<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ada
Podtytuł Sceny i charaktery z życia powszedniego
Wydawca J. Zawadzki
Data wyd. 1878
Druk J. Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ADA.

SCENY I CHARAKTERY
Z ŻYCIA POWSZEDNIEGO.
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.

1878.
Дозволено Цензурою. — Варшава, 11-го Января 1878 года.




ВИЛЬНА. Въ Типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
Замковый переулокъ, N. 149






Po szerokim, piaszczystym, młodemi brzozami z obu stron wysadzanym gościńcu, który wśród zarośli pólkami przerzynanych się rozkłada — małym truchtem ciągnął się z wolna koczobryk bardzo porządny, czterema dobremi i tłustemi szkapami zaprzężony.
Był to piękny dzień wiosenny, powóz więc był spuszczony, a w nim widać było prosto siedzącego, zamyślonego wielce mężczyznę, który z cybuszka z bursztynem i fajki tureckiéj, starannie przykrytéj, dymek wysysał. Poznać w nim było łatwo, po tém czémś co po sobie zawsze służba wojskowa na człowieku zostawia, że był dawniéj żołnierzem. Razem też widać w nim było, że na tych czasach, w których żył młodością jeszcze i życiem pełném — zegar jego się zatrzymał. Strój i fizyognomia były nie dzisiejsze. Czapeczka z daszkiem która mu głowę okrywała, miała krój militarny, choć bez żadnéj oznaki; taratatka z nizkim kołnierzem stojącym, którą z pod płaszcza z peleryną widać było, zapięta na wszystkie pętle i guziki, jak mundur wyglądała. Z boku przy niéj na aksamicie bajorkami srebrnemi szyty, nieco zużyty już, wisiał kapciuch z tytuniem i srebrna przy nim przetyczka. Ale nadewszystko dawniejsze czasy znać było na czerstwéj jeszcze twarzy, już nieco zmarszczkami poprzerzynanéj, którą zdobiły bakenbardy w pół księżyce zaokrąglone i wąsik czarno i sztywnie wypomadowany. Prawie niedostrzeżony mały kolczyk złoty miał w jedném uchu.
Wyraz twarzy był poważny, surowy niemal, a mimo to dobroć dający odgadnąć i serce. Surowość była tu raczéj maską przybraną, która miała bronić od ludzi, aby nazbyt nie korzystali z tego serca, co się za nią ukryć starało. Po żołniersku siedząc o swéj sile, nie przygarbiony — jadący patrzał nie widząc na krzaki, i dumał.... Był tak zamyślony głęboko, że zapomniał, wedle zwyczaju, napominać woźnicę, aby to tego, to drugiego konia ściągnął i do spełniania sumienniejszego obowiązków napędził. Szymek też woźnica, korzystając snadź z pańskiéj zadumy, również się pogrążył w rozmyślaniach, lejce puścił wolno, batog oparł na ręku i nie bardzo drogę wybierał. Koła parę razy zupełnie niepotrzebnie trafiły na kamienie, koczobryk podskoczył nieco, ale ani pan, ani Szymek, nie zdawali się uważać na to.... Wyrostek Iwaś, siedzący na koźle obok woźnicy, jeszcze mniéj sobie sprawy zdawał z podróży, i okolica go, ani widok, snadź wcale nie obchodziły, spał bowiem w najlepsze...
Chwilami tylko, gdy mu głowa niewygodnie na bok opadła, lub o ramię Szymka potrąciła, budził się, wyprostowywał, chrząkał i wnet potém usypiał na nowo....
Po bokach szerokiego gościńca z jednéj strony trochę starszy, ale wyniszczony i miejscami powypalany las widać było, z drugiéj krzaki, a że okolicą jak na dłoni płaską przejeżdżali, z za tych zarośli daléj nic postrzedz nie było można. Gdzie niegdzie tylko wśród nich sterczało większe, stare drzewo, pomnik na cmentarzu dawnego boru wyciętego w pień, który od korzeni odpuścił.... Wyrostki te nowe, pokolenie młode, znać było, że na wieki krzakami przy ziemi zostaną i w drzewa się nigdy nie podniosą, — tak jak wiele plemion, po których przeszedł topor i płomień dziejowy....
Szymek dał zamyśliwszy się koniom przejść z truchta na stępię i wlekli się tak po piasku.... Konie widocznie już wytrawne i rozumne, nie zwolniły nagle biegu, przejście to do stępi było wyrachowane, stopniowane, nieznaczne.... Czuły one, że popełniały przestępstwo, ale ważyły się na nie czując instynktowo, że pan i woźnica albo spać, lub o czém inném, nie o nich myśleć musieli....
Na gościńcu pusto było... słońce z wolna podnosiło się w górę i zaczynało dopiekać.... Na chwilę ocucił się podróżny, obejrzał, poszukał oczyma wiorsty na gościńcu i zadumał znowu....
Poczekawszy odezwał się głosem jakby komenderował jeszcze:
— Na dziesiątéj wiorście, w lewo, gdzie dwór będzie widać z dachem czerwonym.... Słyszysz!
Szymek dał znak życia, Iwaś drgnął, i na głos ten konie znowu ruszyły truchtem, jakby się go ulękły, ale wkrótce w ten sam co wprzódy sposób, nader umiejętnie zaczęły zwalniać kroku i przechodzić do wygodniejszéj stępi....
Jechali tak do dziesiątéj wiorsty. Szymek, choć zamyślony, nie prześlepił drogi w lewo i zawrócił....
Trudno by ją było pominąć, a nie znający okolicy mógł wziąć za gościniec drugi, tak wspaniale się prezentowała. Las starszy skończył się był o pół wiorsty wprzódy, zaczęły uprawne pola, a środkiem ich wyprostowana szła owa droga, sadzona drzewy, starannie poprzywiązywanemi, z mostami budowanemi trwale i porządnie, a nawet z pewném na elegancyę baczeniem. Z dala, w końcu wysadzanéj téj alei, w któréj połowie młode drzewa spotykały się ze starą lipową cienistą ulicą — widać było obszerne zabudowania dworu, który na pański zakrawał. Panował nad niemi wysoki dach czerwony, niby pałacyku, około którego gruppowały się w pozornym nieładzie budynki dosyć pokaźne, poprzegradzane drzewy staremi i zielonością. Wśród niéj oko rozpoznawało i świerki i liściaste kłęby kasztanów, topoli, i gdzie niegdzie pnie brzóz wysmukłych białe. Wieś musiała się z tyłu ukrywać, bo jéj ztąd widać nie było — z rozległości zabudowań wnosić się dawało, że mogła być wielką. Oprócz samego dworu, pomniejsze oficynki, dworki, chatki białe, wychylały się z bujnéj otaczającéj je zieloności, jak z koszyka....
Podróżny tak znowu zadumał się, że i na zagasłą fajkę, z któréj pykał dymu wspomnienia, nie zważał, i na dwór też oczu nie zwrócił. Szymek za to orzeźwiał przypatrując się miejscu, do którego dążyli, a którego nie znał pono jeszcze. Czynić musiał wnioski, jak tu konie w stajni, a on na folwarku będzie przyjętym — boć różnie się to trafia i koniom i furmanom... Iwaś w błogiéj drzemce był zawsze pogrążony, i dopiero dojechawszy do alei lipowéj, Szymek pochylił się i żwawo go napomniał, że dwór już blizko i czas przetrzeć oczy.
Jakoż Iwaś uznał słuszność przestrogi, otrząsł się, czapkę zdjął nieco, poprawił włosów, surdut ociągnął, kołnierz wyprostował, i już wcale ochoty do snu nie okazywał.... Podróżny tylko choć się już do celu zbliżać zdawali, nie wyszedł z głębokiego swego zamyślenia....
Wtém alea lipowa się skończyła, i niedaleko ukazało ogromne podwórze, otoczone ogrodzeniem w słupach murowanych... z bramą w pośrodku, która prowadziła do dworu. Szymek nie mający żadnéj specyalnéj instrukcyi i wnioskując własnym rozumem, iż pan major, którego wiózł, nigdzie indziéj prócz dworu zmierzać nie może, wprost się skierował na bramę. Stała przy niéj ładna, dzikiem winem okryta chatka odźwiernego, 1 wychodzący z niéj staruszek już się zabierał wrota otwierać, gdy nagle, jakby przebudzony major, chwycił gwałtownie za ramię Szymka, i krzyknął przerażony, a gniewny:
— Trutniu jakiś! nawracaj! na folwark!
A że konie się nie łatwo dały wstrzymać i z pod samych wrót odwrócić, major uderzył woźnicę po ramieniu, w największym gniewie, powtarzając:
— Nawracaj skurczypałko! do kroćset batalionów....
Szymkowi tego było za wiele, czuł się pokrzywdzonym na honorze, zatrzymał konie i zamiast je zwrócić, sam się obrócił ku panu.
— Przecie mi pan major nie mówił, dokąd mamy zajechać — zkądże ja to miał wiedzieć? Jużci my po folwarkach nie zwykli?... zawołał Szymek.
— Nawracaj! prędzéj! będziesz ty mi rezonował! powstając w koczobryku wołał rozogniony coraz bardziéj major — nawracaj!
Gniew ten wywołać musiało i to, że odźwierny stał patrząc u wrot, i że w ganku pałacyku ukazało się kilka osób ciekawie się przypatrujących bryczce stojącéj przed bramą.
Pomimo połajania, Szymek czując się niewinnym i w swém prawie, nawracając ust nie zamknął.
— Ja niewinien przecie — czemuż jaśnie pan zawczasu mnie nie mówił, że nie do dworu jedziemy.... Ja nie wiem gdzie tu folwark....
Podróżny zaciął usta.
— W prawo — zawołał, ukazując drogę — w prawo — i milczeć. Winien, niewinien.... komendy słuchać i usta stulić! Słyszysz!
Szymek milcząc zawrócił się w prawo. W ganku tymczasem ten cały zatarg i krętanina musiały zwrócić uwagę służby, bo się jéj coraz tam więcéj zbierało. Odźwierny zobaczywszy, że bryczka wzięła się na prawo, powrócił do swéj chatki.
Major jechał rozbudzony, ale podraźniony, fajkę rzucił w nogi, kapciuch schował prędko do kieszeni płaszcza, otrząsł się z pyłu.... i milczący patrzał wyglądając folwarku.
Droga pomiędzy klombami wiodąca ku niemu, cienista, jak w parku starannie utrzymana, po bokach miała małe dworki z ogródkami.... Czuć tu było i dobry byt, i ład wielki, i porządek surowo trzymany, co się u nas rzadko na wsi zdarza. Nigdzie połamanego płotu, odartego drzewa, zdeptanéj murawy. Na podziw jakoś wyglądało wszystko po wojskowemu wymusztrowane.
Folwark, do którego jechali, już widać było, na tle także starych drzew, niby porządny dworek szlachecki, z dziedzińczykiem tak samo jak pałac ogrodzonym. Tu tylko ani chatki, ani odźwiernego nie znaleźli, i już Iwaś się zbierał z kozła skoczyć, aby zamknięte otwierać wrota, gdy z dworu, w szaréj kurtce wybiegł chłopak i uprzedził go. Z nim razem dwa psy gończe prześliczne, lśniące, wesołe, a przy nich wyżeł, szczekając śpieszyły do bramy....
W chwilę potém major stał w ganku i miał zapytać o pana.... gdy drzwi lewe w sieni otwarły się, i z nich szybkim krokiem wybiegł niemłody mężczyzna, z otwartemi rękami, rozjaśnioną twarzą, na powitanie.
— Major!!
— Pułkowniku kochany — tak — to ja!
Padli sobie w objęcia, tak serdecznie, tak niemal namiętnie się całując, że długo żaden nie odezwał się słowa. Uścisk ten milczący powtórzył się razy kilka, a gdy dwaj towarzysze broni podnieśli głowy, w oczach ich nie żołnierskie łzy widać było....
Pułkownik ów, który wyszedł na spotkanie majora, był jakby z jednéj z nim rodziny pochodził, do niego podobny. Nie rysami i nie twarzą, raczéj postawą i rycerskiemi ruchami starego wojaka. Trzymał się też bardzo prosto, mimo siwiuteńkich włosów, miał siwe pół księżycowe bakembardy, wąsik czarno umalowany, chustkę na wysokiéj duszce — białą, i — może nawet kolczyk w uchu.
Dwie te twarze różne w sobie, widomie czas jakiś w jednéj formie ugniatane służbą, nabrały pewnego familijnego podobieństwa... Ale pułkownik nieco był starszy, twarz jego więcéj była wypogodzona i uspokojona, oczy jego niebieskie śmiały się, gdy majora czarne trochę niecierpliwie na świat patrzały.
Po uścisku i ucałowaniu, wzięli się za ręce, a pułkownik rzuciwszy słowo: — Konie do stajni, rzeczy do gościnnego pokoju, wprowadził gościa do domu.
W ślicznym pokoju bawialnym, do którego weszli, wnet było można poznać starego kawalera, lubiącego porządek i czystość człowieka... Począwszy od wyfroterowanéj jak szkło posadzki, do firanek jak śnieg białych, wszystko było świeże, nigdzie pyłku, i każdy sprzęt, każda drobnostka miała tu swe wyznaczone miejsce, jak żołnierz w szeregu. Na ścianach piękne, wielkie litografie z Verneta, wystawiały sceny wojskowe i śmierć księcia Józefa, kilka portretów sztychowanych generałów i wojskowych towarzyszyło im. Przez drzwi na pół otwarte widać było obok gabinet z biurem, równie starannie uporządkowany...
— Ani ty mi mów, majorze kochany, żeś do mnie przyjechał... zawołał śmiejąc się gospodarz. Wiem czemum to winien... wiem! Dawnom się spodziewał skorzystać z tego, że syn wziął dzierżawę w naszém sąsiedztwie... Byłeś u syna.
— Nie byłem u syna — odparł nieco zmieszany major — daję ci słowo i żołnierskiém słowem mogę ci zaręczyć, że na ten raz więcéj dla zobaczenia się z wami niż z synem przyjechałem... Chciałem cię uścisnąć, widzieć i nagadać się. Słowo daję!
Pułkownik Brandys uścisnął przybyłego milczący.
— Bóg zapłać! ale mi tego nie wybijesz z głowy, żebyś dla mnie odbył podróż.
— Słowo...
— No, to wierzę... i tém jestem wdzięczniejszy. Siadaj, stary kolego, ochoczo zawołał gospodarz: siadaj, rozgość się, jesteś jak w domu u mnie. Widzisz... sam jestem... i czém chata bogata, tém rada...
Przybyły pan major, Piotr Jazyga, poprawił włosów pół siwych na łysinie, bo miał zwyczaj ją zakrywać po staremu temi, co mu z tyłu głowy pozostawały, potarł czoło nieco zafrasowane, i z wolna siadł w fotelu.
Gospodarz wołał już o śniadanie 1 krzątał się około przyjęcia.
— Daj pokój tym kłopotom o mnie — odezwał się Jazyga — my się nagadamy, a na noc pojadę do syna...
— Żeby mnie przekonać, żeś przyjechał do mnie i dla mnie, Sacré matin! rozśmiał się pułkownik, ponownie ściskając przyjaciela. Syn się wami nacieszyć będzie miał dosyć czasu — a ja — dalipan, dziś przynajmniéj nie puszczę. Ileż to lat, ile lateśmy się nie widzieli!
— Ile lat, westchnął major — nie liczmy lepiéj.. labuntur anni... Co robić, byle serca nienaruszone niemi zostały...
— A! mój Pietrze — przerwał Brandys — ileżem to ja razy, ile razy was wspominał, wzdychał do téj chwili, gdy uścisnę. Szczególniéj gdy szczęśliwy traf do nas tu syna twego sprowadził... na widok jego o małom się nie rozpłakał, tak mi was przypomniał... Dopytywałem go ciągle, czy też do nas nie zawitacie? Filut chłopak, bo mi zawsze powtarzał, że lubicie swój kąt, że się wam z niego ciężko oddalić... i że się nie bardzo odwiedzin spodziewa...
— I nie kłamał, słowo daję — począł major. — Ja tam nie bardzom się spodziewał być u was. W istocie wrosłem w swoją skorupę, po co się włóczyć po świecie?... człowiek dożywa resztek, nie spodziewa się niczego, mało ku czemu tęskni... Ot, jednak — choć uścisnąć was, a pożegnać się z wami zapragnąłem.
— Na cóż u licha żegnać?
— Bom stary, czuję się starym — rzekł major wzdychając. Nie mierzcie sobą losów moich... Wyście swobodni, szczęśliwi, nie związani niczém — ja byłem szczęśliwy póki żyła moja droga Anusia... syna się dochowałem... niebardzo mu już potrzebny jestem...
— Ze złego tonu śpiewasz! pfe! przerwał pułkownik; ja tego słuchać nie chcę. Póki człowiek żyje, ma obowiązki być żwawym, żywym i ochotnym do końca...
Wniesiono śniadanie, które chłopak, stół odedrzwi wziąwszy, starannie wśród pokoju zastawił. Brandys chwycił za flaszkę...
— Napijemy się wódki — aby tę tęsknicę przepędzić? rzekł podnosząc w jednéj ręce karafkę, w drugiéj kieliszek. — Starka czy kimel? no?
Major się zawahał...
— Starka! mamy przedziwną! jak oliwa! — dodał pułkownik... Ja nią tylko takich gości jak ty przyjmuję, bo ją mam z łaski méj dobrodziejki, i nadużywać nie chcę. Zobaczysz! istny eliksyr długiego życia. W ręce twoje...
Wstał Jazyga, napili się po kieliszku, a że po drodze głód dokuczał, wzięto się do wędlin, masła i przekąsek ochoczo...
Brandys téż miał apetyt wyśmienity, odpowiadający wesołości, która się malowała na jego twarzy... Major był milczący, odpowiadał półsłowami, i choć widzenie dawnego kolegi widocznie budziło w nim radość, przesuwały się po niéj jakby chmury jakiéjś wewnętrznéj troski, którą pragnął ukryć w sobie. Zamyślenie to, jakie go w drodze trapiło, wracało przy śniadaniu, co nie uszło oka wesołego pułkownika.
— Zmęczony być musisz drogą, odezwał się wreszcie, bo nie przypuszczam, żebyś miał troskę jaką, a coś mi wyglądasz chmurno...
Jazyga razem westchnął i uśmiechnął się, ruszając ramionami.
— Jakżebym troski nie miał, mając syna — mój drogi pułkowniku! Najlepszy, najpoczciwszy w świecie chłopiec, ale to młode. Znamy co młodość, i jak to trudno to morze nawalne bez szwanku przepłynąć. Więc choć mi mój poczciwy, kochany Robert najmniejszego powodu nie daje do niepokoju o niego — ale, serce ojcowskie...
— Zlitujże się — począł Brandys — serce ojcowskie! Co ty mówisz! chyba wątroba, jeśli na nią chorujesz; to złoty chłopiec! to wzór dla młodzieży... Jakąż troskę możesz mieć o niego? My tu go często widujemy, sąsiadujemy z nim, wiemy najlepiéj jak siedzi i co robi... A! to kochać się w tym twoim Robercie! Słowo daję — winszować ci...
Nie wiedzieć dla czego, gdy pułkownik mówił, że go tu często widują, po twarzy majora przesunęła się chmura, mimowolnie usta zaciął, ale jakby się wydać lękał z tém, co go tknęło, wnet przymuszonym śmiechem i wesołą twarzą zaczął dziękować...
— Bóg zapłać za dobre słowo — rzekł — wiecie, że ojca nic tak nie uszczęśliwia jak pochwala dziecięcia. Tak Jest... mam wszelkie powody cieszyć się moim poczciwym chłopcem — ale..
Tu się zaciął major, zaczął sobie chleb smarować i posypywać serem niepotrzebnie... zwiesił głowę, umilkł.
— No — co za ale? — spytał Brandys.
Jak gdyby o wyrzeczoném — ale — już zapomniał major, oczy podniósłszy zdumione tylko, nic nie odpowiedział.
— Nie ma żadnego ale — dokończył Brandys, — żadnego ale, żadnéj, najmniejszéj płochości, zachcianek.... mówię ci — wzór dla młodzieży...
Zamilkli. Śniadanie się skończyło, i obaj usiedli w krzesłach, zamiast fajek zapaliwszy cygara. Rozmowa o synu Jazygi zdawała się wyczerpaną; przy cygarach zaczęli obaj przypominać dawne czasy... służbę w wojsku Napoleona, potém w wojsku polskiém pod wielkim księciem... Było to źródło nieskończonych reminiscencyj, zapytań, odpowiedzi, wykrzykników, podziwień: Umarł — ożenił się — zginął... Z kolei wywoływali tak duchy i cienie towarzyszów broni, których najrozmaitsze spotkały losy... Jedni się bez wieści rozpierzchli po świecie, drudzy poodmieniali do niepoznania... dla jednych los był opiekunem i powynosił ich wysoko, drugich strącił tak nizko, że litość obudzali... Wielu z tych co najpiękniejsze nadzieje czynili o sobie, zawiodło je okrutnie; inni, po których nic sobie nie obiecywano, wyszli tam, gdzie nie marzyli. Któż w Zajączku, przyjacielu gorącego, demokratycznego Kołłątaja, mógł przewidywać księcia namiestnika?... Tak było i z wielu innymi...
— Mój drogi — odezwał się Brandys — a mógłżem ja, doszedłszy do stopnia jaki w wojsku miałem, przewidywać kiedy, że skończę tu w Ruszkowie, jako rządca mojéj drogiéj panny Pretwiczowny?...
Prawda, że mnie z nią dalekie jakieś łączyło pokrewieństwo, ale gdym przypadkiem się z nią spotkał i poznał w Warszawie, ani mi było w głowie, że mnie na generalnego swojego plenipotenta i rządcę wykieruje. Przyznam ci się, że nawet wcale do tych funkcyi nie czułem w sobie usposobienia. Tymczasem ta, naówczas młoda dziewczynka, bystrzejsze miała oko odemnie: poznała w starym wojskowym przyszłego hreczkosieja... Cha! cha! ale ba!! Jest też to niepospolita kobieta! Takiéj drugiéj może na świecie nie ma....
Słuchając tych pochwal, major czegoś się coraz bardziéj zadumywał, cygaro począł gryźć, w okno zapatrzył, i znowu chmury mu się po czole błąkać zaczęły.
Tymczasem Brandys, gdy raz wpadł na ten przedmiot, dla obcych wcale nie zajmujący, trudno mu się już było oderwać od niego, i nie bardzo zważając na pewny rodzaj roztargnienia, które major okazywał, mówił daléj:
— Ty jéj nie znasz, téj mojéj dobrodziejki?
Major głową potrząsł.
— Przecież ci syn musiał mówić, bo tu u nas bywa — ciągnął daléj pułkownik, — i co najlepiéj dowodzi ile ten chłopiec wart, nasza panna — a o to u niéj nie łatwo — bardzo go lubi! Powiadam ci, bardzo ceni....
Major zawsze roztargniony, tylko głową ruszył i nic nie odpowiedział. Brandys, ożywiając się ciągle, daléj opowiadał wesoło:
— Syn ci nie mógł jednak wielu rzeczy ciekawych opowiedzieć, których się dowiesz odemnie. Rozumie się sub rosa, — między nami. Znasz jéj historyę? To bo coś osobliwego i ta kobieta, i jéj życie....
Major z zaciekawieniem, ale razem zakłopotany zwrócił oczy na opowiadającego, cygaro mu zagasło. Wzięto się do zapalenia go na nowo, to nieco rozmowę przerwało, lecz pułkownik był przejęty swoim ulubionym przedmiotem — i nie dał zbić się z toru....
— O tak — dodał — tak — jest to ze wszech względów historya ciekawa.... można powiedzieć — zagadkowa. Wystaw sobie pannę piękną, bo słowo ci daję, choć nieco zimną się wydaje i surową a nieprzystępną, ale piękną jest i ujmującą gdy chce.... wystaw sobie osobę rodu znakomitego.... Wiesz czém byli Pretwicze niegdyś!
Tu przerwał sobie Brandys, aby podnieść sławę zapomnianego imienia.
— Pretwicze! dziś to tam mało kto o tém i wie, ale lat temu trzysta liczyli się do najznakomitszych w Rzeczypospolitéj. Było przecie przysłowie: — Za pana Pretwicza, spała od Tatar granica... Ha! Toć to niewiele jest w kraju rodzin, coby jak Zawisze i Pretwicze dostąpili téj sławy, by w ludowych ustach się unieśmiertelnili! Ha!
— Wystawże sobie — mówił daléj — pannę młodą jeszcze, piękną, z takiém imieniem, a dziś i bardzo bogatą, która ani chce słyszeć, żeby kiedy za mąż iść miała. Hę?
Major milczał.
— Nie myśli za mąż iść? wyjąknął po długim przestanku — a — a to bardzo rozumna — słowo daję....
— Albo — albo — odparł Brandys... — nie jest to bez przyczyny....
Tu zniżył głos i z krzesłem się przysunął do kolegi, szepcząc coraz ciszéj.
— Nie każdy to wiedzieć może i powinien.... Matka mojéj dobrodziejki była w małżeństwie najnieszczęśliwszą w świecie kobietą. Między nami mówiąc, nieboszczyk Pretwicz, za którego bogata Boguszanka za mąż z miłości poszła, a kochała go do szaleństwa — choć to był ojciec mojéj dobrodziejki, nie mogę inaczéj wyrazić się o nim — był to łotr z pod ciemnéj gwiazdy. Szuler, pijak, rozpustnik.... Najmilszy z ludzi przytém, słodki, dowcipny, miły, choć go do rany przyłożyć na pozór, ale mu ani zaufać, ani na serce jego rachować, ani srom w nim obudzić nie było podobna. Dosyć powiedzieć, że ta kobieta żyjąc z nim, czyściec, jeśli nie piekło miała na ziemi.... Zagryzł ją, zamęczył, zdradzał, nadużywał, a ona kochała go do końca.... Szczęściem go choróbsko jakieś obrzydłe wzięło, gdy już z żony ledwie cień pozostał, a z majątku ruiny.... gdy ta kochająca kobieta.... musiała się już brzydzić człowiekiem bez czci i wiary.... Po zmarłym jeszcze trzeba było długie lata oczyszczać każde miejsce, którego tylko dotknął stopą.... Dziecko od najpierwszych lat łzy matki liczyło, męczarni tych było świadkiem mimowolnym. Niepodobna było nic ukryć przed żywego umysłu wyrostkiem.... domyślającym się łatwo.... a nieboszczka ukrywać się ze swą niedolą i siły nie miała. Ten widok i doznane w kolebce niemal wrażenia, sceny okropne.... wraziły się głęboko w umysł mojéj panny, — poprzysięgła sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie....
Major słuchał chciwie, twarz mu się rozjaśniała widocznie....
— A! żebym ci ja chciał i mógł opisać, co się to z téj kobiety wyrobiło — mówił Brandys — skutkiem tego postanowienia!! Inna — mój Boże — zagryzłaby się, skwaśniała, a zresztą i słowaby nie mogła i nie umiała dotrzymać. — A ta!!
Uśmiechnął się major....
— Przecież nie jest jeszcze tak stara — wtrącił — choć mi syn mówił, że się sama ciągle starą panną nazywać lubi. Któż wie, czy jéj późniéj i za późno nie przyjdzie fantazya....
— O! nie! żywo przerwał Brandys, że nie to nie. Ja ją znam. To charakter żelazny.... Ba! ba! Gdy z téj ruiny, w jakiéj nieboszczyk nas zostawił, z latami, przy oszczędności i ładzie fortuna się podniosła, oczyściła i znowu stała wcale pańską.... mieliśmy bez liku konkurentów. Dalipan i takich, którychby inna nie odrzuciła; że o innych nie wspomnę, dwu wołyńskich goluteńkich książąt czy kniaziów, ale tak wyedukowanych.... bo to tam ich zawczasu na myśliwców posagowych uspasabiają — powiadam ci.... sacré matin! — jak królewicze! Ani patrzeć na nich nie chciała.... Co ona ich tu wymiotła i jakich!! Teraz też wiedzą, że próżnoby tu się kusili, żaden ani zajrzy....
Ustał nieco pułkownik, bo i jemu cygaro zagasło, zapalił je prędko, i nie dając zmienić przedmiotu rozmowy, kończył uparcie o swéj pani.
— Kobieta wyjątkowa, powiadam ci....
— Wiele ma lat? przerwał major....
Brandys głową pokiwał.... Zdawało mu się nieprzyzwoitém zdradzać najdraźliwszą z niewieścich tajemnic swéj pani.
— Co tam lata — rzekł porywczo — metryka głupstwo.... Zobaczysz.... wygląda młodo, a rozum — rozum nas wszystkich starych zakasuje.... Prawda, w ogóle niewiasty, wiesz — włosy mają długie, mówi przysłowie — a rozumu niewiele; a no, gdy się rozumna niewiasta uda, żaden jéj z nas nie dorówna; bo będzie miała rozum męzki, a uczucie kobiece, którego nikt z nas mieć nie może. Dwie te potęgi gdy się trafem zejdą z sobą.... stanowią olbrzymią....
— I — powiadasz, że się schodzą? spytał nieco szydersko major.
— A, powiadam! powiadam! bo przykład mam przed oczyma! gorąco odparł pułkownik.... Może się to trafiać bardzo rzadko — nie przeczę — ale się trafia.
Major dziwnie kręcił ustami.
— Nie będę się z tobą sprzeczał — rzekł zimno — ale mnie się zdaje, kochany pułkowniku, iż z uwielbienia dla swéj pani wpadasz w teoryę, niedającą się usprawiedliwić.... Rozum gdy się z uczuciem spotyka, jedno z dwojga, albo je zje, albo się da spoić, i tak z nim jak z Samsonem.... Za późno potém odrasta mu siła, i po to tylko, aby jéj użył — na gruzy....
Westchnął major, ciągnąc mocno dym ze znowu przygasającego cygara. Machnął ręką. Pułkownik był niemal urażony....
— A ja ci powiadam — odparł, — że są wypadki, iż rozum się żeni z uczuciem i małżeństwo bywa zgodne!
— Wówczas kobieta bywa taka rozumna — szepnął z cicha z między zębów major, iż przestaje być niebezpieczną, i zapomina być kobietą....
Brandys aż się porwał z krzesła.
— Widzisz, kochany panie Pietrze — zawołał — widzisz, że nie znasz mojéj pani, to ci tę herezyę wyrzeczoną przebaczam. Gdybyś ją poznał....
Major tak spuścił głowę i zatopił ją w ramionach, tak się zgarbił, iż mu nawet twarzy widać nie było. Zmilczał zupełnie.....
— At! co to gadać o tém — wciąż mówił Brandys — są wyjątkowe istoty, a jedną z nich niezaprzeczenie jest moja dobrodziejka.... Ma wdzięk niewiasty, a rozum męzki i naukę.... Czego ona nie umie? czém się ona nie zajmowała??
— Widzisz, kochany pułkowniku — bez urazy, bez urazy — rzekł cicho głowę podnosząc major. Wiedziałem o tém od mojego syna, który, jak wy, z wielkiém jest uwielbieniém dla tych fantazyj.... A to są, nic więcéj jak kobiece fantazye.... Chwyta z kolei dla rozrywki, dziś filozofię, jutro botanikę, pojutrze astronomię — na ostatku muzykę, chemię, nie wiem już tam co.... Wszystko to.... zabawki.... zabawki....
— Bez urazy.... pułkowniku, dodał major — ot, prawimy sobie tak o kobietach w ogóle, ujmy jéj to nie czyni. Ja lubię kobiety, które kobietami po prostu, jak Bóg przykazał, być umieją. Nie dziwujcie mi się, że opponuję....
Nachmurzył się Brandys.
— Czegożbym się miał obrażać? rzekł: najprzód wy jéj nie znacie, powtóre wyjątkowe istoty wzbudzają zawsze niewiarę w swą egzystencyę u tych, co sami się nie przekonali, że są cuda.... Naostatek, po cobym miał taić? z pewnego względu macie słuszność, choć w istocie, sięgnąwszy do głębi — nie! Zapewne, że kobieta, któréj przeznaczenie zostało zwichnięte, musi szukać dla umysłu zajęcia, pokarmu.... Jeśli umysł jest żywy, pokarm się wyczerpuje, musi przechodzić do innego.... Nie przeczę, że to są, jak ty mówisz, zabawki, ale uczciwe, potrzebne i — w końcu podnoszące i kształcące....
Z kolei major zamilkł — potrząsł tylko głową.
— Nie mamy się o co sprzeczać — dokończył Brandys — opowiadam ci na co patrzę z uwielbieniem.... Charakter, umysł, wola.... a przytém serce! serce!!
Major podniósł oczy, w których znowu zdało się pułkownikowi, że wyczytał niedowierzanie.
— A no, tak — serce! serce! powtórzył — ale serce rozumne!! Wydaje się zimną, często surową, ale umie być dobroczynną sposobem wyrozumowanym, tak że żaden jéj uczynek dobry nie idzie marnie....
Rozśmiawszy się dodał Brandys:
— To prawda, że ona się do serca i uczucia nie przyzna nigdy — zawsze niby czyni wszystko z obowiązku — a no — znamy się na tém!!
Chociaż już major Jazyga wcale nie podsycał rozmowy, która zdawała mu się być niezbyt miłą, pułkownik nie przestał rozwodzić się z pochwałami swéj dobrodziejki. Było w nich jawnie dużo przesady, nadto uniesienie i serce poczciwego Brandysa zbyt wielki może udział w nich miało. A że w początkach major objawił jakby sceptyczne usposobienie, Brandys tém mocniéj nalegał, dowodził i nastawał....
— Najwięcéj mnie to dziwi — odezwał się w końcu, że wy, kochany majorze, coście od syna pewnie wiele dobrego o niéj słyszeć musieli, bo twój Robert jest, jak my wszyscy, z wielkiém dla niéj uwielbieniem — że wy — wy — jakoś mi się zdradzacie z pewną... jakby to nazwać.... gorzéj niż obojętnością dla méj dobrodziejki.... Przez samą wdzięczność powinnibyście ją na niewidziane wielbić — bo dziwnie jest łaskawa dla waszego syna....
Słysząc ten zarzut major się podniósł i gorąco zaprotestował.
— Ale — kochany pułkowniku — cóż ci się marzy?.... Zkąd, dla czego, miałbym ja mieć jakieś uprzedzenie przeciwko osobie tak powszechnie szanowanéj, gdy zwłaszcza jeszcze i wy dla niéj macie tak gorące przywiązanie — i dla Roberta jest.... tak łaskawą?
Ostatnie wyrazy wymówione były takim tonem dziwnym, że Brandys aż spójrzał zdziwiony na kolegę i — zamilkł.
Milczeli jakiś czas oba.... zdawało się, że zaczną mówić o czém inném, gdy śmiejąc się z przymusem Major Jazyga wtrącił:
— A już to powiem ci, pułkowniku, że choć nadzwyczaj jestem wdzięczen waszéj pani, że poczciwego Roberta, tak przyjmuje dobrze — ale — nie jestem ja temu bardzo rad.
— Co? dla czego? krzyknął Brandys.
— Bo, bo widzisz — wolałbym, żeby więcéj pilnował gospodarstwa, i w te górne strefy towarzyskie, do których nie jest stworzony, nie zaglądał. Słuchaj — syn to mój jedyny — chciałbym go widzieć.... szczęśliwym. Nic więcéj. Rozumie się poczciwym naprzód — bo na tém tylko prawdziwe się szczęście opiera. Więcéj dla niego nie chcę nic. Nie dałem mu umyślnie wysokiéj nauki, bo to męczeństwo jest.... Chciałem, by był rozsądny, pojętny, praktyczny. Nauka pali człowieka i rodzi sceptycyzm.... suchoty moralne, lub pragnienie nienasycone wiedzy.... Po co mu to? Nie pragnę dla niego bogactw, bo te psują i niepokoją człowieka.... Jest to ogień, który ogrzewa, ale i parzy, i pali. Nie starałem się dlań o stosunki nad naszą sferę, bo te częściéj niewolnikiem robią niż podnoszą, a niekiedy upadlają. Skromne dla niego miałem i mam życzenia — chcę by w umiarkowanéj atmosferze pozostał.... ot, tak, poczciwym wiejskim szlachcicem, szczęśliwym mężem i ojcem rodziny..... Nic więcéj.
Pułkownik słuchał z natężoną uwagą.
— A cóż mu bywanie u nas i towarzystwo naszéj dobrodziejki szkodzić może? zapytał.
— Ja nie mówię, by szkodziło — rzekł major — zrozumiéj mnie. Dom to pański, osoba niepospolita, — mogąca na młodego chłopaka, wpływ wywierać.... A tu o nauce, o książkach, o kwestyach nierozwikłanych nieustannie, słyszę, mowa — od tego mu się w głowie może zakręcić.... Po co to? po co?
Ruszył ramionami Brandys.
Major mówił daléj:
— Ty wiesz pułkowniku, ja panów nie lubię — i pańskiego świata.
— Tak, wiem o tém — odezwał się Brandys. — Nie masz słuszności — są panowie różni, w czambuł wszystkich tak potępiać niepodobna, a towarzystwo ich jest najmilszém w świecie....
Skrzywił się Jazyga.
— Tak! tak! dodał — bardzo miłe — ale się w niém człowiek rozpieszcza, uczy się próżnowania, mięknie.... Potém mu nic nie smakuje....
— Widzę tylko — rzekł chmurząc się trochę Brandys, że z miłości dla syna wpadasz w dziwactwo, kochany majorze.... Jak cię kocham.... Wołałbym na twém miejscu lepsze dla niego towarzystwo, niż zabawę na folwarku z dziewczętami, lub po jarmarkach z drobną szlachtą.... przy ponczyku i kartach....
— O! o to jestem spokojny! rozśmiał się major. — Robert nie ma do anderaczków najmniejszego pociągu, ani do kart i butelki.... a.... towarzystwo gładkie.... nadto mu się uśmiecha....
— E! dziwaczysz, słowo daję! zawołał pułkownik.... Co u kata! my ci go nie popsujemy!!
— Gadało się to tak, aby gadać — zakończył major; wyciągnąłeś mnie sam nie wiem jak na to...
Milcząc przeszedł się major po pokoju parę razy posępny, stanął potém przed starym kolegą, który z podziwianiem postrzegł, że miał oczy zwilżone.
— Daruj ty mi pułkowniku — rzekł głosem, w którym czuć było poruszenie — daruj mi, że ja starym obyczajem serce moje całe odkrywam przed tobą aż do głębi, która się tobie wydaje dziwactwem, a jest dla jedynego dziecka miłości pełna. Mam go jednego, nim i w nim żyję! Być może, iż się troszczę zbytnio.... ale wszystko mnie przestrasza...... Chciałbym go widzieć szczęśliwym....
Pułkownik ścisnął mu ręce z uczuciem.
— Kochany mój majorze — szczęśliwym chcesz go mieć — ale po swojemu....
Jazyga się zamyślił.
— Tak, może to być, rzekł; ale jakże ty chcesz, bym inaczéj patrzał ino przez własne oczy i serce? Ja szczęście dla niego pojąłem w warunkach, które mi się ze stanem jego i położeniem zdają najzgodniejsze.... Inaczéj nie umiem. Znasz francuzkie przysłowie.... La plus belle femme....
Rozśmieli się i tak rozmowa, ku końcowi rozrzewnieniem i łzami zwilżona, zamknęła się niby żartobliwym zwrotem. Pułkownika jednak uderzyło to, że major lękał się o syna, i że mu się z tego zwierzał. Choć to było niby przypadkowe wygadanie się — coś więcéj pod niém można się było domyślać.
Zdaje się, że major także począł się obawiać czy za nadto się z myślą jakąś nie zdradził, bo zagadał zbyt porywczo o koniach i psach, i z nienaturalném zajęciem wychwalać począł psy widziane w ganku. Mowa jego była pośpieszna, niemal gorączkowa, a ile razy pułkownik otworzył usta, jakby obawiając się powrotu rozmowy do pierwszego go przedmiotu, natychmiast zagadywał o koniach, polowaniu i t. p.
Przeszło tak dosyć czasu, i ani się spostrzegli, gdy od koni przeszedłszy do dawnéj służby, do anegdot z Saskiego placu i Belwederu, przepaplali godzin parę. Obiad u panny Pretwiczówny jadano około drugiéj; pułkownik chodził do stołu do pałacu.... Zdawało mu się najnaturalniejszém w świecie zaprowadzić z sobą majora, zaprezentować go pani domu, jak to zwykle ze swémi gośćmi czynił, którzy od niéj byli mile widziani. W tém życiu wiejskiem każdy nowo przybywający, przynosił z sobą żywiół jakiś świeży do rozmowy, lub sam w sobie stawał się przedmiotem ciekawym i był pożądany. Pułkownik nie wspomniał nawet koledze o tém.... zdawało mu się to zupełnie w porządku.... Spójrzenie na zegarek przypomniało Brandysowi tę obiadową godzinę.
— Wiesz co! przerwał nagle — a możebyśmy, uprzedzając godzinę obiadu, poszli teraz do pałacu?
— Do pałacu! rzucając się odparł major: do pałacu? my! a to po co?
— A no — na obiad!
— Jak to! to ty nie jadasz u siebie w domu?
Brandys zamilkł zafrasowany.
— Zmiłuj się — jakże chcesz! po cobym miał dla siebie jednego kazać gotować? U nas to jest zwyczajem, że ktokolwiek przyjeżdża, idzie ze mną do mojéj dobrodziejki. Jam tu jak gospodarz, a ona... — ona! jest samą uprzejmością.... słowo ci daję.
Major stał jak osłupiały.
— Człowiecze! zawołał.... ale ja za żadne skarby świata towarzyszyć ci nie będę! To nie może być! Głodny nie jestem. Posiedzę tu, popalę cygaro, dasz mi gazetę, będę czekał na ciebie.... a że nie pójdę do pałacu — to — jak mnie żywego widzisz....
— Ale dla czegoż?
— Nie mogę! nie chcę! Zresztą nie mam się w co ubrać. Nie mam z sobą nic oprócz téj taratatki. Za nic w świecie, za nic w świecie!
Brandys stał okrutnie zakłopotany i pokręcał wąsa...
— Proszęż cię! na taratatkę u nas nikt w świecie nie zważa. Ja za ciebie przeproszę i winę wezmę na siebie....
— Nie mogę! nie pójdę! daruj! to niepodobieństwo! powtarzał major....
— Jestem pewien, że moja pani wie już o waszém przybyciu — dodał pułkownik, nazwisko wasze jéj powie, że jesteście ojcem pana Roberta, będzie wam to miała za złe.... Zlituj się.... W dodatku pogniewa się na mnie....
— Nie mogę! nie mam fraka! nie mogę! powtarzał coraz mocniéj zaniepokojony major, który zdawał się już szukać czapki i chcieć uciekać.
Pułkownikowi nie pozostawało już nic nad to, by kazał obiad przynieść do folwarku. Lecz ile razy się to trafiało, panna Ada zawsze czyniła mu wymówki, wprawiało ją to w najgorszy humor.... Brandys tém się więcéj lękał tego, że szło o Jazygę ojca, którego syn, jak mówił, był w wielkich łaskach u dobrodziejki.
Major domyślając się może, iż pułkownikowi stał się kłopotliwym gościem, zbliżył się do niego, z uśmiechem.
— Kochany pułkowniku, rzekł: wiesz co najlepiéj będzie? Ja teraz do syna pojadę.... Puść mnie, jutro wieczorem się zapraszam na herbatę. Juściż samowar masz u siebie....
— Ale nie — nie! — zastępując drogę począł pułkownik — ja cię ubłagam — nie będziesz się upierał.... Taratatka na wsi to jak frak w mieście.... poznasz moją panią — idzie mi o to.... Naówczas lepiéj ją ocenisz.... Majorze! zaklinam! na dawną przyjaźń i koleżeństwo! proszę! uczyńże to dla mnie!
Major całował, mruczał, wymawiał się, ale stał upornie przy swojém.
— Słowo daję — nie mogę! nie mogę!
Jeszcze się tak certowali, a Jazyga coraz bliżéj drzwi popychał gospodarza, dążąc do nich, gdy te się otworzyły i niespodziane zjawisko ukazało się na progu.
Była to — kobieta....
Z pierwszego na nią spojrzenia przerażony major odgadł w niéj panią domu.... Z opisów syna tak ją sobie właśnie wystawiał.
Trudno było wiek jéj oznaczyć. Nie była ani bardzo młodziuchna, ani wcale stara, — średnich lat też dać się jéj nie godziło. Miała w sobie tę młodość przechowaną, skamieniałą, którą dają pewne temperamenta i charaktery. Słusznego dosyć wzrostu, pełnych kształtów, zręczna i gibka, postawę miała pańską, śmiałe ruchy, coś w twarzy nakazującego i nie dającego sobie rozkazywać.... Widać w niéj było okolicznościami zawczasu wyswobodzoną niewiastę, nawykłą używać swéj woli, panować nad sobą i drugimi. Wyraz ogólny całéj osoby obudzał poszanowanie, ale zarazem pewną trwogę, pomimo że jéj nie zbywało na niewieścim wdzięku. Twarz biała i rumiana, zdrowiem jaśniejąca, z ciemnemi, zuchwale niemal patrzącemi oczyma, z czołem podniesioném, składała się z rysów klassycznie pięknych, ale nie mających na pierwszy rzut oka tego, co się indywidualną fizyognomią nazywa. Była to piękność owéj muzy starożytnéj, która się tysiąc razy powtarza i nie zdaje się mówić nic — ale u panny Ady ten chłód klassyczny, przy bliższém wpatrzeniu się, gdy się ożywiła, zapomniała trochę, okazywał się przybranym. Oswobodzona z pęt, które sama wkładała na siebie, zmieniała zupełnie twarz, mówiły oczy, śmiały się usta — oblicze stawało się może mniéj piękném, ale ozłoconém promieniem myśli i ciepłem uczucia. W pospolitych momentach nie bywała taką panna Ada — lecz ci, co z nią żyli, znali tę metamorfozę i kochali ją więcéj zmienioną niż powszednią.
W ogóle jako kobieta nie mogła starych kawalerów nie zachwycać! Rączka, nóżka, przepyszne włosy, białe zęby perłowe, płeć prześliczna, czyniły z niéj istotę już pod plastycznym względem wyjątkową. Dodawszy wyraz twarzy, wzrok przeszywający, czoło myślące, to coś w ustach, co znamionuje, że one mówić umieją i uśmiechać się wdzięcznie.... niepodobna było ominąć ją bez pokłonu. Piękna kobieta, w któréj oczach błyska iskra intelligencyi, jest niezawodnie najidealniejszą na ziemi istotą. Dla tego malując aniołów, przybierają ich w dziewicze postaci.
Wprawdzie panna Ada, mimo swéj znakomitéj piękności, nie miała wyrazu łagodnego anioła, — można ją chyba było postawić w obrazie jako tego z mieczem ognistym, co stoi u bram zamkniętego raju; — ale była uroczyście piękną, i major przestraszony, osłupiał zarazem zobaczywszy ją przed sobą.
Ubrana była po domowemu, bardzo skromnie, w czarną suknię pod szyję, z białym kołnierzykiem, ale ten strój nadzwyczaj prosty, niepojętą tajemnicą niewieścią był zarazem pełen elegancyi, smaku, kroju tak szczególnego, iż artysty zdradzał rękę. Widać było z niego, że panna Ada nie lubiła się stroić, ale się lubiła ubierać, jak przystało kobiecie — że chciała być piękną, ufając w to, iż piękność jéj nie potrzebowała być podnoszoną sztucznie, tylko właściwie uwydatnioną. Od trzewiczka począwszy do rękawiczki wszystko było harmonijnie dobrane, świeże, ładne. Nic krzyczącego nie psuło téj prostoty ubrania, bo torebka u boku, zegarek i łańcuszek były z oksydowanego srebra.... Parasolik, który trzymała w ręku, miał takąż rączkę, przedziwnie wyrzeźbioną, prawdziwe arcydzieło sztuki.
Zawahała się chwilkę u progu. Pułkownik usłyszawszy szelest jéj sukni i domyśliwszy się snadź, rzucił majora i podbiegł ku pani.
Twarz jego malowała to poszanowanie, admiracyę, ubóztwienie niemal, jakiém pałał dla kuzynki dobrodziejki. Skoczył na jéj spotkanie, a major, którego pierwszą było myślą schronić się do sąsiedniego gabinetu, zmieszał się, zawahał i ani postrzegł, Jak go zaprezentowano, jak się ukłonił i — został pochwycony.
— Ja właśnie dla pana majora zachodzę tu, wracając z przechadzki gospodarskiéj, odezwała się miłym, ale dosyć silnym głosem pani domu. Dowiedziałam się o przybyciu pana do pułkownika, i choć wiedziałam, że on mnie wyręczy i zaprosi go do mnie, wolałam to uczynić sama. Godzina obiadowa się zbliża, zabieram panów z sobą....
Spojrzała na majora, który stał jak na mękach, pot mu na czoło występował, usta się krzywiły.
— Pani dobrodziejko — odezwał się plącząc, niewymownie, — za ten zaszczyt i łaskę jestem wdzięczen — ale.... pani przebaczy.... Jestem w drodze, po podróżnemu, i nie śmiałbym się tak zaprezentować.... Będę miał to szczęście późniéj....
— Ale cóż znowu? kto tam na to uważa?... Proszę pana! Gniewałabym się gdybyś mnie pan wziął za jakąś trywialną formalistkę.... wymagającą stroju, rękawiczek!! Pułkowniku! zaświadczże za mnie! Jestem stara panna.... wieśniaczka.... u mnie ceremonij żadnych nie ma.... Wymówek nie przyjmuję.... Podaj mi pan rękę panie majorze, służę panu....
Jazyga zagadnięty tak nakazująco przez kobietę, choćby był wolał stokroć iść na odwach choćby najsurowszy, rękę podał i milczący, zmieszany poszedł jak na stracenie. Panna Ada zdawała się w wybornym humorze, swobodną, i zręcznie bardzo bawiła gościa, niekiedy ukradkiem mierząc go wzrokiem, jak gdyby zbadać go chciała....
Pułkownik szedł obok w odsieczy, posiłkując przyjaciela, którego przykre położenie aż nadto jawne było. Przejście z folwarku pana rządcy do pałacu było przez część parku otaczającego.... utrzymanego z wielkiém staraniem, ułożonego ze smakiem. W rysunku i ugruppowaniu klombów, major gdyby się był znał na tém, poznałby wykształcony smak artystyczny.... Drzewa barwą swych liści i kształtami składały malownicze wiązanki, wśród których zaledwie zaaklimatyzowane, rzadkie i osobliwe widać było krzewy. Niektóre z nich właśnie żywemi zakwitały barwami...
To co się nazywało pałacem, nie miało może prawa do tego imienia, chyba rozległością swoją. Był to raczéj ogromny cottage angielski, poobwieszany winem dzikiém, klematysami, wijącemi się różami i bujnemi roślinami, stare dość opinającemi ściany. Ginęła niemal niesmaczna architektura budowy pod tém żywem przykryciem.... Wydawało się to jeśli nie pięknie, to malowniczo bardzo, fantastycznie.. oryginalnie. Gdzieniegdzie z pośrodka liści wychylał się biały wazon kształtów szczególnych i przerywał jednostajność zieleni.... Pałac budowany nieumiejętnie, przybudowywany, poprawiany, nieregularny, ratował się tém, że prensyi mieć nie mógł do żadnéj architektury. Ręka nowéj dziedziczki odświeżyła go tylko i starała się trwałym uczynić. Dawne okna pozmieniano na jednoszybowe, dach kolorową okryto dachówką.... słupy nieforemne zastąpiono wyrzeźbionemi kunsztownie.... Pomimo to, ozdoby były tak umiarkowanie rozrzucane, tak prawie skromne, iż nie raziły tą zalotnością niewczesną, jaką ma często architektura młodych budowniczych i świeżo zbogaconych panów. Pałac z pewnych względów strojem przypominał swą panią: miał sukienkę bardzo prostą, ale wytwornego kroju.
Było to zresztą cechą wszystkiego co otaczało pannę Adę; widocznie unikała narzucania się oczom, jaskrawości, krzyku — powaga i spokój panowały wszędzie. Może tylko pamięć o utrzymaniu tego charakteru wszędzie, we wszystkiém, w najmniejszym kątku, nadto była widoczna. Idąc, dziedziczka swobodną rozmową starała się towarzyszącego jéj, zrezygnowanego już majora, rozruszać, spoufalić, ośmielić. Pokazywała mu niektóre drzewa, mówiła o gospodarstwie, zapytywała go o okolicę, w której mieszka i t. p.
Zamiast wnijścia przez główny ganek od dziedzińca i bramy, w któréj tego ranka Szymek się tak z panem swym spierał, pani domu poprowadziła majora przez ogród ku południowéj stronie. Tu całą niemal ścianę pałacową zakrywała przybudówka szklana, rodzaj oranżeryi, zimowego ogrodu, z którego teraz drzewa już były powynoszone, okna odjęte i zastąpione okryciem z płótna szarego zwilżanego kilka razy na dzień, aby tu chłód utrzymać. Ztąd wprost wchodziło się do obszernego, nieco ciemnego i trochę nizkiego salonu, zastawionego staremi, a raczéj starożytnemi meblami. Fantastycznie przybrany, miał to do siebie, że był oryginalny. Można się zeń było domyślać, że między innemi upodobaniami dziedziczki był i bric à brac.... Rzeźbione sprzęty, zwierciadła weneckie, delfty, japońskie naczynia, laki i porcellany — wszystko co tu nagromadzone było, z wielkim smakiem ułożyła zapewne sama, unikając zbytniéj symetryi. Rozległość sali nie dawała jéj zbytniém napchaniem przypominać magazynu. Był to jakby motyw do ładnego obrazka z XVII wieku....
W salonie oczekiwało kilka osób.... gdyż obiadowa godzina je tu zgromadziła....
— Major w pierwszéj chwili zaledwie mógł nazwiska i fizyognomie połapać przy wzajemném prezentowaniu.
Pierwszą, która wyszła naprzeciw pani, była panienka młodziuchna, ładna, zręczna, ale widocznie onieśmielona, strwożona, jakby zahukana. Oglądała się ciągle niby przestraszona, wahała mając przemówić, rumieniła, i żal jéj musiało być patrzącym, tak się męczyła niepewnością na każdém słowie i kroku.
Ta nieśmiałość dziecinna nadawała panience szczególny wdzięk i budziła politowanie. Spojrzawszy, z jaką pokorą przystąpiła do nadchodzącéj panny Ady, jakiém ona ją surowém i badawczém zmierzyła okiem — dawało się to wytłómaczyć. Mimo całéj dobroci, znać było w stosunku tych dwóch kobiet różnicę jakąś charakterów, która im zbliżyć się do siebie nie dawała.... Panna mogła mieć lat około dwudziestu, zachowawszy piętnastoletnie rumieńce i nieśmiałość; miała śliczne niebieskie oczy, orzechowéj barwy włosy, brwi ciemne, płeć do zbytku białą, którą co chwila krew płomieniami zalewała.... Z całą swą świeżością, wdziękiem, wyrazem niezmiernéj dobroci i łagodności, panienka przy pani domu wyglądała na nieco pospolitą, choć nierównie od niéj sympatyczniejszą. Widać w niéj było kobietę w całém, najpełniejszém wyrazu tego znaczeniu. Była to daleka uboga krewna panny Ady, panna Karolina Horodzka, którą kuzynka zwała pospolicie Sensytywą.... Należy też wiedzieć, że Ada uczyniła sobie z tego zadanie, aby u Karusi tę chorobliwą wrażliwość i czułość przygłuszyć, zahartować, zniszczyć. Uważała to za obowiązek. Czy zręcznie się do tego brała — nie wiemy; lecz walka zdawała się Sensytywę więcéj rozdraźniać niż ukajać, a niesłychanie ją męczyła.
Karusia byłaby się pewnie wyrzekła wszystkich przyjemności i korzyści pobytu u bogatéj kuzynki, uciekłaby od niéj — ale uciec gdzie nie miała. Kochała ją, szanowała, wielbiła, widziała w niéj ideał niedościgniony — lecz było to dla niéj bóztwo.... którego wóz ciężki codzień jéj żelaznemi koły na wpół przerzynał serce.
W najszlachetniejszym celu, panna Ada upierała się z Karusi uczynić istotę sobie podobną, kierującą się czystym rozumem, broniącą wrażeniom, niedostępną czułościom i sentymentalizmowi, zimną, praktyczną, panią siebie. Biedna Sensytywa, najmocniéj pragnąc stać się do tego wzoru, jaki miała przed oczyma, podobną — w końcu powiedzieć sobie musiała, że to jest nad jéj siły. Życie jéj było cichą męczarnią — płakiwała po nocach, ale we dnie starała się uśmiechać i udawała jak mogła kamienną.... Kilka razy spłonąwszy i szepnąwszy coś gospodyni domu, Karusia żywo się usunęła na stronę. W sam czas, gdyż na powitanie szedł dostojny, niedawno przybyły gość, ksiądz kanonik (i przyszły infułat....) Otto hrabia de Bello.
Niepodobna go pominąć zbywając lekko, był to bowiem i w domu panny Ady, i w okolicy, i w prowincyi znany i wysoko szacowany człowiek.... Zasługiwał na ten szacunek najzupełniéj, a sympatya pani domu dla niego tłómaczyła się podobieństwem charakterów i pojęć w obojgu.
Postać ta nie potrzebowała badania i wpatrywania się, tak była wyrazista, nacechowana i charakterystyczna. Słusznego wzrostu, silnéj budowy, ks. kanonik Otto blady był, chudy, i na twarzy nosił piętno surowości niezbłaganéj, którą się odznaczał. Nie był to zły człowiek, owszem litościwy i miłosierny, w spełnianiu obowiązków posuwający się do ofiar największych — lecz w tém co czynił nie było tego czego żądał apostoł — miłości.... Było to chodzące prawo, nielitościwe, niedające się rozbroić, zimne i wszelkiemu uczuciu, słabości, zapomnieniu się nieprzyjazne. Nie niósł z sobą przebaczenia i pociechy — ale groźbę, postrach i wyroki żelazne....
Pomimo to w kanoniku na pierwsze wejrzenie każdy poznał człowieka wychowania wyższego, nawykłego do salonów, obracającego się w towarzystwie wyborowém. Długi pobyt we Francyi, potém w Rzymie, uczynił go nieco obcym stosunkom, a nadewszystko duchowi kraju, który miłością grzeszył i miłością nawykł być rozgrzeszany.... Ks. Otto był nadzwyczaj delikatny, ugrzeczniony, mówił wszystkiemi możliwemi językami, pisał niemi doskonale, słynął z nauki i erudycyi, dał się nawet poznać kilku rozprawami polemicznemi w przeglądach i dziennikach.
W pewnych kołach, bardzo szerokich była to powaga i wyrocznia, była potęga, któréj się z trudnością mógł kto opierać. Wielka ogłada światowa nie przeszkadzała kanonikowi okazywać niekiedy delikatnie, że czuł i znał siłę swoją, którą zlewał zresztą ze źródłem, z jakiego pochodziła.
Znany z prawości, nieskazitelności i niezłomnego charakteru, ks. Otto de Bello był — potrzeba to wyznać — kapłanem z powołania, przekonania i bez żadnych widoków światowych. Był to żołnierz wierny sztandarowi, przywiązany do niego, gotów dlań poświęcić wszystko; lecz — mówiono sobie, że w istocie rycerzem był raczéj, niż kapłanem.
Wedle pojęć naszych starych, kapłaństwo było nadewszystko powołaniem miłosierdzia i miłości, władzą rozgrzeszającą i pocieszającą, szafarstwem balsamu dla Samarytanów tego świata.... Ks. Otto de Bello pojmował je zupełnie inaczéj, jako straż księgi prawa, jako czuwanie nad tém, aby o niém nie zapominano, jako dzierżenie miecza i chłosty.... Nie trafiło się nigdy, aby przy całéj swéj nauce i gorliwości ks. kanonik kogo nawrócił, — ale wymieniano osoby, co surowością jego zrażone, odepchnięte, poszły się zrozpaczone błąkać na bezdroża.
Gdy ktoś raz mu o podobnym wspomniał wypadku, kanonik z krwią zimną odpowiedział: „Tém lepiéj gdy się owce parszywe wydzielą ze stada.... Czasy się zmieniły, surowym być trzeba.“
Wedle tych zasad kierował się kapłan surowy, któremu zresztą, oprócz téj niezbłaganéj surowości, nic zarzucić nie było można. Nikt gorliwiéj nad niego nie zbierał składek na szpitale, zakłady dla sierot i ubogich, na wydawnictwa budujące i t. p. Nie mógł mu nikt najmniejszéj zadać słabostki. Surowy dla drugich, był ostrzejszym jeszcze dla siebie....
Otaczało go też powszechne uwielbienie. Panna Ada dzieliła je z innemi, i była jedną z posłusznych, a najmilszych ks. de Bello klientek. Ile razy potrzeba było ofiary, a z innych źródeł nie mógł jéj wydobyć kanonik, udawał się tutaj, i dość było słowa, napomknienia, aby natychmiast spełniono jego życzenie. On też zarówno pannę Adę wynosił jako wzór niewiast, jako istotę wyjątkową.... którą niemal do ubłogosławienia podnosił.
Częsty gość w tym domu, poradnik sumienia — dla jednéj może panny Ady był cokolwieczek pobłażającym. Zamykał oczy na fantazye i słabości panny Pretwiczówny. Ubolewał nad tém, że je miała — przebaczał.... Rzucanie się na różne drogi badań naukowych, czasem nie zupełnie się z ortodoksyą dających pogodzić, — tlómaczył ks. Otto próżnią w życiu panny Ady, pozbawionéj rodziny.... która ją zmuszała do szukania pokarmu, zajęcia, roztargnienia. Mówiono powszechnie, chociaż rzecz była niedowiedziona, iż celem było ks. kanonika Ottona skłonić pannę Adę, która wcale za mąż iść nie miała i głośno się z tém oświadczała, do przekazania całego ogromnego majątku na kościół i jakiś instytut zakonno-dobroczynny, o którym bliższych szczegółów dowiedzieć się nie było można. Było to wielce prawdopodobném. Tymczasem jednak piękna Ada, pomimo pobożności swéj, miewała dziwnie świeckie fantazye, — artystyczne, niby naukowe i t. p.
Parę razy jeździła za granicę słuchać różnych kursów, których prelegenci stali na indeksie — czytywała Renan’a i Strauss’a.... Wszystko to jéj uchodziło....
Przywitanie z ks. kanonikiem, którego gospodyni w rękę pocałowała, było pełne pokory i uprzejmości zarazem.... Ks. Otto z ukosa spojrzał na pułkownika i przywitał go uśmieszkiem, w którym czuć było co najmniéj obojętność i nieufność — nie bardzo też mile popatrzał na majora.... Dawni wojskowi, ludzie indyfferentyzmém zarażeni — nie byli mu do smaku. Pułkownik skutkiem wpływu ks. Ottona dawnoby był może wyleciał i został zastąpiony przez innego ściśléj ortodoksyjnego rządcę; ale — panna Ada silnie obstawała przy nim — i o to rozbiły się starania dyrektora sumienia, który stanowczy opór spotkawszy, zaraz się cofnął....
W obejściu się salonowém, powszedniém kanonika można się było domyślać surowości jego, ale się ona nie objawiała zbyt wyraziście. Mówił o rzeczach obojętnych, unikał kwestyj draźliwych, często milczał gdy je rzucano.... Można było sądzić, czasem, że nie chce rozrzucać pereł.... inter... jak to tam stoi w przysłowiu.
I tego dnia nader miłym i łaskawym okazał się ks. kanonik, prawie wesołym, choć aż dwóch sceptyków w towarzystwie mogło mu je zatruć.
Za kanonikiem z dala stała figura podrzędna, widać domownik, trochę dziwnie ubrany i oryginalnie wyglądający. Był to mężczyzna lat średnich, blady, twarzy jakby nalanéj, z oczyma zmęczonemi, zadumany, roztargniony, w aksamitnym surduciku i takiéjże reszcie ubrania.... Włosy w wielkim nieładzie wznosiły mu się nad czołem.... Artystą go czuć było o staje, i w istocie poświęcał się temu zawodowi.... Lecz nieszczęśliwa to była istota ze wszech miar: Pan Bóg mu dał poczucie piękna, intelligencyę, ochotę do pracy, zdolność pojmowania wszystkiego, a odmówił władzy — tworzenia i wcielenia swych myśli.... Zwał się Mirosław Oblęcki. Uczeń nie wiem ilu szkól, przez długi pobyt w Rzymie i za granicą, po wszystkich galeryach, p. Mirosław zdawało się, że się potrafi wykształcić na znakomitego artystę.... W istocie nabrał wiadomości, wyrobił smak, sąd zdrowy, ale dłoń jego pozostała bezpłodną. Był w stanie okazać wady każdego utworu cudzego, poddać najsprawiedliwszéj krytyce arcydzieło, unosić się uwielbieniem i szałem dla wielkich mistrzów i ich kreacyj — był w stanie nareszcie obmyślić choćby Kaulbachowską kartę olbrzymią, zachowując wszystkie prawidła i warunki, jakich wymaga sztuka, — ale — gdy przyszło do wykonania — rozbijał się o nie. Rysunek był nierówny, koloryt dziwaczny.... Nigdy nie nabrał maniery żadnéj, techniki niczyjéj, próbował wszystkich, próbował wiecznie, i choć siwiał już trochę, został studentem na zawsze.... Mistrz gdy mówił, za stalugą był bazgraczem....
P. Mirosław pojmował piękności wszelkie od Perugina począwszy do Carrachów i Corregia, dobywał z każdego płótna co w nie włożyło natchnienie, unosił się czasem nad Bellinim, jutro nad Boucher’em i Watteau; — gdy przyszło do wyboru szkoły, stylu — był bezsilny.
Dręczył się tém i walczył. Właśnie smutne jego położenie skłoniło litościwą pannę Adę do dania mu roboty.... Wynajdowała różne ornamentacyjne w domu zajęcia, w bibliotece porządkowanie, restauracye starych obrazów, w których Mirosław był mistrzem, aby mu dać przytułek, chleb, a dla siebie mieć w rozprawach o sztuce bardzo miłego interlokutora....
Oblęcki jako sędzia piękna, jako estetyk i znawca w istocie był znakomitym, — rozmowa jego nauczająca, pomysły, jakie rzucał, genialne.... Panna Ada to się z nim sprzeczała, to od niego uczyła, a że napadały na nią całomiesięczne artystyczne miłośnictwa i gorączki, był jéj w domu potrzebny.... Miała dlań prawie takie względy, jakie się ma dla nieszczęśliwych, dla chorych i kalek. Takim się jéj wydawał ten człowiek, co śnił arcydzieła a tworzyć ich nie był w stanie, zrodzony na męczarnie Tantala, — który, mimo jawnéj nieudolności swéj, wyrzec się nie chciał kunsztu i miłował go miłością wielką, serdeczną, ofiarną.
Było to zresztą ciche, spokojne, łagodne, w pożyciu niezawadne stworzenie.... nie potrzebujące wiele.... Całe dni gotów był spędzać nad sztychami i rysunkami, lub nad kartonami swemi. Gdy mu myśl jaka dopiekła tak, że się wreszcie ważył na przeniesienie jéj na papier, zamykał się na klucz, nie jadł, nie wychodził, nikogo nie puszczał do siebie — rozogniał się, palił, zdało mu się, że zwycięży ten czar, to zaklęcie co go czyni bezsilnym.... Trwało to zwykle aż do ukończenia kartonu.... Stawał potém Mirosław przed nim, patrzał.... myślał, czasem mu się łzy z oczu rzuciły, i — z wściekłością biegł karton szarpać w kawałki, rznąć i palić, by śladu po nim nie pozostało.... Po takim paroksyzmie leżał chory i potrzebował długiego czasu, aby znowu przyjść do siebie. Wielokrotne próby takie czyniły go w końcu coraz mniéj śmiałym, nie ważył się na te próby co go tyle kosztowały.... Niekiedy miesiące całe nosił się z myślą. Milczeć o niéj nie umiał, na chwilę się oderwać nie mógł.... rozpowiadał najobojętniejszym swe pomysły, konstrukcyę olbrzymich obrazów, charaktery osób, aż do kolorytu i obmyślanéj techniki.... i wszystko, wszystko to szło marnie, gdy przyszło myśli dać ciało!
W domu swéj dobrodziejki, któréj był wielbicielem, Mirosław zajmował stanowisko bardzo maluczkie — krył się za innymi, nie powołany nie odzywał się. Przychodził na obiady i wieczerze, resztę czasu spędzał na przechadzkach, w bibliotece lub w swém atelier w oficynie, w którém największy nieład panował...
Ponieważ gospodyni bywała niekiedy i muzykalna, a muzyka poważna, religijna czasami ją do egzaltacyi nawet rozmarzała — dom miał też muzyki reprezentanta w starym Czechu, przez długi pobyt w kraju zupełnie spolszczałym, z długiemi siwemi włosami i poważną fizyognomią, noszącym tytuł dyrektora, panu Wacławie Rubaczku.... Ten także z dala stawał, mówił niewiele, i powołany tylko służył do rozwikływania kwestyj muzycznych, do towarzyszenia na organach w kaplicy w czasie Mszy Świętéj, a czasem do odegrania jakiego nowego utworu, którego wielki rozgłos obudzał w pannie Adzie ciekawość. Dyrektor Rubaczek był człeczek chytry, milczący, mimo wieku mający wiele, nie bardzo zalecających go, nawyknień — słowem jako człowiek wcale był nie osobliwy, ale jako muzyk nie miał równego. Czytał partytury z biegłością zadziwiającą, pisał piękne kościelne pieśni, był kontrapunkcista doskonały, znawca gruntowny, a nawet wcale niepospolity fortepianista. I skrzypce mu nie były obce. Wprawdzie posztywniały mu już palce nieco, ale umysł został żywy.... Surowy sędzia, Rubaczek na nową szkołę trząsł głową i ruszał ramionami, a panna Ada podzielała zdanie jego o niéj. Muzyka kościelna była dlań niemal jedyną uznaną muzyką, figle wirtuozów jak łamane sztuki budziły w nim pogardę, jak nadużycie i świętokradztwo....
Rubaczek miał już lat przeszło pięćdziesiąt. Zawcześnie zestarzał, bo się nie szanował; pił, gdy mógł począwszy od wina do siwuchy, co napadł; pracą się brzydził, i z siwemi włosy był najśmieszniejszym, a najgorętszym wielbicielem płci choćby nie pięknéj zresztą, byle młodéj.
To mu odejmowało wszelki szacunek i konsyderacyę gospodyni, która dla dworu swojego była bardzo surowa. Parę razy Rubaczek dostał był odprawę za różne folwarczne awanturki, ale wyprosić się umiał, a nie było ktoby go u organów zastąpił.... Miano tylko na niego oko, i pułkownik dosyć po żołniersku z nim postępował....
Niby sekretarz, na wpół bibliotekarz, stał jeszcze daléj w kątku, czarno ubrany, we fraku, z miną obudzającą politowanie. Zwał się Bonifacy Musiatowski. Był on niegdyś professorem podobno języka łacińskiego, urzędnikiem, jakiś czas próbował nowicyatu u Kapucynów, którego nie mógł wytrzymać, nareszcie musiał tu szukać przytułku. Musiatowski był także niemłodym człowiekiem, chudy, długi i noszący piętno sarkastyczne tych ludzi co się mają za geniusze, przez świat nieuznane, pokrzywdzone.... Z twarzą męczennika, kwaśny, pogardliwy, milczący, Musiatowski patrzał na świat z góry. Gdy znalazł sympatycznego słuchacza, chętnie o tém mówił, coby to on mógł, coby pisał, coby robił — gdyby ludzie tego byli warci. Krytyk surowy, wszystkich wielkich poetów odsądzał od czci i wiary.... Nie było dlań książki, którąby czytania mienił godną.
— Śmiecie — głupstwo — galimatias! odzywał się rzuciwszy okiem.
Musiatowski marzył, fajkę palił, rozmiłowany w sobie, sobą się samym karmił — a że pannie Adzie był posłuszny, pisał wyraźnie, bez omyłek, zawsze się znalazł gdy był potrzebny i obowiązki swe pełnił dosyć pilnie, z obawy aby się go nie pozbyto (znając surowość swéj pani) — utrzymywał się na swém stanowisku. Zrzekł był się zupełnie wszelkiéj nadziei i przyszłości, coś jednak pisał czasami, ale nikomu się z tego nie zwierzał. Posądzano go o niedorzeczne pamiętniki własnego życia.
Musiatowski nadto był dumny, aby we dworze z kimkolwiek przestawał; malarza nazywał waryatem, a Rubaczka po prostu łajdakiem. Rzadko mówili z sobą; i w ogóle mało się odzywał ów geniusz niepoznany.... Gdy nowa jaka książka wielkiego rozgłosu się ukazała, a posłyszał o niéj, wykradał ją zwykle z biblioteki, szedł z nią na miejsce samotne i tam napawał się szyderstwy, które w nim obudzała.... Śmiał się, skakał, rzucał ją, chwytał, pluł, zżymał się, wreszcie odnosił, i nigdy nie był weselszym, niż gdy się przekonał, że sławione arcydzieło funta kłaków nie było warte.
Panna Ada znała to jego usposobienie, i czasami bawić się niém próbowała, wywołując jego zdanie. Przychodziło to z trudnością. Musiatowski był zamknięty w sobie; niekiedy jednak rozdraźniony, rzucił stów kilka. Budziły one więcéj litości niż śmiechu. Z tego co się niegdyś uczył, zostało mu jedno — łacina, którą gruntowniéj umiał. Z téj był pyszny, i człowiek, co tego języka nie umiał, nic u niego nie ważył....
Taki był skład dworu pani Ady, nad którym ona despotyczną rozciągała władzę, ale razem i macierzyńską opiekę....
Już prowadzona przez ks. kanonika do sali, gospodyni w towarzystwie panny Karoliny, majora i pułkownika, miała się skierować ku jadalnemu pokojowi, będąc pewna, że jak tylko wybiła godzina, obiad musiał być gotów, gdy z drugiéj strony otwarły się drzwi, i wszedł niemi z twarzą wesołą bardzo piękny, młody mężczyzna.
Z poufałego tego wnijścia, śmiałego przestąpienia progu i wyrazu młodéj twarzy, wnosić było można, że był tu powszednim gościem, spodziewającym się dobrego przyjęcia. Spojrzenie rzucone na salę i widok majora, który drgnął cały zobaczywszy wchodzącego, — wprawiły go w zdumienie, prawie w osłupienie.
Uśmiech gospodyni wesoły, ocucił go z niego. Gość zdawał się chwilę wahać kogo ma wprzódy przywitać, szybko skłonił się pannie Adzie, i rzucił ojcu w objęcia. Był to Robert Jazyga....
Majorowi łzy w oczach stanęły, całował syna, słowa nie mogąc przemówić — patrzał nań napatrzeć się nie mogąc. Widok téj sceny poruszył wszystkich, nawet na twarzy gospodyni widać było pewne, wnet poskromione wrażenie.... Rozjaśnionéj fizyognomii majora nikt się dziwić nie mógł, bo w istocie mógł się synem pocieszyć i uradować, tak był nietylko piękny, ale od razu pociągający ku sobie wyrazem otwartym, szlachetnym, niemal dziecięcą prostotą....
Powiedzieliśmy już, że był to piękny chłopak; lecz piękność jego nie była z rodzaju tych, które się w salonach najczęściéj trafiać zwykły. Robert był opalony, zdrów, przy rysach regularnych i dziwnie miłych, miał w sobie chłopską świeżość; nic rozmarzonego, nic sentymentalnego w nim się nie przebijało — było to życie, rade z siebie, rozwinięte w pełni, nie zwichnięte niczém, była to piękność zdrowa i silna, — a przytém, choć oczom nie zbywało na intelligencyi, czołu na roztropności, całemu wyrazowi na swobodzie jaką daje łatwość pojęcia i porozumienia się ze światem — wyraz twarzy odznaczał się jakąś młodzieńczą naiwnością, jakby przedłużoną i zapożyczoną z dziecinnego wieku. Wesoły spokój opromieniał te lica, przypominające niby twarz młodego Fauna, niby jakiegoś ubóztwionego młodziana, który nie potrzebował nigdy walczyć z życiem, tylko mu się uśmiechać.
Tak wyglądał ten ukochany Robert, słuszny, gibki, szerokich ramion a niezbyt rozrosły, zręczny, ciemnego włosa, ciemno-modrych oczu, z ustami różowemi, zawsze się nieco uśmiechającemi, około których wąsik z jednéj strony, z drugiéj świeżo zapuszczona miękka bródka się zwijała.... Oprócz księdza kanonika Ottona, który bardzo zimno głową mu skinął, wszyscy go powitali serdecznie, a gospodyni domu z widoczną poufałą uprzejmością.
— A prawda? spytała podając mu rękę i pokazując białe ząbki — żem panu zaproszeniem mojém miłą sprawiła niespodziankę? Proszęż mi za nią pięknie podziękować....
Robert pocałował ją w rękę z uczuciem poszanowania i podziękował wejrzeniem.... Potém zwrócił się ku ojcu, który chciwie nań oczekiwał, choć tylko co z uścisku mu się wyrwał.
Już miano do stołu iść, gdy nadeszła ostatnia do dworu panny Ady należąca, krewna jéj, — rezydentka, zapewne najmniéj czterdziestoletnia... panna Hortensya Trocka....
Szła z wielką powagą, krokiem wyrachowanym, z miną skwaszoną, opięta, ubrana z widoczném staraniem o to, aby strój powagi dodawał i uwydatniał arystokratyczne jéj pochodzenie. Twarz zżółkła, nieładna, trochę już pomarszczona, zdawała się przejęta tą żółcią, jaka z całéj jéj postaci się sączyła. Wzrok miała zatruty, uśmiech szyderski, czoło chmurne i na widok jéj chciało się uciekać, tak raziła nagromadzoną w sobie złośliwością — niechęcią — zgryźliwością.
Była to także jedna z tych istot do szpitala przeznaczonych, nieznośnych, które panna Ada trzymała dla tego, że niktby ich znieść i wytrzymać nie mógł. Uboga krewna, nie mogąca znieść ani ubóztwa swego, ani sprzeczności, w jakiéj ją z niém stawiło znakomite pochodzenie i urodzenie z jakiéjś księżniczki, — byłaby zatruła każdy dom, gdyby tu zimna krew, wielki takt, cierpliwość chłodna i niewyczerpana, nareszcie nawyknienie nie czyniły jéj — znośną. Ada wielu rzeczy nie widziała, nie chciała słyszeć wielu, na wiele pytań nie odpowiadała — i zawsze równie uprzejmie obchodziła się z nieszczęśliwą.... Wsunąwszy się do salonu, z gniewem za to, że się opóźniła (przypisywała to niesłusznie umyślnie zaniedbanemu oznajmieniu), panna Hortensya przywitała kuzynkę niechętnie, nie spojrzała prawie na nikogo, i z francuzką rozmową zwróciła się do ks. kanonika, który z wielką attencyą zbliżył się do niéj. Szanował w niéj nieszczęśliwe dziecię wielkiéj rodziny (o téj wielkości mówiła ona ciągle) — a razem nadzwyczaj przykładną pobożność i wielką uległość dla władzy duchownéj.
Z wejrzeń, które cały teraz zebrany dwór panny Pretwiczówny rzucał na siebie, widać było, że ta garstka ludzi zmuszonych żyć z sobą — była w rozstroju i zwadzie; — nikt nie przemówił do nikogo, wszyscy zdawali się unikać otarcia jedni o drugich. Jedynym węzłem, co łączył tę zbieraną drużynę, była pani domu ze swą królewską postawą, nakazującym wzrokiem, przed którym chyliło się i milkło wszystko posłuszne.... Jeden pan Mirosław Oblęcki, zatopiony zapewne w jakiémś zadaniu artystyczném, na nikogo nie patrzał — i zdawał się obcym temu co go otaczało....
Pani domu szepnąwszy coś do ucha majorowi, który się skłonił, podała rękę kanonikowi — i wszyscy się posunęli ku jadalnéj sali.




Francuzkie przysłowie, często przerabiane mówi: — powiedz mi z kim przestajesz, powiem ci kto jesteś. Z równą słusznością możnaby to zastosować do domu i mieszkania. Powiedz mi jak mieszkasz, — powiem ci kto jesteś.
Nie zawsze człowiek wolen jest wybrać sobie schronienie, często się mieści w opustoszałéj skorupce po dawnym jéj dziedzicu, — ale zawsze niemal urządzić się może, stosownie do charakteru swego i smaku. Mimowolnie w tém czém się człowiek otacza, odciska się jego usposobienie, gusta — on cały. Czytać tylko umieć trzeba.
Tak też w domu, nazwiéjmy go pałacykiem, panny Pretwiczówny, którego ona ani budowała, ani przebudowywała nawet. Samo wewnętrzne przyozdobienie, urządzenie znamionowało energiczny charakter, który, umiejąc się zastosować do miejscowych warunków, potrafił w danych ramach wszystko przetworzyć po swojemu. Dawni dziedzice byliby nie poznali starego dworu.... Wszystko w nim było obrachowane praktycznie, wygodnie, trwale, a w dodatku tak ozdobnie, aby oka nigdzie nie raziła dysharmonia linii lub koloru, zestawienie rzeczy, które od siebie dzielą wieki, i które razem iść nigdy nie mogą.
Artystę razem i umysł chłodny a praktyczny czytać było można z fizyognomii tego domu. Rzadko się to łączy z sobą; a tu stanowiło jak najspójniejszą całość. Nie było nieładu artystycznego nigdzie, czystość hollenderska, porządek do drobnostkowości posunięty — a dobór najmniejszego sprzęciku przekonywał, że szczegół żaden nie był obojętny....
Jak sala bawialna tak jadalny pokój przybrany był po pańsku, ani jaskrawo, ani błyszcząco. Na ścianach nieuniknione rodzinne stare portrety, po rogach dwa przepyszne bufety na wzór starych szaf gdańskich, przy oknach kwiatów wiele.... Wszystko to w stylu surowym trzymane, pańsko się wydawało... W jednym z tych bufetów z za szkła patrzały stare puhary, roztruchany, kubki, półmiski i misterne roboty złotnicze, które nieboszczka matka panny Ady, cudem poocalała, wykupując z zastawu.... bo je mąż wszystkie był porozpraszał....
Nad drzwiami jako supraporty widać było wyborne hollenderskie obrazy, przedstawiające owoce, kwiaty i zwierzynę.... Stół i krzesła nawet do bufetów zastosowane były, a porcellana saska, na któréj obiad był podany, należała do najpiękniejszych z czasów Marcoliniego.
Major, nie nawykły do takich występów, od śmierci żony zakopany na wsi, żyjący skromnie, po kawalersku, po żołniersku, jadający sam na rogu stoliczka pokrytego grubą serwetką, widocznie był pańskością tego domu i stołu zafrasowany.
Jak się on tu znalazł ze swą taratatką trochę wyszarzaną, z trochę zapylonym kołnierzykiem, niby jednym z dworaków tej dumnéj pani — sam nie wiedział; obwiniał o to w duszy trochę Roberta — to znowu Brandysa....
Sam też sobie wyrzucał, że wpadł na tę — galerę!.... Była to dla niego galera istotnie.... Przyjęcie uprzejme, grzeczność pani, życzliwość jéj dla syna, widoczne względy, jakie mu okazywano — nie mogły zniszczyć, wrażenia, że był.... niby dworakiem u wielkiéj pani, która raczyła dać mu miejsce u stołu, i gotowa była myśleć, iż mu tém honor i łaskę czyniła....
Twarze, po których spoglądał, wydawały mu się wszystkie napiętnowane niewolnictwem, subordynacyą, upokorzeniem. Z wyjątkiem kanonika i kwaśnej panny Hortensyi, zachowujących pewny pozór niezawisłości, wszystko to byli — poddani panny Ady. A wśród tych — poddanych glebae adscripti, major z oburzeniem w duszy widział syna swego, uśmiechniętego, wesołego, dźwigającego te dworactwa kajdany.... jakby mu one nie ciężyły. To go gniewało.... I myślał brwi marszcząc mimowolnie: Sacré nom!.... (oba oni z pułkownikiem z wojska francuzkiego to sacré powynosili) — nie mógłby u siebie zjeść krupniku i pójść swobodnie z wyżłem? trzeba mu tu tém zatrutém powietrzem oddychać. Tymczasem Robert, nad którego losem się tak ojciec użalał, twarz miał najszczęśliwszego z ludzi, usta mu się śmiały, obracał się swobodnie, był tu jak w domu!
Oczyma zdawał się tylko ojcu zadawać pytanie: — A co? nie miałżem słuszności chwalić się tą znajomością i tém towarzystwem?...
Z drugiéj strony pułkownik Brandys, z uwielbieniem będący dla dziedziczki, dla swéj dobrodziejki, — patrzał ukradkiem na majora, oczekując na to jak się nawróci, jak mu się czoło rozjaśni.... jak padnie na twarz przed bóztwem jego.
Gospodyni domu była w istocie ujmująca, a nadewszystko niezrównanéj zręczności i talentu w spełnianiu swych obowiązków. Nie zapominała o nikim, słyszała wszystko — prowadziła na raz trzy rozmowy różne, pamiętała o gościach swych, nie zaniedbywała nikogo, i starała się, aby obiad, który był bardzo wytworny, smakował im wszystkim. Pułkownik miał nadzór nad butelkami.... Usługa cicha, wprawna, szła z czarodziejską regularnością. Ale major — major wolałby był, jak sobie mówił w duszy, śmierdzącą jajecznicę w karczmie, niż te pulpety. Mało też jadł, trochę dla tego, że się wewnątrz burzył, po części, że mu wytworny stół nie smakował i wydawał się zagadkowym. Major potrzebował wiedzieć co je — zamaskowane mięsa, poprzestrajane ryby, tajemnicze siekaniny, sosy nieznanego pochodzenia — wstrętliwe mu były....
Jazyga nie był dawniéj tak zadomowiony i zardzewiały, nie miał w sercu téj nieprzyjaźni i wstrętu do wszystkiego co pańskie. Same stosunki dawne wojskowe zbliżały go do wielu znakomitych domów, szczycił się koleżeństwem i przyjaźnią generała hrabiego Wincentego i zjadał u niego obiady najdoskonalsze w Warszawie; — ale, ale — od ożenienia swego nauczył się nienawidzić arystokracyi i stał zapalonym demokratą. Nieboszczka żona pana majora Jazygi, była uboga, ale hrabianka O.... a rodziła się z litewskiéj kniaziówny. Gdy ją pokochał i zyskał jéj serce, — rodzina która piękną sierotę znakomitego rodu daleko świetniéj wydać za mąż się spodziewała — stanęła murem przeciwko niemu. Musiał walczyć, musiał żonę przyszłą i siebie na najboleśniejsze narażać sceny, musiał niemal gwałtem ją zdobywać.... Gdy nareszcie małżeństwo to przyszło do skutku, rodzina pani Jazygowéj wyrzekła się jéj zupełnie, zerwała wszelkie stosunki, znać jéj ani widzieć więcéj nie chciała. Biedna kobieta męczyła się tém i gryzła, usiłowała przełamać te niechęci, i to jéj — jak mówił major — zgon przyśpieszyło. Przywiązanie do żony zrodziło potém tę nienawiść do świata, z którego ona wyszła, do wszystkich form jego i zasad.... Dla tego pragnął syna wychować i zachować w innéj atmosferze, która mu się zdawała zdrowszą; dla tego nie chciał dlań nawet świetnego wychowania, aby smaku w towarzystwie wykwintniejszém nie nabrał....
A teraz — los — dziwny jakiś szyderski traf — nadał, że właśnie w te sidła, których się tak major obawiał dla Roberta, wpadł on nieświadom niebezpieczeństwa, i lubował sobie w tém.... Major obwiniał najwięcéj samego siebie.... Wypłynęło to ze zbytniéj troskliwości i obrachowania.
Gdy chłopak dorósł, Jazyga sobie powiedział:
— Niepodobna go tak trzymać przyszytym do mojéj kapoty. Trzeba, żeby chłopiec wcześnie nauczył się mieć swoją wolę i sam sobą kierował. Będę naglądał jak to iść będzie; nim zamknę powieki, mam czas sprostować, gdyby krzywą, niewłaściwą poszedł drogą.
Oddać mu jedynéj wioski, jaką miał w Grodzieńskiém, nie mógł pan major. Nie chciał być, choćby u najlepszego w świecie syna, na łasce.... Mógł mu, wedle swéj myśli, wziąć dzierżawę blizko.... Ale to znowu sprzeciwiało się zasadzie i rachunkowi.
— Jak będzie mi pod nosem siedział, mimowolnie się wtrącę.... nie dam mu swobody, któréj potrzebuje....
Trafiła się dzierżawa w Brzeskiém około Ruszkowa, a w Ruszkowie siedział stary pułkownik, kolega; majorowi zdawało się, że nic lepszego uczynić nie może, niż wziąć dla Roberta Zahaje, i polecić go opiece starego towarzysza broni....
Brandys ucieszony synem przyjaciela, wprowadził go do domu swéj dobrodziejki. Panna Ada, choć dla niéj Robert był zbyt prostodusznym, aby się nim wielce zabawić mogła, przez jakąś fantazyę niewytłumaczoną zajęła się nim dziwnie....
Zdawała się jakiś nowy nieznany typ badać w nim, — bawiła się tą jego naiwnością, która nie była pozbawiona intelligencyi.... Traktowała go wprawdzie trochę jak dziecko i studenta.... ale widać było, że się jéj podobał....
Robert był z nią równego prawie wieku — niepojętém się to zdawało pannie Adzie, że ojciec potrafił go tak z przedłużoną tą młodością zachować prostodusznym, nieświadomym świata.... naiwnym, niemal dziecinnym. Ona, co miała czas, zawcześnie dojrzawszy, przejść już przez wszystkie fazy niedowiarstwa, sceptycyzmu, obojętności, znudzenia, co się potrzebowała ratować przeciw przesytowi życia to podbudzającemi, to uśmierzającemi duchowemi leki, zdumiona była świeżością tego umysłu i uczucia, spokojem téj duszy, zdrowiem tego umysłu i serca, niezwichniętego niczém.....
Nie uszło to oczu zazdrosnych dworu panny Ady, że ten simplex servus Dei, jak się szydersko o nim wyrażał ks. kanonik — umiał sobie zaskarbić łaski tak wielkie.... Kłóciła się o to aż do zapalczywych gniewów i dąsów panna Hortensya, śmiał się z tego sarkastycznie ks. Otto, panna Ada zupełnie obojętnie znosiła i gniewy i szyderstwa, a nie odstręczało jéj to wcale. Ruszano ramionami.
— To przejdzie! mówił kanonik narzekającéj zawsze na tę, „lubie” pannie Hortensyi....
Tymczasem wcale to nie przechodziło. Ada wzięła na siebie dopełnienie umyślnie zaniedbanego wychowania Roberta. Zaczęła go w rozmowach najprzód pobudzać i zaostrzać ciekawość do nauki, do czytania, potém mu narzucać niemal książki.
Robert miał umysł otwarty. Pannie Adzie podobało się bardzo (jakby eksperyment fizyczny robiła) — śledzić w nim rozwijanie się myśli, wrażenia czytań.... rodzące się pojęcia. Śmiała się czasem z dziwnych wniosków, niektóre prostowała, niekiedy zdumiona była błyskami budzącéj się intelligencyi...
Chłopak, który wiedziony ręką téj troskliwéj przewodniczki nowe zdobywał, w nowe wchodził światy — powziął ku niéj jakąś cześć, wdzięczność, uczucie głębokie, niemal synowskie....
Gdziekolwiek się zrodzi podobne, jest w prawie natury, że im jest szczersze i głębsze, tém pewniéj obudza wzajemne. Ada macierzyńskiém jakiémś sercem przywiązała się do niego.... Nie kryła się z tém, że ją wielce interesował. Czasem za ucznia tego była dumną, — lecz dla niéj była to — zabawka, eksperyment tylko — roztargnienie może....
Major nie mylił się też wcale, uważając dom ten za niebezpieczny dla syna. — Wpływ tego towarzystwa zachwiał zupełnie dawnemi usposobieniami Roberta.... Gospodarstwo, konie, myśliwstwo znacznie dlań zobojętniały.... Niekiedy po kilka godzin się zaczytywał i po całych dniach rozprawiał z panną Pretwiczówną. Nie zrażało go to nawet, że zarówno przyjaciel domu ks. kanonik, jak kuzynka pani, panna Hortensya, przyjmowali go zimno, niekiedy z dosyć jawnemi wstręty.... Nie narażał się im, było mu to zresztą obojętne....
Za krzywe wejrzenia i szorstkie czasem nauki ks. kanonika, płaciła nietylko dobroć pani saméj, ale — może chciały przynajmniéj zapłacić, rumieniące się co chwila lica panny Karoliny, która najniewinniéj w świecie uczucia swéj opiekunki dla pana Roberta podzielała....
Byli z nią w przyjaźni braterskiéj. Karusia spoglądając nań oblewała się rumieńcami, podając mu rękę drżała, gdy była zmuszona rozpocząć z nim rozmowę, z radości słów jéj brakło. Robert też okazywał jéj serdeczne współczucie. Czasem nawet przykro mu było widzieć nadto surowe z nią obchodzenie się Ady, która, jak Roberta wykrzesywała, tak Karusię przerabiać usiłowała z sensytywy na chłodniutką, rozumną istotę.
Z młodym Jazygą szło jako tako, ale Karusia — wypłakiwała oczy, a zmienić się nie umiała — co niecierpliwiło bardzo mistrzynię. Kochała ona ją, i dla tego właśnie usiłowała uzbroić do życia.... przewidując z téj czułości zbytniéj najnieszczęśliwsze skutki.
Zasadą ciągle tu głoszoną w Ruszkowie, którą i ks. kanonik Otto popierał jako życia regułę, było: nie dać się rządzić uczuciom, iść za obowiązkami, być panem siebie. Miłość, nienawiść, gniew były tu potępione, i panna Ada doskonały z siebie przykład dawała. Nie gniewało jéj nigdy jawnie nic — z zimną krwią karała przewinienia i uchybienia przeciw sobie, nie poruszając się wcale.... Broniła się tak samo wszelkiéj tkliwości zbytniéj i przywiązaniu.... Spełniała obowiązki dobroczynne, nie dając zadrgać sercu.... Zawsze pani siebie, jednostajna, z pogodą na twarzy, poruszała się tylko, gdy ją albo kwestya sztuki, naukowa, lub polemika religijna dotknęła żywiéj.... I w tych razach, jak skoro poczuła się nieco wzruszoną, natychmiast starała równowagę odzyskać. Słowem był to wzór — niewiasty, jak Lotowa żona w słup obróconéj, zastygłéj, ale pięknéj i wprawiającéj w zdumienie....
Major u stołu siedział prawie milczący, na zapytania odpowiadał to pół uśmiechami, to pół słowy — nawet pułkownik i wino, które mu dolewał, nie mogli go rozchmurzyć. Gospodyni domu postrzegłszy to, z wielką zręcznością, nie zapominając o nim nadto, umiała mu zostawić swobodę dumania i milczenia....
Różne tymczasem myśli przewijały się po głowie Jazygi. Między innemi wyrzucał sobie bardzo, że postąpił porywczo i nietrafnie, nadto się wyspowiadawszy przed pułkownikiem ze swego wstrętu do tego domu i obawy o syna.... Trudno to teraz było załatać. Zawczasu tylko obiecywał sobie major z synem być ostrożniejszy i nie wygadać się z tém przed nim, a użyć innych środków do odciągnięcia go od Ruszkowa....
Wiedział, że najgorszym sposobem oparcia się wpływowi takiemu, było jawne wystąpienie przeciwko niemu, które ku obronie i odporowi całe siły zgromadzić mogło. Lepiéj było partyzancką, podjazdową wojną zwalczyć się starać nieprzyjaciela, niż wszystko ważyć na niepewne jednéj bitwy losy.
Wśród tych rozmyślań majora, niekiedy uśmiechającego się, aby nie dać poznać co się w jego duszy działo — piękna gospodyni domu starała się gości swych zabawić....
Kanonik naprowadzony przez nią na najulubieńszy sobie przedmiot opowiadań o Rzymie — w téj chwili głosem stłumionym, słodkim, z dziwną płynnością wymowy, jakby nie raz pierwszy powtarzał rzecz na pamięć wyuczoną, opowiadał pannie Hortensyi o wielkości kopuły i dachu Świętego Piotra, o olbrzymich oknach czoła świątyni, przez których rozmiary ona się mniejszą wydaje.... Panna Hortensya, która już nieraz o tych oknach, o obelisku i o wodotryskach, i o gwardyi szwajcarskiéj w średniowiecznych strojach, słyszała z ust kanonika — nastawiała jednak pilnego ucha, sznurując zbladłe usta....
Żal było pannie Adzie opuszczonego od wszystkich Mirosława, zapytała go ze współczuciem, czy karton postępuje?
— O! jeszcze wczoraj go podarłem w kawałki i spaliłem w piecu! odparł cicho Oblęcki i westchnął.
— Zawsze więc to samo! pokręcając główką odezwała się gospodyni.
— Tak już będzie ze mną do końca — dodał smutnie — a chyba i po końcu.... Dano mi wieczne pragnienie — nie mogę się skarżyć, są co i tego nie mają.
— Ale bo pan jesteś zbyt surowy, grożąc odparła gospodyni. Artysta sam nie ma prawa być sędzią dzieła swojego. Dla czegoż nie chcesz nigdy ani dać spojrzeć?
Mirosław się zarumienił i gorączkowo poprawiając włosy, zakończył:
— Przepraszam panią — ojciec ma nad dziecięciem prawo życia i śmierci.... Nikt, nikt lepszym nie jest sędzią, niż twórca dzieła....
— Mylisz się pan; są po większéj części zaślepieni artyści. Jedni zbyt swe dzieła miłują, drudzy.... straciwszy przez pracę uczucie wartości ich — znużeni, zbyt je lekko cenią....
Mirosław spuścił na piersi głowę.
— Nie — mój karton, jak zwykle, nic nie był wart. Chwilę, zdawało mi się.... byłem z części jego bardzo szczęśliwy... ale w końcu!! A! nie....
— Chciałbyś pan koniecznie stworzyć arcydzieło! z wymówką rzekła gospodyni.
— Tak jest! podchwycił artysta gorąco, podnosząc ku niéj oczy błyszczące i jakby łzami zwilżone — tak jest. Mierności świat pełen cały, mierności i oklepane formy nas zalewają. Arcydzieło! nie — na to potrzeba Michała Anioła i Rafaela, i chwili natchnienia, i Fornariny i Colonny może — i wieku XVI, i słońca nie naszego — ale — gdyby to choć była rzecz oryginalnie brzydka, szkaradna, choć samoistnie chybiona! Niestety! była to jedna z tych bitew jakich tysiące namalowali ci, co żadnéj w życiu nie widzieli!! Jak ja!!
Spuścił głowę, rozmowa się przerwała, bo panna Ada zwróciła się już do Rubaczka, trochę namarszczywszy brew. Ton łagodny, jakim mówiła do Mirosława, zmienił się w zimniejszy, niemal surowy....
— A cóż ten Psalm? będę ja go kiedy miała ułożony jak prosiłam, na organ solo...?
Blada twarz muzyka trochę się zarumieniła i zabełkotał niewyraźnie:
— Prawie gotów — przepiszę tylko....
— Prawda, że piękny, że majestatyczny, że w swéj prostocie więcéj mówi niż wasza nowa muzyka przeładowana, która chce wszystko wypowiedzieć, a nic nie umie?
Rubaczek zaprotestował po cichu.
— Nasza —!! ale ja się do niéj nie przyznaję....
— Przepraszam.... masz pan słuszność — a cóż to sławione Requiem....?
— Doskonałe do przedstawienia w Operze.... ale nie w kościele....
Rozśmiała się potakująco gospodyni i spojrzała na Musiatowskiego....
— Czytałeś pan nowe poezye Słowackiego? zapytała go szydersko. Nie znalazłam ich w bibliotece, i domyśliłam się, że je wziąłeś.
— Odniosłem! wybełkotał sekretarz — leżą.... Mówiąc to mimowolnie się zżymnął.
— Wielki poeta! na przekorę z uśmiechem dodała Ada.
Musiatowski spojrzał okiem zaczerwienioném z oburzenia, krew mu biła do głowy....
Mruknął pod nosem:
Pani nowéj muzyki nie lubi i nie gustuje w niéj — toć podobna poezya dla wirtuozów.... Grają rymy i słowa.... ale....
Ręką zamachnął, umilkł i do talerza powrócił.
Nie chcąc się z nim w dalszą wdawać rozprawę, zwróciła się Ada, po cichu coś szepcząc do panny Karoliny. Sensytywa się oblała ponsowym rumieńcem.... i widać było jak zadrżała cała. Przymuszony uśmiech łzawy przeleciał po jéj ustach, nie odpowiedziała nic — koléj przyszła na pana Roberta, który z ojcem rozmawiał oczyma....
— Przeczytałeś pan Figuier’a, któregom panu dała? spytała go jakby egzaminowała studenta.
Robert głowę skłonił potakująco, a Ada obróciła się do majora....
— Syna panu bałamucę i od gospodarstwa i myśliwstwa odrywam — rzekła na pół figlarnie.
Major zarumienił się niemal jak panna Karolina, tylko że był opalony, mniéj to było widoczne....
— Pani dobrodziejko!... wybąknął nie chcąc dziękować, nie śmiejąc się opierać i tłómaczyć. Dopiero po chwili zebrał się na nieśmiałą odpowiedź, na którą Ada się oczekiwać zdawała.
— Nie chciałem syna mojego uczynić uczonym.... Człowiek się tak na książkach rozpija, jak na wódce.... Słowo daję. Dosyć mu przy katechizmie mieć otwartą głowę.
Dosłyszawszy to ks. Otto, przerwał opowiadanie o Rzymie, nastawił ucha i nie mógł się powstrzymać, aby się nie wmieszał do rozmowy.
— Jakże mnie niewymownie cieszy — rzekł wśród powszechnego milczenia, — że słyszę z ust szanownego majora zdanie tak zdrowe, któreby złotemi głoskami należało wypisać tam, gdzie je najwięcéj ojców i młodzieży czytać może.... Tak jest — uczoność ani do zbawienia, ani do szczęścia ziemskiego nie jest potrzebna. Często się staje zawadą do obojga....
Major skłonił głowę; gospodyni domu, mimo głębokiego szacunku dla księdza kanonika, dziwnie usta zacięła.
— Ksiądz prałat pozwoli — rzekła — że ja po kobiecemu trochę, nieśmiało zaprotestuję.. Kościół zawsze szerzył oświatę, on ją rozlał po święcie — od niego mamy wskrzeszone nauki — on związał tradycye pogańskiego świata z nauką Chrystusa.... Kościół...
Kanonik przybrał uroczystą, niemal groźną minę; popatrzał z natężeniem na gospodynię, oczyma wyrażając jakby zdumienie wielkie z danego zgorszenia....
— I kościół też daléj chce przewodniczyć oświacie, nauce, aby za granice jéj zakreślone nie przeszła — rzekł zimno, głosem wyroczni, z widoczném wymaganiem, aby się na tém niewłaściwy spór zakończył.
Jakoż gospodyni pokręciwszy główką, minkę nastroiła jakąś na pół posłuszną, pół zbuntowaną i zamyślona — zamilkła....
Pułkownik, który dotąd się nie odzywał, chrząknął i na intencyę majora pół głosem dodał....
— Kochany Robert umie wszystko pogodzić, bo to i gospodarz co się zowie, i myśliwy doskonały, i do książek rwie się, a pamięć ma.... niech pani nasza dobrodziejka poświadczy.
Rumieniec przeszedł teraz na twarz pochwalonego Roberta, a Ada obracając się do majora, poczęła z cicha:
— W istocie — nieraz się musiałam zdumieć nadzwyczajnéj pamięci pana Roberta...... nawet w takich rzeczach, które mało go mogły interesować....
Jazyga stary ciągle uśmiechami odpowiadał. Kanonik daléj prowadził opowiadanie o Rzymie, a Rubaczek po cichu jątrzył i draźnił Mirosława konceptami, których nikt nie słyszał, prócz umęczonego przezeń malarza. Ten zaś tak był nawykły do zaczepek i obojętny na nie, iż mu one najmniejszego nie czyniły wrażenia....
— Ten obiad chyba się nigdy nie skończy — odezwała się z cicha panna Karolina do Roberta. Nie znajdujesz go pan nieznośnie długim?....
— A! ja — nie — szepnął Robert. Proszę pani, mam tak miłą sąsiadkę — (tu rumieniec wypłynął znowu), — naprzeciw widzę ojca, któregom tak dawno pragnął, i w dodatku chwalą mnie jeszcze....
— To właśnie najprzykrzejsze... szepnęła Sensytywa.... to okropne.... Gdy ganią i łają, można płakać przynajmniéj, a za pochwały — wstydzić się trzeba i.... męczyć.
Robert spojrzał ku niéj.... Siedziała biedna zmęczona, nie wiedząc w którą stronę się zwrócić.... Na Adę, która ciągle ją musztrowała, nie mogła, na pannę Hortensyę, któréj wzrok przebijał ją i ranił, nie śmiała, na mężczyzn nie miała zwyczaju.... Kanonika się obawiała.... Patrzała na talerz biedna....
— A! jak gorąco! szeptała cicho....
Obiad powolnie podawany, a z zasady, ciągnął się w istocie długo, lecz nareszcie wety się zbliżały. Powiedzieliśmy: z zasady, gdyż gospodyni domu i w tém miała pewne hygieniczne wyrachowania i stałe prawa.... Stół podlegał systematowi pewnemu.... Nie przyznawała się do tego, że jeść lubiła smaczno.... Posty zachowywano surowo i to w oczach kanonika okupowało wymysły i delikatesy, które jadł i on, nie wiedząc pewnie czém się żywi. Dla niego było to obojętném.... Zbyt był zaprzątnięty ważniejszemi sprawami, aby go odżywianie się obchodziło....
Panna Hortensya tylko, która szukała pretekstów do sporu z kochaną kuzynką, i z tego stołu wytwornego robiła jéj grzech wielki. Kilka razy na przekorę usiłowała kanonika wciągnąć w tę polemikę gastronomiczną, będąc pewna, że będzie ją popierał.
Ks. Otto zmilczał i odmówił mieszania się w rzecz błahą. Miał on wiele pobłażania dla słabości panny Ady, i więcéj jéj pozwalał niż innym penitentom.... Miał zapewne słuszne ku temu pobudki....
Panna Hortensya tak téj, jak innych powolności kanonika zrozumieć nie mogła, miała mu je prawie za złe — lecz pokłócona ze wszystkimi na świecie, narażania mu się unikała....
Obiad skończył się szczęściem dla panny Karoliny, i krzesła ruszyły się nareszcie, czemu i major był niezmiernie rad, gdyż miał zamiar zaraz po kawie wymknąć się nieznacznie, choćby nawet na pułkownika nie czekając, na syna skinąć i z nim razem uciekać do Zahajów.
Rachował na to, że pułkownik będzie zajęty gośćmi, ale ten go z oka nie spuszczał, a gospodyni również pilno śledziła każdy ruch jego. Nie mogła sobie wytłómaczyć kwaśnego i skłopotanego wyrazu twarzy majora, który ją nieco niepokoił. Przechodzono do bawialnego salonu, zkąd na czarną kawę miano się udać pod werandę, z zimowego ogrodu zrobioną przed domem, gdy Brandys, jakby dla ubezpieczenia się, że mu przyjaciel nie uciecze, wziął go pod rękę....
— Pod werandą u nas się pali. Jest to dozwolone — rzekł, — mam doskonale cygara....
Major błagająco nań wejrzał....
— Ale ja muszę do Zahajów.
— Co za mus! syna przecież tu masz! Ja cię nie puszczę.... Czasu dosyć.... dzień długi....
— Ale —
— Chodź — powtórzył pułkownik....
Wszyscy szli pod ten namiot, w którym podano już kawę i likwory.... Gospodyni sama zbliżyła się do Jazygi, prosząc go, aby cygaro palił, i zapewniając, że zapach ten bardzo lubi....
Skinęła w tém na Roberta, który posłuszny poszedł za nią natychmiast, a za nim powlokły się oczy strapionego ojca....
— Czy ojciec pański zawsze jest tak milczący i.... smutny? spytała go Ada.
— A! nie — odparł Robert — ale mi się zdaje, że bardzo odwykł od towarzystwa.... zasiedział się w samotności....
— Tak, to być może — żywo dodała gospodyni — człowiek robi sobie bardzo łatwo nałogi ze wszystkiego.... Samotność jest rzeczą miłą, ale niebezpieczną. Bez ludzi żyć nie można i nie godzi się....
Robert słuchał z jakiémś namaszczeniem.
— Długo tu major zabawi? pytała.
— Ja nic nie wiem jeszcze — rzekł Robert....
— Radabym go mieć u siebie przed wyjazdem.... Pułkownik mój poczciwy odżywi się wspomnieniami.
Popatrzała na wychowańca swego piękna pani.
— Nie chcę pana buntować przeciwko władzy rodzicielskiéj — odezwała się z uśmiechem — lecz, jako dobrze panu życząca.... przyjaciołka.... chcę go przestrzedz, abyś zbyt à la lettre nie brał troskliwych przestróg majora.... On byłby rad z pana Roberta, nie mogąc żołnierza, zrobić hreczkosieja, myśliwca i — próżniaka! Jest to rodzaj pieszczoty! Ja to rozumiem.... ale się pan nie pieść. Pracuj!
Robert jasném okiem spojrzał ku niéj. Było w tém wejrzeniu tyle poszanowania, uwielbienia prawie, iż piękna pani tém śmieléj ciągnęła daléj.
— Mnie pana szkoda na takie zadomowienie. Doprawdy, choćbym go trochę pobuntowała, na sumieniu mieć nie będę. Ojciec czyni to w najlepszéj wierze i intencyi.... z miłości wielkiéj.... ale nie ma słuszności....
Nie gniewaj się pan, że przeciw niemu mówię.... obowiązkiem człowieka jest kształcić się, oświecać, podnosić, uczyć, pracować — choćby cierpieć, a starać się wzlecieć wysoko....
Szanuję bardzo ks. kanonika.... Naturalnie, publicznie, u stołu nie mógł się inaczéj odezwać; ale on sam przecie uczonym jest głęboko i naukę cenić umie....
Robert słuchał jak student.... Z dala patrzący na cichą rozmowę tę z synem swym, major bladł i cygaro rozgryzał, żuł, gasił, tak go ona zdawała się niepokoić.
— A! pani — odezwał się w końcu Robert — z jéj ust każde słowo....
Ada się uśmiechnęła....
— Cóż znowu! komplement! gdy ja mówię tak seryo — z obowiązku....
— Nie komplement — zaparł się Robert — a! doprawdy — nie.... Ja pani już tyle winienem, tak mi się otwarły oczy, tyle zajmujących widoków, na które byłem ślepy, stanęło teraz przedemną... Jestem taki szczęśliwy!
Gospodyni spojrzała nań, mierząc go oczyma zimnemi, w których jednak coś jakby niepokój się ukrywał....
— Wierz mi, panie Robercie, że ja panu dobrze życzę....
Powiedziała to też chłodno, i jakby przypomniała sobie, że ta rozmowa na uboczu może ojcu być zagadkową, skinęła na Roberta, aby z nią razem podszedł ku niemu.
— Prosiłam syna pańskiego, i wymogłam na nim słowo — rzekła, — że mi tu pana majora przywiezie....
— Ja, pani dobrodziejko — przebąknął wąsa kręcąc Jazyga — ja bo rychło bardzo muszę powracać do domu.... Gospodarstwo....
— Nie uciecze — przerwała gospodyni.... Wiesz pan, panie majorze, że my jesteśmy z sobą skoligaceni....? O! ja bardzo lubię genealogie familijne i znam swoją na pamięć.
Major spojrzał oczyma zdziwionemi.
— Tak jest — powiem panu zaraz.... Matka moja z domu była Boguszanka, a rodziła się z kniaziowny O..., z któréj siostry urodzona jest żona pańska. Widzisz pan, że nie daremnie roszczę sobie pewne prawa do jego życzliwości....
Major był całkowicie tém — jak późniéj mówił — z siodła wysadzony. Począł coś bełkotać niezrozumiałego. Ada mówiła spokojnie....
— Przyjedziecie panowie do mnie na obiad z synem we środę — nie znoszę sprzeciwiania się, jestem uparta.... Podała rękę majorowi, który jeszcze nie mogąc przyjść do siebie, ścisnął ją już nic nie odpowiadając.... A że cygaro mu zagasło wśród tych tarapatów, które przebywał, skinęła gospodyni na pułkownika, aby koledze ogniem się przysłużył....
W ciągu czarnéj kawy towarzystwo się znacznie zmniejszyło, — uciekł najprzód Musiatowski do ogrodu i tam, sam z sobą, w ulicy chodząc, rozmawiał i śmiał się. Rubaczek wymknął się do oficyn także; został tylko Mirosław Oblęcki, który już dobrze nie wiedział gdzie był i myślał o jakimś kartonie.
Z dala panna Karolina, kryjąc się w cień, rzucała oczyma nieśmiałemi po towarzystwie, a wylękniony jéj wzrok zatrzymywał się czasami na Mirosławie, na Adzie. Zdawało się, że chce odgadnąć o czém mówili z sobą.
Na boku, z widocznie znudzonym twarzy wyrazem, ks. kanonik Otto skazany na towarzystwo panny Hortensyi, znosił je z religijną rezygnacyą. Zasypywała go pytaniami, zarówno pragnąc pozyskać, jak pochwalić się z tém, iż była przez niego zaszczycona długą i poufną rozmową.
Zbliżyła się nareszcie ku niemu, spoglądając krzywo, złośliwie na kuzynkę, w czasie gdy z młodym Jazygą rozmawiała.
— Uważa ks. prałat, jaką nasza kochana Ada zawsze ma słabość dla tego młodego.... przepraszam.... drągala....
Ruszyła ramionami.
— Jest to dla mnie niewytłómaczone: — kobieta tak wykształcona, tak rozumna, a to chłopak nieokrzesany, prosty.... bez maniery nawet i z dziwnie zaniedbaném wychowaniem.
Ks. Otto pomyślał chwilę, uśmiechnął się niby.
— Ja się temu nie dziwuję, rzekł. Zacna nasza panna Ada spełnia gorliwie tę missyę, na którą się skazała, być wszędzie i dla wszystkich przewodniczką, mistrzynią, zapominając tylko o sobie. Właśnie dla tego, że to chłopak zaniedbany....
— Ale ma słabość — je vous donne ma parole, — ma do niego śmieszną słabość — dodała Hortensya. Zwracałam nieraz na to jéj uwagę, mając to sobie za obowiązek.... Odemnie ona nic nie przyjmie. Zbywa milczeniem. Ks. prałat powinienby ją uczynić ostrożną. Chłopak młody.... najniewinniéj może mu się zawrócić głowa....
— O! o! o! rzekł ks. kanonik — tak dalece znowu! nie sądzę. Znasz pani najlepiéj swą kuzynkę. Ma ona oko przenikliwe, samaby najprzód dojrzała niebezpieczeństwa.... To jéj sprawia roztargnienie.... dać trzeba pokój....
— Niech i tak będzie — poddaję się wyrokowi ks. prałata — niby wesoło i obojętnie odpowiedziała kwaśna panna Hortensya; — co do mnie.... nie wydaje mi się to zajęcie ani przyzwoitém, ani potrzebném, ani pożyteczném.... Z tego chłopaka nic nigdy nie będzie. Entre nous soit dit, głupowaty jest, ograniczony — naiwny jak dziecko.
— Może właśnie zacna nasza Ada chce w nim rozbudzić intelligencyę, trochę zawsze szydersko rzekł ks. prałat, tak, że wyrazy jego dwoiście mogła tłómaczyć słuchająca.
— Może, ale to stracone zachody — odrzekła panna Hortensya. W jego wieku już się nic nie budzi oprócz namiętności, które najprędzéj poruszyć można, nie mając wcale zamiaru. Na to przecie rozumna Ada winnaby zwrócić baczenie. Ale że sama jest zimna jak lód, zdaje jéj się....
Nie dokończyła; ks. Otto oglądał się poważnie, spoglądając to na gospodynię, to na mówiącą.
— Tego chłodu, który jéj pani zarzucasz — rzekł, — winszować należy w jéj położeniu. Jest to prawdziwa gratia status — i poprawił się zaraz prałat tłómaczeniem francuzkiém — a panna Hortensya pośpieszyła mu przerwać:
— Rozumiem....
Cichym szeptem dokończyła coś jeszcze uśmiechając się złośliwie stara panna, a prałatowi mimowolnie także usta się do uśmiechu skrzywiły. Westchnął.
— Jestem o nią spokojny — dodał — cel jéj życia wyższy zabezpiecza ją od wielu grożących innym ostateczności. Ten cel ma zawsze na sercu.... Niepodobna zresztą wymagać, aby jakiéjś w życiu nie szukała rozrywki....
— A! ma ich aż nadto moja kochana Ada, rzekła śmiejąc się kuzynka. Czyż nie dosyć jéj tego pół-waryata malarza, który nigdy nic ani narysować, ani odmalować nie potrafi? Ma muzyka, którego upiera się trzymać, choć tylko zgorszenie daje we dworze; a na ostatku i monomana tego Musiatowskiego. Dołożywszy jeszcze Sensytywę i — mnie, bo muszę się zaliczyć do orszaku królowéj, czyżby już tego nie stało?
Zwróciła oczy na ks. prałata, który milczał bawiąc się fręzlami swojego czarnego pasa....
Zbliżyła się potém znowu ku uchu księdza kanonika....
— Ta biedna Karusia.... niech ks. prałat spojrzy, jak oczkiem goni to za pięknym Robertem, to za Mirosławem.... Albo się bardzo mylę, albo i ona jest jego lalkowatą pięknością zachwycona. Ile razy do niéj przemówi, rumieni się, mało jéj krew nie tryśnie z twarzy.
— O! toby było daleko prawdopodobniejsze i niebezpieczniejsze nad interesowanie się nim naszéj drogiéj pani — odparł kanonik....
— No — ja za nic nie ręczę! tajemniczo palec kładąc na ustach dokończyła panna Hortensya....
Gdy się ta rozmowa toczyła, major nareszcie zebrał się na odwagę pożegnania gospodyni, która go raz jeszcze zaprosiła najuprzejmiéj na obiad, razem z synem. Usłyszawszy to panna Hortensya, wyraziste spojrzenie skierowała na księdza — jak gdyby mu powiedzieć chciała, — A cóż? nie mówiłam. Ks. Otto wstał, z daleka się kłaniając; Żegnali się wszyscy. Panna Karolina z dala, spłoszona, ukłonem prędkim i niezręcznym oddała pożegnanie Robertowi....
Major z synem i pułkownikiem zszedł wprost z ganku tąż samą drogą, którą się tu dostał z folwarku, pośpieszając napowrot. Dobywszy się na powietrze — z tego towarzystwa, które mu ciążyło i było nieznośném, — odetchnął wolniéj; twarz mu się aż rozpogodziła.
— Robercie, rzekł na ucho — jadę do ciebie — każ konie zaprzęgać.... potrzebuję spocząć.... Jedźmy zaraz....
Robert żwawo przodem pośpieszył, aby spełnić ojca rozkazy.....


Wioska Zahaje, granicząca z Ruszkowem, należała do pana Wrotyńskiego, jednego z tych magnatów, których imienia przed laty kilkudziesięciu nikt nie słyszał, bo naówczas ojciec jeszcze skromną nader rozpoczynał karyerę, która mu miała dać ogromną fortunę. Stary Wrotyński, oficyalista najprzód, potém dzierżawca, przedsiębiorca, handlarz, podradowicz — gdy raz począł grosz robić i dobił się początkowych kilkudziesiąt tysięcy, na coraz większą skalę obracając niemi, doszedł do kolosalnéj fortuny. Syn był jedynak i — wzorem wielu innych, przedzierzgnąwszy się na pana, powoli tracił to, co ojciec zarabiał w pocie czoła. Nie gospodarował już sam wcale, w interesa się nie wdawał, trzymał drogiego plenipotenta, majątki puszczone były dzierżawą, a p. Wrotyński, należący już do najwykwintniejszego świata, pracowicie zacierał ślady pochodzenia skromnego, tworzył sobie genealogię i pilno się starał ożenić z mitrą jaką, ażeby otrzymać prawo obywatelstwa w tych sferach, do których już de facto należał....
Zahaje tym sposobem dostały się na lat dwanaście panu Robertowi Jazydze. Był to majątek najprzód fundamentalnie zrujnowany, gdy stary Wrotyński kupił go za bezcen, potém nieco podłatany, puszczony dzierżawą, i naostatek dźwignięty już przez młodego, dzielnego pana Roberta....
Warunki gospodarskie złe nie były — coś na tém zrobić się dawało, lecz chyba kawaler mógł tu znieść pobyt.... który wcale nie był przyjemny. Nad tém stary Jazyga, ani młody nie myślał wiele. Młodemu człowiekowi, aby dach, aby kąt, aby warsztat do pracy....
Od lat wielu nikt tu nie mieszkał oprócz ekonomów; rodzaj chaty czy nędznego dworku, składał całe pomieszkanie dzierżawcy. Zabudowania były w najnędzniejszym stanie. Wrotyńscy żadnych na to nakładów czynić nie chcieli. Robert musiał popodpierać, połatać, gdzie zaciekało poprzykrywać i biedę klepać daléj. Dworek pokryto gontami, pobielono, umyto, okna nowe wstawiono, ogródek oczyszczono nieco z chwastów.... i — żyć było jużcić można.
Lecz, żyło się bardzo po kawalersku.... Jedna izba trochę większa była od rzadkich gości. Nie przyjeżdżało tu ich też wiele. Czasem zawitał pułkownik na chwilę, czasem który sąsiad od drugiéj miedzy, pan Zarznicki lub Posępalski. Robert nie szukał towarzystwa, a to, które miał, starczyło mu.... Najlepiéj lubił jeździć do Ruszkowa.... i z tém się nie taił. Mówiono nań z przekąsem, że na panicza chorować zaczyna. Doszło go to, bo mu wąsaty weredyk Zarznicki wręcz powiedział. Robert śmiejąc się uściskał go — nie wziąwszy do serca.
Nad wieczór już, a wieczór był wiosenny tak cudowny, że nawet w Zahajach, przy śpiewie słowików i kwitnących czeremchach, wesoło było i miło, — dojechali ojciec i syn, milczący w czasie drogi, do dworku.
Tu Robert zeskoczył pierwszy z bryczki, odkrył głowę i z poszanowaniem ojca powitawszy, poprowadził go do — swéj chaty....
Major posępny, jeszcze wydychać nie mógł Ruszkowa, i ściskając syna z czułością, przemyślał tylko jak mu tu, ostrożnie, bacznie, rozumnie — dać antidotum przeciw wpływom tego dworu panny Ady.
Oprócz innych wstrętów i obaw, major przypatrzywszy się składowi osób, stanowiących otoczenie panny Pretwiczówny — oburzał się w duchu na rolę, jaką syn miał grać wśród tych kaleków, i zbieranéj z całego świata drużyny fantastycznych rezydentów.
Nie podobało mu się tu wszystko i wszyscy z wyjątkiem jednego może pułkownika, a i tego znajdował zmienionym na niekorzyść, spętanym niewolnikiem. Fizyognomia i postawa ks. prałata przypomniała mu jakiegoś tradycyjnego jezuitę.... ten postrach wolnomyślnych.... panna Hortensya wydała mu się złośliwą i przewrotną intrygantką, jaką była w istocie, — Musiatowski pół waryatem, malarz upośledzonym umysłowo, muzyk włóczęgą.... Nawet panna Karolina niepokoiła go swemi rumieńcami — i nieśmiałością. Bał się i téj dla syna.... lękał się w ogóle atmosfery, nałogu oddychania nią, dworactwa upokarzającego....
Wołałby był i łacniéj przebaczył największą niedorzeczność młodzieńczą Robertowi, niż to rozmiłowanie się we dworze staréj panny....
Robert nietylko się nie domyślał tych w ojcu usposobień, ale był najpewniejszym, że mu pochwali jego postępowanie; dumny był łaską panny Ady, spodziewał się, iż ojciec za tryumf to będzie uważał. W istocie dla niego, prostaczka, była to idealna kobieta, coś tak wspaniałego, wielkiego, doskonałego, iż się ku niéj z trwogą i drżeniem zbliżać należało. Nigdy się nie domyślał, iżby go upokarzać mogło to, że się do jéj zaciągnął orszaku.... Czekał nawet przez całą drogę tego ojcowskiego słowa, a milczenie przypisał znużeniu i — przytomności sług.... Szymka i Iwasia.... Ale żeby też jedno słowo rzekł major o rozumie pani, o piękności, o jéj uprzejmości i dobroci.... Zdziwiło go, że milczał tak uparcie. Postanowił czekać, nie wywołując....
Przyjechawszy do Zahajów, major począł od rozglądania się w synowskiém gospodarstwie. Prosto z bryczki poszli patrzeć jak Robert wszystko popoprawiał niewielkim kosztem, jak utrzymać umiał w porządku. Major zajrzał do stajni, do obory, do owczarni — i cieszył się niezmiernie, ściskając syna przy każdéj podanéj zręczności....
Robert był uradowany, bo mu pochwała ojca stała za największą w świecie nagrodę.... Tymczasem przygotowywano skromną wieczerzę, i gdy po małéj wycieczce ku bliższym polom, żeby zobaczyć pszenicę, wrócili do chaty, gdzie już Iwaś z pomocą miejscowego Wojtka do stołu nakrył.... krupniczek z półgęska przyniesiono.
Zapach jego rozradował majora.... Po wódce znowu syna uścisnął, zasiadając do fajansowego talerza prostego, z którego owa polewka się kurzyła....
— Otóż to mi kuchnia! to mi życie! zawołał wesoło major. Wierzaj mi Robciu — po dniu pracy, krupnik swój własny, na prostéj misce — to stokroć lepsze, zdrowsze, smaczniejsze, niż pulpety magnatów, ich wykwintny stół, który, gębę psuje, ich grymasy nieszczere i wszystkie te formy komedyanckie, któremi się oni na okpiwanie świata przybierają!
Na ten wykrzyknik, Robert zdumiony, milczeniem tylko odpowiedział.
Major ciągnął daléj:
— Powiem ci szczerze, żem się zmęczył straszliwie tém łaskawém przyjęciem waszéj heroiny! Pułkownikowi tego darować nie mogę, że mnie na to naraził! A mnie to po co? na co? po jakiego licha? Ja z tym ich światem dawno rozbrat wziąłem, i wracać doń nie myślę.
Spojrzał na syna, który z wolna jadł swój krupnik, i z uwagą wielką ojcu patrzał w oczy, — odezwać się nie śmiejąc. Ojciec też dlań był wyrocznią, nawykł go słuchać przez miłość, a czuł zawsze taką wyższość nad sobą, że sprzeciwić mu się miałby był za zbrodnię.
Tym razem wyrazy ojcowskie dziwnie przykro mu zabrzmiały w uszach, zmartwiły go. Pomyślał w duchu, że ojciec w zasadzie, jak zawsze tak i teraz, słuszność mieć musi — ależ w tym świecie zepsutym, który wyklinał, panna Ada była wyjątkiem. Nosiła może jego kajdany — nie było to jéj winą, — umysłem przechodziła o wiele istoty składające te sfery.... Radby był, choć nieśmiało, powiedzieć myśl tę ojcu — ale — jak tu do tego przystąpić było?
Major tymczasem, gdy mu się raz usta otworzyły, ciągnął daléj:
— Dla waszeci panie Robercie, to jest do kaduka uciążliwe sąsiedztwo....
— A! proszę ojca! rozśmiał się Robert: dla mnie to dom bardzo przyjemny.
— Przyjemny? przyjemny? podchwycił major — ale wstydź się! Co tam być może miłego!... Panna, nie przeczę, rozumną być może bardzo, ale też widać i zarozumiałą. Gra sobie rolę królowéj au petit pied! A dwór! z wyjątkiem pułkownika, który mi wygląda jak lew, co mu obcięto pazury — dwór! A toć szpital waryatów....
Robert aż pobladł — źle mu się i przykro zrobiło, łyżkę położył na talerzu, ręce skrzyżował na piersi. Wystąpienie ojcowskie było tak stanowcze, decydujące, że poczciwemu dziecku przeciw niemu walczyć zdawało się niepodobieństwem — posmutniał.
Major postrzegł się, że znowu bodaj za porywczo i za daleko zaszedł, i pogniewał się sam na siebie; uśmiechem więc łagodnym pokrywając co czuł, dodał:
— Żal mi poczciwego pułkownika — no — i ciebie.... Ty tam słyszę często bywasz?
Zarumienił się Robert.
— W istocie, panna Ada na mnie bardzo łaskawa.... bywam często, i jestem przekonany, że gdyby kochany ojciec zbliżył się, chciał wejrzeć — przekonałby się, iż wszystko to w Ruszkowie daleko lepsze, niż się na pierwszy rzut oka wydaje.
Major usta wykrzywił, chleba posolonego mocno ugryzł kawał i głową trząsł jedząc.
— A! wy, młodzi — rzekł miarkując się — wy młodzi, aby wam dystrakcya.... Może też i ładny buziak téj rumieniącéj się panienki, co się za słup chowała.
— Ale! nie! nie! przerwał Robert bynajmniéj niezmieszany, co było najlepszym dowodem, że się nie poczuwał do winy — ale.... nie!
— Panna ładna! wtrącił major....
— I bardzo dobra, miła panienka — rzekł obojętnie Robert — przecież ja się nie zadurzę tak łatwo....
— A! mój Robciu — zawołał ojciec — zakochaj się w poczciwéj, ładnéj dziewczynie naszego stanu i obyczaju, choćby grosza nie miała, nie powiem ci nic — pobłogosławię. Może nawetby czas o gnieździe pomyśleć.
— O! proszę ojca! czego się mam śpieszyć? mnie nie pilno — odparł Robert żywo. Przyznaję się kochanemu ojcu, do płochych miłostek nie jestem skłonny, a od towarzyszki życia — całego życia — wymagam wiele. Powiedziałem sobie, że się nie ożenię, nie znalazłszy czego pragnę.
Major wąsa pokręcił — posmutniał. Spojrzał na syna.
— Juścić ja cię gwałtem żenić nie myślę, rzekł — lecz gdyby ci się co trafiło, zawczasu sobie projektowałem zamienić się z tobą i siąść tu na dzierżawie w Zahajach, a tobie oddać dziedziczne Żabliszki.... Tu z żoną nie ma sposobu w téj chacie mieszkać....
— Ale też o żonie nie ma mowy! rzekł trochę smutno Robert.
Jakiś czas milczeli. Iwaś przyniósł zrazy z buraczkami, — wzięli się do jedzenia. Gospodarz ojcu wina dolewał, major pił, smakowało mu wszystko.
— Powiadam ci, że nie ma jak ta nasza dostatnia kuchnia szlachecka.... Nie trzeba sobie tylko gęby psuć na francuzkiéj....
— Ja nie bardzo zważam co jem — odezwał się Robert roztargniony.
— Wam młodym jeszcze wszystko smakuje, mówił major — tak samo i z towarzystwem.... Niestety! my starzy, nauczeni doświadczeniem, cośmy i od niejednéj potrawy i od niejednego człowieka mieli niestrawność — strzeżemy się.... tego co zdradziło!
Westchnął.
Po krótkiém milczeniu Robert nabrał odwagi i bąknął:
— Przyznam się ojcu, żem był pewien prawie, iż mu się Ruszków podoba, a na nieszczęście, widzę, stało się przeciwnie??
— Ale ty powinieneś był z góry wiedzieć mój drogi, odparł major, że mi się nic co śmierdzi państwem podobać nie może. Słyszałeś przecie co miałem do przecierpienia z pańską rodziną twojéj świętéj, anielskiéj matki. Odtąd między niemi a mną obrus rozerznięty....
— Są przecie wyjątki — szepnął Robert.
— Wolę ich nie szukać i nie rachować na nic. Na loteryę nie stawiam nigdy — zawołał major, — a z dobrego serca ojcowskiego życzyłbym ci też na wyjątki w życiu nie rachować nigdy — jak ja....
Zmilczał Robert. Był to koniec wieczerzy, przepraszać zaczął, że na prędce więcéj zrobić nie umiano, i z szafy podał deser skromny....
— Jabym się był wyśmienicie krupnikiem kontentował — rozśmiał się major, klepiąc po ramieniu syna. Dajże ty mi pokój.
Deseru nie chcąc jeść, zapalił stary Jazyga cygaro, a że wieczór wiosenny był śliczny, słowiki śpiewały, w powietrzu unosiła się ta woń naszéj wioski, jaką żadna w świecie wieś już dziś równać się jéj nie może.... wyszli siąść na ławkę przed dworek.... Cisza tego skromnego zakątka, w istocie dnia tego zdawała się przychodzić w pomoc argumentom majora za miernością, za szlachecką zagrodą ubogą.
Nie mogło nic być mniéj ponętném nad Zahaje.... i tu przecie pewne chwile i dni miały urok niewypowiedziany — urok i złudzenie tego pokoju, którego dusza ludzka tak pragnie łakomie, bo nigdzie go znaleźć nie może.... Zmierzchało dobrze.... oba napawali się tą ciszą, ale — jak to bywa na świecie, gdy się czego używa z rozkoszą, pewnie coś wytrąci czarę. Na drodze Robert z przykrością posłyszał brzęczenie uprzęży i turkot wózka.... był prawie pewien, że chyba do niego ktoś w téj spóźnionéj i niewłaściwéj porze podąża. Lecz któżby to mógł być taki?....
Zmarszczył się i major.
— Co u licha? gość po nocy?
— Nie rozumiem — odpowiedział wstając gospodarz — i postąpił kroków kilka.
W istocie bryczka się zatrzymała u zamkniętych wrót, i nim je otwarto, mężczyzna z niéj wysiadł, z fajeczką w ustach.
Był to sąsiad Zarznicki.
— Przepraszam, jak Boga mego kocham, że nie w porę, jak piła w kredę tu włażę — ale, słowo daję, pana Roberta nigdy w domu, wiecznie w Ruszkowie. Kiedy człek przyjedzie, spyta: Gdzie pan? W Ruszkowie. Dokąd pan pojechał? Do Ruszkowa. Więc mając interes, choć po nocy przybyłem, aby raz zastać. Myślę sobie: toć może u panny Pretwiczówny nie nocuje.
Począł się Zarznicki śmiać z konceptu. Robert stał zaczerwieniony i pomieszany; major się ruszył z ławy, rad, że mu może przybędzie pomocnik do obalania murów téj twierdzy, któréj syn bronił.
Robert przedstawił ojcu gościa....
Szlachcic wąsaty, przysadzisty, szeroki w plecach i w ogóle z brzuchem dobrym, zażywny, z twarzą, na któréj więcéj było brodawek niż charakteru, przylgnął zaraz do majora, z sympatyą jaką u nas wszyscy mieli dla wojskowych, zwłaszcza starego autoramentu.
— O! my pana majora dobrodzieja — jak Boga kocham — znamy! znamy! Szczycimy się nim. Jestem prawdziwie szczęśliwy, iż mam ten.... honor.... że dziś.... mogę.... to jest.... zaszczycony....
Splątał się z wielkiego wzruszenia Zarznicki, ale rękę majora tak ścisnął.... iż stary aż syknął....
Siedli na ławce, kazano robić herbatę.... Zarznicki potrzebował się wytłómaczyć, iż tak napadł na pana Roberta, i w niebytności jego, ojca za to przepraszał.
— A, nie ma za co, odparł major — przyznam się acanu dobrodziejowi, choć przy pierwszéj znajomości, że ja w ogóle panów i pańskich dworów nie lubię. Panowie mi kością w gardle siedli. Mój syn to tam dla mojego pułkownika, kolegi bywa....
— Ale — ale! — rzekł poufale, także nie zważając na pierwszą znajomość i klepiąc go po kolanie Zarznicki — młodemu, mosanie, pachnie zawsze spódniczka.... Panny są ładne....
— On do tego nie skory — rzekł ojciec.
— Z cicha pęk! rozśmiał się Zarznicki — jak to może być.... Skończenie świataby nastąpiło, gdyby młodzi obojętni się stali dla kobiet!! Ja w to nie wierzę....
— I panny w Ruszkowie tak znowu mi się nie wydają niebezpieczne — rzekł major.
— Ja je tam mało znam, wysokie progi na moje nogi — odezwał się Zarznicki, za pozwoleniem majora, fajkę nakładając z jego kapciucha, — widuję z daleka tylko; ale królowa sama — bo my ją tu nazywamy królową — co się zowie kobieta.... Panna kuzynka.... jak różyczka; tylko ten dyabeł panna Hortensya — jak grzech śmiertelny....
Miał ten zły zwyczaj Zarznicki, że się sam zawsze pierwszy śmiał ze swoich konceptów, i teraz wybuchnął, major mu dopomógł. Tymczasem i Robert powrócił.
Rachując na pomoc sąsiada, major rad był rozmowę naprowadzić na Ruszków, bo ciągle miał na sercu, aby do niego syna zniechęcić. Odezwał się więc:
— A my tu o paniach ruszkowskich gadamy....
— Ja chwalę! chwalę! zawołał Zarznicki: piękne panny z wyjątkiem panny Hortensyi, bo tę ekscypuję — i zrzekam się jéj na rzecz ks. kanonika Ottona....
Znowu tedy śmiał się serdecznie sąsiad. Robertowi rozmowa ta niemiłą była, więc stał milczący, i ani śmiechowi, ani jéj nie dopomagał.
Zarznicki nań spoglądał badające.
— Panowie byli dziś w Ruszkowie? spytał.
— A! byliśmy — odezwał się major. Ja zajechałem do starego kolegi, i wciągnięto mnie... do pałacu.
— Bo, nie można powiedzieć — przerwał szlachcic — trzeba oddać sprawiedliwość pannie Pretwiczównie — wielka pani, sawantka, arystokratka, ale nie jest dumna i każdego przyjmuje grzecznie.... Tylko to ta jéj uprzejmość królewska, mospanie — dodał Zarznicki — pańska.... trzyma człowieka zawsze w przyzwoitéj odległości od siebie.... I — do kaduka, z pozwoleniem, nie wytrzyma żeby każdemu jakiéjś nauki nie dała....
Major śmiał się patrząc na syna, który stał z ustami zaciętemi, widocznie dając poznać, że mu rozmowa była nieprzyjemna. Postrzegł to może Zarznicki i umilkł.... Staremu Jazydze nadto to było na rękę, ażeby dopuścił tak łatwo zmianę przedmiotu.
— Pierwszy raz w życiu miałem dziś szczęście — odezwał się — oglądać oblicze sławnéj panny Ady; ale znajduję, że szanowny sąsiad masz słuszność....
— Ja, panie dobrodzieju — zawołał uradowany pochwalą Zarznicki — ja — nie chwaląc się — na ludziach znam się troszynę. Wszyscy mi to przyznają. A mam ten szkaradny zwyczaj, że co myślę to i mówię....
Począł się śmiać, zawtórował mu major.
— Zwyczaj to wyśmienity, rzekł — trzymaj się go pan; prawda, że to czasem na chwilę kłopotu przyczyni, ale życie z tém lżejsze. Zrzuci się z serca co na niém leżało — i — kwita.
— A tak! jak Boga mego kocham — począł Zarznicki. Wracając do Ruszkowa....
— Herbatę podano — proszę — przerwał Robert, nie rad, że ojcu potakując utwierdza go w zdaniu Zarznicki. Sądził, że tém przerwie poczętą rzecz o Ruszkowie, ale uparty sąsiad, kończył idąc:
— Wracając do Ruszkowa — to mości dobrodzieju — arka Noego. Co ta tam znudzona panna nazbierała zwierząt wszelkiego rodzaju! Począwszy od tego żółtego Jezuity, ks. Ottona....
— Czyż Jezuita? spytał major.
— A jużci-ć! dosyć nań spojrzeć — mówił Zarznicki.... Filut, bo tak jest poczciwy i surowy dla siebie, że gdyby człowiek chciał, to mu nic zarzucić nie podobna.... A pod tą skórką baranią!! ho! ho! ho....
— Przecież sam pan powiadasz, iż mu nic zarzucić nie można — wtrącił Robert.
— Sam to powiadam, bo co prawda to prawda — ale Jezuita, śmierdzi mi.
Major wnet dodał:
— O i mnie....
— Tych ludzi przez skórę czuć....
Robert zajął się herbatą, milczał.
Zarznicki z zapałem daléj ciągnął:
— Panna Hortensya! O! to — panie dopiero.... jaszczureczka.... Znają tu ją ludzie.... Prawdziwie świętą trzeba być jak ta panna Ada, żeby z nią wyżyć.
— Dziękuję panu choć za to przyznanie, wtrącił Robert żywo — iż panna Ada ma cierpliwość świętą w istocie... a przepraszam, iż wtrącę słowo.... Być może, iż dwór jéj dziwnie złożony, że to ludzie kalecy i niezdarni — ale któżby im dał przytułek, gdyby nie ona?
— Ani słowa — zawołał Zarznicki, — tylko dodajmy, że jak są panie co się bawią pieskami i papugami, tak ona ludźmi.... Ot co!....
Major go uściskał.
— Dalipan kochany sąsiedzie, jasno widzisz i masz słuszność.
Robert zmilczał, postanowił i ojcu się nie sprzeciwiać i Zarznickiego nie jątrzyć — ale poczuł, że głowa go boli — i było mu dziwnie ciężko na sercu.
— Ja ich tam praeter propter wszystkich znam, ciągnął daléj szlachcic popijając herbatę, do któréj mu major rumu dolał. — O pannie Karolinie nic nie powiem złego.... Mnie się zdaje, że biedna sierota, musztrowana tam, poszłaby za Murzyna, aby się z pod téj opieki dobroczynnéj wyzwolić.... A no — daléj — Musiatowski sekretarz, półgłówek — tylko że nie fiksat.... Ten muzyk, to łotr, pijak i zły tak, że pokąsałby człowieka gdyby mu się w czem sprzeciwić. W końcu malarz, co nic nie maluje.... Jak mego Boga kocham....
— Ale pan ich odmalowałeś! zawołał major....
— Z tym malarzem ja sam miałem historyę — odezwał się Zarznicki. Prosi mnie pani prezesowa, która się nie zna z Pretwiczówną: „Słyszałam, że ona tam trzyma nadwornego malarza, a WPan go znasz, trzeba mi do kaplicy Matki Bozkiéj — zrób to, żeby mi wymalował.” A trzeba wiedzieć, żem się ja z tym Oblęckim poznał osobliwym sposobem. Mam u siebie stare smarowidło, nie malowidło, na desce dębowéj.... które jakiś bazgrała, niezdara, namazał przed trzystu może laty. Ma to wyobrażać niby Familię Świętą. Ja to za drzwiami trzymam, bo to stary grat, ale że po, ojcu, dziadzie, pradziadzie, że to tam do tego przylgnęło niejedno westchnienie babki, a może łza jaka przyschła — szanuję. Ktoś tedy w Ruszkowie o starym obrazie na złotém tle powiedział. Jednego ranka zjawia się nieuczesany, słowo daję, roztargniony, nie umiejący gadać pan Oblęcki, prosząc, abym ja mu obraz pokazał. A, z duszy, serca.... Wynieśli go do bawialnego pokoju.... patrzę — osłupiał, mruczy coś pod nosem, ręce składa.... w zachwycenie wpadł. A to, powiadam państwu — smarowidło nie malowidło.... Dopierom zrozumiał, jaki to znawca — ale cóż — chwali — milczę.... Musiałem obraz pozwolić do Ruszkowa.... nosili się, oglądali, byliby kupili, ale — ja takich rzeczy nie sprzedaję.... Paskudny jest — to prawda — a dla mnie droższy od złota, tylko że patrzeć na niego nie mogę.... taki brzydki.... Ale to — intra parenthesim. Oblęcki mnie pokochał, upoiłem go razy kilka, aż śpiewał.... Gaudemus i drugą studencką.... Meum est propositum in taberna mori.... Musiałem się jéj dla jego miłości nauczyć. Gdy mnie prezesowa zagadnęła o obraz, myślę sobie: — pięknie on ci go namaluje! Ano — co mnie do tego! Piszę do Oblęckiego: przyjedź na ponczyk.... zrobię ci rzymski.... będziemy przy nim śpiewali. Stawi się. Gdy podpił — ja występuję z propozycyą. Wiedziałem, że się boi i nie lubi malować, choć to jego professya. Zbladł, począł się wymawiać. Ja nalegam, przycisnąłem go, dał słowo.... Trzy miesiące słychu o nim nie było — dowiadywałem się, mówili, że zamknięty siedzi.... Począłem go listami napominać.... Naostatek obiecuje mi, że obraz przywiezie. Naznaczyłem, dzień, czekam.... Przybył.... Na bryczce z nim paczka zabita.... on blady, jak z krzyża zdjęty.... ledwiem go odchuchał ponczem. Jest obraz? Westchnął — jest.... Ciekawość mnie wzięła.... żeby też to zobaczyć.... Jużeśmy podpili nieco. — Pokaż — powiadam. — Zgoda! Posłałem po obcęgi, zaraz zdjęliśmy wieko.... Byłem okrutnie ciekawy tego bohomaza — a no — zdziwiłem się. Obraz mi się wydał piękny, tylko osobliwa rzecz, przypominał bardzo mój stary.... Nie śmiałem mu tego powiedzieć.... Pochwaliłem. Patrzę, mój Oblęcki stoi przed swoim obrazem, stoi, oczy mu słupem się postawiły — jakby zdrętwiał cały.... Myślałem, że go poncz znudził. Co tobie? trącam. Gdzie! ani mnie widzi, załamał ręce i poczyna sam do siebie....
— „Nie poczciwy zuchwalcze! tobie to ideały malować! Świętokradzco.... tobie! Śmiałeś się porwać na to, co najwznioślejszego ma ziemia i niebiosa....
„Ty! żabo.... ty....”
Schwycił się za włosy, i jak ryknie, jak wyrznie obcęgami w obraz, jak go pocznie na kawały drzeć. Furyat się z niego zrobił, myślałem, że go związać przyjdzie.... Nimem przyskoczył, już było po wszystkiém, kawałki płótna powrzucał w ogień.... pieniądze, które mu zapłaciłem, natychmiast na stół cisnął i nie rychło go uspokoiłem.... Płakał, upił się i zasnął szczęśliwie.
Nazajutrz zbudziwszy się, przeprosił mnie, i w najlepszym humorze w świecie do Ruszkowa powrócił, nie chcąc za nic drugiego obrazu malować. A mnie wystrychnął na dudka, bo mi prezesowa wierzyć nie chciała, gdym jéj to opowiedział. Cóż? nie waryat?....
Długie nieco opowiadanie Zarznickiego prawdziwą uczyniło majorowi przyjemność. Ożywiła się rozmowa, ciągle obracając około Ruszkowa. Trwało to do północy prawie, ale majowa noc — żal się spać kłaść, nikt o śnie nic pomyślał. Zarznicki w końcu wystąpił z prośbą do Roberta, aby mu dwadzieścia korcy owsa pożyczył, które oddać miał gdy stertę zwiezie i namłóci. Naturalnie nie odmówiono mu, i około dwunastéj pozbył się Robert sąsiada, a ojcu pokoju swojego i łóżka ustąpiwszy, sam się na kanapie przespać położył.
Charakteru Roberta łatwo się już domyślić z tego cośmy mówili o nim. Nie zbywało mu na energii względem obcych ludzi; ojca tak kochał, iż w obec niego był bezsilny. Bolało go jednak, iż bronić nie umiał i nie mógł tego co szanował. Panna Ada była dlań ideałem niewiasty, nie rozumiano jéj, spotwarzano. Robert się czuł winnym, że w obronie stanąć nie umiał. Wyrzucał to sobie niemal jak podłość.
Przez całą noc pół śpiąc, pół marząc, kłócił się z ludźmi i z sobą; zdało mu się, że z poszanowaniem tlómaczy ją przed ojcem. Męczył się czując, że mu to przychodzi trudno, że co czuje, wyrazić nie umie.
Major także niewiele spał i niespokojnie — usiłował samego siebie uspokoić, a kochanego Roberta oczyścić we własnych oczach. Juściż niebezpieczeństwa nie było, ażeby się miał zakochać?... Od jeżdżenia częstszego do Ruszkowa można go było powstrzymać refleksyą, że synowi starego wojaka nie przystało być rezydentem i dworakiem dziwaczki.... i na równi u niéj stać z pół-waryatami....
Panny Ady nie rozumiał jeszcze major.... Widział ją oczyma tłumu, sądził z powierzchowności.... czy sprawiedliwie? spytał sam siebie....
Przywiązanie do syna i rodzicielskie ocenienie jego czystéj duszy, wprawiało majora w największą niepewność. Juściż — mówił sobie — kiedy ten poczciwy mój Robert szanuje ją i czuje w niéj cnotę i rozum — jakżeby on się ze swym instynktem mógł omylić?
Słowem, bił się major myślami, a przeklinał dzień i godzinę, gdy dla Roberta wziął Zahaje. Teraz, w téj trwodze innego nie było ratunku, tylko to co major w drodze z Ruszkowa do Zahajów wymyślił: — Robertowi oddać dziedziczne Żabliszki, a samemu siąść w Zahajach....
Było to największą ofiarą jaką serce ojcowskie mogło uczynić dla jedynego dziecięcia.... W Żabliszkach otaczały go wspomnienia szczęścia, tu się przechadzał jeszcze cień ukochanéj żony, tu na cmentarzu złożył jéj zwłoki i sam chciał przy nich spoczywać. Oddalić się z Żabliszek było to powoli zamierać z tęsknoty i wyrzec się jedynych pociech, jakie miał major na świecie. Ale matka tam, z niebios patrząc.... zdawała mu się szeptać: — Poświęć siebie dla dziecka naszego!! Gotów był na to Jazyga.
Do tego wszakże trzeba było pretekstu jakiegoś, pozoru, usprawiedliwienia. Musiał nad tém myśleć....
Drugiém lekarstwem mogło być ożenienie Roberta.... lecz możnaż było go gwałtem żenić, namawiać, i z obawy urojonego niebezpieczeństwa, narazić go na istotne i nie cofnione nieszczęście.
Skończył na tém major, że się sam wyłajał. Co to znowu! rzekł, nie ma nic — a ja się duszę licho wie czém. Roberta poproszę, żeby rzadziéj bywał — i kwita. Chłopiec posłuszny.... Nie ma się czém tak zagryzać!! tfu!
Nazajutrz rano, major wymógł to na sobie, żeby być w dobrym humorze.... Robert był pochmurny.... Nie było najmniejszéj o Ruszkowie wzmianki, bo stary Jazyga umyślnie jéj unikał. Pojechali konno na pola, do lasu, oglądali całe gospodarstwo, założoną pasiekę, którą Jazyga lubił bardzo — owce. Obiad prosty, z ulubionych potraw majora złożony, smakował mu na podziw. Dzieńby cały był zszedł bardzo dobrze i wesoło, gdyby przyjazd pułkownika po obiedzie nie zwrócił mimowolnie myśli na Ruszków.
Brandys, chcąc się nacieszyć dawnym towarzyszem broni, nieproszony się przywlókł, w wyśmienitym też humorze, z pełną głową wspomnień, które potrzebował wyładować.
Na wstępie ukłony obu Jazygom oddał od panny Ady, i przypomnienie dnia, którego się jéj obiecali na obiad....
Major pochmurniał.... wkrótce jednak jakoś poczęli o starych dziejach i oba poweseleli przy kieliszku wina....
Robert musiał na jakąś godzinę pójść przypilnować mycia owiec, starzy zostali sami.
— Spodziewam się — odezwał Brandys, — że przebywszy kilka godzin z moją dobrodziejką, pozbyłeś się uprzedzeń, jakie przeciw niéj mieć mogłeś....
— Ale — ja bo żadnych nie miałem — rzekł major. Nie zrozumiałeś mnie, nie lubię panów w ogóle....
— I liczysz ją do nich?....
— Niepodobna jéj do naszego szlacheckiego włączyć świata.
— Ale i w pańskim jéjby było ciasno — odezwał się pułkownik. Powiem ci jedno, co cię może z nią pogodzi....
Znasz i wiesz jakie ma kolligacye, stosunki najświetniejsze. Majątek i wykształcenie ciągną ku niéj arystokracyę naszą. Gdybyś ty widział i słyszał, jak się ona z nią obchodzi!!
Major podniósł głowę....
— Tak ich traktuje — mówił pułkownik, — że żaden ani żadna tygodnia tu nie wytrwa. Znasz panów naszych, wszystko to gładkie, lśniące, świecące a wiatrem podszyte.... Gadać umieją, rzadko myśleć. Wszystko wiedzą, — nie zgłębią i nie uczą się nic. Zdaje im się, że jak ród i majątek mają z łaski bożéj, tak rozum i naukę powinni mieć nie pracując na nie.... Z nią nikt z nich próby nie wytrzyma. Powiadam ci, że nieraz aż pożałowałem skonfundowanych, gdy sobie wzięła za zadanie dowieść im, że są nieuki i próżniaki.
Taka to ona — dodał Brandys....
Zmilczał major....
— Nie podobała ci się? spytał pułkownik.
— Sam widzisz, że jéj nie znam — odparł Jazyga.... Być może, iż panów nie lubi i zna ich — ale i ona też dyable pańską ma minę.
— Taka kobieta — odezwał się z zapałem pułkownik — musi czuć wysoką godność swoją, i ma prawo z góry trochę na świat patrzeć. My co ją widzimy codzień, co wiemy o jéj dobrych uczynkach.... nam zdaje się tego za mało.... Ona jest godna!!
Pułkownik w uniesieniu wyrazu nie znalazł na oddanie myśli swojéj....
Major się uśmiechnął.
— Lepszéj szkoły niż ten dom dla twojego syna.... nie znajdziesz na całym świecie.
Jazyga drgnął.
— Dajmy temu pokój — rzekł. Ja mojego Roberta tak kocham.... że się dlań wszystkiego boję.
— Nawet tego co dlań zbawienne! — rzekł śmiejąc się pułkownik.
Wtém major zagadał o gospodarstwie syna, potém o wczorajszéj bytności pociesznego Zarznickiego, i szczęśliwie sprowadził starego towarzysza na przedmiot inny, chociaż pułkownik tak był swą panią i jéj doskonałościami przejęty, że nieustannie do niéj wracał.
— Między nami mówiąc, dodał w końcu — bo to tego w złą godzinę powtarzać nie trzeba, aby się nie ziściło — jedno złe tylko u nas.... ten poczciwy i zacny ks. Otto, który moją dobrodziejkę bałamuci, ciągnąc ją, aby co ma, wszystko poświęciła interesom kościoła! Zganić tego nie można — pewnie — westchnął — ale ja sobie coś innego marzyłem przecie i dla niéj i dla nas. Taka kobieta, żeby też sobie mężczyzny jéj godnego nie znalazła i żeby też nie mogła być szczęśliwą! Toby także Panu Bogu poszło na chwałę, zdaje mi się — ale z każdym dniem będzie trudniejsza, ideały rosną i ona sama też potężnieje duchem, do pary jéj trudno znaleźć będzie człowieka.... Za tém pójdzie znaczna majętność, powiększona oszczędnością, na klasztory, kościoły i dobroczynne instytucye.
— A! cóż w tém złego? zapytał major.
Pułkownik głową pokręcił.
— Mój drogi, rzekł, patrzymy na to ciągle w co się podobne obracają fundacye. Cel założycieli albo niedobrze zrozumiany, albo z czasem zmieniony.... a ludzie słabi.... W rękach rodziny poczciwéj majątek krajowi pożyteczniejszy.... Zresztą, nie tyle mi idzie o niego co o nią.... Miałażby życie ot tak — marnie, rozrywając się to tém to owém, spędzić — nie doznawszy co powinien człowiek przejść, przeboleć nawet i przemarzyć!.... Co to jest los staréj panny, choćby nawet tak niezależnéj jak ona? Kobieta z charakterem.... z energią, — z pogodném czołem znosi wszystko, radaby nas przekonać, że szczęśliwa.... a no! a no! nie oszuka mnie przynajmniéj.
— Cóż to, ks. Otto ma na nią wpływ tak wielki? zapytał major.
Pułkownik Brandys ramionami poruszył.
— Ksiądz zacny i zręczny.... Wpływ istotnie ma, bo i zdolności po temu. Człowiek niepospolity, ale nie z tego świata. Co dlań jedna taka kobieta i jéj losy — jemu który ma na oku sprawy ludzkości i kościoła?? Poświęciłby ją, siebie i wiele w dodatku, aby swoją myśl przywieść do skutku....
A co do wpływu jego? Ha — mówił pułkownik — znam dobrze moją dobrodziejkę, jednak w tém, i w wielu innych rzeczach, nie rozumiem jéj.
Gdy ks. Otto w imię idei, którą ona przyjęła, przemawia, wpływ ma ogromny — w innych razach, z poszanowaniem mu się uchyla, zbywa milczeniem i żadna siła jéj z własnego toru nie sprowadzi. — E! Hic mulier! któż powie, że znał kobietę —?
W sprawach majątkowych, gawędził daléj pułkownik, paląc cygaro — mieliśmy nadzwyczajne szczęście. Za życia nieboszczki staréj pani, ledwie że się majątek dawał utrzymać, pannie naszéj wiodło się nadzwyczajnie. My cośmy zaczynali obarczeni długami, oczyściliśmy majątek.... Składamy kapitały, choć.... choć ksiądz kanonik nas tęgo podrzyna....
— Na to nieżałuje widać? wtrącił major.
— Ona nie żałuje na nic co się z jéj przekonaniem zgadza — rzekł Brandys; — ale niechże jéj kto spróbuje swoje narzucić!! Ale! Ale! ma fantazye.... Na książki, na ryciny, któremi choć w piecu palić — gotowa dać grosz ostatni; a przyjedzie kto za składką jakąś natarczywie się jéj domagając — odmówi. Nazajutrz takiemu co zdaje się nie wart pomocy, sypnie.... Kto to tam wie co w niéj gra. Zdaje się, że nad wszystko słabą być nie chce, ani za taką poczytaną.
— Pycha — rzekł major.
— Trudno jéj mieć za złe — broni się. Słabe istoty świat opanowuje, a ona niczyjém narzędziem być nie chce....
Na tych wyznaniach, z których Jazyga niewiele się zbudował i nauczył, upłynęło godzin parę. Robert powrócił od owiec. Przy nim i ojciec był weselszy. Już samo patrzanie na jedynaka wprawiało go w humor dobry.
— Żeby to tylko szczęśliwe być mogło! myślał....
Lecz wiesz kto w świecie, gdzie jego szczęście mieszka, zkąd w niego piorun uderzy? Tego co się nazywa szczęściem, ani przewidzieć, ani zgotować sobie nie można. Co miało dać je, przynosi męczarnie; czego się człowiek lękał i unikał, to mu z sobą pociechę niesie.... Major tych wielkich prawd nie wiedział; zdawało mu się, że przyszłością i losami, jak pułkiem kawaleryi, komenderować można!




Jak cały dom panny Ady Pretwiczówny, tak jéj własny pokój, ten, w którym w odosobnieniu sama z sobą przebywała — był z wielką starannością, smakiem i dość oryginalnie urządzony. W tym pokoju nie zwykła była nikogo, prócz najpoufalszych osób przyjmować. Nie lubiła gdy się jéj tu kto gwałtem wcisnął, jak często panna Hortensya, i wyprowadzała do gabinetu, w którym zwykła była przyjmować. Można było sądzić, iż się lęka, aby tu — tajemnicy jéj życia nie pochwycono.... Lecz w życiu panny Ady byłaż jaka tajemnica? Całe ono stało otworem, odkryte, jawne.... i najpodejrzliwszy umysł żadnéj w niém nie mógł wyszukać zagadki.
Pokój ten — który zwała swoją celą.... niewielki był, miał dwa okna od ogrodu, przez które zieloność tylko i parę dalszych widoków parku oko chwycić mogło.
Jak wszędzie koło niéj, tak i tu nie brakło książek. Dużo ich leżało porozrzucanych na kanapce, stoliku, po półkach — w szafce staréj, misternemi okrytéj rzeźbami, stał wybór ulubieńców panny Ady....
Były tam i arcydzieła, i książki, które się do nich nie liczą, ale dla niéj urok jakiś miały. Obok Biblii stał Montagne; obok Homera Shakespeare; parę tomów Wiktora Hugo’na, Pascal, Schoppenhauer i De Maistre.... Obok Swedenborga, było coś Hegla.... Słowem najdziwaczniejsza mieszanina. Gęsta firanka osłaniała dzieł tytuły, a klucz od szafki był pod zamkiem. Czy wszystko to czytała panna Ada, trudno powiedzieć; lecz wszystko czytać próbowała — to pewna. Przychodziły jéj snadź fantazye sceptycyzmu, dla utwierdzenia się w wierze, i chwile pragnień ekstatycznych, dla obronienia się sceptycyzmowi....
Umysł czy podleciał wysoko czy nie, ale rozwijał skrzydła.... W szafce ten wybór leżał bez porządku, w książkach sterczały zakładki, inne leżały rozłożone, jakby je kiedyś znowu wziąć miała i czytać daléj od tego miejsca na którém opuściła ją cierpliwość i usposobienie się zmieniło.... W istocie, ktoby był uważnie wpatrzył się w téj szafy wnętrze — możeby tego umysłu chciwego, niezaspokojonego, spragnionego choć część tajemnicy pochwycił....
Na szafie z książkami piękne starożytne popiersie Sokratesa, uśmiechało się łagodnym sceptycyzmem — zdając się mówić: Nosce te ipsum, to jest.... Wiedz, że nic nie wiesz....
Naprzeciw szafy, w największym światła blasku, w przepysznych weneckich ramach starych rzeźbionych, wisiał portret wyobrażający kobietę w średnim wieku, piękną, smutnie uśmiechnioną, z twarzą zbolałą, z oczyma wypłakanemi.... Typ to był arystokratyczny, wątły, delikatny, pieszczony.... któremu w cieplarni jak kwiatkowi pielęgnowanemu mogło być znośnie — na świecie zwiędnąć on musiał.... Los téj kobiety czytał się w jéj twarzy.... Było to dziecię, które jastrzębie szpony losu chwyciły, zakrwawiły i zgniotły.... Na czole marzenie szczęścia, w oczach pragnienie kochania, w całéj postawie widoma chęć podobania się i zasłużenia na pieszczoty.... Była to ta matka Ady, któréj los nieszczęśliwy oddziałał na całe córki życie i uczynił ją żołnierzem zbrojnym, stojącym na straży własnego serca. Śliczna była, pociągająca, idealna ze swym naiwnym uśmiechem dziecięcym ta kobieta, choć do koła uśmiechu ból już wyorał zmarszczek parę.... Malowano ją w tym wieku, gdy już przecierpiała wiele, a kochała jeszcze....
Stanąwszy przed tym obrazem motyla, który opalił skrzydła — niepodobna się było oprzeć uczuciu litości niezmiernéj. Czyniła wrażenie kogoś, co się cofając stoi nad krawędzią przepaści..... Ten obraz nieszczęśliwéj matki, który codzień miała Ada przed oczyma, utwierdzał ją i utrzymywał w postanowieniu — aby panią siebie być się starała....
— „Rozum, nie uczucie, rządzić życiem powinien,“ mówiła patrząc na wizerunek matki. Wiekuiste — memento.... uśmiechało się z różowych ust jego....
Daléj wisiał ulubiony pannie Adzie obraz Madonny ze szkoły Bernarda Luini’ego, może nawet samego tego mistrza, niepośledniejszy od fresków jego — mający coś w sobie Leonardowskiego, a miększego i przejętego uczuciem niewymowném. Na obrazie tym wielki niewieściego ideału malarz, umiał połączyć niewysłowiony spokój z cierpieniem, rozkosz z boleścią — oboje tak zlane i tak dźwigane, jak duszom ubłogosławionym przystało.
Obrazu tego panna Ada nie chciała dać do kaplicy, za świętokradztwo poczytywała powiesić go w salonie i oczom profanom odsłonić — za wielką łaskę pokazywała go wybranym.... Oblęcki w osobnym pokoju trzy razy go próbował kopiować, trzy płótna zepsuł, włosów sobie nadarł — zrozpaczył i porzucił. Czasem na pół godziny wpuszczała go tu panna Ada, aby się duchem mógł pomodlić przed tą Madonną.
Mirosław patrzał, płakał i wściekał się....
Widział uchybienia w rysunku na tém arcydziele, ubóstwo kolorytu, techniki nieśmiałość i dziecinne wykończenie — ale razem z tém wszystkiém było to arcydzieło.... Mieszkał duch jakiś w tém wątłém, bladawém płótnie.... Z niego byłby się mógł nauczyć Oblęcki, że umiejętność i technika są to tylko narzędzia, któremi niewidzialne tchnienie obraca, że oboje mieć można i nie umieć ich użyć, a bez obojga nawet są mistrze. Ale Oblęcki nie rozumował — cierpiał i bił się z sobą.
W pośrodku pokoju ogromny stół pokryty gobelinowym ciemnym kobiercem, zastawiony był fraszkami i pamiątkami. Nie było między niemi ani jednéj któraby wartości artystycznéj nie miała — i to ten stół odróżniało od wielu innych, wśród których dysharmonijna jakaś nuta krzyczy, i psuje melodyę linii i barwy.... Czuć było artystkę w tym stoliku, co najpospolitsze sprzęty codziennego użytku dobrać umiała tak, aby je pokochać można.
Wpośród porozkładanych, na wpół porozcinanych książek, listów, rysunków i papierów, spora księga na klucz zamknięta, z nieco zużytemi okładkami, które długiego jéj i częstego używania dowodziły, uderzała najbardziéj. Oprawna w brunatną skórę ze srebrnemi klamrami, miała na wierzchu cyfrę właścicielki, zręcznie związaną, i łaciński ów napis znany: Nulla dies sine linea.
Można się w niéj było domyślić łatwo dziennika.... Nieraz ciekawe oko padło na tę księgę, nieraz może usiłowano w nią zajrzeć, nęciła ona pannę Hortensyę, która mawiała w duchu, że dałaby rok życia, gdyby mogła jedną przeczytać stronicę — ale nikt a nikt dotąd — oprócz téj co się codziennie na tych kartach spowiadała sama przed sobą, nie podkradł się do nich.... Książka zawsze zamknięta na klucz, umyślnie zrobiony tak, aby jéj żaden inny nie mógł otworzyć, otwierała się raz wieczorem tylko — i zamykała starannie....
Leżała zawsze na stole, jakby na pokusę tym co do pokoju czasem byli wpuszczani — lecz ilekroć panna Hortensya, lub ktokolwiek inny objawił życzenie choćby rzucenia okiem na nią, właścicielka odpowiadała takiém wejrzeniem milczącém, iż prośby powtórzyć nie śmiano....
— To są rachunki moje — mówiła zimno.
— Rachunki sumienia? pytała szydersko panna Trocka.
— Tak, sumienia i bielizny razem, figlarnie odpowiadała Ada.....
W tę księgę tajemniczą, dla czegożbyśmy my nie mieli zajrzeć prawa? Parę kart z niéj da najlepsze charakteru właścicielki wyobrażenie....




„Kwietnia. — Biedna, dobra matko, na któréj obrazie tylko co spoczęły oczy moje — powiedz ty mi: jesteś kontenta z dziecięcia?? Patrz jak ja walczę mężnie, jak cierpię wesoło — i jak strasznie już jestem znużona.
„Liczę lata.... nie wiem ile ich jeszcze przeżyję — a życie się wydaje tak długiém! Czemu? Nie wiem....
„Tworzę sobie coraz nowe zajęcia, duszy niemi zapełnić nie mogę.... Nauka.... kończy się zawsze jakąś ścianą, po za którą przebić się niepodobna.... Sztuka ma skrzydła co podnoszą na chwilę, ale nie niosą daleko. Ikarowe to są skrzydła.... Życiu potrzeba celu.... Masz cel inny życie, nad ten, byśmy wyrośli komuś na pożarcie? ludziom, losom, wilkom, zwątpieniu? ja nie wiem.... Wszystko się przecie kiedyś skończyć musi.... To pociesza.
„Widzisz kochana mamo — jak mężnie broni się córka twoja wszelkiemu w świecie kochaniu.... Tak skoro czuję, że się węzeł jakiś zadzierzgnąć może, rwę go nielitościwą ręką.... Boli — ale z własnéj woli. Tak lepiéj....
„A! ale cóż za szare mroki! Goethe wołał umierając: Światła, więcéj światła! — i ja mam ochotę zawołać życiu mojemu: Światła! ciepła!!
....„Ten pan Robert Jazyga, to prawdziwa dla mnie zagadka.... Nie wiem czy coś podobnego, w drugim egzemplarzu wydała typografia świata naszego.... Unikat w swoim rodzaju.... Najdziwniejsza dziecięca prostota i naiwność, a umysł tak otwarty, że wszystko zrozumie i pojmuje....
„Zkąd mu się bierze ta wesołość? czy on smutków życia, kirów jego i żałoby nie widzi?? Nie rozumiem. Czasem mi się chce mu oczy otworzyć; lecz na cóż budzić dziecię w kolebce śpiące, które śni i marzy o aniołach? Nie byłożby to okrucieństwem?
„Bóg mu dał taką śliczną powierzchowność.... Nieraz szukam w nim wady jak w obrazie, zimném okiem rysownika.... Niestety! może gdybym tę piętę Achillesową znalazła, cały on inaczejby mi się wydawał.... a — dojrzeć jéj nie mogę.... Jak wiele pięknych kobiet, co mają anielską postać, a pod nią próżnię.... myślałem, że to taki Antinous, którego tworząc natura zmogła się na ciało, wyczerpała i zapomniała tchnąć w niego ducha....
„Myślałam długo, że tak jest, alem się omyliła.... Jest w nim iskierka boża, tylko forma i barwa w jakiéj się objawia, różna od pospolitych.... Robię sobie z niego przedmiot studyów ciekawy....
„Zkąd temu umysłowi zdolność pojęcia bez chciwości pojmowania?? Bawi go wszystko, nie goni za niczém.... bawią go rzeczy — dziecinne... złote obłoki, zapachy kwiatów, gwary wieczoru, — równo obraz stary i dzieciak wiejski odrapany a malowniczy.... Słucha z równém zajęciem rozprawy filozoficznéj i sonaty, i dywagacyj Oblęckiego i nauk księdza Ottona....
„Próbowałam go książkami. Każda go zajmuje zarówno.... Jest jakby człowiek głodny, któremu każdy pokarm smakuje, a żaden nie szkodzi....
„Czasem jak dzieciębym go kochać rada.... jak wychowańca — ale kochać — o! obroń mnie matko moja — kochać to niewola, kochać to poddać się, a ja muszę być swobodna i — tak jak jestem....
„Wyrzec się wielu życia — ciekawości, aby ich nie opłacać cierpieniem.... muszę.... Łzy matki jeszcze mi przed oczyma stoją. Mówiła mi zawsze: Wszelka miłość to niewola.... bądź wolną.... Tak lepiéj.
Czasem mnie szatan nęci do tych „ciekawości” życia, których ja nigdy okiem nie tknęłam ni usty.... Czasem pragnęłabym cierpieć, aby być kobietą, aby znać wszystko ludzkie, potém dreszcz mnie przebiega, trwoga... i odpycham pokusę....
„Są wyższe cele.... są nadludzkie biesiady myśli i ducha. Tak, a na dnie ich wszystkich — nicość, milczenie.... grób, przepaść czy ta ściana, po za którą dostać się nie można....
... „Ks. kanonik Otto jest człowiekiem uwielbienia, podziwu godnym, żyje dla idei.... Wszystko cielesne, słabe, znikome zrzucił, zaparł się tego.... Uczucie wyrwał z piersi, zastąpił je — obowiązkiem..... Jakżebym pragnęła mu być podobną! To mój cel, dążenie.... to będzie chluba moja, gdy téj doskonałości doścignę. Umie być dobrym, nie będąc miękkim.... Surowy jest, bardzo nawet, lecz takim być musi — prawo ustępstw nie zna.... żelazne jest.... Nic go nie rozczuli nigdy.... Z zimną krwią patrzy na kary, które spotykają występnych, utrzymując, że są potrzebne dla przykładu. Jest przeciw wszelkiéj tolerancyi, nazywając ją grzeszném pobłażaniem grzechowi.... Wiem, że się wyrzekł zupełnie synowca, który na uniwersytecie poszedł drogą fałszywą..., Wymówił mu dom, pomoc wszelką — powiedział, że nie ma z nim i nie chce mieć nic wspólnego. Co za moc duszy! Nie ma na świecie nikogo, oprócz niego. Ksiądz nie powinien mieć rodziny, rzekł mi, gdym nad nim ubolewała. Ośmieliłam się uczynić mu uwagę, że opuszczony tak młodzieniec, może zostawiony sam sobie — zwichnąć się i zginąć. Westchnął. Będzie, to rzekł, kara za lekkomyślność, z jaką przylgnął do nowych światełek, starą rzucając pochodnię....
„Nie tai się z tém ks. Otto, że pragnie wysokich stopni w hierarchii, i że się wszelkiemi środkami godziwemi starać będzie o nie. Czuję się na siłach być kościołowi pożytecznym, mówił; dla czegóżbym nie miał się dobijać miejsca w szeregu, z którego pocisk skuteczniej rzucić mogę?
„Słucham go czasem z uwielbieniem, z zachwytem, niekiedy z trwogą.... Niepospolity to człowiek — oprzeć się mu niepodobna. Gdyby jutro najdroższa sercu jego istota, jako ofiara dla jego idei była potrzebna — nie wahałby się na śmierć jéj skazać....
„Nie wiem — grzech to może!! czasem ta surowość wątpliwości we mnie obudza.... Ewangelia inne na mnie czyni wrażenie. Mówiłam mu o tém. Odpowiedział mi, że my świeccy ludzie ani jéj czytać nie umiemy, ani możemy zrozumieć.... Skłaniam głowę — ale duch mój, jak naciśnięta sprężyna rwie się ku górze.... Czynię ofiarę ducha i rozumu.... A! gdyby ofiara ta była możliwa! Stłumić ich objawy w mocy naszéj, zabronić im w sobie się poruszać, niepodobna....
„Zdaje się, że ks. Otto ma mi prawie za złe moją słabostkę dla tego dzieciaka Roberta.... Wczoraj szydersko mnie zapytywał, com w nim tak ciekawego odkryła? Dał mi do zrozumienia, że moje artystyczne fantazye mogą mi dla saméj piękności kształtów i idealnego pozoru — zamknąć oczy na nicość tego ładnego parobczaka....?
„Nie odpowiedziałam nic — bo to już było trochę za wiele; na przekór tylko księdzu, byłam dla chłopca jeszcze bardziéj niż zwykle uprzejma.
„Ks. Otto ma passyę wszystkiém i wszystkimi kierować.... Ja nie wiem czy człowiek wzięty w takie leszczotki miałby już jaką z cnoty zasługę, z dobrego, które czyni — chwałę?? chybaby mu się zaliczyła pokora i posłuszeństwo!!
„Duch mój buntuje się niekiedy! To źle, bo tak samo jak się opiera nauczycielowi, mógłby się mnie saméj oprzeć, stawić i unieść mnie jak koń rozbujany.... Ja chcę być panią siebie.
„To rzecz szczególna, jak ja się wiele uczę z tego egzemplarza człowieka.... Nie ma ogłady towarzyskiéj; formy jego instynktowe, nieuczone, coś surowego w nim jest, a mimo to wiele wdzięku, nigdy nic chybionego, niezręcznego, niesmacznego...
„Wszystko go dziwi.... wszystko bawi.... a każdą rzecz ten umysł tak łatwo przyswaja. Jestem pewna, że gdyby ojciec dał mu był wychowanie inne, byłby to....
„Zapędziłam się — któż wie? byłby to może tak pospolity, salonowy człowieczek jak ci wszyscy, których mam w ohydzie.... Ma teraz to do siebie, że do innych nie jest podobny, obraca się swobodnie, sobą jest....
„Przyznam się, że mnie tak bawi jak żadna przez mikroskop widziana tkanka roślinna lub wody kropelka.... W swoim rodzaju fenomen....
„Tak jak jest.... może póki nie zestarzeje i nie spowszednieje, nie zrobi się do drugich podobnym — bawi mnie, powtarzam, bardzo.... A tak łatwy jest w życiu, i dobry.... I — dziwna rzecz, kocha cały świat, a miłość mu ta nic a nic nie szkodzi!
„Niedawno, nie zastawszy mnie w domu, siadł w ogrodzie na trawie i pozciągał do siebie dzieci ogrodnika.... Zastałam go gdy mu te brudasy ręce zasmolone na szyi wieszały, a on śmiał się i tak był z nich szczęśliwy.... Z Oblęckim biednym w największéj przyjaźni, z Musiatowskim obchodzi się jak z chorym, kochają go wszyscy....
„Boję się tylko o Karolinę, żeby ta nie zanadto w nim miała upodobania. Widzę jak ukradkiem na niego spoziera. Karcę ją wzrokiem, czerwieni się, ale nie poprawia. Jednym jedna panna Hortensya go nie cierpi, zdaje mi się, że sama nie wie dla czego.... ot tak. Jéj żółć potrzebuje się wylewać na kogoś, choćby na mnie.
„Raz, gdy mu ze straszliwą złośliwością przycięła i wyszła, chcąc złagodzić ranę, naganiłam to głośno... Chłopak się zaczerwienił i złożył ręce.
— „A! proszę pani — to nic nie jest... panna Hortensya jest osobą bardzo dobrą.... a że czasem trochę się na mnie niecierpliwi — cóż to szkodzi?....
„Nie umiał się nawet rozgniewać. Kanonik nieraz mu dał uczuć ostro, że go lekceważy, a jednak jest dla niego z poszanowaniem największém. I ma tę tajemnicę wesela niepojętą dla mnie. Zawsze wesół, uśmiech i piosnka na ustach. Kanonik nie bez celu utrzymuje, iż to jest znamię ludzi upośledzonych.... ale on wcale upośledzony nie jest....
„Jak on czuje piękno w sztuce — choć o niéj wyobrażenia nie ma!
„Byłam zdumiona w istocie, gdym mu na próbę pokazywała mój historyczny zbiór dzieł włoskich szkół. Nie mówiłam nic umyślnie. Przyszliśmy do manierystów, co tyle mają wdzięku, a tak mało myśli, do tych Corregiów i consortes, którzy mi przypominają obrazami swemi arye z fioryturami.... Stał zimny.... Spytałam go — jak mu się to podoba? odpowiedział mi, że Madonna Luiniego więcéj stokroć warta, niż Noc Corregia, że takich pasterzy i takich wywdzięczonych aniołów nie ma na ziemi ani w niebie.
„Słuchałam zdumiona.
„Od czasu jak bywa u mnie, z samych rozmów, z kilku książek, nadzwyczajne uczynił postępy. To mnie przywiązuje do niego.... Patrzę, śledzę jak posiane ziarno, kiełkuje, podrasta, zieleni się, na pączek wzbiera i wykwita....
„Jestem dlań jakby matką....
.... „Ta nieznośna Hortensya.... Potrzebuję całéj mocy nad sobą, aby ją znieść — i nie stać się opryskliwą.... Nienawiść i gniew — równie jest rzeczą niebezpieczną i upokarzającą jak miłość. Nie mogę, nie powinnam jéj nienawidzieć — toby było słabością. A czasem, czasem mnie przyprowadza do niecierpliwości....
„Takiego zajadłego prześladowania, jakiego się ona dopuszcza nad biednym Robertem, żadnaby gospodyni w domu swoim nie zniosła. A jak on to łagodnie umie przyjmować!... Nigdy mu się nie zmarszczy czoło, nigdy najmniejszéj gniewu oznaki. W chwili gdy ta go kąsa, on jéj z uśmiechem kłębek podejmuje. To ją w większy jeszcze gniew wprawia....
„Ośmieliła mi się dawać przestrogi za moje zbyt poufałe obchodzenie się z nim.... Miałam tyle mocy nad sobą, żem nic a nic nie odpowiedziała. Obawiałam się wybuchnąć. Zdaje się, że zrozumiała to, i że pragnęła, postanowiła mnie do gniewu pobudzić — a to jéj się nie udało....
„Jeden poczciwy pułkownik bierze moją stronę.... Właśnie dla tego, że Hortensya i kanonik prześladują mnie tą słabością — nie ustąpię....
....„Przez dwa dni — dziś już trzeci, nie było Roberta.... Czułam, że mi jest w domu potrzebny, co najmniéj jak Oblęcki, Rubaczek i Musiatowski... Może nawet ta naiwna dusza dziecięca żywiéj mnie niż ci kalecy moi obchodzi.... Cóż w tém złego? Nie kocham go przecie — bawię się nim.... Mam może nawet trochę zasługi, że mu się u mnie głowa otwiera, umysł rozjaśnia....
„Dziwne chłopię.... Ale cóż się mu stało, że go nie ma? Trzeci dzień! Gdybym się posłała dowiedzieć, dałoby to kochanéj Hortensyi pobudkę do przycinków — nie chcę jéj tém uszczęśliwić....
....„Był chory pan Robert.... zaziębił się. Ale cóż takiéj silnéj młodości jak jego zaszkodzić może? Jedno co jego ojciec umiał doskonale wychowując jedynaka, to, że go zahartował i oszczędził mu przez to wiele w życiu zawad i nieprzyjemności. Przez czas tego niezdrowia czytał książki, które mu dałam.... Słuchałam egzaminu. Pojętny dziwnie.... a nic go nie nęci tak, tak bardzo, aby się żywego życia wyrzekł dla nauki i rozmyślania.
— „Ja czytam chętnie, zajmuje mnie to mocno, powiedział mi — ale gdy słyszę śmiechy dzieci, rżenie koni, szczekanie psów, gwar powszedniego życia — jeszcze mnie to więcéj porywa i ciągnie.... Ja stworzony jestem do czynnego życia.
„Zrobiłam mu uwagę, że dla tego rdzewieć nie trzeba....
„Jak on umie słuchać, gdy mu się co mówi! Lubię mu dawać nauki, zwraca naówczas te duże swe, jasne oczy na mnie, wlepia je we mnie — czasem ten wzrok aż mi jest przykry. Miałyżby oczy ludzkie siłę tę fascynacyjną, którą wzrokowi bazyliszka przypisywano w wiekach średnich?
„To pewna, że w oczach być musi jakaś magnetyczna potęga....
„Przypadkiem się zgadało o tém przy kanoniku, który utrzymuje, że ta siła jest — nieczysta.... że jest czysto-cielesna i zwierzęca....
„Nie wiem? Dla czegoż budzi nie zmysły, ale myśli?
„Ta sama trafność sądu, jakiéj dał dowody oglądając artystyczne dzieła, zdumiała mnie, gdym zażądała sprawozdania z tego co czytał. Nastręczam mu lekkie czytanie, aby go zachęcić do niego. Dałam mu Wiktora Hugo’na, Sand i Ducange’a.... Powiedział mi, że ostatniego nie mógł czytać po pierwszych. Był ciekawy Rousseau. Dałam mu go — nie podobał mu się. O wielbionym niegdyś stanie natury, wyraził się bardzo trafnie, że to był stan na pół zwierzęcy.
„Tysiące takich drobnostek w rozmowie — zaciekawiają....
„Gdybym mogła Karolinę gdzie na czas jakiś wysłać.... Biedne dziewczę może się rozkochać.... chociaż on ją jak siostrę traktuje.... Karolina musi być nieszczęśliwa. Głowa rozmarzona, przy pierwszéj zręczności padnie ofiarą. Oblewam ją jak umiem i mogę zimną wodą, nic nie pomaga.... Hortensya z oka jéj nie spuszcza.... to mnie ubezpiecza....
....„Potrzebowałam gwałtownie jakiegoś zajęcia.... Objechałam gospodarstwo, wstąpiłam do mojego domu przytułku i ochronki.... Powiada mi siostra Aniela, że wiele matek nie umie oceniać dobrodziejstwa, jakiém są dla nich ochrony.... Nie umieją, nie mogą się na kilkanaście godzin od dzieci oderwać. Niosą je z sobą, aby patrzeć na nie, aby głos ich słyszeć. Przecież żadna z nich lepiéj czuwać nie może nad dzieckiem nad ochroniarkę. Taka miłość macierzyńska jest bezrozumna, bo każda miłość bezrozumną być musi. Do domu Przytułku Starców i Kalek, ani napędzić. Mają wszystkie wygody.... wolą głód nad tę — jak ją nazywają — niewolę. Dziady włóczyć się potrzebują, choćby po słocie i bez chleba.... Co to za nieokrzesanie, co za nałogi szkaradne!...
„Spotkałam na drodze starego Matyasza i połajałam go, czemu nie siedzi w przytułku.
— „A, proszę jaśnie pani — odparł — albo to ja co przewinił, żeby mnie na klucz zamykano?.... Już wolę spać na deszczu, byle na boży świat patrzeć i swobodnie powietrzem oddychać.... W przytułku ani się rozśmiać, ani zagadać....
„Dziwni ludzie. Co tu poradzić na to! Matki tego nie rozumieją, jakiém dobrodziejstwem ochrona, wolą by dzieci z psami i kurami cały dzień w podwórku siedziały....
„Ekonomowa w Hrażni straciła męża. Jest już temu trzy miesiące; zastałam ją jeszcze zapłakaną, we łzach i kontemplacyi nad starą czapką nieboszczyka.... Doktor mi mówił, że ten żal niebezpiecznie wpływa na jéj zdrowie; starałam się ją zgromić i dowieść, że takie przywiązanie do istoty śmiertelnéj jest grzeszne.... że tak się kochać nie godzi.... Położenia jéj śmierć ta ani pogorszyła, ani zmieniła....
— „Paniusiu moja, rzekła z płaczu się zachodząc — jeśli to grzech, niech ja idę do piekła, a kochać mojego biednego przestać nie mogę.
„Zupełny szał.... Żal mi jéj — ale to słabość niedarowana....
„Jak można się tak przywiązywać do mężczyzny!! Nie rozumiem....
„Z tą miłością spotykam się na każdym kroku — wstręt we mnie obudza. Jest to przyczyna wszystkich nieszczęść na świecie....
Jeżeli już koniecznie ludzie się żenić mają, powinni jak Hernhuci losami sobie brać żony. Małżeństwo powinno być spełnieniem obowiązku, a nie romansem. Naówczas i téj chorobliwéj miłościby nie było, i wieleby się cierpień z rozmarzenia niepotrzebnego wynikających uniknęło....
....„Patrzę znowu na obraz méj matki, patrzę na nią i przypominam jéj życie, ilekroć ciężar mojego czuć mi się daje. Przecież ja szczęśliwsza jestem od niéj — pani własnéj woli, spokojna.... Nie brak mi nic, mogę nawet fantazyom moim dogodzić.... Cóż więcéj potrzeba?
„Dziś przyszły mi sztychy, których tak bardzo pragnęłam. Weigel w Lipsku choć drogo, potrafił mi dostarczyć wszystko niemal co było zapisane.... Z razu ucieszyłam się niezmiernie.... Oblęcki, który rozpakowywał, zdawał mi się nad wyraz wszelki niezręczny i rozlazły.... Godzinę może trwało napawanie się....
„Umyślnie zwracałam na siebie uwagę, do wieczoru wyczerpało się zajęcie — wróciła ta nuda i czczość, która mnie męczy — czczość — voilà le mot, czczość. Jestem jak ci chorzy na nienasycony głód, którzy jedzą nieustannie, a nigdy najeść się nie mogą. Zkąd to pragnienie? którego nic nie zaspakaja?
„Muszę coraz nowych szukać pokarmów....
„Ksiądz Otto w religii każe mi szukać pociechy.... Znalazłam ją w niéj nieraz, i jest to jedyna skuteczna — ale na każdéj karcie ksiąg świętych spotykam.... kochaj bliźniego, a ja — kochać nie mogę.... Spełniam względem niego obowiązki.... po cóż tu serce?....
....„Zdaje mi się to dziwném w moim wychowańcu, że wcale bałamut nie jest.... Umyślniem się dowiadywać starała o to. Pułkownik mi mówi, że w zapusty bywał na zabawach w sąsiedztwie, że ze wszystkiemi pannami chychotał, tańcował, że się bardzo podobał, że go kokietowały, a wyszedł z téj gorącéj łaźni zapustnéj — nie zająwszy się nikim....
„Umyślnie o to potrąciłam w rozmowie — żartem się go zapytując, czy serca nie zgubił? Zarumienił się i milczał długo, zapewniwszy mnie, iż wcale nie myśli niém rozporządzać....
— „Ja bo — rzekł, choć sam niewiele wart jestem, a mam tę wadę, że wymagam dużo! dużo!
„Byłam ciekawa ideału jego. — To się nie daje określić, ani zregulować rzekł — ja sam nie wiem czegobym wymagał, jak się ta doskonałość nazywa, ale tegom pewien, że gdy ją spotkam, poznam ją po rąbku sukni, po szmerze jéj chodu, po cieniu, który rzuci za sobą, po woni jéj włosów....
„Śmiałam się z téj improwizacyi, i pożartowałam trochę z niego. Spoważniawszy najuroczyściéj mnie zapewniał, że wcale o ożenieniu nie myśli. Tak lepiéj... ożenienieby go uczyniło natychmiast powszednim człowiekiem....
„Jest to rzecz dziwna, jaki urok ma młodość i dziewictwo.... jak ludzie wprzężeni do pługa, brzydną, głupieją, maleją. Jestem pewna, że ten pan Robert w rok po ożenieniu będzie takim szlachcicem nieznośnym, jak Zarzniccy i Posępalscy....
„Poezya, we wszystkiém trwa tylko ile młodość.... A! nie trzeba starzeć nigdy.... to zbrzydza.... a brzydota, choćby charakterystyczna, jest wstrętliwa.... Ale czyż ja mam prawo o poezyi mówić i sztuce? gdy oboje na pół przynajmniéj z uczucia płyną??
„Mam prawo.... Jestem widzem spokojnym sceny świata. Siedzę w mojéj loży wygodnie. Któż mi zabroni aktorom przyklasnąć lub z nich szydzić.... Gdyby mi widowisko i sąd o niém miał być wzbroniony — to już chyba do klasztoru.
„Ks. Otto mówił mi kilka razy, że ja jestem na ksienię stworzona....
„Z tém jednak poczekać trzeba.... Nie miałam życia, tylko jego widowisko — niechże posiedzę w méj loży....
....„Odczytuję mój dziennik i mam ochotę powydzierać karty z niego.... Tyle sprzeczności w nim — może we mnie saméj? Taka jeszcze nierówność usposobienia, niedogaszone uczuć szczątki. Bronię się im, a opanowują mnie podstępnie, nieznacznie.
„Toż samo jest z zasadami i ideami ks. Ottona. Nie zawsze umiem się zgodzić z niemi. Wieczny jakiś bunt we mnie.... Zawsze czegoś zakazanego się zachciewa. To słabość natury ludzkiéj, którą przecież należy zwyciężyć....
„Miłość się mści na mnie, że jéj nie chcę serca otworzyć....
„Zmysły moje są jeszcze nadto wrażliwe, wiosna każda napełnia mnie jakimś niepokojem, jak gdybym była głupią brzozą, która ma puścić liście zielone....
„Te zapachy wiosny, te pieśni w powietrzu, ten ruch wszędzie budzący do nowego życia, do nowéj śmierci — działa nieznośnie na człowieka, niepokoi go. Potrzeba się wyzwolić z tych więzów natury, to niewola. Jak może być, aby na istotę rozumną, miało prawo działać powietrze, pokarmy, słońce? Mnie, to gniewa.... Dawniéj, o ile sobie przypominam, pory roku nie czyniły na mnie tego wrażenia — były mi obojętne; dla czegoż teraz, gdy jestem starsza, pozwalają sobie panować nademną? Trzeba się z tego wyzwolić. Co to mnie ma obchodzić, że słowiki śpiewają ślubne piosenki, że rozkwitają rozkoszą jakąś drzewa, że ten świat złudzeń i znikomości, na którym nic nie trwa, odegrywa wiekuistą scenę młodości chwilowéj, kończącéj się zniszczeniem i śmiercią...? Umyślniem wyszła do ogrodu narazić się, nastręczyć na te wrażenia, aby módz walczyć z niemi i zwyciężyć je.
„Wróciłam z bolem głowy i niewysłowioną tęsknotą.
„Ten widok najweselszych nawet godów świata jest bolesny.... Wszystko się pożera, zabija, karmi życiem, przeradza, ginie.... Nic nie trwa.... I tak się to powtarza jedno, jedno, do nieskończoności.... zawsze okrutnie jedno....
„Trzeba być zupełnie zamkniętym w sobie i teraźniejszości, aby znieść życie.... Myślę, że ci prości ludzie co nie rozumują, nie badają, a tak sobie żyją tylko, trochę po zwierzęcemu, są bydlęco najszczęśliwsi.... Nie widzą jak się śmierć zbliża, używają każdéj chwili nie zatruwając jéj sobie jutrem....
„Nic mi dziś nie smakowało....
„Rubaczek grał na organach szkaradnie.... Oblęcki czasem ma takie osobliwe o sztuce pojęcia, że w każdym obrazie, w każdéj szkole widzi jakąś nową stronę objawu piękna.... Zachwyca się dziś Fra Angelikiem, a jutro Vernet’em.... W najszkaradniejszéj bazgraninie szuka czegoś odznaczającego się, jakiéjś myśli, — i znajduje ją. Zgromiłam go za to, że nawet u Lairesse’a coś pochwalił.... Pułkownik mnie dziś nawet znudził swą pokorą i uwielbieniem dla mnie. Wolałabym, żeby mnie był połajał.... Hortensya widząc mnie, jak ona powiada, w złym humorze, była słodka, nienaturalna, a w téj dobroci jéj czuć było litość. Nie cierpię litości. Przecież jestem zupełnie szczęśliwa.... chociaż dziś głowa mnie boli. Kanonik chciał mi zrobić z tego skrupuł, że czytam Montaigne’a.... Na to jedno nie pozwolę, aby mi, jak pensyonarce, wyznaczano lekturę.... Takiego despotyzmu znieść nie mogę. Chcę panować sama nad sobą, nie życzę sobie, by drudzy panowali nademną....
„Są takie dni w życiu nieznośne, długie i nieprzeżyte. Robert przyjechał i z kwadrans w ganku się śmiał rozmawiając z Karoliną, którą uszczęśliwił. Gdy wszedł, dałam mu poznać, że mi się to nie podobało. Karolina jest dziecinna, ograniczona, sentymentalna do śmieszności; gdyby nie była sierotą, pozbyłabym się jéj z domu, tak mnie niecierpliwi. Jeśli nie mówi, to patrzy patetycznie.... oczy pełne łez i rumieniec na zawołanie....
„Wczoraj ten ból głowy musiał mnie też dla drugich uczynić nieznośną.... Robert bardzo prędko wyjechał, gdy właśnie miałam go połajawszy, rozpocząć rozmowę. Jego naiwność jest czasem dla mnie lekarstwem, nawet na taki ból głowy....
„Dziś rano przysłał się spytać o moje zdrowie, sam nie przyjechał.... Pułkownik mi mówił, że ma jakieś zajęcie pilne około gospodarstwa.... Ma być bardzo szczęśliwym i dobrym gospodarzem.... Lubi lasy i pola, sam mi to mówił; lubi wiosnę, której ja nie cierpię....
„Wiosna jest przesądem.... ludzie sobie wmówili, że to ładne i wesołe.... Wolę jesień, wolę zimę, więcéj obie mają tego spokoju, którego dusza pragnie. Cicho, zimno, ciemno.... nie jestże to naturalniejsze nad ten ruch gorączkowy, bezrozumny i bez celu. Żyć, rosnąć, aby się dać zjeść.... Czyż warto?... Ale patrzeć z dala na to widowisko, nie biorąc w niém czynnego udziału — to właśnie życie moje. Innego nie pragnę.... W tłum się wmieszać i cisnąć z nim razem do publicznego zdroju??”




Było zwyczajem w Ruszkowie, że choćby tu książę przyjechał udzielny, nic się nie zmieniało w powszednim porządku domowym, stół był zawsze jeden, wyjąwszy dni świąteczne, tradycyjnemi u nas zwyczajami odznaczone. Kuchnia, piwnica, ogród dostarczały materyałów do programu, nie troszcząc się o gości.... Panna Ada stała przy tém jak przy zasadzie, i gniewała się nawet, jeśli kucharz własnym pomysłem, dla gości coś przyczynił. Zaproszenie więc majora na obiad nie pociągnęło za sobą żadnych przygotowań.
Gospodyni tak samo nie ubierała się nigdy dla gości, ale według swéj fantazyi, czasem wytworniéj, niekiedy z zaniedbaniem pozorném, zawsze z wielkim wdziękiem. Lubiła być piękną.... i była nią, bo wiek najmniejszego śladu nie wycisnął na niéj. Nie miała téż jeszcze lat trzydziestu. Charakter tylko energiczny, samoistny nadawał całéj twarzy i postawie coś pańskiego, trochę sztywnego — oznajmującego, że ciągle pilnowała siebie i pamiętała o sobie.
Zdziwiło to niepomału wszystkich, że tego dnia, gdy się majora z synem spodziewała, panna Pretwiczówna, wstała raniéj, sama kazała odświeżyć bukiety i od niechcenia, napomniała kredencarza, że srebra wystawniejsze są do używania, a nie do chowania ich w szafie, że od czasu do czasu przewietrzać je trzeba. W salonach znalazła niedosyć porządku, poprawiono kilka rzeczy, przestawiono małe sprzęty. Ludzie, co jak panna Hortensya, na wszystko mają oko, wnet postrzegli tę nieznaczną zmianę, i wnioski z niéj sobie ciągnęli. Zawołano piwniczego, co się też niezmiernie trafiało rzadko, i sama pani kazała mu dać parę butelek starego węgrzyna, — który ludzie starzy lubią. Było to niesłychaną dystynkcyą dla gościa — jakiéj sobie nie przypominano.
Mówiliśmy już, że cały ten dwór panny Pretwiczówny był z sobą w niesnaskach i kłótni. Wyjątek stanowił tylko Musiatowski, na którego panna Hortensya, choć go waryatem nazywała, dosyć była łaskawa. Nosił jéj plotki i pomagał do wyśmiewania reszty.
Musiatowski, któremu świat i jego geniusze wydawały się tak śmiesznemi i nikczemnemi, który nie mając przed kim się wylewać z goryczą, jaka w nim wzbierała, chodził czasem po ogrodzie, głośno rozmawiając sam z sobą i śmiejąc się do rozpuku, — wkradał się też niekiedy do pokoju panny Hortensyi dzielić z nią swojemi obserwacyami. Udawało mu się czasem coś podpatrzyć w istocie, częściéj wymyślał coś niedorzecznego na swoich towarzyszów, a był tak poufale z panną Hortensyą, że przed nią nawet na samą panią domu niekiedy coś szepnął. Nikogo poczciwa panna Hortensya w duszy tak nienawidziła jak téj kuzynki, z któréj łaski żyła.... W jéj oczach była to istota pełna egoizmu, dumy, fantazyi, zarozumiała i bezrozumna. Nic jéj bardziéj gniewać nie mogło, niż ta cześć powszechna i korzenie się przed Adą — które dwór cały wyznawał.
Appartament od dawna zajmowany przez pannę Trocką, wybrany był jak najstaranniéj i jeden z najwygodniejszych w pałacu.... Oprócz saloniku, miała pokój sypialny, gabinet i mieszkanie dla służącéj, istnéj męczennicy.... dosyć często zmienianéj, bo żadna przy niéj długo wytrzymać nie mogła. Panna Hortensya, skutkiem ciągłych starań o to, jak najpiękniejsze stare meble zgromadziła dla przybrania swojego saloniku, a że miała wiele, ocalonych z rozbicia fortuny rodziców, kosztownych fraszek, porcellany, szkła, puharów, zegarów.... ubierało to bardzo pokaźnie jéj mieszkanie. Mała pensya, którą pobierała od familii, dary panny Ady, skąpstwo niezmierne dozwalały jéj i ubierać się i występować daleko piękniéj, niż na rezydentkę przystało. Miała i klejnocików trochę, i łańcuchy, i pierścienie, a choć wszystko to nosiło cechę nie nową — tém więcéj oczy zwracało. Panna Hortensya lubiła opowiadać, że dziadek jéj za zegarek swojego czasu dwieście dukatów zapłacił, że za łańcuch dał stopięćdziesiąt, że soliter, który nosiła na palcu, był nieocenioną pamiątką po wojewodzie, ofiarowaną mu przez Augusta II i t. p.
Pokoik panny Hortensyi w istocie zajmujący był temi szczątkami przeszłości. Komódki wykładane mozaiką drewnianą, stoliczki z bronzami, zegar boule, szafa rzeźbiona i markieteryą ozdobiona, zapełniały wszystkie kątki. Największą dumą jednak napełniała ją szyta na aksamicie portyera z herbami, wypłowiała, która bez potrzeby rozwieszona była na ścianie, niby okrywając drzwi, — a tych tam wcale nie było. Wskazywać ją mogła właścicielka jako robotę swéj babki, z domu księżniczki Massalskiéj. Druga ściana obita była makatą wystawiającą historyę Dafny w laur przemienionéj, szarą, spłowiałą, ale przepysznego rysunku. Kawałek ten gobelinu także na seciny dukatów był ceniony....
W tym przybytku dawnych pamiątek, nieszczęśliwa, skwaśniała, zjedzona niechęcią ku całemu światu, pędziła dni swe żółcią zatrute panna Hortensya.... Najmilszém jéj zajęciem była rozległa korrespondencya, którą pilnie prowadziła z rozgałęzioną niezmiernie rodziną, pełna dowcipu złośliwego i ucinków.... Téj korrespondencyi poświęcała znaczną część dnia, chociaż nie zawsze na swe listy otrzymywała odpowiedzi.
I tego ranka, ubrana siedziała u biurka, zawzięcie zapisując już trzecią ćwiartkę bujnym swym charakterem — gdy ktoś odkaszlnął za progiem. Poznała głos Musiatowskiego, i odwróciwszy głowę, zawołała:
— Proszę.
Z uśmiechem na ustach wsunął się niezgrabny drągal, przechylony jak zawsze, tak, że jedno ramię wydawało się wyższe od drugiego, i mnąc czapkę w ręku — począł powtarzać od progu.
— Nie przeszkadzam! nie przeszkadzam!
— Ale mi WPan nie przeszkadzasz, protektorsko odezwała się składając papier panna Hortensya. Spojrzała mu w oczy, i cicho dodała:
— Cóż tam nowego?
— Cha! cha! zaśmiał się, ręką usta przysłaniając Musiatowski, a potém palcami wskazując w stronę pokojów głównych panny Ady — wielkie przygotowania na przyjęcie wielkich gości. Jak Boga kocham....
— Jakich gości? WPan wiesz, że u nas i dla króla się przygotowań nie czyni — odezwała się Hortensya.
— Tak, ale dla ojca pana Roberta!!
Musiatowski wargi wydął, oczy wytrzeszczył, rękę jedną podniósł do góry.... Ho! ho! to figura — jak się okazuje!
Po cichu kilka kroków ku biurku się zbliżył, widząc, że panna Hortensya słucha go z uwagą natężoną.
— Sama pani kazała kredencerzowi srebra wielkie... przewietrzyć — ogrodnikowi kwiaty odświeżyć, a Zamszyńskiemu dać starego węgrzyna, którego i my też — ekstra święconego, powąchamy....
— Któż ci to mówił?? spytała panna.
— A no — cały dwór już o tém mówi, boć to przecie coś znaczy. Pani dobrodziejka najlepiéj to wie. Czyż to bez kozery?
Panna Hortensya sama nie chcąc ciągnąć wniosków, życzyła sobie dowiedzieć się, jakie vox publica z tego czyniła.... prognostyki....
— Jakaż to ma być — kozera? zapytała mierząc go oczyma.
— Cha! cha! i śmiejąc się szepnął Musiatowski — alboż to ja pani mam tłómaczyć? pani, któréj oczko wszystko widzi, uszko wszystko słyszy, a rozum wszystko.... pojmuje....
— A jakże to pan Musiatowski tłómaczy? nalegała panna.
— Musiatowski, jaki on tam jest to jest w sobie — i jak tam go potomność osądzi.... ale tu, w Ruszkowie, robak mizerny, gryzipiórek lichy, — czyż takiemu nędznemu Musiatowskiemu godzi się oczy podnosić na to, co czynią bogowie!.... Ja — nie wiem nic....
Wstała od biurka panna Hortensya zamyślona....
— Cóż więcéj? zapytała.
— Nic.... tylko że we dworze, na sygnał dany, jakby się nie wiem kogo spodziewano, taki ruch.... Rozumie pani... Cóż to za figura ten pan major? Bohater jaki?
— Nie słyszałam, żeby się czém tak nadzwyczajnie odznaczył — odezwała się złośliwie, ramionami poruszając panna Hortensya; — wiem tylko, że to ojciec pana Roberta....
Powiedziała to z wielką seryą, Musiatowski na nią spojrzał, skrzywił się jak do śmiechu, gębę oburącz zatulił, ale wnet, niby sobie przypomniawszy decorum należne, wyprostował się i komicznie poważną przybrał postawę.
Panna Hortensya chodziła po pokoju, pół roztargniona, pół zamyślona.... Sekretarz głową trząsł smutnie, nie mówiąc słowa....
Po długim przestanku, ni z tego, ni z owego, jak gdyby kiwanie głową coś wypowiedziało, jakby się mówiący milczeniem porozumieli, Musiatowski zawołał:
— Tak — tak — zobaczy pani!! zobaczy.... Nie unikniemy tego.... słowo daję!
I spuściwszy oczy, czapkę pomiętą wyprostował, skłonił się żywo i wyszedł. Przeprowadziła go oczyma do drzwi panna Hortensya — rozmyślając pewnie nad tém co jéj zwiastował. List rzuciła do szuflady, którą zamknęła, wzięła narzutkę jakby chciała wyjść z pokoju — lecz gdy kroki z dala się słyszeć dały, wstrzymała się.
Z kapeluszem w ręku, z ładnym bardzo brewiarzykiem, pełnym jedwabnych szytych zakładek, w rękawiczkach czarnych przestębnowanych liliowym jedwabiem, wszedł zamaszysto i poufale ks. kanonik.
— Przychodzę pannę kasztelankę pożegnać (tak ją przez grzeczność tytułował, choć ojciec był tylko kasztelanicem) — muszę jechać do Brześcia....
— Jak to? bez obiadu?
— Na obiad niepodobna mi czekać, prosiłem o śniadanie — jadę dla dyrygowania rekollekcyami naszych duchownych.... a to jest ważniejsza missya, niż inne, rzekł ks. prałat....
— I tak — od uroczystości naszéj, hrabia ucieka? (Wywzajemniając się kasztelanka, nie zapominała o tytule hrabiego)....
— Od jakiéj uroczystości?
— A dziś! dziś przecież.... tout est sur pied, aby godnie przyjąć ojca pana Roberta.... dodała panna Hortensya z szyderstwem.
Ksiądz się zmarszczył....
— Rzeczywiście, zaczęła zbliżając się panna Hortensya i głos zniżając — nasza biedna Ada od rana słyszę — contre tous ses us et coutumes, lata, napędza i dysponuje....
Położyła palec wyschły na nosie....
— Tak, tak, mówiła — nie trzeba zasypiać. Księże prałacie dobrodzieju — bo jest, jest i nie omyliłam się w méj dyagnozie, rzeczywiste jest niebezpieczeństwo!.... Ta stalą okryta heroina nasza, któréj żaden pocisk dotąd nie dotknął, która wyśmiała, wzgardziła księciem C.... — która porozpędzała tak miłych, przyzwoitych, urodzonych wysoko, wychowanych świetnie jak Władzio, Artur, Wiktor.... tutti quanti, — ta amazonka, co się zaklinała, że mężczyzny żadnego w świecie znać nie chce — ta.... nasza droga Ada.... została zwyciężona przez — ładnego parobczaka. Ce que c’est que de nous! Hélas!
Załamała ręce — kanonik milczał.
— A nie jest to tylko przywidzenie? spytał.
— Albo ja nie mam najmniejszéj znajomości niewieściego serca, choć jedno z nich w sobie noszę — pośpieszyła panna — albo są oznaki, które wątpić nie dozwalają, że się coś nadzwyczajnego gotuje.... Przewrót! metamorfoza! Ona sobie może z tego sama nie zdaje sprawy.... ale się kocha.... kocha się.... Im upartszą jest i samotniejszą być nawykła, tém niebezpieczeństwo większe....
Milczeć i puścić jéj cugle.... no to zajdzie aż do ołtarza.... Sprzeciwiać się.... jeszcze gorzéj.... na przekor gotowa postąpić. Słowem.... c’est grave.
Kanonik nie okazując najmniejszéj zmiany na twarzy, stał posępny....
— Należy — szepnął — obserwować najprzód — i faktu być pewnym. Nous aviserons.
— A tak — żywo pośpieszyła Hortensya. Gdyby nieszczęśliwa Ada miała popaść w tę haniebną niewolę, naówczas wszystkie wielkie, święte pomysły księdza hrabiego.... wszystko to co z jéj pomocą miało się spełnić — przepadło.... To sobie z góry powiedzieć trzeba....
— Ażeby panna Ada miała tak lekkomyślnie sobą rozporządzać i kłamstwo zadać całemu życiu — nie — to niepodobna! rzekł kanonik — Après tout, zostawiam panią na straży....
Skłonił się z lekka, panna Hortensya pośpieszyła go w rękę ucałować.... i szepcząc mu coś jeszcze, przeprowadziła aż na ganeczek, który z jéj mieszkania wyprowadzał do ogrodu....
Tu, choć ks. Otto się oddalił, jakiś czas wstrzymywała się, oczyma dokoła wodząc. Stary Habicht, ogrodnik jeszcze z czasów matki dziedziczki, który nazwisko tylko nosił niemieckie — w niezmiernie długim surducie, pończochach i trzewikach, w czarnéj mycce na łyséj głowie, zbliżał się, niosąc bukiet ogromny w ręku, ku domowi. Był to człek powolny, dobrego zawsze humoru, rodzaj filozofa, wielce poważny.... i z wyjątkiem panny Ady, mało tu na kogo uważający. Pannę Hortensyę zobaczywszy stojącą w ganku, dotknął zaledwie ręką czapeczki.... i szedł daléj.
— Komuż to pan Habicht taki śliczny bukiet niesie? zapytała.
Stary stanął i popatrzał na nią.
— A jak się pani zdaje? Dla kogożbym to ja ścinał najpiękniejsze moje kwiaty, i to jeszcze najpierwsze, z których nasienie najlepsze? hę?
— Alboż ja wiem? Pan Habicht może się kocha?
Ogrodnik nie był żonaty.... Uśmiechnął się....
— Powiem pani jedno — począł z powagą — oto, gdybym się zakochał na stare lata — a to się też trafia — czy pani myśli, że taki bukiet dałbym mojéj pannie? Nigdy w świecie....
Tylko dziedziczka ma prawo życia i śmierci nad temi poddanemi swemi. Kazano bukiet przynieść — słucham. Nie dałem go robić Kondratowi, boby mi pokaleczył moje wychowanki..
Westchnął....
— A cóż to się stało Adzie, że takie popełnia okrucieństwo? spytała panna.
Ogrodnik z wolna oczy podniósł.
— Masz pani słuszność — rzekł — okrucieństwo.... Jestem u niéj w służbie od czasu jak objęła majątek — wie pani, wie? — zostawiała mi zawsze swobodę dawania lub oszczędzania kwiatów — dziś — kazała!! słyszy pani! kazała!!
To mówiąc zdjął aksamitną czapeczkę, skłonił się, minę zrobił dziwną i odszedł ku werandzie pałacowéj, przypatrując się swym kwiatom.
Maleńka ta pozornie okoliczność, tak potwierdzała postrzeżenia których pannie Hortensyi udzielił Musiatowski, że po krótkim namyśle, wróciła do swojego pokoju i niezwłocznie się ubierać zaczęła.... To co słyszała i widziała, oddziałało nawet na zwykły strój staréj panny; chociaż niecierpiała Ady i rada się jéj była sprzeciwiać, na ten raz uznała za właściwe ubrać się wykwintniéj, aby okazać, że jéj myśl odgadła. Było w tém i trochę szyderstwa, i odrobinę złości, i może trochę miłości własnéj.
Ubierała się panna Hortensya zawsze czarno i poważnie, lecz strój ten małemi dodatkami, dawał się urozmaicać i zmieniał charakter.... Narzuciła na ramiona koronkową przepyszną staroświecką chustkę, na szyję wzięła łańcuch kosztowny, a do boku przypięła emaliowany i kameryzowany zegareczek, arcydzieło kunsztu paryzkiego, bardzo pięknie zachowane.... Wszystko to zwykło było występować tylko w święto, była więc pewna, że Ada postrzeże to nadzwyczajne ubranie — i zrozumie je.
Nie czekając zwykłéj godziny, wyszła z książką w ręku na pokoje — i siadła niby czytać u okna. W istocie było to jéj stanowisko obserwacyjne, z którego Adę wychodzącą ze swych pokojów i każdy jéj ruch mogła widzieć wygodnie.
Gospodyni zwykle wychodziła dosyć późno. Z rana przechadzała się po ogrodzie, pracowała w swoim pokoju, siedziała w bibliotece. Tego dnia, nie omyliła się przebiegła kuzynka, Ada wyszła wcześniéj, widocznie ożywiona bardziéj niż zwykle, z różą we włosach, a choć suknię miała czarną, poznała panna Hortensya, że była nowa.... W całym stroju widać było staranie wielkie o elegancyę....
Jeszcze niepostrzeżona, bo ją część firanki zasłaniała — widziała panna Hortensya, jak Ada pilném okiem rzuciła po pokojach, zbliżyła się do bukietu Habichta i poprawiła go, przesunęła kilka mebli — przełożyła kilka albumów, i dopiero zbliżywszy się ku sali — dostrzegła siedzącą, w czytaniu zatopioną kuzynkę. Nim się odezwała Ada, zmierzyła ją okiem i zobaczyła w ubraniu odmianę: rumieniec jéj na twarz wystąpił. Z pozorną obojętnością zbliżyła się do siedzącéj — zaczęła się jéj przyglądać baczniéj — i odezwała po chwili.
— Widzę que vous avez fait des frais de toilette pour le major, jestem ci za to wdzięczną, obcy zupełnie człowiek.... trzeba żeby nas nie wziął za ba i bardzo....
Hortensya oczy podniosła nie wiedząc co odpowiedzieć; spodziewała się nadąsania....
— Sama nie wiem zkąd mi przyszło to włożyć — dodała syczącym głoskiem. Czasem te pamiątki dawnego lepszego bytu potrzebuję dobyć, aby się niemi pocieszyć w smutnéj teraźniejszości. Pozwól i mnie mieć czasem fantazye!
— A! czyż ja ci ich zabraniam! odezwała się Ada śmiejąc. Je suis de bonne composition, mam sama tych fantazyj do zbytku....
Oczyma powiodła po salonie.... jakby się pytała sama siebie — czy to dosyć pięknie i dystyngowanie wygląda?
Hortensya siedziała milcząca....
Wtém drzwi się otworzyły i wpadła, nie spodziewając się tu tych pań zastać, Karolina.... Zawahała się trochę w progu. Ubrana była biało, świeżo, i to ją czyniło jeszcze młodszą. Oczyma trochę przestraszonemi powiodłszy po salonie, chciała się cofnąć....
— Karusiu! czegoż chcesz? mów? zawołała Ada....
— A — nie — myślałam.... ale nic — nic.... Chciała się wymknąć nazad co prędzéj, aby uniknąć niezbędnego kazania, gdy Ada zawołała ją, wpatrując się w ubranie.
— Moje serce, ustrój się jak chcesz — ale, zmiłuj się — nie tak.... nie tak.... bijąco w oczy.... Masz minę jakbyś na bal jechała.... Biała suknia! proszę cię....
Karusia zarumieniła się.
— Ale.... cóż mam włożyć? doprawdy....
— Co chcesz.... co chcesz.... tylko nie tę przy całéj swéj prostocie tak pretensyonalną sukienkę.
Dziewczę zarumieniło się, i wyszło nie mówiąc słowa.
— Nie chcę znowu — szepnęła Ada, — aby myśleli żeśmy się do nich postroiły....
— Tak — rzekła śmiejąc się Hortensya — nie trzeba się zdradzać. Postroiłyśmy się, ale to powinno być — tajemnicą!! Karusia była naiwną... my, starsze....
Nie dokończyła, Ada nie dosłuchawszy też ruszyła ramionami, zbliżyła się do fortepianu Erarda i poczęła na nim powoli prawą ręką grać chorał jakiś....
W chwilę potém zadzwoniła — wszedł lokaj....
— Czy u pułkownika nie ma gości? zapytała.
Słysząc to Hortensya zagryzła usta.
— Tylko co, zdaje się, przyjechali panowie z Zahajów.
Chorał grała daléj, przyłożywszy rękę drugą.... Było to coś z Paulusa Mendelsohn’a.... grała, ale domyślić się było łatwo, że uchem usiłowała pochwycić szmer daleki.... że czekała....
Spojrzała na zegar.... Była już godzina blizka obiadowéj.... Można się było gości spodziewać co chwila....
— Kanonik odjechał? zapytała panny Hortensyi.
— Zdaje mi się — mówił mi, że musi jechać dla rekollekcyj. Nie można go było nawet na obiad powstrzymać.... Na chwilę zaszedł do mnie — smutny był jakiś.
— Jadąc na rekollekcye — cicho odezwała się Ada, ciągle powoli grając chorał, — zresztą kiedyż kanonik jest wesoły?
— Tak, ale tym razem — dziwnie był posępny....
Nie odpowiadała Ada, w ganku od ogrodu dały się słyszeć głosy, porzuciła fortepian i poważnym krokiem poszła naprzeciw gości.
W istocie oni to byli. Major we fraku, w białéj chustce wysoko zawiązanéj z paradnym węzłem, w rękawiczkach, z włosami staranniéj niż kiedy sprowadzonemi na łysinę i nieznacznie zlepionemi nad czołem tak, aby nie wróciły do naturalnego położenia. Pułkownik w taratatce, ale także z chustką białą na szyi, na ostatek Robert we fraku, dla ojca włożonym, zresztą bardzo po prostu przystrojony i swobodny mimo tego ubrania niezwyczajnego. Na nim zawsze jakoś wszystko leżało doskonale i było mu do twarzy.... Ada to pierwsza postrzegła....
Major, wewnątrz mocno utrapiony, usiłował humor dobry, żołnierski udawać, dość niezręcznie. Tego dnia, na przekór ubraniu, wyszwarcowanemu wąsikowi, okrytéj łysinie, starszym się wydawał niż kiedy. Twarz miał bladą, zmarszczki na niéj zarysowały się widoczniéj, troska go wewnętrzna przygniatała.
Z galanteryą dawnych czasów i temi ruchami trochę wyuczonemi, które niegdyś stanowiły cechę dobrego tonu, major się zbliżył do gospodyni.... Na ustach miał pochwałę pięknego parku, którego część właśnie obchodzili z pułkownikiem....
— Tak, panie majorze — odpowiedziała Ada — nie jest on brzydki, ale wiele lasów i łąk naszych piękniejsze są od niego.... choć koło nich nikt nie pracował. Tu nadto widać sztukę....
— A w dawnych ogrodach, jak w Wersalu, widać ją było tylko — rzekł major — i miało to swoją piękność i majestat.
— Tak, ale to były inne ogrody — odparła Ada, — ogrody sztuki — my niby naturze zostawujemy swobodę, tylko ją poprawiając trochę. To się nam rzadko udaje....
Proszono siedzieć, wyszła panna Hortensya na ganek, i zbliżyła się do Roberta, aby go ukąsić jak zwykle. Chłopak wesoło wstał na przywitanie jéj....
— Cieszysz się pan z gościa — rzekła — i musisz nie bardzo być rad dzisiejszemu zaproszeniu Ady — wolelibyście być sami z sobą....
Z razu Robert nie wiedział co odpowiedzieć.... odprowadziła go na stronę, śledząc każdy ruch jego oczu, często zwracających się niespokojnie ku Adzie.... Nie czekając już odpowiedzi na pytanie, panna Trocka poczęła trochę szydersko zaczepiać chłopaka, który wesoło jéj się odcinał, gdy zarumieniona weszła po cichu Karusia, w sukience ciemnéj liliowéj, nader skromnéj. Robert sądząc, że się uwolni od prześladowczyni, zbliżył się do niéj, ale tak była zmieszana, że nie chcąc jéj się naprzykrzać, cofnął po kilku słowach.
Ponieważ godzina obiadowa się zbliżała, dwór też ściągać zaczął na pokoje. Wszedł najpierwszy, ciekawy Musiatowski, w ciemnym kącie się lokując, po nim Oblęcki, któremu się zdało, że się opóźnił, i wbiegłszy pośpiesznie, odetchnął dopiero, gdy zobaczył, że jeszcze u stołu nie siedziano.
Nieszczęśliwy artysta, do wszystkich dolegliwości i męczarni, jakich doznawał, walcząc z nieudolnością swoją — w czasie pobytu w Ruszkowie nabył choroby, z któréj nigdy się już nie miał uleczyć! Nikt pono w świecie domyślić się tego nie mógł — tak mu się przynajmniéj zdawało.... zakochany był w pannie Karolinie.... zakochany śmiertelnie, a do miłości człowieka przyłączyło się uwielbienie artysty dla ślicznych rysów, dla nieporównanéj świeżości i przezroczystości kolorytu.... Pożerał ją oczyma, rysował ją, malował, — darł potém i palił te próby.... Przerażało go to, że mógł ktoś podpatrzyć, odgadnąć, domyślić się jego rozmiłowania.... któreby go okryło śmiesznością.
Choć uboga, panna Karolina była kuzynką pani domu, a wdzięk jéj i młodość czyż nie były skarbami, na które zuchwałém wejrzeć okiem godziłoż się takiemu jak on robakowi?
Jak Musiatowski się przeceniał, tak biedny Oblęcki w pojęciu własném nie miał najmniejszéj wartości.... Jakże mu było pomyśleć nawet o takiém bóztwie? Oczy jego mimowolnie zwracały się na nią, a dreszcz go przebiegał, gdy przypuścił, że albo ludzie go zgadną, albo ona się domyśli.... To czyniło Oblęckiego jeszcze trwożliwszym i bardziéj roztargnionym.... a zarazem nieszczęśliwym. W ciągu pobytu w Ruszkowie, który się już liczył na lata, zaledwie parę razy kilka słów się ośmielił przemówić do pięknéj panny, która będąc jak on trwożliwą, ledwie mu też na nie odpowiedzieć umiała. Na ostatek nieco podchmielony wsunął się Rubaczek i dał nurka gdzieś za szafę. Obawiał się, aby oko gospodyni nie wyczytało z jego twarzy, iż już z rana Bachusowi składał ofiary....
Ada w dosyć ożywioną rozmowę o ogólnych sprawach gospodarstwa krajowego, kredytu i t. p„ wciągnęła majora. Po trosze dopomagał pułkownik.
Jazyga był niezmiernie zdziwiony, słysząc kobietę tak rozprawiającą ze znajomością zupełną rzeczy, o tém co mu się zdawało dla niéj niedostępném.... Po raz pierwszy zaimponowała mu. Major niegdyś czytał Smitha, późniéj innych ekonomistów, zdawało mu się, że w téj gałęzi dotrzymać może nawet hrabiemu Skarbkowi — tymczasem ze zdumieniem przekonywał się, że panna Ada już znała nowsze dzieła, teorye, i mówiła o nich wchodząc w szczegóły, dowodzące, że studyowała je pracowicie....
Popatrzał na nią milczący — uśmiechnęła się.
— Widzę, że pan major trochę się dziwisz, że ja śmiem tak poważnych dotykać przedmiotów — niewłaściwych dla kobiety. Ja to panu wytłómaczę. Próżnować nie lubię i nie mogę.... ciekawość mnie prowadzi.... Nie mam nic do roboty.... zająć się czémś potrzeba....
Jazyga głowę skłonił w milczeniu. Oznajmiono do stołu, major poprowadził gospodynię, posadzono go przy niéj. Była dlań nadzwyczaj uprzejma dnia tego, zaniedbując Roberta.... Pilnowała tylko oczyma, ażeby go sobie Karolina nie chwyciła, ale Sensytywa była smutna, zamyślona i oczu podnieść nie śmiała. Za to panna Hortensya wtrącała się do rozmowy nieznośnie, usiłowała bawić majora, nie dawała kuzynce swobodnie się z nim rozmówić. Jazyga wzięty tak we dwa ognie, palił się jak na ruszcie, podołać usiłując rozerwanéj rozmowie, a w duszy pragnąc, ażeby się to utrapienie jak najprędzéj skończyło....
Jawném było, że panna Ada usiłowała sobie pozyskać grzecznością starego majora, była dlań wyjątkowo uprzejma i miła. Nie mógł jéj za to nie być wdzięczen, lecz im bliżéj ją poznawał i wyżéj umysł jéj i naukę oceniał, tém większa go opanowywała trwoga.
W duszy ciągle powtarzał sobie:
— Trzeba ztąd Roberta wyciągnąć.... kobieta niebezpieczna.... Uchowaj Boże nieszczęścia.... przepadł chłopiec, poszedłby pod żelazny pantofel.... Strzeż Boże....
A że w czasie pobytu w Zahajach przekonał się, iż Robert miał nietylko szacunek, ale admiracyę dla panny Ady — niepokoił się coraz bardziéj.
— Dyabeł nie śpi — mówił w duchu. Choć nie ma dotąd podobieństwa, aby taka arystokratka miała mojego poczciwego symplicyusza pokochać — ale — a nuż?? Weźmie go od razu, zrobi z nim co zechce.... Nie! trzeba z chłopcem uciekać.... Bezpieczniéj to niż się narazić na nieszczęście....
To go utwierdzało w postanowieniu niezmienném przeniesienia syna do Żabliszek, a osiądzenia samemu w Zahajach.... Za pretekst mogła między innemi służyć chęć zbliżenia się do starego kolegi, a razem przygotowania Roberta do gospodarstwa na majątku, który miał odziedziczyć.
Szepnął o tém już był, przygotowując grę Robertowi — a tego dnia myśl swą odkrył pułkownikowi, uprowadziwszy go na stronę.
— Drogi mój, stary przyjacielu — rzekł do niego — tęskno mi ku tobie. — Ot, myślę sobie, niewiele nam już lat zostało.... Oddam Żabliszki Robertowi, niech on gospodaruje na ojcowiźnie, a ja się do Zahajów przeniosę. To dopiero będziemy się zagadywać o dawnych czasach!...
Uścisnął go za to pułkownik, myśl mu się zdawała przedziwną — chociaż dodał, że i Roberta im żal będzie.
Po obiedzie towarzystwo się ugruppowało inaczéj, majora zabrała panna Hortensya, opowiadając mu, z okazyi łańcucha, o świetności swego rodu.... Pułkownik zbliżył się do drogiéj pani. Właśnie wypadł jakiś interes, o którym potrzebował jéj dać wiedzieć. Ada była szczególniéj roztargniona i ledwie go słuchała....
— Jakże się pani mój poczciwy major podobał? spytał po cichu pułkownik.
— Bardzo... Wy jesteście oba typami swojéj epoki, która już znikła i w kilku zaledwie reprezentantach pozostała....
Major wszakże innym jest jeszcze.... różnym od ciebie, kochany pułkowniku.... a nie mniéj sympatycznym człowiekiem. Co za macierzyńskie niemal przywiązanie do syna!...
— To prawda! zawołał pułkownik. Żyje nim tylko, myśli o nim.... Wie pani co? Z początku dziedziczny majątek w Grodzieńskiém zostawił był sobie — teraz, żeby syna zupełnie już wyemancypować — chce mu rezygnować dziedzictwo.... a sam się na dzierżawę przenieść do Zahajów. Zdaje mi się, że radby go ożenić!
Mówił to, nie otrzymując odpowiedzi długo, i w końcu spojrzał na stojącą przed sobą Adę. Uderzyła go bladość jéj twarzy, jakieś pomieszanie, zmiana rysów, coś jakby nagłe, niespodziane, za silne, aby skrytém być mogło, wrażenie.... Zmiarkowawszy, że troskliwy pułkownik przypatruje się jéj niespokojnie, panna Pretwiczówna przełożyła rękę do twarzy....
— Okrutnie mnie ząb zabolał — rzekła — ale już przechodzi....
— Wody może?
— Nic — nic — proszę cię, nic — to w chwili ustanie.... Mnie się to trafia — ja to znam, ból gwałtowny bardzo, ale krótki.... Już go nie ma.
Jakoż wkrótce twarz jéj odzyskała wyraz spokojny.
— W istocie, seryo — major ma taki zamiar? odezwała się wracając do rozmowy.
— Mówił mi o tém jako o rzeczy postanowionéj....
— Będziemy mieli miłego bardzo sąsiada, chłodno poczęła panna Ada.... pan się szczególniéj cieszyć tém możesz.... ale dla Roberta.... ja nie wiem czy to dobrze, że ojciec go tak rychło chce żenić....
Robert jest jeszcze tak dziecinny niemal, tak szczęśliwie młody, tak mu dobrze z tą jego młodością, że nie godziłoby się zawczasu mu więzów narzucać.... Po chwilce milczenia, Ada dodała:
— Tak mi się zdaje.... Pułkownik, który kochasz pana Roberta, powinienbyś tę uwagę uczynić majorowi. Tu u nas nie ma dlań niebezpieczeństwa, bo wątpię żeby się w Karusi zakochał, w sąsiedztwie panien mało — a w Grodzieńskiém pewnie pochwycą biedaka i zakują. Żal mi go. Ojciec ze zbytniéj miłości.... trochę jest zaślepiony.
Zwróciła się raz jeszcze ku pułkownikowi i dodała: Pułkownik mu to powinienbyś wyperswadować.
Gdy odeszła, Brandys, który stał w miejscu nieporuszony, postrzegł, że z niezwykłą żywością i pośpiechem podążyła wprost do Roberta rozmawiającego z Oblęckim.... W kilku słowach wmieszała się do ich rozmowy — i bardzo zręcznie pod pozorem przechadzki po salonie, uprowadziła młodego Jazygę za sobą.
Był w najlepszym humorze. Uprzejmość okazana jego ojcu napełniała go najżywszą wdzięcznością; wzmogło to jeszcze nadzwyczaj uwielbienie dla Ady; w oczach, w ruchach chłopaka malowało się ono aż nadto wyraziście. Ona sama nie mogła się nie poznać na uczuciu, jakie natchnęła; wiedziała, że ma moc nad nim....
Jak tylko od malarza odeszli, Robert nie zważając na to, że na nich patrzano, schylił się do ucałowania jéj ręki, podanéj mu tym razem niechętnie i z pewnym oporem i wahaniem....
— A, pozwólże mi pani sobie podziękować, rzekł, za takie łaskawe przyjęcie mojego ojca! Nie prawdaż pani? nie jestże to najlepszy z ludzi?....
Ada uśmiechnęła się.
— Po cóż mi pan dziękujesz? — odpowiedziała chłodno. Poznanie go sprawiło mi prawdziwą przyjemność. To ja wdzięczna jestem za tę miłą chwilę.... Ojciec pański nietylko dobrym, ale rozumnym jest człowiekiem.... Jednakże panie Robercie — będę musiała mieć żal do niego.
— Jakto? za co? podchwycił zdumiony chłopak....
Rozmawiając wyszli nieznacznie do przyległego małego saloniku, gdzie ich nawet wejrzenie chciwe panny Hortensyi ścigać nie mogło.
Ada była dziwnie usposobiona — wzięła za rękę Roberta i spojrzała mu w oczy....
— Czy to prawda, że mi pana chcą odebrać i przenieść gdzieś w Grodzieńskie?
Pytanie było rzucone z taką życzliwością szczerą, z takiém zapomnieniem się, że słuchając go Robert zadrżał cały..... Dziwne uczucie niewysłowionéj rozkoszy przejęło go i odebrało mu mowę....
— Czyż to prawda? powtórzyła Ada.... I w téjże chwili, jak gdyby postrzegła, iż się zapomniała — z lekka rękę usunęła, spuściła oczy.... zamilkła jakby zawstydzona sama przed sobą.
— Ojciec mi żartem coś o tém raz wspomniał — rzekł Robert. Myśl to tak na wiatr rzucona, a dla mnie, choć kocham nasze Żabliszki, pustoby tam było — i nieznośnie....
A! nie — nie — Ja tu zostanę....
— Wyperswadujże to pan ojcu — już z powagą i chłodem mówiła cicho pani domu. Może w tém jest trochę egoizmu, bo my tu pana wszyscy kochamy — lecz, zdaje mi się, że.... lepiejby było, gdybyś pan tu został.
Pułkownik mi napomknął o jakichś dalszych projektach — dodała z uśmiechem, odzyskując panowanie nad sobą — chcą pana ożenić! spętać tak młodo! Nie czyńże téj niedorzeczności. Buntuję pana przeciwko ojcu — to niegodziwie — prawda? — ale ja panu dobrze życzę — wierz mi....
Nim zmieszany tą drugą przestrogą miał czas na nią odpowiedzieć Robert, Ada już z nim i z twarzą uspokojoną przeszła do głównego salonu, zagadując o czém inném.
Pierwsze wejrzenie, które ją w progu spotkało, było.... panny Hortensyi. Wpiło się ono w Adę, jakby dobyć z niéj chciało podejrzewaną tajemnicę. Roberta wzrok spotkał oczy ojca niespokojne. Gospodyni domu uśmiechała się tak obojętna, tak chłodna, jak gdyby tylko co nie popełniła — tego co sama sobie w duchu, jako zapomnienie się kompromitujące, wyrzucała srodze. Przecież czuła, że gdyby wróciła znowu ta chwila i to uczucie, które jéj towarzyszyło, byłaby znowu.... postąpiła tak samo — byłaby powiedziała też słowa....
Co się działo z poczciwym, prostodusznym Robertem — trudno opisać.... Czcił on tę idealną niewiastę, ale mu na myśl nie przyszło nigdy, ażeby on dla niéj był i mógł być czém inném, niż pokornym uczniem i sługą. Podnieść ku niéj oczu nie śmiał....
Po raz pierwszy dotknięcie jéj ręki, dźwięk poruszonego głosu, wyrazy, któremi się odezwała do niego — wprawiły go w jakiś szał, który sobie wyrzucał jako zuchwalstwo — a... jednak się czuł tą chwilką przelotną jakby zbliżonym, jakby podniesionym do niéj. Z głową, w któréj myśli się pomieszały, wirowały, — z sercem bijącém, szczęśliwy jak nigdy w życiu nie był, wsunął się za nią do salonu.
W duchu powtarzał sobie:
— „To nie może być! to był sen! a! nie — nie godzi się nawet marzyć o tém....” Ktoby był zajrzał w duszę kobiety, ujrzałby w niéj także, dziwny natłok najsprzeczniejszych zgryzot, radości, sromu i poruszenia.... Wstydziła się sama siebie i oburzała na ten wstyd niepotrzebny. „Nic się przecie nie stało.... Uważam go jak dziecko.... mówiłam z powagą.... Serce mi biło — bom na ślepego ojca się gniewała trochę!.... Nic więcéj....”
Po obiedzie rozmowa stała się ogólniejsza, a w godzinę potém obaj Jazygowie pożegnali panią domu....
Ada zostawszy sama z Hortensyą, bo Sensytywa natychmiast uciekła do swojego pokoiku, poczęła się przechadzać po salonie.
Kuzynka była w swym humorze najmocniéj szczypiącym, podraźniona i rozmarzona.... Spoglądała na Adę, uśmiechając się szydersko....
— Wiesz, co mi major mówił? odezwała się — jesteśmy zagrożeni podwójną klęską. Możemy stracić tego przystojnego chłopca, na którego choć popatrzeć jest miło, i zyskać majora w sąsiedztwo, który — bądź co bądź, nie wiem jak walczył pod Lipskiem i Budziszynem — ale nudny jest i śmieszny.
Przygotowana nieco do podobnéj zaczepki, Ada z zimną krwią odwróciła się do Hortensyi.
— Doprawdy? spytała....
— Sam major mi o tém mówił.... dodała żywo złośliwie śmiejąc się Hortensya. Podobnoby chciał syna ożenić. Nie można dosyć zawczasu zabezpieczyć się, by ród panów Jazygów nie wygasi.... Tu u nas — nie ma dla niego partyi, chce go więc wyprawić na Litwę.... aby szukał sobie towarzyszki życia, znającéj się na urządzaniu wędlin i robieniu serów....
— Major jest człowiek rozsądny, i nie tak mi się wydał nudnym jak tobie — odpowiedziała Ada.... Dla nas nie byłby on ciężarem, bo to towarzystwo dla pułkownika głównie, a radabym żeby mój Brandys miał starego towarzysza broni do gawędki....
— Co? i Robertaby ci nie żal było?.... załamując ręce krzyknęła Hortensya: pięknego Roberta! Przyznaj się....
— Owszem, przyznaję ci się chętnie, żalby mi go było, szczególniéj gdyby go ojciec ożenił po swojemu.... to jest spętał i uczynił pospolitym hreczkosiejem.
— A czémże on jest dzisiaj? zapytała Hortensya..
— Dzisiaj — jest jeszcze może niczém, ale to pączek, z którego się wcale ładny kwiat rozwinąć może!
— Co za poetyczne porównanie! Natchnione — mówiła śmiejąc się panna, — jeszcze jak żyję nie słyszałam, aby kto dwudziestokilkoletniego mężczyznę porównywał do pączka!...
Ada ramionami ruszyła....
— Ja ci się przyznam, poczęła spojrzawszy na nią Hortensya — że mnie nawet żal będzie Roberta. Wśród naszéj pustyni — był to jakiś resurs.... Zbolałe oczy patrzaniem na Musiatowskich, Rubaczków i Oblęckich, mogły spocząć przynajmniéj na kształtnéj figurze młodego parobczaka. Bo — dodała — juściż to nic nie jest dotąd więcéj, ten twój pączek — tylko rumiany i zdrowy parobek....
Gdy oczy podniosła dokończywszy tego frazesu panna Hortensya — postrzegła, że Ada wolnym posuwając się krokiem, była już w drugim pokoju, i wcale jéj słuchać się nie zdawała.... Był to rodzaj wzgardy — który najmocniéj gniewał i oburzał Hortensyę; nie mogła tego darować kuzynce, że zbywając ją milczeniem, gniewać się nawet, ani z nią sprzeczać nie chciała.... Wolałaby była najostrzejsze wyrazy nad tę pogardliwą obojętność i milczenie....
Ile razy w ten sposób się skończyła ich rozmowa, a kończyła się bardzo często podobnie, panna Hortensya biegła do swojego pokoju, poprzysięgając zemstę i długo potém nie mogąc się uspokoić....
Drzwi się zamknęły za Adą wchodzącą do swojego mieszkania, a panna Hortensya długo na nich wzrok rozogniony zatrzymawszy — z usty zaciętemi.... wstała i wróciła drżąca z tłumionego gniewu — do siebie.




Przez całą drogę do Zahajów, major fajkę palii i milczał. Parę razy Robert mu wskazał na polach rozmaite fenomena gospodarskie, zwracając na nie uwagę; stary Jazyga jakoś się niemi nie zajmował, zamruczał coś tylko i tak dojechali do dworku.

Tu zrzucając frak i białą chustkę, dwie rzeczy, któremi się brzydził — Jazyga odetchnął szczęśliwszy, siadł w oknie, które wychodziło na lichy ogródek, złożony z bzów, drzewek wiśniowych, agrestów, porzeczek i innych krzewów, i zdawał się teraz dopiero być w swoim żywiole....
— Gadaj sobie co chcesz, odezwał się do syna, nie ma to jak nasze swobodne, proste szlacheckie życie bez fraka, białych krawatów, woskowanych posadzek, galonowanych lokajów i tego sztucznego przyrządu, który mi zawsze teatra przypomina. Mnie staremu już w tych kajdanach salonowych wytrwać trudno....
Robert pocałował w ramię ojca.
— Jakże mi przykro, że odwiedziny u mnie, kochanego ojca zmusiły do tego... występowania w Ruszkowie, z krawatem białym....
— Ale to nie ty jesteś tego przyczyną, tylko ten poczciwy, a dla mnie niezrozumiały pułkownik! Jak on może wytrwać w tém życiu! nie pojmuję. Od rana, tirè à quatre epingles, zawsze na rozkazy.... zmuszony być gotowym — chwili spokoju.... najmniejszéj swobody....
— A — jakże było w wojsku, kochany ojcze? spytał Robert.
— Ba! w wojsku! uśmiechnął się stary — to co innego, tam był cel.... a może, może też że się było młodszym, i nie tyle dyscyplina wojskowa ciężyła.
— Może też i mnie dla tego wcale nie wydaje się przykrém bywanie w Ruszkowie.
Na tę odpowiedź, major nic nie rzekłszy, wyjrzał oknem tylko i zadumał się. Unikał widocznie i rozmowy z synem o tém, i draźnienia go sprzeciwianiem się.
Było z razu zapowiedziano, że major ma zabawić dni kilka; przeciągnęło się jednak więcéj tygodnia. Pułkownik zaprosił na słomki, czy na głuszce; Zarznicki, który miał sobie za obowiązek też ufetować starego żołnierza, zaprosił na obiadek kawalerski. Niepodobieństwem odmówić było, zwłaszcza gdy za warunek położył, że wszyscy w surdutach być mają. Zaprosił dla towarzystwa kilku sąsiadów, między innemi Posępalskiego, a ten podpiwszy nieco, wyściskał majora i wymógł, że też jego ubogą chatą nie wzgardzi. Trzeba więc było jechać do Posępalskich, poznać jego żonę, synka i dwie córki. Kraśne panny wychowane w domu, wesołe, naiwne.... zresztą dla Roberta nie będące niebezpiecznemi. Postrzegł to zaraz ojciec, że sobie syn na towarzystwie Ruszkowskiém smak popsuł, i do tego tonu wiejsko-szlacheckiego nastroić się nie mógł. Rozmawiał wesoło i żartował z panienkami, lecz widać było, że przy całéj jego dobroci — do rozmiłowania się w tém towarzystwie przyjść nie mógł.
Tu go troszynę prześladowano Ruszkowem, panną Karoliną — z czego Robert śmiał się tylko....
Idąc w ślady za Zarznickim i Posępalskim, a nie chcąc gorszym być od nich, pan Doręga trzeci sąsiad, gwałtem usiłował majora pociągnąć do siebie, ale dzień wyjazdu był naznaczony — z największym trudem przyszło się wytłómaczyć i wyprosić.... Doręga się niemal pogniewał, lecz major jechać postanowił, i czuł się temi przyjęciami serdecznemi znużony. Nawykły do samotności, do milczenia, do książek i przechadzek z myślami, męczył się towarzystwém hałaśliwém, choć sympatyczném zresztą.
Na ostatku trzeba było pułkownika pożegnać. Major miał w myśli tylko wpaść i nie dając się zaciągnąć do pałacu, uciekać — ale — był na obiad proszony, nie wypadało więc tak zniknąć, nie dawszy znaku życia.... Major czuł to dobrze.... Jakoż pułkownik na chwilę nie wątpił, iż pójdą się pożegnać, i major przyznał, że należało to uczynić.
Godzina była między obiadem i herbatą — zdało mu się, że nie bawiąc długo wymknie się. Przybywszy na pokoje, gdzie zastał pannę Adę i Hortensyę, Jazyga chciał uchodzić, — gdy go niemal gwałtem piękna gospodyni zatrzymała na herbatę. Księżyc świecił, w domu przecie nic tak pilnego nie było do roboty.... Majorowi język się splątał, nikt mu nie pomagał, milczenie wzięto za przyzwolenie — i mimo woli pozostał.
Znowu gospodyni ze szczególnemi dla starego wojskowego była względami, mówiła mu o tych czasach, bitwach, wypadkach, których on był świadkiem, wśród których spędził najlepszą część swojego męzkiego wieku — potrafiła go tém ożywić, wyciągnąć na opowiadania, i razem okazała taką zadziwiającą znajomość historyi, najdrobniejszych szczegółów, charakterów, iż major powtóre już zdumieć się musiał — zkąd ona to wie?
Jakiś cień poważnego smutku leżał tego dnia na spokojném zawsze obliczu gospodyni — odzywała się mało, słuchała z zajęciem, umiejętnie tylko poddawała majorowi przedmioty do rozmów i potrafiła go tak rozruszać, że trochę o swych uprzedzeniach zapomniał.
Herbatę podano na werandzie, aby mężczyźni cygara palić mogli, wieczór był prześliczny, z parku zawiewały wonie wiosenne, powietrze przejęte było wyziewami zmieszanemi kwiatów, drzew, trawy, wód parujących.... ziemi dyszącéj ciepłem.... Od wsi zalatywały zmieszane gwary tysiącznéj pieśni życia.... ze śmiechów, świergotania, szmerów, okrzyków i gwarów złożonéj.... Po nad tém wszystkiém biały ogromny księżyc podnosił się z twarzą swą zimną i tajemniczą, niby stróż podglądający nocne sprawowanie się ziemi. Wszystko to razem składało się na fantastyczny obraz — który widziany sto razy, zawsze porusza i budzi....
Gdy się herbata kończyła, towarzystwo przy niéj zebrane, które w początku nie było spójne — i nie umiało się jakoś połączyć, spoglądając na siebie nieufnie — uległo nie wiem jakiemu dobremu wpływowi gospodyni, księżyca czy humoru majora, i bawiło się jakby jedna zgodna rodzina....
Oblęcki miał odwagę przemówić coś do panny Karoliny, która — obejrzawszy się na Adę — ośmieliła mu się odpowiedzieć. Rubaczek próbował rozmawiać z Musiatowskim, panna Hortensya zaczepiała pułkownika, Robert z za krzesła ojca wpatrywał się w Adę, a ta cała była w opowiadaniu majora.
Najdziwniejszy był skutek téj chwili przelotnéj na pannie Hortensyi, która na krótko wprawdzie, zrzekła się złośliwości i mówiła o wspomnieniach młodości, lepszych czasów.
Gdy przyszło się rozstawać, a major wstał i ruszyli się wszyscy, żal było każdemu, iż wieczór ten się kończył.... Ada prosiła majora grzecznie, by odwiedzając te strony, nie zapominał o Ruszkowie. Na folwarku u rządcy — pułkownika — czekała jeszcze Jazygę butelka strzemienna starego węgrzyna, którą ściskając się i popłakując wypito do lagru.... powtarzając przysłowie stare, że lagier zębów nie wybija.... Żegnano się stokrotnie, po polsku, w pokoju, na progu, we drzwiach, w sieni, w ganku, na wschodkach, u bryczki, na bryczce.... i potém jeszcze rękami i czapkami.
Myliłby się jednak ktoby wniósł z tego, że stary major Jazyga, dał się rozczulić i zmienił swe przekonania. Stary coraz mniéj mówił wprawdzie, z synem już nawet wcale o Ruszkowie rozmowy nie wszczynał — lecz w głębi duszy z czém tu przybył, z tém odjeżdżał, utwierdziwszy się tylko w swém zdaniu, że Roberta ztąd wyciągnąć potrzeba. Nadzwyczaj uprzejme przyjęcie mądréj panny (jak ją nazywał) napełniało go trwogą. Zarazem wyrachował, że na syna dorosłego działać władzą ojcowską, rozkazem, byłoby niedorzecznością. Postanowił zręcznie wyciągnąć ztąd Roberta, a choć mu się pobyt w Zahajach wcale nie uśmiechał — trwał w myśli wypuszczenia Żabliszek, a wyniesienia się samemu na dzierżawę....
Było to tajemnicą wszystko.... Robert nie wiedział o niczém, mógł nawet sądzić, iż ojciec myśl tę zarzucił, bo jéj więcéj już nie podniósł. Tak samo się i pułkownikowi zdawało.
Gdy przyszło do rozstania się z ojcem, Robert, który do niego był serdecznie, po dziecinnemu przywiązany — tak uczuł, że mu jego dworek opustoszeje, tak to dał widzieć, że tém majora rozczulił... W końcu, nie mogąc się tak pożegnać z nim — odprowadził do blizkiego miasteczka, jeszcze.... a i tu obu im trudno się było z sobą rozłączyć. Stary miał na oczach łzy.... zdawało mu się teraz, że chcąc synowi dać swobodę, chybił, siebie i jego skazując na tęsknoty i trwogi.... Tyle ich mil rozdzielało! Listy są tak mało mówiące! Życie tak krótkie — chwile tak niepowrotne.... Jazyga żałował, że przy takiém poczciwém dziecku nie osiadł — ot tak, jak gracyalista.... oddając mu wszystko....
Gdy nareszcie przyszło się rozjechać — major nie bez myśli, przypomniał Robertowi:
— Słuchajże-no — na Ś-ty Piotr.... bądź co bądź, będę się ciebie spodziewał. Choć to dla gospodarzy bardzo gorący czas, rób sobie co chcesz, choćby ekonom miał co zgnoić, zaniedbać, a bodaj skraść, wybierz się tak, abyś u mnie — a prawdę powiedziawszy, u siebie w Żabliszkach dłużéj zabawił. Proszę cię.... Zatęsknię się po tobie.... Przyjedź na dłużéj.
Uściskali się raz, drugi, Robert jeszcze go raz w rękę, ojciec jeszcze raz w głowę pocałował. Konie ruszyły. Młody Jazyga pod wrażeniem smutném wrócił do dworku, gdzie mu wszystko, aż do kupki rozsypanego na stole tytuniu — ojca przypominało....
Na tę tęsknotę innéj rady nie było — siąść na koń i w pole.... Tak też uczynił.
Major tymczasem chmurny, zadumany, z Szymkiem i Iwasiem powracał wypasionemi dobrze przez te dni spoczynku końmi, do domu.... Przez całą drogę, Szymek nie mógł się temu wydziwić. Major, który lubił komenderować: — A chlaśniéj deresza.... a nie zrywaj dyszlowych i t. p., — nie patrzał na konie, nie odezwał się ani razu. Szymek drzemał, Iwaś spał, konie znowu z kłusa na trucht, z truchta na stępię przechodziły bezkarnie, ani bąknął Jazyga. Zaciekawiony tém Szymek podglądał, sądząc, że zmęczony śpi stary, a ile razy się obejrzał, znajdował oczy majora przymrużone nieco, nieruchomie wlepione w dal — patrzące gdzieś.... jakby nic nie widziały....
— Musi-ć chyba nie zdrów! skonkludował Szymek.
Tak dociągali do Żabliszek.
Folwark to był w Grodzieńskiém, a choć w téj stronie są i dobre majątki, Żabliszki do bardzo urodzajnych zaliczyć się nie mogły.... Piasek i glina przemagały. Rozległość majątku była znaczna, lasy piękne i niezniszczone, a że i ojciec majora pilnym był gospodarzem, i on sam z żołnierską regularnością gospodarzył, Żabliszki poprawiały się co rok i stawały coraz cenniejsze. Pomnażano inwentarz, rolę zasilano.... kopano rowy, zalewano łąki.... a w sąsiedztwie major uchodził za bardzo majętnego człowieka. Był nim w istocie, ale na przekór innym, gdy drudzy się z zamożnością chwalili — on się z nią taił. Człowiek był dobry, przyjacielski, uczynny wedle możności; kochając jednak nadewszystko syna i pracując dla niego, skrzętny był do zbytku niemal — chcąc mu jak najwięcéj zostawić. Taił się dla tego z kapitałami, aby ich nie pożyczać.... Robertowi chciał koniecznie, oprócz doskonale zagospodarowanéj wioski, zabudowań takich, by pół wieku poprawek nie potrzebowały, zostawić jeszcze spory kapitał. Szło mu i o to, aby się chłopiec żeniąc, na grosz nie potrzebował oglądać.
Dla siebie poczciwy major nie potrzebował wiele, żył niezmiernie oszczędnie, skąpo prawie; wszystkie jego — myśli — prace.... miały cel jeden — dziecko jedyne, ukochane.... Co się tylko robiło w Żabliszkach, było dla Roberta. Można sobie wystawić, co to serce ojcowskie kosztować musiało rozstanie z dziecięciem, wysłanie go daleko od siebie. Jazyga raz wyrozumowawszy, że to jest potrzebne, aby młodzieńca, dając mu wolę, wypróbować, jak jéj użyje — spełnił ofiarę z męztwem. Teraz — przekonywał się — niestety — że Robert, nie będąc nic winien, idąc za najszlachetniejszemi popędami, wpadł w położenie, z którego ratować go należało.... Najmocniéj więc postanowił sobie, Żabliszki mu wypuścić, a samemu siąść już na Zahajach.... Do téj myśli dodatkowo łączyły się inne....
Sąsiedztwo było śliczne, major postanowił trochę bliżéj mu się przypatrzyć i dopomódz losowi, wybierając sam dla syna przyszłą żonę, a sztucznie potém, nieznacznie zbliżając go ku niéj.
Po żołniersku trochę — chciał komenderować zawsze, a choć w komendzie miłość poczciwa była hasłem — nie czuł major, że życie władać sobą nie daje, że młodość musi mieć swobodę serca, woli i sympatyi, dla obcych niezrozumiałéj.... Zdało mu się, że nikt dla Roberta szczęścia lepszego nie wymyśli niż on, lepszéj żony nie znajdzie, doli pomyślniejszéj nie zgotuje....
Z temi stałemi postanowieniami zbliżył się do swych Żabliszek major, a że je kochał tak jak Roberta prawie, gdy z dala ukazał się dwór na pagórku, czyściuchny i ładny, brzozami i świerkami otoczony, zabudowania murowane i okazalsze niemal od niego, wioska ze swemi krzyżami, kamieniami, chatkami i ogrodami; drewniany kościołek czarny.... rzeczułka w dolinie, łąki zielone i krajobraz ów nadniemeński, tęskny a śliczny jak młode dziewczę — łzy mu się w oczach zakręciły.
Mimowolnie krzyżykiem go świętym przeżegnał. Było to nad wieczór....
Po wczorajszym deszczu, który obmył drzewa, odświeżył łąki, orzeźwił pola, zieleniało wszystko dziwną barwą, złociło się, świeciło — jakby na przybycie gospodarza. Rzeczułka wśród kamieni przerzynała się z jakimś niezwykłym, dziecinnym pośpiechem, figlując, połyskując, szumiąc, jak gdyby w lecie nie wysychała; niebo było lazurowe z białemi chmurkami, pozłacane gdzieniegdzie.... z dala sine bory nawet mgłą się przysłoniły, która im miękką barwę nadawała....
Krajobraz był wdzięczny.... serce się uradowało majorowi. Jakby dla ożywienia go wszystko w téj godzinie wesoło ku wiosce wracało, pastuszkowie kłaniali mu się uśmiechając, gospodarze podnosili czapki, a zniżali głowy, bydełko podskakiwało, stada owiec rozbrykane poprzedzały go na drodze, kobiety w białych rańtuchach stawały, aby go przywitać. Szymek i Iwaś mrugali z kozła do znajomych; konie nawet, które w ciągu podróży miały skłonność do wolnego kroku, teraz go aż do zbytku przyśpieszały, raźno prychając.
I majorowi jakoś w duszy zrobiło się weseléj, powiedział sobie: — Przy pomocy bożéj — Jakoś to będzie!
Co się niezmiernie rzadko wydarza, po powrocie z długiéj podróży, nie nastręczyło się nic, za coby połajać należało, pogniewać się było można. Przykładny porządek panował wszędzie. Ogrodzenia około łąk, które wyjeżdżając kazał poprawić, stały odnowione, nigdzie bydła w szkodzie, a stary, odświeżony dworek tak mu się już z dala uśmiechał!!
W tym domku on przeżył i najsłodsze i najboleśniejsze życia chwile, tu on zdobytą z trudem, ukochaną przywiózł żonę, tu mu się ten jedynak urodził, tu spędził dzieciństwo — tu umarła mu jego jedyna — i ztąd ją na cmentarz pod kościołek wyniesiono.... Wszystkie sceny te przebiegły przed jego oczyma, nim się znalazł w dziedzińcu, nim stanął przed gankiem, gdzie nań wyprostowany po wojskowemu czekał ekonom pan Burakowski, niegdyś towarzysz Roberta zabaw dziecięcych, syn starego ekonoma....
— No — co dobrego u was, panie Erneście? spytał wesoło major.
— Dzięki Bogu, wszystko w porządku, odparł w rękę go jak ojca całując młody chłopak. Nowego tak dalece nie ma nic. Bułana miała źrebię niczego, klaczka z łysiną. Sianokos na błocie zaczęty.... Zboże wygląda dobrze... owsy tylko słabe na pagórkach....
Tak mówiąc weszli do dworku. Domyśli się każdy, że u dawnego wojskowego i dom po wojskowemu był utrzymany, nadzwyczaj czysto i w porządku, którego pilnował sam właściciel. Dwór niewielki był, ale ta holenderska czystość dodawała mu wdzięku.... W sieniach trochę myśliwskich wisiało przyborów, salonik ze staroświecka umeblowany, był jasny i wesoły. Stał w nim jeszcze fortepian nieboszczki, w którym popękały struny, pożółkły klawisze, nikt go nie otwierał, ale tknąć go i ruszyć z miejsca nie dawał major. Na głównéj ścianie, tiulem okryty widać było portret kobiety pięknéj bardzo, sentymentalnie wspartéj na ręku, zamyślonéj.... Obok niéj złamana kolumna, bluszczem okryta, przed nią rozłożona książka i bukiet na niéj. Malowanie to nosiło wybitnie cechę swojego czasu, choćby go wysoko podniesione na grzebieniu włosy, suknia z rękawkami krótkiemi a buchastemi, i krótkim stanem nie dawały poznać na pierwsze wejrzenie. Śliczna twarz napiętnowana była smutkiem.... Drzwi szklane z salonu, prawidłowo wychodziły na ogród cienisty, w którym tuż stała lipa stara, okrągłą otoczona ławą. W dal ciągnęły się uliczki proste.... i kwatery bez pretensyi, tak jak to dawniéj bywało. Pokój majora, ubrany był pamiątkami wojskowemi i bronią.... Kilka litografij przypominało towarzyszów broni i dowódców.... W ścisłym porządku stały tu fajki, kije, wisiały czapki i kapelusze.... U kominka, który major lubił, na wszelki wypadek leżał zapas drewek olchowych. Każda rzecz nietknięta czekała na jego przybycie.... i major ucieszył się znajdując na swém miejscu przedmioty, do których nawykł; smakowało mu nawet powietrze dworku, właściwy mu zapach.... bo każdy dom ma woń swoją, którą się czuje najlepiéj gdy się do niéj powraca.... W sypialnym pokoju zapach tytuniu i drewek z koszyka mieszał się razem.... Major czuł, że tu mu było najmiléj, najlepiéj. Przyszło na myśl, że dla Roberta trzeba będzie Żabliszki porzucić — westchnął — dla syna i ta ofiara nie była trudna.
Jazyga, któremu tu tak było dobrze, jak u Boga za piecem — sam się tak wyrażał — nie wiele dotąd z sąsiedztwem obcował. Z początku ludzie znając jego zamożność, garnęli się do niego, sądząc, że czasem z niéj korzystać będą mogli — gdy się potém okazało, iż był nadspodzianie nieużyty, trochę się usunęli. Oddalenie Roberta z okolicy wzięto też jako obrazę.... Tłómaczóno to sobie, że w sąsiedztwie major dla syna nie widział chyba partyi — i umyślnie go w świat wyprawił. Stosunki ze współobywatelami nie będąc złe, ścisłe bardzo nie były. Jazyga domator, najlepiéj lubił siedzieć u siebie w Żabliszkach. Spotykano się w kościele, na jarmarkach; rzadko kto go odwiedzał, rzadziéj on u kogo bywał.
Teraz to niewygodne było dla majora. Chciał dla syna wybór uczynić, a nie wiedział jak do niego przystąpić. Nagle tak zmienić tryb i obyczaj życia, było i niewłaściwie i różnie być mogło tłómaczone. Co tu począć?
W najpoufalszych stosunkach był dotąd Jazyga z panem Olbrachtem Erdziwiłłem, czystéj krwi Litwinem, — starym kawalerem, jowialistą, który nietylko Żabliszki, ale całe sąsiedztwo swym humorem ożywiał. Jeden z professorów grodzieńskiego gimnazyum, który czasem w tę okolicę w czasie wakacyj zaglądał, zwał Erdziwilła synem Epikura. Trzeba to było brać w najlepszém znaczeniu.
Nikt nigdy pana sędziego granicznego, był bowiem raz Erdziwiłł sędzią granicznym i tytuł mu ten został na zawsze — nikt go smutnym nie widział. Wszystko cokolwiek go spotkało, przyjmował jeśli nie uśmiechem, to czołem tak pogodném, że się o niego najgroźniejsze rozbijały fale. Erdziwiłł miał dziesięć chat, wiosczynę biedną, dworek pożal się Boże, dochód szczupły, starczyło mu to; gdy zabrakło czego, obchodził się nie skarżąc, często śmiejąc się z niedostatku. W gościnie bawić lubił, bo ludzi potrzebował — ale od nikogo nic nigdy na zawinięcie palca nie przyjął.
— Widzisz acindziéj, bratku (takie było jego przysłowie) — gdybym od waści prezent wziął, musiałbym cię odprezentować, a nie mam czém.... Dajże ty mi pokój. Jeździł Erdziwiłł kałamaszką, znanemi dwoma końmi staremi, z których się sam wyśmiewał, bo były kaleki.... Mały, trochę otyły, ale ruchawy i zręczny, sędzia miał lat pięćdziesiąt, łysinę, duże oczy niebieskie siedzące na wierzchu, i wąs zawiesisty, z którym się pieścić lubił. Dykteryjek, anegdot, starych dowcipów, pogadanek zapasy miał nieprzebrane. Pomawiano go, że niekiedy kłamał, on sam przyznawał się tylko do tego, że bajeczki układał. Nie ma w tém nic złego.... Koncepta jego, choć dowcipne i ostre, były tego rodzaju, że nikomu nie szkodziły, honoru niczyjego nie tykały.... Żartował ze słabości ludzkich — nie sięgał w stosunki, których nie godziło się odsłaniać. Lubiono go powszechnie. Był to gość pożądany wszędzie i witany radośnie. Stary kawaler, choć mu się gęsto siwy włos przerzucał w pozostałych na czuprynie i wąsach, dla kobiet był galant, nadskakujący i wielbiciel wdzięków tak zapalczywy, że je często widział tam, gdzie ich nie było.
W sąsiedztwie, nie zważając na to, jak kto z kim był, Erdziwiłł bywał wszędzie, a częściéj się do pojednania zwaśnionych przyłożył, niż do zajątrzenia niechęci. Bywał też i u majora, którego wielkim zwał się zawsze — wielbicielem. Jazyga go lubił, przyjmował i nieraz w najposępniejszym będąc humorze, winien mu był, że się rozchmurzył i poweselał. Jedyny to był, można powiedzieć, przyjaciel szczery Jazygi. Wiosczyna Erdziwiłła leżała o milę od Żabliszek, — spotykali się więc często, choć sędziego w domu zastać było wielkiém szczęściem. Jeśli się to trafiło, przyjmował u siebie sercem całém, bez występu, najczęściéj nalewkami, wędliną, serem, masłem — ale z prostotą, z gościnnością ujmującą.
Sędzia, choć na pozór małego znaczenia człeczek, miał wpływ większy niż się zdawało. Swatał, bratał, zbliżał, i w wielu razach, gdy nikt nie umiał ciężkiéj sprawy załatwić, on — żartując i baraszkując — potrafił.
W drodze już major myśląc o tém jak się wziąć do trudnego dzieła, przypomniał Erdziwiłła. Nigdy on nikogo nie zdradził, można z nim było mówić otwarcie....
Drugiego dnia odpocząwszy w domu, na trzeci, choć wiosenny ciepły deszczyk przekrapiał, pojechał Jazyga do Swantyszek. Tak się zwała wioseczka pana Erdziwiłła. Może temu deszczykowi, co go od podróży nie wstrzymał, winien był, że sędziego w domu zastał....
Dworek był o dwóch słupkach, maluśki, dość chędogi, z izdebką gościnną na górce; cały w kasztanach, jak gniazdo wśród gałęzi. Posadzone niegdyś zbyt blizko domu, rozrósłszy się ścisnęły go tak, że się na nim prawie pokładły. Ciemno od nich było we wnętrzu, radzono je pościnać lub poprzycinać, ale Erdziwiłł nie chciał pozwolić.
— Albo to im jak mnie życie nie miłe! Ani zetnę, ani przytnę.... Po mnie kto tu będzie, niech sobie robi co chce — a póki mnie, póty moim starym przyjaciołom nic się nie stanie....
Gdy bryczka stanęła przed kasztanami, sędzia w ganku stał bez surduta.... Zobaczywszy majora, ręce szeroko otworzył....
— A witajże! Kiedyż z powrotem?.... Miły gościu!....
I tak objętego uściskiem wprowadził do ciemnéj izby bawialnéj, w któréj pierwszym przedmiotem, jaki się na oko nawijał, była wisząca na ścianie hiszpańska gitara. Ściany ubrane były w litografie francuzkie, przedstawiające piękne kobiety, trochę dawnéj daty.... wykrygowane, uśmiechnięte.... w różnych strojach, właściwych narodowościom. Pod gitarą stała sofa wygodna, przed nią stół duży.... Na kominie zegar stary z kolumienkami alabastrowemi, miał na wierzchu amorka strzelającego z łuku.... Biednemu amorowi jedno skrzydło się dawno odłamało, i łuk pozostał bez strzały. Nie było więc niebezpieczeństwa ażeby kogo mógł zranić. Zegarek cichym szeptem dowodził, że pełnił swój obowiązek. Drzwi do dalszego mieszkania zamknięte nie dozwalały ciekawemu oku sięgnąć daléj....
Erdziwiłł posadził gościa na kanapie, sam naciągając letni przyodziewek.
— Kawy czy herbaty? spytał.
— Co chcesz i co wolisz — jam stary żołnierz, co na placu to nieprzyjaciel — odparł major.
Sędzia klasnął w ręce, i w téjże chwili wbiegła młoda, świeżo przystrojona służąca, z figlarnemi oczkami, twarzą zarumienioną i uśmiechniętą.
— Prędziusieńko kawy — a dobréj! zawołał sędzia.... Spojrzawszy lękliwie na majora, znikła piękna służąca.
W kącie stała szafeczka, którą sam gospodarz otworzył, i wyjął z niéj sucharki i czarnawczyckie czy lidzkie obwarzanki, które postawił na stole razem ze starą blaszaną cukiernicą.
— Zapalże fajkę i rozgość się — rzekł do majora.... Mnie do was tęskno było.... Ilem razy jechał około osieroconych Żabliszek, pytałem:
— „Jest pan?“
— „Nie ma....“
— No, cóż słychać? syn zdrów — jak mu się powodzi?
— Doskonale.
— Nie ożenił się? spytał sędzia.
— A! dzięki Bogu, nie — rzekł major. Przyznam ci się, że tak ex promptu i bez mojéj wiadomości nie życzyłbym sobie ożenienia — choć — pono czas.
— I bardzo! zawołał Erdziwiłł, — wiesz przysłowie — bratku?
— Któżby go nie znał! ale przysłowia są często tylko świadectwem przesądów.... odezwał się major. — Jednemu służy to, drugiemu co innego.
— A cóżby waszemu Robertowi służyć mogło — wcześnie czy późno? spytał sędzia....
Major ruszył ramionami, nie chciał się tak od razu wydać z myślą.
— Jakże wy sądzicie?
— A jużby czas — słowo daję, bratku. Późne ożenienia to często — tarde venientibus ossa. Nie ożenił się człek za młodu, potém chwyta co z brzegu.... aby sam nie został....
— Nie byłbym przeciwko temu....
— To go ożenimy! jak po maśle pójdzie — zawołał sędzia — a może już co napatrzył?
— Sądzę, że nie, nie kryłby się przedemną... Nie bardzo jest kochliwy....
— A! to źle! to źle! z miną niby zafrasowaną odparł gospodarz. Młody człowiek musi się wykochać porządnie nim się ożeni, jak mu się kochania zostanie dużo.... gotów się bałamucić post.... a z tém — licho!
Śmieli się oba....
— Cóż w sąsiedztwie słychać? wtrącił major.
— Jak mak siał, cichusieńko! począł Erdziwiłł. Tak przykładnéj, spokojnéj wiosny nie pamiętam. Zwykle w téj porze nowe życie wchodzi w ludzi, kochają się mocniéj, kłócą zapalczywiéj.... handlują gwałtowniéj — tego roku ani się co ruszyło.... Żaden majątku nie sprzedaje, córki nie wydaje i za łby się nie wodzą.
— Na przednówku — co za dziwo! odparł major.
— Ale bo głodu u nas nie ma — mówił sędzia — dostatek szlachecki wszędzie, tylko bratku, dawnéj fantazyi zabrakło!.... Ziewamy.... Ja tu jeden wesół na całą okolicę; gdybym ich nie rozruszał, pospaliby się....
I szła tak rozmowa o tém i owém aż do przyniesienia kawy, którą piękna dziewczyna postawiwszy na stole, zbyt prędko uciekła, jakby się oczu obcych wstydziła.... Przy kawie major westchnął.
— A co myślisz — sędzio? — rzekł — poddałeś mi ideę niezgorszą! Trzebaby Roberta ożenić. Wypuszczę mu Żabliszki.... niech życie zaczyna; bylebym dla niego znalazł stosowną, stanem równą, milą i dobrą dziewczynę.... O posag mi nie chodzi....
— Jeżeli ci o posag nie idzie — podchwycił Erdziwiłł — taką mu wyszukamy, że — klękajcie narody! Zobaczysz — ale — gdy seryo tak myślisz....
— Mówię ci — seryo.... dodał major....
— Milczmyż z tém — cyt! — chytro, mudro.... inaczéj się nie uda....
Erdziwiłł wąsa pokręcił — i zamyślił się.
— Syna trzeba sprowadzić....
— Przyjedzie do mnie na Ś-ty Piotr.... odpowiedział Jazyga; tymczasem gdyby się co upatrzyło.... nie źleby było....
— Czy chcesz sam wybierać i dopiero na upatrzonego syna puścić? rozśmiał się gospodarz.... E? bratku? e?
Major schwytany na uczynku zarumienił się. A juściż ja mu narzucać nie będę — ale — ale czworo oczu więcéj widzi!
— Gdzie tam — bratku! nieprawda, jako żywo — odparł Erdziwiłł. Wierz mi, gdy idzie o żonę, tylko ten widzi co ją bierze....
— Ale miłość i fantazya ślepe są!
— Gdzie tam! Inaczéj one patrzą — a no doskonale widzą to, czego my postrzedz nie możemy. Dodam ci jeszcze: syn twój niekochliwy, sam mówiłeś, jak się ożeni nie bardzo kochając — bieda będzie.... Trzeba, żeby się okrutnie rozmiłował....
Jazyga zmilczał smutnie jakoś.
— Więc cóż? rzekł — puścić go tak na los szczęścia? a nuż....
— Myślisz, że gdy ty mu z chłodną krwią dobierzesz parę, to ci się lepiéj uda, niż losowi i Panu Bogu? bratku?
Zadumał się major....
— Powiadam ci, narzucać mu nie będę, a naraić się nie waham.... To co innego.
— A no? rajmy! zawołał wesoło zacierając ręce sędzia....
— Ja myślę inaczéj — powoli ozwał się Jazyga. Dawno sąsiadów nie odwiedzałem, trochę się ich zaniedbało, — do Ś-go Piotra mam czas, objechałbym dawnych znajomych i.... możeby co w oko wpadło.
— Myśl niezgorsza — rzekł sędzia — gotowem ci służyć, aby było czworo oczu, jak chciałeś. Ale czy moje się liczyć mogą? bratku? hę?
Major go uściskał....
— Dokądże pojedziemy? zapytał, znasz lepiéj niż ja okolicę....
— Zaraz! stukając się w czoło, począł Erdziwiłł. Ab Jove principium. Marszałek....
— Ale ba! wysokie progi....
— Tyle po nich ludzi przeszło od czasu gdy marszałkuje, że się dużo starły.... Dawniéj był to majętny bardzo pan, a dziś, gdyby nie marszałkowstwo, które wierzycieli trzyma w przyzwoitém oddaleniu — kto wie coby było.... Powiat go objadł okrutnie, i marszałkówny są dwie na wydaniu.... Obie piękne, i wychowane jak nie można lepiéj, po francuzku expedite, śpiewają, grają i malują. Sam na oczy moje widziałem takiego Achillesa w kasku, kredą, przez pannę Julię....
— Dałbyś mi pokój — to nie dla Roberta — zawołał major — pretensyi wiele, majątku nic.... Ja żony i gospodyni potrzebuję nie artystki....
Rozśmiał się Erdziwiłł.
— Słowo ci daję, minąć marszałkówien nie mogłem....
— Cóż daléj?
— Daléj... Prezesówna jedna, solo, panna bogata, ojciec skąpy, matka dewotka. Wychowanie na pensyi... zdaje mi się, że u Wizytek w Wilnie... Więcéj nic nie wiem..Syn prezesa utracyusz... bo to zawsze ojcom skąpym przypada....
— Notujmy prezesównę... ale — matka dewotka — rzekł major...
— To prawda, i ojciec — ciężki! Wiesz co? ja mówię, bratku, nie notujmy prezesôwny, chcesz-li słuchać méj rady.
— Nie notujmy..
— Zatém, ciągnął Erdziwiłł, ze trzech panien, nie mamy jednéj. Wszystko plewy...
Pomyślał nieco...
— Zaczniéjmy od drugiego końca — rzekł. Znasz Parniewiczów?
Major głową potrząsnął.
— Dzierżawą trzymają Hajdę.... ludzie nie majętni, w dorobku, córek dwie, jedna dorosła... Cudo piękności! mówię ci, bratku.... modlić się jak do obrazu.... Zachwycająca.... Oficer jeden w łeb sobie strzelił z miłości....
— A! dziękuję ci! żywo przerwał major. Taka piękność to największe nieszczęście — kogo uszczęśliwi, ten przez całe życie będzie musiał przed nią na kolanach dziękować.... Nie chcę!
— Widzisz! bratku — jak to nam dwu trudno wyszukać — odezwał się sędzia — a ja ci ręczę, że Robert sam, gdybyśmy mu wolę dali, znalazłby sobie łatwiuteńko.... Słuchajże — a panny Surymowny nie chcesz?
Surym był blizkim sąsiadem Żabliszek i kilka razy o łąki miał z nim spory major....
— Zośka Surymówna ładna dziewczyna, gospodyni doskonała.... wesoła, rumiana.... i chłopcy się koło niéj kręcą okrutnie, co dowodzi, że czegoś warta.... Mówiono mi, że z Baranowiczem była zaręczona, ale się rozeszło z powodu ojca...
Major głową pokręcił ani odtrącając, ani przyjmując....
— Chłopcy się kręcą! powtórzył parę razy.... Nie chciałbym. aby Robert po drugich brał co już inni zbrakowali.... Zresztą z Surymem jestem na bakier....
— A! tobyśmy połatali — rzekł Erdziwiłł: tylko mi na myśl przychodzi, że Zośka taka gospodyni, że podobno nad gospodarstwo nic nie zna i nic nie lubi.... Dobra to rzecz taka żona — ale Robertowi stanie na klucznicę — a jak nie będzie miał do kogo zagadać w domu?....
— No — dajmy pokój Surymównie — odezwał się major. W istocie — tak nam starym wybierać, ciężka sprawa....
Sędzia się złośliwie uśmiechnął i pocałował w ramię majora.
— Kochany majorze, bratku — odezwał się: mnie się widzi, sprowadź ty tu Roberta, puśćmy go między ludzi, niech sobie sam szuka... Będziemy mieli oko, a ojciec ma prawo wyrzec zawczesne veto... Jak my mu bogdankę wybierzemy, to się na nic nie zda.. Dla siebiebym może potrafił...
Jazyga nie odpowiadał, posmutniał jakoś.
— Bieda z dziećmi! westchnął.
— I dla tego ja wolałem ich nie mieć i nie żenić się, rzekł wesoło sędzia. Myślisz, że mnie nie kusiło! ale ba — bratku — do dziś dnia! Wiesz, wdówka jest tu jedna.... jabłuszko, śliczności.... bezdzietna i ma pięć chat w posagu.... Sama mi mówiła, że poszłaby za mnie.... Przejrzałem się w zwierciedle — nie ma sposobu.... Na łysinie mojéj najmniejszy przydatek byłby widoczny.... A pokusa tak mi się śmieje białemi ząbkami.... Musiałem dać sobie słowo, że ją będę omijał....
Erdziwiłł potarł czuprynę i wąsy, nalał sobie zimnéj kawy i zapił sprawę. Major zbity z tropu, zadumał się i już nie wznowił rozmowy....
— Żart żartem, odezwał się wąsy ocierając sędzia — choć się nam pierwsza regestratura panien nie powiodła, ja wolnym czasem, skupiwszy ducha, pomyślę jeszcze.... ty majorze ze swéj strony upatruj... A nuż? bratku — może się co i znajdzie; — ale ci powiadam, Robertowi byłoby daleko łatwiéj wyszukać niż nam dwom.... Na to młodości potrzeba!
Zaczynało w ocienionym kasztanami pokoju coraz być ciemniéj, wstał major, aby pożegnać gospodarza, zapraszając go do siebie.... Wyszli oba na ganek.... i Jazyga do Żabliszek odjechał, przez całą drogę rozmyślając nad tém, jak wyjść z trudnego zadania.
Mała próbka na współ z sędzią zrobiona, okazała mu, jakie go tu miały spotkać zawikłane kwestye.... Wszędzie było coś odstręczającego, a nic tak dalece nie ciągnęło. Major w wyborze dla syna musiał być niezmiernie ostrożny.... Zostawić zaś wybór losowi i sercu lękał się, i za nic w świecie nie mógł dozwolić, ażeby Robert bałamucił się dłużéj w Ruszkowie.
— Lepiéj niech się żeni z kim chce.... bodaj z najuboższą córką leśniczego, — niżby miał, uchowaj Boże, popaść w niewolę takiéj damy, coby nim potém pomiatała! Za nic w świecie, nie dozwolę na to!
Wzdrygnął się Jazyga na myśl samą.
— Ożeni się czy nie — przynajmniéj go do Żabliszek przeniosę, i odetchnę lżéj, gdy tu będzie...
Ze smutkiem więc wysiadł do swojego dworku major, którego ściany mu co chwila przypominały, że go miał opuścić....
Do Ś-go Piotra kawał było czasu.... a nuż Robert jeszcze się tam więcéj zbliży, spoufali i zwiąże?? A przed Ś-ym Piotrem go wyciągnąć z domu sposobu nie było, więc niepokojąc się i gryząc, musiał major przeczekać. Nie wyrzekł się wszakże myśli rozpatrzenia w pannach. Próba na prędce zrobiona z Erdziwiłłem, ani wyczerpała zapasu panien w sąsiedztwie, ani mu się zdała przekonywającą. Należało się zbliżyć i przypatrzyć samemu, bo sąd zaoczny, niewiele wart. Major więc postanowił sobie, szukać zręczności, aby nieznacznie zbliżyć się do sąsiadów, pewny, że poczciwa szlachta go nie odtrąci... I tak rozmyślając a układając uspokoił się trochę.... Był też spokojny o to, że wybrana przez niego i Roberta panna, odmówić im nie może, bo którażby mogła i chciała takiego chłopca odtrącić? Major kochając syna, nie przypuszczał nawet ażeby się znalazła na święcie kobieta, któraby innego nad niego przenieść mogła — a toćby chyba oczu nie miała! To nie może być! mówił w duchu, i zakończył: — Z bożą pomocą, jakoś to będzie!




Bytność majora w Ruszkowie nie pozostała bez skutków. Ze sposobu jakim był przyjęty, z krótkiéj rozmowy na osobności z p. Robertem, z różnych pomniejszych oznak, ludzie zaczęli wyciągać rozmaite wnioski. Niektórzy bojaźliwsi, zostawiali je przy sobie; inni, których interesom zagrażała zmiana stanu i bytu panny Ady, zaczęli się niepokoić, szeptać i myśleć o środkach zapobieżenia temu co im się zdawało zagrażać.
Być może, iż bystre oko Ady dostrzegło pewnych oznak tego niepokoju — może też ona sama ulękła się siebie i uczuła jakieś niebezpieczeństwo.... następnych dni otaczający ujrzeli ją inną niż od dawna widywali. Stan to był, do którego nieraz już wracała i wychodziła z niego, stan rozgorączkowania jakiegoś, w który wpadłszy szukała gwałtownie pochłaniającego zajęcia, celu w życiu — czegoś, coby ją oderwało od rzeczywistości.
Z rana zawołano Oblęckiego, — panna Pretwiczówna była już w bibliotece, w któréj się piękny zbiór jéj sztychów znajdował. Siedziała z brwią namarszczoną nad rozłożonemi tekami.... w złym humorze.... groźna i straszna.
— Zbiór sztychów jest tak ułożony, zawołała, że ja w nim nic znaleźć, nic studyować nie mogę. Nigdzie na świecie, oprócz u kolekcyonistów co dla rylca zbierają ryciny, nie znajdziesz pan tak poukładanych, według sztycharzy.... Mnie ci panowie nie obchodzą, ale szkoły, kompozycye, myśl. Sztychy powinny być według mistrzów i szkół poukładane.... Sztycharz jest tłómaczem, któż bibliotekęby uporządkował dając im przed autorami pierwszeństwo?!
— Ale — pani — odezwał się nieśmiało strwożony Oblęcki — pani pozwoli sobie przypomnieć, że wolą jéj było własną, aby na wzór innych zbiorów....
— To być może, odparła żywo Ada, ale pan jako artysta, powinieneś mnie był zreflektować, naprowadzić. Było to ślepe naśladownictwo. Każdy zbiór winien być układany według celu, do którego służy, wedle myśli tego, co go używa.... ja się wcale nie interesuję sztycharstwem. Tu wszystko w bezładzie i zamieszaniu....
— Więc ja się natychmiast wezmę do nowego rozkładu — rzekł Oblęcki przysuwając się ku tekom....
— Tak! i to będzie rok, ja nie wiem, co najmniéj kilka trwało miesięcy, a tymczasem, pan wiesz.... mnie odejdzie ochota od tych studyów....
— Czy ja winien jestem? wybąknął Oblęcki.
— Ani ja — odezwała się chmurno panna Ada; — pan jesteś winien — boś powinien był obstać przy innym porządku, racyonalniejszym.... A teraz....
— Ja będę siedział dzień i noc — jeśli pani każe.... będę śpieszył — rzekł Oblęcki.
— Dajże mi pan pokój z tą swoją gotowością do ofiary! W nocy siedzieć nie można, bo ja światła do biblioteki wnosić nie dozwolę....
To mówiąc wstała panna Ada i zaczęła się żywo przechadzać po pięknym gmachu biblioteki. Była to w istocie sala może w całym pałacu najwspanialsza, na dwa piętra wysoka, otoczona balkonem do koła, a w środku zawierająca w ogromnych nizkich szafach, ów zbiór rycin, jakiego może w kraju drugiego nie było.
Kilkadziesiąt tysięcy wielkim kosztem nabytych najrzadszych sztychów, rysunków, zbiorów rycin z galeryj różnych, rzadkości i osobliwości przepłacanych, składało się na tę kollekcyę, którą po kilkakroć namiętnie panna Ada dopełniać się starała.
Ta miłość i zapał do sztuki przychodziły jéj nagle, namiętnie, trwały czasem kilka tygodni, i odchodziły tak niespodzianie, jak przyszły. Z dnia na dzień, obojętniała zupełnie i nie zaglądała potém do swego zbioru długo, aż jakieś przypomnienie, fantazya, znowu ją ku niemu zwróciły. Tak było i teraz właśnie.
Oblęcki stał zmartwiony, nie wiedząc co począć.... Panna Ada jakby zapomniawszy o nim, parę razy przebiegłszy salę, którą oczyma roztargnionemi mierzyła, nie mówiąc już nic, oddaliła się. Malarz został nie wiedząc na pewno, czy miał się wziąć do nowego układu.... czy czekać stanowczych rozkazów.
Z biblioteki poszła do ogrodu i oranżeryi, z któréj kwiaty były powynoszone.... Upodobanie w rzadkich roślinach, tak samo jak w rycinach, napadało ją paroksyzmami i odstępowało.... Stary Habicht przechadzał się pomiędzy wazonami, które zawsze równą kochał miłością, gdy ujrzał wpadającą nagle panią, oczyma niespokojnemi przeglądającą drzewa, krzewy i nagromadzone osobliwości, posprowadzane z Gandawy i Erfurtu. Nawykły był do téj obcesowéj miłości i fantazyi panny Ady, i uchyliwszy czapeczki śpieszył na jéj spotkanie.
I tu nie znajdowała ona nic po swéj myśli.
— Proszęż cię, panie Habicht, spytała: czy tego roku nic nowego nie zapisaliście od van Houten’a? Jakże można zaniedbać tak zbiory nasze? Pan wiesz, że co nie postępuje, to upada. Nawet nasiona dojrzewające w naszym klimacie i w naszéj niedołężnéj hodowli, przeradzają się, maleją....
— Nie miałem rozkazów od pani! rzekł spokojnie Habicht.
— A czyż na to moich, wyraźnych trzeba rozkazów? odparła dosyć kwaśno piękna panna, chodząc żywo pomiędzy doniczkami, które suknią obalała, a w ślad za nią spokojnie kroczący Habicht flegmatycznie podnosił. — Pan masz przecie upoważnienie....
— W tym roku — dodała — wszystko mi się mizerniejsze wydaje — a tak pospolite, znane.... Wszakże to już po wszystkich szlacheckich dworkach i plebaniach tego pełno.... Portulaków nie cierpię.... A! lilie! ale zawsze też same....
Wszystko jedno a jedno.... żadnéj nowości. Można zbrzydzić sobie kwiaty....
Habicht milczał uparcie. Stary, doświadczony człek, wiedział bardzo dobrze, iż odpowiadanie drażniło, i że słuszności mieć nie będzie....
Odwróciła się ku niemu Ada, i spostrzegła na staréj jego twarzy łagodny wyraz jakby politowania. Rumieniec oblał ją; nie mówiąc słowa, przesunęła się daléj i żywym krokiem skierowała ku parkowi.
W dwóch kieszeniach miała, wychodząc wzięte, dwa tomy.... nowości. Jeden z nich był książką pseudo-filozoficzną, jakich francuzka literatura mnóztwo wydaje, drugi nową powieścią pani Sand. Wyjęła najprzód filozofię i kartki jéj zaczęła przewracać niecierpliwie, zatrzymując się na niektórych, potém wprędce, z niechęcią je rzucając, by przejść do innych....
Usiadła na ławce.... chciała się zmusić do czytania — zaczęła od pierwszéj karty. Usiłowanie było daremne — książka była jedną z tych, w których umysł żywszy i logiczny może śmiało kilkadziesiąt kartek ominąć, wiedząc z góry drogę, jaką autor będzie prowadził, nieskończenie kołując, aby dojść do tego, coby się lepiéj w kilkunastu wyrazach powiedzieć dało.... Czytanie — stało się niemożliwém.... Rzuciła na kolana po niejakim czasie książkę i zatopiła się w myślach — dla kogo ona pisana być mogła? Dla tych co nic a nic nie umieli była za rozumną; dla tych co umieli coś — nie przynosiła nic nowego. Tytuł i imię autora zawiodły.... Z westchnieniem jeszcze raz obejrzawszy spis rozdziałów, który stał za książkę całą — położyła ją na ławce.
Koléj przyszła na powieść. Tu czar pięknego stylu i formy — wykonanie szczegółów stanowiły wartość całą. Z pierwszych zarysów wątek można było odgadnąć — lecz za urokiem słowa.... można przynajmniéj iść było bez znudzenia.... Było to coś nakształt muzyki.... która robi wrażenie, choć myśli określonéj, jasnéj wydobyć z niéj niepodobna.... Heroina powieści obdarzona była przez autorkę energicznym charakterem, podobało się to przecie Adzie — lecz ona najlepszym sędzią być mogła tego charakteru skutków w zetknięciu się ze światem i oddziaływania zewnętrznych wpływów na duszę. Jakkolwiek pozorną logiką przyodziane fakta, które wychodziły z ram i warunków powszedniego życia — wydały jéj się nieprawdopodobnemi. Ada brzydziła się wszystkiém co było jaskrawe, krzykliwe, teatralne; znajdowała, że przyzwoici ludzie — ne cassent les vitres jamais, i że cierpiąc najmocniéj, można i powinnością jest nie krzyczeć. Krzyk zwabia tłum i wywołuje szyderstwa, nie umniejszając bolu — nie lecząc choroby....
Wkrótce też heroina i powieść zniecierpliwiły ją. Z niechęcią, raz jeszcze zawiedziona, wsunęła książkę do kieszeni i zapatrzyła się na drzewa, na krajobraz — na zielone gąszcze co ją otaczały, w których mnóztwo ptastwa świergotało....
Wzrok jéj błądził jakby szukając, dopraszając się zajęcia — myśli, lekarstwa. Ta czczość życia, któréj doświadczała czasami, ciężyła jéj dnia tego całém brzemieniem nicości, ciemności. Brak było powietrza piersi do oddychania, myśl nie miała się gdzie obracać, szła i powracała, nie znalazłszy drogi, nie mając pobudki by iść daléj.
Przebiegła tą myślą rozmaite przedmioty, żaden jéj ku sobie nie pociągał — gniewała się na siebie....
W tym stanie rozdraźnienia będąc, usłyszała skrzypienie lakierowanych trzewików, po których poznała łatwo zbliżanie się ks. kanonika.... Gdyby była mogła, uciekłaby, aby w téj właśnie chwili nie zostać do rozmowy zmuszona; ale kanonik już był o kilka kroków, widział ją i zmierzał ku niéj. Szybko tylko filozoficzny tomik wsunęła do kieszonki, i czekała.
Coś jéj mówiło, że ks. hrabia de Bello, nie bez celu ścigał ją do ogrodu.... że potrzebował rozmówić się z nią na osobności. Twarz jego smutna, surowa, namarszczona, troskę jakąś zdradzała. Zbliżając się jednak, złagodził swe oblicze, i uprzejmie, dobrotliwie powitał wpatrując się z ojcowską pieczołowitością w twarz Ady, która egzaminem tym zaniepokojona zarumieniła się....
Kanonik przysiadł na ławce....
— Darujesz mi, kochana pani.... Jako troskliwy ojciec duchowny — szukałem jéj, przeczuwając w duszy, że możesz potrzebować słowa otuchy i orzeźwienia.... Od dni kilku jesteś jakby cierpiąca.
Ada zamilkła z razu, myśląc czy się przyznać ma, czy zamilczeć. Duma ją skłoniła do nietajenia się ze stanem, który ks. kanonik tak dobrze odgadnąć umiał.
— Cierpiąca? o! mój ojcze, odpowiedziała z wolna spokojnie z pół uśmiechem bolesnym — cierpiąca? a kiedyż człowiek nie cierpi? W mojém położeniu życie jest nieustanną walką, a walka musi być zmieszana z boleścią.
— Tak — odparł kanonik — ale ją tryumf osładza. Najpiękniejszém zwycięztwem jest to, które człowiek odnosi sam nad sobą.
— Trwa ono chwilę tylko — odezwała się Ada — bo walka ze śmiercią się dopiero kończy....
Pomilczawszy czas jakiś, kanonik popatrzał na Adę i począł:
— Mówmy szczerze, droga pani — mówmy jak najotwarciéj. Zdaje mi się, że ta walka i cierpienie wzmogły się może jakiémś uczuciem, które się niepotrzebnie wplątało.... i zatruwa ci chwile....
Ada zarumieniła się.
— Uczuciem? jakiémże?
— Jest to uczucie naturalne, na pozór niewinne.... którem częstokroć człowiek jest kuszony — rzekł kanonik, — które mu się wydaje nietylko nie grzeszném — ale błogosławioném.... Będę otwarty jak dyrektor sumienia, jak lekarz duszy.... Każdéj innnéj niewieście, w któréjby się ono obudziło, powiedziałbym: — Idź za niém, niech kościół je pobłogosławi, niech się spełni przeznaczenie twoje. Naszéj Adzie, która jest wyjątkową istotą wśród płci swojéj, któréj przeznaczenie jest wyższe, świętsze, wznioślejsze — powiem — otrząśniéj się z tego co cię gwałtem ściąga w błoto ziemi, w kurzawę pospolitego tłumu....
— Ojcze mój — odparła jakby urażona Ada — nie wiem zkąd ta myśl ci się narzuciła.... Mogłażem ja mojém postępowaniem ją wywołać? To niepodobieństwo! Mylicie się mój ojcze — szczęściem dla mnie — na ten raz troskliwość wasza niebezpieczeństwo urojone dojrzała — nie ma go.... Posądzacie mnie chyba o jakieś przywiązanie, o rodzącą się namiętność.... ale ja nic podobnego nie mam sobie do wyrzucenia! Nic! nic!
Mówiła gorąco, lice się jéj paliło, kanonik bacznie się wpatrywał.
— Dziecię moje — odezwał się — bo mi cię wolno nazywać tém imieniem.... Lekarzowi mówić może chory, iż zdrów jest, — cóż potém, gdy symptomy słabości zdradzają? Tak jest z tobą. Sama nie wiesz o stanie swoim, heroicznie się mu bronisz.... walczysz — zaprzeczasz własnemu sercu — nie wierzysz w chorobę.... a ona tobą owłada, ona ci grozi, obejmuje.... Jesteś nad brzegiem przepaści!
— Przepaści! krzyknęła panna Pretwiczówna — mój ojcze! na Boga — ja? Jakież pojęcie macie o mnie?
— A! nie ma może na świecie kobiety, o któréjbym większe miał pojęcie, którąbym cenił wyżéj — lecz są chwile w życiu, w których i święci upadają.... Ratunkiem naówczas jedynym, gdy pokusa jest nad siły — ucieczka — oderwanie się....
Ada wstała porywczo, z pokornéj penitentki przed chwilą, zmieniając się w niewiastę obrażoną. Usta jéj drżały, chciała mówić, powstrzymywała się, była rozgniewana i czuła, że się gniewać na duchownego nie miała prawa....
— Proszęż mi tę zagadkę wytłómaczyć na Boga! zawołała głosem poruszonym.... Dla mnie to wszystko jest niezrozumiałe, i dotyka mnie tém mocniéj, że się czuję całkiem niewinną.... Mówmy jasno, księże kanoniku, co — a raczéj kto mi grozi tym upadkiem — mnie! mnie!
Z dumą ręką wskazała na piersi, uśmiechnęła się pogardliwie i powtórzyła: — mnie!
— Moje dziecię — to co dla ciebie ja zowię upadkiem — dla innéj osoby byłoby ratunkiem.... Ja mierzę cię miarą wyjątkową, mówiłem już....
— Lecz, na Boga — słowo téj zagadki! księże kanoniku — słowo zagadki! Co? kto, gdzie mi grozi?... Proszę mówić jasno i bez oszczędzania mnie.
Prałat nie mógł już się wycofać.
— Jawném to jest dla wszystkich co cię otaczają, dla mnie też — iż masz wyraźną słabość, niewytłómaczoną skłonność, pociąg — może poczynającą się miłość dla tego.... nieszczęśliwego Roberta.
— Ja? miłość? dla Roberta? dla tego na pół dziecka? Kanoniku! godziż się to coś podobnego powiedzieć? Jestże on parą stosowną dla mnie? śmiejąc się dziwnie, smutnie odparła Ada. — Ale to jest — przepraszam najdziksze w świecie przywidzenie!...
Nie wolno mi więc zbliżyć się, przemówić, życzliwą być komuś, abym natychmiast nie była posądzona o namiętność! Jestżem tak skłonna do zakochania? Widzieliżeście kiedy co podobnego we mnie?...
Prawdziwie — mogłam się takich posądzeń spodziewać od wszystkich w świecie — tylko nie od was księże kanoniku — co znacie życie moje!...
Kanonik słuchał i milczał, zimny, a co dziwniéj, jakby wcale nie przekonany.
— Jeżelim się omylił, odezwał z pewnym rodzajem przekąsu — bardzo się cieszyć z tego będę, przeproszę.... upokorzę się; lecz zdaje mi się, że pomimo téj gorącéj protestacyi, jam się nie omylił, a piękna, dobra, zacna penitentka moja myli się sama, nie znając stanu serca swojego....
Ada poruszyła się w miejscu, jakby ją pocisk dotknął jakiś, krew biła jéj do głowy....
— Nie jesteśmy przy konfessyonale, księże kanoniku, rzekła — ja w téj chwili penitentką nie jestem, ale pełną szacunku sługą księdza hrabiego, która się czuje obrażoną posądzeniem, bo ono nietylko nie ma najmniejszéj podstawy — ale — jest śmieszne....
Kanonikowi twarz się pofałdowała, brwi zgięły, marszczki wystąpiły na czoło, twarz zwykle zastygła skrzywiła się namiętnie prawie.... To zepchnięcie go z konfessyonału na salonową posadzkę — było wypowiedzeniem posłuszeństwa.... Milczał zbierając się na odpowiedź.
— Jak tylko schodzimy na ten grunt.... rzekł zimno — nie pozostaje mi nic, tylko najpokorniéj przeprosić i zamilczeć.
— O! to nie dosyć! zawołała Ada — ja chcę i mam prawo wiedzieć, co dało powód do posądzenia, wyroku i przestrogi....
— Suknia moja — zdaje mi się — uwalnia od tłómaczeń podobnych.... Bóg nam zsyła natchnienia.... jeżeli zaślepieni ludzie ich nie przyjmują — tém gorzéj dla nich. Godność kapłańska nie dozwala się uniewinniać; kto nas odtrąca.... zostawiamy go siłom własnym i jego przeznaczeniu....
To mówiąc powstał z wolna, Jakby chciał odchodzić, ale po ruchach opieszałych znać było że się spodziewał, iż go powstrzymają — że Ada przelękła nareszcie upokorzy się, przeprosi....
Omylił się jednak: duma kobiety czującéj się niewinną zarazem i zagrożoną rodzajem niewoli, obudziła się w niéj zbyt żywo....
Kanonik skłonił się, panna zdala oddała mu ukłon, z widocznym wyrazem boleści i gniewu.... Odejść ją w tém usposobieniu zagrażało przyszłym stosunkom. Kanonik widział, że trzeba było tę scenę do łagodniejszego sprowadzić zakończenia, i rzekł głosem spokojnym:
— Jeślim się pani naraził — proszę wierzyć, że pobudki miałem najczystsze, natchnione dla niéj miłością chrześciańską, troskliwością ojcowską....
— Tak, i podejrzliwością prawdziwie niemiłosierną — upokarzającą mnie, oburzającą — zawołała Ada nie mogąc się uspokoić.... Więc przez tyle lat, patrząc na moje postępowanie, ksiądz kanonik nie nabrał dotąd zaufania w mym charakterze?... Przychodzi mi zrozpaczyć, abym je kiedy zdobyć mogła....
Ton ten pozostawiał księdzu tylko dwie ostateczności: albo odwołanie i przeproszenie za to, co się ośmielił powiedzieć, lub wystąpienie z piorunami, grozą, wymową. Cofnąć się nie dozwalało mu usposobienie, nawyknienie, zasady; zmarszczył więc brwi mocniéj jeszcze i wystąpił podnosząc rękę do góry, jakby istotnie gromił penitentkę u konfessyonału:
— Nieopatrzna, nieszczęśliwa, zaślepiona, biedna niewiasto.... twój gniew dowodzi przeciwko tobie — żem ja miał słuszność, że cię niewidzialnemi pęty objęła namiętność, dla któréj gotowa jesteś odepchnąć niewygodnego doradcę sumienia, starego przyjaciela, wiernego sługę.... Sądzisz, że się usta moje zmażą pochlebstwem i fałszem? Nigdy.... Idę ztąd, bom tu niepotrzebny — bo nie chcę być świadkiem jak kłamstwo zadasz życiu całemu.... a jeśli ze łzami i skruchą mnie powołasz — przyjdę.... niestety! po czasie może dla ratunku....
To mówiąc kanonik zwrócił się żywo, w najmocniejszém przekonaniu, że zostanie odwołany, zaklęty, przeproszony, i że w skutek tego Robertowi drzwi się zamkną. Stało się czego nie mógł przewidywać.... Postąpiwszy kilka kroków prędko, zwolnił chodu, ciągle nasłuchując. — Panowało milczenie. Ada upadła na ławkę, twarz wsparła na rękach, patrzała oczyma zaognionemi w dal.... potrzebowała ochłonąć z gniewu i wzruszenia.... Oburzona była tak na kanonika, iż nie wahała się z nim choćby zerwać... Przez myśl jéj przeszło — sprowadzić ubożuchnego księżynę jako kapelana i doradcę sumienia — i nie dać nad sobą więcéj przewodzić....
Tymczasem zawiedziony i mocno tém zmieszany ks. de Bello, kroczył ulicą, myśląc co pocznie? Ze stosunkami, jakie miał z tym domem, łączyły się zbyt ważne i wielkie interesa, by się mógł wyrzec ich łatwo. Potrzeba było, nie dając ranie się zaognić, goić ją natychmiast. Jak? nie wiedział sam. Instynktem raczéj niż wyrozumowaniem skierował się ku mieszkaniu panny Hortensyi.... Zastukał do jéj drzwi, gdy, jak zwykle, siedziała przy korrespondencyi; poznała go po owém skrzypieniu trzewików i wybiegła. Dość było spójrzenia na twarz kanonika, by się domyślić, że nie był w zwykłym stanie ducha. Oprócz tego panna Hortensya wiedziała, iż zamierzał otwarcie się rozmówić z panną Adą.
— Co się stało? zawołała całując go w rękę.
Kanonik padł na fotel.
— Stało się czego nikt w świecie przewidzieć nie mógł — stało się, żem ją rozgniewał zamiast upamiętać, że rozstaliśmy się tak, jakbym tu więcéj nie miał powrócić, póki mnie nie powoła.... A nie powoła mnie ani rychło, ani łatwo.
Ksiądz westchnął spuszczając głowę, a Hortensya ręce załamała.
— Boże mój miłosierny! Ta kobieta.... straciła już wszelkie.... wszelką.... Co począć? Mamże iść do niéj? mam ją próbować opamiętać, choćbym się narazić miała? Idę....
Zdawał się się namyślać kanonik.
— Nie — odezwał się — nie. Przy najlepszych chęciach — najmniejsza niezręczność, jedno słowo, mogłoby pogorszyć stan ten jeszcze. Trzeba ją zostawić własnemu sumieniu. Ja spełniłem powinność. Pani tu zostajesz na straży.... Oko potrzeba mieć na wszystko.... Ale rozpaczam jeszcze, lecz wyznaję, takiéj zapamiętałości i uporu się nie spodziewałem....
— Uporu!.... rozśmiała się szydersko panna Hortensya — to chyba ks. kanonik jeden w swém anielskiém sercu nie poczułeś tego, że to jest w całym świecie najupartsza, najprzekorniejsza kobieta.... przy całéj swéj dobroci, doskonałości.... i świętości — poprawiła panna Trocka.
Po tym ustępie — milczenie nastąpiło; kanonik był jakby wysilony i znużony; panna Hortensya, która sama się leczyła wodą pomarańczową, podała mu szklankę napoju nią zaprawnego....
Zaczęto ciszéj i spokojniéj roztrząsać co czynić wypadało, jak daléj postępować i doprowadzić do zgody, o którąby duchowny nie potrzebował prosić. Panna Hortensya podjęła się pośrednictwa, zaręczając najuroczyściéj, że zachowa zimną krew i złośliwością zbytnią nie podraźni Ady. Kanonik musiał natychmiast wyjeżdżać — aby okazać, że nie uległ i folgować nie mógł....
Gdy godzina obiadowa nadeszła, i wszyscy już byli zgromadzeni na pokojach, naostatku wyszła ze swego apartamentu Ada, na pozór uspokojona zupełnie, z twarzą wypogodzoną. Krok jéj jednak żywszy był, niż zwykle i ruchy niecierpliwe choć hamowane. Zbliżyła się do Hortensyi.... która trwożliwie niemal spojrzawszy na nią, nie wiedziała o czém mówić.
— Kanonik? zapytała gospodyni.
— Kanonik wyjechał przed chwilą — odpowiedziała panna Hortensya, udając nieświadomą; kazał mi przeprosić, że bez pożegnania, musiał dla spełnienia jakichś pilnych obowiązków.... jechać do Brześcia.
Nie odpowiedziała na to nic Ada — zasiadano do stołu — zwróciła się do Oblęckiego.
— Przepraszam pana Mirosława — rzekła — żem wyszła zapomniawszy mu powiedzieć, że — sztychów może nie trzeba układać na nowo. Rozmyśliłam się.... Zbyt wiele pracy około tego, a któż wie czy ja mieć będę czas z niéj korzystać? Być bardzo może, iż tego roku wyjadę na czas dłuższy — za granicę...
Pułkownik, który o tém dotąd nie słyszał, niespokojnie podniósł oczy z talerza i spojrzał na panią.
— A — toby może należało się do tego przygotować? odezwał się cicho.
— Ale nie, pułkowniku — nie ma jeszcze nic pewnego! Wiesz, że ja jestem samowolna i kapryśna.... Zresztą czyż u ciebie nie jest zawsze wszystko w gotowości? Proszę cię, żadnych przygotowań. Sama nie wiem co zrobię. Znasz mnie.
Zwróciła się ku Oblęckiemu, który miał twarz zmienioną....
— Ale ja — ja już wszystko poprzewracałem — i — rozpocząłem — rzekł nieśmiało.
Ada pomyślała.
— No — to kończ pan, jeśli tak jest. Chciałam mu pracy oszczędzić dla mojego kaprysu.
— A! to żadna praca! to największa rozkosz dla mnie — rzekł artysta.... Jestem szczęśliwy, mogąc znowu przebiedz oczyma te skarby....
— Tak — szepnęła gospodyni — dobrześ powiedział: jesteś szczęśliwy, szczęśliwszy może, niż ci się zdaje.... Masz w życiu cel jeden, masz wielką miłość sztuki.... masz nieustanne pragnienie.... Możeż człowiek żądać więcéj? Jestże co okropniejszego, niż zamierać bez pragnienia, bez celu i bez przywiązania do niczego!
Wyrazy te wyrwały się jéj jakby mimowolnie, a gdy przebrzmiały, sama się trochę ich zarumieniła i obróciła je w żart. Oskarżony o szczęśliwość Oblęcki, oczy zwrócił ukradkiem na pannę Karolinę, potém spuścił je na sztukę mięsa i zadumał się....
Panna Hortensya śledziła każdy ruch i słowo kuzynki, napróżno w nich szukając zgryzoty sumienia z powodu zerwania z kanonikiem. Zdawało się dla niéj niepojętém, że Ada tak lekko to brać się zdawała. Była ożywiona, niemal wesoła, chwilami szyderska. Gdy od stołu wstali, wyszła z Karoliną i kuzynką pod werandę, nie unikając oczu, zaczęła rozmowę o ogrodzie, o rzeczach obojętnych — słowem zgryzota sumienia wcale się nie objawiła.
— Komedyantka doskonała! mówiła sobie w duchu panna Hortensya.... Na największą i najstraszniejszą jednak dnia tego próbę, wystawiło pannę Adę przybycie po południu Roberta....
Przyjechał on, nie wiedząc o niczém, nie domyślając się niczego, z tym złotym humorem młodości, z tą swą prostotą czasem do ślepoty posuniętą, która mu szczególny powab nadawała.... Gospodyni go przyjęła, bez najmniejszéj zmiany w obejściu się z nim, z uprzejmością zwykłą, może nawet umyślnie spotęgowaną, i ze swobodą umysłu zupełną.
— Gdzieżeś pan bywał, co porabiał od wyjazdu ojca, żeś o Ruszkowie zapomniał? odezwała się wesoło....
— A! pani — gospodarstwo temu winne, uśmiechając się rzekł Robert. W czasie pobytu ojca musiałem je trochę zaniedbać, znalazły się tysiące rzeczy do zrobienia.... drobnych kłopotów.... poprawek.... Nie mogłem się ruszyć, a mnie tak było tęskno osieroconemu.... tak pusto w domu — że rad byłbym się wyrwał z niego....
— Bardzo z pana przykładny gospodarz! pochwaliła Ada....
— A cóżbym ja na świecie mógł innego robić, jeżeli nie hreczkę siać? odparł Robert — nie umiem więcéj nic — i na nic się nie zdałem....
— Co za skromność! złośliwie syknęła panna Hortensya.
Robert spojrzał ku niéj łagodnie i bez urazy.
— Niech pani wierzy, że się do tego poczuwam co mówię! odpowiedział.
— A to źle — przerwała Ada — mężczyzna powinien wysoko patrzeć i sięgać....
Te dwuznaczne wyrazy, wywołały niezmiernie zdziwione spojrzenie Hortensyi na gospodynię — minkę osobliwą i potrząśnienie głową.
Robert na to odpowiedział:
— Komu starczą siły, zapewne — ja nie czuję się godnym niczego więcéj nad to, co jest mojém przeznaczeniem. I sieję i siać będę hreczkę....
— To przynajmniéj pszenicę! wtrącił pułkownik....
Rozśmiano się.
— Ja mam o panu daleko lepszą opinię — dodała Ada; — brak panu tylko woli i ochoty.... Czy to nasze rodzime lenistwo? przyznaj się....
— A może — zawsze wesoło mówił Jazyga, — ja nie wiem....
— Jabym sądziła, że to ono się w tę pokorę obszywa, mówiła Ada — porachuj się pan z sumieniem....
Robert ramionami ruszył — ona ciągnęła daléj:
— Pan nie jesteś leniwy do ruchu, do pracy ręcznéj, do myśliwstwa, do konia — ale masz rodzimy też wstręt do innego trudu....
— Bom się do niego nie wdrożył za młodu — rzekł Robert.
— Co to jest — za młodu — jak gdybyś pan już młodym nie był? zaprzeczyła gospodyni.
— Tak bardzo młodym nie jestem — odezwał się Robert; o! ho! wcale.... wcale....
Pułkownik począł się śmiać do rozpuku i pocałował go....
— Doskonały jesteś — mój drogi sensacie....
Rozśmiała się Ada, zniecierpliwiła tą lekką rozmową wesołą Hortensya. Nie mogła sobie wytłómaczyć tego, jak po scenie z kanonikiem, tegoż samego dnia Ada mogła być tak zupełnie swobodna i uśmiechnięta.
W chwilę potém złożyło się tak, że towarzystwo zostawiwszy pod werandą, panna Ada rozmawiając z Robertem wyprowadziła go do sali przyległéj, i chodząc po niéj długo z nim, do nadzwyczajnego stopnia zniecierpliwiła pannę Hortensyę.
Kuzynka siedząc na balkonie, przez okno widziała ruchy, uśmiechy, całą mimikę poufałéj konwersacyi, mimo największego natężenia słuchu, nie mogąc z niéj pochwycić ani jednego słowa. Skazana była na domysły najdziwaczniejsze, a że Ada nie mogła nie wiedzieć, że na nią oczy Hortensyi są zwrócone, nie mówiąc o pannie Karolinie i pułkowniku, w duszy nazywała ją — bezwstydną. Robert wydał się jéj uszczęśliwionym, ożywionym, rozmarzonym — mógłżeby takim być, gdyby go oczy i wyrazy Ady w ten stan ekstatyczny nie wprawiły?
— A! myślała kuzynka — tak więc już stoją rzeczy! zaszliśmy tak daleko! tak daleko, że najgorętsze ostrzeżenia tylko pobudzają do coraz wyraźniejszego naigrawania się z tego co ludzie pomyślą! Brawując więc umyślnie, z zamiarem.... brawuje popisując się ze swoją słabością bezwstydnie.... A! tego już nadto! tego nadto....
Rozmowa trwała jeszcze w salonie, przerywana niekiedy uśmiechami i głośniejszemi wykrzyknikami Roberta, gdy panna Hortensya, złożywszy robotę, którą zwykła była mieć zawsze w ręku nigdy w niéj nie czyniąc postępu — wyszła z werandy, mijając Adę oświadczyła jéj, że ją boli głowa, prosząc o przysłanie herbaty do pokoju, i pośpieszyła do swéj korrespondencyi. Była ona pilna i musiała być obszerna, bo panna Hortensya powiedziała sobie, że miałaby na sumieniu, gdyby familii nie dała znać o wypadku przybierającym coraz większe znaczenie.... Oprócz tego kanonikowi pilno jéj było dać wiedzieć, jak ten dzień upłynął wesoło, który winien był zejść we łzach i pokucie....
Panna Ada, chociaż zostawiona sama sobie, nie była pozbawiona krewnych, dalszéj i bliższéj rodziny, na któréj (dowiedziona rzecz) bogatym nigdy nie zbywa. Jedna okoliczność trzymała tych krewnych w oddaleniu. Po śmierci matki Ady, rozeszła się była wieść, nie bez podstawy, iż sierota została bez majątku, zrujnowana bez ratunku.... Familia zastraszona tém — nie zgłaszała się wcale, zamilkła, odsunęła się, aby nie być powołaną na pomoc.... Niektórzy jéj członkowie, wezwani do rady, pod rozmaitemi pozorami wymówili się od spełnienia obowiązków. Gdy późniéj, dzięki szczęśliwemu losowi, pracy, oszczędności ogromna fortuna Pretwiczów, jakby cudem oczyszczona została, gdy zasłyszano, że sierota była bogatą dziedziczką, rodzina zaczęła mieć zgryzoty sumienia. Uczuła, że przecież nie godziło się nieszczęśliwéj pozostawiać tak samą.... na łup ludzi niedobrych....
Zaczęto się przysuwać z wolna do Ruszkowa, a każdy przybywał z takiém sercem rozczuloném, z takiém przywiązaniem tkliwém, z taką boleścią, że wprzódy służyć nie mógł, gdy miał najgorętsze chęci — iż można było sądzić, że w nich staropolskie tradycye rodziny i domu nie zgasły.
Ada przyjmowała tych zbiegów nader uprzejmie, grzecznie, lecz tak chłodno jakby jéj zupełnie byli obcy. Nie czyniła im wymówek najmniejszych, nie dając też nadziei, aby na nowo bliższe, serdeczniejsze zawiązać się mogły węzły. Niektórzy kuzynowie, a liczba ogólna rozmaicie spokrewnionych była wcale nie mała — próbowali — chociażby dyspensa miała być potrzebna.... zbliżyć się zakochaniem. Starsze panie jechały w swaty. Wszystko to spełzło na niczém, i w końcu pogniewano się na niewdzięczną.
Z bogatymi krewnymi, jak wiadomo, nigdy się nie zrywa; stosunki więc, acz bardzo mdłe, kruche i nie podsycane niczém, trwały zawsze. Pisywano do siebie, przyjeżdżano czasami, bywały próby prezentów i grzeczności, na które wzajem odpowiadała Ada — nie mogąc nigdy zapomnieć, że w chwili katastrofy, wtenczas kiedy potrzebowała ręki od serca, podali jéj ją obcy nie swoi.
Rodzina panny Ady, przekonywając się i upewniwszy, że panna, nauczona matki przykładem za mąż iść nie myśli — żywiła nadzieję, że kto wie, może po niéj kiedyś dziedziczyć. Naówczas to dano jéj pannę Karolinę.... aby przecież miała towarzyszkę; wsunęła się panna Hortensya dla dozoru.... Oprócz tego często zgłaszano się o pomoc do bogatéj dziedziczki Ruszkowa, która rzadko jéj odmawiała.
Wpływ ks. kanonika i pogłoski jakoby cały majątek miała przeznaczyć na instytuta dobroczynne, strwożył był nieco rodzinę — panna Hortensya uspakajała tém, iż w żadnym razie całego spadku nie odda na fundacye.... Co do możliwego zamążpójścia panny Ady, którego się obawiano z razu, — po upływie pewnego czasu ustąpiła trwoga, nastała pewność, iż to być nie może. Nawykła być panią w domu, piękna Ada głośno mówiła i dowodziła całém postępowaniem, że wcale nie myśli zmienić téj swobody na niewolę.
Teraz nagle mieniła się rzeczy postać. Panna Hortensya aż do sceny z kanonikiem — powątpiewała, choć dokuczać miała sobie za obowiązek; wypadek tego ranku przeraził ją, napomniał — napędził ażeby dała znać rodzinie co się tu gotowało....
Mógł przecie ktoś przybyć, spróbować upamiętać, oddziałać, wyperswadować. Szczególniéj rachowała kuzynka na panią szambelanową Orczyńską, osobę bardzo poważną, przyrodnią siostrę nieboszczki matki Ady, która wprawdzie mało się z siostrzenicą kommunikowała, lecz wiekiem, położeniem, stosunkami, znaczeniem mogła mieć pewną powagę i wpływ może. Pani szambelanowa owdowiała, bezdzietna, miała dożywocie znaczne, które jéj dozwalało żyć w Warszawie wygodnie i dostatnio, przyjmować w swym domu najlepsze towarzystwo, raz w rok regularnie jeździć do Karlsbadu i od rana do nocy grać w wista lub preferansa....
Osoba była najmilszego w świecie charakteru, nadzwyczaj pobłażająca, przebaczająca wszystkim wszystko, byle jéj nie mącono pokoju, lubiąca dobrze zjeść, zabawiać się wesoło i wszystkich mieć przyjaciołmi. Oprócz wista i preferansa lubiła swatać bardzo. Nie można było zliczyć, ile nieszczęśliwych małżeństw sklejonych pracowicie miała na sumieniu.
Rodzina bliższa i dalsza skupiała się około téj dobréj szambelanowéj, która wprawdzie nikomu nic nie dawała, bo sama potrzebowała wiele, ale uprzejmą była, gościnną, pomagała chętnie, ściskała serdecznie — i charakterem miłym, w świecie sobie zyskała niemałą wziętość. Wiadomo było, iż szambelanowa rachowała dla swych różnych kuzynów na spadek po pannie Adzie — którą nawet parę razy posądzano o suchoty, aby tém wrażeniem oczekiwanie skrócić. Korrespondowano z Ruszkowem, pani Orczyńska pochlebiała sobie, iż miała najwięcéj miru u siostrzenicy, a że ta szanowała staruszkę i grzecznie na listy odpowiadała — i panna Hortensya była przekonania tego, że ciocia nie jest bez wpływu.... Należało najprzód szambelanową uprzedzić, która mogła najłatwiéj rozbudzić resztę rodziny....
Jeżeli postanowienie niewychodzenia za mąż zostało zmienione, dla czegoż nie mieli choć próbować korzystać z tego dalecy kuzynowie i protegowani szambelanowéj?
Panna Hortensya wbiegłszy do swojego pokoju, natychmiast zajęła się przygotowaniem do korrespondencyj. Pierwszą z nich wystosowała do kanonika, ażeby mu odmalować jak się tu stan rzeczy pogorszył; drugą rozpoczęła do szambelanowéj, a ta musiała być obszerna, przekonywająca i nagląca. Po dzisiejszém wystąpieniu Ady, kuzynka widziała niebezpieczeństwo tak wielkie, iż ani chwili nie było do stracenia....
Musiała działać, gdyż i jéj własny interes ją do tego pobudzał — z Robertem była źle, dokuczała mu wielce, mogła się więc spodziewać, że w tym domu nie wybędzie.... A cóż to miał być za dom, gdyby istotnie Ada wyszła za majorowicza?? Dreszcz przebiegał na myśl o tém....
Ostateczny upadek — mezalians, okropności! Major z białą chustką na wysokiéj duszce i włosami zlepionemi na łysinie, może nawet z fajeczką w ustach.... u kochanéj synowéj!! Któż mógł zresztą wiedzieć, jaka tam po za nim szaraczkowa, kapotowa, bezrękawiczna, kozłowobutna stała rodzina, która mogła spaść jak szarańcza na Ruszków!!
Należało co rychléj zwołać pospolite ruszenie i nieszczęśliwą, nieopatrzną wstrzymać nad brzegiem téj przepaści.
Panna Hortensya siadła do listów z twarzą niezwykłemi rumieńcami zapaloną.... Ćwiartkę po ćwiartce odrzucała zapisane, rozgorączkowując się coraz bardziéj, i pisaniem spotęgowując w sobie uczucie niebezpieczeństwa.... Pod temi wrażeniami wylęgłe listy były coraz głośniéj bijące na trwogę.... Rodzina zagrożona infamią, majątek rozszarpaniem — nieszczęśliwa Ada przyszłością najczarniejszą.... Robert odmalowany został w kolorach najstraszniejszych, jako nieokrzesany parobczak, który nic oprócz jakiéjś tam gminnéj świeżości i młodości nie miał za sobą, który zaledwie czytać i pisać umiał.... Dodatki, insynuacye, dwuznaczniki, domysły barwy dodawały obrazowi.... Dorozumiewała się panna Hortensya intrygi.... oskarżała Adę o namiętność niemal wstydliwą.... Przesady było więcéj niż prawdy — szło o utrzymanie pożądanego effektu, i korrespondentka wolała za wiele zrobić niż za mało.... Dobrze już było późno, gdy pisać skończyła. Czoło jéj pałało, ręce drżały ze znużenia, ostatnia ćwiartka padła na stos papieru zapisanego, gdy z za drzwi usłyszała głos Ady....
— Zobaczyłam światło w oknie — chciałam się dowiedzieć o twoją głowę.... Ada weszła spokojna, uśmiechnięta. Hortensya stała przerażona.... Listy leżały kupą na stole, nie mogła ich nie widzieć i nie domyślać się.... Pobladło lice kuzynki, która zapobiegając zbliżeniu się do stolika, wyszła do progu zapewnić, iż ból głowy przechodzi.
— A któż z bólem głowy pisze.... i to jeszcze tyle!! rozśmiała się Ada, z któréj oczu wnieść mogła Hortensya, że została odgadnięta. Ada nie zdawała się jednak przywiązywać żadnéj wagi do listów, pogardliwie popatrzała na nie, dała dobranoc — i krokiem poważnym, przez ogród nazad skierowała się ku swemu mieszkaniu.
— Masz tobie!! szepnęła Hortensya — nie ma wątpliwości, że się teraz domyśli zkąd padł cios.... Mniejsza o to — mam obowiązek.... a wypowie mi dom.... musi mnie wziąć szambelanowa! Choćbym zresztą osiąść miała w miasteczku.... Żebym na to patrzała z zimną krwią i założonemi rękami.... byłabym najnikczemniejszą istotą, niegodną tego imienia, które noszę....
To mówiąc panna Hortensya siadła mężnie do kopertowania.... Nazajutrz szły na pocztę....




W rozmowie z Robertem, dowiedziała się panna Ada, iż na Ś-ty Piotr miał ojca odwiedzić.... Przeciwko temu nic nie można mówić było.... Spełniał obowiązek.
— Długoż pan tam myślisz zabawić? zapytała na pozór obojętnie.
— Prawdziwie, trudno mi to oznaczyć! rzekł Robert. — Będę się śpieszył z powrotem, bo choć mi z ojcem najlepiéj i najmiléj, ale tu.... (zaciął się — i dodał) obowiązki, gospodarstwo....
Ada spojrzała nań i spytała kiedy wyjeżdża?
— Chcę być najpóźniéj w wigilię Ś-go Piotra, muszę więc trochę wcześniéj ztąd wyjechać....
— Nie chcesz pan jakich książek na drogę, żeby mu one nas.... przypominały?
— A! na to niepotrzeba mi książek — odezwał się Robert ośmielając — i bez nich Ruszków mi nie wyjdzie z pamięci. Znalazłem tu, u pani takie przyjęcie, na które anim zasłużył, anim się go mógł spodziewać.... Znam nadto przestrzeń, jaka dzieli mnie niedouczonego hreczkosieja od tych stref, w których pani mieszkać nawykłaś.... trzeba było jéj dobroci, aby mnie tolerować i nie śmiać się z mojego zacofania.... a tak być wyrozumiałą dla mnie....
Skromność, z jaką się wyrażał, musiała bardzo przyjemnie zabrzmieć w uchu i sercu panny Ady, bo się jakby z radości zarumieniła i spojrzała nań bardzo łaskawie.
— Nie czyń bo się tak nadto maluczkim i pokornym, rzekła — cenią się w ludziach równie przymioty serca jak umysłu, a umysł pan masz otwarty, pojętny.... dla którego dostępne jest wszystko co zechcesz.
— Jeżeli trochę przejrzałem — odezwał się Robert — tom winien pani. Dobry mój ojciec, choć sam się bawi książkami, mnie chciał ustrzedz od nich jak od trucizny.... Za młodszych lat rwałem się do nich, — powtarzał mi, że mojém powołaniem na zagonie pracować....
— Ale to jedno drugiemu nie przeszkadza, rzekła Ada — wierz mi pan.
— I ja tak myślę.
— Przyjedźże pan po książki, a ja dla niego wybór zrobię, i przyłączę coś ciekawego dla ojca, który widzę, że się ekonomią polityczną zabawna.
Robert podziękował....
Kilka razy wymieniali spojrzenia znaczące, chłopcu różne myśli przychodziły do głowy, ale je odpędzał. Co się działo w sercu panny, nikt w świecie, i ona sama nie wiedziała. Usiłowała wmówić w siebie, że interesowanie się młodym Robertem było przyjaźnią czysto-duchową, rodzajem eksperymentu — wychowaniem — ale, nigdy w świecie, niczém czulszém, ani w gwałtowniejsze uczucie mogącém się przerodzić.
Ada nawykła była tak studyować siebie jak ludzi, rozbierała więc każde własne wrażenie i poddawała je ścisléj analizie, ale sama o tém nie wiedząc, była dla siebie pobłażająca. Zamykała oczy na wiele fenomenów, któreby ją w kim innym uderzały. Tak naprzykład nie widziała w tém nic zdrożnego i dziwnego, że gdy się spodziewała przybycia Roberta, niespokojniejszą była niż zwykle, że poznawała turkot jego bryczki, głos i śmiech jego w sieni, że serce jéj biło naówczas, ręce drżały i śpieszyła naprzeciw niemu.... Nie raziło jéj to, że gdy długo nie przyjeżdżał, tęskniła i wyglądała go, szukając środków aby go ściągnąć, że nawet gdy milczeli, a ona tylko nań patrzeć mogła z daleka, dawało jéj to błogi spokój jakiś, że naostatek była najwyraźniéj zazdrosną o niego.... i ukradkowe spojrzenie Karoliny nań, jego przemówienie do niéj, gniewało ją. Wszystko to szło na karb niewinnego przywiązania prawie macierzyńskiego.
Myśl ta, że miał wyjechać na Ś-ty Piotr zbliżający się, do ojca — napełniła ją smutkiem. Musiała wyznać przed sobą, iż jéj go żal było, i że gdyby pobieżny ów plan ojca wypuszczenia mu Żabliszek przyszedł do skutku, byłoby jéj bardzo pusto; a czczość życia, na którą narzekała, znacznieby się zwiększyła — byłaby może nie do zniesienia.
Trochę ją to czasem gniewało, że ten chłopak nieznaczący, skromny, pospolity.... zajął tak wiele miejsca w jéj sercu i życiu.... Nazywała to sama słabością, a natury jéj — nie chciała bliżéj rozbierać. Juściż się w nim nie kocham — mówiła sama do siebie, toby było — śmiesznie. Śmieszność zresztą zniosłabym — lecz.... lecz.... to jest niepodobieństwem.... toby nie miało sensu.... Postanowiłam nie iść za mąż i słowa tego dotrzymam.... a przyjaciela przecież mieć wolno....
W tym rodzaju rozliczne waryacye na ten temat pisały się w dzienniku i roiły wieczorami. Na czas oddalenia się Roberta, panna Ada przedsięwzięła studya nad sztuką, które ją miały pochłonąć i być na wiekuistą czczość lekarstwem. Lubiła nauki, zajmowała się niemi chętnie, jednak nic jéj tak nie zaprzątało jak kunszt, jego dzieje i w ogóle wszystkie objawy piękna.... Oblęcki przygotowywał na nowo układający się zbiór, wedle szkół i mistrzów. Scroux d’Agincourt już leżał rozłożony w bibliotece — ale panna Ada znajdowała go niedostatecznym. Miała słuszność, doskonały jako przypomnienie, nie starczył do głębszych studyów.... Niekiedy domyślała się nawet téj prawdy, że pomniki sztuki nigdzie i w żaden sposób inaczéj się nie dają zrozumieć i zbadać, tylko tam gdzie się urodziły, w związku z krajem i dziejami, na których urosły. Kto nie był w klasztorze Ś-go Marka we Florencyi, ten nigdy nie zrozumie Fra Angelica, ani Rafaela bez fresków watykańskich, ani Giotta bez kapliczki Ś-éj Maryi na Piaskach....
Robert przybył na pożegnanie — czekały na niego książki. Tego dnia panna Ada, jakby się lękała czegoś, jakby coś przeczuwała, była poruszona, była czulsza prawie dla niego, niż kiedykolwiek. Wyprawiała go w podróż dowiadując się sama i przez pułkownika czy mu czego nie brakło, czémby mu służyć mogła? Panna Hortensya z daleka się przysłuchując, bladła z gniewu i oburzenia, powtarzała: — Bezwstydna.
Ada czyniła to tak naturalnie, jawnie, nie przypuszczając nawet, aby w tém co zdrożnego być miało, iż rozbrajała tém najzłośliwszych — oprócz panny Hortensyi.
Przed samém pożegnaniem nareszcie, pod pozorem książki, wprowadziła go do drugiego pokoju, i tam oddając mu ją, wzięła go za rękę, głosem zniżonym powtarzając parę razy:
— Powracaj pan, powracaj proszę, masz we mnie siostrę przywiązaną.
Wyrazy te wymówiła głosem, który Roberta wzruszył, wzburzył — pocałował ją w rękę jakoś namiętnie, gorączkowo.... ale nim się mógł odezwać, Ada skinąwszy mu głową przyjaźnie, zamiast do salonu powrócić, poszła się zamknąć w swoim pokoju.
Robert wyszedł się sam pożegnać z towarzystwem w salonie, z panną Karoliną, któréj kłębuszki pospadały, robota się splątała i oczy niemal zaszły łzami, z pułkownikiem, który mu dawał polecenia do ojca, na ostatek z panną Hortensyą, która żegnając go syknęła:
— Nie wątpię, że pan nam prędko powrócisz? Nie prawdaż?
Patrzała mu w oczy tak jakby go wzrokiem bazyliszka zabić chciała.... Miała plan osnuty nawet — rozmówić się z nim.... obszerniéj; lecz przytomność pułkownika nie dopuściła....
Nazajutrz wyjechał Robert z uczuciem dziwném. Zawsze dotąd śpieszył się do Żabliszek, serce mu biło do ojca i domu, pędził ludzi i konie, tym razem niemal ze smutkiem oglądał się ku Ruszkowu.
Panna Ada mogła się łudzić naturą swych uczuć dla niego, on już wiedział doskonale co się z nim działo. Ostatnie pożegnanie było dlań rewelacyą — kochał. Tak jest, kochał się szalenie, gwałtownie, — kochał tak, że miłości téj miało stać na życie całe.... Wiedział, że to do niczego nie prowadzi, że ona miała postanowienie nigdy nie wychodzić za mąż, że nie był jéj godzien, że ten ideał na tak wysokim stał piedestale, iż sięgnąć doń było niedarowaném zuchwalstwem. Wszystko to jednak nie przeszkadzało mu się kochać — i uczuciem tém być szczęśliwym.
Byla dlań — jak powiedziała — siostrą; mógłże on pragnąć więcéj? nie byłoż to najwyższém szczęściem, jakiego w życiu można było dostąpić?
W młodéj głowie wiązało się z tém, że miał pozostać wiernym téj miłości do zgonu, służyć jéj — nie żenić się nigdy, cały się jéj poświęcić... Marzenia nie szły daléj, i to już wiele!!
Robert się nie śpieszył do Żabliszek, lecz służba jego, rodem ztamtąd.... leciała, nie dosypiając na noclegach, nie dając koniom dobrze popaść, wyszukując dróg najbliższych, tak, że prędzéj stanął, niż się spodziewał. Gdy wyjechali z lasu, chłopak się ku niemu z kozła odwrócił, klaskając w dłonie:
— Panie! Żabliszki! niech pan patrzy — dali Bóg; wioska nasza!
I jemu uderzyło serce — okolica to była, w któréj całą swą przy ojcu młodość przepędził, zasiana wspomnieniami.... któréj kamień każdy, ruczaj, drzewo było mu znane.... Na chwile zapomniał i on o całym świecie — widział już niemal ojca, który nań czekał, ludzi co go witać mieli — swoje pokoiki dawne studenckie — i tyle twarzy tak dobrze znajomych, tyle poczciwych wyciągniętych ku sobie dłoni.
Chłopakowi na koźle usta się nie zamykały.
— O! proszę panicza — Antonowi chatę nową pobudowali.... Widzi pan tam stary pasiecznik idzie ze wsi... to on.... Oho grusza przy podwórku Tomasza obaliła się...
I kłaniali się przechodzącym i uśmiechali do naddrożnych kamieni....
Te litewskie kamienie, które się przed lat tysiącami przytoczyły tu z falami morza, co je porzuciwszy uciekło, są tu jakby pomnikami dawnéj epoki. Któż nie zna tych omszonych staruszków? rzadko ręka ludzka śmie poruszyć większe głazy.... Modliła się im stara Litwa jak bogom.... Na niektórych sterczą teraz krzyżyki żelazne i pobożne ręce obsadziły je jodłami i jałowcami. W pośrodku Żabliszek stał właśnie kamień taki.... a przy nim bryczka Roberta spotkała majora, który przeczuciem jakiémś wyszedł naprzeciw nadziei synowi — choć tego dnia nie powinien był liczyć na niego. Robert skoczył ku ojcu i ściskać się zaczęli. Na pierwsze skinienie konie i ludzie pośpieszyli do dworu. Ojciec z synem szli pieszo — oba rozczuleni, przejęci jakby się nie widzieli od wieków. Robert ukłony najprzód oddawał od pułkownika, od panny Ady, na co stary nie odpowiedział nic — potém mówiono o drodze, potém major począł pokazywać co nowego przybyło, pokopane rowy, osuszone łąki, pozasiewane pola, zbudowaną jeszcze jedną nadetatową szopę, na nowo wyrestaurowaną karczemkę....
Tak doszli do wrót dziedzińca, gdzie poczciwy Ernest Burakowski oczekiwał czerwony z radości, śmiejąc się na widok panicza i przyjaciela... Swawolili niegdyś razem na tym dziedzińcu i byli jak dwaj bracia....
W ganku stał Łukasz, kucharz i faworyt pana, z powitaniem także, i cała czeladź rada paniczowi, którego wszyscy kochali jak major. Kłaniano mu się do kolan, a przypatrywano — czy wyrósł, czy nie zmizerniał.... jak wygląda.... Jeszcze się ta niemal familijna scena nie skończyła, bo — po staremu domownicy rodzinę niejako składali — gdy Erdziwiłł przypadkiem, a nie bardzo w porę nadjechał, podzielać radość ogólną.
— O tom spadł szczęśliwie, bratku! zawołał. Co to jest przeczucie pasożyta! gdzie gody tam i ja.... a toć tu gody jak na powrót syna marnotrawnego, i major jeśli nie zabije tłustego barana — to choć kapłona.... pewnie.
— Ale ja nie zasługuję na nazwisko marnotrawnego! rozśmiał się Robert, — to obraza!!
— Zasługujesz! marnujesz najpiękniejsze lata do kochania — i nie kochasz się, ani żenisz....
Zarumienił się Robert....
— Już my tu ci w téj zatwardziałości grzesznéj długo pozostać nie damy! śmiał się sędzia — panny wszystkie na ciebie czekają, będziesz musiał wybierać....
— A! będzie na to czasu! szepnął Robert.
— Właśnie czas.... odparł uparty Erdziwiłł.
Major tylko z ukosa poglądał na rozmawiających.
Przybycie sąsiada na rękę było może ojcu i synowi, gdyż obaj czuli się sam na sam, nie jak niegdyś bywało, swobodni — ale skrępowani tém co mieli w sobie. Robert obawiał się, aby nie żądano przesiedlenia się do Żabliszek.... ojciec nie wiedział jak o to zagaić sprawę, a pilno mu było.... Jeden drugiego lękał się i rad był zwlec stanowczą rozmowę. Major odkładał ją w duchu do — stalszego jakiegoś projektu, jeśliby jedna z panien upatrzonych w oko wpadła...
Erdziwiłł, będąc wtajemniczony, gotował tym czasem grunt.... i potrącał ciągle o ten przedmiot. Obaj oni uradzili byli, ażeby dla ożywienia sąsiedzkich stosunków, trochę ostygłych, objechać szlachtę przed Ś-tym Piotrem — i — choć się na imieniny nigdy prosić nie zwykło, napomknąć, że syna się spodziewa major, któregoby rad łasce współobywateli polecić.
Gruchnęła tedy wieść do koła — że major na Ś‑ty Piotr będzie w domu (zazwyczaj wyjeżdżał do miasta) i że radby był sąsiadom. Ci na to jak na lato! imieniny! wyśmienita rzecz, a jeszcze w lecie, w piękny czas, i w domu wdowca, gdzie kobiet nie ma, a po obiedzie nawet surduty pozrzucać można. Zarzucają Amerykanom, że najmiléj im tam, gdzie nogi na stolik założyć mogą — u nas najswobodniéj gdzie bez fraka przyjechać, a bez surduta chodzić można. Przytém majora dom słynął z tego, że choć zbytku w nim nie było, ale dostatek wielki, gościnność nie mniejsza i wszystko od chleba począwszy — choć oblizuj palce.... Wybierało się więc sąsiedztwo tłumnie do Żabliszek, co późniéj dać miało assumpt majorowi z synem do objazdu sąsiadów dla podziękowania. Robertowi szepnął tego dnia Erdziwiłł zaraz, że na Ś-ty Piotr massa się gości wybiera.... Trochę to było dziwne — lecz cieszył się tém syn, że ojca szanowano.... Dzień ten w Żabliszkach pamiętny, bo się do niego od wigilii przyspasabiano, począł się od Mszy Ś-téj w kościołku....
Major poszedł na grób żony się pomodlić.... ukląkł na nim z synem razem, i na chwilę zasmucony wyszedł ztąd milczący. Lecz na drodze już do dworu zaczęli się spotykać z nadjeżdżającymi sąsiadami, z których najdalsi przybywali pierwsi, z obawy aby się nie opóźnili. Sypały się powinszowania i uściski, humory stroiły do dnia i uroczystości. Erdziwiłł od rana już zabawiał się w ganku. W salce stało śniadanie nieustające dla nadciągających, obiad miał być w wyporządzonym na ten dzień magazynie gdzie nakryto zawczasu. Groźne chmury chodzące po niebie, nie dozwoliły go przygotować w ogródku. Magazyn byt tak porządny i tak wyświeżony, że gdyby nie brak okien, w istocie starczyłby za salon jadalny. Marszałek powiatu, zaszczycił także Żabliszki obecnością swoją, był i Surym, byli i inni dalsi i bliżsi... Wszystkich oczy z ciekawością się zwracały na pięknego Roberta, który między młodzieżą miejscową prym trzymał. Nikt mu ani wdziękiem postaci, ani uprzejmością, żywością umysłu, serdecznością w obejściu nie sprostał. Wiedziano też, że oprócz Żabliszek weźmie po ojcu dobrze nabitą szkatułę, i ci co mieli córki na wydaniu szczególniéj dlań okazywali się grzeczni. Marszałek nawet długą prowadził rozmowę, trzymając ręce w kieszeniach i opatrując indywiduum, jakby przyjmował rekruta. Chłopak mu się podobał dosyć.... tak dalece, iż go zaprosił, aby dom jego odwiedził.... Inni też ubolewali nad tém, iż wyniosłszy się z okolicy, pozbawił ją orzeźwiającego żywiołu.... Dwóch dawnych towarzyszów szkolnych Roberta witało go ze szczególném zajęciem, niejaki Dryja i Sobotkowski — równego z nim wieku, oba nie żonaci i wesołe chłopaki.
Był z nimi niegdyś Robert na zupełnéj stopie poufałości — przystąpili więc do niego jak do starego znajomego bez ceremonii; — ale po wymianie słów niewielu, zdumiał się przybyły jak jakoś język ich brzmiał mu dysharmonijnie, obco, i jak mu się strasznie wydali.... gburowatymi.... Był to skutek przebywania w Ruszkowie i zaszłéj w nim samym zmiany, któréj nie poczuł, aż teraz, gdy ją mógł wymierzyć porównaniem. Nawzajem Robert się im zdał paniczykowatym, jak nie byt nigdy.... Patrzali na siebie ze zdumieniem — nie oziębiło to przyjaźni, ale nastrój do jednego tonu byt trudny....
— Cożeś ty się tam nie ożenił? hę? nie zakochał przynajmniéj? spytał Dryja klepiąc go po ramieniu....
— Dotąd, nie — rzekł Robert — a wy?
— Dryja się kocha w pannie Zofii.... wiesz?... szepnął pół głosem Sobotkowski.
— A on w młodszéj marszałkównie! do drugiego ucha nachylając się szepnął Dryja....
— Pleciesz!!
— Panien mamy ładnych huk.... dodał wesoło Sobotkowski — kawalerów brak — tylko wybieraj....
Robert udawał wesołego — ale mu było jakoś dziwnie.
— Długo ty tu zabawisz? spytał Dryja.
— Pewno nie bardzo, bo wiecie jaki czas gorący, a ja mam gospodarstwo na głowie.
— A! głupstwo — krzyknął Sobotkowski — a od czegoż ekonom! Za cóżbyśmy ich płacili, gdybyśmy jeszcze musieli sami być niewolnikami? Ja.... sobie z gospodarstwa nic nie robię.
— I ja niewiele — potwierdził Dryja.... no, juściż najrzeć potrzeba, ani słowa.... ale u nas jak raz machina nakręcona, samo jakoś idzie.
— Otóż bo widzicie, że u mnie machinę tę nakręcać jeszcze potrzeba.... rzekł Robert — dlategom ja tam niezbędny.
— No — ale zawsze.... zabawisz z nami.... rzekł Sobotkowski. Ażebyś też nie był u mnie, dawnego kolegi.... tobym cię z kretesem przeklął.
— I jabym z przyjaźni skwitował! dodał Dryja.... o tém nie ma i mowy....
Gdy Roberta odwołano, spojrzeli po sobie.
— Wiesz, strasznie mi paniczykowato wygląda Robcio — rzekł Sobotkowski, — zmienił się mocno.... Słyszałem, że go tam do pańskich domów wciągają. Chłopak ładny.... Posmutniał, nie swój.
— W istocie trochę rezonu stracił — rzekł Dryja — ale kto to może wiedzieć od czego! Chłopak dobry z kościami....
— Słyszałem z boku, że się major wygadał, jakoby mu chciał puścić Żabliszki — pewnie go ożenią.
— Z kim myślisz?
— A kto to wiedzieć może! Marszałek bardzo mu się uśmiecha.
Sobotkowski, który w istocie miał na jedną z córek marszałka widoki, minę zrobił osobliwą.
. — Gdyby o starszą się chciał starać, zrobiłby mi łaskę, boby do młodszéj utorował drogę — odezwał się, — a młodszéj nie wydadzą przed starszą....
— To mu podbij bębenka....
W istocie tego dnia młodzi i starzy, jakby się zmówili, czy coś przeczuwali, wszyscy myśli matrymonialne poddawali Robertowi, który je z zakłopotaną miną przyjmował, zaręczając, że jeszcze się stanem kawalerskim nie nacieszył.
Erdziwiłła, który się do innych przyłączył poddając mu myśl o ożenieniu, zbił Robert tém, że sam on dobrego nie dał mu przykładu, choć dawno czas było.
— A! to wcale co innego, bratku — odpowiedział Erdziwiłł. Widzisz acindziéj — ja jestem z natury bałamut, czekam, znając siebie, aż się ustatkuję. Ty zaś już jesteś gotów, paratus ad matrimonium, boś bardzo porządny chłopiec.
Śmieli się wszyscy z niezgorszego tłómaczenia.... Obiad był, jak zwykle z piramidą, galaretami i toastami. Marszałek sam wniósł zdrowie solenizanta, na które gospodarz odpowiedział zaraz toastem na cześć głowy obywatelstwa.... Wyrażenie było nieco hyperboliczne, bo poczciwy marszałek sam nie miał tego co miał reprezentować, ale że powiat karmił i poił od lat wielu — to mu wszyscy przyznawali. Wypito i zdrowie konsolacyi majora, to jest pana Roberta, i mnogie inne, tak, że od stołu wstając, wszyscy byli dobrze podchmieleni, serdeczni — uściskom nie było miary i zgoda panowała między powietnikami najprzykładniejsza.
Robert, który musiał ojca zastępować, dolewać, prosić, zyskał sobie serca wszystkich swą uprzejmością. Ile go to podczaszowstwo kosztowało — nie dał poznać po sobie. Staremu obyczajowi w starym domu szlacheckim, potrzeba było być posłusznym. Major sam chętnie spełniał parę kieliszków węgrzyna, ale się zalewać nie lubił — na syna więc zdał owo «przymuszanie,» które jest poczytywane za oznakę prawdziwéj gościnności — i Robert jak umiał i mógł, zmuszał....
Obiad skończył się o zmroku, a że się niebo ku zachodowi wyjaśniło, wyszli wszyscy z cygarami na dziedziniec i do ogrodu. Niewielu się powymykało do domów, inni pozostali na gawędkę, herbatę i wiścika, który trwał niemal do rana.... Stopniowo przerzedzało się jednak, i gdy świtać miało, ostatni gość odjechał.... Major fajkę palił w ganku zamyślony....
— Dobry to lud — rzekł zamyślony — no — ale — prawdą a Bogiem....
Nie dokończył, spojrzał tylko na syna, który się uśmiechał.
— Hałasować lubią strasznie — dodał po chwili...
Znowu nastąpiło milczenie.... i dodatek:
— Ale dobre, serdeczne ludziska! Gdyby im Pan Bóg dał tyle głowy co mają serca.... nic przedziwniejszego nad nichby nie było. Jakże ci się podobało sąsiedztwo? dodał major.
— Słowo w słowo tak jak ojcu....
— Za tę grzeczność, którą nam wyświadczyli zjeżdżając się tu — a prawdę rzekłszy, ja na nią nie bardzo zasłużyłem, bo mało gdzie bywam — musimy się wywdzięczyć.... Trzeba konie zawczasu przygotować do objechania sąsiadów. Rozumie się, że ty ze mną — rzekł spoglądając synowi w oczy major. Prędzéj, późniéj, a mnie się zdaje, że nawet prędko bardzo, w Żabliszkach ci się trzeba będzie lokować — zatém.... pokumać się nie zawadzi.
Robert zmilczał.
— Ja trwam w téj myśli, żebyś się ty tu przeniósł....
— A mnieby boleśnie było ojca ztąd rugować — odpowiedział Robert — nie zgodziłbym się nigdy na to z dobréj woli, bo toby było ofiarą, daleko nawet cięższą dla kochanego ojca, niż się zdaje....
— Ofiara dla ciebie, moje dziecko, nie może mi być ciężką, ale słodką, rzekł ojciec — wierz mi....
— A dla mnie ona byłaby brzemieniem na sercu — odezwał się Robert.
— Tymczasem omyłkę, którą ja popełniłem, mówił major, w jakikolwiek sposób należy naprawić. Zdawało mi się — kalkulowałem... no — słowem, chybiłem tém, żem cię tak daleko od siebie odsunął. Tęskno mi samemu, niepokoję się.... Chciałbym cię mieć bliżéj. Trzeba będzie, jeśli się inaczéj nie da, z lichem odstąpić komu Zahaje — a inaczéj się urządzić....
— Ojciec kochany wie, że kontrakt dzierżawy subarendować nie dozwala — odezwał się Robert.
— Ekonoma posadzimy — gotowem dać Burakowskiego.
— Ernest dobry człowiek, ale na tamtém gospodarstwie rady sobie nie da....
— O! o! nie święci garnki lepią. Parę bąków strzeli i połapie się potém. Choćbyśmy jaki tysiąc stracili — bierz go licho....
Nie stawało argumentów Robertowi, zamilkł trochę lecz oko ojca łatwo mogło dojrzeć, że nowe projekta nie były mu po myśli. Tém mocniéj przy nich chciał obstawać, biorąc to za oznakę, że Robert istotnie — zaplątał się w Ruszkowie.
Rozeszli się o białym dniu.... powarzeni. — Trzeciego dnia major zapowiedział, że po rannym obiedzie pojadą do marszałka, który na wsi przebywał. Owdowiały pierwszy urzędnik powiatowy, miał, jak wiadomo, dwie córki wielce utalentowane, o których już Robert wiedział. Widywał je dziećmi jeszcze....
Dom głowy obywatelstwa, jak ona sama silił się na to, aby się wydawać bardzo pańsko i arystokratycznie. Wysiłek to był dla skromnych oczu szlachty aż nadto wystarczający do dania wyobrażenia wielkiego o dostatkach i wykwintnym guście czcigodnego urzędnika. Przyjmował w nim nieraz wysokich dygnitarzy z gubernii — i było po pańsku jak należy; ale — wszystko to widziane z blizka czuć było tandetą. Nie brakło żadnéj rzeczy, któréj wymaga obyczaj, począwszy od szampana do liberyi, ale szampan był krajowéj fabryki, a liberya nicowana i farbowana. Urzędowanie rujnowało, nie można było zejść z téj stopy, na jaką się raz weszło, reprezentując powiat.... Wszystko więc na oko się utrzymywało — z wielkim trudem — i do czasu.
W rezydencyi był rodzaj pałacyku przy starym ogrodzie.... a gdy Jazygowie nadjechali, rodzaj kamerdynera nieogolonego poszedł ich zameldować, prowadząc do salonu. Tu nie było nikogo oprócz otwartego fortepianu, nut w nieładzie i mocno wyszarzanych krzeseł obitych niby aksamitem — ale łatanych....
Nie dając się długo rozpatrywać tu gościom, wszedł marszałek z powitaniem narzekając na zajęcie, które go i na wsi ścigało.... Serdecznym był bardzo... Zaledwie usiadłszy, zerwał się zaraz przepraszając, że ma słówko do powiedzenia sekretarzowi i absentował się na chwilę. W sąsiednich pokojach słychać było szepty i jakby stłumione śmieszki kobiece.
Marszałek wrócił kończąc rozpoczętą rozmowę o niedoborach i gościńcach; potém mówiono o nadziejach urodzajów tegorocznych, i o gradzie, który miejscami szkody porobił.... Zaczynano już kwestyę assekuracyi od gradobicia — gdy drzwi się otwarły i siostra marszałka pani Czepińska, w paradnéj chustce, spiętéj broszą niepospolitéj wielkości, weszła poprzedzając dwie piękne panny, z żywemi oczyma, z wesołemi twarzyczkami podobne do siebie i jednakowo ubrane....
Były to panny Liza i Minia marszałkówny. Pomimo nieodłącznego od pierwszego powitania rumieńca dziedzicznego, zakłopotania pewnego, wzrok obu sióstr padł ciekawie najprzód na Roberta, potém dopiero na łysinę majora i białą jego chustkę z fontaziem.
Z przybyciem pań rozmowa oczywiście nowy obrot wziąć musiała, który jéj nadała słynąca ze świadomości świata i jego obyczajów pułkownikowa Czepińska. Ponieważ zaś marszałek musiał kwestyę assekuracyi od gradobicia przedyskutować z panem majorem na osobności, Robert wydany został na łup niewiastom.
Pułkownikową miał oko w oko naprzeciw siebie, a pannę Lizę obok, Minia kryła się trochę za siostrę, niekiedy wynurzając się z za jéj ramienia, aby ukradkiem rzucić wzrok śmiejący się na Roberta.
Obie panny były w humorze wesołym, do wybuchnienia ze śmiechu skłonnym, co tworzyło wybitną sprzeczność z pułkownikowéj tonem surowym, mową napuszoną i postawą wykrygowaną. Pani Czepińska zawsze się trzymała w tém usposobieniu, aby niém hamować panny, zbyt usposobione do chychotania....
Wypytywano Roberta o towarzystwo, jakie miał w tych stronach, w których przebywał, o jego zajęcia — czy lubił muzykę, czy tańcowano w Zapusty, czy bywały bale i t. p. Młody Jazyga musiał oświadczyć, że mało gdzie bywał, zajmował się gospodarstwem, i lubił samotność. Pani Czepińska w części to pochwalając, znajdowała, że młodość ma swoje prawa i że zabawa dla niéj prawie koniecznością jest.... w dobrém towarzystwie. Panna Liza wmieszała się opowiadając o balu u ojca ostatnim i jak się doskonale bawiono; potém o Zapustach u państwa Wymierskich, które były bardzo świetne.... Wśród opowiadania Minia kilka razy parsknęła śmiechem, do którego żadnéj jawnéj nie było przyczyny, co zgorszyło niezmiernie pułkownikową. Za trzecim podobnym paroksyzmem uciekła za drzwi i nie powróciła aż przeszedł....
Jak potém do tego przyszło, iż Robert zniewolony był prosić, aby panny zagrały, jak się one niezmiernie wymawiały rozstrojeniem fortepianu, jak pułkownikowa skłoniła je do zagrania na cztery ręce uwertury z Freischütza.... tego opowiadać nie będziemy. Dom rozległ się muzyką rozgłośną, którą wszyscy admirować musieli. Po uwerturze, śpiewała Liza piosnkę francuzką: «L’Ange blanc....» Minia piosnkę Moniuszki — a Robert zmuszony był przez pułkownikową do pochwał nadzwyczajnych, z których się wywiązał zręcznie. Pani Czepińska upewniała go po cichu, iż talent Lizy zdumiewał wszystkich wirtuozów; że Minia, gdyby mogła jeszcze brać lekcye, śpiewałaby jak Catalani....
Nastąpiła przepysznie podana, na mocno zużytém srebrze herbata. Nadszedł na nią w vice-mundurze, ogolony ładnie sekretarz z czubem starannie do góry podczesanym. Dosyć wzgardliwie patrzały nań panny, chociaż miał gruby łańcuch u zegarka i wielki pierścień na palcu.... Nie mówiono do niego, tylko go raz marszałek sam zagadnął.... Przy nalewaniu herbaty, każda potrącona filiżanka, pośliźnięty imbryczek.... wywoływały znowu tłumione panien uśmiechy. Marszałek się oglądał oczyma wskazując majorowi te wyśmienite swoje chychotki, z których jedną nawet za twarz uszczypnął. Pułkownikowa wejrzeniem dała mu poznać, iż te czułości przy obcych były trywialne. Sekretarz cały był w swéj herbacie i prostowaniu się po każdém nachyleniu, które mu poważniejszą jeszcze, urzędową nadawało postać....
Od dawna tak okropnéj herbaty nie pił Robert, lecz nie dał tego poznać po sobie. Major zręczniejszy upewnił skosztowawszy, że ona mu sen odbiera, i wymówił się od spełnienia tego kielicha mikstury.
Razem z herbatą skończyły się odwiedziny, a marszałek odprowadzając gości, prosił ich, aby o nim nie zapominali....
Gdy bryczka była już za bramą, major spojrzał na syna badawczym wzrokiem....
— Hm? jakże ci się podobało? chcę mówić podobały? spytał....
Robert zrobił minę wątpliwą.
— Dobre panny.... wesołe — mówił major, — pułkownikowa, co je wychowała, osoba szanowna.... ale herbata była niech ją kaci!
Robert śmiechem wybuchnął....
— Panny ładne? nie prawdaż? poprawił się ojciec — hm? cóż?
— A ładne....
— I muzykalne.... myślałem, że cała orkiestra gdy poczęły....
Po rzuconych kilku pytaniach, przekonać się mógł pułkownik, iż zbytniego zajęcia nie obudziły marszałkówny.... i zamilkł. Dojechali do Żabliszek posępni oba i zmęczeni.
Nazajutrz dla odmiany wypadało jechać do Surymów, aby, jak mówił major, nie sądzono, że same matadory tylko rewizytują. Surym był o miedzę, niemajętny szlachetka, zgryźliwe człeczę, bo nawet z Jazygą się kilka razy zadzierał. Oboje państwo nie mieli pretensyi do żadnych występów i roli, żyli po gospodarsku, skromnie — i piękną swą Zosię wychowali na gosposię, bo i matka była zawołaną gospodynią. Gdy z południa zajechali do dworku w Annopolu, bo wioska od imienia pani była tak przechrzczona (dawniéj zwała się pono Świninem, co niedobrze brzmiało), zdało się w początku, iż nikogo w nim nie zastali. Żywéj duszy też nie było w dziedzińcu.
Prawda, iż słońce dopiekało okrutnie. Surym się położył był zdrzemnąć, sama pani była na ogrodach, a Zosia przy niéj. Służba się też jakoś porozwlekała i pochowała.
Na progu chodziły dwie kury, prowadząc nader ożywioną rozmowę z kogutem, który siedział na poręczy ławy. Na przyzbie stary pies, podniósł głowę, szczeknął i spełniwszy obowiązek, spał daléj. Nikogo....
Major stał w niepewności co tu począć, gdy z za płota wyjrzało coś, krzyknęło, pierzchnęło, i w kilka minut, przecierając oczy wysunął się zaspany Surym, mrucząc, i począł narzekać, witając, na żonę i służbę. Utrzymywał, że tylko co się odrobinkę, krztę zdrzemnął... bo miał ból głowy....
Bez dalszéj ceremonii spędziwszy koguta, Surym i sam siadł i gości tymczasowo umieścił na ławie w ganku. Stało się to tak na pozór przypadkowo, lecz było konieczne, bo w bawialnym pokoju leżały motki, które, trzeba było dać czas uprzątnąć i trochę izbę uczynić podobną do ludzi.... Z wolna gospodarz, gdy mu zaspanie przechodziło, stawał się więcéj ożywiony i humor mu powracał.... Już się uśmiechał, gdy drzwi się otwarły, i w nich ukazała się jejmość otyła, w czepku ze wstążkami obfitemi....
— Upadam do nóg pana majora.... a czemu jegomość nie poprosisz do pokoju, taż to spiekota aż strach!....
Odezwała się Surymowa i wszyscy ruszyli do bawialni ze staroświecka przybranéj niewykwintnie.... Mebelki były perkalem pokryte, a jedyną ozdobą zegar na kominie stary bronzowy i dwa naczynia przy nim z porcellany bezimiennéj. Za panią Surymową ukazała się niewykwintnie ubrana panienka, powinienbym raczéj powiedzieć panna, gdyż mimo bardzo młodego wieku, rozkwitłą była potężnie.... Krew z mlekiem! lica rumiane, rumiane rączki, a wzrostem przechodziła ojca i matkę. Wiejskie powietrze, nabiał, ruch i swoboda umysłu dały się jéj tak szczęśliwie rozwinąć. Dziewoja była kraśna, z twarzą spokojną, z wyrazem łagodnym i flegmatycznym.... Rodzice chlubni byli córką, i w istocie mieli czém, bo nic świeższego, bujniejszego, piękniejszego nawet w swoim rodzaju, widzieć nie było można nad Zośkę Surymównę. Na czole tylko brakło tego co myśl cechuje, w oczach płomyka, w całym wyrazie rozbudzenia duszy.... Zdawała się jakby uśpiona łagodnie.... Tylko co powróciwszy z ogrodu, spoglądała z trwogą na swoje ręce, nieco ziemią powalane, które schowała pod fartuszek. Bieg śpieszny zarumienił ją mocniéj jeszcze.... i pierś poruszała się żywo — włosy obfite nieco się porozrzucały; lecz — dosyć je było dłonią przygładzić, Zosia nie czuła potrzeby żadnéj elegancyi. Wiedziała, że jéj zawsze było ładnie....
Major przedstawił syna, którego pani domu przypominała sobie studentem. Naówczas Zośka jeszcze była małém dzieckiem, które biegało boso.... Robert pamiętał pucołowatą jéj twarzyczkę, która się mało zmieniła; stała się tylko poważniejszą nieco....
Wszyscy usiedli, a panna Zofia poszła się zająć przyjęciem. Była ona prawą ręką matki, o czém po wyjściu jéj nie omieszkała powiedzieć pani Surymowa.
— A już to, proszę pana majora, będzie gospodyni, jakiéj ze świecą szukać i nie znaleść. Gdyby nie ona, jabym sobie rady nie dała.... Wstanie do dnia, cały boży dzień na nogach, nie dośpi, nie doje, o wszystkiém pamięta.... Mogę się pochwalić tém dzieckiem, bo jest czém....
— Pani to dobrodziejka ją, na swój wzór i podobieństwo, wychowałaś — grzecznie odezwał się major.
— O! już to prawda! rzeki Surym.
Przy całéj prostocie przyjęcie tu było lepsze, niż u marszałka, kawa doskonała, sucharki dobre, śmietanka zawiesista. Przyniosła ją służąca z głową obwiązaną chustką i bosemi nogami włożonemi w trzewiki na prędce.... ale pić było można. Surym do kawy proponował maliniak — niepodobna było odmówić, bo go panna Zofia robiła. Chwalono wielce, Zosia była uśmiechnięta i naiwnie opowiadała, jak to się taki wyśmienity maliniak robi. Widać było, że niepospolitą do tajemnicy wyrobu wagę przywiązywała....
Surymowa zaręczała, że tak ona wszystko na palcach umie, nawet to czego jéj nie uczyła — nie wiedzieć zkąd.... a ciasta wielkanocne!! o mój Boże....
Pochwały niezbyt Zosię zawstydzały, przyjmowała je skromnie, ale nie protestując.... Ojciec dodał:
— Prawda, mości tego, na klawikordzie nie brzdąka, głów nie rysuje kredami i po francuzku nie parluje — ale kto ją weźmie, skarb będzie miał....
I w głowę ją pocałował....
Spojrzawszy w okno, wyjść musiała panna Zofia, gdyż podobno krowy popędzono do obory, przy których dojeniu być musiała. Matka jéj nie wstrzymywała. Rozmawiano dobrą godzinę o tém i owém, i już Jazygowie odjeżdżać musieli, gdy panna Zofia z kluczami w ręku powróciła, niosąc z sobą świeży zapach obory, który nie raził nikogo. Żegnano się zatém serdecznie, i wszyscy wyprowadzali majora na ganek, a poczciwa Surymowa wesoło z niego podżartowywała.... Dostało się parę razy i Robertowi, boć gości należało w dobrym humorze utrzymać.
Zosia z daleka dyg zrobiła, nie bardzo się płoniąc. Gdy na gościniec wyjechali:
— A co? zapytał Jazyga — jak ci się podobali Surymowie?
— Przyznam się ojcu, rzekł Robert — że wiejską ich prostotę stokroć wolę, niż połowiczną cywilizacyę i niedoszłe państwo marszałka....
— No — a Zośka? rozśmiał się major; dziewczyna jak malina.... choć się wody napij.
— Ani słowa, odezwał się syn: będzie to dobra gospodyni.... bardzo dobra gospodyni.... choć....
— A tak — prochu nie wymyśli, ale do czego to się kobiecie zdało, kiedy ona i strzelać nie potrzebuje? — dodał major.... Zośka jest tak na swém miejscu.... jak nie można lepiéj.... Takiemi były babki nasze, pracowite, mężne, wytrwałe, prawdziwe żony żołnierzy.... A wierz mi, gdy potrzeba było — serca ich nieraz podyktowały głowie to, czego się najrozumniejszy człowiek nie domyślił. E! mospanie!! nie ma to jak takie Zośki....
Spojrzał na syna: — Hę?
Robert siedział nie przecząc ani potakując...
— Wam dziś popsutym po trosze, czego innego potrzeba — mówił daléj — niewiasty wedle pani Sand, albo tam jakiegoś wzoru, który naśladując, monstra się tworzą, ni do życia, ni do uciechy, ni do pracy!! Wiek nasz i przez to przejść musi, nim trafi na formułę kobiety, któraby ani w słup nie strzeliła, ani marnie przy ziemi przysiadła....
Zamyślił się major długo....
Zbliżali się do ganku w Źabliszkach, gdy się odwrócił i zapytał:
— Zośka ci się nie podobała? hę?
— Bardzo — tylko ojciec wie, ja — ani się kochać, ani żenić nie myślę tak skoro — mam czas....
— Byle potém nie było po czasie! zamruczał major chmurno....
I wysiedli oba....

Koniec Tomu I-go.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.