Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA PIERWSZA.

I.

Teuse, wchodząc, postawiła miotłę i miotełkę z piór przy ołtarzu. Spóźniła się przygotowując pranie z półrocza. Przeszła przez kościół, aby zadzwonić na „Anioł Pański“, w pośpiechu swym bardziej kulejąc i potrącając ławki. Sznur obok konfesyonału spadał od sufitu nagi, wytarty, zakończony grubym węzłem, zatłuszczonym od rąk. Pociągnęła go, zawieszając się na nim całym ciężarem, co powtórzyła kilkakrotnie, w końcu puszczając się zupełnie, rozhuśtana, z latającemi spódnicami, z czepkiem na bakier, z twarzą krwią nabiegłą.
Poprawiwszy czepka lekkiem uderzeniem dłoni, zadyszana, Teuse wzięła się do zamiatania przed ołtarzem. Codziennie kurz gromadził się tam uparcie, między źle spojonemi deskami podwyższenia. Miotła wytrząsała kąty z gniewnem szemraniem.
Następnie Teuse zdjęła przykrycie z ołtarza i rozgniewała się, spostrzegłszy, iż na wielkim obrusie wierzchnim, już pocerowanym w dwudziestu miejscach, przetarła się nowa dziura na samym środku; pod nim był drugi obrus, złożony we dwoje, a taki już rzadki, taki przezroczysty, iż przezierał z pod spodu kamień poświęcony, znajdujący się w drewnianym, pomalowanym ołtarzu. Wytrzepała te obrusy, pożółkłe od używania, przeszorowała tęgo miotełką wzdłuż gradusów, o które oparła kartony liturgiczne. Wylazłszy na krzesło, zdjęła z krzyża i z dwóch tylko lichtarzów żółte perkalowe pokrowce. Miedź popstrzona była matowemi plamami.
— Ot co! — szepnęła Teuse półgłosem — trzeba się już do nich wziąć. Wyczyści się tryplą.
I kulejąc na jednej nodze, biegła w tak ciężkich podskokach, iż zdawało się, że porozbija tafle posadzki. Udała się do zakrystyi po mszał, który umieściła na pulpicie, obok epistoły, nie otwierając go, z brzegami obróconemi ku środkowi ołtarza. Zapaliła obie świece. Zabierając miotłę, rozejrzała się dokoła, by się upewnić, że dobrze już porządek zrobiła u Pana Boga. Kościół spal; sznur tylko przy konfesyonaie kołysał się jeszcze od sklepienia aż do posadzki, powolnym i miękim ruchem.
Ksiądz Mouret wszedł do zakrystyi, małego, zimnego pokoju, oddzielonego od jadalni tylko korytarzem.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — rzekła Teuse, odstawiając miotłę. — Polenił się ksiądz dzisiaj, a to już kwadrans na siódmą.
I nie dając czasu na odpowiedź młodemu kapłanowi, który się uśmiechał:
— Mam do księdza pretensyę — mówiła. — Obrus znowu dziurawy. Nie ma w tem sensu! Jest tylko jeden na zmianę i już trzy dni ślepnę nad cerowaniem go... Jeżeli tak dalej pójdzie, biedny Pan Jezus będzie nagi zupełnie.
Ksiądz Mouret ciągle się uśmiechał i rzekł wesoło:
— Pan Jezus niepotrzebuje tyle bielizny, moja poczciwa Teuse. Zawsze mu ciepło, zawsze po królewsku jest przyjęty, jeżeli go się tylko mocno kocha.
A idąc ku miednicy z wodą zapytał:
— Czy siostra moja wstała? Nie widziałem jej.
— Panna Dezyderya zeszła już oddawna — odpowiedziała służąca, klęcząc przed starym, kuchennym kredensem, w którym złożone były szaty kościelne. — Już ona przy kurach i królikach... Oczekiwała wczoraj piskląt, które się nie wykluły. Domyśla się ksiądz proboszcz, co to za oczekiwanie!
Przerwała sobie, mówiąc:
— Ornat złoty, nieprawdaż?
Kapłan, który umył ręce, w skupieniu, mrucząc niewyraźnie modlitwę, skinął twierdząco głową. Parafia ta posiadała tylko trzy ornaty, jeden fioletowy, jeden czarny i jeden ze złotej tkaniny. Ten ostatni służąc we dnie, kiedy biały, czerwony lub zielony były przepisane, nabierał ważności nadzwyczajnej. Teuse zdjęła ten ornat z nabożeństwem, z półki opatrzonej niebieskim papierem, gdzie układała go po każdej ceremonii; położyła go na kredensie, zdejmując ostrożnie cienkie chusty, ochraniające hafty. Baranek złoty spał tam na złotym krzyżu, otoczonym szerokiemi, złotemi promieniami. Z tkaniny, wytartej na zgięciach, wymykały się drobne strzępy; wypukłe ozdoby ścierały się, ginęły. Chodzono tu koło niego z nieustającym niepokojem, z rozczuleniem, przerażonem tem jego unikaniem, blaszka po blaszce. Proboszcz musiał wkładać prawie codziennie złoty ornat. I jak go tu zastąpić, zkąd kupić te trzy ornaty, których miejsce zastępował ten jeden, gdy się już zniszczy do ostatniej złotej nitki?
Teuse rozpostarła na ornacie stułę, manipularz, sznur, albę i humerał. Przytem gadała wciąż, układając na krzyż manipularz na stole i starając się tak ułożyć sznurek, aby formował uwielbiony inicyał Maryi.
— Niewiele wart ten sznur, pomrukiwała. Niech się już ksiądz proboszcz zdecyduje na nowy... Mała rzecz, skręciłabym księdzu sama taki, gdybym miała trochę przędziwa.
Ksiądz Mouret nie odpowiadał. Przygotowywał na małym stoliku kielich duży, stary, srebrny pozłacany, z podstawą bronzową, który wyjął z głębi szafy z białego drzewa, gdzie były zamknięte naczynia i bielizna kościelna, Oleje święte, mszały, lichtarze i krzyże. Położył na poprzek kielicha czysty puryfikator, na tem płótnie zaś patynę ze srebra pozłacanego, zawierającą hostyę i przykrył ją małą lnianą palką. Okrył kielich welonem ze złotej tkaniny, odpowiedniej do ornatu, gdy Teuse zawołała:
— Proszę poczekać, nie ma korporału w palce. Zabrałam wczoraj wieczorem wszystkie brudne puryfikatory, palki i korporały do prania, naturalnie nie do wspólnego, ale osobno... A nie mówiłam jeszcze księdzu proboszczowi: urządzam pranie, a co za ług zrobiłam porządny... lepszy niż tamtą razą.
I podczas kiedy ksiądz wsuwał korporał do palki i kładł na welonie palkę, przyozdobioną złotym krzyżem na złotem tle, ona mówiła żywo:
— Ale, zapomniałam! Ten latawiec, Wincenty, nie przyszedł. Możebym ja służyła do mszy, dobrze, księże proboszczu?
Młody ksiądz popatrzył na nią surowo.
— Ee, to nie grzech — mówiła dalej, uśmiechając się dobrodusznie. — Służyłam już raz do mszy za czasów księdza Caffina. Lepiej ja do mszy służę od tych łobuzów, co to byle im mucha przez kościół przeleciała, śmieją się, jak poganie... Chociaż ja noszę czepek i mam sześdziesiąt lat i gruba jestem, jak jaka wieża, to jednakże lepiej uszanuję Pana Boga od tych plugawych dzieciaków, których onegdaj złapałam, jak za ołtarzem wywracali koziołki.
Ksiądz patrzał na nią, przecząc głową.
— Dziura, nie wieś — narzekała. — Nie ma ich tu stu piędziesięciu. Są dnie, jak dziś, że nie znajdziesz żywej duszy w Artodach. Aż do dzieci w pieluchach, wszystko jest na winnicach! Żebym wie działa, co oni tam robią naprzykład? Takie winnice, co rosną pomiędzy kamykami, suche jak osty! Wilczy kraj! Mila od jakiejkolwiek drogi? Chyba żeby anioł jaki zstąpił księdzu proboszczowi do mszy służyć, a tak, to tylko ja jestem, słowo daję! Albo za przeproszeniem, który królik panny Dezyderyi.
Ale właśnie w tej chwili Wincenty, młodszy syn Bryszetów, pchnął lekko drzwi od zakrystyi. Czerwone, rozczochrane włosy i wązkie, szare, świecące się oczy, zirytowały Teuse.
— A, bisurman! — krzyknęła — założę się, że coś zmalował!... No, chodźże, łobuzie, kiedy ksiądz proboszcz boi się, żebym nie powalała Pana Boga!
Zobaczywszy dziecko, ksiądz Mouret wziął humerał. Pocałował krzyż wyszyty w środku, położył sobie przez chwilę na głowie; poczem wkładając na kołnierz sutanny, skrzyżował i związał sznurki, prawy na wierzch lewego. Włożył następnie albę, symbol czystości, poczynając od prawego rękawa. Wincenty, przykucnąwszy, krążył dokoła niego, obciągając albę uważnie, aby ze wszystkich stron opadała równo, o parę cali od ziemi. Podał sznurek księdzu, który się nim mocno opasał, aby przypomnieć w ten sposób więzy Zbawiciela w czasie jego Męki.
Teuse stała zazdrosna, obrażona, starając się milczeć; ale tak ją świerzbiał język, iż wkrótce znów zaczęła:
— Brat Archangiasz przychodził... Nie będzie dziś miał ani jednego dziecka w szkole. Popędził, jak wiatr do winnic, żeby uszu ponaciągać bachorom. Trzeba, żeby ksiądz się z nim zobaczył. Zdaje się, że ma coś do powiedzenia.
Ksiądz Mouret skinął ręką, aby dała pokój. Ust już nie otworzył. Odmawiał uświęcone modlitwy, biorąc manipularz, który pocałował, zanim go sobie nałożył na lewą rękę, poniżej łokcia, jako znak spełniania dobrych uczynków i stułę, symbol swej godności i potęgi, skrzyżował sobie na piersiach, pocałowawszy ją również. Teuse musiała Winceatemu pomódz do przywiązania ornatu, za pomocą wązkich sznureczków, w ten sposób, aby w tył nie spadał.
— Matko Przenajświętsza, zapomniałam o ampułkach! — jęknęła, rzucając się ku szafie. Dalej, chłopcze, prędko!
Wincenty napełnił ampułki, flaszeczki z prostego szkła, a ona dostała z szafy czysty ręczniczek. Ksiądz Mouret, trzymając kielich u podstawy lewą ręką, z prawą zaś opartą na palce, pokłonił się głęboko nie zdejmując biretu, przed krzyżem z czarnego drzewa, zawieszonym nad kredensem. Dziecko pochyliło się również; poczem idąc naprzód z ampułkami przykrytemi ręcznikiem w ręku, wyszło z zakrystyi, a za niem ksiądz z oczyma spuszczonemi, w głębokiem skupieniu.




II.

Kościół, pusty, cały był biały w ów poranek majowy. Sznur obok konfesyonału wisiał znowu nieruchomie. Lampa z kolorowego szkła, podobna do czerwonej plamy, paliła się pod ścianą, na prawo od cymboryum. Wincenty, postawiwszy ampułki na szafce przy ołtarzu, ukląkł z lewej strony na niższym stopniu, podczas kiedy kapłan, uczciwszy Przenajświętszy Sakrament przyklęknięciem na posadzce, wstąpił po stopniach do ołtarza, rozpostarł korporał i postawił na nim kielich. Otworzył mszał i zeszedł. Pochylił się znowu przyklękając, przeżegnał się głośno, złożył ręce przy piersiach, rozpoczął wielki dramat boski, z twarzą pobladłą od wiary i miłości.
Introibo ad altare Dei.
Ad Deum qui laetificat juventuiem meam, trzepał Wincenty, który, przysiadając na piętach, połknął odpowiedzi antyfony i psalmu, zajęty śledzeniem Teuse wałęsającej się po kościele.
Stara służąca bacznie się przypatrywała jednej świecy. Jej niepokój zdawał się wzrastać, gdy ksiądz głęboko pochylony z rękami znowu złożonemi, mówił Confiteor. Zatrzymała się, bijąc się również w piersi z głową pochyloną, a nie spuszczając z oka świecy. Poważny głos księdza i bąkania chłopca, zmieniały się kolejno jeszcze przez chwilę.
Dominus vobiscum.
Et cum spirito tuo.
I ksiądz. rozkładając, to znów składając ręce, rzekł ze skruchą rzewną:
Oremus...
Teuse nie mogła dłużej wytrzymać. Przeszła za ołtarz, dostała do świecy i oczyściła ją końcem swoich nożyczek. Świeca ciekła. Już dwie duże łzy wosku były stracone. Gdy powróciła, posuwając na miejsce ławki, zaglądając czy kropielnice nie są próżne, kapłan przy ołtarzu, z rękami opartemi na brzegu obrusa, modlił się po cichu. Pocałował ołtarz.
Za nim, kościołek stał w bladem świetle wczesnego poranka. Słońce było dopiero na poziomie dachówek. Kilkakrotne kyrie elejson przebiegły jak dreszcz po tej budowli, pobielonej wapnem, z sufitem płaskim, belkowanym, również pobielonym. Z każdej strony, trzy wysokie okna o jasnych, popękanych, przeważnie nadtłuczonych szybach, wpuszczały światło ostre, kredowe. Biały dzień wchodził tu brutalnie, obnażając całą nędzę Boga tej zapadłej wioski. W głębi, ponad wielkiemi drzwiami, których nigdy nie otwierano i których próg trawy zarosły, ciągnął się od jednej ściany do drugiej, chór z desek, ze schodami drabiniastemi, trzeszczącemi pod sabotami w dni świąteczne. Przy schodach konfesyonał, cały rozchodzący się, pomalowany był na kolor cytrynowy. Naprzeciwko, obok małych drzwi, znajdowała się chrzcielnica przerobiona ze starej kropielnicy, umieszczona na murowanej podstawie. Na prawo i na lewo były przytwierdzone do ściany, pośrodku, dwa mizerne ołtarze, otoczone balustradami z drzewa. W ołtarzu lewym, poświęconym Najświętszej Pannie, była duża Matka Boska z gipsu złoconego, dźwigająca po królewsku złotą koronę na kasztanowatych włosach; trzymała ona na lewej ręce Jezusa, nagiego i uśmiechającego się, którego rączka podnosiła gwiaździstą kulę świata; stąpała wśród obłoków ze skrzydlatemi głowami aniołów pod nogami. W ołtarzu prawym, przy którym odprawiały się msze żałobne, był Chrystus z kartonu pomalowanego, odpowiedni do Matki Boskiej; Chrystus, wielkości dziesięcioletniego dziecka, konał w straszny sposób; głowę miał w tył przechyloną, boki wystające, brzuch zapadnięty, członki wykręcone, obryzgane krwią. Była jeszcze ambona, kwadratowe pudło, do którego wchodziło się po stołku o pięciu stopniach. Wznosiła się ona naprzeciw zegara z wagami, zamkniętego w orzechowej szafce. Głuche uderzenia tego zegara wstrząsały całym kościołem, podobne do bicia jakiegoś ogromnego serca, ukrytego pod posadzką. Wzdłuż nawy czternaście stacyj Drogi krzyżowej, czternaście obrazków jaskrawo kolorowanych, oprawnych w wązkie czarne ramki, plamiły surową białość ścian, żółtym, niebieskim i czerwonym kolorem obrazu męki.
Deo Gratias, bąknął Wincenty przy końcu Epistoły.
Przygotowywała się tajemnica miłości, ofiara święta. Służący do mszy wziął mszał, który zaniósł na lewo, na stronę ewangelii, uważając starannie, aby się nie dotknąć kartek książki. Ile razy przechodził przed cymboryum, przyklękał bokiem, z niezgrabnem odchyleniem korpusu. A wróciwszy na prawą stronę, stał ze skrzyżowanemi rękami podczas czytania ewangelii. Kapłan, przeżegnawszy mszał, przeżegnał się potem sam, dotykając się swego czoła, na znak, iż nigdy się nie będzie rumienił za słowa boże; ust, aby wyrazić gotowość do wyznania zawsze swej wiary; serca, aby wskazać, że jego serce należy do Boga wyłącznie.
Dominus vobiscum, rzekł obracając się ze spojrzeniem zamglonem, ku zimnym białościom kościoła.
Et cum spirito tuo, odpowiedział Wincenty, już znowu klęczący.
Po odmówieniu Offertorium, kapłan odkrył kielich. Trzymał przez chwilę na wysokości patynę zawierającą hostyę, którą ofiarował Bogu, za siebie, za obecnych, za wszystkich wiernych, żywych czy umarłych. A wysunąwszy ją na brzeg korporału bez dotykania jej palcami, wziął kielich i wytarł go starannie puryfikatorem. Wincenty podszedł do szafki po ampułki, które podał jedną po drugiej, ampułkę z winem najprzód, następnie ampułkę z wodą. Wtedy kapłan, ofiarował za świat cały, kielich do połowy napełniony, który znów postawił pośrodku korporału i nakrył palką. Pomodliwszy się jeszcze, wrócił, aby mu nalano cienkim promieniem wody na końce palców, wielkiego i wskazującego każdej ręki, celem oczyszczenia się z najmniejszych plam grzechu. Kiedy otarł się ręcznikiem, Teuse, która czekała, wylała tacę z pod ampułek do cynkowego wiadra w kącie przy ołtarzu.
Orate fratres — odezwał się znów głośno ksiądz, obrócony do pustych ławek, rozszerzając i znów składając ręce, z ruchem wezwania do ludzi dobrej woli. I odwracając się do ołtarza, ciągnął dalej, zniżając głos. Wincenty wymruczał długi frazes łaciński, w którym się zgubił.
Teraz właśnie żółte płomienie weszły przez okna. Słońce, na wezwanie księdza przychodziło na mszę. Oświeciło szerokiemi złotemi płatami lewą ścianę, konfesyonał, ołtarz Matki Boskiej, wielki zegar. Konfesyonał paczył się z trzaskiem, Matka Boża w gloryi, w blasku swej korony i złotego płaszcza, słodko się uśmiechała malowanemi wargami do Dzieciątka Jezus; zegar rozgrzany, żywiej wybił godzinę. Zdawało się że słońce zaludnia ławki pyłkami tańczącemi w jego promieniach. Mały kościołek stał się jakby pełnym ciepłego tłumu. Na dworze słychać było lekkie odgłosy wesołego budzenia się wsi, rozkoszny oddech traw, ciche szmery liści w upale, szelesty ptaków, które muskały swe pióra, podnosząc skrzydła do pierwszego lotu. Sama przyroda nawet wchodziła wraz ze słońcem: przy jednem z okien wspinała się duża jarzębina, zarzucając gałązki przez stłuczone szyby, wydłużając swe pączki, jakby chciała zajrzeć do środka; a przez szpary w dużych drzwiach widać było trawy ganku grożące owładnięciem nawy. Tylko wielki Chrystus, który pozostawał w cieniu, kładł wpośród tego bujnego życia śmierć, konanie swego ciała pomalowanego ochrą, obryzganego laką. Wróbel siadł na brzegu stłuczonej szyby; popatrzył i odleciał, ale zaraz prawie powrócił i powolnym lotem, wpadł między ławki przed ołtarzem Matki Boskiej. Drugi wróbel nadleciał za nim. Wkrótce ze wszystkich gałęzi jarzębiny, pozlatywały wróble, przechadzając się spokojnie drobnemi skokami po posadzce.
Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus, Deus, Sabaoth — rzekł ksiądz półgłosem, lekko pochylony.
Wincenty zadzwonił trzy razy. Wróble przestraszone tym nagłym odgłosem, odleciały z takiem trzepotaniem skrzydeł, że Teuse, znajdująca się w tej chwili w zakrystyi, wróciła, łając:
— Łajdaki, wszystko powalają... Założę się, że panna Dezyderya znowu im tu nakruszyła chleba.
Wielka chwila zbliżała się. Ciało i krew Boga zstąpi zaraz na ołtarz. Kapłan całował obrus, składał ręce, pomnażał znaki krzyża nad hostyą i kielichem. Modlitwy kanonu wychodziły teraz z ust jego, w ekstazie pokory i wdzięczności. Jego postawa, jego ruchy, przemiany głosu, wypowiadały jego małość, wzruszenie którego doznawał będąc wybranym do tak wielkiego zadania. Wincenty ukląkł za nim; wziął ornat lewą ręką i podtrzymał go lekko, przygotowując dzwonek. A on, z łokciami opartemi na brzegu stołu, trzymając hostyę między wielkim palcem i wskazującym każdej ręki, wymówił nad nią słowa konsekracyi: Hoc esi enim corpus meum. A przyklęknąwszy, podniósł ją powoli, jak mógł najwyżej, prowadząc za nią oczyma, podczas gdy chłopak dzwonił po trzykroć, z czołem przy ziemi. Konsekrował następnie wino: Hic est enim calix znowu z łokciami na ołtarzu, pochylając się, podnosząc kielich i wiodąc znów za nim oczyma, ręką prawą ściskał węzeł kielicha, lewą podtrzymywał podstawę. Chłopiec poraz ostatni zadzwonił trzykrotnie. Wielka tajemnica Odkupienia ponowiła się. Krew Przenajświętsza popłynęła raz jeszcze.
— Poczekajcie, poczekajcie — łajała Teuse, starając się odstraszyć wróble wyciągniętą pięścią.
Ale wróble już się nie bały. Powróciły właśnie podczas dzwonienia, bezczelne, podlatując na ławkach. Powtarzające się dzwonienie sprawiało im nawet uciechę, Odpowiadały świegotem, który wplatał się w słowa łacińskie śmiechem perlistym swobodnych łobuzów. Słońce ogrzewało ich pióra, ubóstwo łagodne kościoła zachwycało je. Były tu u siebie, jak w stodole, w którejby zostawiono otwarte okienko w dachu. Podnosiły wrzawę, biły się, wydzierając sobie okruszyny chleba napotkane na ziemi. Jeden usiadł na złotym płaszczu Matki Boskiej, która uśmiechała się; drugi zajął się nierozważnie spódnicą Teuse, oburzonej tem zuchwalstwem do ostateczności. Przy ołtarzu, ksiądz, unicestwiony, z oczyma utkwionemi w świętą hostyę, trzymając palec wielki przy wskazującym, nie słyszał wcale tego opanowania nawy przez ciepły majowy poranek, tej rosnącej fali słońca, zieloności, ptactwa, wylewającej się aż pod stopy Kalwaryi, gdzie natura potępiona, konała.
Per omnia saecula saeculorum, rzekł.
Amen odpowiedział Wincenty.
Po skończeniu Pater, kapłan, trzymając hostyę nad kielichem, przełamał ją w środku. Oddzielił następnie od jednej z połówek cząsteczkę, którą wpuścił do krwi drogocennej, aby oznaczyć ścisłe połączenie się swoje z Bogiem mające się dokonać przez komunię. Powiedział głośno Agnus Dei, odmówił po cichu trzy przepisane modlitwy, uczynił akt skruchy i, łokciami oparty na ołtarzu, z patyną pod brodą, przyjął w komunii obie części hostyi odrazu. Złożył ręce przy twarzy w żarliwem rozmyślaniu, poczem zebrał na korporale za pomocą patyny, święte cząsteczki odkruszone od hostyi i włożył je do kielicha. Ponieważ jedna cząsteczka przylgnęła mu do wielkiego palca, odtarł ją ostrożnie. Żegnając się kielichem, trzymając znów patynę pod brodą, wypił wszystką Krew drogocenną, w trzech haustach, nie opuszczając wargami brzegu kielicha, spożywając aż do ostatniej kropli boską Ofiarę.
Wincenty wstał, aby wziąć znowu ampułki na szafce. Ale drzwi od kurytarza wiodącego na probostwo otworzyły się na oścież, odbijając się o ścianę i weszła piękna, dwudziestoletnia dziewczyna, wyglądająca dziecinnie, która chowała coś w swym fartuchu.
— Trzynaścioro! — zawołała. — Wszystkie jaja były dobre!
Otwierając nieco fartuch, pokazywała pisklęta z czarnemi oczkami, okryte młodziutkim puchem, poruszające się nieustannie.
— Patrzcie co za śliczności!... Ach, to białe malutkie, co wyłazi na grzbiety tamtych! A to nakrapiane, bije już skrzydełkami!... Doskonałe były jaja. Wszystkie z zalążkami!
Teuse, która uparcie pomagała do mszy, podając Wincentemu ampułki do ablucyi, odwróciwszy się rzekła głośno:
— Cicho, panno Dezyderyo, widzi panna przecież, żeśmy nie skończyli.
Ostra woń kurników wchodziła przez drzwi otwarte, roznosząc po kościele jakby ferment kłucia się w gorącem słońcu, które dostawało się już do ołtarza. Dezyderya stała przez chwilę, uradowana małemi istotkami, które niosła, patrzyła jak Wincenty nalewał wino służące do oczyszczenia, patrzyła jak brat wypił to wino, aby nic ze świętych postaci nie pozostało w ustach. I stała tam jeszcze, kiedy powrócił, trzymając kielich obu rękami, aby mu nalano na palec wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, które wypił również. Kura jednak, szukając swych piskląt, zbliżała się gdacząc i mogła wejść do kościoła. Więc Dezyderya odeszła, przemawiając pieszczotliwie do kurczątek, w chwili gdy ksiądz, przyłożywszy puryfikator do swych warg, przesunął go następnie po brzegach i wewnątrz kielicha.
Teraz był koniec — akty dziękczynne składane Bogu. Chłopiec raz ostatni jeszcze poszedł po mszał, przeniósł go na prawą stronę. Kapłan włożył znów na kielich puryfikator, patynę, palkę lnianą, welon i palkę wierzchnią, do której włożył korporał. Cała jego istota była jednem ognistem dziękczynieniem. Prosił niebo o odpuszczenie grzechów, o łaskę świętego życia, o zasłużenie na żywot wieczny. Był zatopiony w tej tajemnicy miłości, ofiary ciągłej, karmiącej go codziennie krwią i ciałem jego Zbawcy.
Po odczytaniu modlitw, odwrócił się mówiąc:
Ite, missa est.
Deo gratias — odpowiedział Wincenty.
A obróciwszy się aby pocałować ołtarz, znów wrócił, z lewą ręką poniżej piersi, z prawą wyciągniętą i błogosławił kościół pełen wesela słonecznego i świegotu wróbli.
Benedicat vos omnipotem Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus.
Amen — rzekł chłopiec, żegnając się.
Słońce podnosiła się, a wróble się ośmielały. Ksiądz czytał, na kartonie z lewej strony, ewangelię świętego Jana, oznajmiającą wieczność Słowa, a słońce zapalało ołtarz, bieliło jego ścianki udające marmur, zjadało światło dwóch świec woskowych, których krótkie knoty tworzyły już tylko dwie ciemne plamy. Tryumfujące słońce otaczało glorią krzyż, lichtarze, ornat, welon na kielichu, wszystko to złoto blednące w jego promieniach. A kiedy ksiądz, wziąwszy kielich, przykląkł i opuścił ołtarz, aby powrócić do zakrystyi, z beretem na głowie, poprzedzony przez chłopca odnoszącego ampułki i ręcznik, słońce pozostało samo panem kościoła. Weszło z kolei na obrus, zapalając blaski na drzwiczkach cymboryum, święcąc żyzną obfitość majową. Gorąco biło z posadzki. Pobielone ściany, wielka Matka Boska, sam Chrystus nawet, wszystko, wzbierało życiem, jak gdyby śmierć zwalczona została przez nieśmiertelną młodość ziemi.




III.

Teuse śpiesznie zgasiła świece. Ale zabawiła się długo w kościele, chcąc wypędzić wróble. To też gdy odniosła Mszał do zakrystyi nie zastała już księdza Mouret’a, który poskładał święte przybory po umyciu sobie rąk, a teraz był już w jadalni, i, stojąc, pił mleko z filiżanki.
— Żeby też ksiądz zabronił siostrze rzucać chleba w kościele — rzekła Teuse wchodząc. — Przeszłej zimy wymyśliła ona taki piękny zwyczaj. Mówiła że wróblom zimno i że Pan Bóg może przecież je nakarmić... Zobaczy ksiądz, że w końcu zechce, abyśmy spali z jej kurami i królikami.
— Byłoby nam cieplej — odrzekł wesoło młody ksiądz. — Teuse zawsze tylko zrzędzi. Niechaj nasza biedna Dezyderya kocha sobie spokojnie swoje zwierzęta. Niema ona innej przyjemności, kochane biedactwo.
Służąca stanęła pośrodku pokoju.
— O — zaczęła — ksiądz, toby pozwolił nawet, żeby sroki gnieździły się w kościele. Nic nie widzi, wszystko mu się podoba... To szczęście dla panny Dezydery i, że ksiądz, wychodząc z seminaryum, wziął ją do siebie. Ani ojca, ani matki. Chciałabym wiedzieć, gdzieby jej kto pozwolił babrać się w kurnikach, tak jak tutaj?
I, mięknąc, zmieniła ton:
— Zapewne, żalby było jej się sprzeciwiać. Niema ona w sobie cienia złośliwości. Jest jak dziesięcioletnie dziecko, chociaż należy do najtęższych dziewcząt w okolicy... Wie ksiądz, że układam ją do snu wieczorem i muszę jej jak dziecku opowiadać bajki, aby usnęła.
Ksiądz Mouret, stojąc, kończył filiżankę mleka, z palcami nieco zaczerwienionemi od zimna jadalni, pokoju dużego, kwadratowego, pomalowanego na szaro, bez żadnych mebli prócz stołu i krzeseł. Teuse zdjęła serwetę, która była nakryła do śniadania na jednym rogu stołu.
— Ksiądz nie wala nic bielizny — mruczała. — Zdawałoby się, że nie może przysiąść, że zawsze jest na wyjezdnem... Ot, żeby to ksiądz był znał nieboszczyka proboszcza Caffio, co po nim ksiądz nastąpił. To był delikacik! Onby nie strawił, żeby jadł stojąc... To był normandczyk, z Canteleu tak jak ja. O, wcale mu nie dziękuję, że mię sprowadził do tego kraju wilków. Ależ tęskniliśmy w pierwszych czasach, dobry Boże! Biedny proboszcz miał tam u nas historye bardzo nieprzyjemne... Cóżto? ksiądz nie brał cukru do mleka? Obydwa kawałki leżą...
Ksiądz stawiał filiżankę.
— Tak, zapomniałem, zdaje się.
Teuse spojrzała ma w oczy, ruszając ramionami. Włożyła w serwetę kromkę chleba razowego również nietkniętą. A gdy proboszcz chciał wyjść, pobiegła do niego, uklękła, wołając:
— Proszę poczekać, nawet sznurki od trzewików nie są zawiązane... Ja nie wiem, jak nogi księdza wytrzymują w tych chłopskich trzewikach! Ksiądz taki delikatny i widać, że musiał być pieszczony nie na żarty!... No, już biskup znał księdza widać, kiedy dał mu najuboższą parafię z całego departamentu.
— Ależ — rzekł ksiądz uśmiechając się znowu — to ja wybrałem Artody... Jaka Teuse niedobra jest dzisiaj. Czyż nie jesteśmy szczęśliwi tutaj? Niczego nam nie brakuje, żyjemy w rajskim spokoju.
Zapanowała nad sobą i zaśmiała się również, odpowiadając:
— Ksiądz proboszcz jest święty człowiek... Proszę no przyjść, zobaczyć jaki mój ług mocny. To lepiej niż żebyśmy się kłócili.
Musiał za nią iść, bo zagroziła, iż go nie puści, jeśli jej ługu nie pochwali. Wychodził z jadalni, gdy potknął się o jakiś gruz w kurytarzu.
— Co to jest? — zapytał.
— Nic — odpowiedziała Tease, patrząc groźnie. — To probostwo się wali. Ale ksiądz zadowolniony jest, księdzu niczego nie brakuje... O Boże, dziur tu dostatek. Proszę popatrzeć na ten sufit. Jaki popękany! Jeżeli nas w tych dniach nie pozabija, będzie się należała świeczka Aniołowi Stróżowi. Ale, kiedy księdzu z tem dobrze... To tak jak z kościołem. Już od dwóch lat trzebaby powstawiać szyby. W zimie u Pana Boga mróz. Zresztą, wtedyby nie wlatywały te wróble łajdaki. Skończy się na tem, że pozaklejam papierem sama, uprzedzam księdza.
— A cóż, to dobra myśl — mówił z cicha ksiądz — możnaby zakleić papierem... Co do murów to są one mocniejsze, niż się wydaje. W moim pokoju, podłoga ugięła się tylko przy oknie. Dom przetrwa nas wszystkich.
Przyszedłszy do podcienia przy kuchni, zachwycał się doskonałością ługu, chcąc zrobić przyjemność Teuse; musiał go nawet powąchać, włożyć do niego palce. Stara kobieta, uradowana, okazała się macierzyńską. Przestała krzyczeć i pobiegła po szczotkę, mówiąc:
— Nie wyjdzie chyba ksiądz proboszcz, z wczorajszem błotem na sutannie! Gdyby ją ksiądz był zostawił na poręczy, byłaby czysta... Jeszcze ta sutanna dobra. Tylko proszę ją podnosić przechodząc przez pole. Osty wszystko drą.
I obracała nim jak dzieckiem, gwałtownem czyszczeniem wstrząsając go od stóp do głów.
— No, no, już dosyć — rzekł wymykając się. — Niech Teuse uważa na Dezyderyę, dobrze? Powiem jej że wychodzę.
Lecz w tej chwili czysty głos zawołał:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Dezyderya biegła do niego, cała czerwona z radości, z gołą głową, z czarnemi włosami zwiniętemi w potężny splot na karku, z rękami okrytemi gnojem aż po łokcie. Czyściła swoje kurniki. Kiedy zobaczyła brata mającego się ku wyjściu, z brewiarzem pod pachą, zaśmiała się głośniej, całując go w usta, a zakładając ręce w tył, aby go nie dotknąć.
— Nie, nie — mówiła niewyraźnie — powalałabym cię... Ach jak ja się bawię! Zobaczysz zwierzęta jak wrócisz.
I uciekła. Ksiądz Mouret powiedział, że wróci koło jedenastej na śniadanie. Odchodził, a Teuse towarzysząca mu do progu, krzyczała za nim swe ostatnie polecenia.
— Niech ksiądz nie zapomni zobaczyć się z Bratem Archangiaszem... Proszę zajść także do Bryszetów; ona przychodziła wczoraj, zawsze o to małżeństwo... Księże proboszczu, proszęż słuchać! Spotkałam Rozalię. Ona wcale nie od tego, aby zaślubić dużego Fortunata. Proszę pomówić z ojcem Bambousse, może teraz księdza posłucha... A niech ksiądz nie wróci jak onegdaj, o dwunastej. O jedenastej, co? O jedenastej, dobrze?
Ale ksiądz już się nie odwracał. Weszła napowrót, mrucząc pod nosem:
— Myśli kto, że mnie słucha... Niema to dwudziestu sześciu lat, a nie słucha to nikogo. Pewnie, że co do świątobliwości toby mógł uczyć i sześdziesięcioletnich; ale nic nie żył, nic nie wie, łatwo mu być cnotliwym jak cherubin, temu pieszczoszkowi.




IV.

Ksiądz Mouret, nie czując już Teuse za sobą, zatrzymał się, szczęśliwy, iż jest nareszcie sam. Kościół zbudowany był na niewysokim pagórku z łagodnym spadkiem ku wsi; wydłużał się podobny do opuszczonej owczarni z szerokiemi oknami, z dachówkami czerwonemi. Ksiądz, odwrócił się, spoglądając na probostwo, szarą ruderę przyklejoną do boku nawy, i jakby się bał wpaść znowu w nieprzerwaną paplaninę brzęczącą mu w uszach od rana, wyszedł na prawo i poczuł się bezpiecznym dopiero przed głównemi drzwiami, gdzie go nie można było dostrzedz z probostwa. Na froncie kościoła, nagim, zniszczonym przez słońce i deszcze, wznosiła się ciasna klatka murowana, a w niej, ukazywał się czarny profil małego dzwonu; widać było koniec sznura wchodzącego w dachówki. Sześć połamanych schodów, z jednej strony na wpół w ziemi, prowadziło do wysokich, zaokrąglonych drzwi. Były one popękane, stoczone przez rdzę, kurz, pajęczyny, takie żałośne na swych oderwanych zawiasach, że zdawało się, iż wystarczy lada podmuchu, aby wiatr mógł tam wejść i hulać swobodnie. Ksiądz Mouret, mający słabość do tej ruiny, wszedł na ganek i oparł się plecami o drzwi kościoła. Ztąd obejmował okiem całą okolicę. Przysłoniwszy rękami oczy rozglądał się po widnokręgu.
W maju roślinność potężna rozdzierała ten grunt kamienisty. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, gromady ostrych traw, wchodziły na ganek, zasadzały bukiety ciemnej zieloności wszędzie, nawet na dachówkach. Pierwsze parcie soków groziło wysadzeniem kościoła, w twardem zagajenia sękowatych roślin. O tej rannej porze, gdy praca wzrastania była w pełnym rozwoju, brzęczało w uszach od spiekoty, czuć było długi, milczący wysiłek, przejmujący skały jakiemś wezbraniem. Ale ksiądz nie czuł natężenia tego pracowitego połogu; zdawało mu się, iż schód się chwieje i oparł się o drugą połowę drzwi.
Okolica rozciągała się na dwie mile, zamknięta ścianą żółtych pagórków, pocentkowanych czarnemi plamami lasów świerkowych; kraina okropna wyschniętych stepów, ostrych skał rozdzierających ziemię. Kawałki uprawne roztaczały krwawe kałuże, pola czerwone, z szeregami nędznych drzew migdałowych, z szaremi głowami oliwek, ze smugami winnic, prążkujących pole swemi brunatnemi karpami. Rzekłby kto, że olbrzymi pożar przeszedł tędy, siejąc na wyniosłościach popioły lasów, paląc łąki, zostawiając swój blask i żar w zagłębieniach. Zaledwie gdzieniegdzie, z rzadka, bladozielony kwadrat zboża kładł ton łagodny. Widnokrąg pozostawał dziki, bez najmniejszego strumyka, umierający z pragnienia, ulatujący wielkiemi tumanami pyłu przy najlżejszych podmuchach. A na samym krańcu, przez rozpadlinę wśród pagórków, widać było daleką, wilgotną zieloność, kawał sąsiedniej doliny, użyźnianej przez Viornę, rzekę spływającą od wąwozów Seille.
Ksiądz spuścił olśnione oczy patrząc na wieś, której nieliczne domy rozkładały się bezładnie poniżej kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamyków i niezgrabnie ociosanych desek, rozrzucone wzdłuż wązkiej drogi, bez ulic wyraźnych. Było ich około dwudziestu, jedne zapadłe w błocie, czarne od nędzy, inne obszerniejsze, weselsze, z różowemi dachówkami. Kawałki ogrodu zdobyte na skale, roztaczały grzędy jarzyn, poprzecinane żywopłotami. O tej porze Artody były puste; ani jednej kobiety w oknach, ani jednego dziecka tarzającego się w prochu; tylko gromady kur chodziły tu i owdzie, przetrząsając słomę, przeszukując wszystko aż do progu domów, których drzwi stały otworem. Duży, czarny pies, siedzący przy wejściu do wsi, zdawał się jej pilnować.
Jakieś lenistwo odrętwiało powoli księdza Moureta. Podnoszące się słońce kąpało go w takiem cieple, iż oparł się zupełnie o drzwi kościoła; błogi spokój ogarnął go. Myślał o tych Artodach, wiosce wyrosłej wśród kamieni, niby jedna z sękowatych roślin doliny. Wszyscy mieszkańcy byli sobie krewnymi, wszyscy nosili to samo nazwisko, tak iż od kołyski otrzymywali przydomki, aby się rozróżnić między sobą. Ich przodek, jeden Artod, przybył tu i osiadł na tym nieużytku, jak parya; później rodzina jego rosła z dziką żywotnością traw ssących życie ze skał; rodzina jego stała się w końcu pokoleniem, gminą, w której pokrewieństwa gubiły się, setek lat sięgając. Żenili się między sobą, mieszając się bezwstydnie; nie znano ani jednego przykładu, by który Artod wziął żonę z innej wsi; tylko dziewczęta czasem wychodziły. Rodzili się, umierali, przywiązani do tego kawałka ziemi, mnożąc się na swoich śmieciach, zwolna, z prostotą drzew, odradzających się z własnego nasienia, nie mając jasnego wyobrażenia o szerokim świecie, po za temi żółtemi skałami, między któremi oni żyli. A jednak już pomiędzy nimi znajdowali się ubodzy i bogaci; kury ginęły i kurniki w nocy były zamykane na grube kłódki. Pewnego wieczora, za młynem, jeden Artod zabił drugiego Artoda. Był tu, w głębi smutnego koła pagórków, lud osobny, rasa wyrosła z ziemi, ludzkość z trzystu głów, rozpoczynająca na nowo czas.
Na niego seminaryum rzucało dotąd cień głęboki. Przez całe lata nie znał słońca. Nie znał go jeszcze i teraz, mając oczy zamknięte, utkwione w duszę, nie żywiąc nic, prócz pogardy dla natury potępionej. Przez długi czas, w godzinach skupienia, z czołem przy ziemi, pogrążony w rozmyślaniu, marzył o pustelni, o jakiejbądź norze w skale, gdzieby żadna istota, żadna roślina ani woda, nic z życia, nie przeszkadzało mu w kontemplacyi Boga. Był to poryw czystej miłości, wstręt do wrażeń fizycznych. Tam, umierając samemu sobie, odwrócony od światła, oczekiwałby chwili, kiedy przestanie istnieć, kiedy się rozpłynie w ostatecznej białości dusz. Niebo wyobrażał sobie całe białe, jakby zaśnieżone liliami, jakby jaśniejące wszystkjem, co jest niewinne, czyste, dziewicze. Ale spowiednik gromił go, gdy mu opowiadał swoją tęsknotę do samotności, swe pożądanie bożej prostoty. Wskazywał na walki Kościoła, na obowiązki kapłaństwa. Później, po swojem wyświęceniu, młody kapłan dostał się do Artodów na własną prośbę, w nadziei, że urzeczywistni swe marzenie o unicestwieniu w sobie człowieka. Wpośród tej nędzy, na tej ziemi jałowej, zatka sobie uszy na głosy świata, będzie żył w uśpieniu świętych. I od kilku miesięcy w istocie chodził ciągle uśmiechnięty; zaledwie zrzadka słabe odgłosy wsi mąciły jego spokój; zaledwie jakieś ostrzejsze dotknięcie, słońca czuł na karku, gdy błądził po różnych drogach, cały w niebie, nie widząc nieustannej twórczości, w pośród której się obracał.
Duży, czarny pies, pilnujący Artodów, właśnie się namyślił, aby przyjść do księdza Moureta. Usiadł sobie przy jego nogach. Lecz ksiądz tonął w słodyczy poranka. Wilią tego dnia rozpoczął Różaniec Maryi; wstępującą weń zwolna wielką radość, przypisywał wstawieniu się Dziewicy u swego boskiego Syna. Jakże marne wydawały mu się dobra ziemskie! Z jaką wdzięcznością czuł się ubogim! Przyjąwszy święcenia, utraciwszy matkę i ojca w jednym dniu, w następstwie dramatu, którego grozy nie znał jeszcze, zostawił starszemu bratu cały majątek.
Ze światem wiązała go już tylko jego siostra. Wziął ją do siebie, zdjęty jakiemś pobożnem uczuciem wobec jej niedołęztwa umysłowego. Kochane biedactwo takie było dziecinne, że widział w niej ową prostotę ubogich duchem, którym Ewangelia obiecuje królestwo niebieskie. Od pewnego czasu jednakże niepokoiła go; stawała się zbyt tęgą, zbyt zdrową. Zanadto pachniała życiem. Ale był to tylko lekki cień. Żył życiem wewnętrznem, które sobie stworzył, opuściwszy wszystko, aby mógł się oddać cały. Zamknął swe zmysły, starał się wyzwolić od potrzeb ciała, był już tylko duszą, zachwyconą w rozmyślaniu. W naturze widział jedynie sidła i brudy; szukał chluby w zadawaniu jej gwałtu, w pogardzaniu nią, w wyzwalaniu się z ludzkiego błota. Sprawiedliwy musi być szalonym podług świata. To też miał siebie za wygnańca na ziemi; cenił tylko dobra niebieskie, nie rozumiejąc, jak można kłaść na szalę wieczną szczęśliwość z kilku jakiemiś godzinami rozkoszy. Jego rozum oszukiwał go, jego pożądania kłamały. A jeżeli postępował w cnocie, to przedewszystkiem dzięki pokorze i posłuszeństwu. Chciał ostatnim być między wszystkimi, chciał wszystkim służyć, aby rosa boża spadła na jego serce, jak na piasek nieurodzajny; wyznawał nędzę swą i zawstydzenie, niegodność wybawienia z grzechu. Być pokornym, to znaczy wierzyć, kochać. Ślepy, głuchy, z ciałem umarłem, już nawet od siebie nie zależał. Był rzeczą Boga. I z tego poniżenia, w którem się pogrążał, unosił się w radosnem hozanna po nad szczęśliwych i potężnych, w blasku nieskończonego szczęścia.
W Artodach więc znalazł ksiądz Mouret zachwyty klasztorne, tak gorąco niegdyś upragnione, przy każdem czytaniu „Naśladowania“. Nie odbyła się w nim jeszcze żadna walka. Doskonałym był od pierwszego przyklęknięcia, bez walki, bez wstrząśnień, jakby porażony łaską, przy zapełnem pominięciu swego ciała. Ekstaza zbliżenia się do Boga, znana niektórym młodym kapłanom; epoka błogosławiona, kiedy wszystko milknie, a pożądania są tylko jedyną ogromną potrzebą czystości. Nie szukał oparcia u żadnej stworzonej istoty. Kiedy kto wierzy, że coś jest wszystkiem, nie może być zachwiany, a on wierzył, że Bóg jest wszystkiem, że jego pokora, jego posłuszeństwo, jego niepokalaność są wszystkiem. Przypominał sobie, że słyszał o pokusach, jako o męce okropnej, doświadczanej przez najświętszych. On uśmiechał się. Bóg nie opuszczał go nigdy. Chodził w swojej wierze, jakby w pancerzu, który go osłaniał od najlżejszych powiewów złego. Pamiętał, jak mając osiem lat, płakał po kątach z miłości; nie wiedział, kogo kochał; płakał, bo kochał kogoś, bardzo daleko. Zawsze pozostał czułym. Później chciał być księdzem, aby zaspokoić tę potrzebę nadludzkiego przywiązania, która była jedynem jego udręczeniem. Nie widział, gdzieby można kochać więcej. Tu zadawalał swoją istotę, swe usposobienia dziedziczne, sny swoje młodzieńcze, pierwsze swoje męzkie pragnienia. Jeśli pokusa musiała nadejść, czekał na nią z pogodą nieświadomego kleryka. Człowieka w nim zabito, czuł to i szczęśliwym był, widząc siebie osobnem stworzeniem wykastrowanem, wykolejonem, naznaczonem tonsurą, jako owieczka Pana.




V.

Tymczasem słońce rozgrzewało wielkie drzwi kościoła. Złociste muchy brzęczały wkoło dużego kwiatu, wyrastającego pomiędzy schodami ganku. Ksiądz Mouret, nieco odurzony, zabierał się do odejścia, gdy czarny pies rzucił się, szczekając gwałtownie, w stronę kraty małego cmentarza, znajdującego się na lewo od kościoła. Jednocześnie ostry głos zawołał:
— A, nicponiu! Do szkoły to nie przyszedłeś, a na cmentarzu cię pełno... Tylko nie zaprzeczaj! Już od kwadransa na ciebie patrzę.
Ksiądz podszedł ku nim. Poznał Wincentego, którego Braciszek szkół chrzęściańskich trzymał mocno za ucho. Dziecko było jakby zawieszone nad ciągnącą się wzdłuż cmentarza przepaścią, na której dnie płynął strumień Mascle, wiodący swe białe wody o parę mil ztamtąd do Viorny.
— Bracie Archangiaszu — rzekł łagodnie ksiądz, przywołując straszliwego człowieka do pobłażliwości.
Ale Brat nie puszczał ucha.
— A, to ksiądz, księże proboszczu — burknął. — Proszę sobie wyobrazić, że ten łotr wiecznie jest na cmentarzu. Nie wiem, coby on tu mógł zmalować... Powinienbym go puścić, aby sobie głowę rozbił tam na dnie. Dobrzeby mu tak było.
Dziecko nie odzywało się, trzymając się krzaków, z oczyma chytrze przymkniętemi.
— Ostrożnie, bracie Archangiaszu — rzekł ksiądz — może się pośliznąć.
I pomógł sam Wincentemu wyleźć.
— Słuchaj, mój mały, co ty tu robiłeś? Nie wolno na cmentarzach się bawić.
Chłopak otworzył oczy, odsunął się trwożliwie od brata, garnąc się do księdza Moureta.
— Ja zaraz powiem — mruczał, podnosząc ku temuż swoją przebiegłą głowę. — Jest pod tą skałą w cierniach gniazdo pokrzywek. Już od dziesięciu dni wiem o niem... A że małe się wykluły, więc dzisiaj po mszy, przyszedłem...
— Gniazdo pokrzywek? — rzekł brat Archangiasz. — Poczekajno, poczekaj!
Odszedł, wyszukał na jednym z grobów bryłkę ziemi i powróciwszy rzucił nią w ciernie. Ale nie trafił w gniazdo. Druga bryłka, zręczniej ciśnięta, potrąciła wątłą kolebkę, wyrzuciła małe do strumienia.
— Tym sposobem — mówił, uderzając dłonie o siebie, aby je otrzepać — przestaniesz może włóczyć się tu, jak poganin.. Umarli przyjdą do ciebie w nocy i pociągną za nogi, jeśli jeszcze kiedy będziesz po nich deptał.
Wincenty, który przed chwilą śmiał się, patrząc na gniazdo dające nurka, rozejrzał się dokoła wzruszając ramionami z miną niedowiarka.
— O, ja się nie boję — rzekł. — Umarli już się nie ruszają.
Istotnie, cmentarz ten nie miał w sobie nic strasznego. Był to nagi kawał gruntu, gdzie wązkie uliczki gubiły się wśród opanowujących wszystko traw. Jedyny pomnik stojący, był to zupełnie nowy pomnik księdza Caffina pośrodku. Zresztą nic, oprócz oberwanych od krzyżów ramion, zeschłych bukszpanów, starych płyt, popękanych, obrosłych mchem. Grzebano tu zaledwie parę razy do roku. Śmierć nie zdawała się mieszkać na tym gruncie nieokreślonym, gdzie Teuse przychodziła co wieczora, napełnić swój fartuch trawą dla królików Dezyderyi. Olbrzymi cyprys przy bramie, sam jeden wodził swój cień po opuszczonem polu. Ten cyprys, który widać było na trzy mile wkoło, znany był całej okolicy pod nazwą Samotnika.
— Pełno tu jaszczurek — dodał Wincenty, patrząc na popękane mury kościoła. — Toby dopiero była zabawa, gdyby...
Ale odskoczył raptownie, widząc, że brat wyciąga nogę. Pokazywał on proboszczowi zły stan furty. Zjadała ją rdza, zawiasy były na wpół oderwane, zamek złamany.
— Toby trzeba naprawić — rzekł.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się w należeniu. Zwracając się zaś do Wincentego, bijącego się z psem, zapytał:
— Powiedz, mały, czy wiesz, gdzie ojciec Bambousse dzisiaj pracuje?
Dziecko rozejrzało się po widnokręgu.
— Pewnie jest na swojem polu Olivettes — odpowiedział z ręką wyciągniętą na lewo. — Zresztą Voriau zaprowadzi księdza proboszcza. On z pewnością wie, gdzie jego pan.
Klasnął w dłonie, krzycząc:
— Hej, Voriau, hej!
Duży pies czarny wahał się przez chwilę, ruszając ogonem, starając się czytać w oczach łobuza. Potem, szczekając radośnie, pobiegł na dół ku wsi. Ksiądz Mouret i brat Archangiasz poszli za nim, rozbawiając. O sto kroków dalej, Wincenty wrócił ukradkiem w stronę kościoła, uważając na nich, aby skryć się za pierwszym lepszym krzakiem, gdyby się odwrócili. Zwinny jak wąż, wśliznął się znów do cmentarza, tego raju, gdzie były gniazda, jaszczurki i kwiaty.
Tymczasem pies biegł naprzód na pełnej kurzu drodze, a brat Archangiasz mówił do księdza ze złością w głosie:
— Ależ proszę dać pokój, księże proboszczu! Przeklęte nasienie, te ropuchy! Kościby im chyba połamać, aby się stali miłymi Bogu. W bezbożności rosną, jak ich ojcowie. Jestem tu od piętnastu lat, a nie mogłem dotąd wyrobić jednego chrześcianina. Ledwie wyjdą z moich rąk, dobry wieczór? Im w głowie tylko ziemia, winnice, oliwki. Żeby jeden przyszedł do kościoła. Biją się bydlęta jakieś, z tą swoją ziemią pełną kamyków... Kija na nich trzeba, księże proboszczu, kija!
Odsapnąwszy, dodał z groźnym gestem:
— Widzi ksiądz, Artodowie, to jakby te ciernie, co tu podjadają skały. Wystarczyło jednej karpiny, aby całą okolicę zanieczyścić. Czepia się to, mnoży, żyje mimo wszystko. Trzeba będzie niebieskiego ognia, jak na Gomorę, aby to wymieść.
— Nie powinno się nigdy wątpić o grzesznikach — rzekł ksiądz Mouret, który szedł wolnym krokiem, w wewnętrznem skupieniu.
— Nie, ci należą już do dyabła — mówił gwałtowniej brat. — Ja sam byłem chłopcem takim, jak i oni. Do osiemnastu lat robiłem koło roli. A później w zakładzie zamiatałem, obierałem jarzyny, wykonywałem najgrubsze roboty. Nie ich ciężką pracę ja im wymawiam. Przeciwnie, Pan Bóg wybiera tych, co żyją w poniżeniu... Ale Artodowie, widzi ksiądz, żyją jak zwierzęta! Oni są jak psy, co mszy nie słuchają i nic sobie nie robią z przykazań boskich ani kościelnych. Oniby wszeteczyli ze swemi gruntami, tak je kochają!
Voriau, z ogonem podniesionym do góry, przystawał, a upewniwszy się, że dwaj ludzie ciągle idą za nim, biegł znowu dalej.
— Wistocie, opłakane są nadużycia — rzekł ksiądz Mouret. — Mój poprzednik, ksiądz Caffin...
— Marny człowiek — przerwał braciszek. — Dostał się nam z Normandyi, wskutek brzydkiej historyi. Tutaj myślał tylko, jakby żyć wygodnie, a wszystko puszczał samopas.
— Nie, ksiądz Caffin robił z pewnością co mógł; tylko trzeba wyznać, że jego usiłowania pozostały bez skutku. Moje również najczęściej są daremne.
Brat Archangiasz ruszył ramionami. Przez chwilę szedł w milczeniu, silnym ruchem bioder wstrząsając swe ciało duże, chude, jakby siekierą wyciosane. Słońce padało na jego czerwony kark, rzucając cień na twardą, chłopską twarz.
— Niech mnie ksiądz proboszcz posłucha — zaczął znowu, ja jestem zbyt maluczki, aby księdzu robić uwagi; ale mam prawie dwa razy tyle lat, znam te strony i to mię upoważnia do twierdzenia, że do niczego tu ksiądz nie dojdzie słodyczą... Słyszy ksiądz, katechizm wystarczy. Pan Bóg nie ma litości dla bezbożników. Ogniem ich karze. I tego trzymać się należy.
A gdy ksiądz Mouret z głową pochyloną, ust nie otwierał, ciągnął dalej:
— Religia ginie po wsiach, bo robi się z niej zbyt poczciwą niewiastę, Była szanowana, dopóki przemawiała bezwzględnie, jak pani... Nie wiem, czego was uczą w seminaryach. Proboszcze teraz płaczą jak dzieci ze swoimi parafianami. Pan Bóg wydaje się, jakby odmieniony... Przysiągłbym, że ksiądz proboszcz nawet katechizmu na pamięć już nie umie?
Ksiądz, dotknięty tą wolą, narzucającą się tak ostro, podniósł głowę i powiedział dość sucho:
— To dobrze, gorliwość ta jest chwalebna. Ale czy brat nie ma mi czego do powiedzenia. Brat przychodził, zdaje się, dziś rano na probostwo?
Brat Archangiasz odrzekł grubiańsko:
— Miałem do powiedzenia to, co powiedziałem. Artodowie żyją, jak świnie. Ot, wczoraj dowiedziałem się, że Rozalia, najstarsza córka ojca Bambousse, jest w ciąży. Żadna z nich do ślubu nie pójdzie, póki się tego nie doczeka. Od piętnastu lat nie znałem ani jednej, któraby nie chodziła pierwej w zboża, a dopiero potem do kościoła. I jeszcze się śmieją, że to taki zwyczaj miejscowy!
— Tak — mruczał ksiądz Mouret — wielkie to zgorszenie... Szukam właśnie ojca Bambousse, aby z nim pomówić o tej sprawie. Byłoby teraz pożądanem, aby małżeństwo nastąpiło jaknajprędzej... Ojcem dziecka jest podobno Fortunat, dorosły syn Bryszetów. Na nieszczęście Bryszeci są ubodzy.
— Ta Rozalia — wybuchał dalej braciszek — ma równo osiemnaście lat. Rozpuszcza to się już na szkolnej ławce. Nie ma czterech lat, jak jeszcze miałem ją w szkole. Już wtedy była zepsuta... Teraz mam jej siostrę, Katarzynę, jedenastoletni smarkacz, a zanosi się na bezwstydniejszą od siostry. Po wszystkich dziurach można ją spotkać z tym małym gałganem, Wincentym. Choć im się uszy do krwi naciąga, to wszystko daremnie, zawsze kobieta z nich wylezie. One potępienie roznoszą w swoich spódnicach. Dobre do wyrzucenia na gnojowisko, razem ze swojemi gorszącemi brudami! Dusić wszystkie dziewczyny zaraz po urodzeniu, to jedyny na nie sposób!
Z nienawiści i obrzydzenia do kobiet klął, jak parobek. Ksiądz Mouret, wysłuchawszy go ze spokojną twarzą, uśmiechnął się w końcu z jego gwałtowności. Zawołał psa Voriau, który zboczył na poblizkie pole.
— Ot, proszę patrzeć! — krzyknął brat Archangiasz, pokazując gromadkę dzieci, bawiącą się w głębi parowu. — Moi hultaje, co opuścili szkołę pod pozorem pomagania rodzicom na winnicach! Może ksiądz być pewny, że ta łajdaczka Katarzyna jest między niemi. Bawi się zjeżdżaniem na dół. Zobaczy ksiądz, że spódnice będą na głowie... A co, nie mówiłem!... Do widzenia wieczorem, księże proboszczu... Czekajcie, czekajcie, łotry!
I pobiegł, z brudnym rabatem lecącym mu na ramię, wyrywając osty po drodze dużą, zatłuszczoną sutanną. Ksiądz Mouret zobaczył go, wpadającego pomiędzy dzieci, które rozpierzchły się, jak gromadka spłoszonych wróbli. Udało mu się jednak pochwycić za uszy Katarzynę i drugiego smarkacza. Prowadził ich w stronę wsi, trzymając mocno swojemi grubemi, włochatemi palcami, miotając obelgi.
Ksiądz poszedł dalej. Brat Archangiasz nasuwał mu czasem dziwne skrupuły; wydawał mu się z całą swą gburowatością, prawdziwym sługą bożym, bez ziemskich przywiązań, zdany na wolę nieba, szorstki, ze sprośnością w ustach przeciwko grzechowi. I martwił się, że nie może się bardziej ogołocić ze swego ciała, że nie jest brzydki, zaplugawiony, że nie czuć go robactwem świętych. A jeśli na jakie słowa zbyt ostre, na jakie grubiaństwo zbyt gwałtowne brata, podnosił się w nim bunt, to wyrzucał sobie potem swą delikatność, swą dumę wrodzoną, jakby istotne grzechy. Czyż nie powinien umrzeć dla wszystkich słabości tego świata? Ot i teraz uśmiechnął się smutnie na myśl, że o mało się nie rozgniewał za popędliwą naukę brata. Była to, myślał sobie, duma, która mogła zgubić go, budząc w nim pogardę dla prostaczków. Jednakże pomimowoli czuł ulgę w samotności i że może już iść sobie czytając brewiarz, uwolniony od tego cierpkiego głosu, co zakłócał mu jego wymarzony świat doskonałej miłości.




VI.

Droga wiła się pomiędzy zwałami skał, pośród których chłopi zdobyli miejscami po pięć, sześć metrów ziemi kredowej zasadzonej staremi drzewami oliwnemi. Grube warstwy pyłu na drodze, wydawały pod stopami księdza lekkie skrzypienie śniegu. Chwilami muśnięty po twarzy gorętszym powiewem podnosił oczy od książki, oglądając się zkądby pochodziło to głaskanie; ale spojrzenie jego, zawsze jednakowo zamglone, błądziło, nie patrząc, po rozpalonym horyzoncie, po liniach pokręconych tej ziemi namiętności, wyschłej, omdlałej na słońcu, w gwałtownem oddaniu się kobiety ognistej a niepłodnej. Nasuwał sobie kapelusz na oczy aby uniknąć ciepłych tchnień; powracał do swego czytania, spokojnie; za nim jego sutanna podnosiła mały obłoczek, toczący się na powierzchni drogi.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — powiedział jakiś chłop, przechodząc.
Znów odgłosy rydlów, wzdłuż zagonów, przerywały jego skupienie. Obracał głowę i spostrzegał na winnicach, dużych starców sękatych, którzy mu się kłaniali. Artodowie w pełnym blasku słońca, wszeteczyli z ziemią, jak się wyraził brat Archangiasz. Były tam, pojawiające się z za krzaków czoła uznojone, piersi zdyszane wyprostowujące się zwolna, gorący wysiłek zapładniania, pośród którego on, przechodził spokojnym krokiem w swej nieświadomości. Z tej wielkiej pracy miłości przepełniającej wspaniały poranek, żadne poruszenie nie dochodziło aż do niego, nie zakłócało spokoju jego ciała.
— Hej, Voriau, czyż to się zjada ludzi! — krzyknął wesoło silny głos, uciszając psa, który szczekał zajadle.
Ksiądz Mouret podniósł głowę.
— Ty wy Fortunacie — rzekł — podchodząc do brzegu pola, na którem pracował młody chłop. Właśnie chciałem z wami pomówić.
Fortunat był w tym wieku co ksiądz. Chłopak duży, ze śmiałą miną i twardą już skórą. Oczyszczał kawałek kamienistego stępa.
— A wedle, proszę księdza? — zapytał.
— Wedle tego co zaszło między wami a Rozalią — odpowiedział ksiądz.
Fortunat począł się śmiać. Zapewne, wydało mu się zabawnem, że proboszcz zajmuje się podobną rzeczą.
— A cóż — mruknął — przecież sama pozwoliła, ja jej nie przymuszałem... Tem gorzej, jeżeli ojciec Bambousse nie zechce mi jej dać! Widział ksiądz proboszcz sam przed chwilą, że jego pies chciał mnie ugryźć. Szczuje na mnie.
Ksiądz Mouret chciał mówić dalej, ale stary Artod zwany Bryszetem, którego zrazu nie dostrzegł, powstał z cienia jakiegoś krzaka, za którym jadł ze swą żoną. Był mały, zwiędły ze starości, uniżony.
— Pewnie nakłamali przed księdzem proboszczem — zawołał. — Dziecko gotowe zaraz poślubić Rozalię... Ci młodzi przystali do siebie, niczyjej winy w tem niema. Przecież i inni robili to samo i nie działo im się gorzej dla tego... Ta sprawa od nas nie zależy. Trzeba pomówić z Bamboussem. To on pomiata ludźmi z powodu swoich pieniędzy.
— Tak, my jesteśmy za biedni — poczęła lamentować matka Bryszet, duża, płaksiwa kobieta, podnosząc się również. — Mamy tylko ten kawałeczek pola, i to, dyabeł tu gradem kamyków nasyła. Nie jemy z niego chleba... Żeby nie ksiądz proboszcz, wyżyćby nie można.
Matka Bryszet była jedyną dewotką we wsi. Po przyjęciu komunii, włóczyła się koło probostwa, wiedząc dobrze, że Teuse zostawiała dla niej zawsze parę chlebów z ostatniego pieczywa. Czasem nawet wynosiła królika albo kurę, dary Dezyderyi.
— Jest to zgorszenie — mówił znowu ksiądz. — Trzeba, aby to małżeństwo odbyło się jaknajprędzej.
— Ależ natychmiast, skoro tylko tamci zechcą, rzekła stara kobieta, bardzo zaniepokojona o prezenty, które dostawała. Nieprawdaż, Bryszecie? Nie my okażemy się tak złymi chrześcianami, aby się księdzu proboszczowi sprzeciwiać.
Fortunat śmiał się drwiąco.
— Ja jestem gotów, oświadczył i Rozalia również... Widziałem się z nią wczoraj za młynem. Wcaleśmy nie pogniewani ze sobą, przeciwnie. Czas nam schodził na śmiechu...
Ksiądz Mouret przerwał mu:
— Dobrze już. Pomówię z Bamboussem. On zdaje się jest tu, na polu Olivettes.
Matka Bryszet spytała odchodzącego księdza o Wincentego, który od samego rana poszedł, aby do mszy służyć. Ten łobuz potrzebował bardzo nauk księdza proboszcza. Odprowadzała go przez jakie sto kroków, wyrzekając na swą nędzę, na brak ziemniaków, na mrozy, od których ucierpiały oliwki, na upały grożące wypaleniem mizernych zbiorów. Żegnając go, oznajmiła, że jej syn Fortunat odmawia pacierz rano i wieczorem.
Voriau wyprzedził teraz księdza Moureta. Nagle na zakręcie drogi wbiegł na pola. Ksiądz wszedł na ścieżkę pnącą się na wzgórze. Znajdował się na polu Olivette, ziemi najurodzajniejszej w całej okolicy, na której wójt gminy, Artod zwany Bambousse, posiadał kilka pól zboża, oliwki i winnice. Tymczasem pies przypadł do spódnicy dużej, ciemnowłosej dziewczyny, która zaśmiała się na widok księdza.
— Czy ojciec tu jest, Rozalio? — zapytał ją tenże.
— Tu zaraz — odrzekła, wskazując ręką, nie przestając się uśmiechać.
I porzucając pole, które pełła, szła przed nim. Jej ciąża, niezbyt posunięta, zaznaczała się tylko lekkiem zaokrągleniem bioder. Miała kołyszący się, potężny chód silnej robotnicy, z gołą głową na słońcu, z karkiem opalonym, z czarnemi włosami, sztywnemi jak szczecina. Ręce jej zazielenione, pachły zielskiem, które wyrywała.
— Ojcze — zawołała — ksiądz proboszcz was prosi.
I nie odeszła, bezczelna, śmiejąc się ciągle skrytym śmiechem bezwstydnego bydlęcia. Bambousse, tłusty, spocony, z okrągłą twarzą, porzucił swoją robotę, podchodząc wesoło na spotkanie księdza.
— Przysiągłbym, że idzie o naprawę kościoła — rzekł — otrzepując sobie ręce z ziemi. Ależ to niemożliwe księże proboszczu. Gmina grosza niema... Jeżeli Pan Bóg dostarczy cegły i wapna, my dostarczymy murarzów.
Ten koncept chłopa niedowiarka, tak mu się podobał, iż wybuchnął ogromnym śmiechem. Bił siebie po udach, kaszlał, ledwie się nie udusił.
— Nie przyszedłem o kościół — odpowiedział ksiądz Mouret. — Chciałem i wami pomówić o waszej córce, Rozalii...
— Rozalii? A ona co księdza zrobiła? — zapytał Bambousse, mrużąc oczy.
Chłopka przypatrywała się młodemu księdzu zuchwale, przechodząc od jego rąk białych do dziewczęcej szyi, starała się z uciechą wywołać jego rumieniec. Ale on, bez obsłonek, z twarzą spokojną, jakby mówił o rzeczy, którejby nie czuł:
— Wiecie o czem mówię, ojcze Bambousse. Ona jest w ciąży. Trzeba ją wydać za mąż.
— A, o to chodzi — mruknął stary drwiąco. — Dzięki za pośrednictwo. Bo to Bryszeci księdza proboszcza przysłali, nieprawdaż? Bryszetowa bywa na mszy, a ksiądz proboszcz chce jej pomódz w postanowieniu syna, to naturalne... Ale ja w to nie wchodzę. Nie chcę tego interesu i basta.
Ksiądz, zdziwiony, tłomaczył mu, że należy położyć tamę zgorszeniu, że powinien przebaczyć Fortunatowi, kiedy tenże gotów jest wynagrodzić swoją winę, wreszcie, że dla honoru jego córki, niezwłoczny ślub jest konieczny.
— Ta, ta, ta — zaczął Bambousse, kiwając głową. — Co tu słów! Ja mam moją córkę dla siebie, słyszy ksiądz proboszcz? To wszystko do mnie nie należy... Ten Fortunat to nędzarz. Ani grosza przy duszy. Toby wygodnie było, gdyby tak wystarczyło zadać się z dziewczyną, aby się z nią ożenić. Proszę, między młodzieżą, tożbyśmy widzieli wesela od rana do wieczora... Nie potrzebuję się troszczyć o Rozalię, chwała Bogu! Wiadomo co jej się zdarzyło; jeszcze przez to nie stała się kulawą ani garbatą, i wybierze sobie na męża kogo zechce w okolicy.
— A jej dziecko? — przerwał ksiądz.
— Jeszcze go niema, prawda? Może go wcale nie będzie... Jeżeli urodzi małe, to zobaczymy...
Rozalia, widząc jaki obrót biorą usiłowania proboszcza, uważała za swój obowiązek wpakować sobie kułaki w oczy z lamentem. Po chwili nawet upadła na ziemię, odkrywając niebieskie pończochy sięgające wyżej kolan.
— Będziesz ty milczała, suko! — krzyknął ojciec rozwścieczony.
I potraktował ją haniebnie ostatniemi słowami, z których śmiała się ukradkiem, zasłaniając się pięściami.
— Jak cię znajdę z twoim samcem, zwiążę was razem i tak poprowadzę między ludzi... Będziesz ty cicho? Poczekaj, gałganie!
Podniósł bryłę ziemi i z odległości czterech kroków, rzucił w nią gwałtownie. Bryła rozbiła się na jej włosach, rozsypując się po szyi, okrywając ją prochem. Ogłuszona, zerwała się, uciekła, ochraniając głowę rękami. Ale Bambousse zdołał jej dosięgnąć jeszcze dwoma bryłami: jedna z nich potrąciła lekko o lewe ramię; druga uderzyła ją prosto w plecy tak silnie, iż upadła na kolana.
— Bambousse! — zawołał ksiądz, wyrywając mu garść kamyków, które właśnie wziął był do ręki.
— Niechże ksiądz proboszcz da pokój! — rzekł chłop. Tamto była mięka ziemia. Trzeba było temi kamykami rzucić... Widać, że ksiądz proboszcz nie zna dziewcząt. Twarde one. Ot ta, choćbym ją pławił w naszej studni, chociażbym jej kości połamał grubym kijem, onaby jednak zawsze lazła do swoich brudów! Ale śledzę ja ją i niechno złapię!.. Zresztą, wszystkie one takie.
Pocieszał się. Napił się wina z dużej, płaskiej, oplatanej butelki, grzejącej się na słońcu. I śmiejąc się znów prostacko:
— Gdybym miał szklankę, chętniebym księdza proboszcza poczęstował.
— Więc — zapytał znowu ksiądz — to małżeństwo?...
— Nic z tego nie będzie, śmieliby się ze mnie... Rozalia to dziewka tęga Widzi ksiądz proboszcz, ona tyle warta co parobek. Jak odejdzie, będę musiał nająć chłopca. Pomówi się o tem po winobraniu. Zresztą nie chcę być oszachrowany.
Ksiądz zabawił jeszcze dobre półgodziny. Przekonywał Bambousse’a, mówił mu o Bogu, podawał mu wszelkie racye nasuwane przez położenie. Stary wziął się napowrót do roboty; ruszał ramionami, żartował, zacinając się mocniej w swoim uporze. W końcu krzyknął:
— Ostatecznie, gdyby ksiądz proboszcz żądał odemnie worka zboża, toby mi dał pieniędzy... Dla czegóż ksiądz proboszcz chce, żebym moją córkę oddał za darmo?
Ksiądz Mouret, zniechęcony, odszedł. Schodząc ścieżką, spostrzegł Rozalię pod drzewem oliwnem, przewracającą się z psem Voriau, który lizał jej twarz, pobudzając ją tem do śmiechu. Spódnice jej latały, coraz to się opierała rękami o ziemię i mówiła do psa:
— Łaskoczesz mnie, szelmo, no dosyć!
Jak zobaczyła księdza udała zawstydzenie, obciągnęła ubranie i znów pięściami zakryła oczy. On starał się ją pocieszyć, obiecując, że będzie jeszcze próbował wstawić się do ojca. Dodał, że tymczasem powinna być posłuszna, zaprzestać wszelkich stosunków z Fortunatem, nie powiększać swojego grzechu.
— O — mruknęła, uśmiechając się z bezczelną miną — teraz przecie nic nie szkodzi, kiedy się już stało.
Nie zrozumiał, odmalował jej piekło, gdzie goreją niegodne kobiety. I odszedł, spełniwszy swój obowiązek, powracając do tej pogody, dzięki której mógł przechodzić nieporuszony wpośród cielesnych sprośności.




VII.

Poranek stawał się upalny. W tem szerokiem półkola skał, zaraz od pierwszych pięknych dni, słońce piekło ognistym żarem. Ksiądz Mouret po wysokości tej gwiazdy poznał, że zaledwie miał czas wrócić na probostwo, aby trafić na jedenastą, i nie narazić się na łajanie Teuse. Brewiarz już odczytał, starania u Bambousse’a poczynił i szybko powracał, spoglądając zdaleka na szarą plamę swego kościoła i wysoką czarną kresę, którą wielki cyprys, Samotnik, kładł na błękicie widnokręgu. Wśród usypiającego upału, przemyśliwał, jakby możliwie najbogaciej przyozdobić wieczorem kaplicę Matki Boskiej do nabożeństwa majowego. Droga wydłużała się przed nim kobiercem z prochu, miękim dla stóp, jasnym olśniewającą białością.
U Zielonego Krzyża, ksiądz miał właśnie przejść przez drogę wiodącą z Plassans do Palud, gdy kabryolet zjeżdżający z pochyłości, zmusił go do ustąpienia na bok za kupę kamieni. Przechodził rozdroże, gdy jakiś głos zawołał:
— Sergiuszu, hej, mój chłopcze!
Kabryolet się zatrzymał, jakiś człowiek się wychylił. Młody ksiądz poznał teraz jednego ze swoich wujów, doktora Paskala Rougona, przez lud w Plassans, gdzie ubogich leczył bezpłatnie, zwanego poprostu doktorem Paskalem. Chociaż zaledwie skończył piędziesiątkę, był już biały jak śnieg, z dużą brodą, z dużemi włosami, pośród których piękne, regularne rysy uderzały wyrazem dowcipu pełnego dobroci.
— To o takiej porze, ty brniesz sobie po kurzawie! — rzekł wesoło, bardziej się wychylając, aby uścisnąć obie ręce księdza. I nie boisz się udaru?
— Ależ tyle co i wuj — odrzekł ksiądz, śmiejąc się.
— O, ja mam budę kabryoletu. No, i chorzy nie czekają. Umiera się w każdej porze, mój chłopcze.
I opowiedział mu, że bieży do Jeanbernata, zarządzającego w Paradou, rażonego apopleksją w nocy. Uwiadomił go o tem, jeden z sąsiadów, chłop udający się na jarmark do Plassans.
— Umarł już zapewne do tej pory — mówił dalej. W każdym razie jednak trzeba zobaczyć... Zycie mocno się trzyma u takich starych zuchów.
Podnosił bat, ale ksiądz Mouret zatrzymał go.
— Proszę zaczekać... Która u wuja godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
Ksiądz wahał się. W uszach mu brzmiał przeraźliwy głos Teuse, krzyczącej do niego, że śniadanie wystygnie. Męztwo wzięło jednak górę i zaraz powiedział:
— Ja pojadę z wujem... Może ten nieszczęśliwy zechce się pojednać z Bogiem, w ostatniej swojej godzinie.
Doktór Paskal mimowoli wybuchnął śmiechem.
— On, Jeanbernat! — rzekł — no, już jeżeli tego nawrócisz!... Nic to nie szkodzi, owszem, pojedź zemną. Sam twój widok może go uzdrowić.
Ksiądz wsiadł. Doktór jakby żałował swego żartu, okazał się bardzo serdecznym, pobudzając, przytem konia lekkiem klaskaniem języka. Patrzył na siostrzeńca ciekawie, z pod oka, ostrem spojrzeniem uczonego, notującego spostrzeżenia. Wypytywał go krótkiemi słowami, dobrodusznie, o jego życie, jego przyzwyczajenia, o szczęście spokojne, którem cieszył się w Artodach. I po każdej zadawalającej odpowiedzi mruczał jakby do siebie, uspokojony:
— A cóż, tem lepiej, bardzo dobrze.
Nastawał zwłaszcza o stan zdrowia młodego proboszcza, który zdziwiony, zapewniał go, że był jaknajzdrowszy, że nie miał zawrotów ani bólów głowy, ani nudności.
— Wybornie, wybornie — powtarzał wuj Paskal — Na wiosnę, wiesz, krew działa, ale ty się trzymasz dobrze... Ale, ale, widziałem twego brata, Oktawiana, w Marsylii, tamtego miesiąca. Wyjeżdża do Paryża, będzie tam miał piękne stanowisko w wielkim handlu. O, tęgi chłop, ładne życie prowadzi.
— Jakie życie? — zapytał naiwnie ksiądz.
Aby uniknąć odpowiedzi, doktór klasnął językiem. Potem zaczął znowu:
— Koniec końców, wszyscy są zdrowi, twoja babka Felicya, wuj Rougon, i tamci... Co nie przeszkadza, że bardzo potrzebujemy twoich modłów. Ty jesteś świętym w rodzinie, mój drogi, liczę na ciebie, że wyjednasz zbawienie dla całej bandy.
Śmiał się, ale tak życzliwie, że Sergiusz nawet się rozruszał i żartował również.
— Są bo i tacy w tej kupie — mówił dalej — których niełatwo będzie wprowadzić do raju. Posłyszałbyś piękne spowiedzi, gdyby tak przyszli po kolei... Ja nie potrzebuję aby mi się spowiadali, siedzę ich zdaleka i o każdym mam u siebie plikę notat, obok moich zielników i notatek lekarskich. Kiedyś będę mógł przedstawić znakomicie zajmującą tabelkę... Zobaczą ludzie, zobaczą!
Zapominał się, opanowany młodzieńczym zapałem do nauki. Spojrzał na sutannę księdza i zamilkł.
— Ty jesteś proboszczem — rzekł — dobrze zrobiłeś, proboszcz to bardzo szczęśliwy człowiek. Pochłonęło to ciebie całego, nieprawdaż? tak że oto jesteś zwrócony ku dobremu... No, nie byłbyś się zadowolnił nigdzie indziej. Twoi krewni, co wyszli ze wspólnego z tobą gniazda, nadaremnie nurzali się w podłości; dotąd jeszcze zadowolnienia nie znaleźli... Wszystko ta jest logiczne, mój chłopcze. Ksiądz uzupełnia rodzinę. Była to zresztą konieczność. Nasza krew musiała na tem skończyć... Tem lepiej dla ciebie, masz najwięcej szczęścia.
Ale poprawił się, uśmiechając dziwnie.
— Nie, to siostra twoja Dezyderya ma najwięcej szczęścia.
Gwizdnął, machnął batem, zmienił rozmowę. Wyjechawszy na górę po dość stromej pochyłości, kabryolet pędził wśród opustoszałych, smutnych wąwozów; wreszcie wjechał na wyżynę, na drogę wklęsłą, biegnącą wzdłuż wysokiego muru, ciągnącego się bez końca. Artody znikły, było się na pustyni.
— Zbliżamy się, nieprawdaż? — zapytał ksiądz.
— Oto Paradou — odpowiedział doktór, pokazując mur. — Więc nie byłeś jeszcze w tej stronie? Niema ztąd całej mili do Artodów... Przepyszna to własność musiała być niegdyś, to Paradou. Mur parku, z tej strony ma ze dwa kilometry. Ale więcej, niż od stu lat wszystko tam sobie rośnie jak chce.
— Są piękne drzewa, zauważył ksiądz, podnosząc głowę, uderzony mnóstwem zieloności, wydzierającej się aż na zewnątrz.
— A tak, to zakątek bardzo żyzny. Park ten jest też prawdziwym borem pośród otaczających go skał nagich... Zresztą, ztamtąd właśnie wypływa Mascle. Mówiono mi o trzech czy czterech źródłach, zdaje się.
I krótkiemi zdaniami, wtrącając rzeczy uboczne nienależące do przedmiotu, opowiedział historyę tego Paradou, rodzaj legendy obiegającej okolicę. Za czasów Ludwika XV, pewien magnat wybudował tu zamek wspaniały, z ogromnemi kwietnikami, sadzawkami, strumieniami bieżącemi, z posągami, zupełnie mały Wersal, zabłąkany między kamienie, pod palące słońce południa. Ale przepędził w nim jedno tylko lato, w towarzystwie cudnie pięknej kobiety, która tu zapewne umarła, bo jej nikt wychodzącej ztąd nie widział. W następnym roku zamek spłonął, bramy parku zabito gwoździami, nawet strzelnice w murach napełniły się ziemią; tak że od owego dawnego czasu, ani jedno obce spojrzenie nie przedostało się do tego rozległego obszaru, zajmującego całkowicie jedną z wyżyn Garrigues.
— Pokrzyw tu pewnie dosyć — rzekł, śmiejąc się ksiądz Mouret. — Czuć wilgoć wzdłuż muru, nie uważa wuj?
Zaś po chwili milczenia:
— A teraz do kogo należy Paradou? — zapytał.
— Niewiadomo — odparł doktór. — Właściciel przyjeżdżał tu jakieś dwadzieścia lat temu. Ale przestraszył się tą siedzibą gadów i już się więcej nie pokazał. Prawdziwym panem tutaj, jest stróż tej własności, stary oryginał, Jeanbernat. Potrafił on urządzić sobie jeden pawilon, w którym kamienie jeszcze się trzymają... Ot patrz, tam, ta szara rudera z dużemi oknami zarosłemi bluszczem.
Kabryolet minął wjazdową kratę; krwawiła się ona rdzą, a podszyta była z wewnątrz, niezgrabnie ociosanemi deskami. Wilcze doły, broniące niegdyś wejścia do alei, czarne były od cierni. O jakie sto metrów, pawilon zamieszkany przez Jeanbernata znajdował się już w granicach parku, do którego zwrócony był jednym frontem. Ale zdawało się, że rządca zabarykadował swoje mieszkanie od tamtej strony. Wykarczował ciasny ogródek na drodze; żył tu, na południowej stronie, obrócony plecami do Paradou, jakby się nie domyślał ogromu owych zieloności bujających za nim.
Młody ksiądz zeskoczył na ziemię, rozglądając się ciekawie, zapytując doktora, który przywiązywał spiesznie konia do obrączki przykutej w murze.
— I ten starzec żyje sam w tej zatraconej norze?
— Tak, zupełnie sam — odpowiedział wuj Paskal.
Ale się spostrzegł.
— Ma u siebie siostrzenicę, która mu na kark spadła, dziwna dziewczyna, dzika... Śpieszmy się. Wygląda tak, jakby wszystko wymarło w domu.




VIII.

Dom spał w południowym skwarze, z żaluzyami zamkniętemi, wśród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach. Błogi spokój otaczał tę ruinę pełną słońca. Doktór pchnął furtkę od ciasnego ogródka, otoczonego bardzo wysokim żywopłotem. Tam, w cieniu muru, Jeanbernat, prostując swoją wysoką postać, palił spokojnie fajkę wśród wielkiej ciszy, i przypatrywał się swoim warzywom.
— Jakto? Pan na nogach! A to figlarz! — krzyknął doktór zdumiony.
— A pan przyjechał mnie grzebać — burknął ostro starzec. — Nikogo mi nie potrzeba. Puściłem sobie krew...
Raptem przerwał, spostrzegając księdza, i poruszył się tak groźnie, że wuj Paskal z pośpiechem objaśnił:
— To mój siostrzeniec, nowy proboszcz w Artodach, dobry chłopiec... Cóż u dyabła, nie po to tłukliśmy się po drogach o takiej porze, aby pana zjeść, ojcze Jeanbernat.
Stary uspokoił się trochę.
— Nie chcę u siebie klechy, mruczał. Od tego samego można zdechnąć. Już jak ja będę się wynosił, doktorze, to proszę tylko bez mikstur i bez księży, bo inaczej pogniewałbym się z panem. Niechże ten już wejdzie, kiedy to pański siostrzeniec.
Ksiądz Mouret oniemiał. Stał pośrodku alei, przypatrując się dziwacznej postaci tego odludka, pokiereszowanego zmarszczkami, z twarzą ceglastą, z członkami wyschniętemi i pokręconemi jakby zwoje sznurów. Zdawał się nieść swoje osiemdziesiąt lat z ironiczną pogardą dla życia. Oburzył się znowu, kiedy doktór sprobował wziąć go za puls.
— Dajcież mi pokój! Mówię, że puściłem sobie krew nożem! I już po wszystkiem... Któryż to chłop, bydlę, poszedł panu dokuczać? Doktór, ksiądz, czemuż jeszcze nie karawaniarze!... Ostatecznie, co chcecie, ludzie są głupi. Niechże nam to nie przeszkadza napić się wina.
Wyniósł stary stół, postawił na nim butelkę i trzy szklanki. Napełnił je po brzegi, stuknął się ze swoimi gośćmi. Jego rozdrażnienie topniało w rubasznej wesołości.
— Tem się ksiądz proboszcz nie struje — rzekł. — Szklanka dobrego wina, nie grzech. Naprzykład, bez obrazy księdza, pierwszy to raz trącam się z sutaną. Nieborak ksiądz Caffin, poprzednik proboszcza, nie chciał ze mną dysputować... Bał się...
Zaśmiał się i mówił dalej:
— Proszę sobie wyobrazić, podjął się on dowieść mi, że Bóg istnieje... Przypominałem mu to przy każdem spotkaniu. On zmykał i to ze wstydem, zapewniam.
— Jakto? Bóg nie istnieje! — zawołał ksiądz Mouret, wychodząc ze swego osłupienia.
— O, wiele tylko ksiądz zechce, odparł żartobliwie Jeanbernat. Rozpoczniemy na nowo ze sobą, jeżeli to księdzu ma zrobić przyjemność... Tylko uprzedzam, że jestem bardzo biegły. Jest tu w jednym pokoju na górze kilka tysięcy tomów, uratowanych w czasie pożaru w Paradou, wszyscy filozofowie z osiemnastego wieku, kupa starych książek o religii. Dowiedziałem ja się tam ładnych rzeczy... Od dwudziestu lat czytam to... No, będzie ksiądz proboszcz miał z kim gadać.
Wstał. Szerokim ruchem ręki wskazał na cały widnokrąg, ziemię, niebo, powtarzając uroczyście:
— Niema nic, nic, nic... Jak słońce zdmuchną, będzie koniec.
Doktór Paskal trącił lekko łokciem księdza Moureta. Przymrużał oczy, śledząc starca z ciekawością, przytakując głową, aby go pobudzić do mówienia.
— Zatem, pan jest materyalistą, ojcze Jeanbernat, — zapytał.
— Eh, ja tam sobie jestem tylko biedakiem — odrzekł stary, zapalając fajkę. — Kiedy hrabia de Corbière, którego byłem mlecznym bratem, umarł po nieszczęśliwym upadku z konia, dzieci aby się mnie pozbyć, wysłały mię do pilnowania tego parku Śpiącej królewny. Miałem sześdziesiąt lat, myślałem żem bliski końca. A śmierć zapomniała o mnie. Musiałam sobie urządzić jakąś norę... Widzicie, kiedy się żyje samotnie, to wkońcu patrzy się na wszystko w dziwny jakiś sposób. Drzewa przestają być drzewami, ziemia przybiera wyraz osoby żywej, kamienie opowiadają historye. Głupstwa, jednem słowem. Wiem takie tajemnice, któreby was przeraziły. Zresztą cóż robić na tej piekielnej pustyni? Odczytywałem stare książki; zabawniejsze to było dla mnie niż polowanie... Hrabia, który klął jak poganin, powtarzał mi zawsze: „Jeanbernat, mój chłopcze, spodziewam się, że mogę rachować na ciebie w piekle, abyś mi tam służył tak, jak byłbyś mi służył w niebie“.
Zrobił znowu swój szeroki ruch ukazujący na cały horyzont, i znowu mówił:
— Czy słyszycie, nic, niema nic... To wszystko farsa.
Doktor Paskal zaśmiał się.
— W każdym razie, farsa piękna, — rzekł. — Ojcze Jeanbernat, nie jesteś pan szczery. Podejrzewam, że mimo tego pozornego zniechęcenia jesteś pan zakochany. Przed chwilą wspominałeś coś bardzo czule o drzewach i kamieniach.
— Nie, doprawdy — mruknął starzec — przeszło mi to. Dawniej, przyznaję kiedy pana poznałem i kiedyśmy razem zbierali rośliny, byłem dość głupi, aby kochać różne rzeczy w tej wielkiej szachrajce, naturze. Na szczęście owe stare książki zabiły to... Jabym chciał, aby mój ogródek był mniejszy; nie wychodzę na drogę, dwa razy wciągu roku. Widzicie tę ławkę. Przesiaduję tu całe dnie, przypatrując się jak sałata rośnie.
— A wycieczki wasze wkoło parku?
— Parku? — powtórzył Jeanbernat z miną głębokiego zdumienia. Ależ więcej niż dwanaście lat już, jak tam noga moja nie postała! Cobym ja tam robił na tym cmentarzu? To za duże. Głupia rzecz, te drzewa bez końca, te mchy, te połamane posągi, te dziury, w których co krok można kark skręcić. Kiedy ostatni raz tam chodziłem, tak ciemno było pod liśćmi, tak mocno ziało trucizną leśnych kwiatów, takie dziwne jakieś podmuchy przechodziły po alejach, że doświadczyłem jakby strachu. I odgrodziłem się, aby mi park tu nie wszedł... Kąt jakiś na słońcu, przedemną trzy flance sałaty, duży płot zakrywający mi cały widnokrąg, i ot aż zawiele dla mnie. Nic, oto czegobym ja pragnął, nic zupełnie, coś tak ciasnego, żeby się już nic z zewnątrz nie dostało do mnie. Dwa metry ziemi, uważacie, byle zdechnąć.
Uderzył pięścią w stół, podnosząc nagle głos, krzycząc do księdza Moureta:
— No, księże proboszczu, jeszcze szklankę. Dyabeł nie siedzi na dnie butelki!
Księdzu było jakoś nieswojsko. Nie czuł się na siłach do zwrócenia ku Bogu tego dziwnego starca, którego rozum wydał mu się mocno nadwerężony. Teraz przypominał sobie paplaniny Teuse o filozofie, jak Jeanbernata nazywali chłopi w Artodach. Okruchy skandalicznych historyj snuły mu się niewyraźnie w pamięci. Wstał, dając znak doktorowi, chcąc opuścić ten dom, gdzie w samem powietrzu zdawała się unosić jakby woń potępienia. Ale pośród tej głuchej obawy, zatrzymywała go tu szczególniejsza jakaś ciekawość. Nie odchodził, lecz przeszedł na koniec ogródka, przeglądając sień, jakby dla tego, aby wyjrzeć dalej poprzez ściany. Przez duże, otwarte drzwi, widać było tylko czarną klatkę schodów. Więc powracał, szukając jakiej dziury, jakiego wyjścia na to morze liści, którego sąsiedztwo czuł po wielkim szmerze, zdającym się bić w dom niby fale szumiące.
— A mała? Jakże się ma? — zapytał doktór, biorąc kapelusz?
— Nieźle — odrzekł Jeanbernat. — Nigdy jej niema. Podziewa się gdzieś całemi godzinami. A może jednak właśnie jest w pokojach na górze.
Podniósł głowę i zawołał:
— Albino! Albino!
I ruszając ramionami:
— Niema co, sławny latawiec... Dowidzenia, księże proboszczu. Jestem na usługi każdej chwili.
Ksiądz Mouret nie miał czasu podnieść tego wyzwania filozofa. W głębi sieni otworzyły się nagle drzwi; w czarnej ścianie stał się wyłom olśniewający. Było to jakby widmo dziewiczego lasu, głąb wysokiego, olbrzymiego boru, oblanego słońcem. W tej błyskawicy, ksiądz pochwycił jasno w oddali szczegóły wyraźne: jakiś duży żółty kwiat na środka trawnika, szeroką wstęgę wody spadającą z wysokiego kamienia, kolosalne drzewo pełne gwaru ptaków; wszystko utopione, splątane, rozbujało wśród takiej obfitości bezładnej zieleni, takiego rozigranego nadmiaru roślinności, iż horyzont cały był już tylko jednym wybuchem rozkwitu. Drzwi się zatrzasnęły, wszystko znikło.
— A gafgan! — krzyknął Jeanbernat — mowa była w Paradou!
Albina śmiała się na progu sieni. Miała spódnicę pomarańczową i chusteczkę czerwoną na piersiach związaną z tyłu, co nadawało jej wygląd świątecznie przybranej cyganki. I z głową w tył przechyloną śmiała się jeszcze, tryskająca wesołością, szczęśliwa ze swoich kwiatów, kwiatów leśnych, wplecionych w jasne włosy i otaczających jej szyję, stanik, przedramiona, cienkie, nagie i złotawe. Była jakby wielkim bukietem z mocnym zapachem.
— No, ładnie wyglądasz! — łajał stary. — Czuć ciebie trawą aż do zapowietrzenia... Czy uwierzyłby kto, że ona ma szesnaście lat, ta lalka.
Albina, niezmieszana, śmiała się jeszcze bardziej. Doktór Paskal, wielki jej przyjaciel został powitany uściskiem.
— Więc ty nie boisz się w Paradou? — zapytał.
— Czegóżbym się miała bać? — rzekła ze ździwieniem w oczach. Mury są za wysokie, nikt wejść nie może... Niema tam nikogo, tylko ja. To mój ogród, należy do mnie wyłącznie. Niesłychanie wielki jest. Jeszcze nie znam końca.
— A zwierzęta? — przerwał doktór.
— Zwierzęta? Zwierzęta nie są złe, znają mnie dobrze.
— Ależ pod drzewami ciemno?\
— Zapewne, jest cień; bez tego słońceby mi spaliło twarz... Dobrze jest w cieniu, między liśćmi.
I kręciła się, napełniając ciasny ogródek szelestem swoich spódnic, roznosząc ten cierpki zapach zieloności, którym była przesiąknięta. Uśmiechnęła się księdzu Monretowi bez żadnego zawstydzenia, nie uważając na ździwione spojrzenia jakiemi za nią wodził. Ksiądz się odsunął. To dziecko z jasnemi włosami, z długą twarzą pełną życia, wydawało mu się tajemniczą, a niepokojącą córką owego boru dostrzeżonego w blaskach słońca.
— Mam gniazdo kosów. Chce pan je mieć? — zapytała Albina doktora.
— Nie, dziękuję — odrzekł tenże śmiejąc się. — Trzebaby je dać siostrze księdza proboszcza, która bardzo lubi zwierzęta... Do widzenia, Jeanbernat.
Ale Albina napadła księdza.
— Pan jest proboszczem w Artodach, prawda? Pan ma siostrę? Przyjdę ją odwiedzić... Tylko nic mi pan nie będzie mówił o Bogu. Mój wuj nie chce.
— Nudzisz nas, idź sobie — rzekł Jeanbernat, ruszając ramionami.
Skoczyła jak koza i znikła, pozostawiając za sobą deszcz kwiatów. Słychać było trzaśnięcie jakiemiś drzwiami, a później śmiech za domem, śmiech dźwięczący donośnie, a oddalający się i ginący jakby w galopie dzikiego zwierzęcia puszczonego na trawę.
— Zobaczycie, że w końcu będzie nocowała w Paradou, mruknął stary swoim obojętnym tonem.
A odprowadzając gości:
— Doktorze — rzekł — jeżeli pan kiedy w tych dniach zastanie mię umarłym, niechże mi pan odda tę przysługę i wrzuci mię, w jamę gnojową, ot tam za mojemi sałatami... Dobra noc panom.
Opuścił drąg zamykający płot. Dom powrócił do swego błogiego spokoju, w południowym skwarze, pośród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach.




IX.

Tymczasem kabryolet jechał znów wklęsłą drogą wzdłuż ciągnącego się bez końca muru Paradou. Ksiądz Mouret milczący, podnosił oczy, spoglądał na wielkie gałęzie wyciągające się po nad murem, jak ramiona olbrzymów ukrytych. W parku odzywały się szmery, szelesty skrzydeł, drżenia liści, skradające się skoki łamiące gałęzie, jakieś wielkie westchnienia uginające młode pędy, całe tchnienie życia przelatujące po wierzchołkach lasu drzew. I chwilami na pewien krzyk ptaka, podobny do ludzkiego śmiechu, ksiądz obracał głowę niespokojnie.
— Śmieszny kawał łobuza! — mówił wuj Paskal, popuszczając trochę lejców. Miała dziewięć lat kiedy się dostała do tego poganina. Jego brat, który zrujnował się niewiem już dobrze jak. Mała znajdowała się gdzieś na pensyi, kiedy ojciec się zabił. Była to nawet panna, uczona już, czytająca, haftująca, paplająca, grająca na fortepianie. I kokietka, no! Widziałem ją kiedy przyjechała w ażurowych pończoszkach, spódniczkach haftowanych, kryzach, mankietach, falbanach... Długo potrwały falbany, to prawda!
Śmiał się. Wielki kamień na drodze o mało nie wywrócił kabryoletu.
— Cudem mój wózek nie zostawi tu koła, na tej haniebnej drodze! — mruknął. — Trzymaj się dobrze, mój chłopcze.
Mur ciągnął się jeszcze zawsze. Ksiądz nasłuchiwał.
— Rozumiesz — zaczął znów doktór — że Paradou ze swem słońcem, kamieniami, ostami, zjadłoby codzień nowy strój. Zrobiło ono sobie trzy czy cztery kąski z pięknych strojów małej. Wracała naga... Teraz ubiera się jak dzika kobieta. Dzisiaj była jeszcze możliwa. Ale zdarza się czasem, że ma na sobie koszulę tylko i trzewiki... Słyszałeś? Paradou należy do niej. Zaraz na drugi dzień po przybyciu objęła je w posiadanie. Żyje sobie tam, wyskakując przez okno, jak Jeanbernat zamknie drzwi, wymykając się bądźcobądź, idąc niewiadomo gdzie, do głębi jakichś dziur zatraconych, znanych tylko jej jednej... Musi sobie ładnie używać na tej pustyni.
— Proszę no posłuchać, wuja — przerwał ksiądz Mouret. — Słychać za tym murem, jakby kłus jakiegoś zwierzęcia.
Wuj Paskal posłuchał.
— Nie — rzekł po chwili milczenia — to turkot kabryoletu po kamieniach... Teraz mała nie wygrywa na fortepianach. Myślę nawet, że i czytać już nie umie. Wyobraź sobie pannę przywróconą do stanu łobuza na swobodzie, puszczonego dla rozrywki na bezludną wyspę. Został jej tylko jeszcze wytworny uśmiech zalotny, kiedy chce... A, już gdybyś kiedy wiedział o jakiej dziewczynie do wychowania, nie radziłbym ci powierzać jej staremu Jeanbernat. On ma taki zupełnie pierwotny sposób pozostawiania swobody działaniu natury... Kiedy raz pozwoliłem sobie mówić mu o Albinie, odpowiedział, iż nie należy tamować wzrostu drzew. Rzekł wtedy, że jest za „normalnym rozwojem temperamentów“... Bądźcobądź oboje są bardzo zajmujący. Ile razy jestem gdzie w pobliżu, odwiedzam ich.
Wreszcie kabryolet wydostał się z zaklęsłej drogi. Mur parku Paradou tworzył tu róg, zaginając się i wijąc następnie po górnej części stoków w dal nieprzejrzaną, W chwili, kiedy ksiądz Mouret odwracał głowę, aby ostatni raz spojrzeć na tę szarą zaporę, której nieprzenikniona surowość w końcu dziwnie go drażniła, dał się słyszeć szelest gałęzi gwałtownie potrząsanych, podczas gdy bukiet młodych brzóz zdawał się z ponad muru kłaniać jadącym.
— Wiedziałem dobrze, że jakieś zwierzę biegnie tamtędy za murem — rzekł ksiądz.
Ale chociaż nie widzieli nikogo, chociaż nie dostrzegali w powietrzu nic, prócz brzóz coraz gwałtowniej kołysanych, posłyszeli dźwięczny, śmiechem przerywany głos, który wołał:
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia, księże proboszczu!... Ja całuję drzewo, drzewo posyła wam moje pocałunki.
— E!... to Albina — rzekł doktór Paskal. — Musiała kłusować zapewne równo z naszym kabryoletem. Przeskakuje sobie przez krzaki jak nic, ta mała czarodziejka!
I zawołał:
— Dowidzenia, kochanie!... Ależ duża jesteś, kiedy możesz nam się tak kłaniać.
Śmiech głośniejszy się odezwał, brzozy pokłoniły się niżej, rozsiewając liście szeroko dokoła, aż na budę kabryoletu.
— Jestem tak duża jak drzewa, wszystkie liście co spadają — to pocałunki — zaczął znów głos, zmieniony przez oddalenie, taki muzykalny, taki rozpływający się w tchnieniach parku, że młody ksiądz drżał.
Droga stawała się lepszą. Z góry widać było Artody w głębi spieczonej doliny. Kiedy kabryolet przerzynał drogę we wsi, ksiądz nie chciał się żadną miarą zgodzić na to, aby wuj go odwiózł na probostwo. Wyskoczył z kabryoletu mówiąc:
— Nie, dziękuję, wolę przejść się, dobrze mi to zrobi.
— Jak chcesz — odpowiedział w końcu doktór.
I ściskając jego rękę:
— No cóż? Gdybyś miał samych takich parafian jak ten Jeanbernat, tobyś nieczęsto potrzebował się trudzić... Ostatecznie, sam chciałeś jechać... Bywajże zdrów. A gdyby ci cokolwiek dolegało, czy w dzień czy w nocy, to przysyłaj po mnie. Wiesz, że całą rodzinę leczę bezpłatnie... Do widzenia, mój chłopcze.




X.

Skoro ksiądz Mouret znalazł się znowu sam, na pełnej kurzu drodze, odetchnął swobodniej. Te pola kamieniste przywracały go do jego marzenia o twardej surowości, o życiu życiem wewnętrznem na pustyni. Wzdłuż owej wklęsłej drogi, drzewa oblały mu kark jakąś świeżością niepokojącą, którą palące słońce teraz wysuszało. Nędzne migdałowe drzewa, ubogie zboża, marne winorośle po obu stronach drogi uspokajały, oswabadzały z tego pomięszania, w które wprawiły go podmuchy zbyt urodzajnego Paradou. I w pośród oślepiającej jasności spływającej z nieba na tę ziemię nagą, bluźnierstwa Jeanbernata nie rzucały już najmniejszego cienia. Ucieszył się bardzo, gdy podnosząc głowę spostrzegł na horyzoncie nieruchomy słup Samotnika i różową plamę dachówek kościoła.
Ale w miarę zbliżania się, inny niepokój ogarniał księdza. Teuse pięknie go przyjmie wobec jego śniadania zimnego, czekającego zapewne już od dwóch godzin. Wyobrażał sobie jej groźną twarz, powódź słów, które będzie słyszał przez całe popołudnie. Wychodząc z Artodów, poczuł: tak żywą obawę, iż zawahał się, tchórząc i namyślając się, czyby nie było roztropniej okrążyć i wejść przez kościół. A gdy tak rozważał, Teuse we własnej osobie pojawiła się na progu plebanii, w czepku na bakier, z pięściami na biodrach. Skurczył się, musiał wchodzić na górę pod tem spojrzeniem burzą brzemiennem, ciążącem mu na ramionach.
— Widzę już dobrze, że się spóźniłem, moja dobra Teuse — jąkał jeszcze ze ścieżki.
Teuse czekała dopóki nie stanął wprost niej, tuż blizko. Wtedy spojrzała mu między oczy, wściekle; nic nie mówiąc, odwróciła się i poszła naprzód, aż do sali jadalnej, tupiąc swojemi wielkiemi piętami, taka wyprężona ze złości, że prawie wcale nie kulała.
— Miałem tyle interesów — zaczął ksiądz, przerażony tem milczącem powitaniem. — Biegam od samego rana...
Ale zamknęła mu usta nowem spojrzeniem, tak przeciągłem, takiem zagniewanem, aż nogi się pod nim ugięły. Usiadł, zabrał się do jedzenia. Usługiwała mu ze sztywnością automatu, stawiając talerze z taką gwałtownością, iż mogły się stłuc. Milczenie stawało się strasznem, trzeciego kęsa już przełknąć nie mógł, zdławiony wzruszeniem.
— A czy siostra moja zjadła śniadanie? — zapytał. — Bardzo dobrze zrobiła. Trzeba zawsze jeść śniadanie kiedy jestem zajęty za domem.
Żadnej odpowiedzi. Teuse, stojąc, oczekiwała kiedy wypróżni swój talerz, aby mu takowy porwać. Czując że nie będzie mógł jeść wobec tej pary nieubłaganych oczu, prześladujących go, odsunął talerz. Ten gniewny ruch był jakby uderzeniem bicza, które wyrwało Teuse z jej upartej zaciętości. Skoczyła.
— A, to tak! — zawołała. — To jeszcze ksiądz proboszcz będzie się gniewał. Bardzo dobrze. Ja się wynoszę! Proszę mi zapłacić koszta podróży, żebym mogła powrócić do siebie. Dosyć mam tych Artodów i waszego kościoła! I wszystkiego!
Zdejmowała swój fartuch drżącemi rękami.
— Przecie widział ksiądz dobrze, że ja nie chciałam się odzywać... To ma być życie! To tylko kuglarze wędrowni tak robią, księże proboszczu! Jedenasta teraz, prawda? I żeby się nie wstydzić siedzieć jeszcze przy stole blizko o drugiej? To nie po chrześciańsku, nie, to nie po chrześciańsku!
Potem, stając przed nim:
— Ostatecznie, zkądże ksiądz proboszcz wraca? Kogo ksiądz proboszcz widział? co za sprawa mogła księdza proboszcza zatrzymać?... Żeby ksiądz proboszcz był dzieckiem, toby dostał rózgą. To nie dla kapłana włóczenie się po publicznych drogach, w sam upał, jak jaki łajdaczyna bez dachu... A ładnie ksiądz wygląda, trzewiki aż białe, sutana pełna kurzu! Kto wyczyści tę sutanę? Kto kupi drugą? Ależ proszę mówić przynajmniej, proszę powiedzieć, co ksiądz proboszcz robił! Daję słowo, żeby się tak księdza proboszcza nie znało, toby można przypuszczać dziwne rzeczy. I, chce ksiądz proboszcz wiedzieć? Otóż nie dałabym za to gardła. Jak kto śniadanie je o takiej porze, to już wszystko potrafi!
Ksiądz Mouret, uspokojony, pozwalał burzy przejść. Popędliwe słowa starej służącej sprawiały mu jakby ulgę nerwową.
— No, moja poczciwa Teuse — rzekł — najprzód trzeba włożyć napowrót fartuch.
— Nie, nie — wołała — to rzecz skończona, ja odchodzę.
Ale on wstał i śmiejąc się, przywiązał jej fartuch. Ona wyrywała się, jąkała:
— Powiadam księdzu, że nie!... Pochlebca z księdza. Widzę ja grę, widzę dobrze, że ksiądz mię chce zbałamucić słodkiemi słówkami!.. Gdzież ksiądz był? Potem zobaczymy...
Zasiadł przy stole, wesoło, jak człowiek, który już wygrał sprawę.
— Najprzód — rzekł — trzeba mi pozwolić zjeść... umieram z głodu.
— Spodziewam się — mruknęła rozczulona. — Czy jest w tem sens?... Chce ksiądz, to dodam dwa jaja sadzone? To prędko będzie. Zresztą, jeżeli księdzu tego dosyć... I wszystko zimne! A ja się tak starałam, żeby dobre były kotlety! A teraz co się z nich zrobiło! Zupełnie podeszwy stare... Szczęście jeszcze, że ksiądz proboszcz nie jest takim smakoszem, jak ksiądz Caffin... O, jużto ksiądz proboszcz ma swoje zalety, nie przeczę.
Usługiwała mu z macierzyńską troskliwością, nie przestając gadać. A kiedy skończył, pobiegła do kuchni zobaczyć, czy kawa jeszcze gorąca. Zupełnie sobie folgując, kulała jak nigdy, rozradowana pogodzeniem się. Zwykle ksiądz Mouret obawiał się kawy, sprowadzającej mu wielkie zaburzenia nerwowe; ale w tym wypadku, chcąc przypieczętować pokój, przyjął filiżankę, którą mu przyniosła. A gdy zapomniał się chwilę dłużej przy stole, ona usiadła naprzeciw niego, powtórzyła zwolna, jak kobieta dręczona ciekawością:
— Gdzie ksiądz był, księże proboszczu?
— Ależ — odpowiedział z uśmiechem — widziałem Bryszetów, mówiłem z Bamboussem...
Teraz musiał jej opowiedzieć co mówili Bryszeci, co postanowił Bambousse, i jaką mieli minę, co i gdzie w polu robili. Kiedy się dowiedziała o odpowiedzi ojca Rozalii:
— Dalibóg! — zawołała — gdyby małe umarło, ciąża by się nie rachowała.
A składając ręce z uwielbieniem pełnem zazdrości.
— Ależ to się ksiądz proboszcz musiał nagadać! Więcej niż pół dnia nim się do tego punktu doszło!... I ksiądz proboszcz sobie tak pomalutku wracał? Musiał być piekielny upał na drodze?
Ksiądz wstał, nie odpowiadał. Chciał mówić o Paradou, zasięgnąć wiadomości. Ale z obawy zbyt żywego wypytywania, przez jakiś nieokreślony wstyd, do którego nie przyznawał się sam przed sobą, zamilczał o swych odwiedzinach u Jeanbernata. Położył tamę dalszemu badaniu, zapytując:
— A gdzież jest moja siostra? Nie słyszę jej.
— Niechno ksiądz pójdzie — rzekła Teuse — śmiejąc się i kładąc palec na ustach.
Weszli do sąsiedniego pokoju, salonu wiejskiego, oklejonego papierem w kwiaty popielate, wyblakłe. Były tam cztery fotele i kanapa, wszystko obite włosiennym materyałem, Na kanapie spała Dezyderya. Wyciągnęła się zupełnie, głowę opierając na obu pięściach zaciśniętych. Spódnice zwisały odkrywając kolana a ręce podniesione, nagie aż po łokcie, podwyższały nieco potężne linie piersi. Dość silne sapanie dobywało się z pomiędzy warg czerwonych, na wpół otwartych, ukazujących zęby.
— A co? Ot śpi! — szepnęła Teuse. — Nie słyszała nawet, jak ksiądz na mnie krzyczał przed chwilą... Ani słowa, musi być porządnie zmęczona. Proszę sobie wyobrazić, że czyściła swoje zwierzęta prawie do samego południa... Jak zjadła, poszła tutaj, padła jak ołów i już się nie ruszyła.
Ksiądz patrzył na nią przez chwilę z wielką czułością.
— Trzeba jej dać się wyspać, dopóki zechce — rzekł.
— Naturalnie... Co za nieszczęście, że z niej takie biedactwo! Proszę spojrzeć na jej ramiona! Kiedy ją ubieram, myślę zawsze, coby to za piękna była kobieta! Wspaniałychby ksiądz proboszcz siostrzeńców miał od niej... Czy nie uważa ksiądz, proboszcz, że ona podobna do tej kamiennej pani, co jest w hali zbożowej w Plassans?
Chciała mówić o Cybeli rozciągniętej na snopkach, pracy jednego z uczniów Pugeta, wyrzeźbionej na fasadzie hali. Ksiądz Mouret, nie odpowiadając, popchnął ją lekko z salonu, polecając, aby robiła jak najmniej hałasu.
I aż do wieczora wielka cisza panowała na probostwie. Teuse kończyła swoje pranie, w podcieniu przy kuchni. Ksiądz, w głębi szczupłego ogrodu, z brewiarzem opuszczonym na kolana, był pogrążony w pobożnej kontemplacji, a z kwitnących brzoskwiń leciał deszcz różowych płatków.




XI.

Około szóstej nastąpiło raptowne przebudzenie. Hałaśliwie otwierane i zamykane drzwi i wybuchy śmiechu wstrząsnęły całym domem i pojawiła się Dezyderya, z włosami spadającemi, z rękami zawsze jeszcze obnażonemi po łokcie, wołając:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Gdy spostrzegła brata w ogrodzie, przybiegła, usiadła przez chwilę na ziemi u jego stóp, błagając:
— Chodźże zobaczyć zwierzęta!... Nie widziałeś jeszcze zwierząt, powiedz sam! Zobaczysz, jakie one teraz śliczne!
Prosiła go długo. Nie lubił kurników. Ale widząc łzy w oczach Dezyderyi, ustąpił. Wtedy rzuciła mu się na szyję, z nagłem rozradowaniem młodego psa, śmiejąc się głośniej, nie otarłszy sobie nawet policzków.
— Jaki ty jesteś kochany! — mówiła, pociągając go. — Zobaczysz kury, króliki, gołębie i moje kaczki, które mają świeżą wodę, i moją kozę, której pokój jest teraz taki czysty, jak mój... Wiesz, mam trzy gęsi i dwa indyki. Chodź prędko; zobaczysz wszystko.
Dezyderya miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Wychowana na wsi u swojej mamki, chłopki i Saint-Eutrope, wyrosła wśród nawozu. Z próżnym mózgiem, bez myśli poważnych jakiegobądź rodzaju, korzystała z tłustego gruntu, ze swobodnego powietrza wiejskiego, rozwijając się cała w ciało, stając się pięknem zwierzęciem, świeżem, białem, z krwią różową, z jędrną skórą. Była to, jakby oślica rasowa, posiadająca dar śmiechu. Pomimo babrania się od rana do wieczora, zostały jej jednak kształtne ręce, nogi, szyja, miękie linie kibici, mieszczańskie wydelikacenie dziewiczego ciała; tak że była ona stworzeniem osobnem, ani panną, ani chłopką, dziewczyną przez ziemię wykarmioną, z pełnemi ramionami i nizkiem czołem bogini.
Głupowatość jej zapewne zbliżyła ją do zwierzał. Między niemi tylko czuła się w swoim żywiole, rozumiała ich mowę lepiej, aniżeli ludzką, pielęgnowała je z czułością macierzyńską. W braku ciągłości w rozumowaniu, miała instynkt, który ją stawiał na równi z niemi. Na pierwszy ich krzyk, wiedziała, co im dolega. Obmyślała łakocie, na które rzucały się żarłocznie. Jednym gestem uspakajała ich spory, zdawała się poznawać od jednego spojrzenia ich charakter dobry, czy zły, opowiadała obszerne historye, dawała szczegóły tak obfite, tak dokładne o sposobie bycia najmniejszego pisklęcia, iż zdumiewała głęboko ludzi, dla których jedno małe kurczę nie różni się niczem zupełnie od drugiego małego kurczęcia. Jej kurnik stał się tym sposobem całym krajem, w którym ona była panią samowładną; krajem z organizacją bardzo skomplikowaną, zakłócanym przez rewolucye, zaludnionym przez istoty najrozmaitsze, których kroniki ona jedna znała. Ta pewność instynktu sięgała tak daleko, że odróżniała węchem bełtuny między jajami wysiadywanemi i oznajmiała naprzód ilość małych w pokocie królika.
W szesnastym roku, kiedy przyszła dojrzałość dziewicza, Dezyderya nie doznawała zawrotu głowy ani nudności, jak inne dziewczęta. Rozrosła się jak dojrzała kobieta. Stała się zdrowszą, suknie pękały przy wspaniałym rozkwicie jej ciała. Od owego już czasu miała tę kibić okrągłą, swobodnie rozwiniętą, te członki szeroko osadzone, jak u starożytnego posągu, całą tę bujność tęgiego zwierza. Zdawałoby się, że wyrasta z użyźnionej ziemi swoich kurników, że wsysa żywotne soki przez swoje nogi, białe a mocne, jakby młode drzewa. I wśród rozkwitu żadne pożądanie cielesne się nie odezwało. Znajdowała ciągłe zadawolenie w poczuciu mnożenia się dokoła siebie. Z pomiędzy kup gnoju, z pomiędzy parzących się zwierząt, wydzielała się fala rodzajności, wpośród której ona doznawała uciech płodności. Coś się w niej zadowalało, gdy niosły się kury; zanosiła samice królikowi, ze śmiechem pięknej, zaspokojonej dziewczyny; doznawała szczęścia kobiety brzemiennej przy dojeniu swej kozy. Nie mogło być nic zdrowszego. Nasycała się niewinnie zapachem, ciepłem, życiem. Żadna ciekawość rozpustna nie skłaniała jej do niepokojenia się kwestyą odradzania się, wobec kogutów bijących skrzydłami, samic w połogach, kozła zatruwającego ciasną stajnię. Ze spokojem ładnego zwierzęcia, ze swojem jasnem spojrzeniem, wolnem od myśli, cieszyła się, widząc mnożenie się swego małego światka, odczuwając, jakby jakieś powiększenie własnego ciała, zapłodniona, utożsamiona do tego stopnia z temi wszystkiemi matkami, że była jakby matką wspólną, matką naturalną, rozrządzającą bez żadnego dreszczu znojem zapłodnienia.
Od czasu, kiedy Dezyderya była w Artodach, przepędzała dni swe w pełni szczęśliwości. Wreszcie spełniło się marzenie jej życia, jedyne pragnienie zakłócające jej niedołężny umysł. Posiadała swoje kurniki, norę oddaną jej zupełnie, gdzie mogła hodować swoje zwierzęta, jak sama chciała. Odtąd zagrzebała się tam, klecąc budki dla królików, wykopując sadzawkę dla kaczek, przybijając gwoździe, przynosząc słomę, odrzucając wszelką pomoc. Robota Teuse kończyła się tu na umywaniu Dezyderyi. Kurniki znajdowały się za cmentarzem; często nawet się zdarzało, iż ciekawa kura przeskoczyła przez mur i Dezyderya musiała iść ją łapać między grobami. W głębi znajdowała się szopa, w której była królikarnia i kurnik; na prawo mieszkała koza w małej stajence. Zresztą wszystkie zwierzęta żyły razem, króliki puszczone między kury, koza kąpała swe nogi między kaczkami, gęsi, indyki, perlice, gołębie żyły po braterska w towarzystwie trzech kotów. Kiedy się ukazywała przy wrotach drewnianych, niedozwalających tym zwierzętom dostać się do kościoła, witała ją wrzawa ogłuszająca.
— A co? Słyszysz je? — rzekła do brata zaraz za drzwiami jadalni.
Ale kiedy go wprowadziła, zamykając za sobą wrota, została otoczona tak gwałtownie, że prawie zniknęła. Gęsi i kaczki, kłapiąc dziobem, ciągnęły ją za spódnice; żarłoczne kury skakały do jej rąk, dziobiąc je z rozmachem; króliki kuliły się na jej stopach, w podskokach sięgających do kolan; trzy koty wskakiwały na jej ramiona, a koza beczała w głębi stajni, iż nie może się do niej dostać.
— Puśćcież mnie, bestye! — krzyczała, cała dźwięcząca swoim swobodnym śmiechem, łaskotana przez te pióra, te łapki, te dzioby, ocierające się o nią.
I nie czyniła nic dla oswobodzenia się. Dałaby się zjeść, jak powiadała, tak jej było miło czuć to życie, garnące się do niej i otulające ją ciepłem puchu. Wreszcie jeden tylko kot uparł się, by pozostać na jej plecach.
— To Moumou — rzekła. — Łapki ma jak aksamit.
I dumnie pokazując podwórze bratu, dodała:
— Widzisz, jak tu czysto!
Podwórze było rzeczywiście zamiecione, wymyte, wygracowane. Ale z tych kałuży poruszonych, z tej podściołki przewróconej widiami, wydobywała się woń dzika a tak ostra, że schwyciła księdza Moureta za gardło. Gnoje, złożone na wielką kupę pod murem od cmentarza, dymiły się.
— A co? Jaka kapa! — mówiła znów Dezyderya, prowadząc brata w te opary. — Sama wszystko tu zgromadziłam, nikt mi nie pomagał... Nie myśl sobie, to wcale nie jest brudne. To wyczyszcza. Patrz na moje ręce.
Wyciągnęła ręce, które zanurzyła była tylko w kuble wody, ręce królewskie, wspaniale zaokrąglone, wyrosłe na tym gnoju, niby róże, białe i tłuste.
— Tak, tak — mruczał ksiądz — napracowałaś się. Bardzo tu teraz ładnie.
Zwrócił się ku wrotom, ale ona go zatrzymała.
— Poczekajże! Zobaczysz zaraz wszystko. Ty się nie domyślasz.
Pociągnęła go do szopy, przed królikarnię.
— We wszystkich przedziałach są małe — rzekła, klaszcząc w ręce z zachwytu.
I zaczęła mu szeroko opowiadać o koceniu się. Musiał przykucnąć i przyłożywszy nos do kraty, słuchać drobiazgowych szczegółów. Matki, ze swemi wielkiemi, zaniepokojonemi uszami, spoglądały na nich z ukosa, zasapane, przygwożdżone ze strachu. W jednym przedziale była jama pełna sierści, w głębi której migała się w żywych ruchach, masa czarna, niewyraźna, oddychająca silnie, niby jedno ciało. Z boku małe wybiegały na brzeg jamy, niosąc głowy ogromne. Dalej były już większe, podobne do młodych szczurów, węszących, w podskokach, z sadem w powietrzu, naznaczonym białą plamą ogona. Te miały wdzięk swawolny dzieciaków, obiegając przegrody galopem, białe z oczyma blado-rubinowemi, czarne z oczyma błyszczącemi, jak węgle. Nagłe strachy rzucały niemi, odkrywając za każdym skokiem ich łapki cienkie, zrudziałe od wydzielin. I zgromadzały się do kupy tak ciasno, iż nie widać było głów.
— Ciebie się tak boją — mówiła Dezyderya. — Mnie znają dobrze.
Przywoływała je, wyciągnęła z kieszeni skórkę od chleba. Małe króliki uspokoiły się, przychodziły zwolna jeden po drugim, stając i opierając się na kracie. Zostawiała je tam przez chwilę, aby pokazać bratu różowy puszek na ich brzuchach. Potem dawała skórkę najśmielszemu. Wtedy cała gromada zbiegała się, cisnęła, wciskała, bez bójek: czasem troje małych gryzło jedną skórkę; inne uciekały, obracały się do ściany, aby zjeść spokojnie; podczas kiedy matki w głębi sapały w dalszym ciągu, nieufne, nieprzyjmując skórek.
— A, łakotnisie! — krzyknęła Dezyderya. — Oneby tak sobie jadły do jutra rana!... W nocy słychać, jak chrupią zapomniane liście.
Ksiądz powstał, ale ona nie przestawała uśmiechać się do ukochanych małych.
— Widzisz tego dużego, tam, tego co jest cały biały z czarnemi uszami... Otóż on uwielbia maki. Doskonale je wybiera z pośród innych traw... Onegdaj miał kolki, chwyciło go to pod tylnemi łapkami. Wzięłam go, trzymałam w cieple, w mojej kieszeni. A teraz, jaki tęgi. Wkładała palce między oczka kraty i głaskała małe po grzbiecie.
— Zupełnie atłas — mówiła znowu. — Ubrane są, jak książęta. A przytem eleganciki! Ot ten, wiecznie się myje. Łapki sobie ściera... Gdybyś ty wiedział, jakie one są śmieszne! Ja nic nie mówię, ale widzę dobrze ich figle. Naprzykład ten szary, co na nas patrzy, nie cierpiał jednej małej samiczki, którą musiałam umieścić osobno. Straszne rzeczy działy się między niemi. Za długoby o tem opowiadać. Otóż, kiedy ją ostatnim razem wytłukł, przybiegam wściekła i cóż widzę? Ten łotr wtulił się w kąt z miną konającą. Chciał, abym myślała, że to on został przez nią pokrzywdzony.
Przerwała sobie i zwróciła się do królika:
— Słuchaj nie słuchaj, zawsze łajdak jesteś!
I obracając się do brata:
— On rozumie wszystko, co ja mówię — szepnęła, mrugając oczyma.
Ksiądz Mouret nie mógł dłużej wytrzymać w buchającem od królikarni gorącu. Życie drgające pod tą sierścią, wydartą z brzucha matek, ziało ku niemu z siłą odurzającą go. Dezyderya, jakby się upajała stopniowo, stawała się coraz weselsza, bardziej różowa, pewniejsza siebie.
— Ależ nikt cię nie woła! — krzyknęła. — Zawsze tak wyglądasz jakbyś uciekał... A mojeż pisklęta! Wykluły się tej nocy.
Wzięła garść ryżu, rzuciła przed siebie. Kura gdakając zwołująco, zbliżyła się poważnie, a za nią cała gromada piskląt, ze świegotem i gwałtownem rozbieganiem się ptactwa zabłąkanego. Kiedy były w samym środku ziarn ryżu, matka uderzyła mocno dziobem, odrzucając ziarna które rozbiła, a małe, dziobały przed nią pośpiesznie. Zachwycające dziecęcością, półnagie, z głową okrągłą, z oczami żywemi jak ostrza stali, z dziobkiem tak śmiesznie osadzonym, z puszkiem tak zabawnie stojącym do góry, iż podobne były do trzygroszowych zabawek. Dezyderya śmiała się z uciechy, patrząc na nie.
— Kochaniątka! — szeptała.
Wzięła dwoje, po jednem do każdej ręki, okrywając je mnóstwem pocałunków. I ksiądz musiał ja oglądać szczegółowo, a ona mówiła spokojnie:
— To niełatwo odróżnić koguty. Ale co do mnie, to się nie pomylę... Ot, to jest kura, a to, także kura.
Postawiła je na ziemi. Ale inne kury zbiegały się do ryżu. Wielki kogut czerwony o piórach płomienistych, postępował za niemi, podnosząc swe szerokie łapy z pełnym ostrożności majestatem.
— Aleksander robi się przepyszny — rzekł ksiądz — aby sprawić przyjemność siostrze.
Kogut nazywał się Aleksander. Patrzył na młodą dziewczynę swojem ognistem okiem, z głową obróconą i rozszerzonym ogonem. Zbliżył się aż do brzegu jej spódnic.
— On mię lubi, — rzekła. — Tylko mnie jednej pozwala się zbliżyć do siebie. To dobry kogut. Ma czternaście kur i nie znajduję nigdy jaja bez zarodka... Prawda, Aleksander?
Schyliła się. Kogut nie uciekł przed jej pogłaskaniem. Zdawało się, że fala krwi zapala jego grzebień. Bijąc skrzydłami, z wyciągniętą szyją, wydał krzyk przeciągły, dźwięczący jakby wyszedł z trąby śpiżowej. Po czterykroć zapiał, a wszystkie koguty w Artodach odpowiadały z oddali. Dezyderyę rozbawiła bardzo zmieszana mina brata.
— A co, rozdziera ci uszy? — rzekła. — On ma głos znakomity... Ale wierz mi, że nie jest zły. To kury są złe... Czy pamiętasz tę wielką nakrapianą, co znosiła żółte jaja? Pozawczoraj zdarła sobie skórę na łapce. Jak tamte zobaczymy krew, jakby powaryowały. Wszystkie za nią chodziły, dziobały ją, piły jej krew, tak że do wieczora zjadły jej łapę. Zastałam ją, kiedy z głową za kamieniem, jak głupia, nic nie mówiąc, dawała się pożerać.
Żarłoczność kur nie przeszkadzała jej śmiać się. Opowiedziała inne okrucieństwa ze spokojem: młode kurczęta z zadem rozszarpanym, z wyciągniętemi wnętrznościami, po których odnalazła tylko szyję i skrzydła; pokot kociąt zjedzonych w stajni, w kilka godzin czasu.
— Dałbyś im człowieka — mówiła — a poradziłyby mu... A wytrzymałe! Doskonale żyją ze złamaną nogą. Z ranami, z takiemi dziurami w ciele, że pięść wlezie, zajadają jak zwykle swoją zupę. Ja dla tego lubię je; we dwa dni ciało im odrasta, a ciepłe są zawsze jakby miały zapas słońca pod piórami... Kiedy je chcę uraczyć, to kraję im mięso surowe. A robaki! Zobaczysz zaraz czy im smakują.
Pobiegła do kupy gnoju, znalazła robaka i wzięła go bez obrzydzenia. Kury rzucały się do jej rąk. Ona, podnosząc robaka bardzo wysoko, bawiła się ich łapczywością. Wreszcie otworzyła palce. Kury tłoczyły się, rzuciły, potem jedna z nich uciekła z robakiem w dziobie, goniona przez resztę. Tym sposobem był on porwany, zgubiony, odebrany znowu, aż wreszcie jedna kura z wielkim wysiłkiem gardła, połknęła go. Wtedy, wszystkie naraz się zatrzymały, z szyją przechyloną, okiem okrągłem, wyczekując drugiego robaka. Dezyderya uszczęśliwiona, wołała na nie po imieniu, mówiła im czułości; a ksiądz Mouret cofał się o kilka kroków wobec tego natężenia żarłocznego zapału.
— Nie, wcale nie nabrałem odwagi — rzekł do siostry, która chciała, aby ocenił wagę kury przez nią tuczonej. — Boję się dotykać żywych zwierząt.
Starał się uśmiechnąć. Ale Dezyderya nazwała go tchórzem.
— Jakto! a moje kaczki, gęsi, indyki! Cóibyś robił, żebyś tego wszystkiego musiał doglądać?... Ot co brudne jest, to kaczki. Słyszysz jak kłapią dziobem w wodzie? A kiedy dają nurka, widać tylko ogon prosty jak świeca... Gęsiami i indykami też rządzić niełatwo. Co? czy to nie zabawne, jak one chodzą, jedne cała białe, drugie czarne, ze swojemi dużemi szyjami. Zdawałoby się, że to panowie i panie. O, są to stworzenia, którym nie radziłabym powierzyć jednego palca. Połknęłyby ci go gładko za jednym razem... Moje palce, to całują, widzisz!
Przerwał jej mowę radosny bek kozy, która wreszcie potrafiła otworzyć źle zamknięte drzwi od stajni. W dwóch susach, zwierzę było przy niej, klękając na przednich łapach, głaszcząc ją rogami. Ksiądz znajdował, że ma ona dyabelski wyraz z tą bródką spiczastą i skośnemi oczami. Dezyderya objęła ją za szyję, pocałowała jej głowę, biegając z nią, mówiąc, że ją possie. Często się zdarzało, jak mówiła, że chcąc pić w stajni, kładła się i ssała kozę.
— Patrz, pełne są mleka — dodała, podnosząc ogromne dójki zwierzęcia.
Ksiądz przymknął oczy, jakby mu kto pokazywał coś nieczystego. Pamiętał, że w klasztorze świętego Saturnina w Plassans, widział jako ozdobę rynny kozę kamienną z mnichem. Kozy, przesiąknięte wonią kozła, z kaprysami i uporem ladacznic, pozwalające każdemu swych wymion wiszących, były zawsze dla niego istotami z piekła rodem, tryskającemi lubieżnością. Pozwolił siostrze trzymać jedną dopiero po wielu tygodniach ciągłych próśb. A sam, kiedy przychodził unikła nawet muśnięcia długiej jedwabistej sierści tego zwierzęcia, bronił swej sutany od zbliżenia się rogów.
— Zaraz cię już uwolnię — rzekła Dezyderya — spostrzegając się, że brat był coraz bardziej nieswój. Ale pierwej muszę ci jeszcze coś pokazać... Obiecujesz, że nie będziesz się gniewał? Nie mówiłam ci o tem, bo nie byłbyś chciał... Gdybyś wiedział jaka jestem kontenta!
Błagała, składając ręce i opierając głowę na ramieniu brata.
— Nowe jakie szaleństwo — rzekł tenże, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Zgodzisz się, powiedz! — mówiła z oczami połyskującemi od radości. — Nie będziesz się gniewał?... Ono takie śliczne!
Pobiegła, otworzyła niziutkie drzwi w szopie. Małe prosię wyskoczyło jednym susem na dziedziniec.
— Ach, aniołek! — rzekła z wyrazem głębokiej uciechy, patrząc jak biegło. Prosię było bardzo ładne, całe różowe, z ryjkiem wymytym w pomyjach, z obwódką brudu przy oczach, od ciągłego chlapania się w korycie. Podskakiwało, potrącając kury, przybiegając aby im zjeść to co dla nich było rzucone, napełniając ciasne podwórko swemi nagłemi obrotami. Jego uszy kłapały mu po oczach, ryjek chrapał przy ziemi; podobne było na swych cienkich nóżkach do zwierzęcia na kółkach. A z tyłu, ogon, wyglądał na kawałek sznureczka służącego do zawieszania go.
— Nie chcę tu tego zwierzęcia! — zawołał ksiądz bardzo niezadowolniony.
— Sergiuszu, mój kochany Sergiuszu — błagała znowu Desyderya — nie bądź niedobry... Widzisz jakie to niewinne, kochane maleństwo. Wymyję je i będę utrzymywała bardzo czysto. Teuse poprosiła o nie dla mnie, nie można go teraz odsyłać... Widzisz, patrzy na ciebie, poczuło cię. Nie bój się, ono cię nie zje.
Przerwała sobie, wybuchając szalonym śmiechem. Mały prosiak, ogłuszony, wpadł między nogi kozy i przewrócił ją. Zerwał się i znów pobiegł kwicząc, płosząc cały drób. Aby go uspokoić musiała Desyderya dać mu wiadro pomyj. Wlazł do wiadra po same uszy; chlupał i pomrukiwał a krótkie drgania przechodziły po jego różowej skórze. Zmoczony ogon zwisał na dół.
Ksiądz Mouret ze wstrętem słuchał chlupotania tej brudnej wody. Od kiedy tu był, chwytała go duszność, gorąco w piersiach, policzki, miał rozpalone, ręce również. Zwolna ogarniał go zawrót głowy. Czuł teraz w tem zapowietrzenia wszystko razem, smrodliwe ciepło królików i drobiu, lubieżną woń kozła, mdły zapach tłustego prosięcia. Było to jakby przesycenie powietrza płodnością zbyt wielką na jego dziewicze ramiona. Zdawało mu się, iż Dezyderya urosła, rozszerzając się w biodrach, machając ogromnemi rękami, zamiatając na ziemi swemi spódnicami tę woń potężną, w której on omdlewał. Zaledwie jeszcze zdążył otworzyć furtkę. Stopy jego przylegały do bruku wilgotnego od gnoju, tak silnie, iż sądził, że ziemia zatrzymuje go uściskiem. I naraz wróciło mu wspomnienie Paradou z wielkiemi drzewami, cieniami czarnemi, potężnemi zapachami, i nie mógł się temu obronić.
— Jesteś cały czerwony — rzekła Dezyderya, przechodząc także na drugą stronę płotu do niego. Czy nie jesteś kontent, żeś wszystko zobaczył?... Słyszysz jak krzyczą?
Zwierzęta, widząc że ona odchodzi, cisnęły się za nią do sztachet, wydając żałosne krzyki. Prosiak zwłaszcza miał kwik przeciągły piły, którą się ostrzy. A ona pięknie się im kłaniała, posyłała im całusy ręką od ust, śmiejąc się, że się tak gromadzą wszystkie za nią, jakby w niej rozkochane. Przyciskając się do brata, idąc za nim do ogrodu:
— Jabym chciała krowę — szepnęła mu do ucha, cała zarumieniona.
Spojrzał na nią z ruchem odrazu odmownym.
— Nie, nie, nie teraz — zaczęła żywo. — Póżniej pomówię o tem z tobą... W stajni byłoby miejsce. Taką śliczną, białą krowę z czerwonemi plamami. Zobaczyłbyś, jakie doskonałe mieli byśmy mleko. Koza to ostatecznie jest za mało... A jakby krowa się ocieliła!...
Tańczyła, klaskała w ręce, a ksiądz odnajdował w niej tamto powietrze kurników, które zabrała swojemi spódnicami. Zostawił ją też w ogrodzie, siedzącą na ziemi przy ulu, z którego pszczoły brzęczały jak kule złote na jej szyi, wzdłuż jej nagich rąk, we włosach, nie kłując jej wcale.




XII.

Brat Archangiasz jadał obiad na probostwie we wszystkie czwartki. Przychodził zwykle wcześnie aby pogadać o parafii. On to od trzech miesięcy, obznajmiał proboszcza z miejscowemi sprawami i udzielał wiadomości o całej dolinie. Tego czwartku, oczekując na wezwanie Teuse, poszli przechadzać się wolnym krokiem przed kościołem. Ksiądz, opowiedziawszy swoje widzenie się z Bamboussem, zdziwił się bardzo, słysząc że brat Archangiasz uważa odpowiedź chłopa za naturalną.
— On ma racyę ten człowiek — mówił brat. — Nie oddaje się tak przecie swego dobra... Rozalia niewiele warta; ale zawsze to ciężko, kiedy własna córka narzuca się hołyszowi.
— Jednakże — rzekł ksiądz Mouret — tylko małżeństwo może zaradzić temu zgorszeniu.
Brat ruszył swemi tęgiemi ramionami i zaśmiał się dziwnie.
— Może ksiądz sobie wyobraża, że poprawi okolicę tym ślubem!... Nie minie dwa lata a Katarzyna będzie w ciąży; potem znów tamte, wszystkie przez to przejdą. Kiedy tylko ślub im się daje, to już się nie oglądają na nikogo... Ci Artodowie lęgną się w nieprawości, jakby na właściwym sobie nawozie. Jest na to jedna tylko rada, już księdzu mówiłem, ukręcać szyje samicom, jeżeli się pragnie ocalić okolicę od trucizny... Nie męża, ale kija, księże proboszczu, kija!
Uspokoił się i dodał:
— Pozwólmy każdemu rozporządzać swoim majątkiem jak sam uważa.
Zaczął mówić o uregulowaniu godzin katechizmu. Ksiądz Mouret odpowiadał z roztargnieniem. Patrzył na wieś leżącą u jego stóp w słońcu zachodzącem. Ludzie powracali, chłopi niemi, stąpający ociężale, jak woły zmordowane idące do obory. Przed chatami kobiety odzywały się wołaniem, to znów rozmawiały zawzięcie od drzwi do drzwi, a gromady dzieci napełniały drogę stukotem swych grubych trzewików, popychając się, przewracając, tarzając. Jakaś człowiecza woń wzbijała się z tej kupy chwiejących się domów. Księdzu się zdawało, że jest jeszcze ciągle u Dezyderyi, wobec obfitości zwierząt mnożących się bezustanku. Odnajdował tu to samo gorąco rodzajności, te sama nieustanne połogi, których odczucie przyprawiło go było o mdłości. Żyjąc od rana w historyi tej ciąży Rozalii, w końcu myślał o tem, o brudach życia, o popędach ciała, o koniecznem odradzaniu się gatunku, siejącem ludzi jak ziarna zboża. Artodowie, to trzoda, zamknięta pomiędzy czterema pagórkami widnokręgu, płodząca i za każdym pokotem samic, rozpościerająca się bardziej na gruncie.
— Proszę — krzyknął brat Archangiasz, przerywając sobie i pokazując dziewczynę, całującą się w krzakach ze swoim kochankiem — ot tam, jeszcze jedna łajdaczka!
Machał swemi długiemi, czarnemi rękami, dopóki para nie uciekła, W oddali pa czerwonych gruntach, na skałach nagich, słońce zamierało z błyskiem pożaru. Zwolna zapadła noc. Gorąca woń lawendy stała się świeższą, niesiona przez podnoszące się teraz lekkie podmuchy. Chwilami przechodził niby oddech głęboki, jak gdyby ta ziemia okropna, namiętnością przepalona, uspokoiła się wreszcie pod szarym deszczem zmroku. Ksiądz Mouret, z kapeluszem w ręku, rozkoszując się chłodem, czuł wstępujący weń spokój cienia.
— Księże proboszczu! Bracie Archangiaszu! — zawołała Teuse. — Prędko, zupa na stole!
Był to kapuśniak, napełniający parą jadalnię probostwa. Braciszek zasiadł, wypróżniając zwolna ogromny talerz, który Teuse tylko co przed nim postawiła. Jadł dużo z jakiemś gdakaniem w gardle, tak że słychać było kiedy jedzenie wpadało do żołądka. Z oczami na łyżce, nie odzywał się wcale.
— Czy zupa nie dobra, księże proboszczu? — zapytała stara służąca. Ksiądz gmerze tylko po talerzu.
— Wcale mi się jeść nie chce, moja dobra Teuse — odpowiedział ksiądz, uśmiechając się.
— Dalibóg, nic dziwnego, jak kto wszystko do góry nogami przewraca!... Jakby ksiądz nie jadł śniadania o drogiej, toby chciał jeść teraz.
Brat Archangiasz zlał sobie do łyżki pozostałe w talerzu kilka kropel zupy i rzekł stanowczo:
— Trzeba regularnie jadać, księże proboszczu.
Tymczasem Dezyderya, która także zjadła swoją zupę, poważnie, nie odzywając się, wstała, aby pójść za Teuse do kuchni. Braciszek pozostał sam z księdzem; krajał sobie chleb na długie kęsy, które połykał, oczekując na półmisek.
— Zatem, ksiądz dzisiaj odbył długą wycieczkę? — zapytał.
Ksiądz nie miał czasu na odpowiedź. Odgłos kroków, okrzyki, donośne śmiechy, podniosły się w końcu kurytarza od strony dziedzińca. Jakby jakaś krótka toczyła się kłótnia. Jakby fletu głos, w pomięszanie wprawiający księdza, gniewał się, mówiąc szybko i gubiąc się wśród wybuchów wesołości.
— Cóż to jest? — rzekł, wstając z krzesła.
Dezyderya wskoczyła do pokoju. Chowała coś w spódnicy podwiniętej. Powtarzała z ożywieniem:
— Ależ ona śmieszna! Nie chciała wejść. Trzymałam ją za suknię; jest jednak silna i wyrwała mi się.
— O kim ona mówi? — zapytała Teuse, przybiegając z kuchni z półmiskiem kartofli, przyłożonych z wierzchu długim kawałkiem słoniny.
Młoda dziewczyna usiadła. Z nieskończonemi ostrożnościami wyjęła ze spódnicy gniazdo kosów, w którem spało troje małych. Położyła to gniazdo na swoim talerzu. Skoro tylko małe spostrzegły światło, wyciągnęły wątłe szyje, otwierając swoje krwawe dzioby, żądając jedzenia. Dezyderya klaskała w ręce, zachwycona, wzruszona nadzwyczajnie, wobec tych nieznanych sobie stworzeń.
— To ta dziewczyna z Paradou! — zawołał ksiądz, przypomniawszy sobie nagle.
Teuse stała przy oknie.
— To prawda — rzekła. — Powinnam była ją poznać po tym głosie konika polnego... A, cyganka! Proszę patrzeć, ona tu nas szpieguje.
Ksiądz Mouret się przybliżył. Zdawało mu się w istocie, że za jałowcem mignęła pomarańczowa spódnica Albiny. Ale brat Archangiasz podniósł się za nim na palcach gwałtownie, wywijając pięścią, kiwając swoją grubą głową, grzmiąc:
— Niech cię dyabli wezmą, córko zbója! Za włosy będę cię wlókł po ziemi naokoło kościoła, jeśli będziesz tu przychodziła rzucać swoje uroki!
Wybuch śmiechu, świeży jak tchnienie nocy, odezwał się ze ścieżki. Potem słychać było lekko biegnące kroki, szmer sukni płynącej po trawie, podobny do przesuwającego się węża. Ksiądi Mouret, stojąc przed oknem, śledził w oddali jasną plamę, przesuwającą się pomiędzy świerkami niby blask księżyca. Podmuchy przypływające do niego z pól, miały ten potężny zapach zieloności, tę woń leśnych kwiatów, które Albina otrząsała ze swych rąk obnażonych, ze swej swobodnej kibici, ze swoich rozpuszczonych włosów.
— Przeklęta, dziewka wiecznego zatracenia! — łajał głucho brat Archangiasz, zasiadając napo wrót do stołu.
Zjadł żarłocznie swoją porcyę słoniny, łykając całe kartofla, zamiast chleba. Żadnym sposobem Teuse nie mogła nakłonić Dezyderyi do skończenia obiadu. Duże dziecko zachwycało się gniazdem kosów, wypytując czem się to żywi, czy to niesie jaja i po czem się poznaje kogutów u tych stworzeń.
Ale stara służąca jakby coś podejrzy wała. Opierając się na swej zdrowej nodze, popatrzyła młodemu księdzu w oczy.
— To ksiądz zna tych ludzi z Paradou? — rzekła.
Wtedy, z prostotą powiedział prawdę, opowiadając swe odwiedziny u starego Jeanbernata. Tense zamieniała z bratem Archangiaszem zgorszone spojrzenia. Zrazu nie mówiła nic. Krążyła wkoło stołu, kulejąc wściekle, stukając piętami jakby miała rozbić podłogę.
— Mogłaby mi była Teuse coś o tych ludziach powiedzieć, od trzech miesięcy — rzekł w końcu ksiądz. Byłbym wiedział przynajmniej do kogo idę.
Teuse stanęła nagle, jakby jej nogi odmówiły posłuszeństwa.
— Proszę nie kłamać, księże proboszczu — wyjąkała — proszę nie kłamać, toby powiększyło jeszcze grzech księdza... Jak ksiądz śmie mówić, że ja nie opowiadałam księdzu o filozofie, o tym poganinie, co jest zgorszeniem dla całej okolicy! Co prawda, ksiądz nigdy nie słyszy jak ja mówię. Jednem uchem to księdzu wchodzi, drugiem wychodzi... Ach, żeby ksiądz mnie słuchał, toby potem nie potrzebował żałować!
— I ja wspominałem o tych obrzydliwościach — twierdził braciszek.
Ksiądz Mouret ruszył lekko ramionami.
— Ostatecznie, już nie pamiętałem — ozwał się. — Dopiero w Paradou zdawało mi się, iż przypominam sobie jakieś historye... Zresztą byłbym się udał bądźcobądź do nieszczęśliwego, bo sądziłem, że jest umierający.
Brat Archangiasz, z pełnemi ustami, uderzył gwałtownie nożem o stół, krzycząc:
— Jeanbernat to pies. Niech zdycha jak piesi
A widząc, że ksiądz przeczy głową, dodał nie dając mu przyjść do słowa:
— Nie, nie, dla niego niema Pana Boga, niema pokuty, niema miłosierdzia...
Nabrał sobie kartofli, z łokciami na stole, z brodą w talerzu, żując zapalczywie. Teuse, z zaciśniętemu wargami, blada ze złości, poprzestała ona suchem powiedzeniu:
— Proszę dać pokój; ksiądz proboszcz chce wszystko sam rozstrzygać, ksiądz proboszcz ma teraz sekrety przed nami.
Zapanowało wielkie milczenie. Przez chwilę słychać było tylko ruch szczęk braciszka, w połączeniu z dziwnemi odgłosami jego gardła. Dezyderya, otaczając swemi obnażonemi rękami gniazdo kosów leżące na talerzu, pochylała twarz, uśmiechając się do małych, przemawiając do nich długo, po cichu, właściwym sobie szczebiotem, który one zdawały się rozumieć.
— Jeżeli się nie ma nic do ukrywania, to się opowiada, co się robiło! — krzyknęła naraz Teuse.
I znów rozpoczęło się milczenie. Co najbardziej drażniło starą służącę, to tajemnica jaką ksiądz zdawał się przed nią czynić z tej bytności w Paradou. Uważała siebie za kobietę niegodnie oszukaną. Jej ciekawość była dotknięta. Przechadzała się w koło stołu, nie patrząc na księdza, nie zwracając się do nikogo, mówiąc dla ulżenia sobie.
— A jakże, ot dlaczego to się tak późno jadał... Nic nie mówiąc nikomu, lata się Bóg wie gdzie, aż do drugiej godziny. Zachodzi się do takich osławionych domów, że się potem nawet nie śmie opowiedzieć, co się robiło. Wtedy kłamie się, zdradza się wszystkich...
— Ależ — przerwał łagodnie ksiądz Mouret, który zmuszał się do jedzenia, aby nie rozgniewać bardziej Teuse — nikt mię nie pytał, czy byłem w Paradou, więc nie miałem potrzeby kłamać.
Teuse, jakby nie słyszała, ciągnęła dalej swoje:
— Ciąga się sutanę po kurzu i powraca się wyglądając, jak jaki szubrawiec, a jeżeli jaka dobra osoba, którą to obchodzi, zapyta go dla jego dobra, to ją odtrąci, potraktuje jak ladaco nie zasługujące na zaufanie. Ukrywa się jak jaki mruk, coby wolał zdechnąć, niż jedno słowo powiedzieć, nie myśląc nawet, żeby swój dom rozweselić opowiadając co widział.
Obróciła się do księdza i popatrzyła mu w oczy.
— Tak, to wszystko do księdza mówię... Ksiądz jest skryty, ksiądz jest złym człowiekiem!
Zaczęła, płakać. Ksiądz, musiał ją pocieszać.
— Ksiądz Caffin mówił mi wszystko — zawołała jeszcze.
Uspakajała się jednakże. Brat Archangiasz dojadał grubego kawałka sera, nie wydając się bynajmniej poruszonym tą sceną. Podług niego, ksiądz Mouret powinien był być trzymany krótko; Teuse dobrze zrobiła, dając mu poczuć cugle. Wypróżnił jeszcze szklankę lurowatego wina i rozparł się na krześle, trawiąc.
— Ostatecznie — zapytała stara służąca — cóż ksiądz widział w Paradou? Proszę nam opowiedzieć przynajmniej.
Ksiądz Mouret, uśmiechając się, opowiedział o szczególniejszym rodzaju przyjęcia, jakiego doznał od Jeaubernata. Teuse, zarzucająca go pytaniami, wydawała okrzyki oburzenia. Brat Archangiasz zacisnął pięści, wygrażał niemi.
— Niechaj go niebo pokarze! — rzekł — — niech spali ich, jego i tę jego czarownicę!
Wtedy znów ksiądz z kolei starał się dowiedzieć nowych szczegółów o ludziach z Paradou. Słuchał z głęboką uwagą braciszka, który opowiadał fakta potworne.
— Tak, raz ta dyablica przyszła sobie i zasiadła w szkole. Już dawno temu; mogła mieć dziesięć lat. Ja się nie sprzeciwiałem, myślałem, że wuj przysyła ją, aby się przygotować do pierwszej komunii. Przez dwa miesiące trzęsła klasą. Doprowadziła, gałgan jakiś, do tego, że ją uwielbiano. Umiała jakieś gry, wymyślała falbany z liści 1 z gałganków. A sprytna przytem, jak wszystkie takie córki piekła! Najwięcej umiała katechizmu z nich wszystkich.. Aż tu pewnego rana, stary wpada podczas lekcyi. Groził, że wszystko porozbija, krzyczał, że księża porwali mu dziecko. Musiał przyjść stróż polny, aby go wyrzucić. Mała tymczasem uciekła. Widziałem ją przez okno na polu przeciwległem, śmiejącą się ze wściekłości wuja... Ona sama z siebie przychodziła do szkoły od dwóch miesięcy a on ani tego przypuszczał. Poprostu, żeby się po górach wylatać.
— Ona wcale nie odbyła pierwszej komunii — rzekła Teuse półgłosem z lekkim dreszczem.
— Wcale — potwierdził brat Archangiasz. Musi mieć szesnaście lat. Rośnie jak bydlę. Widziałem ją biegającą na czworakach w gęstwinie jednej od strony Palud.
— Na czworakach — szepnęła służąca, obracając się do okna z niepokojem.
Ksiądz Mouret chciał wyrazić pewną wątpliwość, ale braciszek uniósł się.
— Tak, na czworakach! I skakała jak dziki kot, z podkasanemi spódnicami, pokazując uda. Żebym miał strzelbę tobym mógł powalić. Zabija się zwierzęta, które milsze są Panu Bogu... Zresztą rzecz wiadoma, że ona co nocy przychodzi miauczeć wkoło Artodów. Ma ona miauczenie ciekającej się łajdaczki. Już tej gdyby jaki mężczyzna wpadł w szpony, nie zostawiłaby mu pewnie kawałeczka Który na kościach!..
I wystąpiła cała jego nienawiść do kobiet. Uderzeniem pięści stół poruszył, krzyczał zwykłe swoje obelgi:
— Dyabła w sobie mają. Cuchną dyabłem; dyabłem cuchną nogi ich, ręce, brzuch, wszystko... To to właśnie oczarowuje głupców.
Ksiądz przytakiwał głową. Gwałtowność brata Archangiasza, gadatliwa tyrania Teuse, były jakby chłostą, jaką często rozkoszowały się jego ramiona. Z jakąś pobożną radością pogrążał się w pospolitość, między te ręce pełne prostaczego grubiaństwa. Zdawało mu się, że spokój niebiański daje się osiągnąć tą pogardą świata, tem znikczemnieniem całej jego istoty. Była to obelga, którą wymierzał swemu ciału z uradowaniem, rynsztok, w którym skwapliwie nurzał swoją delikatną naturę.
— Same brudy — rzekł — składając swą serwetę.
Teuse sprzątała ze stołu. Chciała zabrać talerz, na którym Dezyderya umieściła gniazdo kosów.
— Przecież panienka nie będzie tu spała — rzekła. — Niechże panienka da pokój tym szkaradnym stworzeniom.
Ale Dezyderya broniła talerza. Zakrywała gniazdo swemi nagiemi ramionami, nie śmiała się już, podrażniona tem, iż się jej sprzeciwiają.
— Spodziewam się, że nie będzie się tych ptaków trzymało — zawołał brat Archangiasz. — Toby nieszczęście przyniosło... Trzeba im poukręcać szyje.
I już wyciągał swoje grube ręce. Dziewczę wstało, cofnęło się drżące, tuląc gniazdo do piersi. Z oka nie spuszczała braciszka, z wargami odętemi, z miną wilczycy, gotowej do rzucenia się.
— Proszę małych nie ruszać — jąkała. — Brzydki!
Wymówiła ten wyraz z tak szczególną pogardą, że ksiądz Mouret drgnął, jakby brzydota braciszka uderzyła go po raz pierwszy. Ten poprzestał na pomrukiwaniu. Czuł głuchą nienawiść ku Dazyderyi, której świetny zwierzęcy rozwój obrażał go. Skoro wyszła cofając się, a nie spuszczając go z oczu, ruszył ramionami, żując w zębach jakąś sprośność, której nikt nie słyszał.
— Lepiej żeby poszła się położyć — rzekła Teuse. — Przeszkadzałaby nam teraz w kościele.
— Czy się zeszli? — zapytał ksiądz Mouret.
— Już oddawna dziewczęta są tu na dworze, z naręczami zieloności... Pozapalam lampy. Można będzie zacząć kiedy ksiądz zechce.
W kilka sekund później, słychać ją w było w zakrystyi, klnącą z powodu że zapałki były mokre. Brat Archangiasz, zostawszy sam z księdzem, spytał niechętnym głosem:
— To na majowe nabożeństwo?
— Tak — odpowiedział ksiądz Mouret. — Temi dniami dziewczęta okoliczne miały dużo roboty i nie mogły przyjść, by według zwyczaju ubrać ołtarz Matki Boskiej. Ceromonia ta zastała odłożona na dziś wieczór.
— Ładny zwyczaj — mruknął braciszek. — Kiedy widzę jak każda z nich kładzie swoje gałązki, mam ochotę rzucić je na ziemię, aby wyznały przynajmniej swe niegodziwości, zanim dotkną ołtarza... To wstyd znosić, aby kobiety szastały się tak blizko świętych relikwij.
Ksiądz usprawiedliwiał się gestem. Był w Artodach od tak niedawna, musiał ulegać zwyczajom.
— Kiedy ksiądz zechce, księże proboszczu? — zawołała Teuse.
Ale brat Archangiasz zatrzymał go jeszcze przez chwilę.
— Ja sobie idę — mówił. — Religia nie jest publicznicą, aby ją przybierano w kwiaty i koronki.
Szedł pomału ku drzwiom. Zatrzymał się znowu, podnosząc jeden ze swoich włochatych palców i dodając:
— Ostrożnie z tem nabożeństwem do Dziewicy...




XIII.

W kościele, ksiądz Mouret zastał z dziesięć dużych dziewcząt trzymających gałązki rozmarynu, oliwne, laurowe. Ponieważ kwiaty ogrodowe nie rosły na skałach Artodów, było we zwyczaju ubieranie ołtarza Matki Boskiej zielonością trwałą, pozostającą przez cały miesiąc maj. Teuse dodawała lewkonie ścienne, których łodygi zanurzone były w starych karafkach.
— Może ksiądz pozwoli, że ja to zrobię — zapytała. — Ksiądz nie jest przyzwyczajony... Ot, proszę tu stanąć przed ołtarzem. Powie mi ksiądz czy dekoracja księdzu się podoba.
Zgodził się i ona to naprawdę pokierowała ceremonią. Wlazła na stołek i łajała duże dziewczyny, zbliżające się kolejno ze swoją zielonością.
— Nie tak prędko! Muszę przecież mieć czas przytwierdzić gałązki. Nie można by to wszystko leciało na głowę księdzu proboszczowi... No, Babeto, kolej na ciebie. Czegoż oczy na mnie wytrzeszczasz! Śliczny ten twój rozmaryn! Żółty jak oset. Wszystkie oślice z okolicy chyba nań moczyły?... Teras ty, Ruda. Ot przynajmniej ładny laur! To z twego pola Croix-Verte.
Duże dziewki, złożywszy swe gałązki na ołtarzu, całowały takowy. Przez chwilę stały tuż przy obrusie, podając gałązki Teuse, zapominając chytrze skupionej miny, którą były przybrały wchodząc na stopień; w końcu śmiały się, potrącały kolanami, przeginając się w biodrach na brzeg stołu, opierając się piersiami o cymboryum. A ponad niemi, duża Dziewica z gipsu pozłacanego, pochylała swoją twarz malowaną, uśmiechała się swemi wargami różowemi do małego Jezusa, całego nagiego, którego trzymała na lewej ręce.
— Właśnie, Lizo! — krzyknęła Teuse — możebyś sobie usiadła na ołtarzu! Spuść zaraz spódnice! Kto tak nogi pokazuje!... Niech mi się która ośmieli tutaj rozwalać, a rzucę jej w twarz gałązki... Czyż nie możecie zachować się spokojnie!
A obracając się:
— Czy tak, podoba się księdzu? Czy ksiądz uważa, że to dobrze idzie?
Urządzała za Dziewicą niszę zieloności z wystającemi końcami gałązek, które tworzyły altanę, opadając na sposób palm. Ksiądz pochwalał i odważał się robić uwagi.
— Ja sądzę — rzekł z cicha — że trzebaby wiązanki łagodniejszej zieloności w górze.
— Bezwątpienia — mruknęła Teuse. — One mi dają tylko rozmaryn i laur... Która tam ma gałązki oliwne? Ani jedna a cóż! Boją się utracić cztery oliwki, te poganki!...
Ale weszła na stopień Katarzyna z ogromną gałęzią oliwną, z pod której nie było jej widać.
— A, ty łobuzie, masz oliwną — mówiła stara służąca.
— Dalibóg — odezwał się jakiś głos — ona ją ukradła. Widziałam jak Wincenty wyłamywał gałąź, podczas kiedy ona stała na straży.
Katarzyna, rozgniewana, przysięgała, że to nieprawda. Obróciła się, nie puszczając z rąk gałęzi, wysuwając swoją ciemnowłosą głowę z tego krzaka, który niosła; kłamała z nadzwyczajną pewnością siebie, wymyślając długą historyę, aby dowieść, że oliwne drzewo należało do niej.
— A zresztą — zakończyła — wszystkie drzewa należą do Matki Boskiej.
Ksiądz Mouret chciał w to wejść. Ale Teuse zapytała, czy kpią z niej, że tak długo musi czekać z rękami w powietrzu. I przywiązała mocno gałąź oliwną a Katarzyna tymczasem, stojąc na stołku za jej plecami, przedrzeźniała ciężki ruch, jakim Teuse obracała swoją ogromną figurę, przy pomocy swej zdrowej nogi, co nawet u księdza samego wywołało uśmiech.
— No — rzekła Teuse, schodząc do niego, aby się przypatrzeć swemu dziełu — góra już skończona... Teraz damy pęki zieleni między lichtarzami, albo może ksiądz woli wieniec biegnący wzdłuż stopni.
Ksiądz oświadczył się za wielkiemi pękami zieleni.
— Dalejże, przychodźcie — mówiła służąca — wlazłszy znowu na stołek. Nie możemy tu nocować... A ołtarza nie pocałujesz, Mietto! Czy ci się zdaje, żeś w swojej stajni?... Niechże ksiądz proboszcz popatrzy co one tam robią? Słyszę, że śmieją się jak najęte.
Podniesiono do góry jedną z dwóch lamp, i oświecono ciemną stronę kościoła. Pod chórem trzy duże dziewki zabawiały się popychaniem; jedna z nich wpadła głową do kropielnicy, co tak rozśmieszyło inne, że pokładały się od śmiechu. Zbliżyły się, patrząc bokiem na księdza, z miną uradowaną z połajania, z rozmachanemi rękami, bijącemi je po udach.
Ale co najbardziej rozgniewało Teuse, to że spostrzegła Rozalię zbliżającą się do ołtarza jak inne, ze swoją wiązką.
— Pójdziesz ty mi ztąd! — krzyknęła do niej. — Śmiałości tobie niebrak, moja kochana!... No, prędzej, zabieraj twoją wiązkę.
— Proszę, dlaczegóż to? — powiedziała zuchwale Rozalia. — Nikt chyba nie powie, że ją ukradłam.
Duże dziewczęta przybliżyły się, udając głupie, zamieniając ze sobą błyszczące spojrzenia.
— Precz — powtarzała Teuse — nie tu twoje miejsce, słyszysz?
Wreszcie, tracąc trochę cierpliwości rzuciła wyraz bardzo gruby, na który, śmiech pełen uciechy przebiegł między chłopkami.
— To i co — rzekła Rozalia. — A co robią inne? Czy kto do nich zaglądał, co?
I uznała za stosowne wybuchnąć łkaniem. Rzuciła swoje gałęzie, dała się odprowadzić o kilka kroków księdzu, który przemówił do niej bardzo surowo. Pokusił się o uciszenie Teuse, stawał się zakłopotany wobec tych dużych, bezwstydnych dziewek, co ze swemi naręczami zieleni napełniały kościół. Cisnęły się aż do stopnia ołtarza, otaczały go kawałkiem żywego lasu, przynosiły ostrą woń pachnących borów, niby wyziew ich własnych, silnych ciał.
— Pośpieszajmy, pośpieszajmy — mówił — uderzając z lekka w dłonie.
— Ba, wolałabym być w mojem łóżku — mruknęła Teuse — jeżeli się komu zdaje, że to łatwa rzecz, przymocowywać wszystkie te gałęzie.
Tymczasem przywiązywała ostatecznie między lichtarzami wysokie kity zieloności. Złożyła stołek, który Katarzyna odniosła za wielki ołtarz. Pozostało jej jeszcze urządzić dwa klomby po obu stronach ołtarza. Ostatnie wiązki gałęzi wystarczyły na to a nawet zostały jeszcze rószczki, któremi dziewczęta zasłały posadzkę aż po drewnianą balustradę. Ołtarz Matki Boskiej był gajem, zagłębiem w gęstwinie leśnej, z trawnikiem zielonym przed sobą. Teraz Teuse zgodziła się na ustąpienie miejsca księdzu. Stanął on przy ołtarzu i uderzył znów lekko w dłonie.
— Jutro — rzekł — odbędziemy znowu z paniami ćwiczenia majowe. Te, które nie będą mogły przyjść, powinny w domu przynajmniej odmówić koronkę.
Ukląkł a chłopki z wielkim szelestem spódnic klękały również, przysiadając na piętach. Powtarzały za nim modlitwę mamrotaniem niewyraźnem, w którem przebijały się śmiechy. Jedna z nich czując się uszczypniętą z tyłu, wydała okrzyk, który się starała stłumić w napadzie kaszlu, co tak rozweseliło inne, że powiedziawszy Amen, przez chwilę trzęsły się od śmiechu, z nosem przy ziemi, nie mogąc się podnieść.
Teuse odesłała te bezwstydnice, a ksiądz przeżegnawszy się, pozostał przy ołtarzu, zatopiony, jakby nie słysząc już co się działo za nim.
— Teraz wynoście się — mruczała. — Jesteście bandą nicponiów, co nawet Pana Boga uszanować nie umieją... To wstyd, nikt jeszcze nie widział nic podobnego, żeby dziewczęta tarzały się po ziemi w kościele jak bydło na łące... Co ty tam, Ruda, robisz? Jak zobaczę, że którą szczypiesz, to już ze mną będziesz miała do czynienia! Dobrze, dobrze, pokazuj mi język, powiem ja wszystko księdzu proboszczowi. Wychodzić, wychodzić, gałgany!
Odpierała je zwolna ku drzwiom, galopując w koło nich, kulejąc ze wściekłością. Udało się jej wyprowadzić wszystkie, gdy spostrzegła Katarzynę, siedzącą sobie spokojnie w konfesjonale z Wincentym; zajadali coś z ucieszoną miną. Wypędziła ich. Gdy wyjrzała z kościoła przed zamknięciem drzwi, zobaczyła Rozalię u ramienia dużego Fortunata, który na nią czekał. Znikli oboje w czarnych cieniach, w stronie cmentarza, ze stłumionym odgłosem pocałunków.
— I taka się pokazuje przy ołtarza Najświętszej Panny! — bełkotała zasuwając rygle. — Tamte nie lepsze, wiem o tem. Wszystkie one ladacznice. Poprzychodziły dziś ze swemi wiązkami, byle się pośmiać i dać się chłopcom uściskać przy wyjściu! Jutro żadna się nie pofatyguje; ksiądz proboszcz będzie sobie mógł odmawiać swoje zdrowaśki sam... Można tu już będzie zobaczyć tylko same łajdaczki, które przyjdą na schadzki.
Potrącała krzesła, posuwała je na miejsce, patrzyła czy nie wala się gdzie co podejrzanego, zanim poszła na górę spać. Podniosła w konfesyonale garść obierzyn z jabłek, które rzuciła za wielki ołtarz. Znalazła również kawałek wstążki od któregoś czepka wraz z kosmykiem czarnych włosów i zrobiła z tego małą paczkę, aby urządzić śledztwo. Zresztą kościół wydał jej się w porządku. W lampie nocnej była oliwa na noc. Podłoga na chórze mogła czekać na wymycie aż do soboty.
— Już blisko dziewiąta, księże proboszczu — rzekła zbliżając się do księdza klęczącego jeszcze. — Dobrzeby ksiądz zrobił, żeby już szedł.
Nie odpowiedział, poprzestał na łagodnem skinieniu głową.
— Tak, już wiem co to znaczy — mówiła Teuse. — Za godzinę będzie jeszcze tutaj na kamiennej posadzce, żeby dostać kolek... Idę sobie, bo mu przeszkadzam. W każdym razie, niema w tem najmniejszego sensu: śniadanie jeść wtedy kiedy ludzie siadają do obiadu, kłaść się o tej porze, kiedy kury wstają!... Ja przeszkadzam księdzu proboszczowi, prawda? Dobry wieczór. Wcale ksiądz proboszcz nie jest rozsądny, no!...
Miała już odejść, ale powróciła, aby zgasić jedną z dwóch lamp, pomrukując, że te późne modlitwy „to śmierć oliwie“. Wreszcie odeszła, otarłszy rękawem obrus na wielkim ołtarzu, jak się jej zdawało szary od kurzu. Ksiądz Mouret, z oczami wzniesionemi, z rękami przyciśniętemi do piersi, był sam.




XIV.

Kościół oświecony jedyną lampą, palącą się wśród zieloności na ołtarzu Najświętszej Panny, zalegały na obu końcach wielkie, ruchome cienie. Ambona rzucała płat ciemności aż po belki sufitu. Konfesjonał był czarną masą, odcinającą się pod chórem dziwacznym profilem rozwalonej budki. Całe światło złagodzone, jakby zazielenione przez gałęzie, spało na wielkiej Dziewicy złoconej, która zdawała się zstępować z królewską powagą, niesiona przez obłok, gdzie igrały skrzydlate głowy aniołów. Rzekłby kto, widząc lampę okrągłą, lśniącą się wśród gałęzi, że to księżyc blady wschodzi na skraju lasu, oświeca jakieś nadziemskie zjawisko, księżniczkę nieba, ukoronowaną złotem, odzianą w złoto, oprowadzającą nagość swego boskiego dziecka w głębi tajemniczego boru. Pomiędzy liśćmi wzdłuż wysokich kit, w dużej, łukowato sklepionej altanie i aż na gałązkach rozrzuconych po ziemi, rozlewały się promienie przytłumione, podobne do tego mlecznego deszczu co przenika krzaki w jasne noce. Nieokreślone jakieś odgłosy trzeszczenia dochodziły z obu ciemnych końców kościoła; wielki zegar na lewo od chóru, odzywał się wolac z głośnem sapaniem uśpionej maszyneryi. A rajskie widzenie, Matka z wązką przepaską kasztanowatych włosów, jakby ubezpieczona przez tę ciszę nocną nawy, zstępowała bliżej, uginała zaledwie trawę polanki, pod lekkim ruchem swego obłoku.
Ksiądz Mouret na nią patrzył. Była to godzina, w której lubił kościół. Zapominał żałosnego Chrystusa, skazańca umazanego okrą i laką, co konał za nim w kaplicy umarłych. Nie sprawiało mu już roztargnienia ostre światło z okien, ani wesołość poranku wchodząca ze słońcem, życie z zewnątrz, wróble i gałęzie wdzierające się do nawy przez potłuczone szyby. W tej porze nocnej, natura była umarła, cień osłaniał krepą bielone ściany, chłód kładł na jego ramiona włosiennicę zbawienną. Mógł się unicestwiać w miłości zupełnej, bezpieczny, że żadna gra światła, żaden pieszczotliwy powiew lub zapach, trzepotanie skrzydeł owadu, nie przyjdzie go wyrwać z zachwytów kochania. Msza poranna nigdy mu nie dawała tych nadludzkich rozkoszy wieczornej modlitwy.
Z niewyraźnym szeptem na ustach, ksiądz Mouret patrzył na wielką Matkę Boską. Widział ją idącą ku niemu, z głębi zielonej niszy, w blasku wzrastającym. Nie były to już promienie księżyca ślizgające się po wierzchołkach drzew; wydawała mu się ona odziana w słońce, zbliżała się z majestatem, pełna chwały, kolosalna, tak wszech potężnie, że chwilami chciał się rzucić twarzą na ziemię, aby uniknąć blasków, które biły od tej bramy otwierającej niebo. I rozpływając się całą swoją istotą w uwielbianiu, którego słowa mu na ustach zamierały, przypomniał sobie ostatnie wyrazy brata Archangiasza, jak jakie świętokradztwo. Często braciszek wyrzucał mu to osobliwe nabożeństwo do Dziewicy, które nazywał prawdziwem okradaniem Pana Boga. Podług niego miękły od tego dusze, zaspodniczała się religia, powstawała czułostkowość pobożna, mężów niegodna. Miał żal do Maryi o to, że była piękna, że była kobietą, że była matką; strzegł się jej, czując głuchą obawę aby nie uledz jej wdziękowi, jej słodyczy zwycięzkiej. „Ona księdza zaprowadzi daleko!“ — zawołał pewnego dnia do młodego kapłana, widząc w niej zarodek ludzkiej namiętności, drogę do rozkoszy w pięknych kasztanowatych włosach, w dużych jasnych oczach, w tajemnicy jej szat spadających od szyi aż na końce stóp. Był to bunt świętego, który oddzielał gwałtownie Matkę od Syna, zapytując jak ówże: „Niewiasto, cóż jest wspólnego między tobą a mną“? Ale ksiądz Mouret opierał się, padał na twarz, starał się zapomnieć szorstkości brata. Wychodził z poniżenia, w którem się pogrążył, jedynie gdy tonął w zachwycie wobec niepokalanej czystości Maryi. Kiedy sam jeden wobec wielkiej Matki Boskiej złoconej, rozmarzał się tak, że aż widział ją pochylającą się ka niemo, by mu dać warkocze do ucałowania, stawał się napowrót bardzo młodym, bardzo dobrym, bardzo silnym, bardzo sprawiedliwym, cały opanowany jakiemś życiem będąeem samą miłością.
Nabożeństwo do Matki Boskiej miał ksiądz Mouret od młodości. Dzieckiem jeszcze, trochę dziki, chroniący się po kątach, lubił myśleć o tem, że opiekuje się nim piękna pani, że dwoje oczu niebieskich, bardzo słodkich śledzi za nim wszędzie z uśmiechem. Często w nocy, gdy poczuł lekki podmuch przechodzący po jego włosach, opowiadał, że Matka Boska przychodziła go pocałować. Wzrósł wśród tej pieszczoty, w tej atmosferze pełnej szelestu boskiej spódnicy. Od siódmego roku życia zadawalniał swą potrzebę tkliwego przywiązania, wydając wszystkie pieniądze jakie otrzymywał, na kupowanie świętych obrazków i ukrywał je zazdrośnie, aby sam mógł się niemi cieszyć. A nigdy go nie nęcił Jezus niosący owieczkę, Chrystus na krzyżu, Bóg Ojciec z wielką brodą nachylający się z obłoków; zwracał się zawsze do słodkich obrazków Maryi, do jej drobnych, uśmiechniętych ust, do wytwornych rąk wyciągniętych ku ludziom. Zwolna zebrał je wszystkie: Maryę między lilią a kądzielą, Maryę niosącą dziecko niby duża siostra, Maryę uwieńczoną różami, Maryę uwieńczoną gwiazdami. Była to dla niego rodzina pięknych młodych dziewcząt, które miały wdzięk jednakowy, ten sam wyraz dobroci, tę samą twarz słodką, takie młode, iż pomimo ich nazwy Matki Bożej, wcale się ich nie bał tak, jak starszych osób. Zdawało ma się, że są w jego wieku, że są małemi dziewczynkami, któreby pragnął spotkać, małemi dziewczynkami z nieba, z któremi chłopcy pomarte w siódmym roku życia, mogą bawić się wiecznie w jakimś zakątku raju. Ale był już wtedy poważny; strzegł dorastając tajemnicy swej religijnej miłości, zdjęty wytworną wstydliwością młodzieńca. Marya rosła wraz z nim, zawsze starsza o rok albo dwa, jak przystoi przyjaciółce będącej panią.
Miała dwadzieścia lat, kiedy on miał osiemnaście. Nie całowała go już nocy, w czoło; stała o kilka kroków, z rękami złożonemi, ze swoim czystym uśmiechem, zachwycająco słodka. On nazywał ją tylko po cichu, doznając jakby omdlenia serca, wiele razy imię ukochane przechodziło przez jego usta w modlitwach. Nie marzył już o grach dziecinnych w głębi rajskiego ogrodu, ale o nieustannem wpatrywaniu się w tę postać, którejby nie chciał tknąć swym oddechem. Ukrywał nawet przed swą matką, iż kochał ją tak mocno.
Później, w kilka lat, kiedy był w seminaryum, ta wielka miłość dla Maryi, taka prawa, taka naturalna, zakłócona została głuchym niepokojem. Czy kult Maryi potrzebny był do zbawienia? Czy nie okradał Boga, oddając Maryi część swej miłości, większą część, swoje serce, siebie całego? Pytania niepokojące, walka wewnętrzna, która roznamiętniała, które przywiązywała mocniej. Zagłębił się w subtelnościach swego przywiązania. Doznawał rozkoszy nieopisanych, roztrząsając prawość swoich uczuć. Książki poświęcone czci Maryi, usprawiedliwiały go, zachwyciły, napełniły go dowodzeniami, które powtarzał ze skupieniem modlitwy. Z nich uczył się być niewolnikiem Jezusa w Maryi. Szedł do Jezusa przez Maryę. I przytaczał różnego rodzaju dowody, rozróżniał, wyciągał wnioski: Maryi, której Jezus posłuszny był na ziemi, wszyscy ludzie powinni być posłuszni; Marya zatrzymała swą potęgę Matki w niebie, gdzie była wielką rozdawczynią skarbów Boga, jedyną szafarką tronów; Marya wobec Boga stworzenie tylko, podniesiona aż do niego, stawała się węzłem ludzkim między niebem a ziemią, pośredniczką wszelkiej łaski, wszelkiego miłosierdzia; wniosek ostateczny był zawsze ten, że należało ją kochać po nad wszystko w Bogu samym. A potem przychodziły znów osobliwości teologiczne, trudniejsze, zaślubiny niebiańskiego Małżonka, Duch święty pieczętujący naczynie wybrane, otaczający Dziewicę Matkę wiecznym cudem, podający jej czystość nienaruszoną ludzkiej czci; była to Dziewica zwyciężająca wszelkie herezye, nieprzejednana przeciwniczka szatana, nowa Ewa, zapowiedziana jako mająca zgnieść głowę węża. Brama dostojna łaski, przez którą wejdzie znowu Zbawiciel w dniu ostatnim, jak wszedł był po raz pierwszy; proroctwo nieokreślone, zapowiedź szerszego znaczenia Maryi, pogrążająca Sergiusza w marzeniu o jakimś niezmiernym rozkwicie miłości. To wejście kobiety do zazdrosnego okrutnego nieba Starego Testamentu, ta postać jasna, stojąca u stóp strasznej Trójcy, była dla niego najistotniejszym wdziękiem religii, otuchą wobec postrachów wiary, ucieczką dla człowieka gubiącego się wśród tajemnie dogmatu. A kiedy sobie dowiódł, punkt po punkcie, obszernie, że ona była drogą do Jezusa, łatwą, krótką, doskonałą, bezpieczną, oddał się jej znowu cały, bez wyrzutów sumienia; kształcił się na prawdziwego jej czciciela, wyrzekając się samego siebie, unicestwiając się w uległości.
Epoka boskiej rozkoszy. Książki poświęcone czci Maryi paliły mu się w ręku. Przemawiały do niego mową miłości, od której zapach rozchodził się jak od kadzidła. Marya nie była już dorastającem dzieckiem, stojącem o parę kroków od jego wezgłowia, w białej zasłonie, ze złożonemi rękami; przybywała w całym majestacie, taka jaką widział Jan, obleczona w słońce, w koronie z dwunastu gwiazd na głowie, księżyc mając pod swemi stopami; napełniała go swą cudną wonią, rozpłomieniała pożądaniem nieba, porywała tak, iż czuł ciepło gwiazd błyszczących nad jej czołem. Padał na twarz przed nią, wołając, że jest niewolnikiem; i nie było słodszego dlań słowa nad słowo niewolnik, które powtarzał, którem się rozkoszował coraz bardziej, w miarę jak się unicestwiał u jej stóp, aby być jej rzeczą, jej niczem, pyłkiem muśniętym przez powiew jej szaty błękitnej.
Mówił z Dawidem: „Marya dla mnie jest“. Dodawał z ewangelistą: „Obrałem ją sobie za całe moje dobro“. Nazywał ją: „Moja droga Pani“, czując brak słów, dochodząc do szczebiotu dziecka i kochanka, ledwie dysząc z miłości. Ona była Błogosławioną, Królową niebios, wielbioną przez dziewięć chórów anielskich, Matką wielkiej miłości, skarbnicą Pana. I snuły się barwne obrazy, porównywały ją do raju ziemskiego, na ziemi dziewiczej, z klombami kwiatów cnotliwych, z zielonemi łąkami nadziei, z wieżami niezdobytemi, z domami czarująco bezpiecznemi. Była jeszcze krynicą utwierdzoną przez Ducha Świętego, przybytkiem wytchnienia Przenajświętszej Trójcy, tronem Boga, miastem Boga, ołtarzem Boga, świątynią Boga, światem Boga. A on przechadzał się w tym ogrodzie, w cieniu, na słońcu, pod czarem zieloności; wzdychał do wody z tej krynicy; zamieszkiwał serce Maryi, opierając się o nie, kryjąc się w niem, gubiąc się w niem bez zastrzeżeń, pijąc mleko nieskończonej miłości, spadającej kropla po kropli z dziewiczego łona.
Każdego rana, w seminaryum, zaraz po zbudzeniu się, pozdrawiał Maryę stu pokłonami, zwrócony do kawałka nieba dostrzeganego przez okno; wieczorem żegnał się z nią, pochylając się tę samą ilość razy z oczami wzniesionemi ku gwiazdom. Często w pogodne noce, kiedy Venus się lśniła jasna i marząca w ciepłem powietrzu, zapominał się, z ust jego wybiegał, niby śpiew cichy, Ave maris stella, ów hymn rozrzewniony, roztaczający przed nim w oddali błękitne wybrzeża, morze łagodne, zaledwie pomarszczone pieszczotliwym jakimś dreszczem, oświecone przez gwiazdę uśmiechniętą, wielką jak jakie słońce. Odmawiał jeszcze Salve Regina, Regina coeli, O gloriosa Domina, wszystkie modlitwy, wszystkie pieśni. Czytał Officium Matki Boskiej, książki pobożne ku jej czci, mały psałterz świętego Bonawentury, tak pobożnie tkliwy, że łzy przeszkadzały mu w odczytywaniu kartek. Pościł, umartwiał się, aby jej ofiarować w darze swoje zgnębione ciało. Od dziesiątego roku życia nosił jej barwę, szkaplerz święty, podwójny obraz Maryi przyszyty do sukna, którego ciepło czuł na piersiach i plecach, na ciele nagiem, drżąc ze szczęścia. Później, począł nosić łańcuszek, aby okazać swoją miłośną niewolę. Ale najważniejsze było zawsze dla niego Pozdrowienie anielskie, Ave Maria, doskonała modlitwa jego serca „Zdrowaś Marya“ i widział ją zbliżającą się ku niemu, łaski pełną, błogosławioną między niewiastami; rzucał jej pod nogi swe serce, aby chodziła po niem, w słodyczy. To pozdrowienie mnożył, powtarzał je na sto sposobów, wysilając pomysłowość, aby je uczynić skuteczniejszem. Mówił dwanaście Ave, by przypomnieć koronę z dwunastu gwiazd, wieńczącą czoło Maryi; czternaście odmawiał na pamiątkę jej czternastu radości, siedem dziesiątków na cześć lat, które przeżyła na ziemi. Godzinami przesuwał paciorki koronki. A potem znów, długo, w pewne dni mistycznych schadzek, przedsiębrał nieskończone szeptanie różańca.
Gdy samotny w swej celi, niekrępowany czasem, klękał na podłodze, otaczał go cały ogród Maryi, jaśniejący wspaniałemi kwiatami czystości. Różaniec przesuwał w jego palcach swój wianek ze Zdrowaś, przetykanych Ojczenaszem, niby wianek z białych róż, lilij Zwiastowania, krwawych kwiatów Kalwaryi i gwiazd Koronacyi. Postępował zwolna wonnemi ścieżkami, zatrzymując się po każdym z piętnastu dziesiątków ofiar spoczywając w odnośnej do nich tajemnicy; szlochał więc z radości, boleści, chwały, w miarę jak tajemnice grupowały się w trzy serye, radosnych, bolesnych chwalebnych. Legenda niezrównana, historya Matyi, całe życie ludzkie ze swemi uśmiechami, swemi łzami, swoim tryumfem, które przeżywał od początku do końca, w jednej chwili. A najprzód Wstępował w radość, w owe pięć tajemnic uśmiechnionych, skąpanych w jasnościach świtu: pozdrowienie archanioła, promień płodności z nieba, zachwycające omdlenie związku bez zmazy; odwiedziny u Elżbiety, w jasny poranek pełny nadziei, w godzinie, kiedy owoc jej żywota po raz pierwszy udzielił Maryi tego wstrząśnienia, od którego bledną matki; narodziny w Betleemskiej stajence, i długim szeregiem pasterzy przychodzących pozdrowić boskie macierzyństwo; nowonarodzony zaniesiony do świątyni na ręku położnicy, ktra uśmiecha się, jeszcze zmęczona u już szczęśliwa, że może swe dziecię ofiarować sprawiedliwości bożej, uściskom Symeona, oczekującemu światu; wreszcie Jezus starszy, otoczony doktorami, w pośród których zaniepokojona matka odnajduje go, dumna z niego i pocieszona. A po tym poranku cudnie jasnym, zdawało się Sergiuszowi, iż się niebo naraz zachmurzyło. Chodził już tylko po cierniach, paciorki różańca raniły jego palce, uginał się pod okropnością pięciu tajemnic bolesnych: Marya kona z synem w ogrodzie oliwnym, otrzymuje wraz z nim razy biczowania, czuje na własnem czole rany cierniowej korony, dźwiga straszliwy ciężar jego krzyża, umiera u jego stóp na Kalwaryi. Te nieuniknione cierpienia, to srogie męczeństwo uwielbionej Królowej, za którąby oddał swą krew, jak Jezus, budziły w nim bunt pełen zgrozy, nieułagodzony dziesięciu latami tych samych modlitw i tych samych ćwiczeń. Lecz paciorki różańca płynęły ciągle, w ciemnościach ukrzyżowania robił się nagły wyłom, jaśniejąca chwała pięciu ostatnich tajemnic promieniała niby gwiazda. Marya przemieniona śpiewała alleluja zmartwychwstania, zwycięztwo na śmiercią, wieczność życia; pełna uwielbienia, z otwartemi rękami, była obecna przy tryumfie syna, wznoszącego się do nieba na złotym obłoku, obrzeżonym purpurą; gromadziła w koło siebie apostołów, ogarnięta jak w dniu poczęcia ogniem ducha miłości, który zstąpił w ognistych płomieniach; następnie i ona była uniesiona przez anioły na białych skrzydłach, jako arkanie pokalana i złożona łagodnie wpośród blasku tronów niebieskich a tam w najwyższej chwale, w świetle tak olśniewającem, iż gasiło słońce, Bóg koronował ją gwiazdami nieba.
Miłość ma jedno tylko słowo. Odmawiając po kolei sto piędziesiąt Ave, Sergiusz nie powtórzył się ani razu. To szemranie monotonne, ten sam wyraz powtarzający się ciągle, podobnie do: „kocham cię“ kochanków, nabierał za każdym razem głębszego znaczenia; on zatrzymywał się przy nim, rozmawiał bez końca za pomocą tego jedyne go frazesu łacińskiego, znał Maryę całą aż do chwili gdy ostatnia paciorek wymykał się z jego rąk a on omdlewał na myśl o rozstaniu.
Często całe noce trawił tak młodzieniec, dwadzieścia razy rozpoczynając dziesiątki Ave, odkładając ciągle chwilę, w którejby musiał pożegnać swą drogą kochankę. Dniało a on szeptał jeszcze. To przy księżycu tak gwiazdy bledną, mówił, oszukując sam siebie. Zwierzchnicy jego gniewali się za to czuwanie, po którem wychodził osłabiony, z cerą tak białą, iż zdawałoby się, że krwi mu ubyło. Przez długi czas miał na ścianie w swojej celi kolorowany obrazek Serca Maryi. Dziewica z pogodnym uśmiechem rozchylała swój stanik, ukazywała w swej piersi otwór czerwony, gdzie płonęło jej serce przeszyte mieczem, uwieńczone białemi różami. Ten miecz do rozpaczy go przywodził; budził w nim ów wstręt nieznośny do cierpienia kobiety, wyrywający go z wielkiego pobożnego poddania się. Wymazał miecz a pozostawił tylko serce, uwieńczona i gorejące, wydarte do połowy z tego ciała wytwornego, aby oddać się jemu. Wtedy to poczuł się kochanym. Marya oddawała mu swe serce, swe serce żyjące, to które biło w jej łonie, ociekające różowo jej krwią. Nie był to już obraz pobożnego kochania ale materyalizmu, cud tkliwości, dzięki któremu, gdy się modlił przed obrazkiem rozszerzał ręce, aby ze czcią religijną przyjąć to serce, wyskakujące z łona bez zmazy. Widział je, słyszał jego bicie. I był kochany, to serce biło dla niego! Był to jakby szał całej jego istoty, potrzeba całowania tego serca, rozpłynięcia się w niem, położenia się z niem w tej piersi otwartej. Ona kochała go czynnie, tak iż pragnęła, by wszedł do wieczności i był tam zawsze przy niej, oddany jej na wieki. Kochała go skutecznie, bez ustanku nim zajęta, idąc za nim wszędzie, strzegąc go od najdrobniejszych niewierności. Kochała go czule, więcej niż wszystkie kobiety razem wzięte, miłością błękitną, głęboką, nieskończoną jak niebo. Gdzieby mógł kiedy znaleźć kochankę tyle pożądaną? Jakie pieszczoty ziemskie możnaby porównać do tego tchnienia Maryi, w którem on chodził? Jakiż związek nędzny, jaka rozkosz sprośna, mogła iść na szalę z tym nieśmiertelnym kwiatem pożądania, wzrastającym ciągle a nieokwitającym nigdy? I Magnificat niby obłok kadzidła unosił się z jego ust. Śpiewał śpiew wesela Maryi, jej drżenie radosne przy zbliżaniu się boskiego małżonka. Wielbił Pana obalającego trony możnych, a zsyłającego jemu Maryę, jemu biednemu, nagiemu dziecku, umierającemu z miłości na lodowatej podłodze swej celi.
A kiedy wszystko oddał Maryi, ciało, duszę, dobra ziemskie, dobra duchowne, kiedy nagi stał przed nią, wyczerpawszy modlitwy, wówczas litanie do Dziewicy tryskały z jego ust spalonych, ze swem wołaniem powtarzanem, upartem, zajadłem, w najwyższej potrzebie ratunku z nieba. Zdawało mu się, iż wstępuje po schodach pożądania; każdy poryw jego serca był nowym stopniem.
Najprzód nazywał ją Świętą. Potem nazywał ją Matką, niepokalaną, przeczystą, ukochaną, uwielbioną. I unosił się znowu, wykrzykując sześć razy jej dziewictwo, z ustami jakby odświeżonemi za każdym razem przy słowie dziewica, z którem łączył pojęcie potęgi, dobroci, wierności. W miarę jak jego serce niosło go wyżej po stopniach światła, głos szczególny z żył jego pochodzący, mówił w nim, rozkwitając wspaniałemi kwiaty. Chciałby się w zapach rozpłynąć, utonąć w świetle, zamienić w westchnienie muzyczne.
Gdy ją nazywał Zwierciadłem sprawiedliwości, Świątynią mądrości, Źródłem radości, widział siebie bladego z zachwytu w tem źwierciedle, klękał na ciepłej posadzce tej świątyni, pił długiemi łykami upojenie z tego źródła. I jeszcze ją przekształcał, puszczając wodze szaleństwu miłości, aby połączyć się z nią w sposób coraz to ściślejszy. Stawała się Naczyniem dziwnego nabożeństwa, Łonem wybranem, gdzie pragnął wlać całą swoją istotę, usnąć na zawsze. Była Różą mistyczną, wielkim kwiatem wyrosłym w raju, tak czystym, tak wonnym, iż oddychał nim z padołu swej niegodności, wezbrany radością nad siły. Zamieniała się w Dom złoty, w Wieżę Dawidową, w Wieżę kości słoniowej, czystości budzącej zazdrość łabędzi, bogactwa nieocenionego, wysokiej, mocnej, okrągłej, którąby chciał otoczyć swemi ramionami. Stała na horyzoncie, była Bramą nieba, które dostrzegał za nią, gdy powiew wiatru odchylił fałdy jej płaszcza. Olbrzymiała za górą w chwili, w której noc blednie, ta Gwiazda poranna, ucieczka zbłąkanych podróżnych, jutrzenka miłości.
I na tej wysokości, bez tchu, jeszcze nienasycony, gdy słowa zawiodły siły jego serca, mógł już tylko sławić ją tytułem Królowej, który rzucał jej dziewięć razy jakby dziewięćkrotny ruch kadzielnicy. Śpiew jego zamierał z wesela w tych okrzykach ostatecznego tryumfu: Królowo dziewic, Królowo wszystkich świętych, Królowo bez zmazy niepokalanie poczęta! Ona coraz to więcej olśniewała jasnością. On na ostatnim stopniu, stopniu którego dosięgają tylko bliscy Maryi, pozostawał tam przez chwilę omdlały w subtelnej atmosferze ogłuszającej go, za daleki jeszcze, aby mógł ucałować kraj błękitnej szaty, czując że już spada, z wiecznem pragnieniem powrotu, pokuszenia się o tę rozkosz nadludzką.
Ileż to razy litanie do Dziewicy, odmawiane wspólnie w kaplicy, pozostawiły tak młodzieńca z kolanami zdrętwiałymi, z głową próżną jak po silnym upadku! Od czasu opuszczenia seminaryurn, ksiądz Mouret nauczył się kochać Matkę Boską jeszcze bardziej. Czcił ją z tą namiętnością, w której brat Archangiasz wietrzył zapach herezyi. Podług niego ona to miała zbawić kościół jakimś cudem wspaniałym, którego bliskie pojawienie się miało oczarować ziemię. Ona była jedynym cudem naszej bezbożnej epoki, błękitna pani ukazująca się pastuszkom, białość nocna widziana między dwoma obłokami, wlokąca kraj swej szaty po strzechach chłopskich.
Kiedy brat Archangiasz zapytywał go grubiańsko, czy ją kiedykolwiek widział, uśmiechał się tylko zaciskając usta, jakby w obawie zdradzenia swej tajemnicy. Naprawdę widywał ją każdej nocy.
Nie pojawiała się już przed nim ani jako rozbawiona siostrzyczka, ani jako piękna, żarliwa dziewczyna; miała szaty oblubienicy, białe kwiaty we włosach, na wpół spuszczone powieki, z pod których płynęły spojrzenia pełne nadziei rozjaśniającej jej policzki. I czuł dobrze, że szła ku niemu, że obiecywała mu nie zwlekać dłużej, że mówiła mu: „Oto jestem, przyjmij mię“. Trzy razy codziennie przy dzwonku na Anioł pański, przy budzeniu się świtu, w dojrzałości południa, o zmroku, odkrywał głowę, odmawiał Ave, spoglądając dokoła, nasłuchując czy dzwon nie oznajmiał mu nareszcie przybycia Maryi. Miał dwadzieścia pięć lat. Oczekiwał jej.
W maju oczekiwanie młodego księdza pełne było szczęśliwej nadziei. Nie troszczył się już nawet o łajania Teuse. Zapominał się do późna w kościele na modlitwie, przejęty szaloną myślą, że wielka złocona Matka Boska w końcu zejdzie. A jednak obawiał się tej Matki Boskiej podobnej do księżniczki. Niewszystkie kochał on jednakowo. Ta przepełniała go najwyższą czcią. Była Matką Boga. Miała pełność rodzajną, oblicze dostojne, ramiona silne Boskiej Małżonki niosącej Jezusa. Taką ją sobie wyobrażał pośród dworu niebieskiego, wlokącą pomiędzy gwiazdami swój płaszcz królewski, za wysoką dla niego, tak potężną, iż w prochby się rozsypał, gdyby raczyła nań spojrzeć. Do tej Matki Boskiej zwracał się w dniach słabości, Dziewicy surowej, przywracającej mu spokój wewnętrzny przez straszne przypomnienie raju.
Owego wieczora ksiądz Mouret długo klęczał w pustym kościele. Z rękami złożonemi, z oczami otkwionemi w złotą Dziewicę, wznoszącą się jak gwiazda wśród zieleni, szukał w ekstazie ukojenia, uciszenia dziwnych niepokojów doznanych w ciągu dnia.
Ale nie zapadał w półsen modlitwy ze zwykłą sobie szczęśliwą łatwością. Macierzyństwo Maryi przy całej chwale i czystości z jaką się objawiała ta kibić okrągła dojrzałej kobiety, to dziecko nagie, które niosła na jednej ręce, wprawiały go w pomięszanie, zdawało mu się że w niebie jest dalszy ciąg tego wybuchającego nadmiernie mnożenia się, wśród którego obracał się od rana. Jak winnice na kamienistych stokach, jak drzewa w Paradou, jak trzoda ludzka w Artodach, Marya przynosiła rozkwit, poczynała życie. I modlitwa zamierała mu na ustach, zapominał się, roztargniony, widząc rzeczy, których dotąd nigdy jeszcze nie widział, mięką linię kasztanowatych włosów, lekkie wydęcie podbródka pomalowanego na różowo. I musiała stać się surowszą, unicestwić go blaskiem swojej wszechpotęgi, aby powrócił do frazesu przerwanej modlitwy. Dopiero koroną swoją złotą, płaszczem złotym, tem całem złotem, które zamieniało ją w straszną księżnę, zdołała go ostatecznie nagiąć do uległości niewolniczej, z modlitwą płynącą z ust regularnie, z umysłem pogrążonym w uwielbieniu jedynem. Do godziny jedenastej spał na jawie w tem odrętwieniu zachwytu, nie czując już swych kolan, jakby uniesiony w powietrze i kołysany niby dziecko do snu, poddając się temu spoczynkowi ze świadomem jednak poczuciem ciężaru na sercu.
W koło niego kościół zapełniał się zwolna ciemnością, w lampie wypalonej świecił tylko zwęglający się knot, wysokie gałęzie zaciemniały twarz wielkiej Matki Boskiej.
Kiedy zegar przed wydzwonieniem godziny zazgrzytał urywanym głosem, ksiądz Mouret zadrżał. Nie czuł dotąd chłodu kościoła. Teraz dzwonił zębami. Żegnał się, gdy nagłe wspomnienie przebiegło osłupiałego w swem przebudzeniu; szczękanie zębami, przypomniało mu noce spędzone na podłodze celi, przed Słodkiem sercem Maryi, z ciałem wzburzonem gorączką. Podniósł się z trudnością, niezadowolony z siebie. Zwykle odchodził od ołtarza swobodny, ze słodyczą tchnienia Maryi na czole. Dziś gdy wziął lampę, aby pójść do swego pokoju, zdawało mu się, że skronie jego pękają: modlitwa pozostała bezskuteczną, odczuwał, po krótkiej uldze, to samo gorąco, które, od rana wzrastając, doszło już od serca do mózgu. Będąc przy drzwiach zakrystyi, w chwili gdy miał wyjść, odwrócił się, ruchem machinalnym podniósł lampę, starając się raz jeszcze ujrzeć wielką Dziewicę. Była pogrążona w ciemnościach, ukryta wśród liści niepozwalających dojrzeć nic prócz złotego krzyża korony.




XV.

Pokój księdza Moureta był narożny, obszerny i miał na dwóch swoich frontach, dwa ogromne okna kwadratowe; jedno z tych okien otwierało się nad dziedzińcem przynależnym do kurników Dezyderyi — drugie wychodziło na wieś Artody, z doliną w oddali, pagórkami, całym horyzontem. Łóżko z żółtą kotarą, komoda orzechowa, trzy krzesła słomiane, gubiły się pod wysokim sufitem z bielonemi belkami. Lekka cierpkość, ten zapach trochę kwaśny starych budynków wiejskich, bił od podłogi zaciągniętej na czerwono, lśniącej jak lustro. Na komodzie duża figura Niepokalanego Poczęcia kładła szary, łagodny ton między dwoma fajansowemi wazonami, które Teuse napełniła białemi bzami.
Ksiądz Mouret postawił lampę przed Matką Boską, na brzegu komody. Było mu tak niedobrze, iż zdecydował się rozpalić ogień na kominku, gdzie karpiny z winorośli były już gotowe ułożone. I stał tam, ze szczypcami w ręku, patrząc na palące się głownie, z twarzą oświeconą promieniami. Otaczał go głęboki sen domu. Milczenie szumiące mu w uszach zamieniało się w końcu na jakieś szepty. Zwolna, nieprzeparte, głosy te opanowywały go, wzmagały trwożny niepokój, który już w ciągu dnia po kilkakroć ściskał mu gardło. Zkądże się wzięło to udręczenie? Co znaczyła ta obawa nieokreślona wzrastająca pomału aż do niemożliwości. Przecież on nie zgrzeszył. Zdawało mu się, że wczoraj opuścił seminaryum, z całym zapałem swej wiary, tak mocny wobec świata, iż chodził pośród ludzi widząc tylko Boga.
I zdało m się, że jest w swej celi rano o piątej godzicie w chwili budzenia. Dyakon pełniący służbę dzienną przechodził, uderzając pałeczką w jego drzwi z przepisaną formułką pozdrowienia;
Benedicamus Domino!
Deo gratias! — odpowiadał, nierozbudzony jeszcze zupełnie, z oczami nabrzmiałem i od snu.
Wyskakiwał na ubogi dywanik, umywał się, słał łóżko, zamiatał pokój, nalewał świeżej wody do dzbanka.
To małe gospodarstwo było przyjemnością, również jak i chłód poranny przejmujący go lekkim dreszczem. Słyszał jak wróble na jaworach w dziedzińcu wstawały razem z nim, z ogłuszającą wrzawą skrzydeł i gardzieli. Sądził, że odmawiają modlitwy na swój sposób. Schodził do sali rozmyślania i po modlitwach klęczał tam przez pół godziny, rozmyślając nad zdaniem Ignacego: „I cóż przyjdzie człowiekowi ze zdobycia całego świata, jeśli duszę swą zgubi?“ Był to przedmiot płodny w dobre postanowienia, który skłaniał go do wyrzeczenia się wszelkich dóbr ziemskich, z marzeniem ustawicznem o życiu na pustyni, wśród jedynego bogactwa błękitów wielkiego nieba. Po dziesięciu minutach, zdrętwiałe na posadzce kolana stawały się tak bolesnemi, iż doznawał stopniowego omdlewania całej swej istoty, ekstazy, w której widział siebie wielkim zdobywcą, panem ogromnego cesarstwa, rzucającym swą koronę, łamiącym swe berło, depczącym nogami przepych niesłychany, szkatułki złote, kaskady klejnotów, materye naszyte drogiemi kamieniami, aby się zagrzebać w głębi jakiej Tebaidy, w siermiędze kaleczącej ciało. Msza przerywała te marzenia będące dla niego jakby piękną rzeczywistą historyą, która mu się zdarzyła w dawnych czasach. Przyjmował komunię, śpiewał przypadający na dzień ten psalm bardzo gorąco, nie słysząc żadnego innego głosu, prócz własnego, o kryształowym dźwięku i tak czystego, iż czuł jak się wzbija aż do uszu Pana. A gdy powracał do swego pokoju, wstępował na schody po jednym naraz, jak to zalecają święty Bonawentura i ścięty Tomasz z Akwinu; chodził pomału, ze skupieniem, pochylając lekko głowę, znajdując rozkosz niewymowną w wykonywaniu najdrobniejszych przepisów. Potem następowało śniadanie. W refektarzu cieszył się grzankami z chleba ułożonemi wzdłuż szklanek z białem winem; bo miał dobry apetyt i humor wesoły, mówiąc naprzykład, że wino było dobrym chrześcianinem, przytyk bardzo śmiały do wody, której dolewanie do wina zarzucano ekonomowi. Co nie przeszkadzało, iż poważny wchodził do klasy. Robił sobie notatki na kolanach, a profesor z rękami wspartemi na brzegu katedry, mówił łaciną potoczną, przerwaną czasem wyrazem francuzkim, gdy nie znalazł innego. Wszczynała się dyskusya, uczniowie podawali dowody w dziwacznej gwarze, z całą powagą. O dziesiątej następowało czytanie Pisma Świętego przez dwadzieścia minut. Szedł po księgę świętą, bogato oprawną, ze złoconemi brzegami. Całował ją ze szczególnym szacunkiem, czytał z głową odkrytą, pochylając się wiele razy napotkał które z imion: Jezus, Marya, Józef. I drugie rozmyślanie zastawało go przygotowanym do nowego klęczenia dla miłości Bożej, dłuższego niż poprzednio. Unikał przysiadania na piętach nawet na sekundę; lubił ten rachunek sumienia trwający trzy kwadranse. Usiłował odkryć w sobie grzechy, dochodząc do potępiania siebie z powodu, iż poprzedniego wieczora zapomniał pocałować obu stron swego szkaplerza, albo że zasnął na lewym boku; winy obmierzłe, które pragnął odkupić, ścierając kolana na klęczkach aż do wieczora; winy szczęśliwe, które go zatrudniały, bez których nie wiedziałby czem zająć swe niewinne serce, uśpione w tem białem życiu, jakie prowadził. Wchodził do refektarza z taką ulgą, jakby zrzucił z piersi wielką zbrodnię. Klerycy dyżurni, z zakasanemi rękawami, w niebieskich płóciennych fartuchach, przynosili zupę z makaronem, sztukamięs pokrajaną na małe kwadraciki, porcye pieczeni z fasolą. Zaczynała się głośna praca szczęk, milczenie żarłoczne, zawzięty ruch widelców, przerywany tylko spojrzeniami, które zazdrośnicy rzucali na stół w podkowę ustawiony, gdzie dyrektorowie jedli miększe mięso, pili czerwieńsze wino. A po nad tą wściekłością apetytu zaflegmiony głos, zapewne jakiego chłopskiego syna z silnemi płucami, bąkał bez punktów i przecinków pobożne czytanie, listy misyonarzów, listy pasterskie biskupów, artykuły z gazet religijnych. On, słuchał między jednym kęsem a drugim. Te urywki polemik, te opowiadania o dalekich podróżach, zdumiewały go, przestraszały nawet, odsłaniając przed nim po za murami seminaryum, jakieś działanie, bezmierny horyzont, o którym nigdy nie zamarzył.
Jeszcze nie skończono posiłku, gdy dzwonek oznajmiał godzinę rekreacyi. Dziedziniec był wysypany piaskiem, zasadzony ośmiu wielkiemi jaworami, które w lecie dawały cień i świeżość. Od południa był mur szeroki na pięć metrów, najeżony odłamkami butelek, po nad którym widać było z całego Plassans tylko szczyt dzwonnicy świętego Marka, krótką igłę kamienną na błękitnem niebie. Od jednego końca dziedzińca do drugiego, przechadzał się w gronie kolegów powoli, ciągle po jednej linii, a wiele razy powracał w stronę muru, patrzył na dzwonnicę, która była dla niego całem miastem, całą ziemią, pod płynącemi swobodnie obłokami. Hałaśliwe gromadki u stóp jaworów rozprawiały; przyjaciele odosabniali się po dwóch, po kątach, śledzeni przez jednego z dyrektorów ukrytego za firanką swego okna; gry w piłkę i w kręgle organizowały się pośpiesznie, przeszkadzając grającym w loto, wpółleżącym na ziemi przed swemi kartonami, które kula lub piłka ciśnięta zbyt mocno, pokrywała piaskiem. Skoro dzwon się odezwał, hałas ucichał, chmara wróbli odlatywała z jaworów, uczniowie, jeszcze cali zdyszani, udawali się na kurs zwyczajnego, kościelnego śpiewu, z rękami skrzyżowanemi, z miną poważną, i dokonywał dnia pośród tego spokoju; powracał do klasy; o czwartej jadł podwieczorek i znów rozpoczynał swoją wieczorną przechadzkę naprzeciw szczytu świętego Marka; wieczerzał przy wtórze tych samych hałaśliwych szczęk i grubego głosu kończącego czytanie poranne; szedł do kaplicy zmówić wieczorne akty dziękczynne i kładł się o kwadrans na dziewiątą, pokropiwszy przedtem łóżko święconą wodą, aby się zabezpieczyć od złych snów.
Ileż to pięknych takich dni przeżył w tym starożytnym klasztorze starego Plassans, pełnym wiekowego zapachu pobożności! W ciągu pięciu lat dni następowały po sobie, płynąc z jednostajnem szemraniem przejrzystej wody. Teraz przypomniał sobie tysiąc szczegółów, które go rozrzewniły. Swoją pierwszą wyprawę, którą chodził kupować z matką: dwie sutany, dwa paski, sześć rabatów, osiem par czarnych pończoch, komżę, kapelusz stosowany. A jak ma serce biło, owego słodkiego wieczora w październiku, kiedy drzwi seminaryum zamknęły się za nim! Wszedł tam w dwudziestym roku życia, po skończeniu szkół, zdjęty potrzebą wiary i miłości. Zaraz nazajutrz zapomniał o wszystkiem, jakby uśpiony w głębi tego wielkiego milczącego domu. Widział znów ciasną celę, w której przebył swoje dwa lata filozofii, klatkę z jednem łóżkiem, stołem i krzesłem, oddzieloną od innych klatek, źle spojonemi deskami, w ogromnej sali, zawierającej z piędziesiąt podobnych schronisk. Widział celę, którą zamieszkiwał z czasie teologii przez pozostałe trzy lata, większą, z fotelem, gotowalnią, biblioteką, szczęśliwy pokój pełen marzeń jego wiary. Na nieskończonych korytarzach i na kamiennych schodach, w pewnych zakątkach, miał był nagłe objawienia, nieoczekiwane pomoce. Z wysokich sufitów leciały głosy aniołów stróżów. Nie było takiej płyty w posadce, nie było kamienia w murze, ani gałęzi takiej na jaworach, któreby mu nie mówiły o rozkoszach jego życia kontemplacyjnego, miłosnych jąkaniach się, powolnem wtajemniczaniu, o łaskach otrzymywanych w zamian za dar ze swej istoty, o całem tem szczęściu pierwszej miłości boskiej. Budząc się pewnego dnia ujrzał żywy blask, który przeniknął go radością. To znów pewnego wieczora, zamykając drzwi swej celi, uczuł na szyi objęcie ciepłych rąk tak słodkie, że, ocknąwszy się, leżał na ziemi rozszlochany. Czasem zdarzało się, zwłaszcza pod małem sklepieniem prowadzącem do kaplicy, że gibkie ramiona podnosiły go. Całe niebo zajmowało się nim wówczas, chodziła w koło niego, nadawało znaczenie osobliwe najmniejszym jego czynnościom, roztaczało wonność zdumiewającą, która przeniknęła go całego tak dalece, iż pozostał mu nazawsze jej ślad daleki.
I pamiętał jeszcze spacery czwartkowe. Wychodzili o godzinie drugiej do jakiego zielonego zakątka o milę od Plassans, najczęściej nad brzeg rzeki Viorny, na łąkę z sękatemi wierzbami pławiącemi gałązki swe w wodzie. Nie widział nic, ani dużych żółtych kwiatów na łące, ani jaskółek pijących w locie, ocierających się skrzydłami o taflę małej rzeczki. Aż do szóstej siedząc gromadami u stóp wierzb, jego koledzy i on odmawiali chórem officium Matki Boskiej, albo czytali pa dwa głosy brewiarz młodych kleryków.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się, gromadząc głownie. Nic w tej przeszłości nie znajdował, prócz wielkiej czystości, doskonałego posłuszeństwa. Był lilią, której piękna woń zachwycała jego przełożonych. Nie przypominał sobie żadnego złego uczynku. Nigdy na spacerach, kiedy dwaj dyrektorowie nadzorujący szli na gawędę, do którego proboszcza w okolicy, nie korzystał z zupełnej swobody, aby wypalić papierosa za płotem lub pobiedz na piwo z kolegą. Nigdy nie chował romansów pod siennikiem, ani trzymał butelek anizetki w głębi nocnej szafki. Przez długi czas nawet się nie domyślał wszystkich otaczających go grzechów, skrzydełek kurczęcia i ciastek przemycanych podczas postu, występnych listów przynoszonych przez służących, ohydnych gawęd prowadzonych po cichu, w pewnych kątach dziedzińca. Płakał gorącemi łzami kiedy spostrzegł, że niewielu z pomiędzy jego kolegów, kocha Boga dla niego samego. Byli tam chłopscy synowie, którzy poszli na księży z obawy przed poborem, leniwi, śniący o rzemiośle próżniackiem, ambitni, już zaniepokojeni widmem mitry i pastorału. A on, odnajdując brudy świata u stóp ołtarza, skupiał się w sobie jeszcze bardziej, oddając się tem bezwzględniej Bogu, aby go pocieszyć w opuszczeniu.
Jednakże ksiądz przypomniał sobie, że raz w klasie założył nogę na nogę. Gdy profesor mu to zganił, poczerwieniał mocno, jak gdyby popełnił nieskromność. Był jednym z najlepszych uczniów, nie rozprawiał nigdy, uczył się tekstów na pamięć. Udowadniał istnienie i wieczność Boga argumentami z Pisma świętego, zdaniem ojców kościoła, i uznaniem powszechnem wszystkich ludów. Rozumowania tego rodzaju napełniały go pewnością niewzruszoną. W pierwszym roku filozofii pracował nad logiką z taką pilnością, że profesor powstrzymywał go, powtarzając mu, iż najuczeńsi nie bywają najświętszymi. To też zaraz w drugim roku, wywiązywał się już ze studyowania metafizyki jak z przepisanego obowiązku, zajmującego bardzo podrzędne miejsce wśród ćwiczeń dnia. Nabierał pogardy dla nauki; chciał pozostać ciemnym, aby zachować pokorę swej wiary. Później, na teologii słuchał kursu Historyi kościoła Rorbachera, jedynie przez posłuszeństwo. Dochodził aż do argumentów Gousseta, aż do teologii Bouviera, nie śmiąc tknąć Bellarmina, Liguorego, Suareza, świętego Tomasza z Akwinu. Tylko Pismo święte zajmowało go namiętnie. W niem znajdował wiedzę godną pożądania, historyę nieskończonej miłości, która powinna była być dostateczną nauką dla ludzi dobrej woli, Przyjmował tylko twierdzenia swoich nauczycieli, zdając na nich zupełnie zbadanie rzeczy, nie potrzebując tego wszystkiego do kochania, oskarżając książki że kradną czas modlitwie. Udało mu się nawet zapomnieć swą szkolną naukę. Nie wiedział już nic, był samą prostotą, dzieckiem, znającem tylko katechizm.
I tak zwolna doszedł aż do kapłaństwa. Tu wspomnienia cisnęły się, wzruszone, gorące jeszcze od niebiańskich uciech. Z każdym rokiem był bliższym Boga, Przepędzał wakacye pobożnie, u wuja, spowiadając się codziennie, przyjmując komunię dwa razy na tydzień. Pościł, trzymał na spodzie tłomoka pudełka z grubą solą, na której klęczał obnażonemi kolanami przez całe godziny. Rekreacye spędzał w kaplicy, albo szedł do jednego z dyrektorów, który mu opowiadał pobożne anegdoty nadzwyczajne. A kiedy się zbliżał dzień Świętej Trójcy, był wynagrodzony ponad wszelką miarę, opanowany tem wzruszeniem, jakiem się napełniają seminarya w wilię święceń. Było to wielkie święto, niebo otwierające się, aby wybrani mogli się podnieść na wyższy stopień. On, piętnaście dni naprzód już pościł o chlebie i wodzie. Zapuszczał firanki w swojem oknie, aby nawet dnia nie widzieć, padając na twarz w ciemnościach, błagając, aby Jezus przyjął jego ofiarę. Przez cztery dni ostatnie, ogarniał go niepokój, skrupuły tak straszne, że zrywał się w nocy, aby iść zastukać do drzwi obcego księdza prowadzącego rekolekcye, czasem karmelity bosego, często protestanta nawróconego, o którym krążyła cudowna jakaś historya.
Spowiadał się przed nim z całego życia głosem przerywanym od łkań. Tylko rozgrzeszenie uspakajało go, odświeżało, jakby się wykąpał w łasce. Zrana w owym wielkim dniu był cały biały; miał tak żywe poczucie tej białości, iż zdawało mu się, że światło bije od niego. Dzwon kościelny dźwięczał donośnie, a poza wysokiego muru dziedzińca szły zapachy czerwcowe, lewkonii w kwiecie, rezedy, heliotropów.
W kaplicy oczekiwali krewni, w galowym stroju, wzruszeni do tego stopnia, że kobiety szlochały pod swemi woalkami. Przeciągał cały szereg: dyakoni w ornatach złotych, mający otrzymać święcenia kapłańskie; subdyakoni w dalmatykach; młodsi klerycy, tonsurowani, w komżach i z biretami czarnemi w ręku. Organy buczały, rozwijały fletowe dźwięki radośnego śpiewu. Przy ołtarzu biskup, w asystencyi dwóch kanoników, celebrował trzymając pastorał w ręku. Kapituła była obecną, cisnęli się księża ze wszystkich parafij, wpośród niesłychanego zbytku w ubiorach i blasków złota zapalonego przez słońce, wpadające przez jedno z okien nawy. Po epistole zaczynało się udzielanie święceń.
Dziś jeszcze ksiądz Mouret pamiętał zimno nożyczek, kiedy go naznaczono tonsurą, na początku pierwszego roku teologii. Przeszedł go wtedy lekki dreszcz. Ale tonsura była wówczas bardzo wązka. ledwie okrągła, jak miedziana moneta. Później, przy otrzymywaniu każdego nowego święcenia rozszerzała się, rozszerzała się ciągle, aż ukoronowała go plamą białą, tak szeroką, jak hostya. Huczenie organów łagodniało, kadzielnice poruszały się ze srebrnym szmerem łańcuszków, wypuszczając kłąb białego dymu, snującego się nakształt koronki. Widział siebie w komży, już z tonsurą, przyprowadzonego do ołtarza przez mistrza ceremonii; klękał, pochylał nizko głowę, a biskup złotemi nożyczkami ucinał mu trzy kosmyki włosów, jeden nad czołem, a dwa koło uszu. W rok później, widział siebie znowu w kaplicy pełnej dymu z kadzidła, otrzymującego cztery niższe święcenia: prowadzony przez archidiakona, szedł zamykać z hałasem wielkie drzwi, które otwierał następnie, aby okazać, że jest przeznaczony do strzeżenia kościołów; potrząsał dzwonek prawą ręką, oznajmiając przez to, że ma obowiązek wzywania wiernych na nabożeństwa; powracał do ołtarza, gdzie biskup nadawał mu nowe przywileje, śpiewania lekcyi, błogosławienia chleba, nauczania dzieci katechizmu, wypędzania dyabła z opętanych, służenia dyakonom, zapalania i gaszenia świec.
I znów, wspomnienie następnych święceń nasuwała mu się bardziej uroczyste, bardziej przejmujące, przy tym samym śpiewie organów, który mu grzmiał niby głos Boga; owego dnia miał dalmatykę subdyakona na ramionach, wiązał się na zawsze ślubem czystości, pomimo swej wiary, trząsł się całem ciałem przy strasznem: Accedite biskupa, które skłoniło do ucieczki dwóch jego kolegów, blednących obok; jego nowe obowiązki kazały mu służyć księdzu przy ołtarzu, przygotowywać ampułki, śpiewać epistołę, obcierać kielich, nosić krzyż podczas procesyi.
I wreszcie, przechodził poraz ostatni w kaplicy, w promieniach czerwcowego słońca; ale tym razem szedł na czele orszaku, miał albę przewiązaną w pasie, stułę skrzyżowaną na piersiach, ornat spadający z szyi; omdlewając ze wzruszenia, dostrzegał bladą postać biskupa, który wyświęcał go na księdza, dawał mu pełnię kapłaństwa przez trzykrotne położenie rąk na głowie. Po złożeniu swej przysięgi posłuszeństwa kościelnego, czuł się jakby uniesiony nad ziemię, kiedy pełny głos prałata wymawiał frazes łaciński: „Accipe Spiritum sanctum: quorum remiseris peccata, remittuntur eis, et quorum retineris, retenta sunt“.




XVI.

To wywoływanie obrazów wielkiego szczęścia jego młodości przyprawiło księdza Moureta o lekką gorączkę. Nie czuł już zimna. Wypuścił z rąk szczypce, zbliżył się do łóżka, jakby się miał położyć, i znów odszedł, oparł czoło na szybie i patrzył w noc, nie widząc. Czyż był chory, że doznawał takiej ociężałości członków, podczas kiedy krew paliła mu się w żyłach? W seminaryum po dwakroć miał podobne osłabienia, rodzaj fizycznego niepokoju, przy którym czuł się bardzo nieszczęśliwym; raz nawet położył się do łóżka w silnej gorączce, mówiąc od rzeczy. Przypomniał sobie młodą dziewczynę opętaną, o której brat Archangiasz opowiadał, że wyleczył ją znakiem krzyża, gdy raz padła sztywna przed nim. To przywiodło mu na myśl egzorcyzmy duchowne, polecone mu dawniej przez jednego z jego przełożonych: modlitwa, spowiedź generalna, częsta komunia, wybór mądrego spowiednika, któryby miał wielki wpływ na umysł swego penitenta. I bez związku z tem, nagle, ku wielkiemu zdziwieniu, ujrzał w głębi swej pamięci okrągłą postać jednego ze swych dawnych przyjaciół, syna chłopa, który, mając osiem lat, był chłopakiem kościelnym, a został umieszczony w seminaryum kosztem opiekującej się nim damy. Śmiał on się ciągle, cieszył się naiwnie naprzód z drobnych korzyści rzemiosła: tysiąc dwieście franków pensyi, probostwo wśród ogrodu, podarunki, obiady w sąsiedztwie, drobne dochody przy ślubach, chrzcinach, pogrzebach. Ten musiał być zapewne szczęśliwym na swem probostwie. Melancholijna żałość, jaką mu przyniosło to wspomnienie, zadziwiła księdza ogromnie. Czyż on nie był także szczęśliwy? At po dziś dzień niczego nie żałował, niczego nie pragnął, niczego nie zazdrościł. I nawet w tej chwili zastanawiał się nad sobą i nie znajdował żadnego powodu do goryczy. Był, jak sądził, takim, jak w pierwszych czasach swego dyakonatu, kiedy obowiązek czytania brewiarza w godzinach oznaczonych, zapełniał jego dni ciągłą modlitwą. Od owej epoki, tygodnie, miesiące, lata płynęły, a on nie znalazł chwili czasu na jedną bodaj złą myśl. Wątpliwości nie trapiły go wcale; korzył się wobec tajemnic, których nie mógł zrozumieć, czynił chętnie ofiarę ze swego rozumu, którym gardził. Po wyjściu z seminaryum, z radością zauważył, że jest obcym między innymi ludźmi, że nie chodzi już tak, jak oni, że inaczej nosi głowę, że ma ruchy, wyrażenia, uczucia, istoty odrębnej. Czuł się skobieconym, zbliżonym do anioła, oczyszczonym ze swej płci, z woni męzkości. Był prawie dumny z tego, że nie należy już do gatunku, że jest wychowany dla Boga, wyczyszczony starannie z brudów ludzkich przez chów zazdrosny. Zdawało mu się także, że przebywał lata w świętościach, które przeniknęły jego ciało jakby początkiem beatyfikacyi. Niektóre z jego organów zanikając zwolna, zniszczały; jego członki, jego mózg, zubożyły się w materyę, napełniły się duszą, powietrzem subtelnem, które go niekiedy upajało aż do oszołomienia, jak gdyby nagle ziemia z pod nóg mu się usunęła. Zdradzał obawę, niewiadomość, łagodność dziewczyny trzymanej w klasztorze. Mówił czasem uśmiechając się, że jego życie jest przedłużeniem jego dzieciństwa, wyobrażając sobie, że pozostał małym chłopcem, z temi samemi wrażeniami, pojęciami, sądami; i tak w szóstym roku życia znał Boga tyleż co w dwudziestym piątym; modląc się, podobnie głos zmieniał; dziecinną czuł uciechę, gdy ręce złożył zupełnie prawidłowo. Świat wydawał mu się podobnym do świata widzianego niegdyś, kiedy matka prowadziła go za rękę. Urodził się księdzem i wyrósł jako ksiądz. Kiedy mu się zdarzało zdradzić wobec Teuse grubą nieznajomość życia, patrzyła mu w oczy zdumiona, mówiąc z dziwnym uśmiechem „że niedaremnie był bratem panny Dezyderyi.“ W swojem istnieniu, przypominał sobie tylko jedno wstrząśnienie pełne wstydu. Było to podczas ostatnich sześciu miesięcy w seminaryum, między dyakonatem a kapłaństwem. Kazano mu przeczytać dzieło księdza Craisaon, zwierzchnika wielkiego seminaryum w Walencyi: „De rebus venereis ad usum cenfessariorum“. Wyszedł z tego czytania przerażony, spłakany. Ta uczona kazuistyka występku, rozpościerająca przed nim szkaradę człowieka, zstępująca aż do najpotworniejszych wypadków namiętności przeciwnych naturze, gwałciła brutalnie dziewiczość jego ciała i umysłu. Był zbrukany na zawsze jak panna, poddana nagle gwałtowi miłości. I nieustannie powracał do tego kwestyonaryusza hańby wiele razy się spowiadał. Jeśli wobec ciemnych dogmatów, obowiązków kapłaństwa, zaniku wolnej woli pozostawał pogodnym, szczęśliwym, iż jest tylko dziecięciem Boga, to jednak dotykając się tych brudów ulegał mimowoli jakiemuś cielesnemu wstrząśnieniu, miał świadomość i poczucie plamy niestartej, która mogła kiedyś się rozszerzyć i okryć go błotem.
Księżyc wschodził z za Garrigues. Ksiądz Mouret, palony coraz silniejszą gorączką, otworzył okno, oparł się łokciami, aby wystawić twarz na świeży powiew nocy. Nie wiedział już dokładnie, kiedy się zaczęło niedomaganie to. Pamiętał jednak, że rano, odprawiając mszę, był bardzo spokojny, bardzo wywczasowany. Musiało to się stać później, może podczas tego długiego chodzenia po słońcu, albo gdy dreszcze go przebiegały pod drzewami Paradou, a może w zaduchu kurników Dezyderyi. I przeżywał dzień na nowo.
Naprzeciw rozległa płaszczyzna rozciągała się bardziej tragiczna przy nieszczerej bladości księżyca. Drzewa oliwne, migdałowe, drzewa płonne, stanowiły pośród chaosu wielkich skał, szare plamy, aż do ciemnej linii pagórków na widnokręgu. Były tam szerokie smugi cienia, pogarbione grzbiety gór, płaty krwawe ziemi, w których zdawały się przeglądać czerwone gwiazdy, kredowe białości podobne do rozrzuconej kobiecej szaty odsłaniającej ciało zanurzone w ciemnościach, uśpione w zagłębieniach gruntów. W nocy ta wieś gorąca dyszała szczególniejszem rozpasaniem namiętności. Spała odkryta, rozmamana, wykręcona, z osłonkami rozstawionymi, podczas gdy wielkie, ciepłe westchnienia ziały z alej, wonie potężne kobiety pocącej się we śnie. Rzekłby kto, jaka silna Cybela, przewrócona na grzbiet z łonem wystającem, z brzuchem w blasku księżyca, pijana od zapałów słońca i marząca jeszcze o zapłodnieniu. Ksiądz Mouret śledził oczami wzdłuż tego wielkiego ciała, ścieżkę na Olivette, wązką, płową wstążkę, wydłużającą się jak puszczone wolno sznurowadło od gorseta. Słyszał jak brat Archangiasz podnosi spódnice dziewczynek, które smagał aż do krwi, plując w twarz dziewczętom, wydzielając z siebie smrodliwą woń kozła nigdy nienasyconego.
Widział Rozalię śmiejącą się ukradkiem ze swoją miną lubieżnego zwierzęcia i ojca Bambousse rzucającego w jej plecy bryłami ziemi. I tam jeszcze jak sądził zdrów był, z karkiem nieco rozgrzanym przez ten piękny poranek Czuł tylko za plecami szum, te zmięszane szmery życia, które słyszał niewyraźnie już od rana podczas mszy; gdy słońce weszło było przez stłuczone szyby. Natura nigdy nie zakłócała jego spokoju tak, jak o tej porze nocnej, ze swą piersią olbrzymią, swojemi miękienui cieniami, połyskami bursztynowej skóry, całą tą nagością bogini, zaledwie przysłoniętej srebrzystym muślinem księżyca.
Młody ksiądz spuścił oczy, popatrzył na Artody. Wieś powalona była snem ciężkim, zmęczonym, zapadła w nicość, w jakiej śpią chłopi. Ani jednego światła. Domostwa były to czarne kupy poprzecinane białemi pasami poprzecznych uliczek, oświeconych przez księżyc. Psy nawet chrapały na progu zamkniętych drzwi. Może Artodowie zatruli probostwo jaką klęską szkaradną? Słyszał za sobą ciągle wzrastanie owego szmeru, którego zbliżanie się udręczało go takim niepokojem. Teraz chwytał uchem, jakby dreptanie stada, czuł przypływ kurzawy, tłustej od wyziewów gromady zwierząt. Powracały mu jego myśli z dzisiejszego poranka, o tej garści ludzi rozpoczynających czasy na nowo, wyrastających wśród dzikich skał, jakby garść ostów przez wiatr rozsianych. Czuł się obecnym przy powolnem wykluwaniu się rasy. Gdy był dzieckiem nic go tak nie zdumiewało, nic go tak nie przesuszało, jak te miryady owadów, które widział dobywające się nagle z jakiej szpaty, gdy podnosił pewne wilgotne kamienie. Artodowie, nawet śpiący, złamani znużeniem w głębi ciemności niepokoili go swoim snem; odnajdował jego tchnienie w powietrzu, jakiem oddychał. Nie chciałby nic prócz skał pod swem oknem. Wieś nie była dostatecznie umarłą; strzechy wydymały się jak piersi, przez drzwi spękane przedostawały się westchnienia, lekkie skrzypnięcia, żyjące milczenie, objawiające istnienie w tej dziurze pokotu mnożącego się w rozkołysaniu czarnem nocy. Zapewne tylko woń ta sprawiała mu nudności. Często jednakże oddychał tym samym zapachem i równie silnym a nie czuł nic, prócz potrzeby odświeżenia się w modlitwie.
Ze skroniami spoconemi poszedł otworzyć drugie okno, szukając świeższego powietrza. Na dole po lewej stronie rozciągał się cmentarz a na nim samotnik stał wysokim słupem, którego cienia żaden wietrzyk nie poruszał. Z pustego pola podnosił się zapach skoszonej łąki. Duży, szary mur kościoła, ta ściana pełna jaszczurek, zarosła lewkoniami, stygła w blaskach księżyca, jedno z szerokich okien lśniło się szybami podobnemi do stalowych płyt. Uśpiony kościół, o tej porze żył zapewne tylko nadludzkiem życiem Boga w hostyi, zamkniętej w cymboryum. Myślał o żółtej plamie nocnej lampy, tonącej w cieniach i czuł pokusę, by udać się znowu do tych ciemności czystych od wszelkiej zmazy i ulżyć chorej głowie. Ale dziwny strach go powstrzymywał i oczy miał utkwione w szyby zapalone światłem księżyca i naraz zdało mu się, iż widzi kościół oświecający się od wewnątrz blaskiem wielkiego ogniska, przepychem piekielnej zabawy, w której wirowały miesiąc maj, rośliny, zwierzęta, dziewczyny z Artodów, chwytające zajadle drzewa między nagie swe ramiona. Poczem schylając się ujrzał przed sobą kurniki Dezyderyi, czarne, dymiące się parą. Nie odróżniał wyraźnie przegródek dla królików, grząd kurzych, budy kaczej. Była to jedna masa tkwiąca w smrodliwości, śpiąca jednym, wspólnym tchem zapowietrzonym. Pode drzwiami obory przechodził kwaśny zapach kozy a mały prosiak, wywrócony brzuchem do góry, sapał spokojnie obok pustej miski. Wielki, żółty kogut Aleksander, wydał ze swej miedzianej gardzieli okrzyk, który pobudził w oddali jedno po drugiem, namiętne wołania wszystkich kogutów we wsi.
Nagle ksiądz Mouret sobie przypomniał. Ta gorączka, której pościg słyszał dosięgła go w kurnikach Dezyderyi, wobec kur gorących jeszcze po zniesieniu się i matek króliczych, wydzierających sobie sierść z brzucha. I poczuł teras tak wyraźcie jakiś oddech na swej szyi, że odwrócił się, aby zobaczyć wreszcie kto go brał tak za kark. I przypomniał sobie Albinę w Paradou, i te drzwi zatrzaskujące się po ukazaniu zaczarowanego ogrodu; przypomniał ją sobie, gdy galopowała wzdłuż ciągnącego się bez końca muru, biegła na zawody z kebryoletem, rzucała na wiatr liście brzozy i pocałunki; przypomniał ją sobie jeszcze o zmroku, gdy śmiała się z przekleństw brata Archangiasza w spódnicach sunących po ziemi, niby tuman pyłu niesiony wieczornym powiewem. Miała szesnaście lat, była dziwna ze swą twarzą nieco długą; czuć ją było wielkim powiewem swobody, traw, ziemi. I miał ją w pamięci tak dokładnie, że poznawał widziane na jednej z jej sprężystych rąk, różowe zadrapanie na białej skórze. Dlaczegóż ona tak się śmiała, patrząc na niego błękitnemi oczami? Ogarnięty był jej śmiechem, jakby falą dźwięczną odbijającą mu się o całe ciało; oddychał nią, czuł ją drgającą w sobie. Tak ten jej śmiech był przyczyną całej jego choroby.
Stał po środku pokoju, oba okna były otwarte, a on dygotał i, zdjęty jakimś strachem, ukrywał głowę w rękach. A więc ostateczną treścią całego dnia, był obraz tej dziewczyny z jasnemi włosami, błękitnemi oczami i nieco długą twarzą? I cały ten dzień wchodził przez oba okna otwarte. Najprzód w oddali spiekota czerwonej ziemi, namiętność wielkich skał, oliwne drzewa wyrosłe wśród kamieni, winorośle wyciągające swe ramiona nad drogami; następnie bliżej wyziewy ludzkiego potu, które wiatr przynosił z Artodów, mdły zapach cmentarza, woń kadzidła kościelnego, zepsuta wonią dziewcząt z tłustemi włosami; opary z gnojowiska i z kurników, dusząca fermentacya kiełkujących zarodków. A wszystkie wyziewy te przypływały razem w jednem skłębieniu zaduchu, tak ostrego, wzbierającego tak gwałtownie, że się dusił. Znieczulał zmysły, starał się je unicestwić. Ale Albina pojawiła się znów przed nim, jak wielki kwiat wyrosły i rozwinięty na tej umierzwionej ziemi. Ona była kwiatem naturalnym tych brudów, delikatna w słońcu, otwierająca młody pączek swych białych ramion, tak szczęśliwa że żyje, iż zeskakiwała ze swej łodygi i wzlatywała na jego usta, przenikając go zapachem swego długiego śmiechu.
Ksiądz krzyknął. Poczuł żar na wargach, jakby prąd ognisty przepływał jego żyły. Wtedy, szukając ratunku, rzucił się na kolana przed figurą Niepokalanego Poczęcia, wołając z rękami złożonemi:
— Święta Panno nad Pannami, módl się za mną!




XVII.

Najświętsza Panna na komodzie orzechowej uśmiechała się łagodnie kątami ust ważkich, zaznaczonych linią karminową. Mała, cała w bieli, okryta była wielką białą zasłoną, spadającą od głowy aż do stóp, z ledwie dostrzegalną złotą obwódką na brzegu. Jej szata ułożona w długie, równe fałdy na ciele bezpłciowem, obciśnięta w koło szyi, tylko tę giętką szyję odsłaniała. Nie było widać ani jednego kosmyka jej ciemnych włosów. Miała różową twarz z oczami jasnemi, zwróconemi ku niebu; składała ręce, ręce dziecka, ukazując końce palców z pod fałdów zasłony, nad szarfą błękitną, która zdawała się związywać u jej pasa dwa kawały nieba. Ze wszystkich jej wdzięków niewieścich, żaden nie był obnażony z wyjątkiem stóp, stóp zachwycająco nagich, depcących mistyczny krzew różany. A z nagości jej stóp wyrastały róże złote, jakby wykwit naturalny jej przeczystego ciała.
— Panno wierna, módl się za mną — powtarzał rozpaczliwie ksiądz.
Ta nigdy go nie zaniepokoiła. Ona nie była jeszcze matką; jej ręce nie podawały mu Jezusa, jej postać nie przybierała zaokrągleń płodnej dojrzałości. Ona nie była królową nieba, zstępującą w złotej koronie, w złotych szatach, niby ziemska księżniczka niesiona w tryumfie przez orszak cherubinów. Ona nie okazywała się nigdy straszną, nie przemówiła do niego nigdy z surowością wszechpotężnej pani, na której sam widok czoła chylą się ka ziemi.
Na nią śmiał patrzeć, kochać ją, bez obawy wzruszenia się mięką linią jej ciemnych włosów, roztkliwiały go tylko jej nagie stopy, stopy miłości, kwitnące niby ogród dziewictwa, zbyt cudownie, by zaspokoił swą ochotę do okrycia ich pieszczotami. Napełniała pokój zapachem lilii. Była lilią srebrną w naczyniu złotem, czystością drogocenną, wieczną, nieskazitelną. Pod jej białą zasłoną tak szczelnie otulającą, nie było już nic ludzkiego, tylko dziewiczy płomień, palący się zawsze jednostajnym ogniem. Wieczorem, kładąc się, zrana, przy zbudzeniu, zastawał ją z tym samym uśmiechem zachwytu. Rozbierał się przy niej śmiało jak wobec własnej skromności.
— Matko przeczysta, Matko niepokalana, Matko dziewico, módl się za mną — jąkał trwożliwie, przyciskając się do stóp Najświętszej Panny, jak gdyby słyszał za plecami donośne cwałowanie Albiny. — Tyś moją ucieczką, źródłem mej pociechy, świątynią mej mądrości, wieżą z kości słoniowej, w której zamknąłem moją niewinność. Oddaję się w twoje ręce niezmazane, błagam, weź mię, okryj mię twoim płaszczem, ukryj mię w twej czystości, za szańcem świętym twej szaty, aby żadne tchnienie cielesne mię tam nie dosięgło. Ciebie potrzebuję, bez ciebie umieram, czuję się wydartym tobie na wieki, jeśli mię nie pociągniesz pomocną dłonią daleko ztąd, ku owej białości ognistej, w której przebywasz. Maryo bez zmazy poczęta, unicestwij mię w głębiach niepokalanego śniegu padającego ze wszystkich twych członków. Tyś cudem przedwiecznej czystości. Ród twój z promienia pochodzi, niby drzewo przedziwne bez nasienia wyrosłe. Twój syn, Jezus, począł się z tchnienia bożego, tyś sama poczęta bez zmazy i ja chcę wierzyć, że ta dziewiczość trwa tak od wiek wieków w nieświadomości ciała nieskończonej. O, żyć, wzrastać, po za tą hańbą zmysłów! O, mnożyć, płodzić, bez obrzydłej konieczności płci, w zbliżeniu jedynem niebiańskiego pocałunku!
To rozpaczliwe wołanie, ten okrzyk oczyszczony z pożądań uspokoił młodego księdza. Dziewica, cała biała, z oczyma w niebie, zdawała się uśmiechać z większą słodyczą swemi wązkiemi, różowemi ustami. Zaczął znów wzruszonym głosem:
— Chciałbym być jeszcze dzieckiem. Chciałbym być zawsze tylko dzieckiem, chodzącem w cienia twej szaty. Mały jeszcze byłem a składałem ręce, wymawiając imię Maryi. Biała była moja kolebka, moje ciało, wszystkie moje myśli. Widziałem ciebie wyraźnie, słyszałem cię wołającą na mnie, szedłem ku tobie po różach, z uśmiechem. I nic więcej nie czułem, nie myślałem, żyłem tyle tylko, aby być kwiatem u twoich stóp. O, gdyby dzieci nie rosły! Otaczałyby cię jasne głowy, kochający cię tłum dzieci o czystych rękach, zdrowych ustach, miękich członkach, bez jednej skazy, jak po wykąpaniu w mleku. Na policzkach dziecka całuje się jego duszę. Dziecko tylko może wymówić twe imię bez zbrukania go. Później usta się psują zatrute namiętnością. Ja sam, który cię tak kocham, który się tobie oddałem, nie śmiem wołać do ciebie o każdej porze, nie chcąc cię narażać na spotkanie moich zmaz człowieczych. Modliłem się, umartwiałem me ciało, spałem pod twoją strażą; żyłem czysty; i płaczę, widząc dzisiaj, że nie umarłam jeszcze dostatecznie temu światu, aby stać się twoim oblubieńcem. O, Maryo, Dziewico uwielbiona, czemuż nie mam pięciu lat, czemuż nie pozostałem owem dzieckiem, cisnącem swe usta do twoich obrazków. Przycisnąłbym cię do mego serca, położyłbym cię u mego boku, ściskałbym cię jak przyjaciółkę, jak dziewczynę w moim wieku. Miałbym twoją szatę wązką, twą zasłonę dziecinną, szarfę błękitną, całe to dzieciństwo, które czyni cię dużą siostrą. Nie starałbym się całować twoich włosów, bo włosy to obnażenie, którego nie powinno się oglądać; ale całowałbym twoje stopy nagie, jedną po drugiej, po całych nocach, aż dopókibym nie zcałował memi wargami róż złotych, róż mistycznych krwi naszej.
Zatrzymał się, czekając, aby Dziewica spuściła swe błękitne oczy, aby musnęła jego czoło rąbkiem swej zasłony. Dziewica pozostawała owinięta aż po szyję, aż po końce palców, cała w niebie, smukła, wiotka, uwolniona już od ziemi.
— Spraw więc — mówił ze wzrastającym szałem — abym stał się napowrót dzieckiem, Dziewico dobra Dziewico potężna. Spraw, abym miał pięć lat. Weź moje zmysły, weź moją męzkość. Niech cud zabierze tego mężczyznę co we rasie wyrósł. Ty królujesz w niebie, nic dla ciebie łatwiejszego, jak zdruzgotać mnie, wysuszyć moje członki, uczynić mię bezpłciowym, niezdolnym do złego, tak obranym z wszelkiej siły, abym nie mógł nawet małym palcem ruszyć bez twego zezwolenia. Chcę być prosty tą prostotą twoją, której żaden ludzki dreszcz nie może zakłócić. Nie chcę już czuć ani moich nerwów, ani moich mięśni, ani bicia mego serca, ani gorączki pokuszeń. Chcę być rzeczą, kamieniem białym u twoich stóp, któremu zapach tylko pozostawisz, kamieniem, który się nie ruszy z miejsca, gdzie przez ciebie będzie rzucony, bez uszu, bez oczu, zadowolniony ze znajdowania się pod twemi stopami, nie mogąc myśleć o sprośnościach i innemi kamieniami na drodze. Ach, wtedy cóż za ubłogosławienie! Osiągnę bez wysiłku, odrazu, doskonałość o jakiej marzę. Ogłoszę się nareszcie prawdziwym twoim kapłanem. Będę tem, czem nie zdołały mię uczynić nauki, ani modlitwy moje, ani pięć lat powolnego wtajemniczania się. Tak, zaprzeczam życiu, powiadam, że śmierć gatunku jest lepsza, niż szkarada co takowy rozszerza. Grzech kala wszystko. To ohyda powszechna, która psuje miłość, zatruwając komnatę małżonków, kolebkę nowonarodzonych i aż do kwiatów omdlewających w słońcu i aż do drzew wybuchających pączkami. Ziemia pławi się w tym brudzie, którego najdrobniejsze krople wytryskują sromotną roślinnością. Ale abym stał się doskonały, o Królowo aniołów, Królowo dziewic, usłysz moje wołanie, wysłuchaj go! Spraw, abym stał się jednym z owych aniołów, co mają tylko dwa wielkie skrzydła za policzkami; nie będę już miał żadnego tułowia, żadnych członków; ulecę ku tobie gdy na mnie zawołasz; będę już tylko ustami głoszącemi twą chwałę, parą skrzydeł bez skazy, kołyszącą twe podróże w niebiosach. O, śmierć, śmierć! Panno czcigodna, daj mi śmierć wszystkiego! Będę cię kochał w śmierci mojego ciała, w śmierci tego co żyje i tego co się mnoży. Z tobą dokonam jedynego małżeństwa, jakiego pragnie moje serce. Będę szedł wyżej, wciąż wyżej, aż dosięgnę tego ognia, w którym ty jaśniejesz. Tam jest wielkie słońce, olbrzymia róża biała, której liść każdy świeci jak osobny księżyc, tron srebrny, z którego biją blaski twej niewinności tak promiennej, że raj cały rozświetla jeden przebłysk twej zasłony. Co tylko jest białego, zorze poranne, śniegi niedostępnych szczytów, świeżo rozkwitłe lilie, woda nieznanych źródeł, mleko roślin uszanowanych przez słońce, uśmiechy dziewic, dusze dzieci umarłych w kołysce, deszczem spadają na twoje białe stopy. Wtedy wstąpię ku tobie niby płomień subtelny, wejdę w ciebie przez twe usta wpółotwarte i gody nasze spełnią się, podczas gdy archaniołowie drżeć będą od naszej radości. Być dziewicą, kochać się dziewiczo, wśród najsłodszych pocałunków dziewiczą białość swą zachować! Posiadać wszystką miłość, leżąc na skrzydłach łabędzich, w obłoku czystości, w ramionach kochanki ze światła, której pieszczoty to duchowa rozkosz! Doskonałości, śnie nadludzki, pożądanie, od którego trzeszczą kości moje, rozkoszy w niebo mię przenosząca!
I ksiądz Mouret, szczękając zębami, powalony gorączką, zemdlał, padając na podłogę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.