Błąd Abbé Moureta/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA DRUGA.
I.

Dwa szerokie okna starannie zasunięte firankami z grubego perkalu, oświecały pokój przesianą białością świtu. Pokój ten obszerny a wysokim sufitem, miał meble stare w stylu Ludwika XV, z drzewcem na biało pomalowanem i z czerwonemi kwiatami na tle usianem liśćmi.
Na ścianach pomiędzy oknami, nad drzwiami, po obu stronach alkowy, widniały jeszcze z dawnych malowideł różowe brzuchy i plecy amorków lecących gromadami, bawiących się w jakieś niedostrzegalne już gry a ściany wykładane po brzegach drzewem z pozostawianemi pośrodku owalnemi miejscami na malowidła, podwójne drzwi, zaokrąglony sufit, niegdyś z tłem niebieskiem, obramowany kartuszami, medalionami, kokardami, cielistego koloru, wszystko, zacierając się przybrało ogólny ton szary, bardzo łagodny, tchnący jeszcze rozczuleniem tego zwiędłego raju. Wprost okien duża alkowa otwierająca się pod nagromadzeniem obłoków rozsuniętych przez amorki gipsowe, pochylone, wywrócone, jak gdyby chciały bezczelnie zajrzeć do łoża, była zamknięta, również jak okna, zasłoną z grubego perkalu, szytą wielkiemi ściegami uderzająco niewinnemi wśród tej komnaty, ciepłej jeszcze od jakiegoś oddalonego zapachu zmysłowych rozkoszy.
Siedząc przy konsoli, na której woda grzała się na spirytusie, Albina patrzyła w zasłonę alkowy uważnie. Ubrana była biało, z włosami w chusteczce ze starej koronki, ręce opuściła czuwając z jakąś powagą dorosłej dziewczyny. Wśród wielkiej ciszy słychać było lekkie oddychanie, jakby uśpionego dziecka. Ale po kilku minutach już się zaniepokoiła, nie mogła wytrzymać i pocichutku poszła podnieść trochę zasłonę. Sergiusz na brzegu wielkiego łoża zdawał się spać z ręką podłożoną pod głowę. Podczas choroby urosły mu włosy i broda. Był bardzo biały z sińcami pod oczyma i blademi wargami, miał wdzięk dziewczyny przychodzącej do zdrowia.
Albina, wzruszona, chciała napowrót spuścić zasłonę.
— Ja nie śpię — odezwał się Sergiusz bardzo cicho.
Pozostał tak, z głową leżącą na ręku, ani palcem nie ruszając, jakby opanowany przyjemnem znużeniem. Jego oczy otworzyły się zwolna, usta dmuchały lekko na jedną z rąk nagich, podnosząc puszek na jasnej skórze.
— Słyszałem cię — wyszeptał jeszcze. — Chodziłaś po cichutku.
Ucieszyła się słówkiem ty. Zbliżyła się, przy kucnęła przed łóżkiem, aby twarzą być na poziomie jego twarzy.
— Jak się czujesz? — zapytała.
I z kolei czuła słodycz tego ty, które po raz pierwszy przechodziło przez jej usta.
— O, jużeś zdrów — mówiła. — Czy wiesz, że płakałam przez całą drogę, kiedy wracałam ztamtąd ze złą wieścią. Powiadano mi, że masz malignę, że ta złośliwa gorączka, jeżeli cię nie zabije, to ci zabierze rozum... Jak ja ściskałam twego wuja Paskala, kiedy cię tu przywiózł na rekonwalescencyę.
Obciągała pościel na łóżku z macierzyńską pieczołowitością.
— Widzisz, te tam skały rozpalone, były niedobre dla ciebie. Tobie trzeba drzew, świeżości, spokoju... Doktór nawet nie powiedział, że cię tu schował. To sekret pomiędzy nim i tymi co cię kochają. Miał cię za straconego... Nie bój się, tu nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wuj Jeanbernat pali sobie fajkę przy swoich sałatach. Inni będą się o ciebie dowiadywali w sekrecie. I doktór nawet już nie przyjedzie, bo teraz ja będę twoim doktorem... Podobno lekarstwa są ci niepotrzebne. Potrzeba ci miłości, słyszysz?
Zdawał się nierozumieć z pustą jeszcze czaszką. Chociaż głową nie poruszał, oczy jego przetrząsały wszystkie kąty, sądziła więc, że nie pokoi go myśl, gdzie się znajduje.
— To mój pokój — rzekła. — Oddałam go tobie. Ładny jest, prawda? Wzięłam najpiękniejsze meble ze strychu i uszyłam te firanki z perkalu, żeby mię dzienne światło nie raziło. A ty wcale mi nie przeszkadzasz. Będę spała na drugiem piętrze. Są jeszcze trzy czy cztery pokoje puste.
Nie przestawał jednak niepokoić się.
— Sama jesteś? — napytał.
— Tak. Dlaczego mię pytasz o to?
Nie odpowiedział, mrucząc z niechęcią:
— Śniłem, ciągle mi się śni... Słyszę dzwony i to mię właśnie męczy.
Po chwili odezwał się znów:
— Idź, zamknij drzwi, zasuń rygle. Chcę żebyś była sama, zupełnie sama.
Kiedy powróciła, przynosząc krzesło i siadając u jego wezgłowia, ucieszył się jak dziecko, powtarzając:
— Teraz, nikt nie wejdzie. Nie będę już słyszał dzwonów... Ty, kiedy mówisz, sprawiasz mi ulgę.
— Czy chcesz pić? — spytała.
Dał znak, że nie. Patrzył na ręce Albiny z miną tak zdziwioną, taki zachwycony ujrzeniem ich, że uśmiechając się położyła jedną na brzegu poduszki. Zesunął głowę i oparł policzek na tej małej świeżej rączce. Zaśmiał się lekko, mówiąc:
— A, miękie to jak jedwab. Zupełnie, jakby mi powiew od niej szedł we włosy... Nie zabieraj jej proszę cię...
Nastąpiło długie milczenie. Patrzyli na siebie z wielką przyjemnością. Albina przeglądała się ze spokojem w tępo patrzących oczach rekonwalescenta. Sergiusz zdawał się słuchać jakichś nieokreślonych zwierzeń, które mu czyniła malutka świeża rączka.
— Ona jest bardzo dobra twoja ręka — odezwał się znowu. — Nie wyobrażasz sobie, jak mi ona pomaga... Zupełnie jakby wchodziła we mnie, aby mię oswobodzić od bólu, który mam w członkach. To jakby pieszczota całego ciała, wszędzie przynosi mi ulgę, wyleczenie.
Pocierał delikatnie swój policzek, ożywiał się, jakby wskrzeszony.
— Powiedz, nie będziesz mi dawała nic brzydkiego do picia, nie będziesz mię męczyła rozmaitemi lekarstwami?... Twoja ręka, widzisz, wystarczy. Jestem tu dlatego, byś mi ją położyła pod głowę.
— Mój dobry Sergiuszu — rzekła Albina — musiałeś bardzo cierpieć, nieprawdaż?
— Cierpieć? Tak, tak, ale to już dawno... Spałem źle, miałem sny przerażające. Gdybym mógł tobym ci opowiedział wszystko.
Zamknął oczy na chwilę, zrobił wielki wysiłek pamięci.
— Nic nie widzę, wszystko czarne — mówił. — To szczególne, przybywam z dalekiej podróży. Nie wiem już nawet skąd wyjechałem. Miałem gorączką, galopującą mi po żyłach jak zwierzę... Otóż to, przypominam sobie... Wiecznie ta sama zmora czołgania się po nieskończonych podziemiach. Przy pewnym silnym bólu podziemie nagle zamurowywało się. Kupa kamieni spadała ze sklepienia, ściany zacieśniały się, ja zziajany, ogarnięty wściekłością, aby się koniecznie wydostać, wgłębiałem się w przeszkodę, robiłem nogami, pięściami, głową, z rozpaczą czując, że nigdy nie przebędę tych zwalisk coraz to większych... To znów często wystarczało dotknięcie palcem, aby się wszystko rozwiało, szedłem swobodnie chodnikiem rozszerzonym, czując tylko znużenie po ataku.
Albina chciała mu położyć rękę na ustach.
— Nie, mówienie mię nie męczy. Widzisz, ja mówię do ciebie cichutko. Wydaje mi się, że myślę i że ty mię słyszysz... Co najdziwniejsze było w mojem podziemiu, to że mi nawet na myśl nie przyszło cofnąć się, szedłem naprzód zawzięcie, mimo przekonania, że trzeba będzie tysiąców lat, aby uprzątnąć chociaż jedno z rumowisk. Było to zadanie konieczne, które musiałem wypełnić pod karą największych nieszczęść. Ze stunczonemi kolanami, bijąc czołem o skałę, pracowałem z pilnością pełną udręczenia, ze wszystkich sił, aby dojść jak można najprędzej. Dojść — gdzie?... nie wiem, nie wiem...
Zamknął oczy, myśląc, szukając. W końcu skrzywił się lekceważąco i, cisnąc się znów do ręki Albiny, mówił z uśmiechem:
— Ależ to głupstwo, jestem dzieckiem!
Dziewczyna, chcąc się przekonać, że on naprawdę cały należy do niej, wypytywała go, naprowadzając znów do tych niejasnych wspomnień, które on przywoływał. Nie pamiętał nic, był rzeczywiście w szczęśliwem dzieciństwie. Zdawało mu się, iż wczoraj się narodził.
— O, jeszcze nie jestem silny — rzekł. — Widzisz, najdalej jak zapamiętam, to było w łóżku, które mi piekło całe ciało; głowa moja tłukła się po jakichś rozżarzonych węglach; nogi ścierały się, trąc jedna o drugą bez ustanku... Bardzo źle było ze mną! Zdawało mi się, że zmieniają mi ciało, że mi zabierają wszystko, że reparują mnie, jak połamaną maszynę...
Przy tych słowach znów się zaśmiał i mówił:
— Będę więc nowiuteńki. Odnowiło mię to porządnie, żem chorował... Ale o co mię pytałaś? Nie, nikogo tam nie było. Cierpiałem sam w takiej czarnej dziurze. Nikogo, nikogo. I po za tem nic niema, nic nie widzę... Ja jestem twojem dzieckiem, chcesz? Nauczysz mię chodzić. Ja ciebie tylko widzę teraz. Nic mię nie obchodzi, co nie jest tobą. Mówię ci, że już nie pamiętam. Przyszedłem, ty mię wzięłaś i na tem koniec.
I rzekł jeszcze uspokojony, pieszczotliwy:
— Teraz twoja ręka jest ciepła. Taka dobra jak słońce... Nie rozmawiajmy już. Ja się grzeję.
W dużym pokoju, drżąca cisza spływała z niebieskiego sufitu. Spirytusowa maszynka zgasła i para z imbryka wychodziła coraz to węższym paskiem. Albina i Sergiusz oboje głowami oparci na tej samej poduszce, patrzyli na duże firanki perkalowe w oknach. Zwłaszcza oczy Sergiusza zwracały się tam, jak do białego źródła światła. Kąpał się w niem, niby w półmroku zastosowanym do sił rekonwalescenta. Domyślał się słońca za jednym żółciejszym rogiem firanki i to mu wystarczało. Słuchał przeciągłego szumu drzew w oddali, a w prawem oknie, zielonawy cień wysokiej gałęzi zarysowany ostro pogrążał go w niepokojące marzenie o tym borze, który czuł tak blisko.
— Czy chcesz, abym podniosła firanki? — zapytała Albina, oszukana upartym kierunkiem jego wzroku.
— Nie, nie — odpowiedział z pośpiechem.
— Pogoća. Miałbyś słońce. Zobaczyłbyś drzewa.
— Nie, błagam cię... Nic nie chcę. Ta gałęź, którą widać męczy mnie, rusza się, rośnie, jakby żywa... Zostaw twoją rękę, będę spał. Jest zupełnie biało... Tak dobrze...
I zasnął z prostotą dziecka a Albina pilnowała go dmuchając mu na twarz, aby sen jego odświeżyć.




II.

Nazajutrz zasłociło się, deszcz padał. Sergiusz, znowu w gorączce przemęczył się cały dzień z oczyma rozpaczliwie utkwionemi w firanki, skąd padał blask niepewny, piwniczny, szary. Nie domyślał się już słońca, szukał tego cienia, którego się bał poprzednio, owej gałęzi wysokiej, co mu zginęła w deszczowej mgle i zabrała bór ze sobą. Nad wieczór trochę nieprzytomny, bredząc, zawołał z płaczem do Albiny, że słońce umarło, że całe niebo, wszystkie pola opłakiwały śmierć słońca. Musiała go pocieszać jak dzieciaka, obiecując mu słońce, zapewniając że ono wróci, że mu je da. Ale ubolewał także nad roślinami. Nasiona musiały męczyć się pod ziemią w oczekiwaniu światła; miały swoje zmory, śniły, że się czołgają wzdłuż podziemiów zatrzymywane przez rumowiska, walcząc zaciekle, aby wydostać się na słońce. I począł płakać ciszej, mówiąc, że zima to choroba ziemi, że on umrze razem z ziemią, jeżeli wiosna nie wyleczy ich obojga.
Przez trzy dni jeszcze trwała słota. Ulewy spadały na drzewa, hucząc w oddali niby wody wzbierające. Wicher uderzał w okna z zajadłością ogromnych fal. Na żądanie Sergiusza, Albina zamknęła szczelnie okiennice. Przy zapalonej lampie, firanki nie szarzały mu już tak żałobnie, ołowiana barwa nieba nie wciskała się już najmniejszemi szparami płynąc aż ku niema, niby pył zagrzebujący go. Leżał apatyczny z rękami wychudzonemu, z głową bladą, tem słabszą, im bardziej chorą była natura. W pewnych chwilach czarnych chmur, gdy skręcone drzewa trzeszczały, gdy na ziemi pokładały się trawy pod ulewą, niby włosy topielca, on bez tchu, konał prawie, sam zbity przez uragan. A przy najlżejszem wyjaśnieniu się, przy najmniejszym kawałku błękitu między dwoma chmurami, oddychał, napawając się ukojeniem odświeżonych liści, bielejących ścieżek, pól pijących swój ostatni łyk wody.
Teraz Albina z kolei pragnęła słońca; dwadzieścia razy na dzień stawała przy oknie w sieni, badała horyzont, cieszyła się najmniejszą białą plamą, niepokoiła się ciemnemi masami z miedzianym odblaskiem, z groźbą gradu, bojąc się, aby jaka chmura zbyt czarna nie zabiła jej kochanego chorego. Mówiła o sprowadzeniu doktora Paskala, ale Sergiusz nie chciał nikogo, odpowiadając:
— Jutro będzie słońce na firankach, wyzdrowieję.
Raz wieczorem, kiedy mu było bardzo źle, Albina dała mu swą rękę, aby oparł na niej policzek. Ręka nic mu nie pomogła, a ona płakała nad swoją niemocą. Od kiedy popadł znów w odrętwienie zimowe, nie czuła się już dość silną, aby go mogła uwolnić od nękającej go zmory. Potrzebowała współudziału wiosny. Ona sam? nikła, ręce miała lodowate, oddech krótki, nie umiejąc już tchnąć życia w niego. Godzinami błąkała się po dużej posmutniałej komnacie. Gdy przechodziła przed lustrem, widziała siebie poczerniałą, zdawało się jej, że jest brzydką.
Wreszcie pewnego rana, gdy poprawiała poduszki, nie śmiejąc jeszcze probować rozpierzchłego już uroku swych rąk, zdało jej się, iż odnajduje ów uśmiech z pierwszego dnia na ustach Sergiusza, którego szyję musnęła właśnie końcem palców.
— Otwórz okiennice — rzekł.
Pomyślała, że mówi w gorączce, bo przed godziną widziała z okna sieni żałobny horyzont.
— Śpij — odpowiedziała smutnie — obiecałam cię obudzić przy pierwszym promieniu... Śpij jeszcze, słońca niema.
— Jest, ja czuję, słońce jest... otwórz okiennice.




III.

W istocie, słońce było. Kiedy Albina otworzyła okiennice, za wielkiemi firankami przyjemny żółty blask ogrzewał znów jeden róg okna. Ale co podniosło Serginsza tak, że aż usiadł na łóżku, to widok cienia owej gałęzi, różdżki zwiastującej mu powrót do życia. Cała natura zmartwychpowstała, ze swą zielonością, swemi wodami, swojem szerokiem kołem pagórków, była dla niego tu, w tej plamie zielonawej, drgającej za najmniejszym powiewem. Nie sprawiała mu już niepokoju. Śledził chciwie jej kołysanie się, czując potrzebę tych sił żywotnych, które mu objawiała, a tymczasem Albina, uszczęśliwiona, podtrzymując go w objęciu, mówiła:
— Ach, mój dobry Sergiuszu, skończyła się zima... Jesteśmy uratowani.
Położył się napowrót z oczyma już ożywionemi, i głosem wyraźniejszym.
— Jutro — rzekł — będę bardzo silny... Podniesiesz firanki. Chcę wszystko zobaczyć.
Ale nazajutrz zdjął go dziecinny strach. Za nic nie chciał się zgodzić na otworzenie okien. Mruczał: „Zaraz, później“. Ciągle był niespokojny, obawiał się pierwszego wrażenia światła, mającego uderzyć jego oczy. Wieczór nadszedł, a on się nie zdecydował spojrzeć wprost na słońce. Pozostał z twarzą zwróconą ku firankom, śledząc na przezroczystej zasłonie, blady poranek, gorące południe, fioletowy zmrok, wszystkie barwy, wszystkie wzruszenia nieba. Odbijało się tu wszystko, aż do drżenia, którego udziela ciepłemu powietrzu trzepotanie skrzydeł ptaka, aż do radości zapachów tętniących w promieniach. Za tą zasłoną, za tym snem o potędze życia, nasłuchiwał zbliżania się wiosny. I nawet tchu brakowało mu chwilami, kiedy przypływ nowej krwi ziemi, pomimo przeszkody z firanek, podchodził zbyt ostro ku niemu.
Na drugi dzień rano, spał jeszcze, kiedy Albina, posuwając gwałtem kuracyę naprzód, zawołała do niego:
— Sergiuszu, Sergiuszu, słońce!
Podciągnęła żywo firanki, szeroko otworzyła okna. On podniósł się, ukląkł na łóżku, ledwie dysząc, osłabły, cisnąc rękami piersi, aby serce mu nie pękło. Wprost niego było duże niebo, nietylko błękit, nieskończony błękit omywał się w nim z cierpienia, poddawał się jakby lekkiemu kołysaniu, pił słodycz, niewinność, młodość. Jedynie owa gałąź, której cień był widział, przerastała okno, plamiła morze błękitu tęgą zielonością, a i to już było zbyt silnem dla jego chorobliwej wrażliwości, dotkniętej lotem jaskółek brudzących mu horyzont. Rodził się. Wydawał lekkie, mimowolne okrzyki, zalany światłem, bity falami gorącego powietrza, czuł życie wchodzące weń gwałtownym prądem. Ręce jego wyciągnęły się i runął, opadł na poduszki w jakiemś omdleniu.
Co za dzień pełen szczęścia i wzruszeń! Słońce wchodziło z prawej strony, zdala od alkowy. Sergiusz przez cały ranek przypatrywał się jego stopniowemu posuwaniu się. Widział jak idzie ku niemu, żółte jak złoto, mieniące się na starych meblach, zesuwająca się czasem na ziemię, niby kawał materyi rozwiniętej. Był to pochód powolny, pewny, zbliżanie się kochanki, prostującej swe jasne członki, wyciągającej się aż do alkowy ruchem rytmicznym, z rozkoszną powolnością wzbudzającą szalone pragnienie posiadania. Wreszcie koło drugiej, płachta słońca opuściła ostatni fotel, weszła wzdłuż kołdry, rozłożyła się na łóżku, jakby rozpuszczone włosy. Sergiusz poddał swe wychudzone ręce rekonwalescenta tej pieszczocie gorącej, przymykał oczy, czuł biegnące po każdym z jego palców ogniste pocałunki, kąpał się w świetle, w uścisku słońca. I zamykając zupełnie oczy, wyjąkał do Albiny pochylającej się nad nim z uśmiechem:
— Zostaw mnie, nie ściskaj mię już tak mocno... Jakim sposobem ty mnie tak całego trzymasz w swem objęciu?
Potem słońce zeszło z łóżka, odeszło na lewo w swoim zwolnionym pochodzie. A Sergiusz patrzył za niem znowu, jak się obracało, przesiadając się z krzesła na krzesło, i żałował, iż nie zatrzymał go na swej piersi. Albina została przy łóżku. Oboje obejmując się za szyję, widzieli niebo, jak bladło zwolna.
Chwilami, niezmierny dreszcz zdawał się go pobielać jakiemś nagłem wzruszeniem. W osłabieniu swem czuł się tu dobrze, odnajdując odcienia wytworne, których nigdy nie podejrzywał. Nie był to sam błękit, ale błękit różowy, błękit liliowy, błękit żółty, ciało żyjące, obszerna nagość niepokalana, dysząca jak pierś kobiety. Za każdem nowem spojrzeniem w dal, miał niespodzianki, nieznane zakątki powietrza, uśmiechy dyskretne, czarujące zaokrąglenia, gazy kryjące w głębi dostrzeżonych rajów wielkie wspaniałe ciała bogiń. I ulatywał, lekki po chorobie, wśród tych mieniących się jedwabiów, w tym puchu niewinnym błękitu. Jego wrażenia unosiły się po nad jego istotą omdlewającą. Słońce zniżało się, błękit roztapiał się w czystem złocie, żyjące ciało nieba bladło jeszcze zasuwając się zwolna wszystkiemi odcieniami nocy. Ani jednej chmurki, jakby ciche układanie się do snu dziewicy, rozebranie się, które dawało widzieć zaledwie pasek wstydliwości na horyzoncie. Wielkie niebo spało.
— A, drogi dzieciak — powiedziała Albina, patrząc na Sergiusza, który, przytulony do niej, zasnął jednocześnie z niebem.
Położyła go, zamknęła okna. Ale nazajutrz od samego świtu były otwarte. Sergiusz nie mógł już żyć bez słońca. Nabierał sił, przyzwyczajał się do silniejszych powiewów, od których ulatywały firanki alkowy. Nawet błękit, nieśmiertelny błękit począł mu się wydawać mdłym. Nudziło mu się być łabędziem, jakąś białością i pływać bez końca po przejrzystem jeziorze nieba. Dochodził do pożądania jakiego przypływu czarnych chmur, któreby przerwały monotonię tej wielkiej czystości. W miarę jak zdrowie powracało, czuł potrzebę silniejszych wrażeń. Teraz całemi godzinami patrzał na zieloną gałąź. Chciałby ją widzieć rosnącą, rozwijającą się tak, aby mu aż do łóżka zarzuciła odrośle. Już mu nie wystarczała, podrażniała tylko jego pragnienia, mówiąc mu o tych drzewach, których głębokie wołania słyszał, nie mogąc dostrzedz ich wierzchołków. Było to nieskończone szeptanie liści, gawęda biegnących wód, szelest skrzydeł, jeden wielki głos, przeciągły, drgający.
— Kiedy będziesz mógł wstać — mówiła Albina — usiądziesz sobie przed oknem... Zobaczysz, piękny ogród!
Zamykał oczy, mówił z cicha:
— O, ja widzę ogród, słyszę... Wiem gdzie są drzewa, gdzie wody, gdzie rosną fiołki.
I znów zaczynał:
— Ale ja widzę źle, widzę bez światła... Trzeba mieć dużo sił, żeby pójść aż do okna.
Czasami znów kiedy sądziła, że zasnął, Albina znikała na całe godziny a wchodząc zastawała go z oczyma błyszczącemi od ciekawości, trawionego niecierpliwością. Krzyczał do niej:
— Zkąd wracasz?
I brał ją za ramiona, wąchał jej spódnice, stanik, policzki.
— Pachniesz różnemi doskonałemi rzeczami... Co, chodziłaś po trawie?
Ona śmiała się, pokazywała mu buciki mokre od rosy.
— Wracasz z ogrodu! Wracasz z ogrodu! — powtarzał ucieszony. — Ja wiedziałem kiedyś weszła, wyglądałaś jak wielki kwiat... Przynosisz mi cały ogród w swej sukni.
Trzymał ją przy sobie, wdychając jej zapach, jakby zapach bukietu. Powracała czasem z kawałeczkami cierni, liści, drzewa, przyczepionemi do jej ubrania. Wtedy porywał te rzeczy, chował je pod swą poduszkę, niby relikwie. Pewnego dnia przyniosła mu pęk róż. Był tak wzruszony, że się rozpłakał. Całował kwiaty, kładł je ze sobą, w swem objęciu. Ale kiedy zwiędły, doznał takiej przykrości, iż zabronił Albinie zrywania ich na przyszłość. Wolał ją, równie świeżą, równie pachnącą, i ona nie więdła, jej ręce, jej włosy, jej policzki, zawsze jednakowo pachniały. W końcu sam ją posyłał do ogrodu, polecając, aby nie wracała prędzej niż w godzinę.
— Widzisz — mówił — tym sposobem mam słońce, mam powietrze, mam róże aż do jutra.
Często gdy powracała zdyszana, wypytywał ją, którą aleją szła? Czy zapuściła się w cień drzew, czy szła brzegiem łąk? Czy widziała jakie gniazda? Czy siedziała pod krzakiem róży dzikiej, czy pod dębem, czy też w cieniu klombu topoli? A kiedy odpowiadała, kiedy starała się wytłómaczyć mu ogród, kładł rękę na jej ustach.
— Nie, nie, przestań — mówił z cicha. — Źle robię. Nie chcę wiedzieć... Wolę zobaczyć sam.
I zapadał napowrót w ulubione marzenie o tych zielonościach, które czuł blizko siebie, o trzy kroki. Przez kilka dni żył tem marzeniem wyłącznie. W pierwszych czasach mówił, widział ogród wyraźniej. W miarę nabierania sił marzenie mąciło mu się pod napływem krwi rozgrzewającej jego żyły. Doznawał coraz wzrastającej niepewności. Nie umiał już powiedzieć, czy drzewa były z prawej strony, czy wody płynęły w głębi, czy pod oknami nie tłoczyły się wielkie skały. Rozmawiał o tem sam ze sobą bardzo cicho. Najdrobniejsze wskazówki wystarczały mu do budowania planów cudownych, do których zasłyszany śpiew ptaka, skrzypnięcie gałęzi, zapach jakiś kwiatu, wprowadzał zmiany, zasadzając klomb bzów tu, a owdzie zmieniając trawnik na rabaty. Co godzina rysował nowy ogród, ku wielkiej uciesze Albiny, powtarzającej, gdy go na tem złapała:
— To wcale co innego, zapewniam cię. Nie możesz sobie wyobrazić. To jest piękniejsze, niż wszystko, co tylko pięknego widziałeś... Nie łamże sobie głowy. Ogród jest mój, ja ci go dam. Bądź spokojny, nie ucieknie.
Sergiusz, który się już pierwej światła obawiał, doznał niepokoju, gdy się stał dość silnym, aby pójść do okna. Znowu każdego wieczora mówił: „Jutro“. Drżący obracał się do ściany, kiedy Albina, wchodząc, wołała do niego, że pachnie tarniną, że podrapała sobie ręce przedzierając się przez żywopłot, aby mu przynieść woń całą. Pewnego razu musiała go wziąć nagle w objęcia. Poniosła go prawie do okna, podtrzymała go, zmusiła do patrzenia.
— Ależ z ciebie tchórz — mówiła, śmiejąc się swoim głośnym, dźwięcznym śmiechem.
I poruszała jedną ze swych rąk we wszystkich kierunkach horyzontu, powtarzając z miną tryumfującą, pełną słodkich obietnic:
— Paradou, Paradou!...
Sergiusz bez głosu, patrzył.




IV.

Morze zieloności wprost, na prawo, na lewo, wszędzie. Morze toczące swe fale aż na krańce horyzontu bez żadnej przeszkody czy to domu, czy kawałka muru, czy drogi. Morze bezludne, dziewicze, święte, roztaczające swą dziką słodycz w niewinności osamotnienia. Słońce jedynie tu wchodziło, tarzało się złotą płachtą po łąkach, zarzucało aleje rozpędem swych rozbieganych promieni, zawieszało pomiędzy drzewa swe delikatne włosy, piło ze źródeł jasnemi wargami, przejmującemi wodę drżeniem. W tym pyle z płomieni, wielki ogród bujał rozszalały niby szczęśliwe zwierzę, puszczone na koniec świata, zdala od wszystkiego, wolne od wszystkiego. Była tu taka przeobfitość ulistnień, takie wezbranie barw, iż ogród był ukryty z końca w koniec, zalany, zatopiony. Nic tylko stoki zielone, łodygi wybuchające jak fontanny, masy pieniące się, firanki lasów hermetycznie zasunięte, wlokące się po ziemi płaszcze pnących się roślin, gromady gałęzi olbrzymich zwieszające się ze wszystkich stron.
Zaledwie po pewnym czasie można było rozpoznać pod niezmiernem najściem soków, dawny rysunek Paradou. Naprzeciw w ogromnym jakby cyrku, musiał się znajdować kwietnik, a na nim zapadnięte fontanny, połamane poręcze, popaczone schody, zwalone posągi, których białości widniały w głębi czarnej murawy. Dalej za niebieską linią jakiejś wody, rozpościerała się gęstwina drzew owocowych; jeszcze dalej widać było fioletowate głębie wysokiego starodrzewu, poprzecinane światłem, las, który stał się napowrót dziewiczym, którego wierzchołki okrywały się bez końca pączkami, poplamione zielonością żółtą, zielonością bladą, zielonością potężną wszelkich odcieni. Na prawo bór wdzierał się po wysokościach zasadzał małe lasy sosen, ginął w nędznych zaroślach, podczas gdy nagie skały tłoczyły się niby rumowiska po zawaleniu się góry, zakrywając horyzont; roślinność gorąca rozrywała tam ziemię, rośliny potworne, nieruchome w spiekocie, jakby gady uśpione; sitka srebrna, bryzgi wyglądające z daleka na kurzawę z pereł, wskazywały tam wodospad, źródło owych wód spokojnych płynących tak leniwie wzdłuż kwietnika. Na lewo wreszcie rzeka płynęła wpośród rozległej łąki rozdzielającej się na cztery strumyki, których kapryśne zakręty popod trzciny, wśród wierzb, widać było za wielkiemi drzewami; jak okiem dojrzeć ciągnęły się pastwiska, pejzaż skąpany w niebieskawym oparze, szmat światła tonącego zwolna w zazielenionym błękicie zachodu. Paradou, trawnik, las, skały, wody, łąki, zajmowały całą szerokość nieba.
— Paradou — wybełkotał Sergiusz, wyciągając ramiona, jakby chciał cały ogród do swej piersi przycisnąć.
Chwiał się, Albina musiała go posadzić na fotelu. Tu pozostał dwie godziny nic nie mówiąc. Z brodą na ręku patrzył. Chwilami powieki jego mrugały, czerwoność zalegała mu policzki. Patrzył zwolna z głębokiem zdziwieniem. Było to zbyt rozległe, zbyt złożone, zbyt silne.
— Ja nie widzę, ja nie rozumiem — zawołał, wyciągając ręce do Albiny ruchem najwyższego zmęczenia.
Dziewczyna wtedy oparła się o poręcz fotela. Obróciła jego głowę, zmusiła, aby patrzył znowu. Mówiła mu półgłosem:
— To nasze. Nikt nie przyjdzie. Jak wyzdrowiejesz, będziemy się przechadzali. Będziemy mieli chodzenia na całe nasze życie. Pójdziemy, gdzie ty zechcesz... Gdzie ty chcesz iść?
Uśmiechał się, odpowiadał:
— O, niedaleko. Pierwszego dnia o dwa kroki odedrzwi. Bo widzisz, jabym upadł... Ot, pójdę tam, pod to drzewo, przy oknie.
Ona zaczęła znów łagodnie:
— Czy chcesz pójść na kwietnik? Zobaczysz krzaki róż, wielkich kwiatów, które wszj3tko zjadły, aż do alei dawniejszych, zasadzając je swemi bukietami. A może wolisz sad, gdzie nie mogę wejść inaczej, jak czołgając się, tak trzeszczą gałęzie pod owocami... Pójdziemy jeszcze dalej, jeśli będziesz się czuł na siłach. Pójdziemy aż w bór, w cień głęboki, bardzo daleko, tak daleko, że będziemy nocowali na dworze, jeśli nas noc zaskoczy. Albo też którego rana wdrapiemy się tam wysoko, na te skały, Zobaczysz rośliny, których ja się boję. Zobaczysz źródła, deszcz wody, pod który będziemy nastawiali twarz dla zabawy... Ale jeżeli wolisz chodzić wzdłuż żywopłotów, nad brzegiem którego strumyka, to trzeba będzie pójść przez łąki. Bardzo dobrze jest pod wierzbami, wieczorem przy zachodzie słońca. Można się położyć na trawie i patrzeć na zielone żabki skaczące po źdźbłach sitowia.
— Nie, nie — rzekł Sergiusz — męczysz mię, ja nie chcę widzieć tak daleko... Zrobię dwa kroki. To będzie dużo.
— Ja sama nawet — ciągnęła dalej — nie mogłam być jeszcze wszędzie. Dużo jest takich zakątków, których nie znam. Od tylu tu już lat chodzę a zawsze czuję w koło siebie jakieś dziury nieznane, miejsca, gdzie cień musi być świeższy, trawa miększa... Słuchaj, zawsze sobie wyobrażałam, że jest tu jedno zwłaszcza takie miejsce, gdziebym chciała żyć na zawsze. Jest ono gdzieś z pewnością, musiałam je minąć, albo może ukrywa się tak daleko, że nie doszłam jeszcze do niego w czasie moich ciągłych wycieczek... Prawda, Sergiuszu, poszukamy go razem, będziemy w niem żyli?
— Nie, nie, przestań — wyjąkał młodzieniec. — Nie rozumiem tego, co mówisz. Zabijasz mię.
Pozwoliła mu płakać chwilę w swem objęciu, niespokojna, zmartwiona, iż nie może znaleźć słów któreby go uspokoiły.
— Więc Paradou nie jest tak piękne, jak ty śniłeś? — zapytała jeszcze.
Podniósł głowę, odpowiedział:
— Sam nie wiem. To było malutkie a tymczasem coraz to rośnie... Zabierz mnie, schowaj mnie.
Odprowadziła go do łóżka, uspakajając jak dziecko, kojąc go kłamstwem.
— A więc nie, to nieprawda, niema żadnego ogrodu. To bajka taka, którą ci opowiedziałam. Śpij spokojnie.




V.

Przyprowadzała go tak codziennie do okna w godzinach mniej upalnych. Próbował już chodzić sam po parę kroków, opierając się na meblach. Jego policzki miewały różowe przebłyski, ręce traciły woskową przezroczystość. Ale wśród tego powrotu do zdrowia, ogarnięty był jakiemś osłupieniem zmysłów, sprowadzającem go do życia roślinnego, niedołężnej, wczoraj narodzonej istoty. Był rośliną tylko, czując jedynie, powietrze, w którem się nurzał. Zamykał się w sobie, zbyt ubogi jeszcze w krew, aby rozlewać się na zewnątrz, trzymał się ziemi, pijąc całem ciałem wszystkie jej soki. Było to drugie poczęcie się, powolne kłucie się w gorącem, wiosennem jaju. Albina, pamiętająca pewne słowa doktora Paskala, doznawała wielkiej trwogi, widząc go ciągle takiem dzieciątkiem, takim naiwnym, głupowatym. Słyszała była o tem, iż pewne choroby zostawiają po sobie pomięszanie zmysłów. I godzinami zapominała się, patrząc na niego, wysilając się jak matka na uśmiechy, któreby jego uśmiech wywołały. Nie śmiał się jeszcze. Kiedy mu przesuwała rękę przed oczyma, nie wiwidział, nie śledził tego cienia. Kiedy mówiła do niego, ledwie że obracał z lekka głowę w stronę głosu. Miała tylko jedną pociechę: rósł wspaniale, był pięknem dzieckiem.
Przez cały tydzień otaczała go delikatnemi staraniami. Czekała, aby dorósł. W miarę jak dostrzegała pewne przebudzenia, nabierała otuchy, że czas zrobi z niego człowieka. Były to lekkie wstrząśnienia, gdy go dotykała. Wreszcie jednego wieczora zaśmiał się słabo. Nazajutrz, posadziwszy go przy oknie, zeszła do ogrodu i zaczęła biegać i wołać go. Znikała pod drzewami, przebiegała po słońcu, wracała zdyszana, klaszcząc w ręce. On z zamglonemi oczyma nie widział jej zrazu wcale. Ale gdy rozpoczynała znów bieganie, chowając się to wyskakując z za każdego krzaka, krzycząc do niego, zwrócił w końcu oczy na białą plamę jej spódnicy. A kiedy zatrzymała się nagle przed oknem, z twarzą podniesioną, wyciągnął ręce, jakby chciał iść ku niej. Powróciła i uściskała go pełna dumy.
— Ach, zobaczyłeś mię, zobaczyłeś! — wołała. — Pójdziesz do ogrodu zemną, prawda?... Ach, żebyś wiedział, jak mnie martwisz od kilku dni tem udawaniem głupiego, co ani mię widzi, ani słyszy!
Zdawał się słuchać jej z pewną przykrością i pochylił głowę lękliwym ruchem.
— A lepiej ci jednak — mówiła dalej. — Jesteś już taki silny, że możesz zejść kiedy zechcesz... Czemu już nic do mnie nie mówisz? Czy zgubiłeś język? A tu niemowlę! Pokazuje się, że muszę go uczyć mówić!
I w istocie bawiła się nazywaniem mu przedmiotów, których on się dotknął. Bełkotał, podwajał sylaby, nie wymawiając czysto ani jednego wyrazu. Skłaniała go do przechadzek po pokoju. Gdy pod trzymując prowadziła go od łóżka ku oknu, była to wielka podróż. Dwa czy trzy razy w drodze omało nie upadł, z czego śmiała się serdecznie. Raz usiadł sobie na ziemi i namęczyła się niemało, zanim się jej udało go podnieść. Potem przedsiębrała z nim wycieczkę w koło pokoju, sadzając go na kanapie, na fotelach, na krzesłach. Wycieczka w koło tego małego światka, zabrała im dobrą godzinę czasu. Wreszcie mógł się już puścić sam o kilka kroków. Wtedy stawała przednim z otwartemi rękami i cofała się, wołając go, tak aby musiał przejść cały pokój, chcąc się znów dostać do oparcia na jej ręku. Kiedy, nadąsany, nie chciał chodzić, wyjmowała swój grzebień, pokazując mu go jak cacko. Wtedy przychodził go wziąć i siedział godzinami spokojnie w kącie, bawiąc się grzebieniem, którym sobie delikatnie pocierał ręce.
Raz zrana, Albina zastała Sergiusza na nogach. Potrafił już otworzyć jedną okiennicę. Próbował chodzić bez opierania się na meblach.
— Patrzcie, jaki zuch! — zawołała wesoło. — Jutro gotów wyskoczyć przez okno, jak mu się da swobodę... Więc już naprawdę silny z nas człowiek teraz?
Sergiusz, w odpowiedzi, zaśmiał się dziecinnie. Członki jego odzyskały zdrowie młodzieńcze, ale nie obudziła się przytem świadomość wrażeń. Całe popołudnia spędzał naprzeciw Paradou, z miną dziecka, które widzi tylko białość a słyszy zaledwie drżenie hałasów. Miał nieświadomość małego chłopca, z dotykaniem tak naiwnem jeszcze, iż nie dozwalało mu ono rozróżnić sukni Albiny od materyału na starych fotelach. I ciągle zjawiał się ten sam podziw wielkich otwartych oczów, które nie rozumieją, niepewność ruchów nieumiejących się skierować tam gdzie chcą, początek bytu, czysto instynktowny, bez znajomości otoczenia. Człowiek się nie narodził.
— Dobrze, dobrze, udawaj głupiego — mruknęła Albina. — Zobaczymy.
Zdjęła grzebień i pokazała mu.
— Chcesz mego grzebienia — rzekła. — Chodź go wziąć.
A gdy go, cofając się, wyprowadziła z pokoju, otoczyła go ramieniem, podtrzymując za każdym schodem. Założyła sobie, napowrót grzebień, nie przestając go przytem zabawiać, łaskotała mu szyję końcem swych włosów, aby tym sposobem nie dać mu poznać, że schodzi. Ale na dole, zanim otworzyła drzwi, przestraszył się ciemności korytarza.
— Patrzże! — zawołała.
I popchnęła drzwi, które się otworzyły na oścież. Był to nagły wschód słońca, zasłona nocy gwałtownie pociągnięta, odsłaniająca dzień w jego porannem weselu. Park otwierał się, rozpościerał, kryształowo zielony, świeży i głęboki jak krynica. Sergiusz, oczarowany, stał na progu, pragnąc i wahając się dotknąć stopą tego morza światła.
— Zdawałoby się, że boisz się zamoczyć — rzekła Albina — przecież ziemia jest twarda.
Zdecydował się na jeden krok, zdumiony łagodnym oporem piasku. Przy tem pierwszem dotknięciu ziemi doznał jakiegoś wstrząśnienia, zadrgał życiem, na chwilę wyprostowując się, oddychając jakby wyrósł.
— Dalejże, odwagi — powtórzyła Albina. — Wiesz, żeś mi obiecał zrobić pięć kroków. Idziemy do tego drzewa morwowego, co jest pod oknem... Tam odpoczniesz sobie.
Te pięć kroków zabrały kwadrans czasu. Za każdym wysiłkiem stawał, jakby musiał wyrywać korzenie trzymającego przyziemi. Młoda dziewczyna, popychając go, powiedziała ze śmiechem:
— Wyglądasz jak drzewo, które chodzi.
I oparła go plecami o drzewo morwowe w deszczu słońca padającym z gałęzi. Potem zostawiła go, odbiegła jednym susem, wołając do niego, aby się nie ruszał. Sergiusz ze zwieszonemi rękami, obracał zwolna głowę do parku.
Wiosna się poczynała. Blada zieleń pławiła się w mleku młodości, tonęła w jakiemś łagodnem świetle. Drzewa pozostawały młodociane, kwiaty miały niemowlęce ciała, wody były błękitne, jak błękit naiwny pięknych szeroko otwartych oczu. W każdym listeczku nawet widać było zachwycające przebudzenie się. Sergiusz zatrzymał się na wielkiem żółtem otworzysku, które czyniła przed nim szeroka aleja, wśród gęstej, zielonej masy; przy samym końcu na wschodzie, łąki zroszone złotem zdawały się stanowić owo pole światła, na które schodziło słońce. On czekał, aby poranek wszedł na tę aleję i przypłynął aż do niego. Czuł jego ciepły powiew, zrazu zaledwie muskający go po skórze, potem zwiększający się i tak ostry, że wstrząsał się cały. Rozsmakowywał się w nim coraz wyraźniej, pijąc zdrową gorycz świeżego powietrza, mając w ustach słodkie aromaty, owoce kwaśne, drzewa mleczne. Wdychał ten poranek wraz z zapachami, które przynosił ze swej podróży, zapachy ziemi, lasu cienistego, roślin gorących, zwierząt żywych, cały bukiet zapachów, których moc gwałtowna przyprawiała o zawrót głowy. Słyszał jak idzie cichym lotem ptaka tuż nad trawami, jak wyprowadza z milczenia cały ogród, obdarzając głosem wszystko, czego dotknął i jak mu dźwięczy w uszach muzyką istot i rzeczy. Widział jak idzie z głębi alei, z łąk zroszonych złotem, taki różowy, taki radosny, że rozświecał swą drogę uśmiechem, w dali niby jakaś plama światła, a o kilka kroków już sam blask słońca. I poranek przyszedł uderzyć o drzewo, o które wsparty był Sergiusz. I Sergiusz urodził się w tym początku poranka.
— Sergiuszu, Sergiuszu — zawołał głos Albiny niewidzialnej za wysokiemi krzakami kwietnika. — Nie bój się, ja tu jestem.
Ale Sergiusz już się nie bał. Rodził się w słońcu, w tej kąpieli przeczystej światła, które go zalewało. Rodził się, mając dwadzieścia pięć lat, ze zmysłami nagle otwartemi, ucieszony wielkiem niebem, ziemią szczęśliwą, nadzwyczajnem zjawiskiem tego horyzontu rozpościerającego się dokoła niego. Ten ogród wczoraj mu nieznany, był przedziwną rozkoszą. Wszystko przepełniało go zachwytem, nawet źdźbła traw, nawet kamyki w alejach, nawet tchnienia, których nie widział a które przechodziły mu po policzkach. Całem ciałem brał w posiadanie ten kawałek natury, całował go swemi członkami; usta jego piły, nozdrza wdychały, miał go w uszach, miał go w oczach. Ta natura była jego. Róże na kwietniku, wysokie gałęzie starodrzewu, skały rozbrzmiewające wodospadami, łąki gdzie słońce zasadzało kłosy swego światła, wszystko było jego. I zamknął oczy, rozkoszując się powolnem otwieraniem, aby doznać drugiego przebudzenia.
— Ptaki wyjadły zupełnie poziomki — rzekła Albina, przybiegając zasmucona. — Widzisz, znalazłam tylko te dwie.
Ale zatrzymała się o kilka kroków, patrząc na Sergiusza ze zdziwieniem, zachwycona, wstrząśnięta do głębi.
— Jakiś ty piękny! — zawołała.
I zbliżywszy się jeszcze, stanęła zatopiona w nim, szepcząc:
— Nigdy nie widziałam cię takim.
Musiał z pewnością wyróść. Odziany w ubranie swobodne, stał prosto, trochę szczupły jeszcze, z członkami delikatnemi, szeroką piersią i okrągłemi ramionami. Poruszał swobodnie białą szyją, brunatną na karku, odchylając nieco w tył głowę. Zdrowie, moc były na jego twarzy. Nie uśmiechał się, pozostawał w spoczynku, usta miał słodkie a poważne, policzki jędrne, duży nos, oczy szare, bardzo jasne, wszechwładne. Długie włosy okrywające całą jego czaszkę, spadały mu na ramiona w czarnych zwojach a lekki zarost wił mu się przy ustach i na brodzie, dozwalając widzieć białą skórę.
— Piękny jesteś, piękny jesteś — powtarzała Albina, która powoli przykucnęła przed nim, spoglądając pieszczotliwie. — Ale za co gniewasz się teraz na mnie? Dlaczego nic mi nie mówisz?
On stał, nie odpowiadając. Z oczyma gdzieś daleko, nie widział tego dziecka u swych stóp. Odezwał się sam. Rzekł w słońce:
— Jakie światło jest dobre!
I możnaby rzec, że słowa te były właśnie jakąś wibracyą słońca. Ozwały się ledwie wyszemrane, niby tchnienie muzyczne, niby dreszcz życia i ciepła. Od kilku już dni Albina nie słyszała była głosu Sergiusza. I wydał się jej zmieniony tak, jak i Sergiusz. Rozchodził się po parku słodszy od śpiewu ptaków a władzę miał w sobie większą, niż wiatr pochylający gałęzie. Królem był ten głos, rozkazywał. Cały ogród słyszał go, chociaż przeszedł jak jedno tchnienie i cały ogród zadrżał radością, którą on przynosił.
— Mów do mnie — błagała Albina. — Ty do mnie nigdy tak nie mówiłeś. Na górze, w pokoju, kiedy nie byłeś jeszcze niemy, rozmawiałeś z jakimś dziecinnym szczebiotem... Cóż się to stało, że nie poznaję już twego głosu. Przed chwilą myślałam, że głos twój schodzi z drzew, że płynie ku mnie z całego ogrodu, że jest jednem z owych głębokich westchnień, które mię niepokoiły nocami przed twojem przybyciem... Słuchaj, wszystko milczy, aby jeszcze posłyszeć, jak ty mówisz.
Ale on i teraz nie wiedział o jej obecności. A ona przemawiała tkliwiej:
— Nie, nie mów, jeżeli cię to męczy. Usiądź przy mnie. Zostaniemy tu na trawie, dopóki słońce się nie obróci... I popatrz, znalazłam dwie poziomki. O, namęczyłam się niemało. Ptaki wszystko wyjadają. Jedna będzie dla ciebie, obie jeśli chcesz; albo podzielimy je, aby każdej pokosztować... Powiesz mi dziękuję i posłyszę cię.
Nie chciał usiąść, nie chciał poziomek, które Albina wyrzuciła rozżalona. I ona ust już nie otworzyła. Wolałaby go już chorego, jak w pierwszych dniach, kiedy dawała mu swą rękę pod głowę, i kiedy ciuła jak się odradza pod tchnieniem, którem mu odświeżała twarz. Przeklinała zdrowie, które go stawiało w świetle podobnego do młodego, obojętnego boga. Czyż on już innym nie będzie? Czy nie wyzdrowieje aż do tego stopnia, aby ją widzieć i kochać?
Marzeniem jej było stać się napowrót jego uzdrowicielką, dokończyć jedynie mocą swych małych rączek tej kuracyi drugiej młodości. Widziała dobrze, że brakowało jakiegoś światła w głębi jego szarych oczu, że piękność jego była blada, jak tych posągów leżących w pokrzywach kwietnika. Wstała i objęła go w pasie, dmuchając mu na szyję, aby go ożywić. Ale owego dnia Sergiusz nie poczuł wcale tego tchnienia podnoszącego jego jedwabisty zarost. Słońce się obróciło, trzeba było wracać. W pokoju Albina zapłakała.
Odtąd rekonwalescent odbywał codziennie krótki spacer w ogrodzie. Przekroczył drzewo morwowe, doszedł aż do brzegu tarasu, do szerokich schodów, których połamane stopnie prowadziły na kwietnik. Przyzwyczajał się do powietrza, rozkwitał, kąpiąc się w słońcu. Młody kasztan co wyrósł z nasienia zapadłego pomiędzy dwa kamienie balustrady rozdzierał żywicę swych pączków, rozwijał swe liściaste wachlarze z mniejszą niż one mocą. Jednego dnia chciał nawet zejść ze schodów, ale siły go zawiodły, usiadł na jednym stopniu wśród pomurników rosnących między płytami. Na dole, na lewo spostrzegał lasek róż. Tam właśnie marzył, aby się dostać.
— Poczekaj jeszcze — mówiła Albina. — Zapach róż zbyt silny jest dla ciebie. Wiele razy usiadłam pod różami, czułam ociężałość, zawrót głowy i ochotę do cichego, łagodnego płaczu. Poczekaj, zawiodę cię pod róże i będę płakała, bo dużo sprawiasz mi zmartwienia.




VI.

Pewnego poranka wreszcie mogła go, podtrzymując, sprowadzić aż na dół, usuwając trawę przed nim, torując mu przejście wśród dzikich róż zagradzających ostatnie stopnie swemi giętkiemi ramionami. I zwolna poszli w las róż. Był to las, ze starodrzewem z wysokich pni różanych rozszerzających bukiety liściaste wielkie jak u drzew, z krzakami róż ogromnemi, podobnemu do nieprzebytych gąszczów młodych dębów. Niegdyś była tam najpiękniejsza kolekcya róż, jaką kiedy widzieć można. Ale od czasu zaniedbania kwietnika, wszystko rosło jak się zdarzyło, utworzył się las dziewiczy, las róż zarastający ścieżki, tonący w dzikich pędach, z odmianami pomieszanemi do tego stopnia, że róże wszelkich zapachów i wszelkich blasków, zdawały się rozkwitać na jednym krzaku. Róże ścielące się tworzyły na ziemi mchowy dywan a róże pnące, chwytały się innych róż; jak pochłaniające bluszcze, pięły się one niby race zieleni, spuszczając za najlżejszym powiewem deszcz płatków ze swych kwiatów. I aleje naturalne potworzyły się wśród lasu, wązkie ścieżyny, szerokie ulice, zachwycające drogi kryte, gdzie chodziło się w cienia w zapachu. Trafiało się tam na drogi rozstajne, na polanki, na altany z różyczek czerwonych, między ściany wystane różyczkami żółtemi.
Pewne zakątki słoneczne lśniły się jak zielona, jedwabna materya, przetykana jaskrawemi plamami; pewne zakątki cieniste miały w sobie skupienie alkowy, jakiś zapach miłości, ciepło bukietu zwiędłego na kobiecem łonie. Wśród róż odzywały się głosy szepczące. Wśród róż pełno było gniazd, które śpiewały.
— Uważajmy, abyśmy nie zbłądzili — rzekła Albina wchodząc do lasu. — Ja zbłądziłam raz. Słońce było zaszło, kiedy się wreszcie wyrwałam z pomiędzy róż, przytrzymujących mnie co krok za suknię.
Ale szli zaledwie od kilku minut, kiedy Sergiusz, upadający ze zmęczenia, zapragnął usiąść. Położył się, zasnął snem głębokim. Albina siedziała obok niego zamyślona. Było to przy wejściu do ścieżki, na brzegu polanki. Ścieżka ciągnęła się bardzo daleko w głąb, poprzerzynana pasami słońca, otwierając się przy drugim końcu na niebo ciasnym otworem, okrągłym i błękitnym. Inne ścieżki zagłębiały się w zieloność bez wyjścia. Polankę otaczały drzewa różane piętrzące się wśród obfitości gałęzi, takiego bezładnego skłębienia kolczastych lianów, iż gęste płachty liści zczepiały się w powietrzu, wisiały, rozciągając od jednego krzaka do drugiego ściany ruchomego namiotu.
Wśród tych płatów powycinanych jak koronka, widać było tylko przebłyski dnia, przetak lazurowy przesiewający światło w delikatną kurzawę słoneczną. A ze sklepienia, niby żyrandole, zwieszały się gałęzie wielkiemi pękami trzymającemi się na zielonej nici łodygi, zwieszały się masy kwiatów, spływające aż do ziemi wzdłuż jakiegoś rozdarcia sufitu, wlokącego się niby oderwany kawał firanki.
Albina patrzyła na śpiącego Surgiusza. Nie widziała go jeszcze nigdy w takiej bezwładności, z rękoma rozłożonemi w trawie, z twarzą umarłą. Takim umarłym był on dla niej, myślała, że mogłaby pocałować go w twarz a on aniby poczuł jej pocałunku. I smutna, roztargniona, zajmowała swe bezczynne ręce obrywaniem płatków z najbliższych róż. Nad jej głową opadał ogromny snop dotykając jej włosów, kładąc róże na jej splotach, na uszach, na karku, zarzucając na jej ramiona płaszcz róż. Z pod jej palców róże spadały deszczem, szerokie, miękie płatki, mające wytworną okrągłość, lekko zaróżowioną białość dziewiczego łona. Róże, niby opad żywego śniegu okrywały już jej nogi zgięte w trawie. Róże podchodziły do jej kolan, zasłaniały spódnicę, tonęła w nich aż po pas a trzy listki róży zabłąkane zaleciały na jej stanik, zdając się stanowić część jej czarującej nagości.
— O, leniuch — szepnęła znudzona, podnosząc dwie garści róż i rzucając je na twarz Sergiusza, aby go zbudzić.
Leżał ociężały z różami, które mu zatykały oczy i usta. To rozśmieszyło Albinę. Pochyliła się. Ucałowała z całego serca obadwa jego oczy, ucałowała usta, starając się wśród pocałunków zdmuchnąć róże, ale róże zostawały na wargach i śmiała się głośniej rozbawiona tą pieszczotą w kwiatach.
Sergiusz podniósł się był zwolna. Patrzył na nią pełen zdumienia, jakby przestraszony, że ją tu zastaje. Zapytał ją:
— Kto ty jesteś, zkąd się wzięłaś, co robisz tu przy mnie?
Ona uśmiechała się ciągle, ucieszona takiem jego budzeniem się.
Wtedy jakby sobie przypomniał, zaczął znów, z ruchem pełnym radosnej ufności.
— Ja wiem, ty jesteś moją miłością, pochodzisz z mego ciała, czekasz, bym cię wziął w moje ramiona, byśmy stanowili już tylko jedno... Śniłem o tobie. Byłaś w mej piersi i dawałem ci krew moją, mięśnie moje, kości moje. Nie cierpiałem. Zabierałaś mi połowę mego serca tak łagodnie, że rozkoszą mi było tak siebie dzielić. Szukałem co miałem najlepszego, co miałem najpiękniejszego, aby ci to oddać. Zabrałabyś wszystko a ja rzekłbym ci był: dziękuję... I zbudziłem się, kiedyś ze mnie wyszła. Wyszłaś przez moje oczy i przez moje usta, czułem to dobrze. Cała byłaś ciepła, cała pachnąca, tak pieszczotliwa, iż właśnie drżenie twego ciała zbudziło mię.
Albina słuchała w zachwycie słów jego. Nareszcie widział ją, nareszcie dokonywał swoich urodzin, zdrowiał. Wyciągając ręce ku niemu, błagała, aby mówił jeszcze.
— Jakim sposobem ja żyłem bez ciebie? — szepnął. — Ależ ja nie żyłem, byłem podobny do uśpionego zwierzęcia... A oto teraz jesteś moja i nie jesteś nikim tylko mną samymi Słuchaj, nie opuszczaj mnie nigdy, bo ty jesteś mojem tchnieniem, zabrałabyś moje życie. Pozostaniemy w sobie. Ty będziesz w mojem ciele tak, jak ja będę w twojem. Gdybym cię kiedy opuścił, niech będę przeklęty, niech ciało moje się zeschnie jak zielsko niepotrzebne i złe.
Wziął jej ręce, powtarzając głosem drżącym z zachwytu:
— Jakaś ty piękna!
Albina w pyle słonecznym miała ciało jak mleko lekko ozłocone odblaskiem światła. Deszcz róż w koło niej, na niej, topił ją w różowej barwie. Jej blond włosy źle przytwierdzone grzebieniem, ubierały ją jakby słońce zachodzące, okrywając jej kark nieładem ostatnich płomieniejących kosmyków. Miała białą suknię, w której chodziła jakby naga, tak żywą była na niej, tak odkrywała jej ramiona, jej łono, jej kolana. Pokazywała swe ciało niewinne, rozkwitłe bez wstydu, niby kwiat, woniejące osobnym zapachem sobie właściwym: Była nieduża, giętka jak wąż, z miękiemi okrągłościami, z rozkosznie rozszerzającemi się liniami, z całym wdziękiem młodego ciała, dziecinnego jeszcze, a już wzbierającego dojrzałością. Jej twarz długa, o czole niskiem, z ustami nieco dużemi, śmiała się całem, słodkiem życiem swoich błękitnych oczów. A jednak była poważna, ze swojemi gładkiemi policzkami, z tłustym podbródkiem, tak naturalnie piękna, jak piękne są drzewa.
— Jak ja cię kocham! — rzekł Sergiusz, przyciągając ją do siebie.
Zostali przy sobie, w swych objęciach. Nie całowali się wcale, obejmując się, cisnęli policzek do policzka, połączeni, niemi, uradowani, iż razem stanowią już tylko jedno. W koło nich róże kwitły. Było to kwitnienie szalone, rozkochane, pełne śmiechów czerwonych, śmiechów różowych, śmiechów białych. Żyjące kwiaty otwierały się jakby nagości, jakby staniki pozwalające widzieć, jakby skarby łona. Były tam róże żółte z płatkami złotawej skóry dziewek barbarzyńców, róże paliowe, róże cytrynowe, róże koloru słońca, wszystkie odcienie bursztynowe mieniących się karków z pod nieb gorących. Potem ciała łagodniały, róże herbaciane przybierały matowość czarującą, rozpościerały wstydliwości skrywane, takie zakątki ciała których się niepokazuje, delikatne jak jedwab, lekko niebieskawe od siatki żyłek. Następnie zakwitało roześmiane życie barwy różowej: białość różowa, lekko ledwie zarumieniona; śnieżna, dziewiczej stopy, co probóje wody w źródle; blado-różowa, delikatniejsza, od gorącej białości dostrzeżonego chwilowo kolana, od blasku, którym młode ramię rozświeca rękaw i czysto różowa krew pod atłasem, ramiona nagie, biodra nagie, cała nagość kobiety głaskana światłem; mocno-różowa, kwiaty w pączkach piersi; kwiaty na wpół otwarte ust, tchnące zapachem ciepłego oddechu. A krzaki róż pnących, wielkie krzaki a deszczem białych kwiatów, ubierały te róże, wszystkie te ciała, koronką swoich gron, niewinnością swego lekkiego muślinu, podczas gdy tu i owdzie róże ciemnoczerwone, prawie czarne, krwawe, plamiły czystość oblubienicy rozdarciem namiętności. Gody lasu pachnącego, wiodące dziewictwa ku płodności lipca i sierpnia; pierwszy pocałunek nieświadomy, zerwany jak bukiet w poranku małżeństwa.
Nawet w trawie, róże mchowe w swych zabudowanych sukniach z zielonej wełny, pragnęły miłości. Wzdłuż ścieżki poprzerzynanej pasami słońca, błądziły kwiaty, nastawiały się twarze wołając wietrzyki w przelocie. Pod namiotem rozpiętym na polance, wszystkie uśmiechy błyszczały. Żaden rozkwit nie był podobny do drugiego. Róże miały swoje sposoby kochania. Jedne ledwie się zgadzały na rozchylenie swego pączka, bardzo nieśmiałe, z sercem czerwieniącem się, podczas gdy inne, z gorsetem rozpiętym, drgające, całe otwarte, zdawały się zmięte, rozkochane w sobie do szaleństwa.
Były tam małe, żwawe, wesołe, idące sobie szeregiem z kokardą przy czepku, ogromne, pełne ponęt z zaokrągleniami pełnych sułtanek; bezczelne, z rozpustną miną, zalotnie zaniedbane, rozkładające płatki ryżowym pudrem pobielone, uczciwe, wygorsowane w miarę; arystokratyczne z elegancyą swobodną, z oryginalnością dozwoloną, obmyślające swe poranne stroje. Róże, co się rozwinęły w puhar, podawały swój zapach niby w drogim krysztale; z róż wywróconych w kształcie urny, spływał zapach kropla po kropli, z róż okrągłych, podobnych do kapusty, wiał tchnieniem spokojnie uśpionych kwiatów; róże w pączkach ściskały swe liście, nie dając nic, prócz nieokreślonego westchnienia swego dziewictwa.
— Kocham cię, kocham cię — powtarzał Sergiusz po cichu.
I Albina była wielką różą, jedną z róż bladych, rozkwitłych rano. Miała nogi białe, kolana i ramiona różowe, jasną szyję, piersi cudnie żyłkowane, wytwornie matowe. Pachniała pięknie, wyciągała usta, które w czarze koralowej podawały swój zapach słaby jeszcze. A Sergiusz wdychał ją, przykładał ją do swej piersi.
— O — rzekła śmiejąc się — nic mi złego nie robisz, możesz wziąć mnie całą.
Sergiusz był uradowany jej śmiechem, podobnym do skandowanego frazesu ptaka.
— Ach, to ty tak śpiewasz — rzekł — nie słyszałem nic, tak słodkiego... Ty jesteś moją radością.
A ona śmiała się głośniej, perlistemi gamami drobnych tonów fletu, bardzo ostrych, gubiących się w zwolnienia dźwięków niskich. Śmiech ten był nieskończony, była to muzyka dzwoniąca, tryumfalna, święcąca rozkosz przebudzenia. Wszystko się śmiało w tym śmiechu kobiety, narodzonej dziś weselu i miłości; róże, wonny las, całe Paradou.
Do tej chwili brakło jednego uroku wielkiemu ogrodowi, wdzięcznego płotu, któryby wyrażał żywą wesołość drzew, wód, słońca. Teraz wielki ogród został obdarzony tym czarem śmiechu.
— Wiele masz lat? — zapytała Albina, zakończywszy śmiech swój przeciągłą, zamierającą nutą.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedział Sergiusz.
Ździwiła się. Jakto, on miał dwadzieścia sześć lat. On sam był ździwiony, że wypowiedział to tak łatwo. Zdawało mu się, że nie miał jednego dnia, jednej godziny.
— A ty wiele masz lat? — z kolei zapytał.
— Ja, mam szesnaście.
I roześmiała się znów, cała wibrująca, powtarzając swój wiek, wyśpiewując swój wiek. Śmiała się, że ma szesnaście lat śmiechem bardzo świeżym, który płynął jak strumień w jakimś drżącym rytmie głosu. Sergiusz patrzył na nią, oczarowany tem życiem śmiechu rozświecającem twarz dziecka. Zaledwie mógł ją poznać, z temi dołkami na policzkach, z podniesionymi kątami warg ukazującemi różową wilgoć ust, z temi oczami podobnemi do kawałków błękitnego nieba, jaśniejących w słońcu. Opierając się o jego ramię, grzała go swą szyją nabrzmiałą od śmiechu.
Wyciągnął rękę, dotknął jej karku ruchem machinalnym.
— Czego chcesz? — zapytała.
I, przypominając sobie, zawołała:
— Chcesz mego grzebienia? Chcesz mego grzebienia?
Dała mu grzebień a ciężkie zwoje włosów opadły, jakby się rozwinęła złota materya. Włosy odziały ją aż po krzyże. Kosmyki spływające na piersi, dopełniły królewskiego stroju. Sergiusz przy tym wybuchu płomieni, wydał lekki okrzyk. Całował każdy włosek, paląc sobie usta temi promieniami zachodzącego słońca.
Ale Albina wynagradzała sobie teraz swoje długie milczenie. Rozmawiała, pytała, nie zatrzymywała się wcale.
— Ach, jakeś ty mnie namęczył! Byłam już niczem dla ciebie. Dzień po dniu spędzałam taka niepotrzebna, taka niezaradna, że martwiłam się jak jaka niedołęga... A jednak w pierwszych dniach przyniosłam ci ulgę. Widziałeś mię, mówiłeś do mnie... Pamiętasz jak leżałeś w łóżku i zasypiałeś oparty o moje ramię, szepcząc, że ci ulgę przynoszę.
— Nie — rzekł Sergiusz — nie, nie pamiętam. Nigdy cię nie widziałem. Ujrzałem cię przed chwilą poraź pierwszy, piękną, promienną, niezapomnianą.
Klasnęła w ręce, zniecierpliwiona.
— A mój grzebień? .Przypominasz sobie przecież, że ci dawałam mój grzebień do zabawy, gdy stałeś się napowrót dzieckiem. Przed chwilą jeszcze szukałeś go znowu.
— Nie, nie przypominam sobie... Twoje włosy, to najcieńszy jedwab. Nigdy nie całowałem twoich włosów.
Rozgniewała się. przywiodła niektóre szczegóły, opowiedziała mu jego stopniowe wyzdrawianie w pokoju z niebieskim sufitem. Ale on, śmiejąc się ciągle, położył jej w końcu rękę na ustach, mówiąc z jakiemś znużeniem i niepokojem:
— Nie, cicho bądź, ja już nie wiem, nie chcę już wiedzieć... Przed chwilą zbudziłem się i zastałem cię tu pełną róż. To dosyć.
I znów ją objął uściskiem długim, marząc głośno, szepcząc:
— Może ja już żyłem. Musiało to być dawno... Kochałem cię, jakby w jakimś bolesnym śnie. Miałaś te twoje oczy błękitne, twoją długą twarz, twój wyraz dziecinny. Ale skrywałaś twe włosy starannie pod jakąś zasłoną a ja nie śmiałem zasłony odchylić, bo twoje włosy były straszne i byłyby mnie przyprawiły o śmierć... Dziś te włosy, to słodycz twojej osoby. To w nich jest twój zapach, w nich twoja piękność uległa, cała w mojem ręku. Kiedy je całuję, kiedy zanurzam tak moją twarz, piję twe życie.
Zwijał w palcach długie pierścienie, przyciskając je do swych ust, jakby chciał z nich wycisnąć wszystką krew Albiny. Po krótkiem milczeniu mówił znowu:
— To osobliwe, zanim się człowiek narodzi, śni o narodzeniu się... Byłem gdzieś pogrzebany. Zimno mi było. Słyszałem nad sobą gwar życia z zewnątrz. Ale zatykałem uszy, zrozpaczony, przywykły do mojej ciemnej nory, doznając w niej jakichś strasznych radości, nie starając się już nawet uwolnić od tej kupy ziemi, co mi na piersiach ciężyła... Gdzież ja byłem? Ktoż mię nareszcie wydobył na światło?
Wysilał swą pamięć a Albina, zaniepokojona, bała się teraz, aby sobie nie przypomniał. Wzięła, uśmiechając się, garść swoich włosów, otoczyła niemi szyję młodzieńca, przywiązując go do siebie. Ta gra wyrwała go z owych marzeń.
— Masz słuszność — rzekł — jestem twój, co mnie reszta obchodzi!... Prawda, że to ty wyciągnęłaś mnie z ziemi? Musiałem być pod tym ogrodem. To co słyszałem, to były twoje kroki poruszające żwir na ścieżce. Ty szukałaś mię, przynosiłaś mi śpiew ptaków, zapach gwoździków, gorąco słońca... I czułem dobrze, że w końcu mnie odnajdziesz. Ja, widzisz, czekałem na ciebie oddawna. Ale nie spodziewałem się, że oddasz mi się bez twej zasłony, z włosami rozpuszczonemi, temi włosami strasznemi, które stały się tak słodkie.
Wziął ją na kolana, przechylił, kładąc twarz przy jej twarzy.
— Nie mówmy już. Jesteśmy sami na zawsze. Kochamy się.
Pozostali niewinnie w swych objęciach.
Zapomnieli się tam jeszcze długo. Słońce było coraz wyżej, pyły światła gorętsze spadały z wysokich gałęzi. Róże żółte, róże białe, róże czerwone były już tylko promieniowaniem ich szczęścia, jednym z ich sposobów uśmiechania się do siebie. Napewno musieli sprowadzić rozkwit pączków dokoła siebie.
Róże wieńczyły ich, zarzucały na nich girlandy. A zapach stawał się tak przenikający, taki przepełniony jakąś miłosną słodyczą, iż zdawał się być samemże ich tchnieniem.
Sergiusz układał sam włosy Albiny z niezręcznością, zachwycającą i zatknął krzywo grzebień. I stało się, że była przecudnie uczesana. Podniósł się, podał jej rękę, podtrzymał, aby wstała. Oboje uśmiechali się ciągle, nic nie mówiąc. Zwolna poszli ścieżyną.




VII.

Albina i Sergiusz weszli na kwietnik. Ona spoglądała na niego z troskliwością niespokojną, bojąc się, aby się nie zmęczył. On uspokoił ją lekkim śmiechem. Czuł się tak silnym, że mógłby ją zanieść wszędzie, gdzieby zapragnęła. Kiedy się znów znalazł w pełnem świetle słońca odetchnął z radością. Nareszcie żył; nie był już ową rośliną podległą zimowemu konaniu. To też co za wdzięczność rozrzewniona! Chciałby oszczędzić małym nóżkom Albiny chropowatości ulic; marzył, aby ją nieść w objęciu jak dziecko usypiane przez matkę. Już pilnował jej, jak zazdrosny opiekun, usuwał kamienie i ciernie, czuwał, aby wiatr nie skradł uwielbianym włosom pieszczot, należących wyłącznie do niego. Przytuliła się do jego ramienia rozpromieniona powierzając mu się zupełnie.
W taki to sposób Albina i Sergiusz chodzili w słońcu po raz pierwszy. Para ta zostawiała po sobie piękną woń. Przejmowała drżeniem ścieżkę, a słońce słało jej złoty dywan pod nogi. Posuwała się naprzód, podobna cudnemu zjawisku pomiędzy wielkiemi krzewami, tak ponętna, iż boczne aleje przywoływały ją, witały szmerem uwielbienia, tak jak tłum wita królów dawno oczekiwanych. Stanowili już tylko jedną istotę najdoskonalej piękną. Biała cera Albiny była poprostu białością brunatnej cery Sergiusza. Przechodzili zwolna, odziani w słońce, sami słońcem byli. Kwiaty pochylone cześć im oddawały.
Kwietnik zadrżał. Stary kwietnik dotrzymywał im towarzystwa. Pole szerokie zarastające swobodnie od stu lat, zakątek raju, gdzie wiatr zasiewał najrzadsze kwiaty. Szczęśliwa cisza w Paradou, śpiącem na słońcu, przeszkadzała zwyrodnieniu gatunków. Była tam temperatura równa, ziemia, którą każda roślina ulepszała długo, aby w niej żyć, w spokoju swej siły. Roślinność była tam ogromna, potężna, wspaniale zdziczała, pełna przypadków, które powodowały rozkwity potworne, nieznające łopaty i konewki ogrodników. Zostawiona sama sobie, mogąc bujać bez wstydu w głębi tego ustronia, zabezpieczonego naturalnemi osłonami, przyroda z każdą wiosną wyzwalała się bardziej w potężnem rozpasaniu, zabawiając się w każdej porze roku stwarzaniem bukietów dziwacznych, których żadna ręka zerwać nie miała.
Natura tu zdawała się przykładać z wściekłością jakąś do burzenia tego, co był uczynił wysiłek człowieka; buntowała się, zarzucała kwiatami środek alei, podrywała groty i skały nasadzane muszlami i kamykami, wzbierającą falą swoich mchów, opląty wała za szyję marmury, powalając je za pomocą giętkiego powroza swych roślin pnących, kruszyła płyty basenów, schodów, tarasów, zasadzając w nich krzewy; czołgała się dopóki nie posiadła najmniejszych zakątków uprawnych, przerabiając je po swojemu, zatykała tam niby sztandar buntu, jakiekolwiek ziarno podniesione w drodze, zieloność skromną, z której stwarzała zieloność olbrzymią.
Niegdyś, kwietnik utrzymywany dla pana namiętnie zamiłowanego w kwiatach, przedstawiał w klombach, w rabatach, przedziwny wybór roślin. Dziś odnajdowało się te same rośliny, ale uwiecznione, rozszerzone w rodziny tak liczne, takie rozbiegane na wszystkie cztery strony ogrodu, że ogród był to już tylko zgiełk, tylko swawola niesforna, miejsce podejrzane, gdzie natura pijana miała czkawkę z werben i gwoździków.
Albina właściwie kierowała Sergiuszem, chociaż wątła, oparta na jego ramieniu, wyglądała jakby powierzyła się jemu zupełnie.
Zaprowadziła go naprzód do groty. Wśród klombu z wierzb i topoli była sztuczna grota, zwalona, odłamy skał osunięte w ziemię, strugi wód spływające pomiędzy kamieniami. Grota znikała w gęstwinie liści. W dole, szereg malw zdawał się zasłaniać wejście, kratą z kwiatów czerwonych, żółtych, różowych, białych, których łodygi ginęły w olbrzymich pokrzywach brązowo-zielonych, pocących się spokojnie ogniem swojej palącej trucizny. A po nad tem wybuch nadzwyczajny, wspinający się w kilku rzutach: jaśminy z gwiazdami wdzięcznych kwiatów; glicynie z jasnami, koronkowemi liśćmi; grube bluszcze wycięte jakby z blachy lakierowanej; giętkie kaprifolia usiane źdźbłami bladych korali, miłosne powojniki wyciągające strojne ramiona w białe kity. Zaś inne, wątlejsze rośliny, owijały się w koło tamtych, łącząc je ściślej, zasnuwając je pachnącym wątkiem. Nasturcye mięsiste i zielonawe otwierały złoto-czerwone usta; fasole czerwone mocne jak cienki szpagat zapalały miejscami ognie swoich żywych iskier. Volubilis rozpościerały swe liście wycięte w serca tysiącem swoich dzwoneczków grały cichego kuranta wytwornych kolorów. Groszki pachnące podobne do spoczywających motyli, zwijały swe skrzydełka płowe, swe skrzydełka różowe, jakby w gotowości do odlotu za najpierwszym podmuchem wiatru. Olbrzymia czupryna zieloności, poprzetykana deszczem kwiatów, z obfitością rozsypujących się na wsze strony kosmyków w szalonem rozczochraniu, nasuwała myśl o jakiejś dziewczynie olbrzymiej, omdlałej na wznak gdzieś w oddali, z głową w tył odrzuconą namiętnym ruchem i rozlaniem się wspaniałych włosów, niby sadzawki zapachów.
— Nie śmiałam nigdy wejść w ten cień — rzekła Albina do uchę Sergiusza.
Dodał jej odwagi, przeniósł ją po nad pokrzywami a ponieważ próg zawalony był odłamem skały, potrzymał ją przez chwilę do góry, aby mogła zajrzeć do otworu rozwartego o kilka stóp nad ziemią.
— Jest — szepnęła — marmurowa kobieta, leży jak długa w wodzie, co tam płynie. Woda zniszczyła jej twarz.
I on chciał również zobaczyć. Podniósł się na rękach. Świeży powiew uderzył jego policzki. W pośród trzcin i migocącej wody, w promieniach światła wpadających przez otwór, kobieta leżała na wznak, naga aż do pasa, z draperyą, która kryła jej uda. Była to zapewne topielica jaka z przed stu laty, powolne samobójstwo marmuru, który zapewne jakieś nieszczęścia strąciły na dno tego źródła. Przejrzysta wstęga płynąca po niej uczyniła z jej lic gładki kamień, białość bez twarzy. Obie zaś piersi jakby podniesione nad wodą wysiłkiem karku, pozostały nienaruszone, żyjące jeszcze, wezbrane jakąś dawną zmysłowością.
— Ona nie umarła! — rzekł Sergiusz, zesuwając się napowrót. — Kiedyś trzeba będzie przyjść i ją ztąd wydobyć.
Ale Albina, drżąc, uprowadziła go. Powrócili na słońce, pomiędzy rozpasanie rabat i koszów kwiatowych. Szli przez łąkę kwiatów, gdzie sami chcieli, bez żadnej drogi wytkniętej. Pod stopami mieli dywan z roślin czarujących, roślin karłowatych, stanowiących niegdyś obramowanie ulic, dziś rozpościerające się w nieskończone kobierce. Chwilami tonęli po kostki w jedwabiu nakrapianym gwoździków chińskich, w atłasowych kitach gwoździków holenderskich, w niebieskim aksamicie niezapominajek usianych małemi melancholijnemi oczyma.
Dalej przechodzili przez olbrzymie rezedy, sięgające im do kolan, niby kąpiel zapachów; przez całe pole konwalij, aby nie niszczyć sąsiedniego pola fiołków, tak wdzięcznych, że drżeli z obawy urażenia najmniejszej ich kępki. Potem ściśnięci ze wszystkich stron, mając już tylko fiołki wkoło siebie, musieli stąpać ostrożnemi krokami po tej wonnej świeżości wpośród tchnień samejże wiosny. Po za fiołkami roztaczała się zielona wełna lobelii, nieco ostra, przetykana jasnem lila; wdzięczne, listeczki selaginelli, niebieskie kielichy różnielicy, żółte krzyżyki mydliku, różowe i białe machonii rysowały deseń bogatego kobierca, roztaczając królewski przepych w nieskończoność przed tą parą, aby mogła iść bez znużenia w radości swej pierwszej przechadzki. A fiołki powracały ciągle, morze fiołków płynących wszędzie, wylewających drogocenne wonie na ich stypy, towarzyszące im tchnieniem swych kwiatów ukrytych wśród liści.
Albina i Sergiusz błądzili. Tysiące roślin wysokich wznosiło ściany, tworząc wązkie ścieżki, w które cni chętnie się zapuszczali. Ścieżki biegły w głąb z nagłemi zawrotami, gmatwały się, plącząc się wśród nieprzebitych szpalerów: ageratum o niebieskich kutasikach, asperule z lekkim zapachem piżma, figlarze, ukazujące łona barwy miedzianej kropkowane cynobrem; floksy szkarłatne, floksy fioletowe, wspaniałe, wznoszące kądziele kwiatów, które prządł wiatr; lny czerwone z cienkiemi jak włosy źdźbłami; chryzantemy podobne do księżyców w pełni, księżyców złotych z krótkiemi, przygaszonemi promieniami, białawemi, fioletowemi, różowawemi. Para omijała przeszkody posuwając się dalej w swoim szczęśliwym pochodzie pomiędzy dwoma ścianami zieleni. Na prawe pięły się leciutkie jesionki, centrautusy spadające niby śnieg niepokalany, psie języki szarawe z kropią rosy w drobniutkich kieliszkach swoich kwiatów, Na lewo była długa ulica orlików, wszystkie odmiany orlików, białe, blado-różowe, ciemno-fioletowe, te ostatnie prawie czarne, żałobnie smutne, zwieszające swe płatki sfałdowane niby krepa.
A dalej, w miarę jak szli naprzód, ściany się zmieniały, wyciągały się szeregi ogromnych tojadów zatopionych w nastrzępieniu liści, wyglądały otwarte paszcze lwich pyszczków, wznosiły się wątłe ulistnienia jaskółczych ziół umotylkowanych kwiatami o skrzydełkach koloru siarki, nakrapianych jasnym ponsem. Dzwonki niebieskie przebiegały, rozdzwonione, aż na szczyt złotych łodyg rośliny złotogłów, służącej im za dzwonnicę. W jednym kącie olbrzymi jakiś koper podobny był do damy w koronkach, odwracającej swą parasolkę z zielonawego atłasu. Potem naraz niemieli przed sobą wyjścia, nie mogli iść dalej, tłum kwiatów zamykał ścieżkę, wybuch roślin taki, że tworzył tam jakby stóg z kitą tryumfalną. W dole barszcze budowały podstawę, z której wybijały się do góry szkarłatne benedykty, klarkie z wielkierai, białemi krzyżykami, ozdobnemi niby krzyże jakiegoś barbarzyńskiego orderu. Jeszcze wyżej naparstniki czerwone, łubiny niebieskie, wznosiły się cienkiemi kolumienkami, zawieszając rotundę bizantyńską, wymalowaną jaskrawo purpurą i lazurem; a na samej górze kolosalny rycinus z krwawemi liśćmi zdawał się roztaczać kopułę ze ściemniałej miedzi.
Sergiusz wyciągał już ręce, chcąc przejść, kiedy Albina zaczęła go prosić, aby nic złego nie czynił kwiatom.
— Połamałbyś gałęzie, pogniótłbyś liście — rzekła. — Ja, żyjąc tu od tylu lat, uważam zawsze, aby nikogo nie zabić... Chodź, pokażę ci bratki.
Skłoniła go do zawrócenia się i wywiodła z wąskich ścieżek na środek kwietnika, gdzie niegdyś znajdowały się duże baseny. Zapełnione obecnie, stały się obszernemi koszami kwiatów, z obwódką marmurową, poszczerbioną i popękaną. W jednym z najszerszych wiatr był nasiał przecudny klomb bratków. Aksamitne kwiaty wyglądały jak żyjące ze swemi czuprynami fioletowemi, żółtemi oczyma, ustami bledszemi nieco i delikatniejszemi podbródkami koloru ciała.
— Kiedy byłam młodsza, bałam się ich — szepnęła Albina. — Popatrz tylko. Czyż nie wygląda to, jak tysiąc twarzyczek, które z ziemi patrzą na ciebie. I obracają się wszystkie razem. Możnaby rzec lalki pogrzebione, wychylające głowy.
Pociągnęła go dalej. Obeszli resztę basenów. W sąsiednim basenie wyrosły amaranty, najeżone potwornemi grzebieniami, których Albina nie śmiała ruszyć, gdyż robiły na niej wrażenie olbrzymich krwawych gąsienic. Balsaminy żółte paliowe, koloru kwiatu brzoskwini, szaro-niebieskie jak kwiatki lilii, białe nieco zaróżowione, wypełniały inny basen, a sprężynki ich nasienników pękały z lekkim trzaskiem.
Pośród szczątków wodotrysku był znowu zbiór przepysznych gwoździków: gwoździki białe przepełniały kamienną, osuszoną rynnę; gwoździki strzępiaste zatykały w szparach pomiędzy kamieniami swoje pstre falbanki z powycinanego muślinu. A w głębi lwiej paszczy, która niegdyś wyrzucała wodę, zakwitał wielki gwoździk ponsowy w tak mocnych pędach, iż stary, pokaleczony lew zdawał się teraz pluć bryzgami krwi. Obok zaś, główna niegdyś woda, sadzawka gdzie pływały łabędzie, zamieniła się teraz na las bzów, w których cieniu werbeny i liliowce kryły swą płeć delikatną, na wpół śpiące, wilgotne całe od woni.
— A nie przeszliśmy i połowy kwietnika! — rzekła Albina z dumą. — Tam dalej są kwiaty wielkie, pola, gdzie ja się chowam cała, jak przepiórka w zbożu.
Poszli tam. Zeszli ze schodów, których urny powywracane płonęły jeszcze wysokiemi fioletowemi płomykami irysów. Wzdłuż schodów spływały strumieniami laki, niby złoto w płynie. Po obu stronach osty zasadzały kandelabry z zielonego bronzu, wątłe, najeżone, zakrzywione w ptasie fantastyczne dzioby, dziwacznie piękne, mające w sobie coś z wdzięku chińskich kadzielniczek. Rozchodniki pomiędzy połamanemi balustradami zwieszały jasne sploty, czupryny zielonawe rzek, całe poplamione pleśnią.
W dole rozciągał się drugi kwietnik, który przecinały bukszpany, potężne niby dęby, dawne bukszpany strzyżone niegdyś starannie w kule, w piramidy, w ośmiokątne wieże, dziś zaniedbane przepysznie z wielkiemi łachmanami ciemnej zieloności, przez którą widać było kawałki błękitnego nieba.
I Albina zaprowadziła Sergiusza na prawo, na pole będące jakby cmentarzem kwietnika. Skabiozy ubierały go w swoją żałobę. Orszaki maków szły szeregiem, cuchnąc śmiercią, rozwijając swe ciężkie kwiaty z gorączkowemi blaskami. Tragiczne kawilce tworzyły przygnębiona tłumy, z wywiędłą cerą, ziemistą od podmuchu jakiejś epidemii. Przysadkowate dziędzierzawy rozszerzały swe białe kornety, gdzie owady znużone życiem, przybywały pić truciznę samobójczą. Majówki pod swemi zagęszczonemi liśćmi grzebały kwiaty swe, gromady gwiazd konające, ziejące już zapowietrzeniem rozkładu. I były tam jeszcze inne smutki: jaskry mięsiste, głuchej barwy zardzewiałego metalu, hiacynty i tuberozy wiejące dusznością, zamierające w swej woni. A zwłaszcza przeważały popielniki, mnóstwo popielników, wprowadzających po żałobę swych sukni fioletowych i białych, suknie aksamitne w paski, suknie aksamitne gładkie, surowe a bogate.
W środku melancholijnego pola stał Amorek marmurowy, uszkodzony, bo ręka trzymająca łuk odpadła w pokrzywy, uśmiechający się jeszcze pod mchami, od których drżała jego nagość dziecięca.
Albina i Sergiusz weszli po pas w piwonie. Kwiaty białe rozsypywały się deszczem szerokich płatków, odświeżających im ręce, podobnych do wielkich kropli deszczu podczas burzy. Kwiaty czerwone, miały apoplektyczne twarze, których ogromny śmiech niepokoił ich. Weszli na lewo, na pole ułanków, gąszcz giętkich, smukłych krzewów, zachwycających niby cacka japońskie, opatrzone milionem dzwoneczków.
Przechodzili następnie przez łany przetaczników z gronami fioletowemi, łany przepyszlinów i pelargonij, po których zdawały się przebiegać ognie, czerwone, różowe, białe, białością rozpaloną żaru, a podsycane nieustannie najlżejszemi podmuchami wiatru. Musieli okrążać firanki z gladyolusów, wielkich jak trzciny, wznoszących łodygi kwiatów, płonących w jasności z bogactwem płomieni zapalonych pochodni. Zabłądzili w lesie słoneczników, w lesie z pniami drzewnemi tej grubości, co kibić Albiny, zaciemnionym liśćmi szorstkiemi a tak szerokiemi, że możnaby na jednym położyć dziecko; zaludnionym twarzami olbrzymów, twarzami gwiazd, błyszczącemi jak tyleż słońc. Aż doszli do innego lasu, lasu różańców, kwitnących tak gęsto, że nie było widać ani liści, ani gałęzi. Rozpościerały one bukiety potworne, pełne kosze kielichów delikatnych, pieniących się aż po krańce horyzontu.
— To jeszcze nie koniec! — zawołała Albina. — Idźmy, idźmy dalej.
Sergiusz zatrzymał ją. Znajdowali się w środku starej kolumnady w ruinach. Słupy od kolumn stanowiły ławki wśród pierwiosnków i barwników. W oddali pomiędzy stojącemi jeszcze kolumnami rozciągały się łany innych kwiatów: tulipany w barwne paski, niby fajanse malowane; zinie, podobne do wielkich, sierdzistych stokrotek; petunie o płatkach, miękich jak batyst niewieści, powalający widzieć różowość ciała i jeszcze łany, łado nieskończoności, których kwiaty już się nie dawały rozróżnić, których dywany roztaczały się w słońcu z bezładną pstrocizną kęp jaskrawych, ginącą w łagodnej zieleni traw.
— Nigdy nie będziemy mogli zobaczyć wszystkiego — rzekł Sergiusz, wyciągając rękę z uśmiechem. — Tu dopiero przyjemnie być musi usiąść wśród tego zapachu.
Obok nich było pole heliotropów tchnące wanilią, tak słodką, iż wiatr stawał się aksamitny. Usiedli na jednej z wywróconych kolumn, w pośród klombu wspaniałych lilij, które tu wyrosły. Szli już więcej, niż godzinę. Od róż doszli do lilij poprzez wszystkie kwiaty. Lilie dawały im schronienie niewinne, po ich miłosnej przechadzce wśród gorących podszeptów wdzięcznych powojów, i wonnych fiołków i werben tchnących świeżym zapachem pocałunku i tuberozów dyszących omdleniem zabójczej rozkoszy. Lilie na wysokich łodygach tworzyły pawilon biały pod dachem śnieżnym kielichów ożywionych jedynie drobnemi kroplami złota na słupkach.
I pozostali tak, niby dzieci zaręczone, wysoce wstydliwi, jakby wewnątrz wieży czystości, wieży z kości słoniowej, nienaruszalnej, gdzie kochaniem był jeszcze tylko czar ich niewinności.
Aż do wieczora Albina i Sergiusz pozostali w liliach. Dobrze im było; Sergiusz pozbywał się tu resztek gorączki swoich rąk. Albina stawała się tu biała białością mleka, niezarumienionego żadną czerwonością. Nie widzieli już swoich nagich rąk, nagiej szyi, nagich ramion. Włosy nie wprawiały ich już w pomieszanie, jakby nagość odsłoniona. Przyciśnięci jedno do drogiego, śmieli się śmiechem szczerym, doznając wrażenia świeżości przy uściskach. W oczach mieli spokój przejrzystej wody źródlanej, a w ciele ich nie odzywało się nic nieczystego, coby kryształ ten zaćmiło. Policzki ich były to owoce puszyste, zaledwie dojrzałe, o kosztowaniu których nie myśleli wcale. Kiedy opuścili lilie, nie mieli dziesięciu lat; zdawało im się, że dopiero co spotkali się sami w głębi wielkiego ogrodu, aby tam żyć w wiecznej przyjaźni i zabawie.
Kiedy wracając przechodzili napowrót kwietnik o zmroku, kwiaty zdawały się przybierać ostrożności, szczęśliwe, że oni są tacy młodzi, nie chcąc psuć tych dzieci. Lasy piwonij, kosze gwoździków, dywany niezapominajek, kotary powojników nie rozsuwały już przed nimi miłosnej alkowy, zamglone o tej porze wieczornej, uśpionej w dzieciństwie równie czystem. Bratki patrzyły na nich po koleżeńsku swemi niewinnemi twarzyczkami. Rezedy, omdlałe, muśnięte białą spódnicą Albiny, zdawały się przejęte współczuciem, unikając przyśpieszenia ich gorączki, chociażby jednem tchnieniem.




VIII.

Nazajutrz o świcie Sergiusz pierwszy wołał na Albinę. Spała ona na górze, o piętro wyżej, ale nie przyszło mu na myśl pójść tam. Wychylił się przez okno, ujrzał ją, jak tylko co wstawszy otwierała żaluzje. I oboje bardzo się śmieli z takiego spotkania.
— Dzisiaj nie wyjdziesz — rzekła Albina, kiedy zeszła na dół. — Trzeba odpocząć... Jutro chcę cię zaprowadzić daleko, bardzo daleko. Tam dopiero będzie nam przepysznie.
— Ale będziemy się nudzili — szepnął Sergiusz.
— O, cóż znowu!... będę ci opowiadała historye.
Spędzili dzień czarujący. Okna były otwarte na oścież, Paradou wchodziło, śmiało się wraz z nimi w pokoju. Sergiusz wziął nareszcie w posiadanie ten pokój szczęśliwy, w którym zdawało mu się, że na świat przyszedł. Chciał wszystko zobaczyć, o wszystkiem posłyszeć objaśnienia. Amorki gipsowe przewracające się na brzegu alkowy rozweseliły go do tego stopnia, że wlazł na krzesło, aby przewiązać paskiem Albiny szyję najmniejszego z nich, taki kawałek człowieka, który swawolił z nogami w powietrzu, z głową ca dół. Albina klaskała w ręce, wołała, że podobny jest do chrabąszcza zawieszonego na nitce. Potem, jakby litością zdjęta:
— Nie, nie, odwiąż go... Tak, nie może lecieć.
Zwłaszcza amorki wymalowane nade drzwiami, żywo zajęły Sergiusza. Gniewało go, że nie może rozpoznać, w jakie gry się bawią, tak bardzo zblakło malowanie. Przy pomocy Albiny przysunął stół, na który weszli oboje. Albina objaśniała.
— Patrz, tamci rzucają kwiaty. Pod kwiatami widać już tylko trzy nogi. Zdaje mi się, że jak tu przyjechałam, to można było jeszcze odróżnić leżącą damę. Ale z czasem znikła.
Obeszli wszystko a nic bezwstydnego na myśl im nie przychodziło wobec tych ładnych, buduarowych nieprzyzwoitości. Malowidła wykruszające się jak wytynkowana twarz z XVIII wieku, były tak zniszczone, że zaledwie dawały się dostrzedz kolana i łokcie ciał omdlałych w miłej lubieżności. Zbyt nieprzystojne szczegóły, w których zdawała się mieć upodobanie dawna miłość, pachnąca jeszcze dotąd w alkowie, znikły, starte przez swobodnie tu wchodzące powietrze. Pokój podobnie jak i park powrócił do naturalnej dziewiczości w spokojnym przepychu słońca.
— Eh! To są bawiące się łobuzy — rzekł Sergiusz, schodząc ze stołu. — A ty, czy umiesz grać w zgadywanego?
Albina umiała wszystkie gry, tylko do tej trzeba było najmniej trzech osób. Pobudziło to ich do śmiechu. Sergiusz zawołał, że wystarczy aż nadto dwojga i przysięgli, że zawsze będą tylko we dwoje.
— Jest się u siebie w domu, nic się nie słyszy, mówił znów młodzieniec, wyciągając się na kanapie. A meble pachną tak przyjemnie czemś z przeszłości... Dobrze tu, jakby w gniazdku. Pełno szczęścia w tym pokoju.
Dziewczyna spuściła oczy poważnie.
— Gdybym była bojaźliwa — szepnęła — toby mię strach nie opuszczał w pierwszych czasach. Tę właśnie historyę chcę ci opowiedzieć. Słyszałam ją w okolicy. Może kłamią. W każdym razie zabawi to nas.
I usiadła obok Sergiusza.
— Dawno już, bardzo dawno temu... Paradou należało do bogatego pana, który przybył i zamknął się tu z panią bardzo piękną. Bramy pałacu były tak szczelnie zamknięte, mury ogrodu były tak wysokie, iż nikt nigdy nie dostrzegł najmniejszego rąbka sukni pani.
— Wiem — przerwał Sergiusz — pani ta nigdy się jut nie pojawiła.
A kiedy Albina patrzyła na niego zdziwiona, widząc z przykrością, że jej baśń jest znana, on mówił półgłosem dalej zdziwiony:
— Ty mi opowiadałaś już tę historyę.
Zaprzeczyła. Potem, jakby się spostrzegła, dała się przekonać. Niemniej dokończyła swego opowiadania w tych słowach.
— Skoro pan odjeżdżał włosy miał białe. Kazał zamurować wszystkie szczeliny, aby nikt się nie mógł dostać i zamącić spokoju pani... Pani umarła w tym pokoju.
— W tym pokoju! — zawołał Sergiusz. — Tego mi nie mówiłaś... Czy jesteś pewna, że ona umarła w tym pokoju?
Albina rozgniewała się. Powtarzała to, o czem wiedzieli wszyscy. Pan ów kazał był zbudować ten pawilon, aby umieścić w nim ową nieznajomą, która wyglądała na księżniczkę. Ludzie pałacowi zapewniali później, że on tu spędzał dnie i noce. Często również widywali go w alei, wiodącego drobne nóżki nieznajomej w głąb najczarniejszych gąszczów. Ale za nic w świecie nie byliby się odważyli śledzić tę parę, przebiegającą park w różnych kierunkach całemi tygodniami.
— I ona właśnie tu umarła — powtórzył Sergiusz — na którym to zrobiło wrażenie. Ty zajęłaś jej pokój, używasz jej mebli, sypiasz w jej łóżku.
Albina uśmiechała się.
— Wiesz dobrze, że nie jestem bojaźliwa — rzekła. — Zresztą te wszystkie rzeczy, to takie dawne... Pokój ten wydawał ci się pełnym szczęścia.
Umilkli, patrzyli przez chwilę na alkowę, na wysoki sufit, na szare cienie po kątach. W spłowiałych barwach mebli było jakby rozczulenie jakieś miłosne, westchnienie delikatne przeszłości pełne rezygnacyi, podobne do niedbałej podzięki wielbionej kobiety.
— Tak — szepnął Sergiusz — niepodobna się bać. Tu jest zbyt spokojnie.
A Albina znowu zaczęła, zbliżając się do niego:
— O czem mało kto wie, to że odkryli byli oni w ogrodzie miejsce doskonałej szczęśliwości, gdzie w końcu spędzali wszystkie swoje godziny. Ja wiem o tem z bardzo pewnego źródła... Miejsce cieniste, pełne świeżości, ukryte w głębi nieprzebytych zarośli, tak cudnie piękne, że się tam o całym świecie zapomina. Owa pani musi być tam zapewne pochowana.
— Czy to w kwietniku? — zapytał Sergiusz z ciekawością.
— A, ja nie wiem, ja nie wiem! — rzekła młoda dziewczyna z giestem zniechęcenia. — Szukałam wszędzie, nie mogłam znaleźć nigdzie tej szczęśliwej polanki... Nie jest to tam gdzie róże, ani tam gdzie lilie, ani na dywanie fiołków.
— Może to ten zakątek z kwiatami smutnemi, gdzie mi pokazywałaś dziecko ze złamaną ręką?
— Nie, nie.
— A może to w głębi groty, koło tej wody przejrzystej, gdzie się utopiła ta marmurowa kobieta, co już niema twarzy.
— Nie, nie.
Albina zamyśliła się na chwilę. Poczem ciągnęła dalej, jakby do siebie:
— Zaraz w pierwszych dniach wzięłam się do poszukiwań. Spędzałam całe dnie w Paradou, przetrząsałam każdy najmniejszy nawet kąt zieloności, dlatego jedynie, aby się znaleźć na jaką godzinę na tej polance. Ileż to poranków straciłam napróżno, wślizgując się między ciernie, zwiedzając najdalsze kąty parku!... O, jabym je poznała odrazu, to zaczarowane schronienie, po ogromnem drzewie, które ma je okrywać dachem z liści, po trawie miękiej, jak plusz jedwabny, po ścianach zielonych krzewów, których nawet ptaki przebić nie mogą!
Objęła jedną ręką Sergiusza za szyję, podnosząc głos prosząco:
— Powiedz! Teraz jest nas dwoje, będziemy szukali, znajdziemy... Ty, że jesteś taki silny, będziesz rozchylał przedemną duże gałęzie, abym się mogła dostać, aż do środka leśnych gąszczów. Kiedy się zmęczę, będziesz mię nosił, pomożesz mi przeskakiwać strumienie, a jeżeli nam się zdarzy zabłąkać, będziesz się wdrapywał na drzewa... Ale co za radość, gdy będziemy mogli usiąść przy sobie pod dachem z liści w środku polanki! Opowiadano mi, że tam jedna minuta warto tyle, co całe życie... Powiedz, Sergiuszu, mój dobry, zaraz od jutra zabierzemy się, będziemy przeszukiwali park wszak za krzakiem, aż dopóki nie zadowolnimy naszego pragnienia.
Sergiusz ruszał ramionami, uśmiechając się.
— Na co to? — rzekł. — Czyż nie jest dobrze w kwietniku. Trzeba będzie zostać z kwiatami widzisz, a nie szukać tak daleko większego szczęścia.
— Tam pochowana jest ta umarła — szepnęła Albina, ulegając swemu rozmarzeniu. — To radość, której tam doznała, zabiła ją. Drzewo to daje cień, którego czar zabija... Ja chętniebym tak umarła. Położylibyśmy się przy sobie, obejmując się, umarlibyśmy, niktby nas już nigdy nie znalazł.
— Nie, dosyć, zasmucasz mię — przerwał Sergiusz niespokojnie. — Ja chcę, abyśmy żyli w słońcu, daleko od tego zabójczego cienia. Twe słowa dręczą mnie, jakby nas parły do jakiegoś niepowetowanego nieszczęścia. Musi to być zakazane, siadanie pod drzewem, którego cień przejmuje takim dreszczem.
— Tak, to jest zakazane — oświadczyła Albina z powagą. — Wszyscy w okolicy mówili mi, że to jest zakazane.
Nastało milczenie. Sergiusz podniósł się z kanapy, na której leżał. Śmiał się, utrzymywał, że historye go nie bawią. Słońce zniżało się, kiedy Albina zgodziła się wreszcie, aby na chwilę zejść do ogrodu. Poprowadziła go na lewo wzdłuż muru obwodowego, aż na pole gruzów najeżone całe cierniami. Był tu niegdyś pałac na tem miejscu czarnem jeszcze od pożaru, który zwalił mury. Pod cierniami pękały kamienie, opalone belki gniły na ziemi. Rzekłby kto, że to skały z wąwozami, garbami, pokryte ostrą trawą, czołgającemi się lianami, które wciskały się w każdą szczelinę niby węże. I rozbawili się na tem rumowiska, schodząc w głąb jam, wyszukując różnych szczątków, starając się dojść czegoś z tej spopielonej przeszłości. Nie przyznawali się do swej ciekawości, gonili się pośród kawałków podłóg i zwalonych ścian; ale naprawdę ciągle mieli na myśli tylko legendę tych ruin, tę panią piękną, niby dzień, stąpającą niegdyś w swej jedwabnej sukni po tych schodach, po których dziś jaszczurki przechadzały się leniwie.
Sergiusz stanął w końcu na najwyższej kupie gruzów, patrząc na park roztaczający swoje olbrzymie zielone przestrzenie, szukając pomiędzy drzewami szare plamy pawilonu. Albina, stojąc obok niego, milczała zamyślona.
— Pawilon jest tam, na prawo — rzekła, nie czekając zapytania. — Nic więcej z budynków nie zostało. Czy widzisz, tam, przy końcu tej alei lipowej?
Umilkli znowu, I jakby w dalszym ciągu rozmyślań snutych przez oboje w milczeniu, odezwała się Albina:
— Kiedy szedł do niej schodził zapewne tą aleją i okrążywszy te wielkie kasztany, wchodził pod lipy... Zabierało mu to najwyżej kwadrans czasu.
Sergiusz ust nie otwierał. Gdy powrócili, zeszli aleją, okrążywszy wielkie kasztany i weszli pod lipy. Była to droga miłości. Na trawie upatrywali śladu kroków, kokardki zgubionej, powiewu pachnącego przeszłością, jakiejś wskazówki, któraby im jasno dowiodła, że są rzeczywiście na ścieżce wiodącej ku radości ze znajdowania się razem. Noc zbliżała się, od parku płynął wielki zamierający głos wołający na nich z zieleni.
— Poczekaj — rzekła Albina, kiedy powrócili przed pawilon. Ty wejdź dopiero za trzy minuty.
Pobiegła wesoło, zamknęła się w pokoju z niebieskim sufitem. Potem, poczekawszy aż Sergiusz zapuka dwa razy do drzwi, uchyliła je ostrożnie, przyjęła go ukłonem podług dawnej mody.
— Witaj, drogi panie — rzekła ściskając go.
Ucieszyła ich ta zabawa nadzwyczajnie. Grali w zakochanych dziecinnie, jak dwoje malców. Sylabizowali namiętność, która tu niegdyś konała. Uczyli się jak lekcyi, bąkali ją w sposób zachwycający, nie umiejąc się całować w usta, szukając po twarzy, tańczyli wreszcie jedno przed drugiem, śmiejąc się w niebogłosy przez nieświadomość, jak sobie inaczej okazać radość i tego, że się kochają.




IX.

Nazajutrz rano, Albina chciała zaraz po wschodzie słońca iść na wielką wycieczkę, którą przygotowywała od wczoraj. Podskakiwała wesoło, mówiła, że nie wrócą aż wieczorem.
— Więc gdzie mnie prowadzisz? — zapytał Sergiusz.
— Zobaczysz, zobaczysz.
Wziął ją za ręce, spojrzał jej w oczy.
— Ale będziesz rozsądna, prawda? Nie chcę, abyś stukała tej twojej polanki, ani tego drzewa, ani trawy, w której się umiera. Wiesz, że to jest zakazane.
Lekko się zarumieniła, zaprzeczając i powiedziała, że ani nawet myśli o tych rzeczach. Poczem dodała:
— Jednakże, gdybyśmy znaleźli bez szukania, przypadkiem, czybyś nie usiadł tam?... Chyba nie kochasz mnie wcale!
Wyruszyli. Przesili przez kwietnik, nie zatrzymując się przy budzących się kwiatach, nagich, skąpanych w rosie. Poranek miał płeć różaną, uśmiech pięknego dziecka, otwierającego oczy wśród białości swej poduszki.
— Gdzie mię prowadzisz? — powtarzał Sergiusz.
A Albina śmiała się, nie chcąc odpowiadać. Kiedy doszli do rzeczki przerzynającej ogród przy końcu kwietnika, stanęła przykro zawiedziona. Woda była jeszcze wezbrana po ostatnich deszczach.
— Nie będziemy mogli przejść — mruknęła. Zwykle zdejmuję trzewiki i podnoszę suknię. Dziś jednak, woda sięgałaby nam aż do pasa.
Szli przez chwilę wzdłuż rzeki, szukając jakiego brodu. Młoda dziewczyna mówiła, że to nadaremnie, że znała wszystkie dziury. Dawniej był tu most. Zawaliwszy się zasiał on rzekę wielkiemi kamieniami, pomiędzy któremi woda przepływała pieniąc się i tworząc wiry.
— Wezmę cię na plecy — rzekł Sergiusz.
— Nie, nie chcę. Gdybyś się pośliznął, to dalibyśmy oboje znakomitego nurka... Nie wiesz, jakie to kamienie zdradzieckie.
— Wejdźże mi na plecy.
W końcu dała się skusić. Rozpędziła się, skoczyła jak jaki chłopak, tak wysoko, że znalazła się jak na koniu, na szyi Sergiusza. Czując, że on się chwieje, zawołała, że jeszcze nie jest dość silny, że chce zejść. Potem znowu wskoczyła dwa razy, raz po raz. Ta zabawa podobała się im niezmiernie.
— Kiedy skończysz? — rzekł młodzieniec, śmiejąc się. — A teraz trzymaj się mocno. Nastąpi chwila stanowcza.
I w trzech lekkich skokach przebył rzekę, zamoczywszy ledwie końce stóp. Pośrodku jednak zdało się Albinie, że się pośliznął. Krzyknęła, chwytając go za szyję obu rękami. A on ją niósł już w galopie jak koń, po delikatnym piasku przeciwnego brzegu.
— Wio, wio — wołała uspokojona, rozweselona tą nową zabawą. Biegł tak, dopóki chciała, tupiąc nogami, naśladując odgłos kopyt. Ona klaskała językiem, wzięła dwa kosmyki jego włosów, pociągając niemi jak lejcami, aby go zwrócić na prawo, albo na lewo.
— Stój, przyjechaliśmy — rzekła, klepiąc go po paliczkach. Zeskoczyła na ziemię, a on, spocony, oparł się o drzewo, aby nabrać tchu. Wtedy wyłajała go, grożąc, iż jeżeli znowu zachoruje, nie będzie go pielęgnowała.
— Dajże pokój! To zdrowo dla mnie — odpowiedział. — Jak odzyskam siły, będę cię nosił całemi dniami... Gdzie mnie prowadzisz?
— Tutaj — rzekła, siadając wraz z nim pod olbrzymią gruszą.
Byli w dawniejszym sadzie parku. Żywopłot i tarniny, ściana zieloności poprzerywana szczerbami, tworzyły tu jakby osobny ogród. Był to las drzew owocowych, niedotkanych nożem ogrodnika przez wiek cały. Niektóre pnie przekrzywione potężnie, rosły ukośnie pod ciosami burz, które je pochyliły. Inne zaś, pogarbione w ogromna sęki, spękane, z głębokiemi zagłębieniami, zdawały się trzymać ziemi tylko olbrzymiemi ruinami swej kory. Wysokie gałęzie, uginające się corocznie pod ciężarem owoców, rozpościerały w dal swe niezmierne wachlarze, nawet gałęzie nadłamane dotykające ziemi, nie przestawały rosnąć i owocować, wzmocnione przez nowe soki. Drzewa użyczały sobie wzajemnie naturalnych podpór, były to już zresztą tylko pokręcone filary podpierające liściaste sklepienie. Tworzyło ono długie galerye, to znów lekkie halle, lub naraz osuwało się płasko, prawie aż na ziemię. W koło każdego kolosa dzikie odroślą tworzyły gąszcze, dodawały plątaninę swoich młodych łodyg, których drobne owoce miały jakiś kwasek wyborny. W zielonawem świetle rozlewającem się niby woda jasna w wielkiej ciszy mchów, rozlegało się jedynie głuche spadanie owoców, które wiatr strącał.
Były tam morele, niby patryarchy dźwigające dzielnie swe stare lata, sparaliżowane z jednej strony, z mnóstwem suchych gałęzi, podobnych do rusztowania przy katedrze; ale w drugiej swej połowie takie żywe, takie młodzieńcze, że nowe pączki rozsadzały chropowatą korę na wszystkie strony. Czcigodne śliwy całe siwe od mchów rosły jeszcze, aby pić gorące słońce bez najmniejszego spłowienia innych liści. Wiśnie budowały całe miasta, domy o kilku piętrach urządzając schody, to znów podłogi z gałęzi, obszerne, jakby dla dziesięciu rodzin. Potem były jabłonie z nadwyrężonemi krzyżami, z powykręcanemi członkami, jakby ogromne kaleki z sękatą skórą, pokrytą plamami zielonej rdzy. Gładkie grusze ustawiające niezmierną gromadę wysokich, cienkich łodyg, niby skrawek widoku jakiego portu, z brunatną siatką masztów na horyzoncie; różowawe brzoskwinie zdobywające miejsca wśród natłoku swych sąsiadów, uprzejmym uśmiechem i powolnem wciskaniem się pięknych dziewcząt, zabłąkanych pośród tłumu. Niektóre drzewka, cięte niegdyś w szpalery, rozbiły podtrzymujące je nizkie mury i hulały teraz uwolnione od drewnianej kraty, wiszącej w szczątkach na ich ramionach; rozrastały się one dowolnie, zachowawszy ze swego szczególniejszego kształtu, tylko pozory drzew eleganckich, poniewierających na włóczędze łachmany swego galowego stroju. A przy każdym pniu, przy każdej gałęzi, od jednego drzewa do drugiego, rozrzucały się bezładnie winorośle. Krzewy winne podnosiły się niby śmiechy szalone, czepiały się jakiegokolwiek wysokiego sęczka i biegły znów dalej o wybuchu śmiechów głośniejszych, udzielając wszystkim innym liściom wesołego upojenia winnych gałązek. Ta zieloność jasna, przeświecająca złotem słońca, zapalała sztucznem podnieceniem sterane głowy wielkich starców sadu.
Potem, na lewo; rzadziej rozstawione drzewa migdałowe dozwalały dyniom podobnym do upadłych księżyców dojrzewać w słońcu. Były takie na brzegu strumienia przepływającego sad, melony pokiereszowane brodawkami, gubiące się wśród czołgających się liści, również lakierowane kawony, doskonale owalne niby strusie jaja. Na każdym kroku, krzaki porzeczek zagradzały dawniejszę aleje, ukazując przejrzyste grona swych owoców, rubiny, z których każdy lśnił się kroplą światła. Ściany malin rozpościerały się jak dzikie ciernie, a ziemia była wielkim dywanem poziomek, zielonością usianą dojrzałemi jagodami, których woń zalatywała wanilią.
Ale czarowny zakątek sadu był jeszcze dalej na lewo pod skałami, które tu się poczynały. Wchodziło się do gorącego kraju, do naturalnej cieplarni, gdzie słońce padało prostopadle. Najprzód przechodziło się między olbrzymiemi drzewami figowemi. Rozchwiane przeciągały one swe gałęzie jak szarawe ramiona, ociężałej senne, tak zawalone włochatym rzemieniem swoich liści, że chcąc przejść, trzeba było łamać młode pędy puszczające się ze starych przez wiek wysuszonych korzeni.
Następnie szło się między bukietami mącznic a zielonością olbrzymich bukszpanów z czerwonemi jagodami, które czyniły je podobnemi do kukurydzy, ozdobionej pomponami ze szkarłatnego jedwabiu. Dalej był starodrzew alizy, lazerole, jujuby; a na jego brzegu ciągnęły się granaty szlakiem zielonych wiecznie kęp. Owoce na granatach ledwie się zawiązywały wielkości dziecinnej pięści; tkwiące na końcach gałązek purpurowe kwiaty zdawały się posiadać lekkość owych ptaków na wyspach, co traw nie uginają pod sobą. I dochodziło się w końcu do lasu drzew pomarańczowych i cytrynowych wspaniale rosnących w gruncie. Gładkie pnie tworzyły brunatne kolumnady, lśniące liście rzucały na błękit nieba wesołość swego jasnego kolorytu, wydłużały cienie w śpiczaste wązkie blaszki rysujące na ziemi miliony palm indyjskiej materyi. Cienie miały tutaj wdzięk odrębny, przy którym cienie sadów europejskich stawały się mdłe. Była tu jakaś leniwa rozkosz światła rozsypującego się w kurzawę lotnego złota, pewność wiecznej zieloności, siła zapachów nieprzerwanych: przenikającego zapachu kwiatów, macniejszego zapachu owoców; dającego ciału jakąś giętkość gorących krajów.
— I będziemy mieli śniadanie! — zawołała Albina, kleszcząc w ręce. — Jest przynajmniej dziewiąta, jestem porządnie głodna!
Wstała. Sergiusz wyznał, że jadłby i on także chętnie.
— Gapiątko — mówiła znowu — nie zrozumiałeś, że cię prowadzę na śniadanie. Nie poginiemy tu z głodu. Wszystko jest nasze.
Weszli pod drzewa rozchylając gałęzie, wciskając się tam, gdzie najgęściej było owoców. Albina, która szła naprzód; zebrawszy suknię w ręku, odwracała się, zapytując towarzysza słodkim głosem;
— A ty, co lubisz: gruszki, morele, wiśnie, porzeczki?... Uprzedzam cię, że gruszki jeszcze zielone, ale i tak są doskonałe.
Sergiusz zdecydował się na wiśnie. Albina powiedziała, że istotnie można zacząć od tego. Ale kiedy on chciał wyleźć na pierwszą spotkaną wiśnię, ona kazała mu przedzierać się za sobą jeszcze dobre dziesięć minut, przez okropną gmatwaninę gałęzi. Na tem drzewie wiśnie nic nie były warte, na tamtem zbyt kwaśne, na innem znów dojrzeją dopiero za tydzień. Znała każde drzewo.
— Ot, tutaj wyleź — rzekła wreszcie, zatrzymując się przed wiśnią, tak obciążoną owocami, że grona zwieszały się aż do ziemi, niby pozawieszane grona korali. — Sergiusz, umieściwszy się wygodnie między dwoma gałęziami, wziął się do śniadania. Nie słyszał już Albiny. Sądził, że jest o parę kroków dalej, na innem drzewie, tymczasem spojrzał na dół ujrzał ją leżącą spokojnie na wznak pod jego drzewem, leżąc tak, jadła wiśnie, nie posługując się nawet rękami, samo bowiem drzewo podawało jej owoce do ust.
Zobaczywszy, że ją spostrzegł, śmiała się długo, rzucając się po trawie, jak ryba biała wyrzucona z wody, kładąc się na brzuchu, czołgając się łokciami, okrążając drzewo i nie przestając chwytać ustami najpiękniejsze wiśnie.
— Wyobraź sobie, one mnie łaskoczą! — wołała. — Ot znów jedna na szyję mi spadła. A jakie świeże... Ja mam wiśnie na uszach, na oczach, na nosie, wszędzie. Gdybym zachciała, zgniotłabym jedną, żeby sobie zrobić wąsy... Daleko słodsze są na dole, niż na górze.
— Cóż znowu! — rzekł Sergiusz śmiejąc się. — Poprostu boisz się włazić.
Oniemiała z oburzenia.
— Ja, ja! — wyjąkała.
Zebrała suknię, założyła ją sobie z przodu za pasek, nie zauważywszy, że odsłoniła uda, i chwyciwszy się nerwowo drzewa, wspięła się wyżej samym tylko wysiłkiem rąk. Tam biegała po gałęziach, unikając nawet pomagania sobie rękami. Miała zwinność wiewiórki, obracała się w koło grubszych gałęzi, to znów puszczała nogi wolno, utrzymując równowagę jedynie przegięciem kibici. Kiedy była na samej górze, na wątłej gałęzi rozhuśtanej mocno pod ciężarem jej ciała:
— A co! — zawołała — boję się włazić na drzewa?
— Zejdź natychmiast! — błagał Sergiusz, przejęty obawą, — Bardzo cię proszę. Jeszcze zrobisz co sobie.
Ale ona, nie posiadając się z radości, posunęła się jeszcze wyżej, siadając na gałęzi, jak na koniu, pochylając się zwolna w próżnej przestrzeni chwytając rękami kępy liści.
— Gałąź się złamie — rzekł Sergiusz zaniepokojony w najwyższym stopniu.
— To co, niech się złamie! — odpowiedziała śmiejąc się głośno. Oszczędzi mi to trudu schodzenia na dół.
I w istocie, gałąź się złamała; ale powoli, z tak długiem rozdzieraniem się, iż opadła zwolna jakby dla złożenia Albiny na ziemi, w sposób bardzo łagodny. Nieprzestraszona bynajmniej, poruszała udami na pół nagiemi, powtarzając:
— To bardzo przyjemnie. Zupełnie jakby w powozie.
Sergiusz zeskoczył był z drzewa, aby ją pochwycie w ramiona. Blady był ze wzruszenia, a ona żartowała z niego.
— Ależ to się zdarza codzień, spadanie z drzewa. Nigdy nic złego się nie staje... Śmiej się z tego! Ot, pośliń mi tu trochę na szyi, podrapałam się.
Poślinił palec i pociągnął nim lekko po zadraśniętem miejscu.
— Już zagojone — zawołała, wymykając się e ramion jednym skokiem. — Będziemy się bawili w chowanego? Dobrze?
Musiał jej szukać. Znikała, krzycząc: kuku! kuku! z głębiej tylko znanych gęstwin, gdzie Sergiusz nie mógł jej znaleźć. Ale ta gra w chowanego nie obeszła się bez znacznego zniszczenia owoców. Śniadanie przedłużało się po kątach, gdzie się goniło tych dwoje dużych dzieci. Albina, przebiegając pod drzewami, wyciągała rękę, zjadała zieloną gruszkę, napełniała sobie spódnicę morelami. To znowu w pewnych kryjówkach czyniła takie odkrycia, że zasiadała na ziemi, zapominając o zabawie, zajęta jedzeniem z całą powagą. Przez chwilę nie słyszała już Sergiusza i teraz ona musiała go szukać. Było to dla niej niespodzianką, prawie obrazą, gdy znalazła go pod śliwką, śliwką, której ona sama nie znała, a której dojrzałe owoce zalatywały zlekka piżmem. Wykrzyczała go porządnie. Czyż chciał sam zjeść wszystkie, te ani pisnął o śliwkach. Udawał głupiego, ale umiał znaleźć dobru rzeczy, czuł je zdaleka. Zwłaszcza była oburzona na śliwę, drzewo chytre, którego znała i które musiało wyrosnąć w nocy ludziom na złość. Nadąsała się, nie chcąc zerwać ani jednej śliwki. Sergiusz wpadł na pomysł silnego potrząśnięcia drzewem.
Deszcz, grad śliwek spadł. W tej ulewie trafiały śliwki Albinę, w ramiona, w szyję, w sam środek nosa. Nie mogła wstrzymać się od śmiechu została wśród tego potopu, wołając: Jeszcze, jeszcze! — rozbawiona temi okrągłemi kulami, odbijającemi się od niej, nastawiała usta, ręce, zamykając oczy, kurcząc się przy ziemi, aby się stać malutką.
Chwile dziecinnej swobody, swawoli pacholąt wpuszczonych do Paradou. Albina i Sergiusz dokazywali tu przez kilka godzin, biegając, krzycząc, poszturchując się, a żadnym chociażby najmniejszym dreszczem nie ozwały się ich ciała niewinne. Nie było tam jeszcze nic, prócz koleżeństwa dwojga łobuzów, którzy może pomyślą później o pocałowaniu się w policzki, gdy zabraknie przysmaków na drzewach. A co za wyborny zakątek natury na pierwszą swawolę! Gęstwina z wybornemi kryjówkami. Ścieżki, na których niepodobna było zachować powagi, tyle smacznych uśmiechów wychylało się ze ścian.
W tym szczęśliwym sadzie, park tchnął łobuzowstwem krzewów rozbiegających się w nieładzie; świeżością cienia wzbudzającą apetyt, starością poczciwych drzew, podobnych do dziaduniów darzących łakotkami. Nawet w zielonych zaciszach mchów pod złamanemi drzewami, które zmuszały ich do czołgania się jedno za drugiem w kurytarzach z liści tak ciasnych, że Sergiusz zaprzęgał się śmiejąc do nagich nóg Albiny, nawet tam nie spotykali niebezpiecznego rozmarzenia ciszy. Żadne pomieszanie nie szło ku nim z lasu rozbujałego.
A kiedy dość już im było moreli, śliwek, wisien,, pobiegli pod drzewa migdałowe, zajadając migdały zielone, zaledwie wielkości grochu, schylali się po poziomki w trawie, niecierpliwiąc się, że kawony i melony nie były dojrzałe. W końcu Albina zaczęła biedź ze wszystkich sił, ścigana przez Sergiusza niemogącego jej schwytać. Weszła pomiędzy drzewa figowe, przeskakując duże gałęzie, zrywając liście, które rzucała za siebie na swego towarzysza.
W kilka skokach przebiegła bukiety mącznic, a przechodząc skosztowała ich czerwonych jagód; a gdy weszła między wysokie alizy, lazerole i jujuby, zgubił ją Sergiusz. Z początku myślał, że się ukryła za drzewem granatu, ale to tylko dwa kwiaty w pączkach wziął za jej dwie różowe pięści. Więc przeszedł las pomarańczowy we wszystkich kierunkach, zachwycony jego pięknością, wyobrażając sobie, że zaszedł do wieszczki słońca. W środku lasu spostrzegł Albinę, która, nie przypuszczając aby on był tak blizko, przeszukiwała wzrokiem zielone głębie.
— Czego ty tam szukasz? — zawołał. — Wiesz przecież, że to zakazane.
Aż podskoczyła, czerwieniąc się trochę po raz pierwszy w ciągu dnia. Usiadła obok Sergiusza i zaczęła mówić mu o szczęśliwej porze dojrzewania pomarańcz. Las wtedy był cały pozłocony, cały świecący się od tych gwiazd okrągłych, których ogniami żółtemi było usiane sklepienie zielone.
Potem, gdy wracali, zatrzymywała się przy każdej dziczce, napełniając kieszenie drobnemi, cierpkiemi gruszkami, małemi kwaśnemi śliwkami, mówiąc, że to będzie na drogę. Były one jakoby sto razy lepsze, niż wszystko czego dotąd kosztowali. Sergiusz musiał je zjadać, mimo wykrzywiań przy każdym kęsie.
Powrócili, zmęczeni do upadłego, szczęśliwi, naśmiawszy się tyle, że aż ich boki bolały. Tego wieczora Albina nie miała już nawet siły iść aż do siebie, zasnęła w nogach u Sergiusza na poprzek łóżka, śniąc, że włazi na drzewa, dojadając we śnie owoców z dziczek, które schowała pod kołdrę obok siebie.




X.

W osiem dni później przedsięwzięli snów wielką podróż po parku. Chodziło o to, aby pójść dalej niż sad, na lewo w stronę zielonych łąk przerżniętych czterema strumieniami. Pójdzie się kilka mil trawami, będzie się żyło z rybołówstwa w razie zabłąkania.
— Zabieram mój nóż — rzekła Albina — pokazując nóż chłopski z grubem ostrzem.
Ponakładała wszystkiego do swoich kieszeni, sznurki, chleb, zapałki, małą flaszkę wina, trochę gałganków, grzebień, igły. Sergiusz niósł kołdrę; ale już przy końcu alei lipowej, kiedy doszli do ruin pałacu, kołdra zawadzała mu do tego stopnia, iż schował ją pod kawałkiem zwalonego muru.
Słońce było wysoko, Albina straciła trochę czasu na swoje wybieranie się. W gorącu dnia szli jedno obok drugiego, prawie poważni. Udawało im się robić aż do dwudziestu kroków bez potrącania się żartami.
Rozmawiali.
— Ja nigdy się nie budzę — rzekła Albina — Dobrze spałam tej nocy. A ty?
— Ja także — odpowiedział Sergiusz.
Ona znowu mówiła:
— Co to znaczy, kiedy się przyśni ptak gadający do człowieka.
— Ja nie wiem... A co ten ptak mówił?
— A, zapomniałam... Mówił bardzo mądrze, takie rzeczy, które mi się wydawały bardzo śmieszne... Ale popatrzno się tam na ten mak? Nie dostaniesz godnie dostaniesz go!
Rzuciła się, Sergiusz jednak, dzięki swoim długim nogom, wyprzedził ją, zerwał maki wywijał nim zwycięzko. Ona z zaciśniętemi ustami nie odzywała się, powstrzymując się gwałtownie od płaczu. On umiał tylko odrzucić kwiat. I żeby zgoda nastąpiła, rzekł.
— Wskocz mi na plecy. Będę cię niósł tak jak wtedy.
— Nie, nie.
Była nadąsana. Ala nie uszła trzydziestu kroków, a już odwróciła się cała roześmiana. Cierń jakiś trzymał ją za suknię.
— A to dopiero, myślałam, że to ty umyślnie nadeptujesz mi na suknię... Ależ bo nie chce mnie puścić! Odczep mnie, co?
A kiedy została oswobodzona, szli znowu jedno obok drugiego bardzo spokojnie. Albina utrzymywała, że to daleko zabawniej przechadzać się tak, niby poważni ladzie. Wchodzili właśnie na łąki. Przed nimi roztaczały się w nieskończoność szerokie kobierce traw, zaledwie gdzieniegdzie przerwane wdzięcznym liściem gromady wierzb. To kobierce traw były puszyste, podobne do sztuk aksamitu; mocno zielone bladły zwolna w oddali rozpływając się w gorąco-żółtej barwie na skraju horyzontu, w pożarze słonecznym. Tam, na samym skłonie, wierzby wyglądały jak szczerozłote w pośród drżącego światła. Tańczące pyłki przeciągały świetlnemi prądami nad wierzchołkami traw, a przy niektórych podmuchach wiatru przelatującego samotnie nad temi trawami, mieniły się jak mora jakiemś drżeniem pieszczonej rośliny. Wzdłuż najbliższych łąk tłumy drobnych białych stokrotek, kupami, w nieładzie, w gromadkach, niby ludność mrowiąca się na bruku w dzień publicznego święta, zaludniały swą wylaną wesołością czarność trawników. Jaskry miały w sobie wesołość brzękadeł z polerownej miedzi, dźwięczących za lada muśnięciem skrzydełka muchy. Duże samotne maki wybuchały niby czerwone petardy, dalej znów szły gromadami, rozpościerając rozkoszne kałuże, niby dna cebrów purpurowych jeszcze od wina. Duże bławatki kołysały lekko swe uwieńczone główki, a za każdym podmuchem zdawało się, iż wianki ich ulecą z wiatrem. Rozściełały się dywanami liczne gatunki rdestów, kostrzewy, stokłosy, mietlice, taszniki, żmijowce. Sterczały długie i wątłe włosy dzięcieliny. Koniczyna rozkładała swe liście gładkie i powycinane; babki wznosiły lasy włóczni, lucerna tworzyła warstwy miękie, pierzyny z zielonawego atłasu, przetykanego fioletowemi kwiatami. I to na prawo, na lewo, wprost, wszędzie, tocząc się falami na płaskim gruncie, zaokrąglając spienioną powierzchnię stojącego morza, sennego pod niebem, które wydawało się szerszem. Wśród niezmierzonej przestrzeni łąk, miejscami, trawy były przejrzyście błękitne, jakby odbijały w sobie błękit nieba.
Albina i Sergiusz szli pośród tych łąk po kolana w zieloności. Zdawało się im, że idą przez wodę chłodną, bijącą ich po łydkach. Chwilami znajdowali się w środku prawdziwych prądów, strumieni łodyg wysokich, pochylonych, których bieg szybki czuli na swych nogach. Dalej drzemały spokojne jeziora, sadzawki nizkich traw, gdzie brodzili zaledwie po kostki. Idąc tak nie bawili się już łamaniem wszystkiego dokoła, jak to było w sadzie, ale przeciwnie opóźniali się z nogami oplątanemi przez giętkie palce traw; doznawali tu takiej świeżości, jakby ich głaskała woda, łagodząca porywczość ich młodego wieku. Albina zeszła na bok wchodząc pomiędzy olbrzymie trawy, sięgające jej aż do podbródka. Tylko głowę jej widać było, stanęła tam, wołając Sergiusza.
— Przyjdź tu! Zupełnie jakby się było w kąpieli. W około, wszędzie zielona woda.
I wydobyła się jednym skokiem, nie czekając nawet na niego. Poszli wzdłuż pierwszej rzeki przecinającej im drogę. Była to woda, niezbyt głęboka, płynąca pomiędzy brzegami dzikiej rzerzuchy. Płynęła tak spokojnie, z powolnemi zakrętami, taka czysta, taka jasna, iż odbijała niby zwierciadło najmniejszą trzcinę nadbrzeżną. Albina i Sergiusz musieli iść długo z prądem mniej szybkim od nieb, zanim napotkali drzewo, którego cień pławił się w jej leniwych falach. Jak daleko okiem sięgnęli, widzieli wodę nagą, przeciągającą swe jasne ciało na łożu traw, zasypiającą w słońcu, snem lekkim, na wpół rozwiniętego niebieskawego węża. Doszli wreszcie do klombu z trzech wierzb; dwie z nich miały stopy w wodzie, jedna zaś rosła tuż w pobliżu na brzegu. Pnie zdruzgotane, wykruszone przez lata, były uwieńczone czuprynami jasnych dziecinnych włosów. Cień był taki blady, iż rzucał zaledwie widoczną kratkę na słoneczny brzeg. Woda jednakże, dotąd równa i gładka, tutaj miała jakieś drżenie, zmącenie jakieś przejrzystej powierzchni, ukazujące, jakby zadziwienie tym woalem, rzuconym na nią. Pomiędzy trzema wierzbami rozciągał się kawałek łąki, rozrzucający maki polne, nawet po szparach dziuplastych pni. Rzekłby kto — namiot zielony, rozpięty na trzech kołkach, nad wodą, w falującej pustyni traw.
— To tutaj, to tutaj! — zawołała Albina, wsuwając się pod wierzby.
Sergiusz usiadł obok niej, nogami prawie dostając do wody, rozglądając się dokoła, mówiąc:
— Ty wszystko znasz, wiesz najlepsze miejsca. Możnaby rzec, że to wyspa, mająca dziesięć stóp kwadratowych, napotkana na pełnem morzu.
— Tak, jesteśmy w siebie — odrzekła — taka uradowana, że uderzała ręką po trawach. To jeden z naszych domów. Zaraz wszystko urządzimy.
Naraz, jakby pod wpływem wspaniałego pomysłu, rzuciła się ku niemu, mówiąc mu w twarz i wybuchem radości:
— Chcesz być moim mężem? Ja będę twoją żoną.
Był również zachwycony, odpowiedział, że z ochotą będzie mężem i śmiał się głośniej, niż ona. Nagle Albina stała się poważną. Przybrała minę krzątającej się gospodyni.
— Wiesz — rzekła — teraz ja rozkazuję... Będziemy jedli śniadanie, gdy nakryjesz do stołu.
I dumnie wydała mu rozkazy. Musiał złożyć to wszystko co powyciągała ze swych kieszeni, w dziupli jednej wierzby, którą nazwała „szafą“. Gałganki były bielizną; grzebień wyobrażał gotowalniane przybory; igły i szpagat miały służyć do naprawiania odzieży podróżników. Co do zapasów żywności, składały się one z małej buteleczki wina i kilku kawałków wczorajszego chleba. Co prawda, były jeszcze zapałki, aby ugotować ryby które miano złapać.
Kiedy nakrył stół z butelką w środku i trzema kawałkami chleba w około, ośmielił się zrobić uwagę, iż uczta będzie skromna. Ale ona ruszyła ramionami z miną kobiety wyższej. Weszła w wodę, mówiąc surowo:
— To ja będę łowić. Ty sobie będziesz patrzył.
Przez pół godziny szczerze się starała złapać rękami małe rybki. Podniosła suknie, związane kawałkiem szpagatu, posuwała się wolno z niesłychanemi ostrożnościami, aby nie poruszyć wody, a kiedy była tuż koło rybki kryjącej się między dwoma kamieniami, zanurzała rękę i narobiwszy wielkiego plusku, wyciągała garść żwiru. Sergiusz śmiał się wtedy z całego serca, co sprowadzało ją na brzeg, oburzoną, wołającą do niego, że nie miał prawa się śmiać.
— Ale — rzekł w końcu — przy czem ty ją ugotujesz, tę rybę? Niema drzewa.
To ją ostatecznie zniechęciło. Zresztą owe ryby wydały jej się wcale nieszczególne. Wyszła z wody, nie myśląc o włożeniu napowrót pończoch. Biegała po trawie, aby się wysuszyć, i odnalazła swój śmiech, bo trawy łaskotały jej nagie podeszwy.
— O, biedrzeniec — rzekła nagle, rzucając się na kolana. — To dopiero coś wybornego! Będziemy mieli ucztę.
Sergiusz musiał położyć na stół kupę biedrzeńca, jedli go z chlebem. Albina twierdziła, że to jest lepsze niż orzechy. Usługiwała jako pani domu, krajała chleb Sergiuszowi, ani na chwilę nie chcąc powierzyć mu swego noża.
— To ja jestem kobieta — odpowiadała poważnie na wszelkie buntownicze pokuszenia się z jego strony.
Potem kazała ma odnieść do „szafy“ te kilka kropli wina, które jeszcze pozostały na dnie butelki. Musiał nawet pozamiatać trawę, aby można było przejść z jadalni do sypialnego pokoju. Albina położyła się pierwsza jak długa, mówiąc:
— Rozumiesz, teraz będziemy spali... Powinieneś się położyć obok mnie, tuż przy mnie.
Wyciągnął się tak, jak mu kazała. Oboje trzymali się bardzo sztywnie, dotykając się do siebie od stóp aż do ramion, z rękami pustemi, odrzuconemi w tył ponad głowę. Ręce te zwłaszcza sprawiały im kłopot. Zachowywali powagę, patrzyli przed siebie, wielkiemi otwartemi oczami, mówiąc że śpią i że im tak jest dobrze.
— Widzisz — szeptała Albina — kiedy się jest żonatym, to powinno być ciepło... Czy ty mnie czujesz?
— Owszem, jesteś jak pierzyna.. Ale kiedy śpimy, nie trzeba rozmawiać; więc lepiej nie rozmawiajmy.
Długo milczeli, ciągle bardzo poważni. Nieznacznie odsunęli od siebie głowy, jak gdyby im przeszkadzały ich gorące oddechy. Wśród wielkiej ciszy Sergiusz powiedział tylko te słowa:
— Ja bardzo ciebie kocham.
Była to miłość przedpłciowa, ten instynkt kochania, który zatrzymuje małych ludzi dziesięcioletnich wobec dziewczątek przechodzących w białych sakiewkach.
W koło nich łąki szeroko otwarte dodawały im otuchy w tej lekkiej obawie jaką czuli jedno przed drugiem. Wiedzieli, że są widziani przez wszystkie trawy i niebo, którego błękit spoglądał na nich poprzez wiotkie liście i było im z tem dobrze. Namiot z wierzb nad ich głowami był kawałkiem przezroczystego materyału, jak gdyby Albina zawiesiła tu kawał swej sukni. Cień był jasny, nie tchnął omdleniem głębokich gąszczów, ani szeptem tajemniczych zielonych zakątków. Z krańców horyzontu szło ku nim wolne powietrze, powiew zdrowia, przynoszący świeżość tego morza zieleni, tej rozkołysanej fali kwiatów. A u stóp ich rzeka była jedną młodością więcej, niewinnością, której cienki świeży głosik zdawał im się dalekiem odzywaniem się jakiegoś śmiejącego się towarzysza.
Szczęśliwa samotność, takt, pogodna, której nagość roztaczała się z czarującą bezczelnością nieświadomości! Ogromne pole, wobec którego mały trawnik, służący im za pierwsze posłanie, miał naiwność kołyski.
— I koniec — rzekła Albina, wstając — jużeśmy spali.
On był trochę ździwiony, że to się skończyło tak prędko. Wziął w rękę koniec jej spódnicy i ciągnął, jak gdyby chciał ją ku sobie nachylić. Upadła na kolana, śmiejąc się i powtarzając:
— Co takiego? Co takiego?
Nie wiedział, brał ją za łokcie, patrząc na nią. Przez chwilę chwycił ją za włosy, aż krzyknęła. A kiedy znów się podniosła, zatopił twarz w trawie ciepłej jeszcze od jej ciała.
— I koniec — rzekł, podnosząc się również.
Aż do wieczora przebiegali łąki. Szli przed siebie, przez ciekawość. Zwiedzali swój ogród, Albina szła naprzód, węsząc jak młody pies, nie mówiła nic, ciągle w poszukiwaniu szczęśliwej polanki, chociaż tu nie było tych drzew wysokich, o jakich ona śniła. Sergiusz otaczał ją różnemi niezgrabnemi grzecznościami; aby rozchylić wysokie trawy, rzucił się tak ostro iż o mało jej nie wywrócił; kiedy chciał jej pomódz do przeskoczenia jakiego strumyka, to brał ją wpół tak mocno, że to sprawiało jej ból. Wielką ich radością było odnalezienie tamtych trzech rzek.
Pierwsza płynęła łożyskiem kamienistem, pomiędzy dwoma nieprzerwanemi szeregami wierzb, tak gęstych, że musieli wśliznąć się po omacku między gałęzie, narażając się na spadnięcie w wodę. Sergiusz wszedł w wodę pierwszy i, mając ją tylko po kolana, pochwycił Albinę na ręce i zaniósł na brzeg przeciwny, aby się nie zamoczyła.
Druga rzeka, cała czarna pod cienistą aleją wysokich drzew, przesuwała się opieszale z lekkim szmerem, z białem łamaniem się atłasowej sukni, powłóczystej, noszonej przez rozmarzoną damę w głębi lasu. Przestrzeń głęboka, lodowata, niepokojąca, którą udało im się przejść przy pomocy pnia leżącego na poprzek od jednego brzegu do drugiego. Przeszli na czworaku, poruszając dla zabawki nogą zwierciadło ciemnej stali a potem śpiesząc się z przerażeniem na widok strasznych oczu, które za najmniejszem rozpryśnięciem się kropel poruszały się w uśpionym prądzie.
Ale ostatnia rzeka wstrzymała ich najdłużej. Ta była swawolna, jak oni. Przy niektórych zakrętach powolniejsza, przelatywała potem ze śmiechem perlistym, pomiędzy dużemi kamieniami, uspakajała się w cieniu klombu krzewów, zdyszana, drżąca jeszcze; zdradzała po kolei wszelkiego rodzaju humor, mając za łożysko to piaski delikatne, to płyty skaliste, to znów żwir lub tłustą, rodzaj na ziemię. Albina i Sergiusz chlapali się w niej przecudnie.
Szli wstecz rzeki boso, woląc iść wodą, aniżeli trawą, zatrzymywali się przy każdej wyspie tamującej im drogę. Wylądowywali tam, zdobywali dzikie kraje, odpoczywali w pośród wysokiego sitowia, wysokich trzcin, które jakby naumyślnie dla nich tworzyły chatki rozbitków. Cudny powrót, urozmaicony widowiskiem roztaczających się wybrzeży, ożywiony wesołością wartkich wód. Kiedy już opuszczali rzekę, Sergiusz zrozumiał, że Albina ciągle czegoś szukała wzdłuż brzegów, na wyspach i aż pomiędzy roślinami śpiącemi na wodzie. Musiał ją zabrać z pomiędzy wodnych lilij, których szerokie liście ubierały jej nogi w hrabiowskie krezy. Nie jej nie rzekł, pogroził tylko palcem i powrócili wreszcie, ożywieni tym dniem przyjemności, trzymając się pod ręce niby młode małżeństwo powracające po jakimś wybryku. Spoglądali na siebie, wydawali się sobie silniejsi i piękniejsi. Śmieli się napewno trochę Inaczej, niż zrana.




XI.

— Więc już nie będziemy wychodzili — zapytał Sergiusz w kilka dni później.
A widząc, że ona rusza ramionami ze znużoną miną, dodał, jakby się z niej wyśmiewał:
— Dajesz tedy za wygranę szukaniu twego drzewa.
Żartowali z tego drzewa przez cały dzień. Nie istnieje ono wcale, to bajka dla dzieci w kołysce. Jednakże lekki dreszcz przechodził ich, gdy o tem mówili. Nazajutrz postanowili zrobić wycieczkę w głąb parku, do wysokiego starodrzewu, nieznanego jeszcze Sergiuszowi.
Rano, przed odejściem, Albina nie chciała nic brać z sobą; była zamyślona, nawet smutna trochę, uśmiechała się bardzo łagodnie. Zjedli śniadanie i późno było, gdy wyszli. Słońce, już gorące, powodowało ociężałość, szli powoli, jedno obok drugiego, trzymając się smug cienia. Nie zatrzymały ich ani kwietnik, ani sad owocowy, przez które przechodzili. Gdy weszli w chłód wielkiego cienia, zwolnili jeszcze kroku, zapuścili się w słodką ciszę boru bez słowa, oddychając głęboko, jakby doznali algi, wydostawszy się z jasności białego dnia. A kiedy już tylko liście mieli w koło siebie, kiedy żadna przerwa nie ukazywała im w oddali słonecznych przestrzeni parku, spojrzeli na siebie uśmiechnięci, z niewyraźną obawą.
— Jak tu dobrze — rzekł cicho Sergiusz.
Albina spuściła głowę, niezdolna przemówić, tak ją ścisnęło w gardle. Nie obejmowali się, jak to zwykle czynili; z rękami opuszczonemi, z głowami nieco pochylonemi, szli, nie dotykając się siebie. Sergiusz zatrzymał się, widząc łzy, spadające z policzków Albiny i ginące w jej uśmiechu.
— Co ci jest? — zawołał. — Cierpisz? Zraniłaś się?
— Nie — odrzekła — ja się śmieję naprawdę. Ja nie wiem, ale to woń tych wszystkich drzew pobudza mię do łez.
Spojrzała na niego i dodała:
— I ty płaczesz także. Widzisz sam, że to przyjemnie.
— Tak — szepnął — cały ten cień tak jakoś chwyta człowieka, że możnaby rzec, iż się wchodzi w coś tak niesłychanie miłego, że aż boli. Nieprawdaż?... Ale gdybyś miała jaki powód do smutku, powinnaś mi powiedzieć. Ja nie zrobiłem ci przykrości, nie jesteś zagniewana na mnie?
Przysięgła, że nie. Jest bardzo szczęśliwa.
— Więc dlaczego się nie bawisz? Chcesz, to zabawimy się w bieganie?
— O nie, nie w bieganie — odpowiedziała, krzywiąc się z miną dorosłej dziewczyny.
A kiedy jej mówił o innych zabawach, o włażeniu na drzewa po gniazda, o szukaniu poziomek lub fiołków, powiedziała w końcu z pewnem zniecierpliwieniem:
— Jesteśmy za wielcy, to niema sensu zawsze się bawić. Czyż ci nie przyjemniej iść tak obok mnie zupełnie spokojnie?
Istotnie, ona chodziła w taki przyjemny sposób, że doznawał najmilszej w świecie uciechy, słuchając tylko odgłosu jej bucików na twardej ziemi alei. Nie zauważył dotąd nigdy giętkości jej kibici, żywego ruchu jej spódnicy sunącej za nią z szelestem węża. Była to dla niego niewyczerpana rozkosz, widzieć ją, kiedy tak szła powoli przy nim, tyle odkrywał nowych czarów w najmniejszem poruszeniu jej ciała.
— Masz słuszność — zawołał. — To zabawniejsze od wszystkiego. Szedłbym za tobą na koniec świata, gdybyś zechciała.
Jednakże o kilka kroków dalej wypytywał ją, czy nie czuje się znużoną, poczem oznajmił, że on spocząłby chętnie.
— Moglibyśmy usiąść — szepnął.
— Nie — odrzekła — nie chcę!
— Wiesz, położylibyśmy się tak, jak wtedy pośród łąk. Byłoby nam ciepło, byłoby nam dobrze.
— Ja nie chcę! Ja nie chcę!
Odsunęła się jednym rzutem z przerażeniem wobec tych męzkich ramion wyciągających się ku niej. On nazwał ją głuptasem, usiłował ją pochwycić. Ale zaledwie dotknął jej zlekka, krzyknęła tak rozpaczliwie, że zatrzymał się cały drżący.
— Czy zrobiłem ci co?
Na razie nie odpowiedziała, zdziwiona sama swym krzykiem, śmiejąc się już ze swego strachu.
— Nie, daj pokój, nie męcz mnie... Cóżbyśmy robili, gdybyśmy usiedli? Wolę chodzić.
I dodała tonem poważnym, udającym żart:
— Wiesz dobrze, że szukam mojego drzewa.
Począł się śmiać, obiecując szukać wraz z nią. Stawał się bardzo dobrym, aby nie przestraszać jej gorzej, bo widział, że była jeszcze drżąca, pomimo, iż jak przedtem szła powoli obok niego. Ta rzecz, której poszukiwali obecnie, była zakazana, nie przyniesie im to szczęścia, i czuł się wzruszony jak ona, rozkosznym strachem, który wstrząsał nim za każdem westchnieniem boru w oddali. Woń drzew, zielona we światło dnia spadające z wysokich gałęzi, szepcząca cisza zarośli, przepełniały ich trwożnym niepokojem, jak gdyby mieli na zakręcie pierwszej ścieżki wejść w jakieś szczęście pełne grozy. I całe godziny szli pomiędzy drzewami. Zamieniali ze sobą zrzadka parę słów, nie rozstając się ani na chwilę, wchodząc jedno za drugiem w głąb najczarniejszych nor w zieleni. Najprzód zapuścili się w gąszcze, których młode pnie nie były nawet tak grube, jak pięść dziecka. Musieli je rozchylać, otwierać sobie drogę między młodziutkiemi pędami rzucającemi im na twarz ruchomą koronkę swoich liści. Za nimi ginęły ich ślady, otworzona ścieżka zamykała się napowrót, i szli kierowani przypadkiem, zabłąkani, zatopieni, nie zostawiając innych znaków swego przejścia, prócz kołysania się wysokich gałęzi. Albina, znużona tem, iż nie widzi nawet na trzy kroki przed sobą, ucieszyła się, gdy mogła wyskoczyć z ogromnego krzaka, którego końca szakali już tak długo. Znajdowali się na polance pokrytej wązkiemi ścieżkami wśród żywopłotów.
Na wszystkie strony rozchodziły się te ścieżki wraz z żywopłotami, wijąc się w kółko, przecinając się, skręcając, wydłużając kapryśnie. Stawali na palcach, aby zajrzeć nad żywopłoty, ale nie śpieszyło się im bynajmniej i zostaliby tu chętnie, zapominając się w ciągłych zakrętach, doznając przyjemności chodzenia bez końca, bez możności dojścia, gdyby nie mieli przed sobą wyniosłej linii starodrzewu.
Weszli nareszcie pod ten starodrzew religijnie, z pewną jakby uroczystą obawą, tak jak się wchodzi pod sklepienie kościoła. Pnie równe, pobielone od mchów, miały bladą szarość starych kamieni, wznosiły się niebotyczne, ustawiając się w nieskończone szeregi kolumn. W dali tworzyły one nawy, z niższemi bocznemi skrzydłami, nawy dziwnie śmiała, wznoszące się na bardzo smukłych filarach, wycinane, wyrzeźbione tak misternie, iż zewsząd przezierał błękit nieba. Religijna cisza spływała z olbrzymich ostrołuków; surowa nagość czyniła ziemię gładką, na podobieństwo wytartych płyt posadzki, i twardą bez jednej trawki, zasianą tylko zrudziałym kurzem suchych liści. I słuchali odgłosu własnych kroków, przejęci wzniosłą samotnością tej świątyni.
Tutaj zapewne musiało się znajdować to drzewo, którego cień darzył doskonałą szczęśliwością. Czuli ja w pobliżu, poznając po czarze spływającym na nich z półświatłem z wysokich sklepień. Drzewa wydawały się im istotami dobroci, pełnemi siły, pełnemi ciszy, pełnemi szczęśliwego unieruchomienia.
Patrzyli na każde z osobna, kochali je wszystkie, oczekiwali od ich wzniosłego spokoju jakiegoś wyznania, dzięki któremu rosnąćby mogli jak one w radości potężnego życia. Klony, graby, jesiony, derenie, był to lud kolosów, tłum dumny a słodki, bohaterscy poczciwcy żyjący spokojem; podczas gdy upadek jednego z nich wystarczyłby, aby pokaleczyć i zabić cały zakątek lasu. Wiązy miały ciała ogromne, nabrzmiałe, wezbrane od soków, zaledwie osłonięte delikatnemi bukietami drobnych liści. Brzozy, olchy, ze swoją dziewczęcą białością, wyginały smukła postacie, puszczając na wiatr włosy jakby wielkich bogiń do połowy już zamienionych w drzewa.
Jawory wznosiły regularne torsy, których skóra gładka w czerwone desenie, zdawała się zrzucać odkruszone malowanie. Modrzewie, niby gromada barbarzyńców, schodziły po pochyłości, udrapowane w swe suknie tkane z zieloności pachnącej balsamem złożonym z żywicy i kadzidła. A królami były dęby, dęby ogromne, osadzające się śmiało na swoich przysadzistych brzuchach, rozszerzające władcze ramiona, które zabierały całe miejsce na słońcu; drzewa tytany, spiorunowane, przewrócone w postawach niezwalczonych szermierzy, których rozpostarte cielska tworzyły las cały.
Czy to nie będzie który z tych olbrzymów, dębów? A może jeden z tych pięknych jaworów, lub brzóz białych jak kobieta, lub wiązów, których mięśnie trzeszczały?
Albina i Sergiusz zapuszczali się coraz dalej bezwiednie, utopieni w tym tłumie. Przez chwilę zdawało się im, że już znaleźli: znajdowali się w środku kwadratu z drzew orzechowych, w cieniu tak chłodnym, że drżeli z zimna. Dalej doznali nowego wzruszenia, wchodząc do lasku kasztanowego, zielonego od mchów, z dziwacznie rozszerzonemi gałęziami, tak rozległemi, że możnaby na nich pobudować wiszącą wieś. Dalej jeszcze Albina odkryła polankę, dokąd pobiegli oboje cali zdyszani.
Na środka kobierca z delikatnej trawy, drzewo świętojańskie tworzyło jakby rumowisko zieloności, istną Babel liściastą, której zwaliska były okryte nadzwyczajną roślinnością. Były tam kamienie, uwięzione w drzewie, wyrwane z ziemi przez wzbierającą falę soków. Gałęzie wyższe pochylały się, puszczały korzenie w oddali, otaczały pień głębokiemi arkadami, ludem nowych pni bezustanku pomnażanych. A na korze całej spękanej w krwawe rozdarcia dojrzewały strączki. Sam owoc potwora był wysiłkiem dziurawiącym ma skórę. Obeszli powoli w koło, weszli pod rozpostarte gałęzie, gdzie krzyżowały się ulice całego miasta, przetrząsnęli oczyma rozwarte szczeliny obnażonych korzeni. I odeszli, nie doznawszy tu nadludzkiego szczęścia, którego szukali.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytał Sergiusz.
Albina nie wiedziała. Nigdy jeszcze nie była w tej stronie parku. Znajdowali się obecnie w klombie szczodrzenic i akacyj, których grona wydawały woń bardzo słodką, prawie cukrową.
— A teraz błądzimy — rzekła ze śmiechem. — Tych drzew nie znam, to pewna.
— Ależ — odezwał się — ten ogród ma jakiś koniec przecież. Wszak znasz koniec ogrodu?
Odpowiedziała szerokim giestem:
— Nie...
Stali niemi, doznając po raz pierwszy takiej szczęśliwości z poczucia ogromu parku. Zachwycało ich to, że są sami wśród posiadłości tak wielkiej, iż nawet oni muszą się wyrzec poznania jej krańców.
— Zatem zgubiliśmy się — po wtórzył Sergiusz wesoło. — To przyjemniej, kiedy się nie wie, gdzie się idzie.
Zbliżył się pokornie.
— Nie boisz się?
— O nie! Niema nikogo w ogrodzie, prócz mnie i ciebie... Kogóż mam się bać? Mury są zbyt wysokie. My ich nie widzimy, ale one nas ochraniają, rozumiesz?
Był tuż przy niej, szepnął:
— Przed chwilą, bałaś się mnie.
Ale ona patrzyła mu w oczy, pogodna, bez jednego drgnienia powiek.
— Robiłeś mi przykrość — odrzekła. — Teraz masz bardzo dobre oczy. Dlaczegóżbym się bała ciebie.
— To pozwolisz mi tak cię objąć? Powrócimy pod drzewa.
— Dobrze. Możesz przyciskać, robi mi to przyjemność. I będziemy szli powoli, prawda, aby nie za prędko odnaleźć drogę.
Objął ją w pół jedną ręką. I tak wrócili pod wysoki starodrzew, gdzie majestat sklepień zwolnił jeszcze tę przechadzkę dużych dzieci budzących się do miłości. Narzekała trochę na znużenie, oparła głowę na ramieniu Sergiusza, ale nie było wzmianki o siadaniu, bo i jakąż rozkosz mógł im sprawić spoczynek na trawie, w porównaniu do tej rozkoszy, jaką czuli, idąc ciągle razem. Zapomnieli o legendowem drzewie, szukali już tylko zbliżenia swych twarzy, aby się zblizka do siebie uśmiechać. I drzewa to, klony, wiązy, dęby — podpowiadały im pierwsze słowa miłosne.
— Kocham cię — mówił Sergiusz głosem cichym, który podnosił drobne, złote włosy na skroniach Albiny.
Chciał znaleźć inny wyraz i powtarzał:
— Kocham cię! Kocham cię!
Albina słuchała z pięknym uśmiechem, ucząc się tej muzyki.
— Kocham cię! Kocham cię! — Wzdychała rozkoszniej swoim perlistym, dziewczęcym głosem.
I podnosząc swe niebieskie oczy, w których zapalały się blaski jakiegoś świtania, zapytała:
— Jak ty mię kochasz?
Sergiusz zastanowił się. Jakaś uroczysta słodycz była w borze, w nawach głębokich pozostawało drżenie po stłumionych krokach tej pary.
— Kocham cię więcej niż wszystko — odpowiedział. — Piękniejsza jesteś, niż wszystko co widzę zrana otwierając okno. Kiedy patrzę na ciebie, wystarczasz mi. Ciebie jedną chciałbym mieć i nikogo więcej i byłbym szczęśliwy.
Przymykała powieki, poruszając się jakby kołysana.
— Kocham cię — mówił dalej. — Nie znam cię, nie wiem kto jesteś, nie wiem zkąd przychodzisz; nie jesteś matką moją, ani siostrą, a ja cię kocham, tak, że oddałbym ci całe moje serce, i nicbym z niego nie zostawił dla reszty świata... Słuchaj, kocham twe policzki, jedwabne niby atłas; kocham twe usta, co mają zapach róży; kocham twoje oczy, w których widzę siebie z moją miłością, kocham nawet twe rzęsy; nawet te żyłki co błękitnieją na twych bladych skroniach... A mówię to, byś wiedziała, że kocham cię, że kocham cię, Albino!
— Tak, kocham cię — mówiła ona. — Masz bardzo mięką brodę, która mię nie kłuje wcale, gdy opieram głowę na tobie. Jesteś mocny, jesteś wielki, jesteś piękny. Kocham cię! Sergiusza!
Przez chwilę milczeli zachwyceni. Zdawało się im, że jakieś śpiewanie fletu poprzedza ich, że ich słowa przyszły im z jakiejś orkiestry cudnej a niewidzialnej. Szli już tylko po malutku, nachyleni ku sobie, krążąc bez końca pomiędzy olbrzymiemi pniami. W oddali, wzdłuż kolumnad, zachodzące słońce wpadało jasnemi pasami, podobnemi do szeregu dziewcząt w białych sukniach idących do kościoła na zrękowiny, przy głuchem dudnieniu organów.
— A za co ty mnie kochasz? — zapytała znowu Albina.
Uśmiechnął się, na razie nie odpowiedział, wreszcie rzekł:
— Kocham cię, boś przyszła... W tem zawiera się wszystko... Teraz jesteśmy razem, kochamy się. Zdaje mi się, że nie mógłbym już żyć, gdybym cię nie kochał. Jesteś mojem tchnieniem.
Zniżył głos, mówiąc w rozmarzeniu.
— Nie wie się tego tak odrazu. To wyrasta w nas razem z naszem sercem. Trzeba wyrosnąć, trzeba być silnym... Czy pamiętasz, jakieśmy się kochali, ale nie mówiliśmy o tem. Dzieckiem jest się, głuptasem a potem, pewnego pięknego dnia, staje się to zbyt oczywistem, wymyka się nam... A niema nic ważniejszego, kochamy się, bo kochać się to życie nasze.
Albina z głową podniesioną, z zamkniętemi oczami, wstrzymywała oddech. Napawała się milczeniem, gorącem jeszcze od pieszczoty tych słów.
— Kochasz? Kochasz? — szepnęła, nie otwierając oczu.
On stał niemy, bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc znaleźć nic więcej, aby wyrazić, że ją kocha. Prowadził powoli oczami po jej różowej twarzy opuszczającej się, jakby w uśpieniu. Powieki były delikatne, niby żywy jedwab; koło ust była zachwycająca fałda wilgotna od uśmiechu; czoło przeczyste tonęło w złotawej linii włosów. On chciałby oddać całe swoje jestestwo w jednem słowie, które czuł na swych wargach, a nie mógł go wymówić. Wtedy nachylił się bardziej, zdawał się szukać na jakiem wybornem miejscu tej twarzy złoży to słowo ostateczne. I nie rzekł nic. Pocałował usta Albiny.
— Albino, kocham cię!
— Kocham cię, Sergiuszu!
I zatrzymali się drżący od tego pierwszego pocałunku. Ona otworzyła była szeroko oczy. On pozostał z ustami lekko podanemi naprzód. Oboje patrzyli na siebie niezmieszani. Coś wyższego, jakaś potęga owładnęła nimi, było to jakby spotkanie dawno oczekiwane, w którem znów się ujrzeli, już dorośli, stworzeni dla siebie, połączeni na wieki. Dziwili się przez chwilę, podnosząc oczy ku liściastemu religijnemu sklepieniu, zdawali się przesłuchiwać spokojny lud drzew, aby odszukać echo swojego pocałunku. Ale wobec pogodnego współczucia boru, doznali wesołości bezkarnych kochanków, wesołości długiej, dźwięcznej, pełnej gadatliwych wybuchów kochania.
— Ach, opowiedz mi kiedy mię kochałeś? Powiedz mi wszystko... Czyś mię kochał wtedy kiedy spałeś na mej dłoni? Czyś mię kochał owego dnia, kiedy spadłam z wiśni, a ty stałeś na dole, taki blady z wyciągniętemi ramionami. Czy kochałeś mię wśród łąk, kiedy to obejmowałeś mię wpół, aby mi pomódz do przeskakiwania strumieni?
— Cicho, pozwól mi mówić. Kochałem cię zawsze... a ty, czyś mię kochała? Czyś kochała?
Aż do nocy żyli tem słowem „kochać“, które bezustanku powracało z coraz to nową słodyczą. Szukali go, używali go w każdem zdaniu, wymieniali je bez powodu dla samej przyjemności wymówienia go. Drugi pocałunek nie przyszedł na myśl Sergiuszowi. W ich nieświadomości wystarczało im zachowanie woni pierwszego.
Odnaleźli drogę, nie troszcząc się bynajmniej o ścieżki. Ody wychodzili z lasu, zmrok zapadał, księżyc wschodził, żółty wśród czarnych gąszczów. I był to czarujący powrót, wśród parku, z ową dyskretną gwiazdą, spoglądającą na nich przez wszelkie szpary wielkich drzew. Albina powiadała, że księżyc idzie za niemi. Noc była bardzo łagodna, gwiaździsta. W oddali bór odzywał się wielkim szmerem, którego Sergiusz słuchając myślał: on mówi o nas.
Przechodząc przez kwietnik szli w zapachu nadzwyczajnie słodkim, tym zapachu, który kwiaty wydają w nocy, bardziej omdlałym, bardziej pieszczotliwym, jakby oddechem był kwiatów uśpionych.
— Dobranoc, Sergiuszu.
— Dobranoc, Albino.
Wzięli się za ręce przed drzwiami na pierwszem piętrze, nie wchodząc do pokoju, gdzie zwykle mówili sobie dobranoc. Nie uściskali się.
Kiedy Sergiusz został sam, siedząc na brzegu łóżka słuchał długo jak Albina się kładła, na górze, nad jego głową. Był znużony jakiemś szczęściem usypiającem jego ciało.




XII.

Ale następnych dni, Albina i Sergiusz czuli zakłopotanie wobec siebie. Unikali najmniejszej wzmianki o swej przechadzce pod drzewami. Nie pocałowali się, nie powiedzieli sobie, że się kochają. Nie wstyd żaden niedawał im mówić, ale strach jakiś, obawa popsucia sobie rozkoszy. I jak tylko nie byli razem, żyli wyłącznie miłem wspomnieniem; zatapiali się w niem, przeżywali na nowo te godziny, które spędzili, obejmując się z twarzą przy twarzy. Przyprowadziło ich to wkońcu do stanu gorączkowego. Patrzyli na siebie z podsiniałemi oczami, bardzo smutni, rozmawiając o rzeczach, które ich nie zajmowały. Po długiem milczeniu Sergiusz pytał Albinę z niepokojem w głosie;
— Jesteś cierpiąca?
Ale ona, spuszczając głowę, odpowiadała:
— Nie, nie. To ty nie jesteś zdrów. Masz rozpalone ręce.
Czuli przed parkiem głuchą obawę, której nie umieli sobie wytłumaczyć. Było jakieś niebezpieczeństwo na zakręcie jednej ze ścieżek, czaiło się, aby ich chwycić za kark, powalić na ziemię i uczynić im coś złego. Nigdy, ani jednem słowem, nie odzywali się o tych rzeczach, ale w pewnych bojaźliwych spojrzeniach wyznawali sobie to udręczenie usposabiające ich dziwnie, jakby wrogo względem siebie. Pewnego dnia jednakże Albina po długiem wahaniu, ośmieliła się:
— To źle, że tak ciągle siedzisz w zamknięciu. Możesz znowu zachorować.
Sergiusz zaśmiał się z przymusem.
— Ba — mruknął — byliśmy jaż wszędzie, znamy cały ogród.
Zaprzeczyła głową, a potem powiedziała bardzo cicho:
— Nie, nie... Nie znamy skał, nie chodziliśmy do źródeł. Tam rozgrzewałam się w zimie. Są zakątki, gdzie nawet kamienie wydają się żywe.
Nazajutrz bez wymówienia jednego słowa wyszli.
Udali się na lewo, za grotę, w której spała marmurowa kobieta. Stawiali stopy na pierwszych kamieniach, gdy Sergiusz rzekł:
— To pozostawiło nam jakąś troskę. Trzeba pójść zobaczyć wszędzie. Może uspokoimy się potem.
Dzień był parny, gorąco ciężkie jak przed burzą. Nie śmieli objąć się wpół. Szli jedno za drukiem, cali rozpaleni od słońca. Ona skorzystała z rozszerzenia się ścieżki w jednem miejscu, aby go puścić przed sobą, niepokoił ją bowiem jego oddech, doznawała przykrości, czując go za sobą, tak blizko swej sukni.
W koło nich wznosiły się skaty szerokiemi tarasami. Na łagodnych pochyłościach rozpościerały się pola płyt ogromnych najeżonych szorstką roślinnością. Naprzód napotkali złociste janowce, kobierce cząbrów, kobierce szałwii, lawendy, wszystkie balsamiczne rośliny, i cierpkie jałowce, i gorzkie rozmaryny z zapachem tak silnym, że aż ich upoił. Po obu stronach drogi, ostrokrzewy tworzyły miejscami płoty podobne do delikatnej, ślusarskiej roboty, do krat z czarnego bronzu, z kutego żelaza, z polerowanej miedzi, skomplikowanych licznemi ozdobami, ukwieconych obficie kolczastemi różycami. Potem musieli przechodzić przez sosnowy las, aby się dostać do źródeł, skąpy cień ciężył im na ramionach jak ołów, suche igły na ziemi wydawały pod ich stopami chrzęst z lekkim żywicznym kurzem palącym ich wargi.
— Twój ogród tutaj nie żartuje — rzekł Sergiusz, zwracając się do Albiny.
Uśmiechnęła się. Byli na brzegu źródliska. Te jasne wody przynosiły im wielką ulgę. A nie kryły się one wśród zieloności jak źródła na równinach zasadzające w koło siebie gęste zarośla, by módz spać leniwie w cieniu. Powstawały na słońcu, w jakiejkolwiek skalnej dziurze, bez źdźbła trawy, któraby zieleniła ich błękitne wody. Wydawały się ze srebra, całe oblane wielkiem światłem. Na dnie było słońce na piasku, kurzawa żywej jasności. Z jednego źródła rozchodziły się wszystkie wyciągając ramiona przeczystej białości; podnosiły się podobne do igrającej nagości dziecka, znów spadały nagle, a mięki zakręt wodospadu zdawał się-być przegięciem niewieściej kibici o jasnem ciele.
— Włóż ręce — zawołała Albina. — W głębi, woda jest lodowata.
W istocie odświeżyli ręce. Bryzgali sobie wodą w oczy; zatrzymali się ta, w deszczowej mgle podnoszącej się z tych wód. Słońce było jakby mokre.
— Patrz — zawołała znowu Albina: — Tam jest kwietnik, a tam łąki, a tam las.
Przez chwilę patrzyli na Paradou, rozpostarte u ich stóp.
— I widzisz — dodała — nie można dostrzedz najmniejszego kawałka muru. Nasza jest cała kraina aż do brzegów nieba.
Objęli się wkońcu byli bezwiednie, jakimś odruchem ufnym i bezpiecznym. Zródlisko koiło ich gorączkę. Ale kiedy odchodzili, Albina, jakby pod wpływem przypomnienia, zawróciła Sergiusza mówiąc:
— Tam, u stóp skał, raz widziałam mur. Już dawno temu.
— Ależ nic nie widać — szepnął Sergiusz, lekko pobladły.
— Owszem... Musi być za aleją kasztanów, tam w zaroślach.
A czując ramię Sergiusza przyciskające ją nerwowo, dodała:
— Może się mylę... Chociaż pamiętam, że nagle zobaczyłam mur przed sobą, wychodząc z alei. Zagradzał mi drogę, taki wysoki, że aż się bałam... O parę kroków ztamtąd wielkie było moje zdziwienie. Mur był pęknięty, miał ogromną dziurę, przez którą widać było całą sąsiednią okolicę. Sergiusz popatrzył na nią z jakiemś niespokojnym błaganiem w oczach. Ruszyła ramionami, aby się nie bał.
— O, ale ja zatkałam tę dziurę! Uspokój się, mówiłam ci już żeśmy sami, zupełnie sami... Zatkałam tę dziurę zaraz wtedy. Miałam przy sobie nóż, nacięłam cierni, przytoczyłam duże kamienie, wróbel nawet nie mógłby się przedostać. Jeżeli chcesz, pójdziemy którego dnia zobaczyć. To cię uspokoi.
Zrobił głową ruch przeczący. Odeszli, obejmując się, ale znów ogarnął ich niepokój. Sergiusz spoglądał bokiem na twarz Albiny, a ona mrużyła oczy raz po raz, cierpiąc pod temi spojrzeniami. Oboje byliby chcieli powrócić, oszczędzić sobie przykrości dalszej przechadzki. A pomimowoli, jakby ulegając jakiejś sile popychającej ich, okrążyli jedną skałę i znaleźli się na wyżynie, gdzie czekało na nich znowu oszołomienie w pełnem słońcu. Nie była to już rozkoszna omdlałość winnych roślin, piżmo cząbrów, ani kadzidło lawendy. Teraz deptali trawy cuchnące; piołun upajający goryczą; ruta z wonią smrodliwego ciała, kozłek palący okryty cały swoim roznamiętniającym potem. Mandragory, cykuty, pokrzyki sprawiały im zawrót głowy, ociężałość, od której chwieli się w objęciu jedno drugiego, wylani teraz i otwarci.
— Czy chcesz, abym cię wziął? — zapytał Sergiusz Albiny, czując że silniej opiera się na nim.
I już ją ściskał, obejmując obu rękami. Ale ona wydobyła się, oddychając głęboko.
— Nie, ciśniesz mnie zanadto — rzekła. — Daj pokój. Nie wiem, co mi jest? Ziemia chodzi podemną... Widzisz, to tu mi tak niedobrze.
Wzięła jego rękę i przyłożyła do swej piersi. On cały zbielał. Omdlewał bardziej niż ona. I obojgu łzy podchodziły do oczu, gdy widzieli siebie takimi, a nie znajdowali lekarstwa na to swoje wielkie nieszczęście. Czyżby mieli tak pomrzeć tutaj na tę nieznaną chorobę?
— Pójdź w cień, pójdź usiąść — rzekł Sergiusz. — To rośliny te zabijają nas swą wonią.
Prowadził ją za palce, bo drżała, gdy tylko dotknął się całej ręki. Usiadła w cieniu pięknego cedru rozszerzającego więcej niż na dziesięć metrów płaskie dachy swoich gałęzi.
Dalej wgłębi rosły dziwaczne odmiany drzew iglastych: cyprysy z miękiemi, płaskiemi liśćmi niby gruba koronka; jodły proste i poważne, podobne do starożytnych, świętych kamieni, czarnych jeszcze od krwi ofiar: cisy, których ciemne suknie zakończała srebrna frendzla, same takie rośliny co mają trwałe ulistnienie, przysadziste, z ciemną z:elonością lakierowanej skóry, a obryzgane żółtym i czerwonym kolorem, tak mocne, że słońce ślizgało się po nich, nie osłabiając ich bynajmniej. Jedna zwłaszcza igława szczególna była z dużemi regularnemi ramionami, niby architektura płazów poszczepianych jedne na drugich, najeżających swe dachówkowato ułożone liście, niby łuski rozzłoszczonego węża. Tu pod temi ciężkiemi roślinami, gorąco morzyło zmysłowym snem. Powietrze spało, bez żadnego podmuchu wśród sypialnianej jakiejś wilgotności. Jakaś woń wschodniej miłości, woń malowanych warg sunamitki podnosiła się z pachnących lasów.
— Nie siadasz? — rzekła Albina.
I usunęła się trochę; aby mu zrobić miejsce, ale on cofnął się, stanął z boku. A kiedy ona znów go zapraszała, osunął się na kolana o parę kroków. Mówił z cicha:
— Ja mam silniejszą gorączkę od ciebie, spaliłbym cię... Słuchaj, gdybym się nie bał zrobić ci coś złego, to bym cię objął uściskiem tak mocnym, tak mocnym, że nie czulibyśmy już tych cierpień.
Wlókł się na kolanach, zbliżył się trochę.
— Ach, mieć ciebie w mem objęciu, ciebie mieć w sobie... O tem jednem myślę. W nocy budzę się ściskając próżnię, ściskając sen o tobie. Chciałbym wziąć cię z początku tylko za sam koniec małego paluszka i potem posiadłbym cię całą pomału, aż dopókiby nic z ciebie nie zostało, a i dopókibyś się nie stała moją aż do najdrobniejszego twego włoska. Zatrzymałbym cię na zawsze. Musi to być wspaniałe szczęście, takie posiadanie tego, co się kocha. Serce moje rozpłynęłoby się w twojem.
Zbliżył się jeszcze. Dotknąłby brzegu jej sukni, gdyby wyciągnął ręce.
— Ale, ja nie wiem, czuję się daleko od ciebie... Jest między nami jakiś mur, którego nie zdołałbym obalić pięściami. A jednak silny jestem, mógłbym cię pochwycić w ramiona, zarzucić na barki i nieść jak rzecz należącą do mnie. Ale, to jeszcze nie to, nie posiadałbym cię dostatecznie. Kiedy me ręce biorą cię, to trzymają zaledwie odrobinę twej istoty... Gdzież ty jesteś cała, abym cię tam poszedł wziąć?
Opadł na łokcie, pochylony, w postawie unicestwiającej się w uwielbieniu. Złożył pocałunek na brzegu sukni Albiny. Ona, jak gdyby ten pocałunek dotknął jej ciała, zerwała się na równe nogi. Wzięła się rękami za skronie, rozmarzona, z niewyraźnemi słowami na ustach.
— Nie, proszę cię, przechadzajmy się jeszcze.
Nie uciekała. Szła, a za nią Sergiusz powoli, bez pamięci, potykając się o korzenie, z głową w dłoniach, jakby dla przygłuszenia podnoszącej się w niej wrzawy. A kiedy wyszli z lasku, zrobili kilka kroków po stopniach na skale, gdzie rozpanoszył się gorący, odrębny naród roślin mięsistych.
Było tam rozczołganie się, wylew bestyj bez nazwy, jakby z jakiegoś snu męczącego, potworów, mających w sobie coś z pająka i z gąsienicy i ze stonoga nadzwyczajnie powiększonych, o skórze nagiej, zielonawej, najeżonej plugawemi pachami, włóczących członki kalekie, nogi powykręcane, ręce połamane, jedne wydęte jak brzuchy lubieżne, inne z grzbietami grubemi od niezliczonych narości, inne rozrzucone, w strzępach, niby szkielety z porwanemi wiązaniami.
Wymiona nagromadzały żywe krosty, mrowienie się zielonawych żółwiów, strasznie brodatych z długiemi włosami, twardszemi od stalowych kolców. Jazgrze ukazujące więcej ciała, podobne były do gniazd młodych poplątanych żmijek. Echinopsisy były jednym wielkim garbem, jedną narością, z rudą sierścią, przywodzącą na myśl olbrzymiego jakiegoś owada zwiniętego w kłębek. Opuncye ustawiały w drzewa swe liście mięsiste, usiane zaczerwienionemi igłami podobnemi do rojów pszczół mikroskopijnych, do sakiewek pełnych robactwa, a z popękanemi oczkami. Gasterye rozszerzały swa nóżki, jakby nóżki dużych, przewróconych kosarzy, z członkami ciemnawemi, w kropki, w patki, w desenie. Otągi zasadzały roślinność haniebną, polipy ogromne, chorobę tej zbyt gorącej ziemi, rozpustę zatrutych soków. A zwłaszcza aloesy rozkwitały tłumnie, ukazując swe serca roślin omdlewających; było ich wiele różnej zieloności, i zielone jasne, i ciemne, żółtawe, szarawe, brunatne rdzą obryzgane, ciemno-zielone z blado-złotym brzegiem; i były one różnych kształtów, z liśćmi szerokiemi, powycinanymi w serca, z liśćmi wązkiemi jak miecz nagi, jedne uzębione kolcami, inne z delikatnym obrąbkiem; ogromne, wznoszące wysokie łodygi swych kwiatów, skąd zwieszały się sznury różowych korali; drobne, wyrastające gromadnie z jednego pędu, niby mięsiste kwiecenie wysuwające na wsze strony zwinne padalcze języki.
— Wróćmy w cień — prosił Sergiusz. — Ty usiądziesz, jak przed chwilą, a ja uklęknę i będę do ciebie mówił.
Słońce padało tu szeroką smugą; zwycięskie, brało nagą ziemię, przyciskając do swego rozpalonego łona. W odurzeniu tego upału, Albina zachwiała się, zwróciła się do Sergiusza:
— Weź mię — rzekła gasnącym głosem.
Zaledwie dotknęli się siebie, padli na ziemię z ustami przy ustach, bez głosu. Zdawało się im, że spadają ciągle, jak gdyby skała usuwała się pod niemi w nieskończoność. Błądzili rękami po twarzach, szyjach, po ubraniu. Ale w tem zbliżeniu się było tyle udręczającego niepokoju, iż podnieśli się prawie natychmiast, rozdrażnieni, nie mogąc pójść dalej w zaspokojeniu swych żądz. I uciekli, każde inną drogą. Sergiusz pobiegł aż do pawilonu, rzucił się na łóżko, z głową w ogniu, z rozpaczą w sercu. Albina powróciła a i w ncy, wypłakawszy wszystkie swe łzy w jakimi kącie ogrodu. Całe trzy dni chmurzyli się na siebie. Byli bardzo nieszczęśliwi.




XIII.

A jednak teraz, cały park należał do nich. Wzięli go w posiadanie, w posiadanie zupełne. Nie było takiego kawałka ziemi, któryby nie był ich własnością. Dla nich to kwitnął las róż, dla nich kwietnik wydawał łagodne, delikatne wonie, usypiające ich w nocy przez okna otwarte. Sad żywił ich, napełniał spódniczki Albiny owocami; odświeżał ich piżmowy cień jego drzew, gdzie takie miłe były śniadania po wschodzie słońca. Na łąkach mieli trawy i wody: trawy rozszerzające nieskończenie ich królestwo, roztaczając przed nimi bezustanku jedwabne kobierce; wody, stanowiące najmilszą z uciech, wielką ich czystość, wielką niewinność, fale świeżości, w których kąpali z upodobaniem swą młodość. Posiadali las, począwszy od olbrzymich dębów, którychby dziesięciu ludzi objąć nie zdołało, aż do cienkich brzózek, któreby dziecko złamało za pierwszym wysiłkiem; las cały, wszystkie jego drzewa, wszystek cień, wszystkie aleje, polanki, zielone nawet ptakom nieznane cieśnie; las, którym rozporządzali jak chcieli, niby namiotem olbrzymim, aby chronić się tam w południe, z miłością poczętą ¡srana. Królowali wszędzie, nawet wśród skał, wśród żródeł, aa tym strasznym gruncie z potwornemi roślinami, który zadrżał był pod ciężarem ich ciał i który przenosili nad inne, miękie ustronia, za ów dreszcz, którego tu byli doznali. Teraz więc wprost, na prawo, na lewo, byli panami, zdobyli swe państwo, chodzili w pośród natury życzliwej, która znała ich, pozdrawiając śmiechem gdy przechodzili, oddana ich przyjemnościom niby uległa służąca.
Mieli jeszcze niebo, szeroki płat niebieski, rozpostarty nad ich głowami: nie zamykały go żadne mury, należało do oczu ich, było częścią ich szczęśliwego życia, w dzień ze zwycięzkiem słońcem, w nocy z gorącym deszczem gwiazd. Zachwycało ich w każdej minucie dnia, zmienne jak żywe ciało, rano bielsze od budzącej się dziewczyny, w południe ozłocone żądzą twórczą, omdlałe wieczorem w rozkosznem znużeniu miłosnem. Codzień inne miało oblicze. Co wieczora zwłaszcza podziwiali je przy pożegnaniu. Słońce posuwające się na widnokręgu miało zawsze nowy uśmiech. Czasem odchodziło w pośród ciszy pogodnej, bez jednej chmurki, tonąc zwolna w kąpieli ze złota. To znów wybuchało purpurowemi promieniami, rozdzierało swą szatę z oparów, wylewały się fale płomieni pokrywających niebo warkoczami olbrzymich komet, od których gorzały wierzchołki wysokich starodrzewów. Potem znów jakby na czarwonych piaskach wybrzeży, na wydłużonych ławach różowego koralu, słońce zachodziło łagodnie gasząc po jednym swe promienie; albo zachodziło dyskretnie za jaką wielką chmurą, ułożoną jakby firanka alkowy z popielatego jedwabiu, dozwalająca dojrzeć zaledwie jakąś czerwonawość nocnej lampy; albo jeszcze, zachód był namiętny, jasne białości zwolna zakrwawiały się od rozpalonej tarczy, i w końcu wraz z nią staczały się za horyzont.
Tylko rośliny nie poddały się. Albina i Sergiusz chodzili, by króle w tłumie podległych sobie zwierząt. Gdy byli w kwietniku podnosiły się roje motyli dla ucieszenia ich oczu, wachlowały ich swemi skrzydełkami, lecąc za niemi, niby żywe drgania słońca, niby kwiaty wzlatujące by otrząsnąć swą woń. W sadzie spotykali się na wierzchu drzew z łakomemi ptakami; wróble, wilgi, zięby, gile wskazywały im najdojrzalsze owoce pokiereszowane ptasiemi dziobami; a hałas tam był uczniaków na swobodzie, wesołość rozhukana, bezczelne gromady, które przychodziły kraść wiśnie tuż u ich stóp, gdy oni usadowieni na gałęziach zajadali śniadanie.
Jeszcze lepszą zabawę miała Albina na łąkach; brała tam w rękę małe żabki zielone, przykucnięte wzdłuż trzcin, a miały one złote oczy, łagodność zwierząt zamyślonych; Sergiusz przy pomocy słomki wypłaszał świerszcze z dziur, łaskotał brzuszek polnego konika aby go skłonić do śpiewania, zbierał owady różowe, owady niebieskie, owady żółte i kładł je sobie na rękawach, podobne da gazików z rubinów, szafirów i topazów; tam było tajemnicze życie wód, ryby o grzbiecie ciemnym sunące wśród zmąconej wody, węgorze, odgadywane po lekkiem poruszaniu się traw, ikra rozsypująca się za najmniejszym hałasem, jak obłok ciemnego piasku; muchy usadowione na wielkich łyżwach marszczące umarłą powierzchnię w szerokie srebrzyste koła. Patrząc na całe to milczące mrowienie się, mieli często ochotę stanąć bosemi nogami w samym środku prądu, aby czuć przesuwanie się bez końca tych milionów istnień.
W inne dnie, dnie słodkiej omdlałości, szli pod drzewa lasu słuchać serenady swoich muzykantów: kryształowego fletu słowików, małej srebrzystej trąbki sikor, oddalonego wtóru kukułek. Cieszyli się nagłym lotem bażantów, których ogony migały jak pas słońca wśród gałęzi. Zatrzymywali się uśmiechnięci, aby pozwolić przejść młodym swawolnym sarnom, lub poważnym jeleniom idącym parami i przerywającym swój bieg, by się na nich popatrzeć. To znów w inne dnie, kiedy niebo gorzało, wchodzili na skały, radując się z chmar skoczków, które poruszone ich stopami wzlatywały z rosnących tu cząbrów z trzaskiem drzewa w ogniu; węża przeciągające się pod pożółkłemi krzakami; jaszczurki wygrzewające się na rozpalonych do białości kamieniach przeprowadzały ich życzliwem okiem; różowe czerwonaki zanurzająca swe nogi w wodzie, nie odlatywały przy ich zbliżeniu się, uspakajając też swoją ufną powagą wodne kurki, drzemiące w środku sadzawki.
Albina i Sergiusz czuli to życie w parku wzrastające dokoła nich, dopiero od chwili kiedy w pocałunku poczuli, iż sami żyją. Teraz ogłuszało ich ono chwilami; przemawiało do nich słowami, których nie rozumieli; zwracało się ku nim z żądaniem, któremu nie wiedzieli jak uledz. Życie owo, wszystkie odgłosy, wszystkie te wonie i wszystkie cienie roślin wprawiały ich w niepokój dochodzący aż do gniewania się jednego na drugie. A jednak w parku spotykała ich serdeczna poufałość. Każda trawka, każde zwierzątko było im przyjacielem. Paradou to była jedna wielka pieszczota. Przed ich przyjściem, dłużej niż przez sto lat, słońce było tu jedynym panem i królowało swobodnie, okrywając swoim przepychem każdą gałąź. Ogród znał wtedy tylko słońce. Widział je co rana przeskakujące mur obwodowy ukośnemi promieniami, w południe spadające prostopadle na omdlałą ziemię i odchodzące wieczorom muskając liście pożegnalnym pocałunkiem.
To też ogród nie wstydził się już wcale, przyjął Albinę i Sergiusza, jak przyjmował był przez czas tak długi słońce, jako dobre dzieci niekrępujące go wcale. Zwierzęta, drzewa, wody, kamienie pozostały przecudnie dziwne, przemawiając wielkim głosem, żyjąc nago, bez żadnych tajemnic, roztaczając niewinny bezwstyd, piękne rozmiłowanie pierwszych dni świata. Natura śmiała się tu po cichu z obaw Albiny i Sergiusza, współczuła im roztaczając pod ich stopy najmiększe trawniki, zbliżając ku sobie krzewy, aby im urządzić węższe ścieżki. A jeśli ich dotąd nie rzuciła sobie w objęcia, to dlatego, że podobało się jej wodzić tak ich żądze, rozweselać się ich niezręcznemi pocałunkami, odzywającemi się z cienia, niby krzyk rozgniewanych ptaków. Oni jednakże, cierpiąc wśród tej wielkiej rozkoszy, która ich otaczała, przeklinali ogród. Owego wieczora, kiedy to Albina tyle płakała po przechadzce wśród skał, wołała do Paradou, czując je takiem żywem, ognistem dokoła siebie:
— Jeżeli jesteś naszym przyjacielem, dlaczego nas męczysz?




XIV.

Zaraz nazajutrz zamknął się Sergiusz w swoim pokoju. Zapach kwietnika rozdrażniał go. Zasunął perkalowe firanki, aby już nie widzieć parku i nie dać mu wejść do siebie. Może odnajdzie spokój dziecinny, zdala od tych zieloności, których sam cień łechtał go po skórze. I w długich swoich sam na sam, Albina i on nie mówili już ani o skałach, ani o wodach, ani o drzewach, ani o niebie. Paradou już nie istniało, starali się o niem zapomnieć. Czuli je jednak ciągle za wązkiemi firankami, wszechpotężne, ogromne; wonie traw wchodziły przez szpary, przeciągłe głosy dzwoniły o szyby, całe życie parku śmiało się, szeptało, zaczajone pod oknami. Wtedy blednąc podnosili głos, szukali rozrywki, któraby im pozwoliła nie słyszeć.
— Widziałaś — rzekł raz Sergiusz, w jednej z takich niespokojnych chwil — jest tu nad drzwiami namalowana kobieta, podobna do ciebie.
Śmiał się hałaśliwie. I powrócili do malowideł, przysuwali znowu stół pod ściany, aby zająć się tym sposobem.
— O, nie — odpowiedziała Albina — ona jest daleko grubsza odemnie. Zresztą trudno wiedzieć, ona tak dziwnie leży głową na dół.
Umilkli Na malowidle wyblakłem, zatartem przez czas, rozgrywała się scena, której wcale byli nie spostrzegli. Jasne ciała, jakby zmartwychwstałe, wychodziły z szarej ściany, jak odświeżony obraz, którego szczegóły zdawały się występować na nowo jeden po drugim pod wpływem skwaru lata. Kobieta przewrócona na wznak leżała pod uściskiem fauna z koźlemi nogami. Można było odróżnić wyraźnie, odrzucona ręce, poddający się tułów, rozkołysaną kibić, tej dużej, nagiej dziewczyny, przydybanej na snopach kwiatów, zżętych przez małe amorki, które z sierpem w ręku dorzucały jeszcze bezustanku nowe garście róż. Widać było również wysiłek fauna i jego pierś dyszącą. A drugim końcu były jut tylko obie stopy kobiety w powietrzu, ulatujące niby dwa różowe gołębie.
— Nie — powtórzyła Albina — ona nie jest do mnie podobna... Ona jest brzydka.
Sergiusz nie rzekł nic. Patrzył na kobietę, patrzył na Albinę, jak gdyby porównywał. Ona zatoczyła rękaw aż po ramię, aby pokazać, że ma bielszą rękę. I umilkli po raz dragi, powracając do malowidła, z niewymówionemi pytaniami aa ustach. Wielkie błękitne oczy Albiny zatrzymały się przez chwilę na szarych oczach Sergiusza, w których błyszczał jakiś płomień.
— Odmalowałeś chyba na nowo cały pokój? — zawołała, zeskakując ze stołu. — Zdawałoby się, że ten tu świat budzi się.
Poczęli się śmiać, ale jakoś niepewnie, spoglądając bokiem na swawolące amorki i na wielkie nagości, ukazujące całe niemal ciała. Zapragnęli oglądać wszystko na nowo, przez pewną zuchowatość i dziwili się co chwila, przywołując się wzajemnie, aby sobie pokazać takie części osób, których z pewnością nie było przeszłego miesiąca. Były to gibkie lędźwie zginające się na nerwowych przedramionach, nogi rysujące się po łydki, kobiety pojawiające się na nowo w uściskach mężczyzn, których, roztwarte ramiona dawniej obejmowały tylko próżnię. Zdawało się, że nawet gipsowe amorki przy alkowie wywracają koziołki z bezczelniejszą swobodą. I Albina nie mówiła już o bawiących się dzieciach, Sergiusz nie robił głośno przypuszczeń. Poważnieli, zatrzymywali się długo przed niektóremi scenami, pragnąc, by malowanie wystąpiło naraz w całym swym blasku, czując większą omdlałość i zaniepokojenie wobec tych obsłonek kryjących nieprzystojność obrazów. Te widma rozkoszy wykładały im resztę sztuki kochania.
Albina jednak przestraszyła się. Wymknęła się Sergiuszowi, którego oddech gorętszy czuła na swej szyi. Usiadła na brzegu kanapy, mrucząc:
— Ostatecznie boję się ich; mężczyźni wyglądają na zbójców a kobiety mają zamierające spojrzenie osób mordowanych.
Sergiusz zajął fotel o parę kroków od niej, mówiąc o czem innem. Oboje byli bardzo znużeni, jakby po długiem chodzenia. Doznawali przykrości, zdawano się im bowiem, że malowidła patrzą na nich. Grona amorków wysypywały się po za gzemsy z hałasem rozkochanych ciał, niesforną gromadą bezwstydnych łobuzów, rzucających im kwiaty i grożących, iż zwiążą ich ze sobą niebieskiemi wstążeczkami, któremi pętali starannie dwoje kochanków w jednym rogu sufitu. Pary ożywiały się, rozwijała się historya owej dużej nagiej dziewczyny pokochanej przez fauna, którą mogli wyśledzić począwszy od czatów jego za krzakiem róży, aż do oddania się dużej dziewczyny na różanych listkach. Czyżby oni wszyscy mieli zejść? Czy nie oni to już wzdychali i czy to nie ich tchnienie napełniało pokój zapachem jakiejś dawnej rozkoszy.
— Duszno tu, prawda? — rzekła Albina — Daremnie przewietrzałam, zawsze ten pokój czuć starzyzną.
— Tamtej nocy — opowiadał Sergiusz — zbudziła mię woń tak przenikająca, że wołałem ciebie, sądząc, że to ty weszłaś do pokoju. Zupełnie jakby ciepło twoich włosów, kiedy w nie wetkniesz parę gałązek heliotropu... W pierwszych dniach było to takie oddalone, jakby przypomnicie zapachu. Ale teraz nie mogę już sypiać, zapach ten jest coraz mocniejszy, aż do zawrotu głowy. Zwłaszcza wieczorem alkowa jest tak gorąca, że w końcu będę sypiał na kanapie.
Albina podniosła palec do ust, szepcząc:
— To ta umarła — wiesz — ta co żyła tutaj.
Poszli węszyć po alkowie, żartując, w duchu bardzo poważni. Z pewnością zapach alkowy nigdy nie był tak drażniący. Ściany zdawały się jeszcze drżące od muśnięcia sukniami naperfumowanemi. Posadzka zatrzymała wonną słodycz atłasowych pantofli porzuconych przed łożem. A na samem łożu na drewnianem wezgłowiu, Sergiusz upatrywał odciśnięty ślad drobnej rączki, która pozostawiła tu niepozbyty zapach fiołków. Teraz ze wszystkich mebli wstawało pachnące widmo zmarłej.
— Patrz, oto fotel, na którym musiała siadywać — zawołała Albina. — Czuć jej ramiona na oparciu.
I usiadła sama, powiedziała Sergiuuowi, aby ukląkł dla ucałowania jej ręki.
— Pamiętasz, jak to któregoś dnia przyjęłam cię mówiąc: „Witaj, drogi panie“... Ale na tem się nie kończyło, prawda? On całował jej ręce, kiedy zamknęli drzwi... Oto są moje ręce. One są twoje.
I próbowali rozpocząć znowu dawne swoje zabawy, aby zapomnieć o Paradou, którego głos wielki słyszeli, coraz mocniejszy: aby nie widzieć malowideł, aby nie uledz rozmarzeniu tej alkowy. Albina robiła miny, prostowała się, śmiała się z niezgrabnej postawy klęczącego Sergiusza.
— Ależ, głuptasku, obejmij mię i mów mi słodkie słówka, kiedy jesteś niby moim kochankiem... Czy nie potrafisz mię kochać?
Ale jak tylko ją objął i podnosił gwałtownie, wyrywała mu się, wymykała, cała zaperzona.
— Nie, puść mię, ja nie chcę!... Umrzeć można w tym pokoju.
Odtąd bali się tego pokoju tak samo, jak się bali ogrodu. Ostatnie ich schronienie stawało się miejscem strasznem, gdzie nie mogli zejść się razem, aby się nie śledzili zaraz ukradkowemi spojrzeniami. Albina prawie tu nie wchodziła; stała na progu u drzwi na oścież otwartych, jakby chciała mieć możność szybkiej uciaczki. Sergiusz żył tutaj sam, w bolesnem jakiemś oczekiwaniu, dusząc się bez powietrza, sypiając ust kanapie, unikając westchnień parku i woni starych mebli. W nocy, nagości malowideł sprowadzały mu sny szalone, z których po zbudzeniu zostawał mu tylko niepokój nerwowy. Sądził, 1ż jest znowu chory, do ostatecznego wyzdrowienia potrzebował jeszcze jednej rzeczy, całkowitego zadowolnienia, jakiegoś najwyższego uzupełnienia się a nie wiedział gdzie go szukać. Więc przepędza! dni w milczeniu, z oczyma podsiniałemi, budząc się z lekkiem wstrząśnieniem tylko wtedy, kiedy przychodziła Albina. Spoglądali na siebie poważnie, odzywając się z rzadka bardzo słodkiemi słowy, które im rozdzierały serca. Oczy Albiny były bardziej podsiniałe, niż oczy Sergiusza i patrzyły na niego błagalnie.
Po tygodniu Albina bawiła już tylko po parę minut. Zdawała się go unikać. Przychodziła zamyślona, nie siadała i śpieszyła się do wyjścia. Kiedy wypytywał ją, wyrzucając jej, iż mu już nie sprzyja, odwracała głowę, aby uniknąć odpowiedzi. Za nic nie chciała mu opowiadać, na czem schodziły jej całe dnie spędzane zdala od niego. Potrząsała głową zmieszana i zaczynała mówić o swojem lenistwie. Jeżeli napierał ją silniej, odbiegała zaraz, rzucając mu dobranoc przezedrzwi. On jednak widział dobrze, że musiała często płakiwać. Śledził na jej twarzy przemiany nadziei ciągle zawodzącej, bunt nieustanny pragnienia zaciekłego urzeczywistnienia czegoś. Czasem była śmiertelnie smutna, zniechęcenie miała na twarzy a chód powolny, jakby się wahała kusić dłużej o rozkosz życia. To znowu pełna była powstrzymywanego śmiechu, promieniała tryumfem, o którym nie chciała jeszcze mówić, nogi jej poruszały się, nie mogła ustać na miejscu, potrzebując biedź, aby się upewnić ostatecznie. A nazajutrz popadała w smutek, by następnego dnia znowu oddać się nadziei. Ale z czem wkrótce już zupełnie się nie mogła kryć, to ze swojem ogromnem zmęczeniem, znużeniem takiem, iż czuła się jakby połamaną. Nawet w chwilach zaufania, gięła się, zasypiając z otwartemi oczami.
Sergiusz przestał zarzucać ją pytaniami, zrozumiawszy, iż nie chce odpowiadać. Teraz, jak tylko wchodziła, patrzył na nią z niepokojem, obawiając się że którego wieczora nie znajdzie już sił by przyjść do niego. Gdzie ona mogła się zamęczać do tego stopnia? Jakaż to walka każdogodzinna czyniła ją tak smutną i tak szczęśliwą? Jednego rana, posłyszawszy lekki chód pod swemi oknami, wstrząsnął się, Nie mogła to być sarna, nie podeszłaby tak blizko. Znał on zbyt dobrze ten chód rytmiczny, na który nie potrzebowały się skarżyć trawy. Albina przebiegała Paradou bez niego. Więc to z Paradou przynosiła swoje zniechęcenia, swoje nadzieje, całą tę walkę, całe to znużenie, które ją zabijało. I pewny był, że wie dobrze, czego ona szuka, sama jedna, w głębi gąszczów, z niemym uporem kobiety, która poprzysięgła sobie, iż znajdzie. Odtąd nasłuchiwał jej kroków. Nie śmiał podnieść firanki i śledzić za nią zdaleka poprzez gałęzie, lecz doznawał szczególniejszego wrażenia, prawie bolesnego, gdy wiedział, że ona udała się na prawo albo na lewo, lub że weszła w kwietnik i jak daleko zapuściła się w swej wycieczce.
Pośród gwarnego życia parku, nieustannego szumu drzew, szemrania wód, ciągłej piosnki zwierząt, on odróżniał lekki odgłos jej bucików tak wyraźnie, że mógłby powiedzieć, czy stąpa po żwirze nadbrzeżnym, czy po miękiej ziemi lasu, czy po płytach nagich skał. Nawet doszedł do poznawania w jej powrocie radości lub smutku, po nerwowem stukaniu jej korków. Jak tylko wchodziła na schody, on odchodził od okna, nie przyznając się przed nią, iż w ten sposób jej towarzyszy wszędzie. Musiała się jednak domyślić jego wspólnictwa, bo odtąd oznajmiała mu rezultaty swych poszukiwań jednem spojrzeniem.
— Zostań, nie wychodź już — rzekł raz zrana do niej, składając ręce, gdy widział że jej zmęczenie wczorajsze nie przeszło jeszcze. — Do rozpaczy mnie przywodzisz.
Wymknęła się zniecierpliwiona. Jego męczył coraz więcej ten ogród rozbrzmiewający krokami Albiny. Lekki odgłos jej bucików był jednym głosem więcej wołającym na niego, głosem panującym, którego doniosłość wzmagała się w nim. Zatkał sobie uszy, nie chciał już słyszeć, a chód ten z oddali miał echo w biciu jego serca. Wieczorem zaś gdy powracała, park cały wchodził za nią, ze wspomnieniami ich przechadzek, powolnego budzenia się ich tkliwości, wpośród natury-wspólniczki. Wydawała mu się wyższa, poważniejsza, jakby dojrzała podczas tych wycieczek samotnych. Z rozbawionego dziecka nic w niej nie pozostało, tak dalece, iż nieraz zgrzytał zębami, widząc ją tak ponętną.
Jednego dnia koło południa, Sergiusz posłyszał Albinę pędzącą galopem do domu. Postanowił był sobie nie nasłuchiwać, gdy ona wyjdzie. Zwykle powracała późno. I zdumiony był skokami, jakie musiała robić biegnąc wprost przed siebie, łamiąc gałęzie zagradzające ścieżki. Na dole pod oknami śmiała się. Kiedy była na schodach dyszała tak silnie, iż zdawało mu się, że czuje gorąco jej oddechu na swej twarzy. Drzwi otworzyła na oścież i zawołała:
— Znalazłam!
Usiadła powtarzając łagodnie, zdyszanym głosem:
— Znalazłam, znalazłam!
Ale Sergiusz położył rękę na jej ustach i zaniepokojony błagał:
— Proszę cię, nic mi nie mów. O niczem nie chcę wiedzieć. Zabiłoby mnie to, gdybyś powiedziała.
Umilkła z oczyma płonącemi, zaciskając wargi, aby słowa nie trysnęły pomimo jej woli. Została w pokoju aż do wieczora, szukając oczu Sergiusza, powierzając mu trochę z tego co widziała, gdy się jej tylko udało spotkać jego wejrzenie. Światłość biła z jej oblicza. Pachniała tak pięknie i taka pełna była życia, że wdychał ją, wchodziła w niego za pośrednictwem słuchu jak i wzroku. Wszystkie jego zmysły piły ją. Ale on bronił się rozpaczliwie temu powolnemu opanowaniu jego istoty.
Nazajutrz, skoro zeszła, zasiadła znowu w pokoju.
— Nie wychodzisz? — zapytał, czując się zwyciężonym, jeżeli ona zostanie.
Odpowiedziała, że nie, że nie będzie już wychodziła. W miarę jak znużenie jej ustępowało, czuł, iż ona jest coraz mocniejsza, coraz bardziej tryumfująca. Wkrótce mogłaby go wziąwszy za mały palec, poprowadzić do owego miejsca, którego rozkosz opowiadało tak głośno jej milczenie. Tego dnia nie mówiła jeszcze o niczem, poprzestała na tem, iż przyciągnęła go do swych stóp siedzącego na stołeczku. Następnego dnia dopiero poczęła mówić:
— Dlaczego ty siedzisz tu jak w więzieniu? Pod drzewami tak jest rozkosznie!
Podniósł się wyciągając błagalnie ręce. Ale ona śmiała się:
— Nie, nie, nie pójdziemy, kiedy nie chcesz... Tylko że ten pokój ma taki szczególny jakiś zapach! W ogrodzie byłoby nam lepiej, swobodniej, bezpieczniej. Nie powinieneś mieć żalu do ogrodu.
On był znów u jej stóp, niemy, powieki miał przymknięte, a drżenie przebiegało po jego twarzy.
— Nie pójdziemy — zaczęła znowu — nie gniewaj się. Ale czyż nie milsze ci trawy parku od tych malowideł? Pamiętasz to wszystko, cośmy razem widzieli... To malowidła te zasmucają nas. To rozdrażnienie, że one tak nieustannie patrzą na nas.
A gdy on zwolna ciążył ku niej, objęła go za szyję, głowę jego oparła sobie na kolanach, mówiąc jeszcze cichszym głosem:
— O tak, byłoby nam dobrze, w jednem miejscu mnie wiadomem. Tam, nicby nas nieniepokoiło. Świeże powietrze ugasiłoby twoją gorączkę.
Umilkła czując, iż on drży. Bała się, aby zbyt żywem słowem nie wznieciła znów jego obaw. Zwolna zdobywała go, jedynie nie, tylko po jego twarzy błękitną pieszczotę swego spojrzenia. Podniósł powieki, odpoczywał bez nerwowych wstrząśnięć, cały należał do niej.
— Ach gdybyś wiedział, szepnęła mu cichutko do ucha. Ośmieliła się widząc, iż nie przestaje się uśmiechać.
— To kłamstwo to nie jest zakazane — szepnęła — Ty jesteś mężczyzną, nie powinieneś się bać.. Gdybyśmy tam poszli i zagrażało mi niebezpieczeństwo, tobyś mię bronił, prawda? Potrafiłbyś mię ztamtąd unieść na swych burkach? Jak jestem przy tobie nie obawiam się... Popatrz się tylko, jakie masz mocne ramiona. Czy można się czegokolwiek obawiać, kiedy się ma takie mocne ramiona jak twoje!
Głaskała go ręką po włosach, po karku, po ramionach.
— Nie, to nie jest zakazane — zaczęła znowu. — To historyjka dla głupich. Ci co ją niegdyś rozpuścili, mieli w tem interes, aby nikt nie przyszedł przeszkadzać im w najrozkoszniejszem miejscu ogrodu... Pomyśl, że jak tylko zasiądziesz na tym kobiercu traw, poczujesz się doskonale szczęśliwym. Wtedy dopiero poznamy wszystko, zapanujemy naprawdę... Posłuchaj mnie, chodź ze mną.
Odmówił poruszeniem głowy, ale bez gniewu, jak człowiek, którego ta gra bawi. Po chwili milczenia, zmartwiony jej zachmurzeniem się, chcąc aby go jeszcze pieściła, roztworzył nakoniec usta i zapytał:
— Gdzie to jest?
Zrazu nie odpowiadała. Zdawała się patrzeć gdzieś w dal.
— To tam — szepnęła. — Nie mogę ci wskazać. Trzeba iść długą aleją, potem zwraca się na lewo, i jeszcze na lewo. Musieliśmy przechodzić mimo dwadzieścia razy... Daremniebyś szukał, nie znalazłbyś gdybym cię tam nie poprowadziła za rękę. Ja poszłabym tam prosto, chociaż, niepodobna mi wytłomaczyć ci tej drogi.
— A kto ciebie zaprowadził?
— Ja nie wiem... Owego poranku wszystkie rośliny wyglądały jakby mię chciały popchnąć w tę stronę. Długie gałęzie zacinały mię z tyłu, trawy urządzały pochyłości, ścieżki nastręczały się same. I zdaje mi się, że i zwierzęta wtrącały się również, bo widziałam jelenia, który biegł przedemną, jakby prosząc, bym szła za nim, a gromadka gilów przelatywała z drzewa na drzewo, ostrzegając mnie szczebiotaniem, jak tylko chciałam zawrócić na złą drogę.
— I bardzo to piękne?
I znowu nie odpowiadała. Głęboki zachwyt był w jej oczach. A kiedy już mogła mówić:
— Nie potrafię wypowiedzieć, jakie piękne... Taki czar przeniknął mię, że poprostu miałam świadomość jakiejś radości bez nazwy, lecącej z gąszczów, spoczywającej na trawach. I powróciłam biegnąc, aby ciebie ze sobą przyprowadzić, aby nie napawać się bez ciebie szczęściem zasiadania pod tem drzewem.
Objęła go znowu za szyję, błagając gorąco, zblizka z ustami prawie na jego ustach.
— Oh, ty pójdziesz — prosiła. — Pomyśl, że żyłabym w smutku, gdybyś nie poszedł... To taka moja zachcianka, dawna potrzeba, co z każdym dniem rosła, a teraz ból mi sprawia. Przecież ty nie możesz chcieć, bym cierpiała?... A gdybyś nawet miał z tego umrzeć, gdyby nawet cień ten zabił nas oboje, czyżbyś się wahał, czyżbyś choć trochę żałował? Bylibyśmy tam razem u stóp drzewa, spalibyśmy ciągle jedno przy drugiem. Przecież tak byłoby nam dobrze, prawda?
— Tak, tak — jąkał. — Udzielił mu się szał tej namiętności drżącej z pożądania.
— Ale my nie pomrzemy — mówiła dalej, podnosząc głos, ze śmiechem kobiety tryumfującej i będziemy żyli, aby się kochać... To drzewo jest drzewem życia, będziemy pod niem mocniejsi, zdrowsi, doskonalsi. Zobaczysz. Wszystko dla nas łatwem się stanie. Będziesz mógł wziąć mię, jak o tem marzyłeś tak zupełnie, iż żadnej cząstki mego ciała nie będzie po za tobą. I wyobrażam sobie, że wtedy coś niebiańskiego w nas zajdzie... Chcesz?
On bladł, a powiekami mrugał jak wobec wielkiej światłości.
— Chcesz, chcesz? — powtarzała, rozpalona, podnosząc się już do połowy.
Wstał, poszedł za nią, chwiejąc się zrazu na nogach, potem obejmując jej kibić, nie mogąc się z nią rozłączyć. Szedł gdzie szła ona, owionięty gorącem powietrzem płynącem od jej włosów. A że zostawał w trochę w tyle, obracała się na wpół ku niemu, twarz miała całą w blaskach miłości, kusiły go jej usta i oczy, wołały z taką mocą, iż wszędzieby szedł tak za nią jak wierny pies.




XV.

Szli przez park, a uśmiech nie znikał z twarzy Sergiusza. Zielone gąszcze widział tylko odbite w przeczystych oczach Albiny. Ogród, ujrzawszy ich, wydał jakby śmiech przeciągły, szept jakiś radośny, przebiegający z liścia na liść aż do najdalszych alei. Oddawna zapewne czekał na nich, idących tak w uścisku, pogodzonych z drzewami, szukających utraconej miłości, wśród spokoju traw. Jakiś uroczysty nakaz ciszy przebiegł gałęzie. Była druga godzina. Żar usypiający padał z nieba o tej porze. Rośliny wspinały się, by widzieć ich przechodzących.
— Czy słyszysz? — pytała półgłosem Albina. — Rośliny milkną gdy się zbliżamy. Ale w oddali oczekują nas i jedna drugiej oznajmia w sekrecie gdzie nas mają zaprowadzić... Mówiłam ci, że o ścieżki nie będziemy się troszczyli. Drzewa wskazują mi drogę swemi rozłożystemi ramionami.
Istotnie zdawało się, że cały park posuwa ich łagodnie naprzód. Za nimi jeżyły się krzaki wysoką ścianą, jakby nie chciały dopuścić zawrócenia z drogi; a przed niemi roztaczał się kobierzec traw tak dogodny, że już nie uważali na swe kroki, powierzając się łagodnej pochyłości gruntów.
— I ptaki nam towarzyszą — zaczęła znów Albina. — Tym razem są to sikory, Widzisz je?... Lecą wzdłuż szpalerów zatrzymują się, pilnując, byśmy nie zeszli z drogi. Ach, gdybyśmy rozumieli ich śpiew, wiedzielibyśmy, że zachęcają nas do pośpiechu.
I mówiła dalej:
— Wszystkie zwierzęta parku sprzyjają nam. Czy ty to czujesz? Za nami rozlegają się szmery; są to ptaki wśród drzew, owady w trawach, sarny i jelenie w gęstwinach, nawet ryby uderzają płatwami milczącą wodę... Nie odwracaj się, toby je odstraszyło; ale jestem pewna, że mamy piękny orszak.
Szli dalej, nie czując zmęczenia. Jeśli Albina mówiła, to dlatego, aby czarować Sergiusza muzyką swego głosu. Sergiusz był posłuszny najlżejszemu ruchowi jej ręki. Oboje nie wiedzieli, którędy przechodzą, pewni, że idą prosto do swego celu. A w miarę ich posuwania się, ogród stawał się bardziej tajemniczym, wstrzymywał oddech swych cieni, szmer wód, drgające życie swych zwierząt I nastąpiła wielka drżąca cisza, uroczyste oczekiwanie.
Albina i Sergiusz podnieśli mimowolnie głowy. Przed niemi była zieleń jakiegoś olbrzymiego ulisinienia. A gdy się wahali, sarenka, spoglądając na nich swemi pięknemi, słodkiemi oczyma, jednym susem skoczyła w gąszcz.
— To tutaj — rzekła Albina.
Zbliżyła się pierwsza, odwracając znów głowę i pociągając Sergiusza; zniknęli za drżeniem poruszonych liści i wszystko się uciszyło. Weszli w rozkoszny spokój.
W środku stało drzewo pogrążone w takim cieniu, że nie było można rozpoznać gatunku. Obwód miało olbrzymi, pień oddychał niby pierś ludzka, gałęzie wyciągały się daleko jak opiekuńcze ramiona. Wydawało się to drzewo silnem, dobrem, potężnym, urodzajnem; było dziekanem ogrodu, ojcem boru, dumą roślin, przyjacielem słońca, które wstawało i kładło się co dnia na szczycie. Z jego sklepienia zielonego spływały wszystkie radości stworzonego świata: wonie kwiatów, śpiew ptactwa, przebłyski światła, świeżo budzenie się jutrzenki, senne ciepło zmroku. Soki jego krążyły z taką siłą, że rozdarłszy korę spływały i kąpały drzewo w oparach rodzajności, czyniły je męzkością ziemi. To jedno drzewo zaczarowało całą polankę. Inne drzewa dokoła niego tworzyły mur nieprzebity, odosabniając je w głębi tej arki milczenia i półświatła; była tam tylko zieloność bez skrawka nieba, bez śladu widnokręgu, kopuła przybrana w delikatne jedwabie liści, z rozesłanym na ziemi gładkim aksamitem mchów.
Wstępowało się tam, jak w kryształ źródlany, jak w przezroczystość zielonawą, jak w srebrną taflę wody porysowaną cieniami nadbrzeżnych trzcin. Barwy, wonie, dźwięki, drżenia, wszystko było nieokreślone, przejrzyste, nienazwane, szalejące ze szczęścia, aż do zamglenia się wszystkiego. Omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłości przechodzący nagle w wielki czar milczenia, wszystko to było tam pośród gałęzi nieruchomych, nieporuszonych żadnym, choćby najlżejszym powiewem. Samotność poślubna, przepełniona uściskami jakichś istot, pokój pusty, w którym się czuje, że gdzieś za spuszczonemi firankami przyroda w objęciach słońca nasyca się w gorącem zjednoczeniu. Od czasu do czasu, krzyże drzewa zajęczały, jego członki wyprężały się, jak u spoczywającej kobiety; zdrój życia spływający po korze skraplał obficiej trawy do koła, woniejąc miękością pożądań, tonąc w poczuciu zupełnego oddania się. Polanka bladła z rozkoszy. Drzewo omdlewało wraz ze swym cieniem, z kobiercem traw, ze swem opasaniem mocnych gąszczów. Stawało się samą rozkoszą.
Albina i Sergiusz byli zachwyceni. Od chwili gdy drzewo wzięło ich w słodką moc pod swe gałęzie, czuli się wyleczonymi z dotkliwej trwogi na którą cierpieli. Nie doznawali już tej obawy, co ich skłaniała do wzajemnego unikania siebie, tych gorących, rozpaczliwych walk, któremi się zamęczali, nie znając wroga tak zaciekle odpieranego przez siebie. Przeciwnie, ogarnęła ich ufność bezwzględna, pogoda niezmącona, powierzali się jedno drugiemu, oddając się zwolna przyjemności pozostawania ze sobą, bardzo daleko, w głębi schronienia tak cudownie ukrytego. Czego wymagał od nich ogród, nie podejrzewali jeszcze, zostawili mu zupełną swobodę rozrządzania ich miłością bez drżenia oczekiwali, by drzewo przemówiło do nich. Ono zaś wprowadziło ich w taki stan zaślepienia miłosnego, że znikała przed niemi cała polanka wspaniała, królewska, będąca już dla nich tylko rozkołysaniem woni. Zatrzymali się z lekkiem westchnieniem, ujęci wonną świeżością.
— Powietrze ma tutaj smak owocu — szepnęła Albina.
Sergiusz odpowiedział bardzo cicho:
— Ta trawa żyje, doznaję takiego wrażenia, jakbym stąpał po skraju twej sukni.
W religijnym nastroju zniżyli swój głos. Nawet nie byli ciekawi spojrzeć w górę na drzewo. Odczuwali aż nadto jego majestat na swych barkach. Albina pytała spojrzeniem, czy zgrzeszyła przesadą, opowiadając czar tej zieleni. Odpowiedzią Sergiusza były dwie jasne łzy, które zbiegły mu po policzkach. Radość ich, że nareszcie tu się znaleźli, była niewymowną.
— Chodź — rzekła mu do ucha, głosem lżejszym od tchnienia.
I pierwsza położyła się u stóp drzewa. Wyciągnęła ku niemu ręce z uśmiechem, gdy on, stojąc, uśmiechał się również, podając swoje. Trzymając je zlekka, ciągnęła go ku sobie. Przy jej boku upadł. I natychmiast przycisnął ją do swej piersi. Ten uścisk uszczęśliwił ich.
— Ach, czy przypominasz sobie — mówił — ów mur, który zdawał się nas dzielić... Obecnie ja czuję ciebie, nic nie ma pomiędzy nami... Czy ci co dolega?
— Nie, nie — odpowiedziała. — Dobrze mi.
Milczeli bez ruchu. Opanowało ich wzruszenie rozkoszne, bez wstrząśnień, łagodne, by powierzchnia szeroko rozlanego mleka. Następnie Sergiusz przesuwał ręce wzdłuż ciała Albiny i powtarzał:
— Do mnie należy twoja twarz, twe oczy, usta, policzki... Moje są ramiona twoje i stopy twe i kolana i ty cała moja jesteś...
I całował jej twarz, oczy, usta, policzki. Okrywał jej ręce drobnemi, szybkiemi pocałunkmi, od palców idąc aż do szyi. Całował jej nogi, jej kolana. Okrywał ją deszczem pocałunków, który padał wielkiemi, ciepłemi kroplami, jak krople ulewy w lecie, a padał wszędzie, na szyję, piersi, biodra, łono. Było to wzięcie w posiadanie bez gwałtu, nieustanne, zdobywające nawet najmniejsze niebieskie żyłki na różowej skórze.
— Biorę cię, bym ci się sam oddał cały, na zawsze; wiem teraz dobrze, żeś ty moją panią, moją królową, że cię wielbić mam na klęczkach. Po to jestem tu, bym słuchał twych rozkazów, bym leżąc u stóp twych, patrzył ci w oczy, czekając skinienia, otaczając cię opieką moich ramion, odmuchując lecące liście, by nie mąciły twego spokoju... O, racz pozwolić, bym znikł, bym utonął w tobie, bym się stał wodą, którą pijesz, chlebem, który spożywasz. W tobie kres mój. Od chwili przebudzenia się mego w tym ogrodzie, szedłem ku tobie, dla ciebie rosłem i ciągle jako cel, jako nagrodę, widziałem przed sobą łaskę twą. Przechodziłaś w słońcu z twojemi złot«mi włosami; byłaś zapowiedzią oznajmiającą mi, że odkryjesz przedemną kiedyś konieczność tego całego stworzenia, całej tej ziemi, tych drzew, tych wód, tego nieba, których ostatnie słowo jeszcze mi się wymyka... Do ciebie należę, jam niewolnikiem, będę ci służył z ustami na stopach twoich.
Mówił te słowa, pochylony ku ziemi, wielbiąc kobietę. Albina, dumna, pozwalała się uwielbiać. Podawała swe ręce, piersi, usta pocałunkom pobożnym Sergiusza. Czuła się królową, patrząc na niego tak silnego a tak wobec niej pokornego. Zwyciężyła go, zależał od jej skinienia, jedno jej słowo mogło nim rozporządzać. Co zaś czyniło ją wszechpotężną, to że słyszała, jak ogród dokoła nich rozkoszował się jej tryumfem, pomagał jej wrzawą zwolna rosnącą.
Sergiusz odzywał się już tylko nieokreślonym szeptem, całując ciągle. Wyszeptał:
— Ach, chciałbym wiedzieć... Pragnąłbym wziąć cię, zatrzymać i umrzeć lub odlecieć razem; nie, nie mogę powiedzieć...
Oboje leżeli niemi, bez tchu, z zawrotem głowy. Albina znalazła dość siły, by podnieść palec, chcąc niejako zachęcić Sergiusza do słuchania.
Ogród to chciał tego grzechu. Przez całe tygodnie przykładał się do powolnego kształcenia ich miłości. Wreszcie ostatniego dnia poprowadził ich do tej bielonej alkowy. Obecnie on był kusicielem, którego każde odezwanie się uczyło miłości. Z kwietników przypływały wonie omdlałych kwiatów, długie szepty, opowiadające o weselach róż, o namiętnej rozkoszy fiołków, a namowy heliotropów nie miały nigdy jeszcze takiego zmysłowego żaru. Wiatr przynosił z sadu powiewy dojrzałych owoców, tęgi zapach rodzajności, wanilię moreli, woń pomarańczy. Łąki podniosły głosy poważniejsze, złożone z westchnień tysiąca roślin całowanych przez słońce, jęk szeroki niezliczonego, rozkochanego tłumu, wzruszonego świeżością rzek, nagością bieżących wód, nad któremi roztęsknione wierzby marzyły głośno. Od lasu szło tchnienie olbrzymiej namiętności dębów, organowa muzyka wysokiego boru, muzyka uroczysta weselnego obchodu jesionów, bzów, grabów, jaworów w głębi cienistych przybytków, a tymczasem krzewy, młodziutkie gąszcze, pełne były zachwycającej swawoli kochanków goniących się, zmykających na brzeg rowu, kradnących rozkosz jedno drugiemu, w pośród wielkiego chrzęstu gałęzi. I w tem miłosnem jednoczeniu się całego parku, uściski gwałtowniejsze słychać było zdaleka, na skałach tam, gdzie gorąco rozsadzało wezbrane namiętnością kamienie, gdzie rośliny kolczaste kochały w sposób tragiczny, nie mogąc doznać ulgi od sąsiednich źródeł, rozpalonych również przez słońce zstępujące do ich łoża.
— Co to jest? — szepnął Sergiusz rozszalały. — Czego oni chcą od nas, o co nas tak błagają?
Albina, nic nie mówiąc, przycisnęła go do siebie.
Glosy stawały się wyraźniejsze. Z kolei zwierzęta ogrodu wołały na nich, aby się kochali. Koniki polne rozśpiewały się aż na śmierć z rozkochania. Motyle, bijąc skrzydełkami, sypały pocałunki. Wróble oddawały się kaprysom chwili, pieszczotom sułtańskim, prowadzonym żwawo pośród seraju. W jasnych wodach omdlewały ryby, składając ikrę swą w słońcu, żaby nawoływały się gorąco a melancholijnie, z jakąś tajemniczą namiętnością, potwornie nasycaną w mdłej zieloności trzcin. W głębi lasów słowiki odzywały się perlistym śmiechem rozkoszy, jelenie beczały pijane taką żądzą, iż konały ze zmęczenia, obok rozkładających się łani. A na płytach skał, pod nędznemi krzakami, padalce powiązane ze sobą parami, gwizdały słodko, zaś duże jaszczurki wysiadywały swe jaja, z grzbietem drgającym od lekkich pomrukiwań zachwytu. Z najbardziej oddalonych zakątków, z przestrzeni słonecznych, z najgłębszych cieniów, wstawała woń zwierzęca, gorąca od powszechnego palenia się.
Całe to mrowiące się życie przechodził dreszcz twórczy. Pod każdym liściem jakiś owad poczynał, w każdej kępce traw wyrastała rodzina, muchy zczepione jedna z drugą, zapładniały się, nie przerywając lotu. Niewidzialne źdźbła życia, zaludniające materyę, atomy samejże materyi kochały się, łączyły się, rozkołysując ziemię rozkosznie, czyniąc z parku jedną wielką chwilę twórczą. Albina i Sergiusz posłyszeli. On nie mówił nic, coraz silniej ściskał ją, otaczając ramionami swemi; konieczność odradzania się otaczała ich. Ulegli wymaganiom parku. Drzewo powierzyło Albinie do ucha to, co matki szepczą oblubienicom w dzień ślubu.
Albina oddała się. Sergiusz posiadł ją.
I cały ogród pogrążył się wraz z tą parą w ostatecznym okrzyku namiętności. Pnie ugięły się, jakby od wielkiego wichru, trawy zaszlochały z upojenia; kwiaty omdlałe, z ustami otwartemi, wyziewały swą duszę, nawet niebo rozżarzone w zachodzącem słońca, miało obłoki nieruchome, obłoki z rozkoszy omdlałe, z których spływały na ziemię nadludzkie zachwyty. Było to zwycięztwo zwierząt, roślin i rzeczy, które pragnęły, by tych dwoje dzieci weszło w nieśmiertelność życia. Park przyklaskiwał potężnie.




XVI.

Gdy Albina i Sergiusz w swej szczęśliwości ocknęli się z odurzenia, uśmiechnęli się do siebie. Wracali z krainy światła. Zstępowali ze szczytów. Uścisnęli się za ręce, dziękując sobie i opamiętawszy się zupełnie, powiedzieli do siebie:
— Kocham cię, Albino.
— Sergiuszu, kocham cię.
Nigdy jeszcze te słowa „kocham cię“ nie miały dla nich tak głębokiego znaczenia. Wyrażały one wszystko, wszystko wyjaśniały. Pozostali tu przez czas, którego długości nie umieliby oznaczyć, w słodkim spoczynku ściskając się jeszcze. Czuli się zupełnie doskonałymi. Przepełniała ich rozkosz twórczości, zrównani byli z macierzystemi potęgami świata, należeli do twórczych żywiołów samejże ziemi. I była jeszcze w szczęściu ich pewność dokonania się prawa, promienna pogoda celu, znalezionego logicznie krok za krokiem.
Sergiusz biorąc ją znowu w swe silne ramiona mówił:
— Czy widzisz, jestem uzdrowiony, to ty dałaś mi całe swoje zdrowie.
Albina odpowiadała, poddając się uściskowi:
— Weź mnie całą, weź moje życie.
Ich usta drgały pełnią życia. Sergiusz w posiadaniu Albiny odnalazł wreszcie męzkość swą, energię muskułów, odwagę uczuć, zdrowie ostateczne, którego mu brakło dotąd w długiej młodzieńczości. Obecnie czuł się zupełnym człowiekiem. Zmysły jego się zaostrzyły, inteligencya rozszerzyła.
Byłe to, jakby się nagle przebudził lwem, z poczuciem królewskiem szerokich równin, z widnokręgiem rozjaśnionym dokoła. Gdy się podniósł, nogi jego stanęły śmiało na ziemi, ciało wyprostowało się dumnie w ruchach swobodne. Wziął ręce Albiny, którą również podniósł. Chwiała się trochę i musiał ją podtrzymać.
— Nie bój się — przemówił. — Jesteś tą, którą ukochałem.
Teraz ona była podwładną. Przytuliła głowę do jego ramienia patrząc nań z niespokojną wdzięcznością. Czy nie będzie miał kiedyś żalu do niej, że go tu zaprowadziła? Czy nie będzie jej miał za złe owego dnia, owe; godziny uwielbienia, w której nazwał siebie jej niewolnikiem?
— Wszak ty się niegniewasz? — zapytała pokornie.
Uśmiechnął się, układając jej włosy, głaszcząc ją ręką jak dziecko. Ona mówiła:
— Zobaczysz jaka będę cicha. Nawet nie spostrzeżesz, że jestem przy tobie. Ale ty będziesz mię trzymał, prawda? w twojem objęciu? bo potrzebuję abyś mnie prowadził... Wydaje mi się, że nie umiem już chodzić teraz.
I mówiła jeszcze z wielką powagą:
— Trzeba kochać się zawsze, a będę posłuszna, będę się starała o twoje szczęście, wyrzeknę się dla ciebie wszystkiego, nawet najtajniejszych poruszeń własnej woli.
Sergiusz, widząc ją tak uległą i słodką, czuł wzmożenie mocy swej. Zapytał:
— Dlaczego drżysz? Cóż ja mogę ci zarzucić?
Nie odpowiedziała. Patrzyła prawie ze smutkiem na drzewo, na zarośla, na trawę przez nich zgniecioną.
— Ach, ty dzieciaku! — odezwał się z uśmiechem. — Czy boisz się, bym nie miał do ciebie żalu za dar twój? Dajże pokój, to niemoże być grzechem. Kochaliśmy się, jak powinniśmy się byli kochać... Chciałbym całować ślady stóp twoich prowadzące mnie tutaj, tak jak całuję twe usta, które mię znęciły, jak całuję twe piersi, które dokonały uzdrowienia, rozpoczętego, pamiętasz? przez twe małe, świeże rączki.
Spuściła głowę. I odwracając oczy od drzewa:
— Zabierz mnie ztąd — rzekła po cichu.
Sergiusz zwolna z nią odszedł. Śmiało spojrzał po raz ostatni na drzewo. Dzięki mu składał. Cień stawał się grubszym na polance, zdawało się, że zarośla przebiega dreszcz kobiety zaskoczonej w spoczynku.
Ody wyszli z gąszczów, widok słońca promieniejącego jeszcze na skraju widnokręgu, ożywił ich, zwłaszcza Sergiusza, dla którego każda istota, każda roślina miała teraz nowe znaczenie. Wszystko dokoła kłaniało mu się, składało hołd jego miłości. Ogród był już tylko uzupełnieniem piękności Albiny i wyglądał jakby się powiększył i stał piękniejszym od pocałunku swoich panów.
Ale Albina była ciągle niespokojna. Z nagłem drgnieniem przerywała swój śmiech i nasłuchiwała.
— Co ci jest? — pytał Sergiusz.
— Nic — odpowiadała, rzucając z pod oka szybkie spojrzenie za siebie.
Nie wiedzieli oboje, w której stronie się znajdują. Zazwyczaj cieszyła ich nieznajomość miejsca, do którego doszli prowadzeni kaprysem chwili. Tym razem czuli pomieszanie jakieś, dziwny niepokój. Stopniowo przyśpieszali kroku, lecz otaczał ich coraz to gęściejszy labirynt krzaków.
— Słyszałeś? — szepnęła Albina trwożnie, zatrzymując się bez tchu.
A gdy on nasłuchiwał, przejmując się tą obawą której ona ukryć już nie mogła:
— W gąszczach pełno jakichś głosów — mówiła. — Jakby ludzie śmiejący się szydersko... Słyszysz? Czyż to nie śmiech tu w tem drzewie? Czyż nie przebiegł szept jakiś po łych trawach, gdy musnęłam je suknią?
— Ależ nie — odrzekł, starając się ją uspokoić — ogród kocha nas. Gdyby przemówił, to nie po to, by cię przestraszyć. Czy nie pamiętasz, jakie dobre słowa słyszeliśmy szeptane wśród liści... Jesteś niespokojna, ulegasz wyobraźni.
Ale ona spuściła głowę, szepcząc:
— Wiem że ogród jest naszym przyjacielem... Zatem to ktoś obcy wszedł. Upewniam cię, że słyszę kogoś. Drżę cała. Ach, proszę cię, wyprowadź mnie ztąd, ukryj mnie.
Szli znowu, uważając pilnie na gąszcze, z obawą zobaczenia twarzy za każdym pniem. Albina przysięgała, że jakieś kroki w oddali szukają ich.
— Schowajmy się, schowajmy — powtarzała głosem błagalnym.
I rumieniła się cała. Były to narodziny wstydliwości i wstyd ów ogarniał ją boleśnie, plamiąc czystość jej ciała, niezakłóconego dotychczas żadnem poruszeniem krwi. Sergiusz przestraszył się, widząc jej rumieńce gorączkowe, zawstydzenie na licach, oczy pełne łez. Chciał ją uścisnąć, uspokoić pieszczotą, lecz ona się odsunęła, dając mu znak rozpaczliwym ruchem, że nie są już sami. Rumieniąc się coraz bardziej, patrzyła na swoją suknię rozwiązaną, odsłaniającą jej nagość, jej ramiona, szyję, łono. Ramiona jej drżały pod dotknięciem niesfornych kosmyków jej włosów. Chciała te włosy sobie poprawić, lecz bała się odsłonić kark. Teraz lada muśnięcie gałęzi, najlżejsze potrącenie przelatującego owadu, najmniejszy powiew wiatru, wstrząsał nią, jakby dotknięcie bezwstydnej, niewidzialnej ręki.
— Uspokój się — prosił Sergiusz. — Niema nikogo... Jesteś czerwona z gorączki. Odpocznijmy chwilę, proszę cię.
Gorączki nie miała, pragnęła tylko wrócić do siebie natychmiast, by widząc ją nikt się z niej nie natrząsał. I przyśpieszając coraz bardziej kroku, zrywała wzdłuż żywopłotów zieloności by niemi okryć swą nagość. Na włosach miała gałązkę morwową, ramiona i ręce aż po kostki owinęła powojami, szyję otoczyła naszyjnikiem z liści hordowiny tak długich, iż okryły jakby welonem jej piersi.
— Idziesz na bal? — zapytał Sergiusz, chcąc ją rozbawić.
Ale ona, rzucając mu rośliny, których zrywać nie przestawała, powiedziała cichym głosem, pełnym niepokoju:
— Czy nie widzisz, żeśmy nadzy?
Wtedy i on się zawstydził i począł okrywać liśćmi ubranie będące w nieładzie.
Z krzaków tymczasem nie mogli się wydostać. Naraz na końcu ścieżki znaleźli się wobec przeszkody, masy szarej, wysokiej, poważnej. Był to mur.
— Chodź, chodź — zawołała Albina.
Chciała go odciągnąć. Ale nie zrobili dwudziestu kroków a mur znów był przed niemi. Zdjęci strachem, zaczęli biedź wzdłuż muru. Był on posępny, bez żadnego na zewnątrz otworu. Wreszcie na skraju łąki, zdawał się nagle znikać. Wyłom otwierał na sąsiednią dolinę okno świetlne. To była zapewne owa szczerba o której mówiła Albina pewnego dnia, szczerba zasłonięta jakoby przez nią cierniami i kamieniami. Ciernie walały się dokoła, niby sznury pocięte, kamienie były odrzucone daleko. Szczerba zdawała się być powiększona przez jakieś wściekłe ręce.




XVII.

— Ach, ja czułam, że tak się stanie — zawołała Albina z okrzykiem najwyższej rozpaczy. — Błagałam, byś mnie wyprowadził... Sergiuszu, przez litość, nie patrz się!
Sergiusz patrzał wbrew swej woli, stał jak wryty na progu wyłomu.
Na dole, w głębi doliny, wieś Artody ozłocona przez zachodzące słońce, wynurzała się niby widmo z mroków okrywających już okoliczne pola. Rysowały się wyraźnie chaty rozrzucone w nieładzie wzdłuż drogi, małe podwórza pełne gnoju, wązkie warzywne ogrody. Wyżej, olbrzymi cyprys cmentarny wznosił swój profil posępny. Czerwone dachówki kościoła zdawały się żarzyć, po nad niemi dzwonnica, czarna cała, podobna była do ściągłej twarzy. A z boku stare probostwo miało drzwi i okna otwarte na powiew wieczory.
— Przez litość — powtarzała Albina, szlochając — nie patrz się Sergiuszu! Przyrzekłeś kochać mię zawsze, przypomnij sobie. Ach, teraz, czy mię już kiedykolwiek będziesz kochał dosyć!.. Słuchaj, daj sobie zakryć oczy mojemi rękami. Przecież to są te ręce, które cię uzdrowiły... Nie możesz ich odtrącić!
Odsuwał ją zwolna. A gdy ona objęła jego nogi, dotknął rękami swej twarzy, jakby odgarniał z oczu i z czoła resztki snu. Więc to był ów świat nieznany, o którym nie mógł pomyśleć bez głuchej obawy. Ale gdzie on ten kraj widział? Z jakiego snu budził się z tem poczuciem niepokoju tak bolesnego, co wzbierał mu zwolna w piersi aż do utraty tchu?
Wioska ożywiła się powracającymi z pól. Mężczyźni szli z kapotą zarzuconą na ramiona, krokiem zmordowanych zwierząt, kobiety na progach chat miały ruchy przywołujące, a dzieci w gromadach prześladowały kury, ciskając na nie kamieniami. Na cmentarzu dwoje łobuzów, chłopiec i dziewczynka, przesuwali się ukradkiem na czworakach wzdłuż nizkiego muru. Wróble zlatywały się na noc pod dachówki kościoła. Na ganku probostwa pojawiła się spódnica niebieska, tak szeroka, że zasłaniała sobą drzwi.
— O, nieszczęście! — mówiła Albina — on patrzy, on patrzył... Posłuchaj mnie. Przysięgałeś przed chwilą, że będziesz mi posłuszny. Błagam cię, odwróć się, spójrz na ogród... Czyż nie byłeś szczęśliwy w ogrodzie?... To on tobie mnie oddał. A ileż to jeszcze dni rozkosznych dla nas gotuje, jaką długą szczęśliwość, teraz kiedy znamy już całą rozkosz owego cienia... A przez ten wyłom wejdzie śmierć, jeśli nie uciekniemy. Bo widzisz, to ludzie, to cały ten świat wejdzie i stanie pomiędzy nami. Byliśmy tacy sami, tacy zgubieni, tak schowani pod drzewami!... Ten ogród, to nasza miłość. Spójrz na ogród, błagam cię na kolanach.
Ale Sergiusz drżał. Przypomniał sobie. Przeszłość wstawała przed nim. Słyszał w oddali wyraźnie życie wioski. Ci chłopi, te kobiety, te dzieci, to mer wioski Bambousse powraca ze swego pola Olivettes, obliczając przyszłe winobranie; to Bryszeci, mąż suwający nogami, żona narzekająca na biedę, to Rozalia zamurem pozwalająca się ściskać wielkiemu Fortunatowi. Poznawał teraz i tych dwoje łobuzów na cmentarzu, to był ten urwis Wincenty i bezczelna mała Katarzyna, czatujący wśród mogił na ważki fruwające, nawet był z niemi Voriau, czarny pies, który im pomagał, tropiąc wśród zeschłych traw, węsząc przy każdej szczelinie między płytami staremi. Wróble pod dachówkami kościoła biły się, zanim usnęły. Najodważniejsze, opuszczały schronienie, wlatywały przez stłuczone szyby, tak że śledząc je oczyma, przypomniał sobie ich gwar miły pod amboną, na stopniach ołtarza, gdzie były dla nich zawsze okruszyny. A na progu probostwa Teuse, w swej niebieskiej spódnicy wyglądała, jakby się jeszcze bardziej rozrosła; odwracała głowę, uśmiechając się do Dezyderyi, wracającej z głośnym śmiechem z kurników w towarzystwie licznego stadka. Następnie obydwie zniknęły. Wówczas Sergiusz, prawie oszalały, wyciągnął ręce.
— Teraz zapóźno — szepnęła Albina, opuszczając się pomiędzy pocięte ciernie. — Nigdy nie będziesz już mnie dosyć kochał.
Szlochała. On nasłuchiwał namiętnie, starając się pochwycić w oddali najmniejsze odgłosy, wyczekując dźwięku, któryby go obudził do reszty. Dzwon drgnął lekko. I zwolna w uśpionem powietrzu wieczora przypłynęły aż do Paradou trzy uderzenia na „Anioł Pański“. Były to srebrne tchnienia, nawoływania bardzo słodkie, regularne. Teraz dzwon zdawał się żyjącym.
— Mój Boże! — zawołał Sergiusz i upadł na kolana, powalony przez ciche dźwięki dzwonu.
Z czołem przy ziemi, czuł te dzwony na „Anioł Pański“ przechodzące mu po karku, odbrzmiewające w sercu. Dzwon stawał się głośniejszy. Dźwięki nieubłagane powracały w ciągu kilku minut, które latami mu się wydały. Stawiały one przed nim całą jego przeszłość, pobożne dzieciństwo, radości seminaryum, pierwsze msze na spieczonej dolinie Artodów, gdzie pragnął samotności świętych. W ten sposób one przemawiały zawsze do niego. Poznawał najdrobniejsze odcienia tego głosu kościoła, który zawsze słyszał był przy sobie, niby głos matki poważnej a słodkiej. Dlaczego przestał słyszeć ten głos? Niegdyś zapowiadał mu on przyjście Maryi. Czy to Marya wprowadziła go w głąb rozkosznych gąszczów, gdzie głos dzwonu nie dochodził? Nigdyby nie był zapomniał, gdyby dzwon nie przestał był dzwonić. Pochylał się niżej, a i poczuł miękie muśnięcie brody swej na złożonych rękach i przestraszył się niem. Nie poznawał siebie z tym długim, jedwabistym zarostem, który mu nadawał piękność zwierzęcą. Potarł brodę, włożył ręce we włosy szukając toasury, ale włosy jego urosły wspaniale i tonsurą utonęła w męzkiej fali bujnych zwojów odrzuconych od czoła aż na kark. Ciało jego niegdyś wygolone miało dziki zarost.
— Ach, miałaś słuszność — rzekł patrząc z rozpaczą na Albinę; zgrzeszyliśmy, zasługujemy na straszną karę... Ja uspakajałem cię, nie słyszałem gróźb, które dochodziły do ciebie poprzez gałęzie.
Albina chciała go wziąć w objęcia i szeptała:
— Wstań, uciekajmy razem... Może jeszcze czas, byśmy się kochali.
— Nie, ja już nie mam siły, potknąłbym się o najdrobniejszy kamyczek. Słuchaj. Ja sam sobą jestem przerażony. Nie wiem, co za człowiek jest we mnie. Zabiłem się i mam ręce pełne krwi własnej. Gdybyś mię zabrała ze sobą, nigdybyś już nic z moich oczu nie miała, prócz łez.
Ucałowała jego płaczące oczy i rzekła gwałtownie:
— Nic nie szkodzi, czy mnie kochasz?
On, przerażony, nie mógł odpowiedzieć.
Ciężkie stąpanie po za murem potrącało kamienie. Było to jakby powolne zbliżania się gniewnego warczenia.
Albina nie myliła się, ktoś tu był, zakłócając błogi spokój gąszczów tchem zazdrosnym. Wówczas oboje chcieli się schować w zarośla, ogarnięci wzrastającem zawstydzeniem. Lecz już stał na progu wyłomu i widział ich brat Archangiasz.
Przez chwilę stał z zaciśniętemi pięściami nic nie mówiąc. Patrzył na tę parę, na Albinę chroniącą się u boku Sergiusza, z obrzydzeniem człowieka co się natknął na kał nad rowem.
— Domyślałem się tego, syknął przez zęby. Tu go musieli ukryć.
Zrobił kilka kroków i krzyknął:
— Widzę was, wiem, że jesteście nadzy... To ohyda. Czyż proboszcz jest zwierzęciem, żeby po lasach biegać z tą samicą? Zaprowadziła ona księdza daleko, co? Włóczyła w błocie i zgniliźnie, aż okrył się ksiądz sierścią, niby kozioł. Niechże ksiądz wyrwie gałąź, by ją połamać na jej plecach!
Albina mówiła cicho, gorącym szeptem:
— Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Sergiusz ze spuszczoną głową milczał, nie odtrącając jej jeszcze.
— Szczęście, że księdza tu znalazłem — mówił dalej brat Archangiasz. Odkryłem tę dziurę... Stając się nieposłusznym Bogu, zabił ksiądz swój spokój. Odtąd wiecznie pokusa żreć będzie swym zębem ognistym, a na obronę przeciw niej nie będzie ksiądz już miał swej nieświadomości...
— To ta ladacznica skusiła księdza, nieprawdaż? Czyż ksiądz nie widzi węża wijącego się wśród jej włosów? Sam widok jej ramion sprowadza wymioty... Rzuć ją ksiądz, nie dotykaj się, gdyż ona jest początkiem piekła.. W imię Boga, wychodź ksiądz z tego ogrodu!
— Ty kochasz mię? Kochasz? — powtarzała Albina. Ale Sergiusz odsunął się od niej, jak gdyby istotnie paliły go jej nagie ręce, jej nagie ramiona.
— W imię Boga, w imię Boga! — krzyczał brat Archangiasz głosem grzmiącym.
Sergiusz nieprzezwyciężenie szedł ku szczerbie. Gdy brat Archangiasz brutalnym ruchem pociągnął go po za mur Paradou, Albina, co się była osunęła na ziemię, wyciągając ręce ku swej miłości uchodzącej, podniosła się, pełna płaczu i jęku. Uciekła, zniknęła pomiędzy drzewami, o których pnie obijały się jej włosy rozwiane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.