sam do wielkiej falangi wydziedziczonych, wiec naucz się postępować jak oni. Czy sądzisz żem gorszy od innych?
Stawiał to pytanie, patrząc mu prosto w oczy, jakby badał go wzrokiem, zarówno jak słowem.
— Przeciwnie — zawołał Wacław — wiem żeś lepszy od wielu, a nawet stokroć lepszy od rad swoich.
— Kto to wie — odparł z uśmiechem więcej smutnym niż cynicznym dziennikarz — nie rachuj na to zbytecznie. Oddawna przestałem stawiać samemu sobie postulaty. Jestem czem być mogę, walczę bronią, jakiej przeciwko mnie i wkoło mnie używają.
Wacław milczał. Nigdy może życie nie wydało mu się tak smutne, nędzne i ohydne.
— Przecież — zawołał wreszcie z rodzajem rozpaczy — tylu ludzi dobiło się stanowiska, nie tracąc swojej moralnej wartości!
— Być może — odparł spokojnie Antoś. — Na świecie spotyka się wszystko bez wyjątku, tak iż szalony tylko może mówić o jakiemś niepodobieństwie. Czy jednak wpatrzyłeś się kiedy dobrze w rysy tych szczęśliwych, czy bruzdy ich czoła, czy przywiędłe skronie wypowiedziały ci tajemnice ich początków? Należałeś do warstwy społecznej, która nie bada głęboko i zadowala się zwykle pozorami, a dziś czy możesz przysiądz na to, że pod niemi nie kryły się rzeczy nieznoszące dziennego światła?
Nie, on na to przysiądz nie mógł, bo wreszcie zrozumiał teraz że jest wiele czynów dwuznacznych, które ulegać mogą rozmaitym tłumaczeniom.
W gruncie rady Józia i Antosia były jednobrzmiące, tylko drugie więcej się stosowały do jego poziomu.
Rozstał się z dziennikarzem rozstrojony, wściekły, niepewny co miał uczynić.
Powrócił do swojej izdebki. Do jutra wieczorem miał jeszcze dość czasu zastanawiać się nad tem. Tutaj, wśród nagich ścian swojego poddasza, zasiadł samnasam z niepewnością, pokusą i zrozpaczeniem swojem.


Nazajutrz rano szedł do biura o zwykłej godzinie, kiedy zdaleka ujrzał przed bramą tłum różnorodny, jaki zbiega się zwykle w miejscu, w którem zdarzył się jakibądź przypadek lub nieszczęście. Byli tam przechodnie zatrzymani wprost zbiegowiskiem, i studenci z tornistrami na plecach spieszący do klasy, i służące wracające z targu, i panie niemniej od nich ciekawe, i reporterzy dziennikarscy i ulicznicy bez ceremonii rozpychający łokciami wszystkich, byle dostać się do wnętrza bramy. Przed bramą jednak stała policya, nie dopuszczając nikogo prócz tych, którzy wylegitymować się mogli, iż nie powoduje nimi ciekawość, ale istotny interes.
— Cóż się stało? — pytano wkoło.
— Ktoś się powiesił — odpowiedział świadomy wypadku.
Kto jednak był samobójca, nikt dowiedzieć się nie mógł. Wacław zdwoił kroku; puszczono go, jako należącego do biura pana Schmetterlinga, które właśnie było widownią nieszczęścia i przed którem, pomimo zakazów i warty, utworzyło się nowe zbiegowisko.
— Znaleziono go dziś rano.
— Całą noc świeciła się lampa. Myślano że pracował.
— Woźny usnął, nie doczekawszy się jego wyjścia.
— Wieczorem widział się z pryncypałem, mieli ożywioną rozmowę.
To wszystko szeptali pomiędzy sobą koledzy Wacława, zgromadzeni zaraz w pierwszym pokoju. Przy drzwiach od drugiego stała policya, a w tym drugim właśnie zwykł był pracować naczelnik biura i tam także było miejsce Wacława. Był to obszerny pokój, salon świetnego apartamentu, przeznaczonego niegdyś na wcale inne cele, jak o tem świadczyły sztukaterye na suficie i ściany zdobne w zwierciadła, wprawione pomiędzy oknami i nad zamurowanym kominem. Na środku stiukowej rozety był hak, przeznaczony do dźwigania żyrandola. On to posłużył do spełnienia samobójstwa, jak świadczył jeszcze sznur przy nim umocowany, od którego odcięto ciało.
Dotąd Wacław nie wiedział jeszcze kto był samobójcą; teraz dopiero ujrzał leżące na ziemi zwłoki Mergolda. Oczy szeroko rozwarte, krwią nabiegłe, nie chciały skryć się pod stężałe powieki i powleczone szklistością śmierci nadawały wyraz straszny zsiniałej i nabrzękłej twarzy.
Nikomu jednak nie przyszło na myśl narzucić jaką zasłonę na ten przerażający widok; trup naczelnika biura, zabezpieczony do nadejścia sądu, poraz ostatni panował w tem biurze, które było widownią jego działalności.
Urzędnicy, zebrani w grupę, rozmawiali o tym zdumiewającym wypadku, wyczerpując znane wszystkim w podobnych razach wykrzykniki.
— Ktoby to pomyślał?
— Wczoraj jeszcze polecił mi zreferowanie tego interesu.
— A mnie obliczenie.
— Był zupełnie spokojny.
— Taki jak zawsze.
— Co mu się stało?
— To nie do uwierzenia!
Wacław słuchał tego wszystkiego, przejęty dziwnym dreszczem. Od pewnego czasu śmierć nie była dla niego nowością, bo spotkał się z nią po dwa kroć wśród własnej rodziny; ale tu miała ona podwójną grozę dobrowolnego czynu, przedstawiała mu się jako suma rozpaczy człowieka, z którym spotykał się codziennie.
W oczach jego zamiast tego zeszpeconego trupa, stawała cicha postać naczelnika biura, z włosem przedwcześnie ubielonym, z tą wielką a smutną powagą na zbrużdżonem czole i z temi oczyma, w których głębokiem spojrzeniu zdawały się płonąć jeszcze niewygasłe pożary. I zapytywał sam siebie, jaką była tajemnica tego człowieka, co go popchnęło do tej ostateczności? a w sercu jego rodziła się litość wielka, połączona z rodzajem trwogi. Poza tem samobójstwem widział morze cierpień, którego bałwany uderzały jeden po drugim w tego człowieka, aż zmogły w końcu siłę oporu i pochłonęły go w głębiach swoich.
— A co, czy nie mówiłem że u niego straszna bieda? — odezwał się przy nim głos Ceklerberga.
Wacław obejrzał się zgorszony; słowa te przerywały jego bolesną zadumę i spotkał przebiegłe oczy kolegi w siebie utkwione.
— Pan bankier będzie z tego bardzo niekontent — dodał spokojnie Józio.
Wacław przywykł był już do obojętności ludzkiej, objawiającej się w rozmaitych formach; przecież nie mógł jej znieść w tej chwili. Słowa, rzucone w ten sposób nad trupem nieszczęśliwego człowieka, zdawały mu się świętokradztwem, urąganiem najwyższemu majestatowi niedoli.
Czemże mu był pan Mergold? Nie doświadczył od niego ani współczucia, ani żadnej przysługi; zaledwie parę miesięcy pracował pod jego okiem, a przecież wobec faktu jego samobójstwa czuł się jakby osobiście dotknięty; zdawało mu się, iż wszyscy którzy spoglądali na tę wielką niedolę, a odgadnąć jej nie umieli, byli tutaj współwinnymi, i ta myśl przejmowała go bolem.
— Jak pan możesz — zawołał — mówić o tem spokojnie?
— No, ja zawsze myślałem że to się tak musi skończyć; pan bankier był trochę zatwardy, a teraz będzie żałował.
— Czyż on nie wie o tem co się stało? Trzebaż mu donieść.
— Posyłali, ale pan bankier wczoraj był na kolacyjce, powrócił nad ranem i śpi. Jego nikt nie chce obudzić, chybaby przyszedł jaki telegram z zagranicy.
— Przecież to rzecz ważniejsza jeszcze. Śmierć człowieka!
— A cóż pan bankier na to poradzi? Przecież go nie wskrzesi.
Nie można było temu rozumowaniu Józia zaprzeczyć racyonalności, racyonalność ta jednak przejmowała Wacława oburzeniem.
— Czyż on nie miał nikogo blizkiego, rodziny jakiej? — pytał dalej.
Józio zrobił pogardliwą minę.
— Co taka rodzina; tam taka bieda, że aż strach. Żona od wielu lat sparaliżowana i dzieci kilkoro. On się zapracowywał, ale wystarczyć nie mógł. Ja dawno myślałem że to się tak skończy.
Wzruszył ramionami z wyższością, jaką nadaje spełnione proroctwo, i chciał wmieszać się do grupy rozmawiających, kiedy zatrzymał go Wacław.
— Ale dlaczegóż on pozostawał na tak nizkiej płacy?
— No, ja dobrze tego nie wiem, tylko coś tam było pomiędzy nim a panem Schmetterlingem. Raz słyszałem, jak Mergold dopominał się o podwyższenie pensyi, lub uwolnienie od obowiązków, bo trzeba panu wiedzieć że Hansfeld ofiarował mu 2000 rs., byle do niego przyszedł. Wiem to dobrze, bo Hansfeld to mój krewny i ja sam zaniosłem panu Mergoldowi propozycye.
— Czemuż ich nie przyjął? — wybuchnął Wacław — czemuż cierpiał i znosił?
Józio popatrzył na niego z odcieniem litości.
— Aha, czemu? — powtórzył — czemu? Powiadam panu, że tam coś było. Jak Mergold poszedł do pana Schmetterlinga, byłem w drugim pokoju. Zrazu milczał i widocznie szukał czegoś, bo otwierał szuflady; potem dosłyszałem jak powiedział „spróbuj“ i dosłyszałem jeszcze wyrazy: fałszerstwo, kajdany. Mergold prosił prawie ze łzami, mówił że odsłużył, odpokutował jeden jedyny grzech młodości; a potem była znów cisza i tylko słyszałem śmiech Schmetterlinga. Tak śmieje się on wówczas, gdy zrobi dobry interes. Po chwili też Mergold wyszedł, jeszcze bledszy niż zwykle; twarz miał pochyloną na piersi, a ręce mu drżały jakby w febrze.
— No i cóż? — spytałem go — co mam powiedzieć Hansfeldowi? A on spojrzał na mnie takim wzrokiem, że aż mnie dreszcz poszedł; i zacisnął ręce jednę na drugą, jakby je sam chciał zgruchotać w uścisku.
— Nie — odparł tylko przez zaciśnięte zęby, ale patrzył tak, jakby kogo chciał zabić.
Nie śmiałem o nic pytać, myślałem tylko, że to nieczysta sprawa.
Powiedziawszy to, zaśmiał się lekko, zadowolony z własnej domyślności, widocznie oczekując jakiej oznaki, że i Wacław to uczucie podziela. Ale on stał blady i pomieszany, jakby cała scena, tak obojętnie opowiedziana przez Józia, rysowała się w tragicznej grozie przed jego oczami. Nie śmiał o nic pytać, zdawało mu się, że te martwe zwłoki nakazywały poszanowanie dla tajemnic, jakie ciężyć mogły nad człowiekiem. Józio nie miał podobnych skrupułów; trącił go zlekka, jakby chciał obudzić z zamyślenia i wyrzekł z wyrazem tryumfu:
— Ja się dowiedziałem wszystkiego, tylko nie chciałem mówić. Na co komu szkodzić. Co?
— Na co komu szkodzić — powtórzył Wacław, w którym samobójca budził coraz większe współczucie, a tymczasem tryumfująca mina Józia uchodziła zupełnie jego uwagi.
— Ale teraz to ja panu powiem — ciągnął dalej ten ostatni, którego paliła widocznie żądza wyjawienia tajemnicy zmarłego.
I nie czekając zachęty, dodał, nachylając się poufnie do ucha Wacława:
— Widzi pan, dawno temu, bardzo dawno, kiedy żona Mergolda chorowała śmiertelnie, on podpisał na wekslu pana Schmetterlinga.
Wacław się cofnął. Ten człowiek był fałszerzem.
— To być nie może! — zawołał zrazu.
— Widzi pan — tłumaczył Józio — on nie był tak bardzo winien. Gospodarz chciał go z mieszkania wyrzucać, wierzyciele zabierali rzeczy. Przyszedł do Schmetterlinga, który obiecał mu pomódz i kazał przyjść nazajutrz, tymczasem w nocy pojechał do Berlina, gdzie go wezwano telegrafem, a tu chodziło o życie żony.
Przed kilku miesiącami Wacław nie byłby uwzględnił z pewnością żadnych okoliczności łagodzących, teraz jednak w sercu jego litość przeważała nad sprawiedliwym sądem, zrozumiał pokusy nędzy i rozpaczy.
— Jak pan bankier powrócił, Mergold wyznał mu sam wszystko. On weksel zapłacił, ale zarazem schował go i przypominał przy każdej sposobności Mergoldowi, że ma w ręku jego wolność i dobrą sławę. Odtąd był to jego niewolnik, wyzyskiwał go jak niewolnika, i oto dlaczego Mergold nie mógł przyjąć ani propozycyi Hansfelda, ani niczyjej innej, i musiał poprzestać na nędznej płacy, która nie starczyła mu na utrzymanie rodziny.
— Ależ to niegodnie ze strony bankiera! — zawołał Wacław.
I kocio-tygrysia fizyognomia tego ostatniego zarysowała się w całej prawdzie przed jego oczyma. Gdyby jednak ktośkolwiek powiedział mu co podobnego, zanim wszedł do biura eleganckiego, wspaniałego, niedbale rozrzutnego Alberta Schmetterlinga, byłby nie uwierzył nigdy w te ciemne strony charakteru, tak starannie ukryte przed światem.
— Co pan chce, pan bankier jest mądry, bardzo mądry. No, teraz trochę przemądrował z Mergoldem, będzie tego żałował.
Praktyczne zapatrywanie się Józia na tę sprawę raziło go jak ton fałszywy i przypomniało zarazem koło społeczne, w które był wplątany. On dla Schmetterlinga w tej chwili czuł tylko pogardę, pałał żądzą okazania mu jej jawnie, zdarcia tej obłudnej maski dobroduszności, którą przybierał przed światem.
Była to żądza godna Don Kiszota, bo cóż on mógł uczynić bankierowi, którego łaski sam potrzebował, którego chleb pożywał? I przyszło mu na myśl, czemu nie jest na szczeblu towarzyskim, jaki niegdyś zajmował, czemu słowo jego nie ma teraz powagi, a ukłon znaczenia.
Dotąd żałował przeszłości względnie tylko do samego siebie, teraz dopiero rozumiał co utracił i zaczynał żałować tej potęgi społecznej, której nie znał i nie umiał używać właściwie. Och! gdyby dziś powrócono mu to co utracił, gdyby mógł jednem spojrzeniem poniżyć złych i wypowiedzieć im swoję pogardę! Były to szalone pomysły człowieka, który nie umiał nawet wywalczyć sobie miejsca pod słońcem i chleba powszedniego, a marzył o reformie ludzkości.
Nagle zrobił się szmer w drugim pokoju, bo naturalnie o pracy nikt nie myślał dnia tego; wbiegła młoda dziewczyna. Spojrzała na trupa, cofnęła się instynktowym ruchem, zachwiała się i omało nie padła na ziemię; ale przytrzymał ją ktoś z obecnych.
— To córka — szeptano wkoło.
Nie potrzeba było tego powtarzać. Rysy jej nosiły wyraźne podobieństwo Mergolda, miała teżsame wielkie, czarne oczy marzące, i smutne spojrzenie, też pociągłe, regularne rysy i usta delikatnie wykrojone, teraz pobladłe, ściągnięte bolem, i młodziutką twarz, tak pełną przerażenia i smutku graniczącego z rozpaczą, iż litość musiała przejąć najbardziej obojętnych. Mogła mieć lat piętnaście najwyżej i w wieku w którym dzieciństwo przechodzi w lata młodzieńcze, łączyły się w niej dojrzałości cierpienia wyrazem dziecka. Płakała, wątłą jej pierś wstrząsały konwulsyjne łkania.
Obecni nie wiedzieli co uczynić, kiedy wmieszał się aktor nowy. Usłyszano szybkie kroki, głos niepewny, metaliczny, ostry, rozkazujący, i wszedł pan Schmetterling.
Widocznie był on bardzo niezadowolony z wypadku, jednakowoż wrażenia jego nie przechodziły poza granicę niezadowolenia; żadne z głębszych uczuć nie było w nim zadraśnięte. Nie smutek bowiem, ale raczej gniew malował się na brwiach ściągniętych i w tych okrągłych, pieszczonych rysach, których figlarnie koci wyraz ustąpił zupełnie, a natomiast zaakcentowały się drapieżne instynkta.
Uprzedzony był o wszystkiem co się stało i unikając przykrego widoku trupa, stał we drzwiach i wydawał rozkazy.
— Panowie — odezwał się jednak z większą grzecznością niż to dotąd czynił do całego składu biura — dziś ten smutny wypadek przerwał wasze zajęcia, a zresztą musimy czekać przyjścia sądu. Boleść to wielka dla nas wszystkich.
Rzeczywiście urzędnicy rozchodzić się zaczynali; pomiędzy nimi nagle pan Schmetterling spostrzegł młodą dziewczynę, która nie zważając na obecność jego, płakała ciągle.
— A to kto? — zapytał, zmieszany.
— Córka — szepnął mu ktoś zboku.
— Czemu pani tu przyszłaś? — zawołał. — Prawdziwie nie pojmuję, jak można było puszczać...
Był podwójnie nierad z tego spotkania. Gdyby był wiedział, że tu jest ktoś z rodziny zmarłego, prawdopodobnie byłby przyszedł później i czekał by ktokolwiek z obecnych zajął się losem osieroconych. Teraz obowiązek ten spadał na niego.
Zbliżył się więc do dziewczyny.
— Wyjdź pani ztąd, — wyrzekł podając jej ramię.
Ale zaledwie usłyszała ten głos i poczuła dotknięcie jego miękkiej dłoni, odskoczyła, jakby uczuła wysuwające się z niej stalowe pazury; płomień oburzenia czy nienawiści uderzył na jej twarz i oblał ją nagłym szarłatem, nadając jej zarazem dziwny majestat nieszczęścia.
— Och! — zawołała — pan, pan, nigdy!
I rzuciła się do trupa ojca, przypadła do rąk jego i cisnęła je do ust namiętnie, jakby szukała tutaj obrony przeciw człowiekowi, którego uważała za jego mordercę.
Pan Schmetterling zbladł i zacisnął wargi. Był to epizod, którego się wcale nie spodziewał. Szybko jednak odzyskał przytomność. Skinął na jednego ze starszych urzędników swoich:
— Panie Stanisławie, to dziecko widocznie odchodzi od zmysłów, odprowadź je pan do domu.
Potem wyjął portmonetkę, zawsze pełną banknotów, wybrał z niej sturublówkę i z pewną ostentacyą wręczył mu ją, dodając:
— To będzie na koszta pogrzebu, a powiedz pan rodzinie, że ja o niej nie zapomnę.
Owo ja podkreślone było wyraźnie. Wyrzekłszy to, pan Schmetterling oddalił się czemprędzej, pewien że zostawił obecnych pod olśniewającem wrażeniem swej wspaniałomyślności.
— Co tam znaczy sto rubli — szepnął Józio — tam taka bieda, że aż strach. No, przynajmniej będzie na pogrzeb.
Wacławowi zdawało się, że te pieniądze powinny były palić rękę, coby je przyjęła; wszak pochodziły one od tego, który był moralnym sprawcą samobójstwa. Ale myśl ta nie przyszła nikomu innemu; nawet Józio więcej wtajemniczony od innych w dzieje Mergolda, ubolewał jedynie nad małością ofiarowanej sumy.
Dziewczyna, która jedna może podzielałaby jego uczucia, przynajmniej tak sądził z wykrzyku i wejrzenia obrażonej Judyty, jakie bankierowi rzuciła, klęczała zgięta nad ciałem ojca i nie słyszała zapewne słów jego.
— Zróbmy składkę — zawołał, zapominając o własnem położeniu wobec tej strasznej doli.
Ale nikt nie odpowiedział na jego głos. Pan Stanisław spojrzał na niego z ukosa i rzekł:
— Przecież pan bankier obiecał o rodzinie pamiętać.
A Józio szepnął mu niechętnie:
— Co pan myśli, tam tysiąców potrzeba. Niech się pan lepiej nie miesza. Pan bankier kontent nie będzie; on zaraz powie, że my mamy zadużo pieniędzy.
Uwaga była słuszna, uczuł to i uczuł zarazem zupełną bezsilność swoją wobec cierpienia bliźniego. Nie mógł dać tutaj ani moralnej, ani materyalnej skutecznej pomocy, sam siebie zaś narażał na utratę lichego stanowiska, zdobytego z takim trudem. Zawahał się. Bezskuteczna litość, oto wszystko na co stać go było obecnie.
— Idźmy — szepnął Józio — nie mamy tu nic do roboty.
Miał słuszność; jednak Wacław ociągał się z wyjściem. Zdawało mu się rzeczą nieludzką zostawić tutaj córkę Mergolda; nie mógł nic dla niej uczynić, a jednak czuł, że tu obowiązek miłosierdzia i uczciwości do spełnienia.
— Idźmy — powtórzył Józio — my tutaj nie nie poradzimy, a narobimy sobie jeszcze jakiej biedy.
Wacław pragnął całem sercem okazać swoje współczucie nieszczęśliwej dziewczynie, do której zbliżał się teraz pan Stanisław i usiłował daremnie od zwłok ją oderwać.
— Mój ojcze, mój biedny ojcze! — powtórzyła wśród łkań, jakby zmarły mógł ją słyszeć. — Ty byłeś tak dobry! Co my teraz poczniemy bez ciebie?
— Odprowadźmy ją przynajmniej do domu szepnął Wacław wzruszony.
— A to poco? — spytał praktyczny Józio. — Albo pan niewiesz jak bieda wygląda? a co pan na nią poradzisz? Bądź pan spokojny, pan Stanisław ją odprowadzi, bo on zawsze zrobi co pan bankier każe, on mu tylko patrzy w oczy i myśli czemby się przypodobać. On będzie na miejscu zmarłego, zobaczysz pan. Nie wchodź mu pan w drogę napróżno.
Józio miał niezaprzeczoną słuszność i Wacław poszedł za jego radą.
Daleko za nim były te czasy, kiedy nie raczył rozmawiać z Józiem; dzisiaj stanął niejako na jego poziomie, zwyciężył własne popędy, by jego rady usłuchać. Tak jak on, tak jak ogół, oddalał się od nieszczęścia.
Od tej chwili utracił część własnego szacunku; odszedł, ale uniósł w oczach postać dziewczyny. Widział ją w popielatej, wytartej sukni, obwiniętą kraciastym szalem, klęczącą nad zmarłym i całującą ze łzami jego ręce; dźwięczała mu w uszach jej skarga. Swoją drogą ludzie byli mu wstrętni i on sam był wstrętny sam sobie. Cudze nieszczęście budziło w nim wściekłość przeciw bezsilności własnej i szaloną chęć odwetu, odwetu za jakąbądź cenę.
— Nie — wołał zamknięty w swojej izdebce, przebiegając ją gorączkowym krokiem — tak dłużej być nie może!
Samobójstwo jest zaraźliwe w takich długich godzinach samotności i upadku; przychodziło mu na myśl, że jedna chwila skończyć może udręczenia i upokorzenia życia.
Są straszne godziny, w których przepełniona czara goryczy wylewa się na zewnątrz i rodzi rozpaczne postanowienia. Łamał swoję naturę od zbyt dawna, a razem z naturą, kruszyło się w nim, według wyrażenia poety, i dumne serce. Ręce opadały mu do dalszej pracy, myśl cofała się przed troską, sumienie przed drogami powodzenia. Była to jedna z tych czarnych chwil życia, w których obłęd rozpaczy pokazuje wszystko w barwach żałoby, na każdą nadzieję zarzuca mroczną zasłonę zniechęcenia. Ogarniało go uczucie samotności wielkiej, bezmiernej; ci wszyscy których kochał opuścili go nazawsze, lub też byli daleko. A przytem to, co miało mu być bodźcem i podnietą do walki, dziś, kiedy czuł się do walki niezdolny, zdwajało tylko mękę obecnej chwili. Nadzieja jego życia, tak blizka niegdyś urzeczywistnienia, teraz z każdą chwilą oddalała się bardziej i wydawała mu się jak gwiazda niedościgła, błyszcząca gdzieś na horyzoncie, podobna raczej do wspomnienia.
Miłość nawet sama była mu męką. Więc nigdy nie miał posiąść tego, co posiadał każdy, najmniej nawet obdarzony człowiek: rodziny, ogniska, cichego schronienia, gdzieby mógł spokojnie złożyć głowę skołataną, spocząć po walce dnia całego i odzyskać w zetknięciu z drugiem sercem, bijącem jednozgodnie, siłę i wiarę utraconą?
On nie potrafił zdobyć sobie nawet tyle materyalnych środków, by urzeczywistnić to skromne marzenie. Musiał pozwolić na to, by ta, której pragnął życie zasłać różami, którą winien był wieść spokojną, uśmiechniętą pośród burz i przepaści, łamała się jak on, jak on spotykała się z trudnemi koniecznościami życia i może jak on upadała pod ich ciężarem.
Tej myśli znieść nie mógł. Doszedł powoli do stopnia bólu, który przemienia się w szaleństwo. Mówił sobie, iż dla Reginy byłoby największem szczęściem, gdyby tak nikczemnie bezsilna jak on istota usunęła się z jej drogi.
Są momenta wewnętrznego rozstroju, w których drobne z pozoru okoliczności nabierają znaczenia, stają się ostatecznym powodem katastrof, będących z niemi w zupełnej dysproporcyi.
Tak działo się i z Wacławem. Nieszczęście wzbierało wkoło niego jak fale morza, unosząc go z sobą coraz dalej od realnego życia, w posępne krainy ciszy i spokoju, których nie mógł znaleźć koło siebie.
Natura jesienna wtórowała ponurym myślom jego szarą barwą chmur ciemnych, które nakształt całunu rozpościerały się na niebie, zasuwając cały horyzont tak grubą warstwą, iż żaden promień zachodu przebić jej nie zdołał.
Stanął w oknie izdebki swojej, wyniesionej ponad dachami miejskimi i spoglądał na błotną ulicę i na ołowiane niebo, a przeraźliwy wicher gwizdał przeciągle w kominach i uderzał gwałtownie w szyby, które co chwila drżały, wydając nieokreślone dźwięki. To ponure niebo, ten świat czerniejący, nad którym jęczał chłodny wicher jesienny, wszystko wkoło zdawało mu się obrazem jego doli. I on także nie widział w tej chwili żadnego promienia, coby mu przyszłość oświecił.
Ściany tego pokoju były ciasne i smutne, a jednak pochwyciło go tak wielkie znużenie, iż nie czuł już odwagi wychylić się z nich na szerszy horyzont. Dalsze zetknięcie się z ludźmi, w położeniu w jakie był wtrącony, zdawało mu się niemożebne. Dlaczegoż miał dłużej cierpieć, skoro był przekonany, że życie nic przynieść mu nie mogło, prócz cierpień i zawodów?
I powracała mu do myśli przeszłość cała. Czyż mógł kiedy przypuścić, że to szczęśliwe dzieciństwo, że ta złota młodość, pełna swobody, marzeń, szlachetnych porywów, gorących uczuć, ta młodość bez troski, doprowadzi go do takiego położenia? Czyż jego nadzieje, jego miłość, miały to być zwodne mary, których nigdy, nigdy czas nie urzeczywistni?
Lata i wspomnienia biegły, przesuwały się przed jego oczyma, a tymczasem ciemność zaległa pokój, a wśród ciszy jego słychać było tylko podmuchy wiatru, który, spotykając rozmaite przedmioty na drodze swojej, wydobywał z nich dziwne tony, tworzące jakąś piekielną orkiestrę, pełną wycia, przeciągłych jęków, zgrzytu i pisku.
Wiatr przez źle opatrzone okno i cienkie ściany dostawał się do pokoju swobodnie i napełniał go chłodem.
Zimne dreszcze przebiegały ciało Wacława. Przecież nie pomyślał o usunięciu tej przykrości. Nie przywykł posłużyć samemu sobie; nie zważał, iż drzewo było ułożone w piecu i że należało tylko podłożyć zapałkę, ażeby wesoły płomień rozświecił ten samotny pokój i zwalczył raźnym trzaskiem rozpaczliwą posępność jesiennego wieczoru.
Siedział nieporuszony. W tej chwili nic na świecie nie zdawało mu się warte wysiłku żadnego; ogarnęła go ostateczna apatya, znana dobrze tym, którzy długi czas przełamywali wolą wszystkie instynkta swoje i przebywali walki nad siły.
Jak długo tak pozostawał w cieniu i chłodzie, słuchając piekielnej harmonii wichru, nie wiedział. Zegary miejskie wydzwaniały powoli godzinę po godzinie, a on rachował je machinalnie, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia czasu, ani tych dźwięków, które uderzały o ucho jego, nie budząc myśli żadnej... kiedy nagle zastukano do drzwi.
Był to dźwięk bliższy nierównie, a co więcej, dźwięk osobiście tyczący się jego; przecież upłynęła długa chwila, zanim go zrozumiał. Drzwi nie były na klucz zamknięte; to też po daremnem pukaniu poruszono klamkę i do pokoju weszła posługująca kobieta, która zwyczajnym trybem przyszła nastawić samowar.
Przelękła się grobowej ciszy i ciemności panujących tutaj i czemprędzej przy świetle zapałki rozejrzała się wkoło.
— List do pana — wyrzekła, kładąc przed nim wielką kopertę.
Poznał pismo Reginy i skwapliwie wyciągnął rękę. Ona była dzisiaj jedyną drgającą struną w jego sercu, jedynym węzłem łączącym go z życiem. Daremnie mówił sobie, iż nic dla niej uczynić nie może, daremnie w chwili zniechęcenia uważał się za przeszkodę w jej losie: — miłość ta zrosła się z istnością jego i drgała w nim, pomimo nawet woli i wiedzy.
Uczuł to w tej chwili zwątpienia i rozpaczy, bo sam widok adresu, nakreślonego drobnem pismem, zbudził go z letargu w jakim był pogrążony i wzniecił gwałtowne pragnienie jej słów, jej myśli i tych wyrazów pełnych serdecznego uczucia, jakich mu nie szczędziła.
Czemprędzej kazał zapalić lampę i drżącą z niecierpliwości ręką rozerwał kopertę.
List był długi. Regina opisywała mu najdrobniejsze szczegóły swego życia, trudności jakie spotykała, upokorzenia których jej nie szczędzono, złą wolę, stawiającą jej umyślne przeszkody, obmowę czepiającą się jej nazwiska, jak zwykle czepia się bezbronnych, skoro życie ich wybiega poza powszednie koleje. List to był pełen tłumionego bólu, cierpień znoszonych mężnie, ale nadewszystko pełen wylania, które świadczy o zupełnem oddaniu serca.
„Piszę ci to wszystko — kończyła — bo zdaje mi się, że powinniśmy, jedno o drugiem wiedzieć wszystko, że wśród oddalenia, jedynym łącznikiem naszym jest ta myśl, iż każdy wypadek życia naszego staje się wspólnym nam obojgu, że nic między nami nie powinno być skrytego.
„Zastanawiałam się długo, czy mam ci napisać wszystko co cierpieć mi przychodzi; ale gdybym cierpienia zostawiała sobie samej, czemżeby były listy? konwencyonalną monetą, w której serce i myśl nie mogłyby brać udziału. Połączyliśmy się na złą i dobrą dolę; zanim dobra nastąpi, zła wspólną nam być musi. Dzielmy się więc chlebem boleści; jest to wszystko, czem dzisiaj dzielić się możemy. Czy będzie kiedy inaczej? Któż przyszłość odgadnie? Ja nie wiem czy dobre dni nastąpią, ale pracuję z całych sił, by je przybliżyć; ta praca starczy mi za wiarę i sama przez się jest szczęściem.“
Takie kreśliła słowa, a jednak życie jej nie było łatwiejszem od jego życia. Czuł to dobrze, mógł to wyczytać wyraźnie w wypadkach, których mu nie taiła. I widział w myśli tę pracę Syzyfa, wiecznie rozpoczynaną nanowo, tę skałę bytu, dźwiganą codnia z wysileniem olbrzymiem, która znów codnia staczała się na głowę.
Regina przecież nie upadała na duchu. Bystrzejsza, może śmielsza lub odważniejsza od niego, szybciej obrachowała położenie i umiała pogodzić się z tem, czego zmienić nie mogła i co zresztą było losem powszednim.
„A jednak — pisała dalej — kiedy zastanawiam się skąd pochodzi siła, jaką staram się przeciwstawiać wszystkim trudnościom życia, czuję że nie jest ona moją własną, czuję, że zostawiona sobie, byłabym jak liść miotany wichrem i padłabym tam, gdzieby mnie zaniósł, ażeby nie powstać więcej. Ale ja samą nie jestem i najsilniejszy wicher unieść mnie nie zdoła: miłość nasza jest mi tarczą i dźwignią. Dopóki ona trwać będzie, dopóki będę mogła odnieść się do ciebie w każdej chwili, czuję że stawię czoło przeciwnościom, bo siłą moją, odwagą, szczęściem ty jesteś.“
Regina malowała się cała w tym liście; była to zawsze tasama dziewczyna, która zapytana coby uczyniła, gdyby przyszło jej stracić ukochanego, rzekła bez wahania: „umarłabym;“ tasama, która pomimo to zdjęła z palca pierścień zaręczynowy i położyła go przed panią Julską, zraniona w najświętszych swych uczuciach; tasama wreszcie, co nie wahała się rzucić w świat, narazić na niebezpieczeństwa, tem straszniejsze, że nieznane, byle tylko nikomu niebyć ciężarem.
Długi czas Wacław czytał i odczytywał list odebrany. Lampa paliła się na stole, a kobieta posługująca daremnie zapytywała parę razy o rozkazy i wyszła z pokoju, nie doczekawszy się odpowiedzi.
W izbie panowała znowu cisza grobowa, przerywana tylko dzikimi tonami wichru. Ale teraz poświsty jego nie wydawały się Wacławowi rozpaczliwe i beznadziejne; noc jesienna nie była już obrazem jego czarnych myśli. List ten przemówił do najgłębszych uczuć i powołał je napowrót do działania.
W walce życia miał-że okazać się słabszym od niej? Rycerskie pierwiastki ozwały się znów w jego sercu. Jeśli on był dźwignią dla Reginy, czyż ona nie powinna nią być dla niego?
Miała słuszność we wszystkiem, miała słuszność, otwierając mu naoścież kartę swego życia; czuł iż powinien był tożsamo uczynić, że tym sposobem nietylko przeciwstaliby się rozdzielającej potędze czasu i przestrzeni, ale łączyli się i przychodzili w pomoc jedno drugiemu.
Z pałającem czołem wziął pióro do ręki i odpowiedział jej wiernym opisem wrażeń, jakie przechodził. Nic nie ukrył, nic nie pominął; stanął na jej wysokości, równie szczery jak ona.
Lata upłynęły od tego czasu. I był znowu wieczór jesienny, smutny i ponury jak dnia tego, gdy list Reginy i ciepło jej miłości zwalczyło pokusy śmierci i natchnęło Wacława nową siłą.
Na platformie przed dworcem kolei wiedeńskiej w Warszawie zebrała się gromadka ludzi, oczekująca nadejścia pociągu.
Było to przed samem Bożem narodzeniem; wicher siekł w oczy wilgotnym śniegiem, a światło latarni odbijało się w zmoczonym pokładzie platformy. Oczekujący chronili się jak mogli pod szczupły peron; ale gdy dano sygnały, iż pociąg się zbliża, gdy przeciągłe gwizdnięcie rozległo się w powietrzu, niecierpliwsi wysunęli się dalej.
Pomiędzy nimi odznaczała się para ludzi: mężczyzna niepierwszej młodości, o zmęczonej fizyognomii, prowadzący pod ręką małą, chudą, ruchliwą kobietę, znacznie starszą od siebie. Oboje byli cierpliwsi od innych, wyprzedzili czekających i wlepili w nadbiegający pociąg wzrok pełen niepokoju i pragnienia.
Kiedy wreszcie pociąg się zatrzymał, oni, zamiast zbliżyć się do wagonów, z którego wysiadł tłum różnobarwny, stanęli tuż przed drzwiami, pod światłem latarni, przypatrując się przybywającym.
Widocznie wśród nich szukali kogoś. Mężczyzna parę razy pochylał się naprzód, jakby dostrzegł i chciał witać, ale zawsze powstrzymywał się nagle.
Aż wreszcie oczy jego powstrzymały się na kobiecie wysmukłej, skromnie czarno ubranej, o czarnych oczach i włosach, która szła zwolna, trzymając w ręku mały podróżny worek i oglądając się wokoło, jakby i ona także szukała kogoś.
Ujrzawszy ją zdaleka, stara kobieta wysunęła rękę z pod ramienia mężczyzny i zostawiła go samego, odchodząc z tajemniczym uśmiechem zadowolenia na twarzy. On i nowoprzybyła spojrzeli na siebie i w nim i w niej zarówno była chwila niepewności i wahania się; potem dłonie ich wyciągnęły się ku sobie jednocześnie i spoiły uściskiem. Nie wypowiedzieli słowa jednego, żaden wykrzyk powitania z ich ust nie wybiegł. Przez sekundę może patrzyli wzajem na siebie oczyma, w których były pytania, podziwy i jakieś blaski nagłe szczęścia czy smutku, tryumfy czy łez tłumionych.
Ale to trwało bardzo krótko; on podał jej ramię, wsparła się na nim i oboje zniknęli wśród tłoczących się tłumów.
W milczeniu przeszli szpaler posługaczy hotelowych, zalegających przedsionek; ona miała głowę spuszczoną, jakby zasłuchana w uderzeniach własnego serca; on cisnął coraz silniej do piersi rękę spoczywającą na jego ramieniu.
Nie pytała gdzie ją prowadzi, dała mu powodować sobą. Przez chwilę musiał się zająć materyalnemi trudnościami przyjazdu; wysłał posługaczy po rzeczy, zaprowadził ją do dorożki i usiadł przy niej. Chciał coś mówić, ale przerwał mu dorożkarz pytający o adres i posługacz przynoszący rzeczy, a zresztą turkot, gwar i nawoływania głuszyły słowa.
Dorożka toczyła się po nierównym bruku Marszałkowskiej ulicy, obryzgując błotem przechodniów, zarówno jak siedzące w niej osoby.
Wysiedli wreszcie. Poprowadził ją na trzecie piętro skromnego domu na Chmielnej ulicy i chciał zadzwonić do drzwi znajdujących się w długim korytarzu na który wychodziło ich wiele. Otworzono i służąca wprowadziła ich do mieszkania, złożonego z przedpokoiku, w którym za przeforsztowaniem mieściła się kuchenka, z małego salonu i mniejszej jeszcze sypialni.
W pokoju stały owe stereotypowe meble, zapełniające zwykle umeblowane mieszkania, meble bez gustu i doboru, w których nie znać ani starannej ręki, ani nawyknień mieszkańca. Na to jednak on, ani ona nie zwrócili uwagi. Przy świetle lampy palącej się na stole spojrzeli na siebie ciekawie, uważnie, zdala od oczu ludzkich; wczytali się w zmiany i bruzdy, jakie im przyniosło życie.
Dotychczas prawie nie słyszeli głosu własnego; konieczne słowa, jakie wymawiać musieli, były jakby zduszone wzruszeniem.
Pomiędzy nimi trwało dotąd milczenie, którego lękali się przerwać, bo może nie znajdowali wyrazów stosownych, a może tłumiło je szalone serc bicie.
Aż wreszcie wybiegły im na usta imiona tak długo wymawiane tylko w samotności, tęsknocie, bez echa:
— Wacław!
— Regina!
Nie widzieli się od dnia owego w pensyonacie Teodozyi, gdy snuli razem plany przyszłości, z których każdy okazał się niemożebny. Sześć lat upłynęło od dnia owego, a przez ten czas ileż razy blizcy byli zobaczenia się, ileż razy nadzieje ich spełzły na niczem, ileż razy podmuch przeciwności wywracał budowy marzeń i musieli rozpoczynać je nanowo!
Niezawsze też serca i uczucia jednako były nastrojone; czas i przestrzeń wywierały niekiedy na nich swoje zabójcze wpływy, a wówczas powstawały burze, ścierały się sprzeczne prądy. Mieszały się nieraz pomiędzy nich złość i nieprzyjaźń ludzka. Nie mogąc zazdrościć im niczego innego, zazdroszczono jedynie bogactwa serc sierocych, tej wielkiej miłości co je łączyła, i usiłowano rozerwać je podstępem.
Były pomiędzy nimi chwile zwątpienia, ale teraz stali znowu wobec siebie, oko w oko, dłoń w dłoni, i w godzinie powitania zapomnieli o wszystkiem, co stać mogło pomiędzy nimi, a pamiętali o tem tylko, czem jedno było dla drugiego.
Lata te wypisały się wyraźnie na twarzach ich obojga. Nie była to para pięknych, szczęśliwych, rozpieszczonych dzieci, które kochały się poetycznie i pływały w niezmąconych niczem eterycznych błękitach.
— Więc widzimy się znowu — szepnęła Regina, powtarzając bezwiednie słowa Elżbiety z Szyllerowskiego Don Karlosa.
Głos jej był miękki, drgała w nim słodycz niepokonanego wzruszenia.
— Tak, widzimy się znowu — pochwycił z namiętnym odcieniem, którego snadź nie wystudziło w nim życie, a który odezwał się nagle, niby echo przeszłości dalekiej.
I znowu była cisza.
— Ty — zawołał znowu Wacław po długiej chwili — jesteś taką jak dawniej, piękną zawsze, piękniejszą może jeszcze.
Miał słuszność. Niegdyś była to dziecinna piękność wiosny, piękność puszysta, pełna dziewiczej nieświadomości, podobna do martwej gliny, z której świat-rzeźbiarz wydobył istotę ludzką, urobił rysy, wyraz, grę twarzy, spojrzenie i wypisał na nich nieubłaganym dłutem cyfrę moralną, jaką nadało jej życie. Pod jego dotknięciem pączek wiośniany stał się wspaniałym kwiatem. Wprawdzie czoło przybladło od bolesnych myśli, skronie przywiędły pod tchnieniem palących boleści i puszysta barwa pierwszej wiosny zeszła z twarzy, ale za to jak głębokiem, przenikliwem i mądrem było spojrzenie! Zdawało się ono wszystko dostrzegać, wszystko rozumieć i wszystko przebaczać. Jakiej subtelności nabrał uśmiech, jak każde, najbardziej złożone uczucie rysowało się dokładnie na tej wspaniałej twarzy! Dawna wyzywająca hardość zamieniła się w szlachetną dumę, nierozważna śmiałość w wytrwałą odwagę, upór dziecinny w niezłomną wolę, która zbrojna stawiała czoło przeciwnościom.
Usta, trochę przycięte nawyknieniem bolesnem panowania nad sobą, straciły zagięcia wyrobione ślicznymi dąsami rozpieszczonej jedynaczki, zapomniały wesołych wybuchów: zamiast gorącego szkarłatu korali, miały dzisiaj barwę róży, skorsze do smutku niż do radości, a uśmiech łączył w sobie łagodny sceptycyzm z ironią bez goryczy i zdawał się mówić o wielkich zawodach, o dojmujących bolach i cierpieniach przeniesionych bez skargi.
Zresztą na czole, w spojrzeniu i w tym boleśnym uśmiechu nawet był dziwny jakiś urok, który świadczył, że ta kobieta, słaniająca się nieraz pod wichrem burzy, nie upadła nigdy; że to jasne spojrzenie nigdy nie potrzebowało spuścić się przed cudzym wzrokiem i że jeśli czoło jej kiedykolwiek oblało się rumieńcem wstydu, rumieniec ten wywoływały czyny ludzi, a nigdy jej własne.
Stała teraz prosta, wysmukła, z drgającą wargą i wilgotnem wejrzeniem naprzeciwko człowieka, któremu pozostała wierną we wszystkich przejściach życia. Spoglądała na niego z nieopisanym wyrazem.
Świat-rzeźbiarz mniej łaskawym okazał się na niego, niż na nią. Gdy ona rozkwitła, on się zmienił; twarz jego zbiedzona, znękana, nie przypominała niczem tej wykwintnej swobody, tej wspaniałej niedbałości, będącej charakterystyczną cechą Wacława wówczas, gdy był on ulubieńcem salonów, synem jednej z najzręczniejszych kobiet i szczęśliwym narzeczonym.
Teraz przywykł on słuchać, kłaniać się, prosić, stał się nieśmiałym i oględnym; troska ciężka, ciągła nieustanna osiadła mu na twarzy i odjęła na zawsze pogodę młodemu czołu.
Pod twardą ręką nieszczęścia stracił on niejako indywidualność własną; stał się podobnym do tysiąca innych, dźwigających jarzmo ciężkie niewdzięcznej, powszedniej pracy.
Wacław nie posiadał silnego charakteru, któryby mógł zapanować nad okolicznościami; uginał się pod ich potęgą.
Wychowanie czy natura nadały mu miękkie rysy, życie więc zatarło je szorstką ręką tak bardzo, iż teraz był to człowiek znękany, w którym drgały przecież całą siłą dawne niewygasłe uczucia, gdy spoglądał na kobietę ukochaną przez lat tyle.
Czemże on był przy niej? Równowaga, niegdyś istniejąca pomiędzy nimi, była zerwana, świat wyrzeźbił ich zupełnie odmiennie.
Przecież oczy jej nie odwracały się od niego; przeciwnie, spojrzenie ich było wymowne, drgało współczuciem. Patrzyła na niego jak niegdyś, tylko z odcieniem miększym, łagodniejszym, jakby czuła, że to zbolałe serce potrzebowało delikatnego dotknięcia.
Cisza pomiędzy nimi była długa, tak długa, iż zdawało się, że oboje szukają, a nie znajdują słów własnych na oddanie sprzecznych swych uczuć.
Ona przerwała ją pierwsza.
— Nie mówisz nic do mnie, Wacławie — wyrzekła cicho.
— I cóż ci powiem? — wybuchnął znowu. — Życie okazało się dla mnie twardem...
— Czyż dla mnie było ono innem? — przerwała.
— Sześć lat upłynęło, a nie wywalczyłem sobie nic, nic nie zdobyłem... zaledwie zapracować potrafię na kawałek chleba.
— Ja mogę ci to samo powiedzieć — wyrzekła. — Złote mary, któremi łudzono mnie, pierzchły. Być może iż mam talent, ale cóż z tego, kiedy nie posiadam najważniejszego talentu, intrygi i reklamy, kiedy nie używam tych wszystkich przebiegów, któremi inni posługują się stokroć lepiej niż talentem. Ja także z trudem i walką zdobywam chleb powszedni.
— To zupełnie co innego — zawołał z goryczą. — Ty jesteś przynajmniej na drodze do sławy.
Na wargach jej zarysował się uśmiech smutku, szyderstwa i dumy.
— Och! — szepnęła — sława! Widziałam, zapomocą jakich środków ją się zdobywa. Ja o niej nie marzę; kosztuje zbyt drogo.
W oczach jej mignęła błyskawica.
— Mogę ci to samo powiedzieć — podjął znów Wacław. — Pukałem do drzwi fortuny niezmordowanie i przekonałem się, że jest to nikczemna zalotnica, że ludzie nie spotkają jej nigdy w blasku dnia, na prostej drodze, bo trzyma się zaułków i cienia.
Wyciagnęła ku niemu rękę.
— Więc stoimy na równi — wyrzekła — Szliśmy wytrwale obraną drogą.
— I przekonaliśmy się, że to daremnie.
Wlepiła w niego przenikliwe, pytające spojrzenie.
— Czy tak znajdujesz?
Był w jej głosie dźwięk serdeczny, który brzmiał dla niego echem przeszłości. Ocknął się w nim człowiek dawny, czoło zajaśniało dawną dumą, wzrok się zapalił.
Regino! — zawołał.
— Zdobyliśmy zawsze cośkolwiek, Wacławie, to, czego nie posiadaliśmy dawniej, co nam stanęło na drodze szczęścia i zmusiło do rozłączenia: byt, chociaż skromny i pracowity.
Była przejmująca słodycz w tych słowach i w spojrzeniu które im towarzyszyło.
— Regino! — powtórzył głosem, który tłumił wzruszenie. — Nie śmiałem o tem marzyć, ja, zwyciężony życiem, ja, co nic ci dać nie mogę z tego co pragnę.
Uśmiechnęła się znowu, ale tym razem uśmiech jej pozbył się zwątpienia i rozjaśnił twarz całą promieniem szczęścia.
— Och! — wyrzekła — pragnienia nasze były szalone, jak my sami, gdy szliśmy w świat każde w swoją stronę, nie mając o nim pojęcia.
— A dziś, Regino?...
— Dziś ja poprzestaję na tem, co zdobyć potrafię; to cała moja duma!
— Przecież tylu innych zdobyło więcej od nas! — zawołał z odcieniem oburzenia.
Ujęła rękę jego miękką i silną dłonią.
— Czyż tak być nie powinno? — szepnęła — Czyśmy zaprzedali się duszą i ciałem zdobyciu przyszłości? Czy było to naszem marzeniem i celem jedynym? Bądźmy sprawiedliwi, Wacławie: poświęcaliśmy czas swój i zdolności, ale nie zasady i uczucia. Niedziw więc, żeśmy osiągnęli mało. Ja zrozumiałam to oddawna i ty zrozumiałeś to także w dniu, gdyś nie chciał odstąpić narzeczonej, którą odstąpiło szczęście.
Przypominała mu ten dzień jego życia, jakby chciała podnieść go we własnych oczach i zrównoważyć szalę losu, która dziś zdawała się na jej stronę przechylać.
— Regino — pochwycił z wybuchem dawnej miłości — ty zawsze byłaś wszystkiem dla mnie!
— A ty, czyż twoje serce nie było dla mnie dźwignią, wytrwaniem, odwagą?
Oczy jej świeciły jak gwiazdy, na rzęsach drgały łzy szczęścia. I on przetwarzał się pod ich spojrzeniem; powracała mu wiara w siebie, ukojenie, zacierały się gorżkie wspomnienia. Cóż mu znaczyły skarby świata, kiedy czuł, że ona oddawała mu sprawiedliwość?
I była znowu chwila wielkiej ciszy, a wśród niej porozumiewały się dwa serca i uderzały jednozgodnie.
W tej chwili drzwi otwarły się znowu i stanęła w nich drobna postać kobieca.
— O mnie to już zapomnieliście zupełnie — zawołała, wyciągając ręce do Reginy.
— Teodozya! — krzyknęła, rzucając się jej na szyję.
— Tak, to ja — mówiła stara panna, która jedna przez ten czas nie odmieniła się wcale. — Skorzystałam ze świątecznych wakacyj i przyjechałam, żeby was zobaczyć. Ale nie chciałam przeszkadzać...
— Jesteśmy znowu razem — szepnęła Regina — jak wówczas u ciebie, gdy byłaś dla nas Opatrznością.
Stara panna wzruszyła ramionami, chciała coś odpowiedzieć, ale łzy cisnęły jej się do oczu. Próbowała je ukryć pod zwykłą szorstkością swoją.
— Opatrzność! — powtórzyła. — Co prawda, to i dzisiaj trzeba o was pamiętać, jak o dzieciach. Wacław znów nie pomyślał o herbacie, i gdyby nie ja...
Była gderliwą i praktyczną jak zawsze, i poprowadziła ich do drugiego pokoju, gdzie samowar dymił na stole. Spoglądała z cichym zachwytem na młodą kobietę, a im więcej była wzruszoną, tem żywiej krzątała się koło stołu, starając się pokryć głębsze uczucia ruchliwością swoją.
Regina spoglądała na nią przez chwilę.
— Dozwól — wyrzekła, biorąc jej obie ręce i prowadząc ją na miejsce obok Wacława. — Tyle razy krzątałaś się niegdyś około mnie, że godzi się, bym ja dzisiaj gospodarowała za ciebie.
Rzeczywiście czyniła to z wdziękiem i wprawą, zajmując odrazu w małem gospodarstwie stanowisko pani domu.
Teodozya zachwycała się głośno; Wacław patrzył na nią uśmiechnięty, przetworzony. I pomiędzy nimi zasiadł pospołu gość najrzadszy na świecie — szczęście i opromieniał skromne mieszkanie blaskami swemi.
Zapewne oblicze jego nie w każdej chwili przyświecać im miało; leżaly przed nimi, zarówno jak w przeszłości, dnie troski, smutku i zawodów, ale odtąd przynajmniej mieli znosić je wspólnie, mieli czerpać jedno w drugiem osłodę. Łączyli się nie na dolę rozkoszy, ale na ciężkie życie pracy, lecz wiedzieli oboje co ich czeka i nie cofnęli przed niczem.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.