W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
U „Ojca pięciuset“.

Dwaj podróżni zupełnie sami na rozległej pustyni!
Promienie słońca tak palą, że człowiek czuje się jakby w połowie upieczonym i, aby nie oślepnąć, trzeba nasunąć głęboko na oczy kaptur haika. Mówić niema o czem, bo brakuje ku temu tematu, a pozatem język zasycha w ustach i, gdyby nawet było o czem mówić, toby się nie chciało.
Wokoło, jak okiem sięgnąć, morze piasku. Wielbłądy kroczą miarowo, automatycznie, jak nakręcone maszyny. Nie posiadają one wcale temperamentu szlachetnego konia, który na każdym kroku okazuje swemu panu, że cieszy się z nim razem lub smuci. Człowiek niejako zlewa się w jedną istotę z rumakiem, ale z wielbłądem nigdy, choćby to był najszlachetniejszy hedżin. Pozna to każdy, kto odbywał podróż na jednem i drugiem zwierzęciu.
Podróżny obejmuje konia nogami i jest, żeby tak rzec, wcieleniem podania o centaurach. To bezpośrednie zetknięcie się człowieka z koniem wystarcza, że nerwy jego mają pewien związek z nerwami zwierzęcia i to ostatnie odczuwa zamiary jeźdźca prędzej, niż on to ruchem zewnętrznym daje do poznania. Koń przywiązuje się do człowieka, czuje z nim i raduje się lub cierpi, odważa się na szalone nieraz przedsięwzięcia, pędzi z nim choćby w przepaść, a nawet z pełną tego świadomością leci w zapale w paszczę śmierci.
Inaczej rzecz się ma z wielbłądem. Człowiek siedzi w siodle na wysokim garbie i dotknie się skóry zwierzęcia chyba wówczas, gdy skrzyżuje nogi przez szyję, a więc niema tu wzajemnego oddziaływania na nerwy, i porozumiewania się z sobą za pomocą wyczucia. Jeżeli wielbłąd jest usposobienia łagodnego, to służy człowiekowi jak najbardziej oddany niewolnik albo raczej jak maszyna, nie okazując ani cienia własnej indywidualności. Natomiast jeżeli wielbłąd złośliwy, uparty, a takich jest najwięcej, to trzeba z nim ustawicznie walczyć, co wreszcie sprzykrzyć się musi i wywołuje u jeźdźca wyraźną niechęć do niego. Prawdziwe przywiązanie wielbłąda do swego pana należy do wyjątkowych rzadkości.
Podróż przez pustynię bez towarzystwa jest tedy o tyle przykrą i nudną, że czuje się pod sobą żywą istotę, a mimoto nie można się nią zająć. Koń rży, parska, strzyże uszyma, porusza ogonem, grzebie nogą i wreszcie rozmaitymi sposobami chodu wyraża swoje uczucia i niejako z jeźdźcem rozmawia i przed nim się zwierza — wielbłąd niesie na swoim garbie człowieka tygodniami całymi i nie stara się nawet poznać go ani wogóle nie zajmuje się nim wcale.
Czyż wobec tego jazda we dwóch tylko lub sam na sam przez nieprzejrzaną pustynię, nie jest prawdziwem udręczeniem? Z jakąż radością wita podróżny najmniejsze jakieś zdarzenie, jakiś przypadek, który wyprowadza go bodaj na chwilę z przykrego odrętwienia i monotonności!
Nasze obydwa wielbłądy nie należały co prawda do najgorszych. Widać, że tresowano je należycie. Skoro tylko siąść na nich, a biegną z miejsca, byle naprzód, a prędko, zawsze w jednakiem, miarowem tempie, bez żadnego zatrzymywania się, bez oporu, bez jakiegokolwiek objawu własnej woli lub chęci, a to tak strasznie nuży! Ostatecznie zdaje się człowiekowi, że stracił świadomość istnienia, że nie myśli już i nie posiada woli. Jednego tylko chyba jest się świadomym, a mianowicie, że pędzi po tej prostej, nieskończonej jak wieczność linii na morzu piasku.
Nagle obudził mnie z tego odrętwienia duchowego ostry krzyk. I Ben Nil równocześnie odsłonił twarz, spoglądając w górę z wielkiem zaciekawieniem.
— Szahin! — rzekł do mnie, wskazując rękąw górę, poczem pogrążył się nanowo w milczeniu.
Był to istotnie szahin czyli sokół. Krążył właśnie ponad naszemi głowami. Ben Nil nie był wcale zdziwionym pojawieniem się tego ptaka, ale co do mnie, odzyskałem natychmiast sprawność umysłową, zbudziłem się zupełnie.
— Uważaj!.... Ktoś się tu zbliża! — rzekłem do towarzysza.
Ben Nil wyciągnął się znowu na siodle i obejrzał się wokoło, a nie zauważywszy niczego, mruknął:
— Miałżebym już ślepnąć od tego słońca? Nie widzę nikogo, effendi!
— I ja również, ale że się wnet z kimś spotkamy, to pewne. Sokół porywa tylko żywą zdobycz, a padliny nie tknie nawet. Jeżeli więc znalazł się tu, na pełnej pustyni, gdzie niema żadnej żywej istoty, to widocznie leciał za śladem karawany.
— Eh, może zbłądził lub podróżuje.
— Sokół nie łatwo błądzi, a zresztą trzeba mu się bliżej przypatrzyć, bo z zachowania się jego można poznać, czy jest wędrowcem.
Ale domniemany podróżnik nie leciał w jednej linii, lecz krążył nad naszemi głowami, zajmując się nami bardzo żywo. Niebawem usłyszeliśmy po stronie zachodniej krzyk drugiego ptaka, który przyleciawszy, zrównał się z tamtym i krążył z nim razem.
Wstrzymaliśmy wielbłądy, ażeby lepiej przypatrzeć się ptakom.
— Wartoby w każdym razie dowiedzieć się, co będzie — zauważyłem.
Ba, ale czy możesz tutaj wiedzieć o czemś wcześniej, niż zobaczysz?
— Widziałem już właśnie sokoły, które odleciały prosto na zachód, patrz, zaczynają znowu krążyć i równocześnie posuwają się ku południowi. Wysnuwam stąd wniosek, że tam właśnie znajduje się karawana, która posuwa się tak powoli, że jestem prawie pewny, iż są tam ludzie, którzy maszerują pieszo.
— A skąd wiesz, że karawana posuwa się naprzód pomału?
Z zachowania się sokołów.
— Efendi, ty jesteś istotnie czarodziejem... Czy spotkamy się z tymi ludźmi?
— Owszem, jeżeli umyślnie nie zechcemy ich ominąć. Są niedaleko. Pieszo zajść do nich można za godzinę.
— Allah!... Wiesz o tem tak dokładnie? Przecie sokoły nie powiedziały ci tego wcale.
— A któżby, jeżeli nie one? Jeżeli się zna chyżość lotu sokoła i czas, to łatwo obliczyć z tych dwu liczb trzecią, to jest odległość.
— Moglibyśmy widzieć karawanę tak, żeby nas nie spostrzeżono?
— Może, spróbujemy.
Skierowaliśmy ku południowi, obierając sobie za cel krążące w powietrzu ptaki, na które patrzyłem przez dalekowidz, bacząc również, czy na horyzoncie nie widać ludzi. Chciałem bowiem na wszelki wypadek uniknąć niespodziewanego spotkania. Teren był równy jak stół i o kryjówce ani myśleć, ale wiedziałem, że najdalej pod wieczór dotrzemy do okolicy urozmaiconej. Powinniśmy byli mianowicie natknąć się na Nid en Nil, to jest: bardzo długie. łożysko rzeki, która wzbiera w porze deszczowej, a nawet i w porze suchej, jak mi opowiadano, można tam trafić na niewielki zapas stojącej wody i podobno nawet konie rzeczne znajdują tam schronisko. Aż do tej chwili nie przypuszcząłem, żeby te zwierzęta dotarły aż tak daleko na północ.
Po upływie kilkunastu minut zbliżyliśmy się do sokołów na taką odległość, że można już było zobaczyć ludzi na horyzoncie, jeśliby się tam znajdowali. Próbowałem tego gołem okiem, ale nie zobaczyłem nic, natomiast przez szkła spostrzegłem długi szereg zwierząt i ludzi. Potem dałem dalekowidz Ben Nilowi, który, przypatrując się przezeń dłuższą chwilę, ozwał się:
— Masz słuszność, effendi. To karawana i jabym był wcale o tem nie myślał, choćby nie dwa, ale kilkadziesiąt sokołów drogę mi zabiegło. Jeśli się nie pomyliłem, to karawana liczy dwudziestu jeźdźców i czterdziestu czterech ludzi pieszych. Coby to było? Przecie nikt, do licha, nie wędruje pieszo przez pustynię. A może to karawana niewolników?...
— Gdzieżby znowu... Skądby tu można ich dostać? Zresztą karawana niewolników tu, nad Białym Nilem, wędrująca z północy na południe, byłaby istotnie czemś niesłychanem, wszak handlarze transportują swe ofiary w kierunku zupełnie przeciwnym — z południa na północ.
— Coby to był za kraj w okolicy, skąd ludzie ci wędrują?
— Kraj Takalów, ale poczekaj! Na wspomnienie tego wyrazu, przychodzi mi na myśl, że Takalowie, jakkolwiek są muzułmanami, mają niecny zwyczaj sprzedawania swych dzieci.
— Allah! co za hańba, co za zbrodnia! Sprzedają własne dzieci za pieniądze?! Z pewnością są to murzyni.
— Szczep ten nie należy do całkiem czarnej rasy i nie można też o nim powiedzieć, jakoby stał na najniższym szczeblu rozwoju, ponadto nie można mu zarzucić braku zdolności. W czasie podboju Sudanu przez Egipt Takalowie stawiali opór najdłużej, są bowiem bardzo waleczni i nawet wsławili się w tych wojnach niemało. Kraj ich wyróżnia się z pomiędzy innych tem, że posiada obfite pokłady miedzi i że jego mieszkańcy znani są z niezwykłej gościnności dla obcych przybyszów. Mimoto nie należy ufać im zanadto, bo poza tym przymiotem posiadają wiele wad. Na czele szczepu stoi mek[1], który ma prawo sprzeda — wania w niewolę poddanych, jeśli okazali względem niego nieposłuszeństwo lub z jakiego innego powodu zasłużyli na jego niełaskę. Jeńcy wojenni ulegają temu samemu losowi, oczywiście, o ile, wedle prastarego zwyczaju, nie zostaną wymordowani.
— Ach, to tak! Bardzo więc możliwe, że ta karawana składa się właśnie z takich sprzedanych ludzi. Sądzisz, że spotkanie się z nimi mogłoby być dla nas niebezpieczne?
— Bynajmniej, nie jest bowiem pożądane starcie się ani z naszej ani z ich strony.
— Więc co? Pojedziemy tam?
— Nie! Jeżeli nie chcemy ich spłoszyć, to lepiej by było nie zbliżać się do nich wprost i umyślnie. Pojedziemy więc w kierunku Nid en Nil i rozłożymy się na nocleg. Oni tam nadciągną z pewnością, no i zetkniemy się z nimi niby od niechcenia, rozumiesz?
Skręciliśmy tedy ku południowi. Na szczęście uczucie nudy i monotonności pierzchło zupełnie, a natomiast byliśmy bardzo zaciekawieni i podnieceni myślami, co będzie dalej, czy spotkamy się z karawaną i jakie tego będą skutki. Jechaliśmy dość długo i nareszcie spostrzegliśmy na horyzoncie ciemną linię, niby daleki łańcuch górski, a że w tych okolicach gór żadnych niema, przypuszczaliśmy, iż to właśnie będzie las, wznoszący się nad brzegami odnogi rzecznej. Jakoż istotnie przypuszczenia te wkrótce się sprawdziły. Już pod wieczór przybyliśmy na miejsce, gdzie brzegi wznosiły się dziko i stromo do takiej wysokości, że niepodobna było dostać się na wielbłądach w dół i dlatego musieliśmy objeżdżać spory kawał drogi, zanim znaleźliśmy odpowiednie miejsce do przejścia.
Nid en Nil jest korytem a właściwie jarem, który w porze deszczowej w czasie tak zwanego charif wzbiera do olbrzymich rozmiarów. Obecnie łożysko, nad którem znaleźliśmy się, było prawie na wyschnięciu. Jechaliśmy dalej wzdłuż koryta może z kwadrans. Brzegi z obu stron opadały bardzo znacznie, a wkońcu obramywały maijeh albo raczej jezioro, którego woda była dość czysta i nie pokryta roślinnością. Jezioro to było tak szerokie, że niepodobna było dojrzeć drugiego brzegu, ten zaś, na którym znajdowaliśmy się, zarośnięty był gęsto wysokiemi drzewami. O przeprawieniu się na drugą stronę i mowy być nie mogło, dlatego jechaliśmy wciąż dalej i wnet spostrzegliśmy, że jezioro się zwęża i wreszcie tworzy wązką szyję, która łączy je z drugiem, szerszem jeszcze jeziorem. Woda w tej cieśninie stała spokojnie i nie była zapewne zbyt głęboka, bo wyrastały z niej liczne, gałęziste drzewa. Widocznie miejsce to wysycha w porze gorącej zupełnie.
W przypuszczeniu, że przejście wbród tę cieśninę nie będzie wcale trudne, postanowiłem tu właśnie rozłożyć się na spoczynek. Zsiedliśmy tedy i napoili wielbłądy, poczem przywiązaliśmy je do krzaków, by sobie obgryzały bujne, soczyste liście.
Ledwie uzbieraliśmy suchych gałęzi w celu rozniecenia ognia dla ochrony przed komarami, zobaczyliśmy zbliżającą się karawanę. Jadący poprzód mężczyźni, z pośród których jeden wyróżniał się wzrostem istnego Goliata, stanęli zdaleka i poczęli przypatrywać się nam ze zdziwieniem, poczem olbrzym przybliżył się do nas, obrzucił nas piorunującem spojrzeniem i, obejrzawszy następnie wokoło krzaki, czy niema tam kogo więcej, ozwał się, nie pozdrowiwszy nas wcale:
— Co wy tu robicie u Mahada ed Dill?
Wyrazy te oznaczają bród ocieniony. A zatem istotnie natrafiliśmy na miejsce, którędy można było przeprawić się na drugą stronę łożyska, pomyślałem i przypomniało mi się zarazem, że jeżeli na Wschodzie ktoś przy pierwszem spotkaniu nie spieszy się ze słowami pozdrowienia, to jest to znakiem nie bardzo pocieszającym. Człowiek ten wogóle nie wzbudzał swoim wyglądem zbytniego zaufania i dlatego odrzekłem krótko:
— Odpoczywamy, jak widzisz.
— Będziecie tu nocować?
— Zależy, czy nam się to podoba i czy nie zechce nam kto przeszkadzać.
— Jesteście sami?
— Widzisz to przecie sam.
— Zdaje mi się, że nie zbywa ci na uprzejmości...
— O, za pozwoleniem. Okazuję uprzejmość tylko wówczas, gdy ktoś i względem mnie jest uprzejmym. Odmówiłeś mi przecie pozdrowienia...
— Nie znam was. Kto wy jesteście, powiedz!
— Owszem, ale wówczas dopiero, gdy ty wyjawisz nam swoje nazwisko i zawód.
— Stoję wyżej od ciebie i dlatego powinieneś mi pierwszy ustąpić. Dowiedz się mianowicie, że należę do najwaleczniejszych wojowników króla Takalów. Imię moje Szedid.
— A ja jestem mudirem z Dżarabub, przypuszczam, że znana ci jest ta miejsowość...
W jaki sposób mi to przyszło na myśl, o tem nie miałem pojęcia ani wówczas ani dziś nawet jeszcze. Miejscowość owa jest znana stąd, że założono tam najsłynniejszy w nowszych czasach zakon mahometański, ale żadnego mudira tam niema i nigdy nie było. Przywłaszczyłem sobie ten tytuł ot tak sobie, aby zaimponować Takalowi. Kto i co zacz jestem, zbyteczne było z łatwo zrozumiałych powodów wyjawiać to przed nim. Kłamstwo w podobnych wypadkach bynajmniej za zbrodnię poczytywane być nie powinno, przeciwnie szczerość mogła mnie i towarzysza narazić na niebezpieczeństwo, może nawet utratę życia.
— Nie słyszałem wcale o tej miejscowości, — odrzekł olbrzym pogardliwie — a twoje całe mudirostwo stoczyły zapewne termity.
— Synem ciemnoty jesteś... Czy i o sidim Senussów również nie słyszałeś nigdy?
— Allah niech cię na wylot przewierci, skoro śmiesz pobożnego wiernego obrażać podobnemi pytaniami. Wszystko, co tylko żyje i rusza się na ziemi, wie, że sidi Senussów jest największym prorokiem, który głosi słowo islamu. Znasz miejscowości Siwah i Farafrah?
— Rozumie się.
— One błyszczą na kuli ziemskiej jak dwie gwiazdy olbrzymie, ponieważ znajdują się tam wszechnice, w których kształcą się uczniowie sidiego Senussów.
— To wiesz, a nieznane ci jest Dżarabub, które sidi Senussów, a w Siwah i Farafrah znajdują się tylko jego szkoły. Wszystkie trzy miejscowości jednak leżą w obrębie mej władzy i stąd rozchodzą się promienie islamu na wszystkie strony Świata, przed którymi cienie wszystkich herezyi ustąpić muszą. Mój dom jest zarazem domem sidiego i ma tylko jedne drzwi wchodowe, żyjemy więc obaj pod jednym dachem i z jednego worka pijemy wodę. Powiedz więc teraz, kto starszy: ty, czy ja? Biada temu, kto odmawia mi pozdrowienia! Stanie się z nim to, co z owym bluźniercą, o którym mówi sto czwarta sura: „Będzie wrzucony do hutamy[2]. El hutama jest ogniem, który zapalił Allah na „potępienie zbrodniarzy“. No teraz, Szedidzie, nadymaj się dalej, mimo że jesteś najzwyklejszym w świecie śmiertelnikiem!
Wtem przekonany olbrzym zsiadł z wielbłąda, ukłonił się głęboko i rzekł:
— O pozwól, mudirze, by słońce przebaczenia twego weszło nade mną. Nie przypuszczałem wprost, ażebyś miał być przyjacielem i towarzyszem świętego sidiego. Wasz zakon obejmie cały świat, a przed potęgą waszą ugiąć się muszą wszyscy ludzie, którzy żyją i żyć jeszcze będą. Jak mam nazywać młodzieńca u twego boku?
— Liczba jego lat nie wynosi wiele, ale przymioty jego ducha uczyniły jaz sławnym. Kształcił się na uniwersytecie we Farafrah i obecnie wybrał się wraz ze mną w te okolice celem szerzenia haseł nowego zakonu. Tytuł jego: chatib, i tak też młodzieńca nazywać możesz.
Szkoda, że na jego miejscu nie znalazł się słynny fanfaron Selim, ten z pewnością byłby natychmiast zaczął porywające kazanie, które przedewszystkiem byłoby pełne samochwalstwa. Ben Nil jednak odrzekł jak najbardziej skromnie:
— Obszedłeś się z nami niegrzecznie dlatego, że niewiadomem ci było, co zacz jesteśmy, Przebaczamy ci więc chętnie.
To potwierdzenie mego kłamstwa przez mahometanina świadczyło wymownie, do jakiego stopnia był mi oddany. Takal znajdował się widocznie w przykrym kłopocie. Zmiarkowałem po nim, że radby chętnie rozłożyć się obozem koło nas, ale z uszanowania, które nam winien, nie śmiał odważyć się na to. Zwrócił się więc ku swojej karawanie, która niedaleko zatrzymała się na chwilę, i rzekł:
— Będziemy tu nocować, ale nie w tem miejscu, lecz trochę dalej, gdyż nie wolno nam być tak blizko świętych mężów, którzy się tu znajdują.
— Wobec Allaha wszyscy ludzie są sobie równi i dlatego pozwalam wam zająć miejsce koło nas — rzekłem.
— Dziękuję ci, mudirze, i zapewniam, że moi ludzie z wielką nabożnością słuchać będą waszych kazań.
— Nie myśl, że my zaraz będziemy prawić kazania. Wszak na wszystko powinien być stosowny czas i miejsce, a usta mogą głosić święte słowa tylko wtedy, jeżeli duch jest natchniony.
Rozumie się, że wcale nie było mi na rękę spełnianie tu obowiązku muzułmańskiego misyonarza. Chciałem tylko imponować przybyszom, nic więcej, a że mi się to znakomicie udało, świadczyło zachowanie się dowódcy karawany najlepiej. Mimoto człowiek ów budził we mnie uczucie do pewnego stopnia odrażające i to bynajmniej nie zewnętrznym wyglądem, lecz: usposobieniem. Rysy jego były regularne, głos dźwięczny, ale w oczach czaiły się bardzo wiele mówiące błyski.
Na dany znak ludzie przybliżyli się do nas. Było ich tyle, ile naliczyliśmy poprzednio przez dalekowidz, a ponadto poznaliśmy dopiero teraz, że byli tu i mężczyźni i kobiety, które stanowiły połowę gromady pieszych. Zauważyliśmy również, że wszyscy ci ludzie, transportowani pieszo, mieli powiązane ręce i przytwierdzone do jednej wspólnej liny. A zatem — niewolnicy!
Jeźdźcy pędzili ich przed sobą bez zbytnich ceremonii, ot, jak stado owiec lub bydła. Szedid rozkazał im, aby się nam ze czcią pokłonili, co też nastąpiło bezzwłocznie. Jeźdźcy następnie napoili wielbłądy, a potem dopiero zapędzili do wody gromadę niewolników, którzy po zaspokojeniu pragnienia zostali przypędzeni blizko nas i tu się pokładli na ziemi. Widoczne było u nich, że poddali się swemu losowi z pełną rezygnacyą.
Uderzyło mnie przedewszystkiem to, że między jeńcami a tymi, którzy ich pędzili, nie było żadnej różnicy w rysach, zapewne należeli do jednego i tego samego szczepu. Barwa twarzy nie była czarna, lecz czarno brunatna, brody mieli słabo rozwinięte, włosy twarde a nie kręcone. Przewodnik wydał poszczególne rozkazy kilku ze swoich ludzi co do strzeżenia jeńców, a do reszty z nich ozwał się:
— Otwórzcie swoje oczy, zobaczcie tych oto dwu mężów, których modły mogą otworzyć wam niebiosa. Tu siedzi sławny i święty mudir z Dżarabub, który ma większą władzę niż sam senussi, a z sidim Senussów pod jednym dachem mieszka. Obok niego widzicie pobożnego młodzieńca, któremu mimo młodego wieku jest łaska głoszenia świętego słowa koranu. Pokłońcie się im i nie znieważcie ich przypadkiem jakiem niebacznem słowem!
Ostatnie te słowa powinny były być zrozumiane zupełnie inaczej, a mianowicie: „Bądźcie rozsądni i ostrożni; przez niebaczną rozmowę nie zdradźcie się, że należymy do gatunku podłych ludzi.“ Wszyscy, skrzyżowawszy ramiona na piersiach, ukłonili się przed nami aż niemal do ziemi, przysunęli się potem tak, ażeby nam nie przeszkadzać, a jednak by mogli słyszeć naszą rozmowę, i poczęli dobywać z woreczków zapasy żywności. Jeńcy nie otrzymali nic i dlatego zagadnąłem Szedida:
— Sądzisz, że tamci nie są głodni?
— Co mnie to może obchodzić? — odrzekł — Dostają raz na dzień jeść i pić. Jeżeli są teraz głodni, to — niech śpią. Przecie to rekwik, a zresztą dostali dziś więcej, niż się im należało, bo napili się tu dowoli.
— No tak, napili się wody z jeziora, podczas gdy wy używacie z worów skórzanych.
— Dla niewolników woda jest wodą i, jeżeli im nie smakuje, to ja na to wcale nie poradzę.
— Czy to niewolnicy? Gdzie ich kupiłeś?
— Gdzie kupiłem? O, mudirze przezacny! Zadziwiasz mnie swą naiwnością. Wy, święci, znacie wszystkie siedm pierzei nieba, ale na ziemi jesteście jak ślepi. Takale nie kupują rekwiku, lecz zabierają go sobie sami.
— Rozumiem... A... a... czy ci niewolnicy pochodzą z tego samego szczepu, co ty?
— Zgadłeś.
— Cóż zawinili, że...
— Właściwie... oni nie zawinili nic, ale mek potrzebuje pieniędzy, więc sprzedaje ich dlatego.
— Jak to? Waszemu mekowi wolno sprzedawać swoich poddanych?
— Rozumie się. Ktokolwiek tylko jest dla niego niewygodny, zaraz bywa sprzedany. Wolno też rodzicom sprzedawać dzieci swoje, mężowi żonę, a panom zaś tych, którzy podlegają ich rozkazom.
— A cobyś na to powiedział, gdyby tak naprzykład zachciało się mekowi sprzedać także ciebie?...
— Ha! Musiałbym się poddać losowi, — a pocichu prawie na ucho szepnął mi: — No, już jabym znalazł na to radę i nie dałbym się za nic w świecie wziąć pod nogi...
„Zwierzenie to uczynił przede mną z tej racyi, że, uważał mnie za świątobliwego i nie obawiał się mnie wcale. Widocznie nie robił sobie nic z wysoko postawionej osoby w hierarchii duchownej, bądź też nie było dla niego wogóle żadnej świętości. Ostatnią tę okoliczność potwierdzała odpowiedź na moje zapytanie:
— Czy i ty sprzedałeś kiedy rekwik?
— Wiele razy. Nawet tu wśród tych niewolników jest moja własna żona i dwie córki.
— Dlaczego je sprzedajesz?
— Bo znalazłem sobie inną żonę, a co do córek, to korzystniej jest przecie sprzedać je za gotówkę, niż żywić je niepotrzebnie.
Wypowiedział to z tak zupełną zarozumiałością i w takim tonie, jakby chciał przez to dać wyraz nie tylko własnym, osobistym zapatrywaniom, lecz objawić zdanie całej ludzkości wogóle.
— Czy poddały się dobrowolnie? — dowiadywałem się dalej.
— A cóżby im pomógł opór? Płakały, lamentowały, ale co znaczą łzy kobiety? Bo, jako uczony we wierze, przyznasz, że kobieta nie posiada duszy i nie może się dostać do nieba.
— Dokąd prowadzisz tych niewolników?
— Do Faszody. Mam tam stałego odbiorcę.
Już, już byłby mi dał inną, może nawet prawdziwą odpowiedź, ale się zawahał. Widocznie nie ufał mi w zupełności.
— Bywasz często w Faszodzie?
— Co sześć miesięcy ciągnę tam z żywym towarem na sprzedaż. A dokąd wiedzie twoja droga?
— Przedewszystkiem do Makhadat el Kelb, gdzie przeprawię się przez Biały Nil w celu wyszukania szczepu Fungi i rozpoczęcia tam misyi.
— Wstąpisz i do Faszody?
— Obecnie nie, lecz może później.
W tej chwili słońce dotknęło pozornie horyzontu, nadszedł więc czas modlitwy, zwanej mogreb. Ludzie, którzy siedzieli dotąd, nawet tamci powiązani razem podnieśli się na klęczki i zwrócili Oczy na mnie, albowiem wedle zwyczaju powinien przewodniczyć modlitwie najgodniejszy z obecnych, a drudzy tylko mają powtarzać refreny w pewnych miejscach, Chwila ta była dla mnie wielce kłopotliwa. Modliłem się wprawdzie dość często z muzułmanami, ale oczywiście nie głośno i nie do Allaha i proroka. Tu jednak były przepisane liczne i rozmaite fatha, wiersze z koranu, pozdrowienia dla Mahometa i archanioła, że byłbym się w tem najpewniej zgubił i skompromitował. I oto zacny Ben Nil odgadł odrazu mój kłopot i ozwał się pokornie proszącym tonem:
— Przepraszam cię, mudirze... Ty odmawiasz stale trzy razy dziennie modlitwy sam, a obie wieczorne należą się mnie. Czy i dziś pozwolisz mi je odmówić, jak zawsze?
— Dobrze! Przoduj w modlitwie, mój chatybie, ulubieńcze proroka — odrzekłem. — Słowa twe lecą tym samym szlakiem, co i moje, i osiągną ten sam cel.
Po mogrebie spożyłem z Ben Nilem posiłek, a Takalowie podczas tego odwrócili się, aby nie widzieć nas jedzących. Domaga się tego zwyczaju uprzejmość dla szlachetnych i pobożnych ludzi. Że zachowałem się przytem milcząco, nie mógł i Szedid nic mówić, zarówno jak i tamci reszta milczeli głęboko i zdawało im się zapewne, że obaj z młodym towarzyszem pogrążeni jesteśmy głęboko w pobożnych myślach i nie wolno nam przeszkadzać.
Niebawem ukazał się na niebie księżyc, a drzewa rzuciły ku nam długie cienie. Po prawej mojej ręce rozciągała się bezkresna pustynia, po lewej lśniły na wodzie drobniuchne, wiecznie ruchome kwiatuszki, które wcale w ziemię korzeni nie zapuszczają, lecz unoszą się na wodzie z miejsca na miejsce. Roślinka ta przedostaje się z jeziora Tsad w wielkiej ilości, a mieszkańcy Bornu i Baghirmi śpiewają nawet o niej bardzo piękną barkarolę, która jest wyraźnym dowodem poetycznego usposobienia tych szczepów. Piosnka ta w wolnym przekładzie polskim brzmi:

Po przez wzburzone fale wód,
Bezdomna fanna płynie, płynie...
Hen do nieznanych, obcych wrót
W smutnej i tęsknej gdzieś krainie...

A Talhy błędny, trwożny cień
Rozpina żagle do księżyca
I pełen cichych błogich śnień
Tęsknotą własną się zachwyca...

Wtem nagle drgnęło coś wśród fal,
Tak piękne, szczytne, jak duch blade — — —
Cień drgnął, w bezdomną spojrzał dal
I w toń na wieczną padł zagładę.

Po przez wzburzone fale wód
Bezdomna fanna płynie, płynie...
Hen, do nieznanych obcych wrót
W dalekiej tęsknej gdzieś krainie...

Zamiast pogrążać się myślami w tajemnice koranu, patrzyłem na kwiecie, lśniące jak srebro w świetle księżyca, i powtarzałem w duchu słyszane kiedyś zwrotki o „bezdomnej fannie“ i o jej ojczyźnie, gdzie lwy, słonie, nosorożce, krokodyle i inne olbrzymie potwory Świata zwierzęcego żyją ze sobą w zgodzie, aczkolwiek nie dobrowolnie, lecz z obawy jedno przed drugiem...
Wtem przerwał ciszę jeden z Takalów, wyciągając rękę w stronę pustyni.
— Jakiś jeździec! Patrzajcie! Do nas się zbliża, Ktoby to był?
I istotnie przez pustynię pędził jakiś jeździec wprost na „bród ocieniony“, zapewne znał dokładnie okolicę i to miejsce do przeprawienia się na drugą stronę. Przybywał z północnego wschodu, a więc od strony Nilu, podczas gdy nasz kierunek był północno-zachodni.
Ponieważ paliliśmy ognie, musiał więc już zdaleka nas zauważyć, a mimoto nie obawiał się, lecz zatrzymał wielbłąda tuż przed nami i rzekł:
— Allah niech wam da tysiąc takich pięknych i szczęśliwych nocy! Pozwólcie mi odpocząć koło siebie!
Nie odpowiedziałem na to ani Ben Nil, więc zdecydował się przemówić przewodnik:
— Zsiądź i rozgość się! Witamy cię.
Nieznajomy zeskoczył z siodła, puścił wielbłąda do wody i usiadł koło naszego ogniska między Szedidem a Ben Nilem. Ponieważ jeńcy leżeli opodal w cieniu, nie spostrzegł ich aż dopiero teraz i domyślił się odrazu, że to niewolnicy, bo byli powiązani. Wywołało to na jego twarzy wyraz radości, która przebijała się również ze słów:
— Allah sprowadził mnie na czas tutaj, gdyż, jak mniemam, ci niewolnicy należą do szczepu Takalów. Czy się nie mylę?
— Zgadłeś — odrzekł przewodnik.
— W takim razie powinien tu być obecnym Szedid, najpierwszy sługa króla...
— Ja nim jestem... Ale kim jesteś ty, że znasz moje nazwisko?...
— Nazywam się Ben Bakwkwara, mieszkam w miszrah Omm Oszrin i jestem przyjacielem człowieka, którego i ty znasz dobrze — Ibn Asla...
— Przybywasz może z jego polecenia?
— Tak, jako specyalny posłaniec.
— Jakżeż to? Dlaczego posyła cię nie do miejsca mego stałego pobytu, lecz w czasie podróży, kiedy znaleźć mnie nie zbyt łatwo? Czy może jaka gwałtowna sprawa?
— Zapewne, ale muszę cię objaśnić, że Ibn Asl wiedział dobrze, gdzie się znajdujesz. Mówił mi właśnie, że ty dwa razy do roku regularnie w Ściśle określonym czasie opuszczasz swój kraj i wędrujesz do Faszody.
— No, to prawda.
— On nawet wie, w którym dniu wybierasz się w drogę i którego powracasz, mógł więc łatwo obliczyć, gdzie tego a tego dnia znaleźć cię można. Teraz naprzykład zapewnił mnie, że spotkam się z tobą pojutrze tu właśnie, u tego brodu.
— Omnylił się o jeden dzień, bo właśnie rozpocząłem podróż o tyle wcześniej. — Cóż tedy przynosisz nowego?
— Ostrzeżenie. Nie powinieneś w czasie marszu zbliżać się do Nilu, a ponadto nie masz tym razem prowadzić rekwiku prosto do Faszody, lecz ukryć go gdzie w pobliżu. Potem udasz się sam do Ibn Muleja, sangaka arnautów, i powiesz mu, gdzie niewolników szukać należy.
— Poco te ostrożności?
— Bo w tych okolicach kręci się pewien obcy effendi w celu wyłapywania łowców niewolników, aby ich dostawiać potem w ręce reisa effendiny.
— A niechże Allah zniszczy tego psa!
— A wiesz? On jest chrześcijaninem!
— W takim razie Allah nie powinien go zniszczyć, lecz wtrącić go w najstraszniejszy kąt piekła. Z jakiej racyi ten pies chrześcijański zajmuje się łowcami niewolników?
— Muszę ci dalej powiedzieć, że naprawdopodobniej jedzie on okrętem razem z reisem efiendiną do Faszody, a że ludzie ci często przedsiębiorą wycieczki na ląd, możliwe jest zatem, że cię spotkają i złapią, zwłaszcza jeśli nie będziesz się trzymał jak najdalej od rzeki. Ibn Asl właśnie dlatego przysyła mnie do ciebie z ostrzeżeniem.
— Eh, to było zbyteczne. Co mnie obchodzą ustawy wicekróla? Służę przecie swemu królowi, a nasze ustawy dozwalają na sprzedawanie ludzi i, jeżeli istotnie tem się zajmuję, to nikt nie śmie wtrącać się do moich interesów. A zresztą mamy doskonałego pomocnika w osobie Ali effendiego el Kurdi, mudira z Faszody, który nieraz już sprzątnął reisowi effendinie rekwik z przed nosa. Kogóż tedy mamy się bać? Wcale więc nie myślę zbaczać z obranej drogi, tembardziej, że wchodzi tu w grę ów przeklęty effendi, bo nawet cieszyłbym się, gdyby mi się nawinął pod rękę. Już jabym mu dał nauczkę!
To mówiąc, począł zacierać dłonie zawzięcie, a rysy jego twarzy przybrały wyraz więcej niż zbójecki. Można sobie wyobrazić, z jakiem zadowoleniem słuchałem tej rozmowy, zwłaszcza, że posłaniec i Szedid napomknęli o mudirze z Faszody i o sangaku arnautów, o którym wyraził już zdanie porucznik z bandy Ibn Asla. Posiadając tak cenne wiadomości, wiedziałem już, do których osób zwrócić mi się należy. Słowa Szedida dowodziły niezwykłej pewności siebie, co mnie tylko cieszyć mogło, bo im pewniejszym się czuł, tem więcej ułatwiał mi moje zadanie. W tej chwili jednak nie miałem jeszcze ani pojęcia, co następnie usłyszę. Posłaniec bowiem, któremu się nie podobała śmiałość Szedida, ostrzegał:
— Uważaj-no i nie bądź tak bardzo pewny siebie! Bo czyż sądzisz, że Ibn Asl posyłałby mnie tutaj, gdyby nie był niezbicie przekonany, że to konieczne? Ów chrześcijański effendi jest o wiele niebezpieczniejszy niż sam reis effendina.
Wtedy Szedid zerwał się na równe nogi, wyprostował się jak struna i krzyknął:
— No, no, zbyteczne obawy! Popatrz tylko na mnie! Czyż wyglądam na takiego, któryby miał powód do obawy przed jakimś tam effendim i do tego chrześcijaninem. Zabijam co najmniej pięć takich psów za jednym rozmachem!
— No bez wątpienia jesteś silny, uprzedził mnie już o tem Ibn Asl, ale on mimoto kazał cię ostrzec, że ów effendi jest również silny, a może nawet silniejszy niż ty.
— Niż ja? Jak mógł Ibn Asl obrażać mnie do tego stopnia? Toż nie było jeszcze człowieka, któryby mnie pokonał!
— Nie sądzę, żeby Ibn Asl miał zamiar obrażać cię, bo on miał na myśli nietylko siłę fizyczną, ale i inne przymioty, które w walce dwu ludzi wiele zaważyć mogą. Wchodzi tu w grę spryt, podstęp, rozmaite sztuczki, nawet czarodziejskie, a ów giaur, jak się zdaje, jest uosobieniem chytrości. On potrafi wszystko, nawet najbardziej zawiłe tajemnice są dla niego dostępne, ba co więcej — jeżeli ktoś nastawi nań łapkę, to niewątpliwie złapie się w nią sam. Opowiadał mi Ibn Asl niestworzone rzeczy o tym niesłychanym człowieku, niestety, za mało było na to czasu. Z tego jednak, co słyszałem, wyrobiłem sobie przekonanie, że to człowiek strasznie niebezpieczny.
— No to opowiedz mi... Chciałbym na własne uszy usłyszeć, dlaczego wierny muzułmanin ma się bać niewiernego giaura...
Usiadł napowrót, a posłaniec opowiadał mu nasze przygody, oczywiście piąte przez dziesiąte, mimoto olbrzym dał się do pewnego stopnia przekonać i odpowiedział:
— Ów pies istotnie może być niebezpieczny i dlatego należałoby strzec się go za wszelką cenę, ale że na szczęście on mnie nie zna ani też nie słyszał zapewne o mnie nigdy, mogę być spokojny.
— Jabym na twojem miejscu nie był tak pewny. Zważ, że on zabrał do niewoli cały oddział Ibn Asla! I jeżeli udało mu się tylko pociągnąć za język kogokolwiek z jeńców, to zrozumiesz...
— Prawda! Nie myślałem o tem.
— Mnie się zdaje, że gdyby nawet nie słyszał o tobie ani słowa i nie miał wogóle żadnego pojęcia twoich sprawach, to spotkawszy cię na pustyni i widząc rekwik, zaczepiłby cię bezwarunkowo.
— Pokonałbym go!
— Może, zwłaszcza, gdyby cię zaczepił otwarcie, ale słyszałeś właśnie, że on tego unika i ma setki innych sposobów do zwyciężenia stokroć liczniejszego nieprzyjaciela. Strzeż się tedy przed nim, o ile tylko leży w twej mocy!
— No dobrze, uczynię to, ale nie z obawy, tylko dlatego, że Ibn Asl tak sobie życzy. Gdzie on się obraca obecnie?
— Przybył wczoraj w południe na swej wielbłądzicy do miszrah Omm Oszrin i ja zaraz stamtąd odjechałem tu do ciebie. Możesz z tego wywnioskować, że on obecnie jest już daleko poza Makhadat el Kelb.
— Pojedzie do Faszody?
— Tak jest.
— A skąd weźmie ludzi na nową wyprawę po niewolników, skoro cały jego oddział zabrano?
— Zwerbuje sobie nowy zastęp u Szyluków i Nuerów, a może nawet Dinków, skoro tylko znajdzie dobrą sposobność, ale musi się bardzo spieszyć, bo reis effendina dąży w jego ślady. Prawdopodobnie prześladowany będzie musiał ukryć się w Faszodzie, bo przedewszystkiem ma zobaczyć się z tobą. Przypomniałem sobie w tej chwili, że nakazał mi, abym polecił szczególnej twojej uwadze jednego z niewolników. Jest to ten sam, którego zamówił u ciebie podczas ostatniej twojej podróży do Faszody...
— Zapewne Hazid Sichar! A znam go! Leży tam właśnie pierwszy w łańcuchu niewolników.
— Ibn Aslowi zależy ogromnie na tem, aby go ponownie dostać w swe ręce. Musisz więc zwrócić szczególniejszą baczność na tego niewolnika, bo cena jego niebyle jaka.
— Dobrze, będę uważał, ale dziwię się, że Ibn Asl zapomniał o najważniejszej rzeczy, na której zależy mi najbardziej. Bo coby się stało, gdybym naprzykład spotkał owego chrześcijanina? Nie znam go i bardzo łatwo mógłbym wpaść w jego ręce. Ibn Asl widział go, rozmawiał z nim nawet i powinien był podać mi przez ciebie rysopis tego psa.
— Allah, jaki ze mnie posłaniec! — krzyknął, uderzając się w czoło — to nie Ibn Asl, lecz ja sam zapomniałem o tem. Mam od niego wyczerpujące wskazówki o tym dyable i nawet o jego towarzyszu, który się nazywa Ben Nil.
Chwyciłem bezwiednie rewolwer do ręki, bo rozmowa przybierała obrót istotnie dla mnie niebezpieczny. Jeżeli ten człowiek uzyskał mój rysopis, będę zgubiony. Ben Nil myślał o tem samem, bo rzucił do mnie badawcze spojrzenie.
— Ben Nil? — pytał Szedid — Któż to jest?
— Młody człowiek, który mimo, że jest muzułmaninem, nie odstępuje ani na krok effendiego. Niech go Allah potarga w strzępy! Nigdy nie można widzieć jednego bez drugiego i z tej przyczyny Ibn Asl podał mi rysopisy ich obu.
— No, no?
— Ów Ben Nil liczy około ośmnastu lat, jest postawy smukłej, ale odznacza się niezwykłą siłą. Twarz bez zarostu, włosy i oczy czarne, policzki pełne. Ubranie, które nosił w ostatnich czasach, składało się...
Urwał nagle, przypatrując się ze zdumieniem Ben Nilowi, poczem wykrzyknął:
— Co za szczególny zbieg okoliczności! Rysopis tego odszczepieńcy zgadza się zupełnie... Ach tak... tak... Młodzieniec, który koło mnie siedzi...
— E, pomyliłeś się albo zachodzi tu przypadek podobieństwa.
— Ależ zapewniam cię, że rysopis najzupełniej się zgadza.
— Wydaje ci się tak, bo osobiście nie znasz Ben Nila i nie widziałeś go nigdy. Przecie tysiące młodych ludzi mogą mieć czarne włosy i oczy, pełne policzki i inne podobne oznaki. Ten młodzieniec jednak nie ma nic wspólnego z twoim Ben Nilem. Jest to sławny chatib ze Świętego zakonu sidiego Senussów.
Posłaniec skrzyżował ramiona na piersiach, skłonił się przed Ben Nilem i rzekł:
— W takim razie pomyliłem się, nie znaczy to jednak, jakobym miał zamiar obrazić tego pobożnego chatiba, któremu niech błogosławi Allah i prorok.
Dzięki Bogu, pierwsze niebezpieczeństwo minęło, ale, co będzie dalej, kiedy posłaniec zacznie mówić o mnie?
— Ben Nil, bądź co bądź — mówił Szedid — jest dla mnie osobą mniej ważną; idzie mi głównie o effendiego...
Pomyślałem sobie w duszy, żeby ten posłaniec nagle oniemiał lub żeby chociaż pomylił się w rysopisie. Gdzież tam! Ibn Asl umiał poinformować posłańca o mnie do najdrobniejszego szczegółu. Opisujący tak samo, jak poprzednio co do Ben Nila, zamilkł na chwilę i, przypatrując mi się uważnie, mówił:
— Allah jest wielki! Czy można uważać to za możliwość? Oto siedzi koło nas we własnej swej osobie ten, którego rysopis mam podać! To on! On! Niema o tem najmniejszej wątpliwości!
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarły te słowa na obecnych, których oczy były na mnie jednego zwrócone; nawet jeńcy podnosili głowy, a jeden z nich wyrwał się ze zdaniem:
— Hamdulillah! Może jestem uratowany !
Na szczęście nikt nie zwracał na te słowa uwagi, bo skupiała się ona wyłącznie na mojej osobie, a tylko ja jeden zrozumiałem, o co idzie, gdyż od dłuższego czasu przemyśliwałem nad uratowaniem zaginionego człowieka, którego imię właśnie przed chwilą Szedid był wymienił. Czyżby to istotnie był Hazid Sichar, brat przewodnika z Maabdah? Ibn Asl kazał powiedzieć przez posłańca, że mu bardzo zależy na tym jeńcu. Nie marzyłem nawet o tem, że tak łatwo odnajdę człowieka, dla którego byłbym poświęcił wiele czasu i trudu. Ów wykrzyknik z ust jeńca, rozprószył we mnie resztki wątpliwości. Rozumie się, że obecnie nie była pora do przedsięwzięcia środków ratunkowych, bo naraziłbym przezto nietylko siebie, ale i wielu ludzi.
Ben Nil nie zdradzał ani cienia niepokoju lub lęku, przeciwnie, patrzył na Szedida i posłańca z prawdziwem zdumieniem, jak mają odwagę posądzać go o jakieś tam historye, które go nic nie obchodzą. Mogłem więc być zupełnie pewnym, że zachowaniem swojem nie zdradzi ani siebie ani mnie.
Co do mnie, to skupiłem w sobie całą potęgę woli i spoglądałem na posłańca wzrokiem pytającym, a to w tym celu, aby dać do poznania, że nie rozumiem należycie jego mowy. Szedid był najświęciej przekonany, że jestem istotnie effendim, ale niezwykły spokój, z jakim słuchałem opisu, wprowadził go w poważną wątpliwość.
— Co ty mówisz? — pytał posłańca. — Ten człowiek, który siedzi u mego boku miałby być niewiernym effendim?
— Tak! To on, z całą pewnością!
— Ależ zastanów się! Toż to jest mudir z Dżarabub, mąż zaufania i najwierniejszy przyjaciel sidiego Senussów!
— Czy to prawda? Możesz tego dowieść? — pytał posłaniec.
— Wiem to od niego samego.
— Od niego samego, no proszę! — zaśmiał się Arab. — Jeżeli nie dowiedziałeś się o tem od jakiegoś pewnego i zaufanego człowieka, to dowód twój mógłby się przydać jedynie psu na buty. Wspominałem ci przecie, że ten giaur bardzo często zmienia nazwisko.
— Na Allaha, prawda! Czyżby....
Spojrzał na mnie bardzo uważnie i nie było mi wcale obcem, że walczy z samym sobą i nie wie, co ma myśleć i jak sobie postąpić. Teraz dopiero ozwałem się głosem stanowczym i oznaczającym wielkie zdziwienie:
— Co ten człowiek mówi? Może o mnie?
— Naturalnie o tobie — odparł Szedid. — Nie zrozumiałeś jego słów?
— Gdybym go był zrozumiał, to musiałbym był uważać go za waryata, wolę raczej przypuszczać, że źle słyszałem.
— On utrzymuje, że jesteś właśnie tym effendim, o którym on wspominał.
— Allah niech mu przebaczy! Istotnie powiedział te niemądre słowa? Duch jego jest chory, bardzo chory. Powiedz mu, żeby umoczył chustkę w wodzie i włożył ją sobie na głowę, a opuści go wkrótce gorączka.
— Nie jestem chory i wiem dobrze, co mówię — wtrącił Bakwkwarczyk. — Można się pomylić co do jednej osoby, ale co do dwu równocześnie — darujesz, byłoby to niemożliwe! Ten młody człowiek jest Ben Nilem, ty efiendim... Zgadza się to najzupełniej, a zresztą jeszcze jeden dowód... Czy przypadkiem nie są ich hedżiny siwej maści?
— A tak, zgadza się to — wtrącił Szedid.
— Czyż trzeba więcej? Nie daj się oszukać, Szedidzie, i zbadaj całą sprawę dokładnie!
Szedid popadł teraz w podwójną wątpliwość.
— Słyszysz, co on mówi — rzekł, zwracając się do mnie. — Żywię wielką cześć dla twej świętości, ale, daruj, nie mam dowodu na to, jakoby ona była prawdziwa, proszę cię więc, dopomóż mi sam w tem, ażebym ci uwierzył!
— Posądzasz mnie istotnie o kłamstwo ? — zapytałem tonem niezwykłego zdziwienia. — Żądasz, abym cię przekonał, że jestem właśnie tem, czem jestem — dobrze. Powiedz mi tedy, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
— No, tu, nad Machada ed Dill.
— A gdzie jest ów efiendi, jak to Ibn Asl sam powiedział?
— W drodze na Nilu.
— Czyż może być obecnie tutaj?
— No, to, co powiedział Ibn Asl, było tylko domysłem. Gdyby rysopis zgadzał się był co do jednej tylko z dwu osób, to możliwy byłby błąd, ale przyznasz sam, że jest inaczej. Jesteś owym effendim i muszę cię zabić.
— Ależ ja nim wcale nie jestem!
— Nie udowodniłeś tego niczem, chyba, że zechcesz uczynić to teraz.
— Jedynym i najpewniejszym dowodem, jestem ja sam....
— Ha, wobec tego, muszę cię uwięzić i zatrzymać przy sobie tak długo, dopóki nie zobaczy cię Ibn Asl.
— Tego nie uczynisz, bo wyrządziłbyś niepowetowaną szkodę świętej sprawie islamu.
— Jeżeli nie postarasz się o to, bym uwierzył w twoje święte posłannictwo, to nie będę się kierował żadnymi względami.
— Ja zaś jestem przekonany, że wiesz doskonale, jak wielką władzę i moc posiada mój zakon, który zwróci się przeciw tobie, skoro tylko zażądam tego.
Tu nadmieniam, że w pośród ludności tych okolic panuje ogromna ciemnota i wiara w zabobony. Tem się też tłómaczy wielkie przerażenie, jakie na obecnych groźba moja wywołała. Szczególnie Szedid znalazł się w nader kłopotliwem położeniu. Jeżeli, jego zdaniem, byłem eiffendim, to powinien był bez wahania albo mnie zabić albo ująć. Jeżeli zaś byłem istotnie wysoko postawioną osobą w zakonie, za jaką się podałem, to byłem nietylko świętym, lecz zarazem czarodziejem i cudotwórcą, który, aby się pomścić, zdolny jest zmobilizować wszystkie dobre i złe duchy, jakie tylko istnieją. To właśnie czarodziejstwo napełniło go niesłychaną trwogą. Posłaniec mimoto dręczył go dalszemi uwagami, zwróconemi przeciw mnie tak, że ostatecznie Szedid rzekł:
— Doprawdy nie wiem, co mam czynić. Nie chciałbym ci wyrządzić krzywdy, a ty, mimo wszystko, nie możesz się należycie wylegitymować. Zdaje mi się, że mógłbyś rozprószyć moją wątpliwość i to w dwojaki sposób. Czy zgadzasz się na to?
— Muszę naprzód wiedzieć, o co idzie.
— Słyszałeś, że ów effendi ma być podobno bardzo silny. Otóż zechciej spróbować się ze mną, abym zbadał, czy istotnie posiadasz taką siłę, jak on.
Rozumie się, był to tylko wykręt z jego strony w celu popisania się swą siłą. Poczciwiec sądził, że byłoby niemożliwością, aby ktoś, posiadający siłę, mógł udać, że jest słaby. Co do mnie, to byłbym bez wahania przystał na jego żądanie, gdyby nie wzgląd na moją godność duchowną, do jakiej konsekwentnie przyznawać się należało. W tej więc myśli odrzekłem:
— Powiadasz więc, że mogę się wylegitymować w dwojaki sposób, a przedewszystkiem za pomocą pojedynku. Niestety, przyznasz sam, że powołaniem mojem jest praca dla dobra dusz ludzkich, dla Świętej wiary, a nie walka. Porównaj zresztą siebie i mnie, czyż nie jesteś pewny z góry, że musiałbym ci ulec?
— Ba, ale w walce nie zawsze rozstrzyga fizyczna budowa...
— Tak jest — wtrącił posłaniec łowcy niewolników. — Jak się dowiedziałem od Ibn Asla, ów obcy effendi nie jest wcale olbrzymem, a mimoto odznacza się taką siłą, że nikt mu pod tym względem nie dorówna. jeśli więc jesteś giaurem, to musisz odnieść zwycięstwo nad Szedidem. W przeciwnym razie będziemy mieli dowód, że nie jesteś eifendim.
— Słusznie — potwierdził Szedii. — Powinieneś zmierzyć się ze mną, jeżeli tylko masz czyste sumienie. Wahaniem zaś dasz dowód, że się boisz, aby nie wypróbowano i nie odkryto twej siły. Decyduj się więc i to prędko!
Wstałem, jakbym istotnie godził się na propozycyę, ale zauważyłem przytem z wyrazem udanego zakłopotania:
— No, ostatecznie, mógłbym się zgodzić, ale gdy się w Dżarabubie dowiedzą, żem został pokonany, to sława moja i powaga bardzo na tem ucierpi.
Wtem mój nielada filut, Ben Nil, wmieszał się bardzo mądrze, zauważając:
— Któżby cię zdradził, mudirze? Przecie żaden z tych ludzi nawet nogą w naszej ojczyźnie nie stanie, a co się tyczy mnie, to możesz być pewny, że tajemnicy przed nikim nie zdradzę.
— Słyszałeś... — dodał Szedid. — Cześć twoja nie ucierpi wcale na tem, jeśli cię pokonam i dlatego ponawiam swoje żądanie.
— Ha, no! jeśli inaczej być nie może, zgadzam się. Zechciej określić warunki!
— Będziemy się mocować w sposób najprostszy.
Kto kogo położy na ziemi, ten wygrywa. Zrozumiałeś dobrze?
— Tak — odrzekłem, zrzucając ze siebie haik, podczas gdy i on uczynił to samo.
Rozumie się, że byłem z góry zdecydowany dać mu się pokonać, ale nie bez pewnego oporu, bo to wzbudziłoby w nim podejrzenie. Otwarcie zaś mówiąc wolałbym był zupełnie poważnie zmierzyć się z tym Goliatem w celu przekonania się, czy dałbym mu radę. Niestety i mowy o tem być nie mogło.
Stanęliśmy naprzeciw siebie gotowi do zapasów, gdy wtem olbrzym pochwycił mnie nagle w ramiona i starał się podnieść mnie szybko w górę. Stawiałem mu oczywiście opór, z dość natężającym wysiłkiem, ale mimoto podniósł mnie dwa razy tak, że nie zdołałem dotknąć stopami ziemi, a za trzecim razem zebrał wszystkie siły, podniósł w górę i chwycił pod pachę jedną ręką, a drugą za udo tak, że wsparł mnie na sobie w równowadze, a potem łatwo już położył mnie na ziemi. W tej właśnie chwili przekonałem się, że mógłbym był zrobić to samo z nim, gdybym był tylko chciał.
— Nie jest słaby — rzekł zwycięzca — i posiada znaczną siłę, ale żeby znowu tak bardzo nadzwyczajną, o tem i wątpliwości niema.
— Wiedziałem z góry, że tak będzie — odparłem wstając — wszak na ziemi niema człowieka, któregobyś nie pokonał.
A przytem udawałem wielce zmęczonego, oddychając szybko.
— O tak. Dwa razy udało ci się dostać stopami do ziemi, ale za to teraz pracują twoje płuca, jakbyś pół dnia biegł w pełnym pędzie, no, ale mniejsza o to. Wytrzymałeś pierwszą próbę, a teraz kolej na drugą.
— Jaką drugą?
— Powiadają, że są tacy chrześcijanie, którzy znają koran prawie cały na pamięć, czemu oczywiście ja zaprzeczam, bo żaden giaur nie jest do tego zdolen. Jestem pewny, że żaden niewierny nie potrafi bez zająknienia wygłosić sury El Kuiffar. Znasz ją?
— Znam.
— I umiesz na pamięć?
— Może, ale musiałbyś mi ją wprzód wygłosić sam.
Szczegół ten był dla mnie zbyteczny, bo umiałem istotnie setną dziewiątą surę, która podobno miała być objawiona Mahometowi, gdy niektórzy Arabowie żądali od niego, żeby czcił przez rok ich bożki, a oni potem będą czcili jego Boga. Sura ta składa się zaledwie z kilku wierszy, ale słowa są tak dziwnie zestawione, że nawet rodowity Arab może się łatwo pomylić w wygłaszaniu, Jest nawet zwyczaj, że właśnie z powodu tej trudności, każe się ją wygłaszać ludziom, podejrzanym o stan opilstwa. Bo, jak wiadomo, człowiek pijany nie jest pewny swego języka i, skoro zechce tak trudny ustęp wyrecytować, o pomyłkę nie trudno.
— Zobaczymy — zauważył przewodnik z chytrym uśmiechem. — Wypowiem ci ten ustęp naprzód, jakkolwiek zdradziłeś się już tem samem, że tego żądasz. Mudir i wybitny człowiek świętego bractwa powinien wygłosić tę surę sam, odrazu, bez niczyjej pomocy.
Po tych słowach przybrał odpowiednią postawę skłonił głowę, złożył ręce i zaczął:
— W imię najmiłosierniejszego Boga! Mów: O, wy niewierni, nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, czego ja nie czczę, a ja nie będę również nigdy czcił tego, czego wy nie czcicie, a wy będziecie... nie będziecie czcili tego, czego ja nie będę... co ja będę czcił, bo wy macie moją religię, a ja nie mam... ja mam... ja nie mam....
Utknął, spostrzegłszy, że pomylił się i to dość poważnie, bo nietylko poprzekręcał wyrazy, ale nawet dodał takie słowa, których wcale w surze niema.
— No? — zaśmiałem się — jesteś pijany, czy też jesteś giaurem?
— Ani jednym ani drugim — odparł z gniewem. — Ta sura jest istotnie najtrudniejszą ze wszystkich. Ty zaś jako Senussi musisz potrafić wypowiedzieć ją bez pomyłki.
— Skoro ci to przyrzekłem, możesz być pewnym, że dotrzymam słowa.
— A więc zaczynaj! Uprzedzam cię jednak, że skoro tylko pomylisz się o jedno słowo, to sprawa po twej stronie przegrana, to znaczy życie twoje będzie w mojem ręku i wszystko, co masz, będzie moją własnością.
— No, no, grozisz napróżno. Radbym jednak wiedzieć, w jaki sposób przekonasz się o pomyłce, jeśli sam tekstu nie znasz...
— Już ja wiem, co umiem... Mów!
I zacząłem prawie jednym tchem:
— W imię najmiłosierniejszego Boga! Mów: O, wy niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, a ja także nie będę nigdy czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie nigdy czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja swoją.
Tekst ten, przetłumaczony na język polski, nie jest wcale trudny do powiedzenia, ale w arabskim rzecz ma się zupełnie inaczej. Odmiana czasownika „ihtaram“ (czcić) jest tego rodzaju, że istotnie nie trudno pomieszać twierdzenie z przeczeniem, a pierwszą osobę liczby pojedynczej z osobą drugą liczby mnogiej.
— Masz szczęście! Wypowiedziałeś całą surę bardzo prędko i bez najmniejszego błędu, co może się udać tylko wiernemu muzułmaninowi.
— Eh — wtrącił posłaniec — przypominam sobie, co mówił mi Ibn Asl... Ów effendi nietylko włada wybornie językiem arabskim, ale i zna koran tak, jakby się tu urodził i był uczniem najsławniejszego muderriego[3] w Kahirze. Bądź więc ostrożny i nie wydawaj sądu zbyt pospiesznie!
— Co mówisz? Na jakąż próbę jeszcze wystawić go mogę?
Tego było dla mnie za wiele. Posłaniec uważał mnie niezbicie za effendiego i mógł łatwo popsuć mi opinię u Szedida, który już, już byłby się dał dostatecznie przekonać. Musiałem więc udać gniew, mówiąc:
— Co? Jeszcze mało próby? To mi się podoba! A wiesz ty, co znaczy mudir z Dżarabuby? Toż ja cię przyjął tak życzliwie i gościnnie, ba, nie dość, poniżyłem się do tego stopnia, że stanąłem z tobą do zapasów i nawet odmówiłem surę El Kuiffar! Nie! Tego doprawdy już za wiele i nie dam się już obrażać więcej. Ja, mudir Senussów, i chatib zostaliśmy obrażeni i dlatego opuszczamy to miejsce, boście niegodni patrzeć w nasze oblicza!...
— Za pozwoleniem — krzyknął posłaniec, przerywając mi. — Nie puścimy was stąd wcale!
— Nie? A to dlaczego i w jaki sposób? — odrzekłem, mierząc go wzrokiem wyniośle.
— Zatrzymam was przemocą!
— Chcesz się targnąć na świętych mężów?
— Tak. Siadaj! — rzekł groźnie i wyciągnął rękę, by mnie zatrzymać.
— Stój, szaleńcze! Mamże rzucić na ciebie klątwę, pod którą wyschnie twe ciało jak szczapa, a dusza na potępienie pójdzie? No! Spróbuj, spróbuj na własnej skórze, co znaczy lani[4] Allaha, którą w ręce nam dano. Toż czekałoby cię okropne życie i koniec pełen grozy.. Próbuj! No? Czyja ręka śmie nas tknąć? czyja?!...
Spojrzałem dokoła siebie. Milczeli Wszyscy, nikt ani się poruszył z trwogi, nietyle przed moją groźbą, ile z powodu tonu, w jakim to powiedziałem. Obaj z Ben Nilem poszliśmy opodal, gdzie były nasze wielbłądy. Wsiedliśmy na nie i pojechali w bród. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nawet nie wyrzekł jednego słowa pożegnania lub groźby.
Woda w tem miejscu nie była wcale głęboka, bo sięgała wielbłądom zaledwie po brzuchy. Na przeciwnym brzegu rosły zrzadka krzaki, a dalej grunt był pokryty roślinnością na takiej przestrzeni, dokąd mogła sięgać wilgoć wody z Nid en Nilu.
Gdyśmy się oddalili o tyle, że obserwować nas od obozowiska nie było można, skręciłem nagle w lewo, co zastanowiło Ben Nila.
— Dokąd chcesz jechać, effendi? Wszak powinniśmy ku południowi.
— Owszem, ale wprzód musimy powrócić nad jezioro i to w dwojakim celu. Przedewszystkien ażeby Takalowie nie odnaleźli naszych tropów, bo gdybyśmy jechali prosto aż tam, gdzie kończy się już trawa, a zaczyna się piasek, to rano wpadliby na nasze ślady, ale tu na trawie nie, gdyż rosa je zatrze.
— Podejrzywasz Takalów, że będą nas ścigali?
— Jestem nawet tego pewny. Zechcą nam odebrać Hazida Sichara.
— Hazida Sichara? Przypominam sobie to nazwisko. Czy znajduje się on może wśród jeńców? Będziesz się starał uwolnić go?
— Tak. I to jest właśnie drugim powodem, dla którego wracamy w kierunku jeziora.
— Allah! Znowu przygoda! Trzeba przyznać, effendi, że kto się wybierze z tobą w podróż, ten na brak przygód i niebezpieczeństw uskarżać się nie może. Położenie nasze naprzykład tam, wśród Takalów, było więcej niż groźne. Ale, dlaczego poniżyłeś się tak dalece, że nie odmówiłeś im próby?
— Bo tak nakazywał rozsądek. Gdyby Szedid się dowiedział, że jestem effendim, nie udałby się już do Faszody, a ponadto wysłałby posłańca do Ibn Asla i sangaka z ostrzeżeniem, no, i nasza podróż do tego miasta byłaby bezcelowa. A tyleśmy słyszeli! Szedid zdaje sobie z tego sprawę równie dobrze, jak my.
— Masz słuszność, effendi. Jedźmy więc na wschód, aby zmylić Takalów, ale co potem?
— Okrążymy Nid en Nil aż do miejsca, na które przedtem natrafiliśmy, gdzie te brzegi są strome i skaliste, przypominasz sobie. Tam więc zostaniesz przy wielbłądach, a ja skradnę się cichaczem i uwolnię Hazida Sichara.
— A cóż ty z nim poczniesz?
— Zawiozę go do Faszody.
— A skąd weźmiesz dla niego wielbłąda?
— Dosyć ich jest u Takalów.
— Hm, czy tylko nie za ryzykowna to stawka? Wykraść niewolnika z pod czujnej straży i w dodatku jeszcze wielbłąda, to trochę za trudne zadanie na jedną osobę...
— Zabrałbym cię chętnie z sobą, ale kto w takim razie będzie pilnował wielbłądów? Wiesz przecie, że zwierzęta drapieżne kręcą się zawsze w pobliżu wody.
— Zdaje ci się, że mógłbym obronić wielbłądy przed lwem? Przenigdy! Jestem odważny, nie zaprzeczysz, ale na lwa nie porwę się za żadną cenę; to przechodzi moje siły i zapewne po powrocie zastałbyś ze mnie i z wielbłądów tylko strzępy. Ażeby więc tego uniknąć, weź mnie z sobą!
Młodzieniec miał słuszność, a powtóre nie było wykluczone, że znajdę się w przykrem położeniu, które wymagałoby pomocy, i dlatego przychyliłem się do jego prośby.
Niebawem okrążyliśmy parów i dotarli do znanego nam już miejsca bez żadnych przeszkód. Księżyc oświetlał pełnią blasków całą okolicę, jednakże w tej chwili rad byłbym, aby zapanowała zupełna ciemność, bo wówczas wyprawa nasza byłaby o połowę ułatwiona.
Przywiązaliśmy wielbłądy do drzewa i udaliśmy się dalej pieszo, biorąc z sobą karabiny w przewidywaniu, że spotkamy może na drodze lwa, rewolwery oraz noże nie wystarczyłyby na obronę. W pobliżu brodu nie widać było wcale ognia, co świadczyło, że Takalowie spali snem „Sprawiedliwych". Ben Nilowi kazałem, by się zatrzymał pod drzewem, na uboczu, a sam pomknąłem chyłkiem dalej, wreszcie trzeba było posuwać się na czworakach co najmniej sto kroków.
Na szczęście poblizkie drzewa rzucały na obóz głęboki cień, co ułatwiło mi zadanie w znacznym stopniu. Takalowie jednak byli przezorni o tyle, że postawili jednego na straży koło niewolników. Słyszałem jego miarowe, choć ciche kroki tam i sam i byłem w nielada kłopocie, co robić. Oczywiście trzeba było naprzód rozejrzeć się dokładnie w położeniu, dlatego więc okrążyłem łukiem cały obóz. Nie zmieniło się nic. Jeńcy spali na tem samem miejscu, co przedtem, Takalowie również. By się zbliżyć do jeńca, którego uważałem za Hazida Sichara, trzeba było sprzątnąć strażnika. Siodła leżały na dwu kupach obok siebie, wielbłądy zaś skubały liście krzaków, a niektóre odpoczywały na ziemi.
Obejrzawszy wszystko dokładnie, wróciłem po Ben Nila, który chętnie poraczkował ze mną w pobliże obozowiska. Kazałem mu okrążyć je łukiem aż na drugą stronę, gdzie znajdowały się wielbłądy. Tam miał czekać na mnie w ukryciu. Przyczołgałem się następnie o jakie dziesięć kroków i począłem nasłuchiwać. Wszyscy spali jak zabici i nic dziwnego; po tak forsownym marszu przez cały dzień w straszliwą spiekotę i prawie o głodzie, każdy był strudzony niemal do zupełnego wyczerpania sił. Nikt w całej tej gromadzie ani się poruszył, oczywiście oprócz strażnika, który przechadzał się ociężale po jednej linii tam i napowrót. Zbliżyłem się na taką odległość, jak tylko było możliwe, poczem zerwałem się nagle i, zaskoczywszy strażnika z tyłu, chwyciłem go obydwoma rękoma za gardło, a następnie zadałem mu pięścią cios w głowę, co go tak ogłuszyło, że zachwiał się i padł. Podtrzymałem go, by uderzając.o ziemię, nie zbudził kogo. Zarzuciłem go szybko na plecy i poniosłem do Ben Nila. Złożywszy go tu na ziemi, odpocząłem chwilę, a ponieważ cień drzew nie dochodził w to miejsce, spostrzegłem ku wielkiemu zadowoleniu, że to nie kto inny, jak tylko... ów Bakwkwara!
— Kogoś przyniósł, Hazida Sichara? — spytał Ben Nil pocichu.
— Jeszcze nie. Popatrz, toż to posłaniec Ibn Asla. Takalowie nie bardzo byli gościnni dla niego, skoro powierzyli mu wartę.
— Możeby tak zakłuć draba? Był wobec nas tak zawziętym...
— Nie. Weźmiemy go z sobą. Jest spólnikiem Ibn Asla i, jeżeli oddamy go w ręce reisa eifendiny, obowiązek nasz będzie spełniony.
— Mnie się zdaje, że obowiązek ten byłby spełniony o wiele właściwiej, gdybyśmy rabusia posłali na tamten świat.
— Ba, ale w takim wypadku, Szedid łatwo się domyśli, kto tu był, jeżeli jednak zabierzemy go, to olbrzym może łatwo podejrzywać go, jakoby ukradł Hazida Sichara i uciekł.
— Dobrze, effendi, ale musimy wyszukać właśnie jego wielbłąda i siodło i zabrać to również.
— Niekoniecznie. Im lepsze siodło i wielbłądy zabierzemy, tem pewniej posądzi go Szedid. Bo cóż w tem byłoby dziwnego, gdyby sprawca wymienił swoją marną własność na lepszą? Zostaw to już mnie a teraz trzeba zrobić porządek z Bakwkwarą. Takalowie śpią twardo i należy z tego korzystać.
Związaliśmy jeńca i zakneblowali mu usta, poczem powróciłem do niewolników. Szczęście sprzyjało mi znakomicie. Hazid Sichar był pierwszym w łańcuchu, jak o tem wiedziałem z góry, i tam też poczołgałem się na czworakach. Wszyscy spali w okrąg i nawet na noc nie uwolniono ich z więzów. Zdziwiłem się ogromnie, gdy, wysunąwszy głowę tuż koło Hazida Sichara, przekonałem się, że... czuwał.
— Tyś to, effendi? — szepnął.
— Ja.
— Allah! Nie omyliły mnie przeczucia, chociaż co prawda, w ostatniej chwili miałem pewne wątpliwości, czy to ty byłeś, czy nie ty.
Jeńcy byli ułożeni w koło, nogami do środka, a głowami na zewnątrz. Ponieważ znajdowałem się poza kołem od zewnątrz, głowy nasze były bardzo blizko. Podniosłem się więc tuż nad jego twarzą i szepnąłem:
— Jak się nazywasz?
— Hazid Sichar z Maabdah.
— Jak się nazywa twój brat?
— Ben Wazak.
— Jesteś więc istotnie tym, którego poszukuję!
— O nieba, o Allah!
— Cicho bądź, zaczynam!
Dobyłem nóż i z wielką ostrożnością poprzecinałem wszystkie więzy, ale to nie wystarczyło. Musiałem następnie podnieść go całego w górę tak powoli, żeby nie poruszył swego sąsiada. I udało się. Obaj na czworakach pomaszerowaliśmy do Ben Nila. Uwolniony chciał mi dziękować, ale go zgromiłem za to i, nie tracąc czasu, zająłem się Arabem, który odzyskał już przytomność i począł się szamotać. Więzy jednak były tak zaciśnięte, że wszelki wysiłek na nic się nie przydał. Również znakomitą usługę oddał knebel, bo drab mógł tylko przez nos wydawać słaby wprawdzie jęk, ale i to mogło być dla nas niebezpieczne. Ben Nil przyłożył mu więc nóż do piersi i szepnął:
— Jeżeli tylko raz jeszcze spróbujesz trąbić nosem, to cię zakłuję.
To pomogło. Bakwkwara uspokoił się zupęłnie.
— No, a teraz dwa wielbłądy, effendi — zauważył Ben Nil.
— Nie dwa, lecz trzy. Musimy przecie teraz mieć więcej wody na drogę niż przedtem, przyda się więc jedno zwierzę wyłącznie do dźwigania worków. Tych ostatnich przydałoby się nam również więcej, bo mamy tylko dwa.
— Pozwól mnie, effendi, wyszukać wiełbłądy, bo ja znam ich wartość — prosił Hazid Sichar. — Wybiorę trzy, co najlepsze. | nie czekając na pozwolenie, pobiegł w krzaki. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać jego powrotu, oczywiście z wielką niecierpliwością, bo jeden nieostrożny krok, mógłby tu popsuć całą naszą robotę. Na szczęście, po upływie niespełna kwadransa, który mi się rokiem wydał, Hazid Sichar powrócił i rzekł:
— Jestem gotów, effendi. Możemy ruszyć w drogę.
— Gotów? Z czem?
— Nie widziałeś? Przeniosłem trzy siodła i trzy worki w bród na tamtą stronę.
— Nie widziałem. Sprawiłeś się widocznie doskonale.
— I trzy wielbłądy są też gotowe. Chodźcie!
— Nie zbudził się kto?
— Śpią wszyscy, nie bój się!
— No, dobrze, ale zabierz wprzód nóż i flintę Araba, bo musisz być przecie uzbrojony!
Chwyciłem Araba na plecy i poniosłem w kierunku brodu, gdzie były uwiązane trzy wielbłądy. Nie można było na nie wsiadać, bo narobiłyby krzyku i hałasu, dlatego obaj tamci poprowadzili je za uzdy, a ja, brodząc po pas w wodzie, dźwigałem jeńca aż na drugi brzeg. Tu rozwiązałem mu nogi, by biegł razem z nami. Siodła narzucono wielbłądom jak bądź i dalej w drogę. Dopiero o spory kawał dalej zatrzymaliśmy się w celu należytego osiodłania wielbłądów, które mogły sobie już teraz krzyczeć. Wyskoczyłem na siodło, a tamci podali mi Bakwkwarę tak, że trzymałem go przed sobą wpół, poczem puściliśmy się sporym krokiem do miejsca, gdzie były nasze wielbłądy. Czy jednak zastaniemy je? — myślałem. Na szczęście nic im się nie stało. Obgryzały spokojnie gałązki i liście. Pozsiadaliśmy i rozłożyli się na odpoczynek pod drzewem, do którego przywiązaliśmy Bakwkwarę. Teraz dopiero odkneblowałem mu usta i zacząłem go pytać:
— Ben Bakwkwara, wiesz ty dokładnie, kim jestem?
Nie odpowiedział.
— Wiem, żeś nie głuchy i jestem przyzwyczajony do tego, aby mi dawano odpowiedź, gdy pytam. Jeżeli nie chcesz otworzyć ust, to jest na to środek, a mianowicie bat. Więc?...
— No, tak — odmruknął gniewnie. — Wiem, jesteś effendim, a twój towarzysz, to Ben Nil.
— Ale effendi odznacza się podobno ogromną siłą, a ja, jak wiesz, zostałem pokonany przez Szedida.
— Dałeś mu się pokonać umyślnie.
— No, a czy mógłby chrześcijański effendi wygłosić bez zająknienia surę El Kuiffar?
— U ciebie wszystko możliwe.
— Nie wszystko, lecz wiele. Tak naprzykład mogę bardzo łatwo pewnego Araba ze szczepu Bakwkwara wydobyć z pośród gromady Takalów i zaprowadzić go do Faszody, by tam otrzymał należną karę od reisa effendiny.
— Zaco mianoby mnie karać? Co zrobiłem złego?
— Oj, głuptasie, głuptasie. Posiadasz tyle myśli, co krokodyl piór, ale moja w tem rzecz, żeby cię opamiętać. Reis effendina....
— Nie boję się go! — przerwał mi szyderczo.
— I wiem nawet z jakiego powodu. Zdaje ci się że mudir z Faszody stanie w twej obronie.
Potwierdził to niejako wymijającem zdaniem:
— Co znaczy jakiś tam effendi wobec mudira! Jaką władzę mieć może... effendi?!
— Tak myśli tylko człowiek, który niczego nigdy się nie uczył i nic nie wie, bo głowa jego podobna jest do skorupki jaja, gdy się zeń ciecz wyleje. Otóż posłuchaj ty, ty posiadaczu takiej samej głowy: tytuł effendi należy się tylko wysoko postawionym ludziom, naprzykład synom sułtana, a nawet wicekról Egiptu lubi, gdy go tak nazywają. A ministrowie ubiegają się o ten tytuł, jako o najwyższy zaszczyt. Cóż więc znaczy taki sobie pospolity mudir z Faszody wobec tych potężnych panów? I czy wogóle znasz tego mudira?
— Znam.
— Powiedz mi więc, jak się nazywa?
— On także jest effendim, bo tytuł jego brzmi: Ali effendi el Kurdi.
— Nieprawda!
— Jakto? Zarzucasz mi kłamstwo, ty, obcy, niemający pojęcia o tym kraju i jego stosunkach?
— Zdaje mi się, że ja to wszystko znam o wiele dokładniej od ciebie. Mudir faszodzki nazywa się Ali eifendi Abu Hamzaj miah.
— Co, co?
— Sławny generał Muzah-basza bawił właśnie na życzenie reisa effendiny w Faszodzie i złożył z urzędu el Kurdiego, a na jego miejsce mianował reis effendina mudira Abu Hamzaj miah. Ba, co więcej, zasuspendowany el Kurdi został aresztowany i odstawiony do Chartumu również na życzenie reisa eifendiny. Spróbuj więc zaprzeczyć, jakoby reis nie był potężniejszy od zdrajcy el Kurdiego!
Milczał. Widocznie zatrwożyły go te wiadomości. — Teraz wiesz, — ciągnąłem dalej — że el Kurdi nie może już nic pomóc żadnemu zbrodniarzowi i radby chętnie, żeby się raczej kto za nim ujął. Oddam cię więc reisowi effendinie, a ten niezawodnie zaprowadzi cię do mudira i wówczas doświadczysz, że on nie nadarmo nosi swoje nazwisko czyli że, „Ojciec pięciuset“ zaraz na wstępie każe ci wyliczyć pięćset plag, nie pytając wprzód, czyś winien, czy nie.
— Śmiałżeby mnie... wolnego Araba?...
— A tobie, jako posłańcowi, będącemu na usługach łowcy niewolników. Co albo kto jesteś pozatem, nic go to nie obchodzi.
— Muszę cię więc ostrzec, że w tym wypadku od ciebie to wszystko zależy, boś pierwszy mnie uwięził i, jeżeli spotka mnie coś podobnego, pomszczą się na tobie wszystkie szczepy arabskie. Hańba byłaby o wiele dla mnie straszliwszą niż śmierć.
— Nie obawiam się zemsty twoich szczepów, choćby liczba ich wynosiła tysiące. Mogą mi one zrobić akurat tyle, ile tobie pomóc obecnie. Pominąwszy jednak to, że się ich wcale a wcale nie boję, jestem skłonny wrócić ci wolność jutro rano, ale pod pewnymi warunkami.
— Słucham. —
— Powiesz mi, ale szczerą prawdę, w jaki sposób poznałeś się z Ibn Aslem, a oprócz tego dasz odpowiedzi na wszystkie pytania, które ci zadam.
— Tego nie uczynię za żadną cenę.
— A no, skoro tak — sprawa między nami załatwiona. Nie chcesz mówić teraz za cenę uzyskania wolności, powiesz wszystko później, gdy dostanie cię w swoją moc „Ojciec pięciuset."
Wtem wtrącił Hazid Sichar:
— Jeżeli chcesz poznać złość i przewrotność Ibn Asla, to nikt ci lepiej o tem nie może opowiedzieć ode mnie.
— Owszem, bardzo ci będę za to wdzięczny, ale wprzód musisz się dowiedzieć, kim ja jestem, ponieważ..
— Ależ, effendi, — przerwał mi — znam cię już doskonale, bo słyszałem dosyć, jak Bakwkwara opowiadał Szedidowi. Byłem przecie tak blizko was. Nie miałem pojęcia o tem, że znasz mego brata, ale widocznie Allah sam szepnął mi do ucha: ten effendi uwolnił już wiele ludzi z rąk wrogów i wybawił od nieszczęścia i przybył tu właśnie, aby wybawić i ciebie. Przypomnisz sobie, że nawet imię twe wymówiłem niebacznie. Szczęście, że Szedid nie zauważył tego, bo byłaby wówczas dola moja więcej niż opłakana.
— Bardzo dobrze uczyniłeś, wyrywając się ze słowami, bo to właśnie zwróciło moją uwagę na ciebie, no, i obecnie jesteś wolny. Co prawda, byłbyś uzyskał wolność później w Faszodzie, ponieważ postanowiłem niezłomnie odnaleźć cię i wyrwać z paszczy potwora, ale lepiej, że jesteś wolny już teraz. Słyszałeś tedy o mnie dosyć z ust Bakwkwary, dowiedz się jeszcze choćby tyle, że bawiłem niedawno w Maabdah w celu zwiedzenia sławnej tamtejszej jaskini krokodyli, a twój brat oprowadzał mnie i potem darował mi na pamiątkę rękę mumii kobiecej...
— Rękę mumii kobiecej? — przerwał mi bardzo szybko. — Opisz mi ją!
A kiedy uczyniłem zadość jego żądaniu, krzyknął:
— Widocznie wyświadczyłeś memu bratu wielką przysługę, effendi!
— Ależ bynajmniej!
— Nie? Wywarłeś więc na nim wrażenie, jak żaden z tych, których oprowadzał po jaskini. Ręka ta należała do córki pewnego faraona egipskiego z czasów starożytnych. Wiem, jak wielką wartość przywiązywał mój brat do tego skarbu, i cieszę się ogromnie, że udało ci się tak łatwo uzyskać jego życzliwość.
— Życzliwość ta była obustronna, zapewniam cię o tem. Mam tę rękę jeszcze w pakunkach u siodła i mogę ci ją pokazać, skoro się tylko rozwidni. Brat twój, dowiedziawszy się, że jadę do Chartumu, opowiedział mi o tajemniczem twojem zniknięciu i prosił mnie, żebym poczynił odpowiednie poszukiwania.
— Czyżby był zaniechał ich przedtem?
— O, nie! Zadawał sobie wiele trudu, niestety bez skutku. Mojem zdaniem popełnił on wielki błąd, darząc zbytniem zaufaniem waszego znajomego kupca Barjada el Amina. Ten nie powinien był wcale wiedzieć, że poszukiwania są w toku, i nawet podejrzewam go o współudział w sprawie twego nagłego zniknięcia.
— No, tak, tak — potwierdził Hazid Sichar. — To on oddał mnie w ręce Ibn Asla!
— Ach, nie nadarmo przyszło mi na myśl jeszcze wówczas, gdy brat twój opowiadał mi wszystko, że sprawa z tym Barjadem nie bardzo jasna. Przydomek el Amin znaczy uczciwy i właśnie dlatego wzbudziło się we mnie podejrzenie, czy pod tą osłoną nie kryje się łotr. Miał podobno wypłacić ci wielką sumę, a pozatem nie mógł dać żadnej o tobie odpowiedzi. Powstało we mnie podejrzenie i postanowiłem wziąć go odrazu na cel, to jest dochodzić skrycie po nitce do kłębka, ale niestety, zaskoczyły mnie w podróży ważne i straszne przygody, zboczyłem znacznie od Chartumu. Do dziś jeszcze tam się nie dostałem i kto wie, kiedy to nastąpi.
— I to na moje szczęście, efiendi, bo gdybyś był nie spotkał nas dzisiaj, przepadłbym był na zawsze!
— Przypuszczenie to jest może jednak zwodnicze. Ibn Asl utrzymywał stosunki handlowe z Barjadem el Aminem, co naprowadziło mnie na myśl, że właśnie od niego można zasięgnąć o tobie wiadomości. Do tego przyłączyły się jeszcze dalsze powody, a mianowicie te, aby go schwytać, co prędzej czy później musiałoby się było udać, no, i musiałby był bezwarunkowo dać objaśnienia, co się z tobą stało.
— Chwała Allahowi, sprawy ułożyły się dla mnie o wiele pomyślniej i doprawdy nie wiem, czem zasłużyłem na to szczęście.
— Co się tyczy zasługi, o której wspominasz, to pamiętaj, że na świecie niema człowieka bez winy i że każdy żyje jedynie z łaski i miłosierdzia Allaha. Na każde nieszczęście, które nas nawiedza, zasłużyliśmy niezawodnie, a mimoto Allah i wówczas jeszcze nie szczędzi nam swej opieki i łaski, jeżeli poddajemy się losowi z pokorą i żalem za przewinienia. Nie mów więc o żadnej zasłudze, lecz uważaj to, jako próbę, zesłaną od Allaha, aby cię naprowadzić na drogę prawości i cnoty!
Nie odpowiedział na to i dopiero po długiej chwili milczenia pochwycił moją rękę i uścisnął ją serdecznie, mówiąc:
— Trafiłeś do mego serca, effendi... Żyłem nędznie i w ustawicznej kłótni z Allahem. Przekląłem własne życie i ludzi i świat cały. Czasem pojawiały się w mej głowie jaśniejsze myśli, ale serce nie chciało się przed niemi skruszyć. W tej chwili jednak, gdy zaczynam żyć nanowo, a dusza moja odczuwa moc rozkoszy i, kiedy o nawróceniu mówisz, czuję, jakby jakieś błyskawice jasne oświetliły mój umysł, i przyznaję ci słuszność. Kim i jakim ja byłem przedtem, dowiesz się później, dziś czuję się odrodzonym, nie wiedząc nawet, jak się to stało. Wiem tylko chyba, że cierpiałem słusznie i Allahowi za to niech będą dzięki.
— Cieszą mnie te słowa. Miesiące całe i lata twego życia przepadły, ale odnalazłeś za to skarb wewnętrzny, którego nie naruszy ząb czasu. Mienie doczesne, z którego cię obrabowano, mam nadzieję wrócić ci, gdy moje starania uwieńczy pożądany skutek.
— Jakto? Czyżbyś był tak bogaty, effendi?
— Przeciwnie, jestem nawet ubogim, ale wiem, że Ibn Asl posiada wielką sumę. Jeżeli tylko schwytam go, zanim się jej pozbędzie, wówczas będzie musiał zwrócić tobie i twemu bratu wszystko, co wam zagrabił.
— Mnie się zdaje, że ku temu nawet Ibn Asla nie potrzeba, bo co do niego, nie mam tyle pewności, ile co do Barjada el Amina.
— To i on brał udział w zbrodni?
— Tak. Barjad był ubogim, ale uczciwym. Mój brat wiedział o tem i dał mu pieniądze na otwarcie przedsiębiorstwa w Chartumie, a ja potem pożyczyłem mu jeszcze większą sumę w celu rozszerzenia tego przedsiębiorstwa i, kiedy zapadł termin zwrotu tej pożyczki, pojechałem do Chartumu, by odebrać pieniądze. Barjad el Amin zmienił się nie do poznania. Miał on pomocnika nazwiskiem Ibn Asl, który go namówił do handlowania niewolnikami. I istotnie, złakomił się na zyski z tego źródła, ale do przedsięwzięcia podobnego interesu potrzeba wiele pieniędzy, a tu, na jego nieszczęście, należało wypłacić mi większą sumę, wobec czego, nie pozostało mu już wiele do dyspozycyi. I wówczas, widocznie szatan podsunął mu myśl, aby mi pieniądze wypłacić, uzyskać pokwitowanie i potem mi je odebrać. Tem sobie też tłómaczę bardzo uprzejme przyjęcie, które mnie z jego strony spotkało. Mieszkałem bowiem u niego dni kilka i nareszcie dano mi pieniądze, a ja pokwitowałem odbiór wedle wszelakiej formy i miałem wsiąść następnego dnia na dahabijeh w kierunku Chartumu. Pożegnałem się więc ze znanymi i poszedłem wcześniej na spoczynek, gdy wtem podczas snu w nocy uderzył mnie ktoś w głowę tak, że straciłem odrazu przytomność. Gdy ją odzyskałem i otwarłem oczy, przekonałem się, że kołyszę się na jakimś przedmiocie, a wokoło grobowa ciemność. Miałem oprócz tego związane ręce i nogi. Gdy spróbowałem wołać o pomoc, grożono mi plagami.
— Znajdowałeś się więc na wielbłądzie...
— Tak i to w wygodnej kobiecej lektyce, umieszczonej na grzbiecie wielbłąda, a okrytej starannie ze wszystkich stron tak, że nie widziałem nic. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy następnie spostrzegłem, że ubrano mnie w strój kobiecy i zawelonowano twarz widocznie w tym celu, aby w razie spotkania się z kimkolwiek nie wzbudzić podejrzenia. Wiesz zresztą sam, że nikt nie troszczy się o kobietę, siedzącą w lektyce, bo tego wymaga obyczaj...
Około południa stanęliśmy w szerokim stepie na odpoczynek. Wyjęto mnie z lektyki i posadzono na ziemi. Spostrzegłem wówczas, że towarzyszy mi pięciu jeźdźców, między którymi znajdował się we własnej swojej osobie... Ibn Asi!
— I on śmiał pokazać się przed tobą?
— O, on miał czelność nawet przyznać się do wszystkiego w żywe oczy. Opowiedział mi mianowicie z drwiącym, szatańskim iście uśmiechem, że zawiązał spółkę z Barjadem w celu rozpoczęcia handlu niewolnikami, że ku temu potrzebne im są moje pieniądze i że zyskami podzielą się obaj. On sam był za tem, aby mnie zgładzić, ale Barjad oparł się, a to ze względu na mego brata, któremu wiele miał do zawdzięczenia. Ażeby jednak usunąć mnie zupełnie i unieszkodliwić, oddano mnie mekowi Takalów jako niewolnika. Mek nie zapłacił za mnie ani grosza, a tylko był obowiązany czuwać nad tem, aby nikt mnie nie zobaczył i, przypadkowo poznawszy, nie doniósł o tem komu. Słyszałem potem, że mek zawarł z Ibn Aslem kontrakt, mocą którego miał temu ostatniemu dostarczać dwa razy w roku w pewnych, ściśle określonych terminach niewolników do Faszody, za co miał otrzymywać cenę w gotówce i natychmiast. Potem mnie wywieziono.
— Dokąd?
— Oh, żebyś wiedział... Miejsce to okropne. Zapakowano mnie do kopalni miedzi, których w kraju Takalów, jak ci wiadomo, jest wiele. Tam przykuto mnie na łańcuchu w podziemiach i kazano pracować. Od owego dnia, kiedy przywiózł mnie Ibn Asl do meka, nie widziałem słońca, aż dopiero teraz wyprowadzono mnie na świat, a jeden z dozorców, który miał dla mnie odrobinę współczucia, oznajmił mi w sekrecie, że skazany jestem na śmierć...
— Co też ty mówisz?
— Ibn Asl zażądał podczas ostatniego transportowania niewolników, aby mnie napowrót odstawiono do niego. On bowiem pokłócił się ze swoim wspólnikiem Barjadem i obecnie prowadzi swoje wstrętne

Tom XV.
Pływająca wyspa.


rzemiosło na własną rękę, a że nie liczy się już wcale ze swoim byłym wspólnikiem, uważa więc za stosowne zgładzić mnie ze Świata. Mógł wprawdzie polecić wykonanie wyroku mekowi, ale mu trochę niedowierza i woli dostać mnie w swe ręce i zabić. Nie chcę dziś opowiadać ci o wszystkiem, co przeszedłem i wycierpiałem, może znajdzie się ku temu sposobność później, wspomnę tylko, że dusza moja przepełniona jest szczściem i radością, albowiem uszedłem śmierci i niewoli, a ciebie uważam za anioła, zesłanego przez Allaha, któremu ja...
— No, no, nie rozczulaj się — przerwałem. — Allah tak zrządził. Jemu jedynie składaj dzięki... Czujesz się na siłach o tyle, żebyś mógł jechać z nami do Faszody przez step?
— I ty jeszcze pytasz o to? Wszak miałem pieszo i w kajdanach odbyć tę drogę! W ciężkiej pracy zahartowałem się do tego stopnia, że co do mojej wytrwałości możesz być zupełnie spokojny. Jak długo musimy jechać do Faszody?
— Przypuszczam, że staniemy tam najdalej za cztery dni.
— A Ibn Asl przebywa tam również?
— Prawdopodobnie.
— Jeśli tak, to biada mu! Zemszczę się i to nie ten sposób, żebym go miał oddać w ręce mudira, lecz....
— Pozwól, że ci przerwę i poproszę, abyś sobie nie łamał głowy nad tem, w jaki sposób wykonasz zemstę, bo nie jesteś jedynym, który ma z nim porachunki, o czem później ci opowiem, a teraz czas odpocząć, bo mamy długą i uciążliwą podróż przed sobą. Zdjaje mi się, że, jeśli komu, to właśnie tobie potrzebny jest sen.
— Sen? Co tobie przychodzi na myśl, effendi? Ja, przekonawszy się, że uszedłem śmierci, że nie grożą mi już kajdany, miałbym myśleć o śnie? Toż nawet, gdybym chciał, byłoby to niemożliwe. Śpijcie raczej wy, a ja będę czuwał i rozkoszował się w milczeniu wolnością i szczęściem, że wolno mi oglądać firmament nad głową i gwiazdy jasne i z Allahem rozmawiać w głębokich modłach!
— A no, skoro tak chcesz, nie wzbraniam ci — czuwaj! Musisz nas jednak obudzić, nim świtać zacznie, a nie później, bo chciałbym obserwować Takalów. A uważaj dobrze na Bakwkwarę, żeby nam nie umknął!
— Zapewniam cię, effendi, że możesz spać zupełnie spokojnie i bez troski. Przecie to posłaniec Ibn Asla, mego dręczyciela i szatana i dlatego nie może oczekiwać ode mnie żadnych względów, żadnej litości. Wolałbym raczej sam pozbawić się życia, niż darować mu wolność.
Wierzyłem mu i bez tych zapewnień, bo przecie po tem, co zaszło, nie mógł być dla mnie niewdzięcznym. Owinąłem się więc w haik i zasnąłem wkrótce. Okazało się istotnie, że słowa szczęśliwca nie były czczą przechwałką. Czuwał on całą noc i zbudził nas jeszcze wcześniej, niż dnieć zaczęło.
Przed zaśnieniem przyszła mi do głowy myśl, aby podsłuchać Takalów i oczywiście mieć pojęcie, czego od nich spodziewać się należy. Dotrzeć jednak do nich drogą lądową było bardzo niebezpiecznie i niewygodnie, pozostawał tylko jeden sposób — przez jezioro na wodzie, ale jak? Nawet gdyby była łódka pod ręką, to użyćby jej nie można. Ku temu mogła się nadawać jedynie tratwa, urządzona w ten sposób, aby łatwo nie wpadała w oczy. Postanowiłem więc zbudować malutką pływającą niby wysepkę, ku czemu nie brakło materyału w pobliżu. Były tu mianowicie bujne i uliścione gęsto krzaki, poplątane podobnie jak nasza kosodrzewina. Z tego materyału tudzież z andropogon giganteus i hibiscus cannabinus skleciliśmy z Ben Nilem wnet tratwę, wyglądającą istotnie jak wysepka, bo nawet nie żałowaliśmy omm suffah w celu upiększenia jej i nadania kształtu, jaki dla nas był pożądany. Nawet gałęzie, mające zastąpić wiosła, owinęliśmy wodorostami.
Sporządzony w ten sposób statek nie był wcale ciężki i mógł z łatwością unieść dwu ludzi, wszelako nie na dalekiej przestrzeni, bo ostatecznie, po nasiąknięciu wodą, można się było spodziewać katastrofy, ale przypuszczałem, że nie nastąpi to tak prędko.
Jeszcze nawet nie zaczęło świtać, gdy wsiadłem z Ben Nilem na tratwę. Hazid Sichar pozostał na straży przy jeńcu i wielbłądach. Obozowisko nasze znajdowało się w ukryciu za krzakami i nie było wielkiej obawy, aby je odnaleziono, tembardziej, że obfita rosa pokryła nasze poprzednie tropy.
Wzdłuż brzegu aż do brodu rosły drzewa i krzaki, dzięki czemu mogliśmy śmiało wiosłować przez małe jezioro, które można było raczej nazwać stawem; potem bardzo ostrożnie posuwaliśmy się tuż popod krzakami aż niemal do samego obozu Takalów. Ku memu wielkiemu zdziwieniu spali jeszcze wszyscy, a tylko od czasu do czasu zwierzęta się odzywały.
Słońce było już zeszło, a my jeszcze czekali i nasłuchiwali daremnie, aż nareszcie, gdy się namyślałem, czyby nie lepiej było wrócić, usłyszałem nagle przeraźliwy głos:
— Wstawajcie, śpiochy! Stało się wielkie nieszczęście!
W całym obozie wszczął się ruch i zgiełk nie do opisania. Ludzie biegali to tu to tam jak opętani, krzyczeli, przeklinali, zadawali sobie nawzajem pytania i bardzo trudno było zrozumieć, co mówią, ale z pojedynczych słów wywnioskowałem, że zauważono brak Bakwkwary, Hazida Sichara i trzech wielbłądów. Każdy z obecnych miał coś do gadania. Jeden przypuszczał to, drugi tamto, trzeci znowu co innego, powstał więc gwar, który jednak przypomniał mi sejmik wróbli na dachu, ćwierkających bez ustanku, czemu mógł koniec położyć najstarszy z tych wróbli, a mianowicie sam Szedid, krzycząc na całe gardło:
— Cicho, gaduły! Nie plećcie głupstw i nie przeszkądzajcie mi, bo chciałbym dobrze pomyśleć nad tem, o się stało!
Byłem bardzo ciekaw wyniku namysłu tego człowieka. Bakwkwara znikł; wołano go, nie pojawił się; znikł Hazid Sichar również i wołano go tak samo, ale daremnie; przepadły trzy wielbłądy i szukano ich bez skutku. Trzeba więc było przypuszczać, że zniknięcie dwu ludzi i trzech wielbłądów ma ze sobą pewien związek. Że jednak nie zdarzyło się nigdy jeszcze, aby wielbłądy wykradły ludzi, ale odwrotnie, przypuszczano więc, że i tu zaszedł podobny wypadek, to jest ludzie uprowadzili wielbłądy. A że z nich jeden był skrępowany, więc najprawdopodobniej ten drugi uwolnił go z więzów i wykradł, biorąc ponadto tak cenne do podróży wielbłądy.
— A zdrajca! A pies! — narzekał Szedid. — To dlatego domagał się tak natarczywie, abym mu powierzył straż nad obozem!
— Widocznie przybył umyślnie w tym celu, aby wykraść Hazida Sichara — zauważył któryś z gromady.
— Nie inaczej! — dodał drugi. — A wszystko, co mówił było kłamstwem, obmyślanem w tym celu, by wykurzyć stąd owych dwu Senussów!
— Łotr! Gałgan! — wygrażał trzeci.
— A ci dwaj byli świętymi! — wtrącił czwarty. — Jak mogliśmy obrażać ich dla jakiegoś łajdaka! Widocznie rzucili na nas klątwę i Allah ich wysłuchał.
— Tak, tak, Allah nas ukarał za to, żeśmy ich znieważyli — krzyczał inny. — Gdybyśmy byli uwierzyli tym dwom świętym, nie byłoby nieszczęścia!
— A to co? Brakuje mi worka na wodę — zauważył któryś nagle.
— Rozejrzyjcie się! Może tam jeszcze czego brakuje — rozkazał Szedid.
— Mnie brakuje worek...
— A mego wielbłąda niema....
— I mego... Nawet wielbłąd Szedida gdzieś się zapodział! — wołał ktoś z oddalenia.
— Co takiego? — pytał zdziwiony dowódca — niema mego wielbłąda? Toż to cenny abu-hawas-hedżin!
— Tak, tak. Spędziliśmy wszystkie wielbłądy i przekonaj się sam, że brak z nich najcenniejszych!
— O Allah! O piekło, o szatanie! Wszystko przez tego przeklętego Bakwkwarę. Musimy poszukać jego śladów!...
— Dalej, szukać na wszystkie strony, — rozkazał Szedid — a wszyscy! Tylko trzech niech tu zostanie na straży koło jeńców, reszta — dalej!
— Efendi, — szepnął do mnie Ben Nil, — gdybyśmy byli o tem wiedzieli!... Można było zabrać wszystkich jeńców... Teraz dopiero się przekonuję, że przesadna ostrożność z naszej strony nie bardzo była potrzebna.
— Moglibyśmy wprawdzie zabrać całą gromadę niewolników, ale poco nam kłopotu na zdrową głowę, skoro sam Szedid zaprowadzi nam ich do Faszody. Jak dotąd, poszczęściło się nam nadzwyczajnie i tylko ciekaw jestem, czy po ukończeniu poszukiwań zmienią swój pogląd na całe zdarzenie.
— Mnie się zdaje, że nie. Ludzie ci są jakby ciemni i głupi.
Zapatrywanie to było dość trafne. Wysłani na wszystkie strony ludzie powrócili niebawem, niczego nowego nie przynosząc. Oczywiście, żadnemu ani się śniło zwrócić uwagę na wodę. Szedid był bardzo nierad z raportów i wierzyć mu się nie chciało, jakoby zbieg nie pozostawił żadnego śladu. Udał się więc sam osobiście wbród i po pewnym czasie powrócił, przeklinając zbiegów na czem Świat stoi.
— Mieliście racyę — mówił. — Ów przeklęty Bakwkwara widocznie wzniósł się w powietrze, bo ani jednego śladu niema. Co teraz powie mek, co Ibn Asl, że stała się taka szkoda! Niechby raczej było uciekło dziesięciu innych, niż ten jeden!...
Wtem zauważył któryś, widocznie najmądrzejszy jeszcze z nich wszystkich:
— Jabym powiedział, że w tak krótkim czasie ślady bezwarunkowo zatrzeć się nie mogły... — Co przez to rozumiesz? — zapytał Szedid.
— Że gdzie niema śladu, tamtędy nie mógł biec żaden wielbłąd. jeżeli więc w żadnym kierunku nie można tego było odkryć, jasnem jest, że Bakwkwara wcale jeszcze nie uciekł, lecz schował się gdzieś w pobliżu razem z Hazidem Sicharem i wielbłądami. Przyznasz sam, że to człek wielce przebiegły, bo odważył się nawet rzucić podejrzenie na świętość dwu Senussów, a to dlatego, ponieważ byli dla niego niebezpieczni. Wymyślona przezeń bajka jest najlepszym dowodem jego dyabelskiej przebiegłości.
— O, prawda!
— A widzisz. Przezornym, jak wyrafinowany złodziej, musiał on być i potem, bo pomyślał sobie zapewne, że moglibyśmy odnaleźć jego ślady i gonić go. Wolał więc zaczekać, aż się oddalimy, i wtedy będzie bezpieczny.
— Allah akbar! Nie myślałem o tem. Hej, ludzie! Przeszukajcie wszystkie krzaki het aż do końca z jednej i drugiej strony! — rozkazywał Szedid.
Zaczynało mi być już... gorąco. Bardzo łatwo bowiem mogli nas zauważyć, przeszukując nadwodne krzaki i zarośla. A że słyszeliśmy już dosyć, czego nam było potrzeba, zawinęliśmy z powrotem pocichu, o ile tylko było możliwe. Sprawa to nie łatwa! Trzeba bowiem było wiosłować w leżącej postawie, a pływająca wyspa, nasiąknięta już dosyć wodą, nie poruszała się z taką szybkością, jak gładka łódź. Odpłynąwszy spory kawał, odetchnęliśmy, gdyż teraz nie łatwo mogli nas zauważyć, bo na wodzie było więcej podobnych wysepek, a zresztą zasłaniała nas trzcina, rosnąca wysoko przy brzegu. Ludzie tymczasem przeszukiwali krzaki i zarośla po obu stronach jeziora i to dosyć szczegółowo. Wiedziałem, że nie spoczną, dopóki nie przejdą aż do samego końca, ale żadnej nie było obawy. Byli przecie rozprószeni na całym niemal terenie nadbrzeżnym i spostrzec nas mogła zaledwie jedna z nich partya. Gdyby więc ci trzej lub najwyżej czterej chcieli zebrać więcej towarzyszy na pomoc, my bylibyśmy już na pustyni zupełnie bezpieczni. Mimoto wolałem, aby nas nie znaleziono, bo zależało mi, aby historya o obcym efiendim była nadal bajką w pojęciu Takalów. Inny obrót musiałaby wziąć sprawa, gdyby odkryto naszą kryjówkę i przekonano się, że Bakwkwara nie jest takim łotrem, za jakiego dotąd go uważają.
Dotarłszy na mniejsze jezioro, nie szczędziliśmy sił, by jak najprędzej wrócić na miejsce. Sam dziwiłem się, będąc już na brzegu, że sklecona przez nas na poczekaniu tratwa wytrzymała tak świetnie próbę.
Hazid Sichar był bardzo niespokojny, dlaczego tak długo nie wracaliśmy, ale teraz uradował się naprawdę, zobaczywszy nas znowu. Opowiedziałem mu o wszystkiem, co było godne uwagi podczas całej wyprawy, i następnie wdrapałem się na wysokie drzewo, rosnące tuż w pobliżu, zabrawszy oczywiście lupę.
Z wierzchołka roztaczał się rozległy widok naokół. Po dość długiej chwili zauważyłem na północnym brzegu jeziora dwu ludzi, posuwających się naprzód ostrożnie, a niebawem ukazało się za nimi jeszcze trzech i ci zaglądali pod każdy niemal krzak. Zsunąłem się więc z drzewa czemprędzej i pobiegłem kawałek naprzeciw. Stały tu gęste krzaki, oplecione gęstą tarniną. Nie namyślając się wiele, wlazłem w jeden z nich na czworakach i zaczaiłem się. Nie była to pozycya bardzo wygodna, bo ciernie kłuły bez litości, a ponadto mogło mi grozić jakie niebezpieczne stworzenie. Niebawem jednak usłyszałem tuż w pobliżu:
— Wróćmy się, szkoda czasu na daremne szukanie!
— Jeszcze parę kroków, do tego drzewa subakowego, tam na końcu — odpowiedział drugi.
A niechże cię licho!... Przed chwilą właśnie siedziałem na tem drzewie subakowem, a o pięć kroków dalej jest nasze legowisko. Gdy szukający zbliżyli się do mojej kryjówki, poruszyłem nagle gałązkami i począłem naśladować głos lwa, który ze snu nagle się obudził, a następnie zdobyłem się na potężny ryk, na odgłos którego oniemieć musi z przerażenia każdy mieszkaniec pustyni, zwłaszcza Arab lub murzyn. Co do trafności naśladownictwa, to oczywiście sprawa ta nie bardzo jest łatwa, bo organa głosowe człowieka nie wystarczają ku temu, aby oddać wiernie mruczenie i ryk lwa, kto jednak posiada w tym kierunku pewne doświadczenie, ten istotnie może nastraszyć bardzo lękliwie usposobionych synów pustyni. Nieraz podczas długiej podróży przez morze piasku, próbowałem z nudów naśladować głosy rozmaitych zwierząt, jak małpy, hyeny, lwa, i przydało mi się to nieraz zarówno, jak w tym wypadku. Takalowie bowiem oniemieli na chwilę ze zgrozy.
— Lew! — krzyknął jeden.
— O Allah, o potężny, ratuj! — krzyczał drugi.
Więcej nie mogłem już niczego usłyszeć, bo dzielni wojownicy drapnęli na łeb, na szyję, aż się za nimi kurzyło, a Ben Nil, wychyliwszy się z zarośli wołał zupełnie swobodnie, śmiejąc się przytem:
— A to dobre! Cha, cha, cha! A to znakomite! Karki pokręcą, a ty, effendi, ty czarodzieju, przemieniasz się nawet w dziką bestyę! A niechże cię!... Przyznam, że mruczenie było znakomicie naśladowane, ale ryk... darujesz za otwartość... nie bardzo ci się udał. Tylko głupi Takalowie mogli się na nim nie poznać!...
— No, no. Ręczę, że gdybyś nie był uprzedzony, co to za lew, uciekałbyś tak samo, jak oni.
— A wiesz... Ty czytasz w moich myślach, effendi. Uciekałbym co sił, bo „pan z grubą głową" to nie lada przeciwnik i niech Allah broni, abym miał kiedykolwiek usłyszeć jego mruczenie. Ale... ale... Jak mogłeś wpaść na podobną myśl, efiendi?
— W decydującej chwili myśli same się pojawiają, ale co widzę? Masz w pogotowiu nóż...
— Bo widzisz... skoro Takalowie zbliżyli się tutaj, powiedziałem naszemu jeńcowi, że jeżeli tylko słówko piśnie, a wyjmę mu serce z piersi i rzucę w mrówcze gniazdo. I skutkowało. Teraz jesteśmy bezpieczni i możebyśmy się już wybrali w drogę.
— Niech tamci jadą naprzód!
— Ależ szkoda czasu, effendi. Wiesz przecie, że musimy jak najprędzej stanąć w Faszodzie.
— Sądzę, że utratę czasu wynagrodzimy sobie później, wszak posiadamy wyborne wielbłądy. Dla nas główną rzeczą jest teraz, aby Takalowie nie wpadli na nasze tropy. Jestem pewny, że wyruszą natychmiast, bo będą się obawiali lwa. Poczekaj!
Wylazłem poraz drugi na drzewo, niestety nie mogłem niczego zauważyć, bo drzewa zasłaniały to miejsce, gdzie karawana się rozłożyła. Dopiero po upływie conajmniej pół godziny, spostrzegłem jak Takalowie ruszyli wbród na drugą stronę i skierowali się na pustynię. Część jeźdźców była umieszczona na przodzie, druga część zamykała pochód z tyłu. Jeńcy maszerowali w pośrodku. Uważałem na karawanę tak długo, dopóki nie zniknęła na horyzoncie, a następnie ot, tak sobie, bez żadnego celu skierowałem szkła wokoło. I oto ku memu zdziwieniu spostrzegłem na zachodzie ruchome punkciki, poruszające się nie w kierunku do nas, lecz ku południowemu zachodowi, tak że gdzieś w pewnem oddaleniu mogłyby się zejść z karawaną Takalów. Co to jednak było? Ludzie, czy zwierzęta? Nie mogłem tego stwierdzić, nawet przy pomocy dalekowidza, temmniej, że punkciki te zmniejszały się z każdą chwilą, aż wreszcie znikły zupełnie.
Zlazłem z drzewa i teraz dopiero przypatrzyłem się bliżej Hazidowi Sicharowi. Był on bardzo podobny do swego brata z Maabdah, jak się z rysów jego twarzy teraz za dnia przekonałem.
— Może mi pokażesz teraz rękę mumii — prosił, a gdy uczyniłem temu zadość, odrzekł z pewnością siebie:
— Tak jest, to ręka córki faraona.
Wydobyłem teraz z nieprzemakalnego pasa dwa niezaadresowane listy, które wręczył mi jego brat w Sijut, i rzekłem:
— Te dwa listy przyniósł mi Ben Wazak do pałacu baszy w Sijut i prosił, abym je otwarł po przybyciu do Chartumu.
— Dlaczego mówisz mi o tem, skoro one są twoją własnością? — rzekł Hazid Sichar, przypatrując się listom. — Schowaj je z powrotem i otworzysz je, gdy będziesz w Chartumie!
— Jabym wolał, żebyś je ty otwarł i to teraz. Wówczas byłem pewny, zarówno jak i twój brat, że pojadę prosto do Chartumu, niestety, losy zapędziły mnie do kraju Fessarów i sporo już upłynęło czasu od owej chwili. Kto wie, jak ważne wiadomości zawierać mogą te listy. Sądzę więc, że należałoby je otworzyć teraz.
— Więc je otwórz!
— Nie ja, lecz ty. Przecie nie jestem jeszcze w Chartumie.
— A no, skoro tak nalegasz — otworzę.
I otwarł je, a przebiegłszy szybko ich treść, spojrzał na mnie wilgotnemi od łez oczyma i zapytał:
— Znałeś mego brata przedtem jeszcze, nim przybyłeś do Maabdah?
— Nie!
— I to uczynił dla mnie mój brat!... Sądziłem, że o mnie zapomniał zupełnie, gdy tymczasem te listy świadczą zupełnie o czem innem, i może nawet nie wiesz, jak wielką jest ich wartość. Zawierają one przekazy do jednego z banków w Chartumie na bardzo wysoką sumę... Otóż brat mój, jak się przekonuję z tego, postanowił za wszelką cenę odszukać mnie i nie wahał się nawet oddać tobie, obcemu zupełnie człowiekowi, tak drogocennych listów! Widocznie uważa cię za człowieka godnego zaufania, mimo nawet że jesteś chrześcijaninem. Co jednak byłbyś uczynił z tak wielką sumą pieniędzy?
— Tobie oddał, skoro tylko byłbym cię odszukał. Schowaj więc te przekazy, bo to twoja własność! Zdaje mi się, że pozostaniemy razem aż do czasu, gdy się zobaczysz ze swoim bratem. Gdybym więc kiedy potrzebował koniecznie pieniędzy, poprosiłbym cię o pożyczkę.
— No, dobrze, zatrzymam papiery pod tym warunkiem, ale... gdzie je schowam, skoro nie mam wcale kieszeni?
Skarga ta była zupełnie słuszna. Ów bogaty człowiek nie miał nietylko kieszeni, ale żadnego wogóle ubrania oprócz przepaski na biodrach i to zniszczonej już niemal zupełnie.
— Będziesz miał zaraz kieszenie — odrzekłem. — Bakwkwara jest tego samego wzrostu, co i ty. Zamienicie więc ze sobą ubrania.
— Ani się waż! — wtrącił Bakwkwara — jestem wolnym Ben Arabem i nie mogę chodzić nago.
— Eh, co tam! Przedtem Hazid Sichar był jeńcem i chodził nago, a ty byłeś wolny i nosiłeś ubranie, teraz ty jesteś jeńcem, a on jest wolny, z czego wynika jasno, że musisz być gołym, a on ubranym.
— Ja się na to nie zgadzam!
— Ben Nil, wytnijno kij, który będzie zaraz potrzebny!
— Śmiałbyś mnie bić? — krzyknął Bakwkwara — Mnie? Kto cię do tego upoważnił?
— Wicekról. Jestem tu zastępcą reisa effendiny, ale nawet gdyby i nie to, uczyniłbym tak, jakby mi się samemu podobało. Jesteś wspólnikiem mego śmiertelnego wroga, który godzi natarczywie na moje życie. Sam zresztą usiłowałeś wczoraj wieczór usposobić dla nas wrogo Takalów. Pytam więc własnemi twemi słowami: kto cię do tego upoważnił? jakiem prawem to czyniłeś? Otóż powiem ci, że zarówno ty, jak i ja, moglibyśmy się kierować tu prawem silniejszego, obyczajem pustyni i stepu. Radzę ci więc, jeżeli ci są miłe własne stopy, oddaj ubranie dobrowolnie! Zresztą ofiarowałem ci nawet wolność pod pewnymi warunkami, ale nawet słyszeć o tem nie chciałeś, wobec czego samemu sobie zawdzięczasz to, co cię ma spotkać, a sądzę, że na wszelki wypadek, nie będzie to wielka dla ciebie przyjemność. Dawaj ubranie!
Gdy Ben Nil chciał zdjąć zeń haik, bronił się wszelkiemi siłami, wobec czego nie należało żartować z opornym. Położyliśmy go na ziemi plecyma do góry, ugięli nogi w kolanach i przywiązali je do drzewa, poczem Hazid Sichar siadł mu na grzbiecie, a Ben Nil wyciął z krzaka pręt grubości palca i rozpoczął egzekucyę. Ledwie jednak padły dwa uderzenia, Ben Bakwkwara począł krzyczeć w niebogłosy i błagać o litość, przyrzekając bezwzględne posłuszeństwo.
— A widzisz, — ozwałem się, — trzeba ci było tego? Wolny Arab nie przywykł do plag cielesnych i dlatego są one dla niego okropnością.
Odwiązaliśmy go i wymiana ubrania odbyła się bez żadnej przeszkody, poczem zaczęliśmy się przygotowywać do marszu. Dla nas było wody dość jeszcze w zapasie, a tylko napełniliśmy wory dla wielbłądów i niebawem opuściliśmy to miejsce, gdzie tyle zdarzyło się ważnych wypadków w ciągu nocy i to wypadków dla mnie najzupełniej szczęśliwych, jeśli weźmiemy na uwagę chociażby jedno odnalezienie zaginionego Hazida Sichara.
Jak poprzednio wspominałem, Takalowie nie powinni byli wpaść na nasze tropy. Z tej przyczyny udaliśmy się teraz ich drogą, aby wiedzieć później, którędy ich ominąć. Po niespełna pół godziny drogi zauważyliśmy drugie ślady, pozostawione niezawodnie przez owe istoty, które przedtem nawet rozróżnić było trudno.
— Coby to było? — zapytał Ben Nil. — Odciski tak drobne... A zobacz, tropy połączyły się teraz.
Zsiadłem z wielbłąda i kazałem uczynić to samo Ben Nilowi, aby nauczyć go... czytać ze śladów na pustyni. Nauka taka mogła mieć dla niego wielką wartość w przyszłości. Ja poznałem wszystko odrazu, mimoto rzekłem do niego: — Przypatrz się dobrze śladom! Wiesz, które to: zwierzęta je pozostawiły?
— To... najprawdopodobniej... osły... nieprawdaż?
— Tak, osły. A wiesz ile ich było?
— Cztery albo pięć.
— Nie! Trzy tylko. Chcąc się dowiedzieć, ile było zwierząt, trzeba uważać na własności śladów poszczególnych nóg. Weźmy naprzykład w tym wypadku pod uwagę ślad przedniej prawej nogi! Odróżnić go można od innych po wielu znakach. Jeżeli tedy uda się nam wyśledzić je w normalnych odstępach: zwykłego kroku, będziemy mieli jeden ślad, potem zwróćmy poszukiwania na ślad drugi, od tamtego się różniący, a potem na trzeci i tak dalej możemy dokładnie obliczyć liczbę zwierząt, które przeszły tą samą drogą.
— Jakie to łatwe! — zawołał ucieszony Ben Nil, podnosząc się z postawy pochylonej. — Wiem już. napewno, że szły tędy tylko trzy osły.
— No, a teraz dalsze zagadnienia: co dźwigały, jeźdźców, czy ciężary? A może który biegł luzem?
— Tego już nie potrafię.
— Wcale nie sztuka... Weź na uwagę głębokość odcisków i ich miarowość! Im bardziej zwierzę jest objuczone, tem bardziej w piasek wciskają się jego kopyta. Zwierzę wierzchowe zaś pozostawia lżejsze odciski i chód jego nie jest tak miarowy, jednostajny, jak zwierzęcia jucznego, ponieważ zależne jest ono w znacznej części od woli jeźdźca. Idź parę kroków naprzód, a przekonasz się, że osły, nad których Śladami zastanawiamy się z takiem zaciekawieniem, kręciły się to w tę, to w ową stronę, a więc miały na swoich grzbietach jeźdźców, lecz co zacz?...
— Tego chyba nie dowiesz się ze śladów...
— A gdyby... Wiemy przecie, że na osłach jeżdżą ludzie pewnego zawodu.
— Dżelabi, nieprawdaż?
— Tak, handlarze tylko posługują się osłami w tych okolicach. Wiemy zatem więcej, niż przypuszczałeś, a o resztę troszczyć się nie mamy powodu, przynajmniej nie obchodzi nas to, skąd oni jadą, lecz ostatecznie kwestya, dokąd oni jadą, mogłaby nas zainteresować i mam nadzieję, że dowiemy się o tem, bo znajdują się przecie przed nami. No, a teraz naprzód!
Prowadziliśmy wielbłądy za uzdy, podczas gdy tamci dwaj pozostali na siodłach. Tropy dżelabich łączyły się od tego miejsca z tropami Takalów, lecz po pewnym czasie zauważyliśmy szeroko wydeptane miejsce, a dalej znowu ciągnęły się tropy wązkiem pasmem, jak poprzednio.
— Tu nastąpiło spotkanie — objaśniłem. — Takalowie zatrzymali się w celu pozdrowienia i wypytania dżelabów, a co między nimi zaszło, może zdołam odczytać ze znajdujących się tu śladów.
Zdawało mi się mianowicie, jakoby tylko część Takalów się zatrzymała, a reszta nie. Począłem tedy liczyć ślady zwierząt, między którymi nie brakło także i ludzkich.
— Otóż, słuchajcie! Tu zatrzymało się tylko pięciu Takalów, Rozmawiali oni dłuższy czas z dżeląbami, którzy pozsiadali byli ze swych osłów, poczem pojechali już razem za poprzednimi. Przystanek więc miał na celu wzajemne poznanie się obcych podróżnych.
— A jak sądzisz, czy Takalowie nie obeszli się wrogo z dżelabami? — zapytał Ben Nil.
— Do tej chwili nie zauważyłem ani jednego znaku, któryby świadczył o czemś podobnem, że jednak Takalowie nieszczególnie dobrze są usposobieni, handlarze ci muszą się mieć na baczności, chociażby tylko z tego powodu, jeżeli już nie z wielu innych. Chodźmy pieszo jeszcze kawałek!
Ledwie jednak postąpiłem kilka kroków naprzód, krzyknął Ben Nil, wyciągając ramię:
— Patrz, efiendi, tam na lewo od tropów siedzi hyena! — A tu obok leżą na piasku dwie inne — dodał Hazid Sichar.
Przyłożyłem rękę prostopadle do czoła, aby lepiej widzieć i, domyślając się nieszczęścia, krzyknąłem:
— Toż to nie hyeny, lecz ludzie! Czyżby Takalowie napadli na handlarzy? Chodźmy tam prędko!
Pospieszyliśmy prawie biegiem naprzód, podczas gdy obaj jeźdźcy jechali tylko krokiem. Ów człowiek, którego Ben Nil uważał za hyenę, był obrócony do nas plecyma. Siedział w ten sposób, że łokcie oparł na kolanach, a głowę schował w dłonie, nic więc dziwnego, że mój towarzysz mógł go wziąć za hyenę. Dopiero, gdy usłyszał odgłos naszych kroków, odwrócił głowę i próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Ponieważ Bakwkwara był na samym przodzie, więc człowiek ów jego właśnie tak mocno się przestraszył i dopiero po chwili mógł wydobyć z siebie przeraźliwy głos:
— Jestem zgubiony! Toż to Amr el Makaszef, szejk Bakwkwarów!
Nazwisko to obiło się już nieraz o moje uszy. Nosił je dowódca Bakwkwarów, słynący z gwałtownego i wielce wojowniczego usposobienia. Wówczas odgrywał on swoją rolę tylko w szczupłych granicach swego kraju, ale później dał się poznać daleko poza nim. Był krewnym Mahdiego, a dnia 6. kwietnia 1882 mudir Sennaaru wysłał do wicegubernatora depeszę następującej treści: „Szejk Bakwkwarów Amr el Makaszef, kuzyn Mahdiego, zbliża się do mego miasta na czele wielu uzbrojonych Bakwkwarów z zamiarem zajęcia go na rzecz Mahdiego. Proszę o natychmiastową pomoc." Człowiek ów zatem był moim jeńcem. Dziwiło mnie to, że naczelnik szczepu poniżył się do tego stopnia, iż przyjął na siebie rolę posłańca. Jego stosunek więc do Ibn Asla opierał się niezawodnie na poważniejszych podstawach, a nie wynikał tylko ze zwykłej znajomości. Domysł ten znalazł potwierdzenie w jego odpowiedzi, gdyż skoro usłyszał słowa nieznajomego, odparł z oburzeniem:
— Mylisz się! Należę do szczepu Bakwkwarów, ale szejkiem ich nie jestem!
— Czemu się wypierasz? — pytał handlarz. — Byłem u was wiele razy i widywałem się z tobą! Znasz mnie więc i wiesz, kto jestem.
— Głupstwa pleciesz, widocznie w gorączce, która cię opadła z powodu nieszczęśliwego przypadku.
Spojrzał przytem na mnie, jakby chciał wymiarkować, co o tem myślę, i to właśnie przekonało mnie dostatecznie. Był niezawodnie szejkiem, a chciał uchodzić za zwykłego człowieka, aby tem łagodniej obchodzono się z nim w Faszodzie. Handlarz jednak nie dał się zbić z tropu i twierdził dalej:
— Nie wiem, z jakiego powodu wypierasz się własnego nazwiska. Co prawda, jestem poturbowany, ale gorączka jeszcze nie wystąpiła i wiem dobrze, co mówię. Niczego złego nie zrobiliśmy Takalom, handlującym ludźmi, na miłość Allaha nie wierz w to, jakobym był wrogiem tych ludzi, którzy łowią niewolników, i ratuj mnie, szejku, ratuj!
Wtem zwróciłem się do niego ja:
— Poco to tłómaczenie się? Sądzisz, że ten szejk Amr el Makaszei jest także łowcą niewolników?
Nie zauważył mnie był jeszcze i teraz dopiero obrzucił mnie badawczem spojrzeniem i odpowiedział:
— Jak możesz pytać mnie o to! Należysz przecie do szejka i wiesz zapewne lepiej ode mnie, że jest on przyjacielem i odbiorcą Ibn Asla, najsłynniejszego łowcy niewolników.
— Kłamstwo! — przerwał mu Bakwkwara. — Nie jestem tym, za którego uważa mnie ten człowiek!
— Cicho bądź! — rozkazałem mu — wiem już dokładnie, co mam myśleć o tobie, i usiłowania twoje w celu wprowadzenia mnie w błąd, na nic się nie przydadzą. jesteś za głupi, by mnie podejść i oszukać. — A zwracając się do handlarza: — Ja nie należę do niego, jestem obcym i chrześcijaninem. Przypatrz się jednak lepiej szejkowi! Czyś nie zauważył, że on niema przy sobie broni? Nie zauważyłeś liny, którą jest przymocowany do wielbłąda?
Człowiek ów trzymał ciągle głowę w dłoniach, lecz w tej chwili podniósł ją i wykrzyknął z wielkiem zdziwieniem:
— Allah działa cuda! On związany! Czyście walczyli z nim i do niewoli go zabrali?
— Dowiesz się później, a teraz należy przedewszystkiem zbadać cię i twoich towarzyszy, którzy leżą jak nieżywi.
— Tamci już nie żyją. Zastrzeleni! Nie widzisz kałuży krwi koło nich?
— Do ciebie nie strzelano?
— Nie! Byłem pierwszym, na którego się rzucili. Bili mnie kolbami w głowę tak, że straciłem natychmiast przytomność, a gdy ją odzyskałem, towarzysze moi leżeli już zabici. Zabrano nam wszystko, nie wyłączając nawet osłów.
— Co do tych ostatnich — nie troszcz się, nie zabrano ich i ja ci je przypędzę, ale naprzód daj głowę do zbadania!
Oglądnąłem ją i przekonałem się, że była bardzo opuchnięta, ale na szczęście rannego czaszki nie naruszono. Widocznie otrzymał on ciosy płaską stroną kolby. Tamci dwaj byli nieżywi naprawdę. Na piersiach ich odkryłem rany od kul. Oczywiście nie było tu już nic do roboty, wobec czego zdjąłem jednemu zawój z głowy, ażeby zrobić żyjącemu okład. To ulżyło mu znacznie i mógł teraz z mniejszą trudnością mówić ze mną. Trwoga przed szejkiem nie opuszczała go ciągle, wobec czego musiałem go uspokoić:
— Zapewniam cię, człowieku, że znajdujesz się między przyjaciółmi i dowódca Bakwkwarów nic złego uczynić ci nie może. On jest przyjacielem Takalów, którzy na was napadli. Wczoraj wieczorem przybył do nich nad Nid en Nil, mnieisza zresztą o to. Słyszałeś może o reisie effendinie?
— Tak, panie!
— Otóż ja jestem przyjacielem reisa i w jego imieniu wziąłem do niewoli tego Bakwkwarę, aby go oddać w ręce władzy w Faszodzie. Możesz więc być zupełnie spokojny i mówić ze mną otwarcie. Skąd przybyliście i dokąd zamierzaliście się udać?
— Byliśmy w Dar Famaka, gdzie sprzedaliśmy wszystkie towary, otrzymując za nie tylko tibr. Następnie skierowaliśmy się przez Biały Nil do Gojak nad Bahr el Arab, gdzie chcieliśmy tibr wymienić na pióra strusie, aby odwieźć je do Chartumu. Uśmiechał nam się tedy doskonały zarobek, ale niestety, Takalowie nas obrabowali i... jestem obecnie zrujnowany doszczętnie.
Pod nazwą „tibr" rozumie się w tych okolicach złoto w postaci ziarneczek lub pyłku, które wydobywają tu z pokładów aluwialnych. Jest to prawie jedyny środek wymiany w górnych okolicach Nilu i ma walor wszędzie, jak naprzykład talary Maryi Teresy. Dla dogodniejszego użycia tych osobliwych afrykańskich „pieniędzy" stapiają ziarenka w kształt pierścionków lub związują w skórzane albo płócienne płatki w bardzo małych ilościach i to służy jako moneta zdawkowa.
— Przypuszczam, że Takalowie nie odrazu wystąpili wobec was nieprzyjaźnie...
— Byli nawet bardzo uprzejmi i serdeczni. Dowódca, gdyśmy się z nimi spotkali, kazał karawanie iść dalej, a sam ze czterema towarzyszami pozostał na miejscu i wypytywał nas o wiele rzeczy dość długo. Dopiero gdy karawany nie było już zupełnie widać, pozwolił nam jechać razem z sobą, co też uczyniliśmy, lecz właśnie w tem miejscu otrzymałem niespodzianie cios w głowę. Co było dalej, możesz się domyślić.
— Wspominałeś im, że macie przy sobie tibr?
— Pytali nas, za co chcemy kupić strusie pióra, musiałem więc wspomnieć o pyłku złota.
— Szkoda! Zanadto byłeś otwarty i ponosisz teraz skutki tego błędu. Owych pięciu Takalów złakomiło wasze pieniądze i, aby nie dzielić się łupem z innymi kazali karawanie umyślnie wędrować naprzód. Z tych samych powodów nie zabrali wam żadnych innych rzeczy, bo oneby ich zdradziły wobec tamtych i musieliby sie dzielić. Gdyby nie to, byliby wam zabrali wszystko do jednej nitki, a tak przynajmniej masz ubranie na sobie, no i osły są również niedaleko, bo je tylko odpędzili kawałek od tego miejsca.
— Ale dlaczego nie zostawili ich tutaj? Poco zadali sobie aż tyle trudu, by je zapędzić tak daleko, skądby ich widzieć nie można? Z prostej przezorności i trud ich nie był tak zbyteczny, jak ci się wydaje. Wszyscy trzej leżeliście na ziemi i nikt nie mógł odkryć, waszej obecności zdaleka. Gdyby jednak osły były zostały koło was, wówczas przejeżdżający przypadkowo ludzie zobaczyliby je i natrafili przez to na ślad zbrodni. Ty wprawdzie nie należysz jeszcze do umarłych, ale byłbyś zginął niezawodnie, gdybyśmy cię byli nie znaleźli. A stało się to właśnie dzięki tej okoliczności, że śledziliśmy w pewnym celu tropy Takalów.
— No, ale co teraz, panie? Możebyśmy ścigali morderców... Pragnę bowiem zemścić się na nich i odebrać im zabrany łup.
— Otrzymasz ów up, przyrzekam ci to, ale w tym celu nie jest konieczne ściganie karawany i może nawet walka orężna. Bo zresztą czy sądzisz, że byłbyś zdolny do tej walki, bedąć dosyć poturbowanym? Niema o czem mówić Odszukam osły i wtedy możesz się przyłączyć do nas.
— Dokąd jedziecie?
— Mówiłem ci, że do Faszody. Tak samo i Takatowie tam dażą, a mając ludzi pieszych, przybędą o wiele później niż my. Będziemy więc mieli czas przygotować policye i schwytać ich wszystkich zaraz na wstępie.
Idąc następnie za śladami nie dłużej nad kwadrans, spostrzegłem trzy zwierzęta, leżące na piasku blizko koło siebie. Wszystkie miały na grzbietach siodła. Wsiadłem na jednego osła, aby prędzej wrócić, dwa pozostałe biegły za mną dobrowolnie bez zachęcania ich ku temu z mej strony.
Teraz trzeba było oddać ostatnią posługę pomordowanym. Wykopaliśmy więc, o ile było możliwe, głęboki dół i pogrzebali ciała. Następnie usadowiliśmy na wielbłądzie, który dźwigał tylko worki z wodą, rannego kupca i ruszyliśmy w drogę. Osły, nieobładowane wcale, biegły za nami.
Do Faszody mieliśmy około trzydziestu mil geograficznych. Drogę tę mogłem odbyć z Ben Nilem w dwu dniach, ale w obecnych warunkach było to niemożliwe. Hazid-Sichar był przez dłuższy czas więziony w podziemiach kopalnianych i wycieńczony przez to o tyle, że szybka jazda na wielbłądzie nie była dla niego tak łatwą, jak sobie wyobrażał. Do chodu pieszo miał dość zahartowane członki, ale kołysanie się na wielbłądzie nużyło go ogromnie. Handlarz zaś zmieniał ustawicznie okłady na głowie i stękał, bo każdy krok zwierzęcia sprawiał mu ból, wobec czego trzeba było jechać o ile możności pomału i to już wcale nie za tropami Takalów, lecz w znacznem okrążeniu na wschód. Trzeciego dnia wyprzedziliśmy ich mimoto, a czwartego rano stanęli koło Faszody, która, nawiasem mówiąc, na miasto wcale nie wygląda i jest taką sobie zwykłą wielką wsią, ale ze względu na obwiedzione murem budynki rządowe, koszary i rezydencyę mudira przedstawia się na zewnątrz nienajgorzej. Wrażenie to jednak znika, skoro się tylko wejdzie do środka. Na murach obwodowych ustawione są armaty, a nocą pełnią wartę liczni żołnierze, co ze względu na wojowniczo usposobionych Szyluków wcale nie jest zbyteczne.
Naokoło budynków rządowych stoją liczne nędzne domki i tak zwane tukuły, wzniesione na podmurowaniu z cegieł, gdyż z powodu olbrzymich spustoszeń, jakie przedtem wyrządzały liczne pożary, rząd zakazał bardzo surowo budowania nędznych chat ze słomy. Tukuły te są zamieszkane częścią przez Szyluków, częścią przez żołnierzy, którzy mają tu swoje żony i dzieci. Ulice i zaułki, jeżeli można użyć tych wyrazów na ich określenie, składają się z jam, gnojówek i stert nieczystości, przez które przewijać się trzeba ze zręcznością linoskoczka, jeśli oczywiście nie ma się chęci ugrzęznąć po pas.
Faszoda jest kolonią karną, tak jak był poprzednio Dżebel Gazan i Fassokwl, mimoto liczba zbrodniarzy nie zwiększa się tu wcale, bo przybysze giną wnet marnie w zabójczym dla nich klimacie.
Miejscowość ta jest ostatnim ufortyfikowanym posterunkiem nad Białym Nilem i mieści w sobie załogę w liczbie około tysiąca ludzi. Jest to piechota murzyńska i po części arnauci, bardzo niespokojni i skłonni do buntów, wobec czego może ich utrzymać w ryzach tylko sprężysty i surowy dowódca. Stanowisko to zajmował wówczas sangak, Sprzymierzeniec Ibn Asla, jak o tem poprzednio już była mowa.
Rozumie się, że do miejscowości tej nie wjechaliśmy ot tak poprostu i otwarcie, gdyż należało wziąć pod uwagę wiele okoliczności. Tak naprzykład, mógł właśnie niebawem nadciągnąć tu Ibn Asl, również należało tu szukać Murada Nassyra z siostrą, muzabira i mokkadema świętej Kadiriny, którzy byli moimi wrogami. Oprócz tego, należało się mieć na baczności przed zwierzchnikiem arnautów, który zapewnie został dokładnie przez tamtych o mnie powiadomiony. Znali mnie osobiście i dlatego nie wolno mi było pokazywać się, jeżeli chciałem osiągnąć zamierzony cel z dobrym skutkiem. Z przezorności tej nie zbliżaliśmy się pod samo miasto, lecz zatrzymaliśmy się w lesie, położonym mniej więcej o godzinę drogi od tej sławnej miejscowości. Las ów był gęsto podszyty krzakami nabakowymi i składał się z wysokich drzew senesowych, hegelikowych i innych, poplątanych gęsto przez wijące się rośliny i krzewy. Tu więc wyszukaliśmy sobie wygodną kryjówkę, gdzie można było czuć się najzupełniej bezpiecznym. Po krótkim odpoczynku chciałem zawiadomić w jakiś sposób mudira o swoim przybyciu, Nadawał się ku temu Ben Nil, niestety nie mogłem go wysłać, bo poznanoby go w Faszodzie bardzo łatwo. Obarczyłem więc posłannictwem Hazida Sichara, dając mu list reisa effendiny i oczywiście wyczerpujące wskazówki, jak się ma zachować i co mówić. Na powrót jego czekaliśmy całe cztery godziny i nareszcie raczył się zjawić i to nie sam, lecz w towarzystwie jakiegoś człowieka, ubranego całkiem skromnie, a nawet powiem nędznie. Spodziewałem się, że „Ojciec pięciuset“ wyśle do mnie zaufanego urzędnika, gdy tymczasem, ku memu niemal osłupieniu, dowiedziałem się w tej chwili, że ów człowiek to mudir we własnej swojej osobie. Surowy ten człowiek zdradził się natychmiast swojem postępowaniem, bo gdy Hazid Sichar rzekł:
— Przepraszam cię, effendi, że tak długo czekałeś... Ten dostojny pan jest... — przybysz zgromił go piorunującym głosem:
— Milcz! Obchodziłem się z tobą życzliwie, bo litowałem się nad twoim losem, nie wnioskuj z tego, że jestem ci równym! Jak Śmiesz przedstawiać mnie effendiemu i jeszcze w dodatku usprawiedliwiać się przed nim, że czekał długo. Co to ja mam być psem, który biegnie, skoro się tylko nań zagwiżdże, gałganie jeden!?...
— No, — pomyślałem sobie w duchu. — To z pewnością sam „Ojciec pięciuset,“ skoro tak ostro zabiera się do rzeczy. I jeżeli wobec nas, ludzi spokojnych i oddanych mu, jest taki surowy, to można sobie wyobrazić jego postępowanie ze zbrodniarzami.
Straszliwy ten człowiek obrzucił mnie od stóp do głowy badawczym wzrokiem, nie okazując przytem ani cienia życzliwości. Za jego zbliżeniem wstałem był i, przeczekawszy chwilę, zapytałem swobodnie:
— Kogo mam powitać? Sądzę, że samego Ali effendiego?
— Ali effendiego? — podchwycił surowo, — nie wiesz, jak się tytułuje mudira?
— Owszem, wiem i nie zaniedbam obowiązku grzeczności, skoro tylko zdarzy się okazya rozmowy z mudirem.
— No, to okazya ta już się zdarzyła, bo ja właśnie jestem mudirem faszodzkim.
Mieszkaniec Wschodu byłby skrzyżował ręce na piersiach i pokłonił się przed nim aż do ziemi, ja zaś skinąłem tylko głową, wyciągnąłem rękę i rzekłem dosyć uprzejmnie:
— Niech ci Allah udzieli tysiąc lat żywota, mudirze! Cieszę się, że dane mi jest oglądać twe szlachetne oblicze, albowiem pod twymi sprężystymi rządami podniesie się wkrótce ta prowincya i oczyszczona będzie z band zbrodniarzy i opryszków.
Mudir wahał się z podaniem mi ręki, spojrzał mi w oczy z wyrazem wyższości i odrzekł:
— Sądząc z tego, co czytałem i słyszałem o tobie, musisz być nielada chwatem, ale co do uprzejmości i dobrego tonu, to nie bardzo zbywa ci na tych przymiotach....
— Każdy człowiek posiada jakieś wyłączne i osobliwe zalety i podług tych właśnie oceniać go należy.
— Jakto? Miałbym także swoje sługi oceniać wedle tej miary? No, dalekobym zaszedł! Wy chrześcijanie jesteście osobliwymi ludźmi, wobec czego zmuszony jestem tak cię brać, jakim jesteś, to jest bardzo dzielnym człowiekiem, ale i wielkim grubijaninem. Siadajmy!
Śmiałem się w duchu, gdy ów człowiek, będący uosobnieniem grubijaństwa, zarzucał właśnie mnie ten błąd. Usiedliśmy na ziemi. Mudir dobył skórzane pudełko z papierosami i zapałki, zapalił papierosa, wcale mnie nie częstując i, położywszy resztę tuż obok siebie, zaczął:
— A zatem jesteś w służbie reisa efiendiny. Gdzie i kiedy on cię poznał?
— Czy on mnie poznał, czy ja jego, w tem leży dość wielka różnica, którą zajmować się obecnie nie mamy powodu. jeśli jednak sądzisz, że jestem sługą reisa effendiny, to mylisz się bardzo grubo.
— No, on wprawdzie w liście do mnie nazywa cię swoim przyjacielem, ale to tylko zwykła forma przyzwoitości. Ty jesteś odważnym, nawet bardzo śmiałym człowiekiem i w dodatku nie wyglądasz wcale na głupiego, ale żeby muzułmanin był twoim przyjacielem — o tem i mowy być nie może.
— A to dlaczego? Jeżeli uważam, że jakiś człowiek jest godny mej przyjaźni, to okoliczność, że on należy do wyznawców Mahometa, wcale nie przeszkadza uważać go za serdecznego przyjaciela.
— Ah, to tak! — zauważył ironicznie. — Ty ofiarowałeś mu przyjaźń, a nie on tobie...
— Kto pierwszy oświadczył ku temu gotowość, to rzecz uboczna i powinno ci wystarczyć samo zapewnienie, że między mną a reisem effendiną istnieje serdeczna przyjaźń. Jeśli nie wierzysz, nic mi na tem nie zależy...
— Jak? Obojętne ci jest, czy mudir faszodzki uwierzy ci, czy nie? Przyznaję, że poraz pierwszy stykam się z podobnym śmiałkiem.
— W mojej ojczyźnie istnieje przysłowie, które opiewa: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie" i chętnie kieruję się tą zasadą w praktyce życia.
— O to naprawdę śmiałe! Słuchaj! Gdyby kto inny odważył się na coś podobnego, to na Allaha wymierzyłbym mu z miejsca pięćset...
— No tak, to u ciebie codzienna śpiewka i dlatego nazwano cię Abu Hamzaj miah, ja jednak jestem zupełnie bezpieczny i nie obawiam się podobnego przyjęcia z twej strony.
— Bezpieczny? Eh, czy się nie przeliczyłeś.... Wszak jeślibym zechciał, to ktoby mi zabronił wymierzyć ci pięćset takich... wiesz... oblewanych...
— Moje papiery, no i konsul.
— Gwiżdżę na twoje papiery i na konsula...
— No, ale na tę oto z pewnością nie ważyłbyś się gwizdać!...
Podczas tych słów pokazałem mu pięść tak blizko nosa, że odruchowo cofnął się w tył i krzyknął:
— Człowieku, chcesz się bić ze mną?
— Nie, a przynajmniej tak długo, dopóki ty pierwszy nie zaczniesz. Ale dosyć już żartów i musimy pomówić o ważniejszych sprawach. Przybyliśmy...
— Kto tu ma rozkazywać, o czem mówić należy. Ja czy ty? — przerwał mi żywo.
— Ja, ponieważ jestem tu gospodarzem na tem miejscu. Jeżeli nie masz ochoty mówić ze mną, to się wynoś, ja bez ciebie i twojej łaski mogę podróżować po świecie, a nawet i po tej okolicy!
Wtem mudir spojrzał na mnie nie zdziwiony, ale wręcz osłupiały, cisnął niedopałek papierosa i krzyknął:
— Allah jest wielki, nie, Allah jest większy, nie, On jest jeszcze wiele większy, On jest największy — ty jednak jesteś największym grubijaninem, jakiego kiedykolwiek oczy moje widziały. Coby to była za błogość dla mnie, gdybym ci tak kazał wrzepić pięćset...I kto wie, czy do tego jeszcze nie przyjdzie...
— Wobec tego, poczuwam się do obowiązku ostrzeżenia cię, że kula mego karabinu lub rewolweru przewierciłaby ci mózg, nim zdołałbyś dokończyć wypowiedzenia podobnego rozkazu...
— A niech cię dyabli zjedzą!... Zdaje mi się, że z tobą do ładu można przyjść jedynie drogą uprzejmości...
Zapalił papierosa, a ja odrzekłem:
— No dobrze, zacznij uprzejmość od poczęstowania mnie papierosem!
I nie czekając na przyzwolenie, sięgnąłem po papierosa, zapaliłem go, a widząc, że go to oburza, zacząłem:
— Obowiązkiem twoim było jeszcze przedtem, gdy zapaliłeś pierwszego, poprosić mnie, ale zaniedbałeś obowiązku i jeszcze w dodatku czyniłeś mi wymówki, jakobym nie był uprzejmy. Cóż więc wypadało mi myśleć o tobie? Obojętne mi, czy będziesz dla mnie uprzejmy, czy grubijański, bo nie po to przybyłem tutaj, ale zupełnie w innej sprawie. Ja stanąłem przed tobą gotów udzielić ci pomocy w spełnieniu trudnych obowiązków. Przywitałeś mnie niegrzecznie, wobec czego musiałem ci się odpłacić tą samą miarką. Poznaj mnie bliżej, a inaczej będziesz myślał o mnie! A zresztą nie chciałeś mi nawet podać ręki... Zapewniam cię jednak, że rozmawiałem już z ludźmi o wiele, bardzo wiele wyżej od ciebie postawionymi, a obchodzili się ze mną uprzejmnie.
Mudir rzucił znowu nadpalonego papierosa, zacisnął pięść, ale... zmiarkował się na pewną chwilę, poczem wybuchnął powtórnie i, obejrzawszy się wokół, zatrzymał nagle wzrok na jeńcu i krzyknął:
— A! Jest ptaszek! To ty jeździłeś w poselstwie od Ibn Asla do Takalów nad Nid en Nil?
— Ja — odrzekł zapytany.
— Ty psie, ty w siedmioro skręcony psi synu, śmiesz utrzymywać stosunki z łapaczami niewolników? No, tobie to się przyda pięćset, uważasz? Jak mam tych oto pięć palców, tak każę ci wyliczyć pięćset, ale nie odrazu, lecz tygodniowo po sto, na raty! Potem leć sobie na cztery wiatry i opowiadaj, jakie przyjęcie zgotował ci Abu Hamzaj miah! Niestety, nie mogę ci ściąć głowy, gałganie jakiś, bo odpowiadasz tylko za to poselstwo, ale nie troszcz się! Każde z tych pięćset uderzeń wryje się tak w twą pamięć, że sam dyabeł nie wypali ci go stamtąd piekielnym ogniem!
Gniew mudira znalazł nareszcie ujście. Surowy ten urzędnik zwrócił się teraz do.mnie z miną zupełnie przyjazną i nareszcie raczył mi podać rękę.
— Musisz, effendi być przy tem, gdy ten pies będzie jęczał pod razami. Pokrzepi ci to duszę i serce. O, bo niema większej przyjemności, jak podobne wykonywanie naszych dobrych i mądrych praw! No, ale opowiadaj nareszcie o wszystkiem, co zaszło od chwili, gdy poznał cię reis efiendina... albo — poprawił się zaraz i uśmiechnął się przytem — przeciwnie, kiedy ty jego poznałeś.
— To bardzo rozwlekła ’istorya i wymaga długiego czasu do opowiedzenia.
— Wszystko jedno. Z mocy mego urzędu powinienem wysłuchać sprawozdania, no, a do wykonania obowiązku czas zawsze znaleźć się musi.
— Pozwól, żeby opowiadał Ben Nil.
— A czemu nie ty sam?
— Gdy on skończy, dowiesz się sam, mimo że ci o tem ani słowa nie rzeknę.
— No dobrze, niech mówi!
Ben Nil zaczął, a ja sięgnąłem po drugiego papierosa i położyłem się na trawie twarzą do góry, ręce założyłem pod głowę i słuchałem, puszczając kłębki dymu. Opowiadający skracał o ile możności, ale nie zapomniał żadnego ważniejszego szczegółu. Z każdego jego słowa przekonywałem się, że mnie lubi nadzwyczaj. Mudir słyszał wprawdzie już coś niecoś od Hazida Sichara i dowiedział się też niektórych rzeczy z listu reisa effendiny, a mimoto słuchał opowiadania z niezmiernem zainteresowaniem i od czasu do czasu gestykulował lub wtrącał swoje słowa. A kiedy opowiadanie się skończyło, chwycił pudełko z zapałkami i papierośnicę i, wysypawszy zawartość na mnie, krzyczał:
— No, masz, effendi, pal, pal jeden po drugim, pal, bo zasłużyłeś na to! Klnę się na Allaha i proroka, że zasłużyłeś, a skoro tylko przybędziesz do mego domu, dam ci kilka pudełek, co mówię, dam ci całą skrzynię, pomimo że dyabelnie są drogie!
— Po ile płaciłeś? — zapytałem, bardzo ciekawy ceny papierosów, które niewiadomo, w jaki sposób zabłąkały się aż do Sudanu.
— Sztuka kosztuje całego piastra!
— O, to drogo! Powinieneś był się potargować.
— Eh, cóż znowu, — przerwał mi prawie gniewnie — ja się nigdy o nic nie targuję, lecz płacę rzetelnie i zaraz. Każdy piaster to jeden raz. Skoro drab otrzymał pięćdziesiąt takich razów, uciekł, pozostawiwszy mi towary, i krzyczał głośno, że mu znakomicie zapłaciłem. Możesz więc palić, effendi, i rozkoszować się wonnym dymem, bo z ciebie dyabelnie dzielny zuch i przypuszczam, że reis effendina, poznawszy cię, był tobą zachwycony. Wy chrześcijanie nie jesteście tak bardzo źli i zaczynam wierzyć, że reis uznał w tobie przyjaciela. Jestem mudirem i, na Allaha, to niecobądź, mimoto proszę cię o przebaczenie za zbyt szorstkie obejście się z tobą. Nie myśl jednak, że poniżam się aż do tego stopnia zadarmo. Musisz mi wzamian przyrzec jedną rzecz...
— Ba, ale czy będę w możności uczynienia temu zadość?...
— Założyłbym się, że wiesz, o co idzie...
— W tym wypadku... tak...
Uścisnął mi obie ręce i zawołał z radością:
— Hamdulillah! Idzie tu o razy, ale nie o pięćset, lecz pięć tysięcy! Słuchaj, effendi, musisz złapać Ibn Asla, lecz nie dla reisa efiendiny, tylko... dla mnie!...
— Dobrze!
— I tego grubego Turka, który się nazywa Murad Nassyr.
— Pięknie!
—I muzabira z kochanym mokkademem świętej Kadiriny.
— Niech będzie...
— Dziękuję ci, serdecznie, dziękuję! Toż dopiero będzie uroczystość, jakiej Faszoda jeszcze nie widziała. Wszystkich każę powiesić, ale naprzód każdy musi otrzymać należne mu... pięćset w podeszwy, nawet siostra Turka, na Allaha i ona także!...
— Mudirze, to przecie kobieta i coś podobnego byłoby przestępstwem...
— Wszystko mi jedno. Poco chciała poślubić łowcę niewolników, Ibn Asla?
— No, żeby sama chciała, o tem i mowy niema. Ona musiała, wszak małżeństwo to miało być tylko przypieczętowaniem stosunków handlowych między Ibn Aslem a jej bratem. >
— Nie gadaj głupstw, — przerwał mi — tu niema nikt nic do przypieczętowania oprócz mnie. Ja posiadam monopol w tej sprawie i przypieczętuję pięcioma setkami. Wszystkich tedy musisz mi dostawić, bo to przyrzekłeś...
— I dotrzymam słowa. Jednego tylko nie muszę ci dostarczyć, bo znajduje się już w twych rękach — sangaka arnautów...
— Ibn Muleja? Toż on cieszył się mojem głębokiem zaufaniem aż do tej chwili!... Sądzisz naprawdę, że on się zna z Ibn Aslem?
— Jestem o tem przekonany.
— A więc... więc otrzyma także swoje... pięćset...
Zamilkł nagle, widocznie coś sobie przypomniał. Po chwili rzekł:
— Tu więc należy szukać adresata... A ja łamałem sobie napróżno głowę... Efiendi, o mało co, a gotów jestem przyznać, że wierzyłem i ufałem człowiekowi, który tego nie był godzien.
— A ja mogę przysiąc, że Ibn Mulej jest wspólnikiem Ibn Asa.
— Możliwe, bardzo możliwe... Dopiero teraz pojmuję pewne ustępy listu, które były dla mnie niejasne.
— Mogę wiedzieć, o jakim liście mówisz?
— Owszem, możesz. Wczoraj moi ludzie przychwycili koło Bringhi Seribah jakiegoś Murzyna, który wydał im się podejrzany. Podczas rewizyi znaleźli w jego bujnych włosach list, i przynieśli mi go dziś rano, Pochodzi on z Seribah Aliab, która to miejscowość leży nad Bahr el Dżebel. Murzyn ów chciał uciec, ale go zastrzelono i oczywiście niczego dowiedzieć się od niego nie było można. Ów, do którego list był wysłany, miał go przeczytać i doręczyć Ibn Aslowi.
— Czyżby owa seriba należała do Ibn Asla?
— Nie wiem, bo jestem tu niedługo.
— Można więc to przypuszczać... Pozwolisz mi przeczytać ten list?
— Ależ z największą chęcią, effendi, tylko wiesz co? Przyszła mi do głowy wyborna myśl...! Sangak musi otrzymać ten list...
— Doskonale! Podejdziemy go w ten sposób, ale — kto mu go wręczy?
— Ty?
— Co? Mnie nie wolno pokazywać się jeszcze w Faszodzie.
— Dlaczego? Ci, przed którymi chcesz się ukryć, są jeszcze daleko.
— A gdyby przybyli już potajemnie...
— To niemożliwe! Na brzegach rzeki stoi dzień i noc warta. Ty musisz podać się za posłańca z Seribah Aliab i, jeżeli zatrzyma list, będzie to najlepszym przeciw niemu dowodem, no, a ja będę go ćwiczył tak długo, dopóki nie wyśpiewa wszystkiego, a w szczególności nie da nam wskazówek, w jaki sposób możemy wyśledzić tamtych złoczyńców.
— Zapominasz, mudirze, że nie jestem Murzynem i nawet, gdybym się ufarbował, mógłby poznać to po samych rysach twarzy. Czy jest wzmianka w liście o posłańcu?
— Ani jednego słowa o tem.
— W takim razie możeby to było i dobre. Zdaje mi się jednak, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy odesłali list przez kogo innego, ale rozumie się wypróbowanego człowieka.
— Mów, co chcesz, ale ja ciebie tylko obarczę tym obowiązkiem, bo po pierwsze, rzecz jest tak niebezpieczna, że tylko bardzo odważny może się jej podjąć, a powtóre, idzie tu nietylko o samo doręczenie listu, lecz i o podsłuchanie sangaka, a do tego ty jeden się nadajesz.
Nie powinienem był zgodzić się na ten niepraktyczny, a nawet bardzo ryzykowny plan i, jak się później okazało, bardzo nawet niebezpieczny. Mudir jednak ujął mnie ogromnie swojem poczuciem sprawiedliwości. A ponadto, mimo chłodnego przyjęcia z początku, zmienił się dla mnie do tego stopnia, i to odrazu, że zaufał mi prawie w zupełności. To połechtało moją miłość własną i podjąłem się sprawy dość trudnej i odpowiedzialnej. „Tylko ty jeden" wyraził się mudir... A no, skoro tak, nie było innej rady, jak tylko dowieść mu, że się na mnie nie zawiódł.
— Dobrze, spróbuję! Gdzie i kiedy otrzymam ten list? >
— To już od ciebie zależy, rozkazuj!
— Gdzie mieszka sangak?
— Zajmuje cały dom w pobliżu koszar. Czy weźmiesz sobie list, czy mam ci go przysłać?
— Ani jedno ani drugie. Przedewszystkiem wskazane jest, abym się w biały dzień nie pokazywał w Faszodzie. Pójść więc mogę dopiero o zmroku, a że musiałbym wstąpić jeszcze do ciebie, byłoby to niepotrzebną stratą czasu. Posłać zaś listu nie możesz, bo w takim razie musiałby być wtajemniczony w sprawę ktoś trzeci, który szukałby mnie tutaj i potem mógłby się z tem wygadać. Sądzę więc, że najlepiej będzie, gdy ci dam Hazida Sichara, któremu list powierzysz, i on mi go tu przyniesie.
— Dobrze, poślę ci ponadto co do zjedzenia, bo zapewne jesteś głodny.
— Dziękuję ci, mamy jeszcze dosyć prowiantów w zapasie, ale natomiast przydałoby mi się jakie ubranie. Przypuszczam bowiem, że arnauta otrzymał dokładny mój rysopis, w którym nie pominięto najmniejszego szczegółu ubrania i uzbrojenia i, gdybym stanął przed nim, jak jestem, poznałby mnie odrazu. Nie mogę także wziąć ze sobą swej broni.
— Przecie tu każdy człowiek jest uzbrojony.
— Na wszelki wypadek prosiłbym cię o starą, długą flintę, stary nóż i jaki bądź pistolet. Nie wiem jeszcze, za kogo się podam, ale bezwarunkowo nie za bogatego człowieka, więc i ubiór mój musi być jak najprostszy.
— Życzeniu twemu stanie się zadość. Ale co poczną ci ludzie, podczas twojej nieobecności?
— Będą oczekiwali mego powrotu.
— Poco? Czyż nie lepiej, żeby się udali do mnie? Wieczorem nikt ich nie zobaczy. A ty prosto od arnauty udasz się do mego domu, zgoda?
— No dobrze, ale kim jesteśmy i co zamierzamy, musi to pozostać głęboką tajemnicą. Udaję przecie łowcę niewolników i jako taki nie mogę zamieszkać w twoim domu.
— Uwaga ta nie wytrzymuje krytyki, effendi. Przedewszystkiem zajmujemy się arnautą, z którym zapewne uporasz się jeszcze dzisiaj, poczem nie byłoby najmniejszego powodu, dla którego miałbyś się ukrywać poza miastem. Nie! Będziesz mieszkał u mnie i cieszę się tem bardzo, bo mam bardzo wiele z tobą do pomówienia i chciałbym się od ciebie dowiedzieć o stosunkach i urządzeniach tam na Zachodzie i nie pozwolę więc, abyś sterczał w lesie jak zapowietrzony. Masz zresztą jeńca, tego psa Bakwkwarę, przy sobie. Poco ci więc kłopotać się nim, skoro twoi towarzysze mogą mi go przyprowadzić. Zamknę go i, skoro tylko powrócisz od arnauty, zrobię ci tę przyjemność i wymierzę mu w twojej obecności pierwszą setkę.
— Rób jak chcesz, mudirze, ty jesteś tu panem! Ale w jaki sposób dostaniemy się przez wodę?
— Z zapadnięciem zmroku postawię na brzegu dwu zaufanych służących. Jednemu oddacie wielbłądy, które on zaprowadzi do pewnego Szyluka, drugi zaś przewiezie was w łódce do miasta i wskaże drogę do mego domu. Po twoim powrocie od arnauty omówimy wszystko szczegółowo, a teraz spieszno mi, bo musisz wiedzieć, że wyszedłem z domu potajemnie i w przebraniu i ludzie moi mogą się zaniepokoić o mnie.
— No dobrze, ale jeszcze muszę ci przypomnieć „Takalów. Czy zechcesz zająć się nimi?
— Allah! I ty jeszcze o to pytasz? Rozumie się, że chwycę wszystkich. Jeńców puszczę na wolność, a resztę ukarzę, pięciu morderców nawet zasądzę na śmierć. A nie zapomnij, że kążdy z nich otrzyma swoje pięćset i oblicz sobie, ile tego będzie razem... Podobnego gaudium Faszoda jeszcze nie widziała. Co to za przykład będzie miał z tego cały Sudan egipski! Zachwyt ogarnie wszystkich uczciwych ludzi, a groza łotrów i drabów! Tobie, effendi, zawdzięczać będę tę sławę, bo sam nigdy na coś podobnego byłbym się nie zdobył. Kiedy, twojem zdaniem, Takalowie tu nadciągną?
— Nie prędzej, jak pojutrze, ale wówczas należy się ich spodziewać każdej godziny.
— Dobrze, przyjmę ich, jak na to zasłużyli, a ten ich przyjaciel zakosztuje jeszcze wcześniej bastonady i niech wyje, ale tak głośno, żeby aż w Kahirze słyszano i tam w górze u Emina baszy!
Wstał, kopnął szejka potężnie, poczem odszedł z Hazidem Sicharem, ale po chwili wrócił jeszcze i rzekł:
— Nie biorę papierosów, abyś ty miał co palić. Papierośnicę zatrzymaj sobie na pamiątkę naszego pierwszego spotkania i niech cię Allah strzeże aż do zobaczenia się ze mną wieczorem!
Dałem połowę papierosów Ben Nilowi i obaj siedzieliśmy dłuższy czas w milczeniu, paląc i rozkoszując się wonnym dymem. Przedsięwzięcie, do którego się zobewiązałem, wydało mi się teraz po odejściu mudira o wiele straszniejsze, niż przedtem. Począłem nawet żałować, że się na coś podobnego odważyłem, ale niestety — stało się. Bakwkwara przewracał się z boku na bok, bo mudir kopnął go nie na żarty i bolało go to widocznie. Jeżeli żywił nadzieję, że będą go oszczędzać ze względu na godność szejka, jaką reprezentował, to po tem kopnięciu nie mógł się już łudzić i był pewny pięciuset kijów i to nie odrazu, lecz na tygodniowć raty! Można sobie wyobrazić ból, jaki cierpieć musi katowany, gdy razy poprzednie jeszcze się nie zgoiły, a tu nowe plagi się sypią i to przez pięć tygodni z rzędu, a w międzyczasie trzeba siedzieć, Allah wie, w jakim lochu! Drżał więc biedak, trząsł się cały ze zgrozy i, myśląc teraz, jak się to wszystko stało, nabrał przekonania, że mnie jednemu dolę swoją zawdzięcza i że nawet mógłby ujść tej doli, gdybym ja za nim się wstawił. W tej nadziei widocznie zagadnął mnie z wielką pokorą:
— Effendi, pozwolisz mi powiedzieć kilka słów?
Wciągu całej podróży zachowywałem się tak, jakbym go wcale nie widział i o niego się nie troszczył. Tak samo i teraz udałem, że nie słyszę jego słów:
— Effendi, mam ci coś do powiedzenia...
— Milcz! — krzyknąłem, mimo że zeznania jego mogły być dla mnie bardzo cenne.
— Będziesz żałował tego, effendi, jeżeli nie zechcesz mnie wysłuchać, bo to, co ci powiem, ma dla ciebie wielką wartość.
— Nie jestem ciekaw. Nie wykręcisz się już wcale od pięciuset, co w każdym razie dla twoich podeszew ma niesłychane znaczenie.
— Effendi... ale ja ci za to ofiaruję bardzo wiele...
— Cóż takiego? — zacząłem niby od. niechcenia.
— Wiadomości o Seribah Aliab, o której tu była mowa. Słyszałem i wiem, że wiadomości o niej mogłyby ci się przydać.
— No, możliwe... Znana ci jest ta miejscowość?
— Ależ, nawet bardzo dobrze.
— Czyją jest własnością?
— E, chciałbyś się dowiedzieć tanim kosztem... Ale ja odpowiem na wszystkie twoje pytania za pewne wynagrodzenie z twej strony.
— Dobrze, sądzę, że za jakie pięćdziesiąt plag sprzedasz chętnie swoją tajemnicę.
— Widzisz, effendi, ja mogę zgodzić się na wszystko, tylko nie na bastonadę. Jeżeli więc wstawisz się za mną do mudira i ten mnie uwolni od plagi cielesnej, to opowiem ci wszystko, czego tylko zażądasz.
— Alboż ty możesz wiedzieć tak wiele...
— Przynajmniej, co do Seribah Aliab wiem wszystko dokładnie, bo byłem tam osobiście.
— Poco, zaczem?
— Mogę ci to powiedzieć, skoro przyrzekniesz wstawienie się za mną; ponadto nie powinieneś robić z tego użytku, co usłyszysz i nie narażać mnie na dalsze kary.
— Ostatecznie mogę ci przyrzec, lecz czy moje pośrednictwo odniesie pożądany skutek, za to nie biorę odpowiedzialności.
— Ale ja jestem za to pewny, że mudir uczyni dla ciebie wszystko, co zechcesz.
— Mylisz się, lecz mniejsza o to. Przyrzekam ci, że powiem mu parę słów na twoją obronę, ale zwracam ci uwagę, że oszukać się nie dam. Jeżeli ci się zdaje, że wskutek wykrętów ujdziesz plag, to mylisz się bardzo grubo. Cóż zatem wiadomo ci o Seribah Aliab?
— Jest ona własnością Ibn Asla.
— Przypuszczałem to. No, a teraz zapewniam cię, że z zeznań twoich nie zrobię przed mudirem użytku i możesz być zupełnie szczerym. Czy ty z tym człowiekiem razem rabowałeś ludzi?
— Tak, effendi, ale nie powiedz o tem mudirowi
— Przyrzekłem ci to już przecie i wiem, jak straszne jest twoje położenie. Jako muzułmanin nie uważasz niewolnictwa za zbrodnię, ale za rzecz dozwoloną i uświęconą przez wiekowe tradycye, a obecnie zakaz podobnego procederu wydaje ci się naruszeniem tych tradycyi i praw. Czyż nie tak?
— Ależ akuratnie tak, effendi. Pomyśl, że my Bakwkwarowie żyjemy jedynie z hodowli bydła, a częsta zaraza trzody, panująca u nas powszednie, rujnuje nas doszczętnie! W tak ciężkich chwilach, nim się nowych trzód dochowa, stanowiło dla nas jedyny ratunek niewolnictwo. A robiliśmy tak: nasi wojownicy wynajmowali się przedsiębiorcom na łowy i otrzymywali za to od głowy każdego złapanego pewne, ściśle określone wynagrodzenie, a wypłacano nam nie pieniędzmi, lecz w ludziach, za których liczono nam bardzo mało; sprzedawaliśmy potem żywy towar o wiele drożej i to właśnie było naszym czystym zarobkiem.
— A ty nietylko dawałeś łowcom swoich żołnierzy, ale nawet sam brałeś udział w łowach?
— Tak. Punktem wyjścia była zawsze Seribah Aliab.
— Kto tam rządzi pod nieobecność Ibn Asla?
— Pewien wachmistrz, nazwiskiem Ben Ifram, który w potyczce stracił nogę i nie może już brać udziału w polowaniu, ale w domu jest bardzo dzielny i ponadto wierny Ibn Aslowi.
— Dosyć już na teraz. Możliwe, że później zażądam od ciebie więcej.
— Później? Mam nadzieję, że mudir puści mnie zaraz, jeśli wstawisz się za mną.
— I ja tak myślę, ale ty wiesz, jakie są nasze zamiary. Możliwe, że Ibn Asl podążył już stąd do Seribah Aliab i musimy go ścigać, no a ty byłbyś dla nas wybornym przewodnikiem.
— A niechże Allah zachowa! Coby moi ludzie myśleli, gdybym nie powrócił do nich w ciągu całych tygodni! Zresztą, czy mógłbym być waszym przewodnikiem przeciw Ibn Aslowi, który jest moim przyjacielem i obdarza mnie wielkiem zaufaniem.
— Może i racya, ale obecnie nie mamy powodu rozważać bliżej tej sprawy. To, co powiedziałem, było tylko przypuszczeniem, a nie postanowionym planem. Nie mówmy więc o tem i czekajmy spokojnie, co będzie dalej...
— Dobrze tobie mówić... czekajmy spokojnie — jęczał szejk. — Ty, oczywiście... możesz być spokojny... ale ja... ja...
Miła słuszność. Jego zeznania były dla mnie bardzo ważne, gdyż teraz wiedziałem już, gdzie szukać Ibn Asla, gdyby go w Faszodzie nie wytropiono.
Po upływie około trzech godzin wrócił Hazid Sichar, obładowany jak osioł. Przyniósł mianowicie ubranie dla mnie, broń, dwie pieczone kury, trochę ciastek i dużą flaszkę raki. Zabraliśmy się do tego z niezłym apetytem i daliśmy także trochę jeńcowi, który bądź co bądź należał do ludzi wyżej postawionych, i mimo wszystko należało to uwzględnić.
Na tem zleciał nam czas mniej więcej do czwartej godziny z południa, wedle naszej rachuby licząc. Do Nilu trzeba było jechać całą niemal godzinę, a o szóstej zapada wieczór, wobec czego należało przygotować się do wymarszu. Włożyłem na siebie przysłane mi przez mudira ubranie i wyglądałem w niem istotnie jak łowca niewolników, zwłaszcza, że twarz moja była opalona od słońca, tak samo jak i ręce. Około piątej wyruszyliśmy. Mudir wskazał Hazidowi Sicharowi miejsce nad Nilem, gdzie mieli nas oczekiwać służący i przestrzegał jeszcze przez tego ostatniego, abym się miał na baczności wobec sangaka, bo to człowiek bardzo silny i gwałtownego usposobienia.
Rozumie się, że dotyczący list przeczytałem uważnie i przekonałem się, że pisał go wspomniany wachmistrz. Pieczęci nie było żadnej, a tylko zaklejono go ciastem. Można więc było łatwo zalepić go nanowo bez obawy, aby adresat poznał się na tem, zwłaszcza w sztucznem świetle.
Zmrok zapadł już na dobre, gdy przybyliśmy na brzeg, gdzie oczekiwała nas służba. Jeden odebrał od nas wielbłądy i odprowadził je gdzieś tam do jakiegoś Szyluka, a drugi zabrał pakunki i przewiózł nas na łódce do miasta. Dodam jeszcze dla ścisłości, że dżelabi znajdował się razem z nami, a osły jego poszły na tę samą kwaterę, co i wielbłądy.
Po wylądowaniu zaprowadził nas służący naprzód pod koszary i wskazał mi dom sangaka, a potem zabrał tamtych do mudira.
O ile mogłem rozróżnić w ciemności, budynek był nieduży, parterowy i miał zaledwie dwa okna, wązkie, jak szczelina do strzelania w forcie. W pośrodku zaś znajdowały się nizkie i wązkie drzwi, okute blachą. Zamku w nich wcale nie było, a tylko namacałem jakąś klamkę, która za pociśnięciem poruszała się, ale drzwi otworzyć nie było można. Widocznie po tamtej stronie znajdowała się osobna zasuwka. Począłem tedy pukać i niebawem dały się słyszeć wewnątrz kroki i dość szorstkie zapytanie:
— Kto tam?
— Posłaniec z Bahr el Dżebel do sangaka.
— Przyjdź później, niema go w domu!
— Jestem tu obcy. Otwórz mi, a zaczekam do jego przybycia!
— Zapytam się o to! — brzmiała odpowiedź, a po pewnym czasie usłyszałem znowu odgłos czyichś kroków i zapytanie, ale już innym głosem:
— Czy coś bardzo pilnego?
— Bardzo. Mam ważny list.
— To mi go daj i nie potrzebujesz czekać!
— Nie można. List musi być doręczony do własnych rąk Ibn Muleja.
— Skoro tak, możesz wejść!
Zgrzytnęła żelazna zasuwa i drzwi się otwarły. Wszedłem do obszernej sieni, oświetlonej lampą olejną, którą żołnierz trzymał w ręku. Nosił on mundur arnauty i miał przy sobie nawet tu w zamkniętym domu dwa pistolety, dwa noże do sztyletów podobne i zakrzywioną szablę. Z twarzy sądząc, człowiek ten nie należał do zbyt uprzejmie usposobionych ludzi, a oczy błyszczały, jakby mnie zasztyletować niemi zamierzał.
— Chodź tu, bliżej! — rzekł gburowato. — Czemu tłuczesz się po nocy? Nie mogłeś przybyć wcześniej?
— Przybyłem tu dopiero przed chwilą i muszę też wracać jeszcze w ciągu dzisiejszej nocy, a zresztą dano mi rozkaz, abym doręczył list natychmiast.
— Jak słyszę, z ciebie wcale nie kiep i umiesz się odciąć, ale pamiętaj, że jestem arnautą i noże moje bardzo łatwo dają się wyjmować z za pasa. Marsz za mną!
Żołnierz zaryglował drzwi, a ja tymczasem rozejrzałem się lepiej po sieni, która wyglądała jak strażnica wojskowa, bo na ścianach wisiały po obu stronach karabiny. Naprzeciw głównego wchodu były drugie drzwi, poza któremi znajdowała się obszerna izba. Ze sufitu zwieszał się gliniany, czteroramienny pająk, a w nim błyszczała skąpo lampa olejna. W każdej ze ścian znajdowały się drzwi; okna wcale nie było. Pod świecznikiem na podłodze rozścielono rogożę. Siedziało tu kilku żołnierzy, zajmując się grą w kości. Przywitali mnie wzrokiem nie bardzo zachęcającym. Mój przewodnik przysiadł się do nich, aby rozpocząć przerwaną grę nanowo, i rzekł przytem do mnie z lekceważeniem:
— Tu zaczekasz, dopóki nasz przełożony nie wróci, ale musisz siedzieć cicho i nie przeszkadzać nam, bo w przeciwnym razie pożałowałbyś tego!
Położenie moje było wcale nie do pozazdroszczenia. Drzwi na zewnątrz zamknięte, a tu siedzi pięciu drabów, dzikich i butnych, gotowych każdej chwili do sprzeczki. Na dobitek uzbrojenie moje było więcej niż marne i w razie czego mogłem liczyć jedynie na własną zręczność i siłę. Broń swoją, ubranie, zegarek i wogóle cały swój majątek dałem do przechowania Ben Nilowi.
Z rozmowy arnautów wywnioskowałem, że byli to ludzie prawie dzicy. Każda niemal partya gry kończyła się tak wielką sprzeczką, że omal krew się nie polała. Na mnie nie zwracano najmniejszej uwagi, z czego byłem bardzo zadowolony. Czas dłużył mi się okropnie, zwłaszcza że nie miałem zegarka, w każdym jednak razie czekałem co najmniej trzy godziny w tem przedpieklu, aż nareszcie począł się ktoś dobijać do drzwi z wielką gwałtownością.
— Sangak — rzekł, zrywając się ów arnauta, który przedtem mnie otwierał, a który prawdopodobnie był podoficerem. Zerwali się też na równe nogi i jego towarzysze, pozostawiając kości na rogoży, widocznie w tym celu, aby sangak zobaczył, czem się zajmowali w czasie jego nieobecności.
Podoficer, wpuściwszy sangaka do sieni, meldował mu pocichu o mojem przybyciu, poczem weszli obaj do izby. Są twarze ludzkie, które bardzo łudząco przypominają typy tego lub owego zwierzęcia. Ludzie o takich twarzach odznaczają się niezawodnie własnościami dotyczących zwierząt. Pomyślałem sobie to, gdy zobaczyłem dowódcę arnautów, który przypominał mi rozjuszonego byka z rogami, nastawionymi do kłucia.
Przybyły byk, w ludzkiej postaci, spojrzał na mnie przelotnie i burknął:
— Chodź!
Podoficer otworzył naprzeciw leżące drzwi, przez które sangak wszedł pierwszy, a ja postępowałem za nim przez jakąś ciemną ubikacyę do trzeciego, gdzie paliło się światło. Tu sangak zatrzymał się i rzekł grzmiącym, basowym głosem:
— Hej tam, uważać! Zdawało mi się, że u wejścia stał jakiś drab i nadsłuchiwał, ale, spostrzegłszy mnie, uciekł. Weź więc sobie kilku ludzi, przedostań się przez tylny mur i jedni niech idą lewą, drudzy prawą stroną naokoło domu! Jeżeli drab ten powrócił, to złapcie go i przyprowadźcie do mnie!
Pokój, w którym znajdowaliśmy się, był rzęsiście oświetlony i wyglądał na selamlik[5]. Wzdłuż ścian były ławy, wyłożone poduszkami, a na środku leżał wielki i miękki dywan. Sangak, po odejściu podoficera, zwrócił się do mnie:
— Masz do mnie list?
— Tak, od wachmistrza Ben Iframa.
— Pokaż!
Wziął do ręki list niedbale i, patrząc na mnie wzrokiem badawczym, zapytał: — Twoje nazwisko?
— Iskander Patras.
Wybrałem greckie nazwisko dlatego, ponieważ: z rysów mej twarzy można było spostrzec odrazu, że należę do Europejczyków, a zresztą w tych okolicach Sudanu nie brak tu i ówdzie Lewantyńców, służących bądź to przy wojsku, bądź też zajmujących się kupiectwem.
— Jesteś więc Grekiem. Skąd pochodzisz?
— Urodziłem się z rodziców Greków w Kahirze.
— Chrześcijanin?
— Tak.
— Obojętne mi. Czem się zajmujesz w Seribah Aliab?
— Jestem tłómaczem. Wałęsając się długi czas pomiędzy Murzynami, nauczyłem się ich narzeczy.
— O, to wygodne zajęcie. Zarabia się pieniądze bez powąchania prochu — zauważył lekceważąco. — Zobaczymy, co ów.Ben Ifram ma mi do powiedzenia.
Teraz dopiero obejrzał list, a we mnie serce biło: jak młotem. Pokój bowiem był bardzo dobrze oświetlony i sangak łatwo mógł zauważyć, że z zaklejeniem nie wszystko w porządku. Na szczęście ciekawość jego była większą niż podejrzliwość. Rozerwał kopertę i czytał, będąc ode mnie odwróconym, poczem schował list do kieszeni i, zwróciwszy się do mnie, zaczął:
— Wiadoma ci jest treść listu?.
— Wachmistrz nic mi nie mówił.
— Wiesz dla kogo jest przeznaczony?
— Dla ciebie przecie.
— Ależ nie, nie dla mnie, lecz dla twego pana Ibn Asla i, jeżeli wachmistrz nie powiedział ci tego, to znak, że ma do ciebie mało zaufania.
— Mnie się zdaje, że gdyby go nie miał, nie posyłałby mnie do Faszody...
— Hm... ale z pewnością uważa cię za gadułę... W jaki sposób odbyłeś podróż?
— Na małej łódce aż do jeziora No, tam zaś spotkałem pewien noker z Diakin, który zmierza do Chartumu i właśnie przysiadłem się.
— Kiedy przybyłeś tutaj?
— Zaraz po zachodzie słońca.
— Szczególne! Byłem dłuższy czas na rzece powyżej miasta i nie zauważyłem żadnego nokeru.
— Nie chciano mnie tu wpuścić — rzekłem żywo, aby go zagadać — i musiałem czekać całe trzy godziny.
— Widocznie jesteś głodny, skoro się skarżysz. Dostaniesz jeść i potem będziesz mi opowiadał o seribie.
Kazał mi usiąść i wyszedł. Wolałbym był, żeby mi był kazał odejść. Dowiedziałem się bowiem, że on zna wachmistrza i seribę, a z tego wynika, że i Ibn Asl nie jest mu obcy. Ba, ale czy można było odejść? Bez jego pozwolenia i wiedzy wyjście było wykluczone. Rad nierad, musiałem się pogodzić z losem i czekać, co przyniesie każda następna chwila.
Jego ostatnie słowa: „Dostaniesz jeść i będziesz opowiadał o seribie* nie wróżyły dla mnie nic dobrego. Co prawda, samo jedzenie nie wzbudzało we mnie żadnego niepokoju, ale owo opowiadanie!.... Co ja mogłem wiedzieć o seribie? Szejk Bakwkwarów chciał wprawdzie opisać mi ją, ale nie pozwoliłem mu na to. Zresztą, gdyby nawet był to uczynił, to jeszcze nie możnaby się wyplątać, jeżeli sangak zechce oczywiście zadać tysiące pytań. Dobrze opowiedzieć mógł tylko ten, kto tam był osobiście.
Po chwili wrócił sangak, trzymając w ustach zapaloną fajkę. Za nim wszedł arnauta, niosąc na desce olbrzymią kość, na której tu i ówdzie zauważyć można było strzępy mięsa. Były to resztki uda wołowego i wyglądały, jakby psy żarły się o każdy kęs. Arnauta położył deskę na środku pokoju i odszedł, a sangak rozkazał mi:
— Siadaj i jedz!
Co do zajęcia miejsca, to mogłem go posłuchać, ale druga część rozkazu była prawie nie do wykonania, Mimo wszystko próbowałem zabrać się do tego przy pomocy noża i, kiedy przypatrywałem się kości ze wszystkich stron, gdzie najłatwiej można coś odkroić, sangak zapytał:
— Dawno już jesteś w Seribah Aliab?
— Od dwu lat — odrzekłem, męcząc się porządnie w celu odkrojenia żylastego strzępka mięsa.
— Kto cię przyjął do służby?
— Sam Ibn Asl w miszrah Omm Oszrina. Amr el Makaszef, szejk Bakwkwarów, polecił mnie bardzo gorąco.
— Makaszef? Przemawia to na twoją korzyść, bo to nasz zaufany znajomy. Jakże się powodzi wachmistrzowi?
— Nieszczególnie. Odnowiła mu się rana na nodze.
— Allah! Gotów umrzeć nieborak... Cóżeście robili w czasie nieobecności Ibn Asla?
— Asakerzy ćwiczyli się w mustrze, ja zaś byłem w podróży.
— Jakto? Przecie tłómacz powinien być obecny zawsze w seribie. Gdzieżeś więc bywał?
— Tłómacz nadaje się do wielu innych rzeczy, ważniejszych niż musztra... Bawiłem między czarnymi w celu przygotowania dobrego połowu i istotnie przedsięwzięcie moje rokuje jak najlepsze nadzieje. Wachmistrz poruczył mi obecnie drugą taką podróż.
— Obecnie? Dokąd cię wysyła?
— Do Takalów.
— Ależ to zupełnie w przeciwnym kierunku! Zresztą, co prawda, i stamtąd otrzymujemy niewolników. Czy tylko trafisz do tego plemienia?...
— Byłem tam już kilka razy. Mek jest dla mnie bardzo życzliwie usposobiony zarówno jak i jego powiernik Szedid, którego znać musisz niewątpliwie, a który zawarł ze mną ściślejszą przyjaźń.
— Co ja słyszę? Znasz tego olbrzyma i nawet jesteś jego przyjacielem? Jeżeli tak, to istotnie znaczysz dla nas bardzo wiele. Jak długo szamierzasz zabawić tutaj?
— Nie długo. Noker, którym zamierzam jechać aż do wyspy Metaryi, odpływa stąd przed północą.
— Jedz zatem prędko, ażebyś się nie zapóźnił! A strzeż się po drodze przed reisem effendiną, szczególnie staraj się ominąć pewnego psa chrześcijańskiego, którego obecnie wszędzie pełno na całej przestrzeni aż do Chartumu!
— Chrześcijanin? Przecie i ja jestem chrześcijaninem, wobec czego nie mam powodu ustępować mu z drogi.
— Wiele, bardzo wiele jest przyczyn, dla których musisz się go obawiać. To sprzymierzeniec reisa effendiny i to głównie przeciw nam. Jak się przekonuję, nie słyszałeś jeszcze o nim, więc muszę ci opowiedzieć...
Byłem bardzo zadowolony z obrotu rozmowy. Udało mi się wybadać znakomicie arnautę, który uwierzył mi i zaufał. Mogłem ponadto wymknąć się jak najprędzej pod pozorem, aby się nie spóźnić na okręt a przez tych kilka chwil chciał mi sam opowiadać ciekawe rzeczy o effendim, przez co niebezpieczeństwo zdemaskowania mnie wskutek zręcznych pytań, zupełnie minęło. Czyż nie sprzyjało mi szczęście? Do tej chwili — tak, ale niestety, odwróciło się nagle ode mnie, jakby obrażone za to, że o niem z chlubą myślałem. Oto na zewnątrz domu u wejścia wszczął się wielki zgiełk i krzyk. Otwarto drzwi z hałasem i zatrzaśnięto je napowrót, poczem przybył jeden z żołnierzy i zameldował:
— Panie! Schwytaliśmy draba, który podsłuchiwał pode drzwiami.
— Dajcie go tu!
— W chwili, gdyśmy go schwytali, przybył do nas pobożny pan ze swoim przyjacielem. Zdawało się, że go znają. Chcieli widzieć się z tobą.
Wypowiedziawszy to, wyszedł, a mnie aż ciarki przeszły... Był jakiś „pobożny" pan! Hm! A któżby był tym obcym, którego schwytano? Czyżby Ben Nil? Możliwe, że nie mogąc się mnie doczekać...
Wtem otwarły się drzwi i wniesiono do izby — biedaka... Ben Nila!
Powstałem i usunąłem się w kąt, aby mnie ode drzwi nie można było zauważyć odrazu. Pięciu drabów trzymało Ben Nila, a około ośmiu czy dziesięciu postępowało za nim, w tyle zaś pojawił się... mokkadem świętej Kadiriny i muzabir. Obaj ci ostatni godzili na moje życie aż dotąd bez skutku, ale teraz... Sprawa dla mnie przybrała obrót nie bardzo wesoły. Co było począć? Pięciu arnautów trzymało Ben Nila, dziewięciu stało w pogotowiu, a do tego dodać trzeba sangaka i tych dwu gałganów, a więc razem dwanaście osób oprócz, rozumie się, tych, którzy musieli zostać przy Ben Nilu. W razie ucieczki rzuciłoby się na mnie dwunastu mężczyzn, a w budynku było ich niezawodnie jeszcze więcej. Oprócz tego drzwi były zamknięte, a na dobitek nie miałem przy sobie własnej broni! Rozważywszy to wszystko dokładnie, powziąłem jedno jedyne postanowienie, jakie było w tym wypadku możliwe.
— Coś ty zacz, psie? — krzyczał sangak do Ben Nila. — Czemu się kręciłeś koło mego domu?
Zapytany nie zdołał jeszcze mnie spostrzec i zapewne chciał się wykręcić za pomocą kłamstwa, ponieważ odrzekł:
— Panie! ja nie miałem żadnych nieuczciwych zamiarów. Jestem majtkiem na okręcie, który się tu zatrzymał, i chciałem....
— To kłamstwo — przerwał mu mokkadem. — Nie wierz mu, sangaku! My go znamy!
— Tak? Powiedzcie więc, kto to!
— Panie, serca nasze pełne są radości i wesela, a i ty zdumiejesz się naszą odpowiedzią. Schwytaliśmy człowieka, który jest towarzyszem naszego najstraszniejszego wroga...
— Jakiego wroga?
— Ten młody drab jest towarzyszem obcego effendiego i nazywa się Ben Nil. Gdzie jednak znajduje się jeden, tam znajdować się musi i drugi, bo są nierozłączni, a że mamy Ben Nila w ręku, jest tedy pewność, że i jego pan przebywa w Faszodzie.
— Czy możliwe? To ma być Ben Nil? — krzyknął sangak z niedowierzaniem.
— Tak jest. Nie mylimy się, bo go znamy bardzo dobrze. Każ go chłostać i męczyć, dopóki nam nie powie, gdzie szukać jego pana!
— To zbyteczne — rzekłem, występując z kąta na środek. — Mogę wam sam powiedzieć, gdzie się znajduję.
Słowa te wywołały zupełnie inne wrażenie, niż się spodziewałem. Miałem bowiem zamiar poddać się bez obrony, gdyż tę uważałem za rzecz wielce nierozsądną, a liczyłem tylko na korzystniejsze okoliczności później. Sądziłem nawet, że oni natychmiast rzucą się na mnie i powałą mnie, gdy tymczasem było zupełnie przeciwnie.
— Efendi, effendi sam! — krzyczał muzabir. — Jest tu w pośród nas. Allah, niech nas strzeże! o Allah, Allah!
Przerażeni ludzie stali jak posągi z kamienia, otwarłszy szeroko usta, a żaden się nawet nie ruszył i to właśnie należało wykorzystać. W dwu skokach znalazłem się obok Ben Nila, wyrwałem go z rąk siepaczy i rzuciłem nim między arnautów w drzwiach tak, że się rozlecieli po kątach, sam zaś pobiegłem za nim aż do sieni. Poza mną jednak opamiętano się.
Sangak wrzeszczał na całe gardło, aby nas łapać. Nagle Ben Nil się potknął i upadł, a ja, chcąc go podnieść, pochyliłem się, gdy wtem otwarto nagle drzwi, które uderzyły mnie kantem w skroń, a równocześnie wybiegli arnauci. Czułem, jak mnie pojmano. Broniłem się jeszcze rękami i nogami, ale ostatecznie ubezwładnili mnie i wnieśli napowrót do pokoju sangaka, gdzie i mnie skrępowano powrozami tak samo jak i Ben Nila.
Moment zaiste trudny do opisania. We mnie gotowało się wszystko, Ben Nil również omal nie oszalał, ale i arnauci ledwie mogli chwycić oddech z przestrachu i wytężenia. Sangak usunął ich na bok, aby mieć do nas przystęp, miął obydwoma rękami brodę i rozdzielał ją na kosmyki, poczem ozwał się szyderczym, lecz zarazem tryumiujacym tonem:
— Co za dzień! Co za szczęśliwa godzina! Co za niespodzianka! Czy też uszy moje słyszały należycie? Człowiek ten nie byłby próbował ucieczki, gdyby się nie poczuwał do winy. Widocznie jest tym, za którego chcemy go uważać.
— Ba! Przecie powiedziałem ci sam, kim jestem — odrzekłem mu na to.
— Proszę! Co za bezczelność i bezwstyd, z jakim się do tego przyznaje! Podnieście drabów i ustawcie koło ściany, niech im się dobrze przypatrzę!
Rozkaz ten wykonano i, gdyśmy, jak jakie okazy na wystawie, przyciśnięci byli do muru, sangak przystąpił do mnie i, wypowiedziawszy wszystko, co tylko o mnie słyszał, dodał wkońcu:
— I czego szukasz teraz u mnie? Na wszelki wypadek nie przybyłeś tu bez celu.
— Zapewne.
— Powiedz zatem, co masz przeciwko mnie?
— Możliwe, że wyjaśnię ci to później, ale nie teraz.
Wtem zwrócił się do mokkadema i muzabira:
— Ten najbardziej przeklęty ze wszystkich giaurów jest o wiele więcej zły i niebezpieczny, niżeście mi to opisali. Pomyślcie tylko... Przyszedł do mnie, nazwał się Iskander Patras, podał, że jest tłómaczem w Seribah Aliab, dał mi list, który najprawdopodobniej sam napisał no i — pytam was teraz, w jakim celu to wszystko?
— Bez wątpienia w celu dla ciebie jak najgorszym — odrzekł mokkadem — i, jeżeli ci tego nie wyjawi, każ go chłostać aż do skutku!
— Ależ owszem, spróbuję tego Środka i to zaraz.
— A potem oddasz go nam. Dostawimy go Ibn Aslowi, który zgotuje mu należny los, a którego to losu uszedł już raz bezkarnie.
— Tak — wtrąciłem. — Ibn Asl miał poobcinać mi ręce i nogi i zechce uczynić to teraz, ale do tego jeszcze daleko. Ty zaś, sangaku, nie potrzebujesz mnie biczować w celu wydobycia ze mnie tajemnicy, bo ci ją wyjawię dobrowolnie. Oto przyszedłem do ciebie z ostrzeżeniem przed Ibn Aslem i jego ludźmi.
— Z jakiem ostrzeżeniem? Zwaryowałeś chyba!... — odparł szyderczo.
— W takim razie zwaryował i mudir, który wysłał mnie do ciebie.
— Mudir! To kłamstwo!
— Zapytaj Ben Nila. Mieszkamy u mudira i on mnie posłał, abym się rozmówił z tobą o Ibn Aslu.
Wiadomość ta przeraziła go.
— Psie, powiedz prawdę! — rozkazał Ben Nilowi. — Gdzie mieszkacie?
— U mudira.
— Mówił o mnie?
— Tak jest.
— Zmówiliście się obaj i kłamiecie!
— Myśl, co ci się podoba, ale ja do rzędu moich czynów, które poprzednio wyliczyłeś, dodam jeszcze niektóre. Dowiesz się od Ibn Asla, że on wysłał na pustynię dowódcę Bakwkwarów el Makaszefa, którego ja schwytałem i oddałem w ręce mudira. Działo się to bezpośrednio, nim do ciebie przybyłem. Szejk więc siedzi teraz pod kluczem i otrzyma swoje sławne „pięćset“, jeżeli oczywiście nie spotka go los o wiele gorszy.
— Człowieku, jakie ty szkody nam wyrządzasz! Jabym cię starł na proch!
— Odechce ci się tego, ponieważ mudir każe cię natychmiast aresztować, skoro tylko nie powrócę do niego przed północą. Możesz być tego pewny.
— Nie wierz mu, to kłamstwo, by się wykręcić — zauważył mokkadem.
— Dowiem się za parę minut o wszystkiem — odrzekł sangak i wyszedł na chwilę, a powróciwszy wziął na stronę mokkadema i muzabira i rozmawiał z nimi długo, po cichu wprawdzie, ale z wielkiem ożywieniem. Trwało to, dopóki nie wszedł jeden z arnautów.
— No? — zapytał sangak.
— Szejk Bakwkwarów jest przykuty na łańcuchu w więzieniu; widziałem go — meldował żołnierz.
— Połóżcie teraz jeńców na ziemię — rozkazał sangak — i wynoście się wszyscy.
Ułożono nas na podłodze. Arnauci wyszli, a tamci trzej w kącie jeszcze się ze sobą sprzeczali, ale nie można było z tego zrozumieć ani słowa. Z gestykulacyi tylko sądziliśmy, że idzie o rzeczy bardzo ważne. Nareszcie i oni zwrócili się do wyjścia, a sangak ozwał się do mnie w przelocie:
— Obmyśliłeś wszystko bardzo zgrabnie, ale teraz nic ci już nie pomoże. Nie zobaczymy się już nigdy, I niech was obu dyabli wezmą, psy jedne!
Splunął i wyszedł. Przez krótki czas leżeliśmy sami w pokoju. Co miałem począć? Czynić wyrzuty Ben Nowi, że z obawy o mnie popełnił głupstwo? Bynajmniej! Zresztą nie polepszyłoby to wcale położenia. Ale on czuł w tej chwili to samo, bo rzekł do mnie:
— Efendi, popełniłem wielką nieostrożność, której bezwarunkowo nie możesz mi przebaczyć. Wylej więc swój gniew na mnie, a to będzie mi milsze, niż milczenie, które duszę moją dławi.
— Ja się wcale na ciebie nie gniewam — odrzekłem. — Wyrządziłeś szkodę sobie samemu, a nie mnie.
— Jakto? Toż gdybym był nie dał się złapać, byłbyś obecnie na wolności.
— Mylisz się. Byliby mnie poznali i bez tego.
— Tylko że tobie jednemu mogła się łatwiej udać ucieczka.
— Nie łatwiej, lecz nawet gorzej.
— Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to nie mam się już czem martwić, rozumie się, co do twego gniewu, ale co do tego, co nas czeka... a czeka nas niewątpliwie śmierć. Uciec z rąk tych ludzi, którzy nas tak nienawidzą, nie będziemy już mogli.
— Nie mam najmniejszej ochoty martwić się tem, czy się nam uda uciec, lub nie. Wszak znajdowaliśmy się nieraz w gorszem jeszcze położeniu i jakoś poszło. Czy naprzykład w głębokiej studni w Sijut miałeś jaką nadzieję ratunku? Jestem przekonany, że nic złego nie stanie się nam tu, w Faszodzie, ale zapewne wyślą nas tam, gdzie znajduje się Ibn Asl, i na to przygotowanym być należy. Cieszę się, że nie mam przy sobie swej broni i innych rzeczy, bo zabranoby mi to, a potem w razie ucieczki mogłoby wszystko przepaść bezpowrotnie. A jak tam z twoim majątkiem?
— I ja nie mam nic. Flintę i pistolety zostawiłem u mudira i, ażeby nie domyślił się, co zamierzam, wziąłem jedynie nóż, ale ten mi odebrano.
W tej chwili weszli do pokoju czterej żołnierze, niosąc maty i powrozy. Ludzie ci zakneblowali nam usta, zawiązali oczy i owinęli potem w maty, obwiązując po wierzchu powrozami. Przedstawialiśmy więc dwa duże w formie walca tłomoki, które zabrano i wyniesiono. Głowy jednak wystawały nam z tego opakowania, i dzięki temu, mogliśmy przynajmniej oddychać, podczas gdy jakikolwiek ruch ręką lub nogą był niemożliwy. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas niesiono. Czułem tylko, że niosący mię utykali od czasu do czasu na kupach gnoju, a potem usłyszałem plusk wody i nareszcie ułożono nas na twardych deskach, a równocześnie zabrzmiał głos komendy:
— Teraz jazda! Prędko i ostrożnie!
Uderzyły wiosła o wodę, co naprowadziło mię na domysł, że znajdujemy się w łodzi. Wokoło panowała głucha cisza, przerywana tylko od czasu do czasu szeptem wioślarzy, ale nie rozumiałem z tego ani słowa. Później, gdyśmy mieli już Faszodę daleko poza sobą, rozmawiano głośniej, ale niestety nie o, naszej podróży. Były to tylko słowa komendy, dotyczące wiosłowania lub steru. Mijał czas bardzo a bardzo długi, i gdy łódź zatrzymano, miałem wrażenie, że podróż trwała przynajmniej cały dzień.
— Kto tam? — zawołał ktoś, jak mi się zdawało, z nieodległej wysokości.
— Ludzie sangaka.
— Czy jest Ibn Asl?
— Nie, ale przybędzie niebawem.
Upłynęła spora chwila, podczas której rozmawiano około nas pocichu, i nie mogłem niczego się domyślić, tylko z chwilowych wybuchów wywnioskowałem, że się wszyscy bardzo cieszą. Po pewnym czasie przymocowano nas do liny i wyciągnięto do góry, jak worki zboża. Tam „rozpakowano" nas, odwiązano oczy i usta, i spostrzegłem, że znajdujemy się na pokładzie jakiegoś okrętu. Około nas zgromadziło się co najmniej dwudziestu ludzi. Mogłem widzieć ich twarze, bo księżyc świecił jasno. A zatem odgrywaliśmy rolę pakunków nie przez dzień cały, lecz zaledwie kilka godzin, bo jeszcze nawet nie Świtało. Nic zresztą dziwnego, że czas w tem szczególnem położeniu dłużył się tak bardzo.
Człowiek, stojący najbliżej mnie, był mi znajomy, i to ni mniej ni więcej, tylko Murad Nassyr we własnej swojej grubej osobie. Przypomniałem sobie natychmiast jego słowa, rzucone mi na pożegnanie w Korosko. Były one dosyć groźne, a mimo to nie obawiałem się go tyle, ile jego wspólników, którzy posiadali znacznie więcej energii i zaciekłości. Rozmawiał z człowiekiem, który zapewne należał do tych, co nas tu przywieźli.
— Czemu nie przybył razem mokkadem i muzabir? —
— Udali się z Faszody drogą lądową do Dinków, gdzie Ibn Asl werbuje ludzi. Obaj mają zawiadomić go o przychwyceniu eifendiego i Ben Nila.
— Ależ oni go tam nie znajdą, bo powinien pojawić się tu lada chwila razem z nowozaciężnymi ludźmi, i jeżeli tak, to będziemy musieli zaczekać tu aż do ich powrotu i tracić czas nadaremnie.
Słowa te świadczyły, że Murad Nassyr nie należał do ludzi przezornych, ani nawet do mądrych, bo wygadał się w mojej obecności, że Ibn Asl werbuje ludzi u Dinków. Teraz dopiero zwrócił się do mnie Murad Nassyr i wycedził przez zęby:
— Przypominasz sobie, psie, kto jestem? Sięga pamięć twoja aż tak daleko?
A nie otrzymawszy odpowiedzi, mówił dalej zjadliwym tonem:
— Przypomnij sobie Korosko i słowa, które tam do ciebie wyrzekłem.
I znowu nie odpowiedziałem, co go jeszcze więcej gniewać zaczęło, mówił więc:
— Groziłem ci wówczas: Jeżeli cię kiedykolwiek spotkam, to cię zetrę na miazgę! I spotkanie to nastąpiło obecnie, z czego wynika, że powinieneś przygotować się na śmierć. Jesteś zgubiony, i jakakolwiek litość względem ciebie z naszej strony jest stanowczo wykluczona.
Zdawało mu się, że groźba aż do tego stopnia posunięta zmusi mnie do mówienia, lecz się pomylił. Zgniewało go to okropnie, krzyknął więc, doprowadzony do ostateczności:
— Otworzysz usta, czy nie, ty... ty... zabłocona ropucho? A może straciłeś mowę ze strachu?
Na to roześmiałem się głośno i odrzekłem:
— Może ze strachu przed tobą? Cha, cha, cha! a to doskonałe! Mój kochany grubasie, nie daj się wyśmiać. Ciebie nie może się obawiać żaden wogóle człowiek, a już najmniej ja. Pilawę[6] z owczym ogonem potrafisz zjeść, ale ponadto jesteś do niczego.
— Będziesz jeszcze dowcipkował, psie jakiś? Toż ja gotów jestem podwoić ci męczarnie!
— Daj mi pokój. Wyglądasz z swemi groźbami tak głupio, że naprawdę trudno się powstrzymać od śmiechu. Znasz mię tak długo, bo począwszy od Algieru, i mogłeś do tego czasu przekonać się, że twoje gadulstwo nie wywiera na mnie żadnego wrażenia. Połóż się raczej spać i nie próbuj nawet wzbudzić we mnie strachu, bo to głupie i bardzo a bardzo śmieszne.
Wtem grubas kopnął mnie i rzekł:
— Już ja cię nauczę, psie jeden! Wiadomo ci, jakie męczarnie masz obiecane, ale o ile one będą straszniejsze, o tem ani ci się śniło. A może myślisz, że i tym razem uciekniesz? Ho, ho! Ja, ja sam będę cię pilnował, dopóki Ibn Asl nie przybędzie. Hej, ludzie, zabrać obu i marsz za mną!
Poszedł ku przodowi okrętu, a nas poniesiono za nim aż do budki, znajdującej się na pokładzie. Wpakowano nas tu do małej ciupki, oświetlonej lampką olejną. Na pierwszy rzut oka przekonałem się, że ściany kajuty nie były sporządzone z desek, lecz z płótna, rozciągniętego między odpowiednio umocowanymi drągami. Na zewnątrz rozprzestrzeniono na tych płótnach maty i rogoże. Przednia ściana składała się z kilku kawałków płótna, zwisającego z góry w dwóch płachtach, które stanowiły zarazem drzwi. Drugi kawał płótna, rozwieszony wpoprzek, przedzielał kajutę na dwie części; w jednej z tych właśnie części umieszczono nas, z drugiej zaś dolatywały nas głosy kobiece, co naprowadziło minie na myśl, że znajduje się tam zapewne siostra Turka ze swoją służącą. Z tyłu była jeszcze jedna ściana poprzeczna, którą w tej chwili odchylono tak, że odsłaniał się widok na cały dziób okrętu, zawalony rozmaitymi pakunkami i rupieciem. Widocznie wyprzątnięto je z kajuty, aby zrobić miejsce dla nas. Turek obejrzał dokładnie więzy na naszych rękach i nogach, poczem kazał powbijać w tyle pokładu grube gwoździe i do nich nas przymocowano, zapewne z przezorności, która wcale nie była zbyteczna, gdyż w razie rozluźnienia więzów mogliśmy łatwo się oswobodzić i mieć wolną drogę do ucieczki.
— Teraz to żaden z was ani się ruszy — rzekł z odcieniem zadowolenia Turek, — i niechby który spróbował ucieczki! Ibn Asl przybędzie tu najdalej w południe, no i losy wasze natychmiast się rozstrzygną. Ja mieszkam tuż za płótnem i mogę słyszeć każde wasze słowo. Gdybym więc zauważył choćby nieznaczny podejrzany ruch z waszej strony, nie będę szczędził wcale bata. Niechże wam Allah udzieli miłego spoczynku i... przyjemnych marzeń!
Ostatnie słowa wypowiedział z nietajoną ironią i, zabrawszy swoich ludzi, oddalił się. Przez cienkie płótno mogliśmy obserwować w drugim przedziale światło i poruszający się cień grubasa, wskutek czego można było wnioskować, co robi. Widzieliśmy, jak uchylił płótno i oddalił się, a dwa głosy kobiece zadźwięczały znów ożywioną rozmową. Po chwili Turek wrócił, usiadł i rozmawiał z kobietą, z którą niebawem wyszedł na pokład, a w kilka sekund później jakaś postać uchyliła płótno, wsunęła głowę do naszego przedziału i ozwała się szeptem:
— Gdzie jesteś, effendi?
— Tu! Ktoś ty?
— Fatma, którą znasz.
A więc była to ulubiona służąca siostry Turka. Czego ona chciała? W jakim celu zaczepiła mnie?
— Czego sobie życzysz ode mnie? — zapytałem.
— Moja pani dowiedziała się, że jesteś uwięziony i mają cię na śmierć zamęczyć, czego onaby nie przeżyła, tak ci jest życzliwą.
— Niech ją Allah błogosławi za to współczucie.
— Ona jest bardzo szlachetna, effendi, i chce cię uratować.
— Hamdulillah! W jakiż to sposób?
— Niestety, niewiele ona może zrobić dla ciebie, ale zrobi wszystko, na co ją tylko stać. Pamiętasz sobie, jak to włosy poczęły jej wypadać, a ty zapobiegłeś temu swoimi lekami; Ona nigdy ci tego nie zapomni. Teraz właśnie zdarza się sposobność wyświadczenia ci wdzięczności za to. Powiedz więc, jakie masz życzenie w tej chwili.
— Gdzież jest twoja pani?
— Na pokładzie; zagadała umyślnie brata i wyciągnęła go aż tam, ażebym mogła rozmówić się z tobą.
— A jeżeli on wróci niespodzianie i zobaczy, co tu robisz?
— O, nie. Już ona go tam zatrzyma aż do chwili, gdy jej dam znak, że spełniłam swoje zadanie.
— Dobrze, przynieś mi ostry nóż, a żywo!
W parę sekund później podała mi żądany nóż, którego jednak nie mogłem wziąć, bo ręce miałem związane.
— To jeszcze nie dosyć, moja kochana. Chcesz się przysłużyć należycie swej pani, to przyjdź tu i rozetnij mi powrozy na rękach.;
— Allah! Tego się nie spodziewałam! Żądasz ode mnie rzeczy nad moje siły. No, ale odważę się na wszystko, chociaż ręce mi drżą okropnie... Jesteś dobroczyńcą mej pani i nie mogę ci odmówić pomocy.
Istotnie ręce jej drżały mocno, gdy przecinała powróz. Wziąłem potem nóż od niej i, uścisnąwszy jej rękę, rzekłem:
— Dziękuję ci, Fatmo; jesteś najpoczciwszą ze wszystkich kobiet na świecie, za co Allah ci stokrotnie zapłaci. Czy dużo ludzi znajduje się na pokładzie?
— Dwudziestu kilku. Śpią na brzegu.
— A gdzie są ci, którzy nas przywieźli z Faszody?
— Są razem z naszymi.
— W takim razie łódź ich wisi jeszcze koło okrętu.
— Tak.
— Dziękuję ci, możesz odejść i nie trudź się dawaniem znaku swej pani, bo ona bez tego dowie się za parę minut, że spełniłaś godnie jej polecenia. Prawdopodobnie zobaczymy się jeszcze, i wówczas potrafię ci się odwdzięczyć należycie; teraz nie mogę.
Cofnęła się do drugiego przedziału, a Ben Nil rzekł:
— Co za szczęście, effendi! Miałeś zupełną słuszność twierdząc, że nigdy nie powinno się tracić nadziei. Jeżeli nam nie przeszkodzą w ucieczce, będziemy uratowani.
— Co do przeszkodzenia, to wcale się już nie boję. Gdy mam wolne ręce i nogi, a w dodatku wyborny nóż, to nawet dwudziestu kilku ludzi nie da mi rady. Możemy więc powiedzieć sobie zupełnie śmiało, że jesteśmy wolni!
Podczas tej rozmowy poprzecinałem wszystkie powrozy. Wstawszy, podniosłem płótno z jednej strony i wyjrzałem na zewnątrz. Księżyc jeszcze świecił. Okręt był zatrzymany na prawym brzegu Nilu, a niedaleko spostrzegłem stojące obok siebie latarnie, które później mogły mi służyć jako punkt oryentacyjny. Na pokładzie spało kilku mężczyzn, Turek zaś stał w pobliżu steru ze swoją siostrą i wpatrywał się w dal z wielkiem zajęciem.
— Wszystko w porządku — rzekłem po cichu do Ben Nila i wysunąłem się na pokład, następnie spuściłem się po łańcuchu kotwicy w dół, a Ben Nil za mną. Nikt nie zauważył nas wcale. Łódź znajdowała się trochę dalej od łańcucha, trzeba więc było przepłynąć kawałek. W tamtejszym klimacie można przemoczyć ubranie bez narażenia się na katar. Podczas płynięcia trzymaliśmy się jak najbliżej ściany okrętu, aby nas z góry nie spostrzeżono. Nareszcie podołaliśmy zadaniu, bądź co bądź dosyć trudnemu, gdyż trzeba było płynąć zupełnie po cichu. Przewoźnicy nasi z Faszody nie zabrali z sobą wioseł na pokład i dobrze zrobili, bo nam się teraz znakomicie przydały.
— Prędko, effendi! — nalegał Ben Nil, odczepiając linę, na której umocowaną była łódka.
Odbiliśmy i w tej sekundzie spostrzeżono nas.
— Efendi uciekł! — krzyknął Murad; — tam jest! w łódce! Dalej, za nim! Tysiąc piastrów otrzyma, kto go schwyta!
Na pokładzie powstało wielkie zamieszanie. Kilkunastu ludzi rzuciło się do łodzi okrętowej, która

Tom XV.
Trzymaliśmy się jak najbliżej okrętu.


wisiała po przeciwnej stronie, w pobliżu steru, i nie widzieliśmy, jak się to działo. Było tylko słychać słowa Murada:
— Prędzej, prędzej! dwa tysiące, trzy tysiące piastrów dostanie, kto schwyta zbiega!
— Dziesięć tysięcy — przedrzeźniałem go, śmiejąc się na całe gardło, a wiosłując równocześnie nie na żarty, i łódka pomknęła z prądem wody tak szybko, jak torpedowiec, Wkrótce straciliśmy okręt z oczu.
Ben Nil umiał wiosłować wspaniale; niemniej i ja pod tym względem nie chciałem mu się dać zawstydzić, wskutek czego już po upływie kwadransa byliśmy zupełnie bezpieczni.
Wedle moich obliczeń, uwięziono nas u sangaka około godziny dziesiątej wieczorem; obecnie, sądząc po gwiazdach, mogła być mniejwięcej godzina trzecia rano. Jeżeli spędziliśmy jedną godzinę na okręcie, to podróż z Faszody trwała cztery godziny, mimo, że czas ten wydawał się dla mnie wiecznością. Że z prądem wody łódź płynie o wiele szybcej, niż w górę rzeki, liczyłem teraz trzy godziny na odbycie drogi powrotnej do Faszody, gdzie powinniśmy byli dobić do brzegu o szóstej rano.
Można sobie wyobrazić, jak wesoło byliśmy usposobieni. Ben Nil od czasu do czasu przerywał monotonną jazdę wesołymi okrzykami, ja zaś długo myślałem o dobrej Turczynce, która tak szlachetnie i z takiem narażeniem się ofiarowała nam swą pomoc. To, co ongiś dla niej zrobiłem, było przecie drobnostką. Za zwyczajny roztwór solny do smarowania wyłysiałego miejsca na głowie — uratowanie życia! Trzeba więc było przyjąć, że dziewczę to posiada bardzo dobre serce, za co należy mu się istotnie wdzięczność ode mnie. Postanowiłem tedy uczynić wszystko z mej strony, byle tylko przeszkodzić jej małżeństwu z niecnym Ibn Aslem.
Świtać zaczęło, gdy spostrzegliśmy Faszodę. W pobliżu na falach rzeki kołysała się mała łódka, w której siedział jeden tylko człowiek. Gdy człowiek ten nas zobaczył, podpłynął ku nam, zwinął żagiel i zapytał:
— Skąd przybywacie?
— Z góry — odrzekłem, wskazując poza siebie.
— Co za jedni jesteście?
— Niby, dlaczego o to pytasz? Jesteś urzędnikiem, czy może nawet samym mudirem?
— Ech, gdzieżbym znowu był aż tak wielkim panem... Jestem zwykłym rybakiem i wybrałem się z rozkazu mudira na poszukiwanie dwu zaginionych ludzi. Jeden ma być obcym efiendim, a jego towarzysz, młody jeszcze, nazywa się Ben Nil. Skoro więc spostrzegłem was dwu w łódce, zaraz sobie pomyślałem, że może właśnie jesteście tymi, których szukam.
— Znasz sangaka arnautów?
— Widziałem go, ale nie rozmawiałem z nim nigdy.
— Lubisz go, czy nienawidzisz?
— Pytanie to jest dla mnie kłopotliwe... Że jednak nie spodziewam się po was niczego ani dobrego, ani złego, odpowiem: ani jedno, ani drugie; jest mi obojętny, pomimo, że posiada wpływy, władzę i może bardzo wiele.
— Wobec tego i ja będę szczery, aczkolwiek nie wiem, czy dobrze zrobię. Jesteśmy tymi, których szukasz...
— Istotnie? — zapytał, nie posiadając się z uciechy. — Hamdulillah! Ja właśnie, a nie kto inny, zarobię wiele pieniędzy...
— W jaki sposób?
— Mudir wypłaci mi sto piastrów, bo obiecał je dać temu, kto was odnajdzie.
— My jednak wrócilibyśmy do mudira i bez twojej pomocy.
— Allah! Czyżbym się łudził? Nie dostanę więc nic?
— Żądać możesz na wszelki wypadek.
— Ee, nie głupi jestem... Zamiast piastrów, dostałbym pięćset kijów...
— No, no, nie rozpaczaj. Otrzymasz pieniądze, za co ja ręczę, i jeżeli mudir nie zechce ci ich wypłacić, to ja to sam uczynię. Żądam jednak za to, abyś nas zaprowadził do mudira tak, iżby nas sangak nie zobaczył, ani wogóle żaden arnauta.
— Effendi, czyżby arnauci byli wmieszani w sprawę twego zniknięcia? — zapytał niemało zdumiony.
— Nie powiem ci, bo cię nie znam.
— Dlaczego? Jestem ubogim rybakiem i wszystko, co tylko ułowię, dostawiam wyłącznie do kuchni mudira, który nieźle mi płaci, a od sangaka żadnego nie mam zarobku.
— Gdzie mieszkasz?
— Tu, niedaleko, na przedmieściu. Stąd nawet widać już moją chatkę nad brzegiem, patrz!
Opowiedziałem mu pokrótce całe zajście w nocy i dodałem na końcu:
— Gdyby sangak się dowiedział, żeśmy wrócili do mudira, to czmychnąłby, zanim jeszcze wydanoby rozkaz jego uwięzienia.
— Effendi — odrzekł rybak, — zdumiałbym się, słysząc to wszystko, gdybym nie wiedział, co to za ziółko z tego sangaka. Dobrze więc, zaprowadzę cię do mojej chaty, i tam zaczekasz, dopóki nie powrócę od mudira z rozkazem, co masz czynić dalej.
— Zgoda.
Je nie powinniście teraz płynąć w swej łódce ze sobą ,bo to zwraca uwagę. Lepiej więc będzie, gdy was po jednemu zawiozę do mojej chaty, która, jak widzicie, stoi zupełnie na uboczu.
Wskoczyłem do łódki rybaka, przykucnąwszy tak, aby mnie na wypadek z brzegu nie zauważono. Niebawem wysiedliśmy na brzeg i weszli do chaty. Rybak rozkazał żonie, murzynce, aby nie wpuszczała nikogo bezwarunkowo, i powrócił po Ben Nila. Przywiózłszy go następnie, otrzymał ode mnie wyczerpujące wskazówki i udał się do mudira.
Wrócił dopiero po godzinie, przynosząc dwa ubrania: jedno kobiece, dla Ben Nila, drugie eunucha, dla mnie. Ja miałem poczernić sobie twarz. Właściwie powinienem był ja przebrać się za kobietę, a nie za stróża haremu, bo byłoby to bezpieczniejsze; ale z powodu wzrostu nie nadawała się dla mnie podobna maskarada.
Przebraliśmy się naprędce, a rybak, nakazawszy babie milczenie, powiózł nas łódką do miasta. Ben Nil był owinięty w chusty i ubrany tak, że można go było uważać za kobietę. Cieszyło go to ogromnie, więc śmiał się i dowcipkował nietylko ze siebie, ale i ze mnie, bo moja broda nie licowała wcale z poczernioną twarzą.
Podczas wysiadania nie było w pobliżu nikogo, widocznie z tej przyczyny, że wszystko, co żyło, poszło na poszukiwanie zaginionych, by zarobić sto piastrów. Dotarliśmy nawet aż do budynku rządowego, nie spotkawszy się z nikim. Tu jeden ze służących zaprowadził nas do mudira, który zarządził, ażeby nawet w domu nie wiedział nikt o naszym powrocie.
Mudir siedział na jedwabnym dywanie, paląc fajkę, i mimo ustawicznej surowości i powagi, jaka malowała się na jego twarzy, uśmiechał się do nas i nawet silił się, by nie wybuchnąć głośno.
— Allah czyni cuda! — krzyknął. — Któż kiedy widział murzyna, stróża kobiety, z taką brodą! A niechże cię! Założyłbym się, że cię poznano, effendi... ę
— Bynajmniej. Nie spotkaliśmy jednej żywej duszy.
— To dobrze! Usiądźcie i zapalcie sobie fajki, które są dla was umyślnie przygotowane. A ty — zwrócił się do rybaka — czekasz zapewne na pieniądze!
— Daruj, mudirze; moja śmiałość... pozwalam sobie zauważyć, że...
— Milcz, bo inaczej każę ci dać pięćset, przerwał mu mudir; — marsz stąd, niech cię nie widzę!
Przysiedliśmy się z Ben Nilem do mudira i zapalili fajki, poczem trzeba mu było opowiedzieć o całem zajściu. W ciągu mojego opowiadania namiestnik nie przerwał mi ani słowem, ani też nie zdradził żadnym ruchem, co myśli o tem wszystkiem. Gdy ukończyłem, milczał dobrą chwilę, a potem ozwał się spokojnie i cicho, a nie, jak oczekiwałem, wśród wybuchu gniewu.
— Gdy oznajmiłeś mi wczoraj, że ten psi syn jest wspólnikiem łowcy niewolników, nie chciało mi się w to wierzyć; ale obecnie dowiodłeś czynem swych słów. Ja go...
Zamilkł nagle i po upływie sporej chwili klasnął w ręce, W izbie pojawił się natychmiast służący, który otrzymał rozkaz:
— Idź do sangaka i poproś go, aby przyszedł do mnie natychmiast, bo sprawa bardzo ważna i nikt o niej dowiedzieć się nie powinien. Staraj się, by rozkaz ten usłyszał sangak sam; możesz w razie potrzeby rzec mu to na ucho. Rozumiesz? Przedtem jeszcze niech tu przyjdzie Abu chabit[7].
Służący wyszedł, a niebawem pojawił się olbrzymi czarny drab, który skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się do samej ziemi.
— Będzie coś do roboty — rzekł mudir do niego. — Pewien pies nad psami musi dostać pięćset i potem niech zniknie. Zrozumiałeś?
— A gdzie? — zapytał czarny z dziwnem zadowoleniem na twarzy, albowiem rad był, że zdarza mu sposobność do wykonania swego przyjemnego urzędu.
— Tu — odrzekł mudir, wskazując drzwi za sobą.
„Ojciec kijów" ukłonił się znowu nizko do i wyszedł, nie obracając się wcale, a mudir rzekł do nas:
— Wiesz, dlaczego kazałem przyjść sangakowi potajemnie?
— Bo się boisz jego żołnierzy.
— Allah! Odgadłeś...
— Nic dziwnego. Znam arnautów, których bardzo trudno utrzymać w dyscyplinie. Gdybyś więc pociągnął do odpowiedzialności sangaka, a oni się o tem dowiedzieli, w takim razie mogliby się zbuntować.
— Tak, tak. Sangak musi być ukarany tak, aby o tem nikt nie wiedział. Gdy wczoraj nie wracałeś tak długo, posłałem do niego z odpowiedniem zapytaniem, ale mi odpowiedział, że nikogo u niego nie było. Następnie udałem się do niego sam i spotkałem się z tem samem twierdzeniem. Potem nawet doszło do mojej wiadomości, że i Ben Nil przepadł, wobec czego ogłosiłem rozkaz, aby was szukano. Ten pies chciał mnie za nos wodzić. Poczekaj, zdrajco, morderco! Zobaczysz, effendi, i usłyszysz moją z nim rozmowę i co z nim zrobię. Idźcie teraz do drugiego pokoju, gdzie znajdziecie wszystko, co wam potrzeba. Wolno wam przysłuchiwać się mojej rozmowie z sangakiem i w odpowiedniej chwili wyjść tutaj.
To mówiąc, wskazał nam drzwi, przez które weszliśmy następnie do pokoju. Znajdowały się tu wszystkie nasze rzeczy, a oprócz tego umywalnia, mydło, woda, ręcznik i inne przybory toaletowe, które bardzo się nam przydały dla pozbycia się farby z twarzy. Po umyciu przebrałem się, ale Ben Nil musiał jeszcze pozostać w ubraniu kobiecem, bo jego było u rybaka. Ukończyłem był właśnie toaletę, gdy sangak wszedł de mudira. Mogliśmy słyszeć całą rozmowę, gdyż to, co mudir nazywał drzwiami, składało się z otworu, przysłoniętego dywanem.
— Wezwałeś mię, mudirze? — mówił sangak.
— Tak, potajemnie. Czy wie kto, że jesteś u mnie?
— Nikt.
— Słuchaj! Nie dowiedziałeś się czego o dwu zaginionych obcych?
— Niestety, dotąd żadnego śladu.
— To źle! Nie spocznę tak długo, dopóki ich nie odnajdę.
— Uczyniłem wszystko, co mogłem. Wszyscy moi arnauci poszli, aczkolwiek pojąć nie mogę, dlaczego oni, wierni, mają szukać śmierdzących śladów chrześcijanina.
— Jest on mi potrzebny, i to powinno było tobie i im wystarczyć, Czy przeszukałeś dokładnie swój dom?
— Tak, lecz bez skutku.
— Szczególne! Effendi udał się był do ciebie, jego towarzysze nawet widzieli, jak pukał do twoich drzwi.
— Możliwe, bo nawet otwierano, ale nie było nikogo. Później żołnierz z warty zauważył jakąś postać, która przesunęła się przede drzwiami. Kto to może wiedzięć, w jakim celu przybył ten chrześcijanin i dlaczego znikł tak niespodziewanie.
— On wyjawił mi swój plan, i wnioskuję, że nie miał żadnego powodu do nagłego ulotnienia się; raczej mógł on dać powód pewnym tutejszym osobom, aby knęli.
— Może więc zechcesz wypytać te osoby?
— Owszem, pytałem, ale one twierdzą, że nie wiedzą o niczem.
— To czemuż nie każesz im dać po pięćset? Zarazby się przyznały.
— Dobrze, skoro mi tak radzisz, uczynię to, a ty będziesz obecny przy tej próbie.
— Dziękuję ci, władco! Wiesz, że hołduję zasadom sprawiedliwości i zawsze chętnie jestem Świadkiem kary, jaką zadajesz tym, którzy zawinili. I dziś więc rozkoszą będzie dla mnie, gdy usłyszę wycie tych psów. No, a teraz śmiem zapytać, co to za tajemnica, dla której wezwałeś mnie do siebie.
— Dowiesz się natychmiast. Jest to tajemnica, której odkrycie leży mi bardzo na sercu, a ty, jako człowiek rzetelny i prawy, musisz mi być pomocny. Czy nie znasz przypadkiem pewnego muzabira, kuglarza z Kahiry?
— Nie!
— To może niejakiego Abd el Baraka, który jest — mokkademem świętej Kadiriny?
— Również nie.
— Obaj ci mężczyźni znajdują się obecnię w Faszodzie, i muszę ich wytropić, bo to sprzymierzeńcy łowcy niewolników, Ibn Asla.
— Czy mam poczynić poszukiwania? Jeżeli tylko przebywają w Faszodzie, to ich wykryję.
— Są tu z pewnością, bo jeszcze wczoraj wieczorem widziano, jak pukali do twoich drzwi.
— Allah, czegóżby oni odemnie chcieli? To widocznie jakaś pomyłka. Tacy ludzie nie byliby do tego stopnia waryatami, żeby się ważyli zbliżyć do moich drzwi.
— Są waryaci, którzy czasem odznaczają się niezwykłym rozumem. Jeszcze jedno pytanie: czy rozmawiałeś kiedy z pewnym Turkiem, który się nazywa Murad Nassyr?
— Nie. A o co idzie?
— Dowiesz się potem, a tymczasem zapytam cię jeszcze, czy nie znasz pewnego Takala, imieniem Szedid?
— Nie znam. Ale radbym wiedzieć, z jakiego powodu wymieniasz przedemną tyle nieznanych mi nazwisk?
— Czynię to, aby ułatwić ci odkrycie tajemnicy. Wykonałem mianowicie przedwstępne przygotowania do pewnej sprawy, którą ty będziesz musiał dokończyć. O cztery godziny drogi łódką w górę rzeki znajduje się pewien okręt, który należy do Ibn Asla.
— Allah, Allah!
Sangak aż do tej chwili odpowiadał szybko i bez zająknienia; ostatni okrzyk jednak wydał ze siebie z odcieniem pewnego przerażenia.
— Na tym okręcie — mówił mudir dalej — znajduje się ów Turek, o którego cię pytałem. Ma on przy sobie siostrę, którą Ibn Asl chce pojąć za żonę.
— Skąd wiesz o tem? — zapytał głosem prawie przygnębionym.
— Naprzód musisz wiedzieć, że Ibn Asl bawi obecnie u Dinków w celu zwerbowania zastępu ludzi, potrzebnych do nowych wypraw na niewolników. Okręt ten miano na oku, i dziś nad ranem zauważył ktoś, jak przypłynęła tam łódka, na której przywieziono dwa długie okrągłe tłomoki i wydano na okręt. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co znajdowało się w tych tłomokach?
— Skądże ja o tem mogę wiedzieć?
— Staraj się zatem dociec, bo to właśnie jest wspomnianą tajemnicą. Jesteś sprytny, i mam nadzieję, że ci się to uda.
Podczas tej rozmowy stanąłem w drzwiach i odchyliłem dywan, by zobaczyć rozmawiających. Mudir był obrócony do mnie twarzą, sangak plecyma. Pomyślałem, że teraz nadeszła właściwa pora, i szepnąłem do Ben Nila:
— Wyjdź pocichu i stań przed drzwiami.
Popchnąłem go i spostrzegłem, że przez oblicze mudira przebiegł ironiczny uśmieszek na widok przebranego Ben Nila. Sangak tymczasem namyślał się, co ma począć, i dopiero po upływie dobrej chwili odrzekł:
— QOdnajdę ten okręt, panie. W tej chwili wyruszę. Tłomoki, o których mowa, będzie można tam jeszcze odnaleźć.
— Kto wie... a zresztą nie przywiązuję do nich zbyt wielkiej wagi. Chciałbym się tylko dowiedzieć, co one zawierały, i to dla mnie rzecz ważna tak dalece, że jeśli wywiążesz się dobrze z zadania, otrzymasz wynagrodzenie, i to wynagrodzenie tak wielkie, że ci się nawet o tem nigdy nie śniło.
— Jestem najwierniejszym z twych sług, mudirze — zapewniał arnauta, składając się, jak scyzoryk. — Moje szczęście polega jedynie na twej dobroci i łasce.
— Wiem. Jesteś bardzo wierny i godny, i dlatego w nagrodę i w dowód mej życzliwości wyszukałem ci kobietę, z którą nie może się równać najjaśniejsza gwiazda haremu.
— Kobietę? — zawołał sangak, zachwycony naprawdę.
— Tak, kobietę, wzór nietylko piękności, ale i dobroci, przywiązania i wogóle wszelkich przymiotów. I ażebyś mógł poznać, jak zacny skarb ci ofiarowuję, zobaczysz w tej chwili tego anioła nad anioły. Wyjdź, o jedyna, o piękności prawdziwa, i odsłoń twarz, ażeby dzielny sangak arnautów, olśniony blaskiem twych wdzięków i piękności, padł u nóg twoich, jako niewolnik.
Po tych słowach dał znak Ben Nilowi, który wysunął się skromnie naprzód. Sangak zerwał się na równe nogi. Był on żonaty i dlatego wiadomość o darowaniu mu drugiej kobiety zażenowała go trochę, bo właściwie drugiej żony mieć mu nie było wolno. Mimo to patrzał na zawoalowaną postać wielkiemi oczyma i wreszcie rzekł:
— Kobieta! Naprawdę kobieta! Co za niespodzianka! Była już czyją żoną, czy też jest jeszcze panną? Czy pochodzi z rasy czarnej, czy białej?
— Odpowiedz sobie sam na te pytania — odrzekł mudir, wstawszy ze swego miejsca, poczem zerwał zasłonę z twarzy młodzieńca. Wywarło to wrażenie naprawdę szczególne. Sangak mimowoli wydał z siebie okrzyk przerażenia.
— No, i cóż? Podoba ci się? Jesteś zachwycony? — pytał mudir, przybierając taką postawę, aby sangak, rozmawiając z nim, nie zobaczył mnie we drzwiach. Wykorzystałem ten moment i wszedłem do pokoju. Sangak nie odpowiadał nic. Twarz jego przybrała wyraz śmiertelnej trwogi, i zdawało się, jakoby skamieniał na miejscu.
— Jesteś tak zachwycony, że myśli zebrać nie możesz — szydził mudir, — i jeżeli widok jednego tłomoka wywarł na tobie takie wrażenie, to cóż dopiero będzie, gdy zobaczysz zawartość drugiego. Obróć się!
Arnauta uczynił zadość temu żądaniu i — spotkał się oko w oko ze mną.
— Do wszystkich piekieł! — krzyknął. — Graliście ze mną, ale dosyć mam już tego! Szatan niech was połamie wszystkich trzech razem!
Zwrócił się ku drzwiom z zamiarem ucieczki, lecz nagle zagrodziłem mu drogę.
— Precz, psie! Budzisz we mnie wstręt!
— Wiem! Dlatego to wczoraj wieczorem powiedziałeś do mnie, że się nigdy nie zobaczymy — odrzekłem; — ale ja byłem przekonany, że cię spotkam jeszcze w życiu dla porachunku ze sobą.
— Precz, albo sobie utoruję drogę sam!
Dobył noża i zamierzył się na mnie, gdy wtem uderzyłem go zdołu w łokieć tak silnie, że nóż poleciał o parę kroków, a następnie chwyciłem go za kark, podniosłem do góry i cisnąłem o ziemię tak silnie, iż obawiałem się, czy karku nie złamał. Miał oczy otwarte, ale się nawet nie ruszył.
— Allah! — krzyczał mudir, — Toż z ciebie największy na świecie siłacz, skoro dałeś radę takiemu olbrzymowi. A ja w żaden sposób nie chciałem uwierzyć reisowi effendinie... Może nie żyje?
— Żyje, i zobaczysz, jak się nagle zerwie, aby...
Nie dokończyłem zdania, bo to, czego oczekiwałem, ziściło się. Sangak wydobył pistolet z za pasa i błyskawicznym ruchem skierował lufę ku mnie. Bezwładność jego zatem była udaniem tylko, by nas wprowadzić w błąd. Ben Nil stał za nim; nagle schylił się i chwycił rękę, trzymającą pistolet, a ja równocześnie kopnąłem sangaka w brzuch tak, że poleciał aż pod przeciwległą ścianę i upuścił broń na podłogę. Chciał zaraz powstać i bronić się dalej, lecz z powodu kopnięcia nie mógł. Zacisnął tylko pięść ku mnie i zionął tak strasznemi przekleństwami, że się nawet do powtórzenia tu nie nadają.
— Zostawcie go! — rozkazał mudir. — Łajdak nie wart jest, aby go dotykały wasze ręce. Słyszałeś, effendi, co rozkazałem swemu „Ojcu kijów", a jeżeli wydaję rozkaz, to nie cofam go nigdy.
— Klasnął w dłonie, i na ten znak pojawili się z dwu stron czarni, którzy w okamgnieniu ujęli sangaka i ubezwładnili. Biedny, spostrzegłszy „Ojca kijów", domyślił się, co go czeka, i syknął w kierunku mudira:
— Każesz mię może obić?
— Zamierzam tylko spełnić twą wolę na tobie samym. Radziłeś mi przecie, abym zastosował bastonadę do tych, którzy są winni, a że winnym jesteś ty właśnie, więc...
— A czy ty wiesz, co to znaczy?
— Nic więcej, tylko tyle, jak gdybym kazał wychłostać psa.
— Ale ten pies ma zęby!... Na moje skinienie arnauci rzucą się na ciebie... Nie znasz mnie jeszcze!...
— O, przeciwnie, znam cię doskonale. Wymieniłem nawet nazwiska twoich przyjaciół, co niewątpliwie powiększa szereg dowodów twej zbrodniczości, A zresztą możesz utrzymywać, że cię nie znam, natomiast ty mię znasz i wiesz, dlaczego nazywają mnie Abu hamzaj miah. Dostaniesz więc pięćset...
— Pie... pięć... seeeet? — krzyczał arnauta. — Byłaby to cena twego życia!...
— Ech, zamiast się odgrażać, zwróć się do Allaha, aby cię pobłogosławił na drogę przez most śmierci i abyś nie spadł przypadkiem w ogień dżehenny...
Sangak drgnął na to i rzucił na mudira spojrzenie trudne do określenia:
— Moost... śmierci? Chcesz zamęczyć mię... na śmierć?...
— Dostaniesz pięćset i znikniesz mi z oczu; taki wydałem rozkaz „Ojcu kijów“, a ty wiesz, że nie wydaję rozkazów na wiatr...
— Ale ja mam ręce i nogi i zęby.... będę się bronił.... rozszarpię cię na strzępy...
Szarpnął się gwałtownie, chcąc się rzucić na mudira. Ale pomocnicy „Ojca kijów" odznaczali się znakomitą wprawą w podobnych. wypadkach: przycisnęli go do ziemi, jak rozjuszone zwierzę, i zarzucili nań rodzaj rzemiennej uzdy na głowę w ten sposób, że dolna szczęka została silnie zaciśniętą, co uniemożliwiło mu wydanie z siebie głosu. Wyniesiono go, a namiestnik zauważył:
— Otrzyma, co mu się należy, a my będziemy świadkami...
— Co do mnie, to zrzekam się — odpowiedziałem. — Nie lubię patrzeć na takie rzeczy...
— Rozumiem. Masz słabe nerwy... Ja jednak, jako urzędnik, nie powinienem mieć nerwów wcale, jeżeli Oczywiście chcę wytrwać w zasadach sprawiedliwości. Nie zmuszam cię więc, i możesz tu pozostać, dopóki nie powrócę,
— Zaczekaj chwilę, mudirze; mam ci jeszcze coś do powiedzenia.
— O? proszę!
— Daj mi oddział asakerów i dobrą łódź. Trzeba bowiem zabrać okręt Ibn Asla, dopóki jeszcze nie zapóźno.
— Nie mam nic przeciwko temu, ale ze względu na arnautów, którzy nie powinni cię tu widzieć, musisz zaczekać parę godzin. Jeżeli bowiem zobaczą cię i postrzegą potem brak swego sangaka, to łatwo mogą się domyślić, że zniknięcie jego stoi w związku z twoim pobytem. Jestem tu od niedawna i nie zdołałem jeszcze uzyskać nad nimi przewagi. Dotąd nie mudir tu rozkazywał, lecz oni. Ale to się musi zmienić. Ja sobie dam z nimi radę, ale nie odrazu.
— Ba, ale ja mogę odpłynąć z wojskiem potajemnie, i oni wcale tego nie zauważą.
— Nie, będzie lepiej, gdy ich wyślę w dół Nilu w celu ściągania podatków, ku czemu wielką zawsze mają ochotę. Zaraz wydam odpowiedni rozkaz.
Wyszedł temi samemi drzwiami, którędy wyniesiono sangaka, a ja stanąłem w drugich. Stał tu jeszcze rybak, trzymając na ręce ubranie Ben Nila. Mój towarzysz wziął je i przebrał się, poczem zasiedliśmy do fajek, oczekując powrotu mudira.
Słyszeliśmy tu całkiem wyraźnie uderzenia mocne i do taktu. Towarzyszyły im jęki, które coraz bardziej cichły, aż wreszcie ustały zupełnie. Uczucie, które w podobnej okoliczności rozpiera duszę, nie jest do opisania. Powinienem był znienawidzić mudira za to okrucieństwo, a jednak tego rodzaju surowość jest tu na stanowisku namiestnika niezbędna.
Mudir powrócił nareszcie i, usiadłszy koło nas, zapalił fajkę. Nie mówiliśmy nic. On tylko podsłuchiwał, czy razy padają miarowo, a mnie przez kości szedł mróz, Ścinając szpik od głowy do nóg. Nareszcie otwarły się drzwi, przez które „Ojciec kijów" wychylił głowę i zameldował:
— Pięćset!
— A sangak?
— Nikt go już nie zobaczy, o władco!
— Wynieść precz!
Czarna głowa zniknęła za drzwiami, a ja zapytałem:
— Arnauta nie żyje?
— Tak.
— Gdzie go pochowają?
— We wnętrznościach krokodylów, które niczego nie wygadają. Teraz kolej na Bakwkwarę, po którego posłałem. Przyrzekłem ci bowiem, że otrzyma należne kije w twej obecności i sądzę, że teraz nie wymówisz się.
— Dziękuję ci, nie mam ochoty.
— Ależ, effendi, to nie takie straszne, jak ci się zdaje. Tylko w tym wypadku, gdy delikwent musi przepaść, bije się tak, żeby wyzionął ducha. Bakwkwara zaś otrzyma swoje razy w pięciu ratach i potem niech sobie wraca do swego plemienia.
— A mimo to proszę cię, nie żądaj odemnie, abym się patrzył na tego rodzaju wymiar sprawiedliwości.
— No, zmuszać cię nie będę... Słuchaj, zaczyna się właśnie.
Znowu słychać było uderzenia, a że nikt nie rozmawiał, więc liczyłem odruchowo, i trwało to bardzo długo, nim nareszcie „Ojciec kijów" zameldował: sto. A te sto otrzymał wolny Bakwkwara, krewny {{pp|później|szego} późniejszego Mahdiego! Odesłano go z powrotem do więzienia, ażeby pozostałe raty były mu w odpowiednich terminach rzetelnie wyliczone.
Teraz przypomniałem mudirowi rybaka, który ciągle jeszcze czekał na swoje sto piastrów. Kazał mu wejść i zapytał:
— Czekasz zapewne na nagrodę, którą oglosiłem? nieprawdaż?
— Jeżeli dobroć twoja pozwala mi mieć tę błogą nadzieję, to żywię ją w głębi duszy, panie i władco! — odpowiedział rybak z głęboką pokorą.
— Moja dobroć niczego ci nie pozwala, a więc i żadnej nadziei mieć nie możesz.
— Za cóż więc przyprowadziłem ci effendiego i Ben Nila?
— Byliby przyszli i bez twej pomocy. Daję ci tedy do wyboru: albo ogłosisz, żeś otrzymał sto piastrów, albo... każę ci dać pięćset. Cóż tedy wolisz?
— Panie, jestem już wynagrodzony!
— No, to dobrze. Możesz odejść.
„Ojciec pięciuset" był nieubłagany w wymiarze sprawiedliwości, o ile chodziło o przestępców. Co zaś do wynagradzania za dobre, to zupełnie inna sprawa. Ano, najdoskonalszy nawet człowiek posiada pewne właściwe sobie słabości. Rybak skierował się ku wyjściu, lecz zwrócił jeszcze głowę ku mnie i rzekł:
— Dotrzymasz słowa, effendi? Jestem człowiekiem biednym...
— Co on mówi? Jakiego to słowa powinieneś dotrzymać? — wtrącił mudir.
— Obiecałem mu, że otrzyma sto piastrów — odrzekłem, sięgając do kieszeni.
— I chcesz mu je wypłacić? Co tobie przychodzi do głowy? Słyszałeś przecie, że już otrzymał, co mu się należało.
— Słyszeć słyszałem, ale nie widziałem. Pozwól więc, że mu wypłacę.
— Nie! Jeżeli koniecznie upierasz się przy tem, to ja mu sam dam, ale nie w pieniądzach, bo ich nie mam. Podatki płacą tu w naturze, więc i ja w ten sposób mogę zaspokoić jego pretensyę. Niech więc idzie do mego owczarza i każe sobie dać trzy owce. A teraz precz!
Obdarzony okazał wielkie zadowolenie z obrotu sprawy. Skłonił się trzykrotnie aż do ziemi i wyszedł. Na drugi dzień, ku memu zadowoleniu, dowiedziałem się, że istotnie dano mu trzy owce.
Ledwie rybak wyszedł, zameldowano mudirowi, że arnauci wyruszyli w okolicę Kuek w celu ściągania podatków. Biada tym, do których zawitają ci żołnierze! Ludność bowiem musi nietylko zapłacić należne podatki, ale utrzymywać żołnierzy swoim kosztem. Można sobie wyobrazić, jak wielkie nadużycia dziać się muszą, gdy rozpasana tłuszcza żołnierska wpadnie do wsi i hula w niej bezkarnie. Mieszkańcy zazwyczaj, skoro tylko usłyszą o zbliżającej się pladze, zabierają żony, dzieci i cały dobytek i uciekają w świat na tak długo, dopóki żołnierze się nie wyniosą.
Po wymarszu arnautów przygotowano pewną ilość łodzi żaglowych i dodano mi pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych żołnierzy, nad którymi objąłem dowództwo z Ben Nilem. Wyruszyliśmy w górę rzeki po południu. Około piątej dotarliśmy na miejsce koło latarni nadbrzeżnych; okrętu już tam nie było!...
Udałem się na brzeg i znalazłem bose ślady wielu ludzi, których liczbę wywnioskować było bardzo trudno, ale co do czasu mogłem sobie wyrobić pojęcie, bo odciski nie były świeże i wskazywały, że upłynęło conajmniej pięć godzin od chwili, gdy gromada bosych wojowników weszła na pokład.
Nie było więc mowy o ściganiu okrętu, i dlatego musiałem jak niepyszny zawrócić do Faszody.
Niepowodzenie to popsuło mi humor, a jednak starałem się o ile możności wyzyskać czas i przynajmniej zrobić porządek z Takalami, którzy napadli na trzech dżelabów i dwu nawet zabili.
Szedid, dowódca Takalów znał sangaka, wobec czego należało się spodziewać, że ukryje się gdzieś w pobliżu Faszody ze swoją karawaną i wyśle posłańca do arnauty, a więc niezawodnie do jego mieszkania, gdzie teraz wypadałoby zaczekać i schwytać go. W tym celu prosiłem mudira, aby mi pozwolił zamieszkać w domu sangaka, na co ten się chętnie zgodził. Wziąłem ze sobą Ben Nila i dżelabiego, a nawet i Hazid Sichar przyłączył się do nas; bo — jak mówił — czuł się bezpiecznym jedynie w naszej obecności. Ponadto dał nam mudir kilku żołnierzy do usługi i utrzymywania warty. Stojący u drzwi wchodowych miał zaprowadzić natychmiast do mnie każdego, ktoby tylko zapytywał o sangaka.
Sprowadziliśmy się na tę osobliwą kwaterę późnym wieczorem pierwszego dnia. Dzień następny upłynął zupełnie spokojnie, i dopiero trzeciego raniutko pojawił się oczekiwany posłaniec, którego natychmiast do mnie przyprowadzono. Powiedziałem mu, że jestem obcym effendim, lecz bynajmniej żadnym mudirem z Dżarabub, a tem mniej Senussim, i że ja, a nie kto inny, zabrałem im Hazida Sichara i Bakwkwarę. To napełniło go taką trwogą, że nie mógł wymówić nawet jednego słowa, i dopiero, gdy mu zagroziłem kijami, i to wcale nie na żarty, zdecydował się wymienić miejsce, w którem ukryli się Takalowie. Był to ten sam las, w którym i ja znalazłem był przedtem kryjówkę. Doniosłem o tem mudirowi, i ten odkomenderował mi natychmiast pięćdziesięciu żołnierzy, oczywiście nie arnautów, których w mieście już nie było, lecz zwykłych pieszych. Zabrałem ich i pomaszerowaliśmy naprzeciw karawany, a posłaniec musiał nam wskazywać drogę i opisać dokładnie miejsce, gdzie Takalowie się ukryli. Hazid Sichar i Ben Nil prowadzili go z wielką bacznością, aby nie uciekł. Z przezorności musieliśmy zboczyć z prostej drogi i zakręcić łuk, ażeby Szedid, którego uwaga musiała być zwrócona w kierunku Faszody, nie zauważył nas wcale. Przybyliśmy tedy do lasu nie ze wschodu, lecz z południa, i poczęliśmy się przedzierać po cichu przez krzaki i zarośla, aż nareszcie okazało się, że posłaniec zbłądził i nie był w możności wskazać nam miejsca, na którem rozłożyła się karawana. Wobec tego musieliśmy się zatrzymać, a ja sam poszedłem naprzód na zwiady.
Zadanie to udało mi się też niebawem, aczkolwiek nie bez trudu. Natrafiłem na polankę i, ukrywszy się na jej brzegu pod drzewami, przypatrywałem się obozowi Takalów, poczem wróciłem po swoich żołnierzy i, umieściwszy ich tuż w krzakach, postanowiłem sobie zażartować z Szedida i jego towarzyszów. Okrążyłem tedy polankę i z drugiej strony zbliżyłem się do karawany. Takalowie poznali mię odrazu i pozrywali się, zdziwieni wielce.
— Senussil Mudir z Dżarabub! — krzyczeli, pootwierawszy gęby.
Przystąpiłem do nich blizko i pozdrowiłem uprzejmie.
— Jakto? ty tutaj? w okolicy Faszody? — pytał Szedid, robiąc bardzo ponurą minę. — Nie rozumiem, jak to się stać mogło. W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
— Na wielbłądzie.
— A gdzie twój towarzysz, młody chatib Senussów?
— Jest tu, w pobliżu.
— Czego szukacie w Faszodzie? Wydaje mi się podejrzanem to wszystko. Czemuście nam nie powiedzieli, że jedziecie do Faszody?
— Pytałeś nas tylko, skąd przybywamy, a nie dokąd jedziemy.
— Dawno przybyliście do tego lasu?
— O, myśmy tu byli jeszcze przedwczoraj. Obecnie mieszkamy u sangaka arnautów.
— U sangaka? Wiadomo ci, że go znam? Wysłałem właśnie posłańca... Nie wiesz, czy sangak jest w domu?
— Oho! Nie zobaczysz go już więcej.
— Dlaczego?
— Bo wyprowadził się już bardzo daleko, może do nieba, a może nawet do piekła... kto to wie...
— Alllah! Sangak umarł...
— Tak, wczoraj.
— A co mu było?
— Bastonada!
— O Allah, o Mahomed, o proroku! Chcesz powiedzieć, że zginął pod razami?
— Nie inaczej.
— Sangak arnautów poniósł śmierć wskutek bastonady. To mogło stać się jedynie na rozkaz mudira, a ten przecie był jego protektorem i przyjacielem.
— Poprzedni tak, ale nie ten, który rządzi obecnie.
— Jakto? czyżby obecnie był już inny mudir?
— Ali effendi el Kurdi został złożony z urzędu, bo popierał handel niewolnikami. Jego miejsce zajął inny, który również nosi tytuł Ali effendi, ale z dodatkiem Abu hamsaj miah, ponieważ tępi niewolnictwo i każdemu łapaczowi niewolników, którego w swe ręce dostanie, każe wyliczać pięćset.
— A niechże Allah weźmie nas pod swe skrzydła! Zawiodły nas nadzieje zupełnie... A posłaniec... dawno już wrócić powinien, i obawiam się o niego... Skoro mudir go schwyta, dowie się od niego, pocośmy przybyli do Faszody.
— To nic nie szkodzi.
— Nic? A powiedziałeś właśnie, że każdy łowca niewolników otrzymuje pięćset, no, a myśmy tu przybyli w zamiarze sprzedania rekwika.
— Ba, ale wyście niewolników nie połapali, lecz są oni własnością waszego meka, który wysłał was z nimi do Faszody; a ty, jako dowódca, musisz wypełniać rozkazy swego pana. Zresztą prawa wasze pozwalają królowi na podobny handel, i mudir nie może temu zaprzeczyć, a zatem i nie ukarze ciebie, chyba że tylko zakaże ci sprzedawać ludzi.
— Allahowi dzięki! Słowa te napełniają otuchą me serce, i teraz nie powinienem się obawiać o siebie tak, jak naprzykład ty o swoją osobę.
— Ja? o swoją osobę? Nie rozumiem...
— Nie jesteś tym, za którego się przedstawiasz. Dopiero bowiem, gdy się oddaliłeś, przyszły mi na myśl pewne szczegóły twej mowy, i oczywista, zbudziło się we mnie podejrzenie, które z czasem przybrało cechy pewności, a mianowicie, że nie jesteś mudirem z Dżarabub. Obecnie wpadasz znowu w moje ręce, chcąc nie chcąc, i ja tym razem muszę uzyskać od ciebie potwierdzenie tej pewności. Jeżeli będziesz się wzbraniał, no, to znajdziemy dosyć środków zmusić cię do tego.
— Ba, ale czy dla ciebie konieczną jest wiadomość, kim właściwie jestem?
— Bardzo mi na tem zależy, bo z łatwowierności wygadałem się przed tobą z tajemnic, o których nikt nie powinien był się dowiedzieć. Skoro jednak byłbyś owym potępionym effendim...
— Hm... To prawda, ale, niestety, nie możemy już odmienić tego, co się już raz stało.
— Odmienić? — zapytał, przypatrując mi się badawczo z odcieniem lęku. — Co to, ma znaczyć?
— No, że jestem właśnie owym „potępionym" effendim...
— I ty, psie, masz czelność przyznać się do tego przedemną?
— A dlaczegóżby nie? Nie widzę bynajmniej nic w tem nadzwyczajnego. Mogę zresztą powiedzieć ci jeszcze więcej: po naszem oddaleniu się znikł z pośród was Bakwkwara i pewien niewolnik, imieniem Hazid Sichar, nieprawdaż?
— No, tak.
— Otóż ja właśnie wykradłem wam tego niewolnika, gdyście spali, a Bakwkwarę zabrałem również, aby go przedstawić mudirowi do ukarania. Jakoż istotnie został zasądzony na pięćset kijów, z których pierwszą setkę właśnie otrzymał.
— Co za bezczelność!... — krzyczał Szedid. — Mówisz mi o tem wszystkiem, jakby tu chodziło o drobnostkę! — I równocześnie wyciągnął ręce, jakby mię chciał schwytać, ale je zaraz opuścił, tak był zmieszany i zdziwiony mą śmiałością i odwagą.
Ja zaś, nie zważając na to, ciągnąłem dalej:
— To, czego się dowiedziałem od ciebie o sangaku, zgubiło go właśnie, bo na tej podstawie oskarżyłem go przed mudirem. Otrzymał tedy bastonadę i padł nieżywy.
— A więc ty jesteś winien jego śmierci i jeszcze się tem przechwalasz? Toż to należy pomścić odrazu, z miejsca! Ja cię zgniotę na nic tą oto pięścią!
Teraz istotnie chciał się rzucić i ująć mię, lecz uchyliłem się w tył i ostrzegłem go:
— Ani się waż tknąć mnie! Nad Nid en Nil pozornie tylko dałem ci się zwyciężyć; w rzeczywistości jednak ty byłbyś machnął nogami i padł jak długi.
— Teraz jest rzeczywistość, i to zupełna, pokaż mi więc tę sztukę! — krzyknął, rzucając się ku mnie.
— Ben Nil, do mnie! — ozwałem się donośnie, odskakując w bok przed rozgniewanym Takalem, który, nie zważając ani na te słowa, ani na to, co się działo, natarł na mnie gwałtownie, wzrokiem przeszywając mię. Wprawdzie ludzie jego krzyczeli z całych sił, ale widocznie zdawało mu się, że idą mu na pomoc. Zresztą obróciłem się tak, abym ich miał za swemi plecyma. Trwało to chwilę, gdy olbrzym zawadził nogą o jakiś korzeń, co wykorzystałem natychmiast, trącając go tak, że rozciągnął się na ziemi na całą długość. Powstać już nie mógł, bo wpakowałem mu się kolanami na piersi, a Ben Nil przybył właśnie z kilkoma asakerami i związał go.
Pokonany olbrzym drżał z oburzenia; oczy nabiegły mu krwią. Mnie jednego miał ciągle na myśli i krzyczał ochryple:
— Psie jakiś, śmiesz mię wiązać? Śmierć sangaka pomści się na tobie dziesięciokrotnie!
— Oślepłeś nagle, czy co? — odrzekłem mu. — Rozejrzyj się wokoło siebie, co się stało! Kto cię obroni? może twoi ludzie?
Takalowie byli opanowani w zupełności. Nie zdradzali zresztą nawet ochoty do bronienia się: złożyli broń bez oporu i teraz stali w zbitej grupie, którą żołnierze nasi otoczyli wokół, trzymając karabiny, gotowe do strzału.
— Tu, do mnie, żołnierze! Napadnięto na nas! Kłamca, zdrajca, oszust! Zdawało mi się, że jesteś sam tylko w lesie — krzyczał Szedid, widząc, co się stało.
— Był to bardzo niemądry krok z twojej strony, ale mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do mudira w Faszodzie.
— Poco? Upewniłeś mię sam przecie, że on mi nic zrobić nie może.
— Jeżeli idzie o sprzedaż tych oto niewolników, to oczywiście nic ci się nie stanie; ale istnieje pewien o wiele ważniejszy powód, dla którego sprawiłem wam tak miłą niespodziankę. Czy niema przypadkiem wśród was kogo, ktoby posiadał przy sobie złoto w proszku z Dar Famaki?
— Złoto w proszku? z Dar Famaki? Nie byliśmy nigdy w tym kraju — odparł Szedid z widocznem zakłopotaniem.
— O, można przecie posiadać tibr, nie widząc nigdy tych okolic... Naprzykład drogą wymiany, kradzieży albo nawet rabunku można uzyskać szlachetny ten kruszec.
— Co chcesz przez to powiedzieć? nie rozumiem.
— Chciałem tylko przez to objawić wam, że wiadome mi jest wszystko. Pięciu z was posiada to złoto.
Szedid przeraził się, a po chwili wycedził przez zęby:
— Nic mi o tem nie wiadomo.
— Aja tych pięciu natychmiast odnajdę wpośród was. Na północ od Nid en Nil spotkaliście trzech dżelabów, jadących na osłach.
— Nie! — przeczył Szedid.
— Kłamiesz! Ty właśnie pozdrowiłeś ich i wypytywałeś, skąd przybywają, dokąd jadą, umyślnie, ażeby karawana się oddaliła. Potem z czterema towarzyszami zamordowałeś handlarzy, i właśnie za to jesteś obecnie aresztowany.
Zwróciłem się następnie do Takalów i rzekłem:
— Wasz dowódca oszukał was, i dlatego powinniście poświadczyć, że istotnie spotkaliście trzech dżelabów. Szedid dowiedział się od nich, że posiadają tibr, złakomił się nań, a was wysłał naprzód, ażebyście nie byli świadkami jego czynu, no, i nie zażądali podziału zdobyczy, Czyż więc postąpił z wami po koleżeńsku? Czyż nie powinien był każdy z was otrzymać swoją cząstkę? Wy wiecie, którzy to z was zostali z Szedidem, i powinniście mi ich wskazać. Ukarani będą tylko ci, którzy zawinili, a reszta może spokojnie powrócić do swojej ojczyzny. Jeżeli jednak będziecie milczeli, to przez to samo staniecie się współwinnymi, i będę zmuszony was zatrzymać.
Szedid próbował unicestwić wrażenie tych moich słów i krzyknął rozkazującym tonem:
— My nie jesteśmy zbrodniarzami, ani rabusiami! Nie zamordowaliśmy żadnych handlarzy i nie mamy żadnego złota przy sobie. Moi ludzie są dzielnymi Takalami i nie poniżą się do tego stopnia, żeby mieli dawać odpowiedź niewiernemu.
Poprzednie moje słowa wywołały wśród Takalów poruszenie i pomruk, i zdawało się, że niewinni oddzielili się od winnych. Ale wskutek rozkazu uspokoili się i nie odrzekli na moje pytanie. Dżelabi, którego uratowałem, był razem z nami na tej wyprawie i aż do tej chwili siedział cicho za krzakiem. Teraz jednak, słysząc, o co idzie wyskoczył i rzekł, wskazując Szedida i czterech innych: — Effendi, poznałem natychmiast wszystkich pięciu.
Przetrząsnęliśmy kieszenie tych, których handlarz nam wskazał, lecz nie znaleźliśmy niczego. Rewizya jednak siodeł na wielbłądach wydała pożądany skutek: każdy ze sprawców schował zdobycz tak, aby się drudzy o tem nie dowiedzieli. Dopiero teraz niewinni poczęli się tłómaczyć, a jeden z nich zapewniał:
— Allah świadkiem, effendi, że jesteśmy niewinni. Zażądaj od każdego przysięgi, do której jesteśmy gotowi. Nie wiemy bowiem nic o zajściu, i oszukano nas, jak to sam powiedziałeś.
— — Wierzę ci i powtarzam, że nic się wam złego nie stanie. Wprawdzie muszę was wszystkich zabrać do mudira, ale on was nie uwięzi. Mógłby was ukarać tylko w tym wypadku, gdybyście stawiali mi opór.
Poszukiwałem zrabowanego mienia umyślnie tu, w lesie, bo później w Faszodzie, gdyby mudir dowiedział się o istnieniu złotego piasku, zabrałby go niezawodnie. A żal mi było biedaka handlarza. — Wziąłem go więc na bok, zanim jeszcze wyruszyliśmy w drogę, i rzekłem:
— Znasz rodziny pomordowanych swoich towarzyszów?
— Oczywiście, byli to moi krewni. Odnalazłeś tibr, effendi, i radbym wiedzieć, co teraz będzie? Przypomnij sobie, że raczyłeś przyrzec mi łaskawie zwrot mego mienia, gdyby się ono znalazło.
— Pamiętam o, tem. Uważam cię za człowieka uczciwego i sądzę, że nie uczynisz krzywdy rodzinom pomordowanych twoich towarzyszów. Dowiedz się od Ben Nila lub asakerów, gdzie są twoje osły, zabierz je i uciekaj, ażeby ci drugi raz nie odebrano zapracowanych pieniędzy.
Wziął ode mnie pięć paczek w ręce i, patrząc to na nie, to na mnie, ozwał się ze łzami w oczach:
— Czy to tylko możliwe? Miałżebyś istotnie tak ze mną postąpić? Nie zatrzymasz dla siebie nic?
— Nie mam ku temu prawa, a nawet gdybym je miał, nie śmiałbym zeń skorzystać.
— Nie, effendi, musisz wziąć chociażby jeden pakiet albo dwa... Jest wszystkich pięć.
— Powtarzam, że nie wezmę.
— W jakiż więc sposób odwdzięczę ci się za twoją dobroć? Wiem, że mudir pogniewa się na ciebie.
— Niech się pogniewa; nie bardzo mi na tem zależy. Troszcz się raczej o to, aby ciebie nie spotkał i nie odebrał ci mienia.
— Spodziewam się, że mię nie zobaczy więcej. Ucieknę co sił i nie obejrzę się, aż daleko bardzo, daleko poza Faszodą. Niech cię Allah błogosławi! Jesteś chrześcijaninem, effendi, i bodajby wszyscy muzułmanie byli takimi!
Ujął moją rękę i przycisnął ją do ust, a potem czmychnął, nie oglądając się wcale na nas. Oczywiście nie brałem mu tego wcale za złe z łatwo zrozumiałych powodów.
Powrót do miasta nie odbył się zupełnie gładko, a to z tego powodu, że Szedid nie chciał w żaden sposób dać się zabrać. Mimo, żeśmy go skrępowali, opierał się z niezwykłą siłą, tak, że dopiero po bardzo wielu trudach udało się nam przywiązać go do ogona wielbłąda na długim powrozie, a Ben Nil i Hazid Sichar podpędzali go z tyłu batami. Jego czterej towarzysze, którzy byli współwinni, nie opierali się zbytnio, i dobrze zrobili. Reszta szła za nami dobrowolnie.
Osobliwy ten pochód wywołał w Faszodzie wielkie zbiegowisko. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety wybiegli na ulicę i gapili się, powiększając coraz bardziej tłum, który długo jeszcze stał przed bramami mudirostwa, gdyśmy tam weszli.
Przypuszczenia moje ziściły się. Pierwsze pytanie mudira odnosiło się do piasku złota. A gdy mu powiedziałem prawdę, wybuchnął takim gniewem, że wprost opamiętać się nie mógł. Obrzucił mię przytem tak „szlachetnymi" wyrazami, że wolę raczej ich nie powtarzać. A biegał podczas tego po pokoju i gestykulował, jak waryat; wreszcie stanął przede mną, jak kapral przed niezgrabnym rekrutem, i krzyknął:
— Poczekaj! Wiem, co zrobię! Każę złapać tego handlarza! Z wszelką pewnością znajdą go tam, gdzie
są wasze wielbłądy i jego osły. Każę go aresztować, zamknę go... dam pięćset... i muszę mieć złoto! muszę, rozumiesz!?
— Ba, a jeżeli już odjechał...
— To go będę ścigał. A jakże! Zaalarmuję całą załogę...
— A jeżeli i to na nic się nie przyda?
— Nie przyda? A no, to wypędzę cię do stu dyabłów! Zrozumiałeś?
— | uczyniwszy to, otrzymasz złoto?
— Niestety, nie! Ale pozostanie mi tylko... zemsta! Powiadam ci... zemsta!
Zgrzytnął zębami i mrucząc, jak Otello, rozejrzał się, poczem dodał, tupiąc nogami z niecierpliwości i gniewu:
— Mam, mam pięciu morderców. Biada im, jeżeli nie dostanę złota! Odpokutują to straszliwie!
Na szczęście, gniew jego zwrócił się ode mnie na kogo innego, i zresztą wygodniej mógł teraz puścić wodze wściekłości, jaka piefś mu rozsadzała. Ze mną bądź co bądź musiał się liczyć, ale tamci to co innego. Rozkazał więc wszystkich Takalów, winnych, czy niewinnych, strzedz jak najbaczniej i potem rozesłał ludzi na wszystkie strony świata w celu wyszukania dżelabiego. Ja zaś udałem się do przeznaczonego dla mnie pokoju i nie pokazywałem się, aż około wieczora, gdy mię znowu do siebie zawezwał. Do tej pory nie minął gniew jego, bo ozwał się do mnie z gorzkim wyrzutem:
— Przepadł pies! a z nim i pieniądze, które powinny były wpłynąć do kasy rządowej. Nikt nie wie, gdzie się podział. Zabrał swoje osły i znikł, jak kropla wody, która wpadła w morze. Niech go Allah zniszczy na nic! Ja tylko mogę się pocieszyć odszkodowaniem innego rodzaju. Wymknęło mi się z rąk złoto, ale zato dostaną więcej kijów Takalowie, i to rozraduje me serce, uspokoi duszę. Właśnie posłałem po tych drabów i będę ich sądził, a ty musisz być przy tem obecny. Chodź!
Wyprowadził mię na dziedziniec, gdzie zgromadzeni byli wszyscy Takalowie, otoczeni wojskiem. Ben Nil i Hazid Sichar byli tam również. W jednym rogu dziedzińca ustawiono ławę i umocowano ją gurtami i sznurami. Obok piętrzył się stos prętów grubości palca, a koło nich siedział „Ojciec kijów“. Z całego tego urządzenia wywnioskowałem odrazu, co będzie. Dodać należy, że przeważną część dziedzińca zajęła liczna i żądna sensacyi publiczność.
Sąd odbył się bardzo prędko. Szedid i czterej jego towarzysze zostali zasądzeni na „pięćset“ z dodatkiem, „aby ich nikt już nie zobaczył”. Resztę uwolniono, ale że należeli do tego samego szczepu, co mordercy, nie wyłączając nawet niewolników, zaoplikował im mudir po dziesięć kijów. Niewolnicy nie chcieli żadną miarą wracać do ojczyzny, gdzie niezawodnie sprzedanoby ich powtórnie. Prosili mię więc o radę, i kazałem im zwrócić się do reisa efiendiny, który pojawi się tu lada chwila. Potrzebni mu są ludzie do wyprawy na łowców niewolników, a że Takalowie odznaczają się walecznością, więc niezawodnie skorzysta ze sposobności i ich zwerbuje.
Po ukończeniu sędziowskiej czynności mudira zaczął wykonywać swój urząd „Ojciec kijów". Brano Takalów po jednemu na wspomnianą ławę i wyliczano im „po dziesięć“. Robota owa była wykonywana miarowo i mechanicznie, a Takalowie zachowywali się tak po bohatersku, że całe audytoryum miało sposobność do wielkiej uciechy, a nawet sami delikwenci udawali dla ratowania „honoru", że to wszystko fraszka. Skoro jednak przyszła kolej na morderców — oddaliłem się. Dziesięć patyków można od biedy uważać za żart, ale pięćset... to wielka różnica.
Reis effendina, wbrew oczekiwaniu, spóźnił się i przybył dopiero szóstego dnia mego pobytu w Faszodzie.
Jak przypuszczałem, zwerbował on Takalów, zaopatrzył okręt w żywność, i rozpoczęliśmy wyprawę, pewni, że uda się nam plan bardzo łatwo. Niestety! Ibn Asl miał czas przez sześć dni wyprzedzić nas do tego stopnia, że zadanie nasze natrafiło na bardzo wielkie trudności.




  1. Z arabskiego „melek“ = król.
  2. Piekło.
  3. Profesor uniwersytetu muzułmańskiego.
  4. Klątwa.
  5. Pokój do przyjęć.
  6. Ulubiona na Wschodzie potrawa z ryżu i baraniny.
  7. Ojciec kijów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.