Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Błąd Abbé Moureta |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Artur Gruszecki |
Tytuł orygin. | La faute d'Abbé Mouret |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Po odmówieniu Pater, ksiądz Mouret, pochyliwszy się przed ołtarzem, poszedł na stronę Epistoły. Potem zeszedł, przeżegnał dużego Fortunata i Rozalię, klęczących obok siebie na brzegu stopnia.
— Ego conjungo vos in matrimonium in nomine Patris et Filii et Spiritus sancti.
— Amen — odpowiedział Wincenty, który służył do mszy, patrząc z pod oka ciekawie na minę swego dużego brata.
Fortunat i Rozalia pochylali podbródki, nieco wzruszeni, chociaż klękając, trącili się byli łokciami, aby się pośmiać. Tymczasem Wincenty poszedł po tackę i kropidło. Fortunat położył obrączkę na tacce, gruby srebrny pierścionek, zupełnie gładki. Skoro ksiądz poświęcił takowy, kropiąc go na krzyż, oddał go Fortunatowi a ten włożył go na czwarty palec Rozalii, której ręka pozostała zazieleniona plamami od traw, niedającemi się zmyć mydłem.
— In nomine Patris et Filii et Spiritus sancti — mruczał znowu ksiądz Mouret, błogosławiąc ich jeszcze po raz ostatni.
— Amen — odpowiedział Wincenty.
Było bardzo rano. Słońce nie wchodziło jeszcze przez szerokie okna kościoła. Na dworze, na gałęziach jarzębiny, wdzierającej się do świątyni przez stłuczone szyby, jakby przez nią wysadzone, słychać było hałaśliwe świegotanie budzących się wróbli. Teuse, nie zdążywszy posprzątać u Pana Boga, okurzała ołtarze, wspinała się na zdrowej nodze, aby obetrzeć stopy Chrystusa, pobazgranego okrą i laką, posuwała na miejsce krzesła, jak można najciszej, pochylając się, żegnając, bijąc się w piersi, słuchała ciągle mszy, nie zaniedbując przytem ani na chwilę swego okurzacza. Tylko matka Brichet, sama jedna u stóp ambony, o parę kroków od małżonków, obecna była przy ślubie; modliła się z wielką przesadą; klęczała, szepcząc tak głośno, ii nawa była jakby napełniona brzęczeniem roju much. A na drugim końcu, koło konfesyonału, Katarzyna trzymała na ręku dziecko spowite; dziecko zaczęło krzyczeć, musiała więc obrócić się plecami do ołtarza i poruszała niem na wsze strony, zabawiała je sznurem od dzwonu, który mu się właśnie nad nosem zwieszał.
— Dominus vobiscum — rzekł ksiądz, obracając się z rozłożonemi rękami.
— Et cum spiritu tuo — odpowiedział Wincenty.
W tej chwili weszły trzy duże dziewczyny. Popychały się, chciały zobaczyć, nie śmiąc jednakże podchodzić zbyt blizko. Były to trzy przyjaciółki Rozalii, które, idąc w pole, wymknęły się, ciekawe, co też ksiądz proboszcz będzie mówił do nowozaślubionych. Miały one wielkie nożyce zawieszone u pasa. Ostatecznie skryły się za chrzcielnicą, szczypiąc się, wykręcając sobą bezwstydnie, by jakie ladacznice, śmiejąc się w kułak.
— A cóż — rzekła półgłosem Ruda, dziewczyna wspaniała, mająca włosy i płeć koloru miedzi — ale będzie ścisku przy wyjściu!
— Patrzaj, ma racyę ojciec Bambousse — szepnęła Liza, cała drobna, cała czarna, z płomiennemi oczami — kiedy się ma winnice, trzeba ich pilnować... Kiedy ksiądz proboszcz chciał koniecznie dać ślub Rozalii, może sobie poradzić bez nikogo.
Druga, Babeta, garbata, z kośćmi zbyt grubemi, podkpiwała.
— Zawsze jest przecie matka Brichet — rzekła. — Już ta pobożna za całą rodzinę... Słyszycie jak chrapie! Ona zarobi sobie tym sposobem podzienne. Wie, co robi, nie bójcie sie!
— Ona gra na organach — odezwała się Ruda.
I wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Teuse pogroziła im zdaleka swoim okurzaczem. Przy ołtarzu ksiądz Mouret przyjmował komunię. Kiedy poszedł na stronę Epistoły, aby mu Wincenty nalał na palce wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, Liza rzekła ciszej:
— Już wkrótce się skończy. Zaraz będzie do nich przemawiał.
— Tym sposobem — zauważyła Ruda — duży Fortunat będzie mógł pójść jeszcze w pole, a Rozalia nie opuści i dziś winobrania. To wygodnie rano brać ślub... Głupią ma minę duży Fortunat.
— Przecie — mruknęła Babet — przykrzy się temu chłopca klęczeć tak długo. Pewnie mu się to nie zdarzyło od czasu pierwszej komunii.
Ale naraz odwrócił ich uwagę dzieciak zabawiany przez Katarzynę. Chciał sznura od dzwona, wyciągał ręce, siniejąc zezłości, dusząc się od krzyku.
— Ee, jest i mały — rzekła Ruda.
Dziecko darło się w niebogłosy.
— Przewróć je na brzuszek, daj mu piersi — szepnęła Babeta do Katarzyny.
Ta, z bezczelnością dziesięcioletniego łobuza, podniosła głowę i śmiała się.
— To dla mnie wcale niezabawne — rzekła potrząsając dzieckiem. — Będziesz ty cicho, prosiaka jakiś!.. Siostra rzuciła mi go na kolana.
— Ja myślę — podjęła złośliwie Babeta. — Nie mogła dać go do pilnowania księdzu proboszczowi naprzykład!
Tym razem, Ruda o mało się nie przewróciła ze śmiechu. Oparła się o ścianę i z pięściami na biodrach śmiała się do rozpuku. Liza rzuciła się na nią i by sobie ulżyć szczypała ją w ramiona Babeta śmiała się śmiechem garbatej, przeciskającym się przez ściśnięte wargi, niby zgrzyt piły.
— Żeby nie mały — mówiła znowu — zmarnowałaby się woda święcona księdza proboszcza... Ojciec Bambonsse już postanowił wydać Rozalię ta syna Wawrzyńców z Figuières.
— Tak — rzekła Ruda, przerywając śmiech na chwilę — wiecie wy, co robił ojciec Bambousse? Rzucał w Rozalię bryłami ziemi, żeby małego nie było.
— A jaki duży mimo tego — szepnęła Liza. — Na zdrowie mu wyszły te bryły.
Naraz, w wybuchu szalonej wesołości poczęły się gryźć wszystkie trzy, kiedy podeszła Teuse kulejąc wściekle. Poszła ona była po swą miotłę za ołtarz. Trzy duże dziewczyny przestraszyły się, cofnęły, uciszyły się.
— Szelmy — jąkała Teuse. — Przychodzicie aż tu wygadywać wasze obrzydliwości!.. I ty, Ruda, się nie wstydzisz, ty! Twoje miejsce powinnoby być tam, na klęczkach przed ołtarzem, jak Rozalia... Ruszcie mi się tylko jeszcze a wyrzucę was, słyszycie!
Miedzianej barwy policzki Rudej zaczerwieniły się lekko, a Babeta tymczasem przypatrywała się szyderczo jej kibici.
— A ty — mówiła Teuse — zwracając się do Katarzyny, dasz ty raz pokój temu dziecku! Szczypiesz je żeby się darło. Już mi nie mów!.. Daj mi je.
Wzięła dziecko, pohuśtała przez chwilę i poło żyła na krześle, gdzie spało ze spokojem cherubina. W kościele zapanowała smutna cisza, którą przerywały tylko głosy wróbli na jarzębinie. Przy ołtarzu, Wincenty odniósł mszał na prawo, ksiądz Mouret złożył właśnie korporał i wsunął go do palki. Teraz odmawiał ostatnie modlitwy, w surowem skupieniu, którego nie zdołały przerwać ani krzyki dziecka, ani śmiechy dużych dziewcząt. Wyglądał jakby nic nie słyszał, cały pogrążony w modłach, które zasyłał do nieba o szczęście pobłogosławionej dziś przez niego pary. Tego rana niebo szare było od jakiejś upalnej kurzawy, w której tonęło słońce. Przez stłuczone szyby wchodził tylko rudy opar, zapowiedź burzy. Wzdłuż ścian jaskrawo pomalowanych, obrazki Drogi krzyżowej rozpościerały ponure prostactwo swoich plam błękitnych, żółtych, czerwonych. W głębi nawy trzeszczały drewniane części chóru, a trawy ze schodów przed kościołem, olbrzymie, rozrosłe, wsuwały popod wielkie drzwi długie, dojrzałe źdźbła zaludnione drobnemi brunatnemi konikami. Zegar w 8wojem drewnianem pudle, zazgrzytał suchotniczą maszynerya, jakby chciał dobyć czystego głosu, i wybił głucho pół do siódmej.
— Ite missa est — rzekł ksiądz, obracając się do kościoła.
— Deo gratias — odrzekł Wincenty.
Po ucałowaniu ołtarza, ksiądz Mouret obrócił się znowu, mrucząc nad pochylonemi karkami małżonków, końcową modlitwę:
— Deus Abraham, Deus Izaac et Deus Jacob twbiscum sit...
Głos jego gubił się w łagodnej monotonii.
— Teraz będzie do nich przemawiał, szepnęła Babeta do swoich dwóch przyjaciółek.
— Blady jest jak chusta — zauważyła Liza. — Nie tak jak ksiądz Caffiu z tłustą twarzą i śmiejącą się miną... Moja siostrzyczka Rózia mówiła mi, że nie śmie nic mu powiedzieć na spowiedzi.
— Wszystko jedno — mruknęła Ruda — wcale nie brzydki mężczyzna. Trochę postarzał po chorobie, ale do twarzy mu z tem. Ma większe oczy i jakiś rys w kątach ust, nadający mu bardziej męzki wygląd. Przed gorączką zanadto był panienką.
— Ja myślę, że on ma jakieś zmartwienie — odezwała się Babeta. — Rzekłby kto, że trawi się pomału. Twarz ma jakby martwą, ale oczy mu się palą.
Wy nie widzicie jak on pomalutku spuszcza po wieki, jakby chciał przygasić oczy.
Teuse poruszyła miotłą.
— Cicho! — syknęła tak energicznie, iż zdawałoby się, że to wiatr ze świstem wpadł do kościoła.
Ksiądz Mouret zebrał myśli. Zaczął prawie zupełnie cichym głosem:
— Drogi mój bracie, droga moja siostro, jesteście połączeni w Chrystusie. Instytucya małżeństwa jest obrazem świętego związku Chrystusa z Kościołem. Jest to związek, którego nic rozerwać nie może, wolą Pana Boga jest, aby był wieczny, aby człowiek nie rozłączał tego co Pan Bóg złączył. Czyniąc was kością kości waszych, Pan Bóg wskazał wam, że obowiązkiem waszym jest kroczyć obok siebie jako wierna para, po drogach przez najwyższą Jego wolę wam przeznaczonych. A powinniście miłować się w samejże miłości Bożej. Najmniejsza gorycz pomiędzy wami byłaby nieposłuszeństwem względem Stworzyciela, co wywiódł was z jednego ciała. Bądźcie więc połączeni na wieki, na obraz kościoła który Chrystus poślubił, dają« nam wszystkim ciało swe i krew swą.
Duży Fortunat i Rozalia, z nosem ciekawie podniesionym, słuchali.
— Co on mówi? — zapytała Liza, która niedosłyszała.
— A cóż! Mówi to co się mówi zawsze — odpowiedziała Ruda. — Wyćwiczony ma język jak każdy proboszcz.
Tymczasem ksiądz Mouret — mówił dalej, z oczyma patrzącemi gdzieś w kościół ponad głowy małżonków. I zwolna głos jego miękł, wzruszenie zdradzało się w wyrazach, których nauczył się był niegdyś z podręcznika przeznaczonego dla młodych księży. Obrócił się zlekka do Rozalii i mówił, dodając wzruszone słowa, gdy pamięć go zawiodła.
— Moja droga siostro, bądź poddaną mężowi twojemu, jak kościół poddany jest Chrystusowi Pomnij, żeś wszystko powinna opuścić, aby pójść za nim, by wierna służebnica.. Opuścisz ojca twego i matkę twóją, przywiążesz się do małżonka twego i posłuszną mu będziesz, abyś tym sposobem Bogu samemu posłuszną była. A jarzmo twoje, jarzmem będzie miłości i spokoju. Bądź jego wytchnieniem, jego szczęśliwością, wonią jego dobrych uczynków zbawieniem jego w chwilach upadku. Niech cię ma zawsze u swego boku, niby dar łaski. Niech dość mu będzie dłoń wyciągnąćby twoją napotkał. I tak, idąc we dwoje, nie zbłądzicie nigdy i znajdziecie szczęście w wypełnianiu prawa bożego. O, droga siostro moja, droga córko moja, twoja pokora pełna jest słodkich owoców, z niej wyrosną twoje cnoty domowe, radości ogniska twego, wszelkie szczęście pobożnych rodzin. Miej dla małżonka twego słodycz Racheli, mądrość Rebeki, długą wierność Sary. Powiedz sobie, że życie prawe do wszelkiego dobra prowadzi. Proś Boga codziennie o siły do życia jak kobieta szanująca swe obowiązki, kara bowiem byłaby straszną, utraciłabyś ukochanie twoje. O, żyć bez miłości, oderwać ciało swego ciała, nie należeć już do niego, co jest połową ciebie, konać zdala od tego, co się kochało! Wyciągałabyś ręce; a on odwróciłby się od ciebie. Szukałabyś rozkoszy, a znalazłabyś tylko wstyd w głębi swego serca. Usłysz mię, córko moja, w tobie to, w twej czystości, w twem poddaniu się, w miłości twej, Bóg złożył moc waszego związku.
W tej chwili śmiech się ozwał na końcu kościoła. Dziecko zbudziło się na krześle, gdzie je była położyła Teuse. Ale nie złościło się teraz; śmiało się samo, wydobywszy z pieluch drobne różowe nóżki, któremi poruszało w powietrzu. Nóżki te właśnie pobudzały je do śmiechu.
Rozalia, znudzona przemową księdza, obróciła żywo głowę, uśmiechając się do dziecka. Ale widząc jego żwawe ruchy na krześle, przestraszyła się; rzuciła straszne spojrzenie Katarzynie.
— Patrz się, patrz — mruknęła Katarzyna — już ja go nie wezmę... żeby się znowu rozkrzyczało!
I poszła pod chór, przypatrywać się mrówkom pod nadłamaną płytą.
— Ksiądz Caffin nie gadał tak dużo — rzekła Ruda. — Kiedy dawał ślub pięknej Miette, poklepał ją tylko po twarzy, zalecając aby była uczciwą.
— Mój drogi bracie — zaczął znów ksiądz Mouret, na wpół obrócony do dużego Fortunata — Pan Bóg to daje ci dziś towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek żył samotny. Ale, jeżeli postanowił, aby ona była służebnicą twoją, to znów od ciebie wymaga abyś był panem pełnym słodyczy i przywiązania, będziesz ją miłował, bo ona to własne ciało twoje, to twoja krew i kości twoje. Będziesz jej opiekunem, bo Pan Bóg na to ci dał twoje silne ramiona, byś niemi osłonił ją w obec niebezpieczeństwa. Pomnij, że ona ci jest powierzona; nadużywając uległości i słabości jej, popełniłbyś zbrodnię. O, mój drogi bracie, jak słodką musi być teraz duma twoja! Odtąd już nie będziesz żył w sobkostwie samotności. Zawsze będziesz, miał czarujący obowiązek. Cóż jest nad kochanie milszego, jeśli nie opieka nad ukochanymi Serce twoje rozszerzy się, twoja męzka siła pomnoży się stokrotnie. O, podporą być, mieć sobie powierzoną miłość, widzieć dziecię unicestwiające się przed tobą, mówiąca ci: „Weź mię, zrób ze mną co ci się podoba, ufam prawości twej!“ I obyś był potępiony, jeśli ją kiedykolwiek opuścisz! Byłoby to najpodlejszą zdradą, o pomstę do nieba wołającą. Skoro ci się oddała, twoją jest, na zawsze. Nieś ją raczej na ręku twem i nie stawiaj na ziemi, aż kiedy znajdziesz bezpieczne dla niej miejsce. Wszystko opuść, mój drogi bracie...
Ksiądz Mouret, bardzo zmienionym głosem, kończył niewyraźnemi słowami. Przymknął powieki, blady był jak ściana, mówiąc ze wzruszeniem tak bolesnem, iż sam Fortunat nawet płakał, nie rozumiejąc.
— Jeszcze nie przyszedł do siebie — rzekła Liza. — Źle robi, że się męczy... Patrzcie! A Fortunat płacze...
— Mężczyźni to jeszcze czulsi, niż kobiety — szepnęła Babeta.
— Ale zawsze ładnie mówił — oświadczyła Ruda — Ci proboszcze, to umieją wynaleźć kupę takich rzeczy, któreby nikomu na myśl nie przyszły.
— Cicho! — zawołała Teuse, gotująca się już do gaszenia świec.
Ksiądz Mouret jąkał się, starał się znaleźć zakończenie.
— I dla tego, mój drogi bracie i moja droga siostro, powinniście żyć w świętej wierze katolickiej, bo to jedynie może zapewnić spokój waszemu domowi. Wasze rodziny nauczyły was zapewne kochać Boga, modlić się do niego rano i wieczór, rachować tylko na jego miłosierdzie...
Nie dokończył. Obrócił się, aby wziąć kielich na ołtarzu i poszedł do zakrystyi z głową pochyloną, poprzedzony przez Wincentego, który o mało nie upuścił ampułek i ręcznika, starając się dostrzedz, co robiła Katarzyna w głębi kościoła.
— Ach, ty bez serca — rzekła Rozalia, która odeszła od męża, aby wziąć dziecko na ręce.
Dziecko śmiało się. Pocałowała je, poprawiła pieluszki, wygrażając przytem pięścią Katarzynie.
— Gdyby było upadło, zamalowałabym ci buzię porządnie.
Duży Fortunat nadchodził, kiwając się niedbale. Trzy dziewczyny zbliżyły się, zaciskając wargi.
— Dumny teraz — szepnęła Babeta tamtym dwom do ucha. — Hołysz jakiś, zarobił sobie na grosiwo ojca Bambousse, na sianie, za młynem... Widywałam go co wieczora, jak szedł z Rozalią na czworakach, pod małym murem.
Śmiały się drwiąco. Duży Fortunat, stojąc przed niemi, zaśmiał się głośniej od nich. Uszczypnął Rudą, dał się Lizie nazwać bydlęciem. Był to chłopak gruntowny, i nic sobie z nikogo nie robił. Proboszcz znudził go.
— Hej, matka! — zawołał swoim grubym głosem.
Ale stara Brichet żebrała przy drzwiach zakrystyi. Stała tam, lękliwa, nędzna przed Teuse, która jej wtykała jaja do kieszeni fartucha. Fortunat nie zawstydził się ani trochę. Mrugnął oczyma, mówiąc:
— O, matka, to sprytna!... Ba, kiedy proboszczowi ludzi trzeba w kościele!
Tymczasem Rozalia uspokoiła się. Przed odejściem zapytała Fortunata, czy poprosił księdza proboszcza, by przyszedł wieczorem poświęcić ich pokój, podług miejscowego zwyczaju. Wtedy Fortunat pobiegł do zakrystyi przez nawę, stukając hałaśliwie piętami, jakby biegł przez pole. I zjawił się z powrotem, krzycząc, że ksiądz proboszcz przyjdzie. Teuse, zgorszona zachowaniem się tych ludzi, którzy myśleli, jak się zdaje, że są na gościńcu, klaskała z lekka w ręce, popychała ich ku drzwiom.
— Już się skończyło — mówiła — wychodźcie, idźcie do roboty.
Myślała, że wszyscy już są na dworze, kiedy spostrzegła Katarzynę, do której przyłączył się Wincenty. Oboje pochylali się z zajęciem nad dziurą z mrówkami. Katarzyna szperała długą słomką w dziurce tak gwałtownie, iż wystraszone mrówki falą całą napływały na posadzkę. A Wincenty utrzymywał, że należy dosięgnąć dna, aby znaleźć królowę.
— A rozbójniki — zawołała Teuse. — Co wy tu robicie? Dajcie mi zaraz pokój tym stworzeniom. To jest mrowisko panny Dezyderyi. Dopieroby koatenta była, żeby to spostrzegła, no!..
Dzieci uciekły.
Ksiądz Mouret w sutanie, z głową obnażoną, powrócił, by uklęknąć u stóp ołtarza. W szarem świetle padającem z okien, tonsurą jego była bladą, szeroką plamą wśród włosów, a lekki dreszcz pochylający jego głowę zdawał się pochodzić z zimna, które w tem miejscu odczuwać musiał. Modlił się gorąco ze złożonemi rękami, taki zatopiony w swoich błaganiach, że wcale nie słyszał ciężkich kroków Teuse, krążącej dokoła niego a nie śmiejącej mu przerwać. Jego złamana postawa zdawała się sprawiać jej przykrość. Przez chwilę myślała, że on płacze. Więc przeszła za ołtarz, aby go śledzić. Od czasu jego powrotu, nie chciała go zostawiać samego w kościele, znalazłszy go raz wieczorem zemdlonego na ziemi, z zaciśniętemi zębami, z policzkami lodowatemi jak u umarłego.
— Proszę przyjść — rzekła do Dezyderyi — wsuwając głowę przez drzwi od zakrystyi. Znowu tu jest i szkodzi sobie... Panna wie dobrze, że jej jednej słucha.
Dezyderya uśmiechała się.
— Ba, trzeba jeść śniadanie — szepnęła. — Jestem bardzo głodna.
I zbliżyła się do księdza skradając się po cichu. Kiedy była tuż blizko, objęła go za szyję, uściskała go.
— Dzień dobry, bracie — rzekła. — Czy chcesz mię dzisiaj głodem zamorzyć?
Podniósł twarz tak bolesną, iż pocałowała go znowu w oba policzki. On budził się z agonii. Poznawszy ją, starał się łagodnie ją odsunąć, ale ona trzymała jego rękę i nie puszczała jej. Zaledwie dała mu się przeżegnać. Uprowadziła go.
— Kiedy mi się jeść chce; chodźże. I ty jesteś głodny.
Teuse przygotowała śniadanie w głębi ogródka pod dwoma dużemi morwowemi drzewami, których rozłożyste gałęzie tworzyły tu dach liściasty. Słońce, zwyciężywszy wreszcie opary chmurnego poranku, ogrzewało grzędy warzyw, a drzewo morwowe rzucało szeroki cień na kulawy stolik, gdzie podane były dwie filiżanki mleka i grube kromki chleba.
— Widzisz, że tu przyjemnie — rzekła Dezyderya ucieszona z jedzenia na dworze.
Krajała już duże kawałki chleba, zajadając je z pysznym apetytem. Teuse stała przed niemi.
— A ty nie jesz? — zapytała.
— Zaraz — odrzekła stara służąca. — Moja zupa grzeje się.
Po chwili milczącego podziwiania zamaszystych zębów tego dużego dziecka, zwróciła się do księdza:
— Tak, to aż miło patrzeć... Czy to księdzu proboszczowi brak apetytu? Trzeba się przymusić.
Ksiądz Mouret uśmiechał się, patrząc na siostrę.
— O, ona zdrowa — szepnął. — Codzień większa się robi...
— A widzisz, a to dlatego, że jem — zawołała. — Ty, gdybyś jadł, tobyś ogromny się zrobił... To ty jesteś jeszcze chory? Wyglądasz taki smutny... Ja nie chcę, żeby to się jeszcze raz powtórzyło, słyszysz? Zanadto się natęskniłam jak cię zabrali, aby wyleczyć.
— Ona ma słuszność — rzekła Teuse. — To sensu niema, księże proboszczu; czyż to się nazywa żyć, jeść dwie, trzy okruszyny na dzień, jak ptaszek. Toż zkąd ksiądz proboszcz krwi nabierze! Dlatego ksiądz proboszcz i taki blady.. Czyż to nie wstyd cieńszym być od gwoździa, kiedy my jesteśmy takie tłuste, my, cośmy przecież kobiety? Zdawałoby się, że wszystko księdzu wyjadamy.
I obie, pełne zdrowia, łajały go przyjaźnie. On patrzył oczami bardzo wielkiemi, bardzo jasnemi, z po za których wyglądała jakby próżnia. Uśmiechał się ciągle.
— Nie jestem chory — odpowiedział. — Prawie że już wypiłem mleko.
Wypił był tylko parę małych łyków, a chleba nie ruszył.
— Bydlęta — rzekła Dezyderya z namyśleniem — zdrowsze są, niż ludzie.
— A to ładnie dla nas wypadło, to co panna Dezyderya powiedziała — zawołała, śmiejąc się Teuse.
Ale to dwudziestoletnie biedactwo nie miało na myśli żadnej złośliwości.
— Napewno — mówiła dalej. — Kury nie cierpią na ból głowy, prawda? Króliki można tuczyć dopóki się podoba. A mój prosiak, nie powiesz chyba, żeby kiedy miał smutną minę.
I zwracając się do brata z rozradowaną twarzą:
— Nazwałam go Maciek, bo podobny jest do tego grubego człowieka co listy przynosi; porządnie się rozrósł... Niedobry jesteś, że niechcesz go nigdy zobaczyć. Ja ci go pokażę teraz kiedy, dobrze? Powiedz?
Mówiąc to wszystko i przymilając się, wzięła chleb brata i zajadała. Skończywszy jedną kromkę zaczęła drugą, kiedy Teuse to spostrzegła.
— Ależ to nie panny ten chleb! Teraz już panna z ust mu wydziera naprawdę!
— Dajcie pokój — rzekł ksiądz Mouret łagodnie — ja go nie ruszyłem... Jedz, jedz, kochanie.
Dezyderya przez chwilę była zmieszana, patrzyła na chleb i powstrzymywała się od płaczu. Ala zaraz zaczęła się śmiać i skończyła kromkę. Mówiła znowu:
— I moja krowa nie jest taka smutna jak ty... Ciebie nie było jak wuj Paskal mi ją dał, pod warunkiem że będę spokojna. Byłbyś widział jaka ona była zadowolona, kiedy ją pocałowałam pierwszy raz.
Nadstawiła ucha. Pianie koguta dochodziło z kurników, jakiś wrzask się podnosił, szelesty skrzydeł, pomrukiwania, chrapliwe głosy, cała jakaś panika spłoszonych zwierząt.
— Ach, ty nie wiesz — odezwała się nagle, klaszcząc w ręce. Powinna być cielna... Chodziłam z nią do buhaja, o trzy mile ztąd, do Bèage. Ba, nie wszędzie też są buhaje! Otóż, jak ona była z nim, chciałam być przy tem, żeby widzieć.
Teuse ruszała ramionami, spoglądając na księdza z niezadowoleniem.
— Ot niech lepiej panna idzie swoje kury uspokoić. Morduje się tam toto wszystko.
Dezyderya chciała dokończyć opowiadania.
— Przeciąż trzeba, żeby matki rodziły małe, prawda?... Czy myślisz że ona będzie miała małe, co?
Ksiądz Mouret poruszył się niewyraźnie. Spuścił oczy przed jasnem spojrzeniem dziewczęcia.
— E, proszęż bo iść — zawołała Teuse. Pozagryzają się.
Kłótnia w kurnikach wzmagała się tak gwałtownie, że już biegła z wielkim szelestem spódnic, kiedy ksiądz przy wołał ją napowrót.
— A mleko, kochanie, nie skończyłaś mleka.
Podawał jej swoją filiżankę prawie nietkniętą.
Przyszła, wypiła mleko bez najmniejszego skrupułu, pomimo gniewnych oczu Teuse. I z pośpiechem pobiegła na dziedziniec, gdzie słychać było jak zaprowadzała porządek. Musiała zapewne usiąść pośród swoich zwierząt, gdyż nuciła z cicha, jakby chcąc je ukołysać.
— A teraz zupa zanadto już gorąca — narzekała Teuse, wracając z kuchni z miską, w której utkwiona stała łyżka drewniana.
Stanęła przed księdzem Mouretem, zaczynając jeść ostrożnie na koniuszku łyżki. Chciała go rozweselić, wyrwać z tego milczącego przygnębienia w jakiem go widziała. Od kiedy powrócił z Paradou, twierdził że już jest zdrów, nie skarżył się nigdy; często nawet uśmiechał się w taki słodki sposób, że ludzie z Artodów utrzymywali, iż choroba jakby podwoiła jego świątobliwość. Ale przychodziły na niego napady milczenia; zdawał się wić w jakichś torturach, natężając całą swą siłę, by ich nie zdradzić. W niemem konaniu tem, złamany, ogłupiały, pastwą był okropnej wewnętrznej walki, której gwałtowność uwidoczniał jedynie pot udręczenia występujący na jego twarzy. Wtedy już Teuse nie odchodziła ani na chwilę, ogłuszając go nawałem słów, dopóki nie powrócił mu zwolna jego zwykły, łagodny wyraz twarzy, oznaka zwycięztwa nad buntującą się krwią. Tego rana, stara służąca przeczuwała napad gwałtowniejszy jeszcze od tamtych. Zaczęta dużo mówić, nie przestając uważać na gorącą łyżkę, która piekła jej język.
— Doprawdy, że trzeba żyć w takim kraju wilków jak ten, żeby coś podobnego zobaczyć. Czyż po wsiach porządnych żeni się kto kiedy przy świecy? Już z tego widać, że wszyscy ci Artodowie, to nic szczególnego... Ja w Normandyi widziałam takie wesela, że na dwie mile w koło ludzie byli poruszeni. Przez trzy dni się jadło. I proboszcz do tego należał i burmistrz także, a nawet na weselu jednej mojej kuzynki byli strażacy. A jak szła zabawa!... Ale zrywać księdza z łóżka przed wschodem słońca i brać ślub wtedy, kiedy kury jeszcze śpią, to niema sensu! Na miejscu księdza proboszcza byłabym odmówiła... Dalibóg, nie wyspał się ksiądz proboszcz, a może jeszcze i przeziębił się w kościele i teraz niezdrów. Trzeba dodać, że przyjemniejby było zwierzętom ślub dawać niż tej Rozalii i jej hołyszowi z ich bachorem, co krzesło jedno powalał... To źle, że mi ksiądz proboszcz nie powie, co mu jest. Przyrządziłabym co gorącego... dobrze? Proszę mi powiedzieć?
Odpowiedział słabo, że niczego nie potrzebuje, tylko trochę powietrza. Oparł się właśnie o drzewo zesłabły, zdyszany.
— Dobrze, dobrze, proszę sobie robić wszystko po swojemu — mówiła znowu Teuse. Śluby dawać, jak się niema siły, i jak się ma z tego chorować.
Wiedziałam, że tak będzie, jeszcze wczoraj mówiłam.. Tak samo, żeby ksiądz proboszcz mnie słuchał, toby tu nie siedział, kiedy powietrze od kurników księdzu szkodzi. Porządnie śmierdzi w tej chwili. Nie wiem, co tam panna Dezyderya znowu poruszyła. Ona śpiewa sobie, dla niej wszystko jedno, dostaje piękniejszych rumieńców... Aha, chciałam księdzu proboszczowi powiedzieć. Robiłam co mogłam, żeby ją wyprowadzić ztamiąd, kiedy buhaj zabrał się do krowy. Ale ona do księdza podobna, upór ma taki, że!... Całe szczęście że dla niej to niema znaczenia. Cała jej uciecha, to zwierzęta z małemi... No, niechże ksiądz proboszcz ma rozum. Odprowadzę księdza proboszcza do pokoju. Położy się ksiądz, odpocznie sobie trochę... Nie chce ksiądz proboszcz? No, to tam gorzej, proszę się sobie zamęczyć! Żeby już tak wszystko w sobie dusić, do ostatniego tchu!
Połknęła ze złości dużą łyżkę zupy, nie zważając, iż może sobie poparzyć gardło. Stukała drewnianą rączką o miskę, pomrukując, mówiąc sama ze sobą.
— Widział kto takiego człowieka? Prędzej zdechnie, niż żeby jedno słowo powiedział... A niech sobie milczy! I tak wiem ja dosyć. Nie trudno reszty się domyśleć... Tak, tak, niech sobie milczy. Tem lepiej.
Teuse była zazdrośna. Doktór Paskal musiał z nią prawdziwą walkę stoczyć, by zabrać od niej chorego, kiedy osądził, że będzie zgubiony, jeśli pozostanie na probostwie. Musiał jej tłomaczyć, że dzwon wzmaga jego gorączkę, te święte obrazy, których pełno było w pokoju, sprowadzają mu halucynacye, te ostatecznie, potrzebował zupełnego zapomnienia, otoczenia odmiennego, w któremby się mógł odrodzić w spokoju nowej egzystencyi. Ona kiwała głową i twierdziła, że nigdzie „drogie dziecko“ nie znajdzie lepszej od niej dozorczyni. Nakoniec zgodziła się jednakże, zniosła to nawet, że zabrano go do Paradou, chociaż się sprzeciwiała, kiedy doktór zrobił taki wybór i była nim do żywego dotknięta. Z gruntu też nienawidziła Paradou. Najbardziej obraziło ją milczenie księdza Moureta o czasie który tam spędził. Często, napróżno się wysilała, by go wyciągnąć, na rozmowę. Wreszcie dzisiaj, rozdrażniona jego bladością i że tak uparcie cierpiał bez słowa skargi, wywijając łyżką niby kijem, zawołała:
— Jeśli księdzu proboszczowi było tam tak dobrze, to najlepiej powrócić. Jest tam osoba, co zapewne lepiej odemnie księdza proboszcza dopilnuje.
Pierwszy to raz ośmieliła się wystąpić z taką bezpośrednią przymówką. Cios był tak ostry, że ksiądz aż krzyknął lekko, podnosząc swoją zbolałą twarz. Poczciwa dusza Teuse poczuła wyrzuty.
— Bo też to — mruknęła — wina tego wuja Paskala. Już ja mu nagadałam. Ale ci uczeni, to za nic od swego nie odstąpią. Są między nimi i tacy, coby zabili człowieka, żeby mu potem w ciało popatrzeć... Ja bo zła byłam taka, że nawet nikomu powiedzieć o tem nie chciałam. Tak, to moja zasługa, że nikt nie wiedział gdzie ksiądz proboszcz jest, takie mi się to wydawało szkaradne. Kiedy ksiądz Guyot ze Saint Eutrope, co zastępował księdza proboszcza przez ten czas, odprawiał tu mszę w niedzielę, ja mu bajałam historye, przysięgałam, że ksiądz proboszcz jest w Szwajcaryi. Ja nawet nie wiem, gdzie to jest Szwajcarya... Nie chcę księdzu proboszczowi robić przykrości, ale ta choroba to pewnie ztamtąd. A teraz ładnie się ksiądz proboszcz wyleczył! Żeby byli księdza proboszcza zostawili przy mnie, jabym z pewnością nie ośmieliła się go bałamucić.
Ksiądz Mouret, pochyliwszy mów czoło, nie przerywał jej. Usiadła na ziemi, o parę kroków od niego, aby się starać spotkać z jego oczami. Mówiła macierzyńskim tonem, uradowana uprzejmością, z jaką zdawał się jej słuchać:
— Nigdy ksiądz proboszcz nie chciał słyszeć historyi księdza Caffin. Jak tylko zaczynam, zaraz ksiądz proboszcz mi przerywa... Otóż ksiądz Gaffin, w naszych stronach, w Canteleu, miał dobrą biedę. A przecież był to święty człowiek i złoty miał charakter. Tylko widzi ksiądz, on był bardzo wybredny, lubił delikatne rzeczy. Tym sposobem, kręciła się koło niego jedna panna, córka młynarza, umieszczona na pensyi przez swoich rodziców. Koniec końców, stało się, co się stać musiało, rozumie ksiądz proboszcz co mówię, prawda?... Otóż gdy się rzecz rozeszła, cała okolica oburzyła się na proboszcza. Czatowano na niego, by go ukamienować. Uciekł do Rouen płakać przed arcybiskupem. I wysłano go tutaj. Niemałą karą dla biednego człowieka było życie w tej dziurze... Później słyszałam o tej dziewczynie. Wyszła za handlującego wołami. Bardzo jest szczęśliwa.
Teuse ucieszona, że mogła wreszcie tę historyę opowiedzieć, zachęcona tem, że ksiądz się nie ruszał, przybliżyła się i mówiła dalej:
— Ten kochany ksiądz Caffin, nie był dumny względem mnie, mówił ze mną często o swoim grzechu. Mimo to musi być teraz w niebie, ręczę! Może leżeć spokojnie ot tam pod trawą, bo nigdy nikogo nie pokrzywdził... Ja nie rozumiem, dlaczego tak potępiają księży za ten grzech. To takie naturalne! Nie jest to pięknie, zapewne, są to brudy, które muszą gniewać Pana Boga. Ale zawsze lepiej to zrobić, niż kraść. Wyspowiadać się przecież można i już!... Proszę księdza proboszcza, czyż nie prawda, że jak się czuje szczerą skruchę, to pomimo wszystko będzie się zbawionym?
Ksiądz Mouret wyprostował się był zwolna. Najwyższym wysiłkiem zapanował nad swoją męką. Blady jeszcze, rzekł pewnym głosem:
— Nie wolno nigdy grzeszyć, nigdy, nigdy!
— A ja powiem — zawołała stara służąca — że ksiądz jest zanadto dumny! Niedobra to jest takie rzecz, duma!... Ja na miejscu księdza proboszcza nie trzymałabym się tak sztywnie. Trzeba porozmawiać o swojej biedzie, a nie tak odrazu rwać sobie serce na kawałki, trzeba oswoić się z rozłączeniem! To sobie przejdzie powoli, stopniowo... Tymczasem ksiądz proboszcz nawet nie wymówi nigdy imienia ich. Nie pozwala ksiądz proboszcz o nich mówić, jakby pomarli. Od czasu powrotu księdza nie śmiałam dać żadnej wiadomości o nich.
Otóż teraz będę gadała, jat się czego dowiem, to powiem, bo widzę przecież dobrze, że to milczenie księdza zamęcza.
Spojrzał na nią surowo, podnosząc palec, by jej nakazać milczenie.
— Tak, tak — mówiła dalej — mam stamtąd wiadomości, bardzo często nawet, i powiem je księdzu proboszczowi... Najprzód owa osoba jest akurat taka szczęśliwa jak i ksiądz.
— Proszę milczeć — rzekł ksiądz Mouret, i z wysiłkiem wstał, by odejść.
Teuse wstała również, zagradzając mu drogę swojem ogromnem cielskiem. Rozgniewana, wołała:
— A co? Już ksiądz proboszcz zaczyna swoje!... Ale musi ksiądz proboszcz wysłuchać. Przecież to wiadoma rzecz, że ja za niemi wcale nie przepadam, prawda? A jeżeli o nich mówię, to dla dobra księdza proboszcza... Powiadają, że jestem zazdrosna. A ja marzę o tem, żeby tam kiedy księdza poprowadzić. Będąc ze mną, nie potrzebowałby się ksiądz proboszcz bać, że zgrzeszy... Chce ksiądz?
Odsunął ją z twarzą spokojną, mówiąc:
— Nic nie chcę, nic nie wiem... Na jutro wypada suma. Trzeba będzie ołtarz przygotować.
Odchodząc dodał z uśmiechem:
— Nie trzeba się o mnie troszczyć, moja poczciwa Teuse. Silniejszy jestem, niż się wydaję. Wyleczę się sam.
I oddalił się z miną pewną siebie, wyprostowany, zwycięzki. Jego sutanna ocierała się o rosnące wzdłuż ścieżki cząbry z jakimś łagodnym szelestem. Teuse, która stała jeszcze na tem samem miejscu, wzięła zrzędząc swoją miskę i łyżkę drewnianą. Żuła między zębami jakieś słowa ruszając co chwila ramionami.
— Zucha to udaje, myśli że jest z innej gliny ulepiony, niż wszyscy ludzie, dlatego że jest proboszczem... Co prawda twardy jest. Dla innych i tyle nie trzeba było. A ten zdolny jest zdeptać sobie serce, jak się zadeptuje pchłę. To jego Pan Bóg daje mu taką siłę.
Wchodziła do kuchni, gdy spostrzegła księdza Moureta, stojącego przed wrotami dziedzińca przy kurnikach. Dezyderya zatrzymała go, by zobaczył kapłona, którego tuczyła od kilku tygodni. Powiadał uprzejmie że bardzo jest ciężki, co wywołało radośny uśmiech dużego dziecka.
— I kapłony też depcą swoje serce jak pchłę — bełkotała Teuse już ze wściekłością. — Mają do tego powody... Ale wtedy, żadnej chwały niema z dobrego prowadzenia się.
Ksiądz Mouret spędzał dni na probostwie. Unikał tych długich przechadzek, na które zwykł był wychodzić dawniej, przed chorobą. Rozpalone grunta w Artodach, gorąco tej doliny gdzie rosły tylko mizerne winorośle, męczyły go. Dwa razy próbował wyjść zrana, aby przejść się czytając brewiarz, ale nie wyszedłszy nawet po za wieś, powracał, podrażniony zapachami, widokiem słońca, rozległością widnokręgu. Tylko wieczorem, kiedy noc zapadła i świeżo się robiło, wychodził o kilka, kroków przed kościół, na plac ciągnący się aż do cmentarza. Po południu, żeby się czemś zająć, ogarnięty potrzebą działania, którą nie wiedział jak zaspokoić, postanowił zastąpić papierem potłuczone szyby w kościelnych oknach. Przez osiem dni zajmując się tem, siedział na drabinie, przykładając się z niezmierną uwagą do tej roboty, ciął papier starannie jak do haftu, pociągając klejem w taki sposób aby nic nie powalać. Teuse pilnowała drabiny. Dezyderya prosiła, żeby nie zatykać wszystkich szyb, bo wróble nie mogłyby wlatywać, i, żeby nie płakała, ksiądz zapominał paru szyb zakleić w każdem oknie. Skończywszy tę robotę, wpadł na myśl upiększenia kościoła bez pomocy mularza, stolarza, malarza. Wszystko zrobi sam. Ta ręczna praca twierdził, bawiła go, przywracała mu siły. Wuj Paskal, ile razy zajrzał na probostwo, zachęcał go, zapewniając że to zmęczenie więcej jest warte, niż wszystkie lekarstwa razem. Tak więc, ksiądz Mouret potynkował wapnem dziury w murach, ponaprawiał ołtarze, roscierał farby i odmalowywał na nowo ambonę i konfesyanał. Było to wypadkiem dla okolicy. Gadano o tem na dwie mile w koło. Chłopi przychodzili z założonemi w tył rękami przypatrywać się jak ksiądz proboszcz pracuje. On, opasany niebieskim fartuchem, z podrapanemi rękami, oddawał się cały tej ciężkiej pracy, miał powód, by wcale już nie wychodzić. Całe dnie przebywał pośród gruzów, spokojniejszy, prawie uśmiechnięty, zapominając świata, drzew, słońca, ciepłych powiewów, które go rozdrażniały.
— Wolno księdzu proboszczowi, jak tylko gmina nie potrzebuje za to płacić — mówił ojciec Bambousse drwiąco, zachodząc co wieczora, aby zobaczyć jak stoją roboty.
Ksiądz Mouret wydał na to swoje oszczędności z czasów seminaryum. Były to zresztą upiększenia których niezgrabna naiwność mogłaby wywołać uśmiech. Mularkę obrzydził sobie prędko. Poprzestał na otynkowaniu kościoła wkoło na wysokość człowieka. Teuse rozrabiała wapno. Kiedy zauważyła, że należałoby również wziąć się do naprawy probostwa, które jak mówiła, lada dzień zawalić się mogło, wytłomaczył jej że nie potrafiłby, że trzebaby robotnika; to spowodowało straszną sprzeczkę pomiędzy nimi. Ona krzyczała, że nie było sensu cackać się z kościołem, gdzie nikt nie sypiał, kiedy obok były pokoje w których z pewnością znajdą ich kiedy nieżywych pod zwalonemi sufitami.
— Ja uprzedzam — złościła się — że ostatecznie pościelę sobie tutaj, za ołtarzem. Zanadto się boję w nocy.
Gdy zabrakło wapna i gipsu, przestała mówić o probostwie. Zresztą widok malowania dokonywanego przez księdza proboszcza wprawiał ją w zachwyt. Stanowiło ono największy urok całej tej roboty. Ksiądz, połatawszy najprzód wszystko kawałkami desek, z upodobaniem rozpościerał na drzewie grubym pendzlem piękną żółtą farbę. W ruchu pendzla tam i napowrót, było łagodne jakby kołysanie, usypiające go nieco, pozwalające mu bezmyślnie śledzić całemi godzinami, tłuste, pasiaste pociągnięcia farby. Kiedy wszystko było żółte, konfesyonał, ambona, stopnie ołtarza, nawet szafka zegarowa, odważył się, dla odświeżenia wielkiego ołtarza, najprzód porobić słoje udające marmur, a ośmielając się coraz więcej, cały pomalował. Wielki ołtarz pomalowany na biało, żółto i niebiesko, był wspaniały. Tacy co od piędzieięciu lat na mszy nie byli, przyszli całą procesyą aby ten ołtarz zobaczyć.
Obecnie, malowanie już było suche. Ksiądz Mouret miał jeszcze tylko poujmować każdą część w ramy, za pomocą wązkiego brunatnego paska. Od południa też zabrał się do dzieła, chcąc do wieczora wszystko skończyć, bo nazajutrz przypadała suma, jak to przypomniał starej służącej. Ona czekała, chcąc ubrać ołtarz. Postawiła już na szafce lichtarze i krzyż srebrny, porcelanowe wazony z bukietami róż sztucznych i obrus koronkami oszyty, służący na święta uroczyste. Ale, aby owe obwódki czysto wyszły, trzeba było tyle starania, że zapóźnił się przy tem aż do nocy. Mrok zapadł gdy kończył.
— To będzie zanadto ładne — ozwał się gruby głos, wychodzący z popielatych mroków, ogarniających już kościół.
Teuse, która klęczała, by módz lepiej śledzie pendzel prowadzony wzdłuż, linii, drgnęła z przestrachu.
— A, to Brat Archangiasz — rzekła, odwracając głowę. — Wszedł Brat chyba przez zakrystyę?.. Wszystka krew, do serca mi zbiegła. Wydało mi się, że głos wychodzi z pod posadzki.
Ksiądz Mouret, pozdrowiwszy Brata lekkiem skinieniem głowy, pracował dalej. Brat stał w milczeniu, splótłszy swoje grube ręce przed sutaną. Ruszał ramionami, widząc z jakiem staraniem ksiądz uważa, by każdy pasek był jaknajrówniejszy i powtórzył:
— To będzie zanadto ładne.
Teuse, pogrążona w zachwycie, drgnęła po raz drugi.
— To dobre! — zawołała — zapomniałam już, że Brat to jest. Można było zakaszlać przynajmniej przed odezwaniem się... A ma Brat taki głos, ca wybucha nagle jakby głos umarłego.
Wstała, odsuwała się, żeby lepiej podziwiać.
— Dlaczego zanadto ładne? — mówiła. — Niema nic zanadto ładnego, kiedy chodzi o Pana Boga... Gdyby ksiądz proboszcz miał złoto, toby złotem to przyozdobił!
Ksiądz właśnie skończył, więc zmieniła śpiesznie obrus, uważając starannie, by nie zamazać namalowanych obwódek. Ustawiła symetrycznie krzyż, lichtarze, wazony. Ksiądz Mouret poszedł oprzeć się plecami obok Brata Archangiasza, o kratę drewnianą, oddzielającą chór od nawy. Nie zamienili ani słowa. Patrzyli na srebrny krzyż, który wśród wzrastających cieniów, świecił się jeszcze kroplami światła na stopach, wzdłuż lewego boku i na prawej skroni Ukrzyżowanego. Teuse skończywszy, przybliżyła się tryumfująca:
— A co! — rzekła — ładnie jest? Zobaczycie, jaki tłum będzie jutro na mszy! Ci poganie dopiero wtedy przychodzą do Pana Boga, kiedy myślą, że jest bogaty... A teraz, księże proboszczu, trzeba będzie jeszcze odnowić ołtarz Przenajświętszej Panny.
— Stracone pieniądze — mruknął Brat Archangiasz.
Teuse rozgniewała się. A kiedy ksiądz Mouret nic na to nie mówił, poprowadziła obu przed ołtarz Matki Boskiej, popychając ich, ciągnąc za sutanę.
— Ależ proszę się popatrzeć! To zanadto razi, teraz kiedy wielki ołtarz jest odświeżony. Już nawet nie znać czy to kiedy było malowane. Rano, daremnie wycieram, drzewo ciągle jest brudne. Czarne to, brzydkie... Wie ksiądz proboszcz co powiedzą? Że ksiądz proboszcz o Pannę Przenajświętszą nie dba, ot co powiedzą!
— To i co? — zapytał Brat Archangiasz.
Teuse aż tchu złapać nie mogła.
— Jakto co? — rzekła — tożby grzech był!.. Ten ołtarz wygląda jak zaniedbany grób na cmentarzu. Żeby nie ja, zasnutyby był cały pajęczynami mchemby porósł. Od czasu do czasu, jak mi zostanie jaki bukiet, to go daję Matce Boskiej... Dawniej, dla Niej były wszystkie kwiaty z naszego ogrodu.
Podeszła i zdjęła dwa zeschłe bukiety zapomniane na stopniach.
— Widzi ksiądz sam, że to tak jak na cmentarzach — dodała — rzucając je przed nogi księdzu Mouret’owi.
Podniósł je, nic nie mówiąc. Ściemniło się już zupełnie. Brat Archangiasz zaplątał się między krzesła, o mało nie upadł. Klął, pomrukiwał głucho jakieś frazesy, w których imiona Jezusa i Maryi powracały nieustannie. Kiedy Teuse, która poszła była po lampę, powróciła do kościoła, zapytała tylko księdza:
— Zatem farby i pendzle wynieść mam na górę?
— Tak — odrzekł — to już skończone, a co do reszty, zobaczymy póżniej.
Siła naprzód wszystko zabrawszy, milcząc, by nie powiedzieć zbyt wiele. A gdy ksiądz Mouret trzymał jeszcze owe dwa zeschłe bukiety w ręku, Brat Archangiasz krzyknął, przechodząc koło kurników:
— Niechże to ksiądz wyrzuci!
Ksiądz zrobił jeszcze parę kroków z głową spuszczoną, poczem, rzucił kwiaty przez płot, na gnojowisko.
Brat, który już był po jedzeniu, podczas obiadu księdza siadł na krześle jak na koniu, poręcz mając przed sobą. Od kiedy proboszcz powrócił do Artodów, przychodził tu codziennie na całe wieczory. Narzucał się tutaj teraz bezczelniej, niż kiedykolwiek. Podłoga gięła się pod jego grubemi trzewikami, głos jego grzmiał, pięściami uderzał w meble, opowiadając jak zrana siekł rózgami dziewczynki, lub streszczając swoje zasady w zdaniach twardych jak uderzenia kijem. Potem, nudząc się, wymyślił, żeby grać z Teuse w karty. Grali w „bitwę“ niezmiennie, Teuse bowiem żadnej innej gry nie mogła się nauczyć. Przy pierwszych kartach bitych wściekle na stole, ksiądz Mouret uśmiechał się, a potem popadał zwolna n głębokie zamyślenie; i godzinami zapominał się tak, wymykał się, pod nieufnie spoglądającemi oczyma Brata Archangiasza.
Owego wieczora Teuse była w takim humorze, że po zdjęciu obrusa, mówiła iż zaraz spać pójdzie. Ale Brat chciał grać. Klepał ją po ramionach, a w końcu posadził ją tak gwałtownie, aż krzesło zatrzeszczało. Tasował już karty. Dezyderya, nie cierpiąc go, znikła ze swoim deserem, który prawie co wieczora zabierała teraz do łóżka.
— Ja chcę czerwonych — rzekła Teuse.
I walka się rozpoczęła, Teuse wzięła zrazu kilka dobrych kart Bratu. Potem dwa asy padły na stół jednocześnie.
— Bitwa — zawołała z niesłychanem wzruszeniem.
Rzuciła dziewiątkę, co ją zasmuciło; ale gdy Brat rzucił tylko siódemkę, zebrała karty, tryumfująca. W pół godziny miała znowu tylko dwa asy, szanse wyrównały się. A w trzecim kwadransie znowu ona straciła asa. Walety, damy, króle, latały z całą zaciekłością morderczej walki.
— A co, ta partya? znakomita — rzekł Brat Archangiasz — zwracając się do księdza Moureta.
Ale spostrzegł, że ksiądz jest taki zamyślony, taki daleki, taki bezwiedny uśmiech ma na ustach, iż podniósł gwałtownie głos.
— No cóż! To ksiądz proboszcz nawet nie patrzy na nas? Wcale to niegrzecznie... Dla księdza proboszcza jedynie gramy. Staramy się rozweselić... No, proszę popatrzeć na grę. Lepiej to dla księdza proboszcza, niż rozmarzać się. Gdzież to ksiądz znowu był?
Ksiądz drgnął. Nie odpowiedział, starał się uważać na grę, a powieki mu się zamykały same. Partya ciągnęła się dalej zawzięcie. Teuse odzyskała swego asa i napowrót go straciła. Zdarzały się wieczory, kiedy wydzierali sobie tak asy przez cztery godziny; i często nawet spać szli wściekli, nie doszedłszy do bitwy.
— Ale, ale — krzyknęła naraz Teuse, bojąc się bardzo przegranej — toż ksiądz proboszcz miał wyjść dzisiaj. Obiecał dużemu Fortunatowi i Rozalii pójść pobłogosławić ich pokój, jak to jest we zwyczaju... Prędko, księże proboszczu! Brat będzie księdzu towarzyszył.
Ksiądz Mouret był już na nogach, szukając swego kapelusza. Ale Brat Archaugiasz złościł się, kart z rąk nie wypuszczając.
— Dajcież pokój, czyż to, warto jeszcze błogosławić tę świńską norę! Zwłaszcza, że piękne tam oni rzeczy będą robili w tym pokoju!... Ot jeszcze zwyczaj, któryby ksiądz proboszcz powinien skasować. To nie rzecz kapłana wtrącać się do pokoju nowożeńców... Niech ksiądz proboszcz zostanie. Kończmy partyę. To będzie najlepiej.
— Nie — powiedział ksiądz — ja przyrzekłem. Mogłoby to dotknąć tych zacnych ludzi... Brat, niech zostanie. Proszę kończyć partyę, czekając na mnie.
Teuse, zaniepokojona, patrzyła na Brata Archaugiasza.
— A cóż, dobrze, zostanę — zawołał Brat. — To sensu niema!
Ale ksiądz Mouret nie otworzył jeszcze drzwi, kiedy on już, wstał by iść za nim, rzucając gwałtownie swoje karty. Wrócił, rzekł do Teuse:
— Właśnie miałem wygrać... Niech karty zostaną jak są. Jutro dokończymy partyi.
— A jakże, wszystko się już teraz pomieszało — odpowiedziała stara służąca, pomieszawszy z pośpiechem karty. — Pod szkłem ich trzymać nie będę! A zresztą mogłam wygrać, miałam jeszcze asa.
Brat Archangiasz, w kilku krokach dopędził księdza Moureta, schodzącego wązką ścieżką, wiodącą do Artodów. Wziął sobie za zadanie czuwać nad nim. Otoczył go szpiegostwem każdej chwili, towarzysząc mu wszędzie, posyłając za nim ucznia ze swojej szkółki, gdy sam nie mógł się z tego wywiązać. Mówił ze swoim strasznym śmiechem, że jest „żandarmem Pana Boga“. I w samej rzeczy, ksiądz wyglądał na winowajcę uwięzionego w ponurym cieniu sutany brata, na winowajcę, któremu się nie dowierza, którego uważa się za tak chwiejnego, że gdyby go na chwilę z oczu się spuściło, grzeszyłby na nowo. Była to jakaś zajadłość starej panny zazdrosnej, drobiazgowa baczność więziennego stróża, gorliwego aż do zasłaniania kawałka nieba widzialnego przez okienko więzienne.
Brat Archangiasz stał ciągle na straży, zatykając słońce, nie dając się przedostać żadnemu zapachowi, zamurowując więzienie tak dokładnie, iż nic z zewnątrz już tu nie dochodziło. Śledził najlżejsze słabości księdza, w jaśniejszem jego spojrzeniu poznawał myśli słodsze, rozbijał je słowem jednem, bez litości, jak szkodliwe zwierzęta. Każde milczenie i uśmiech, bladość czoła, drgnienie każde, wszystko było jego własnością. Zresztą unikat mówienia wprost o tym grzechu. Sama jego obecność była wyrzutem. Sposób, w jaki wymawiał pewne frazesy równał się biciu po twarzy. Giestem potrafił wyrażać całą ohydę, którą plwał na grzech. Jak owi oszukani mężowie, co gną swe żony pod krwawemi docinkami, napawając się ich ukrytą srogością, nie mówił nigdy o zajściu w Paradou, poprzestawał na uprzytomnieniu go jednem słowem, by zetrzeć na proch w chwilach walki to grzeszne ciało. I jego także oszukał ten kapłan, co skalał się cudzołóztwem względem Boga, zdradził swoje przysięgi, miał na sobie pieszczoty zakazane, których dalekiej woni starczyło, by rozdrażnić wstrzemięźliwości tego kozła, co nigdy siebie nie zadowolnił.
Było około dziesiątej. Wieś spała; tylko na drugim końcu, po stronie młyna, rozchodził się gwar i jednej chaty, jasno oświetlonej. Ojciec Bambousse ustąpił córce swej i zięciowi część swego domu, zostawiwszy najlepsze izby dla siebie. Pili jeszcze, czekając na proboszcza.
— Pijani są — jurzył się Brat Archangiasz. — Słyszy ksiądz, co wyrabiają?
Ksiądz Mouret nie odpowiedział. Noc była cudna, cała niebieska w blaskach miesiąca zamieniającego dolinę w oddali na senne jezioro. Zwalniał kroku, jakby się nurzał w przyjemności tego łagodnego światła, z rozkosznym dreszczem, jaki sprawia świeżość poblizkich wód. Brat szedł ciągle swojemi wielkiemi krokami, łając go, przywołując.
— Niechże ksiądz idzie... To niezdrowo przechadzać się o tej porze. Lepiejby księdzu było w łóżku.
Ale naraz, przy wejściu do wsi, zatrzymał się na środku drogi. Patrzył ku wzgórzom, gdzie białe linie dróg gubiły się wśród czarnych plam sosnowych lasków. Pomrukiwał jak pies, co zwietrzył niebezpieczeństwo.
— Kto idzie ztamtąd, tak późno? — mruknął.
Ksiądz, nic nie słysząc, nic nie widząc, chciał sam teraz skłonić go do pośpiechu.
— Ależ proszę dać pokój, ot idzie — mówił żywo Brat Archangiasz. — Jest na zakręcie. Proszę patrzeć, księżyc go właśnie oświeca. Widać go dobrze teraz... Duży jest, z kijem.
A po chwili milczenia, mówił znowu głosem chrapliwym, stłumionym ze wściekłości:
— To on, to ten łajdaki... Ja czułem to.
Nowoprzybyły zeszedł już na dół i ksiądz Mouret poznał Jeanbernata. Pomimo swoich osiemdziesięciu lat, szedł tak ostro, iż jego grube, podkute trzewiki krzesały iskry z krzemieni na drodze. Chodził prosty jak dąb, nie posługując się nawet swoim kijem, który niósł jak karabin na ramieniu.
— Ach ten przeklęty! — jęknął Brat, nie ruszając się, jakby przykuty był do miejsca. — Wszystek żar z piekła dyabeł rzuca mu pod nogi.
Ksiądz, bardzo mieszany, nie widząc sposobu uspokojenia swego towarzysza, odwrócił się i szedł z pośpiechem do domu Bambousse’a, w nadziej, że jeszcze mu się uda minąć z Jeanbernatem. Ale i pięciu kroków nie zrobił, gdy szyderczy głos starego, ozwał się tuż prawie za jego plecami.
— A niechże proboszcz na mnie poczeka, cóż to, odemnie tak proboszcz ucieka?
Ksiądz Mouret przystanął, a on przybliżył się i mówił dalej:
— Ba, wasze sutany, rzecz niewygodna, niemożna w nich biedz. A potem, choć i w nocy, poznać was łatwo zdaleka... Jeszcze na górze, rzekłem sobie: „Patrzaj, a to ten mały proboszcz tam idzie“. O, mam jeszcze dobre oczy... Zatem, już nas proboszcz nie odwiedza?
— Miałem tak dużo zajęcia — rzekł z cicha ksiądz, mocno pobladły.
— Dobrze, dobrze, wolno przecież każdemu. A jeśli o tem mówię, to aby okazać, iż nie czuję do pana żadnej niechęci o to że jesteś proboszczem.
Nie wspominaliśmy nawet o waszym Panu Bogu, to dla mnie wszystko jedno... Mała sądzi, że to z powodu mnie pan już nie przychodzi. Odpowiedziałem jej, „proboszcz jest głupi“. I myślę tak naprawdę. Czy zjadłem pana podczas jego choroby? Nawet nie wchodziłem do pana... Trzeba zostawić ludziom swobodę.
Mówił ze swoją piękną obojętnością, z umysłu nie spostrzegając obecności Brata Archangiasza. Ale gdy ten groźniej mruknął, rzekł:
— Cóż to, chodzi proboszcz ze swoją świnią?
— Poczekaj, rozbójniku — zawył Brat, zaciskając pięści.
Jeanbernat, z kijem podniesionym, udał, że go poznaje.
— Na bok łapy! — zawołał. — Toty, klecho! Ale żem cię nie poznał po zapachu twojej skóry... Jest między nami niezałatwiony rachunek. Przysiągłem, te muszę ci uszy poobcinać w twojej szkole. Zabawią się łobuzy, których zatruwasz.
Przed kijem Brat cofnął się, z piersią przepełnioną obelżywemi łajaniami. Jąkał się, słów już nie znajdując.
— Żandarmów ci przyślę, zbóju! Plułeś na kościół, widziałem! Zarazę roznosisz po biednych ludziach. Dość, byś przeszedł przede drzwiami. W Saint-Eutrope sprowadziłeś dziewczynie poronienie. W Bèage wygrzebałeś trupy dzieci i zabrałeś je na plecach do swoich bezeceństw... Wszyscy o tem wiedzą. Jesteś zgorszeniem dla całej okolicy. Ktoby ciebie udusił poszedłby za to prosto do nieba.
Stary słuchał, śmiał się szydersko, wywijając kijem młynka. Między jedną a drugą obelgą tamtego, powtarzał półgłosem:
— No, no, folguj sobie, wężu! Zaraz ja ci krzyże połamię.
Ksiądz Mouret chciał się wmieszać. Ale Brat Archangiasz odepchnął go, wołając:
— Ksiądz proboszcz jest po jego stronie! Alboż ksiądz nie deptałeś krzyża za jego rozkazem, proszę zaprzeczyć!
I zwracając się znowu do Jeanbernata:
— Ach, szatanie, musiałeś dopiero śmiać się, gdyś księdza złapał! Oby niebo pokarało tych, co pomogli ci do tego świętokradztwa!... A coś robił w nocy, kiedy on spał? Przychodziłeś, i twoją śliną, nieprawdaż? pomazywałeś jego tonsurę, aby mu włosy prędzej wyrosły. Dmuchałeś mu na podbródek i policzki, aby w jedną noc przybywało mu brody na palec. Na całe jego ciało rzucałeś twoje uroki, napełniałeś jego usta wściekłością psa, rozpalałeś w nim pożądliwość... I tak to w zwierzę go byłeś przemienił, szatanie!
— Ależ ty głupi — rzekł Jeanbercat, kładąc sobie kij na ramieniu. — Znudził mię.
Brat, ośmielony, przyszedł wywijać mu kułakami przed nosem.
— A twoja łajdaczka! — krzyknął. — Sam ją wepchnąłeś do łoża księdzu!
Ale zawył, odskakując w tył. Kij starego rzucony z całym rozmachem, złamał się na jego grzbiecie. Cofnął się jeszcze, podniósł z kupy kamieni przy drodze krzemień duży jak dwie pięści i rzucił nim w głowę Jeanbernata. Gdyby ten się nie schylił, czołoby miał rozpłatane. Pobiegł do sąsiedniej kupy kamieni, skrył się, nabrał kamyków. I od jednej kupy do drogiej rozpoczęła się straszna walka. Krzemienie leciały gradem. Przy księżycu bardzo jasno świecącym, cienie odcinały się wyraźnie.
— Tak, wpakowałeś mu ją do łoża! — powtarzał Brat rozszalały. — Ha, ha, dziwi cię, że ja wiem wszystko. Oczekujesz jakiegoś potwora z tego skojarzenia. Co rana robisz trzynaście piekielnych znaków nad twą łajdaczką żeby powiła Antychrysta. Ty chcesz Antychrysta, zbóju!... Masz, oby ci ten kamień oko wybił!
— A ten niech ci gębę zamknie, klecho — odpowiedział Jeanbernat znowu bardzo spokojny. — To dopiero osioł ze swojemi bajkami!... Czy mam ci głowę rozbić, by módz iść dalej? Czy twój katechizm tak ci uderzył do głowy?
— Katechizm, chcesz wiedzieć jaki jest katechizm dla takich przeklętych jak ty? Dobrze, nauczę cię żegnać się... To jest na Ojca, a to na Syna, a to na Ducha świętego... Ach, jeszcze stoisz. Czekaj, czekaj!... Amen!
Rzucił na niego garść kamyków. Jeaubernat trafiony w ramię, porzucił kamienie, które trzymał i podszedł spokojnie, podczas kiedy Brat Archangiasz brał z kupy nowe dwie garści, bełkocząc:
— Zabiję cię. Bóg tak chce. Bóg moją ręką kieruje.
— Będziesz ty milczał! — rzekł stary, chwytając go za kark.
Nastąpiła krótka walka w kurzawie gościńca, niebieskawej od blasku księżyca. Brat, widząc się słabszym, starał się go ugryźć. Wyschnięte członki Jeanberaata były jakby zwojami sznurów, które go cisnęły tak mocno, iż czuł supły wchodzące mu w ciało. Milczał, bez tchu, obmyślając zapewne jakąś zdradę. Stary, wziąwszy go pod siebie, mówił szydersko:
— Mam ochotę złamać ci jedną rękę, by złamać twego Pana Boga.. Widzisz więc, że twój Pan Bóg nie jest silniejszy. To ja cię zabiję... Teraz obetnę ci uszy. Dokuczyłeś mi już zanadto.
I wyciągał spokojnie nóż z kieszeni. Ksiądz Mouret, który po kilkakroć rzucał się był nadaremnie pomiędzy walczących, wdał się obecnie tak żywo, iż Jeanbernat zgodził się w końcu na odłożenie tej operacyi na później.
— Źle proboszcz robi — rzekł. — Temu zuchowi trzebaby krew puścić. Ostatecznie, kiedy pan tego nie chce, poczekam. Spotkam ja go jeszcze i tak kiedykolwiek.
Brat wydał jakiś kwik, a on przerwał sobie, by krzyknąć do niego:
— Nie ruszaj się, bo ci je obetnę natychmiast.
— Ale — powiedział ksiądz — siedzi pan na jego piersiach. Proszę ustąpić, bo on nie może oddychać.
— Nie, nie, rozpocząłby na nowo swoje figle. Puszczę go, jak sobie pójdę... Otóż mówiłem proboszczowi, kiedy ten gałgan wpadł pomiędzy nas, że będzie pan miłym gościem, tam. Mała rozporządza sobą jak chce, pan wie. Nie krępuję jej, tak samo jak nie krępuję moich roślin. Wszystko to rośnie... Trzeba takiego głupca, jak ten tu klecha, żeby się dopatrzeć złego... Gdzieś ty zło zobaczył, łajdaku! Ty sam zło wymyśliłeś, bydlę!
Potrząsał na nowo Bratem.
— Proszę go puścić — błagał ksiądz Mouret.
— Zaraz... Mała niezdrowa jest od pewnego czasu. Ja nic jakoś nie spostrzegałem. Ale ona mi o tem powiedziała. Więc idę do pańskiego wuja Paskala, do Plassans. W nocy spokojnie jest, nie spotyka się nikogo... Tak, tak, mała nie jest zdrowa.
Ksiądz jednego słowa nie znalazł. Chwiał się na nogach z głową spuszczoną.
— Tak się cieszyła, że pana pielęgnuje — mówił dalej stary. — Paląc sobie fajkę, słyszałem jak się śmieje. To mi wystarczało. Dziewczęta to jak tarnina: kiedy kwitną to już dosyć... Ostatecznie, niechże proboszcz przyjdzie, jeżeli zechce. Możeby to małą rozerwało... Do widzenia panu.
Podniósł się powoli, trzymając pięści Brata w obawia jakiegoś niedobrego wybryku. I odszedł, nie odwracając się za siebie, swoim ostrym wydłużonym krokiem. Brat w milczeniu przyczołgał się do kupy kamieni. Zaczekał aż stary będzie w pewnej odległości. I dwoma rękami zaczął znów swoje rzucanie. Lecz kamienie padały w pył na drodze. Jeaubernat, nie racząc już gniewać się, odchodził, wyprostowany jak drzewo na tle pogodnej nocy.
— Przeklęty! Szatan go prowadzi! — burczał Brat Archangiasz, rzucając za nim jeszcze jeden kamień. — Stary, coby go szczutek powinien zwalić. Wytrawiony jest w ogniu piekielnym. Czułem jego pazury. W bezsilnej wściekłości deptał po rozrzuconych kamykach. Naraz napadł na księdza Moureta.
— To księdza wina — krzyknął. — Należało mi pomódz, a we dwóch bylibyśmy go udusili.
Na drugim końcu wsi, w domu Bambousse’a hałas wzmógł się. Słychać było wyraźnie stukanie o stół kieliszkami. Ksiądz szedł znowu, nie podnosząc głowy, kierując się ku dużej, jasnej światłości wychodzącej z okna, podobnego do wielkiego ogniska płonących winnych gałązek. Brat poszedł za nici, chmurny, z sutaną powalaną kurzem, z policzkiem zakrwawionym od potrącenia kamykiem. Wreszcie, po chwili milczenia, swoim ostrym głosem:
— Pójdzie ksiądz? — zapytał.
A gdy ksiądz Mouret nie odpowiedział, mówił dalej:
— Niech się ksiądz pilnuje! Znów ksiądz w grzech popada... Dość było, by przeszedł ten człowiek i ciało księdza drgnęło całe. Widziałem ja przy blasku księżyca, że zbladł ksiądz jak dziewczyna... Niech się ksiądz pilnuje, powtarzam! Tym razemby Pan Bóg nie przebaczył Popadłby ksiądz w ostatnią zgniliznę... A, podłe błoto, sprośność to odnosi nad tobą zwycięztwo!
Wtedy ksiądz podniósł nareszcie oblicze. Płakał gorzko, w milczeniu. Rzekł z jakąś pełną bólu słodyczą:
— Dlaczego Brat mówi do mnie w ten sposób?... Patrzy Brat na mnie ciągle i zna walki każdej godziny. Nie trzeba wątpić o mnie, trzeba mi zostawić siły, bym siebie zwyciężył.
Te słowa proste i nieme łzy, przybierały wśród nocy cechy tak wzniosłego bólu, że sam brat Archangiasz mimo swej gburowatości, zmieszał się. Nie dodał ani słowa, otrzepując swą sutanę, ocierając krwawiący się policzek. Kiedy już byli przed domem Bambousse’a nie chciał wejść. Siadł sobie o parę kroków na przewróconym pudle starego wozu i czekał z cierpliwością psa.
— Ksiądz proboszcz przyszedł! — krzyknęły razem wszystkie Bambousse’y i Brichety, od stołu.
I znowu ponalewano szklanki. Ksiądz Mouret musiał wziąć jedną. Wesela nie było. Tylko wieczorem, po obiedzie, postawiono na stole piędziesięciolitrowy opleciony gąsior, który miano wypróżnić przed udaniem się do łóżka. Było ich dziesięć osób, a już ojciec Bambousse przechylał jedną ręką butlę, zkąd wino płynęło już tylko cienką czerwoną nitką. Rozalia, bardzo wesoła, maczała podbródek małego w swojej szklance, a duży Fortunat tymczasem pokazywał różne sztuczki, podnosił krzesła zębami i t. p. Wszyscy przeszli do pokoju. Zwyczaj kazał, by proboszcz wypił w nim nalane sobie wino. To właśnie nazywano „pobłogosławieniem pokoju“. Przynosiło to szczęście, nie dopuszczało bójek w małżeństwie. Za czasów księdza Caffin, wesoło to się odbywało, bo stary ksiądz lubił się pośmiać; słynął nawet ze sposobu, w jaki wychylał szklankę, nie zostawiając ani kropli na dnie, zwłaszcza, że kobiety w Artodach twierdziły iż każda kropla pozostawiona, to był jeden rok miłości mniej dla stadła. Wobec księdza Moureta nie tak głośno żartowano. Wypił jednak duszkiem, co zdaje się bardzo pochlebiło ojcu Bambousse. Stara Brichet skrzywiła się, patrząc na dno szklanki, gdzie trochę wina zostało. Przed łóżkiem, jeden wuj, który był łanowym, puszczał się na bardzo grube żarty. Śmiała się z nich Rozalia, którą duży Fortunat przez rodzaj pieszczoty, przewrócił na brzeg materaców. A gdy każdy znalazł jakieś słowo swawolne, powrócili do sali. Wincenty i Katarzyna zostali tu byli sami. Wincenty, stojąc na krześle, pochylał ogromny gąsior w swych objęciach, wysączając zeń resztę do otwartych ust Katarzyny.
— Dziękuję, księże proboszczu — zawołał Bambousse, odprowadzając księdza. Zatem, pobrali się, już ksiądz proboszcz teraz kontent. A łotry! Jeżeli ksiądz myśli, że Pater i Ave będą oni odmawiali za chwilę... Dobranoc, dobrej nocy życzę księdzu proboszczowi.
Brat Archangiasz zwolna opuścił wóz, na którym siedział.
— Żeby dyabeł żaru między nich nasypał tak ażby pozdychali — szepnął.
Nie otwierał już ust. Towarzyszył księdzu Mouretowi aż na probostwo. Tu zaczekał, nie odchodząc aż drzwi zostały zamknięte i odwracał się jeszcze parę razy za siebie, aby się przekonać, że ksiądz nie wychodzi. Skoro ksiądz dostał się do swego pokoju, rzucił się na łóżko w ubraniu, twarzą do poduszki, zatykając rękami uszy, aby wreszcie nic nie widzieć, nie słyszeć. W zupełnej niemocy, usnął jak zabity.
Nazajutrz była niedziela. Ponieważ Podwyższenie Krzyża świętego przypadło w dzień sumy, ksiądz Mouret chciał święcić tę uroczystość religijną z niezwykłym przepychem. Przejął się szczególniejszem nabożeństwem do Krzyża; na miejsce statuetki Niepokalanego Poczęcia, w swoim pokoje, postawił duży krucyfiks z czarnego drzewa, przed którym spędzał długie godziny na modlitwie. Podnieść Krzyż i postawić go przed sobą, ponad wszystkie rzeczy, w chwale, jako jedyny cel swego życia, to dawało mu siły do cierpienia i walki. Pragnął być na krzyżu jak Chrystus, miąć koronę cierniową na głowie, ręce i nogi przebite, bok otwarty. Jakimże był tchórzem, gdy śmiał się skarżyć na jakiś ból kłamliwy, gdy jego Bóg cały krwią ociekał z uśmiechem Odkupienia na ustach? I jakkolwiek nędzna była, ofiarowywał boleść swą na całopalenie, w końcu posuwał się aż do zachwytu, aż do złudzenia, że krew istotnie płynie z jego czoła, z członków, z piersi. Były to chwile ulgi, wszystko co w nim było nieczystego, spływało przez te rany. Prostował się z jakiemś bohaterstwem męczeńskiem, pożądał strasznych katuszy, by je znieść bez drgnienia.
Zaraz o świcie ukląkł przed krzyżem. I łaska spłynęła obfita jak rosa. Nie czynił wysiłków, zgiął tylko kolana i napełniła mu serce, przenikając aż do kości z jakąś przedziwną słodyczą. Wczoraj konał z udręczenia a nie było jej. Nieraz pozostawała długo głuchą na żałość potępieńca, zaś często przychodziła w pomoc, gdy już tylko dziecinnym ruchem ręce umiał złożyć. Tego rana było to jakieś ubłogosławienie, spoczynek zupełny, wiara całkowita. Zapomniał udręczeń swych z dni poprzednich. Oddał się cały zwycięzkiej radości Krzyża. Czuł, że przyodziewa się w zbroję tak mocną, iż świat nie miał doń przystępu. Kiedy zeszedł, miał w sobie pogodę i zwycięztwo. Teuse, uradowana, poszła przyprowadzić Dezyderyę, by ją uściskał. Obie klaskały w ręce, wołając, iż od sześciu miesięcy nie wyglądał jeszcze tak dobrze.
W kościele, podczas sumy, ksiądz ostatecznie odnalazł Boga. Oddawna nie zbliżał się do ołtarza z takiem rozrzewnieniem. Musiał się powstrzymywać, by nie wybuchnąć płaczem, lgnąc ustami do ołtarza. Była to suma uroczysta. Wuj Rozalii śpiewał przy pulpicie na chórze basowym głosem, którego chrapliwe dźwięki napełniały nizkie sklepienie, niby muzyką organów. Wincenty, ubrany w komżę, zbyt szeroką, która niegdyś należała do księdza Caffin, bujał starą srebrną kadzielnicą, niesłychanie zajęty odgłosem łańcuszków, kadząc bardzo wysoko, by otrzymać dużo dymu, spoglądając za siebie, czy też kto od tego kaszle. Kościół był prawie pełny. Chciano zobaczyć malowania księdza proboszcza. Chłopki śmiały się, że tak ładnie pachnie; zaś mężczyźni, stojąc w głębi pod chórem, kiwali głowami za każdą głośniejszą nutą śpiewaka. Przez okna wchodziło słońce, przesiewając się przez papierowe szyby, rozrzucając po świeżo obielonych ścianach, mieniącą się, jasną morę, bardzo wesołą, na której cienie kobiecych czepków wyglądały jak wielkie motyle Nawet sztuczne bukiety, stojące na stopniach ołtarza, miały w sobie coś z wilgotnego rozradowania kwiatów świeżo zerwanych. Kiedy ksiądz obrócił się, by pobłogosławić obecnych, doznał jeszcze żywszego wzruszenia na widok kościoła, takiego czystego, tak pełnego ludzi, tak zalanego światłem, muzyką, wonią kadzideł.
Po offertorium, szmer jakiś przebiegł pomiędzy chłopkami. Wincenty, podniósłszy z ciekawością głowę, o mało nie wyrzucił całego żaru z kadzielnicy na ornat księdza. A gdy ten surowo nań spojrzał, chcąc się usprawiedliwić, szepnął.
— To wuj księdza proboszcza wszedł właśnie.
W głębi kościoła, przy jednej z wązkich, drewnianych kolumn podtrzymujących chór, ksiądz Mouret spostrzegł doktora. Nie miał on dziś swojej zwykłej dobrotliwej twarzy z lekko szyderskim uśmiechem. Zdjął kapelusz i stał poważny, chmurny, śledząc mszę z widoczną niecierpliwością. Widowisko księdza przy ołtarzu, jego skupienie, powolne ruchy, zupełna pogoda jego twarzy, zdawały się stopniowo wzmagać zniecierpliwienie doktora. Nie mógł doczekać końca mszy. Wyszedł, i krążył koło swego kabryoletu i konia, przywiązanego do jednej z okiennic probostwa.
— No Cóż? czy ten człowiek nigdy nie skończy swojego nabożeństwa? — zapytał Teuse, powracającej z zakrystyi.
— Już koniec — odpowiedziała. — Proszę wejść do salonu... Ksiądz proboszcz rozbiera się. Wie że pan jest tutaj.
— Ba, byłby chyba ślepy — mruknął doktór, wchodząc za nią do pokoju ponurego, z twardemi meblami, który ona nazywała pompatycznie salonem.
Przechadzał się przez kilka minut wzdłuż i wszerz. Zimny, smutny pokój powiększał jego zły humor. Nie przestając chodzić, uderzał laską po zniszczonem włosiu krzeseł, odzywając się tępo jak kamienie. Potem, zmęczywszy się, zatrzymał, przed kominkiem, gdzie duży święty Józef, okropnie wymalowany, następował miejsce zegara.
— A, to nienajgorzej — rzekł — kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.
I podchodząc do księdza:
— Czy wiesz, żeś mię uraczył połową mszy? Dawno mi się to już nie zdarzyło... Koniec końców zależało mi na tem, by się dziś koniecznie z tobą widzieć. Chciałem z tobą pomówić.
Nie dokończył. Patrzył na księdza ze zdumieniem. Nastąpiło milczenie.
— Ty, to jesteś zdrów — zaczął wreszcie zmienionym głosem.
— Tak, jestem daleko zdrowszy — rzekł ksiądz Mouret, uśmiechając się. Spodziewałem się wuja dopiero we czwartek. To nie wuja dzień, niedziela... Wuj ma mi coś do powiedzenia?
Wuj Paskal nie odpowiedział zaraz. W dalszym ciągu przypatrywał się księdzu. Ten był jeszcze cały nasiąknięty ciepłem kościelnem; włosy jego zatrzymały woń kadzidła, a oczy wzruszenie radością Krzyża. Wuj spuścił głowę wobec tego zwycięzkiego spokoju.
— Wracam z Paradou — ozwał się nagle. — Jeanberaat przychodził po mnie dziś w nocy... Widziałem Albinę... Niepokoi mię ona. Trzeba, by z nią ostrożnie postępowano.
Mówiąc, ciągle uważał na księdza. Ale nie spostrzegł, by mu chociaż raz drgnęły powieki.
— Ostatecznie, ona ciebie pielęgnowała — dodał ostrzej. Bez niej, mój chłopcze, byłbyś może teraz w celi, w Tulettes, z kaftanem waryatów na plecach... Słuchajże, obiecałem że ją odwiedzisz. Zabieram cię ze sobą. To na pożegnanie. Ona chce wyjechać.
— Ja mogę tylko modlić się za osobę, o której mowa — rzekł ksiądz Mouret łagodnie.
A kiedy doktór uniósł się gniewem, uderzając laską w kanapę:
— Księdzem jestem, nie mam nic, prócz modłów — dokończył z prostotą, głosem bardzo stanowczym.
— Ach, więc tak, ty masz racyę! — zawołał wuj Paskal, osuwając się na fotel, bo nogi drżały pod nim. Waryat stary ze mnie. Tak, płakałem w moim kabryolecie jadąc tutaj, płakałem jak dziecko... Ot co to znaczy żyć wśród książek. Doświadczenia robi się wyborne, ale postępuje się jak niegodziwiec... Czyż mogłem przypuszczać, że się to tak źle skończy?
Wstał, zrozpaczony, począł znów chodzić.
— Tak, tak, powinienem był przewidzieć. To było logiczne. A z tobą, miało się stać szkaradnem. Ty nie jesteś takim człowiekiem jak wszyscy... Ale słuchaj, wierz mi, że byłeś zgubiony. Ta atmosfera, którą ona cię otoczyła, była dla ciebie jedynem ocaleniem od szaleństwa. Zresztą, słyszysz co mówię, nie potrzebuję ci powtarzać jak wtedy z tobą było. To jedna z najświetniejszych moich kuracyj. Ale wcale z niej dumny nie jestem, bo teraz, patrz, biedna dziewczyna z tego umierał...
Ksiądz Mouret stał ciągle, bardzo cichy, ze swoim promiennym spokojem męczennika, którego nic ludzkiego zająć już nie może.
— Bóg okaże jej miłosierdzie — rzekł.
— Bóg, Bóg! — mruknął doktór głucho — gdyby nie on rzeczby się ułożyła...
I podnosząc głos, mówił znowu:
— Wszystko obrachowałem. I to właśnie najokropniejsze! Ach, głupiec ze mnie... Przez miesiąc miałeś być rekonwalescentem. Cień drzew, świeży oddech dziecka, cała ta młodość miała cię postawić na nogi. Z drugiej strony dziecko pozbyłoby się swej dzikości, wyładniałoby przy tobie i we dwóch zrobilibyśmy z niej pannę, którąbyśmy wydali za mąż. I tak było doskonale... Ale też, czy mogłem przypuścić, że ten stary filozof Jeanbernat na krok od swoich sałat nie odejdzie! Prawda, że ja również nie ruszyłem się z mego laboratoryum. Miałem studya rozpoczęte... I to moja wina! Łotr ze mnie!
Tchu mu brakło, chciał wyjść. Szukał wszędzie swego kapelusza, który miał na głowie.
— Do widzenia — jąkał — odjeżdżam... Zatem, odmawiasz? Słuchaj, zrób to dla mnie; widzisz jak bardzo cierpię. Przysięgam ci, że potem ona odjedzie. To rzecz ułożona... Mam tu kabryolet. W godzinę będziesz tu z powrotem... Chodź, proszę cię.
Ksiądz odpowiedział ruchem szerokim, jednym z tych, które doktór widział u niego przy ołtarzu.
— Nie — rzekł — nie mogę.
I odprowadzając wuja, dodał:
— Proszę jej powiedzieć, by uklękła i błagała Boga... Bóg ją wysłucha, jak mnie wysłuchał; wspomoże ją jak umie wspomógł. Niema innego zbawienia!...
Doitór spojrzał mu w oczy, i ruszył ramionami.
— Dowidzenia — powtórzył. — Zdrów teraz jesteś. Jużem ci niepotrzebny!...
Gdy odwiązywał konia, Dezyderya, posłyszawszy dopiero głos jego, przybiegła. Uwielbiała wuja. Kiedy była młodszą, słuchał jej paplaniny całemi godzinami, nieumęczony. Teraz jeszcze psuł ją, interesował się jej gospodarstwem, potrafił nawet spędzić z nią raz całe popołudnie wśród kur i kaczek, uśmiechając się do niej swojemi badawczemi oczami uczonego. Nazywał ją „dużym głuptasem“, tonem pieszczotliwego uwielbienia. Zdawał się stawiać ją daleko wyżej od innych dziewcząt. To też rzuciła mu się na szyję ze szczerą czułością. Zawołała:
— Zostaniesz? Będziesz na śniadaniu?
Pocałował ją, odmawiając, oswobodzając się z jej uścisku z kwaśną miną. Ona śmiała się; uwiesiła się znów u jego ramion.
— Źle zrobisz — mówiła. — Mam jaja ciepłe jeszcze. Pilnowałam kur. Zniosły czternaście dziś rano... I zjedlibyśmy kurczaka, białego, tego co bije tamte. Byłeś tu we czwartek, kiedy on wybił oko temu dużemu, pstremu.
Wuj był ciągle zagniewany. Niecierpliwił go węzeł przy uździe, którego nie mógł rozplątać. Wtedy ona zacięła skakać dokoła niego, klaszcząc w ręce, wyśpiewując:
— Zostaniesz, zostaniesz... Zjemy go, zjemy go!
I gniew wuja nie mógł się ostać dłużej. Podniósł głowę, uśmiechnął się. Ona była nazbyt zdrowa, nazbyt żyjąca, nazbyt prawdziwa. Miała wesołość szeroką, naturalną, szczerą, jak promienie słońca ozłacające jej skórę.
— Duży głuptas! — szepnął zachwycony.
I biorąc ją za ręce, podczas gdy ona ciągle skakała:
— Słuchaj, nie dzisiaj. Mam jedną biedną dziewczynę co jest chora. Ale przyjadę kiedyindziej... Obiecuję ci.
— Kiedy? We czwartek — nalegała. — Wiesz, krowa jest cielna. Smutna jakaś od dwóch dni. Ty jesteś doktorem, mógłbyś może dać jej jakie lekarstwo.
Ksiądz Mouret, który stał spokojnie, nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Doktór wsiadł wesoło do kabryoletu, mówiąc:
— Otóż to, będę leczył krowę... Zbliż się, niech cię uściskam, ty duży głuptasie! Pachniesz ładnie, pachniesz zdrowiem. I więcej jesteś warta, niż wszyscy. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak mój duży głuptas, ziemia byłaby zbyt piękną.
Cmoknął na konia i dalej mówił sam ze sobą podczas kiedy kabryolet zjeżdżał po zboczu.
— Tak, bydła, tylko bydłaby potrzeba. Byłoby to piękne, byłoby wesołe, byłoby silne. Ach, marzenie!... Udało się dobrze dla córki, która jest tak szczęśliwa jak jej krowa. Nie udało się dla chłopca, co kona w swej sutanie. Trochę więcej krwi, trochę więcej nerwów, i przepadło! Zwichnięte życie... Prawdziwe Rougony i prawdziwe Macquarty, te tu dzieci koniec całej bandy, zwyrodnienie ostateczne.
I popędzając konia, wjechał kłusem na wzgórze wiodące do Paradou.
Niedziela, była dniem licznych zajęć dla księdza Moureta. Miewał nieszpory, które odprawiał zwykle przed pustemi krzesłami, ponieważ, nawet stara Brichet nie posuwała swej pobożności do bywania w kościele popołudniu. Potem, o godzinie czwartej, Brat Archangiasz przyprowadzał chłopców ze swej szkoły, aby ksiądz proboszcz wysłuchał ich z katechizmu. To przesłuchiwanie przeciągało się czasem do późna. Skoro dzieci okazywały się nazbyt niepohamowanemi, przywoływano Teuse i ta straszyła je swą-miotłą.
Owej niedzieli, koło czwartej, Dezyderya sama była na probostwie. Nudząc się, pomyślała o narwania trawy dla królików i poszła na cmentarz, gdzie rosły wspaniałe maki, ulubiony przysmak królików. Wlokła się na kolanach pomiędzy grobami i przynosiła pełne fartuchy soczystego zielska, które jej zwierzęta żarłocznie rozchwytywały.
— O, jakie piękne maki! — mruknęła uszczęśliwiona, przyklękając przed pomnikiem księdza Caffin.
Ze szczeliny na tym pomniku, wyrastały w istocie wspaniałe maki, rozkładając na nim swoje kwiaty. Napełniła sobie właśnie fartuch, gdy zdało jej się, iż słyszy jakiś niezwykły szmer. Jakby chrzęst gałęzi, jakby staczanie się drobnych kamyków — słychać było z przepaści, ciągnącej się wzdłuż cmentarza z jednej strony, a będącej łożyskiem Mascle, strumienia spływającego ze wzgórz Paradou. Spadzistość była tam tak stroma, tak nieprzebyta, iż Dezyderyi przyszedł na myśl jaki pies zabłąkany, lub koza uciekająca. I zbliżyła się żywo. Gdy się pochyliła, zdumienie ją ogarnęło. Spostrzegła wpośród cierni dziewczynę, posługującą się najdrobniejszemi szczerbami skały ze zręcznością nadzwyczajną.
— Ja podam ci rękę — zawołała do niej. — Toż to można kark skręcić.
Dziewczyna, widząc iż ją zobaczono, żachnęła się, jakby chciała zejść napowrót. Podniosła jednak głowę, ośmieliła się i przyjęła wyciągniętą ku sobie rękę.
— O, ja cię poznaję — mówiła Dezyderya ucieszona — puszczając fartuch, by ją objąć, ze zwykłą sobie dziecinną pieszczotliwością. Ty mi dałaś kosy. Pomarły, kochane maleństwa... Bardzo byłam zmartwiona. Poczekaj, ja wiem twoje imię. Słyszałam je. Teuse mówi je często, jak niema Sergiusza. Bardzo mi nakazywała, by go nie powtarzać... Poczekaj, przypomnę sobie...
Chmurzyła się, czyniąc wysiłki pamięci. Znalazłszy wreszcie, rozweseliła się napowrót, napawając się raz po raz muzyką tego imienia.
— Albina! Albina!... To bardzo ładne. Z początku myślałam, że jesteś sikorą, bo miałam sikorę, którą nazywałam jakoś tak podobnie, nie wiem już dobrze.
Albina nie uśmiechnęła się. Była bardzo blada z ogniem gorączki w oczach. Kilka kropli krwi sączyło się na jej rękach. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła prędko:
— Nie, zostaw. Powalasz sobie chustkę, ocierając mię. To nic, takie sobie ukłucia... Nie chciałam iść gościńcem, bo by mię widziano. Wolałam pójść strumieniem. Sergiusz jest?
To imię wymówione poufale z tłumionym ogniem, nie zadziwiło Dezyderyi. Odpowiedziała, że jest w kościele i ma katechizm z dziećmi.
— Nie trzeba głośno mówić — dodała — kładąc palec na ustach. Sergiusz zabrania mi głośno mówić kiedy jest katechizm... I przyszliby nas łajać... Pójdziemy sobie do stajni, dobrze? Tam doskonale jest; będziemy rozmawiały.
— Ja chcę widzieć się z Sergiuszem — rzekła z prostotą Albina.
Duże dziecko zniżyło jeszcze głos. Rzucała ukradkowe spojrzenia na kościół, mrucząc:
— Tak, tak... Dopiero Sergiusz się złapie. Chodź ze mną. Schowamy się, będziemy się sprawiały po cichutku. Ach, jak to wybornie!
Podjęła wiązkę traw, co się była wyśliznęła z jej fartucha.
Wyszła i cmentarza, powróciła na probostwo z niesłychanemi ostrożnościami, polecając Albinie, by chowała się za nią i kurczyła, aby być jaknajmniejszą. Kiedy się kryły obie, biegnąc po gospodarskim dziedzińcu, spostrzegły Teuse, przechodzącą przez zakrystyę, ale zdawała się ich nie widzieć.
— Cicho, cicho! — powtarzała Dezyderya uradowana — kiedy przysiadły w głębi stajni. Teraz nikt już nas nie znajdzie... Jest słoma. Wyciągnijże się.
Albina musiała usiąść na wiązce słomy.
— A Sergiusz? — zapytała z uporem wyłącznej myśli.
— Właśnie, słychać jego głos... Kiedy klaśnie w dłonie, to będzie koniec, malcy sobie pójdą.. Słuchaj, opowiada im jakąś historyę.
Głos księdza Moureta dochodził w istocie, bardzo złagodzony, przez drzwi od zakrystyi, które Teuse zapewne otworzyć musiała. Był to jakby powiew religijny, szmer, w którym po trzykroć wracało imię Jezus. Albina zadrżała. Zrywała się już, by lecieć za tym głosem kochanym, którego pieszczotliwość poznawała, gdy dźwięk jakby znikł, stłumiony przez drzwi nagle zamknięte.
Wtedy usiadła znowu, zdawała się czekać, cisnąc ręce jedną o drugą, cała oddana myśli płonącej w głębi jasnych jej oczu. Dezyderya, leżąc u jej stóp, patrzyła na nią z naiwnem uwielbieniem.
— O, ty jesteś piękna! — szepnęła. — Podobna jesteś do jednego obrazka, który Sergiusz miał w swoim pokoju. Ona była cała biała jak ty. Miała duże włosy spadające na plecy. I pokazywała swoje serce czerwone tu, w tem miejscu gdzie czuję twoje bijące... Nie słuchasz mnie, jesteś smutna... Bawmy się, dobrze?
Przerwała sobie, wołając przez zęby, tłumiąc głos.
— Łotry, zdradzą nas jeszcze!...
Trzymała dotąd zielska w fartuchu i zwierzęta obiegły ją. Gromada kur przybiegła gdakając, zwołując się, dziobiąc zwieszające się źdźbła zielone. Koza wsuwała ukradkiem głowę pod jej ramię, szczypiąc szerokie liście. Nawet krowa, przywiązana do ściany, naciągała sznur, wydłużając pysk, dmuchając swoim gorącym oddechem.
— Ach, złodziejki! — powtarzała Dazyderya. To dla królików!... Dajcież mi pokój. Ty, dostaniesz zaraz po głowie. A ciebie, niech jeszcze złapię, to ci ogon podskubię... Niechże was licho, ręceby mi zjadły!
Biła kozę po pyszczku, rozpędzała kury nogą, uderzała krowę ze wszystkich sił pięściami. Ala zwierzęta otrząsały się, powracały żarłoczniejsze, skakały na nią, ogarniały ją, wydzierały jej fartuch. Mrugając, szeptała Albinie do ucha, jakby zwierzęta mogły posłyszeć:
— Nie zabawneż one, te pieszczochy! Poczekaj, zobaczysz jak będą jadły.
Albina patrzyła poważnie.
— No dalej, uspokójcie się — mówiła Dezyderya. — Wszyscy dostaniecie. Ale każdy po kolei... Wielka Liza najprzód. Smakuje ci, co?
Wielka Liza była to krowa. Zmiażdżyła powoli tęgą garść liści z grobu księdza Caffin. Nitka śliny wisiała jej u pyska. Dwoje, brunatnych oczu patrzyło z łagodną pożądliwością.
— A teraz ty — mówiła dalej Dazyderya — zwracając się do kozy. O, wiem, że chcesz maków. I wolisz kwitnące, prawda, z pączkami, coby ci pękały pod zębami?... Masz, ot naprawdę prześliczne. One są z tego kąta na lewo, gdzie przeszłego roku grzebana...
Mówiąc, podawała kozie bukiet krwawych kwiatów, które zwierzę gryzło. Kiedy już tylko łodygi w jej ręku zostały, wetknęła mu je w zęby. Z tyłu, kury zajadle szarpały jej suknię. Rzuciła im dzikie cykorye i jaskry, które pozrywała wkoło starych płyt, ułożonych wzdłuż ściany kościoła. Kury wydzierały sobie, jaskry zwłaszcza, z taką żarłocznością, z taką wściekłością skrzydeł i ostróg, że reszta drobiu posłyszała. Teraz nastąpił zalew. Wielki płowy kogut Aleksander, pierwszy się zjawił. Dziobnął jeden jaskier, przeciął go na dwoje, bez skosztowania. Gdakał, zwołując kury pozostałe na dworze, cofając się, by je zachęcić do jedzenia. I weszła jedna biała kura, potem czarna, potem cały szereg kur, które potrącały się, właziły sobie na karki, płynęły wreszcie niby fala pierza. Za kurami przyszły gołębie, kaczki, gęsi, wreszcie indyki. Dezyderya zatopiona, zagubiona wpośród tej żyjącej fali, śmiała się, powtarzając:
— To tak zawsze, ile razy przyniosę zielska z cmentarza. Pozabijałyby się, żeby choć trochę dostać. To zielsko musi mieć jakiś smak...
I broniła się, podnosząc do góry ostatnie garście, by je uratować przed temi żarłocznemi dziobami podnoszącemi się ku niej, powtarzając, że trzeba zostawić trochę dla królików, że się pogniewa, że wszystkie pójdą na suchy chleb. Ale miękła. Gęsi ciągnęły ją za końce fartucha, tak mocno, iż mało nie padała. Kaczki dziobały jej stopy. Dwa gołębie na głowę jej wleciały. Kury siadały aż na jej ramionach. Była to zajadłość zwierząt czujących żer, tęgie, krwiste maki i soczyste jaskry, gdzie było trochę życia umarłych. Zanadto się śmiała, czuła, iż już, już się pośliźnie i puści ostatnie dwie garści, kiedy straszne mruczenie rozsiało postrach dokoła niej.
— To ty, grubasie — rzekła zachwycona. — Zjedz je. Uwolnij mnie.
Weszła świnia. Nie było to już prosię, różowe jak świeżo pomalowana zabawka, z ogonkiem z tyłu podobnym do kawałka szpagatu; ale duża świnia, okrągła, z grzbietem pokrytym ostrym jedwabiem, śniącym od tłuszczu. Brzuch miała koloru bursztynowego od leżenia w gnoju. Z ryjem naprzód podanym, tocząc się na łapach, wpadła pomiędzy drób, dzięki czemu Dezyderya mogła się wymknąć i pobiedz oddać królikowi to trochę zielska, co go udało się jej ocalić. Gdy powróciła, było już spokojnie. Gęsi kołysały mięko szyje, głupie, ciche; indyki i kaczki odchodziły sobie po pod marami, ostrożnie rozstawiając nogi aż od uda, jakby były kalekie; kury szczebiotały z cicha, dziobiąc niewidzialne ziarno w twardej ziemi stajni; Świnia zaś, koza, duża krowa, jakby sen je zwolna ogarniał, mrugały powiekami. Na dworze zaczynał padać deszcz ulewny.
— Ot tak, ulewa — rzekła Dezyderya — siadając na słomie, wstrząsając się lekko. Najlepiej będzie jak tu zostaniecie, kochaneczki, jeżeli nie chcecie zmoknąć.
Zwróciła się do Albiny, dodając:
— Jaką gapiowatą minę mają, co? One budzą się tylko do jedzenia, te zwierzęta.
Albina była ciągle milczącą. Śmiechy tej ładnej dziewczyny, szamoczącej się wpośród tych szyj żarłocznych, tych dziobów chciwych, co ją łaskotały, całowały, zdawały się chcieć jeść jej ciało, uczyniły ją jeszcze bledszą. Tyle wesołości, tyle zdrowia, tyle życia, do rozpaczy ją przywodziło. Zaciskała swe zgorączkowane ramiona, próżnię cisnąc do swych piersi, usychających w opuszczeniu.
— A Sergiusz? — zapytała tym samym głosem, wyraźnym i upartym.
— Cicho! — rzekła Dezyderya — Dopiero co go słyszałam, jeszcze nie skończył... Hałasowaliśmy porządnie przed chwilą. Chyba że Teuse ogłuchła dzisiaj... Siedźmyż teraz spokojnie. Przyjemnie słuchać jak deszcz pada.
Ulewa wchodziła przez drzwi otwarte, bijąc w próg wielkiemi kroplami. Kury, zaniepokojone, wyjrzawszy, cofnęły się potem aż w głąb stajni. Wszystkie zwierzęta chroniły się tu wokoło spódnic obu dziewcząt, z wyjątkiem trzech kaczek, które poszły sobie spokojnie przechadzać się po deszczu. Świeżość wody padającej na dworze, zdawała się spędzać do środka wszystkie gorące opary dziedzińca. Bardzo gorąco było w słomie. Dezyderya przyciągnęła dwie duże wiązki, rozłożyła się na nich jak na poduszkach. Było jej dobrze, czuła rozkosz w całem ciele.
— Pysznie tu, pysznie — szepnęła. — Połóżże się tak jak ja. Tonę, mam oparcie ze wszystkich stron, słoma łaskocze mię po szyi... A kiedy się otrzeć, to tak coś biegnie po całem ciele, jakby ci myszy uciekały pod suknią.
Ocierała się, śmiała się sama, uderzając dłońmi w słomę na prawo i na lewo, jakby się oganiała od myszy. Potem leżąc, głową na słomie, kolanami do góry, mówiła znowu:
— Czy ty u siebie w domu tarzasz się po słomie? Ja nie znam nic rozkoszniejszego. Czasem łaskoczę siebie pod stopami. To takie bardzo zabawne... A ty łaskoczesz się, powiedz?
Duży płowy kogut, zbliżywszy się z powagą, widząc ją leżącą, wskoczył jej na piersi.
— Pójdziesz, Aleksander! — krzyknęła. — Ależ to głupie zwierzę. Nie mogę się położyć, by się zaraz nie wpakował... Ciśniesz mię, drapiesz, słyszysz?...
Siedź sobie zresztą, tylko bądź grzeczny, nie dziob mi włosów.
I przestała się o niego troszczyć. Kogut trzymał się mocno przy jej staniku, mając chwilami taką minę jakby jej zaglądał pod brodę swojem płomienistem okiem. Inne zwierzęta ubliżały się do niej. Potarzawszy się jeszcze, w końcu zmęczona, zatrzymała się w wygodnej pozycyi, rozkładając się na wznak. Mówiła dalej:
— Ach, to zanadto rozkoszne, odrazu jestem zmęczona. Słoma usposabia do snu, prawda?... Sergiusz tego nie lubi. Ty może także nie. Ale w takim razie, cóż ty możesz lubić?... Powiedzno mi trochę, żebym wiedziała.
Była coraz senniejsza. Przez chwilę patrzyła szeroko otwartemi oczami, jakby zastanawiając się nad tem, jakich przyjemności nie zna. Poczem spuściła powieki, uśmiechając się spokojnie w zupełnem zadowolnieniem. Zdawało się że śpi, ale po kilku minutach otworzyła znowu oczy, mówiąc:
— Krowa będzie miała cielę... Ot i wielka rozkosz. Będę się tem cieszyć więcej, niż wszystkiem.
I zapadła w głęboki sen. Zwierzęta ostatecznie powyłaziły na nią. Była to fala żyjących piór, co ją okrywała. Kury zdawały się wysiadywać jej stopy. Gęsi kładły swe puszyste szyje na jej udach. Z lewej strony świnia ogrzewała jej bok, a z prawej koza wsunęła swą brodatą głowę pod pachę. Wszędzie po trochu sadowiły się gołębie, na dłoniach otwartych, w zagięciu kibici, przy ramionach. A ona, rumiana cała, spała tak, głaskana silniejszym oddechem krowy, przyciśnięta ciężarem wielkiego koguta, który zsunął się poniżej piersi, z opadającemi skrzydłami, z płonącym grzebieniem, piekąc ją poprzez suknie, płomiennem dotknięciem płowego brzucha.
Na dworze, deszcz padał drobniejszy. Promienie słońca wymykające się szeroką wstęgą z kąta jednej chmury, złociły kurzawę lecącej wody. Albina, nieruchoma, patrzyła na śpiącą Dezyderyę, tę okazałą dziewczynę, której wystarczało tarzanie się po słomie. I onaby pragnęła, taką być znużoną i omdlałą, zasypiającą z rozkoszy, z powodu kilku słomek co połaskotały jej szyję. Patrzyła z zazdrością na tęgie ramiona, twardą pierś, na to życie czysto cielesne w rodzajnem cieple gromady zwierząt, na ten rozkwit czysto zwierzęcy, czyniący z tego tłustego dziecka, spokojną siostrę dużej krowy biało-czerwonej. Myślała, iż dobrzeby było, kochaną być przez płowego koguta, i kochać samej tak jak rosną drzewa, naturalnie i bez wstydu. Ziemia to zaspakajała Dezyderyę na wznak leżącą.
Tymczasem deszcz ustał był zupełnie. Trzy miejscowe koty, jeden za drugim, biegły przez dziedziniec, popod mur, z nieskończonemi ostrożnościami, by się nie zamoczyć. Zajrzały do stajni, przyszły prosto do śpiącej, mrucząc, kładąc się przy niej z łapkami na niej opartemi. Moumou, duży kot czarny, usadowiwszy się przy twarzy, począł delikatnie lizać jej podbródek.
— A Sergiusz? — szepnęła machinalnie Albina.
Gdzież tkwiła przeszkoda? Co jej przeszkadzało napawać się tak szczęściem wśród natury? Dla czego ona nie kochała, dla czego nie była kochaną w pełnem świetle, swobodnie, tak jak rosną drzewa? Nie wiedziała, czuła się opuszczoną, pognębioną na wieki. I czuła jakiś dziki upór, jakąś potrzebę pochwycenia znów swego dobra w objęcia, ukrycia go, posiadania go jeszcze. Wstała. Drzwi od zakrystyi właśnie znowu otworzono; dało się słyszeć lekkie klaśnięcie w dłonie, a po niem wrzawa gromady dzieci stukających sabotami po posadzce; katechizm się skończył. Wyszła po cichu ze stajni, gdzie czekała przez całą godzinę, w gorącym kurnikowym oparzę. Przesuwając się przez kurytarzyk od zakrystyi, spostrzegła plecy Teuse, która weszła do kuchni, nie oglądając się za siebie. Pewna że jej niewidziano, popchnęła drzwi przytrzymując je, by się zamknęły napowrót bez hałasu. Była w kościele.
Z początku nie zobaczyła nikogo. Na dworze deszcz padał znowu, deszcz drobny, nieustający. Kościół wydał jej się cały szary. Przeszła za wielkim ołtarzem, zbliżyła się aż do ambony. Pośrodku nawy, były tylko ławki porzucone w nieładzie przez chłopców z katechizmu. Wahadło zegara odzywało się głucho w całej tej pustce. Wtedy chciała zastukać w konfesyonał, który spostrzegła na drugim końcu. Ale przechodząc przed kaplicą umarłych, ujrzała księdza Moureta, pochylonego na klęczkach u stóp wielkiego zakrwawionego Chrystusa. Nie ruszał się, sądził zapewne, że Teuse ustawia za nim ławki na swoje miejsca. Albina położyła rękę na jego ramieniu.
— Sergiuszu — rzekła — przychodzę po ciebie.
Ksiądz drgnął, podnosząc głowę, blady bardzo. Pozostał na klęczkach, przeżegnał się, z szeptem modlitwy zabłąkanym jeszcze na ustach.
— Ja czekałam — mówiła. — Co rana, co wieczora, patrzyłam, czy nie idziesz. Rachowałam dni, potem już nie rachowałam. A teraz, całe tygodnie... Więc, kiedy się dowiedziałam, że ty nie przyjdziesz, przyszłam ja. Powiedziałam sobie: „Zabiorę go...“ baj mi ręce, chodźmy.
I podawała mu ręce, jakby chciała pomódz mu wstać. On przeżegnał się znowu. Modlił się ciągle, patrząc na nią. Uciszył pierwszy poryw swojego ciała. W tej łasce co ogarniała go od rana, niby kąpiel niebiańska, czerpał siły nadludzkie.
— Tu nie miejsce — rzekł poważnie. — Proszę odejść... Cierpienia jej zaostrzą się jeszcze.
— Ja nie cierpię już — podjęła z uśmiechem. Jestem zdrowsza, jestem wyleczona, bo widzę ciebie... Słuchaj, podawałam się za bardziej chorą, niż byłam, aby cię sprowadzono. Przyznaję się teraz. To tak jak z tą obietnicą, że wyjadę, że opuszczę okolicę, po odnalezieniu ciebie, nie wyobrażałeś sobie chyba, żebym jej dotrzymała. Ach, zapewne, jabym cię prędzej uniosła na rękach ze sobą... Inni nie wiedzą, ale ty, ty wiesz dobrze, że teraz nie mogę już nigdzie żyć, tylko przy tobie.
I szczęśliwa przybliżała się z pieszczotliwością swobodnego dziecka, nie widząc surowego chłodu księdza. Niecierpliwiła się, klasnęła radośnie w dłonie, wołając:
— Prędzej, Sergiuszu! Tyle czasu tracimy na nic. Nie trzeba namysłów. Zabieram cię ze sobą. Ba, to jasne... Jeżeli nie chcesz być widziany, pójdziemy sobie przez Mascle. Droga niewygodna, ale przyszłam nią i to bez pomocy; jak nas będzie dwoje, pomożemy sobie... Znasz tę drogę, prawda? Przechodzimy cmentarz, spuszczamy się na brzeg strumienia, a potem, trzymając się go tylko, dochodzimy aż do ogrodu. A tam, w łożyska rzeki, to jak w domu u siebie. Niema nikogo! Nic, tylko zarośla i piękne gładkie, kamienie. Łożysko jest prawie wyschnięte. Idąc, myślałam: „kiedy on będzie ze mną wkrótce, będziemy sobie szli powoli, ściskając się“... No, Sergiuszu, śpiesz się. Czekam na ciebie.
Ksiądz jakby już nie słyszał. Powrócił do swoich modłów, błagając niebo o męztwo świętych. Zanim stanął do walki ostatniej, zbroił się w ogniste miecze wiary. Przez chwilę bał się, iż ulegnie. Z bohaterstwem męczennika walczył, by przylgnąć kolanami do posadzki, kiedy słowo każde Albiny podnosiło go: serce jego szło do niej, wszystka krew w nim wzbierała, rzucała go w jej objęcia, z nieprzeparte pragnieniem całowania jej włosów.
Ona samym tylko zapachem swego oddechu obudziła i poruszyła w jednej chwili wszystkie wspomnienia ich miłości, wielki ogród, przechadzki pod drzewami, radosny ich związek. Ale zlała się nań obfita rosa łaski; męka była krótka; krew z żył mu uciekła i nie pozostało w nim nic ludzkiego. Był już tylko rzeczą Boga.
Albina musiała znowu dotknąć się jego ramienia. Niepokoiła się rozdrażniając stopniowo.
— Dlaczego nie odpowiadasz? Nie możesz odmówić, wszak pójdziesz zaraz ze mną... Pomyśl, że umrę, jeżeli odmówisz. Ale nie, to przecież niemożliwe. Przypomnij sobie. Byliśmy ze sobą i postanowiliśmy nigdy się nie rozłączać. Dwadzieścia razy przyrzekałeś to. Mówiłeś, bym wzięła ciebie całego, bym wzięła twe ciało, twój oddech, twoje życie... Chyba mi się to nie przyśniło. Niemasz ani jednego miejsca na twojem ciele, któregobyś mi nie oddał; ani jednego włosa, któryby nie należał do mnie. Masz znamię na lewem ramieniu, całowałam je, należy do mnie. Do mnie należą twoje ręce, ściskałam je w moich całemi dniami. A twarz twoja, usta, oczy, czoło — wszystko należy do mnie, do mojej miłości... Słyszysz, Sergiuszu?
Stała przed nim jak władczyni, wyciągając ręce. Powtórzyła głośniej:
— Słyszysz, Sergiuszu, mój jesteś!
Wtedy powoli, ksiądz Mouret podniósł się. Oparłszy się plecami o ołtarz, rzekł:
— Nie, myli się pani, ja jestem Boga...
Pełen był pogody. Jego twarz bez zarostu podobna była do twarzy świętego z kamienia, nieporuszonej żadnym wewnętrznym żarem. Jego sutana spadała równemi fałdami, niby czarny całun, niedając dostrzedz nic z jego ciała. Albina cofnęła się na widok ponurego widma swojej miłości. Nie odnajdowała wcale jego bujnej brody, jego bujnych włosów. Teraz pośród tych włosów obciętych, spostrzegała małą plamę, tonsurę, co ją niepokoiła jak choroba jakaś nieznana, jakaś brzydka rana, wyrastająca tam, by zabić pamięć dni szczęśliwych. Nie mogła poznać ani rąk jego niegdyś ciepłych i serdecznych, ani jego szyi giętkiej pełnej śmiechów, ani jego nóg gibkich, których bieg unosił ją w głąb zielonych gąszczów. Czyż to był ów chłopak z tęgiemi mięśniami, z widniejącym przez rozpięty kołnierz puchem na piersiach, z cerą kwitnącą pod wpływem słońca, z barkami pełnemi mocy, w którego objęciu ona jedną porę roku przeżyła? Obecnie zdawał się nie mieć już ciała, włosy z niego sromotnie opadły, cała jego męzkość ginęła pod tą suknią niewieścią, czyniąc go bezpłciowym.
— Ach — szepnęła — boję się ciebie... Sądziłeś, że umarłam, iż przywdziałeś żałobę? Zrzuć ją, weź bluzę. Zatoczysz rękawy, będziemy znowu łowili raki... Twoje ręce były takie białe, jak moje.
Podniosła rękę na sutanę jakby chciała ją zedrzeć. On odtrącił ją odpychającym ruchem, nie dotknąwszy się jej. Patrzył na nią, umacniał się przeciw pokusie, nie spuszczając jej z oczu. Zdało mu się, iż urosła. Nie była już ową dziewczynką z kwiatami polnemi, rzucającą na wiatr swój śmiech cyganki, ani kochanką w białej sukience, zginającą szczupłą kibić; zwalniającą kroku w rozmarzeniu, między szpalerami. Teraz puszek owocu jaśniał wkoło jej ust, biodra rozwinęły się swobodnie, pierś miała rozkwit pełnego kwiatu. Była kobietą ze swą długą twarzą, nadającą jej silny wyraz bujności. W jej łonie rozszerzonem drzemało życie. Na policzkach pleć jej dojrzewała zachwycająco. Więc ksiądz, owionięty cały namiętną jej wonią dojrzałej kobiety, doznawał jakiejś gorzkiej rozkoszy w stawianiu czoła ponęcie jej ust czerwonych, uśmiechom jej oczu, wabiącej piersi, upojeniu płynącemu od niej za najmniejszem poruszaniem. Urągał swej namiętności aż do upatrywania po niej tych miejsc, które niegdyś całował z takim szałem, te oczy, te kąciki ust, te wązkie skronie, delikatne jak atłas, ten kark bursztynowy, jedwabisty, jak aksamit. Nigdy, nawet w objęciu Albiny, nie zakosztował tego szczęścia, jakie czuł w udręczeniu siebie, patrząc w oczy namiętności którą odtrącał. W końcu zląkł się, czy nie ulega tu jakiej nowej zasadzce zmysłów. Spuścił oczy, rzekł łagodnie
— Nie mogę tego słuchać tutaj. Wyjdźmy, jeśli potrzeba zobopólny żal nasz powiększyć... Obecność nasza w tem miejscu, jest zgorszeniem. Jesteśmy u Boga.
— U Boga!? — zawołała Albina rozszalała, stając się napowrót dużą dziewczyną, rozbujałą swobodnie wśród natury. — Ja nieznam twojego Boga, nie chcę znać, nic mu nigdy złego niezrobiłam, a on odbiera mi ciebie. Mój wuj Jeanbernat ma zatem słuszność, mówiąc że twój Bóg jest złośliwym i pragnie przerażania ludzi i udręczania ich... Ty kłamiesz, nie kochasz mnie już...
— Bluźnierstwo! Jesteśmy u Niego — powtórzył ksiądz Mouret z siłą. Jednem tchnieniem mógłby nas w proch obrócić!...
Ona zaśmiała się dumnie, podniosła ręce, wyzywała niebo.
— Zatem — rzekła — wolisz z twojego Boga, niż mnie! Myślisz że on jest silniejszy. Wyobrażasz sobie, że on cię będzie mocniej kochał, niż ja...
Słuchaj, dzieckiem jesteś. Porzuć te dzieciństwa. Powrócimy razem do ogrodu i będziemy się kochali, i będziemy szczęśliwi, i będziemy wolni... To nazywa się żyć!...
Tym razem udało się jej objąć go wpół. Pociągała go. Ale wydobył się cały drżący z jej uścisku; oparł się znów o ołtarz, zapominając się, mówiąc jej ty, jak dawniej.
— Idź sobie — szeptał. — Jeśli kochasz mie jeszcze, idź sobie... O, Panie, przebacz jej, przebacz mnie, że kalam dom Twój. Gdybym wyszedł ztąd za nią, poszedłbym z nią może. Tutaj jestem silny! Pozwól, niech tu zostanę, broniąc cię.
Albina milczała przez chwilę. Potem rzekła głosem uspokojonym:
— To dobrze, zostańmy tutaj... Chcę z tobą mówić. Niepodobna, byś ty był niedobry. Zrozumiesz mnie. Nie dasz mi odejść samej... Nie, nie broń się. Nie będę cię już obejmowała, skoro to cię boli. Widzisz, jestem bardzo spokojna. Pomówimy sobie spokojnie, tak jak wtedy, gdyśmy błądzili a nie szukali drogi, by dłużej rozmawiać...
Uśmiechała się, mówiła dalej:
— Co do mnie, ja niewiem nic. Wuj Jeanbernat niepozwalał mi chodzić do kościoła. Mówił mi: Masz przecie ogród, po cóż będziesz chodziła do dusznej szopy?“ Rosłam sobie bardzo wesoło. Zaglądałam do gniazd, nie ruszając jaj. Nie zrywałam nawet kwiatów, z obawy, by roślinom nie sprawić cierpienia. Wiesz, że nie brałam w ręce owadów, by ich nie męczyć... A więc za co Bóg miałby się na mnie gniewać?
— Trzeba go znać, modlić się do niego, oddawać mu zawsze cześć należną — odpowiedział ksiądz.
— Toby ci sprawiło zadowolnienie, prawda? — mówiła znowu. — Przebaczyłbyś mi, kochałbyś mię jeszcze?.. Więc dobrze! Chcę tego co ty chcesz. Mów mi o Bogu, będę w niego wierzyła, będę go wielbiła. Każde twoje słowo będzie prawdą, której słuchać będę na klęczkach. Czy kiedykolwiek miałam myśl jaką różną od twojej?... Powrócimy do naszych długich przechadzek, ty będziesz mię uczył, zrobisz ze mnie co ci się podoba. O, zechciej, proszę cię!
Ksiądz Mouret pokazał na swoją sutanę.
— Nie mogę — rzekł z prostotą — jestem księdzem.
— Księdzem! — powtórzyła, przestając się uśmiechać. — Tak, wuj utrzymuje, że księża nie mają żony, ani siostry, ani matki. Więc to prawda... Ale pocóżeś przyszedł? To ty wziąłeś mię za siostrę, za żonę. Kłamałeś więc?
Podniósł swą bladą twarz, perlił się na niej pot udręczenia.
— Zgrzeszyłem — szepnął.
— Ja — mówiła ona — kiedy widziałam cię takim swobodnym, sądziłam że już nie jesteś księdzem. Myślałam że to już skończone, że będziesz bez ustanku ze mną, dla mnie... A teraz, cóż chcesz, bym uczyniła, kiedy życie mi zabierasz?
— To, co ja czynię — odpowiedział — uklęknąć, umierać na klęczkach, nie podnosić się, aż Bóg przebaczy.
— Więc jesteś podły! — rzekła jeszcze, znowu wpadając w gniew, z pogardą na ustach.
Zachwiał się, milczał. Okropne cierpienie ścisnęło go za gardło; ale siła jego przemogła boleść. Trzymał głowę prosto, uśmiechał się prawie kątami drżących ust. Albina upartem spojrzeniem wyzywała go przez chwilę. Potem z nowem uniesieniem:
— No, odpowiedz, mnie oskarżaj, powiedz że to ja chodziłam ciebie kusić. To już będzie zupełne... Słuchaj, ja pozwalam ci się wytłomaczyć. Możesz bić mię, wolałabym twoje razy, niż tę sztywność trupa. Czyż już krwi w tobie niema? Czyż nie słyszysz, że nazywam cię podłym! Tak, podły jesteś, nie powinieneś był mię kochać, kiedy nie możesz być mężczyzną... Czy to suknia ta czarna krępuje cię? Zedrzej ją. Kiedy będziesz nagi, przypomnisz sobie może...
Ksiądz, powoli, powtórzył te same słowa:
— Zgrzeszyłem, nic nie mam na moją obronę. Czynię pokutę za grzech mój, niespodziewając się przebaczenia. Gdybym zdarł moją suknię, zdarłbym moje ciało, bo oddałem się Bogu cały, duszę moją, kości moje. Jestem księdzem.
— A ja, a ja — zawołała jeszcze raz Albina.
Nie spuścił głowy.
— Niech twoje cierpienia będą mi policzone jako tyleż zbrodni! Niech będę wiecznie karany za opuszczenie, w jakiem muszę cię pozostawić! To będzie słuszne... Jakkolwiek niegodny jestem, modlę się za ciebie co wieczora.
Ruszyła ramionami z niezmiernem zniechęceniem. Gniew ją opuszczał. Była prawie litością zdjęta.
— Jesteś waryat — szepnęła. — Zostaw sobie te modlitwy. Ja przecież ciebie chcę... Nigdy ty mnie nie zrozumiesz. Miałam ci tyle rzeszy powiedzieć! A ty, ciągle tylko mię drażnisz, ciągle powtarzasz swoje historye z tamtego świata... No, słuchaj, bądźmy rozsądni oboje. Poczekajmy, aż się uspokoimy. Pomówimy jeszcze... To przecież niemożliwe bym tak odeszła. Nie mogę, zostawić ciebie tutaj. To dla tego żeś tutaj, taki jesteś jakby umarły, z takiem zimnem ciałem, że nie śmiem cię dotknąć... Nie mówmy już. Poczekajmy.
Umilkła, zrobiła kilka kroków. Oglądała kościołek. Deszcz ciągle jeszcze zalewał szyby strugami delikatnego popiołu. Światło zimne, jakby przesiąkło wilgocią, zdawało się zwilżać ściany. Za dworu żaden głos nie dochodził, prócz jednostajnego szmeru ulewy. Wróble pochowały się zapewne pod dachówki, gałęzie jarzębiny sterczały niewyraźnie, tonąc w wodnej kurzawie. Piąta godzina wybiła, wydzierając się dźwięk po dźwięku ze spękanej piersi zegara; potem cisza wzrosła jeszcze, bardziej głucha, ciemniejsza, rozpaczliwa. Malowania, zaledwie wyschnięte, nadawały wielkiemu ołtarzowi i wogóle kościołowi jakąś czystość smutną, wygląd kaplicy klasztornej, gdzie słońce się nie przedostaje. Żałosne konanie napełniało nawę obryzganą krwią cieknącą z członków dużego Chrystusa; a na ścianach czternaście obrazków Męki, roztaczało swój srogi dramat, pomalowany na żółto i czerwono, ziejący okropnością. Zycie konało tutaj, w tym dreszczu śmiertelnym, na tych ołtarzach podobnych do grobów, wpośród tej nagości żałobnych podziemi. Wszystko mówiło o mordach, nocy, strachu, pognębieniu, nicości. Ostatni jakiś powiew kadzidła błąkał się niby ostatnie tchnienie jakiej umarłej, tłumione zazdrośnie pod posadzką.
— A — rzekła wreszcie Albina — jak dobrze było na słońcu, pamiętasz?.. Raz o poranku, było to na lewo od kwietnika, chodziliśmy po pod szpaler dużych krzaków róż. Przypominam sobie kolor trawy; była prawie niebieska, a mieniła się zieloną morą. Doszedłszy do końca szpaleru, wracaliśmy napowrót, tak słodko woniał tam ten dzień słoneczny. I to był cały nasz spacer owego poranka, dwadzieścia kroków naprzód, dwadzieścia kroków w tył, chwila szczęścia, z której nie chciałeś wcale wychodzić. Pszczoły brzęczały; jakaś sikora, towarzyszyła nam ciągle, przeskakując z gałęzi na gałąź; gromady zwierząt dokoła nas szły sobie gdzie im wypadła potrzeba. Ty szeptałeś: „Jakie dobre jest życie!“ Życie, to były trawy, drzewa, wody, niebo, słońce, w którem my sami chodziliśmy jaśni, ze złocistemi włosami.
Marzyła jeszcze przez chwilę i znów mówiła:
— Życie — to było Paradou. Jakie się nam ono wydawało wielkie! Nie mogliśmy tam nigdy trafić aż do końca. Gąszcze roztaczały się aż na krańce widnokręgu ze szmerem fal. A ile błękitu nad naszemi głowami! Mogliśmy rosnąć, ulecieć, frunąć, jak obłoki, nie napotykając więcej przeszkód, niż one. Do nas należało powietrze.
Zatrzymała się, wskazała ręką niskie ściany kościoła.
— A tutaj jesteś w jamie. Nie mógłbyś rąk wyciągnąć bez skaleczenia się o kamień. Sklepienie zasłania przed tobą niebo, zabiera ci twoją część słońca. Takie to małe, że ciało twe sztywnieje, jakbyś żywy w ziemi leżał.
— Nie — powiedział ksiądz — kościół jest wielki jak świat. Bóg mieści się w nim cały.
Pokazała znów na krzyże, na Chrystusów konających, na udręczenia Męki.
— I żyjesz, wpośród śmierci. Trawy, drzewa, wody, słońce, niebo! wszystko kona wkoło ciebie —
— Nie, wszystko żyje, wszystko się oczyszcza, wszystko powraca do źródła światła.
Wyprostował się z jakimś ogniem w oczach. Odszedł od ołtarza, niezwalczony już teraz, rozgorzały taką wiarą, iż gardził pokusami. Wziął Albinę za rękę, mówił do niej jak do siostry, zaprowadził ją przed bolesne obrazy drogi Krzyżowej.
— Masz — rzekł — oto co mój Bóg wycierpiał... Jezus biczowany rózgami. Patrz, ramiona ma obnażone, ciało poszarpane, krew spływa aż na krzyże... Jezus cierniem ukoronowany. Krwawe łzy płyną z poranionego czoła. Skroń ma szeroko rozdartą... Jezus zelżony przez żołnierzy. Kaci jego zarzucili mu na urągowisko kawał purpury na szyję i zapluwają twarz jego, policzki mu dają, trzcinami wbijają mu koronę w czoło...
Albina odwracała głowę, by nie widzieć obrazów, jaskrawo pomalowanych, gdzie żółte ciało Jezusa pokrajane było czerwonemi pręgami. Płaszcz purpurowy na jego szyi wyglądał jakby kawał jego posieczonej skóry.
— Po co cierpieć, po co umierać! — odpowiedziała. — O Sergiuszu! Gdybyś ty jeszcze pamiętał!... Mówiłeś mi owego dnia, żeś zmęczony. A ja wiedziałam, że to nie prawda, bo nie było gorąco i szliśmy zaledwie od kwadransa. Tylko chciałeś usiąść, aby mię wziąć w objęcia. Była, wiesz, tam, w głębi sadu, wiśnia rosnąca nad strumykiem, otóż nie mogłeś przejść koło niej, byś nie doznał potrzeby całowania mię po rękach drobnemi pocałunkami, które biegły mi po ramionach aż do ust. Pora wisien była przeszła, ty zjadałeś moje usta... Płakaliśmy nad kwiatami, które więdły. Raz gdy znalazłeś w trawie nieżywą pokrzywkę pobladłeś cały, przycisnąłeś mię do siebie, jakbyś chciał ziemi zabronić by mię nie wzięła.
Ksiądz pociągnął ją przed dalsze stacye.
— Milcz! — zawołał — patrz jeszcze, słuchaj jeszcze. Padnij na twarz z bólu i litości... Jezus upada pod ciężarem swego krzyża. Droga do Kalwaryi ciężka jest. Upadł na kolana. Nie ociera nawet spoconej twarzy, tylko podnosi się i idzie dalej... Jezus znowu upada pod ciężarem swego krzyża. Co krok chwieje się. Teraz upadł na bok, tak gwałtownie, że przez chwilę bez tchu pozostaje. Jego ręce poranione upuściły krzyż, jego zbolałe nogi, zostawiają za nim krwawe ślady. Przygniata go bezmierne znużenie, bo on niesie na swoich ramionach grzechy świata...
Albina patrzyła na Jezusa w błękitnej sukni, rozciągniętego pod ogromnym krzyżem, którego czarna farba ściekała i brudziła złoto jego aureoli Potem, z zamyśleniem w oczach, szepnęła:
— Ach, te ścieżki na łąkach!... Nie masz więc już pamięci wcale, Sergiuszu? Nie znasz już tych dróg z miękie trawy, co idą poprzez łąki pomiędzy wielkiemi jeziorami zieleni?... Owego popołudnia, o którem ci mówię, wyszliśmy tylko byli na godzinę. I szliśmy ciągle przed siebie, tak że i gwiazdy już się pokazywały, a my szliśmy wciąż jeszcze. Taki rozkoszny był ten dywan bez końca, mięki jak jedwab! Ani jeden kamyczek nie znalazł się pod naszemi stopami. Rzekłby kto: zielone morze, którego pieniące się wody kołysały nas. Wiedzieliśmy dobrze, gdzie nas prowadzą te ścieżki tak rozkoszne, niewiodące nigdzie. Prowadziły nas one w miłość naszą, w radosne życie w objęciach jedno drugiego, w pewność szczęśliwego dnia... Powróciliśmy niezmęczeni. Ty rzeźwiejszy byłeś, niż przed wyjściem, boś mię zasypał twemi pieszczotami, a ja nie mogłam ci ich oddać całkowicie.
Rękami drżącemi z udręczenia, ksiądz Mouret wskazywał na pozostałe obrazy. Mówił z cicha i niewyraźnie:
— I Jezus przybity do Krzyża. Wbijane młotem gwoździe wchodzą w jego otwarte dłonie. Jeden gwóźdź wystarcza na obie stopy, których kości trzeszczą. Podczas gdy ciało jego wstrząsa się, on uśmiecha się, patrząc w niebo... Jezus pomiędzy dwoma łotrami. Ciężar ciała rozszerza okropnie jego rany. Z czoła, z całego ciała, płynie krwawy znój. Dwaj łotry bluźnią mu, przechodnie naigrawają się zeń, żołnierze dzielą między siebie jego szaty. I rozpościera się ciemność, i kryje się słońce... Jezus umiera na krzyżu. Woła głosem wielkim i ducha oddaje. O straszna śmierci! zasłona świątyni rozdarła się na dwoje od góry aż do dołu; ziemia się zatrzęsła, kamienie popękały, groby się otwarły...
Padł na kolana, szlochanie przerwało jego mowę, oczy zwrócił ku trzem krzyżom Kalwaryi, gdzie wiły się blade ciała umęczonych, zbezkształcone okropnie przez prostacki rysunek. Albina stanęła przed obrazami, aby on już ich nie widział.
— Raz wieczorem — rzekła — zmrok był długi, ja położyłam głowę na twoich kolanach... Było to w lesie, przy końcu wielkiej alei kasztanów, oświeconej ostatniemi już promieniami zachodzącego słońca. Ach, jakie słodkie było pożegnanie! Słońce zatrzymało się u naszych stóp z dobrym, przyjaznym uśmiechem, mówiącym „dowidzenia“. Niebo bladło zwolna, ja opowiadałam ci śmiejąc się, że zdejmuje swą szatę błękitną, że wkłada czarną w złote kwiaty, aby pójść na bal. Ty wyglądałeś niecierpliwie ciemności, byś został sam bez słońca, które nam przeszkadzało. A nie noc to nadchodziła, ale cicha jakaś słodycz, przysłonięta czułość, coś tajemniczego, podobnie jak na owych drożynach bardzo ciemnych w gęstwinie, na które się wchodzi, by się skryć na chwilę, z całą pewnością, iż na drugim końcu odnajdzie się znów radość pełnego światła. Owego wieczora zmrok przynosił w swej pogodnej bladości zapowiedź wspaniałego poranka... Ja udałam, że zasypiam, widząc że dzień nie ustępuje tak szybko jakbyś ty pragnął. Teraz mogę się przyznać, ja nie spałam wtedy, gdyś całował moje oczy. Poiłam się twemi pocałunkami. Wstrzymywałam śmiech. Miałam regularny oddech, a ty piłeś go. Potem, kiedy się zrobiło czarno, nastąpiło jakby długie kołysanie. Drzewa, widzisz, nie spały także, jak i ja... W nocy, pamiętasz, kwiaty wydawały silniejszą woń.
A kiedy on pozostawał na klęczkach, z twarzą zalaną łzami, pochwyciła go za ręce, podniosła i mówiła namiętnie:
— Ach, gdybyś ty wiedział, tobyś żądał, bym cię zabrała, uczepiłbyś się rękami mojej szyi, abym nie mogła odejść bez ciebie... Wczoraj chciałam znowu zobaczyć ogród. Jest większy, głębszy, bardziej nieprzenikniony. Zastałam w nim wonie nowe, takie cudne, że aż płakałam. W alejach napotykałam deszcze słońca, przenikające mię tęsknotą. Róże mówiły do mnie o tobie. Gile dziwiły się że jestem sama. Cały ogród wzdychał... O, pójdź, nigdy jeszcze trawy nie były tak miękie. Naznaczyłam kwiatkiem jedno miejsce ukryte, gdzie chcę ciebie zaprowadzić. Jest ono w krzaku, wśród gąszczów, szerokie jakby duże łoże. Ztamtąd słychać jak ogród żyje ze swemi drzewami, wodami, niebem. Sama ziemia tchnieniem swem będzie nas kołysała... O, pójdź, będziemy się kochali w miłości wszystkiego!..
On odepchnął ją. Powrócił przed kaplicę umarłych, wprost dużego Chrystusa z pomalowanego kartonu, wielkości dziesięcioletniego dziecka, co konał z taką prawdą okropną. Gwoździe naśladowały żelazo, ziejące rany, srogo były rozdarte.
— Jezu, coś za nas umarł — zawołał — objawże jej naszą nicość! Powiedz jej, żeśmy prochem, śmieciem, potępieniem! Ach, usłysz mię, pozwól, bym nakrył włosienicą głowę moją, bym oparł czoło u stóp twoich i pozostał tu nieruchomie aż dopóki śmierć nie zamieni mię w zgniliznę. Ziemia istnieć przestanie. Słońce zgaśnie. Nie będę już widział, nie będę czuł, nie będę słyszał. Nic z tego nędznego świata nie oderwie mej duszy od wielbienia Cię.
Unosił się coraz bardziej. Szedł ku Albinie z podniesionemi rękami.
— Miałaś słuszność, to śmierć jest tutaj, śmierć której pragnę, śmierć co oswabadza, co ratuje od wszelkiej zgnilizny... Czy słyszysz! Ja życia nie uznaję, nie chcę go, plwam na nie. Kwiaty twoje cuchną, słońce twoje oślepia, trawa twoja zaraża trądem tego, co się na niej kładzie, ogród twój to kostnica, w której rozkładają się trupy wszystkich rzeczy. Ziemia tchnie szkaradą. Kłamiesz, kiedy mówisz o miłości, o świetle, o życiu, szczęśliwem w głębi twojego pałacu zieleni. Same ciemności tylko otaczają cię. Drzewa twoje udoją trucizną co ludzi zamienia w zwierzęta; gąszcze twoje czarne są od jadu żmij; rzeki twe wiodą zarazę w swoich błękitnych wodach. Gdybym zerwał z twojej natury szatę ze słońca, opasanie z zieloności, ujrzałabyś ohydną jędzę z bokami szkieletu, stoczoną całą przez występki... I nawet, gdybyś mówiła prawdę, gdybyś miała w ręku pełno rozkoszy, gdybyś niosła mię na łoże z róż, bym w niem śnił o raju, tobym się bronił jeszcze rozpaczliwiej twoim uściskom. Wojna to między nami, odwieczna, nieubłagana! Widzisz, kościół ten jest bardzo mały, ubogi, brzydki; konfesyonał w nim sosnowy i ambona również, chrzcielnica z gliny, ołtarze, zrobione z czterech desek, które ja sam odmalowałem na nowo.
I cóż to znaczy! Większy on jest, niż twój ogród, niż dolina, niż cała ziemia. Twierdza to straszna, której nic nie obali. Burze i słońce, i lasy, i morza, wszystko co żyje, nadaremnie szturm doń przypuści, on będzie stał nieporuszony. Tak, niech rosną ciernie i głogi, niechaj wstrząsają mury kolczastemi objęciami i niechaj roje owadów wychodzą z ziemi, by przyjść stoczyć ściany, Kościoła, jakkolwiekby był niszczony, nie zatopi nigdy ten wylew życia! On, to śmierć niezwalczona... A wiesz co nastąpi kiedyś? Mały kościołek stanie się tak olbrzymim, rzuci taki cień, że cała ta twoja natura zmarnieje! Ach, śmierć, śmierć wszystkiego, z niebem otwartem, by przyjąć nasze dusze, po nad obmierzłemi szczątkami świata!
Krzyczał, posuwał Albinę gwałtownie ku drzwiom. Ona, bardzo blada, cofała się krok za krokiem. Gdy umilkł, zdyszany, rzekła poważnie:
— Więc to rzecz skończona, wypędzasz mię? Jestem jednakże twoją żoną. Ty mię nią uczyniłeś. Bóg, pozwoliwszy na to, nie może karać nas do tego stopnia.
Była na progu. Dodała:
— Słuchaj, codzień o zachodzie słońca, będę na końcu ogrodu, w miejscu gdzie mur jest zwalony... Czekam cię.
I odeszła. Drzwi od zakrystyi zamknęły się z przytłumionem westchnieniem.
Cicho było w kościele. Tylko deszcz wzmagający się, zapełniał nawę jakimś organowym szmerem. W nagłym tym spokoju, oburzenie księdza opadło, zdjęło go rozczulenie. I z twarzą zalaną łzami, z ramionami wstrzasającemi się od łkań, rzucił się znów na kolana przed wielkim Chrystusem. Westchnienie gorącego dziękczynienia wydzierało się z jego ust.
— O, dzięki, Boże mój, za pomoc, którą raczyłeś mi zesłać. Gdyby nie łaska twoja, posłuchałbym głosu mojego ciała, byłbym nędznie do grzechu mego powrócił. Łaską przepasałeś mię do walki; łaska była moją zbroją, moją odwagą, wewnętrzną podporą, dzięki której stałem, bez jednego zachwiania się. O, Boże mój, sam byłeś we mnie, ty to sam przezemnie mówiłeś, bo nie odnajdowałem już w sobie nikczemności istoty stworzonej, czułem siły do potargania wszystkich więzów mojego serca. I oto jest serce moje, zakrwawione całe; do nikogo już nie należy, twojem jest. Dla ciebie oderwałem je od świata. Ale nie sądź, o Boże mój, bym pochlebiał sobie tem zwycięztwem. Ja wiem, że niczem jestem bez ciebie. Korzę się u stóp twych w najgłębszem uniżeniu.
Osunął się nawpół siedząco na stopnia ołtarza, nie mając już słów, a z ust jego rozchylonych oddech dymił się niby kadzidło. Obfitość łaski poiła go niewysłowionym zachwytem. Skupiał się w sobie, szukał Jezusa w głębi swej istoty, w przybytku miłości, który przygotowywał co chwila, by godnie go przyjąć. I Jezus był obecny, czuł tę obecność po nadzwyczajnej słodyczy, przepełniającej go. Wtedy zaczął z Jezusem wewnętrzną rozmowę, jedną z tych, co go porywały z ziemi, kiedy tak oko w oko rozmawiał ze swoim Bogiem. Szeptał słowa pieśni nad pieśniami: „Oblubieniec mój nałoży do mnie a ja należę do niego; spoczywa pomiędzy liliami aż do czasu kiedy wstanie jutrzenka i znikną ciemności“. Rozważał ustęp z Naśladowania: „Wielka to sztuka umieć rozmawiać z Jezusem i wielka mądrość umieć zatrzymać go przy sobie“. Poufałość znowu była zachwycająca. Jezus zniżał się aż do niego, mówiąc mu całemi godzinami o jego potrzebach, jego radościach, jego nadziejach. I dwaj przyjaciele, co po rozłące znów się spotkawszy odchodzą na bok, na brzeg jakiego samotnego strumienia, zwierzają się sobie z mniejszem wzruszaniem, bo Jezus w tych godzinach boskiego współczucia, raczył być jego przyjacielem, najlepszym, najwierniejszym, tym co go nigdy nie zdradził, co za trochę przywiązania darzył go wszystkiemi skarbami żywota wiecznego. Tym razem zwłaszcza, ksiądz chciał go mieć długo. Szósta biła w milczącym kościele, a on słuchał go jeszcze, podczas gdy cisza panowała wśród stworzenia. Wylanie się całej istoty, rozmowa swobodna bez przeszkód języka, naturalne uczucia serca ulatujące szybciej, niż myśl sama. Ksiądz Mouret wszystko mówił Jezusowi, jako Bogu, który przybył z serdecznem ukochaniem i któremu można wszystko powiedzieć. Wyznawał, że ciągle jeszcze kocha Albinę; dziwił się, jak mógł tak ostro się z nią obejść, wypędzić ją bez buntu we wnętrznościach swych; budziło to w nim podziw, uśmiechał się pogodnie, jakby wobec jakiegoś czynu cudownej mocy, dokonanego przez kogoś innego. A Jezus odpowiadał, że go to dziwić nie powinno, że najwięksi święci byli często nieświadomemi narzędziami w ręku Boga. Wtedy ksiądz wyrażał wątpliwość: czy nie pomniejszało to jego zasługi że chronił się do stóp ołtarza i aż do Męki swego Pana? Czy jego odwaga nie była jeszcze bardzo słabą, skoro nie śmiał walczyć sam? Ale Jezus, okazywał pobłażanie; tłumaczył, że słabość człowieka jest nieustannem zajęciem Boga, że woli dusze cierpiące, do których przychodzi zasiąść jak przyjaciel u wezgłowia przyjaciela. Czy to potępienie, kochać Albinę? Nie, jeżeli ta miłość sięga po za cielesność, jeżeli dodaje jedną nadzieję więcej do pożądania życia przyszłego. A jak należało ją kochać? Bez jednego słowa, bez jednego ku niej kroku, by miłość ta, niepokalana, ulatywała z tchnieniem niby piękna woń miła niebu. Jezus uśmiechał się życzliwie, przybliżając się, ośmielając do zwierzeń tak dalece, że ksiądz zwolna począł opowiadać piękność Albiny. Miała jasne włosy aniołów. Była cała biała, z dużemi, słodkiemi oczami, podobna do świętej z aureolą. Jezus milczał, ale wciąż się uśmiechał. I jak ona wyrosła! Wyglądała teraz jak królowa, z kibicią zaokrągloną, z przepysznemi ramionami. Ach, objąć ją, bodaj na jedną sekundę i czuć te ramiona omdlewające w tym uścisku! Uśmiech Jezusa bladł, niknął jak promień słońca na skraju widnokręgu. Ksiądz Mouret mówił sam teraz. Doprawdy zanadto surowym się okazał. Dlaczego wygnał Albinę bez jednego dobrego słowa, kiedy niebo pozwalało kochać?
— Kocham ją, kocham ją! — zawołał wielkim głosem, który napełnił kościół.
Widział ją jeszcze przed sobą. Wyciągała ręce ku niemu, a była tak ponętna, że mógłby złamać wszystkie przysięgi. I rzucał się na jej łono bez względu na kościół; chwytał jej ciało, posiadał ją wśród deszczu pocałunków. Przed nią to klękał, błagając jej zmiłowania, przebaczenia za swoją gwałtowność. Tłomaczył, że w pewnych godzinach był w nim głos, który nie był jego. Czyżby on mógł ją kiedykolwiek skrzywdzić? Obcy głos sam jedynie przemawiał. To nie mógł być on, co bez drżenia nie tknąłby jednego jej włoska. I wypędził ją, kościół pusty był zupełnie! Gdzie ma biedz, by ją spotkać, by przyprowadzić napowrót, osuszając jej łzy pieszczotami? Deszcz padał większy. Drogi były jeziorami błota. Wyobrażał ją sobie smaganą przez ulewę, chwiejącą się wzdłuż rowów, w zmoczonem ubraniu, lgnąecm jej do ciała. Nie, nie, to nie ten on, to był tamten, głos zazdrosny, co z takiem okrucieństwem żądał śmierci jego miłości.
— O Jezu! — wołał rozpaczliwie — bądź dobry, oddaj mi ją.
Ale Jezusa już nie było... Wtedy ksiądz Mouret budząc się nagle, zbladł okropnie. Zrozumiał. Nie potrafił zatrzymać przy sobie Jezusa. Tracił przyjaciela, zostając bez obrony wobec złego. Zamiast owej jasności wewnętrznej, którą był cały rozświetlony i w której przyjmował swojego Boga, znajdował już tylko w sobie ciemność, jakiś dym brzydki co podrażniał jego cielesność. Jezus, odchodząc, zabrał z sobą łaskę. On, od rana taki ufny w swą siłę opartą na pomocy z nieba, poczuł się naraz nędznym, opuszczonym, słabym jak dziecko. I co za upadek srogi, co za ogrom goryczy! Walczyć bohatersko, stać tak jak on stał, niezwyciężony, nieubłagany, wtedy gdy pokusa była tu przed nim, żyjąca, ze swoją okrągłą kibicią, z przepysznemi ramionami, z zapachem kobiety namiętnej — a potem uledz haniebnie, dyszeć obrzydliwą żądzą, kiedy pokusa oddaliła się, zostawiając po sobie ledwie szelest sukni, ledwie zapach jakiś, co uleciał z szyi jasnej! Teraz, samem wspomnieniem wchodziła napowrót wszechpotężna i opanowywała kościół.
— Jezu, Jezu! — zawołał raz jeszcze ksiądz — powróć, wejdź znowu we mnie, mów do mnie jeszcze!
Jezus pozostawał głuchy. Przez chwilę, ksiądz Mouret błagał niebiosa, wyciągając do góry ręce z rozpaczą. Ramiona jego trzeszczały od nadzwyczajnego wysiłku jego modłów. I wkrótce, ręce jego opadły, zniechęcone. Niebo zalegało owo milczenie bez nadziei, znane pobożnym. Wtedy, usiadł znowu na stopniu ołtarza, zgnębiony, z twarzą ziemistą, przyciskając łokcie do boków jakby dla zmniejszenia swego ciała. Kurczył się pod zębem pokusy.
— Boże mój, opuszczasz mię — szepnął. — Niech się stanie wola twoja!
I jednego słowa więcej już nie powiedział, dysząc silnie, podobny do ściganego zwierzęcia, nieruchomego z obawy ukąszeń. Od czasu swojego grzechu, był w taki sposób igraszką kaprysów łaski. Nie odpowiadała na wołania najgorętsze; przybywała, nieoczekiwana, cudna, kiedy się już nie spodziewał jej prędzej jak po latach. Pierwsze parę razy oburzył się był, przemawiając jak zdradzony kochanek, wymagając natychmiastowego powrotu tej pocieszycielki, której pocałunek dawał mu moc taką. Później po jałowych napadach gniewu, zrozumiał, że pokora mniej go męczyła, a pomagała mu znosić to opuszczenie. Więc, całemi godzinami, całemi dniami, korzył się w oczekiwaniu jakiejkolwiek ulgi, która nie przychodziła. Nadaremnie oddawał się w ręce Boga, unicestwiał się przed nim, powtarzał aż do przesytu najskuteczniejsze modlitwy: nie czuł już Boga; jego zbłąkanem ciałem wstrząsały żądze; jego modlitwy, plącząc mu się na ustach, kończyły się sprośnym szeptem. Powolna męka pokusy, kiedy rynsztunki wiary opadały zeń jeden po drugim, wysuwając się z jego rąk omdlałych, kiedy był już tylko rzeczą bezwładną w szponach namiętności, kiedy oglądał z przerażeniem własną hańbę, nie mając przy tem odwagi ruszyć małym palcem, by grzech odegnać. Takie było teraz jego życie. Znał wszystkie szturmy grzechu. Ani jeden dzień nie przeszedł, by nie był doświadczany. Grzech przybierał tysiąc kształtów, wchodził przez oczy, przez uszy, chwytał go wprost za gardło, wpadał mu znienacka na ramiona, nękał go aż do szpiku kości. Ciągle, grzech stał przed nim, nagość Albiny, jasna jak słońce, oświecające zielone Paradou Widział ją bezustannie, z wyjątkiem owych rzadkich chwil, kiedy łaska raczyła przymknąć mu powieki świeżem swojem dotknięciem. I ukrywał nieszczęście swe jak sromotę. Zamykał się w tem milczeniu sztywnem, z którego nie było sposobu go wyrwać, napełniając probostwo męczeństwem swem i rezygnacyą, rozjątrzając Teuse, która za jego plecami wygrażała niebu pięścią.
Tym razem sam był, konać mógł z udręczenia bez wstydu. Grzech obalił go teraz z taką siłą, iż nie był zdolny ruszyć się ze stopni ołtarza ca który był upadł. Dyszał ciągle mocno, paliła go tęsknota, łzy nie przychodziły. I myślał o swojem dawniejszem pogodnem życiu. Ach, jaki spokój, jaka ufność w owym czasie kiedy przybył do Artodów! Zbawienie wydawało mu się pięknym gościńcem. Śmiał się wtedy gdy mówiono o pokusach. Żył wpośród złego, nie znając go ani się bojąc, bezpieczny że je zniechęci. Był kapłanem doskonałym, tak czystym, tak nieświadomym przed Bogiem, że Bóg prowadził go za rękę niby małe dziecko.
Obecnie cała ta naiwność umarła. Bóg nawiedzał go rano i zaraz doświadczał go. Pokusy stawały się jego życiem na ziemi. Z wiekiem, z grzechem, wszedł w szranki wiecznej walki. Czyżby go Bóg kochał teraz bardziej? Wszyscy wielcy święci zostawili szmaty swego ciała na kolcach bolesnej drogi. Usiłował czerpać pociechę w tem przeświadczeniu Gdy ciało jego się rozdzierało, gdy kości się rozchodziły, on obiecywał sobie nagrody nadzwyczajne. Jakkolwiekby go niebo smagało, nigdy nie będzie dosyć. Dochodził aż do pogardzania dawniejszą swoją pogodą, swoją łatwą żarliwością, co rzucała go na klęczki w dziewczęcym zachwycie, nie dając mu nawet poczuć odrętwienia kolan od twardej posadzki. Wysilał się, by rozkosz znaleźć w swem cierpieniu, by się w niem ułożyć, usnąć. Ale błogosławiąc Boga, szczękał zębami z większem przerażeniem, głos buntującej się w nim krwi wołał na niego, że wszystko to kłamstwem jest, że jedyną radością godną pożądania jest wyciągnąć się w objęciach Albiny, pod jaką ścianą kwiatów w Paradou.
Jednakże opuścił Maryę dla Jezusa, poświęcając serce, by pokonać ciało, marząc o wprowadzeniu męzkości do swej wiary. Marya zanadto niepokoiła go, wązkiemi pasmami swoich włosów nad czołem, wyciągniętemi rękami, uśmiechem kobiety. I znów zarzucał jej, iż zbyt słodką okazywała mu się niegdyś; dopóty go trzymała w fałdach swej szaty, aż z jej objęcia przeszedł w objęcie istoty stworzonej, nie spostrzegając się nawet, że zmienia swą miłość. I przypominał sobie grubiaństwa Brata Archangiasza, jego niechęć do wielbienia Maryi, nieufne spojrzenie, z jakiem zdawał się ją śledzić. On nie miał nadziei wzniesienia się kiedykolwiek do tej surowości; zaniedbywał ją tylko, chował jej obrazy, zostawił jej ołtarz w opustoszeniu. Ale była ona w głębi jego serca, jak miłość nieprzyznana, zawsze obecna. Grzech, mocą świętokradztwa, którego okropność przejmowała go zgrozą, używał jej, by go kusić. Kiedy wzywał jej jeszcze, w chwilach nieprzezwyciężonego rozczulenia, stawała przed nim Albina, w białym płaszczu, przepasana błękitną wstęgą, z różami złotemi na obnażonych stopach. Wszystkie Dziewice, Dziewica w królewskim złotym płaszczu, Dziewica uwieńczona gwiazdami, Dziewica odwiedzona przez Anioła Zwiastowania, Dziewica cicha między lilią i kądzielą, przywodziły mu na pamięć Albinę, uśmiechnięte oczy, delikatne usta lub mięką linie policzków. Grzech jego zabił dziewictwo Maryi. Więc z wysiłkiem najwyższym wypędzał kobietę z religii, chronił się do Jezusa, którego słodycz zatrważała go nawet czasem. On potrzebował Boga gniewnego, Boga nieubłaganego, tego Boga i Biblii, otoczonego grzmotami, ukazującego się jedynie po to by karać przerażony świat. Nie było już świętych, ani aniołów, ani Matki Bożej, był tylko Bóg, Pan wszechmogący, co wymagał dla siebie wszystkich tchnień. Czuł miażdżącą rękę tego Boga na swojem ramieniu, jak trzymała go zawieszonego w przestrzeni i w czasie, jako atom występny. Być niczem, być potępionym, śnić o piekle, szamotać się bezskutecznie przeciw potworom pokusy, to było dobrze. Od Jezusa brał tylko krzyż. Miał to szaleństwo krzyża, co tyle warg już zużyło na krucyfiksie. Brał krzyż i szedł za Jezusem. Obciążał go, czynił go przygniatającym, nie miał większej radości jak upaść pod nim, nieść go na klęczkach, łamiąc się pod jego ciężarem. Widział w nim moc duszy, szczęśliwość umysłu, wypełnienie cnoty, doskonałość świętości. Wszystko w nim się znajdowało, wszystko kończyło się śmiercią na nim. Cierpieć, umrzeć, słowa te dźwięczały mu w uszach bezustanku, jako zakończenie ludzkiej mądrości. A kiedy przywiązał siebie do krzyża, miał pociechę bez miary w miłości Boga. Nie Maryę to już kochał przywiązaniem synowskiem, namiętnością kochanka. Kochał dla kochania, miłością samą w sobie. Kochał Boga ponad siebie samego, ponad wszystko, wśród rozbłysku jasności. Był jakby pochodnią, co trawi się w światło. Śmierć, kiedy jej pragnął, była dlań tylko wielkim porywem miłosnym.
Czegóż on zaniedbał, iż został poddany próbom tak ciężkim. Otarł ręką pot spływający mu ze skroni, pomyślał że rano jeszcze zrobił rachunek sumienia i nie znalazł w sobie żadnego poważnego grzechu. Czyż nie wiódł surowego i umartwionego życia? Czyż nie kochał Boga wyłączcie, ślepo? Ach, jakby go błogosławił, gdyby mu powrócił spokój, uważając że jest dostatecznie już ukarany za swój grzech. Lecz może ten grzech nie da się nigdy odpokutować? I mimowolnie powrócił do Albiny, do Paradou, do palących wspomnień. Najprzód szukał usprawiedliwienia. Pewnego wieczora upadł na podłogę w swym pokoju z zapaleniem mózgu. Przez trzy tygodnie, chorobie swej podlegał całkowicie. Krew pędziła mu w żyłach z zaciekłością, huczała w nim na przestrzał z gwałtownością wód wypadających przez otwarte szluzy. Ciało od stóp do głów oczyszczało się, odnawiało, wstrząsało, pod tak natężonem działaniem choroby, że często w malignie zdawało mu się, iż słyszy stukanie młotów przybijających na nowo jego kości. A potem zbudził się pewnego poranka jakby odnowiony. Narodził się po raz drugi, oswobodzony z tego wszystkiego, co dwadzieścia pięć lat życia było w nim kolejno złożyło. Jego pobożne dzieciństwo i wychowanie w seminaryum, i wiara młodego kapłana — wszystko znikło zatopione, uniesione, pozostawiając wolne po sobie miejsce. Z pewnością, samo piekło przygotowało go tak do grzechu, ogałacając go z wszelkiego uzbrojenia, czyniąc z wnętrzności jego, zniewieściałe łoże, do którego grzech swobodnie mógł wejść i spoczywać. A on pozostawał w nieświadomości i poddawał się temu Dowolnemu zmierzaniu do grzechu. W Paradou, gdy otworzył oczy, czuł się pogrążonym w dzieciństwie, bez pamięci przeszłości, nie mając już w sobie nic z kapłaństwa. Jego organa poruszały się swobodnie, z rozkosznem zdziwieniem rozpoczynając życie na nowo, jak gdyby go nie znały, a doświadczały uciechy niesłychanej z poznawania go. Ach, to poznawanie czarowne, zachwycające niespodzianki, przedziwne odkrycia! To Paradou było wielką szczęśliwością. Piekło, umieszczając go w niem, wiedziało, że będzie tam, bezbronny. Nigdy w swej pierwszej młodości nie doznał takiej rozkoszy przy rozwijaniu się. Ta pierwsza młodość gdy ją teraz wspominał, wydawała mu się czarna cała, spędzona zdala od słońca, niewdzięczna, blada, niedołężna! Toteż jak on witał słońce, jak się cieszył pierwszym spostrzeżonym owadem kwiatem, drzewem, najdrobniejszym, podniesionym przez siebie kamyczkiem! Zachwycały go nawet kamienie. Widnokrąg był zjawiskiem nadzwyczajnem. Jego zmysły, widok jasnego poranka, woń jaśminu, śpiew skowronka, wzruszały go tak silnie, że drżał cały. Długo i z rozkoszą wtajemniczał się w najlżejsze drgnienia życia. A poranek ów, w którym Albina ukajała się u jego boku wpośród róż! Śmiał się jeszcze z zachwytu na to wspomnienie. Powstała ona niby gwiazda samemu słońcu nawet potrzebna. Ona wszystko rozświeciła, wszystko wyjaśniła. Dopełniła go. I rozpoczął na nowo swe z nią przechadzki w Paradou, Przypominał sobie drobne włosy ulatujące nad jej szyją, gdy biegła przed nim. Pachniała pięknie, jej suknia ciepła, kołysała się muskając go i to muskanie sukni podobne było do pieszczoty. A gdy go obejmowała nagiemi ramiony, giętkiemi, by węże, zdawało mu się, tak była cienka, iż owinie się w koło niego i zaśnie tak przyklejona do niego. Ona to szła zwykle naprzód. Prowadziła go ścieżkami dalszemi i przystawali, by nie przybyć za prędko. Ona mu dała namiętność ziemi. Uczył się kochać ją, patrząc jak kochają się trawy; miłość chwytana przez czas długi po omacku, aż wreszcie raz, wieczorem, odkryli jej rozkosze pod drzewem olbrzmiem, w cieniu pełnym rodzajności. Tu znaleźli kres swej drogi. Albina leżąc wyciągała ku niemu ręce, a on wziął ją w uścisku. Ach, wziąć ją, mieć ją jeszcze, czuć jej łono płodnością drgające, stwarzać życie!...
Kapłan wydał nagle głuchy jęk. Wyprostował się, jakby tknięty niewidzialnym zębem i znowu się pochylił. Pokusa go dotknęła. W jakież brudy zabłąkały go jego wspomnienia? Czyż nie wiedział, że szatan ima się wszelkich podstępów, że korzysta nawet z chwil poświęconych rachunkowi sumienia, by wśliznąć aż do duszy swą głowę żmii? Nie, nie, żadnego usprawiedliwienia! Choroba nie daje prawa do grzechu. Należało mu się pilnować, odnaleźć Boga, wyszedłszy z gorączki. On, przeciwnie, z przyjemnością skupiał się w cielesności swej. I co za dowód jego obrzydłych popędów! Oto nie mógł wyznać grzechu swego, by nie uległ przytem mimowoli konieczności popełnienia go znowu myślą. Czyż nie zmusi do milczenia tego błota! Marzył o wypróżnieniu sobie czaszki, aby już nie myśleć; o otworzeniu sobie żył, by krew grzeszna przestała go udręczać. Przez chwilę krył twarz w dłoniach, kurcząc się, dygocząc, jak gdyby krążące dokoła niego bestye podnosiły włosy na jego skórze swem tchnieniem gorącem.
Ale pomimo wszystko myślał jednakże, i pomimo wszystko serce biło mu w piersi. Oczy, które zasłaniał pięściami, widziały na tle ciemności giętkie linie kibici Albiny, narysowane ognistemi rysami. Miała piersi obnażone, oślepiające jak słońce. Za każdym wysiłkiem, który czynił, aby oczy zacisnąć, by odpędzić to widzenie, stawało się ono bardziej jaśniejącem, uwydatniało przechylenie jej w tył i wezwanie wyciągniętych ramion, wydzierające księdzu chrapliwy jęk udręczenia. Bóg opuścił go więc zupełnie, kiedy nie znajdował już nigdzie ucieczki? I pomimo wytężenia jego woli, grzech rozpoczynał się ciągle na nowo, ukazywał się z przerażającą wyrazistością. Widział znów najdrobniejsze źdźbła trawy przy sukni Albiny, odnajdował zaplątany w jej włosy kwiatek ostu, który ukłuł go był w usta. Aż do zapachów, słodyczy nieco cierpkiej zgniecionych łodyg, które czuł również; aż do oddalonych dźwięków, które słyszał jeszcze, regularny odzew jakiegoś ptaka, potem wielka cisza i znów westchnienie przechodzące pomiędzy drzewami. Dlaczego nie mógł być zdruzgotany natychmiast? Cierpiałby mniej. Napawał się swoją ohydą z zapamiętaniem się potępionego. Drżał ze wściekłością słuchając nikczemnych słów, które wymówił był u stóp Albiny. Rozbrzmiewały teraz oskarżając go przed Bogiem. Uznał był kobietę panią swą. Oddał się jej niewolniczo, całując stopy jej, pragnąc być wodą, którą ona piła, chlebem który ona jadła. Rozumiał teraz, dla czego nie mógł już siebie odebrać. Bóg pozostawił go kobiecie. Ale on będzie ją bił, kości jej połamie, aby go puściła. To ona była niewolnicą, stworzeniem nieczystem, któremuby kościół powinien duszy odmówić. I wyprężył się, pięści podniósł na Albinę. A pięści otworzyły się, ręce płynęły wzdłuż nagich ramion z mięką pieszczotą, usta zaś pełne obelg przylgnęły do rozwiązanych włosów, szepcząc wyrazy uwielbienia.
Ksiądz Mouret otworzył oczy. Ogniste widmo Albiny znikło. Była to ulga nagła, niespodziewana. Mógł teraz płakać. Ciche łzy odświeżyły jego policzki, oddychał szeroko, nie śmiąc cię jeszcze poruszyć, w obawie, by go to znów za kark nie pochwyciło. Słyszał ciągle za sobą huk jakiś groźny. Zresztą, tyle słodyczy było w tem, że nie cierpiał już tak silnie, iż pogrążył się w niej z lubością. Na dworze deszcz ustał. Słońce zachodziło w czerwonych blaskach, które zdawały się ubierać okna w firanki z różowego atłasu. Kościół teraz był ciepły, żywy cały pod tem ostatniem tchnieniem słońca. Ksiądz czuł niewyraźną wdzięczność za tę chwilę wypoczynku, na którą Bóg raczył mu pozwolić. Szeroki promień, złoty pył przebiegający nawę, zapalił głąb kościoła, zegar, ambonę, wielki ołtarz. Może to łaska wracała ku niemu po tym szlaku świetlnym płynącym z nieba? Przypatrywał się atomom, które krążyły wzdłuż promienia z szybkością nadzwyczajną, podobne do tłumu posłańców, bez ustanku śpieszących się z nowinami ze słońca na ziemię. Tysiąc świec zapalonych nie napełniłoby kościoła takim przepychem. Za wielkim ołtarzem zwieszały się złote makaty, na gradusach migotały złotnicze roboty szeroką falą, lichtarze rozkwitały w snopy jasności, kadzielnice płonęły żarem drogich kamieni, naczynia święte rozszerzały się zwolna z promieniowaniem komety; i wszędzie był deszcz świetlnych kwiatów wśród koronek, festonów, bukietów, [wieńców z róż z otwierającemi się sercami z których padały gwiazdy. Nigdy nie marzył o podobnem bogactwie dla swego ubogiego kościoła. Uśmiechał się, myślał jakby dobrze było zatrzymać tu te wspaniałości, układał je dowolnie. Wolałby te złote makaty zawiesić wyżej; naczynia wydały mu się również zbyt niedbale porzucone; podniósł też uronione kwiaty, poprawiał bukiety, nadawał mięką linię wieńcom. A jaki podziw budził w nim ten cały przepych! Stawał się papieżem złotego kościoła. Biskupi, książęta, niewiasty w królewskich płaszczach, tłumy pobożne, z czołem w prochu, przychodziły, obozowały w dolinie, czekając całe tygodnie przede drzwiami, zanim mogły wejść. Całowano jego stopy, bo i one także złote były i czyniły cuda. Złoto sięgało aż do jego kolan. Złote serce biło mu w złotej piersi, dźwiękiem muzykalnym, atak głośnym, iż tłumy na dworze słyszały takowy. I ogarniała go niezmierna pycha. Bożyszczem był. Promienie słońca podchodziły wciąż wyżej, wielki ołtarz gorzał, a ksiądz tłomaczył sobie, że łaska to widocznie spływała znów na niego, skoro doznawał takiej radości wewnętrznej. Groźny huk za nim stawał się pieszczotliwym. Teraz czuł na karku tylko aksamitne, łagodne dotknięcie, jakby głaskanie olbrzymiego kota.
I marzył dalej. Nigdy jeszcze rzeczy nie przedstawiały mu się w tak jasnem świetle. Czuł taką moc w sobie, iż wszystko wydawało mu się łatwem. Albina czekała ca niego, więc do niej pójdzie. Nic naturalniejszego. Ożenił przecie zrana Fortunata z Rozalią. Kościół małżeństwa nie zakazał. Widział ich jeszcze, uśmiechających się do siebie, trącających się łokciem pod jego błogosławiącemi rękami. A potem, wieczorem, pokazywano mu ich łoże. Wszystkie słowa któremi do nich przemawiał dźwięczały mu teraz głośniej w uszach. Mówił Fortunatowi, iż Bóg zesłał mu towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek był samotny. Mówił Rozalii, iż powinna się przywiązać do męża swego i nie opuszczać go nigdy, ale być mu służebnicą uległą. Ale on mówił to wszystko także do siebie i do Albiny. Nie byłaż ona jego towarzyszką, jego służebnicą uległą? Tą, którą Bóg mu zesłał, by nie usychał w samotności? Zresztą byli związani ze sobą. Dziwił się bardzo, że nie zrozumiał tego odrazu, że nie poszedł z nią jak nakazywał obowiązek. Lecz zaraz jutro, napewno pójdzie do niej. Wpół godziny będzie już przy niej. Przejdzie przez wieś, drogą przez wzgórze; ta jest o wiele krótszą. On przecież może wszystko. Panem jest, nikt mu nic nie powie. Gdyby mu się przypatrywano, jednem skinieniem pochyli wszystkie głowy. I będzie żył z Albiną. Będzie ją nazywał żoną. Będą bardzo szczęśliwi. Złoto ogarniało go nową falą, migotało mu między palcami. Kąpał się znowu w złocie. Brał święte naczynia na potrzeby swego domu, żyjąc na wielką skalę, płacąc swoim ludziom odłamami kielicha, który kruszył w ręku z lekkim wysiłkiem. Złote makaty i ołtarza wziął na kotarę do ślubnego łoża. Na miejsce klejnotów dał swej żonie złote serca, złote różańce, złote krzyże zawieszone ca szyi Matki Boskiej i Świętych. Kościół nawet, gdyby go podniósł o jedno piętro, mógłby im służyć za pałac. Pan Bóg nicby mieć nie mógł przeciw temu skoro pozwalał kochać.
Ksiądz Mouret podniósł się. Uczynił szeroki giest Jeanbernata, giest zaprzeczenia obejmujący cały widnokrąg.
— Niema nie, nic, nic — rzekł. — Boga niema.
Zdało się jakby dreszcz wielki przeszedł po kościele. Ksiądz, przerażony, śmiertelnie blady, nasłuchiwał. Któż to mówił? Kto bluźnił? Naraz aksamitna pieszczota, której słodycz czuł na karku, stała się okrutną; szpony darły mu ciało, raz jeszcze opływał krwią. Stał jednak, walcząc z napadem. Miotał obelgi na grzech zwycięzki, śmiejący się szydersko dokoła jego skroni, w których wszystkie młoty złego biły znowu. Czyż nie znał jogo zdradzieckich podstępów? Czyż nie wiedział, że często czyni on sobie igraszkę z tego, by podejść z łagodną pieszczotą, a potem zatopić swe szpony jak noże w kości swych ofiar? I wściekłość jego zdwajała się na myśl, iż jak dziecko wpadł w pułapkę. Zawsze więc będzie leżał na ziemi powalony przez grzech zwycięzko przytłaczający mu piersi. Teraz oto zaprzecza istnieniu Boga. Jest to staczanie się nieuchronne. Występek zabił wiarę. Potem runął dogmat. Jedna wątpliwość ciała broniącego swej sprośności starczyła, by wymieść całe niebo. Prawo boże niecierpliwi, tajemnice wywołują uśmiech; wśród szczątków zwalonej religii roztrząsa się świętokradztwo swe, aż się tam wygrzebie sobie legowisko zwierza przeżuwającego swoją ohydę.
I nadchodzą inne pokusy: złoto, potęga, życie swobodne, nieprzeparta potrzeba używania, sprowadzająca wszystko do rozpusty rozpierającej się na łożu bogactwa i pychy. I okrada się Pana Boga. Łamie się monstrancye, by niemi przyozdobić bezwstyd kobiety. To i cóż! Potępiony jest. Nic mu już nie przeszkadza, grzech może w nim głos podnosić. Miło jest przestać walczyć. Potwory co krążyły były za nim, teraz biły się w nim. Naprężał się, by lepiej czuć ich kąsanie. Poddawał się im z okropną jakąś radością. Bunt się w nim podnosił i wygrażał pięściami kościołowi. Nie, nie wierzył już w bóstwo, wierzył tylko w siebie, w swoje mięśnie, w pożądania swoich nerwów.
Żyć chciał. Czuł potrzebę stania się człowiekiem. Ach, wydostać się na świeże powietrze, mocnym być, nie mieć nad sobą zazdrosnego Pana, mordować wrogów swych kamieniami, porywać w objęcia przechodzące dziewczęta! Powstałby z grobu, w który położyły go brutalne ręce. Obudziłby swą moc męzką, która zapewne uśpiona w nim tylko była. I niech zginie ze wstydu, jeżeli ta moc umarłą się okaże!
Ksiądz stał, opanowany halucynacyą. Zdało mu się że na te jego bluźnierstwa kościół runie. Promienie słońca zalewające wielki ołtarz, rozszerzyły się były zwolna, zapalając ściany czerwonością pożaru. Iskry wybiegały jeszcze liżąc sufit, gasnąc z krwawym błyskiem żaru. Kościół nagle stał się zupełnie czarny. Zdawało się, że ogień tego zachodu słońca rozbił dach i ściany, otwierając szczerby na wsze strony, wszelakim wtargnięciom z zewnątrz. Ciemna budowa chwiała się w oczekiwaniu jakiegoś potężnego napadu. Noc wzrastała szybko.
W wielkiem oddaleniu, ksiądz posłyszał szmer podnoszący się z doliny Artodów. Niegdyś, nie rozumiał gorącej mowy tej przepalonej ziemi, gdzie były jedynie krzewy sękatych winorośli, nędznych migdałów, starych oliwek rozkładających się z okaleczeniami swoich pni. Przechodził wśród tego ognia z pogodą swej nieświadomości. Ale dziś, doświadczony w ciele swem, chwytał najlżejsze westchnienia liści omdlewających w słońcu. Najprzód, w głębi widnokręgu, pagórki, ciepłe jeszcze od pożegnań zachodu, drgnęły, i jakby się poruszyły z głuchem stąpaniem wojska w pochodzie. Potem skały, kamienie przydrożne, wszystkie kamyki całej doliny powstały również, tocząc się, grzmiąc, jakby wyrzucone naprzód potrzebą ruchu. Za niemi, kałuże czerwonej ziemi, rzadkie pola zdobyte motyką, poczęły płynąć z hukiem, niby rzeki wzbierające, tocząc z falą krwi swej, zaczątki nasion, klujące się korzenie, łączące się rośliny. I wkrótce wszystko było w ruchu; karpiny winorośli czołgały się jak wielkie owady; chude zboża, wyschnięte trawy — tworzyły zastępy zbrojne w wysokie dzidy; drzewa rozczochrane od szybkiego biegu przeciągały się, podobna zapaśnikom gotującym się do walki; liście opadłe chodziły, proch gościńca chodził. Tłum, za każdym krokiem rosnący w nowe siły, bekowisko tłuszczy, której oddech zbliżał się, burza życia tchnąca żarem, unosząca wszystko przed sobą w odmęcie kolosalnego połogu. Nagle nastąpił atak. Z krańców nieboskłonu, cała okolica rzuciła się na kościół: pagórki, kamienie, ziemie, drzewa. Kościół pod tem pierwszem uderzeniem, zatrzeszczał. Mury popękały, posypały się dachówki. Ale wielki Chrystus, wstrząśnięty, nie spadł.
Nastąpiła krótka zwłoka. Na dworze głosy się podnosiły z większą wściekłością. Teraz ksiądz odróżniał głosy ludzkie. Wieś to była, Artody, owa garść bękartów wyrosłych na skale z uporem cierni, a teraz z kolei ziejących wichrem pełnym istot. Artodowie, leżąc na ziemi, oddawali się rozpuście, zasadzali las ludzi, których pnie zabrały całe miejsce dokoła nich. Dosięgli aż do kościoła, wysadzili drzwi za jednem natarciem, grożąc zalaniem nawy rozpościerającemi się gałęziami ich rasy. Za nimi, w gąszczu zarośli, nadbiegały zwierzęta, woły, które starały się rozbić mury rogami, stada osłów, kóz, owiec, rozwalające kościół niby fale żywe; roje stonogów i świerszczów uderzały na podwaliny, krusząc je, podpiłowując. A z drugiej strony znów kurniki Dezyderyi wyziewały duszące opary; duży kogut Aleksander otrąbiał szturm, kury wybijały dziobami z muru pojedyncze kamienie, króliki ryły się w ziemi pod ołtarzami aby je podkopać i zniszczyć, Świnia, tak tłusta iż ruszać się nie mogła, pomrukiwała, oczekując aż ozdoby staną się garścią ciepłego popiołu, by się w nim ze swoim brzuchem rozłożyć. Rozległ się potężny hałas, przypuszczono drugi szturm. Wieś, zwierzęta, cały ten przypływ wezbranego życia, zatopił na chwilę kościół pod zaciekłem natarciem ciał uginających belki.
Samice w odmęcie tym z nieustającą twórczością, wyrzucały ze swych wnętrzności nowych szermierzy. Tym razem zawalił się kawał ściany kościoła; sufit się giął, ramy okien zostały zniszczone, mrok wieczorny, coraz to czarniejszy, wchodził przez wyłomy, ziewając okropnie. Na krzyżu duży Chrystus trzymał się już tylko na jednym gwoździu lewej ręki.
Zawalenie się części ściany powitane było wrzawą. Kościół jednak mocny był jeszcze pomimo tych ran. Trzymał się uparcie, srogi, niemy, ciemny, czepiając się najdrobniejszych kamieni swych fundamentów. Zdawało się, że aby ta ruina stała, wystarcza jeden, chociażby najcieńszy słup podpierający jakimś cudem równowagi cały dach uszkodzony. Wówczas ksiądz Mouret ujrzał ostre rośliny wzgórza zabierające się do dzieła, te straszne rośliny stwardniałe wśród skalnej suszy, z twardego drzewa pogarbionego mięśniami. Mchy, koloru rdzy, podobne do płomiennego trądu, stoczyły najprzód gipsowe tynki. Następnie cząbry zapuściły swe korzenie pomiędzy cegły niby kliny żelazne. Lawendy wsuwały swoje długie haczykowate palce pod każdą ruszoną cegłę i ciągnęły ją ku sobie wysiłkiem powolnym a ciągłym. Jałowce, rozmaryny, ostrokrzewy kolczaste, nacierały nieprzeparcie. I trawy nawet, te trawy, których źdźbła suche przechodziły pod głównemi drzwiami, i one wyprężały się niby lance stalowe, rozdzierając wielkie drzwi, wchodząc do nawy, podnosząc płyty swemi potężnemi kleszczami. Było to zwycięztwo buntu, powstanie natury tworzącej barykady ze zwalonych ołtarzów, burzącej kościół, który zbyt wielki cień rzucał na nią od wieków. Inni walczący pozwolili by działały trawy, cząbry, mchy, lawendy, to podjadanie przez maluczkich, bardziej niszczące niż maczugi siłaczów, to kruszenie podstawy, robota głucha mająca dokonać ostatecznego powalenia całej budowy. I naraz stał się koniec. Jarzębina, której wysokie gałęzie już przez szyby zbite dostawały się pod sklepienie, weszła gwałtownie potężnym pędem zieloności. Osadziła się pośrodku nawy. Tu rozrosła się bezmiernie. Jej pień stał się kolosalnym, do tego stopnia, iż rozerwał kościół niby pasek zbyt ciasny. Gałęzie ogromne wydłużyły się na wszystkie strony, wyrzucając tu kawał muru, ówdzie część dachu; i pomnażały się ciągle, każda gałąź rozgałęziała się znowu do nieskończoności, z każdego sęka wyrastało nowe drzewo, rosnące z takim wściekłym rozpędem, że szczątki kościoła, podziurawionego jak rzeszoto, rozleciały się w kawałki, zasiewając cztery strony nieba delikatnym popiołem. Drzewo olbrzymie dotykało teraz gwiazd. Las jego gałęzi, był lasem nóg, rąk, tułowiów, brzuchów, jaśniejących żywotnością; zwieszały się kobiece warkocze; męzkie twarze rozsadzały korę ze śmiechem poczynających się pączków; w górze, pary kochanków, omdlałe z rozkoszy na brzegu swoich gniazd, napełniały powietrze muzyką swego uradowania, zapachem swej rodzajności. Ostatni podmuch tego uraganu, co był uderzył na kościół, wymiótł proch, ambonę i konfesyonał w perzynę obrócone, obrazy podarte, stopione naczynia święte, wszystkie te szczątki, chciwie dziobane przez wróble mieszkające niegdyś pod dachówkami. Wielki Chrystus, oderwany od krzyża, zawieszony przez chwilę na jednym ze zwieszających się warkoczów kobiecych, został porwany, uniesiony, zagubiony w czarności nocy, spadając w nią z głośnym dźwiękiem. Drzewo życia przebiło niebo. A przewyższało ono gwiazdy.
Ksiądz Mouret przyklaskiwał temu widzeniu z zapalczywością potępieńca. Kościół został zwyciężony. Pan Bóg nie ma już domu. Teraz Pan Bóg mu już przeszkadzać nie będzie. Może iść do Albiny kiedy ona tryumf odniosła. A jak się śmiał z samego siebie, gdy godzinę przedtem utrzymywał że kościół pochłonie ziemię w cień swój. Ziemia zemściła się pochłaniając kościół. Zaśmiał się szalonym śmiechem, który go nagle obudził z halucynacyi. Ogłupiały, patrzył na nawę tonącą zwolna w wieczornym mroku; przez okna widać było kawałki nieba z gwiazdami. I wyciągnął ręce, chcąc się dotknąć ścian, kiedy głos Dezyderyi zawołał go z kurytarzyka przy zakrystyi.
— Sergiuszu, czy jesteś tutaj?... Odezwijże się. Całe półgodziny już cię szukam.
Weszła. Trzymała lampę. Wówczas ksiądz zobaczył, że kościół stał jak zawsze. Nie rozumiał już, pozostał w strasznej wątpliwości pomiędzy kościołem niezwyciężonym, odrastającym ze swych popiołów, a Albiną wszechmocną, której tchnienie samo chwiało boską potęgą.
Dezydery a zbliżała się z głośną wesołością.
— A, tutaj jesteś, tutaj! — zawołała. — To chyba się bawisz w chowanego? Wołałam cię więcej niż dziesięć razy, ze wszystkich sił... Myślałam już, żeś wyszedł.
Spoglądała z ciekawością w ciemne miejsca kościoła. Poszła nawet aż do konfesyonału, skradając się pocichu, jakby się gotowała do schwytania kogoś kryjącego się tam. Powróciła zawiedziona, mówiąc znowu:
— Więc ty sam jesteś? Może spałeś? Oj ty możesz robić tak sam jeden, kiedy jest zupełnie ciemno?... No, chodźże, siadamy do stołu.
On pocierał czoło gorącemi dłońmi, jakby chciał odsunąć myśli, by mu ich wszyscy nie wyczytali. Starał się machinalnie zapiąć sutanę, wydawało mu się bowiem, iż jest bezwstydnie rozwarta, rozszarpana. I poszedł za siostrą z twarzą surową, bez jednego drgnięcia, zesztywniały, dzięki tej woli księdza co kryje udręczenia swego ciała pod godnością kapłańską. Dezyderya nie zauważyła nawet jego pomieszania. Rzekła tylko, wchodząc do sali jadalnej:
— Ja dobrze się wyspałam. A ty, zadużo gadałeś, jesteś blady jak chusta.
Wieczorem, po obiedzie, Brat Archangiasz przyszedł jak zwykle, by zagrać w „bitwę“ z Teuse. Był tego wieczora niezmiernie rozweselony. Kiedy Brat był wesoły, uderzał co chwila Teuse kułakiem w bok, a ona go za to biła po twarzy. Śmieli się z tego aż sufity się trzęsły. To znów przychodziły mu koncepta nadzwyczajne: tłukł nosem talerze, zakładał się że rozbije drzwi sali jadalnej jak w nie tyłem uderzy, wysypywał tabakę ze swojej tabakierki do kawy starej smużącej, to znów przynosił garść kamyków i rzucał jej za kołnierz, wsuwając je ręką aż do pasa. Te wylewy sangwinicznej radości wybuchały z niczego, pośród zwykłych jego złości; często drobnostka z której nikt się nie śmiał, doprowadzała go do prawdziwego ataku hałaśliwego szaleństwa, tupał nogami, kręcił się w kółko, trzymając się za brzuch.
— Więc nie powie mi Brat, dlaczego jest wesoły? — zapytała Teuse.
Nie odpowiedział. Siedząc okrakiem na krześle, galopował w koło stołu.
— Tak, tak, niech Brat udaje głupiego — rzekła. — Boże, jaki głupi! Jeżeli Pan Bóg Brata widzi, dopiero musi być kontent...
Brat przewrócił się właśnie na wznak, plecami na podłogę z nogami w powietrzu. Nie podnosząc się, rzekł z powagą:
— On mnie widzi, kontent jest, że mnie widzi. To on chce, abym ja się weselił... Gdy mi ześle rozrywkę, to aż we mnie dzwoni. Więc się tarzam, a cały raj wtedy się śmieje.
Czołgał się na grzbiecie aż do ściany, potem, oparłszy się na karku, wywijał piętami jak mógł najwyżej. Sutana, opadłszy, odkryła jego czarne spodnie, załatane na kolanach kawałkami zielonego sukna. Mówił znowu:
— Niech ksiądz proboszcz patrzy, do czego ja dochodzę. Założę się, że ksiądz proboszcz tego nie dokaże... No, proszę się pośmiać trochę. Lepiej czołgać się na grzbiecie, niż pożądać na miejsce materaca ciała jakiej łajdaczki. Słyszy ksiądz, co! Człowiek głupim jest na chwilę, wytrze się i strząśnie z siebie robactwo. To odpoczynek! Ja, kiedy się tarzam, wyobrażam sobie, że jestem psem Pana Boga, i dla tego powiadam, że cały raj zbiega się do okien i śmieje się, patrząc na mnie... I ksiądz może się pośmiać. Ot, dla świętych i dla księdza, Ma ksiądz koziołka dla świętego Józefa, a teraz dla świętego Jana, a teraz dla świętego Michała, dla świętego Marka, dla świętego Mateusza...
I wyliczał całą koronkę świętych, przewracając kozły w koło pokoju. Ksiądz Mouret, milczący, z rękami na brzegu stołu, uśmiechnął się w końcu. Zwykle wesołości Brata niepokoiły go. Gdy tenże znalazł się blizko Teuse, kopnęła go.
— Cóż — rzekła — czy będziemy już grali nareszcie?
Brat Archangiasz odpowiedział warczeniem. Stanął na czterech łapach. Szedł prosto do Teuse, udając wilka. Gdy jej dosięgnął, wsadził głowę pod spódnicę i ugryzł ją w prawe kolano.
— Puść mnie, Brat! — wołała. — Cóżto! To już teraz rozpusta w głowie!
— Mnie! — jęknął Brat, taki rozśmieszony tem przypuszczeniem, iż został na miejscu nie mogąc się podnieść. — Ależ patrz, dławię się żem tylko pokosztował twego kolana. Za słone to twoje kolano... Ja widzisz kąsam kobiety, by módz wypluć potem.
Mówił jej ty, pluł na jej spódnice Kiedy udało mu się wreszcie powstać na nogi, sapał przez chwilę, pocierając sobie boki. Resztki śmiechu wstrząsały jeszcze jego brzuchem, niby worem skórzanym, z którego się wysącza resztę napoju. Rzekł wreszcie grubym, poważnym głosem:
— Grajmy... Jeśli się śmieję, to moja rzecz. Teuse nie potrzebuje wiedzieć, dla czego.
Rozpoczęła się partya. Straszna była dzisiaj. Brat bił karty pięściami. Kiedy wołał: „Bitwa!“ — szyby dźwięczały. Teuse wygrywała. Miała trzy asy oddawna i czyhała na czwarty z błyszczącemi oczyma. Tymczasem Brat Archangiasz puszczał się na nowa koncepta. Podnosił stół bez względu na możliwość stłuczenia lampy; szachrował bezczelnie, broniąc się za pomocą grubych kłamstw, dla żartu, jak twierdził następnie. Naraz zaintonował nieszpory, śpiewając je pełnym głosem śpiewaka na chórze. I nie przestawał, rycząc ponuro, wybijając kartami na lewej dłoni spadek każdego wiersza. Gdy wesołość jego dochodziła ostatnich granic, kiedy już nie nie znajdował, by ją wyrazić, śpiewał tak nieszpory, całemi godzinami. Teuse znająca go dobrze, pochyliła się, krzycząc do niego wśród ryku jakim napełniał salę jadalną:
— Niech Brat przestanie, wytrzymać nie można!... Nadto wesoły jest Brat dzisiaj!...
Na to, rozpoczął kompletę. Ksiądz Mouret poszedł usiąść przy oknie. Zdawał się nie widzieć, nie słyszeć co się działo w koło niego. Podczas obiadu jadł jak zwykle, potrafił nawet odpowiadać Dezyderyi na jej wieczne zapytania. Teraz wstawał wyczerpany, złamany, zniweczony, popadał, w tę wściekłą walkę, co toczyła się w nim bez przerwy. Brakło mu już nawet odwagi, by wstać i udać się do swego pokoju. Obawiał się zwrócić twarzą do lampy, by nie spostrzeżono łez, których już nie mógł powstrzymać. Oparł czoło o szybę, patrzył w ciemność na dworze, zapadając zwolna w odrętwienie senne, duszące, by zmora.
Brat Archangiasz, nie przestając odśpiewywać psalmów, mrugnął, ukazując głową na śpiącego księdza.
— Co? — zapytała Teuse.
Brat powtórzył swój ruch wyraźniej.
— Ee, choćby sobie Brat i szyję wywichnął! — rzekła służąca. — Proszę powiedzieć, to zrozumiem... Masz tobie, król. Dobrze, biorę od Brata damę.
Położył na chwilę karty, przegiął się na stół i szepnął jej w twarz:
— Łajdaczka przychodziła.
— Wiem o tem — odrzekła. — Widziałam jak z panienką wchodziła do kurników.
Spojrzał na nią strasznie, wysunął pięści.
— Teuse ją widziała i pozwoliła jej wejść! Trzeba było mnie zawołać, bylibyśmy ją powiesili za nogi na którym gwoździu w kuchni.
Ale ona rozgniewała się, tłumiąc głos jednak, by nie obudzić księdza Moureta.
— A jakże! — jąkała. — Brat sobie także dobry! Proszę no popróbować, przyjść kogo wieszać w mojej kuchni! A pewnie, że ją widziałam. A nawet odwróciłam się kiedy ona poszła po katechizmie do księdza proboszcza, do kościoła. Mogli sobie tam robić, co sami chcieli. Czy to do mnie należy? Ja miałam fasolę do gotowania. Niecierpię tej dziewczyny. Ale kiedy ona jest zdrowiem dla księdza proboszcza... może sobie przychodzić o każdej porze dnia i nocy. Zamknę ich razem, jeżeli zechcą.
— Gdyby Teuse to uczyniła — rzekł Brat z chłodną wściekłością — udusiłbym.
Poczęła się śmiać. Teraz ona mówiła mu ty.
— Nie gadajno głupstw mały! Kobiety, wiesz o tem przecie, zakazane ci są jak Pater osłom. Spróbuj mię kiedy udusić, a zobaczysz co ci zrobię... Bądżno grzeczny, kończmy partyę. Masz, ot jeszcze jeden król.
On, trzymając kartę podniesioną do góry, nie przestawał się jurzyć:
— Przyszła chyba jakąś drogą samemu dyabłu tylko wiadomą, że mi się dziś wymknęła. Czatuję przecież codzień popołudniu tam na górze, koło Paradou. Jeżeli ich jeszcze zejdę kiedy razem, pozna się ta łajdaczka z pewnym kijem dereniowym który wyciąłem naumyślnie dla niej... Teraz i na kościół będę uważał.
Grał; dał sobie zabrać waleta i wywrócił się na krześle, opanowany znowu swoim ogromnym śmiechem. Nie mógł się gniewać na seryo tego wieczora. Pomrukiwał sobie:
— Mniejsza o to, że go widziała, ale się przy najmniej przewróciła. Opowiem to wam jednakże Teuse. Wiecie, padał deszcz. Stałem we drzwiach szkoły, kiedy ją spostrzegłem schodzącą od kościoła. Pomimo ulewy szła wyprostowana, ze swoją dumną miną. A i tu, wychodząc na drogę, rozciągnęła się jak długa, z powodu, że ziemia musiała być śliska. Ależ ja się śmiałem, klaskałem w ręce... Gdy się podniosła, miała jedną rękę zakrwawioną. Będę miał tej uciechy na cały tydzień. Nie mogę jej sobie przedstawić na ziemi, żebym nie czuł zaraz takiego łechtania pod gardłem i po brzuchu, że muszę wybuchać śmiechem.
I nadymając policzki, zwracając się już do gry całkowicie, zaśpiewał De profundis. Potem powtórzył je. Dokończyli partyi przy tym żałosnym psalmie, który chwilami śpiewał grubszym głosem, jakby dla napawania się nim. On przegrał, ale nie sprawiło mu to najmniejszej przykrości. Kiedy Teuse wyprosiła go, obudziwszy księdza Moureta, słychać było jak się gubił wśród czarności nocy, powtarzając ostatni wiersz psalmu: Et ipse redimet Israël ex omnibus iniquitatibus ejus, z akcentem nadzwyczajnego rozradowania.
Ksiądz Mouret spał snem kamiennym. Gdy otworzył oczy później niż zazwyczaj, miał twarz i ręce mokre od łez; płakał przez całą noc, przez sen. Nie miał mszy owego rana. Pomimo takiego długiego spoczynku, wczorajsze jego znużenie doszło teraz do tego stopnia, że do południa pozostał w swoim pokoju, siedząc na krześle przy łóżku. Osłupienie opanowujące go coraz bardziej, odejmowało mu nawet poczucie cierpienia. Doznawał tylko wielkiej próżni; był jakby po operacyi, oswobodzony, zmęczony. Z najwyższym wysiłkiem odczytał brewiarz; łacina psalmów wydawała mu się jakimś barbarzyńskim językiem, którego słów sylabizować nawet nie zdołał. I rzuciwszy książkę na łóżko, patrzył przez okno otwarte; godzina po godzinie upływały, a on nie zdobył się na tyle siły, by pójść się oprzeć na poręczy przed oknami. W oddali dostrzegał biały mur Paradou, wązką, bladą linię, biegnącą po szczycie wzgórz pomiędzy ciememi plamami małych sosnowych lasków. Na lewo za jednym z tych lasków był wyłom; nie widział go, ale wiedział że tam jest; pamiętał najdrobniejsze kawałki cierni, rozrzucone pomiędzy kamieniami. Wczoraj jeszcze, nie byłby śmiał podnosić tak oczu, na ten straszny widnokrąg. A teraz, zapamiętywał się bezkarnie w śledzeniu, za każdym bukietem zieloności, przerwanej linii muru. podobnej do obramowania spódnicy rozwieszonego na wszystkich krzakach. Nie przyspieszało to nawet bicia jego serca. Pokusa, jakby gardząc ubóstwem tej krwi, opuściła mdłe jego ciało. Pozostawiła go niezdolnym do walki, i przy pozbawieniu łaski, niemającego nawet namiętności grzechu, lecz gotowego do przyjęcia przez ogłupienie tego wszystkiego co wczoraj odtrącał tak zaciekle.
Naraz spostrzegł się, że mówi głośno. Ponieważ wyłom jeszcze istnieje, pójdzie do Albiny o zachodzie słońca. Postanowienie to sprawiało mu pewną przykrość. Ale nie sądził, by mógł postąpić inaczej. Ona czekała na niego, była jego żoną. Gdy chciał uprzytomnić sobie twarz jej, przedstawiała mu się bardzo niewyraźnie, w bardzo wielkiem oddaleniu. I niepokoił się jakimby sposobem żyli ze sobą. Trudnoby im było pozostać w okolicy; musieliby uciec tak, aby nikt o tem nie wiedział; a ukrywszy się gdzieś, potrzebowaliby znów mnóstwa pieniędzy, by módz żyć szczęśliwie. Dwadzieścia razy starał się zrobić sobie plan wykradzenia, i ułożyć przyszłość szczęśliwych kochanków. Nie znajdował nic. Teraz gdy żądze w nim nie szalały, przerażała go praktyczna strona położenia, stawiała go z jego wątłemi rękami w obec sprawy zawikłanej, do której nie wiedział jak się zabrać. Zkąd wzięliby koni do ucieczki? A gdyby szli pieszo, to czy nie przyaresztowanoby ich jako włóczęgów? Zresztą, czy on potrafi być urzędnikiem, lub wystukać jakieś zajęcie mogące zapewnić chleb jego żonie? Nigdy go tych rzeczy nie uczono. Nie znał życia; szukając w swej pamięci, znajdował tylko modlitwy, szczegóły caremoniału, karty z teologii Bouviera, wyuczone aa pamięć w seminaryum.
Nawet drobnostki bez znaczenia wprawiały go w wielkie zakłopotanie. Zastanawiał się, czy by się odważył podać rękę swej żonie na ulicy. Z pewnością nie umiałby chodzić pod rękę z kobietą. Wyglądałby tak niezgrabnie, że ludzieby się odwracali. Odgadliby księdza i lżyliby Albinę. Napróżnoby się starał omyć z kapłaństwa, zawszeby miał na sobie smutną jego bladość, zapach kadzidła. A gdyby kiedyś miał dzieci? Drgnął na tę myśl niespodzianą. Poczuł szczególny wstręt. Pomyślał, że nie kochałby ich. Tymczasem było ich dwoje, chłopczyk i dziewczynka. On odsuwał je od swych kolan, przykrość mu sprawiało poczucie rąk ich na swem ubraniu, nie huśtał ich z radością jak inni ojcowie. Nie mógł się przyzwyczaić do tych ciał z jego ciała, wydających mu się wcieleniem jego męskich chuci. Dziewczynka zwłaszcza niepokoiła go swemi wielkiemi oczami, w głębi których zapalała się już niewieścia tkliwość. Ale nie, onby dziecka nie miał, oszczędziłby sobie tej okropności, którą czuł na myśl oglądania swych członków odrastających i odżywających wiecznie na nowo. Przypuszczenie własnej niemocy było mu bardzo miłem. Zapewne męzkość jego musiała zaniknąć podczas długiego okresu dojrzewania. To go zdecydowało. Zaraz wieczorem ucieknie z Albiną.
Wieczorem jednakże ksiądz Mouret czuł się zanadto znużonym. Odłożył swe odejście do jutra. Nazajutrz znalazł sobie nowy powód: nie mógł tak porzucić siostry samej z Teuse; zostawi list, by ją zaprowadzono do wuja Paskala. Przez trzy dni przyrzekał sobie że napisze ten list; papier, pióro i kałamarz były przygotowane na stole w jego pokoju. I trzeciego dnia wyszedł, nie napisawszy listu. Wziął naraz kapelusz i udał się do Paradou, z ogłupienia, opętany, decydując się, idąc tam jak za pańszczyznę, od której nie wiedział jak się uwolnić. Obraz Albiny zatarł mu się jeszcze bardziej; nie widział jej już, posłuszny był dawniejszej swej woli, umarłej w nim obecnie, ale której parcie trwało wśród wielkiego milczenia całej jego istoty.
Wyszedłszy nie starał się bynajmniej ukryć. Zatrzymał się na końcu wsi, rozmawiając przez chwilę z Rozalią; opowiadała mu że jej dziecko miało konwulsye, pomimo czego śmiała się jak zwykle, kątami ust. Potem wszedł między skały, udając się wprost do wyłomu. Z przyzwyczajenia zabrał ze sobą brewiarz. A że droga była długa, nudząc się, otworzył książkę, odczytał przepisane modlitwy. Gdy włożył ją napowrót pod pachę, nie pamiętał już o Paradou. Szedł ciągle przed siebie, myśląc o nowym ornacie który chciał kupić, aby zastąpić ornat złoty już stanowczo w proch się rozsypujący. Od pewnego czasu składał pieniądze po franku i obliczał że za siedem miesięcy będzie miał sumę potrzebną. Wstępował na wzgórza, gdy jakiś chłopski śpiew w oddali podobnym mu się wydał do pieśni, którą umiał niegdyś, w seminaryum. Starał się przypomnieć sobie początek, ale nie mógł. Przykry mu był ten brak pamięci.. To też gdy sobie w końcu przypomniał, z bardzo słodkiem uczuciem śpiewał półgłosem słowa, przychodzące mu jedno po drugiem. Była to pieśń sławiąca Maryę. Uśmiechał się, jakby owionięty świeżym podmuchem swej młodości. Jaki on był szczęśliwy wówczas! Zapewne, mógł być szczęśliwy i teraz; nie wyrósł, nie żądał innych radości, tylko owego pogodnego spokoju, kąta w kaplicy, gdzieby jego kolana naznaczy sobie miejsce, życia samotnego, ożywionego drobnostkami zachwycająco dziecinnemi. Zwolna podnosił głos, śpiewał, wyciągając fletowe tony, aż spostrzegł wyłom, nagle, wprost przed sobą.
Przez chwilę był jakby zdziwiony. I przestając się uśmiechać, szepnął tylko:
— Albina musi na mnie czekać. Słońce się ma ku zachodowi.
Wstępował, chcąc rozsunąć kamienie, by wejść, gdy zaniepokoiło go potężne sapanie. Zeszedł napowrót i o mało nie nastąpił na twarz Brata Archangiasza, leżącego na ziemi w głębokim śnie. Sen musiał go ogarnąć zapewne podczas gdy pilnował wejścia do Paradou. Zagradzał je sobą, rozciągnięty jak długi, w bezwstydnej postawie. Prawa jego ręka odrzucona za głowę, nie puściła dereniowego kija, którym zdawała się jeszcze grozić niby mieczem ognistym. Chrapał wśród cierni, z twarzą na słońcu, bez jednego drgnienia opalonej skóry. Rój dużych much latał nad jego otwartemi ustami.
Ksiądz Mouret patrzył na niego przez chwilę. Zazdrościł tego świętego snu leżącemu w pyle. Chciał odpędzić muchy; ale muchy uparte, powracały, siadały na fioletowych wargach Brata, który ani czuł tego; ksiądz przeskoczył to duże ciało i wszedł do Paradou.
O kilka kroków za murem Albina siedziała na kobiercu traw. Podniosła się na widok Sergiusza.
— Przyszedłeś! — zawołała cała drżąca.
— Tak — rzekł spokojnie — przyszedłem.
Rzuciła mu się na szyję. Ale nie uściskała go. Poczuła na obnażonem ręku zimno paciorek rabatu. Przypatrywała mu się, już zaniepokojona, mówiąc:
— Co ci jest? Nie pocałowałeś mię tak jak dawniej, wiesz, kiedy to usta twe śpiewały... Jeżeli jesteś cierpiący, ja cię znowu uzdrowię. Teraz, kiedyś już przyszedł, rozpoczniemy na nowo nasze szczęście. Skończyły się smutki... Widzisz, ja się uśmiecham. Uśmiechnij się, Sergiuszu.
A gdy on ciągle był poważny:
— Naturalnie, namartwiłam się także niemało. Jestem jeszcze mizerna, prawda? Od tygodnia żyłom tu, na tej trawie gdzieś mnie zastał. Jednej tylko rzeczy pragnęłam, ujrzeć cię wchodzącego przez ten wyłom w murze. Za lada szmerem, zrywałam się, biegłam na twoje spotkanie, A to nie ty byłeś, to były liście. Które wiatr rozwiewał... Lecz wiedziałam dobrze, że przyjdziesz. Byłabym czekała lata.
I zapytała go:
— Kochasz mię jeszcze?
— A tak — odpowiedział — kocham cię jeszcze.
Nie czuli się swobodni jedno wobec drugiego. Wielkie milczenie padło pomiędzy nich. Sergiusz, spokojny, nie starał się go przerwać. Albina po dwakroć otwierała wargi i zamykała je natychmiast zdziwiona słowami co jej przychodziły na usta. Same gorzkie to rzeczy były. Czuła łzy spływające jej po twarzy. Cóż się stało, że nie była szczęśliwą, pomimo że miłość jej powróciła?
— Słuchaj — rzekła wreszcie — nie trzeba tu siedzieć. To ta szczerba mrozi nas... Chodźmy do siebie. Daj mi rękę.
I zapuścili się w Paradou. Jesień nadchodziła, drzewa stały posępne z pożółkłemi głowami, obnażającemi się liść po liściu. Ścieżki były już zasłane zeschłą zielonością, przesiąknięte wilgocią, zdawało się że każdy krok tam przygłusza jakieś westchnienia. W głębi, nad trawami, unosiły się dymy, osłaniając żałobą niebieską dal. Milczał cały ogród, wydając jedynie melancholijne tchnienia przebiegające, by dreszcze.
Sergiusz dygotał w alei wysokich drzew, którą szli. Rzekł półgłosem:
— Jak tutaj zimno!
— Zimno ci — szepnęła smutnie Albina. — Moja ręka nie rozgrzewa cię już. Chcesz, to cię okryję kawałkiem mej sukni?... Pójdź, przeżyjemy na nowo wszystkie nasze rozkosze.
Zaprowadziła go do kwietnika. Las róż pachniał zawsze, ostatnie kwiaty wydawały gorzką woń, a gałęzie rozrośnięte nadmiernie pokrywały ziemię drzemiącą falą.
Ale Sergiusz okazał taką odrazę do zapuszczania się w te zarośla, że zostali z brzegu, upatrując zdaleka ścieżek po których przechodzili na wiosnę. Ona pamiętała każdy krzaczek; pokazywała mu palcem grotę, w której spała kobieta marmurowa, zwieszające się powoje i klematisy, łany fiołków, fontannę tryskającą czerwonemi gwoździkami, wielkie schody pokryte falą płowych laków, ruinę kolumnady wpośród której lilie zbudowały biały pawilon. Tam się oni narodzili oboje w słońcu. I opowiadała najdrobniejsze szczegóły tego pierwszego dnia, sposób w jaki chodzili, zapach jaki miało powietrze w cieniu. On zdawał się słuchać i naraz jakiemkolwiek zapytaniem zdradzał się że nie zrozumiał. Lekki dreszcz okrywający go bladością, nie opuszczał go wcale.
Zaprowadziła go do sadu, ale nawet zbliżyć się doń nie mogli. Rzeka przybrała. Nie przychodziło teraz na myśl Sergiuszowi, by wziąć Albinę na plecy i w trzech skokach przenieść ją na drugą stronę. A tam jednak grusze i jabłonie były jeszcze obciążone owocami; winorośle z przerzedzonemi liśćmi, uginały się pod jasnemi gronami, których każde ziarno miało rdzawą plamę od słońca. Jak oni zbytkowali pod cieniem łagodnym tych drzew szanownych! Dzieciakami byli wówczas. Albina uśmiechała się jeszcze na wspomnienie spadania swego z łamiących się gałęzi. Czy pamiętał chociaż te śliwki, które jedli? Sergiusz odpowiadał kiwnięciem głowy. Wydawał się już znużony. Sad ze swojem zielonawem zagłębieniem, ze swoją mieszaniną omszonych pni, podobny do rusztowania rozbitego i zniszczonego, niepokoił go, przedstawiając się jego wyobraźni jako miejsce wilgotne, pełne pokrzyw i wężów.
Zaprowadziła go na łąki. Tam musiał zrobić parę kroków wśród traw. Sięgały one obecnie jego szyi. Wydawały mu się mnóstwem cienkich ramion starających się oplątać go, by powaliwszy utopić w głębi tego morza zielonego, nieskończonego. Błagał Albinę, by nie iść dalej. Ona szła naprzód, nie zatrzymała się, widząc jednak że on cierpi, zbliżyła się do niego, zasępiając się zwolna, doznając w końcu dreszczów jak i on. Ale mówiła jeszcze. Szerokim gestem ukazała na strumienie, na rzędy wierzb, łany traw, rozpościerające się aż na kraniec widnokręgu. Wszystko to ich było niegdyś. Żyli tam całemi dniami. Pomiędzy tamtemi trzema wierzbami nad wodą bawili się byli w kochanków. Wówczas chcieli, by trawy były większe, aby się zgubić w ich ruchomej fali, aby się mogli czuć bardziej sami, zdala od wszystkiego, jak skowronki wędrujące w głębi łanu zboża. Dlaczegóż on dzisiaj trząsł się, skoro zaledwie końce stóp zanurzył w trawie? Zawiodła go w bór. Drzewa przestraszyły Sergiusza bardziej. Nie poznawał ich z tą powagą czarnych pni. Więcej niż gdziekolwiek przeszłość wydawała mu się umarłą wpośród tego groźnego starodrzewu, gdzie światło wchodziło swobodnie..
Pierwsze deszcze zatarły ślady ich kroków na alejach. Wichry uniosły wszystko, co po nich było pozostało na nizkich gałęziach krzewów. Albina z sercem ściśniętem, przeczyła jednak spojrzeniem. Odnajdowała na piasku najlżejsze ślady ich przechadzek. Przy każdym krzaku dawne ciepło, które zostało tam po ich przejściu występowało jej na twarz. I z prośbą, w oczach starała się przywołać wspomnienia Sergiusza. Wzdłuż tej ścieżki, szli w milczeniu, z wielkiem wzruszeniem, nie śmiejąc sobie powiedzieć że się kochają. Na tej polance zapomnieli się raz wieczorem do późna, przypatrując się gwiazdom, które zdawały się ich oblewać ciepłym deszczem. Dalej, pod tym dębem zamienili swój pierwszy pocałunek. Dąb zatrzymał woń tego pocałunku; mchy nawet ciągle mówiły o nim. To kłamstwo mówić, że bór staje się niemy i pusty. A Sergiusz odwracał głowę, by uniknąć spojrzenia Albiny, bo go męczyło.
Poprowadziła go na skały. Może tam nie będzie już taki wątły i drżący, o co rozpacz ją brała. Tylko wielkie skały o tej porze były jeszcze gorące pod czerwonym żarem zachodzącego słońca. Tchnęły zawsze swoją tragiczną namiętnością, miały gorące, kamieniste łoża, w których przewalały się mięsiste rośliny w potwornych połączeniach. Nie odzywając się, nie odwracając nawet głowy, Albina pociągnęła Sergiusza wzdłuż stromej drogi, chcąc go zaprowadzić wyżej i jeszcze wyżej, dalej niż źródła, aż znów się oboje znajdą na słońcu. Zobaczą cedr, pod którym doznali niepokoju pierwszych żądz. Położą się na ziemi, na rozpalonych płytach, czekając aż twórczy prąd ziemi im się udzieli. Ale wkrótce nogi Sergiusza potknęły się srodze. Nie mógł już iść. Najprzód upadł na kolana. Albina najwyższym wysiłkiem zdołała go podnieść i pociągnąć dalej przez chwilę. Lecz upadł znowu i został tak, powalony na środku drogi. Przed nim, poniżej, rozpościerało się ogromne Paradou.
— Skłamałeś! — zawołała Albina — nie kochasz mię już!
Płakała, stojąc przy nim, czując się niezdolną do wyniesienia go wyżej. Nie czuła jeszcze gniewu, płakała nad miłością ich dogorywającą. On był zgnębiony.
— Ogród umarł, zimno mi ciągle — szepnął.
Ona wzięła go za głowę, pokazując mu Paradou.
— Ależ spojrzyj!... Ach, to oczy twoje umarły, i uszy, i wszystko, całe twoje ciało. Przeszedłeś wszystkie nasze radości, nie widząc ich, nie słysząc, nie czując. Potykałeś się tylko, przyszedłeś tu, by upaść i nudów i ze znużenia... Nie kochasz mię już!
Zaprzeczył łagodnie, spokojnie. Ona po raz pierwszy uniosła się.
— Cicho! Czy ogród umrze kiedykolwiek! Będzie spał w zimie; obudzi się w maju, przyniesie nam znów wszystko, cośmy mu z naszej miłości powierzyli; nasze pocałunki zakwitną napowrót w kwietniku, nasze przysięgi odrosną razem z trawami i drzewami... Gdybyś ty ogród widział, gdybyś słyszał, on jest bardziej wzruszony, kocha w sposób przejmujący większą słodyczą o tej porze jesiennej, gdy zasypia w rodzajności swej... Ale ty już nie kochasz, nie możesz tego wiedzieć.
On podnosił ku niej oczy, błagając, by się nie gniewała. Miał twarz chudszą, pobladłą z dziecinnego przerażenia. Drżał gdy podniosła, głos. Wyjednał w końcu, że spoczęła przez chwilę przy nim, pośrodku drogi. Pomówią spokojnie, porozumieją się. I oboje, w obliczu Paradou, nie dotykając nawet rąk swych, mówili ze sobą o swej miłości.
— Kocham cię, kocham — rzekł swoim równym głosem. Gdybym cię nie kochał, nie byłbym przyszedł... To prawda, jestem zmęczony. Nie wiem dlaczego. Sądziłem że odnajdę tu owo ciepło dobroczynne, którego wspomnienie samo było mi pieszczotą. I zimno mi, ogród wydaje mi się czarny, nie widzę w nim nic z tego co w nim zostawiłem. Ale to bynajmniej nie moja wina. Staram się być takim jak ty, chciałbym cię zadowolnić.
— Nie kochasz mię już — powtórzyła znowu Albina.
— Owszem, kocham cię. Dużo wycierpiałem, wtedy, po odesłaniu ciebie... Ach, kochałem cię z takiem uniesieniem wiesz, że byłbym cię zgniótł w uścisku, gdybyś była powróciła rzucić się w me objęcia. Nigdy cię nie pożądałem tak gwałtownie. Przez całe godziny stałaś przedemną żywa, cisnąc mię twemi giętkiemi palcami. Kiedy zamknąłem oczy, zapalałaś się by słońce, ogarniałaś mię twoim ogniem... Więc wszystko podeptałem, przyszedłem.
Przez chwilę milczał w zamyśleniu, i znów mówił:
— A teraz jestem jakby złamany. Gdybym cię chciał przycisnąć do piersi mej, nie mógłbym cię utrzymać, upuściłbym cię i upadłabyś... Poczekaj aż ten mój dreszcz przejdzie. Daj mi twe ręce, będę je całował. Bądź dobra, nie patrz na mnie zagniewanemi oczyma. Pomóż mi odzyskać moje serce.
Smutek jego był taki szczery, a chęć powrotu do dawnego kochania tak oczywista, iż wzruszyły Albinę. Na chwilę stała się znów bardzo słodką.
Pytała go troskliwie:
— Gdzie cierpisz? Co cię boli?
— Ja nie wiem. Wydaje mi się, że wszystka krew z żył mi ucieka... Przed chwilą, przychodząc tu, czułem jakby mi zarzucono na ramiona szatę z lodu, przylegającą mi do ciała i zamieniającą mi je w kamień od stóp do głów... Ja już raz czułem tę szatę na sobie... Ale nie pamiętam...
Ona przerwała mu śmiechem przyjaznym.
— Dziecko z ciebie, musiałeś się poprostu przeziębić i cała historya... Słuchaj, ale to przynajmniej nie ja ciebie tak przerażam? W zimie nie będziemy siedzieli w tym ogrodzie jak dwoje dzikich. Udamy się gdzie zechcesz, do jakiego wielkiego miasta. Będziemy się kochali wśród ludzi tak spokojnie jak wśród drzew. Zobaczysz, że nie jestem tylko urwisem, umiejącym wybierać gniazda i chodzić godzinami bez zmęczenia... Kiedy byłam mała nosiłam haftowane spódniczki, ażurowe pończochy, kołnierze i falbany. Opowiadano ci chyba o tem?
Nie słuchał jej, rzekł naraz z lekkim okrzykiem:
— Ach, przypominam sobie!
A gdy go pytała, nie chciał odpowiedzieć. Przypomniał sobie wrażenie z kaplicy seminaryum na swoich ramionach. To właśnie była owa szata z lodu czyniąca go całego kamieniem. I jego kapłańska przeszłość ogarnęła go nieprzezwyciężenia. Niejasne wspomnienia co się w nim były obudziły gdy szedł z Artodów do Paradou, wystąpiły wyraźniej, narzuciły mu się, ogarnęły go z wszechwładną bezwlędnością. Podczas gdy Albina opowiadała mu dalej o szczęśliwem życiu, jakie będą wiedli we dwoje, on słyszał dzwonek oznajmiający podniesienie, widział monstrancye, kreślące krzyże ognista nad ogromnemi klęczącemi tłumami.
— Otóż — rzekła — dla ciebie włożę znów te spódnice haftowane... Chcę, byś był wesół. Będziemy się starali o rozrywki dla ciebie. Może pokochasz mię silniej gdy mię ujrzysz piękną, ubraną jak panie. Nie będę już chodziła z grzebieniem krzywo zatkniętym we włosy, ani z włosami spadającemi na kark. Nie będę zataczała rękawów po łokcie. Zapnę suknię, aby nie było widać ramion. Umiem jeszcze się kłaniać i chodzić śmiało, poruszając leciutko podbródkiem. Zobaczysz, będę piękną kobietą, idąc z tobą pod rękę na ulicy.
— Czyś wchodziła do kościołów czasami, będąc dzieckiem? — zapytał ją półgłosem, jak gdyby pomimowoli snuł dalej głośno, to marzenie, co nie dawało mu jej słyszeć. Ja nie mogłem przejść koło kościoła, by nie zajść. Skoro tylko drzwi za mną napowrót się zamknęły, zdawało mi się, że jestem już w raju, głosy anielskie szeptały mi do ucha słodkie opowieści, tchnienie świętych owiewało mnie całego... Chciałbym był żyć tam zawsze, tonąć w tem ubłogosławieniu.
Utkwiła w nim oczy, krótki błysk jakiś zaświecił w tkliwości jej spojrzenia. Mówiła znowu, korząc się jeszcze:
— Zrobisz ze mnie co ci się podoba. Uczyłam się dawniej muzyki; byłam panną uczoną, wychowywaną starannie do wszelkich wytworności... Powrócę do szkoły, wezmę się do muzyki. Jeśli zechcesz, bym ci grała ulubioną, melodyę, powiesz mi tylko, a będę się jej uczyła przez całe miesiące, by ci ją pewnego wieczora zagrać u nas, w zacisznym pokoju, pozasłaniawszy w nim szczelnie drzwi i okna. A ty wynagrodzisz mię jednym pocałunkiem... Wiesz... pocałunkiem w usta, co przywrócą ci miłość dla mnie. Weźmiesz mię i będziesz mógł mię połamać w twem objęciu.
— Tak, tak — szepnął — odpowiadając ciągle tylko własnym swoim myślom, najprzód, największą moją radością było zapalanie świec, przygotowywanie ampułek, niesienie mszału ze złożonemi rękami. Później zakosztowałem powolnego zbliżania się Boga i myślałem że umrę z miłości... Niemam innych wspomnień. Nie umiem nic. Jeśli podnoszę rękę... to do błogosławieństwa. Jeśli wyciągam usta... to aby złożyć pocałunek na ołtarzu. A kiedy szukam mego serca — nie znajduję go już: dałem je Bogu a on je wziął.
Ona mocno pobladła, oczy jej płonęły. Mówiła jeszcze, z drżeniem w głosie:
— A moja córka będzie zawsze przy mnie.. Chłopca, jak zechcesz, będziesz posyłał do szkoły. Drogą moją blondyneczkę zatrzymam przy sobie. Sama nauczę ją czytać. O, przypomnę sobie, wezmę nauczycieli, jeżeli zapomniałam liter... Będziemy żyli z tym drobiazgiem u kolan. Będziesz szczęśliwy, prawda? Mów, powiedz mi, że ci będzie ciepło, że będziesz się uśmiechał i że nie będziesz niczego żałował?
— Myślałem często o kamiennych świętych, okadzanych od wieków w swoich framugach — rzekł bardzo cicho. — Ostatecznie, muszą już być przesiąknięci kadzidłem aż do wnętrzności... Otóż ja jestem jak ci święci. Mam woń kadzidła w najdrobniejszych nawet zagięciach mojego ciała. Zabalsamowanie to daje mi pogodę, śmierć spokojną mojego ciała, ten spokój, z jakim napawam się tem że nie żyję... Ach, niech mię nie nie wyrwią z mej nieruchomości! Pozostanę zimny, surowy, z wiecznym uśmiechem na moich wargach z granitu, niezdolny zejść pomiędzy ludzi. To moje jedyne pragnienie.
Podniosła się, zagniewana, groźna. Potrząsnęła nim, wołając:
— Co ty mówisz? O czem ty marzysz głośno?... Czyż mie jestem twoją żoną? Czyż nie przyszedłeś po to, aby być moim mężem?
On trząsł się, cofał.
— Nie, puść mię, ja się boję! wyjąkał.
— A nasze życie wspólne, a nasze szczęście, a nasze dzieci?
— Nie, nie, boję się.
I wydarł mu się okrzyk z głębi duszy:
— Ja nie mogę, nie mogę!
Ona, przez chwilę stała niema wobec tego nieszczęśliwego, co dygotał u jej stóp. Ogień bił z jej twarzy. Wyciągnęła ręce, jakby chciała go wziąć przycisnąć do siebie w wybuchu gwałtownego pożądania. Ale jakby się namyśliła; wzięła go tylko za rękę, podniosła go na nogi.
— Chodź! — rzekła.
I zaprowadziła go pod olbrzymie drzewo, na to miejsce, gdzie mu się była oddała, gdzie on ją był posiadł. Był to ten sam cień błogi, ten sam pień oddychający niby pierś ludzka, te same gałęzie rozpościerające się szeroko niby ramiona opiekuńcze. Drzewo było zawsze dobre, mocne, potężne, płodne. I teraz, jak w dniu ich godów, w zielonawej przezroczystości polanki była omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłosny, przechodzący nagle w wielki czar milczenia. A w oddali, Paradou, pomimo pierwszego jesiennego dreszczu, odnalazło, i ono także, swe szepty gorące. Stawało się znów współwinowajcą. Od kwietnika, od sadu, z łąk, z boru, z wielkich skał, z rozległego nieba przypływał znów śmiech upojenia, powiew siejący na swej drodze rodzajnym pyłem. Nigdy ogród w najcieplejszy wieczór wiosenny nie miał tej tkliwości głębokiej co w te ostatnie dni pogodna kiedy rośliny zasypiały, mówiąc sobie słowa pożegnania.
Woń dojrzałych kiełków niosła żądze rozkoszne! pomiędzy przerzedzonemi liśćmi.
— Słyszysz? Słyszysz? — szeptała Albina do ucha Sergiusza, któremu dała upaść na trawę u stóp drzewa.
Sergiusz płakał.
— Widzisz teraz, że Paradou nie umarło. Woła na nas, byśmy się kochali. Zawsze jeszcze żąda naszego małżeństwa... Ach, przypomnij sobie. Przyciśnij mię do siebie. Niech ja znów będę twoją, a ty mój.
Sergiusz płakał.
Nie rzekła już nic więcej. Sama go objęła gwałtownym uściskiem. Przylgnęła ustami do tego trupa, aby go wskrzesić. A Sergiusz na to łzy miał tylko.
Po długiem milczeniu, Albina przemówiła. Stała teraz, wyniosła i stanowcza.
— Idź precz! — rzekła po cichu.
Sergiusz powstał z wysiłkiem. Podniósł swój brewiarz, który potoczył się był na trawę. Odszedł.
— Precz! — powtarzała Albina, idąc za nim, pędząc go przed sobą, podnosząc głos.
I parła go tak od krzaka do krzaka, aż go odprowadziła do wyłomu wpośród drzew posępnych. A tam, ponieważ Sergiusz, z głową spuszczoną, wahał się, krzyknęła na niego gwałtownie:
— Precz, precz!
Potem, powoli, weszła napowrót do Paradou, nie odwracając głowy. Noc zapadała, ogród był już tylko wielką, czarną trumną.
Brat Archangiasz, przebudzony, stojąc na wyłomie, bił kijem o kamienie, klnąc ohydnie.
— Bodaj im dyabeł nogi pogruchotał! Bodaj ich przygwoździł jedno do drugiego! Bodaj włók ich za nogi, nosem w gnoju ich!
Ale kiedy ujrzał Albinę wypędzającą księdza, stanął przez chwilę zdumiony. Poczem uderzał mocniej kijem, ogarnięty strasznym śmiechem.
— Bywaj zdrowa, łajdaczko! Szczęśliwej podróży! Wracaj do wilków, swoich małżonków... A... świętego ci niedosyć. Tobie trzeba silniejszych nieco. Tobie trzeba dębów. Chcesz mego kija? Masz! Kładź się z nim! To zuch, co cię zaspokoi.
I z całym rozmachem rzucił swój kij w mrok, za Albiną. Następnie łajał, spoglądając na księdza Moureta:
— Wiedziałem, że ksiądz tam jest. Kamienie były poruszone... Proszę słuchać, grzech ten uczynił mię zwierzchnikiem księdza, i Bóg przez moje usta powiada księdzu, że piekło niema dość srogich kaźni dla kapłanów w cielesności pogrążonych. Jeśli Bóg raczy księdzu odpuścić, to będzie dobroć zbyt wielka, zepsuje swoją sprawiedliwość.
Wolnemi krokami schodzili obaj ku Artodom. Ksiądz nie otworzył ust ani razu. Zwolna podnosił głowę, przestał drżeć. Kiedy spostrzegł, w oddali,na liliowem niebie, czarną kresę Samotnika z różową plamą dachówek kościoła, prawie się uśmiechnął. W jasnych jego oczach budziła się wielka pogoda.
Brat, od czasu do czasu, kopnął nogą jaki kamień, potem obracał się, napadał na swego towarzysza.
— Cóż? Skończyło się to nareszcie?... Ja w wieku księdza byłem opętany; dyabła miałem w krzyżach. A potem znudził się i wyniósł się odemnie. Nie mam już krzyżów. Spokój mam... Ot wiedziałem ja, że ksiądz przyjdzie. Oto już trzy tygodnie jak tu czatuję. Zaglądałem do ogrodu przez tę szczerbę w murze. Byłbym pragnął powycinać drzewa. Często rzucałem kamieniami. Kiedy złamałem gałąź, cieszyłem się... Niechże ksiądz powie, więc to coś nadzwyczajnego, to czego się przy tem doznaje?
Zatrzymał księdza Moureta aa środku drogi, patrząc na niego wzrokiem błyszczącym straszną jakąś zawiścią. Zamęczały go przypuszczalne rozkosze Paradou. Przez całe tygodnie stał tam u progu, wietrząc zdaleka grzeszne radości. Lecz ksiądz „pozostał niemy, więc on szedł znowu szydząc, pomrukując słowa dwuznaczne. I podniósł głos:
— Widzi ksiądz, kiedy kapłan uczyni to co ksiądz uczynił, gorszy wszystkich innych kapłanów... Ja sam, nie czułem się już czystym, że tylko szedłem obok księdza. Zatruwał ksiądz cały swój gatunek... Teraz oto przyszedł ksiądz do rozumu. No, nie trzeba się przedemną spowiadać. Znam ja to. Ręka boska złamała księdza jak i innych. Tem lepiej! Tem lepiej!
Tryumfował, klaskał w ręce. Ksiądz nie słuchał go, zatopiony w marzeniu. Uśmiech jego rozszerzył się. A kiedy Brat pożegnał go przede drzwiami probostwa, okrążył i wszedł do kościoła. Szaro w nim było, jak w ów straszny wieczór podczas ulewy, kiedy to pokusa wstrząsnęła nim była tak mocno. Ale ubogi i cichy, bez powodzi złota, bez podmuchów udręki nadpływających od przyrody. Panowała tu cisza uroczysta. Tchnienie miłosierdzia jedynie zdawało się tu przebywać.
Klęcząc przed dużym Chrystusem z malowanego kartonu, wylewając łzy radosne, którym pozwalał spływać po policzkach, ksiądz szeptał:
— O mój Boże, nieprawda to, że niemasz u ciebie zmiłowania. Czuję, że mi już Panie odpuściłeś. Czuję łaskę twą, co od wielu godzin przybywa mi kropla po kropli, przynosząc zbawienie w sposób powolny a pewny... O Boże mój, i to właśnie w chwili gdy odwróciłem się od ciebie, strzegłeś mię najskuteczniej. Ukryłeś się przedemną, by mię tem lepiej z grzechu wydobyć. Pozwoliłeś ciału memu wyrwać się naprzód, bym się potknął o jego niemoc... A teraz, o Boże mój, widzę, żem naznaczony twojem znamieniem, tem znamieniem strasznem a pełnem słodyczy, co wyłącza człowieka z pomiędzy ludzi, a raz odciśnięte zmazać się nie daje, lecz prędzej lub później występuje napowrót, nawet na grzesznych członkach. Złamałeś mię, Panie, w grzechu i pokusie. Zniszczyłeś mię ogniem twoim. Chciałeś, by nic prócz szczątków zniszczenia, nie zostało we mnie, byś wszedł bezpieczny. Jam pustym domem, gdzie możesz zamieszkać, Panie... Bądź pochwalony, o Boże!
Korzył się w prochu. Kościół zwyciężył; stał prosty, nad głową księdza, ze swami ołtarzami, swoim koufesyonałem, amboną, krzyżami, świętemi obrazami. Świat już nie istniał. Pokusa zgasła, niby pożar, niepotrzebny już teraz do oczyszczenia tego ciała. Wszedł w nadludzki spokój. Wołał z głębi duszy:
— Ponad życiem, ponad stworzeniami, ponad wszystkiem, twoim jestem, o Boże mój, twoim wyłącznie, na wieki!
W tym samym czasie, Albina w Paradou chodziła po ogrodzie, wiodąc wszędzie nieme katuszo zranionego zwierzęcia. Już nie płakała. Blada była. z głęboką zmarszczką pionową na czole. Za cóż ona cierpiała tę śmierć okrutną? Jaki grzech popełniła, by ogród nagle przestał dotrzymywać obietnic, które jej czynił od dzieciństwa? Zastanawiała się, idąc przed siebie, nie widząc alei do których zwolna napływały ciemności. Wszakże była zawsze posłuszną drzewom. Nie mogła sobie przypomnieć, by złamała kiedy chociał jeden kwiatek. Była zawsze ukochaną córką roślin, uległą, oddaną im, pełną wiary w radości, które one dla niej gotowały. A w ostatnim dniu, kiedy Paradou wołało na nią, by się położyła pod drzewem olbrzymiem, to się położyła, otworzyła ramiona, powtarzając lekcyę, którą podszeptywały jej trawy. Ale jeśli ona nie miała sobie nic do wyrzucenia, zatem ogród zdradzał ją udręczał, jedynie by się nacieszyć widokiem jej męki.
Zatrzymała się i obejrzała dokoła. Wielkie ciemne masy liści milczały w skupieniu, ścieżki z czarnemi ścianami stawały się drogami bez wyjścia, pogrążonemi w grubym cieniu; w oddali trawniki usypiały muskający je wiatr. Wyciągnęła ręce z rozpaczą, z okrzykiem oburzenia. Tak skończyć się to nie mogło. Ale głos jej zamarł wśród milczących drzew. Po trzykroć zaklinała Paradou, by jej odpowiedziało, a żadne wyjaśnienie nie przyszło od wysokich gałęzi, ani jeden liść jej nie współczuł. Zaczęła znowu chodzić i poczuła, że stąpa w konieczności zimy. Teraz, gdy przestała się zwracać do przyrody z pytaniami zbuntowanej istoty, posłyszała ciche głosy przebiegające po ziemi, pożegnania roślin, życzących sobie szczęśliwej śmierci.
Poić się słońcem przez całą jedną porę roku, żyć życiem kwiatów, rozlewać się w woń nieustającą, a potem odejść przy pierwszej męce, z nadzieją że się odrośnie gdzieś znowu, czyż nie było to istnieniem dostatecznie długiem, dostatecznie wypełnionem, któreby zepsuła uparta chęć dłuższego życia? Ach, jak to dobrze być musi, umarłą być, mieć przed sobą noc nieskończoną, do rozpamiętywania przeżytego, krótkiego dnia, do utrwalenia na wieki jego nikłych radości!
Zatrzymała się znowu, ale nie oburzała się już pośród wielkiego skupienia całego Paradou. Zdało jej się, że zrozumiała teraz. Zapewne ogród gotował jej śmierć, jako rozkosz ostateczną, najwyższą. Do śmierci to prowadził ją w tak słodki sposób. Po miłości, mogła już być tylko śmierć. I nigdy ogród nie miłował jej mocniej; oskarżając go, okazała się niewdzięczną, była zawsze jego ukochaną córką. Milczące gąszcze, drogi tonące w grubym cieniu, trawniki, na których wiatr zasypiał, nie odzywały się dla tego właśnie, by ją zaprosić do szczęśliwości długiego milczenia. Chciały, by z niemi spoczywała w chłodzie; pragnęły ją zabrać, zamieszaną pomiędzy zeschłe liście, z oczyma szklistemi jak woda w źródłach, z członkami sztywnemi jak suche gałęzie, z krwią uśpioną snem wszystkich soków. Żyłaby życiem ich aż do końca, aż do zgonu ich. Może postanowiły już, by na przyszłą wiosnę wyrosła różą w kwietniku, lub jasną wierzbą na łąkach, albo młodziutką brzozą w lesie. To było wielkiem prawem życia: ona umrze.
Więc po raz ostatni poczęła przebiegać ogród, upatrując śmierci. Która pachnąca roślina potrzebowała jej włosów, by wzmocnić woń swoich liści? Jaki kwiat żądał od niej atłasu jej skóry, czystej białości ramion, delikatnego różu łona? Może który krzew wątły weźmie jej młodą krew? Onaby chciała przydać się trawom rosnącym nad drogami, zabić się tem, by wyrosła z niej zieloność wspaniała, bujna, pełna ptaków w maju i gorąco pieszczona przez słońce. Ale Paradou milczało jeszcze długo, nie chcąc jej zwierzyć w jakim pocałunku ostatnim ją zabierze. Musiała wszędzie wrócić, odbyć znów pielgrzymkę swoich przechadzek. Prawie zupełna noc już była i zdawało jej się, że wchodzi zwolna w ziemię. Weszła na wielkie skały, badając je, zapytując, czy na ich łożach kamienistych ma skonać. Przeszła przez bór, oczekując z pożądaniem które zwalniało jej kroki, by dąb jaki olbrzymi runął, grzebiąc ją w majestacie swego upadku. Szła brzegiem rzek na łąkach, nachylając się prawie co krok, zaglądając w głąb wód, czy wśród lilij wodnych nie zgotowano dla niej miejsca.
Nigdzie śmierć jej nie przybywała w swe świeże objęcia. A jednak nie myliła się. Paradou to miało nauczyć ją umrzeć, jak nauczyło ją było kochać. Zaczęła znowu przebiegać gąszcze, bardziej spragniona, niż w owe ciepłe poranki gdy miłości szukała. I naraz, w chwili gdy dochodziła do kwietnika, dostrzegła śmierć w woniach wieczornych. Podbiegła, zaśmiała się z rozkoszą. Ona umrze z kwiatami.
Najprzód pobiegła do lasu róż. Tam przy ostatnich przebłyskach wieczora przetrząsała gaje, zerwała wszystkie róże, słabnące pod tchnieniem zimy. Zrywała je przy ziemi, nie troszcząc się o kolce; zrywała je nad sobą, wspinając się na palcach, przyginając krzaki. Gnał ją taki pośpiech, że łamała gałęzie, ona, co tak szanowała najmniejsze źdźbło trawy. Wkrótce miała róż pełne ręce, brzemię róż, pod którem się chwiała. Poszła do pawilonu ogołociwszy las, unosząc ze sobą nawet płatki rozsypane, a gdy zesunęła cały swój ciężar róż na posadzkę w pokoju niebieskim z sufitem, powróciła do kwietnika.
Teraz poszukała fiołków. Robiła z nich ogromne bukiety kładąc je sobie na ręku przy piersi, jeden koło drugiego. Potem rwała gwoździki, ścinając wszystko, nawet pączki, wiążąc olbrzymie snopy gwoździków białych, podobne do dzież mleka, olbrzymie snopy gwoździków pąsowych podobne do dzież krwi. I rwała jeszcze lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie; brała garściami ostatnie kwitnące łodygi lewkonij, nie uważając iż mięła bez litości ich atłasowe kwiaty; spustoszyła klomby nocnej ozdoby, co zaledwie była otworzyła swe kwiaty w powietrzu wieczornem; wyżęła łan heliotropów, zbierając na kupę swoje żniwo kwiatów; trzymała pod pachami wiązki lilij jakby wiązki trzcin. Obładowawszy się na nowo, poszła znów do pawilonu, by rzucić przy różach, fiołki, gwoździki, lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie, i bez wytchnienia, zeszła napowrót.
Udała się do tego melancholijnego miejsca, co było jakby cmentarzem kwietnika. Ciepła jesień sprowadziła tu powtórny rozkwit wiosennych kwiatów. Albina zawzięła się zwłaszcza na grzędach tuberozów i hyacyntów, klęcząc na trawie, prowadząc zbiór swój i, ostrożną uwagą skąpca. Zdawało się, iż tuberozy są dla niej drogocennemi kwiatami, które miały sączyć kropla po kropli, złoto, bogactwa, dobra nadzwyczajne. Hyacynty, uperlone całe swojemi kwiateczkami, były jakby naszyjnikami pereł, z których każda miała ją poić rozkoszą nieznaną ludziom. A chociaż znikała jut pod olbrzymią naręczą ściętych przez siebie tuberozów i hyacyntów, zmiotła opodal łan maków, znalazła sposób, by zebrać jeszcze łan majówek. Na tuberozach i na hyacyntach nagromadziły się maki i majówki. Pobiegła to odnieść do pokoju z sufitem niebieskim, pilnując by wiatr jej nie skradł żadnego płatka. Zeszła znowu.
Cóż teraz będzie rwała? Wyżęła cały kwietnik. Podnosząc się na palcach, widziała w mroku szarym jeszcze, kwietnik umarły już, pozbawiony słodkich oczu swoich róż, czerwonego śmiechu swych gwoździków, wonnych włosów swych heliotropów. Nie mogła przecież wracać z próżnemi rękami. Więc się zabrała do traw, do zieloności; czołgała się z piersią przy ziemi, jakby pragnęła ostatnim namiętnym uściskiem zabrać i ziemię ze sobą. Same pachnące rośliny zbierała teraz w swą spódnicę, mięty, werbeny, cytrynelle. Napotkała rząd balsamu i zabrała cały, nie zostawiając ani jednego listka. Wzięła nawet dwa wielkie] kopry, które sobie zarzuciła na plecy niby dwa drzewa. Gdyby mogła, toby pociągnęła za sobą w zaciśniętych zębach, cały zielony dywan kwietnika. Na progu pawilonu odwróciła się, spojrzała jeszcze raz ostatni na Paradou. Czarne było; noc zarzuciła czarną płachtę na jego oblicze. I weszła, by już nie wrócić.
Wielki pokój wkrótce został przystrojony. Postawiła zapaloną lampę na konsoli. Wybierała kwiaty nagromadzone na środku posadzki, wiązała je w duże pęki, ustawiając po wszystkich kątach. Najprzód za lampą na konsoli, postawiła lilie, wysoką koronką, łagodzącą światło swą białą czystością. Potem, zaniosła garściami lewkonie i gwoździki na starą kanapę, której malowane obicie było już usiane czerwonemi bukietami, zwiędniętemi przed stu laty; i obicie znikło, na kanapie wydłużył się pod ścianą gaj lewkonij, nastroszonych gwoździkami. Ustawiła wtedy przed alkową wszystkie cztery fotele; napełniła pierwszy majówkami, drugi makami, trzeci nocną ozdobą, czwarty heliotropami. Fotele całe zanurzone, ukazując ledwie końce swych poręczy, wydawały się kopcami kwiatów. Wreszcie pomyślała o łożu. Zatoczyła do wezgłowia stolik, ułożyła na nim ogromny stos fiołków. I wielkiemi naręczami pokryła całkowicie łóżko wszystkiemi hyacyntami i wszystkiemi tuberozami, które była przyniosła; warstwa była tak gruba, że wysypywały się na przodzie, i w nogach, i w głowach, i pod ścianą, spadając smugami gron. Łoże zamieniło się na kwietnik. Róże jednak zostały. Rozrzuciła je wszędzie po trochu, nie patrząc nawet gdzie padają. Przez kilka minut róże leciały deszczem, dużemi pękami, ulewa kwiatów ciężkich jak burza, tworzących sadzawki w dziurach posadzki. Ale stos nie zmniejszała się, więc porobiła z nich wieńce, które rozwiesiła na ścianach. Amorki gipsowe swawolące nad alkową miały wieńce z róż na szyjach, rękach, krzyżach; ich nagie ciała przybrane były całe w róże. Sufit niebieski, malowidła erotyczne przez czas zniszczone, okryte zostały płaszczem z róż, kotarą z róż. Wielki pokój przybrany był paradnie. Teraz mogła w nim umrzeć.
Przez chwilę stała, spoglądając dokoła. Zastanawiała się, baczyła czy śmierć tu jest. I pozbierała wonne zieloności, mięty, werbeny, balsamy, kopry; poskręcała je, pozwijała, czyniąc z nich zatyczki, któremi pozatykała najmniejsze szpary, najmniejsze dziury w drzwiach i oknach. Poczem spuściła firanki z białego perkalu szyte dużemi ściegami. I niema, bez jednego westchnienia, położyła się na łożu, na hyacyntach i tuberozach.
Tu doznała jeszcze ostatniej rozkoszy. Otwierając szeroko oczy, uśmiechała się do pokoju. Jak ona kochała w tym pokoju! Jaka w nim umiera szczęśliwa! Obecnie, nic mętnego nie przychodziło ku niej od gipsowych amorków, nic niepokojącego nie zstępowało już z malowideł, na których się przewalały ciała kobiece. Pod sufitem niebieskim nie było nic, prócz duszącej woni kwiatów. I zdawało się, że ta woń nie czem innem była, jak owym zapachem dawnej miłości, którego ślad został na zawsze w alkowie, zapachem zwiększonym, wzmożonym stokrotnie, do tego stopnia, iż tchnął uduszeniem. Może to był oddech owej pani co tu umarła przed stu laty. Stało się, że i ją z kolei objął ten oddech. Nie ruszając się, z rękami złożonemi na sercu, uśmiechała się ciągle, słuchała zapachów, szeptających wśród szumu w jej głowie. Grały jej dziwną muzykę woni, co usypiała ją powoli, bardzo łagodnie. Najprzód szło preludyum wesołe, dziecinne: jej ręce po rwaniu wonnych roślin, wyziewały cierpkość deptanych traw, opowiadały jak biegała małą dziewczynką pośród dzikości Paradou. Następnie fletu śpiew dał się słyszeć i drobne, piżmowe tony, padające po jednym ze stosu fiołków na stole, u wezgłowia; a ten flet, snując melodyę swą na tchnieniach spokojnych, na wtórze regularnym lilij z konsoli, śpiewał miłosny czar pierwszych chwil, pierwsze wyznanie, pierwszy pocałunek pod wysokiemi drzewami. Lecz tchu jej brakło, nadchodziła namiętność w raptownym wybuchu gwoździków, z ostrym korzennym zapachem, którego metalowe dźwięki zapanowały przez chwilę nad wszystkiemi innemi. Sądziła, że skona w chorobliwym frazesie maków i majówek, przypominającym udrękę jej pożądań. I naraz, wszystko ucichło, oddychała swobodniej, zapadała zwolna w słodycz większą, kołysana przez gamę lewkonij zniżającą się, coraz to cichszą, rozpływającą się w końcu w cudnym hymnie heliotropów, których waniliowe tchnienia zapowiadały nadejście godów. Nocne ozdoby odzywały się tu i owdzie dyskretnym trylem. I zapanowało milczenie. Weszły róże, obumierające. Z sufitu popłynęły głosy, chór daleki. Była to już całość harmonii wspaniała, której początku słuchała z lekkiem drżeniem. Chór wzmógł się i wkrótce wszystkie nadzwyczajne dźwięki wybuchające dokoła drgały w niej samej. Gody nadeszły, hejnał róż oznajmiał straszną chwilę. Ona, z rękami coraz mocniej przyciśniętemi do serca, dyszała, omdlała, umierająca. Otworzyła usta do pocałunku co ją miał udusić, a hyacynty i tuberozy, dymiąc się, owinęły ją ostatniem westchnieniem, tak głębokiem, iż zagłuszyło chór róż. Albina umarła pod oddechem kwiatów.
Nazajutrz koło trzeciej, Teuse i Brat Archangiasz, rozmawiając na ganku probostwa, ujrzeli kabryolet doktora Paskala, przejeżdżający przez wieś w pełnym galopie. Gwałtownie zacinający bat ukazywał się z pod budy.
— Gdzież on tak pędzi? — szepnęła stara służąca. — Może kark skręcić.
Kabryolet dojechał do stóp pagórka, na którym zbudowany był kościół. Koń, nagle osadzony, zatrzymał się, i głowa doktora, cała biała, cała rozczochrana, wyjrzała z pod budy.
— Jest Sergiusz? — krzyknął z wściekłością.
Teuse wyszła na brzeg pagórka.
— Ksiądz proboszcz jest w swoim pokoju — odpowiedziała. Odmawia zapewne pacierze... Czy pan chce mu co powiedzieć? Czy mam go zawołać?
Wuj Paskal z twarzą wzburzoną, machnął gwałtownie prawą ręką trzymającą bat i wychylając się bardziej, tak iż o mało nie wypadł, zawołał:
— Aa... on odmawia pacierze!... Nie, nie trzeba go wołać. Udusiłbym go, a niema potrzeby... Chcę mu powiedzieć, że Albina umarła, słyszycie! Powiedzcie mu że umarła, powiedzcie mu to odemnie!
I znikł, zacinając batem konia tak ostro, iż począł unosić. Ale o dwadzieścia kroków dalej zatrzymał go znowu, wysuwając jeszcze głowę, krzycząc głośniej:
— Powiedźcie mu także odemnie, że była w innym stanie! To go ucieszy...
I kabryolet puścił się znów szalonym pędem. Wjeżdżał z niebezpiecznem przechylaniem się na wsze strony, na kamienistą drogę po wzgórzach, co prowadziła do Paradou. Teuse stała bez tchu. Brat Archangiasz śmiał się szydersko, utkwiwszy w niej oczy tryskające dziką radością. Popchnęła go na schody ganku, że o mało nie upadł.
— Proszę sobie iść ztąd — mruczała, gniewając się również, spędzając złość na nim. — Znienawidzę Brata nakoniec!... Jak można cieszyć się ze śmierci ludzi! Ja dziewczyny tej nie lubiłam. Ale kiedy się umiera w jej wieku, to niewesoło... Proszę sobie iść; no, przestań się Brat śmiać, bo nożyczkami w twarz cisnę!
Była to już pierwsza godzina, kiedy chłop jakiś, co przyszedł do Plassans z jarzynami na sprzedaż, uwiadomił doktora Paskala o śmierci Albiny, dodając, iż Jeanbernat prosi go do siebie. Teraz doktór czuł pewną ulgę, wykrzyczawszy swoje, w przejeździe przed kościołem. Nałożył drogi, by tę potrzebę zaspokoić. Wyrzucał sobie tę śmierć jak zbrodnię, w którejby umoczył ręce. Przez całą drogę nie przestawał lżyć siebie samego, ocierając oczy, by módz kierować koniem, wjeżdżając na kupy kamieni, z głuchą nadzieją wywrócenia się i okaleczenia. Gdy już był na wklęsłej drodze pod niekończącym się murem parku, nabrał trochę otuchy. A może Albina była tylko zemdlona. Chłop opowiadał mu że oczadziła się kwiatami. Ach, gdyby w porę jeszcze dojechał, gdyby mógł i ją wyratować! I bił srodze konia jakby walił samego siebie.
Dzień był bardzo piękny. Tak jak w najpiękniejsze dni majowe pawilon ukazał mu się cały w słońcu, ale bluszcz sięgający dachu miał liście rdzą poplamione, a muchy nie uwijały się już przy lewkoniach rosnących w szczelinach. Przywiązał szybko konia i pchnął furtkę ogródka.
Była tu zawsze ta sama wielka cisza, wśród której Jeanbernat siadywał z fajką. Tylko teraz nie było tu już starego, na jego ławce, naprzeciw sałaty.
— Jeanbernat! — zawołał doktór.
Nikt nie odpowiedział. Więc wszedł do sieni i ujrzał coś, czego jeszcze nigdy nie widział. W głębi kurytarza, u stóp czarnej klatki schodów, drzwi były otwarte na Paradou; ogromny ogród w bladem słońcu rozwiewał swe liście pożółkłe, rozpościerał melancholię jesieni. Przestąpił próg tych drzwi, zrobił kilka kroków na wilgotnej trawie.
— A to pan, doktorze! — wyrzekł spokojny głos Jeanbernata.
Stary, z wielkim rozmachem rydla, kopał dół u stóp morwowego drzewa. Wyprostował był swą wysoką postać, słysząc kroki. I zabrał się napowrót do roboty, wyrzucając za każdym razem ogromną bryłę tłustej ziemi.
— Cóż pan tu robi? — zapytał doktór Paskal.
Jeanbernat wyprostował się znowu. Ocierał sobie rękawem pot z czoła.
— Dół kopię — odpowiedział spokojnie. — Ona zawsze lubiła ogród. Będzie tu sobie spała...
Doktora zdławiło wzruszenie. Stał przez chwilę nad dołem nie mogąc przemówić. Patrzył na zamaszyste kopanie Jeanbernata.
— Gdzie ona jest? — rzekł wreszcie.
— Na górze, w swoim pokoju. Chcę żeby pan posłuchał serca, przed złożeniem jej tutaj... Ja słuchałem, nie słyszałem nic.
Doktór poszedł. Nic nie było ruszone w pokoju. Jedno okno tylko stało otworem. Kwiaty zwiędnięte, zaduszone własną swą wonią, wydawały już tylko mdły zapach swych zmarłych ciał. W głębi alkowy jednak pozostało ciepło czadu, który jakby napływał do pokoju i wymykał się jeszcze wązkiemi wstęgami dymu. Albina bardzo biała, z rękami na sercu, spała uśmiechnięta na swem posłaniu z hyacyntów i tuberozów. I była naprawdę szczęśliwa, naprawdę umarła. Stojąc przy łóżka, doktór patrzył na nią długo, z natężoną bacznością uczonego, co wskrzeszać chce. I nie poruszył nawet jej rąk złożonych; pocałował ją w czoło, w to miejsce, które macierzyństwo jej naznaczyło już było lekkim cieniem. Na dole, w ogrodzie, odzywał się ciągle głuchy, regularny odgłos rydla Jeanbernata.
Po upływie kwadransa jednak, przyszedł stary. Skończył swoją robotę. Zastał doktora siedzącego przed łóżkiem, pogrążonego w takiem zamyśleniu, iż zdawał się nie czuć grubych łez, spływających mu jedna za drugą po policzkach. Obaj mężczyźni spojrzenie tylko ze sobą zamienili. Wreszcie po niejakiem milczeniu:
— Miałem słuszność — mówił powoli Jeanbernat, powtarzając swój gest szeroki — niema nic, nic, nic... Wszystko głupstwo.
Stał, podnosił róże co spadły z łóżka i rzucał je na suknię Albiny.
— Kwiaty trwają jeden dzień — rzekł jeszcze — a takie niepotrzebne pokrzywy jak ja, to zużyją nawet kamień, w którym tkwią... Teraz, dobrywieczór, mogę zdechnąć. Zdmuchnęli mi ostatni mój promyk słońca.
I usiadł również. Nie płakał, była w nim sztywna rozpacz automatu, którego mechanizm się łamie. Odruchowo wyciągnął rękę, wziął książkę ze stolika okrytego fiołkami. Była to jedna z książek poddasza, podarty tom Holbacha, który czytał od rana, czuwając przy ciele Albiny. A kiedy doktór, przygnębiony, milczał ciągle, począł znowu przewracać kartki. Naraz, przyszła mu jakaś myśl.
— Gdybyś mi pan1 pomógł — rzekł do doktora — znieślibyśmy ją we dwóch, i pogrzebalibyśmy ją razem z temi kwiatami.
Wuj Paskal drgnął. Tłomaczył że niewolno tak zatrzymywać umarłych.
— Jakto niewolno! — zawołał stary. — A ja sobie na to pozwolę!... Czyż ona nie jest moją? Czy pan myśli, że ją dam zabrać proboszczom? Niech spróbują, jeżeli chcą, bym ich przyjął kulami.
Wstał, podnosząc groźnie swoją książkę. Doktór pochwycił go za ręce, ściskał je, zaklinając go by się uspokoił. Przez długą chwilę mówił wszystko co mógł; obwiniał siebie, nadmieniał niewyraźnie o tych, co zabili Albinę.
— Słuchaj pan — rzekł wreszcie — ona nie należy już do pana, trzeba ją im oddać.
Jeanbernat zwiesił głowę z odmownym gestem, zachwiany był jednakże. W końcu rzekł:
— To dobrze. Niech ją wezmą i oby im ręce połamała! Chciałbym, aby wyszła z ich ziemi, by poginęli ze strachu.. Zresztą mam sprawę tam do załatwienia. Pójdę jutro... Żegnaj, doktorze. Dół będzie dla mnie.
A kiedy doktór odjechał, usiadł napowrót wezgłowia umarłej i powrócił poważnie do swego czytania.
Wielkie tego rana zamieszanie panowało w gospodarstwie na probostwie. Rzeźnik z Artodów zakłuł właśnie Maćka, wieprza, w podcieniu przy kuchni. Dezyderya, w zachwycie, trzymała nogi Maćka, podczas gdy go zarzynano, całując go w grzbiet, aby mniej czuł nóż, mówiąc mu, że trzeba przecież, by zabito go teraz, kiedy jest już taki tłusty. Nikt jak ona nie odcinał głowy gęsi jednem uderzeniem siekierki, ani tak sobie radził z gardłem kury, przy pomocy pary nożyczek. Jej przywiązanie do zwierząt godziło się wybornie z tą rzezią; utrzymywała, że to jest potrzebne, że to robi miejsce dla małych, które rosną. I była bardzo wesoła.
— Panna sobie zaszkodzi — gderała Teuse co minuta. — To sensu niema doprawdy tak się rozbijać, dla tego że zakłuto wieprza. A czerwona panna, jakby po całonocnych tańcach.
Dezyderya klaskała w ręce, kręciła się, krzątała. Teuse, nóg już nie czuła, jak się wyrażała. Od szóstej rano przetaczała wciąż ogromną swą osobę z kuchni do kurników. Miała robić kiszki. Ona to ubiła krew, dwie szerokie dzieże, różowe całe na słońca. I nigdy nie skończy, bo panna Dezyderya woła ją ciągle o byle co. Trzeba wiedzieć, że w tej samej chwili kiedy rzeźnik zajęty był Maćkiem, Dezyderyę spotkało wzruszenie nadzwyczajne gdy weszła do stajni. Liza, krowa, była w trakcie cielenia się. Więc opanowana niesłychaną radością, do reszty straciła głowę.
— Jedno ubywa, drugie przybywa! — wołała skacząc i kręcąc się w kółko. Ale chodź zobaczyć, Teuse!
Była jedenasta. Chwilami śpiew dochodził z kościoła. Słychać było niewyraźne szemranie smutnych głosów, odmawiane modlitwy, z których naraz podnosiły się urywki łacińskich frazesów, rzucanych pełnym głosem.
— Chodźże! — powtórzył a Dezyderya po raz dwudziesty.
— Trzeba, żebym szła dzwonić — mruknęła stara służąca — nigdy się nie uporam... Czegóż to znowu panna chce?
Ale nie czekała odpowiedzi. Rzuciła się na gromadę kur wypijających chciwie krew w dzieżach. Rozpędziła je, kopiąc nogami, rozwścieczona. Nakryła dzieże, mówiąc:
— Ot, zamiast mnie męczyć, lepiejby panna uważała na te łajdaczki... Jak się im tak pozwoli, to nie będzie kiszki, rozumie panna?
Dezyderya śmiała się. Wielkie nieszczęście, jeśli kury trochę krwi wypiją! To je tuczy. I chciała pociągnąć Teuse do krowy. Ta wydzierała się.
— Muszę iść dzwonić... Pogrzeb zaraz wyjdzie. Słyszy panna przecież.
W tejże chwili, w kościele, głosy wzmocniły się, zawodząc tonem zamierającym. Słychać było stąpanie, bardzo wyraźnie.
— Nie, zobacz — nalegała Dezyderya, popychając ją ku stajni. — Powiesz mi co mam robić.
Krowa leżąca na ściółce, odwróciła głowę, spoglądając na nie swojemi dużemi oczami. Dezyderya dowodziła, że ona napewno czegoś potrzebuje. Możeby można jej pomódz by cierpiała mniej. Teuse ruszyła ramionami. Albo to zwierzęta nie umieją same sobie radzić. Nie trzeba jej męczyć i na tem koniec. Szła nareszcie do zakrystyi, ale przechodząc koło podcienia, krzyknęła znowu.
— Ma panna! — rzekła, grożąc pięścią. — A, łotr kura!
W podcieniu, Maciek czekał, by go wzięto do opiekania, wyciągnięty na grzbiecie z łapami w powietrzu. Dziura od noża na szyi była świeżuteńka z sączącemi się kroplami krwi. Biała delikatna kureczka dziobała jedną kroplę po drugiej.
— Ba, raczy się — rzekła spokojnie Dezyderya.
Nachyliła się, klepiąc wydęty brzuch wieprza, dodając:
— A co, mój tłuściochu, nakradłeś ty im dosyć zupy, niech się teraz pożywią trochę na twojej szyi.
Teuse zdjęła szybko swój fartuch i owinęła nim szyję Maćka. Następnie, śpiesząc się bardzo, znikła w kościele. Wielkie drzwi zapiszczały na swoich zardzewiałych zawiasach, z kościoła buchnęła fala śpiewu, rozszerzająca się na dworze pod spokojnem słońcem. I naraz dzwon się odezwał regularnemi uderzeniami. Dezyderya co została była na klęczkach przy wieprzu, klepiąc go ciągle po brzuchu, podniosła głowę, nasłuchiwała, nie przestając się uśmiechać. Widząc że jest sama, obejrzawszy się ukradkiem dokoła, wśliznęła się do stajni, zamykając drzwi za sobą. Chciała pomagać krowie.
Furtka cmentarna, otworzona na oścież, by można było wejść z ciałem, wisiała, na wpół wyrwana, oparta na murze. Słońce spało na zeschłych trawach pustego cmentarza. Orszak pogrzebowy wszedł, odmawiając na wpół śpiewającemi głosami, ostatni wiersz Miserere. I zrobiło się cicho.
— Requiem aeternam dom ei Domine — zaczął znów uroczystym głosem ksiądz Mouret.
— Et lux perpetua luceat ei — dodał Brat Archangiasz z wyciem kantora.
Na przedzie Wincenty w komży, niósł krzyż, duży krzyż miedziany aa poły odsrebrzony, i podnosił go wysoko obu rękami. Potem szedł ksiądz Mouret, blady w swoim czarnym ornacie, trzymał głowę prosto, śpiewał bez drżenia warg, z oczyma utkwionemi w dal przed nim. Paląca się świeca w jego ręku, zaledwie plamiła biały dzień kroplą gorącą. A o dwa kroki, dotykając go się prawie, szła trumna Albiny, niesiona przez czterech chłopów, na pewnego rodzaju noszach, pomalowanych na czarno. W nogach trumny, źle przykrytej zbyt krótkim całunem, widać było sosnowe drzewo nowych desek, z których była zbita i w których błyszczały główki gwoździ jak stalowe iskry. Pośrodku, na całunie, rozsiane były kwiaty, garści białych róż, hyacyntów i tuberozów, wzięte z łóżka zmarłej.
— Uważajcież! — krzyknął Brat Archangiasz do chłopów, gdy przechylili nieco nosze, by mogły przejść przez furtkę. — Bo puścicie jeszcze wszystko na ziemię!
I przytrzymał trumnę swoją grubą ręką. Niósł kropielnicę w braku drugiego chłopca; zastępował on również i kantora, stróża polowego, który nie mógł przyjść.
— Wy tam, wchodźcie także — rzekł odwracając się.
Był to drugi pogrzeb, dziecko Rozalii, które umarło w wilię tego dnia, w napadzie konwulsyj. Była tam matka, ojciec, stara Brichet, Katarzyna i dwie duże dziewczyny, Ruda i Liza. Te ostatnie trzymały trumnę dziecka, każda za jeden koniec.
Naraz głosy ucichły. Nowe milczenie się zrobiło. Dzwon dzwonił ciągle bez pośpiechu, w rozdzierająco smutny sposób. Orszak przeszedł cały cmentarz, kierując się do kąta utworzonego przez kościół i mur od kurników. Ćmy owadów ruszone, ulatywały, jaszczurki zmykały żwawo do swych nor. Parne gorąco ciężyło nad tym kawałkiem tłustej ziemi. Drobne chrzęsty traw, łamiących się pod nogami orszaku, miały w sobie jakby szmer tłumionych łkań.
— No, stańcie — rzekł Brat, zagradzając drogę dwom dziewczynom niosącym małego. — Czekajcie kolei. Nie potrzebujecie się pchać na nas.
Duże dziewczyny postawiły małego na ziemi. Rozalia, Fortunat i stara Brichet zatrzymali się pośrodku cmentarza, a Katarzyna, szła ukradkiem za Bratem Archangiaszem. Dół Albiny, wykopany był po lewej stronie grobu księdza Caffin, którego biały pomnik iskrzył się w słońcu jakby usiany cały srebrnemi źdźbłami. Dół świeży jeszcze od rana, otwierał się pomiędzy dużemi kępami traw; na brzegu, wysokie rośliny na wpół wyrwane, pochylały swe łodygi; kwiatek spadł do środka, plamiąc czarną ziemię swemi czerwonemi płatkami. Kiedy ksiądz Mouret się przybliżył, mięka ziemia usunęła mu się pod nogami, musiał się cofnąć, by nie wpaść do dołu.
— Ego sum — zaintonował pełnym głosem, co zapanował nad lamentem dzwonu.
Podczas antyfony obecni rzucali instynktowne, krótkie spojrzenia w głąb dołu, próżnego jeszcze. Wincenty, zatknąwszy krzyż przy grobie, przed księdzem, potrącał końcem trzewika małe grudki ziemi, zabawiając się przypatrywaniem, jak spadają; pobudzało to do śmiechu Katarzynę, nachylającą się za nim, by lepiej widzieć. Chłopi postawili trumnę na trawie. Przeciągali się, a Brat Archangiasz przygotowywał kropidło.
— Voriau, do nogi! — zawołał Fortunat.
Duży czarny pies, co poszedł był obwąchiwać trumnę, powrócił, wstrząsając się niechętnie.
— Po co przyprowadzili tego psa? — zawołała Rozalia.
— Ba, sam przyszedł za nami — rzekła Liza, wybuchając tłumionym śmiechem.
Wszyscy ci ludzie rozmawiali półgłosem dokoła trumny małego. Ojciec i matka zapominali o nim chwilami, i znowu milkli, spostrzegając go między sobą u swoich stóp.
— Więc ojciec Bambousse nie chciał przyjść? — zapytała Ruda.
Stara Brichet podniosła oczy ku niebu.
— Mówił, że zerwie wszystko, wczoraj, jak mały umarł — szepnęła. — Nie, niedobry to człowiek, w oczy to ci mówię, Rozalio... Przecież o mało mię nie udusił, krzycząc że jest okradziony, że oddałby jeden łan zboża, byle mały był umarł na trzy dni przed ślubem!
— Nie można było wiedzieć — rzekł żartobliwi« duży Fortunat.
— Cóż to szkodzi, że stary się złościł — dodała Rozalia. — Zawsze jużeśmy po ślubie teraz...
Uśmiechali się do siebie, ponad trumienką, z błyszczącemi oczyma. Liza i Rada trąciły łokciem jedna drugą. Wszyscy spoważnieli znowu. Fortunat wziął bryłkę ziemi, by odpędzić psa, węszącego teraz pomiędzy staremi płytami.
— Ach, otóż będzie koniec — szepnęła bardzo cicho Ruda.
Ksiądz Mouret przy grobie kończył De profundis.
Powoli, zbliżył się do trumny, wyprostował się, popatrzył, na nią przez chwilę bez jednego drgnienia powiek. Wydawał się wyższy, twarz miał przemienioną od wewnętrznej pogody. Schylił się, podniósł garść ziemi i posypał nią trumnę w kształt krzyża. Mówił głosem tak dźwięcznym, iż każda sylaba brzmiała wyraźnie:
— Revertitur in terram suam unde erat, et spiritus redit ad Deum, qui dedit illum.
Dreszcz jakiś przebiegł obecnych. Liza zastanowiła się, mówiąc ze skrzywieniem:
— To jednak wcale niewesołe, kiedy się pomyśli że i na nas kolej przyjdzie.
Brat Archangiasz podał kropidło księdzu. Ten potrząsnął niem po kilkakroć nad ciałem i wyszeptał:
— Requiescat in pace.
— Amen — odpowiedzieli jednocześnie Wincenty i Brat, głosem tak piskliwym i tak uroczystym, że Katarzyna pięścią zatkała sobie usta, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie, nie, to wcale niewesołe — mówiła jeszcze Liza. — Żeby choć kto jeden był na tym pogrzebie. Bez nas, cmentarz byłby pusty.
— Mówią, że ona się zabiła — rzekła stara Brichet.
— Tak, ja wiem — przerwała Ruda. — Brat nie chciał, by była pochowana na cmentarzu między chrześcianami. Ale ksiądz proboszcz odpowiedział, że wieczność jest dla wszystkich. Byłam przytem... Wszystko jedno, zawsze Filozof mógłby był przyjść.
Umilkły, bo Rozalia im szepnęła:
— Ależ patrzcie, on tu jest, Filozof!
W samej rzeczy, Jeanbernat wchodził na cmentarz. Poszedł prosto do grupy co stała w koło dołu. Stąpał, jak zwykle, tak lekko i elastycznie, że go słychać wcale nie było. Przybliżywszy się, stanął za plecami Brata Archangiasza, zdając się przez chwilę przypatrywać jego karkowi. I kiedy ksiądz Mouret kończył modlitwy, wyjął spokojnie nóż z kieszeni, otworzył go i odciął za jednym zamachem prawe ucho Brata.
Stało się to, zanim ktokolwiek miał czas temu przeszkodzić. Brat zawył.
— Lewe będzie na inny raz — rzekł spokojnie Jeanbernat, rzucając ucho na ziemię.
I odszedł. Takie panowało zdumienie, iż nikt go nawet nie ścigał. Brat Archangiasz padł na kupę świeżej ziemi, wyrzuconej z dołu. Przyłożył sobie chustkę do rany. Jeden z czterech chłopów chciał go zabrać, zaprowadzić do domu. Ale odmówił gestem. Pozostał na miejscu, dziki, czekając, chcąc zobaczyć Albinę zstępującą do grobu.
— Nareszcie kolej na nas — rzekła Rozalia z lekkiem westchnieniem.
Ksiądz Mouret jednakże nie odchodził jeszcze od dołu, patrząc jak zakładano sznury na trumnę Albiny, by zesunąć ją bez wstrząśnienia. Dzwon dzwonił jeszcze, ale Teuse musiała już być zmęczoną, bo odzywał się nieregularnie, jakby zniecierpliwiony długością ceremonii. Słońce poczynało przypiekać, cień Samotnika przechadzał się zwolna pomiędzy trawami na licznych mogiłach.
Kiedy ksiądz Mouret musiał się cofnąć, by nie przeszkadzać, oczy jego napotkały pomnik księdza Gaffin, tego kapłana co kochał, a teraz spał tu, tak spokojnie pod kwiatami polnemi.
I naraz, podczas gdy trumna się spuszczała podtrzymywana przez sznury, sunąc z trzaskiem po węzłach tych sznurów, przeraźliwa wrzawa ozwała się w kurnikach za murem. Koza beczała. Kaczki, gęsi, indyki klaskały dziobami, biły skrzydłami. Kury ogdakiwały zniesienie jaja, wszystkie razem. Ozwał się głos trąby płowego koguta, Aleksandra. Słychać było skoki królików wstrząsające deskami ich przegródek. A ponad całem tem hałaśliwem życiem małego ludu zwierząt dzwonił wielki śmiech. Zaszeleściły spódnice. Dezyderya, rozczochrana, z rękami obnażonemi po łokcie, czerwona, tryumfująca, pojawiła się, opierając ręce na murze. Musiała zapewne wyleźć na kupę gnoju.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała.
W tejże chwili trumna Albiny stanęła na dnia grobu. Wyciągnięto sznury. Jeden z chłopów rzucił pierwszą garść ziemi.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała głośniej, klaszcząc w ręce — cielę, krowa ma cielę!