Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


M. LEBLANC

CÓRKA JÓZEFA BALSAMO
HRABINA CAGLIOSTRO
TOM II.

Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Spółka z ogr. odp. w Warszawie.



Druk Zakł. Druk. W . Piekarniaka, Ordynacka 3, tel. 44-59.




DWIE INDYWIDUALNOŚCI.

Wojna więc była wypowiedzianą; ale wypowiedzianą w chwili wybranej przez Raula, wówczas gdy miał za sobą wszystkie szanse, a Józefina Balsamo zaskoczona znienacka, traciła z ykłą sobie przytomność umysłu wobec ataku nie tak silnego, jak nieoczekiwanego.
Oczywiście kobieta taka jak ona nie mogła poddać się bez oporu. Zaczęła się bronić; nie mogąc pogodzić się z myślą aby jej tkliwy i pogodny kochanek przedzierzgnął się odrazu w nieubłaganego i groźnego przeciwnika, starała się rozczulić Raula łzami, pocałunkami, obietnicami, to jest zwykłą bronią kobiecą, którą władała tak znakomicie. Ale młody człowiek był nieubłagany.
— Musisz wyznać mi prawdę, Jozyno. Dosyć mam tego błądzenia omackiem, tej tajemniczości. Ty możesz w niej gustować, ale ja nie. Domagam się prawdy!
— Ale o czem prawdy? — zawołała wreszcie zrozpaczona — o mojej przeszłości?
— Przeszłość twoja należy do ciebie — rzekł Raul — możesz ją ukrywać przedemną, jeśli się jej wstydzisz. Wiem aż nadto dobrze że tak dla mnie jak i dla całego świata pozostaniesz zawsze zagadką. Ani twój spokojny uśmiech, ani twe czyste spojrzenie nie zdradzą nigdy tego co się dzieje w głębi twej duszy. Ale jest coś w twojem życiu co mnie żywo obchodzi i czego za wszelką cenę muszę się dowiedzieć. Wiesz dobrze iż dążymy do jednego cel i dlatego domagam się abyś mi wskazała drogę r której dziś idziesz, w przeciwnym bowiem razi mógłbym natknąć się na zbrodnię, a tego nie chcę.
— Rozumiesz mnie, nie chcę! — powtórzył uderzając w uniesieniu dłonią o stół — kraść, oszukiwać — dobrze! ale nie będę mordował.
— Ależ i ja nie chcę mordować — protestowała Józefina.
— A jednak kazałaś zamordować.
— To kłamstwo!
— W takim razie tłomacz się... mów...
Nie chciała uledz; łamiąc ręce i płacząc, szeptała:
— Nie mogę... doprawdy nie mogę...
— Dlaczego? Czemu nie możesz mi powiedzieć co wiesz o tej sprawie, co dowiedziałaś się o niej od Beaumagnan’a?
— Wolałabym abyś nie mieszał się w to wszystko, abyś nie narażał się na zemstę tego człowieka.
Raul wybuchnął śmiechem.
— Boisz się o mnie? Co za śliczny pretekst! Ale uspokój się Jozyno. Beaumagnan mnie nie przestrasza. Powiem ci natomiast otwarcie że jest inny przeciwnik, którego lękam się stokroć więcej od niego.
— Kto taki?
— Ty Jozyno.
— Ty — powtórzył jeszcze dobitniej — i oto dlaczego domagam się wyjaśnień. Przestanę się ciebie lękać dopiero wówczas, gdy zdam sobie jasno sprawę z twoich celów i środków. Czy powiesz mi prawdę?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, nie — odparła.
Paul uniósł się.
— Innymi słowy nie ufasz mi. Chcesz zachować wyłącznie dla siebie sprawę, którą uważasz za korzystną. Dobrze. Idziemy stąd. Mam nadzieję że na ulicy zdasz sobie lepiej sprawę z sytuacji.
Chwycił ją w ramiona i uniósł z ziemi, z taką łatwością jak owej nocy gdy wynosił ją z łodzi na skały. Z tym ciężarem skierował się ku wyjściu.
— Stój — szepnęła — stój.
Ten dowód jego siły fizycznej złamał ostatecznie jej opór. Poczuła iż nie należało go drażnić.
— Co więc chcesz wiedzieć właściwie? — spytała go, gdy ją postawił na ziemi.
— Chcę wiedzieć wszystko — odparł — ale w pierwszym rzędzie powiedz mi co robisz tutaj i dlaczego ten nędznik zamordował Brygidę Rousselin.
— Ten djadem...
— Nie ma on żadnej istotnej wartości! Te granaty, rubiny, szm ragdy i opale są fałszywe...
— Ale jest ich siedem.
— Dobrze, czy jednak w tym celu trzeba było aż mordować? Należało poprostu wyczekać pierwszej okazji, aby przetrząsnąć mieszkanie i szuflady.
— Bezwątpienia, ale inni byli już na tropie.
— Jacy inni?
— Dzisiaj od samego rana wysłałam Leonarda na zwiady, on też powróciwszy doniósł mi że jacyś podejrzani ludzie kręcą się koło domu.
— Któżby to mógł być?
— Prawdopodobnie emisarjusze markizy Belmonte.
— Tej kobiety o której wspominałaś?
— Tak, napotykam ją ciągle na mojej drodze.
— Ale i to — szepnął Raul — i to nie usprawiedliwia morderstwa.
— Leonard stracił głowę. Popełniłam nieostrożność mówiąc mu aby mi przyniósł djadem za wszelką cenę.
— Widzisz, widzisz sama — wykrzyknął Raul — że jesteśmy na łasce takiego głupca, który traci głowę i dopuszcza się morderstwa. Trzeba raz z tem skończyć. Ja osobiście sadzę że ludzie, którzy się tu kręcili dziś zrana byli wysłani przez Beaumagnan‘a. Wierząj mi że nie możesz się mierzyć z Beaumagnan‘em. Ja ujmę tę sprawę w moje ręce. Możesz zwyciężyć przezemnie, tylko przezemnie.
Józefina Balsamo uległa. Tyle wyższości, tyle wiary w siebie brzmiało w słowach Raula, że niepodobna było nie uledz. Wydał jej się w tej chwili potężniejszym, zdolniejszym, silniejszym niż wszyscy ludzie, których znała. Ustąpiła jego niezłomnej woli tak jak się ustępuje jakiejś osobie wyższej.
— A więc dobrze — zgodziła się — wyznam ci wszystko, ale nie tutaj.
— Owszem, tu i to w tej chwili — rzekł Raul, czując że jeśli przeciwniczka wymknie mu się tym razem, to niełatwo będzie ją osaczyć powtórnie.
— A więc dobrze — powtórzyła hr. Cagliostro — ustępuję, gdyż jak widzę postawiłeś na kartę naszą miłość, którą ja cenię nadewszystko.
Uczucie dumy przepełniło serce Raula. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego wpływu jaki wywierał na otoczenie i z tej siły, istotnie niezwykłej, z jaką potrafił narzucać innym swoją wolę.
Oczywiście wiadomość o śmierci artystki, widok powalonego i związanego Leonarda — wstrząsnęły hrabiną Cagliostro. Nerwy odmówiły jej poniekąd posłuszeństwa, i ani jej energja, ani panowanie nad sobą, nie były dziś takimi jak zazwyczaj, ale za to Raul potrafił skorzystać z okazji, i za pomocą groźby, podstępu i siły, dopiął swego celu.
Czuł się panem sytuacji. Nietylko zmuszał do uległości Józefinę Balsamo ale zwyciężył i samego siebie. Oparł się całusom, pieszczotom, prośbom, zaryzykował nawet zupełne zerwanie.
Ściągnąwszy z któregoś stołu pokrywającą go makatę, zarzucił ją na Leonarda, poczem zajął miejsce obok swej kochanki.
— Słucham cię.
Podniosła na niego spojrzenie, w którym przebijał żal i bezsilny gniew, i szepnęła:
— Źle robisz Raulu. Korzystasz z chwilowej słabości aby wymusić na mnie to, co prędzej czy później, zrobiłabym z własnej woli. Upokarzasz mnie niepotrzebnie.
Powtórzył twardo:
— Słucham Cię.
Wówczas rzekła:
— A więc dobrze. Ustępuję ci i skończmy jaknajprędzej tę przykrą scenę. Pomijam wszystkie szczegóły aby tem szybciej zapoznać cię z prawdziwą treścią, która nie będzie ani długa ani skomplikowana. Zwykłe sprawozdanie. Otóż dwadzieścia dwa lata temu, na kilka miesięcy przed wojną francusko-pruską r. 1870, kardynałde Bonnechose, arcybiskup Rouen i senator cesarstwa, wizytował prowincję Caux, złapany w polu przez okropną burzę schronił się do pobliskiego pałacu Gueures, który zamieszkiwał wówczas ostatni jego właściciel, kawaler des Aubes. Przyjęty gościnnie kardynał pozostał tam na obiedzie; wieczorem, zaś gdy chciał już udać się na spoczynek, właściciel pałacu, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, schorowany ale jeszcze zupełnie przytomny na umyśle, poprosił go o udzielenie mu specjalnej audjencji, na co kardynał zgodził się natychmiast. Rozmowa trwała bardzo długo, a treść jej, spisaną później przez kardynała Bonnechose, powtórzę ci dosłownie. Umiem ją na pamięć.
— Monsignorze — rzekł starzec — nie zdziwi to Waszej Eminencji, gdy powiem, że dzieciństwo moje upływało wśród zawieruchy wielkiej Rewolucji. W epoce terroru miałem lat dwanaście; byłem sierotą. Ciotka moja zabierała mnie co dnia do pobliskiego więzienia, gdzie odwiedzała chorych, i wspomagała więźniów. Wśród tych nieszczęśliwych znajdowali się biedacy, zamknięci i skazywani bez żadnej widocznej przyczyny; między innymi był tam jakiś mężczyzna, którego imienia nikt nie znał, i nikt nie mógł powiedzieć dla jakich przestępstw, lub na skutek czyjej denuncjacji został uwięziony.
Pobożność moja, drobne usługi jakie mu świadczyłem, zyskały mi jego sympatię i zaufanie. To też w dniu, w którym został osądzony a który poprzedzał dzień jego stracenia, w dniu tym rzekł do mnie wieczorem:
— Dziecię moje, jutro o świcie wejdę na szafot i zginę, nie wyjawiwszy nikomu kim jestem. Takiem jest moje postanowienie, którego nie złamię i wobec ciebie. Ale okoliczności zmuszają mnie do powierzenia ci pewnej tajemnicy, i mam nadzieję że nietylko wysłuchasz mnie jak przystało na mężczyznę, ale postąpisz z całą szlachetnością i zimną krwią, jakiej się po tobie spodziewam. Zadanie jakie ci powierzam jest ogromnej wagi. Jestem jednak przekonany moje dziecko że potrafisz mu sprostać i że zachowasz tajemnicę, od której zależą wypadki niepomiernej wagi.
Powiedział mi później — ciągnął kawaler des Aubes — iż jest kapłanem i jako taki depozytariuszem niezmiernych bogactw, ulokowanych klejnotach, tak czystych i pięknych, że najmniejszy z nich sam w sobie był niemal majątkiem. Drogie kamienie były chowane, w miarę ich nabywania, do najoryginalniejszej, jaką sobie można wyobrazić, skrytki. W prowincji Caux, pod gołem niebem, w miejscu dostępnem dla wszystkich leży olbrzymi głaz granitowy, jeden z tych które służyły, i po dziś dzień służą jako kamienie graniczne. Potężny ten zwał, głęboko wryty w ziemi, obwinięty mchem i krzewieni, mieścił w sobie kilka naturalnych otworów, zapchanych ziemią i pokrytych polnym kwieciem.
W tych to otworach ukrywano klejnoty. Za każdym razem usuwano grudkę ziemi, składano klejnot w otwór i znów zasypywano ziemią, gdy zaś z czasem zapełniono te schowki a innego miejsca nie wynaleziono, nowonabyte klejnoty składano do niewielkiej drewnianej szkatułki, którą kapłan, na kilka dni przed uwięzieniem, zakopał u stóp owego głazu.
Opisał mi dokładnie miejsce, w którem znajdował się ów głaz i powierzył mi z jednego tylko słowa, składającą się formułę, dzięki której w razie zapomnienia, można w każdej chwili miejsce to odnaleźć.
Musiałem mu wówczas uroczyście obiecać, że z nadejściem spokojniejszych czasów, to jest, jak słusznie przewidywał, w jakie lat dwadzieścia, przekonam się, że kamień i klejnoty znajdują się na swojem miejscu, i że od tego dnia, rok rocznie, w dzień Wielkiej Nocy obecnym będę na mszy w kościele wiejskim w Gueures.
Podczas jednej z tych mszy miałem ujrzeć około kropielnicy mężczyznę w czarnym stroju. Powinienem był zbliżyć się do niego i powiedzieć mu swoje nazwisko, a on miał mnie zaprowadzić wówczas przed miedziany świecznik siedmioramienny, który pali się jedynie w uroczyste święta. W odpowiedzi na to miałem mu powierzyć ową formułę.
Takie to były znaki naszego wzajemnego rozpoznania. Potem dopiero mogłem go zaprowadzić do granitowego skarbca.
Na zbawienie duszy mojej przysiągłem, że wypełnię ślepo dane mi instrukcje. Nazajutrz zacny kapłan zginął na szafocie.
Emjnencjo, aczkolwiek bardzo wówczas młody, dotrzymałem święcie danego słowa. Ciotka moja wkrótce umarła, a ja zostałem zmobilizowany i odbyłem wszystkie kampanje dyrektorjatu i cesarstwa. Po upadku Napoleona, mając lat trzydzieści trzy, zostałem dymisjonowany w stopniu pułkownika. Udałem się przedewszystkiem do wskazanego mi miejsca i z łatwością odnalazłem granitowy kamień, a w najbliższą Niedzielę Wielkanocną znalazłem się w kościołku w Gueures, gdzie na ołtarzu dostrzegłem natychmiast siedmioramienny świecznik. Było to w r. 1816. Czarno-ubrany mężczyzna nie przyszedł.
Następnej Wielkanocy byłem znów na mszy, i od tego czasu czyniłem to rok rocznie. Nabyłem też wówczas pałac Gueures, który właśnie wystawiono na sprzedaż, i jak wierny żołnierz pełniłem straż na naznaczonym mi posterunku. Rok po roku pilnowałem powierzone mi skarby i czekałem.
Eminencjo oto pięćdziesiąt lat jak czekam. Nikt nie przyszedł mnie zwolnić i nigdy nie słyszałem o niczem, coby miało związek z tą dziwną historią. Głaz stoi na dawnem miejscu. Zakrystjan w Gueures zapala świecznik w uroczyste święta. Ale czarno-ubrany mężczyzna dotychczas się nie zjawił.
Co miałem począć? Do kogo się zwrócić? Czy powiadomić władze kościelne? Czy prosić o audjencję króla Francji? Nie, misja moja była ściśle określoną, nie miałem prawa tłumaczyć jej wedle mej woli.
Milczałem więc, ale co za straszne walki toczyłem z mojem sumieniem? Jakąż przeżywałem mękę na myśl, że mogę tajemnicę mi powierzoną unieść ze sobą do grobu!
Eminencjo, nieoczekiwane przybycie Twoje rozproszyło wszystkie moje wątpliwości. Uważam je za widoczny znak woli Bożej. Łączysz, Monsignorze, władzę duchowną z władzą świecką. Jako arcybiskup reprezentujesz kościół, jako senator — Francję. Mam więc zupełne prawo poczynić Waszej Eminencji zwierzenia, które interesują zarówno kościół, jak i państwo. Pełnomocnictwa moje składam w ręce Waszej Eminencji. Proszę działać i rozstrzygać. Oddam powierzony mi depozyt i udzielę niezbędnych wyjaśnień tej osobie, którą mi Wasza Eminencja wskaże“.
Kardynał de Bonnechose wysłuchał w milczeniu tych rewelacji, wkońcu jednak wyznał kawalerowi des Aubes, że wydały mu się one nader nieprawdopodobne. W odpowiedzi na to kawaler des Aubes opuścił pokój, aby po chwili powrócić z niewielką drewnianą skrzyneczką w ręku.
— Oto — rzekł — skrzyneczka, o której mi wspomniał ów kapłan, a którą znalazłem we wskazanem miejscu. Uważałem, że bezpieczniej będzie schować ją u siebie. Dzisiaj oddaję ją Waszej Eminencji i proszę o ocenienie tych kilkuset drogocennych kamieni, jakie zawiera. Wówczas Wasza Eminencja uwierzy moim wyznaniom i przekona się, że skarby, o których wspominał ów zacny kapłan, są istotnie niezmierzone, gdyż, jak twierdził, ukryto w tym głazie z granitu dwieście tysięcy drogich kamieni.
Dowody postawione przez kawalera des Aubes, pewność z jaką obstawał przy swoich twierdzeniach, zachwiały wątpliwości kardynała do tego stopnia, że obiecał mu ująć sprawę w swoje ręce i zawezwać go do siebie, z chwilą gdy poweźmie jakąś stanowczą decyzję.
Na tem skończyła się rozmowa. Niestety okoliczności uniemożliwiły kardynałowi dotrzymanie tak solennie danej obietnicy. Jak się domyślasz okolicznościami temi były: najprzód wojna francusko-pruska, później upadek cesarstwa i zawieruchy wewnętrzne. Rozległe obowiązki pochłaniały czas i uwagę kardynała; a czas upływał.
Gdy wrogie wojska zagrażały Rouen kardynał, który wysyłał do Anglji pewne dokumenty wielkiej wagi, wpadł na myśl wysłania wraz z nimi i owej skrzynki. Powierzył więc i papiery i skrzynkę zaufanemu swemu słudze, niejakiemu Jaubert’owi, ten wyjechał końmi do Hawru, skąd miał wsiąść na statek.
W dwa dni później doniesiono kardynałowi, iż Jaubert został zabity, a trupa jego znaleziono w lesie o dziesięć kilometrów od Rouen. Walizę z dokumentami odnaleziono, ale koń, kabriolet i drewniana szkatułka przepadły bez śladu. Pomyślano więc, iż nieszczęsny sługa musiał wpaść na rekonesans kawalerji niemieckiej, czyhający na pojazdy bogatych obywateli z Rouen uciekających do Hawru.
Niepowodzenie prześladowało kardynała; w początkach stycznia przybył doń wysłaniec kawalera des Aubes. Schorowany ten starzec nie zdołał przeżyć pogromu Francji, ale przed śmiercią zdołał jeszcze skreślić kilka, nieczytelnych prawie słów:
„Formuła, określająca miejsce, w którem znajduje się głaz, wyryta jest na wieku szkatułki.... Siedmioramienny świecznik zakopałem w moim ogrodzie“.
I tak więc z całej tej historji nie pozostało nic. Szkatułka skradziona, a wraz z nią znikł jedyny dowód na poparcie twierdzeń kawalera des Aubes. Nikt nawet nie widział klejnotów. Nikt więc nie mógł powiedzieć czy były to prawdziwe kamienie, czy farbowane szkiełka? Kto wie, może istniały wogóle tylko w chorobliwej wyobraźni starca?
Takie i tem podobne wątpliwości opanowały znów kardynała, postanowił więc nie wspominać nikomu o całej tej sprawie. Uważał za niebezpieczne rozsiewanie bredni, zrodzonych z czyjejś fantazji; to też milczał, jednak....
— ...Jednak? — podjął Raul, którego te brednie zdawały się dziwnie interesować.
— Jednak — ciągnęła Józefina Balsamo — zanim powziął ostateczną decyzję, spisał szczegółowo całą ową rozmowę z kawalerem des Aubes i wszystko co dotyczyło tej tajemniczej sprawy. Memorjał ten, który zapomniał spalić, lub który, być może zagubił, został znaleziony w kilka lat po jego śmierci w jednej z jego książek teologicznych podczas licytacji jego bibljoteki.
— Kto odnalazł ten memorjał?
— Beaumagnan.
Józefina Balsamo opowiadała całą tę historję opuściwszy głowę, z wzrokiem wbitym w podłogę; gdy podniosła oczy, uderzył ją wyraz twarzy Raula.
— Wszystko to jest niesłychane, Jozyno — szepnął młody człowiek w najwyższem podnieceniu — pomyśl, pomyśl tylko, droga: ot trzech starców wyznaje sobie kolejno tajemnicę, tak jakgdyby podawali sobie z rąk do rąk pochodnię, nie dając jej zgasnąć. Wyznania ich cofają nas o cały wiek wstecz, wyjaśniają nam legendę a raczej tajemnicę, datujące z średniowiecza. Łańcuch nie jest jeszcze zerwany; wszystkie jego ogniwa są całe, a jako ostatnie z nich zjawia się Beaumagnan. Jak postąpił Beaumagnan? Czy stanął na wysokości swego zadania, czy też okazał się go niegodnym?
Podniecenie Raula przekonało hrabinę Cagliostro, że młodzieniec nie zadowolni się tem, co mu dotychczas opowiedziała; ale to co pozostawało jeszcze do wyznania było najtrudniejszem, gdyż chodziło tu o jej rolę w całej tej sprawie. To też wahała się, czy ciągnąć dalej; Raul nalegał.
— Mów, mów Jozyno. Jesteśmy na wspaniałej drodze i przekonasz się, że nam przypadnie to zwycięstwo.
— Beaumagnan — ciągnęła po chwili dalej — to człowiek niesłychanie ambitny. Nawet jego powołanie religijne, które bezwątpienia jest szczerem, służy jego ambitnym marzeniom. Pod ich wpływem wstąpił do zakonu Jezuitów, gdzie zajmuje wybitne stanowisko. Memorjał kardynała Bonnechose wywarł na nim ogromne wrażenie. Udało mu się przekonać kilku swoich zwierzchników i dla odnalezienia tych niezmiernych skarbów użyto wszystkich wpływów, jakiemi rozporządzają Jezuici.
Beaumagnan zgrupował wokół siebie jedenastu arystokratów, mniej lub więcej zadłużonych, ale odkrył im tylko część tajemnicy. Zorganizował ich też jak prawdziwych spiskowców, obowiązanych do bezwzględnego posłuchu. Każdemu z nich wyznaczył pole działania i specjalne zadanie. Rządzi nimi za pomocą pieniędzy, którym i szafuje nader hojnie.
Dwa lata poszukiwań doprowadziły do ciekawych rezultatów. Przedewszystkiem ustalono, że ów zgilotynowany kapłan, był to brat Mikołaj, skarbnik opactwa w Fecamp. Ze starych dokumentów, listów i archiwów przekonano się, iż zdawien dawna istniały między wszystkiemi klasztorami Francji stosunki pieniężne, było to coś w rodzaju dziesięciny, składanej dobrowolnie przez wszystkie zakony do klasztorów prowincji Caux. Składki te tworzyły wspólny skarb, niewyczerpaną rezerwę na wypadek wspólnych potrzeb, lub nowych pochodów krzyżowych. Rada złożona ż siedmiu członków zarządzała tym majątkiem, ale tylko jeden z pośród nich znał miejsce ukrycia.
Rewolucja zmiotła wszystkie klasztory, ale skarb pozostał. Brat Mikołaj był ostatnim jego stróżem.
Józefina Balsamo skończyła; po jej słowach zapadło długie milczenie, przerwane w reszcie przez Raula, którego entuzjazm w zrósł do ostatecznych granic.
— Jakież to wszystko piękne! Wierzyłem zawsze, że przeszłość przekazała nam skarby, zamknięte w jakiejś tajemniczej formule. Jakżeby mogło być inaczej? Nasi przodkowie nie mieli safe‘ów, kas ogniotrwałych, ani banków. Musieli szukać innych skrytek, gdzie gromadzili złoto i klejnoty, przekazując je potomstwu za pomocą formuły, będącej jakby kluczem zamku. Ale za nadejściem katastrofy, łańcuch zrywał się, tajemnica umierała, a w raz z nią ginęły i skarby.
Ale ta tajemnica jest w naszym ręku i bogactwa mnichów nie zginą. Jeżeli, jak wszystko zatem przemawia, brat Mikołaj powiedział prawdę, jeżeli istotnie dziesięć tysięcy klejnotów leży ukrytych w tym legendarnym kamieniu, to wartość ich przenosić musi miljard franków. Czyż nie jest cudownym ten skarb zebrany wysiłkiem miljonów mnichów, ten dorobek materjalny całych wieków chrześcijaństwa, długich lat wiary i fanatyzmu, spoczywający gdzieś wśród pól normandzkich, we wnętrzach złomu granitowego?
Urywając nagle swój monolog, siadł obok młodej kobiety i spytał ją niemal ostro:
— A ty Józefino? Jaka jest twoja rola w całej tej sprawie? Czy odziedziczyłaś jakie specjalne wskazówki od Cagliostra?
— Kilka słów zaledwie — odrzekła — na liście czterech zagadek, jakie pozostawił po sobie, obok tej i obok „Majątku królów Francji11 nakreślił tylko: „Między Rouen, Hawrem i Dieppe (Zwierzenia Marji-Antoniny).
— Tak — szepnął Raul — prowincja Caux.... dolina starej rzeki.... Kolebka królów Francji, kraj mnichów.... Tam to a nie gdzieindziej muszą być ukryte oszczędności dziesięciu wieków chrześcijaństwa. Obydwa schowki leżą w pobliżu siebie i tam je też odnajdę.
Zwracając się do Józefiny Balsamo, spytał:
— A więc ty prowadziłaś równie poszukiwania?
— Tak, ale poomacku.
— A tam ta druga kobieta — zapytał, patrząc prosto w oczy swej kochanki — czy i ona szukała? Ta, która zamordowała przyjaciół Beaumagnan‘a?
— Owszem — rzekła — to markiza Belmonte, która, jak mi się zdaje, pochodzi od Cagliostra.
— Tobie zaś nie udało się nic wykryć?
— Nic, aż do chwili poznania Beaumagnan’a.
— Wówczas gdy chciał pomścić śmierć swych przyjaciół?
— Tak — odparła.
— I Beaumagnan zdradził ci całą tajemnicę?
— Tak.
— Sam z siebie?
— Sam...
— A raczej odgadując, że dąży do tego celu co i ty, wykorzystałaś jego uczucia dla siebie, aby wydobyć zeń te zeznania, prawda?
— Prawda — odparła szczerze.
— Ryzykowne posunięcie.
— Postawiłam życie na kartę. Beaumagnan postanowił mnie zabić nietylko dlatego, aby zdusić miłość, która była dlań męką, gdyż jej nie odwzajemniałam, ale także dlatego, że zląkł się następstw tych wyznań, jakie mi poczynił. Stałam się dlań przeciwniczką, mogącą mu wyrwać jego zdobycz.
To też byłam osądzona w chwili, gdy zdał sobie sprawę z popełnionej nieostrożności.
— A jednak i jego odkrycia polegały zaledwie na kilku dość niepewnych danych historycznych?
— Tak, tylko na tem.
— Więc owo ramię świecznika odnalezione przezemnie było pierwszym konkretnym rezultatem?
— Pierwszym.
— Od tego czasu jednak Beaumagnan mógł posunąć się naprzód.
— Tak sądzisz?
— Zdaje mi się. Wczoraj naprzykład spotkaliśmy go w teatrze. Po co tam poszedł? Dlatego wyłącznie, że panna Rousselin nosiła djadem z siedmiu kamieni. Chciał zdać sobie sprawę z tego, coby to mogło oznaczać i sądzę, że to on kazał pilnować jej domu.
— Niestety nie możemy się o tem przekonać.
— Owszem, możemy Jozyno.
— W jaki sposób?
— Badając pannę Rousselin.
Józefina Balsamo drgnęła, ale Raul, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej:
— Należy ostrożnie wypytać artystkę....
— Wypytać ją? wypytać?
— No oczywiście, to takie proste.
— A więc ona w takim razie żyje?
— Chyba — rzekł wybuchając śmiechem.
Zerwał się ze swego krzesła i, wykonawszy kilka szalonych piruetów, znów wrócił się do oniemiałej kochanki:
— Na miłość Boską, pani hrabino, niech mi pani nie rzuca tak groźnych spojrzeń. Gdybym nie był narażał cię na ten wstrząs nerwowy, czyż byłabyś mi opowiedziała to wszystko, co mnie tak zainteresowało? A co za skutek z twego milczenia? Poprostu taki, że pewnego dnia Beaumagnan zabrałby klejnoty, a ty lałabyś łzy po niewczasie! Proszę cię, uśmiechnij się, zamiast się gniewać.
Szepnęła:
— Ośmieliłeś się! Posunąłeś się do kłamstwa, do szantażu, aby wyłudzić odemnie te zwierzenia! To niecna komedja, której ci nigdy nie daruję!
— Darujesz, darujesz mi to — odparł żartobliwie przyznaję, że zadrasnąłem nieco twoją miłość własną, ale to nie ma nic wspólnego z naszą miłością, z prawdziwą miłością. Dla ludzi, którzy kochają się tak jak my, takie drobne nieporozumienia nie są niebezpieczne; raz obrazi się jedno, drugi raz drugie, aż wreszcie nastąpi zupełna harmonja.
— O ile się nie zerwie przedtem — mruknęła przez zęby.
— Zerwać? Dla takiej drobnostki? zerwać?
Ale Józefina Balsamo była tak rozgniewana, że Raul przerwał w połowie zdania i, skacząc po pokoju jak szalony, powtarzał wśród wybuchów śmiechu:
— Boże, jakie to komiczne! Moja pani obrażona! Więc już nie można stroić z siebie żartów, wyprowadzać się wzajem w pole! O każdą drobnostkę — wojna! Ach, moja droga Jozyno, ubawiłaś mnie serdecznie!
Nie zważając na niego, podeszła do Leonarda, od kneblowała mu usta i rozcięła jego więzy.
Jak zwierzę wypuszczone z klatki Leonard rzucił się ku Raulowi.
— Stój — rozkazała hrabina.
Zatrzymał się, grożąc młodzieńcowi wyciągniętą pięścią. Raul śmiał się do łez:
— Otóż i zbir na swobodzie.... pajac wypuszczony z pudełka...
Ledwo panując nad sobą, Leonard wołał:
— Spotkamy się jeszcze kiedyś, mój panie.... spotkamy.... choćby za sto lat...
— Widzę, że i ty, tak jak twoja pani, liczysz na stulecia — drwił Raul.
— Dosyć — rozkazała hrabina Cagliostro — oddal się Leonardzie. Zajmij się końmi.
Zamienili kilka słów w języku, którego Raul nie rozumiał. Ody Leonard opuścił pokój, Józefina Balsamo zbliżyła się do młodzieńca i spytała krótko:
— A teraz?
— Co teraz?
— Chcę znać twoje zamiary?
— Są one najlepsze, najczystsze w świecie, droga Jozyno.
— Wypraszam sobie deklamacje. Jak masz zamiar postąpić?
Spoważniał nagle i odparł:
— No tak jak ty, Jozyno, nie ufałaś mi nigdy a ja będę względem ciebie uczciwym i lojalnym.
— To znaczy?
— To znaczy że poddam pannę Rousselin pewnemu badaniu, któremu i ty będziesz mogła się przysłuchiwać. Czy zgadzasz się na to?
— Dobrze — odparła, ciągle jeszcze wzburzona do głębi.
— W takim razie zostań w tym pokoju. Badanie nie potrwa długo gdyż czas nagli.
— Nagli?
— Tak i zaraz zrozumiesz dlaczego.
Z tymi słowy Raul wszedł do pokoju, gdzie śpiewaczka leżała pod opieką Walentyny, zostawiając drzwi wpółuchylone, Raul podszedł do panny Rousselin, która uśmiechnęła się na jego widok.
Aczkolwiek nie rozumiała ona nic z tego co zaszło, jednak widok swego wybawcy wracał jej spokój, a cała jego postać wzbudziła w niej zaufanie.
— Nie chciałbym pani zmęczyć — rzekł Raul — muszę jednak postawić pani kilka pytań. Czy może pani skupić uwagę w ciągu paru chwil?
— Ależ naturalnie.
— Padła pani ofiarą pewnego warjata, który jest oddawna pod nadzorem policji i będzie teraz zamknięty. Nie ma więc pani potrzeby niczego obawiać się w przyszłości. Muszę jednak wyjaśnić parę kwestji.
— Proszę, niech mnie pan pyta.
— Skąd ma pani ten djadem, złożony z siedmiu kamieni?
Czuł, że zawahała się, jednak odparła:
— Kamienie te znalazłam w pewnej starej szkatułce.
— Szkatułka ta była drewniana?
— Drewniana, napół rozbita i nawet nie zamknięta, leżała pod słomą, na strychu tego domu, w którym mieszka moja matka.
— Gdzie to jest?
— W Lillebonne, między Rouen i Hawrem.
— Skądże pochodziła ta szkatułka?
— Nie wiem tego. Nigdy nie pytałam o to mamy.
— Czy znalazła pani kamienie tak, jak je pani nosi obecnie.
— O nie, były oprawne w srebrne obrączki, jak duże pierścionki.
— I co się stało z temi obrączkami?
— Do wczorajszego wieczora miałam je u siebie, w pudełku ze szminkami.
— Nie ma już ich pani dzisiaj?
— Sprzedałam je jakiemuś panu, który przyszedł za kulisy i spostrzegł je przypadkowo.
— Czy był sam?
— Z dwoma przyjaciółmi. Musi to być zbieracz. Obiecałam przynieść mu kamienie dziś o trzeciej popołudniu, gdyż chce je znów oprawić w obrączki. Obiecał mi sowicie zapłacić.
— Czy nie było żadnych napisów na tych obrączkach?
— Były jakieś słowa, wyryte dziwacznym pismem, ale nie starałam się nigdy ich odcyfrować.
Raul zamyślił się, poczem rzekł bardzo poważnie:
— Radziłbym pani nic nie wspominać o całej tej sprawie. Mogłaby ona, w razie rozgłosu, mieć przykre następstwa; nie dla pani, ale dla jej matki, za ukrywanie przedmiotów bez wartości materjalnej, ale o znacznej wartości historycznej.
Artystka przestraszyła się.
— Jestem gotową w każdej chwili przedmioty te zwrócić — rzekła.
— To zbyteczne, niech pani zachowa kamienie, a ja zażądam w pani imieniu zwrotu tych obrączek. Gdzie mieszka ów pan?
— Ulica Vaugirand.
— Jego nazwisko?
— Beaumagnan.
— A teraz jeszcze jedna rada. Niech pani opuści ten dom. Stoi on zbyt na uboczu. Przez jakiś czas powinna pani zamieszkać w hotelu. Przypuśćmy przez miesiąc. I niech pani nie przyjmuje nikogo. Dobrze?
— Dobrze panie.
Gdy Józefina Balsamo i Raul znaleźli się na ulicy, hrabina ujęła ramię kochanka. Wydawała się bardzo zaniepokojona i wzburzona i daleką od wszelkiej myśli o zemście, lub od gniewu.
— Zrozumiałam twój plan — szepnęła — udajesz się do niego?
— Do Beaumagnan’a.
— To szaleństwo.
— Czemu?
— Ależ tamci dwaj znajdują się u niego!
— Dwóch i jeden czyni razem trzech.
— Nie chodź tam, zaklinam cię.
— Czy myślisz, że mnie zjedzą?
— Beaumagnan jest zdolny do wszystkiego.
— Czy i do ludożerstwa?
— Raulu, nie żartuj.
— Josyno, nie płacz.
Czuł, że była szczerą: że tkliw ość kobieca wzięta w niej górę, każąc zapomnieć o urazie.
— Nie chodź Raulu — powtórzyła — znam mieszkanie Beaumagnan‘a. Ci trzej bandyci będą mogli cię zabić, zanim kto zdąży na pomoc.
— Tem lepiej — rzekł — bo i oni nie będą mogli spodziewać się pomocy.
— Raulu, żartujesz, a jednak...
Przytulił ją do siebie.
— Słuchaj, Jozyno — rzekł — zjawiam się ostatni w tej sztuce, gdzie główne role grają dwie takie potęgi jak ty i Beaumagnan.
Oczywiście ani ty ani on nie potrzebujecie mnie, i jeżeli nie postawię wszystkiego na jedną kartę, wyjdę z tej całej sprawy z pustemi rękoma. Pozwól mi zaszachować naszego wroga Beaumagnan’a, tak jak zaszachowałem moją przyjaciółkę Józefinę Balsamo. Byłem dość zręczny, nieprawdaż? i potrafię dopiąć swego.
Słowami temi zadrasnął ją znowu. Wyciągnęła rękę z pod jego ramienia i szli dalej sztywno, obok siebie w milczeniu.
W głębi duszy Raul zastanawiał się, czy jego wrogiem najgroźniejszym nie była ta kobieta o słodkiej twarzy, kochana przezeń tak namiętnie i tak kochająca nawzajem.


SKAŁA TARPEJSKA.

Czy tutaj mieszka pan Beaumagnan?
Przez zakratowane okienko drzwi wejściowych wyjrzała twarz starego sługi.
— Tutaj. Ale pan nie przyjmuje nikogo.
— Proszę mu powiedzieć, że przychodzę z polecenia panny Rousselin.
Beaumagnan zajmował parter jednopiętrowego domu. Nie było widać ani stróża w bramie, ani dzwonka przy drzwiach; na łańcuchu zwieszał się żelazny młotek, który uderzany o takąż płytę, wydawał głuchy, więzienny odgłos.
Raul czekał dobre pięć minut, widocznie zjawienie się mężczyzny, wówczas gdy spodziewano się ujrzeć młodą aktorkę — zaintrygowało trzech przyjaciół.
Wreszcie sługa powrócił z poleceniem:
— Pan będzie łaskaw dać swój bilet wizytowy.
Raul zadośćuczynił temu żądaniu.
Po długiej chwili powtórnego oczekiwania odryglowano z trzaskiem drzwi, spuszczono łańcuchy i służący wpuścił Raula do obszernej sieni, czysto wyfroterowanej, pustej i dziwnie przypominającą poczekalnie klasztorne. Później poprowadził go długim korytarzem w głąb mieszkania, minęli kilkoro drzwi i zatrzymali, się przed ostatnimi, których oddrzwia obite były grubo skórą.
Służący otworzył te drzwi, a później zamknął je bez słowa za Raulem. Młody człowiek znalazł się w obszernym pokoju, wobec swoich wrogów, inaczej bowiem nie mógł nazwać tych trzech mężczyzn, z których dwóch oczekiwało jego nadejścia w pozycji, w jakiej bokserzy oczekują swoich przeciwników.
— To on, to on — krzyknął Godefroy d’Etigues, nie panując nad swoim gniewem. Beaumagnan, to ten sam smarkacz, który nam skradł ramię naszego świecznika! Nie zbywa mu na śmiałości, już to prawda! Po co pan tu przyszedł? Jeżeli chcesz pan znów prosić o rękę mojej córki...
Raul, śmiejąc się, przerwał:
— Doprawdy, panie baronie, pan wydaję się stale zaabsorbowany myślą o tem małżeństwie! Przyznaję, że uczucia moje dla panny Klary nie zmieniły się ani na jotę i że żywię względem niej zawsze te same zamiary, ale dziś tak jak wówczas, Gueures nie przychodzę w celach matrymonjalnych.
— A w jakich? — W Gueures przyszedłem, aby zamknąć pand i jego przyjaciół w piwnicy... Dzisiaj...
Baron d‘Etigues byłby rzucił się w tej chwili na Raula, gdyby go Beaumagnan nie przytrzymał za ramię.
— Dosyć Gotfrydzie — rzekł stanowczym głosem — siądź, a pan niech nam wyjaśni cel swojej wizyty.
Z tymi słowy usiadł sam przed biurkiem, w skazując Raulowi miejsce naprzeciw.
Młody człowiek obrzucił bystrem spojrzeniem trzech przyjaciół. Wydali mu się bardzo zmienieni od chwili owego zebrania w Haie d Etigues. Szczególniej baron się postarzał. Policzki jego opadły, a podsiniałe oczy przybierały niekiedy wyraz błędny, który dziwne sprawiał wrażenie. Tylko wyrzuty sumienia mogły wywołać ten ciągły niepokój, tę gorączkę, jaką Raul spostrzegł i w twarzy Beaumagnan‘a.
Ten jednakże bardziej władał sobą, jeżeli nawet wspomnienie Jozyny prześladowało go uparcie, to jednak, roztrząsając własne postępowanie, uważał je prawdopodobnie za zupełnie słuszne i usprawiedliwione. Dramat, który przeżywał, musiał być dramatem czysto wewnętrznym i mógł zachwiać jego równowagę duchową jedynie czasowo i w chwilach wyjątkowych.
— On, albo ja — rzekł sobie w duchu Raul — jeden z nas musi ustąpić. Jeżeli go mam zwyciężyć, muszę doprowadzić go do tego, aby stracił panowanie nad sobą.
Tymczasem Beaumagnan zapytał:
— Czego pan sobie życzy? Uciekł się pan do nazwiska panny Rousselin, by dostać się do mnie. W jakim celu?...
— Aby kontynuować rozmowę, którą pan z nią zaczął wczoraj, w teatrze Varietes — rzekł hardo Raul.
— Rozmowę tę — odparł spokojnie Beaumagnan — prowadzić mogę tylko osobiście z panną Rouselin.
— Poważne przyczyny przeszkadzały pannie Rousselin stawić się u pana według obietnicy.
— Poważne?
— Usiłowano ją zamordować.
— Co pan mówi?! Zamordować? I dlaczego to?
— Aby jej zabrać siedm klejnotów, tak jak pan pańscy dwaj przyjaciele, zabraliście jej wczoraj siedem pierścieni.
Godefroy d’Etigues i Oskar Bennetot poruszyli się niespokojnie na krzesłach. Beaumagnan zachował zimną krew, ale z nieukrywanym zdumieniem spoladał na tego młodzika, który z takiem zuchwalstwem, niemal arogancją mieszał się do jego spraw. Ale ten nowy przeciwnik nie wydał mu się zbyt groźnym, więc odparł tonem raczej niedbałym.
— Oto już drugi raz, mój panie, wtrąca się pan do rzeczy, które do niego nie należą. Zdaje mi się też, że będziemy zmuszeni udzielić panu nieprzyjemnej lekcji. Niedawno temu w Gueures zwabił pan moich przyjaciół w pułapkę po to, aby zabrać przedmiot, który był naszą własnością, co poprostu nazywa się kradzieżą. Dzisiaj pozwala pan sobie obrażać nas w moim własnym domu, i to bez najmniejszego powodu, gdyż prawdopodobnie jest panu wiadomemm że pierścionki te nabyliśmy od panny Rousselin. Niechże więc pan przynajmniej wyjaśni przyczynę swego postępowania.
— To co uczyniłem — odparł Raul — nie byle kradzieżą. Dążymy wszyscy do jednego celu, z tą różnicą, że moje poszukiwanie w Gueures uwieńczyły się pomyślnym rezultatem.
— Czyż tak — zagadnął drwiąco Beaumagnan. — A jakiż jest ten cel, do którego wszyscy rzekomo dążymy?
— Odszukanie głazu granitowego, zawierajacego dziesięć tysięcy drogich kamieni.
Zdziwienie odbiło się na twarzy Beaumagnan’a; było ono tak silne, że przez chwilę nie dało mu dojść do słowa. Tymczasem Raul ciągnął dalej:
— Ponieważ szukamy wszyscy skarbów klasztornych, nic dziwnego, że przeszkadzamy sobie wzajem i stąd te ciągłe starcia.
Skarby klasztorne! Głaz granitowy! Dziesięć tysięcy drogich kamieni! Każde z tych zdań spadało na Beaumagnan’a jak uderzenie młotu. Miał więc przed sobą nowego rywala to takiego, z którym trzeba było się liczyć! Usunięto hrabinę Cagliostro, a na jej miejsce zjawiał się nowy zapaśnik w tej walce o miljony!
Godefroy d‘Etigues i Bennetot zaciskali pięści, rzucając sobie wzajem porozumiewawcze spojrzenia. Beaumagnan starał się odzyskać zimną krew.
— Co za legendy! — rzekł wreszcie — plotki starych bab. Bajdy opowiadane grzecznym dzieciom! Doprawdy dziwię się, że pan może się czemś podobnem zajmować.
— Robię tylko to samo co pan i pańskich dwunastu przyjaciół — rzekł Raul, który nie chciał pozwolić, aby Beaumagnan ochłonął ze zdumienia — i to samo co zacny kardynał Bonnechose. Nie powie mi Pan chyba, że jego memorjał był bajdą dziecinną lub plotką starych bab.
— Wielki Boże, któż to pana tak świetnie poinformował — szepnął Beaumagnan, siląc się na ironję.
— Istotnie, jestem dobrze poinformowany.
— I przez kogóż to? jeśli wolno wiedzieć.
— Przez pewną damę.
— Jaką damę? — Józefinę Balsamo, hrabinę Cagliostro.
— Hrabinę Cagliostro — zawołał Beaumagnan, a twarz jego pobladła — więc pan ją znał?!
Plan Raula w zupełności się udał, imię hrabiny Cagliostro, niespodziewanie rzucone na szalę, wytrąciło z równowagi przeciwnika, pozbawiło go zupełnie panowania nad sobą.
— Więc pan ją znał? Gdzie? Jak? to ona to panu opowiadała?
Poznałem ją zeszłej zimy, tak jak i pan — odparł Raul i przez cały czas, aż do dnia, w którym miałem szczęście ujrzeć córkę barona d’Etigues, widywałem hrabinę codzień.
— To kłamstwo — zaprzeczył Beaumagnan — nie mógł jej pan widywać codzień. Byłaby mi wspomniała o panu. W owej epoce nie miała przede mną tajemnic.
— Miała widocznie tę jedną.
— To nędzny wymysł! Pan nam daje do poznania, że stosunki pańskie z hrabiną Cagliostro były bardziej niż zażyłe, Otóż zapowiadam panu, że nie wierzę w to. Można było dużo zarzucić tej kobiecie: chciwość, przebiegłość, ale zdeprawowaną nie była!
— Miłość nie jest deprawacją — zauważył Raul.
— Więc pan twierdzi, że pan był jej kochankiem?
— Ależ tak, panie.
Beaumagnan już nie panował nad sobą; trząsł się jak w febrze, a pot strugami płynął mu po twarzy. Teraz przyjaciele musieli go uspakajać. — Mam go — myślał radośnie Raul — nie odczuwa żadnych wyrzutów z powodu popełnionej zbrodni, ale kocha ja jeszcze i wywołując jego zazdrość, zrobię z nim wszystko, co mi się spodoba.
Kilka chwil upłynęło. Beaumagnan obtarł czoło, wychylił szklankę zimnej wody i wreszcie rzekł, spoglądając z ukosa na przeciwnika, który już nie wydawał mu się teraz tak nikłym.
— Tracimy czas, panie. Pańskie uczucia dla hrabiny Cagliostro właściwie nic nas nie obchodzą. Niech więc pan nam lepiej wytłomaczy co pana sprowadziło tutaj?
— Cel mojej wizyty — odparł Raul — jest nader prosty i w kilku słowach ujmę go panom. Nie potrzebuję przypominać, że bogactwa klasztoru — te bogactwa, któremi chce pan zasilić zakon Jezuitów — zbierane od wieków przez wszystkie klasztory Francji, napływały do siedmiu głównych opactw w Caux, i administrowane były przez radę siedmiu delegatów, z których jeden tylko znał miejsce skrytki i formułę, która je wskazywała. Każde opactwo posiadało swój własny pierścień biskupi czy pasterski, przechodzący po śmierci każdego delegata na jego następcę. Rada siedmiu usymbolizowana była w siedmioramiennym świeczniku, będącym reminiscencją liturgji hebrajskiej i świątyni Mojżesza; każde zaś ramię tego świecznika zaopatrzone było w kamień, takiego koloru i gatunku jak kamień pierścienia, które reprezentowały siedem opactw prowincji Caux.
— Tak jest.
— A więc w jednem z siedmiu opactw ukryty jest skarb. Należy znać ich nazwy, aby wiedzieć, gdzie prowadzić poszukiwania. Otóż nazwy te są wyryte wewnątrz pierścieni, które pan nabył wczoraj od panny Rousselin. I te siedem pierścieni musicie mi panowie pokazać.
— Jednym słowem — rzekł powoli Beaumagnan — żąda pan abyśmy panu tak, za jednym zamachem, odkryli rezultat naszych długoletnich, uciążliwych poszukiwań?
— W łaśnie tego żądam.
— A jeżeli odmówimy?
— Czy to przypuszczenie czy odmowa? Proszę o kategoryczną odpowiedź.
— A więc odmawiam. Żądanie pańskie jest bezsensowne i bezczelne, i nigdy nie zgodzę się na nie.
— W takim razie denuncjuję panów.
Beaumaignan patrzył na Raula, jak się patrzy na szaleńca.
— Co to za nowa historia? Denunojuje nas pan?....
— Wszystkich trzech, panie.
— Ale za co? za co, mój łaskawco?
—Za mord popełniony na osobie Józefiny Balsamo, hrabiny Cagliostro.
Zapadło milczenie. Godefroy d’Etiigues i Bennetot nie poruszyli się na swych krzesłach, natomiast Beaumagnan, blady jak płótno, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku, poczem schował go do kieszeni. Postępek ten dodał nieco odwagi jego dwóm towarzyszom; wobec gwałtownych środków jakie wróżył, baron d’Etigues i jego kuzyn, zdawali się nabierać ducha.
Niestropiony tem Raul zdobył się na uśmiech.
— Kiedy rekrut siada po raz pierwszy na konia — rzekł — nie pozwalają mu używać strzemion, aby tem lepiej nauczył się jeździć.
— Co znaczy to porównanie?
— Uczyniłem sobie niegdyś ślub nie noszenia przy sobie żadnej broni dopóki nie nauczę się wybrnąć z każdej sytuacji za pomocą swego sprytu. Uprzedzam więc panów: jeżdżę bez strzemienia, lub, mówiąc inaczej, nie mam rewolweru. Jesteście trzej i uzbrojeni; ja jestem sam, więc.....
— Dosyć tej mowy — przerwał ostro Beaumagnan — przejdźmy do faktów. Oskarża nas pan o zamordowanie hrabiny Cagliostro?
— Tak.
— Czy ma pan dowody na poparcie tego bezsensownego twierdzenia?
— Mam.
— Proszę, niech je pan wyłoży.
— Z przyjemnością. Kilka tygodni temu kręciłem się koło Haie d’Etigues, w nadziei ujrzenia panny Klarysy, gdy przypadkiem dostrzegłem karetę, którą powoził jeden z pańskich przyjaciół. Kareta wjechała do parku. Nie spuszczałem jej z oka, i przekonałem się iż wyniesiono z niej Józefinę Balsamo i stawiono ją przed trybunałem, zebranym w sali wieży. Wytoczono tej nieszczęsnej najohydniejszy, jaki sobie można wyobrazić proces; pan był oskarżycielem i posunął pan swą nikczemność aż do twierdzenia, że kobieta ta była pańską kochanką. Dwaj tu obecni panowie wzięli na siebie rolę katów.
— To są słowa, puste słowa. Gdzie pan masz dowody? — wykrztusił Beaumagnan, którego twarz zmieniła się do niepoznania.
— Znajdowałem się tam, tuż nad pańską głową, ukryty na parapecie dawnego okna.
— To niemożliwe — protestował Beaumagnan — gdybyś pan tam był, byłbyś się pan starał uratować ją.
— Po cóż miałem ją ratować? — odparł Raul, nie chcąc zdradzić że hrabina Cagliostro żyje — tak jak i inni byłem przekonany, że odwieziecie podsądną do Londynu. Gdy wszyscy się zeszli pobiegłem do Etretat, wynająłem łódź i wypłynąłem na morze, aby czatować na ów jacht angielski. Miałem zamiar nastraszyć jego kapitana... i wyrwać z rąk jego nieszczęsną.
Niestety padła ona ofiarą pańskiego okrucieństwa i mojej łatwowierności. Po niewczasie zdałem sobie sprawę z waszego podstępu, i ze sposobu w jaki utopiliście ją, rzucając związaną do przedziurawionej łódki.
Strach malował się wyraźnie na twarzach trzech spiskowców, słuchając zbliżyli się jakby bezwiednie do siebie, a Bennetot odsunął stół, który przedzielał ich od Raula. Młodzieniec widział tuż przed sobą bladą twarz Godfryda d’Etigues i jego kurczowo wykrzywione usta.
Wystarczyłoby jednego znaku Beaumagnan’a aby baron wyciągnął rewolwer i położył trupem zuchwalca.
Ale Beaumagnan nie dawał tego znaku. Po chwili milczenia wyszeptał:
— Powtarzam panu raz jeszcze, że nie miałeś pan prawa podsłuchiwać nas, szpiegować i wtrącać się do spraw, które do pana nie należą. Ale nie chcę zapierać się moich postępków i przeczyć faktom. Nie rozumiem jednak jednego; jak pan mógł, jak się pan ważył, po tem wszystkiem co zaszło, przyjść tutaj i wyzywać nas? To zakrawa na szaleństwo!
— Czemu, proszę pana? zapytał łagodnie Raul.
— Bo pańskie życie jest w naszym ręku.
— Życiu mojemu nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo odparł Raul, poruszając niedbale ramionami.
— Jest nas trzech przeciwko panu jednemu, i to cośmy tu usłyszeli nie usposabia nas zbyt życzliwie dla pana.
— A jednak czuję się zupełnie bezpiecznym pośród was.
— Nie radzę panu być tak bardzo tego pewnym.
— Jeżeli nie zabiliście mnie panowie po tem wszystkiem co wam powiedziałem to już nic mi nie grozi.
— A jeżeli dopiero teraz zabierzemy się do pana?
— W godzinę później bylibyście wszyscy trzej aresztowani. Nie jestem dzieckiem, mój panie. Idąc tutaj prosiłem jednego z mych przyjaciół, aby czekał na mnie do trzech kwadransy na piątą, w okolicy Prefektury. Obecnie jest pięć po czwartej, jeśli więc za czterdzieści minut nie spotkam się z nim, zawiadomi policję o mojem zniknięciu.
— Co za blaga! — zawołał Beaumagnan, który zdawał się odzyskiwać spokój — jestem dość znany W Paryżu i śmiem twierdzić, że prefekt policji nie zwróci najmniejszej uwagi na oskarżenie pańskiego przyjaciela.
— Miejmy nadzieję, że zwróci na nie uwagę.
— Dobrze ale tymczasem...
Beaumagnan nie dokończył i ze znaczącym spojrzeniem zwrócił się do barona. Wyrok śmierci miał już być wydany.
Bolesna, rozkoszna niemal świadomość niebezpieczeństwa ścisnęła serce Raula; parę sekund jeszcze, a byłby zgubionym, ale zimna krew ocaliła go i tym razem.
— Chciałbym powiedzieć jeszcze parę słów — rzekł do Beaumagnan‘a.
— Mów pan, ale pod warunkiem, że będą one rzeczowe. Dość nam tych bezpodstawnych obwinień. Upewniam pana że dam sobie radę z policją. To też jeśli pan chcesz nadal dyskutować musi mi pan przytoczyć dowód, niezaprzeczony dowód na poparcie swych słów. W przeciwnym razie...
Urwał i powstał ze swego krzesła. Stali teraz naprzeciwko siebie, mierząc się twardym nieubłaganym wzrokiem.
— A więc — rzekł Raul — dowód albo śmierć?
— Albo śmierć — jak echo powtórzył Beaumagnan.
— Oto moja odpowiedź: muszę mieć w tej chwili siedem pierścieni. Jeżeli ich nie otrzymam...
— Co pan zrobisz?
— Mój przyjaciel złoży w policji list, który pan pisałeś do barona d’Etigues wskazując mu jak ma się odbyć porwanie Józefiny Balsamo i skłaniając go do mordu.
Beaumagnan udał zdziwienie.
— List? List do barona.
— Tak jest — rzekł Raul — list, w którym mimo wszelką ostrożność z pańskiej strony nietrudno jest wyczytać prawdę.
Beaumagnan wybuchnął śmiechem.
— Owszem... owszem... przypominam sobie... nierozsądna bazgranina...
— Ta bazgranina będzie jednak dostatecznym dowodem przeciwko panu.
— Niestety — zauważył ironicznie Beaumagnan — i ja nie jestem dzieckiem, i nie zaniedbuję pewnych ostrożności, to też baron d’Etigues oddal mi ów list przed rozpoczęciem naszego zebrania.
— Oddał panu kopję. Oryginał, który znalazłem w sekretarze barona, zatrzymał u siebie. Ten to oryginał wręczy policji mój przyjaciel na poparcie swego oskarżenia.
I znów zapadło milczenie. Oczy barona d’ Etigues, spojrzenie Oskara Bennetot wyrażały już tylko lęk i przygnębienie. Wyraz zaciętości znikł z ich twarzy. Raul pomyślał, że pojedynek skończył się i nie był właściwie zażarty. Sprawa była prowadzona od pierwszego słowa tak zręcznie, iż Beaumagnan został przyparty do muru i pozbawiony wszelkich środków obrony. Wyzyskując jego słabe strony Raul odebrał mu możność rozważania sytuacji na chłodno i odpierania ataków przeciwnika.
Na czemże bowiem istotnie opierało się twierdzenie Raula, o oryginale listu i o kopji? Właściwie na niczem. Tak, że Beaumagnan, który domagał się rzeczowego dowodu, uległ nagle, przez dziwną anomalję, gołosłownym zapewnieniom przeciwnika i złożył broń.
Nie opierając się, nie grożąc, podszedł do biurka i otworzywszy szufladę wyjął z niej siedem pierścieni.
— Kto mi jednak zaręczy — zwrócił się jeszcze do Raula — że pan i w dalszym ciągu nie zużytkujesz tego listu przeciw mnie?
— Ma pan na to moje słowo. A zresztą czyż te same okoliczności będą mogły się powtórzyć? Może w przyszłości wygrana będzie po pańskiej stronie — Mam tę nadzieję, mój panie — szepnął Beaumagnan ze źle hamowaną złością.
Raul chwycił pośpiesznie podawane mu pierścienie. Na każdym z nich były istotnie wyryte jakieś litery. Na skrawku papieru wypisał pośpiesznie imiona siedmiu opactw:
Fécamp,
Saint Wandrille,
Jumiegés,
Valmont,
Cruchet-le-Valasse,
Montvilliers,
Saint-Georges-de-Bascherville.
Beaumagnan zadzwonił, ale kazał służącemu zatrzymać się w korytarzu i, zbliżając się do Raula, rzekł:
— Na wszelki wypadek chcę panu uczynić pewną propozycję. Przeniknął pan naszą tajemnicę i poznał pan rezultaty naszych poszukiwań. Zdaje więc pan sobie sprawę, że nie jesteśmy zbyt daleko od osiągnięcia naszego celu.
— Nawet bardzo blisko odeń — odparł Raul.
— A więc czy nie chciałby pan — mówię bez wstępów — czy nie chciałby pan przyłączyć się do nas?
— Na tych samych prawach co pańscy przyjciele?
— Nie. Na tych prawach co i ja.
Raul odczuł, że propozycja była uczyniona szczerze. Uznanie, jakie się w niej kryło, pochlebiło mu, i byłby zapewne ją przyjął, gdyby nie myśl o Józefinie Balsamo. Ale wszelkie porozumienie między nią a Beaumagnan‘em było niemożliwe.
— Dziękuję panu — odparł — ale dla pewnych specjalnych przyczyn zmuszony jestem odmówić.
— A więc jest pan naszym wrogiem?
— Tylko współzawodnikiem.
— Wrogiem — nastawał Beaumagnan — i rozumie pan że jako taki narazi się pan...
— Na to co spotkało hrabinę Cagliostro — przerwał Raul.
— Właśnie. Cel, do którego dążymy, uświęca środki do jakich się niekiedy musimy uciekać. Jeżeli środki te zwrócą się przeciw panu, będzie to tylko pańska wina.
— Wiem o tem aż nazbyt dobrze.
Beaumagnan przywołał służącego.
— Wypuścisz pana — rozkazał.
Raul złożył głęboki ukłon trzem przyjaciołom 1 długim korytarzem poszedł za służącym ku drzwiom wejściowym; gdy jednak zostały otwarte, rzekł:
— Jedna chwila, muszę jeszcze wrócić.
Żywo skierował się ku gabinetowi, gdzie trzej przyjaciele już się naradzali ii zawołał, stojąc na progu:
— Co się tyczy tego kompromitującego listu to muszę panów uspokoić, żem go nigdy nie kopjował i wskutek tego przyjaciel mój nie może posiadać oryginału. Czy nie myślą panowie zresztą, że cała ta historja o przyjacielu, który czeka na mnie w okolicach prefektury, do trzech kwadransy na piątą, jest raczej nieprawdopodobna? Do miłego widzenia, moi panowie.
— Zatrzasnął drzwi przed nosem Beaumagnan‘a i wyskoczył na ulicę zanim który z trzech przyjaciół zdążył przestrzec służącego.
Druga bitwa była wygrana.
Na rogu ulicy, oczekiwała go, w zamkniętej karecie, Józefina Balsamo.
— Dworzec Saint Lazare — rzucił Raul woźnicy — stacja odjazdowa.
Roześmiany, szczęśliwy, zajął miejsce obok swej kochanki.
— Otóż i siedem nazw poszukiwanych, kochanie. Masz, weź tę listę.
— Więc udało się? — spytała.
— Ależ naturalnie! Dwa zwycięstwa w jednym dniu! Gdybyś wiedziała jak mi się wydaje łatwem wyprowadzić w pole ludzi! Troszkę śmiałości, logiki i energji, a przeszkody usuwają się same. Beaumagnan nie jest głupcem, prawda? Uległ mi tak jak i ty moja droga Jozyno. No, powiedz, twój uczeń nie przynosi ci wstydu, co? Dwaj tacy mistrze, jak Beaumagnan i córka Cagliostra zgniecieni, rozbici przez smarkacza, debiutanta! Co myślisz o tem Jozyno!
Przerwał sam sobie i nagle rzekł:
— Może ci przykrość sprawiają moje przechwałki, kochanie?
— Ależ. nie, bynajmniej — roześmiała się.
— I nie gniewasz się o to co zaszło dziś rano?
— Nie — odparła — ale nie wspominaj o tem. Nie trzeba, widzisz, ranić mojej miłości własnej. Jestem próżna, to trudno, i nawet bywam zaciętą. Ale na ciebie niepodobna się gniewać; doprawdy jest w tobie coś co rozbraja.
— Nie wszystkich, kochanie; Beaumagnan np. nie jest rozbrojony.
— Beaumagnan jest mężczyzną.
— A więc wypowiadam wojnę mężczyznom. I mówię ci Jozyno, że czuję się stworzonym do przygód, do wszystkiego co niezwykłe i niebezpieczne. Czuję w sobie siłę, która mi pozwoli nietylko być panem każdej sytuacji, ale i rządzić ludźmi. Czy ty zdajesz sobie sprawę, Jozyno, jak to cudownie jest walczyć, gdy się jest pewnym wygranej?!
Kareta mknęła szybko bocznymi uliczkami. Przejechano most na Sekwanie.
— Zwyciężę, Jozyno, przekonasz się, że zwyciężę. Mam wszystkie atuty w ręku. Za kilka godzin stanę w Lillebonne. Wyszukałem ową panią Rousselin, i z jej zgodą, czy bez jej zgody, obejrzę ową skrzynkę legendarną, i wyczytam na niej słowa rozwiązujące zagadkę. Znając tę formułę i mając spis siedmiu opactw, będę niedołęgą, jeśli nie zdołam odszukać skarbu!
Był nieprzytomny z podniecenia. Opowiadał jej przebieg rozmowy z Beaumagnan‘em, ściskał ją, całował, i raz po raz, wychylając się z okna, rozkazywał stangretowi popędzać konie.
— Prędzej, prędzej! — wołał — wszak wieziesz dzisiaj boga fortuny, i królowę piękności!
Józefina Balsamo śmiała się cicho; oczy jej błyszczały ze szczęścia.
Kareta toczyła się ulicą Opery, minęła ulicę de Petits-Champs i wjechała na ulicę Caumarten, gdzie konie przeszły w galop.
— Doskonale — wołał Raul — za dwanaście piąta. Zdążymy na czas. Wszak towarzyszysz ml do Lillebonne?
— Poco? Wystarczy tam tylko twoja obecność.
— Cieszę się, że nareszcie okazujesz mi zaufanie. Możesz być pewną, że cię nie zdradzę. Od dziś uważam tę sprawę za naszą wspólną, i zwycięstwo jednej ze stron będzie zarazem zwycięstwem drugiej.
Ale gdy zbliżono się do ulicy Auber, któraś z bram na lewo otworzyła się nagle, kareta wjechała w nią, nie zwalniając biegu, i znalazła się na jakiemś podwórzu.
Po trzech mężczyzn stanęło u każdego z jej okien, zanim Raul spostrzegł co się dzieje, otworzono drzwiczki i wyciągnięto go z karety.
Usłyszał jeszcze głos Józefiny Balsamo, która krzyknęła do stangreta:
— A teraz prędko na dworzec Saint-Lazare!
Jakieś ręce, wepchnęły go do domu, wciągnęły do ciemnego pokoju i zatrzasnęły za nim masywne drzwi.
Podniecenie Raula było tak wielkie, że nie opadło odrazu. Śmiał się na głos ale śmiech ten przybierał akcent wściekłości.
— Brawo, brawo, piękna Józefino Balsamo!... to było posunięcie mistrzowskie! Doprawdy nie spodziewałem się tego! Wyobrażam sobie jak musiałaś się bawić, słuchając moich tyrad: „Zwycięstwo nie może mnie ominąć! czuję się stworzonym do kierowania przypadkami!“ Co za idjota ze mnie! Jak mogłem narazić się na podobną śmieszność!
Rzucił się na drzwi, ale nie drgnęły nawet pod jego ciężarem.
Próbował się wspiąć ku niewielkiemu oknu w górze, przez które sączyło się blade światło. Ale lekki szelest zwrócił jego uwagę; obróciwszy się, spostrzegł lufę fuzji, wyglądającą z niewielkiego otworu, tuż pod sufitem. Lufa ta zmieniała pozycję w miarę jego własnych ruchów, mając go najwidoczniej ciągle na celu.
Cała jego złość zwróciła się ku temu niewidzialnemu przeciwnikowi.
— Łotrze! — wołał — ukaż mi się, abyśmy się mogli zmierzyć. A później idź i powiedz twojej pani że jej kolej...
Nagle umilkł. Cały gniew jego minął, a natomiast opanowało go nieprawdopodobne zmęczenie i senność; z trudnością powlókł się do przyległej alkowy i rzucił się na stojące tam żelazne łóżko.
— Wszystko mi jedno — szepnął — byle tylko spać, spać...
Nie mógł jednak usnąć. Nie dawała mu spokoju ta myśl, że Józefina Balsamo, uwięziła go podstępem, aby zbierać owoce jego trudu.
Musiała jednak stać na czele potężnej organizacji, jeśli w tak szybkim czasie udało się jej zorganizować tę całą zasadzkę. Raul domyślał się teraz iż Leonard, wraz z jakimś pomocnikiem, szedł za nim aż do mieszkania Beaumagnan‘a; później, korzystając z nieobecności Raula, porozumiał się ze swoją panią i natychmiast ułożyli plan dalszego działania. Dom przy ulicy Caumartin był najwidoczniej siedliskiem bandy.
Co mógł począć on, tak młody i sam jeden, przeciw tylu i to tak potężnym wrogom? Z jednej strony Beaumagnan, wspierany przez dwunastu przyjaciół i potężny zakon Jezuitów, z drugiej — Józefina Balsamo z jej doskonale zorganizowaną bandą.
Raul powziął decyzję:
— Czy wrócę na drogę cnoty, w co bardzo wątpię, czy dalej iść będę manowcami, co jest więcej prawdopodobne, — w każdej z obu tych ewentualności muszę zapewnić sobie niezbędne środki. Biada ludziom samotnym! Tylko przywódcy dochodzą do swych celów. Zwyciężyłem Józefinę, a jednak ona to, a nie ja posiądzie drogocenną skrzynkę.
Uczucie gwałtownych mdłości przerwało jego rozmyślania, poczuł słabość we wszystkich członkach zawrót głowy i niezwyciężoną senność. Chcąc walczyć ze snem, powstał i zaczął chodzić, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i znów upadł na łóżko. Straszna myśl błysnęła mu w głowie: przypomniał sobie, że w karecie Józefina Balsamo wyciągnęła z kieszeni maleńką bombonierkę z cukierkami, które jadła często i, biorąc jeden, poczęstowała go machinalnie.
Całe jego ciało oblało się potem: cukierek, który wziął, musiał być otruty!
Nie mógł zastanawiać się dłużej nad tem przypuszczeniem; miał wrażenie, że leci gdzieś w przepaść i stracił przytomność.
Ale myśl o śmierci była tak silna, że gdy po upływie niejakiego czasu, otwarzył oczy, nie mógł uprzytomnić sobie czy istotnie żyje. Odetchnął parę razy głęboko, uszczypnął się i przemówił, aby usłyszeć swój głos. Żył! zdała dobiegał głuchy szmer ulicy.
— Stanowczo umarłem — ale doprawdy co za zdanie wyrobiłem sobie o tej, którą kocham. Z powodu narkotyku, jaki mi dała, (co było jej zupełnem prawem) posądzam ją zaraz o zbrodnię.
Nie mógł zdać sobie sprawy, jak długo spał. Dzień? dwa może?
Głowa mu ciężyła, a wszystkie kości bolały. Pod ścianą dostrzegł koszyk z prowiantami. Lufa fuzji zniknęła. Był głodny i spragniony. Jadł więc i pil, nie zastanawiając się nad skutkami, jakie to mogło pociągnąć. Narkotyk czy trucizna, było mu to obojętne. Nie myślał czy uśnie na zawsze, czy tylko na chwilę. Patrzył się znów i znów, usnął na długie godziny na dnie, na noce...
Aczkolwiek sen jego był głęboki, jednak Raul odczuwał wokół siebie pewne zmiany. Zdawało mu się, że przesuwają się przed nim gorączkowe widziadła; coś go kołysało zcicha i łagodnie, dobiegał go jakiś miły szmer rytmiczny. Niekiedy, podnosząc powieki, widział przed sobą jakby w jakiejś ramie zmieniające się pola, łąki, lasy złote w słońcu, rozwiane.
Wystarczało mu wyciągnąć ramię, aby dosięgnąć pożywienie. Wydawało mu się coraz smaczniejsze. Czuł zapach wina, a gdy je pił, zdawało mu się, że wstępują weń siły. Patrzył już przytomniej; rama przedzierzgnęła się w okno, za którym migały coraz to inne krajobrazy.
Znajdował się teraz w innym pokoju, któren znał już dawniej. Naokoło dostrzegł swoje książki, ubrania, bieliznę.
Przed sobą dostrzegł schody w formie drabiny. Czemużby nie miał wyjść z pokoju, skoro czuł się tak silnym? Wystarczyło chcieć. Więc podniósł się i zaczął iść po schodach. Znalazł się na pokładzie barki, mając z obu stron szeroką, błękitną wstęgę rzeki. Zrozumiał: to była „Bystra“... brzegi Sekwany...
Postąpił jeszcze kilka kroków.
Józefina Balsam o siedziała przed nim w wygodnym trzcinowym fotelu.
Nie było w duszy jego żadnego przeskoku od nienawiści ku miłości. Czy kochał ją, czy nienawidził kiedy wogóle? Nie odczuł ani żalu, ani gniewu, nic prócz ogromnej fali namiętnego pożądania, która w strząsnęła nim od stóp do głów, prócz nieodpartego pragnienia ujęcia jej w ramiona.
Zbrodniarka? Złodziejka? W róg zacięty? Nie Tylko i wyłącznie kobieta. Co za kobieta!
Tak jak zwykle, była ubrana z ogromną prostotą. Włosy jej zakrywał zwiewny szal, czyniący ją tak podobną do dziewicy Bernardina Luini. Odsłonięta jej szyja lśniła przedziwną bielą, wąskie delikatne dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach. Przyglądała się wybrzeżom i nie było nic łagodniejszego, nic czystszego nad tę twarz piękną, a tak tajemniczą w jej obojętnym a mądrym uśmiechu.
Dostrzegła Raula wówczas dopiero, gdy stanął tuż przy niej. Zaczerwieniła się zlekka, opuszczając na oczy długie, ciemne rzęsy. Wydawała się onieśmieloną i pełną lęku jak dziewczątko, nieświadome swych powabów, drżące wobec miłości...
Uczuł się dziwnie wzruszonym. Lękała się tego pierwszego spotkania. Lękała się jego wyrzutów, gwałtowności a może wzgardy. Stał przed nią, drżąc jak dziecko. Wszystko między nimi było zapomniane. Nie istniało nic, prócz pocałunku, prócz uścisku, prócz wiecznego szaleństwa dwojga kochanków.
Upadł przed nią na kolana.


OKALECZONA RĘKA.

Okupem podobnej miłości jest milczenie, na jakie bywa skazaną. Złączeni najgorętszym uściskiem, Raul i Jozyna, nie mogli nic sobie powiedzieć; myśli ich rozmaitemi drogami biegły do tego samego tematu, którego nigdy nie poruszali w rozmowie. Słowa, jakie zamieniali ze sobą, padały w próżnię, niezdolne nawet ukryć tego, co się działo w duszy obojga.
Raul, ekspansywny i szczery, cierpiał niezmiernie nad tym stanem rzeczy ale cierpiała nad nim i Jozyna Wydawała się niekiedy przygnębioną, zdenerwowaną, na ustach jej drżały słowa tych zwierzeń, które zbliżają kochanków bardziej jeszcze niż pieszczoty. Raz, leżąc w ramionach Raula, wybuchnęła tak rozpaczliwym łkaniem, że młody człowiek sądził, iż chwila przełomowa nadeszła. Ale Jozyna nietylko, że uspokoiła: się prawie natychmiast, ale stała się bardziej jeszcze nieufną, bardziej daleką, niż dotychczas, — Nie umie, nie może być szczerą — myślał o niej Raul — należy do tych natur skrytych i podejrzliwych, które żyją tylko same z sobą. A przytem zrosła się zanadto z tą atmosferą tajemniczości która ją otacza. Jako rzekoma córka Cagliostra zaplątała się w cały szereg intryg, komplikacji, robót podziemnych, związanych ściśle ze sobą. Odkryć komuś jedną z tych intryg, to dać mu nitkę, po której dojdzie do kłębka. Boi się więc i milczy.
I on też milczał, nie wspominając ani słowem o tem co między nimi zaszło, ani nie pytając jej jakim skutkiem uwieńczone zostały jej poszukiwania. Czy odnalazła szkatułkę? Czy odczytała ona słowa, będące jakby kluczem zamkniętego zamku? A może była już w posiadaniu skarbca mnichów, czerpała jedną ręką z dziesięciu tysięcy klejnotów?
Nie zamieniali w tej kwestii ani jednego słowa.
Szał ich nieco ostygł, gdy minęli Rouen, na pokładzie pojawił się znów Leonard. Widocznie unikał Raula, ale za to toczył długie rozmowy z Józefiną i towarzyszył jej w wycieczkach, jakie odbywała bryczką. Dokąd jeździła i po co? Raul zauważył, że z siedmiu opactw trzy leżały w pobliżu rzeki, mianowicie Saint-Georges de Boscherville, Jumieges i Saint Wandrille. Jeżeli jednak czyniła dalej poszukiwania, to znaczy, że nic się jeszcze nie rozstrzygnęło dotychczas, i że celu swego nie osiągnęła.
Refleksja ta zachęciła go znów do czynu. Sprowadził z gospody w Haie d’Etigues ustawiony tam rower; na którym, na swoją rękę odbywał wycieczki. Był aż w Lillebonne, gdzie dowiedział się o matce panny Rousselin. Poinformowano go, że dwanaście dni temu co zgadzało się z datą jego niefortunnej paryskiej przygody — staruszka zamknęła cały dom i wyjechała do córki, do Paryża. W dniu poprzedzającym ten wyjazd, odwiedziła ją jakaś dama.
Ponieważ droga do Lillebonne była odległą, Raul więc powracał na barkę dopiero koło dziesiątej wieczór. Na szosie wyminął bryczkę Józefiny i zauważył, iż konie wlekły się ospale i były bardzo zziajane. Gdy bryczka zatrzymała się na brzegu rzeki, Leonard zeskoczył z kozła i, otworzywszy drzwiczki, wyniósł Józefinę Balsamo, której czoło było sztywne, a głowa opadała na ramię. Raul nadbiegł; z jego pomocą Leonard przeniósł młodą kobietę do jej kabiny i złożył ją na łóżku. Natychmiast zjawili się oboje Delatre.
— Pielęgnujcie ją — rzekł ostro Leonard — zemdlała tylko, ale „ścieżka płonie“. Niech nikt nie waży się ruszyć stąd.
Wdrapał się znów na kozioł i odjechał.
Przez całą noc Józefina Balsamo bredziła w malignie, ale Raul nie mógł pojąć nic z tego co mówiła. Nazajutrz czuła się już zdrową.
Wieczorem, tegoż dnia Raul przyjechał na rowerze do pobliskiej wioski i nabył tam gazetę; w kronice wypadków znalazł następującą wzmiankę: „Policja w Caudebec została zawiadomiona wczoraj, iż z olbrzymiego pieca, służącego niegdyś do wypalania wapna, a znajdującego się na brzegu lasu w Maulevrier, rozlegają się krzyki kobiety, wołającej o pomoc. Dwaj żandarm i udali się niezwłocznie na w skazane miejsce; zbliżając się do krzaków, okalających piec, spostrzegli w oddali dwóch mężczyzn, ciągnących przemocą jakąś kobietę do zamkniętej bryczki, przed którą czekała inna kobieta.
„Zanim żandarmi zdołali przebiec przestrzeń, dzielącą ich od bryczki, złoczyńcy wepchnęli do niej swą ofiarę i konie ruszyły z miejsca. Były one tak rwące, a stangret musiał znać tak świetnie okolicę iż, mimo energicznej pogoni, żandarmom nie udało się zatrzymać bryczki. Znikła im z oczu między Caudebec a Motebille. Zapadająca ciemność sprzyjała uciekającym“.
Zastanawiając się nad przeczy tanem, Raul doszedł do następujących wniosków:
Wdowa Rousselin nie przyjechała do Paryża, do swej córki, jest ona więźniem Józefiny Balsamo i ją to wczoraj wciągnięto do bryczki. Józefina i Leonard, odwiedzają ją widać codzień i starają się wydobyć z niej tę tajemnicę, której im powierzyć dobrowolnie nie chciała. Wczorajsze śledztwo musiało być ostre; krzyki nieszczęśliwej sprowadziły policję, ale bandzie udało się zbiec w raz z ofiarą. Po drodze ukryli ją w jakiemś innem, zawczasu przygotowanym więzieniu. Ale wszystkie te przejścia tak w strząsnęły Jozyną, iż omdlała.
Raul rozwinął mapę okolicy. Prosta droga od lasu Maulevrier do miejsca, w którem stała „Bystra“ liczyła około 30 kilometrów. Na tej to przestrzeni musiała być uwięziona wdowa Rousselin.
Zaraz nazajutrz Raul zabrał się do dzieła; włócząc się po drogach, przyglądał się wszystkiemu naokół i dowiadywał się pilnie czy nie przejeżdżała gdziekolwiek bryczuszka, zaprzęgnięta w dwa nieduże konie. Miał głębokie przekonanie, że poszukiwania te doprowadzą do pożądanego rezultatu.
Dziwnym trafem dnie te były dniami największego szału między nim a Józefiną Balsamo. Zajęci dążeniem do jednego celu, ale każde z nich na swoją rękę, spotykali się, w przerwach między poszukiwaniami i z dziką namiętnością rzucali się sobie w ramiona. Pocałunki ich miały dziwny posmak goryczy, bo tuląc się do siebie jak kochankowie, czuli zarazem, że są wrogami.
— Kocham cię — powtarzał Raul hrabinie Cagliostro, ani chwili nie przestając myśleć w jaki sposób odszukać i uwolnić wdowę Rousselin.
Jednej nocy Raul obudził się pod wpływem przykrego uczucia lęku. Józefina Balsamo, nachylona nad jego łóżkiem, wpatrywała się weń uporczywie. Zadrżał: twarz kochanki była piękną jak zwykle, ale uśmiech jej, ten wieczny uśmiech, wydał mu się dziwnie okrutnym.
— Co tobie? — spytał — czego chcesz odemnie?
— Nic... nic absolutnie — odparła mu z roztargnieniem i oddaliła się.
Po chwili jednak wróciła i, podając jakąś fotografję, rzekła:
— Znalazłam ją w twoim portfe.it. Powiedz mi, co to znaczy, że nosisz ją stale przy sobie? Czyja to fotografja?
Był to portret Klaryssy d’Etigues. Raul odparł niepewnie:
— Nie wiem doprawdy... To jakiś przypadek...
— Nie kłam — zawołała — to panna d’Etigues. Czy sądzisz, żem jej nigdy nie widziała? Że nie wiem o waszym romansie? Przyznaj się: byłeś jej kochankiem?
— Nigdy — odparł żywo.
— Kłamiesz powtórzyła — ja wiem, ja czuję, że ta dziewczyna cię kocha i że nie zerwaliście wcale ze sobą!
Wzruszył tylko ramiona, ale gdy chciał bronić biedną Klaryssę, Józefina Balsamo przerwała mu gwałtownie:
— Dosyć, dosyć Raulu. Uprzedzam cię zawczasu, że choć nie będę szukała spotkania z tą panną, to jednak biada jej, jeśli znajdę ją na swej drodze.
— A ja ci mówię, że biada tobie, jeśli się ważysz nieostrożnie ruszyć choć jeden włos na jej głowie zawołał Raul.
Zbladła, powieki jej zadrgały i, kładąc dłoń na szyi kochanka, wyszeptatł z trudnością:
— Bronisz jej... ujmujesz się za nią przeciwko mnie...
Zimna jej ręka zaciskała się wokół szyi młodzieńca. Przez chwilę Raulowi się zdawało, że chce go udusić, zerwał się więc i wyskoczył z łóżka. Teraz ona zlękła się z kolei i, sięgając w zanadrze, wydobyła sztylet, którego ostrze błysnęło.
Stali więc tak naprzeciwko siebie, gotowi do wzajemnego ataku, aż Raul wykrzyknął z żalem:
— Więc doszliśmy aż tak daleko Jozyno!
Równie jak on, wzruszona padła ze Izami na krzesło, a on obejmował jej kolana.
— Pocałuj mnie, Raulu, i zapomnijmy o wszystkiem.
Uścisnęli się namiętnie, ale młody człowiek zauważył, że nawet w tym uścisku nie wypuściła sztyletu. Jednym ruchem mogła mu zatopić w plecach.
Następnego ranka Raul porzucił „Bystrę“.
— Nie powinienem niczego spodziewać się po niej — rzekł sobie — kocha mnie, bezsprzecznie, ale w duchu jest najgorszym moim wrogiem. Wystrzeganie się wszystkiego i wszystkich weszło jej w krew. A mnie ufa mniej jeszcze niż komu innemu.
W gruncie rzeczy nie mógł jej zrozumieć. Pomimo podejrzeń, mimo dowodów nawet, nie wierzył, aby była zdolną do zbrodni. Jej twarz tak piękna, tak czysta nie mogła być do tego stopnia zwodniczą. Nie, ręce Józefiny Balsamo nie były splamione krwią.
Natomiast Leonard wydawał mu się człowiekiem okrutnym, zamiłowanym w najbardziej wyrafinowanych przestępstwach.
Od Rouen do Duclair szosa biegnie kredowymi skałami, nad brzegiem wody, i porośnięta jest gęsto bujnem krzewiem. Robotnicy i włościanie wykuli w miękkiej kredzie liczne groty, w których bądź przechowują swoje narzędzia, bądź niejednokrotnie zamieszkują sami. Raul zauważył, że jedna z tych grot zajmowaną była przez trzech mężczyzn,, którzy siedząc przed wejściem, całymi dniami pletli koszyki z trzciny wodnej. Niewielki warzywny ogródek oddzielał grotę od szosy.
Niektóre podejrzane szczegóły naprowadziły Raula na myśl śledzenia tych trzech osobników; jakoż wkrótce doszedł do przekonania, że ojciec Corbut i jego dwaj synowie, przemytnicy o ochydnej reputacji, należeli do bandy Józefiny Balsamo, a ich grota musiała być jednym z tych schronisk i składów, jakiemi sprytna kobieta usiała całą okolicę.
Chcąc upewnić się w swoich domysłach, obszedł pozycję przeciwnika, i, znalazłszy się po za grotą, w śród krzaków, zarośli i kamieni, doczołgał się powoli do miejsca, wznoszącego się o jakie pięć metrów nad warzywnym ogródkiem.
Dwa dni i dwie noce spędził w swej kryjówce, żywiąc się przyniesionymi prowiantami. Niewidzialny wśród gęstego krzewią, przyglądał się życiu trzech mężczyzn. Drugiego dnia dowiedział się z rozmowy, jaką prowadzili ze sobą, iż wdowa Rousselin była istotnie ich więźniem, i że od owego wypadku z policją w lesie Maulevrier przebywała w ich grocie.
Ale jak ją uwolnić? Albo przynajmniej, jak dostać się do niej i uzyskać te informacje, których odmówiła Józefinie Balsamo. Przychodziły mu do głowy rozmaite plany, ale żaden nie wydał się dobrym. Aż wreszcie trzeciego dnia zrana spostrzegł „Bystrę“, która płynąc wdół Sekwany, zarzuciło kotwicę w pobliżu groty Corbut‘ów.
Tegoż dnia o piątej popołudniu dwie osoby zeszły z barki na brzeg; Raul poznał w nich Leonarda i Józefinę Balsamo, przebraną za wieśniaczkę, Zbliżywszy się do Corbut‘ów, siedzących w ogródku, zaczepili ich kilku obojętnymi słowami, jak ludzi zupełnie obcych. Po chwili, przekonawszy się iż droga była wyludniona, weszli pośpiesznie do ogródka. Leonard znikł natychmiast, prawdopodobnie wewnątrz groty, Józefina Balsamo usiadła przed nią, na starym, chwiejącym się krześle, ukrytym wśród krzaków.
Stary Corbut pleł grzędy; synowie jego pletli kosze.
— Badanie zaczyna się — pomyślał Raul — ja ka szkoda że nie mogę być przy nim obecny.
Przyglądał się Józefinie, której twarz ukryta była pod wielkim słomkowym kapeluszem, jednym z tych jakie noszą wieśniaczki w upalne dnie letnie.
Siedziała bez ruchu, nieco zgarbiona, opierając łokcie na kolanach.
Czas upływał i Raul zastanawiał się nad tem coby należało teraz zrobić, gdy jakieś stłumione jęki dobiegły jego ucha. Rozległy się obok niego, w trawie na której leżał.
Ostrożnie doczołgał się do samego miejsca, z którego się rozlegały i z łatwością rozwiązał zagadkę: wśród kamieni, jakich sporo leżało na skale, wznosił się ledwo widoczny kwadrat cegieł: były to szczątki komina.
Grota musiała być bardzo głęboką; otwór ykuty wysoko w skale służył jej niegdyś za komin; przezeń dochodziły dzisiaj te dźwięki.
Rozległy się dwa krzyki, głośniejsze i bardziej jeszcze rozdzierające. Raul spojrzał w stronę Józefiny Balsamo, siedziała w tym samym miejscu, bawiąc się niedbale kwiatem powoju. Może nic nie słyszała?
Tłomacząc ją, Raul drżał ze wzburzenia. Aczkolwiek nie brała udziału w ohydnem śledztwie, była jednak jego moralną wspólniczką. Prawdopodobnie nawet odbywało się na jej rozkaz. I wszystkie zbrodnie, które jej zarzucano, stanęły w myślach Raula. W tej chwili wierzył iż była do nich zdolną.
Z wielką ostrożnością usunął cegły i ziemię i, zrobiwszy dość duży otwór, wsunął weń głowę. Jęki ustały, natomiast mógł wyraźnie rozróżnić w głębi groty dwa głosy.
Jeden z nich był głosem Leonarda, drugi, kobiecy, należał bezwątpienia do nieszczęsnej ofiary i zdradzał lęk, ból i wyczerpanie.
— Ależ tak, panie — szeptała słabo — powiem, „wszystko powiem... ale jestem tak zmęczona., proszę mi dać wypocząć... a przytem to było tak dawno... dwadzieścia dwa lata...
— Dość tej gadaniny — warknął Leonard.
— Już, panie — ciągnęła — już... więc to było akurat przed wojną pruską, dwadzieścia dwa lata temu... Prusacy zbliżali się do Rouen; mąż mój był furmanem i pewnego dnia odwiedzili nas dwaj panowie. Nie znaliśmy ich wcale. Powiedzieli nam że chcą uciekać z Rouen, tak jak wiele innych osób. Umówili się z nami o cenę, i mąż mój zaraz pojechał z nimi. Na nieszczęście został nam z rekwizycji tylko jeden koń i to nieszczególny. Śnieg walił okropny. O dziesięć kilometrów od Rouen koń upadł....
Panowie ci trzęśli się ze strachu przed prusakami. Stali w polu... Niespodziewanie nadjechał z miasta służący kardynała de Bonnetote, niejaki Jaubert, którego mój mąż znał dobrze. Dwaj panowie zatrzymali Jaubert‘a, chcieli od niego kupić konia, ale im odmówił. Najprzód prosili, potem zaczęli grozić, wreszcie rzucili się na niego i w bójce zabili go. Cóż mój biedny mąż mógł zrobić? Nie mógł im przeszkodzić.... Przeszukali kabriolet, znaleźli w nim skrzynkę, którą sobie zabrali, później przyprzęgli do furmanki konia Jaubert‘a i odjechali, zostawiając tam tego biedaka napół nieżywego....
— Zupełnie nieżywego — wtrącił Leonard.
— Tak... Jaubert umarł. Mój mąż dowiedział się o tem znacznie później... wtedy gdy wrócił do Rouen.
— I czemuż nie zaskarżył tych panów?
— Chciał... powinien by!.... z zakłopotaniem mówiła badana — ale....
— Ale kupili sobie jego milczenie — drwił Leonard — skrzynka którą otworzyli przy nim zawierała klejnoty.. podzielili się z nim zdobyczą.
— Tak — przyznała — dali mu siedem pierścionków. Ale nie dlatego ukrył prawdę... nie. Biedak był chory. Umarł prawie zaraz po powrocie.
— No a ta skrzynka?
Skrzynka pozostała w pustej furmance. Mąż przyniósł ją wraz z tymi pierścionkami. Tak jak i on nie wspominałam nikomu o tej historji. Bałam się żeby z tego co nie wynikło... mogliby obwinić mego męża. Więc wolałam milczeć. Wyprowadziłam się do Lillebonne. Nigdy nie dotknęłam tych pierścionków, dopiero moja córka wzięła je do teatru. Oto cała historja, panie.
— Cała... wykrzyknął Leonard.
— Nie wiem o niczem więcej — lękliwie szenęła biedaczka.
— Ależ ta historja nic mnie obchodzi! Pytałem o zupełnie co innego!
— O co?
— Jakie litery wyryte były na wieku skrzynki?
— Przysięgam panu żem ich nigdy nie czytała. Były zresztą nawpół zatarte.
— Dobrze, niech tak będzie, Ale w takim razie wracamy znów do tego samego: gdzie jest ta skrzynka?
— Mówiłam to już kilka razy: nie mam jej. W wigilję dnia, w którym pan był u mnie z tą panią, we woalce, zabrano mi skrzynkę.
— I któż to ją zabrał?
— Jedna osoba, która....
— Czy ta osoba specjalnie szukała skrzynki?
— Nie, nie, zauważyła ją przypadkiem, wśród gratów na strychu, i wzięła ją sobie jako osobliwość.
— Po raz setny pytam panią, kto to jest ta osoba?
— Nie mogę to powiedzieć. Osoba ta wyświadczyła mi wiele dobrego w życiu i boję się wyrządzić jej krzywdę, jeśli powiem jej imię.
— Gdyby tu była sama kazałaby pani mówić.
— Może być... Ale skąd mam to wiedzieć? Nie mogę do niej napisać aby ją spytać. Widywałam ją od czasu do czasu... Miałam ją spotkać w przyszły czwartek.... o trzeciej...
— Gdzie?
— Nie, nie, nie powiem... nie powinnam...
— Więc mam znów zacząć? z niecierpliwością zawołał Leonard.
Staruszka przeraziła się.
— Panie, błagam pana! Za co? Nie trzeba, panie, nie!!
Wydała okrzyk bólu.
— Bandyta! niegodziwiec! Ach, moja ręka!
— Powiesz czy nie powiesz?
— Powiem, już powiem!
Ale widocznie zbrakło nieszczęsnej głosu; siły jej musiały być wyczerpane. Mimo to Leonard nastawał i Raul usłyszał jak, urywanym szeptem, powiedziała tych parę słów: „we czwartek.... w starej wieży... nie powiem nic więcej... nie mam prawa... męczcie mnie jak chcecie... nie powiem.
Głos jej urwał się. Leonard mruknął.
— Umarła czy co? Przemówi jeszcze ta oślica! Dam jej dziesięć minut wytchnienia a potem skończę z nią na dobre.
Raul usłyszał jak drzwi otwarły się a potem zatrzasnęły. Widocznie Leonard wyszedł aby w tajemniczyć hrabinę Cagliostro w przebieg badania i otrzymać dalsze instrukcje. Istotnie, podniósłszy głowę Raul dostrzegł ich oboje. Naradzali się; Leonard gestykulował z widocznym podnieceniem.
Nędznicy! Raul nienawidził ich oboje jednako. Jęki męczonej staruszki wstrząsnęły nim do głębi i obudziły jego stalową wolę. Czuł że za wszelką cenę musi uwolnić nieszczęsną.
Jak zwykle plan działania zarysował się w jego głowie nagle, a ogromnie wyraźnie. Powodzenie zależało od śmiałości wobec nie bezpieczeństw i przeszkód, których się nawet jeszcze nie znało.
Spojrzał na swych przeciwników: wszyscy byli znacznie oddaleni od groty. Nie zwlekając począł sobie torować drogę do jej wnętrza przez komin; chciał to uczynić ostrożnie ale gruz usunął się pod jego ciężarem i w raz z kupą cegieł i cementu stoczył się do groty.
— Do licha — szepnął — jeśli usłyszeli...
Nadstawił ucho. Nikt nie nadchodził.
Ciemność panowała kompletna, ale gdy przyzwyczaił się nieco do niej, rozróżnił utkwioną w Siebie parę oczu rozszerzonych, błyszczących gorączkowo, w twarzy wychudłej, bladej i wykrzywionej kurczem strachu. Wyciągnął ramię i natrafił na czyjąś rękę, suchą a gorącą.
Staruszka nie była związaną. Jej przestrach i osłabienie uniemożliwiały jej wszelką ucieczkę.
Raul nachylił się ku niej i szepnął:
— Niech się pani uspokoi. Uratowałem pani córkę od śmierci, jaką jej grozili ci sami ludzie, którzy prześladują panią z powodu tych pierścionków i skrzynki. Od chwili zniknięcia pani z Lillebonne szukam pani i uratuję ją, ale pod warunkiem że nie wspomni pani nigdy nikomu o całej tej sprawie.
Trudził się daremno. Najwidoczniej biedaczka była w stanie nic zrozumieć. Nie zwlekając, wziął ją w ramiona i skierował się z nią ku wyjściu.
Tak jak się tego domyślał, drzwi nie były zamknięte. W ogródku Leonard naradzał się w dalszym ciągu z Józefiną a na białej szosie widać było wózki i taczki wieśniacze, oraz kilku pieszych przechodni.
Przyczajony za drzwiami Raul wyczekiwał odpowiedniej chwili, gdy jak uważał nadeszła, pchnął drzwi, jednym susem przesadził ogród i złożył staruszkę na brzegu szosy.
Okropny krzyk powstał wokół niego. Leonard i trzej Corbut rzucili się ku niemu. Ale było zapóźno, Jakiś powóz nadjeżdżał z jednej strony, mijając się z bryczką jadącą z drugiej. Rzucić się na Raula, i wyrwać mu jego zdobycz, znaczyło zwrócić na siebie ogólną uwagę, samochcąc oddać się w ręce policji. To też wszyscy czterej, tak jak to przewidywał Raul, zatrzymali się w pół skoku.
Młody człowiek dał znak ręką dwóm siostrom miłosierdzia które przejeżdżały właśnie w małym breku, a gdy się zatrzymały poprosił aby zajęły się biedną kobieciną, którą znalazł tu, na drodze, z ręką zgniecioną, najwidoczniej przez jakiś wóz.
Siostry które były szarytkami ze szpitala w Duclau, owinęły pledem wdowę Rousselin i wsadziły ją do swego breku. Biedaczka była wciąż nieprzytomną, i z jękiem poruszała dłonią, która była zdarta ze skóry, opływająca krwią i cała spuchnięta.
Brek oddalił się kłusem.
Raul stał bez ruchu; widok tej kobiety, storturowanej tak bezlitośnie, wstrząsnął nim do głębi. To też zatopiony w swych myślach nie zauważył jak Leonard i trzej Corbut‘owie otoczyli go ze wszystkich stron; szosa chwilowo opustoszała, i korzystając z tego czterej mężczyźni wepchnęli Raula do ogródka Leonard wyciągnął nóż z kieszeni gdy Józefina Balsamo, nadbiegła.
— Schowaj ten nóż — rzekła rozkazująco — i odstąpcie wszyscy od niego.
Leonard zaprotestował.
— Ależ nie można go tak wypuścić. Musimy Się z nim porachować!
— Odejdź — rzekła ostro.
— Ale ta kobieta... ta Roussolin... wyda nas Policji!.....
— Niema najmniejszej obawy. Zbyt jej zależy na tem aby cała ta sprawa nie wyszła na jaw.
Gdy Leonard oddalił się, Józefina zbliżyła się tuż do Raula.
Młody człowiek patrzał na nią ostrym a tak zimnym wzrokiem, że, zmieszana i zaniepokojona, starała się całą sprawę obrócić w żart.
— A więc każde z nas po kolei, czy nie tak Raulu? Zwycięstwo przypada to mnie, to tobie w udziale. Dziś ty, jutro ja może... Ale co tobie? Masz taką dziwną minę....
Powiedział z naciskiem:
— Żegnaj mnie Józefino.
Twarz jej pobladła.
— Czemu tak uroczyście? Chcesz mi powiedzieć poprostu: do widzenia.
— Nie, niema już dla nas widzenia.
— To znaczy... to znaczy... że odchodzisz na zawsze? — Na zawsze — powtórzył.
Spuściła oczy. Powieki jej drżały, a wieczny jej uśmiech miał coś nieskończenie bolesnego.
W reszcie szepnęła.
— Dlaczego, Raulu?
— Bo widziałem coś — odparł zwolna — czego nie mogę... czego ci nie będę mógł nigdy przebaczyć.
— A mianowicie?
— Rękę tej staruszki.
— Tak rozumiem. Leonard był ostry, brutalny... ale wierzaj mi ze zrobił to wbrew mojej woli. Zalecałam mu działać jedynie groźbami.
— Kłamiesz Jozyno. Przed chwilą słyszałaś jęki tej kobiety, jak słyszałaś je parę dni temu w lesie Maulernier. Leonard jest ślepym wykonawcą twej woli, a ta wola popycha go ku zbrodni. To ty kazałaś mu zabić Brygidę Rousselin gdyby odmówiła wydania klejnotów. To ty wsypałaś truciznę w proszki jakie zażywał Beaumagnan, i ty wreszcie zamordowałaś jego dwu przyjaciół, Saint-Heberta i tego drugiego, d’Iseval’a.
— Nie mów tego Raulu — broniła się słabo Józefina — wiesz dobrze że to oszczerstwo, że nie ja to zrobiłam.
Raul wzruszył ramionami.
— Znam tę historję którą ułożyłaś w razie potrzeby jakaś inna kobieta, łudząco podobna do ciebie, morduje ludzi i popełnia zbrodnie, podczas gdy ty zadawalniasz się bardziej romantycznymi przygodami, Czas jakiś wierzyłem i ja w tę legendę. Dałem się tumanić opowiadaniem o dwóch identycznych kobietach, o córce, wnuczce i prawnuczce Cagliostro. Ale to już się skończyło. Jozyno. Zamykałem dobrowolnie oczy na prawdę, ale mi je nagle otworzyła ta storturowana, opływająca krwią ręka.
— To nie prawda, to są kłamstwa, Raulu. Nie znałam nigdy tych dwu ludzi których wymieniłeś, mieniłeś.
Raul poczuł się nagle bezbrzeżnie zmęczonym.
— Niech i tak będzie — odparł — możliwe że się mylę ale jedno jest pewnem: nie będę mógł już nigdy widzieć cię w tym świetle, w jakim patrzyłem na ciebie dotychczas. Przestałaś być dla mnie zagadką, Jozyno; ukazałaś mi się tem czem jesteś w istocie, a to jest: zbrodniarką.
Dodał ciszej:
— Czasami wydaje mi się to chorobliwem zboczeniem. I myślę że największym złudzeniem na świecie jest twoja piękność.
Nie odpowiadała mu; jego obelgi zdawały się być je obojętne. Brzegi słomkowego kapelusza rzucały cień na jej łagodne rysy. Były jakby uosobieniem wdzięku i niewinności.
Raul nie mógł od niej oczu oderwać. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną i godną posiadania; zapytywał się w duchu, czy będzie w stanie rozstać się z nią i czy nie przeklnie jutro tej swobody, którą odzyskiwał dzisiaj. Jakby odgadując jego myśli, Józefina Balsamo rzekła:
— Piękność moja nie jest złudzeniem Paulu; Jest rzeczą realną i należy do ciebie, dlatego wrócisz jeszcze do mnie.
— Nigdy.
— Ależ tak. Nie będziesz mógł żyć bezemnie. Patrz, „Bystra“ stoi w pobliżu i spodziewam się, że cię na niej ujrzę najdalej jutro.
— Nie ujrzysz mnie nigdy — powtórzył znowu, ale w duchu czuł się tak słabym, tak gotowym do wszelkiego ustępstwa.
— Więc czemuż jesteś taki blady? Czemu tak drżysz?
Zrozumiał, że mógł się uratować jedynie uciekając, uciekając bez słowa. Odepchnął ręce, które wyciągała do niego, i oddalił się, nie odwracając nawet głowy.


STARA LATARNIA.

Wskoczywszy na swój rower, Raul przez całą hoc pędził przed siebie bez wypoczynku, z jednej Strony aby uciec przed możliwą pogonią, z drugiejaby fizycznem zmęczeniem opanować moralną depresję. Nad ranem zatrzymał się przed jakimś hotelem w Lillebonne i, nakazawszy surowo, aby nikt nie Ważył się go budzić, rzucił się na łóżko. Przespał dwadzieścia cztery godziny.
Ale z chwilą gdy się obudził i oprzytomniał, jedna myśl zaprzątała mu głowę: wydobyć znów swój rower i wrócić na pokład „Bystrej“. Walka, którą Wydał miłości, nie była tak łatwa.
Czuł się tembardziej nieszczęśliwym, że dotychczas nigdy naprawdę nie cierpiał a to, że przyzwyczaił się zadawalniać najmniejsze swoje kaprysy, Podniecało jeszcze jego rozdrażnienie, — Czemu nie uledz? — rozważał w duchu, wiedząc, że łatwo mógłby położyć koniec swej męce — za dwie godziny będę na „Bystrej “ a nikt mi nie przeszkodzi przecież odjechać za parę dni, gdy przyzwyczaję się nieco do myśli o tem rozstaniu.
Ale czuł zarazem, że wrócić nie może. Owa ręka, skrwawiona, okaleczona ręka stała mu ciągle przed oczyma, wywołując myśli i przypuszczenia dotychczas tak starannie usuwane w cień.
Józefina „to“ zrobiła; a więc Józefina nie cofała się przed niczem, nawet przed zbrodnią. Prawdopodobnie zabijała i zabijać będzie jeszcze, gdy okoliczności skłonią ją do tego; Raul zaś miał instynktowni wstręt do morderstwa. Sama myśl o tem, że mógłby być zmuszonym do przelania czyjejś krwi — napełniała go przerażeniem. Krew ta stanęła dziś jak mur nieprzebyty między nim a kobietą, którą kochał.
Pozostał więc, ale za cenę jakiego wysiłku? Józefina wyciągała doń swe cudne ramiona i podawała mu usta do pocałunku. Jakże mógł się oprzeć takiemu widzeniu?
Dotknięty po raz pierwszy w swych uczuciach, zrozumiał dopiero, jaką krzywdę wyrządził Klaryssie d‘Etigues. Odgadł jej rozpacz, zdał sobie sprawę z jej złamanego życia, ogromna litość dla niej przepełniła jego serce. Byłby tak pragnął utulić ją w ramionach, zetrzeć z jej oczu ślady łez, przez niego wylanych. Przemawiał do niej w duchu najmilszym słowy.
Wiedząc, iż nikt nie kontrolował jej listów, napisał do niej tych kilka słów:
„Wybacz mi, najdroższa Klaro. Postąpiłem względem ciebie nikczemnie. Starajmy się jednak wierzyć w jaśniejszą przyszłość, a tym czasem myśl o mnie z całem pobłażaniem twego szlachetnego serca. Wybacz mi raz jeszcze wybacz — Raul“.
— Gdybym mógł mieć ją przy sobie — myślał — zapomniałbym prędko o wszystkiem co niskie i brudne. Nie usta trzeba mieć słodkie, ale duszę czystą i piękną, tak jak ją ma Klara.
A jednak myślał ciągle o piękności i o pieszczotach Józefiny.
Niezwłocznie począł szukać owej starej latarni, o której wspomniała wdowa Rousselin. Ponieważ staruszka mieszkała w Lillebonne, więc Raul był przekonany, iż latarnia znajdować się musiała w okolicach miasta.
Jakoż nie mylił się; poinformowano go, że w lesie, otaczającym pałac Fancarville stoi stara latarnia morska od której klucze zostały powierzone wdowie Rousselin, ta zaś co tydzień, a mianowicie we czwartek, udawała się aby uprzątnąć latarnię. Raul zrobi po klucze nocną wycieczkę, która uwieńczyła się po myślnym rezultatem.
Dwie doby zaledwie dzieliły go od dnia, w którym nieznana osoba, będąca w posiadaniu szkatułką miała się spotkać z wdową Rousselin, ponieważ zaś staruszka nie mogła w żadnym razie, będąc to uwięzioną to znów chorą, odwołać owego spotkania, wszystko składało się tak, aby Raul mógł żeń wykorzystać.
Uspokoił się nieco, zagadnienie, które zajmowało go od tylu tygodni, narzuciło mu się znów z całą siłą, usuwając wszystkie inne myśli.
W wigilję spotkania obejrzał dokładnie wieżę i jej okolice, a gdy wreszcie we czwartek, na godzinę przed naznaczonym terminem, szedł lekkim krokiem przez las Fancarville, powodzenie wydawało mu się zapewnionem.
Część tego lasu, nienależąca do pałacowego, parku, ciągnie się aż do Sekwany i pokryw a jej brzegi. Kilka dróg przecina las, a jedna z nich wiedzie na strome wzgórze, gdzie nawpół ukryta w śród zarośli, znajduje się stara wieża. W niedzielę snują się po tej drodze rzadcy przechodnie, ale w dnie powszednie jest ona zupełnie wyludnioną.
Z wieży roztaczał się malowniczy widok na kanał Fancarville i na dolinę rzeki, wzgórze, na którem się wznosiła, tonęło literalnie w gąszczu zieleni.
Parter budynku składał się z jednego, dość obszernego pokoju o dwóch oknach, w których stały dwa krzesła; drzwi prowadziły na podwórze, zarośnięte pokrzywami i zielem.
Raul zwalniał kroku w miarę, jak zbliżał się do celu. Miał, zupełnie zresztą słuszne wrażenie, iż zajdą tu wypadki wielkiej wagi, polegające nietylko na spotkaniu z ową tajemniczą osobą, i wydarciu jej cennej tajemnicy, ale na ostatecznej walce z wiele groźniejszym wrogiem.
Wrogiem tym była hrabina Cagliostro! Tak jak i on wiedziała z ust wdowy Rousselin o mającem nastąpić spotkaniu, i Raul był pewnym, że nie omieszka skorzystać z tej wiadomości, że odszuka wieżę i stawi się o oznaczonej godzinie, aby wydrzeć losowi upragnione skarby.
W głębi duszy pragnął ją ujrzeć. Pragnął nawet, aby przez jakiś cudowny zbieg okoliczności zwyciężyli oboje i po tem zwycięstwie padli sobie w ramiona.
Przeskoczywszy zmurszałą furtkę, broniącą wejścia. Raul dostał się na podwórze. Naokoło nie było śladu żywej duszy, ale młody człowiek wiedział, że wróg mógł był w innem miejscu przebyć mur, okalający wieżę i przez jedno z okien dostać się do jej wnętrza.
Serce mu biło, zacisnął pięści, gotów bronić się przed wszelką zasadzką.
Obrócił klucz w zardzewiałym zamku, otworzył drzwi, które zazgrzytały i wszedł.
W tej samej chwili odgadł instynktownie czyjąś obecność; ten ktoś ukrywał się we framudze drzwi, ale Raul nie miał czasu zwrócić się ku niemu, nie miał nawet czasu się cofnąć; pętlica grubego sznura zacisnęła się wokół jego szyi a czyjeś kolano zgniotło mu brutalnie plecy.
Napół zduszony upadł na >ziemię, ale nie stracił przytomności.
— Doskonale, Leonardzie — wyrzekł — dobry rewanż.
Mylił się jednak; przeciwnikiem jego nie był Leonard; w człowieku, który nachylił się nad nim, by mu związać ręce, poznał Beaumagnan’a.
Nad jednem z okien wbity był wielki hak; Beaumagnan przeciągnął przezeń drugi koniec oplątującego szyję Raula sznura, i ciągnął za ten koniec, zmuszał w ten sposób swego więźnia do powstania i do zbliżenia się do okna; tutaj obrócił go plecami ku okiennicom, które poprzednio otworzył, i związał mu nogi tak, jak przed chwilą ręce.
W ten sposób pętlica na szyi Raula zacisnęłaby się jak stryczek, przy pierwszym gwałtowniejszymi ruchu Beaumagnan‘owi wystarczyłoby jedynie pchnąć go silnie poza okno, aby zawisł w przestrzeni.
— Idealna pozycja dla prowadzenia poważnej rozmowy — zażartował Raul, którego humor nie opuszczał nigdy.
Był zupełnie zdecydowany. Jeśli, jak sądził, Beaumagnan da mu do wyboru śmierć, lub wyznanie wszystkiego co wie o skarbie, gotów był, bez najmniejszego wahania, opowiedzieć wszystko.
— Jestem do pańskich usług — rzekł — pytaj pan.
— Milcz — rozkazał Beaumagnan, najwidoczniej rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Wepchnąwszy mu spory kawał waty w usta, zakneblował je cienką chustką jedwabną.
— Jeśli zrobisz jeden ruch, lub wydasz jakiś głos — zagroził — zepchnę cię za okno.
Po tych słowach oddalił się w stronę drzwi i skulił się w ich framudze, ale w taki sposób, aby widzieć przez szparę wszystko, co się działo na podwórzu.
— Spraw a przybiera obrót fatalny — myślał z niepokojem Raul — tem fatalniejszy, że nic z niej nie rozumiem. W jaki sposób Beaumagnan znalazł się tutaj? Czyżby to on był tym dobroczyńcą wdowy Rousselin, którego wymienić nie chciała?.. Nie, to niemożliwe. Nie zorientowałem się w sytuacji, nie zdałem sobie sprawy, że taki człowiek, jak Beaumagnan, musi znać do gruntu całą sprawę; naturalnie kazał śledzić wdowę Rousselin, dowiedział się o jej spotkaniach, zarówno jak i o jej niespodziewanem zniknięciu. W ten sposób dowiedział się również o mojej obecności w Lillebonne i spodziewał się, że przyjdę tutaj.
Jedno pozostawało w tem wszystkiem niepojęte; czemu Beaumagnan zachował tę postawę dzikiego zwierzęcia czyhającego na swą zdobycz? Rola jego była tak prosta, gdyż osoba, której się spodziewał, nie wiedziała nic o całej sprawie i przybywała w zupełnie pokojowych zamiarach. Beaumagnan mógł powiedzieć tylko, że pani Rousselin jest cierpiącą, przyjść nie mogła lecz przysłała mnie w zastępstwie, gdyż zależy jej bardzo na tem, aby się dowiedzieć, co jest wyryte na wieku szkatułki.
— A może — pomyślał Raul — Beaumagnan spodziewa się jeszcze kogoś trzeciego... kogoś, na którego tak czyha...
Zaledwie to przypuszczenie błysnęło mu w głowie, gdy zrozumiał całą sytuację. Pułapka, jaką dziś zastawił Beaumagnan, była podwójną. Prócz niego, Raula, spodziewał się jeszcze kogoś, a któż to mógł być jeśli nie Józefina Balsamo
— Domyślał się, że ona żyje. Wówczas w Paryżu popełniłem tę kolosalną nieostrożność, żem mu to pozwolił wyczuć. Czyż mógłbym tak z nim rozmawiać, gdyby Józefina zginęła naprawdę. Powiedziałem mu w oczy, żem czytał ów list do barona d‘Etigues, żem był obecny na ich posiedzeniu, i sądziłem, że ten człowiek nie odgadnie dalszego mojego postępowania? Czyż mógł na chwilę przypuścić; że zostawiłem Józefinę na łasce losu, że zgadzałem się obojętnie z tem, co o niej postanowią? A skoro zrozumiał, żem ją uratował od śmierci, to domyślał się również, że się kochamy.... kochamy teraz, obecnie, nie w czasie przeszłym, jak to weń wmawiałem.
Myśli łączyły się jedna z drugą jak ogniwa łańcucha.
Józefina Balsamo musiała również krążyć W tych okolicach i Beaumagnan wpadł i ha jej ślady. Zwabiwszy w zasadzkę Raula, czekał teraz na jego spólniczkę.
Rzeczywistość potwierdzała te domysły; w tej chwili bowiem dał się słyszeć tentent, w którym Raul poznał krótki krok koników Leonarda. Beaumagnan rozpoznał go również, gdyż podniósł się i nadstawił ucha.
Tentent ucichł, potem rozległ się znowu, i znowu się urwał. Tym razem na dobre; widocznie bryczka zjechała z szosy na leśną drogę, którą należało przebyć pieszo. Najdalej za pięć minut Józefina Balsamo musiała się zjawić.
Podniecenie Beaumagnan’a wzrastało z każdą chwilą. Twarz jego kurczyła się jakimś zwierzęcym grymasem. Jakieś chrapliwe dźwięki wychodziły z jego gardła, a taka zaciętość, taka wściekłość malowała się w jego spojrzeniu, zwróconem na Raula, że młody człowiek zrozumiał, iż cała siła jego nienawiści ześrodkowała się na nim jako na kochanku Józefiny Balsamo.
Ręce Beaumagnan’a drżały; zataczał się jak człowiek pijany i przez chwilę Raul myślał, że Beaumagnan zepchnie go w przepaść, ale w tej chwili żwir na podwórzu zaskrzypiał pod czyjąś nogą, i klucz zgrzytnął w zamku, s Raul spojrzał na Beaumagnan’a: przytulony do ściany wpatrywał się w drzwi a palce jego zaciskały się i otwierały kurczowo, niczem szpony drapieżnego ptaka.
Ktoś popchnął drzwi.... ktoś wszedł do pokoju.
Wypadki rozwinęły się z błyskawiczną szybkością a rozwinęły się tak, jak to obmyślił Beaumagnan a przewidywał Raul. Józefina Balsamo istotnie stanęła we drzwiach i w tej chwili padła pod pięścią Beaumagnan’a. Lekki, leciutki krzyk wydarł się z jej ust, zagłuszony głuchem wyciem jej mordercy.
Raul drżał na swej pętlicy. Nigdy jeszcze nie kochał tak Józefiny jak w tej chwili właśnie. Co znaczyły jej przestępstwa wobec tego cudnego uśmiechu jej ust, wobec tego czaru jaki roztaczała wokoło. Była najpiękniejszą kobietą w świecie, i oto ginęła w jego oczach pod pięścią mordercy. Nie mógł marzyć o żadnej pomocy, nie mógł nawet krzyknąć.
Ah, właśnie ten nadmiar miłości, przechodzący w nienawiść uratował życie Józefinie Balsamo. Beaumagnan przeliczył się z siłami, nie był w stanie dokończyć swego posępnego dzieła. Puszczając naglę swą ofiarę, rzucił się na ziemię i w jakimś ataku furji począł tłuc głową o ścianę i rwać sobie włosy.
Raul odetchnął. Był pewny, że Józefina żyje choć leżała nieruchoma.
Jakoż po długiej chwili podniosła się z trudem, opierając się o ścianę. Ubrana była w długą pelerynę i toczek, przysłonięty szalem haftowanym w kwiaty. Odrzuciła pelerynę, ukazując z pod poszarpanej przez walkę sukni, swoje białe ramiona. Zsunęła również z głowy szal i toczek a jej czarne włosy o miedzianym połysku w falistych kędziorach spłynęły wokół jej twarzy. Rumieńce jej były żywsze, oczy bardziej błyszczące.
Przez chwilę trwało milczenie. Obaj mężczyzn wpatrywali się w tę, która nie była już ani kochanką, ani przeciwniczką, ani ofiarą, lecz cudną kobietą, roztaczającą śwój czar nieuchwytny a tak potężny. Raul w strząśnięty do głębi, Beaumagnan, jakgdyby ogłuszony, — obaj w patrzyli się w nią z jednakim podziwem.
Józefina Balsamo podniosła do ust maleńką gwizdawkę, którą Raul znał już dobrze. Leonard musiał znajdować się w pobliżu, gotów na wezwanie. Ale nie wezwała. Czyż nie była i tak panią sytuacji?
Podeszła do Raula i, zrywając jego knebel, rzekła:
— Nie wróciłeś Raulu, a ja cię czekałam. Ale ty wrócisz, nieprawdaż?
Gdyby był wolny, byłby ją porwał w ramiona. Ale czemu go nie uwalniała? Jakie były jej zamysły?
Potrząsnął głową i odparł:
— Nie, nie wrócę. Między nami już skończone.
W spięła się nieco na palce i, przyciskając wargi do jego ust, szepnęła:
— Skończone? Szalony jesteś, mój Raulu!
Na widok tej pieszczoty Beaumagnan zadrżał; rozwścieczony przez zazdrość podskoczył ku niej i znów porwał ją za ramię. Zwróciła się gwałtownie ku niemu a spokój, który nie opuścił jej ani na chwilę, nagle prysnął.
Przemówiła doń z gwałtownością, jakiej Raul nie spodziewał się po niej nigdy, a wstręt i nienawiść brzmiały w jej głosie.
— Nie dotykaj mnie nędzniku. I nie myśl, że obawiam się ciebie. Nie masz dzisiaj pomocników, a sam nie ważysz się nigdy mnie zabić. Jesteś zwykłym tchórzem; ręce twoje drżą, ale wiedz, że moje drżeć nie będą, gdy wybije godzina mojej zemsty!
Cofał się pod potokiem tych gróźb a ona ciągnęła dalej, coraz gwałtowniej, coraz nienawistniej.
— Ale ta godzina jeszcze nie nadeszła. Cierpiałeś za mało a właściwie nie cierpiałeś wcale, boś mnie miał za umarłą... Otóż wiedz teraz, że żyję, że żyję i kocham!
— Słyszysz, kocham Raula! Zostałam jego kochanka, aby się zemścić na tobie, wyznając ci to z czasem, aż pokochałam go naprawdę, i dziś nie mogę żyć bez niego. On nie wie, czem jest moja miłość, bo ja sama nie rozumiałam tego. Dopiero, gdy mnie porzucił, gdym kilka dni spędziła w strasznej męce oczekiwania na niego, nieludzkiej tęsknoty za nim, dopiero wówczas zrozumiałam, czem on jest dla mnie!
Była w jakimś ataku miłosnej maligny, ale patrząc na nią, Raul, czuł że namiętność, podziw, jaki żywił dla niej, zamierają w nim ostatecznie. Przed godziną jeszcze była mu bliższą niż obecnie i w twarzy jej, niezmiernie pięknej czytał tylko, nienawiść i chorobliwe okrucieństwo.
Beaumagnan, targany zwierzęcą zazdrością, odpierał jej ataki. I w chwili, gdy los miał im dać upragnione oddawna rozwiązanie zagadki, a legendarne owe skarby, których poszukiwaniom poświęcili swoje życie, miały wpaść w ich ręce — oboje zapomnieli o wszystkiem, by oddać się niepodzielnie uczuciom, jakie ich nurtowały. Miłość zawładnęła nimi niepodzielnie, zaślepiając ich na wszystko co się działo wokoło. Namiętność i nienawiść, dwa kolejne uczucia kochanków, staczały ze sobą bój nieubłagany.
Palce Beaumagnan‘a zaciskały się znowu, jak do śmiertelnego uścisku; zdawało się, że lada chwila rzuci Się na Józefinę, a ona wyzywała go coraz bardziej.
— Kocham go! Kocham go tak, jak ty mnie Kochasz, Beaumagnan‘ie, a jak ciebie nigdy nie kochałam. I zabiłabym go raczej, niżbym go miała oddać innej, lub, gdybym się przekonała, że on mnie nie kocha. Ale tak nie jest. Wiem że mnie kocha, tylko mnie!
Nieoczekiwany uśmiech wykrzywił radosnym grymasem twarz Beaumagnan‘a.
— Kocha cię, mówisz Józefino? Ależ tak, miłością, którą kocha wszystkie kobiety. Jesteś piękna i wzbudzasz jego pożądanie; przyjdzie inna — i wzbudzi je również. A ty tymczasem, męczysz się jak potępiona.
— Męczyłabym się gdybym przypuszczała, że mnie zdradza, ale ja wiem, ja wierzę, że on mnie kocha. Niepotrzebnie chcesz wzbudzić moje podejrzenia...
Nagle urwała i pobladła; twarz Beaumagnan’a nosiła wyraz takiej okrutnej radości, że lęk w kradł się w jej serce. Stłumionym, drżącym głosem zagadnęła:
— Czy masz dowód? Daj mi dowód, lub poprostu wskazówkę... coś, co usprawiedliwi twoje słowa, a zastrzelę go jak psa!..
Wyciągnęła z za gorsu nieduży kastet; spojrzenie jej stało się zimne i twarde.
Beaumagnan odparł:
— Pokażę ci coś, co usunie wszelkie twoje wątpliwości.
— Mów... Kto jest ta kobieta?
— Klaryssa d’Etigues.
Uspokojona Józefina Balsamo, wzruszyła ramionami.
— Słyszałam o tem. Dziecinny flircik.
— Nie tak znowu dziecinny, skoro chciał się z nią ożenić.
— Ożenić!! Nie, to niepodobna... nie wierzę temu. Dowiadywałam się o ich stosunki, i wiem że spotkali się w polu dwa czy trzy razy.
— Nietylko w polu, bo i w sypialni Klaryssy.
— Kłamiesz! — krzyknęła Józefina.
— Kłamie raczej baron Godfryd, który mi to opowiedział onegdaj wieczorem.
— A on, skąd wie o tem?
— Od samej Klaryssy.
— Co za absurd! Żadna córka nie uczyniłaby ojcu takiego wyznania.
Beaumagnan uśmiechnął się drwiąco.
— Są sytuacje, w których jest się zmuszonym do szczerości.
— Co to znaczy? Co chcesz powiedzieć? Chcę powiedzieć, że matka wyznała to, czego nie ośmieliłaby się powiedzieć kochanka. Matka domagała się małżeństwa, aby zapewnić imię swemu dziecku.
Józefina Balsamo zdawała się nieprzytomna.
— Małżeństwo? — powtarzała — Raul miałby się z nią żenić? I cóż na to stary baron?
— Ma się nie zgodzić?
— Wszystko kłamstwo! — wykrzyknęła z nową siłą Józefina — plotki, wymyślone przez ciebie w tej chwili. Raul i ona nie widzieli się już więcej.
— Ale pisywali do siebie.
— Masz dowód na to? Daj mi.
— Mam list jego.
— Jego list?
— Tak, pisany do Klaryssy.
— Przed czterem a miesiącami?
— Przed czterema dniami.
— Masz ten list przy sobie?
— Oto on.
Raul, będący niemym świadkiem tej sceny, drgnął na widok koperty, którą wysłał z Lillebonne do Klaryssy.
Józefina Balsamo wzięła papier z rąk Beaumagnan‘a i przesylabizowała półgłosem:
„Wybacz mi, najdroższa Klaro. Postąpiłem względem ciebie nikczemnie. Starajmy się jednak wierzyć w jaśniejszą przyszłość, a tymczasem myśl o mnie, z całem pobłażaniem twego szlachetnego serca. Wybacz mi i raz jeszcze wybacz, Raul“.
Z trudnością doczytała ten list, którego każde słowo raniło ją do głębi. Chwiała się, szukając oczyma oczu Raula; młody człowiek wyczytał w jej spojrzeniu wyrok śmierci, wydany na Klaryssę d’Etigues, w tej samej chwili zrozumiał, że jedynem uczuciem, jakie mu odtąd pozostaje dla Józefiny Balsamo jest nienawiść.
Beaumagnan tłómaczył tryumfująco:
— Godfryd przejął ten list i pokazał mi go, prosząc mnie o radę. Stempel pocztowy z Lillebonne naprowadził mnie na wasz ślad.
Hrabina Cagliostro nie odpowiedziała. Usta jej były zaciśnięte z głębokim wyrazem bólu, a łzy, które spływały zwolna po jej policzkach, mogłyby wzbudzić litość, gdyby nie wyraz oczu, zdradzający, iż w duszy knuła już mściwe plany.
Wreszcie wstrząsnęła głową i rzekła do Raula:
— Uprzedziłam cię Raulu.
— Tem lepiej odparł wiem, czego mam się po tobie spodziewać.
— Nie drwij! — krzyknęła z gniewem — pamiętaj raczej com raz powiedziała: biada tej dziewczynie, jeśli mi stanie na drodze.
— A ja ci powiedziałem z wyzywającym spokojem odparł Raul — że biada tobie, jeśli choć jeden włos poruszysz na głowie Klary.
— Ach zawołała Józefina, nie panując już nad sobą — drwisz ze mnie, depczesz moje serce, i śmiesz ujmować się za nią przeciwko mnie! Tem gorzej dla niej!
— Uspokój się — powiedział — nie unoś się. Klara jest zupełnie bezpieczną, gdyż jest pod moją opieką.
Beaumagnan przyglądał im się, uszczęśliwiony z tej niezgody. Ale mówić przedwcześnie o zemście nieleżało w charakterze Józefiny Balsamo. To też odzyskując nagle spokój, i zwracając się ku innym myślom, rzekła:
— Ktoś gwizdał, nieprawdaż? To jeden z moich ludzi, którzy pilnują wejścia, dają mi znak. Osoba, której się spodziewam, musi się, zbliżać. Czy i ty także jej czekasz, Beaumagnan‘ie?
Istotnie obecność i zamiary Beaumagnan‘a były dosyć niewyraźne. Skąd znał miejsce i godzinę spotkania? Jak dalece sięgały jego informacje w sprawie wdowy Rousselin?
Józefina Balsamo spojrzała na Raula; związany, zawieszony na stryku, nie mógł wziąć udziału w tej decydującej walce. Ale Beaumagnan niepokoił ją. Stanęła między nim a drzwiami, jak gdyby chciała wyjść naprzeciwko nieznanej osoby, ale w tej chwili dały się słyszeć pośpieszne kroki i Leonard wszedł do pokoju.
Bystro spojrzał na obu mężczyzn, potem, wziąwszy na stronę hrabinę Cagliostro, szepnął jej coś do ucha.
Wydawała się zdumiona i powtórzyła kilkakrotnie:
— Co mówisz?.. co mówisz?..
Raul patrzył na nią, odwróciła więc pośpiesznie głowę, ale zdawało mu się, iż dostrzegł na jej twarzy wyraz ogromnej radości.
— Nie ruszajmy się — rzekła — nadchodzi już... Leonardzie, przygotuj rewolwer i wyceluj go, jak tylko osoba, której oczekujemy, ukaże się.
Tym czasem Beaumagnan podążył do drzwi i byłby je otworzył, gdyby go nie zatrzymała.
— Co ty wyrabiasz? — gniewała się — oszalałeś!
W miarę jak ją odpychał, zatrzymywała go coraz gwałtowniej.
— Dlaczego chcesz odejść? pytała — masz w tem jakiś ukryty cel? Znasz tę osobę, której się spodziewamy? Chcesz ją ostrzec... czy tak? odpowiadaj.
Widząc, że nie zdoła go zatrzymać, zwróciła się do Leonarda i w skazała mu lewą ręką plecy Beaumagnan‘a; w jednej chwili wierny jej pomocnik wyciągnął nóż z kieszeni i lekkim celnym uderzeniem zatopił go w ramieniu Beaumagnan’a.
Ten z cichym jękiem upadł na podłogę.
Józefina Balsamo spokojnie zwróciła się do Leonarda:
— Prędko, pomóż mi.
Odciąwszy kawał sznura ze stryka Raula, związali nogi i ręce rannego, poczem posadzili go pod ścianą i obandażowali chustką.
— To drobnostka — rzekła Józefina — zaledwie kilkugodzinne omdlenie.
Oboje stanęli na czatach.

W całej tej, ogromnie krótkiej scenie Józefina Balsamo zachowała najzupełniejszy spokój. ale taki tryumf, taka tajna, a zła radość brzmiała w jej głosie, wyzierała z jej twarzy, że niewypowiedziany lęk przepełnił serce Raula.
Chciałby krzyknąć, aby uprzedzić tą osobę, która miała jeszcze nadejść i z kolei wpaść w pułapkę. Ale było już zapóźno, aby się wymknąć ze szponów Cagliostro. Myśli mąciły mu się w głowie i jęk przerażenia wyrwał mu się z ust:
Zawiasy we drzwiach skrzypnęły raz jeszcze: Klaryssa d’Etigues stanęła na progu.


GENJUSZ i SZALEŃSTWO.

Raul nie znał uczucia strachu; wierzył niezmiernie w swoją dobrą gwiazdę, co do Józefiny to wiedział dobrze, iż mogła mierzyć się z Beaumagnan‘em.
Ale Klara! Była, jak bezbronne dziecię wobec swojej przeciwniczki, jak zgóry skazana ofiara. Włosy Raula po raz pierwszy w życiu zjeżyły się strachem, gdy patrzył na obie kobiety, na posępną twarz Leonarda i przypomniał sobie okaleczoną rękę wdowy Rousselin.
Przed godziną dążąc tutaj, przygotowywał się na ciężką w alkę; ale to co zaszło dotychczas, było za ledwie drobną utarczką, teraz dopiero nadeszła chwila decydująca, której on, Raul, przyglądać się musiał związany i bezsilny.
Pod lufą rewolweru Leonarda zatrzymała się na progu. Szła tutaj pogodnie, wesoło, ciesząc się myślą pięknej przechadzki i zobaczenia się z kimś, kogo serdecznie lubiała. A oto znalazła się wśród obcych, wrogich ludzi, w potwornej atmosferze zbrodni.
Przerażona szepnęła:
— Co to znaczy? Raulu, czemu jesteś związany?
Wyciągnęła doń ręce, jakby wzywała jego pomocy, i nawzajem ofiarowując swoją. Ale cóż mogli począć oboje.
Raul patrzył na jej twarzyczkę wychudłą i bladą, i całą siłą wstrzymywał się od łez na myśl o tem bolesnem wyznaniu, jakie uczynić musiała swemu ojcu, o skutkach popełnionego błędu. Ale mimo wszystko, z tą śmiałością, która była charakterystyczną cechą jego charakteru rzekł:
— Nie obawiaj się Klaro. Nic absolutnie nie zagraża ani mnie ani tobie. Jesteś pod moją opieką.
Klaryssa płochliwie obejrzała się po pokoju. Ze zdumieniem poznała Beaumagnan’a i wreszcie, zwracając się do Leonarda, spytała:
— Czego pan chce ode mnie? Kto mnie tu zwabił?
— Ja — odparła krótko Józefina Balsamo.
Piękność jej zwróciła uwagę Klaryssy. Wstąpiła w nią nadzieja, że kobieta tak cudna nie wyrządzi jej nic złego, zapytała więc śmielej:
— Kto pani jest? Nie widziałam pani nigdy...
— Ale ja panią widziałam — odparła Józefina Balsamo którą wdzięk i słodycz młodego dziewczęcia zdawały się irytować — jesteś pani córką barona d‘Ltigues... i kochasz pani Raula d‘Adrasy.
Klaryssa zaczerwieniła się, ale nie zaprzeczyła; Józefina Baisamo zaś, zwracając się do Leonarda, rozkazała:
— Idź zamknąć furtkę. Zarygluj ją kłódką i łańcuchem, któreś przyniósł i podnieś pod murem leżący słupek z napisem „własność prywatna“.
— Mam pozostać na podwórzu? zapytał Leonard.
— Na razie tak — odparła Józefina, a wyraz jej oczu przeraził Raula, — nie potrzebuję cię chwilowo, a musisz uważać, aby nam nikt, za żadną cenę, nie przeszkadzał.
Leonard zmusił Klaryssę, by siadła na jednem z krzeseł i chciał jej związać ręce na plecach, ale Józefina Balsamo przeszkodziła mu.
— To zbyteczne — rzekła — teraz zostaw nas.
Usłuchał jej natychmiast.
Spojrzała na swoje trzy ofiary, wszystkie trzy bezbronne i bezsilne. Była panią sytuacji i, pod grozą śmierci, mogła narzucać im swe wyroki.
Raul nie spuszczał jej z oka, starając się odgadnąć jej zamiary. Spokój jej najbardziej go przerażał; czuł że znajduje się pod władzą tych instynktownych, ciemnych stron swojej duszy które tak fatalnie kierowały jej życiem.
Usiadła naprzeciwko Klaryssy, i zatopiwszy oczy w twarzy dziewczęcia, poczęła mówić suchym, nieco monotonnym głosem:
— Przed trzema miesiącami pewna młoda kobieta została zwabiona podstępem do Haie d’Etigues i postawiona przed sądem dwunastu mężczyzn, wśród których pierwszą rolę odgrywali ojciec pani i tu obecny Beaumagnan. Nie chcę się wdawać w szczegóły tego ohydnego sądu, ni powtarzać oszczerstwa, jakie zarzucano tej kobiecie, dość, że tejże nocy, ojciec pani i kuzyn jego, Bennetot, rzucili tę kobietę, związaną do łodzi, wywieźli na pełne morze i tam porzucili przedziurawiwszy uprzednio łódź“.
Oburzona, zmieszana Klaryssa przeczyła:
— To niemożliwe! to nieprawda, mój ojciec nie zrobiłby nigdy nic podobnego!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na jej słowa, Józefina Balsamo ciągnęła:
— „Na tym sądzie był jednak obecny jeszcze ktoś, kto, podsłuchawszy w ukryciu, zamiary morderców — bo jakżeż inaczej nazwać tych dwu panów? — wydarł im ich ofiarę. Tym kimś był człowiek, który spędził poprzednią noc i cały ranek w sypialni pani, nie jako narzeczony, gdyż ojciec pani odmówił mu jej ręki, ale jako kochanek.
Słowa Józefiny Balsamo spadały jak uderzenia młota na nieszczęsną Klaryssę; nie była zdolną ani odpierać obwinienia te i obelgi, ani się bronić.
Pochylona na swem krześle jęknęła raczej niż szepnęła:
— Jak pani śmie to mówić?
— Pani sama wyznała to swemu ojcu — odparła hrabina Cagliostro — wiedząc że nie zdoła pani ukryć następstw swego błędu. Ale mogę pani powiedzieć jeszcze, że tego samego dnia w którym posiadł panią, Raul gonił już za inną kobietą, za tą, którą ocalił od niechybnej śmierci, oddawał jej się duszą i ciałem, przysięgał jej że nigdy do pani nie powróci. „To była przelotna miłostka — rzekł — która już się skończyła“.
„Otóż na skutek przelotnego nieporozumienia między nami, wykryłam, że Raul koresponduje z panią, i że napisał ten oto list w którym błaga panią o przebaczenie i obiecuje piękną przyszłość. Czy pojmuje pani teraz, że mam pewne prawo traktować panią, jako śmiertelnego wroga?
Klaryssa nie odpowiadała, ze w zrastającym przerażeniem przyglądała się pięknym rysom tej, która odebrała jej Raula i żywiła do niej taką nienawiść.
Bez najmniejszego lęku przed gniewem Józefiny Balsamo, poruszony widokiem Klaryssy, Raul rzekł poważnie:
— Złożyłem istotnie jedną solenną przysięgę i dotrzymam jej wbrew wszystkiemu i wszystkim; przysięgę, mocą której zapowiedziałem, że ani jeden włos nie spadnie z twojej głowy, Klarysso. Proszę cię, nie lękaj się. Nie upłynie nawet dziesięć minut jak wyjdziesz stąd, bezpieczna i zdrowa. Jeszcze tylko dziesięć minut, moja Klaro.
Józefina nie zwracając uwagi na jego wykrzyknik, ciągnęła dalej:
— Przechodzę do sedna rzeczy i chcę się streszczać. Twój ojciec, Beaumagnan i ich pomocnicy dążą do pewnego wspólnego celu, który i ja osiągnąć pragnę. Trzecim konkurentem jest Raul. Z tego powodu trwa między nami wojna.
Wszyscy znamy wdowę Rousselin, której potrzebowaliśmy, ażeby posiąść szkatułkę. Okazało się jednak że szkatułka powędrowała dalej. Napróżno pytaliśmy ją o nazwisko obecnego posiadacza. Zdaje mi się jednak, że dobrobyt w jaki opływa pochodzi właśnie z tego źródła. Wszystko czego dowiedzieć się mogliśmy to stara historja, którą zaraz opowiem. Proszę skupić uwagę.
Raul począł rozumieć plan Józefiny. Chciał coś powiedzieć ale Cagliostro rozpoczęła znowu:
— Podczas wojny między Francją i Prusami, przed dwudziestu laty zbiegli z Prus dwaj mężczyźni w karetce prowadzonej przez Rousselin. W pobliżu Rouen, zamordowali niejakiego Jaubert, w celu zdobycia konia.
— W kabriolecie Joubert‘a znaleźli szkatułkę z kosztownościami które zabrali ze sobą.
Rousselin był zmuszony gwałtem odbywać dalszą drogę wraz nimi poczem mu kazano wrócić do Rouen, do żony, obdarowując kilkoma bezwartościowymi obrączkami.
Rousselin wstrząśnięty do głębi dokonanym mordem oraz mimowolnym swym współuczestnictwem zakończył wkrótce życie.
Mordercy obawiając się zeznań nawiązali stosunki z wdową. Ale... przypuszczam że pani mnie teraz dobrze rozumie — dorzuciła zwracając się do Klaryssy.
Klaryssa jednak, słysząc to wszystko, była jak ogłuszona i głosu wydać nie mogła.
Józefina Balsamo ciągnęła dalej swą opowieść:
— Pani ojciec i jego kuzyn Bennetot czuwali nad wdową Rousselin, aby ułatwić sobie tę pracę nabyli dla niej dom w Lillebonne.
Pewnego jednak roku nowa osobistość mniej lub więcej świadomie przejęła to zadanie. Tą osobą jest pani. Wdowa Rousselin została podbita miłością pani i żadnych wrogich wystąpień można się było już nie obawiać. Jak mogła zdradzić ojca, tej małej, miłej dzieweczki, która tak często przychodziła się bawić. Odwiedziny były jednak zawsze ukrywane. Czasami spotykały się w okolicy naprzykład w starej wieży latarni morskiej.
Podczas jednej z takich wizyt w Lillebonne, spostrzegła pani na podłodze kasetkę, którą ja i Raul poszukujemy. Wzięła ją pani ze sobą do Haie d‘Etigues. Od wdowy Rousselin ja i Raul dowiedzieliśmy się że szkatułka jest w posiadaniu osoby, nazwiska której powiedzieć nie chce. Osoba ta jest dla niej bardzo dobrą i dość często się z nią spotyka. Z tego wywnioskowaliśmy że wystarczy trzymać się w pobliżu starej latarni aby dowiedzieć się wkrótce prawdy.
I jak tylko zobaczyliśmy panią, upewniliśmy się że owi mordercy, o których wspominałam byli to Bennetot i pani ojciec. Ci sami którzy chcieli mnie utopić.
Klaryssa szlochała głośno. Raul nie wątpił że ona o tych rzeczach nawet pojęcia nie miała. Teraz jednak wobec faktów jakie przedstawiła hr. Cagliostro musi patrzeć na ojca jak na mordercę. Jak zręcznie jednak Józefina to przeprowadziła i jak pewnie trafiła.
— Tak — dodała ciszej — morderca....
Jego pieniądze, jego zamek, jego konie, wszystko to owoce jego zbrodni nieprawdaż, Beaumagnan? Ty możesz to potwierdzić, ty który uzyskałeś nad nim taki wpływ. Ty znałeś jego tajemnicę i zmuszałeś go do różnych usług nawet do takich aby dla ciebie mordował. Czy nie tak Beaumagnan? O! ja znam was łotry.
Oczy jej szukały wzroku Raula. Miał on wrażenie jakgdyby pragnęła własne jego postępki uniewinnić, ponieważ mówiła tylko o Beaumagnan’ie i jego Wspólnikach. Ale rzekł głosem twardym — a teraz? Czyś już skończyła? Czy chcesz jeszcze dłużej Męczyć to dziecko? Czego jeszcze chcesz?
— Ona musi mówić.
— Czy puścisz ją wolną, jeżeli powie?
— Tak.
— A więc pytaj. Co chcesz wiedzieć? Napis na spodzie kasetki? — Klaryssa jednak nie była wstanie dać żadnej odpowiedzi. Była jak bez życia.
— Opanuj swój ból — nalegał Raul — jeszcze ten jeden raz! Proszę cię odpowiedz..... Wiadomość o którą cię proszę nie może w żaden sposób obciążyć twego sumienia. Nie zdradzasz nikogo. Co się stało ze szkatułką? Czy wzięłaś ją ze sobą do Haie d’Etigues?
— Tak — wyszeptała.
— Dlaczego?
— Była tak piękna.... kaprys....
— Czy ojciec twój widział ją?
— Tak.
— Tego samego dnia?
— Nie w kilka dni później.
— Czy zabrał ci ją?
— Tak.
— Prawdopodobnie pod jakimkolwiek pretekstem?
— Nie.
— Ale miałaś dość czasu zapewne aby się dobrze przyjrzeć szkatułce?
— Tak.
— I zapewne zauważyłaś napis wewnątrz na pokrywie?
— Tak.
— Starożytnemi zgłoskami?
— Tak.
— Czy udało ci się odcyfrować je?
— Tak Bez żadnego wysiłku?
— Nie, ale w końcu szczęśliwie mi się udało. — Czy przypominasz sobie ten napis?
— Możliwe.... tak.... nie wiem....
— To były łacińskie wyrazy, nieprawdaż?
— Czy ja mogę mówić, jeżeli to jest tajemnica tak wielkiej wagi?
Raul zaczął ją przekonywać, że tajemnica należy do tego, kto ją odkrył; że wobec tego nie ma żadnego obowiązku zachowywania jej.
Klaryssa przemogła się w końcu i rzekła:
— Chwilę... to było powiedzenie jakiejś królowej.... było to zdanie z pięciu łacińskich słów.... mam je....„Ad lapidem currebat olira regina“...
Zaledwie ostatnie zgłoski zostały wymówione, kiedy Józefina Balsamo wybuchnęła:
— Kłamstwo! Tę formułę znamy już dawno! Beaumagnan może to poświadczyć! O słowach tych wspomina również kardynał de Bonnechose w swojem Memorandum, nie przywiązuje do nich jednak żadnej wagi. Mówi o nich mimochodem, o czem ci już opowiadałam, Raul. „Do kamienia dąży królowa“... Ale gdzie jest ten kamień? I o której królowej, jest mowa? Szuka się tego napróżno od lat dwudziestu. Nie, zdanie to musi inaczej brzmieć.
Schyliła się nad młodą dziewczyną i rzekła w bezsilnej wściekłości:
— Kłamiesz!... kłamiesz!... Jest słowo, co owe pięć objaśnia. Nazwij je. Odpowiadaj!
Klaryssa milczała. Raul prosił również.
— Klarysso, czy oprócz owych pięciu słów nic więcej nie zauważyłaś?
— Ja nie wiem, nie męczcie mnie... — jęknęła młoda kobieta.
Cagliostro wstała gwałtownie. Rozległ się ostry gwizd. Leonard stanął w progu drzwi.
— Bierz ją i rozpoczynaj badanie! — syknęła wściekle.
— Tego nie uczynisz — krzyknął Raul, odchodząc od zmysłów. — Jeżeli tylko dotkniesz to dziecko, Leonardzie, wtedy....
— Jak oni się dobrze wzajem dobrze rozumie ją — wycedziła Cagliostro.
— Jesteście rzeczywiście jakgdyby dla siebie stworzeni: córka mordercy i złodziej!
— Tak, złodziej — rzekła i stanęła znów przed Klaryssa.
— Twój Raul jest to zwykły złodziej! Widziałam go nieraz przy „pracy“. Nawet nazwisko jego kradzione. Raul d’Andresy? On się nazywa Arsene Lupin! Jakie piękne imię dla twego dziecka i dla wuja barona d’Etigues.
Myśl o dziecku, dowodzie miłości Raula i Klaryssy, tak ją wzburzyła, że sama pchnęła młodą dziewczynę do drzwi, nie zwracając uwagi na wybuchy wściekłości Raula.
Raul uczynił tak straszny wysiłek, aby się uwolnić, że mechanizm Beaumagnan’a uległ i posypały się na pokój drzazgi ramy okiennej. Więzy jednak ich trzymały silnie i boleśnie, wżarły się w ciało. Leonard wyciągnął rewolwer i skierował go w skroń Klaryssy.
— Jeżeli jeszcze jeden krok uczyni, pal — rozkazała Cagliostro.
Raul nie ruszył się. Co miał uczynić? Myśl pracowała błyskawicznie. Józefina nie spuszczała go z oka.
— Chyba rozumiesz sytuację i zechcesz ustąpić — zapytała.
— Nie — odrzekł spokojnie, — myślę o...
— O czem?
— Przyrzekłem, że będzie wolna i że niema się Czego obawiać. Muszę przyrzeczenia dotrzymać.
— Może nieco później, — zadrwiła.
— Nile, Jozyno, ty ją natychmiast uwolnisz?
W miejsce odpowiedzi zwróciła się do Leonarda.
— Gotów jesteś? Ruszaj i czyń swoje! — Stój — zawołał Raul. — Słuchaj, ty, Jozyno, żądam abyś ją natychmiast uwolniła.
Taka siła i pewność biły z jego słów, że Józefina na chwilę zawahała się. Leonard również stał niezdecydowany. Cagliostro rzuciła przez zęby.
— Słowa... Jakiś nowy podstęp nieprawda?
— Nie, to czyn — prawidła i tak ważna, że musisz przed nią ustąpić.
— Co to ma wszystko znaczyć? Czego sobie życzysz?
— Ja nie życzę sobie — ja żądam!
— Czego?
— Natychmiastowego uwolnienia Kllaryssy i wolny wyjazd dla niej, podczas kiedy ty i Leonardo nie zrobicie ani kroku.
Zaśmiała się głośno.
— I nic więcej?
— Nie.
— A co ofiarowujesz mi wzamian?
— Słowo zagadki.
Zadrżała.
— Znasz go więc?
— Tak.
Sytuacja uległa radykalnej zmianie. Pragnienie zemsty stłumił ogień chciwości posiadania klejnotów!
Beaumagnan przysłuchiwał się również ciekawie.
Józefina zbliżyła się do Paula i zapytała:
— Czy wystarczającą Jest znajomość tych słów?
— Nie, — rzekł Raul, — trzeba je wiedzieć. Znaczenie tej formuły jest jakby spowite woalem, który należy uchylić.
— I tobie się to udało?
— Tak, miałem różne domysły, mniemania lecz wreszcie przyszło prawdziwe objawienie i zrozumiałem.
— Powiedz pierwej co wiesz, a wtedy uwolnię Klaryssę.
— Klaryssa musi zaraz wolną odejść — rzekł Raul — wtedy będę mówić.
Niezależnie od powyższego nie będę mówić również z postronkiem na szyi i rękach.
— Ależ to jest śmieszne doprawdy! Odwracasz całą sytuację. Pamiętaj że ja tutaj rządzę nie ty.
— To już skończone — rzekł. Teraz zależysz odemnie i ja dyktuje swoje warunki.
Wzruszyła ramionami i zauważyła tylko:
— Przysięgnij, że powiesz prawdę! Przysięgnij na grób swej matki.
Raul wyrzekł z całym spokojem:
— Przysięgam na grób swej matki, że w dwadzieścia minut po opuszczeniu tego domu przez Klaryssę, wyjawię ci miejsce gdzie znajdują się skarby zebrane przez mnichów francuskich.
Józefina opierała się jeszcze tej sile prawdy jaka dźwięczała w tych słowach i odparła: nic....
— Nie, nie! To jest pułapka. Ty nie wiesz nic...
— Wiem, niestety, nie ja jeden — rzekł Raul, — inni wiedzą również.
— Kto?
— Beaumagnam i Baron.
— Niemożliwie!
— Zastanów się. Beaumagnam był przedwczoraj w Haie d’Etigues.
Po co? oto dlatego, że baron posiada szkatułkę, której napis chciał przestudjować. Prócz owych pięciu słów jest jeszcze jedno które on napewno spotrzegł i zna je.
— Jest on w mojej mocy — odrzekła Józefína.
— Tak, ale nie Godefroy d’Etigues. Prawdo podobnie pracuje on teraz wspólnie z kuzynem Bennetot, jako posłańcy Beaumagnan’a. Być może, że w tej chwili otwierają do skrzyń ze skarbami aby je przenieść w pewne miejsce. Czy pojmujesz teraz całe niebezpieczeństwo? Stracona minuta może oznaczać przegraną.
— Ale przy mnie wygrana jeżeli Klaryssa mi powie.
— Nie ona nie powie, z tej prostej przyczyny że sama nic więcej nie wie.
— Dobrze, mów więc ty, jeżeli byłeś tak nieostrożny żeś się zdradził ze znajomością tajemnicy. Dlaczego mam ją puszczać wolną? Dlaczego mam ciebie usłuchać? Dopóki Klaryssę mam w swem ręku, mam środki, aby z ciebie wszystko wydusić.
— Nie, — odparł. Możliwe to było niegdyś. Teraz tego nie potrafisz uczynić. Brak ci to tego odwagi.
Raul nie omylił się.
— Naprzód, Józefino Balsamo, rzekł Raul — bądź rozsądną.
— Postawiłaś całe swoje życie na jedną kartę. Chodzi o zdobycie niezmierzonych bogactw. Czy możesz zapomnieć o wszystkich trudach jakie w tym celu podjęłaś i pozwolisz aby ci skarby zabrano.
Opór jej znacznie zmalał odrzekła jednak jeszcze:
— Nie mam do ciebie zaufania.
— To nieprawda. Znasz mnie i wiesz, że przyrzeczenie dotrzymam.
Jeżeli się ociągasz... Ale ty się nie ociągasz Tyś się już zdecydowała.....
— Na pamięć twojej matki — zapytała raz jeszcze przezornie, czy nie tak?
— No pamięć mojej matki i na wszystko co mi jest drogie przysięgam ci udzielić wszelkich wyjaśnień.
— Dobrze, ale nie zamienisz z Klaryssa ani jednego słowa które bym mogła nie usłyszeć.
— Ani jednego słówka. Nie zawierzyłem jej żadnej tajemnicy.
Chcę tylko aby odeszła swobodnie.
Józefina rozkazała. — Leonard, puść małą.
Leonard zdawał się nic nie pojmować, jednak usłuchał. Oddalił się od Klaryssy i uwolnił Raula z więzów.
Raul podszedł do Klaryssy i rzekł:
— Proszę o przebaczenie za wszystko co tu zaszło. Nigdy więcej to się nie powtórzy. Od dziś jesteś pod moją opieką. Czy czujesz się na siłach aby odejść stąd.
— Tak... tak... — odparła. — A ty?
— Och dla mnie niebezpieczeństwo nie istnieje. Obawiam się jednak, że ty daleko nie zajdziesz.
— Moja droga niedługa. Ojciec wczoraj odwiózł mnie do przyjaciółki i jutro ma wstąpić po mnie.
— Tutaj w pobliżu?
— Tak.
— Nie mów Klarysso! Mogłoby ci to zaszkodzić.
Odprowadził ją do drzwi i dał znak Leonardowi, aby otworzył bramę. Kiedy Leonard posłusznie wykonał zlecenie dodał jeszcze:
— Bądź ostrożną i nie obawiaj się niczego. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila zobaczymy się znów. Żadna siła ludzika nie może nas rozłączyć.
Zamknął za nią wrota. Klaryssa była uratowana. Wtedy miał odwagę powiedzieć:
— Co za rozkoszne stworzenie!
I roześmiał się. Śmiał się. Józefina przypomniała mu, że czeka na zapłatę. W odpowiedzi puści! jej kłąb dymu z cygara które właśnie zapalał.
— Łotr syknęła z wściekłością.
Odpowiedział również obelżywem słowem. Kochał i nienawidził ją zarazem. Wszystkie środki przeciw niej zdawały mu się dozwolone od kiedy znęcać się chciała nad Klaryssą znienawidził ją.
Nie dostrzegał jej piękności, a widział w niej dzikie zwierzę.
Cagliostro i Leonard najchętniej byliby go zamordowali.
W końcu Józefina syknęła!
— Oh jak ja cię nienawidzę!
— Nie więcej niż ja ciebie!
— Pamiętaj, że między Klaryssa d’Etigues i Józefina Balsamo walka nie skończona!
— Również między Klaryssa i Raulem jeszcze nic nie skończone.
— Lotrze! Czy mam cię....
— Rewolwerem? Niemożliwe, moja kochana...
— Raul, nie drażnij mnie.
— Niemożliwe, powtarzam ci raz jeszcze. W tej chwili nie możesz mnie ruszyć, gdyż inaczej nie zobaczysz nic z owych miljardów, tak, piękna córo Cagliostro! Każda komórka mego mózgu odpowiada jednemu klejnotowi..... Mała kulka w moją głowę i mała Jozyna nic z tego nie zobaczy. Pozatem jestem dla ciebie „tabu“ jak mówią w Polinezji. Tabu od głowy do podeszew.
Klęknij i ucałuj moje ręce. Nic więcej nie pozostaje!
Otworzył okno i odetchnął głęboko.
— Można udusić się tutaj. Powiedz, Jozyno, czy ty przykładasz wielką wagę do tego, że twój oprawca skierował w kieszeni rewolwer na mnie?
Józefina tupnęła nogą.
— Dosyć tych głupstw! Postawiłeś swoje warunki — znasz także moje.
— Pieniądze albo życie!
— Wskaż mi to miejsce, Raul!
— Jak ci pilno. Określiłem czas na dwadzieścia minut, póki Klaryssa nie znajdzie się w bezpiecznem miejscu. Do końca tego terminu jeszcze daleko. Zresztą...
— Co?
— Jak ja mogę rozwiązać w pięć sekund taką tajemnicę nad którą lata całe napróżno ślęczano.
Józefina osłupiała ze zdumienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Coś bardzo zwykłego. Proszę o trochę czasu.
— Czas. Na co ci to?
— Ażeby rozwiązać tajemnicę.
— A więc ty zupełnie nic nie wiesz?...
— Nie Bóg mi świadkiem, że nie wiem.
— A więc skłamałeś!
— Pocóż, te grubiańskie słowa, Jozyno?
— Skłamałeś, mimo tak uroczystej przysięgi.
— Na grób mojej biednej matki, przyrzeczenia dotrzymam: Ale trzeba było słuchać uważniej. Ja nie przysięgłem, że znam prawdę, tylko, że ci prawdę powiem.
— Dlatego właśnie trzeba ją znać.
— Ażeby ją poznać muszę trochę pomyśleć, a ty mi nie dajesz chwili spokoju i potrzebnego czasu. Do pioruna proszę o spokój. Leonard niech puści swój rewolwer, to mie przeszkadza.
Szyderstwo Raula dotknęło ją bardziej niż jego żarty. Czuła, że wszelkie pogróżki będą próżne i rzekła:
— Rób jak chcesz. Wiem, że swój obowiązek wypełnisz.
— Ach, zawołał, — jeżeli jesteś tak dobra... Nigdy nie mogę oprzeć się łagodności.
— Ober, przybory do pisania! Papier z najdelikatniejszej słomki, piórko z kolibra, krew z dojrzałej truskawki i kałamarz z kory cedru jakby się wyraził poeta.
Wydostał ołówek z notatnika; wyjął wizytówkę, na której widać było kilka słów, dziwacznie podzielonych. Przeciągnął kilka linji aby te słowa połączyć. Następnie na odwrocie napisał łacińską formułę:
Ad lapidem currebat olim regina.
— Co za kuchenna łacina — wyrzekł półgłosem.
Spojrzyj na zegar, Józefino!
Nie śmiał się więcej. Można było zauważyć, że wszystkie myśli skoncentrowały się na jednym punkcie. Beaumagnan przysłuchiwał się również z naprężoną uwagą. Czyżby ta potężna zagadka rzeczywiście miała być rozwiązaną.
Znów przeszło kilka minut. Wszyscy milczeli. Raul wreszcie odetchnął głębiej rozpromieniony.
— Znalazłem! Mój Boże, ci mnichowie nie byli zbyt mądrzy.
Nie przeceniajmy ich. Rozwiązanie jest dziecinnie łatwe. Jak ci już kiedyś wspominałem osiągnięcie szkatułki napewno mi wystarczy do odgadnięcia miejsca ukrycia skarbów. Beaumaginam i Godefroy d’Etigues jednak zagadki nie odkryli. A to słowo jest w niej. Trzeba je tylko przeczytać aby wiedzieć. Zamiast rozmyślać nad treścią, należy wziąć pierwsza literę każdego słowa i zestawić razem!
Józefina rzekła cicho:
— O tem myślałam już dawniej, tworzą one słowo „Allcor“.
— Zupełnie słusznie, słowo „Allcor“.
— No i co z tego? Ależ to słowo jest owym kluczem do rozwiązania. Czy wiesz co ono znaczy? Jest to arabski wyraz i znaczy próba.
— A co oznaczają tym słowem arabowie i inne ludy?
Gwiazdę.
— Jaką gwiazdę?
— Gwiazdę która należy do Wielkiej Niedźwiedzicy. Ale to jest szczegół bez znaczenia. Co innego naprowadziło mnie na właściwą drogę.
Zwróciło moją uwagę to, że wszystko obraca się około liczby siedem: siedem opactw, siedmiu mnichów, siedem ramion lichtarza, siedem kamieni w siedmiu obrączkach i to, że słowo „Allcor“ oznacza nazwę gwiazdy. Problemat więc został rozwiązany.
— Rozwiązany?..... W jaki sposób?
— Wielka Niedźwiedzica składa się z siedmiu gwiazd, do licha!
Zawsze ta liczba siedem. Arabowie a za nimi i astronomowie zastosowali do najmniejszej gwiazdy tego układu słowo „Allcor“ co znaczy „próba“. Kto widzi dobrze tę gwiazdę ten wytrzymuje próbę dobrego wzroku. Tak więc słowo „Alcor“ oznacza to czego się musi szukać, co się szuka, ukryte bogactwa, niewidzialny kamień, skarby mnichów.
Józefina wyszeptała w febrycznem podnieceniu:
— Nie pojmuję jednak...
Raul odwrócił swoje krzesło w ten sposób, że siedział między Leonardem, a otwartym oknem. Przygotowywał sobie teren do ucieczki, gdyby to okazało się koniecznem i podczas kiedy mówił obserwował Leonarda, który ręki z kieszeni nie wyjmował.
— Zaraz to zrozumiesz — tłómaczył Raul. Jest to takie proste.
Patrz tutaj.
Pokazał jej wizytówkę którą trzymał w ręku.
— Patrz tutaj. Od tygodnia nie wypuszczałem jej z rąk. Już na początku naszych poszukiwań ustaliłem na mapie dokładne położenie siedmiu opactw, których nazwy widzisz na tej karcie.
Tutaj masz je wszystkie siedem we wzajemnym stosunku do siebie. Jak tylko znalazłem owo słowo, pozostawało mi połączyć linja owe siedem punktów aby dojść do niesłychanie ważnego odkrycia. Powstała w ten sposób figura odpowiada najzupełniej postaci Wielkiej Niedźwiedzicy. Rozumiesz teraz? Siedem opactw w prowincji Caux do których spłynęły bogactwa całego kraju, były rozdzielone jak siedem głównych gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy! Błąd tu jest wykluczony. Weź mapę i sprawdź, to. Otrzymasz, kabalistyczny znak gwiezdnego układu.
W ten sposób wskazano drogę. W miejscu gdzie na firmamencie znajduje się Alcor, na ziemi kamień znaleźć się winien. Ponieważ Alcor znajduje się na niebie nieco na prawo w ogonie Wielkiej Niedźwiedzicy, więc i kamienia szukać należy nieco W prawo od opactwa odpowiadającego tej gwieździe. A więc na prawo, poniżej Jumieges, najpotężniejszego i najbogatszego opactwa Normandji. Wyliczyłem z matematyczną dokładnością. Tam, nigdzie indziej znajduje się ów kamień.
W ten sposób rozumując przyszło mi na myśl że nieco na południo-wschód od Jumiéges w oddaleniu jednej mili, w bezpośrednim sąsiedztwie wioski Mesnil-sous-Jumiéges znajdują się ruiny zamku Agnes Sorel, kochanki Karola VII, następnie że zamek ten podziemnym korytarzem łączy się z klasztorem. Z tego wynika, że wspomniany kamień znajduje się w pobliżu zamku.
Zasłona została zdarta. Wszyscy milczeli. Zdawało się, że i nienawiść przygłuchła.
Raul siedział obok Jozyny i obserwował mapę. Podjął dalej:
— Mnisi nie byli zbyt przezorni powierzając tajemnicę tak przejrzystym słowom. Byli jednak nauczycielami i astronomami. Kto wie czy i opactwa nie były tak planowo pobudowane, że na płaszczyźnie Normandji tworzą taką potężną Wilelką Niedźwiedzicę.... Kto wie....
Liryczny nastrój Raulu był usprawiedliwiony nie zdążył jednak dokończyć rozpoczętego zdania. Nie spuszczał on coprawda z oczu Leonarda ale o Józefinie Ballsamo zapomniał. W tej chwili zadała mu potężny cios w czaszkę trzymanym w ręku kastetem.
Na to nie był przygotowany jakkolwiek zdawało mu się, że poznał ją doskonale. Runął ma ziemię. Miał jeszcze tyle siły, że wykrzyknął:
— Ty, łotrzyco, kamień masz w miejsce serca. Tem gorzej dla ciebie. Moglibyśmy podzielić się skarbem. Teraz go zatrzymuje wyłącznie dla siebie. Stracił przytomność.


SKARBY MNICHÓW.

Raul szybko wrócił do przytomności. Przed nim na jednym z dwu krzeseł siedziała Józefina, którą ostatnie przejścia zupełnie złamały.
Naprzeciw Raula oparty o ścianę stał Beaumagnan Leonard krzątał się około swej pani podając sole trzeźwiące.
Nagle wszedł młody człowiek, w którym Raul rozpoznał Dominika, który, w swoim czasie, jako woźnica stał na straży przy domu aktorki Rouselin.
— Co się stało Leonardzie — zapytał. — Czy pani miała tu jaką ciężką „robotę“ Mów co się stało?
— Zniesiemy ją do karety i ja pojadę do domu.
— A ja?
Będziesz pilnował tych obu — rzekł, wskazując na uwięzionych.
Podnieśli Józefinę. W tej chwili otwarta oczy i rzekła cichym głosem:
— Nie, ja sama pójdę, Leonard, pozostaniesz tutaj. Będzie lepiej jeżeli ty przypilnujesz Raula.
— Pozwól mi z nim skończyć — szepnął Leonard do Cagliostro. — On nam przynosi prawdziwe nieszczęście.
Doskonały słuch Raula pochwycił ten szept jak resztę djalogu.
— Kocham go.
— Ale on już mnie kocha cię.
— Jednak wróci do mnie.
— A więc co zdecydowałaś?
— Pozostaję w Candeber do rana. Wypocznę dostatecznie tylko muszę mieć spokój.
— A skarb? Takiego kamienia nie można samemu poruszyć.
— Dziś wieczorem uwiadomię braci Corbut aby skoro świt znaleźli się w Jumjeges. Wtedy pomyślę co zrobić z Raulem... Ach nie pytaj więcej.... nie mogę już....
— A Beaumagnan?
— Może być uwolniony, jak tylko będziemy w posiadaniu skarbów.
— Czy nie obawiasz się, że Klaryssa nas zdradzi? Žandarmenja może bardzo łatwo otoczyć wieżę latarni.
— Tego się nie obawiam. Nie naprowadzi ona żandarmów na trop swego Raula.
Powoli wyszła, Leonard towarzyszył jej do bryki, poczem wrócił z paczką żywności. Słychać było stuk kopyt oddalających się kont.
Raul spróbował wytrzymałość swych więzów.
— Zostaw powrozy w spokoju — zawołał powracający Leonard.
Ażeby ułatwić sobie czuwanie nad uwięzionymi końce sznurów związał razem i umocował je do oparcia innego krzesła w ten sposób, że najmniejsze poruszenie musiało go przewrócić z łoskotem.
W ten sposób upływały godziny. Ściemniło się. Raul nawet na chwilę nie wątpił, że uda mu się uwolnić. Więzy krępujące mu nogi w kostkach były lużniejsze od innych. Pracował więc z żelazną wytrzymałością aby ich bardziej rozluźnić. Leonard zjadł, wypił i zasnął. Raul nie ustawał w żmudnej pracy. Nagle usłyszał szmer za oknem. Spojrzał na Beaumagnana. Ten również z natężoną uwagą patrzył w okno. Leonard, przebudził się w tej chwili rozejrzał się i znów zasnął.
Po za oknem ukazała się głowa. Wkrótce ktoś przeszedł ostrożnie mur okienny. W zarysach nocy rozpoznać można było kształt kobiecy. Była to Klaryssa.
Postąpiła trzy kroki naprzód, kiedy znów Leonard się przebudził. Szczęściem odwrócony był plecami. Stanęła nieruchomo jak posąg i znów posunęła się naprzód kiedy ten smacznie zachrapał. W ten sposób zbliżyła się do Raula. Wzięła sztylet z krzesła — Raul pochyli się naprzód podając sznury do rozcięcia. Beaumagnan uczynił to samo. Szczęściem Leonard spał smacznie. Raul wyszeptał:
— Daj mi nóż.
Posłuszna, podała mu. Inna dłoń była jednak szybsza Beaumagnan chciał schwycić broń. Raul wściekły chwycił go za ramię. I zawrzała głucha walka, podczas kiedy każdej chwili Leonard mógł się obudzić.
Klaryssa drżała całem ciałem. Beaumagnan wkrótce osłabł w walce. Raul trzymał już sztylet w ręce i przeciął ostatnie swoje więzy.
— Naprzód, uciekaj, rzek szeptem do Klaryssy.
Potrząsnęła jednak głową.
Wskazała na Beaumagnana. Raul nastawał: ona jednak ani myślała ustąpić. W końcu podał swemu przeciwnikowi nóż.
Raul podążył za Klaryssą. Oboje wysunęli się oknem, poczem młoda kobieta ująwszy jego dłoń poprowadziła do miejsca w otaczającem murze w które łatwo można było przejść nazewnątrz. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie Raul stracił na chwilę z oczu Klaryssę zawołał więc:
— Klarysso! Gdzie jesteś?
Odpowiedzi jednak nie otrzymał. Uciekła odemnie pomyślał. Dopóki byłem uwięziony, ważyła się na wszystko, aby mnie uwolnić. Teraz jednak nie chce mnie widzieć więcej, ponieważ ją zdradziłem...
Ruszając w dalszą drogę, spostrzegł człowieka przesadzającego przez mur. Beaumagnan. W tejże chwili huknął strzał. Leonard strzelał w ciemność.
Raul był pewnym, że Beumagnan i jego przyjaciele natychmiast rozpoczną poszukiwania skarbu a ponieważ i Józefina zwlekać nie będzie należy więc ich wszystkich wyprzedzić.
W przeciągu godziny przeszedł dziesięć kilometrów, Około północy doszedł do swej gospody obudził kelnera, umył się, wsunął do kieszeni dwie paczki nabojów dynamitowych, które uprzednio już przygotował, wsiadł na rower i pomimo ciemności pomknął jak szalony.
Przejeżdżając przez Caudebec-en Caux, prowadził rower wiązką ścieżyną, która biegła obok domu zajmowanego przez Józefinę. Światło w oknach mówiło, że mieszkanka jego już nie śpi.
Ubiera się zapewnie, pomyślał Raul, i zaraz ruszy w drogę. Być może... Za późno, Józefinko!
I ruszył dalej co sił. W pół godziny później w całym pędzie rower wpadł na przeciągnięty przez drogę sznur. Dwoje ludzi pochwyciło Raula. Wyrwał im się jednak i skoczył w pobliskie krzaki cierniny, które porwały mu ubranie na strzępy.
Usłyszał głosy Bennetot i Godefroy. Zdawali się poszukiwać go. Usłyszał wreszcie głos Bennetot. — Musimy zniszczyć jego rower — to jest najgłówniejsze, poczem ruszamy dalej.
— Beaumagnan, czy możesz nadążyć za nam?
— Muszę — dał się słyszeć słaby głos Beaumagnana. — Przeklęte bandaże nic nie trzymają. Zbyt wiele utraciłem krwi!
Raul usłyszał jeszcze, jak rozbijano jego rower o drzewo, następnie trzask bata i odgłos oddalającego się powozu.
Raul puścił się w pogoń. Był wściekły ze złości. Rozwiązał tajemnicę a inni zbierać będą owoce. Próżność i zwątpienie napięły jego siły do maximum. Biegł nieledwie tuż za powozem. W końcu jednak uległ zmęczeniu. Ale i tym razem, jak zwykle, dopisało mu szczęście, spostrzegł światełko. Przybliżywszy się ujrzał księdza któremu towarzyszył chłopiec. Ksiądz wracał od umierającego którego opatrzył na długą drogę żywota wiecznego Olejami Świętymi.
Szybko nawiązana rozmowa i zręcznie ustawione pytania upewniły go, że znajduje się w pobliżu właściwego miejsca. Dzięki dokładnym studjom na mapie jakie przeprowadził niedawno znal najmniejsze nawet ścieżki. Pożegnał więc przypadkowych towarzyszy i naprzełaj podążył do upragnionego celu.
Nadzieja ubiegnięcia przeciwników dodawała mu skrzydeł, u nóg. Drżał w przeczuciu bliskiego zwycięstwa. Pierwsze odblaski jutrzenki zaróżowiły horyzont. Powoli wyłaniały się zarysy otaczających go przedmiotów. Przed nim znajdowała się niewielka wyniosłość.
„Skała królowej“ powinna być tuż, tuż. Ostatnich kilkanaście kroków przebiegł pędem. Wreszcie ujrzał stos kamieni. Przekleństwo zerwało mu się z ust. Ujrzał okropną prawdę. Skała została rozsadzona. Nieprzyjaciel uprzedził go.
Raul stał jak osłupiały. Wreszcie myśl zaczęła pracować intensywnie. Zapalił papierosa i usiadł na kamieniu. Nie chciał myśleć. Porażka i sposób w jaki dał się podejść i wyrwać sobie zwycięstwo były zbyt bolesne aby doszukiwać się teraz przyczyn i skutków.
Mimowoli jednak zdarzenia poprzedniego wieczoru przesunęły się przed jego oczyma. Ani Józefina, ani Beaumagnan nie tracili czasu napróżno. Strata czasu? Nie, do takich błędów Józefina nie jest zdolna. A więc światło jakie widziałem w jej oknach nie wskazywało wybieranie się w drogę, a powrót z ekspedycji. Zwyciężyła, ponieważ obliczyła najdrobniejsze przeszkody nawet, i nie zwłóczyła nigdy z wykonaniem zamierzonego czynu.
W zamyśleniu spędził około dwudziestu minut. Słońce wzeszło a on zatopiony wciąż w myślach nie słyszał turkotu zbliżającego się pojazdu. Trzej mężczyźni wysiedli i podeszli bliżej. Okrzyk zgrozy wyrwał im się z piersi kiedy ujrzeli pogrzebane nadzieje.
Beaumagnan całe życie postawił na kartę aby osiągnąć ów cel. Jak straszne musiało być jego rozczarowanie i co on w tej chwili przeżywał.
Raul zbliżył się do nich i wyrzekł:
— Ona tu była!
Beaumagnan nie odrzekł ani słowa. Towarzysze jego schylili się poszukując w kamieniach. On uważał to za zbyteczne. Widział ruiny skał i swoich marzeń. Józefina była biczem co ich rozbił, była szatanem, była nicością i śmiercią! Odwrócił się; uczynił znak krzyża i wbił sobie sztylet w piersi aż po rękojeść. Sztylet Józefiny Balsamo.
Wszystko to stało się tak nagle, że nikt go nawet nie zdążył pochwycić w ramiona i runął na ziemię.
Oddychał jeszcze i wyszeptał cicho:
— Księdza.... Księdza!....
Bennetot rzucił się do drogi. Wieśniacy zbliżali się. Zatrzymał ich zdala i wskoczył do powozi.
Godefroy d’Etigues upadł na kolana i bił się w piersi. Beaumagnan zapewnie powiedział mu, że Józefina Balsamo żyje i zna swoich morderców. Wiadomość ta i samobójstwo przyjaciela doprowadziły go do szaleństwa.
Raul pochylił się nad Beaumagnan’em i rzekł uroczyście:
— Przysięgam że ją odnajdę jeszcze! Przysięgam, że skarb ten odbiorę jej i pomstę wezmę!
Nienawiść i miłość walczyły w sercu umierającego. Tylko takie słowa mogły życie jego przedłużyć nieco. Oczy jego przyzywały Raula, który głębiej pochylił się nad nim i usłyszał jeszcze:
— Klaryssa... Klaryssa d’Etigues... musisz poślubić ją....
Klaryssa nie jest córką Godefroy.... powiedział mi to.. jest córką innego, którego kochała....
Raul odpowiedział poważnie:
— Przysięgam, że ją poślubię.
— Godefroy! zawołał Beaumagnan.
Baron modlił się wciąż jeszcze. Raul chwycił go za ramię i skierował ku umierającemu. Beaumagnan ostatkiem sił wyszeptał.
— Klaryssa ma zaślubić d’Andréssy... ja tak chcę...
— Tak jest — dobrze — wyjąkał baron który niezdolny był w tej chwili do jakiegokolwiek sprzeciwu.
— Przysięgnij!
— Przysięgam.
— Na zbawienie duszy twojej?
— Tak, na zbawienie mej duszy.
— Daj mu pieniądze, któremi pomści nas.. wszystkie pieniądze, które nakradłeś.... Przysięgnij mi.
— Na zbawienie duszy.
— On zna wszystkie twe zbrodnie. Posiada wszystkie dowody w ręku. Jeżeli nie usłuchasz strzeż się.
— Przeklęty bądź jeżeli kłamiesz!
Głos Beaumagnan’a osłabł zupełnie. Ostatnie słowa Raul zaledwie był w stanie dosłyszeć.
— Raul, spiesz za nią.... musisz odebrać jej klejnoty... Słuchaj... udało mi się dowiedzieć że Le Havre posiada okręt... słuchaj ruszaj zaraz drogę.... szukaj ją.
Oczy jego zamknęły się. Godefroy d’Etigues modlił się wciąż jeszcze Raul powstał i ruszył w drogę.
Wieczorem jeden z dzienników Paryskich w „Ostatnich Wiadomościach“ umieścił następującą notatkę: Pan Beaumagnan, znany i ceniony adwokat, którego śmierć sygnalizowano w swoim czasie z Hiszpanji dziś rano odebrał sobie życie w miejscowości Mesnil-sous-Jumiéges.
Przyczynę samobójstwa otacza pewna tajemnica. Dwaj jego przyjaciele, którzy mu towarzyszyli panowie Godefroy d’Etigues i Oskar de Bennetot powiadają, że w nocy w zamku Tancarville zbudził ich Beaumagnan. Był cały w ranach i głęboko wzburzony. Zażądał od swych przyjaciół aby kazali zaprzęgać i towarzyszyli mu do Jumiéges i stąd do Mesnil-sous-Jumiéges.
Po co! Na co ta wyprawa na opuszczone łąki? Narazie nic więcej nie udało się wyświetlić.
W dwa dni później, dzienniki z Le Havre przyniosły następującą wiadomość:
Ostatniej nocy, książę Lavorneff, który przybył do Le Havre dla wypróbowania swego nowego yachtu, był świadkiem zastraszającej katastrofy.
Zbliżał się właśnie do brzegu, kiedy w odległości najwyżej pół mili morskiej usłyszał straszny wybuch. Eksplozję tę słyszeli i inni ludzie.
Książę pospieszył swym yachtem na miejsce wypadku i ujrzał szczątki rozbitego statku. Na jednym ze szczątków ujrzano marynarza, którego natychmiast wciągnięto na pokład.
Opowiedział on, że statek ten należał do hrabiny Cagliostro. Zaledwie to powiedział, kiedy ze słowami: — oto ona! — rzucił się w fale morza.
W samej, rzeczy, w slabem świetle latarni, można było spostrzedz kształt kobiety, która z trudnością utrzymywała się na powierzchni.
Marynarzowi udało się dosięgnąć jej, ale ta w rozpaczy chwyciła swego zbawcę tak konwulsyjnie, że oboje skryli się pod wodą. Wszelkie poszukiwania nie dały żadnych wyników.
Po powrocie do Le Havre, książę opowiedział całą historię, którą potwierdzili czterej obecni z nim marynarze.
Dalej dziennik donosił:
Udało nam się dowiedzieć, że hrabina Cagliostro była to znana awanturnica, która występowała także pod nazwiskiem Pellegrini lub Balsamo.
Na statku tym znajdowała się wraz ze swymi kompanami z którymi zamierzała opuścić brzegi Francji.
Chodzą uporczywe pogłoski, że istnieje związek między przygodą hrabiny Cagliostro, a tajemniczem samobójstwem w Mesnil-sous-Jumiéges.
Mówią o wykopanym skarbie, sprzysiężeniu i starych dokumentach.
Wieczorem, tego samego dnia kiedy ukazała się w dzienniku powyższa notatka, a więc dokładnie po upływie sześćdziesięciu godzin od tragedji jaka rozegrała się w Mesnil-sous-Jumiéges, Raul wchodził do gabinetu barona w Haie d’Etigues. Obaj kuzyni siedzieli przy stoliku pijąc koniak z wytwornych kieliszków.
Raul rozpoczął bez żadnego wstępu:
— Proszę o rękę panny d’Etigues. Mam nadzieję, że....
Strój jego nie odpowiadał roli w jakiej wystąpił, prosząc o rękę młodej dziedziczki olbrzymiej fortuny. Miał na sobie starą marynarską bluzę, za krótkie spodnie, a na nogach zniszczone obuwie.
Jednak Godefroy d’Etigues nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na słowa jego jak i na strój. Głęboko zapadłe oczy, twarz Ściągnięta bolesnym kurczem, mówiły o przeżytych cierpieniach.
Przerwał Raulowi w pół zdania i wskazując na stos gazet zapytał:
— Czy pan już czytał? Cagliostro?
— Tak, wiem — odparł Raul.
Nienawidził tego człowieka i nie mógł się powstrzymać, aby nie dodać.
— Tem lepiej, co? Nieoczekiwana śmierć Józefiny Balsamo zdejmie zapewnie panu z serca ten straszny ciężar.
— Ale skutki? — wyszeptał baron mówiąc raczej do siebie.
— Jakie skutki?
— Sąd! Władze urzędowe nie pozostawią tej sprawy nie zbadawszy jej gruntownie. Znajdą nici, a po nich dobiorą się i do kłębka.
Raul uspokoił go:
— Możecie oboje być spokojni. Władze nie będą się troszczyć o tę sprawę. Przeciwnie nawet, będą się starali ją zatuszować. Beaumagnan znajdował się pod opieką potęgi, która nie znosi skandalów i światła dziennego. Mnie więcej niepokoi coś innego...
— Co? — zapytał baron.
— Zemsta Józefiny Balsamo.
— Ależ ona zginęła.
— Nawet wtedy należy się jej obawiać i dlatego przybyłem tutaj. Na tyłach zamku, w ogrodzie warzywnym znajduje się mały pawilon. Chciałbym tam zamieszkać... aż do dnia mego ślubu. Proszę zawiadomić Klaryssę o mojej obecności i prosić ją aby nikogo nie przyjmowała... nawet mnie.
Proszę również o wręczenie jej w moim imieniu mały podarek zaręczynowy.
Raul wręczył zdumionemu baronowi potężny szafir niebywałej czystości, szlifowany tak pracowicie, jak to się spotyka tylko u starych kamieni.


PIEKIELNICA.

Zarzucić kotwicę — rozkazała Józefina Balsamo — przyholować barkę.
Gęsta mgła otulała morze i czyniła noc jeszcze ciemniejszą. Żadne światło nie przenikało mroków ciemności. Latarnia morska z Antifer nie mogła również przebić potwornej mgły.
— W jaki sposób poznamy, że jesteśmy w pobliżu brzegu? zapytał Leonard.
— Życzenie moje czyni wszystko możliwem! odparła Cagliostro. Leonard poruszył się niespokojnie:
— Wyprawa ta, to czyste szaleństwo. Od czternastu dni powodzenie nam sprzyja i pod twym kierunkiem osiągnęliśmy niesłychane zwycięstwo. Kosztowności i cenne zbiory znajdują się w kufrach w Londynie. Niebezpieczeństwo nie istnieje. dla nas. Cagliostro, Pellegrini, Balsamo, markiza de Belmonte wszystkie te postacie leżą na dnie morskim po pamiętnej katastrofie.
Jednak to zatopienie okrętu było mistrzowiskim dziełem i można ci go powinszować.
Dwudziestu świadków widziało wybuch z brzegu. Wszyscy mają cię za zgubioną, ciebie i nas, twoich pomocników. Gdyby komukolwiek udało się rozwiązać tajemnicę skarbów to w rezultacie swoich badań doszedłby do wniosku, że zatopione one zostały przy katastrofie twego statku.
W rzeczywistości jednak, władze są zadowolone z owego rozbicia ponieważ zależy im bardzo na tem aby ten nieprzyjemny wypadek Beaumagnan-Cagliostro zetrzeć ze świata pamięci ludzkiej.
Jesteś panię położenia i tryumfujesz nad swemi wrogami. Prosty rozum nakazuje opuścić teraz brzegi Francji. Ty jednak nie spoczywasz bo pozostał jeszcze jeden przeciwnik przy życiu. Mam wrażenie, że on ci przyniesie nieszczęście. Jednak co to za przeciwnik! To genjusz! Bez niego nigdybyś nie odnalazła skarbu. Twój plan więc jest tem bardziej szalony.
— Miłość jest szaleństwem!
— Więc wyrzecz się jej!
— Nie mogę, nie mam sił! Kocham go. Ach jak szalenie go kocham... Innych mężczyzn nie liczę, ale Raul! Przed nim nie znałam szczęścia. Myśl, że on chce zaślubić innę, że inna...Nie, to ponad moje siły — raczej wszystko postawię na kartę — raczej umrzeć, Leonard!
Barka podjechała bliżej. Józefina podniosła się i rzekła dumnie:
— Ale w tej grze, muszę wygrać.
— Więc co zamierzasz czynić?
— Uprowadzę go.
— Masz nadzieję?...
— Wszystko przygotowane i obmyślone aż do najmniejszych drobiazgów.
— W jaki sposób, przez kogo?
— Przez Dominika.
— Dominika?
— Tak; zanim Raul przybył do Haie d’Etigues udało się Dominikowi zainstalować w majątku za stajennego.
— Ależ Raul go zna! Widział on go raz czy dwa razy, a znasz Dominika jak umie się ucharakteryzować. Niemożliwe aby Raul mógł zwrócić nań uwagę przy tak licznej służbie w zamku. Dominik udziela mi codziennie informacyj. Wiem kiedy Raul wstaje i o której idzie spać, jak żyje i co porabia. Wiem, że dotychczas nie widział się z Klaryssą, czyni jednak wszystkie przygotowania i stara się o dokumenty niezbędne do ślubu.
— Skąd ta nieufność i ostrożność?
— Nie ze względu na mnie. Dominikowi udało się podsłuchać rozmowę Raula z Godefroy d’Etigues. Śmierć moja nie pozostawia dla nich żadnych wątpliwości. Raul jednak, jakgdyby intuicyjnie przeczuwa niebezpieczeństwo. Śledzi i czuwa nad zamkiem, przesłuchuje i podsłuchuje służbę i wieśniaków.
— I mimo wszystko udaje się Dominikowi oddalać codziennie niepostrzeżenie?
— Tak, ale tylko na godzinę i to z zastosowaniem największych środków ostrożności.
— A więc to dziś wieczorem?
— Tak dzisiaj między godziną dziesiątą a jedenastą. Raul zamieszkuje stojący na uboczu pawilon, w pobliżu wieży, w której w swoim czasie więził mnie Beaumagnan. Pawilon ten mieści się, w otaczającym zamek, murze i nazewnątrz znajduje się tylko duże okno, zamykane na noc okiennicą. Ażeby wejść od wewnątrz musimy przejść przez furtkę w murze do ogrodu. Oba klucze t. j. od ogrodu i od pawilonu będą leżały dziś wieczorem pod dużym kamieniem około kraty ogrodzenia.
Raul będzie spał i spowiniętego we własne koce i kołdry zabierzemy ze sobą, poczem bezzwłocznie podnosimy kotwicę.
— Czy to wszystko?
Józefina Balsamo zawahała się nieco, potem rzekła stanowczo:
— To wszystko.
— A Dominik?
— Pójdzie z nami.
— Czy nie dałaś mu jakiegoś specjalnego polecenia?
— O czem myślisz?
— Myślę o Klaryssie. Nienawidzisz ją, w obec czego przypuszczałem, że Dominik otrzymał pewne polecenia....
Józefina zawahała się i tym razem, zanim odparła:
— To ciebie nie obchodzi...
W każdym bądź razie...
Barka kołysała się wzdłuż burty statku. Józefina pierwsza zeszła na dół i usiadła. Leonard i czterej pomocnicy towarzyszyli jej. Dwoje z nich pracowało wiosłami. Józefina wydała odpowiednie każdemu instrukcje.
W końcu, ster łodzi zaszorował o piasek nadbrzeżny.
Józefinę przeniesiono na brzeg, poczem wyciągnięto barkę i przymocowano ją silnie.
— Czy jesteś pewna, że nie spotkamy urzędników celnych?
— Najzupełniej. Ostatnia depesza od Dominika zapewniała o zupełnem bezpieczeństwie.
— Czy wyjdzie naprzeciw nas?
— Nie, pisałam mu aby pozostał w zamku. O jedenastej przyłączy się do nas.
— Gdzie?
— W pobliżu pawilonu Raula. Ale teraz cisza!
Milcząc zaczęli wstępować na górę po schodach kościelnych. Jakkolwiek było ich sześć osób nie sprawiali jednak najmniejszego hałasu.
Gwiazdy poczęły błyskać, po przez mgłę i nad nimi zarysowały się kontury zamku. Na wieży kościelnej w Benouville zegar wydzwonił godzinę dziesiątą.
Józefina zadrżała.
— Ach te dzwony! Dziesiąta jak wtedy, kiedy licząc każde uderzenie szłam śmierci naprzeciw...
Szła tą samą drogą, którą podążali wówczas Godefroy z przyjaciółmi; maszerowali gęsiego w najzupełniejszym milczeniu.
Przed nimi wyłoniła się sztywna sylweta muru. Jeszcze kilka kroków i znaleźli się tuż obok pawilonu.
Cagliostro podniosła rękę.
— Tutaj zaczekacie na mnie.
— Czy mam ci towarzyszyć? — zapytał Leonard.
— Nie, wrócę aby was poprowadzić. Wejdziemy od innej strony przez ogród. Krok za krokiem zbliżyła się do samego pawilonu. Spróbowała ręką okiennic. Jedna z nich pozostawiona przez Dominika niedomkniętą, pozwalała zajrzeć przez szczelinę do wnętrza.
Ujrzała Raula w łóżku. Mała lampka oświetlała skronie, ramiona i książkę którą czytał. Ubranie złożone leżało na pobliskim krześle. Wyglądał bardzo młodo, nieledwie jak dzieciak, który odrabiając zadane lekcje walczy z ogarniającym go snem. Głowa opadła mu powoli na piersi, zbudził się jeszcze jednak i zgasił światło.
Józefina opuściła swoje stanowisko i powróciła do oczekujących ludzi. Role już były podzielone, ale ostrożność nakazywała jej powtórzyć instrukcje raz jeszcze półgłosem:
— Przedewszystkiem bez zbytecznych gwałtów!
Czy słyszysz, Leonardzie? Nie posiada on żadnej broni przy sobie, którą mógłby użyć w obronie, nie będziecie więc zmuszeni używać swojej. Jest was pięciu to wystarczy!
— Jeżeli jednak stawi opór?
— Podejdziecie w taki sposób, że nie będzie w stanie bronić się.
Dzięki dokładnemu szkicowi sytuacyjnemu, jaki nadesłał jej Dominik, Józefina doskonale orjentowała się w miejscowości i bez wahania poprowadziła ich do furtki ogrodowej. Klucze znalazła na umówionem miejscu. Po wejściu do ogrodu zbliżyli się do pawilonu.
Drzwi otworzono z łatwością. Józefina z pomocnikami weszli do wnętrza domu. Przeszli przedpokój i bez szelestu otwarli drzwi do sypialni.
Był to rozstrzygający moment. Jeżeli Raul nic nie zauważył, jeżeli w dalszym ciągu spał to plan Józefiny udał się.
Zaczęła nadsłuchiwać, nic się jednak nie poruszyło. Stanęła na uboczu, przepuszczając mimo siebie pięciu mężczyzn. Napad był tak gwałtowny, że o ile śpiący, po przebudzeniu zechciałby się bronić, to wszelki opór wówczas byłby już daremny.
Ludzie zawinęli go w jego własną pościel i skrępowali sznurem, co miało pozór długiej paczki bielizny. Wszystko to trwało zaledwie minutę. Raul nie wydał najmniejszego krzyku. Nie potrącono również o żaden przedmiot z umeblowania.
— Co mamy dalej robić? — zapytał Leonard.
— Na okręt z nim!
— A jeżeli będzie wzywał pomocy?
— Knebel w usta. Jednak on będzie milczał... naprzód!
Leonard zbliżył się do niej, kiedy inni zajęci byli wynoszeniem dość dziwnego łupu..
— Czy ty nie idziesz z nami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Mówiłam ci już. Czekam na Dominika.
Zapaliła lampę i podniosła abażur.
— Jakaś ty blada Możliwe! — przemówił Leonard.
— Tu chodzi o tę małą, czy nie tak?
— Tak.
— Co robi Dominik w tej chwili?
Wzruszyła ramionami.
— Ale może się uda jeszcze przeszkodzić, zapobiedz....
— Gdyby nie było zapóźno — odpowiedziała, — niczego bym tak bardzo nie pragnęła... Ale niech się dzieje co się ma stać. Idź już.
— Dlaczego jednak mamy cię tu pozostawić samą?
— Raul jest jedynem niebezpieczeństwem i jeżeli znajdzie się na okręcie w bezpiecznem miejscu nic mi w tedy nie zagraża. Idź teraz.
Wybiła godzina jedenasta. Józefina przeszła na drugą stronę ogrodu i nadsłuchiwała. Rozległ się cichy gwizd. Odpowiedziała na ten sygnał i wkrótce nadbiegł Dominik.
Weszli do pokoju oboje. Zanim Józefina zapytała go o cokolwiek, wyrzekł:
— Stało się..
Milczała. Słychać było tylko jej ciężki oddech.
Dominik dodał:
— Nie cierpiała wcale.
— Nie cierpiała? — powtórzyła Józefina.
— Nie, spała.
— Napewno?
— O tak, a teraz śpi znacznie mocniej! Trafiłem ją prosto w serce. Trzykrotnie. Więcej nie miałem odwagi.... nie mogłem patrzeć na nią.... przestała oddychać... ręce jej były zimne...
— A jeżeli ten czyn już odkryto?
— Niemożliwe. Do pokoju jej wejdą dopiero z rana, a wtedy... zobaczymy.
Nie odważyli się spojrzeć sobie w oczy. Dominik wyciągnął rękę. Józefina odliczyła dziesięć banknotów i podała mu.
— Dziękuję rzekł krótko. — Na podobny czyn nie odważyłbym się jednak po raz drugi. A teraz co mam robić?
— Uciekaj, jeżeli się pośpieszysz to dosięgniesz swoich towarzyszy zanim wsiądą do barki.
— Czy udało się pani pochwycić Raula?
— Tak.
— Tem lepiej. Od czternastu dni przejmował mnie strachem.
Był taki ostrożny, nieufny. Ale, jeszcze jedno słowo... jak z klejnotami?
— Mamy je.
— Nie grozi im żadne niebezpieczeństwo?
— Nie, leżą złożone w Safe jednego z banków w Londynie.
— Czy dużo ich jest?
— Pełen kufer.
— Do djabła. To na moją część wypadnie chyba więcej jak sto tysięcy franków, co?
— Więcej, ale śpiesz się... a może zechcesz zaczekać na mnie?
— Nie, nie — odparł żywo — rad jestem, że będę mógł się oddalić... ale pani?
— Przejrzę jeszcze czy nie pozostały tu jakie niebezpieczne dla nas dokumenty i wkrótce podążę za wami.
Poszukiwania nie dały jednak żadnych rezultatów. Przejrzała jeszcze kieszenie w ubraniu, pozostawionym na krześle. Szczególniej zainteresował ją portfel. Zawierał on pieniądze, karty wizytowe i fotografję; podobiznę Klaryssy d’Etigues.
Przyglądała jej się długi czas. Wzrok jej nabierał stalowych ciemnych błysków, oparła się o pobliski kominek i krytycznym wzrokiem objęła swoją postać w wiszącym obok zwierciadle, poczem znów pogrążyła się w marzeniach. Rozległ się dźwięk zegara. Kwandrans na dwunastą. Nie poruszyła się jednak. Możnaby przypuścić że spała z otwartemi, nieruchomemi oczyma.
Powoli, powoli wzrok jej zaczynał nabierać życia, wyrazu. Zdawała się czemuś przypatrywać. Spostrzegła w końcu obraz którego widok zdawał się wprost trudny do zrozumienia. Czyżby halucynacja? Oto ciężka zasłona przy łóżku Raula, a przy wejściu do alkowy poruszyła się nagle jak gdyby dotknięta ręką ludzką.
Ręka ta wyłoniła się powoli z ciemności, za nią ramię i głowa...
Józefina przerażona krzyknęła:
— Raul... Raul...
Zjawa odsunęła zupełnie zasłonę, przeszła obok łóżka i skierowała się ku niej. Chciała uciekać, ale w tej samej chwili poczuła dłoń na swem ramieniu i wesoły głos zabrzmiał jej nad uchem:
— Pozwól, że ci dam dobrą radę kochana Józefino. Poproś księcia Lavorneff o małą przejażdżkę na morze w celu wypoczynku i uspokojenia wzburzonych nerwów. Ty mnie masz za widmo? Czyżbym był ci tak obcy w nocnej koszuli i bieliźnie.
Podczas kiedy się Raul ubierał i wiązał krawatkę Józefina powtarzała ciągle:
— To ty jesteś!... to ty!...
— Tak, tak; we własnej osobie.
Usiadł obok niej i rozpoczął:
— Przedewszystkiem, kochana przyjaciółko, nie gniewaj się na księcia Lavorneff i nie myśl, że on mi po raz drugi dopomógł do ucieczki. Nie, nie, twoi przyjaciele zapakowali i wynieśli stąd wielką lalę, podczas kiedy ja stałem ukryty w niszy i nie ruszałem się odkąd ty jesteś w tym pokoju.
Józefina ciągle jeszcze nie mogła się opanować.
— Tam, do djabła, zdaje mi się, że ci to nie dogadza? Czy nie napijesz się likieru? Zresztą, przyznam ci się Jozynko, że najzupełniej rozumiem twoje zwątpienie i rozczarowanie i nie chciałbym być na twojem miejscu. Zupełnie opuszczona przez przyjaciół i przed upływem godziny bez żadnej pomocy. Naprzeciwko zaś, w zamkniętym pokoju, prześladowany Raul. Tak, w samej rzeczy, sytuacja nie wesoła. Biedna Józefino... co za szczególny pech!
Schylił się i podniósł fotografję Klaryssy.
— Śliczne stworzenie, ta moja narzeczona, nieprawdaż?
Z prawdziwą przyjemnością patrzyłem, jak ją podziwiałaś niedawno. Wiesz zapewne, że w najbliższych dniach mamy się pobrać.
Cagliostro mruknęła:
— Ona nie żyje.
— Ach prawda — odrzekł — słyszałem już o tem od owego młodzieńca, który był tu niedawno. Zasztyletował ją w łóżku podczas snu.
— Tak, trzema pchnięciami, prosto w serce.
— No, jednego byłoby dość — zauważył Raul.
Józefina powtarzała powoli, mówiąc raczej do siebie:
— Nie żyje, nie żyje...
— Cóż chcesz? To dzieje się codziennie. Codziennie się ktoś rodzi i umiera. Takie drobnostki nie mogą jednak pokrzyżować mi moich planów. Zaślubię ją żywą lub umarłą! Ale wracając do ciebie to ty masz szczęście wychodzić ze wszystkich przygód obronną ręką.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Cagliostro, którą szyderstwa Raula zaczęły niepokoić.
— Baron chciał cię raz utopić. Po raz drugi wyleciałaś w powietrze ze swoim statkiem: pomimo to jesteś tu obecną dlaczegóż ja nie mógłbym wobec tego zaślubić Klaryssy — nawet jeżeli otrzymała cios sztyletem w serce.
Józefina spojrzała nań uważniej.
— Czyżby Dominik miał mnie w błąd wprowadzić, ale dlaczego?
— Żeby otrzymać dziesięć tysięcy franków, które mu obiecałaś.
— Dominik niezdolny jest do zdrady. Nie uczyniłby tego nawet za sto tysięcy franków. Oprócz tego nie uciekł by odemnie. Zobaczę go wraz i innymi.
— Czy jesteś pewną że on cię oczekuje, Józefino?
Zadrżała. Miała wrażenie że jakieś fatalne kręgi przeznaczenia zacieśniają się w okół niej.
Raul podniósł głowę.
— Jesteś dosyć naiwną, przypuszczając że ja uwierzę w nieszczęśliwy wypadek eksplozji na twym statku i w twoją śmierć. Ręce twoje ociekają krwią i policja poszukuje cię. Był to więc najprostszy sposób zniknięcia z tego świata i powrotu doń pod innem nazwiskiem aby dalej mordować i rabować. Kiedy przeczytałem o twojej katastrofie, nie dałem się zwieść, ale przyszedłem tutaj.
Rozumowałem słusznie że musisz tutaj przyjść. Chcąc zaś przyjść musi mieć zapewnioną pomoc na miejscu. Byłem więc na straży i przyglądałem się czy nie zobaczę znajomej twarzy w pobliżu.
Natychmiast poznałem Dominika, którego widziałem jako woźnicę u ciebie przed domem Brygidy Rousselin, o czem nawet nie wiedziałaś. Dominik jest wiernym sługą ale obawa przed żandarmami i odpowiednia porcja kijów skłoniły go do przejścia na moją służbę.
Posyłał ci fałszywe doniesienia i zgotował ci zgubę. Nagrodziłaś go wspaniałomyślnie dziesięcioma banknotami, które może zużyć w spokoju, ponieważ znajduje się w zamku i pod moją opieką.
Taki jest stan rzeczy, moja dobra Józefino. Chętnie bym ci oszczędził tej małej komedji i z przyjemnością przyjął u siebie aby ci dłoń uścisnąć. Byłem jednak ciekaw w jaki sposób zechcesz przeprowadzić swój plan i jak przyjmiesz wiadomość o rzekomem morderstwie Klaryssy.
Józefina drgnęła. Raul nie żartował więcej. Pochylił się nad nią i rzekł:
— Wiadomość ta poruszyła cię zaledwie cokolwiek. Uwierzyłaś że dziecko nie żyje, a reszta okoliczności była ci obojętną. omyśl... ma się dwadzieścia lat — jest się młodą i piękną i całe życie przed sobą — nagle przychodzisz i niszczysz to wszystko jakgdyby szło o zgniecenie orzechu. Nie śmiejesz się ale i nie płaczesz. Wprost nie myślisz o tem. Pamiętam że Beaumagnan nazwał cię kiedyś piekielnicą co mnie niewymownie oburzyło.
Teraz muszę przyznać że miał on trochę racji. Masz w sobie coś piekielnego, coś o czem nie mogę pomyśleć bez wstrętu. Czy ty się czasami nie lękasz samej siebie, Józefino Balsamo?
Józefina ukryła twarz w dłoniach.
Nielitościwe słowa prawdy nie wywołały wybuchu wściekłości jak Raul przypuszczał. Czuł on że Józefina przeżywa chwile w której się widzi duszę swoją do dna samego i że przeraża ją ta straszna otchłań. Nie był on tem specjalnie zaskoczony. Wszystkie zdarzenia ostatnich chwil wypadły tak przeciwnie jej oczekiwaniom i wyrachowaniu; nieoczekiwane zjawienie się Raula, obecność jego i bezwzględne słowa tak ją przybiły że otrząsnąć się z nich nie mogła.
Raul ciągnął dalej:
— Nieprawdaż, Jozyno że czasami lękasz się samej siebie?
Była tak pełna zwątpienia i rozpaczy, że wbrew jej woli zerwały się z ust słowa:
— Tak.... tak chwilami... ale nie mów o tem... zamilcz! zamilcz!
— Ależ przeciwnie — rzekł Raul. Musisz sobie jasno zdać z tego sprawę. Jeżeli czujesz wstręt do pewnych czynów, dlaczego popełniasz je?
— Nie mogę inaczej....
— Czy nie próbujesz zwalczyć tego w sobie?
Staram się, walczę, ale jestem zawsze pokonana. Nauczono mnie zła... i czynię zło, jak inni dobro czynią jak powietrza tak mi go trzeba.
— Któż cię tego uczył.
Usłyszał szeptem wymienione słowa:
— Moja matka.
— Twoja matka? Szpieg? Ta która owa historię o Cagliostro ogłosiła?
— Tak... ale nie czyń jej zarzutów! Kochała mnie tak bardzo — ale nie powodziło się jej... była biedną i stała się nędzną; dlatego tak gorąco pragnęła mego szczęścia w życiu... i bogactwa dla mnie.
— Ależ ty byłaś piękną. Dla kobiety piękność jest jej największym bogactwem.
— Moja matka również była piękna, Raulu, ale to jej nie przyniosło szczęścia.
— Czy jesteś do niej podobną?
— Aż do złudzenia. I to było moją zgubą, koniecznie pragnęła abym urzeczywistniła jej wielkie plany.... dziedzictwo Cagliostro....
— Czy posiadała ona jakie dokumenty?
— Świstek papieru... kartkę z czterema zagadkami, którą jedna z jej przyjaciółek, znalazła w starej książce... zdaje się że kartka ta rzeczywiście była oryginałem Cagliostro... To ją upoiło oszołomiło... jak również i powodzenie jakie zaznała u księżny Eugenji. W następstwie musiałam ja dalej pracować w tym kierunku. Już od dziecka przygotowywała mnie do tego i tę jedną myśl wbijała w mozg popi ostu. To był mój los... Byłam córką Cagliostro... i musiałam kontynuować jej życie. Zycie awanturnicy...
Na łożu śmierci, w testamencie, pozostawiła mi dwa słowa:
— Pomścij mnie!
Raul zamyślił się i wreszcie zapytał:
— Rozumiem teraz przestępstwa... ale potrzeba morderstwa?
Nie mógł zrozumieć jej odpowiedzi i ciągnął dalej:
— Ale wychowała cię nie tylko matka. Kto był twoim ojcem? Przypuszczał, że usłyszy imię Leonarda. Ale czyby zechciała powiedzieć że Leonard jest jej ojcem lub że jest to ten sam człowiek który w raz z żoną wygnany był z Francji za uprawianie szpiegostwa.
Raul nie mógł się nic więcej dowiedzieć. Nie pytał więc o nic więcej. Józefina płakała rzewnemi łzami, „djabelski twór“ był w tej chwili tylko biedną, złamaną kobietą dla której poczuł litość i współczucie.
— Nie odpychaj mnie od siebie — prosiła.
— Ty jeden tylko możesz mnie ustrzedz od złego.
Masz w sobie tyle tężyzny, zdrowia i siły...
— Ach miłość.... tak tylko miłość ocalić mnie może i ja cię tak pokochałam... Jeżeli mnie odtrącisz....
Raul otrząsnął się z wszelkich sentymentalnych uczuć.
Znał ją. Wiedział że to nagłe uniesienie szybko przeminie.
— Daj pokój, Jozyno, — powiedział — w samej rzeczy od pierwszego dnia byliśmy zaciekłymi przeciwnikami. Jeden o drugim myślał tylko jak go zgubić. Przedewszystkiem ty.
Byłem dla ciebie intruzem, obcym. W umyśle twoim obok mego obrazu, stał obraz śmierci.
Poruszyła się niespokojnie, ale rzekła twardo i wrogo:
— Aż do dzisiaj, nie.
— Ale teraz, nieprawdaż? Jedna się tylko rzecz zmieniła, Jozyno! Oto nic sobie z ciebie nie robię za nic mam twoje prośby i groźby. Stoimy teraz naprzeciw siebie i nie masz więcej władzy nademną. Klaryssa żyje, ja jestem wolny. Jesteś pobitą na całym froncie.
Zejdź mi teraz z drogi, pogardzam tobą.
Szyderstwo; pogarda bijąca ze słów Raula smagały ją po twarzy jak razy bicza. Zbladła jak płótno, oblicze jej wykrzywił dziwny grymas.
— Zemszczę ja się jeszcze!
— Niemożliwe — zaśmiał się Raul, — już ci przyciąłem pazurki.
Obawiasz mnie się. Jestem z tego dumny że ci zaszczepić mogłem taki strach przedemną.
— Na nic zważać nie będę...
— Nie możesz mi już zaszkodzić. Znam dobrze twoje sposoby działania.
— Mam jeszcze inne środki.
— Jakie?
— Niezmierne bogactwa, jakie udało mi się zdobyć...
— Komuż to zawdzięczasz je? Zdaje mi się, że to ja przyczyniłem się do tego niemało?
— Możliwe. Ja je jednak posiadam, zdobyłam, podczas kiedy ciebie stać było tylko na słowa. Wołasz „zwycięstwo41 ponieważ Klaryssa żyje, a ty jesteś wolny, ale życie Klaryssy i twoja wolność to drobnostka w porównaniu do olbrzymiego celu jaki osiągnęłam. Prawdziwa walka była to sprawą zdobycia tysięcy, tysięcy klejnotów. Ja tę bitwę wygrałam. Skarb posiadam ja.
— Kto wie! — zażartował Raul.
— Upewniam cię. Sam a pakowałam klejnoty do kufra, który starannie opakowany i opieczętowany przewiozłam na swój statek i obecnie znajduje on się w safe jednego z banków w Londynie nienaruszony.
— Naturalnie, naturalnie — potwierdził Raul z całym spokojem.
— Sznur jest zupełnie nowy, mocny i czysty... jest pięć pieczęci z fioletowego laku z inicjałami J. B., Józefa Balsamo, kufer z plecionki wierzbowej, posiada rzemienie i rączki ze skóry, zwykły kufer nie zwracający niczyjej uwagi...
Cagliostro spojrzała nań z szeroko rozwartemi oczami.
— Skąd wiesz to wszystko?
— Spędziłem z nim kilka godzin... zaśmiał się Raul.
— Łżesz! Nie odstępowałam od kufra ani na chwilę.
— Jednak umieściłaś go w kajucie...
— Tak, ale umieściłam go za żelaznymi drzwiami przed którym i stała warta, póki nie podnieśliśmy kotwicy.
— Wiem o tem.
— Wiesz?
— Tak, ponieważ znajdowałem się wewnątrz tej właśnie kajuty!
Raul musiał raz jeszcze powtórzyć te straszne dla Józefiny słowa, zdawała się jednak ich nie rozumieć, w obec czego ciągnął dalej:
— Kiedy znalazłem się w Mesnil-sous-Jumiéges przed rozbitą skałą, pomyślałem, że szukając cię mogę się spóźnić. Należało więc oczekiwać na ciebie w miejscu do którego sam a przyjść musisz. Rozumowałem dalej, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zechcesz opuścić Francję, a najwygodniejszą drogą do tego to twój własny statek.
Około południa byłem już w Le Havre. O godzinie trzeciej marynarze twoi wyszli na kawę. Wśliznąłem się przez burtę i ukryłem w kajucie do której o godzinie szóstej wstawiłaś kufer powierzając go mojej opiece.
— Łżesz, łżesz — jęknęła Cagliostro.
— O godzinie dziesiątej wrócił na pokład Leonard. Przyniósł on dzienniki donoszące o samobójstwie Beaumagnan‘a. O jedenastej podniesiono kotwicę. O północy na pełnem morzu oczekiwał okręt na który przeniesiono co cenniejsze rzeczy, oczywiście przedewszystkiem kufer, poczem twój statek wysadzono w powietrze.
Muszę ci się przyznać, że przeżyłem okropne chwile. Pozostałem sam jeden na statku. Na szczęście w porę odgadłem twój piekielny plan.
Nie było do stracenia ani chwili. Już miałem rzucić się w morze kiedy spostrzegłem małą łódź na tyłach statku. Byłem uratowany. W dziesięć minut później z całym spokojem przypatrywałem się jak wystrzeliły pierwsze płomienie, a wkrótce donośny, mimo kilkusetmetrowego oddalenia, huk w strząsnął powietrzem.
Następnej nocy dobiłem do brzegu i tego samego unia przybyłem tutaj oczekując twej łaskawej wizyty, kochana Józefino.
Cagliostro słuchała uważnie nie przerywając mu ani słowem. Zdawała się już zupełnie spokojną. Myślała w tej chwili tylko o kufrze i zawartym w nim skarbie.
Obawiała się jednak zapytać wprost.
— O nic nie pytasz mnie? — wyrwał ją z zadumy Raul.
— O cóż mam pytać? Sam powiedziałeś, że kufer w raz z innemi cenniejszemi rzeczami został przeniesiony na pokład drugiego statku.
— Nie sprawdzałaś przypadkiem czy zawartość została nienaruszona?
— Nie, dlaczego miałam go otwierać. Sznury i pieczęcie były w zupełnym porządku.
— Czy nie zauważyłaś przypadkiem otworu w plecionce i wązkiej szczeliny?
— Szczeliny?
— Tak, więc mogłaś przypuszczać, że będąc dwie godziny przy kufrze, pozostanę bezczynny! Tak głupi nie jestem.
Powoli, powoli, droga przyjaciółko, cierpliwością i dużym trudem udało mi się cały kufer opróżnić. W ten sposób, jeżeli otworzysz teraz swój skarbiec znajdziesz w nim konserwy i inne artykuły spożywcze, któremi musiałem go zapełnić, aby zyskał odpowiedni ciężar.
Cagliostro próbowała mu przeczyć:
— To nieprawda, to niemożliwe...
W odpowiedzi Raul podszedł do szafy wziął kasetkę drewnianą z której wysypał na ręce kilka tuzinów djamentów, rubinów, szafirów, błyszczących wszystkiemi kolorami tęczy.
— To nie wszystko — rzekł. — Nie mogłem zabrać ze sobą całej zawartości i większą część skarbów spoczywa obecnie na dnie morza. Co sądzisz o tem Jozyno... Dlaczego nic nie odpowiadasz. Nie masz zamiaru chyba zemdleć tutaj. Ach te kobiety!
Józefina Balsamo uczyniła ruch jakgdyby chciała się nań rzucić. Członki jednak odmówiły jej posłuszeństwa i z jękiem zwaliła się na łóżko.
Raul się nawet nie poruszył. Spokojnie oczekiwał końca ataku i nie mógł się powstrzymać od dalszych szyderstw:
— Cios wymierzony doskonale, musisz przyznać mi to. Opuścisz teraz zamek w przekonaniu, że nic ze mną nie wskórasz i że lepiej jest pozostawić mnie w spokoju. Potrafię być szczęśliwym i bez ciebie ciesząc się Klaryssą i dziatkami w przyszłości...
Dalsze słowa jego przerwał huk wystrzału.
Cagliostro błyskawicznie wyciągnęła rewolwer i mierząc w niego wypaliła. Raul jednak przygotowany był na wszystko i w porę skręcił jej dłoń. Kula ugodziła Józefinę w pierś. Runęła z powrotem na łóżko.
Raul opanował się szybko. Józefina żyła. Rana okazała się dość powierzchowną. Obandażował ją.
Teraz dopiero poczuł jak go zmęczyła walka z tą kobietą. I on tę kobietę kochał niegdyś. Jakie straszne rozczarowanie.
Musi ją stracić z oczu nazawsze i nie myśleć o niej więcej.
Otworzył okno i gwizdnął. Od strony morza słychać było kroki zbliżających się ludzi. Leonard odkrył podstęp i spieszył swojej pani z pomocą.
Bez słowa, bez jednego spojrzenia, nie zważając na wyciągające się ku niemu dłonie Józefiny opuścił Raul pokój.
Następnego dnia kazał się zameldować Klaryssie d‘Etigues.
Wiedziała ona o jego obecności; pracy i opiece jaką roztaczał nad całym domem.
— Klarysso przyszedłem prosić cię o przebaczenie.
— Nie mam ci nic do wybaczenia — odpowiedziało dziewczę.
— Jednak sprawiłem ci tyle bólu... Sam również męczyłem się niemało. Proszę cię więc nietylko o miłość, ale i o wiarę we mnie i opiekę. Potrzebna mi jesteś, abym mógł zapomnieć przeszłość, wiarę w ludzi odzyskać i w sobie złe skłonności zwalczyć.
Czy chcesz być moją żoną, Klarysso?
Z calem zaufaniem podała mu obie dłonie...

Koniec.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.