Podpalaczka/Tom I-szy/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
KSAWERY de MONTEPIN.
PODPALACZKA.
POWIEŚĆ W SZEŚCIU TOMACH.
PRZEKŁAD Z FRANCUZKIEGO
W. J.
TOM I-szy.
WARSZAWA.
Nakładem Księgarni H. Olawskiego.
1891. Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1890 года.
Druk Jana Cotty, w Warszawie, Senatorska 29.
|
Wieś Alfortville, leżąca na drodze do Maisons-Alfort, po za fortem Charenton, zaludnioną jest w większej części przez robotników fabryk rozsypanych w równinie, rozciągającej się ze wschodniej strony pomiędzy Sekwanną i plantem drogi żelaznej Paryż-Lion, z zachodniej zaś, między wsiami Créteil i Maisons-Alfort.
Wieczorem, robotnicy opuszczają warsztaty i wracają do domostw swoich.
Nieliczni zamieszkujący w fabrykach, zmuszeni są dla zakupienia żywności udawać się do Alfortville, lub Maisons-Alfort.
W chwili, gdy poczynamy nasze opowiadanie, to jest w dniu 3-im Września 1861 roku, o godzinie trzeciej z południa, kobieta lat około dwudziestu sześciu mieć mogąca, szła drogą wiodącą z Maisons-Alfort do Alfortville.
Przybrana w suknię żałobną, była średniego wzrostu, kształtna, o obliczu jaśniejącem wdziękiem niewysłowionym. Jasne blond włosy zdumiewającej długości otaczały w grubych splotach jej odkrytą głowę.
Pod tą wspaniałą koroną, w blado matowej twarzy błyszczały wielkie ciemno-błękitne oczy, wpół ukryte pod powiekami o długich rzęsach jedwabnych.
Z pod ust jej drobnych pół uchylonych, koloru wiśni dojrzałej, ukazywały się zęby olśniewającej białości.
Nie jedna z bogatych dam wielkoświatowych pozazdrościćby mogła nietylko kształtnej postaci, lecz ruchów pełnych szlachetności tej kobiety ludu, jakiej sylwetkę przedstawiamy.
W prawej ręce trzymała konewkę blaszaną, lewą prowadziła dziecię trzyletnie, wiodące za sobą na sznurku małego tekturowego konika wypchanego pakułami.
Ów mały konik, zwykła tania dziecinna zabawka, pokryty farbą szarawą z czarnemi centkami, przybitym był do deszczułki poruszanej przez cztery kółka drewniane. — Kółka te natrafiwszy na kamyk w biegu, zatrzymały się nagle.
— Wio! — hej... wołało dziecię szarpiąc za sznurek. Szarpnięcie sprawiło upadek konika, co powtórzyło się już raz piąty w ciągu czterech minut.
Kobieta zatrzymała się w miejscu.
— Jurasiu — przemówiła do dziecka tkliwym, pieszczotliwym głosem — weź w rękę swoją zabawkę i nieś ją. Zbyt długo bowiem zatrzymujemy się w drodze.
— Dobrze mamo — odrzekł chłopczyna, i podjąwszy konika wsunął go pod ramię, drugą ręką pochwycił dłoń matki, i szli dalej.
Minąwszy fort de Charentone, dosięgnęli wkrótce pierwszych domów w Alfortville.
Tam młoda kobieta weszła do korzennego sklepu, a nie postrzegłszy nikogo, puknęła w bufet parę razy, dając znak o swem przybyciu. Właścicielka ukazała się we drzwiach sąsiedniego pokoju.
— Ach! — to ty pani Portier — wyrzekła — czemże służyć mogę?
— Proszę o petroleum.
— O petroleum... znowu. — Ależ na Boga, Co pani z nim robisz?... brałaś tyle wczoraj...
— Mój malec wywrócił czynie swawoląc, odrzekła pani Portier.
— A! — przysporzył pani wydatku. Ileż mam odmierzyć?
— Cztery litry, aby tak często nie chodzić.
Juraś pozostawiony przed domem bawił się swoim konikiem. Właścicielka sklepu odmierzała płyn żądany.
— Bieda to z temi dziećmi — mówiła — czy pani wiesz że twój malec wywróciwszy blaszankę, mógł wzniecić pożar w fabryce. Jedna nieoględnie rzucona zapałka wystarczyłaby ku temu.
— Wiem o tem, ukarałam go surowo, przyrzekł mi iż więcej tego nie uczyni.
— Miej my nadzieję iż dotrzyma siwa.
— Jakże się pani powodzi w nowym obowiązku, pani Portier — pytała dalej — czy jesteś zeń zadowoloną?
— Muszę być zadowoloną pośród smutnego mego położenia, stanowi to dla mnie jedyny sposób utrzymania, pomyśl pani że oprócz siebie, mam dwoje dzieci.
— A tak — małą Łucyę oddałaś pani na wykarmienie mamce w Joigny.
— Kosztuje mnie to trzydzieści franków miesięcznie, jakie płacić muszę z mej pensyi — odpowiedziała młoda kobieta, a potem dodała z westchnieniem:
— Ach! — jakże brak mojego dobrego męża boleśnie odczuć mi się daje!
— Wierzę pani — odparła właścicielka sklepu — człowiek który zarabiał do ośmiu franków dziennie...
— I który był tak dobrym... tak uczciwym, który kochał mnie tyle!.. Ach! — maszyna która go przy eksplozyi zabiła, zabiła z nim razem me szczęście!
To mówiąc, pani Portier otarła łzy spływające po jej obliczu.
— Nie płacz moja córko — wyrzekła właścicielka sklepu — są na świecie biedniejsze nad ciebie. Pryncypał godnie postąpił, powierzając ci obowiązek odźwiernej w fabryce; boć w każdym razie gdyby nie roztargnienie twego poczciwego męża, nie nastąpiłaby w kotle eksplozya, wszak prawda?
— Tak! — prawda, niestety!
— Sprawiono mu piękny pogrzeb temu biednemu Portier, otwarto składkę w fabryce, pryncypał zapisał się na sto franków. — Powierzył tobie obowiązek odźwiernej i dozorczyni fabryki, mimo iż to nie jest odpowiednie miejsce dla kobiety.
— Niezaprzeczenie pan Labroue jest dobrym, bardzo dobrym — szepnęła smutno wdowa. — Mówią że jest surowym, postępowanie jego zemną świadczy przeciwnie. W każdym jednak razie w jego to domu mój mąż śmierć znalazł. — Ten dom przyniósł mi nieszczęście, i gdyby nie wzgląd na biedne me dzieci, nie przyjęłabym obowiązku, jaki mnie zmusza żyć W miejscu, gdzie popłynęła krew biednego Piotra mojego.
— Trzeba się rządzić rozumem moja córko. Nie można żyć ciągle ze zmarłemi. Jesteś młoda, piękna, bardzo nawet piękna; lada dzień znajdzie się chłopiec, który zapragnie ciebie poślubić.
— Nigdy! przenigdy! — zawołała Joanna Portier z oddźwiękiem silnego postanowienia.
— Nie mów tego...
— Nigdy! — powtórzyła młoda kobieta.
— Nie mów, czas wszystko zmienia. W twoim wieku wiecznie się wdową nie pozostaje.
— Ja wiem najlepiej — odpowiedziała Joanna — inne myśli zaprzątają mą głowę.
— Jakież to?
Twarz mówiącej zasępiła się na chwilę.
— Ach! — wyszepnęła — gdybym miała trochę pieniędzy... dwa lub trzy bidety po tysiąc franków.
— Cóżbyś robiła wtedy?
— Cobym robiła? — na cóż daremnie rzucać na wiatr słowa, gdy wiem że tych pieniędzy mieć nigdy nie będę. Zostanę w fabryce dopóki będę mogła, dla moich dzieci... Ufam w przyszłość, jeśli nie dla siebie, to dla nich.
— To dobrze, nadzieja daje odwagę.
Tu właścicielka sklepu podała Joannie
napełnioną blaszankę. — Przestrzegam cię, zamknij to w szafie — wyrzekła. Tym malcom nigdy dowierzać nie można.
— Bądź pani spokojną, nazbyt obawiam się pożaru, abym nie miała być ostrożną w tym względzie.
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Joanna zapłaciwszy wyszła ze sklepu.
Juras bawił się przededrzwiami.
Zawołała go matka.
Przybiegł na jej wezwanie ująwszy w rękę konika, i pani Portier z chłopczyną udała się ku Alfortville, do fabryki, gdzie była odźwierną.
Właścicielka sklepu śledziła ją wzrokiem z daleka.
Joanna szła zwolna prowadząc za rękę Jurasia wiodącego na sznurku swoją zabawkę.
Dziecię szczebiotało, zapytywało o coś matkę bezustannie, nieodbierając jednakże od niej odpowiedzi.
Pogrążona w wspomnieniach nieszczęścia jakie ją okryło żałobą, młoda wdowa nie słyszała ptaszęcego świegotu chłopczyny.
Przytoczona powyżej rozmowa między dwiema kobietami, określa jasno położenie Joanny Portier.
Młoda wdowa, jak wiemy, miała dwadzieścia sześć lat wieku. Pilna robotnica, wydoskonalona w szyciu, zaślubiła dzielnego chłopca w dwudziestym drugim roku życia, Piotra Portier, mechanika maszynistę w fabryce pana Juliana Labroue.
Zmarł on przed kilkoma miesiącami skutkiem eksplozyi parowego kotła, który to wybuch nastąpił przez jego własną nieostrożność, a raczej chwilowe roztargnienie, drogo przypłacone życiem.
Pan Labroue, chcąc zapewnić przyszłość sierotom i wdowie, ofiarował jej miejsce dozorczyni — odźwiernej w fabryce. Przyjęła z wdzięcznością Joanna ów obowiązek dający jej możność wychowania dzieci. Lecz jak to słyszeliśmy w sklepie Maisons-Alfort, cierpiała ona w czasie swego pobytu w fabryce, gdzie wszystko przypominało zgon tragiczny jej męża.
Zdawało się jej iż opuściwszy Alfortville rozegna lub zmniejszy przynajmniej bolesne wspomnienia, jakie oblegały jej umysł w dzień bezustannie, a w nocy spędzały sen z jej powiek.
Oddalić się jednak z Alfortville niepodobna było. Chodziło tu o i utrzymanie życia dla niej i jej dzieci. Żaden rodzaj szycia nie byłby w stanie dostarczyć jej funduszów dorównywających tym, jakie dawał jej obowiązek w fabryce.
Właścicielka sklepu w Maisons-Alfort sądziła być ambitną Joannę; myliła się jednak.
Jeżeli młoda wdowa pragnęła posiadać parę biletów tysiąc frankowych, nie było to wskutek chciwości, lenistwa, lub kokieteryi, lecz w celu otworzenia sobie małego sklepu, i powiększenia go siłą pracy, wskutek pragnienia dobrobytu dla swoich dzieci, na których spoczywały odtąd wszystkie jej myśli, cała jej tkliwość i wszelkie nadzieje.
Zbliżając się ku fabryce, Joanna myślała o tem wszystkiem i dlatego to wesołe szczebiotanie Jurasia nie dochodziło jej wcale.
Szła zwolna, jak powiedzieliśmy, smutna, ze spuszczonemi oczyma; nie słysząc, nie wiedząc co się wkoło niej dzieje.
Nagle zadrżała.
Jakiś głos po za nią wymówił jej imię. Ten głos wywarł na niej silne wrażenie; zmarszczyło jej się czoło, twarz zasępiła; nie obróciła się jednak po za siebie, i zamiast zwolnić kroku, przyspieszyła go żywiej.
— Zaczekajże pani Portier — ozwał się głos — wracam do fabryki, pójdziemy razem; pomogę ci nieść blaszankę, która ciężką się wydaje.
Juraś zwróciwszy się poznał mówiącego, i zatrzymał mimo wysiłków matki chcącej go uprowadzić.
— Mamo! — zawołał — to nasz przyjaciel pan Garaud, ten który mi dał tego pięknego konika.
Korzystając z chwili, osobistość jaką chłopczyna nazwał panem Garaud nadeszła, łącząc się z matką i synem.
Joanna mocno zmięszana, starała się zapanować nad sobą i pokryć wzruszenie.
Nowo nadeszły był bladym, powieki mu drżały, a serce gwałtownie uderzało.
Pochyliwszy się, wziął Jurasia na ręce i ucałował w oba policzki mówiąc:
— Jak się masz mały!
Potem postawiwszy go na ziemi, zwrócił się ku Joannie mówiąc nie bez pewnej goryczy w głosie:
— Wiesz pani Portier, możnaby sądzić iż ty mnie się obawiasz... Zkąd to i dlaczego? Słyszałaś mnie dobrze przed chwilą, gdym wymówił twoje nazwisko, i zamiast zaczekać na mnie, przyspieszyłaś kroku. Niechcesz więc mówić zemną? Starasz się mnie unikać... cóżem ci zawinił?
Mówiąc te słowa, Garaud był smutnym, ponurym.
Młoda kobieta odpowiedziała z zakłopotaniem:
— Upewniam pana że się mylisz — nie słyszałam ciebie; spieszę się z powrotem do fabryki, pozostawiwszy w mojej stancyjce przy otwieraniu drzwi robotnicę, z przyczyny czego niespokojną jestem.
— Czy w rzeczy samej nie słyszałaś mnie pani? — pytał z niedowierzaniem Garaud.
— Wszak mówię panu.
— To nie racya abym ci wierzył. Unikasz wciąż zemną spotkania, mimo iż jesteś przekonaną, że szczęśliwym, nad wyraz szczęśliwym się czuje, mogąc z tobą pomówić słów kilka. Wszakże wiesz o tem Joanno?
— Panie Jakóbie — odparła żywo — nie zaczynaj mówić do mnie w ten sposób, jak to po kilkakrotnie czyniłeś. Sprawia mi to wiele przykrości... smuci mnie głęboko!
— A czyż ja, sądzisz, nie doświadczam tejże, nie uczuwam smutku? Obojętność z twej strony, nieufność względem mnie, srodze cierpieć mi dają. Kocham cię całą siłą mej duszy Joanno! Uwielbiam cię! ty dobrze wiesz o tem!
— Widzisz pan... — przerwała młoda kobieta — że miałam słuszność przyśpieszając kroku, aby nie spotkać się z tobą.
— Czyż mogę nakazać milczenie mojemu sercu które mi się z piersi wyrywa? — Czyż mogę milczeć znajdując się przy tobie, wtedy, gdy mą jedyną myślą ty jesteś? — Joanno, ja kocham ciebie! — Musisz nawyknąć do słuchania tego wyrazu, będę ci go powtarzał bezustannie!
— A ja bezustannie odpowiadać będę, że twoja miłość jest szaleństwem!
— Szaleństwem? dlaczego?
— Ponieważ do niczego nie doprowadzi...
— Doprowadzi mnie do pozostania twym mężem.
— Nie wyjdę za mąż już nigdy!...
— Tak sądzisz?
— Więcej niż sądzę, jestem tego pewną.
— A ja jestem pewny, iż przeciwnie się stanie. — Dzieją się częstokroć rzeczy niepodobne z pozoru do spełnienia. Jesteś piękną, młodą, czyż możesz we wdowieństwie i samotności spędzać resztę swojego życia? A zatem?
— Uczynię to jednak.
— Chcesz mnie zniechęcić tak mówiąc, odjąć ml nadzieje. Nic jednak na świecie zniechęcić nie zdoła miłości jaką ja uczuwam dla ciebie. Mam przyszłość przed sobą...
— Milcz pan, panie Garaud...
— Dlaczego mam milczeć? Mówię prawdę.
— Winieneś pamiętać, że pięć miesięcy zaledwie upłynęło od śmierci Piotra mojego, że pomimo, iż on pozostawał pod twemi rozkazami, jako zarządzającego fabryką, był twoim przyjacielem.
— Wiem o tem dobrze. — Czyż jednak ubliżam mu kochając ciebie? Czy cię zobelżam mówiąc: „Joanno! dzieci Piotra, który był moim przyjacielem, będą mojemi dziećmi“. Pomówmy rozsądnie Joanno. — Pan Labroue, po nieszczęściu jakie cię spotkało, zrobił cię odźwierną w fabryce. To jednak zaledwie wyżyć ci pozwala z dwojgiem twoich dzieci, z których jedno jest u mamki i kosztuje cię wiele. Zaledwie koniec z końcem związać jesteś w stanie. Ja zarabiam piętnaście franków dziennie... To znaczy pięć tysięcy czterysta franków rocznie. Byłoby to dla ciebie i twoich malców majątkiem, ponieważ jesteś pracowitą, oszczędną, a oprócz tego mam plany... wielkie na przyszłość plany i zamiary. — Możemy zostać bogatymi, bardzo bogatymi! — Kto wie czy i ja kiedyś nie będę właścicielem fabryki, a wtedy miałbym sposobność uczynienia czegoś i dla twoich dzieci; byłabyś szczęśliwą żoną Joanno i szczęśliwą matką zarazem. — Od ciebie to wszystko zależy... wyłącznie tylko od ciebie. — Proszę, nie odmawiaj mi zatem! Kocham cię nad wyraz! — Kocham cię tyle, iż aby posiadać ciebie, gotów byłbym poruszyć niebo i ziemię. — Namiętność nie cofa się przed niczem, pamiętaj o tem! — Ja pragnę byś była moją... i mieć cię muszę... mieć będę! — Nie popychaj mnie do spełnienia szaleństwa... żałowałabyś potem, ale byłoby zbyt późno!
Joanna, zatrzymawszy się nagle, spojrzała w twarz mówiącego zdumionemi oczyma.
— Posłuchaj mnie, Jakóbie Garaud — wyrzekła głosem któremu silne wzruszenie zaledwie z piersi wydobyć się pozwalało. — Oto już po raz czwarty mówisz mi o swojej miłości i swoich nadziejach. Wierzę iż mówisz to szczerze...
— Najszczerzej! — przysięgam.
— Pozwól mi skończyć — wyrzekła młoda kobieta. Wzrusza mnie twoja miłość, nie wątpię o dobrych twoich zamiarach, mimo to jednak, nie mogę ci udzielić jak po raz czwarty tej samej odpowiedzi: chcę zostać wdową... nigdy już za mąż nie wyjdę!
Jakób uczuł jak gdyby serce rwało mu się w piersiach.
— A więc, nie kochasz mnie? — pytał przytłumionym głosem — nie będziesz mnie kochała ani teraz, ni później?
— Za zbyt wiele kochałam Piotra, bym mogła kochać innego. Moje serce całkiem mu było oddanem... Uniósł je z sobą... Serce moje zmarło!
Jakób wstrząsnął się rozpaczliwie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— A jednak — szepnął — mimo to, ja uwielbiam ciebie! Ach! pani Portier, jesteś surową, bezlitosną... Dajesz mi cierpieć zbyt wiele!
Łzy Jakóba Geraud sprawiły przykre uczucie Joannie.
— Zasmuciłam cię — rzekła łagodnie — wyznając prawdę. Przykrość mi stawia twoje cierpienie, sumienie moje jednakże, moja uczciwość nakazywały mi być szczerą w tym względzie. — Nie myśl więcej o mnie już... proszę!
— Nie myśleć o tobie! — zawołał Garaud.
— Tak trzeba.
— A jeśli nie będę mógł tego uczynić?
— Możemy wszystko, co chcemy. — Od chwili obecnej żądam tego, zaklinam cię o to, nie powtarzaj mi więcej wyrazów, których słuchać niepowinnam, nie mogę!
— Pozbawiasz mnie więc nawet nadziei?
— Tak.
— Zamykasz przyszłość przedemną?
— Pomiwolnie uczynić to jestem zmuszoną.
— Joanno! — zawołał Jakób gwałtownie, chwytając rękę pani Portier — może pogardzasz mną dlatego, że jestem prostym robotnikiem, mającym za cały majątek jedynie swą pensyę? Gdybym jednak został bogatym... bardzo bogatym, czy przyjęłabyś mnie natenczas?
— Nie mów tak do mnie — wyjąknęła młoda kobieta, usiłując wyswobodzić swą rękę z jego dłoni. Przerażasz mnie!
Jakób mówił dalej:
— Odrzuciłażbyś bogactwo dla siebie i swoich dzieci?
— Och! milcz... przez Boga!
— Nie! — milczeć nie będę... nie! — Nierozumiesz mnie... Niepojmujesz o ile kocham ciebie! — Trzeba więc ażebyś się dowiedziała nareszcie.
— Uwielbiam cię od pięciu lat... od pierwszego dnia w którym cię ujrzałem... I z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, namiętność ta wzrastała we mnie! Podczas gdy Piotr żył, zachowywałem milczenie. — Nazywał mnie on swoim przyjacielem, żona więc jego była świętością dla mnie. — Lecz umarł... jesteś teraz wolną. Dlaczegożbym miał więc milczeć... dlaczego nie ogłosić światu mojego szczęścia? — Tem szczęściem dla mnie, Joanno, ty jesteś! — Przeznaczenie wskazuje, że będziesz moją prędzej, czy później. Nie walcz przeciwko niemu, a uczynię cię najszczęśliwszą z kobiet! — I uniósłszy do ust jej rękę którą trzymał w dłoni, okrył ją gorącemi, namiętnemi pocałunkami.
Joanna cofnęła się gwałtownie.
— Pan tracisz rozum — szepnęła.
— Czyż to z mojej winy?
— Zapominasz o przynależnym dla mnie szacunku...
— Niech mnie Bóg zachowa! — Mam dla ciebie tyle szacunku, ile przywiązania.
Podczas gdy się toczyła między obojgiem ta przerywana, gorączkowa rozmowa, Juraś zaprzestawszy bawić się na gościńcu, podszedł ku matce.
— Mamo, wracajmy — rzekł — nudzę się; chodź z nami panie Jakóbie.
I ujął rękę nadzorcy. Wszyscy razem udali się w drogę. Szli przez czas jakiś, nie mówiąc do siebie słowa. Jakób był ponurym.
— Daj mi pani to naczynie — rzekł nagle — poniosę ci je.
— Dziękuję; już prawie w domu jesteśmy, z resztą to nie ciężkie, cztery litry petroleum.
Garaud z gestem zdumienia zapytał:
— Jakto... pani używasz do oświetlania mieszkania petroleum?
— Tak, bo to mniej kosztuje, a pan wiesz, że światło musi się palić przez całą noc w mojej stancyjce.
— Ależ na Boga, to niebezpieczne... petroleum, to bardzo niebezpieczne! — Gdyby pan Labroue dowiedział się o tej twojej oszczędności, gniewałby się srodze. Nie pozwala on ażeby kropla mineralnego płynu znajdowała się wewnątrz fabryki.
— Nie wiedziałam o tem, odparła z niepokojem Joanna.
— A więc strzeż się pani pryncypała, skoro w gniew wpadnie, na nic nie uważa...
— Od jutra będę używała zwykłego oleju do oświetlania, nie chciałabym rozgniewać pana Labroue.
Przybyli do fabryki, której wysokie ceglane kominy wystające po nad dachami warsztatów, rzucały w powietrze wielkie kłęby dymu.
Drzwi były zamknięte. Joanna podeszła chcąc zastukać.
— Jedno słowo — rzekł zatrzymując ją Jakób.
— Cóż takiego?
— Nie oznaczaj mi czasu, będę czekał tak długo ile zechcesz, lecz pozwól mi mieć nadzieję. Zgadzasz się na to, wszak prawda?
— Nie, panie Jakóbie.
— Jakto... i tego mi nawet odmawiasz? — zawołał Garaud z wściekłością uderzając nogą o ziemię.
Młoda kobieta przestraszona nagłą zmianą jego fizyognomi, i gwałtownością dźwięczącą w głosie jego, szybko ku drzwiom podbiegła.
Jakób zastąpił jej drogę.
— Nie przyprowadzaj mnie do ostateczności — szepnął, zaciskając zęby, — nie pogrążaj w rozpacz... ostrzegam!
Joanna by pozbyć się napastnika, którego obawiać się poczynała:
— Później... później... zobaczym, — szepnęła z cicha.
— Na seryo to mówisz?
— Tak...
Oblicze Jakóba rozjaśniło się w oka mgnieniu; znikł z niego wyraz dzikości.
— Ach! — wyrzekł, odetchnąwszy głęboko — otóż dobre słowo, potrzebowałem go bardzo... Ono mnie orzeźwi, wróci mi odwagę i siłę. — Dziękuję!
Młoda kobieta zastukała. — Drzwi się otwarły.
Wdowa weszła w dziedzieniec wraz z dzieckiem, Jakób za nią.
Jakaś kobieta wyszedłszy ze stancyjki znajdującej się przy bramie wyrzekła:
— A! otóż powracasz nareszcie pani Portier, biegnę do warsztatu, aby nie postrzeżono mej nieobecności przy robocie.
— Idź, idź dobra Wiktoryo, dziękuję ci za twą uczynność.
— Nie ma za co, pani Portier, odparła robotnica, biegnąc w stronę fabryki.
Jakób Garaud ucałował Jurasia.
Joanna otworzywszy drzwi drugiej stancyjki, umieściła tam na półkach wysoko przy ścianie naczynie z petroleum mówiąc:
— Tak, tutaj dobrze; mój malec nie wywróci już blaszanki swawoląc.
— Strzeż się pani ognia, pamiętaj! — rzekł Jakób.
— O! bądź pan spokojny.
— Budynki te są lekko stawiane, wszędzie drewniane przegrodzenia. Jedna iskra wystarczyłaby by to spłonęło jak garść słomy.
— Nie obawiaj się pan, panie Garaud, — odpowiedziała, zamykając drzwi stancyjki.
Jakób podał jej rękę, a gdy zawahała się by ująć takową.
— Czy pani gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Bynajmniej — odpowiedziała, — proszę jednakże pana... — Garaud jej przerwał.
— O! nie będę pani mówił już więcej o tem czego słyszeć niechcesz — nie zapominaj jednak iż »zostawiłaś, mi nadzieję... Nadzieja ta silnym mnie uczyni. Nadejdzie dzień w którym będę mógł powiedzieć: „Nietylko miłość tobie przynoszę, ale majątek dla ciebie i dla twoich dzieci.“
W tym dniu pozwolisz nazwać siebie panią Garaud?
— Dla moich dzieci — być może — wyszepnęła Joanna.
— Nie żądam więcej... jestem zadowolony. Podaj mi pani rękę.
To mówiąc uścisnął ją w swojej i oddalił się zwolna. Nadzorca fabryki był człowiekiem około lat trzydzieści wieku mieć mogącym, dorodnym mężczyzną, kształtnie zbudowanym. — Rysom twarzy jego wszelako brakło wyrazu szlachetności. — Spojrzenie wyrażało inteligencyę, lecz i nieszczerość zarazem.
Niższa gruba warga ust, oznajmiała w nim zmysłowość i gwałtowność.
Gęste włosy krótko przycięte barwy rudawej, nadawały jego obliczu wyraz surowy i okrutny zarazem. Garaud był mechanikiem nader zręcznym, pracowitym, pilnym w robocie. Pan Labroue przywiązał się na seryo do niego.
Od lat sześciu zarządzał on fabryką jako majster nadzorca. Właściciel, który był wynalazcą i przemysłowcem zarazem, nie pogardzał w niektórych razach jego radami i znajdował je dobremi. — Jakób posiadał bowiem ducha wynalazczych a co najwięcej, praktycznych idei. Przy niewielkim kapitale mógłby był dojść do znakomitych rezultatów. Nieszczęściem brakowało mu tego — znał on dobrze swoje z dolności, i aby je rozwinąć, poświęcał noce niejednokrotnie czytaniu dzieł specyalnych.
Gorączkowe marzenia ambicyi nim owładały. Mówił sobie, iż nie będzie ta| marniał przez całe swe życie, iż się otworzy sposobność prędzej lub później, gdzie rozwinie własne swe skrzydła by zająć wysoko miejsce... przy słońcu!!
Jakób Garaud posiadał temperament człowieka żądnego rozkoszy, naturę pragnącą jeśli nie zbytku, jakiego nie znał, to zadowolenia potrzeb materyalnych. — Pragnął zostać bogatym; — bogatym za jakąkolwiekbądź cenę. — Podkreślamy te słowa, ponieważ sumienie Jakóba było zbyt elastycznem, aby uważać miał na środki zdobycia sobie majątku.
Mówiąc Joannie, że ją kocha, że pragnie ją zaślubić, nie kłamał. — Uczuwał w rzeczy samej dla wdowy po Piotrze Portier namiętność głęboką, gwałtowną, jedną z tych żądz, jakie nie cofają się przed niczem, gdy chodzi o dopięcie celu, lecz które gasną prędko z osiągnięciem tegoż.
Ostatnie słowa Joanny zbudziły w jego duszy radość niezrównaną.
— Oswaja się zwolna! — wyszepnął. — Uczyniłem dziś naprzód krok wielki. Zamiast powiedzieć „nie“, jak zwykle, — odpowiedziała „być może“. Skoro zabrzęknę jej nad uszami złotem, przełamię resztę oporu.
Ta kobieta fatalnie zawróciła mi głowę. Nie mogę żyć bez niej... dostaję prawie szaleństwa. By dopiąć jednakże celu, bogatym być trzeba. — W jaki sposób wzbogacić się tak prędko? — Ach! gdyby przyszedł mi na myśl jaki dobry, mechaniczny wynalazek, a obok tego, gdybym posiadał jakie kilka tysięcy w kieszeni, rzecz cała załatwićby się dała.
Tak rozmawiając sam z sobą, zmierzał ku gabinetowi właściciela fabryki, pana Juliana Labroue, inżyniera. Gabinet ten znajdował się w sąsiedztwie biur rachunkowych i kassy, oraz przylegał do warsztatów modeli.
Joanna Portier w tym czasie weszła do swojej stancyjki.
Mieszkanie to odłączone od innych zabudowań, położonem było w głębi podwórza, po lewej stronie bramy, przeznaczonej do wjazdu dla wozów, obok drzwi bocznych, jakiemi wchodzili i wychodzili robotnicy.
Budynek ten składał się z facjatki i piętra.
Na facyjacie mieścił się pokój i kuchnia.
Schody w ślimak kręcone prowadziły na pierwsze piętro, zawierające dwie sztuki mieszkania, jedna z nich służyła Joannie za sypialnię, druga na skład jej rzeczy. Skoro tylko weszła do swej stancyjki po rozstaniu się z Jakóbem, zabrała się do naprawiania bielizny przyniesionej przez praczkę.
Szyjąc, myślała o mianej z nim rozmowie.
— Dla dzieci, zrobiłabym tę ofiarę — szepnęła — nigdy jednakże nic nie zdoła zatrzeć w pamięci obrazu biednego Piotra mojego. — Jakób dojdzie w przyszłości pięknego stanowiska, to pewna, uszczęśliwiłby moje dzieci. Są jednak chwile, że się go lękam. Gwałtowność jego charakteru przestrasza mnie... Jest to człowiek z żelaza. — Nie! — nie... sama wychowam moje dzieci, nie wyjdę za mąż; przyrzekłam to memu biednemu Piotrowi przy łożu śmierci, i dotrzymam słowa. Tu owładniona wzruszeniem, płakać zaczęła.
Juras bawił się opodal swoim konikiem, który był jego ulubionem cackiem. — Posłyszawszy płacz matki, przybiegł do niej.
— Mamo! — zawołał — wyciągając ku niej rączęta — ty płaczesz... dlaczego płaczesz mamo? Kto ciebie zasmucił? Nie płacz... ja będę grzecznym, przyrzekam to tobie.
Joanna pochwyciwszy dziecię przytuliła je do siebie, tysiącznemi okrywając pocałunkami.
∗
∗ ∗ |
Jakób Garaud, jak powiedzieliśmy, skierował się w stronę gabinetu pana Labroue, położonego w części pawilonu dotykającego do biur, kasy i do warsztatów modeli. — Tenże sam pawilon łączył się z fabryką, zatrudniającą przez rok cały do siedmdziesięciu robotników, wspomaganych w swej pracy potężną siłą machin parowych.
Warsztaty te pomieszczonemi były w kilku salach, z których każda specjalne swoje miała przeznaczenie. Jedna zajętą była przez regulujących maszyny, druga przez grubą mechanikę, inne jeszcze na składanie w całość różnych części maszyn i Kierowanie. Pan Labroue albowiem, obok mechanicznych warsztatów, zajmował się w fabryce walcowaniem blach i polerowaniem. Był on niezmiernie surowym i skrupulatnym, pod względem porządku w fabryce, sam ustanowił reguły dla robotników, i pilnował ażeby one ściśle wypełnianemi były. Sprzeczki i zwady miejsca tu nie miały; panowało bezwzg1.ędne posłuszeństwo, trzeba było słuchać, albo się uwolnić i odejść.
Jakób Garaud, główny nadzorca i kierownik fabryki, znał lepiej niż ktokolwiek bądź inny idee pana Labroue ponad we। wnętrzną karnością; czuwał nad skrupulatnem wykonywaniem reguł, i wymagał od majstrów zostających pod jego rozkazami, absolutnego dla nich poszanowania.
Właściciel miał swoje mieszkanie na pierwszem piętrze L pawilonu. Drzwi gabinetu umieszczonemi były na wprost okratowanego okienka kasy, którą od gabinetu przedzielał korytarz. W głębi tego korytarza będące schody, prowadziły do mieszkania pana Labroue.
Jakób zlekka zapukał do drzwi, poczem nie odbierając odpowiedzi, ponowił to silniej raz drugi. Kasjer usłyszawszy pukanie, podniósł ruchomą płytę żelazną zamykającą okienko wyjrzał, i pozna! nadzorcę.
— Daremnie pukasz — rzekł — pryncypał wyszedł; niema go w gabinecie.
— Na długo wyszedł, panie Ricoux?
— Nie wiem tego, wyjechał podobno do Crèteil. — Lecz może mógłbym go zastąpić?
— Nie, panie Ricoux, mam mu zdać rachunki z robót dokonanych. Proszę pana tylko, skoro on wróci zechciej powiedzieć, że ja tu byłem, natenczas przywołać mnie każę.
— Dobrze Jakóbie, spełnię o co prosisz.
Nadzorca udał się do warsztatów, gdzie przeglądał soboty i wydawał rozkazy. Z sali składania części maszyn zwrócił się do robotnika, lat około pięćdziesiąt mieć mogącego.
— Wincenty — rzekł doń — spotkałem twojego syna!...
— Powiedział zapewne, że moja żona bardziej słaba... — przerwał zapytany zbladłszy jak marmur.
— Nie, prosił jednakże, abyś się nie opóźniał, wyszedłszy z warsztatów.
— Nic więcej nie powiedział prócz tego?
— Nic.
— Wierzę... panie Jakóbie — odparł Wincenty drżąc cały — jednak gdy chłopiec zatrzymał ciebie i zaleca mi spieszyć się z powrotem, mnie... który nie opóźniam się nigdy, matka jego musi być bardzo słaba. Panie Jakóbie, proszę, udziel mi pozwolenie pójścia na chwilę do domu, to mnie uspokoi.
— Wiesz dobrze że niepodobna mi jest wziąć na siebie odpowiedzialności w tym względzie odrzekł nadzorca. — Znasz przepis reguły. Skoro kto wszedł do fabryki, nie może z niej wyjść aż po uderzeniu dzwonu.
— Wiem o tem... raz jeden wszakże nie staje się zwyczajem... I uprosiwszy pryncypała...
— Pan Labroue jest nieobecnym...
— Nieobecnym... na prawdę?
— Upewniam cię... chciałem z nim mówić, nie ma go... Wyjechał do Crèteil.
— Ach! to nieszczęście! — zawołał robotnik z rozpaczą.
Jakób wyszedł z sali.
Wincenty usiadłszy przy warsztacie śledził go wzrokiem. Skoro nadzorca zniknął, robotnik odpasał szybko fartuch skórzany, pochwycił czapkę i surdut leżący opodal na małym stołeczku i wymknął się z warsztatu tak iż nie zwrócono na niego uwagi. Przeszedł podwórze przesuwając się pod murami, i doszedł do bramy fabrycznej. Tam zapukał w okienko odźwiernej. Było to w chwili, gdy Joanna, płacząc, tuliła ku sobie Jurasia, okrywając go pocałunkami. Postawiwszy dziecko na ziemi, podbiegła ku oknu i wyjrzała lufcikiem.
— Pani Fortier, pozwól mi wyjść — prosił robotnik.
— A czy pan masz na to pozwolenie? — pytała Joanna.
— Nie mam, lecz Jakób wróciwszy powiedział mi, że mój chłopiec mówił mu, iż żona leży chora. Obawiam się, czyli jej nie jest gorzej... to mię zatrważa. Dla uspokojenia chcę pobiegnąć do domu na chwilę.
— Ależ panie Wincenty, ja nie mogę panu otworzyć drzwi bez upoważnienia. Znasz pan regułę...
— Co mi tam! — odrzekł tenże z gniewem — lękam się o moją żonę, chcę ją widzieć... i pójdę!
— Nie nalegaj pan, panie Wincenty — odpowiedziała Joanna — ja ciebie proszę... uczyń to dla mnie. — Gdyby pryncypał dowiedział się żem ci wyjść pozwoliła, srodzeby się na mnie rozgniewał.
— Pan Labroue jest nieobecnym — odrzekł robotnik.
— Proś pan o pozwolenie Jakóba.
— Prosiłem, odmówił. — Zatem ja sam je sobie udzielę. Biegnę do domu i jeśli wszystko zastanę tam dobrze, wracam w oka mgnieniu. Pani Portier... okaż że masz ludzkie serce... Otwórz mi drzwi... wszak nie na zabawę wyjść pragnę. — Otwórz... błagam cię o to! — Gdym wychodził z domu dziś rano, złe miałem przeczucie... Lękam się... otwórz mi pani... proszę... zaklinam!
— Jeżeli uczynię to, co pan żądasz, otrzymam surową naganę.
— Ale któż będzie o tem wiedział? Nie powiem nikomu żem wschodził, a powróciwszy siądę przy warsztacie. Niespostrzeżono gdym wszedł. — Pani Fortier, nie zmuszaj mnie ażebym przez mur przeskoczył, a przysięgam że to uczynię.
Gdyby pryncypał wypadkiem nadjechał, lub dostrzeżono nieobecność moją, powiem że pani nie byłaś w stancyjce i żem sam sobie drzwi otworzył. — Czas upływa, pani Fortier, stoję jak na rozżarzonych węglach. Pozwól mi wejść zobaczyć po raz ostatni mą żonę. — To mówiąc Wincenty miał łzy w głosie i stał z załamanemi rękoma.
Joanna czuła się być do głębi wzruszoną.
— Narażam się na utratę miejsca — wyrzekła — lecz nie mam siły pańskiej prośbie odmówić. Idź, zobacz się z żoną, daj Boże by nie sprawdziły się złe twoje przeczucia.
Jednocześnie pociągnęła za sznurek. Drzwi się otworzyły.
— Dziękuję, z całego serca dziękuję! — wołał Wincenty, poczem wybiegł z pośpiechem drogą ku swemu domostwu.
— Oby pan Labroue nie dowiedział się o tem com uczyniła, myślała młoda kobieta. Lecz niepodobna było odmówić, ten biedak płakał! Kocha tak swą żonę... gdyby umarła, nieprzeżyłby tego. Następnie Joanna siadła przy oknie i szyć zaczęła.
Jakób Garaud przeszedłszy się po salach, wrócił do warsztatów, gdzie składano maszyny, nad którą to czynnością chciał czuwać osobiście, ponieważ jeden z motorów miał zostać złożonym i przygotowanym w całości na dzień następny. Zbliżył się do robotnika, zajmującego się wzniesieniem w górę maszyny.
— Wykończysz pan? — zapytał podchodząc.
— Radbym, panie Garaud, oczekuję jedynie na łańcuch. Skoro go będę miał, w pół godziny złożę wszystko i maszyna będzie gotową.
Jakób skierował się ku warsztatowi Wincentego znajdującemu się na drugim końcu sali. Miejsce robotnika opróżnionem było. Leżał tylko fartuch na warsztacie.
Nadzorca zmarszczył czoło.
— Gdzie jest Wincenty? — zapytał siedzącego w pobliżu.
— Nie wiem, — rzekł zapytany — widziałem przed chwilą, jak wziął czapkę i wyszedł.
Jakób uderzył nogą gniewnie o podłogę.
— Pani Fortier nie pozwoliłaby mu wyjść — mruknął zcicha — wie ona iż to jest najsurowiej wzbronionem. A! jeżeli Wincenty złamał regułę, tym gorzej dla niego! Zostawił nie ukończoną robotę, nie myśląc, iż na mnie spadnie odpowiedzialność za opóźnienie!
Wygłaszając pół głosem powyższe uwagi, Jakób Garaud pozbierał rozrzucone części stali na warsztacie, poczem zawołał:
— Franciszku! — odłóż robotę którą jesteś zajętym, a wykończ mi spieszno ten łańcuch. Rzecz to bardzo pilna, musi być gotowa w ciągu godziny.
— Dobrze panie, będę się śpieszył.
Franciszek zabrał się do roboty, a nadzorca poszedł do mieszkania Joanny.
Młoda kobieta spostrzegła go przez okno.
— Ach! — pomyślała — zauważył nieobecność Wincentego, będzie mi czynił wymówki na pewno...
I zaniepokojona, żałować poczęła, iż pozwoliła zmiękczyć się prośbom biedaka.
Jakób otworzywszy drzwi stancyjki wszedł.
— Pani Fortier — zapytał głosem surowym — pani pozwalasz wychodzić ludziom z fabryki?
— Ja, panie Jakóbie — jąkała zmięszana kobieta.
— Tak, pani! Wincenty wyszedł, wszak prawda?
— Lecz...
— Och! nie zaprzeczaj pani daremnie — zawołał nadzorca niecierpliwie. Prosił mnie on o pozwolenie wydalenia się do domu. Odmówiłem, jak było mym obowiązkiem. — Przyszedł do pani i znalazł cię słabszą nademnie.
— Tak jest, to prawda — odrzekła potwierdzająco Joanna. — Nieborak ten płakał mówiąc o swej chorej żonie... Prosił mnie... błagał... zmiękczyć się dozwoliłam.
— Mimo iż pani wiedziałaś, że tak postąpiwszy winną się staniesz?
— Wiedziałam... Wzruszenie moje silniejszem było nad rozum. Zresztą Wincenty przyrzekł mi, iż natychmiast powróci.
— A czy wiesz pani jakie następstwa dlań sprowadzi twa słabość?
— Nie wiem, panie Jakóbie.
— Zatem ja panią objaśnię. Od tej chwili nie należy on już do fabryki, a skoro przyjdzie, zabraniam mu drzwi otworzyć.
— Och! panie Jakóbie, podobna surowość...
— Jest potrzebną! — zawołał z naciskiem nadzorca. — Wincenty porzucił robotę jaką miał wykończyć jak najspieszniej... Ja jestem za to odpowiedzialnym. Ja zdaję rachunek pryncypałowi. Uwiadomię go o tem!
— Na Boga! — zawołała z przestrachem Joanna — cała wina na mnie spadnie, a wtedy...
— Moim obowiązkiem jest powiedzieć prawdę.
— Nie, panie Jakóbie; pan nie będziesz do tego stopnia^ okrutnym dlatego biednego człowieka. Nie za sobą ja przemawiam do ciebie, lecz za nim. Wyobrażając sobie iż żona jego jest blizką śmierci, stracił on głowę, chciał przeskoczyć mur, gdybym mu nie otworzyła. Wróci za chwilę, pan Labroue jest nieobecnym i nikt prócz ciebie panie Jakóbie nie wie, że on przełamał regułę. Ach! miej pan litość, gdyby ten człowiek utracił miejsce, znalazłby się w nędzy. Błagam cię, nie oddalaj go. Ja to, ja tylko jestem tu winną. Gdybym była wytrwała w postanowieniu nie otwierania mu drzwi, nie byłby wyszedł, jestem tego pewną. Groził mi tylko dla postrachu iż przez mur przeskoczy. Pan nic nie powiesz o tej całej sprawie panu Labroue wszak prawda? — Wincenty wróci, zasiądzie do roboty i wnet ją ukończy. Pan jesteś dobrym, będziesz miał litość nad tym człowiekiem.
Joanna mówiła głosem ’błagalnym, ze złożonemi rękoma.
— Panie Jakóbie — ozwał się nagle Juraś — nie zasmucaj pan mej mamy...
Nadzorca walczył sam z sobą. Głębokie wzruszenie malowało się na jego twarzy.
— Nie chcę, ażebyś mi wyrzucała, żem odmówił twej prośbie — zawołał nareszcie. — Przez miłość ku tobie Joanno, przebaczę Wincentemu. Źle czynię, ulegając w tym razie, lecz ustępuję. Pryncypał nic o tem nie będzie wiedział.
— Och! dzięki ci, panie Jakóbie, dzięki! — wołała z radością kobieta — wiedziałam że jesteś dobrym.
— Nie jestem dobrym, ale kocham ciebie!
W tej chwili dzwonek odezwał się u bramy.
— Och! to Wincenty powraca — zawołała Joanna — i szybko pociągnęła za sznurek, wychodząc jednocześnie na próg z Jakóbem ażeby ujrzeć nadchodzącego. — Nieszczęściem, owym przybywającym nie był Wincenty, ale właściciel fabryki. — Zmięszanie obojga stojących przed domem opisać się nie da. Juraś pobiegł skryć się w głąb stancyjki.
Pan Labroue zdawał się być w bardzo złym humorze. Zamknąwszy drzwi za sobą zbliżył się do nadzorcy.
— Czy to ty Jakóbie, zapytał oschłym tonem, pozwoliłeś Wincentemu wydalić się z warsztatu?
Usłyszawszy te słowa, Joanna zadrżała.
Jakób zakłopotany stał w milczeniu.
— Nie słyszysz, o co cię pytam? — powtórzył pan Labroue ze wzrastającem zirytowaniem. — Czyś ty go upoważnił do wyjścia?
Nie odpowiedzieć na zapytanie tak jasno sformułowane raz drugi, niepodobna było.
— Nie panie — odrzekł Geraud. — Wiem iż moim obowiązkiem jest szanować przepisy.
— Zatem Wincenty opuścił warsztat nie uprzedziwszy ciebie?
— Tak panie; gdym spostrzegł, że go nie ma przy robocie, przyszedłem zapytać panią Portier czy go nie widziała wychodzącym.
Pan Labroue zwrócił się ku Joannie zapytując ją spojrzeniem.
— Widziałam go w rzeczy samej — jąkała młoda kobieta, której zakłopotanie łatwo odgadnąć możemy.
— Zatem, pani mu drzwi otworzyłaś?
Joanna uczyniła gest potwierdzający.
— Mimo że pani znasz reguły fabryki — rzekł właściciel — zdumiony jestem, iż pierwsza je pogwałciłaś. Wyjaśnimy to wszystko natychmiast. — Jakiż pozór Wincenty przedstawił dla usprawiedliwienia wyjścia swojego?
— Powiedział — ozwał się Jakób — iż pozostawiwszy w domu żonę niebezpiecznie chorą, bliską skonania, zapragnął ją widzieć.
— Czy rzeczywiście żona jego była tak chorą?
— Tak jest panie.
— Przypuśćmy. W każdym razie zaczekać mógł na mój powrót, aby otrzymać odemnie zezwolenie na wyjście, byłbym się przychylił ku temu bez wahania. — Chcę jednak, by w mojej nieobecności rozkazy były szanowanemi. To samowolne wydalenie się Wincentego złym jest przykładem dla innych. — Bez bezwzględnego posłuszeństwa i karności, nie podobna byłoby prowadzić warsztatów.
A zwróciwszy się ku Joannie pan Labroue dodał:
— Skoro Wincenty powróci, nie pozwalaj mu pani wejść do fabryki i powiedz, ażeby przyszedł jutro dla uregulowania swojego rachunku. — Przykro mi że ta surowa kara trafiła na niego, ponieważ dobrym był robotnikiem, potrzeba ją jednak wymierzyć dla przykładu. Pójdź zemną Garaud.
Nadzorca poszedł za panem Labroue w stronę jego gabinetu. Inżynier, Julian Labroue, był mężczyzną czterdziestopięcioletnim, o wojskowej postawie, surowem zachowaniu się, mimo iż nigdy w armii nie służył.
Dobroć kryła się na dnie jego natury, co nie przeszkadzało mu być skrupulatnym we względzie karności.
Jako wychowaniec Szkoły Politechnicznej, nawykł do szanowania przepisów i prowadził je na sposób wojskowy w swej fabryce.
Posiadając średni majątek, zaślubił bogatą kobietę w trzydziestym drugim roku swego życia, co pozwoliło mu rozwinąć plany, o jakich marzył od najwcześniejszej młodości. — Nosił tysiące wynalazków w swoim umyśle w bezustannej pracy będącym.
Dzięki posagowi swej żony, mógł je wprowadzić w wykonanie. Z początku doświadczenia te kosztowały go wiele pieniędzy, nie zniechęcał się jednak mniej pomyślnemi próbami. Szczęśliwe innowacye wprowadzone przezeń w mechanikę ^przemysłową, wprędce te straty pokryły.
Zbudował fabrykę jaką zażądał w Alfortville, przed stawiającą wartość do trzystu tysięcy franków. Nic jeszcze z pieniędzy nie zaoszczędził, fabryka jednak z dnia na dzień rozwijała się coraz lepiej, a włożony w nią kapitał podwajał się i potrajał nawet, gdyż wynalazca właściciel pracował bez wytchnienia.
Przed pięciu laty Labroue utracił żonę, przy wydaniu na świat dziecięcia.
Ta śmierć nagła, niespodziewana, boleśnie dotknęła inżyniera. Zraniony do głębi serca, stał się zgorzkniałym, drażliwym, a niekiedy nawet brutalnym.
Wrodzona mu dawna tkliwość charakteru, objawiała się jedynie wobec małego jego syna Lucyana.
Lucyan wychował się u siostry pana Labroue, wdowy, zamieszkałej w wiosce Blaisois, gdzie żyła z dochodów od sumki pozostawionej sobie przez męża, który za życia prowadził handel win w Blois.
Raz w miesiąc Julian Labroue opuszczał fabrykę na czterdzieści ośm godzin, ażeby pojechać uścisnąć syna, którego kochał nad wyraz.
Żył jedynie tylko Lucyanem i dla Lucyana.
Dla niego to pragnął zebrać wielki majątek.
Jakób postępując za inżynierem w stronę jego gabinetu, myślał sobie:
— Jakoś pryncypał jest w złym humorze, usłyszę ja od niego, tak jak przed chwilą posłyszała Joanna.
Przybyli do pawilonu, gdzie znajdowały się biuro i kasa.
Pan Labroue zatrzymawszy się przed okienkiem tejże, otworzył pugilares, dobył z niego papiery, a położywszy je na tabliczce mosiężnej, podał kasyerowi mówiąc:
— Panie Ricous, oto dwa weksle na dom Baumana, połóż pan podpis, dołącz je do rachunków, jakie mi przed chwilą przyniosłeś i wyślij jutro do banku.
— Natychmiast panie — odrzekł kasjer biorąc weksle.
Inżynier otworzył drzwi do swego gabinetu, i dał znak Jakóbowi, aby wszedł za nim.
Gabinet ten był dość obszernym.
Długi stół pokryty zielonem suknem zajmował środek pokoju. — Na tym stole leżały mechaniczne rysunki, plany różnego rodzaju, szkice budowli, narzędzia geometryczne, słoiki z kolorowemi farbami, pędzle i tym podobne. Po prawej stronie okna stało wielkie mechaniczne biurko zapełnione papierami, z lewej, znacznej objętości kasa żelazna. Mahoniowe krzesła z zielonem pokryciem, biblioteka napełniona specyalnemi dziełami, wraz z rysunkami technicznemi porozwieszanemi na ścianach, dopełniały umeblowania.
Pan Labroue położywszy na krześle kapelusz, usiadł przy biurku.
— Czy byłeś u pana Montreux, któremu prostopadłą maszynę przesłaliśmy przed dwoma tygodniami? — zapytał Jakóba.
— Byłem panie.
— Dobrze ona funkcyonuje, bez zarzutu?
— Trzebaby posłać na dzień jeden robotnika, dla dokonania małych poprawek, przyrzekłem to uczynić... myślałem o Wincentym... lecz...
— Lecz... — przerwał oschle pan Labroue — Wincenty nie należy już do warsztatów naszej fabryki. Wiesz, iż ja nigdy nie cofam tego co raz powiem. Powinieneś był zgromić surowo jego majstra. Wszak ma on obowiązek czuwania nad ludźmi, którzy pod rozkazami jego pracują. — Jeżeli rzecz podobna powtórzy się jeszcze i z nim postąpię tak, jak z Wincentym. — Wiem, że tobie trudno na raz być wszędzie, powinni się jednak ciebie obawiać, nawet i wtedy, gdy nieobecnym jesteś. — Ufam ci w zupełności, oddałem w twe ręce mą władzę, nie zapominaj o tem!
— Pamiętam panie i staram się me obowiązki spełniać jak najlepiej odrzekł Garaud.
— Brak tobie surowości w postępowaniu. Widzę nieraz rzeczy, które mnie gniewają. Czy wiesz, że robotnica z polerowniczego warsztatu opuściła zajęcie, ażeby pilnować bramy w stancyjce pani Fortier, podczas nieobecności tejże.
— Wiem panie, ale to jest robotnica, która odrabia na sztuki.
— Wszystko jedno! — Zły przykład daje, kto z warsztatu odejść się waży. — Pani Fortier wiedzieć powinna, że jej nie wolno oddalać się z fabryki w roboczych godzinach. — Żałuję żem jej powierzył ten obowiązek. Chciałem jej przyjść z pomocą po śmierci męża, który zginął w mej służbie. — Nie zastanowiłem się, iż kobieta nie jest wstanie dokładnie spełnić obowiązku nadzorczyni i odźwiernej. Do tak czynnego w dzień i noc zajęcia, potrzeba mężczyzny. Joanna Fortier tu nadal nie pozostanie.
Jakób zadrżał usłyszawszy te słowa, nie chcąc jednak sprzeciwiać się pryncypałowi, rzekł tylko:
— Joanna jest dobrą, uczciwą kobietą...
— Wiem o tem, ale jest słabą, brak jej stałości, aby okazać się niewzruszoną, aby oprzeć się naleganiom.
Na słowa te wszedł kasyer do gabinetu mówiąc:
— Oto papiery dla banku, panie.
I położył paczkę wartościowych biletów na biurku pana Labroue.
Jakób chciał odejść.
— Zaczekaj! — wyrzekł inżynier, mam jeszcze z tobą do pomówienia.
Nadzorca zatrzymał się przy drzwiach.
Pan Labroue wziął pióro i w mgnienia oka zsumował wartość papierów.
— Sto dwadzieścia siedem tysięcy franków — rzekł głośno.
— Tak panie — kasyer odpowiedział.
Jakób Garaud słuchał z uwagą.
Inżynier zebrawszy weksle podpisał rachunek.
— Odeślesz pan to jutro do banku — rzekł do kasyera: pojutrze podniesiemy sumę.
— Dobrze panie.
— Uporządkowałeś pan spłatę na dziesiątego?
— Tak panie.
— Jakaż wpada różnica pomiędzy zapłaconemi sumami, a sumą do odebrania?
— Sześćdziesiąt trzy tysiące franków.
— Dobrze.
Pan Ricoux wyszedł.
Jakób siał przy drzwiach, z czapką w ręku.
Pryncypał i nadzorca powtórnie zostali się sami.
Pan Labroue wstał od biurka i podszedł do stołu zarzuconego rysunkami.
— Albo się mylę Jakóbie Garaud, rzekł, lub wynalazłem coś cudownego, coś... co nam przyniesie olbrzymie bogactwa!
— Bogactwa! — powtórzył Jakób, podczas gdy iskra chciwości zapłonęła w jego spojrzeniu.
— Tak! — odrzekł inżynier.
— Nowy mechaniczny wynalazek zapewne...
— Co najmniej nowe zastosowanie, udoskonalenie dawniejszego systemu, jaki ci jest znanym. Potrzebuję pomówić z tobą Jakóbie. Zyskałeś całą mą ufność i mój szacunek. — Prócz tego, iż znasz doskonale swoje rzemiosło, jesteś wynalazcą, dobrze umiesz radzić.
Nadzorca przybrał minę zawstydzonego pod gradem tych pochwał i chciał coś wyjąknąć.
— Nie udawaj skromnego — przerwał mu pan Labroue — znasz tak dobrze, jak ja co wart jesteś. — Oceniam cię, boś dla mnie drogim współpracownikiem. — Dla dojścia do podobnego memu położenia, brak tobie tylko kapitału. I mnie go zarówno brakowało skorom zaczynał, lub miałem niedostateczny. — Mogę dziś uczynić to, czego nie mogłem wtedy. — Chcę wtajemniczyć ciebie w moje zamiary i sprawiedliwie, w takim razie część zysków z mego nowego odkrycia do ciebie należeć będzie. Potrzebuję twojej pomocy, aby doprowadzić dobrze do końca ostatni mój wynalazek. Pracowałeś w zagranicznych fabrykach za nim wyszedłeś do mnie, mówiłeś mi o tem?
— Tak panie.
— Zajmowałeś się zapewne robotą przy maszynach do giloszowania, jakie tam wykonywają dla Ameryki?
— Tak jest. — Udoskonaliłem nawet jedną z takich maszyn, która przedtem nie przyczyniała się do powiększenia majątku mego pryncypała. — Uważam jednak za obowiązek zwrócić pańską uwagę, że maszyna powyższa doszła już najwyższego szczytu udoskonalenia.
— Tak sądzisz?
— Bez zaprzeczenia.
— Maszyny do giloszowania, o gładkiej powierzchni, być może...
— Bo niepodobna zastosować jej do zwrotów na okrągłej.
— Tak ci się zdaje? — powtórzył pan Labroue.
— Jestem przekonany, tem więcej żem studjował szczegółowo ów system.
— Nie zapominaj, że dla francuza nie istnieje wyraz „niepodobna“! — wyrzekł inżynier. — Trudnym... być może, lecz nigdy niepodobnym. Właśnie ja taką maszynę zastosowaną do zwrotów, wynalazłem.
Nadzorca otworzył szeroko oczy, z gestem zdumienia?
— Jeżeli nie łudzisz się pan rzekł — zarobisz miliony! — Wyrywać sobie będą ten wynalazek.
— Odkryłem to, ale powtarzam, potrzebuję porozumieć się z tobą względem różnorodnych zastosowań mojego systemu. Myślę zarówno, że jeżeli mi się to uda, zbiorę wielki majątek dla mojego syna. — Dla niego to jedynie pracuję; niechcąc jednakże być samolubem, powierzę ci me plany. — Razem będziemy je zgłębiali, rozbierali, a jeśli nie znajdziesz w nich nic do poprawy lub zastosowania, zabierz się, niezwłocznie do zbudowania maszyny, trzymając wszelako w tajemnicy wynalazek, jaki zbogaci nas obu, a który najmniejsza nieostrożność pozwolićby mogła nam wykraść.
— Ach! panie... — zawołał Jakób — możesz liczyć na mnie... wszak znasz mnie tak dobrze...
— Wiem o tem... i dlatego od dziś, czynię cię mym pracownikiem współkowym. — Z korzyści, jakie otrzymam ze sprzedaży maszyny, którą zbudujemy, daję ci piętnaście od sta...
Ogień chciwości zapłonął na nowo w oczach nadzorcy.
— Piętnaście od sta? — powtórzył.
— Tak! — i podniosę nawet tę sumę do dwudziestu, skoro otrzymam cyfrę trzech set tysięcy franków czystej korzyści. — Chodź, zobacz moje plany.
Pan Labroue otworzył kasę żelazną stojącą po drugiej stronie okna. Wyjął z niej szkatułkę, jaką postawił na środku stołu, a otworzywszy takową przy pomocy mikroskopijnego kluczyka, zawieszonego na łańcuszku od zegarka, dobył papiery, rozłożywszy je na zielonem suknie stolika.
— Oto jej system — rzekł, wskazując palcem powikłane rysunki.
Jakób pożerał je zaiskrzonemi oczyma.
— Teraz — mówił dalej inżynier — wytłumaczę ci wszystko.
I rozpoczął objaśnienia w technicznych wyrazach, jakie opuszczamy z uwagi, iż znudzićby mogły czytelnika. Jakób Garaud rozumiał je dobrze, z pewnością nie nudziły go one, gdyż zapał jaśniał na jego twarzy i płonął w spojrzeniu.
— Ależ to rzecz cudowna, panie! — zawołał, gdy skończył inżynier. — Jest to urzeczywistnienie niepodobieństwa.
— Sądzisz więc że to wykonać się uda?
— Uważam to za rzecz pewną!
— A więc, część mego współpracownictwa już dokonana, twoja się teraz poczyna. — Zabierz się bezzwłocznie do dzieła.
— Zabiorę się nauczywszy się na pamięć wszystkich szczegółów, ażeby najprzód zbudować modele kute lub lane.
— Studyuj jak ci się podoba... Przychodź do mego gabinetu ile kroć razy zapotrzebujesz objaśnienia, na parę godzin będę ci tu udzielał tych planów. Obawiam się dozwolić im ztąd wyjść, wszelka ostrożność nie zdaje mi się być dostateczną w tym razie. — Pomyśl, że jeden najmniejszy wypadek, zniweczyćby mógł dwuletnią gorliwą mą pracę. — Mógłbyś zgubić te plany lub ukraść je, dać sobie. — A w nich majątek, bogactwo, pamiętaj o tem.
— Rozumiem to doskonale — rzekł Jakób — i przyznają, że pan masz słuszność zupełną. — Będę przychodził i pod pańskiemi oczyma robił rysunki na modele, a gdyby okazały się potrzebnemi drobne jakieś zmiany, zakreślę je panu na planie.
— Zgoda! — będziemy zatem pracowali... Cóż, zadowolonym jesteś z przyszłości, jaką ci przygotowałem?
— Panie! — składam ci dzięki z całego serca! — Przyznają i czuję, iż żaden pryncypał nie postąpiłby w sposób tak szlachetny, wdzięczność moja dla pana nie wygaśnie nigdy!
— Nie wątpię o tobie; a teraz skoro zostałeś moim wspólnikiem, trzeba ażebyś podwoił czynność, gorliwość, abyś się okazywał bardziej ostrym. Nakaż szanować co do litery reguły fabryki, a za najmniejsze przestąpienie takowych karz surowo.
— Czy mam przygotować rachunek dla Wincentego i oddać go kasjerowi?
— Tak; chcę to uczynić dla przykładu.
Wyszedłszy ztąd, zobacz, czy chłopiec posługujący w biurze jest tam, i każ mu zawołać do mnie panią Fortier.
— Dobrze panie.
— Od jutra więc zaczniemy naszą robotę... nieprawdaż?
— Od jutra panie.
— A więc skoro tylko przejrzysz warsztaty z rana...
— Od dziewiątej...
— Tak, od dziewiątej do jedenastej, a po południu od trzeciej do piątej, rzecz postanowiona.
— Dobrze panie. — To mówiąc, Jakób wyszedł.
Nie znalazłszy w biurze posługującego chłopca, sam poszedł do stancyjki Joanny.
— Pani Fortier — rzekł — pan Labroue wzywa panią do siebie.
Młoda kobieta zadrżała.
— Mówił panu coś o mnie — wyjąknęła z trwogą.
— Tak, zapewnie panią, wyłaje. Wszak znasz go dobrze, ma zacne serce, ale jest niekiedy porywczym, brutalnym. — Pozwól mu mówić, nic nie odpowiadając. Wszelkie tłumaczenia podrażniłyby go więcej jeszcze. Co bądź się stanie, Joanno, pamiętaj o naszej rozmowie. Pamiętaj, że masz we mnie całkowicie oddanego sobie przyjaciela.
— Wola Boża! — zawołała wdowa. — Nie uczyniłam nic złego, mam spokojne sumienie. Idę, ale któż będzie tu drzwi pilnował?
— Zamknij je szczelnie. Nieobecność twoja potrwa nie długo. Ja wracam do warsztatów.
To mówiąc, wyszedł na dziedziniec.
Joanna zaniknęła drzwi, a zostawiwszy w stancyce Jurasia, udała się do gabinetu pana Labroue.
Jakób był mocno zamyślonym. Przeszedłszy warsztaty, wszedł do małego ciasnego pokoiku, wyłącznie przeznaczonego na jego użytek. Tam padł na krzesło i objął głowę rękoma, jak gdyby jej ciężar przytłaczał mu ramiona. Przez kilka minut siedział w milczeniu nieruchomy, zamknięty sam w sobie. Nagle zerwał się i zaczął gorączkowo przebiegać wzdłuż i wszerz stancyjkę.
— Tak! — zawołał nareszcie — on się nie myli. — Te plany zawierają w sobie majątek, bogactwo. To czego ja szukałem... on znalazł! Gdyby ten wynalazek był moją własnością, nie sto, nie dwieście, nie trzysta tysięcy franków, ale zarobiłbym miliony... miliony! Potrzebaby jednak pieniędzy na urządzenie warsztatów, na narzędzia i postawienie budynków. A ja nic, nic nie mam!
— Ha! pokusa jest zbyt silną, mówił po krótkim milczeniu — piętnaście, dwadzieścia od sta, co to dla mnie znaczy, dla mnie, który mógłbym mieć wszystko? — Byłbym bogatym, wtedy i Joanna nie odrzuciłaby mnie na pewno! Pryncypał jest na nią rozgniewany. Obciąłbym ażeby ją zgromił, wypędził! Znalazłaby się na bruku bez środków utrzymania z dwojgiem swoich dzieci! A wtedy musiałaby przyjść do mnie!
Tu zamilkł. — Złośliwy uśmiech błąkał się na jego ustach, dzikiem światłem oczy mu błyszczały, lecz po kilku minutach zniknął ów uśmiech, światło w oczach zgasło, i z przybranym spokojem Jakób udał się do warsztatów.
Joanna Fortier z trwogą, łatwą do zrozumienia, przestępowała próg gabinetu pana Labroue. Wewnętrzne przeczucie powiadamiało ją, że to widzenie z właścicielem fabryki przyniesie jej smutek, opłakane następstwa. Drżącą ręką zasztukała we drzwi gabinetu.
— Wejść! — zawołał pan Labroue.
Wdowa otworzywszy drzwi weszła.
— Pan rozkazałeś mi przyjść — wyjąknęła tłumionym głosem.
— Tak jest — odparł inżynier surowo. — Chcę wiedzieć, dla czego pani dziś po południu wyszłaś z fabryki, powierzając swój obowiązek robotnicy z warsztatów, co jest najzupełniej przeciwne regule. — Zajmujesz stanowisko świadczące o zaufaniu, jakiem w tobie położył, stanowisko wymagające bezustannej czujności i silnej woli. Źle zrobiłem, powierzając ci to miejsce, teraz to widzę...
Joanna była dumną i obraźliwą. Wyrazy pana Labroue żywo ją dotknęły.
— Panie! — odpowiedziała — jeżelim opuściła moją stancyjkę, to dla załatwienia potrzeb fabryki. Poszłam za kupnem płynu do lamp nocnych.
— Być może! — nic jednak nie przeszkadzało ci zaczekać do zamknięcia warsztatów i wtedy pójść za tym sprawunkiem. — Osoba opuszczająca robotę aby zastąpić ciebie, zły przykład daje innym. Widzę w tobie brak energii i poszanowania dla przepisów fabryki. Postąpienie z Wincentym przekonywa mnie, iż nie mogę liczyć na ciebie. Jestem mocno niezadowolony! — Jakkolwiek surowemi wydawać-by się mogły wydane przezemnie reguły, chcę, aby stosowano się do nich, a nie rozbierano je. Raz jeszcze powtarzam, źle pani postąpiłaś, gniewam się sam na siebie żem cię uczynił strażniczki fabryki!
— Nie prosiłam o ten obowiązek — odrzekła z godnością młoda kobieta — ofiarowałeś mi go pan, pragnąc prząść mi z pomocą w utrzymaniu życia po śmierci mojego męża, który zginął w twej służbie. Przyjęłam to miejsce, błogosławiąc ciebie, gdyż po straszliwym ciosie jaki we mnie uderzył, miałam przed sobą jedynie na widoku nędzę. Jeżeli jednak żałujesz pan tego postąpienia, ja bardziej go jeszcze nad ciebie żałuję, ponieważ mi czynisz bolesne wyrzuty, na jakie nie zasłużyłam bynajmniej! Inżynier rzucił się gwałtownie.
— Jakto — zawołał — śmiesz pani jeszcze utrzymywać, iż nie wykroczyłaś przeciw przepisom fabryki?
— Prosiłam robotnicy, odrabiającej na sztuki w warsztacie, aby mnie zastąpiła przez godzinę. Czyż to występek tak wielki? Czas jaki mnie poświęciła do niej należał.
— Zmieniasz pani kwestję na odwrotną stronę — zawołał pan Labroue do najwyższego stopnia podrażniony. — Tobie to, tobie wyłącznie, powierzonem było pilnowanie wejścia do fabryki, a nie komukolwiek innemu; zatem podczas godzin pracy nie powinnaś była pod żadnym pozorem wydalać się ze swego stanowiska. Zostawmy to jednak. — Pozwoliłaś wyjść robotnikowi bez upoważnienia, co jest najsurowiej wzbronionem.
— To prawda panie; okazałam się słabą wobec próśb Wincentego, ustąpiłam, byłam nieposłuszną przepisom, lecz pan wiesz przyczynę... Trzeba by mieć było serce z kamienia, aby się oprzeć łzom tego człowieka. Każdy na mojem miejscu nie inaczej by postąpił.
— Nie! my nie jesteśmy stworzeni, aby żyć razem, pani Fortier — rzekł inżynier po chwili milczenia — żałuję tego, ale cóż robić? — Pani zbyt wiele rezonujesz, a ja wymagam biernego posłuszeństwa. Mimo to zasługujesz, iżby cię nie opuścić zupełnie.
Tu przerwał. Wahał się między ostatecznem postanowieniem, jakie miało wybiedz z ust jego; położenie tej biednej kobiety strasznem mu się wydało.
— Być może, lekcja jaką Joanna Fortier odebrała, wystarczy — pomyślał — do szanowania nadal przez nią przepisów fabryki.
W tej chwili kasjer Ricoux wszedł do gabinetu, dla złożenia pryncypałowi rachunków.
Joanna czekała. — Serce jej wzbierało łzami coraz więcej.
Kilka minut ubiegło w milczeniu.
Po podpisaniu papierów przez pana Labroue, gdy kasjer miał wychodzić, oczy jego padły na stojącą przy drzwiach Joannę.
— Ponieważ panią Fortier spotykam tu — rzekł do pryncypała — chciej pan objaśnić ją, o czem wiedzieć powinna, że najsurowiej wzbronionem jest wprowadzanie petroleum do fabryki na swój własny użytek.
— Petroleum! — zawołał pan Labroue, zrywając się z krzesła gwałtownie — petroleum, tu?!
— Tak panie — rzekł kasjer — pani Portier używa do lampy mineralnego płynu. — Poczułem to wczoraj, przechodząc koło jej stancyi, dobiegała mnie woń, jak gdyby rozlanego petroleum.
— Czy pani powiesz, że i to nie jest karygodnem nieposłuszeństwem, złamaniem przepisów7? — pytał z wściekłością inżynier.
— Nie wiedziałam panie.
— Nie! to niepodobna!
— Nie kłamię nigdy. Do czego bowiem kłamstwo posłużyćby mi mogło? — Z resztą co znaczy jedna skarga więcej przeciw mnie, gdy widzę, że miara przepełnioną została.
— Masz pani słuszność! — odparł pan Labroue, który zdawał się powziąć stanowcze postanowienie. — Postaraj się proszę o inne miejsce dla siebie, z końcem miesiąca opuścisz fabrykę.
— A więc, — zawołała Joanna, dusząc się od płaczu — stało się com przewidywała. Wypędzasz mnie pan! Mój mąż pracował dla ciebie jak uczciwy człowiek, życie położył w twej służbie, jak żołnierz na stanowisku. Za to wypędzasz mnie! — Co cię to obchodzi co ze mną się stanie; co stanie się z mojemi dziećmi, co cię to obchodzi? Wypędzasz mnie! ach, strzeż się pan! ta krzywda nie przyniesie ci szczęścia!
Pan Labroue którego znamy gwałtowny charakter, patrzył w zdumieniu na Joannę.
— Jak to mam rozumieć? — zapytał.
— Nieszczęsna! — zawołał kasjer — ty, ty śmiesz grozić?
Joanna łkała.
— Nie panie, — odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem — ja nie grożę, nie grożę nikomu, przyjmuję nieszczęście, jakie jedno za drugiem we mnie uderza. Chowam dla siebie mą boleść. Źle wypełniałam służbę, jaką mi pan Labroux powierzył, tem gorzej dla mnie! — Ja zawiniłam, więc odnieść karę powinnam. Odejdę panie, mam jednak nadzieję iż Bóg mnie nie opuści. — Znajdę odwagę i siłę, aby pracować na wychowanie mych dzieci! Nie będę, panie, czekała końca miesiąca na opuszczenie fabryki, odejdę za tydzień. Postaraj się pan o kogoś, który zastąpi me miejsce.
Pan Labroue mimo swej surowości, czuł się głęboko wzruszonym.
— Mylisz się moje dziecko — rzekł do niej łagodnie — ja ciebie nie wypędzam bynajmniej.
— Wszak pan powiedziałeś przed chwilą.
— Spostrzegłem, żem źle uczynił, oddając w ręce kobiety stanowisko, na którem winien się znajdować mężczyzna, winnaś to zrozumieć.
— Dlaczegóż więc pan naprzód nie zastanowiłeś się nad tem?
— Zapewne! — żywa jednakże chęć moja, aby tobie dopomódz, popchnęła mnie ku temu. — Zostań do końca miesiąca, być może wynajdę ci inne miejsce, bardziej odpowiednie tobie.
Joanna łkała, owładniona, jakoby szałem rozpaczy.
— Nie, nie panie, szepnęła, za tydzień odjadę. Ten dom, był piekłem dla mnie. Zdawało mi się, że po krwi brodzę, wśród moich wspomnień ponurych! Jest to dom przeklęty, w którym mój mąż śmierć znalazł i w którym smutki wciąż mnie ścigają! Odjadę, odjadę!
Ukrywszy twarz w dłoniach wybiegła z gabinetu.
— Biedna kobieta! — rzekł inżynier, patrząc za oddalającą się na podwórze. — Jestem zgnębiony prawdziwie tem co się stało. — Nie podobna mi było jednak powiedzieć, żem był z niej zadowolony, gdy ona na tyle nagan zasługiwała. Czuję, że nie działała w złym celu, wszak w rezultacie wszystko szło jak najgorzej! — Nie wiem doprawdy gdziem miał rozum, powierzając jej to miejsce. — Byłem w istocie szalonym!
— Słuchałeś pan swego dobrego serca — rzekł kasyer z pochlebstwem.
— Spełniałem mój obowiązek, pragnąłem spłacić dług święty, dług pryncypała względem pokrzywdzonej wdowy. Znajdę jej miejsce przy mojej siostrze, co się urzeczywistni, mam nadzieję.
— Panie — przerwał kasyer Ricoux, — nie daj się za zbyt owładnąć uczuciu, szczególniej w tym razie.
— Dlaczego?
— Ta kobieta groziła tobie przed chwilą.
— Byłaż to groźba?
— Niezaprzeczenie. — Nie mogę znieść, ani jej sposobu mówienia, ani jej całego zachowania się. Wspomnij pan, że niejednokrotnie żałować ci przychodziło szlachetnych twoich porywów. — Ta Joanna Fortier, sprawiła na mnie wrażenie kobiety dzielącej swą nienawiść pomiędzy tobą, który byłeś jej dobroczyńcą, a domem, w którym jej mąż zginął przez swą własną nieostrożność. Strzeż się pan, ostrzegam! — jest to wąż, którego przy swem własnym ognisku ogrzejesz.
— Wąż, którego ogrzeję przy mojem ognisku — ależ przesadzasz panie Ricoux — wyrzekł inżynier z uśmiechem. — Patrzysz na rzeczy zbyt czarno. Ta biedna kobieta jest wdową, matką rodziny, jej mąż był nierozważnym, to prawda, lecz umarł. — Obowiązkiem zatem jest moim uczynić coś dla niej, czego też nie zaniedbam. Gdybym nie mógł umieścić jej u mojej siostry, przeznaczę dla jej sumkę pieniędzy, z której wyżywićby się mogła w oczekiwaniu jakiego zajęcia. — Zrobiłeś pan bilans? — zapytał po chwili, zmieniając ton.
— Tak panie, oto jest — odpowiedział Ricoux, podając arkusz papieru zapisany cyframi.
— Siedem tysięcy sto dwadzieścia trzy franków, trzydzieści centymów — rzekł pan Labroue, rzuciwszy nań okiem.
— Tak panie; w tej chwili je przyniosę.
— Szczególną manię zaiste masz kochany Ricoux — rzekł śmiejąc się inżynier — jestem kasy erem mojego kasy era! Dlaczego nie zachowasz tych pieniędzy w twej kasie żelaznej?
— Miałem już zaszczyt oznajmić panu, że odpowiedzialność przestrasza mnie. Nie nocując w fabryce, nie mogę ręczyć za to co nastąpić może. — Gdyby pana okradziono podczas nocy, cierpiałbym nad tem, lecz nie miałbym sobie nic do wyrzucenia i pan zarówno nie mógłbyś mieć do mnie pretensyi w tym względzie. — Żadna niedogodność z tego wyniknąć nie może, iż pan te pieniądze przechowasz u siebie, ponieważ mam klucz od pańskiej kasy, któregobym użył w potrzebie.
— Na honor! — jesteś dziwakiem panie Ricoux.
— Być może, lecz to mnie uspokaja.
Kasyer przyniósł po chwili 7123 franków 30 centymów, oddał je panu Labroue, który umieścił takowe w oddzielnej skrytce swej ogniotrwałej kasy, jak to czynił każdego wieczoru. Jednocześnie dało się słyszeć uderzenie dzwonu oznaczające zamknięcie Warsztatów. — Ricoux pożegnawszy pryncypała odszedł, a za chwilę chłopiec posługujący w biurze, przyszedł po odebranie rozkazów na dzień następny.
— Nie mam żadnych poleceń tego wieczora, Danielu — rzekł inżynier — możesz odejść.
Daniel opuściwszy gabinet, włożył czapkę na korytarzu i przebiegł szybko dziedziniec, kierując się ku bramie. Drzwi zostawały otwartemi z pierwszem uderzeniem dzwonu, aż do chwili, w której majstrowie ukończywszy przegląd warsztatów, oddawali Jakóbowi Garaud arkusze papieru, na których zapisaną była ich obecność w fabryce, a jakie on składał w stancyjce Joanny, aby przybywszy nazajutrz „ano, zaznaczyli na nich swe przyjście. — Chłopiec posługujący, Daniel, zamiast wyjść, zatrzymał się przed stancyjką Joanny.
— Cóż to Jurasiu! — zawołał, w głąb zaglądając, — nie wyjdziesz dziś pozdrowić swego towarzysza? Dziecię się ukazało.
— Co tobie? — zawołał Daniel, — oczy masz czerwone, czego płakałeś?
— Mama jest zmartwioną — rzekł Juraś.
— Zmartwioną? — powtórzył Daniel.
— Co się stało? — pani Fortier zapytał drzwi uchylając.
Joanna płakała.
— Powiedz pani proszę, co ci się przytrafiło. Widząc cię płaczącą, serce mi się ściska.
— Ach! mój Danielu — wyjąkała łkając — jestem nieszczęśliwą, bardzo nieszczęśliwą, niedola ściga mnie wszędzie!
— Niedola? — cóż znów takiego?
— Wypędzają mnie ztąd!
— Wypędzają, panią? — zawołał chłopiec zdumiony tą wiadomością — to niepodobna!
— Nieszczęściem! tak jest!
— Ależ nie pan Labroue to zrobił.
— A któżby inny?
— Jakto on, czy być może? — I za co, dlaczego? — Cóż pani ma do zarzucenia?
Zapytana opowiedziała w krótkości, powody niezadowolenia inżyniera.
— Ach! — zawołał Daniel, wysłuchawszy wszystko, — teraz nie dziwię się temu. Pan Labroue jest nieugiętym pod względem przepisów. Zdaje się, jak gdyby w wojsku kiedyś służył. Pani wykroczyłaś przeciw temu, czego on strzeże najpilniej i co kocha prawie. — Lecz nie martw się pani, to wszystko da się jeszcze naprawić. — Znasz dobrze naszego pryncypała, żywy jak proch, lecz w głębi serca nie masz szlachetniejszego i uczciwszego nad niego człowieka. On pani nie oddali, nie może oddalić wdowy po Piotrze Portier. Nie! — on panią miejsca nie pozbawi.
— Ja sama odejdę Danielu! — za tydzień, nie będzie mnie już w fabryce — odrzekła z żalem Joanna. — Dobrze jednakże powiedziałam panu Labroux, że to mu nie przyniesie szczęścia.
— Próżno to na wiatr rzucone słowa w przystępie uniesienia, pani Portier. Jestem pewien, że pan Labroue zastanowiwszy się, żałować będzie swego postąpienia i że już go może nawet żałuje w tej chwili.
— Ja tego mu nie zapomnę, nie zapomnę nigdy!
— Źle pani czynisz, nie trzeba pozwalać owładnąć się gniewowi, należy zapanować nad sobą. Wszystko to inny obrót przybierze i pani z nami pozostaniesz. Dobranoc pani Fortier, dobranoc mały, uściskajże swego kolegę.
Daniel pochwycił Jurasia, ucałował go i wyszedł. — Joanna czekała z zamknięciem drzwi, dopóki arkusze nie zostaną jej złożonemi. — Dziesięć minut upłynęło, po których Jakób Garaud ukazał się w progu.
— Oto papiery — rzekł, kładąc je na półce przy oknie. — Cóż słychać nowego?
Juraś podszedł ku niemu i wziął go za rękę.
— Mama jest smutna — rzekł — bardzo smutna, panie Jakóbie, odchodzimy z fabryki.
Nadzorca zadrżał.
— Jakto, opuszczasz pani fabrykę? — zawołał patrząc na młodą kobietę, po obliczu której łzy płynęły. — Joanna poruszyła głową potwierdzająco.
— A więc stało się to, co przewidywałem! — zawołał Garaud — pan Labroue zgromił panią, pani odpowiadałaś, rozgniewał się i oto...
— Wygnał mnie! — dokończyła Joanna.
— Podrażniłaś go, jestem tego pewny.
— Oburzyły mnie jego nagany, słuszne być może, lecz które w sposób mniej brutalny wypodzianemi być mogły. Nieodwołalnie za tydzień opuszczani fabrykę.
— Za tydzień?
— Tak. — Pan Labroue chciał mnie zatrzymać do końca miesiąca. Odrzuciłam tę jałmużnę.
— I gdzież pani się udasz za tydzień, co poczniesz z sobą?
— Gdzie pójdę? — nie wiem, — co pocznę? — Będę pracowała! — O! potrzeba mi, będzie ciężko pracować, ażebym zarobiła na chleb dla siebie i dzieci!
— Posłuchaj mnie Joanno! — Nienależy pogorszać dobrowolnie położenia i tak dość trudnego. Pan Labroue może zmienić postanowienie, jakie powziął w chwili wzburzenia.
— Ja chcę odjechać!
— Koniecznie?
— Tak, powtarzam, że chcę odjechać i odjadę:
— Tu jednak masz spokój, pewność utrzymania.
— Mniejsza że je utracę, zastąpię to pracą.
— A już ja nie zobaczę cię więcej?
— Tym lepiej, nie widząc mnie, zapomnisz prędzej.
— Przypomnij co ci mówiłem. Ta moja miłość jest życiem dla mnie. — Przestać cię kochać, jak przestać oddychać jest mi niepodobna! — Proszę cię na wszystko Joanno, nie bierz tej sprawy nazbyt do serca. Jutro pomówię z panem Labronx, ażeby ciebie pozostawił.
— Panie Garaud, zakazuję ci tego!
— Ależ zastanów się, nędza cię czeka!
— Mając odwagę można się z nią oswoić. Cokolwiek! bądź zarobię, wyżyję z tego.
— Zabijesz się pracą, zniszczysz swe drowie! — znasz moje uczucia dla ciebie. Powtarzani ci, to co mówiłem dziś rano. Kocham cię! — bądź mi wzajemną, żyjmy razem.
Młoda kobieta, zerwawszy się stanęła w dumnej postawie.
— Żyć z tobą? — zawołała — jak śmiesz zobelżać mnie podobną propozycyą?
— Przysięgam na to, co jest mi najświętszem na świecie, przysięgam na mój honor, na pamięć zmarłej mej matki Joanno, przysięgam, że nazajutrz po dniu, w jakim upłynie, dziesiąty miesiąc twego wdowieństwa, zaślubię ciebie.
— Szalony! — zawołała — cóżbym ci ja przyniosła w posagu, dwoje moich dzieci i nędzę.
— Z tobą Joanno podwoję odwagę, podwoję siłę do pracy. Z tobą jestem pewien, że zostanę bogatym i zostanę nim prędko!
— Tak, moje drogie dziecko, wszystko czego zażądasz — zawołał nadzorca, całując Jurasia.
— Joanno droga, Joanno — mówił potem dalej namiętnie — rozmyśl się proszę. To, co ci przedstawiam, stanowi życie i szczęście tych dwojga małych istot, które tak kochasz i które ja kocham zarówno.
Młoda kobieta przechadzać się zaczęła po stancyjce. Wzruszenie widniało na jej obliczu, znać było, że walczy, przeciw jakiejś myśli, owładającej jej umysł.
— Jakóbie — wyjąknęła wreszcie — odejdź ztąd, proszę, nie mów do mnie więcej, dajesz mi bowiem cierpieć zbyt wiele, odejdź, zostaw mnie samą w mojej boleści i smutku.
— Ależ ten smutek ją dzielić chcę z tobą — zawołał gwałtownie nadzorca. — Cierpię, patrząc na twoje cierpienie. A mogłabyś być tak szczęśliwą, ty i twoje dzieci. — Jeżeli mnie odepchniesz, nędza, tak, czarna nędza, ciebie i ich czeka! Nigdy zarobić nie zdołasz na pokarm, dla nich i ubranie!
— Ach! kusicielu! — zawołała wdowa zaciskając ręce gorączkowo — umyślnie w tak ciemnych barwach przedstawiasz ten obraz, aby mnie przestraszyć, zniechęcić, uczynić drżącą i słabą.
— Przedstawiam ci prawdę taką jak jest. Zdołam cię jednak ocalić, pomimo twej woli. — Niedopuszczę cię ni do rozpaczy, ni hańby! Zostaniesz mą żoną!
— Boże, mój Boże! — wołała Joanna załamując ręce jak gdyby w obłąkaniu, — ten człowiek nie ma litości nademną!
— By cię przekonać o mej miłości i posłuszeństwie, odchodzę — rzekł Garaud — odchodzę, aby myśleć o tobie, zająć się twym losem, i szczęśliwą cię uczynić! — to mówiąc wyszedł, pozostawiwszy młodą kobietę w stanie najwyższego nerwowego rozdrażnienia.
Siadła, a raczej padła bezwładnie na krzesło.
— Czy ma on słuszność, czy nie ma? — wyszeptała zcicha przerywanym głosem. — Tak mnie jak i tym biednym istotom... to nędza! Czyż zdołam z pracy rąk moich opłacić mamkę dla małej Łucyi? — Z jakich funduszów wychowam Jurasia? Ach! położenie jest straszne w rzeczy samej. — Jakób ofiaruje mi spokój i wygody... Lecz aby to otrzymać potrzeba zostać jego żoną.. złamać przysięgę jaką uczyniłam Piotrowa na łożu śmierci... Byłoby to nikczemnem... byłoby to podłem! — Nie! — nie... co bądź się stanie... nie zachwieję się... nie osłabnę!
I przywoławszy nadludzką prawie siłę, powstała, otarła łzy i wyszła ze stancyjki. Zamknęła drzwi od dziedzińca, jak to codziennie czyniła, obeszła opuszczone warsztaty, zwiedziła stajnie, gdzie woźnica rozdawał koniom pokarm wieczorny, i powróciła do siebie.
Za chwilę pan Labroue ukazał się przy bramie chcąc wejść. Otworzywszy mu drzwi, nie mówiąc ani słowa, wróciła. — Juraś bawił się w stancyjce swoim konikiem i pudełkiem blaszanych żołnierzy. — Joanna szybko przygotowała wieczerzę. Nie czuła głodu bynajmniej, lecz trzeba było pomyśleć o dziecku.
Nie zadługo wyszedł i stangret. Została sama jedna w fabryce.
∗
∗ ∗ |
Po śmierci żony, pan Labrouezmienił cały układ domowy — — Nie trzymał dla siebie żadnego służącego. Joanna uprzątała mu w pokojach. Chłopiec Daniel, zamiatał gabinet pracy. Nie stołując się w domu u siebie, właściciel fabryki jadał w restauracyi w Alfortville, gdzie spotykał towarzystwo oficerów, a wśród nich swoich przyjaciół.
Około jedenastej wieczorem wracał do domu i pracował przez dwie lub trzy godziny przy świetle lampy, którą sam sobie zapalał. Rano wstawał równo prawie ze świtem, pracował znowu, i pierwszy zwiedzał warsztaty skoro tylko zeszli się do nich robotnicy.
Tak stangret, jak kasyer i główny nadzorca Jakób nie sypiali w fabryce. Z chwilą otwarcia bramy, woźnica przychodził aby oczyścić konie i zaprządz do powozu jeżeli pan Labroue miał wyjechać. Oprócz stangreta był jeszcze służący który się zajmował przewożeniem pak i grubych towarów. W stajni odłączonej od innych budynków znajdowały się trzy konie. — Tym sposobem Joanna w nocy zostawała samą w fabryce, zarówno jak i inżynier, który nie wydalał się z niej jak tylko dla odwiedzenia swojego syna, lub gdy sprawy zakładu wzywały go na prowincyę.
Wydał on polecenie pani Fortier ażeby nigdy na niego nie oczekiwała, gdy był nieobecnym: klucz od małych drzwi bocznych. który zawsze nosił przy sobie, dozwalał mu wejść bez przebudzenia odźwiernej. — Prócz głównej bramy i krytego przejścia pod galerją wychodzących na drogę, znajdowało się trzecie wyjście wpobliżu pawilonu, zamieszkałego przez pana Labroue, dotykające poprzecznej drogi wiodącej do Maisons-Alfort. Inżynier wychodził i przychodził często tem wejściem. Co wieczór, około dziesiątej, Joanna szła słać łóżko pryncypałowi.
W dniu, w którym poczynamy nasze opowiadanie, uczyniła to jak zwykle; poczem z zapaloną lampką w ręku wróciła do siebie. Ciężki smutek przytłaczał ją do głębi: teraźniejszość przedstawiała się jej ponuro: — przyszłość ją przestraszała. Udała się na spoczynek około jedenastej godziny mając nadzieję, iż we śnie może zapomni chwilowo o swych obawach i smutkach: trwoga jednakże silniejszą była ponad znużenie, sen nie przychodził.
Nazajutrz czynne życie jak zwykle rozpoczęło się w fabryce. Jakób Garaud przechodząc pozdrowił krótko Joannę. Zdawał się być czemś mocno zajętym. Wszedłszy do warsztatów, rozdzielił każdemu jego dzienną robotę.
Wincenty nie pokazał się od wczoraj. Żona jego gorzej upadła na zdrowiu i nie mógł oddalić się od niej; zawiadomił o tem nadzorcę jeden z robotników. Z chwilą uderzenia dziewiątej, Jakób udał się do gabinetu pana Labroue i, jak zwykle, zaczął studjować wraz z nim projekt nowej maszyny, która, gdyby sprawdziły się przewidywania, miała zbogacić ich obu.
Dzień minął bez żadnego ważniejszego wypadku. Joanna w myślach pogrążona, odbywała codzienne swoje zajęcie nie mówiąc nic do nikogo. Wieczorem, skoro nadeszła chwila wyjścia robotników z warsztatów, niektórzy z nich, wiedząc co zaszło usiłowali pocieszyć wdowę po swym towarzyszu.
— Bezpotrzebnie mówić o tem — przerwała im pani Fortier — przybierając obojętność. — Co się stało, to się już nie zmieni! Nie obawiajcie się, z głodu nie umrę.
Widocznie unikała wszelkich wyjaśnień. Garaud przechodząc, uścisnął jej rękę w milczeniu. Zaduma jego zdała się być jeszcze głębszą, niż rano. Zamyślenie to Joanna wzięła za smutek.
— Kocha mnie — pomyślała — i cierpi — biedny chłopiec!
Wdowa po Piotrze Fortier żałowała Jakóba, żadne jednak uczucie nie wiodło jej kuniemu. Serce jej ze śmiercią Piotra zamarło! Kobieta nie istniała w niej więcej; miłość macierzyńska owładnęła całą jej istotą; pragnęła przyszłości jedynie dla swych ukochanych dzieci.
Od dwudziestu czterech godzin straszna w jej duszy toczyła się walka pomiędzy gorącem pragnieniem ocalenia ich przed nędzą, a silną wolą zachowania przysięgi danej umierającemu mężowi. Chwilami gotową była zapomnieć zmarłego, myśląc jedynie o drogich istotach jakie jej pozostawił, to znów potem, wspomnienie Piotra brało górę. Ta bezustanna walka wyczerpywała Joannę.
Jakób Garaud zamieszkiwał zdała od fabryki. Zajmował mały pokoik w jednym z domów w Alfortville około drogi do Crèteuil wiodącej. Potrzebował dwadzieścia pięć minut czasu, aby tam przybyć. Jadał u kupca win, u którego zbierali się co wieczór i inni jego koledzy na odpoczynek.
Tego wieczora nie ukazał się w swojej restauracyi. Wyszedłszy z warsztatów przechadzał się po nad brzegiem Marny, szukając samotności; krok jego był nierówny, chwiejny; zatrzymywał się od czasu do czasu patrząc nieruchomie przed siebie, ze zmarszczonem czołem i brwiami, i stał tak przez kilka minut, po czem znowu rozpoczynał swoją przechadzkę nad rzeką.
Gdy wchodził do swego mieszkania, północ uderzyła. Nie pomyślał o żadnym pokarmie, rzucił się na łóżko, lecz oka zamknąć nie mógł. Nazajutrz gdy przyszedł do fabryki paliła go silna gorączka. Twarz jednak miał przezroczysto bladą, rysy zmienione, a w oczach płonął mu ogień ponury. Chwiejny i drżący zatrzymał się przede drzwiami mieszkania odźwiernej.
Młoda kobieta wyszła ku niemu.
— Co panu jest, panie Garaud? — spytała, uderzona nagłą zmianą jego rysów twarzy.
— Nic... nic... pani Fortier — wyszepnął. — Chciałem coś pani powiedzieć... wszak lepiej odłożę to na późnej... do wieczora... Idę do warsztatów. — To mówiąc odszedł.
— Jak on dziwnie wygląda! — pomyślała wdowa. — Co chce mi powiedzieć? Do prawdy, obawiam się czy nie dostał obłąkania.
Nadzorca podczas odbywania swej służby starał się pokryć przed oczyma obecnych siłą woli, owładającą nim trwogę. Zarówno jak dnia poprzedniego o dziewiątej godzinie udał się do gabinetu pana Labroue, rozbierając z nim szczegóły nowego wynalazku. O jedenastej wyszedł na śniadanie, lecz przechodząc koło Joanny nie zatrzymał się przed jej mieszkaniem. Pani Fortier zauważyła tylko, iż coraz bardziej ponurym się stawał.
Po południu poszedł do inżyniera. Ten zajęty był pisaniem.
— Jakóbie! — rzekł zwracając się ku niemu — możesz zacząć rysunki do odlewania; ja muszę kończyć list bardzo pilny.
Garaud zasiadł do pracy. Ręka mu drżała. Wzrok nie posiadał zwykłej jasności. Musiał zatrzymać się, aby dozwolić uspokojenia ręce i spojrzeniu.
Kasyer Ricoux wszedł do gabinetu.
— Powracam z banku — rzekł.
— A więc... — zapytał inżynier — zinkasowałeś?
— Tak panie... przynoszę przewyżkę.
— Przyjdź później... proszę... nie chciałbym, ażeby mi przeszkadzano.
— Dobrze panie. — Tu kasjer wyszedł.
Jakób obecny tej rozmowie zadrżał usłyszawszy wyrazy: „przynoszę panu przewyżkę“. Potem schylił się na nowo nad pracą, palce mu jednak więcej jeszcze drżały, niż wprzódy, powieki nerwowo drgały. Kwandrans upłynął. Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wzejść! — zawołał niecierpliwie inżynier. — Joanna ukazała się w progu.
— Przynoszę telegram — wyrzekła, podając panu Labroue błękitną kopertę.
— Dziękuję — odrzekł.
Pani Fortier przechodząc, rzuciła okiem na Jakóba, pochylonego nad rysunkami. Inżynier rozdarł kopertę, przebiegł | Mrokiem kartę, jaką wewnątrz zawierała, zbladł i wydał jęk bolesny.
— Lucyan chory! — zawołał — w niebezpieczeństwie być może! — Odebrałem od siostry depeszę — rzekł po chwili ’wracając się do nadzorcy — mój syn jest słabym. Jadę natychmiast! — Zbierz Jakóbie rysunki, plany i podaj mi je. — Zamknę to w kasie żelaznej.
— Natychmiast, panie! — rzekł Jakób, w którego wzroku dzika radość zabłysła. — I począł zbierać papiery. — Pan Labroue pociągnął za sznurek, co poruszyło uderzenie dzwonu w podwórzu. — Następnie podszedłszy ku drzwiom gabinetu, otworzył je i przywołał kasyera.
— Panie Ricoux — rzekł doń — telegram od mojej siostry wzywa mnie do mego syna chorego, odjeżdżam. Zrób rachunek. — Zatrzymaj sumę jaka ci być może potrzebną, a oddaj mi resztę.
— Natychmiast — rzekł kasyer — lecz pan tak mocno zmięszany, pozwól zapytać, czy choroba syna pańskiego jest niebezpieczna?
— W telegramach mieści się zwykle lakonizm przestraszający. Moja siostra nie donosi mi szczegółów, o których chcę wiedzieć. Gdybym czekał, umarłbym z niepokoju! Pospiesz pan zatem. — Na przybycie do Paryża i dosięgnięcie pociągu drogi żelaznej Orleańskiej, potrzebuję ośm godzin, minut dwadzieścia czasu!
— Biegnę — zawołał kasyer wychodząc.
Uderzenie w dzwon, o jakim wspomnieliśmy, przywołało Joannę.
— Każ pani stangretowi zakładać konie do powozu co najprędzej — mówił pan Labroux — a potem przyjdź do mnie na chwilę.
W parę sekund Joanna była z powrotem. Jakób stał przy stole, zbierając wolno papiery. Kasyer Ricoux wszedł, by zdać rachunek.
— Zachowuję pięć tysięcy franków u siebie — rzekł — i mam nadzieję, że nie będę potrzebował otwierać do pańskiej kasy przed jego powrotem.
— Być może — odparł inżynier. — W każdym razie nie spodziewaj się mnie pan jak za dwa dni, co najrychlej.
— Dziś środa. Przypuszczając, iż nie zostawszy zatrzymanym chorobą Lucyana, będę mógł wrócić wcześniej, jak w sobotę. Ileż pan mi przynosisz? — zapytał.
— Do stu dwudziestu siedmiu tysięcy franków, podniesionych z banku, dołączam przychód dzienny wynoszący jedenaście tysięcy dwadzieścia siedem franków, z których zachowuję u siebie pięć tysięcy. — Ogół wynosi zatem: sto trzydzieści trzy tysiące dwadzieścia siedm franków. A więc z tem, co pan masz w kasie u siebie, uczyni to sto dziewięćdziesiąt tysięcy dwieście pięćdziesiąt trzy franki i siedemdziesiąt centymów.
— Tak, w rzeczy samej — rzekł pan Labroux.
— Racz pan obliczyć.
— Nie mam na to czasu.
I inżynier zamknął w kasie żelaznej sumę, jaką mu kasyer doręczył. — Jakób i Joanna czekali. — Pani Fortier spojrzawszy na nadzorcę, znalazła jego wyraz twarzy dziwnie zmienionym, czego nigdy przed tem nie zauważyła. — Jakób zbliżył się ku panu Labroux.
— Oto rysunki i plany — rzekł podając pryncypałowi zwinięte w trąbkę papiery.
Odebrawszy je pan Labroue, włożył w szkatułkę, w jakiej je zwykle przechowywał, następnie szkatułkę tę umieścił w kasie żelaznej.
— Za powrotem — rzekł do Jakóba — rozpoczniemy naszą robotę.
— Dobrze panie, jestem na pańskie rozkazy.
Inżynier zwrócił się do Joanny i rzekł:
— Pani Fortier, polecam pani jak najmocniej, abyś na jedną minutę nie spuszczała z oka nadzoru, do jakiego jesteś obowiązaną. — Za powrotem, zajmę się twym losem, pomyślę o tobie. Bądź pewną, iż bez miejsca cię nie pozostawię. Zapomnij co zaszło pomiędzy nami, jak ja zapominam o tem.
Joanna zdumiona tą niespodzianą dobrotliwością, stała w milczeniu. Kasyer Ricoux wpatrywał się w nią uważnie.
— Brzydka natura — wyszepnął z cicha — ta kobieta witłocznie nienawidzi naszego pana! — Chciałaby się pomścić, zrobić mu co złego, patrzy to z jej oczu.
— Przyrządź mi proszę małą walizkę na trochę bielizny — mówił pan Labroue dalej. — Włóż tam moje okrycie i kołdrę podróżną.
Pani Fortier wyszła z gabinetu. Widząc ją zachmurzoną, w milczeniu, inżynier rzekł do kasyera i Jakóba:
— Gniewa się na mnie, to biedne stworzenie, nie chce zrozumieć, że miejsce dotąd przez nią zajmowane, nie jest właściwem dla niej. Być może, iż się zanadto uniosłem. Cóż chcecie, jednak rozdrażniła mi nerwy swojemi uwagami. Będę się starał, ażeby o tem zapomniała. Zajmę się jej losem.
Pan Labroue następnie wydał ostatnie rozporządzenia kasyerowi i Jakóbowi Garaud. Turkot zajeżdżającego powozu dał się słyszeć na bruku dziedzińca. W pięć minut później, tenże sam powóz unosił z szybkością inżyniera w stronę Orleańskiej drogi żelaznej. — Joanna, Jakób i kasyer byli obecnemi przy wsiadaniu.
— A pamiętaj pani zamykać bramę starannie — rzekł kasyer do wdowy. Mojem zdaniem pan pryncypał zbyt lekko, powierza tobie tak wielką odpowiedzialność.
— Bądź pan spokojnym — odparła Joanna — nie chybię w moim nadzorze.
I rozdzieliły się te trzy wspomnione osoby. Ricoux udał się do swojej kasy. Jakób wszedł do warsztatów, a pani Fortier do swojej stancyjki. W godzinie wyjścia, nadzorca jak zwykle opuścił ostatni fabrykę i odniósł pani Portier arkusze papieru. — Dobranoc Joanno! — rzekł, kładąc je na stole i kierując się ku wyjściu. Tym razem Joanna go zatrzymała.
— Co miałeś mi pan powiedzieć dziś rano? — spytała.
— Chciałem powiedzieć pani wiele rzeczy — odrzekł drżąc Jakób.
— A więc pan powiedz.
— Nie!
— Dlaczego? — czyliż mi wiedzieć o nich już niepotrzeba?
— Przeciwnie, lecz nie rozmyślałem się jeszcze. Nie śmiem.
— Pan nie śmiesz, pan?
— Tak, ja. — Jeżeli nie odważę się mówić pani o tem, napiszę to łatwiej.
Powyższe słowa nadzorcy Joanna znalazła nie miej dziwnemi, jak jego wyraz twarzy.
— Poczynam się pana obawiać — szepnęła — dlaczego jesteś tak ponurym?
— Na teraz przynajmniej nie pytaj mnie o nic, a odpowiedz na zapytanie, które ci uczynię.
— Jakie? — wyrzekła Joanna.
Jakób milczał.
— Zapytanie? — powtórzyła Joanna — jakie zapytanie? — Czy rozważyłaś pani naserjo szczegóły, jakie ci wczoraj powiedziałem, co do obecnego twego położenia? — wyrzekł nadzorca.
— Tak. — Myślałam pad tem.
— I jakże? — przejmujesz moją propozycyę?
— Później panu odpowiem.
— Wciąż później, później, lecz kiedyż nareszcie? — Skoro mnie powiadomisz o tem, czego nie chcesz i hw sjnzm dzisiaj mi wyjawić.
Joanna położyła nacisk na słowach, przez nas podkreślonych.
— Dobrze — rzekł Jakób — jutro zatem los wspólny nasz rozstrzygniętym zostanie.
— Jutro? dla czego jutro? — pytała.
— Nie badaj mnie proszę, odpowiedzieć ci nie mogę. Jutro, szybko nadejdzie, niekiedy w kilku godzinach może się stać wiele ważnych rozstrzygających rzeczy.
Tu Jakób Garaud chcąc przeciąć rozmowę, nagle się oddalił, lecz nie błąkał się już jak dnia poprzedniego po ścieżkach nad rzeką, ale poszedł na obiad jak zwykle do restauracyi i pozostał u kupca win aż do godziny dziesiątej wieczorem, grając tam w karty najspokojniej z kolegami, którym życzył dobrej nocy odchodząc. Jednakże skoro tylko znalazł się osamotniony, twarz jego dotąd wesoła prawie nagle się zmieniła, stał się ponurym, jakim był od dwóch dni przedtem. Zamiast powrócić do mieszkania, udał się drogą ku Crèteil i szedł ścieżką przecinającą równinę pomiędzy Alfortville i Alfort, po za fortem Charenton, aż wkrótce znalazł się między uprawnemi gruntami. Chód jego był szybki, zatrzymywał się chwilami, a wśród ciemności rzucał niespokojne spojrzenia i nadsłuchiwał czy go kto nie śledzi. Skoro dosięgnął murów twierdzy, przed któremi przechadzał się szyldwach, starał się stąpać cicho po trawie głuszącej odgłos jego ciężkiego obuwia. Widocznie znał drogę tę doskonale. Nagle zatrzymał się. Ujrzał mur przed sobą. Były to zabudowania fabryczne pana
Labroue. Obszedł je wokoło, aż do małych drzwiczek o jakich mówiliśmy, znajdujących się w sąsiedztwie pawilonu inżyniera.
— Zatem tędy wejść będzie trzeba — wyszepnął nachylając, się ku zamkowi, który badał z uwagą, wsunąwszy palec w otwór od klucza. Następnie wyjąwszy z kieszeni małe blaszane pudełko otworzył je. Pudełko zawierało kawałek wosku do modelowania, na jakim zrobił odcisk zamku. Dokonawszy tego otarł ręką czoło potem zroszone i udał się do Alfort tą samą drogą, którą przyszedł.
W tejże samej chwili pan Labroue wysiadał z pociągu pocztowego w Blois, do którego wsiadł w Paryżu. Z kuferkiem podróżnym w ręku udał się ku miastu.
Jego siostra pani Bertin, jak to powiedzieliśmy, zamieszkiwała na wsi w okolicach Blois, gdzie żyła prawie samotnie od śmierci swojego męża. Wioska ta nazywająca się Saint-Gervais, leżała na drodze do Bordeaux, o trzy kilometry od Blois.
Pan Labroue nie mogąc o tak spóźnionej godzinie dostać powozu, przeszedł most pieszo i udał się do Gervais. Zdyszany był i drżący z obawy. Kochał małego Lucyana do uwielbienia; depesza wysłana przez panią Bertin, napełniła ojcowskie serce jego boleścią i niepokojem, czy nie zastanie dziecięcia mocniej słabym, czy żyjącem jeszcze?
Myśl ta przerażała inżyniera i przyśpieszała krok jego i tak dość prędki.
Wieś Saint-Gervais zbudowana na pochyłości wzgórza ukazała mu się jak biały punkt pośród ciemności. Biegnąc prawie, pan Labroue minął ciasną kamienistą uliczkę i zatrzymał się przed domem ocienionym wyniosłemi drzewami.
Była godzina pierwsza po północy. Głębokie milczenie I panowało nad uśpioną wioską, to też dzwonek, którym u drzwi poruszył, rozległ się hałaśliwie.
Inżynier czekał. Po kilku sekundach otwarło się okno i głos kobiety zapytał:
— Kto tam, kto dzwoni?
— Ja, droga siostro — zawołał pan Labroux, poznając jej głos. — Jak się ma Lucyan?
— Dzięki Bogu! niebezpieczeństwo minęło — odpowiedziała» pani Bertin — zaczekaj, zaraz ci otworzę.
Wielki ciężar spadł z piersi inżyniera, łzy radości zwilżyły jego powieki.
Furtka dziedzińca skrzypnęła na zawiasach. Brat i siostra padli sobie w objęcia.
— Twój telegram przestraszył mnie śmiertelnie — zawołał pan Labroue, przestępując próg domu.
— Ach! mój drogi, i ja w podobnej byłam obawie — odrzekła pani Bertin.
— Lecz jakaż to choroba?
— Doktór skonstatował silne zapalenie gardła.
Inżynier zadrżał.
— Czy nie dyfteryt! — zawołał — to zawsze prawie bywa śmiertelnem.
— Ztąd to mój przestrach tak był wielkim — odrzekła pani Bertin — wszak teraz obawa minęła. Doktór oświadczył iż niebezpieczeństwo minęło. Lucuś ma jeszcze gorączkę, ale w ogóle znacznie mu jest lepiej.
— Chciąłbym go widzieć.
— Pójdź! — rzekła pani Bertin — leży on w moim pokoju, stąpaj jednak cicho, nie rób hałasu: sądzę, że śpi teraz.
Pan Labroue postawił kuferek podróżny i zdjął z siebie okrycie. Następnie szedł za siostrą do jej pokoju gdzie chłopczyna spoczywał na małem łóżeczku żelaznem. Pani Bertin szła bez szelestu na palcach, inżynier ją naśladował, i tak zbliżyli się do kolebki, na którą padał blady blask nocnej lampki.
Twarz chłopięcia była purpurową, wielkie krople potu spływały mu po czole z pod gęstych zwojów blond włosów. Drobnemi rączęty na kołdrze spoczywającemi poruszał gorączkowo.
Pan Labroux wpatrywał się w niego przez kilka minut.
— Biedny, drogi malec! — wyszepnął zcicha, a pochyliwszy się nad łóżeczkiem dotknął ustami czoła chłopczyny.
Dziecię się poruszyło.
— Odejdźmy ztąd! — rzecze pani Bertin. — Przebudzimy go, a to zaszkodzić mu może.
Po chwili wyszli oboje.
— Możebyś chciał się czem posilić? — zapytała kobieta.
— Za wszystko dziękuję.
— A więc weź lampkę i spocznij. Wiesz, że twój pokój jest każdej chwili gotowym dla ciebie. Jutro z rana pomówimy z sobą. Ja wracam do Lucyanka; muszę przygotować dlań ziółka skoro się przebudzi.
— Jak jesteś dobrą, droga poczciwa siostro! — wyrzekł pan Labroue, ściskając ją tkliwie.
— Czyż to tak wielka dobroć pielęgnować tego cherubinka pochodzącego z krwi mojej? Piękna zasługa! No idź, idź spocznij — dodała — niepokój i trudy podróży złamały cię zapewne. Do widzenia zatem kochany bracie. Dobranoc!
— Dobranoc siostro! — Spać będę spokojniej tu, niż w fabryce.
Pan Labroue wszedł do pokoju dla siebie przeznaczonego, a siostra jego udała się na pierwsze piętro. Lucyan się obudził. Pani Bertin napoiła go ziółkami zaleconemi przez lekarza, a skoro zasnął, sama udała się na spoczynek.
Nazajutrz rano, pan Labroux mógł nacieszyć się z synem do woli. Lucuś miał się lepiej, prawie zupełnie dobrze. Szczęśliwym był nad wyraz ujrzawszy swojego ojca, żywo okazując swą radość. Doktór przyszedłszy złożyć swą ranną wizytę, za jednym rzutem oka odgadł polepszenie i zapewnił, iż malec wkrótce wyzdrowieje, czem uspokojony inżynier oświadczył iż nie chcąc przedłużać pobytu swego w Saint-Gervais, odjeżdża dziś po południu.
— Wsiądę w Blois wieczorem, o wpół do piątej — rzekł do siostry — na pociąg idący do Paryża, i o dziewiątej tam przybędę, do Alfortville zaś w półtory godziny później. Odjadę spokojny, z lekkiem sercem, nie obawiając się już o me ukochane dziecię. Mam ważne sprawy, wymagające mej obecności w fabryce, nie podobna jest mi przeto tu pozostawać dłużej.
Siedli do śniadania w pokoju chorego chłopczyny, którego widok ojca szczególniej rozweselał.
— Powiedzże mi — pytała brata pani Bertin. — Trzy tygodnie jak nie widziałam ciebie, cóż tam zaszło nowego w fabryce? — Jestżeś zadowolonym?
Pan Labroue uśmiechnął się.
— Czym zadowolony? — powtórzył — nie można nim być więcej, wierzaj. Jestem na drodze sławy i zbogacenia się.
— Nie jestżeś dość już bogatym? — spytała pani Bertin.
— Dla siebie samego, tak. Wiadomo ci, Karolino, że moje wymagania są nadto skromnemi, jeżeli jednak marzę o wielkim majątku, to dla Lucyana, i zebrać go dlań muszę.
— Masz nowy wynalazek na planie bez wątpienia.
— Tak, rzeczywiście wynalazek genialny, który wydany światu w ciągu lat czterech, przyniesie dwa lub trzy miliony do mej kassy.
— Łudzisz się, łudzisz mój bracie.
— Nie, siostro! złudzenie jest tu niepodobnem. Chodzi tu o maszynę do giloszowania nietylko gładkich powierzchni, lecz i konturów. Amerykanie zapłacą mi za tę maszynę, ile zażądam. W podziw ona wprawi świat cały
— Oby tylko ktoś cię nie ubiegł w tym razie.
— Nie lękam się tego.
— Wynalazca wszystkiego się lękać powinien. Najmniejsza nieostrożność z twej strony, dopomódz może do wykradzenia ci planu.
— Ach! — moja siostro, jakże zapatrujesz się czarno na wszystko — zawołał pan Labroue z przymuszonym śmiechem.
— Co chcesz? — odpowiedziała: — nie wierzę, aby miliony przynosiły szczęście tym, którzy je posiadają. W twojem miejscu zadawalniałabym się bieżącemi, a pewnemi interesami fabryki, bez ryzykowania, a skór obym zebrała kapitał dostateczny, dałabym pokój wszystkiemu. Pojmuję twoje pragnienie, lecz nie dozwalaj mu się owładać zbyt silnie.
— O! bądź spokojną. Pragnę majątku, jak to już rzekłem, nie dla siebie, ale dla dziecka! Pracuję sam wiele, przy pomocy tych, którzy mnie otaczają. — Zdaje mi się żem ci już 1 kiedyś wspominał o zarządzającym moją fabryką, Jakóbie Garaud? Mogę liczyć wiele na niego. — Jest on inteligentnym, pilnym, pracowitym; jego współpracownictwo jest dla mnie tak drogiem, żem go przypuścił do współki w przyszłych dochodach, jakie mi przyniesie maszyna do giloszowania.
— Jakto, powierzyłeś mu tajemnicę swego wynalazku?
— Było to niezbędnem, gdyż on ją budować będzie; z resztą znam dobrze tego człowieka, jest to uczciwy chłopak.
— Jesteś tego pewien?
— Najzupełniej!
— Tem lepiej. — A ta biedna kobieta, ta młoda matka rodziny, której mąż zabitym został przy wybuchu paro Jego kotła w twej fabryce?
— Wspominasz o niej w chwili, gdym właśnie pragnął o tem z tobą pomówić — dodał inżynier. — Jest ona dotąd jeszcze w fabryce, lecz będę zmuszonym wkrótce z nią się rozłączyć.
— Oddalasz ją? — zapytała pani Bertin z zdziwieniem.
— Tak, mimo chęci. Jestem ku temu znaglonym.
— Nie rozumiem tego. — Śmierć jej męża, który zginął w twej służbie, nałożyła na ciebie ważny obowiązek.
— Nie myślę się uchylać od niego. — Joanna Fortier jest dzielną, uczciwą kobietą, dobrą matką rodziny, lecz nie posiada zalet, potrzebnych do pilnego nadzoru tam, gdzie męzka energia jest niezbędną.
— Powinieneś był to rozważyć, zanim powierzyłeś jej ten obowiązek.
— W tem właśnie zbłądziłem.
— I podpisałeś już jej zwolnienie?
— Tak. — Wykroczyła ona przeciw regułom fabryki. Zły to jest przykład, tolerowanym być nie może.
— Jesteś zbyt surowym.
— Nie! — ja jestem tylko sprawiedliwym.
— Ale cóż pocznie ta biedna istota?
— Właśnie o jej przyszłości chciałem pomówić z tobą, siostro.
— Czyż jestem w stanie przyjść jej z pomocą?
— Tak sądzę.
— W jaki sposób?
— Od dawna cię proszę — wyrzekł pan Labroue — abyś zamiast przychodniej kobiety do gospodarstwa, przyjęła stałą służącę.
— Jestem dostatecznie obsłużoną. — Wiesz, że ja lubię wszystkiem zajmować się sama.
— Dobrze, ale Joanna byłaby dla ciebie więcej towarzyszką, niż służącą. — Nie jesteś już młodą i potrzebujesz spoczynku. — Obecność jej w twym domu pozwoliłaby ci użyć go więcej. Jej mały chłopczyk blisko czteroletni, stałby się przyjacielem Lucyanka. — Później, starałbym się dać mu nauki i wychowanie, a tym sposobem spłacić dług wdowie, ciążący na mnie względem jej męża. — Proszę cię siostro, zgódź się na ten projekt, uczyń to dla mnie! — Nie mogę zatrzymywać nadal pani Fortier u siebie, jak też zarówno i opuścić ją zupełnie. — Surowo z nią postąpiłem i z tej to przyczyny ma ona żal ku mnie; wróciwszy przeto do Alfortville, radbym przynieść dobrą wiadomość, jakaby jej dała możność zapomnienia urazy. — Ma się rozumieć, że powiększenie wydatku na utrzymanie w twym domu Joanny, na mnie ciążyć będzie, jak również i wypłata jej pensyi. — Nie odmawiaj proszę! — Nietylko sprawiłabyś „ii tem wiele przykrości, ale i postawiłabyś mnie w niezmiernie kłopotliwem położeniu.
— Nie chcę ci sprowadzić, ani kłopotu, ni smutku mój bracie — odrzekła pani Bertin; pomogę ci z całego serca w twem dziele miłosierdzia. Możesz wróciwszy do fabryki, przysłać mi zaraz Joannę wraz z synem.
— Ach! — jesteś niewypowiedzianie dobrą, zacną, droga siostro — zawołał z uniesieniem pan Labroue, ściskając rękę pani Bertin. — Odjeżdżam z tąd z sercem pełnem radości!
Przez resztę dnia inżynier nie odstępowi» łóżeczka Lucyana, który z każdą godziną miał się coraz lepiej.
∗
∗ ∗ |
Podczas, gdy w wiosce Saint-Gervais działo się cośmy opowiedzieli powyżej, zobaczmy co zaszło w tym czasie w Alfortville. — Przybycie pracowników do warsztatów odbywało się zwykłym trybem. Jakób Garaud, przychodząc pierwszy, przemykał się szybko przed stancyjką Joanny, która zajęta podpisywaniem arkuszy, zaledwie zdołała go spostrzedz przebiegającego. Śledziła go jednak z uwagą. Zagadkowi od wczoraj słowa nadzorcy, jego dziwny sposób zachowania się i ponury wyraz fizyognomii, niepokoiły mocno panią Portier. — Pragnęła zobaczyć Jakóba, by się przekonać czy był spokojniejszym, a myśląc o nim pomimowolnie, do tego stopnia pogrążoną była w zadumie, iż obecni to zauważyli. Chłopiec do posług, Daniel, zatrwożył się tem bardzo, przyszedłszy wziąć klucze od gabinetu inżyniera i kasy pana Ricoux, gdzie sprzątał codziennie.
— Jak pani jesteś bladą, pani Portier — zapytał — czy nie jesteś słabą?
— Bynajmniej.
— A jednak coś panią dręczy, ja widzę.
— Nic nadzwyczajnego, upewniam! — Domyślam się że odjazd twój ztąd, sprawia ci tyle zmartwienia. — Potrzeba będzie zmienić zwyczaje, oszczędzać się, szukać roboty. Czy pani pozostaniesz w kraju, pani Fortier?
— Nic jeszcze nie wiem! — odrzekła krótko Joanna, chcąc uniknąć uporczywych zapytań chłopca.
— Jestem pewny — ciągnął dalej Daniel — że pryncypał nie pozwoli pani odjechać bez pięknego pieniężnego uposażenia. Będzie to sprawiedliwem.
— Nie przyjmę nic! — zawołała wdowa wyniośle.
— Ma się rozumieć, każdy ma swą dumę. Lecz można nic nie żądać, a jednak przyjąć, gdy ofiarują.
— Jałmużny nie przyjmę!
— Do czarta! — z jaką pychą pani to mówisz. Nikt tu nie myśli o tem — kończył Daniel — pani się gniewasz więc na pana pryncypała?
Joanna nie mogła powstrzymać oznaki zniecierpliwienia.
— Panie Danielu — wyrzekła — proszę, nie mówmy o tem więcej. Oto klucz od gabinetu pana Labroux zwrócisz mi go pan, skoro ukończysz tam uprzątanie.
Obróciwszy się do chłopca plecami, weszła do swojej stancyjki.
— Zwrócę go pani, jak zwykle — rzekł odchodząc. — Do licha! — a to zapamiętała kobieta! — mruczał sam do siebie wybiegając — ładnieby wyglądał nasz pan, gdyby go tak gdzie w koncie na cztery oczy zdybała!
Joanna chodziła tymczasem po stancyjce uprzątając. — Nagle myśl jakaś przebiegła widocznie jej umysł.
— Ach! — zawołała — nie trzeba zostawiać tego przeklętego petroleum w naczyniu, należącem do fabryki, przeleję je w butelki i będę używała do oświetlania.
To mówiąc wyszła udając się do składu będącego w pobliżu pawilonu, ażeby płyn scedzić w butelki. — Przybywszy tam, postawiła blaszankę z petroleum na ziemi i przelewać je zaczęła.
Zaledwie jednak napełniła pierwszą, gdy zatętnił dzwonek u bramy. — Zostawiwszy naczynie podeszła do okienka w bocznej furtce wyciętego, aby zobaczyć kto dzwoni. Był to kasyer, Joanna otworzyła.
Pan Ricoux wszedłszy, zamknął furtkę za sobą, i minął Joannę, pozdrawiającą go lekkiem skinieniem głowy. Nagle, zamiast iść w swą drogę, zatrzymał się naprzeciw otwartego składu.
— Czuje znów tutaj petroleum!... — zawołał marszcząc czoło.
— Nic dziwnego... — odrzekła sucho Joanna — przelewam ten płyn z naczynia. — To petroleum jest moją własnością... Zabiorę go z sobą odchodząc, i używać będę do oświetlania. Spodziewam się, że natenczas wolno mi będzie to zrobić... Nikt się już nie będzie obawiał pożaru.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi — odpowiedział Ricoux. — Jest wiele złych ludzi... ludzi mściwych, którzy płacą złem za złe.
Usłyszawszy to młoda kobieta wzruszyła ramionami, nic nie odpowiadając. W chwili tej nadszedł Jakób Garaud.
— Spostrzegłszy pana — rzekł do kasyera — przychodzę do ciebie.
Na głos nadzorcy obróciła się Joanna i spojrzała na mówiącego, który się jej wydał zupełnie spokojnym. Twarz jego nie miała już ponurego wyrazu, jak dnia poprzedzającego. Ze swej strony Jakób, mówiąc do pana Ricoux, śledził młodą kobietę ukradkiem.
— Czego żądasz? — zapytał go kasyer.
— Chciałem pana zawiadomić, że żona Wincentego zmarła wczoraj wieczorem.
— Och! biedak, słuszne miał zatem przeczucia.
— Prosił mnie przez mechanika, abym mu przysłał pieniądze, jakie mu się należą za jego robotę, dodając, że już nie wróci do warsztatów, lecz powędruje do swego rodzinnego kraju.
— Mądry szpak, widzisz — rzekł kasyer — przewidział, że go usuną, i aby nie ubliżyć swej osobistej godności, sam prosi o zwolnienie.
— Czyś zesumował rachunek Wincentego?
— Tak.
— Daj mi go zatem.
— Oto jest.
Jakób dobył z kieszeni arkusz papieru i poda] kasyerowi, który go przebiegł oczyma.
— Pięćdziesiąt cztery godziny — rzekł — po dziewięćdziesiąt centymów, to uczyni czterdzieści ośm franków i sześćdziesiąt... Chodź ze mną, Jakóbie, weźmiesz dla niego należytość.
Podczas gdy wymieniali te słowa, Joanna kończyła przelewanie petroleum, następnie umieściła butelki w składzie, na półce, wraz z wypróżnioną blaszanką.
Nadzorca poszedłszy z kasyerem, odebrał sumę przynależną Wincentemu i oddał ją mechanikowi, który się zobowiązał doręczyć takową; następnie przeszedł wszystkie warsztaty, aż do stolarzy i tokarzy, wyrabiających do maszyn modele.
W tym warsztacie dosyć obszernym, a przytykającym do pawilonu pana Labroux, znajdowało się pięć stołów ustawionych w dwa rzędy. Rodzaj antresoli tak przestronnej, jak warsztat umieszczonej poniżej, zawierał modele, porządkiem ustawione i ponumerowane. Niższa część była zapełnioną deskami, grubemi tarcicami, drzewem rzniętem w kawały, wiórami i heblowinami.
Mechanik spostrzegłszy Jakóba, podszedł ku niemu.
— Panie Garaud — rzekł — debrze byłoby usunąć stąd te wióry, które nam próżno miejsce zabierają.
— Jutro każę je wynieść — odpowiedział Jakób — kończąc przegląd warsztatów.
Po dokonaniu tego, wszedł do stancyjki, jaką zajmował obok, a gdzie składano w całości maszyny, i zamknął się tam.
W tym pokoiku miał biurko, skrzynkę napełnioną regestrami, a pod oknem na pełnem świetle rodzaj stołu, w kształcie małej kuźni, zapełnionej różnego rodzaju kleszczami, obcęgami, i tym podobnemi narzędziami. Zdjąwszy z siebie okrycie, założył fartuch skórzany, a ująwszy stojące w kącie kowadło, zabrał się do pracy. Czynność ta nadzorcy nie dziwiła nikogo, gdyż często zamykał się, aby wykonywać bez przeszkody modele, jakie następnie oddawał robotnikom.
Pracował gorliwie aż do śniadania. Gdy zadzwoniono, wyszedł ze wszystkiemi i pierwszy prawie powrócił. Tym razem przechodząc przed stancyjką Joanny, pozdrowił ją najspokojniej i poszedł na nowo zamknąć się u siebie, gdzie dalej prowadził rozpoczętą z rana ślusarską robotę.
Gorąco na dworze zwiększać się poczęło. Ciężkość atmosfery oznajmiała burzę. Robotnicy dusili się prawie w swych warsztatach, chociaż wszystkie okna były pootwierane. Jakóbowi pot spływał wielkiemi kroplami po czole; zdał się on jednak nie czuć upału, pracując i kując bez wytchnienia. O szóstej godzinie skończył swą tajemniczą robotę. Schował do szufladki na klucz zamykanej sztuki, jakie wyrobił, odpasał fartuch i surdut włożył. Uczyniwszy to, spojrzał na zegarek.
— Jeszcze godzina mi pozostaje — wyszepnął — to więcej czasu, niźli potrzeba na napisanie listu do Joanny. — I siadłszy przy biurku, wziął ćwiartkę papieru, położył ją przed sobą i chwycił za pióro. Przez czterdzieści minut siedział nieruchomy, z utkwionym wzrokiem w ów papier, z gestem silnego postanowienia nakreślił szybko kilka linii, położył datę i podpisał. Odczytawszy z uwagą ów list lakoniczny, złożył go bez pieczętowania i zaadresował:
Skoro zaschło pismo, wsunął list w kieszeń surduta, a gdy siódma uderzyła na fabrycznym zegarze, kazał w dzwon uderzyć, którego brzmienie oznaczało koniec dziennej roboty. — Następnie, zajął się zwykłym przeglądem opróżnionych warsztatów. Joanna stojąc na progu swojej stancyjki, patrzyła na wychodzących grupami robotników. Juraś bawił się hałaśliwie, ciągnąc za sznurek swego tekturowego konika, trzaskając z bicza i galopując, jak gdyby sam był koniem.
— Jurasiu, czy ty się uspokoisz? — zawoła wdowa.
— Mamo! — rzekł chłopiec — mój konik jest nieposłusznym, chcę więc go ukarać.
I łącząc czyn do wyrazów, uderzył konia nie biczem, ale drewnianą rękojeścią. Cios był wymierzony tak silnie, że rozdarł tekturowy brzuch konika przez całą jego długość. Zasmucone dziecię, podniosło swą zabawkę, patrząc z zadumą na otwartą szczelinę. Z obawy otrzymania kary, nie rzekł ani słowa, nie czynił więcej hałasu, a zebrawszy kilka kartek dziennika z rycinami, jak mu matka dała do oglądania, zwinął je w kłębek i wepchnął w brzuch konika, który wypełnił się tem nieco: zostawała wszak jeszcze dość wielka próżnia, której chłopiec nie mogąc założyć z braku papieru, zaczął się bawić. Ostatni robotnicy opuścili fabrykę. Wyszedł też pan Ricoux, a z nim i chłopiec posługujący Daniel. Pozostał tylko sam Jakób Garaud. Joanna oczekiwała z niepokojem na wyjście nadzorcy. Ostatnie słowa wyrzeczone przezeń dnia poprzedzającego nie schodziły z jej pamięci.
— Jutro, powiedział on, los nas obojga rozstrzygniętym zostanie! — Jutro szybko nadejdzie, a niekiedy w dwudziestu czterech godzinach zajść może wiele rzeczy!
Jakąż tajemnice zawierały te słowa? Jakiż wpływ ta tajemnica wywrzeć mogła na jej przeznaczenie? Joanna o to zapytywała sama siebie, paliła ją gorączka niepokoju i ciekawości, spojrzenie jej spoczywało bezustannie na drzwiach, z których nadzorca miał wyjść. Po upływie kwandransu ukazał się tam, zamknął drzwi za sobą, przeszedł podwórze, trzymając w ręku arkusze, na których zapisywali się robotnicy idąc do zajęcia, poczem skierował się ku stancyjce Joanny.
Panią Fortier przebiegło drżenie od stóp do głowy. W miarę, jak widziała zbliżającego się Jakóba serce jej lodowaciało, nogi pod nią drżały. Aby nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się o drzwi. Jakób zbliżał się zwolna.
I on zarówno zdawał się być mocno zmieszanym, przebywając przestrzeń, jaka go dzieliła od Joanny. Skoro ta przestrzeń zniknęła, znaleźli się jedno naprzeciw drugiego, patrząc na siebie bez przemówienia słowa. Nic w świecie nie było bardziej kłopotliwem po nad to milczenie. Pani Portier pierwsza je przerwała.
— Przynosisz mi pan papiery, stwierdzające obecność robotników? — spytała drżącym głosem.
— Tak — szepnął Jakób — są papiery i to...
Tu wskazał na list przez siebie pisany dołączony do arkuszów.
— To? — powtórzyła Joanna.
— To, list...
— Do kogo?
— Do pani, odbierz go proszę.
— Dla czego pan piszesz, gdy możesz ustnie rozmówić się zemną? — spytała Joanna.
— Jużem to pani wytłómaczył wczoraj — odrzekł nadzorca. — Są rzeczy trudne do powiedzenia, łatwe do napisania.
— Pan mnie przestraszasz swemi tajemnicami!
— Joanno, odbierz ten list, a gdy odejdę przeczytaj go — mówił Jakób dalej — przeczytaj prędko i rozmyśl się prędzej jeszcze. Twoje szczęście, szczęście twych dziecię i moje spoczywa w twym ręku.
— Ależ objaśnij mnie pan cośkolwiek.
— Nie! — odparł Garaud — nic objaśnić, nic powiedzieć nie mogę. Czytaj, czytaj, proszę.
I odszedł z pośpiechem.
Joanna objęta nerwowmm drżeniem patrzyła za odchodzącym.
— Utracił rozum! — szepnęła — tak! wielki Boże! oszalał! — Potem zamknąwszy bramę wróciła do siebie, położyła na stole papiery, trzymając w ręku list do nich dołączony.
Spojrzała na adres, a jednocześnie jakby obłok mglisty rozwinął się między tym listem a jej spojrzeniem.
— Cóż jest w tym liście? — pytała siebie. — Czemu tak czuje się przerażoną, jak gdyby coś strasznego spełnić się miało. Dla czego za dotknięciem się do tego papieru serce mi wT piersiach zamiera, krew w żyłach lodowacieje? Możnaby sądzić iż ten list zawiera oznajmienie strasznej katastrofy.
Nie, nie! czytać go nie będę! — wołała, sama z sobą walcząc rozpaczliwie — nie chcę wiedzieć, co on zawiera... Nie! — I zbliżywszy się do małego piecyka na którym gotowała się wieczerza, Joanna wyciągnęła rękę ażeby wrzucić ów list na rozżarzone węgle. Zanim jednak to uczyniła, powstrzymała się nagle.
— Dla czego nie miałabym go przeczytać? — wyrzekła. — Być może, iż skoro poznam treść jego, uchronię się od grożącego nieszczęścia. I nagle rozwinęła list, który jak wiemy nie był zapieczętowany. Bez wahania, z gorączkową ciekawością wyczytała co następuje:
„Wczoraj ukazałem ci w blizkiej przyszłości możność posiadania majątku, a wraz z nim szczęścia dla ciebie i twoich dzieci. Obecnie mogę ci to więcej niż przyrzec, opierając się na pewnych niewzruszonych podstawach. Jutro zostanę bogatym, lub co najmniej środki do otrzymania wielkiego majątku znajdą się w mych rękach. Stanę się posiadaczem wynalazku, który przyniesie korzyści niezliczone, a dla jego eksploatacyi będę miał około dwustu tysięcy franków. Odrzuć więc, Joanno, na bok wszelkie dziecinne skrupuły, wspomnij na swoje dzieci które się staną mojemi, a myśl ta niechaj ci doda odwagi. Będę oczekiwał na ciebie dziś w wieczór o jedenastej przy moście Charenton, aby zaprowadzić cię do schronienia pewnego, zkąd wyjedziemy jutro do obcych krajów, gdzie żyć będziemy oboje bogaci, szczęśliwi, bez troski. Opuść bez wahania ów dom, którego właściciel wypędza ciebie; pośpiesz ku temu który cię kocha i wiernym ci na zawsze pozostanie. Jeżeli odmówisz, przewidzieć nie jestem w stanie do jakiej ostateczności rozpacz mnie popchnąć zdoła. — Mani nadzieję że przyjdziesz...
— Boże! co to znaczy? — zawołała Joanna w osłupieniu — Jakób stracił zmysły, dobrze mówiłam! Bierze za rzeczywistość ambitne swoje marzenia. Jakiż to wynalazek, który według niego ma mu przynieść tak wielkie summy? Z kąd mógłby przyjść tak nagle do posiadania dwustu tysięcy franków? — Będzie oczekiwał na mnie dziś w wieczór przy moście Charenton... dla niego raczej jest miejsce w domu obłąkanych, tam pójść powinien! — Ha! odgaduję jego zamiar... — wyrzekła po chwili — chce na mnie zastawić sidła! Wiedząc, że znajdę się wkrótce w ciężkiem położeniu, myśli, iż widok pieniędzy rzuci mnie w jego objęcia. Tak, to są sidła, tona mnie zasadzka... Jednak złudzić i uwieść się nie dam! Jestem uczciwą kobietą i uczciwą pozostanę! — Ten list przestrasza mnie. Nie omyliło mnie moje przeczucie. Człowiek ten zasługuje na wzgardę! — To mówiąc, pani Fortier zmięła list w palcach i rzuciła go z gniewem na podłogę, zkąd się potoczył aż w kąt stancyjki.
Juraś przestawszy się bawić, śledził matkę oczyma, nie jednak zrozumieć nie mogąc z jej gestów pełnych uniesienia, dojrzał jedynie kulkę papieru toczącą się w kąt pokoiku.
Zmierzch zwolna zapadał.
— Czas zapalić latarnie — rzekła Joanna biorąc świecę ze stolika. — Jurasiu — dodała — upominam cię nie zbliżaj się do światła i nie tykaj świecy.
— Dobrze mamo — rzekł malec.
Joanna wyszła zamknąwszy drzwi za sobą. Chłopiec zostawszy sam podniósł papier, który matka rzuciła na ziemię a nie rozwijając go, wsunął z pośpiechem w brzuch swego tekturowego konika.
— Tak będzie dobrze — rzekł, szukając wzrokiem jakiego jeszcze kawałka papieru. Arkusze na których zapisywali się robotnicy zwróciły jego uwagę, wiedział wszelako iż one będą nazajutrz potrzebnemi i nie ruszył ich wcale; natomiast znalazłszy kawałek gałganka wepchnął go w brzuch swojej zabawki.
Joanna zapalała latarnie które co noc oświetlały dziedziniec fabryki. Noc była ciemna, ciężkie duszące powietrze zwiastowało nie chybną burzę. Od chwili do chwili ciche błyskawice zwane błyskawicami gorąca przerzynały obłoki kolom brudno ołowianego.
— Jurasiu! — rzekła pani Fortier wchodząc — burza się zbliża, zjedz prędko Kolację i pójdź spać.
— Będą takie wystrzały z armat w powietrzu, wielki niebieski ogień mamo? — zapytało dziecię.
— Tak sądzę.
— Och! to ja się boję, bardzo się boję!
— Nie, nie, to nic nie będzie.
— Na pewno?
— Na pewno.
— A jeśli zahuczy tak: bum! bum! to mnie mamo weźmiesz do siebie?
— Wezmę cię, przyrzekam.
Wdowa wraz z dzieckiem spożyła wieczerzę, co nie długo trwało i o wpół do dziesiątej chłopczyna spoczywał już w swojem łóżeczku obok zabawek, jakie zwykle na noc stawiał przy sobie. Pani Portier codziennie pomiędzy dziesiątą, a jedenastą godziną obchodziła podwórze przed udaniem się na spoczynek. Szyjąc, oczekiwała nadejścia tej chwili. Burza przewidywana szybko się zbliżała. Po coraz częstszych błyskawicach zagrzmiał huk gromu w oddaleniu. Wkrótce zerwał się wicher szalony wstrząsając budynkami fabryki i burza rozwinęła się w całej swej sile.
Joanna szyjąc myślała o Jakubie. Czem głębiej to wszystko rozważała, tem mniej utrwalało się w niej przekonanie, że nadzorca odgrywał w tem nikczemną rolę i że starał się wciągnąć w zasadzkę z celem uwiedzenia. Młoda kobieta zawrzała oburzeniem. Uderzyła jedenasta: Joanna podniósłszy się chciała wyjść dla obejścia podwórza. W chwili gdy otwierała drzwi swój ej stancyjki, przeraźliwy huk grzmotu zabrzmiał w pobliżu, a jednocześnie gwałtowny podmuch wichru zagasił światło, jakie trzymała w ręku.
— Niepodobna wyjść teraz — szepnęła — wicher wywróciłby mnie.
Cofnęła się i drzwi zamknęła za sobą. Powtórny huk grzmotu zahuczał silniej, straszliwiej, bardziej ogłuszająco niż pierwszy.
— Mamo! ach! mamo — zawołał Juras drżącym z przerażenia głosem, mamo, ja się boję.
Młoda kobieta pośpieszyła do syna, który wyskoczył z łóżeczka. Dziecię rzuciło się w jej ramiona, płaczące z jękiem i skargą. Pani Portier usiłowała go utulić, ale nadaremno. Burza wzmagała się, a chłopiec drżał i płakał coraz więcej wystraszony.
— Mamo! — ubierz mnie — wołał — ubierz jak najprędzej! — Młoda matka pośpieszyła zadość uczynić jego żądaniom sądząc, że to go uspokoi.
Zwolna huczenie grzmotów rzadszem się stawało, jak gdyby oddalając się, wicher jednakże dąć nie przestawał, a deszcz lał, jak gdyby otworzyły się wszelkie upusty niebieskie. Drżenie nerwowe opuściło chłopczynę, jego rączęta nie wpijały się już w szyję matki tak silnie, jak pierwiej.
— Zabaw się trochę moje drogie dziecię — rzekła Joanna, i aby go rozweselić, ujęła konika za sznurek i przebiegła z nim stancyjkę wołając: — wio! — dalej, hejże koniku! — Konik wywrócił się.
Juraś zaczął śmiać się i klaskać w rączęta — Wszystko zostało zapomnianem. Już teraz się nie lękał. Burza cichnęła, deszcz wszelako potokami lać nie przestawał.
Jakób Garaud przepędził część wieczoru w restauracji, gdzie, jak wiemy, uczęszczał z innymi kolegami.
O trzy kwadranse na jedenastą wyszedł, lecz zamiast wrócić do mieszkania, udał się drogą ku mostowi Charenton.
— Otóż i burza — mruknął, słuchając huczenia grzmotu — lecz co mnie to obchodzi? Jeżeli ona ma przyjść, burza jej nie powstrzyma; skoro nadejdzie, zaprowadzę ją do siebie wraz z dzieckiem, następnie wyjdę i zrobię, co postanowiłem.
Idąc, wytężał wzrok w ciemnościach, mając nadzieję, że że przy świetle błyskawicy ujrzy sylwetkę nadchodzącej kobiety. Nic nie dopatrzył. Przybywszy na miejsce, przez się oznaczone, zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz, pożerany gorączką oczekiwania.
Żadne pióro nie zdoła opisać, co się działo natenczas w mózgu tego człowieka. „Burza pod czaszką“ — jak powiedział jeden z największych poetów naszego wieku.
Uderzyła jedenasta. Najlżejszy nawet szelest nie dobiegał uszu nadzorcy.
Uderzył nogą o ziemię z wściekłością.
— Jest więc tam — rzekł — nie chce odjechać ze mną. Ha! skoro tak... — Tu-przerwał, położył rękę na czole, po którem spływały grube krople potu, i mówił dalej:
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie, działać będę... Nie kocha mnie... Tem gorzej dla niej... Pogardza mną! — Tem gorzej dla niej... Odrzuca majątek... Tem gorzej dla ciebie, szalona! Zrobię, com postanowił, gdyby nawet.# — Tu przerwał znowu, a potem drżąc, wyszeptał zcicha:
— Lecz mój list? Jeśli go ona pokaże? Jeśli znajdą go u niej?
— Eh! czegóż wreszcie dowieść może ten mój list? — odrzekł po chwili. zamyślenia. — Niczego! Któżby mnie śmiał posądzać? Kto poważyłby się rzucić na mnie oskarżenie? Nikt! Zresztą przedsięwezmę środki ostrożności, aby odwrócić najlżejsze nawet poszlaki. Zamiast odjechać jutro na obczyznę, zaczekam chociażby i miesiąc, jeśli trzeba. Czas nie będzie mi się wydawał zbyt długim przy posiadaniu tego, co mieć pragnę.
Burza szalała całą siłą. Deszcz lał potokami.
Uderzyło pół do dwunastej.
— Odejdźmy! — mruknął nadzorca. — Joanna już nie przyjdzie, to pewna. Czepia się tego domu, z którego ją wypędzają, i który stanie się wkrótce garścią popiołu! Na moją miłość odpowiada wzgardą, nikczemna! A zatem zgiń moja miłości na wieki! Będę odtąd myślał o majątku jedynie!
I pod potokami deszczu, przemoknięty do kości, przeszedł most, a minąwszy ścieżkę, wszedł na równinę.
Po upływie kwadransa stanął u bocznych drzwi fabryki, przed któremi zatrzymywał się ubiegłej nocy dla zrobienia odcisku zamku. Dobywszy z kieszeni małe narzędzie żelazne, ku temu przygotowane, ułożył je w dziurkę od klucza i zlekka zakręcił.
Drzwi się otworzyły.
Zamknąwszy je, postąpił naprzód i znalazł się w podwórzu fabryki.
Burza dochodziła do szczytu grozy i siły.
Jakób Garaud spojrzał ku stancyjce Joanny. Dojrzał tam światło przez szyby.
— A więc jest w domu — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Śmieje się, myśląc, że ja czekam na deszczu, jak jaki głupiec. Ach! obecnie nie miłość mną powoduje, ale nienawiść!
Czepiając się murów, ażeby nie wyjść na część podwórza słabo oświetlonego latarniami, doszedł do mieszkania Joanny.
Szum wichru i deszczu przygłuszały odgłos jego kroków. Przybywszy w pobliże pawilonu, nasłuchiwać zaczął. Jakieś słowa dobiegały uszu jego. Był to głos pani Portier, mówiącej do swego syna, czego jednak, zagłuszony burzą, rozróżnić nie mógł.
— Nie chcesz opuścić tego domu! — mruknął, podczas, gdy twarz jego przybrała wyraz okrutnej zemsty i nienawiści — dobrze!... ty więc dostarczysz mi tego, co potrzeba, aby go obrócić w perzynę!...
I zbliżył się do składu, w którym Joanna umieściła rano butelki z petroleum. Było ich pięć. Jakób, wziąwszy z nich cztery, poszedł do warsztatu stolarzy, którego drzwi z łatwością otworzył, znając tajemnicę poruszenia zamku. Wszedłszy tam, wylał z dwóch butelek petroleum na wióry i kupę nagromadzonych desek, poczem próżne butelki wyrzucił na podwórze, co uczyniwszy, z dwoma pozostałemi, pełnemi palnego płynu, udał się do pawilonu, gdzie znajdował się gabinet pana Labroue; wszedł do tego gabinetu, wyważywszy drzwi siłą ramienia, a zapewniwszy się, iż okiennica wewnętrzna była szczelnie zamknięta, zapalił świecę. Pięć minut wystarczyło przy zręczności i narzędziach, jakie posiadał, do podważenia zamku u kasy. Otworzywszy ją, wyjął szkatułkę, zawierającą plany udoskonalonej maszyny, pochwycił paczkę biletów bankowych, włożył je w skrzynkę z planami, wsunął do kieszeni kilka rulonów złota, wylał z ostatnich dwóch butelek Petroleum na podłogę i wyszedłszy z gabinetu, postawił szkatułkę w korytarzu.
— Przedewszystkiem ogień w warsztatach! — zawołał. — Wrócę tu po mój majątek i dokonam reszty.
I pobiegł żywo do składu desek, gdzie potarłszy zapałkę, rzucił ją na kupę wiórów, które w mgnieniu oka buchnęły płomieniem.
∗
∗ ∗ |
Pan Labroue, uspokojony zupełnie co do stanu zdrowia swego syna, starał się wyjechać na czas z Saint-Gervais, tak, aby zdążyć na pociąg pośpieszny, przybywający do Paryża na godzinę dziewiątą wieczorem.
O dziewiątej minut pięć inżynier wysiadł z wagonu. Nie jadł obiadu przed wyjazdem, czując zatem potrzebę pożywienia się czemkolwiek, zatrzymał się na stacyi w bufecie. W poczekalni, do której wszedł, spotkał wiele znajomych sobie osobistości. Inżynierowie kolejowi, dawni koledzy jego ze szkoły politechnicznej, zebrali się razem na wspólną wieczerzę. Rozmowa wielce się ożywiła. Na pogawędce czas bieży szybko, niepostrzeżenie. O pół do dwunastej pan Labroue pożegnał swoich przyjaciół, udając się na wyszukanie powozu, któryby go zawiózł do Alfortville.
W owej chwili, jak wiemy, burza się rozwinęła, wskutek której podróż przedstawiała się długą i niedogodną; woźnice wahali się z przyjęciem propozycyi wyjazdu; wreszcie jeden z nich znęcony zapłatą dwudziestu franków, zgodził się na podróż, Wpół do pierwszej uderzyło, gdy powóz wyruszał ku Alfortville. Burza szaleć nie przestawała.
— Jak teraz i w którą stronę mam jechać? — zapyta! woźnica, zwracając się do pana Labroue.
Inżynier dał mu potrzebne objaśnienia, Różnica jednak z powodu ciemności nocy błądził, to w prawo to w lewo, tracąc czas nadaremnie. Pan Labroue zniecierpliwiony wysiadł z powozu.
— Jestem już blisko fabryki — rzekł — masz dwadzieścia franków, wracaj do Paryża i skierował się w stronę swego mieszkania.
Woda spływała strugą po jego ubraniu, potrzebował jednak zrobić z pięćdziesiąt kroków tylko, ażeby stanąć u siebie. Przybywszy do drzwi fabryki, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł i zamknął za sobą; następnie minąwszy podwórze udał się w stronę pawilonu. Joanna posłyszawszy skrzypnięcie drzwi zerwała się nagle.
— Ktoś wszedł! — zawołała — ktoś chodzi po podwórzu. .Moim obowiązkiem jest czuwać nad bezpieczeństwem fabryki. Zobaczyć potrzeba.
I pobiegła ku drzwiom stancyjki chcąc wyjść. Juraś uczepił się dwoma rękami jej sukni wołając:
— Mamo, ach mamo, nie odchodź, ja się boję!
— Natychmiast wrócę drogie me dziecko! — zapewniała Joanna.
— Nie, nie! — nie odchodź, nie odchodź! — krzyczał przestraszony i całą siłą prawej ręki uczepił się sukni Joanny podczas, gdy lewą trzymał swego konika.
Pani Fortier widząc przerażenie chłopczyny, chwyciła go za ręce, a wybiegłszy szybko na podwórze spojrzała w stronę gabinetu pana Labroue. Nagle światło drżące, czerwone, rozświeciło ciemności. To światło pochodziło z warsztatów. Joanna przestraszona pobiegła ku fabrycznym budynkom. Dwadzieścia kroków dzieliło ją tylko od pawilonu, gdy usłyszała jasno, wyraźnie krzyk.
— Do mnie! na pomoc, ratunku!
I jednocześnie prawie, dobiegł ją jęk, jęk straszny, jęk konającego. Po tym jęku nastąpił rodzaj chrapania i później cisza... nic więcej... nic!
Pani Fortier przyśpieszyła kroku, dobiegła pawilonu, którego okna błyszczały światłem płomienistem. Krzyk grozy wybiegł z jej piersi. W korytarzu stał Jakób z nożem w ręku, z oczyma na wpół błędnemi, a u stóp jego Labroue bez życia broczył we krwi. Zlodowaciała z przerażenia wypuściła dziecię z swych rąk.
— Morderco! — zawołała po chwili — nie zrozumiałam znaczenia twego nikczemnego listu. Obciąłeś mnie zbogacić złotem we krwi zebranem? o! podły, nędzny zbrodniarzu!
— A! zrozumiałaś więc teraz o co chodziło? — rzekł Jakób z przerażającym cynizmem, przyskakując do Joanny i chwytając ją za ręce — lepiej późno niż nigdy... Chodź zemną!
— Nigdy, nigdy w życiu.
— Jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, zmuszę cię!
— Nie pójdę... Przywołam pomocy!...
— Milcz! — albo zabiję twe dziecko! Jeśli chcesz ażeby żyło, pójdź zemną... Spieszmy się bo za kilka minut wszystko tu runie!
I nadzorca pochwyciwszy Joannę z Jurasiem wyniósł ich przez podwórze na wieś małemi drzwiami umieszczonemi w pawilonie. Joanna usiłowała krzyczeć.
— Milcz bezrozumna! — wołał z wściekłością nadzorca, dla swego własnego ocalenia zamilcz! Przywołałabyś tych, którzyby cię oskarżyli, powlekli do więzienia!
— Mnie, mnie? — wyjąkała, czując, iż w głowie jej się mięszać poczyna.
— Tak, ciebie! — nie braknie ku temu dowodów. Petroleum jakie kupiłaś, posłużyło mi do podpalenia fabryki. Znajdą wypróżnione butelki na podwórzu! Oskarżą cię żeś zabiła pana Labroue; ponieważ ty jedna tylko mogłaś wiedzieć, że on powrócił tej nocy. Prócz tego przypomną sobie groźby wyrzeczone przeciw niemu przez ciebie wobec świadków, A ileż razy powtarzałaś, że wypędzenie ciebie nie przyniesie mu szczęścia! Uciekajmy więc, słyszysz!
Joanna czuła iż traci zmysły. Nadzorca ciągnął ją wraz z sobą, Jurasia posadził na ręku i niósł.
— Na pomoc! ratunku! — Wołała po dwa kroć, głosem w piersiach tłumionym.
Jakób chwycił ją tak silnie za gardło, że upadła na kolana.
— Jedno słowo! — krzyknął, a twój syn zginie!
— Litości, miłosierdzia!
— Jeżeli chcesz, ażebym miał litość nad tobą, milcz!... i uciekaj wraz zemną, będziemy bogaci!
— Nie, nie! — raczej umrzeć!
— A więc — zawołał z wściekłością nadzorca. — Precz! odejdź i staraj się zniknąć; wszystko tak urządziłem, że całe podejrzenie pada na ciebie. Darmo chciałabyś się bronić przeciw tylu jawnym dowodom! Kochałem ciebie, chciałem cię uczynić szczęśliwą. Odrzucasz szczęście, tem gorzej dla ciebie! Niechaj się z tobą teraz dzieje, co chce! Ja nie dbam o nic... mam majątek i wkrótce będę daleko! Poczem zaczął z pośpiechem biedź przez równinę. Ze wszystkich stron teraz płomieniste języki pożaru mknęły ku niebu, jakie barwiły krwawą purpurą. Paliły się warsztaty. Najbardziej opierał się płomieniom pawilon inżyniera trwalej niż inne zbudowany silny wicher jednakże zamienił go wkrótce w jeden stos ognia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Winniśmy dać wyjaśnienie naszym czytelnikom co zaszło w fabryce na kilka minut przed tem. Jakób Garaud, którego opuściliśmy w chwili, gdy rzucił zapałkę na kupę wiórów nasiąkniętych petroleum w warsztacie stolarzy, spełniwszy ów czyn zbrodniczy, udał się do pawilonu. Otworzywszy tam szkatułkę pozostawioną przez siebie w korytarzu, wsunął na piersi po za koszulę dobytą z niej paczkę listów bankowych i plany. Było to w chwili, gdy pan Labroue wchodził na dziedziniec i gdy Joanna posłyszała zamykające się drzwi po za nim. Inżynier pierwszy spostrzegł płomienie, wydobywające się z warsztatów. Pobiegł w tę stronę. Jednocześnie Jakób podkładał ogień w gabinecie swego pryncypała i rzucał w płomienie opóźnioną szkatułkę.
Pan Labroue spostrzegłszy otwarte drzwi swego gabinetu domyślając się zbrodni, przybył tam w chwili, gdy Jakób właśnie wychodził. Obadwaj nagle znaleźli się naprzeciw siebie. Zbrodniarz bez namysłu postanowił rzecz do końca doprowadzić. Dobywszy z kieszeni krótki nóż kataloński, podniósł go w górę.
— Na pomoc, ratunku! — krzyknął inżynier.
Jakób rzucił się na niego, jak tygrys. Pan Labroue ugodzony w serce padł, wydając ostatnie tchnienie. Joanna przybiegła na tę chwilę właśnie.
Pójdźmy za tą nieszczęśliwą kobietą, którą pozostawiliśmy klęczącą wśród pola, na pół obłąkaną, śledzącą osłupiałym wzrokiem wznoszące się w górę płomienie, tulącą do piersi dziecię na pół zmarłe z przestrachu, gdy nagle, w oddaleniu zabrzmiał metaliczny dźwięk dzwonu. Był to dzwon z twierdzy Charenton. Głos jego straszne wrażenie wywarł na Joannie. Jednocześnie w różnych kierunkach dał się słyszeć krzyk: „Ogień, ogień, gore! Na pomoc!“ Krzyki te szybko się zbliżały. Młoda kobieta nagle się zerwała.
— Ach! jestem zgubioną!... jęknęła, ma słuszność ten nędznik który się mści za moją odmowę. (Uskarża mnie o zbrodnię!... Lecz nie, ja się usprawiedliwię... mam jego list, list który świadczyć będzie przeciw niemu! Jego list, lecz ja go niemam, mówiła dalej pół bezprzytomna dysząca, obejmując głowę obydwiema rękami, on tam pozostał w stancyjce... Ha! pójdę go szukać, znajdę go i nie będę obawiała się oskarżenia. List ten będzie dla mnie obroną!
Od łuny pożaru cały horyzont krwawił się wokoło.
Płonące budynki przedstawiały obraz wybuchającego wulkanu. Joanna podbiegła ku fabryce, od której dzieliło ją dwieście metrów zaledwie. Na przestrzeni kilkudziesięciu kroków przed sobą spostrzegła gromadkę mężczyzn, biegnących przez pole, a z wiatrem dobiegały ją słowa:
— Założyłbym się, że to ta nikczemnica Portier podłożyła ogień... Nie mogło to się skończyć inaczej... Nędznica ta groziła wobec mnie panu Labroue!
Joanna poznała głos kasjera Ricoux.
— Nie! nie... ja nie jestem winną! — usiłowała krzyczeć — Znam podpalacza... mordercę!...
Żaden głos jednak nie zdołał przejść jej przez gardło ściśnięte przerażeniem. Postąpiła naprzód z pochyloną głową, przyciskając Jurasia do swych piersi.
— Mamże dać się oskarżyć w ten sposób, mogąc się bronić? — pomyślała — nie... nie! listu... tego listu, dowodu mej niewinności, a zbrodni Jakóba szukać mi potrzeba i szukać go będę! To jedyne moje usprawiedliwienie... Wszystkim go pokażę. Zbrodniarz sam się w nim oskarża.
Myśląc tak, zbliżała się ku fabryce. Nagle, podniósłszy głowę, stanęła w miejscu, jak skamieniała.
Nowe płomienie, unosząc się w przestrzeni, wybuchały z punktu, który nie był ani pawilonem inżyniera, ani warsztatami. Pożar, niesiony wichrem, pochłaniał jej mieszkanie.
Lodowaty pot oblał skronie Joanny, podczas gdy drżenie przebiegało ją całą.
— Ogień... i u mnie ogień... — szepnęła — a więc i ten ostatni dowód zginął, już nie istnieje! Jestem zgubioną!
I z umysłem na pół obłąkanym, nieszczęsna biegła przez pola, unosząc na ręku swe dziecię.
Juraś, prawie omdlały z przestrachu, ściskał silnie w dłoniach swego tekturowego konika, zawierającego w sobie drogi dowód niewinności jego biednej matki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyjaśniliśmy na początku naszego opowiadania, iż fabryka pana Labroue położoną była na równinie, zdała od wszelkich ludzkich mieszkań. Ztąd łatwo zrozumieć, iż podczas tak strasznej burzy i o godzinie, o której wszczął się pożar, ratunek opóźnionym został. Gdy oddział straży ogniowej przybył z twierdzy Charenton z kilkoma robotnikami fabryki, było zapóźno, niestety, aby pokonać płomienie. Wszystkie drzwi znaleziono zamkniętemi; tak, iż musiano przechodzić wierzchem przez mury po drabinach.
Nieobecność odźwiernej natychmiast spostrzeżono.
— Pali się mieszkanie Joanny Fortier! — jakiś głos nagle zawołał.
Był to głos Jakóba Garaud.
— Nieszczęsna — mówił dalej nadzorca — podpaliła fabrykę i pozostawiła nas wszystkich na bruku bez chleba, aby się zemścić na panu Labroue. Dalej, koledzy, do pawilonu... prędzej, ocalmy kasę przynajmniej!
— Tak! tak... ocalmy kasę!... — powtórzył Ricoux, który, nadchodząc, usłyszał słowa nadzorcy. — Zawiera ona ogromną summę! Ratujmy kasę coprędzej!
Czytelnicy nasi zapytają bezwątpienia, jakim sposobem Jakób Garaud znalazł się w liczbie ratujących fabrykę, którą sam podpalił?
Nędznik ów nie chciał, ażeby zeznanie Joanny zostało wysłuchanem i znalazło wiarę.
Pozostawiwszy wdowę na polu, począł uciekać z całą szybkością, jak gdyby pchany szaleństwem. Przyszła mu jednak rozwaga wraz ze wspomnieniem listu, jaki napisał.
— Za jakąbądź cenę muszę odnaleść ten list! — rzek sam do siebie. I zamiast uciekać, połączył się z ludźmi biegnącemi z okrzykiem: „Gore! do ognia!“ Plan jego był prostym. Mniemał, iż pośród zamięszania będzie mógł wejść niepostrzeżony do mieszkania Joanny, a odnalazłszy tam list, złączyć się z grupą ratujących. Wszedłszy na podwórze spostrzegł stancyjkę wdowy w płomieniach i z ulgą odetchnął.
— Otóż i sprawa skończona za nim ją rozpocząłem — wyszepnął; — ów kompromitujący mnie skrawek papieru nie istnieje Więcej. Należy mi się teraz odznaczyć gorliwością, poświęceniem, odwagą, ażeby to było tryumfującą odpowiedzią na oskarżenia Joanny, gdyby się poważyła wystąpić z niemi!
Szatańska myśl przyszła mu do głowy w chwili, gdy zawołał: „Ocalmy kassę!“ Płomienie podniesione podmuchami wichru, wytryskiwały wszystkiemi otworami pawilonu.
— Ależ tam wejść niepodobna! — zawołał kasyer Ricoux.
— Pozwól mnie pan działać! — rzekł Jakób.
— Cóż chcesz uczynić?
— Zobaczysz pan!
I mówiąc te słowa skoczył przez szerokość ognia w korytarz, gdzie leżało ciało pana Labroue.
— Trup, trup! — zawołał.
Następnie podniósłszy swoją ofiarę, wyskoczył z pawilonu i złożył ją na bruku dziedzińca. Kasyer cofnął się bełkocząc:
— Co widzę to nasz pryncypał, pan Labroue, cały zbroczony krwią. Zamordowany!
Jakób nie słuchał już więcej. Skoczył powtórnie w płomienie i zniknął. Dwie sekundy upłynęły za nim głos jego dobiegł z wnętrza, słaby, zmieniony:
— Jestem w gabinecie, przy kassie, duszę się, umieram!...
Chciano pośpieszyć na ratunek. Nieprzebyty mur ognia wzniósł się między ratującemi, a wejściem do korytarza. Nagle, dał się słyszeć trzask przerażający. Dach zapadł się z pierwszego piętra w antresolę. Zebrany tłum ludzi wydał okrzyk grozy.
— Jakób zagrzebanym został pod szczątkami murów w płomieniach, zgubiony! — zewsząd wołano, usiłując wedrzeć się do wnętrza, lecz bezskutecznie.
Szerokie ognisko bardziej palące niżeli piec w kuźni, nie pozwalało zbliżyć się do pawilonu. Mury zapadły się nagle. W chwili tej przybyli pompierzy z Maisons-Alfort i Charenton. Niestety było zapóźno! Cała fabryka przedstawiała wielką masę gruzów. Kasyer Ricous biegał tu i tam wśród tłumu, gestykulując żywo.
— To ta nikczemna — powtarzał — podłożyła ogień, to ona! Ona to zamordowała pana Labroue; ona jest przyczyną śmierci Jakóba!
Komisarz policyi z Charenton przybył jednocześnie z pompierami. Usłyszawszy słowa wyrzeczone przez kasyera, podszedł ku niemu pytając:
— Kto pan jesteś?
— Jestem, czyli raczej byłem kasyerem w fabryce.
— Oskarżasz pan kogoś o podłożenie ognia?
— Tak panie!
— Mówisz o spełnionym morderstwie?
— Tak jest. — Pójdź pan zemną.
To mówiąc, zaprowadził Ricoux komisarza na koniec podwórza, gdzie złożony był trup inżyniera.
— Oto ofiara! — rzekł — uderzenie nożem w pierś. Przypatrz się pan.
— Pan Labroux! — zawołał komisarz poznawczy właściciela fabryki.
— On sam! — nasz nieszczęśliwy, nieodżałowany pryncypał.
Urzędnik stwierdziwszy śmierć inżyniera, zapytał:
— Kogo pan oskarżasz o zbrodnię?
— Odźwierną fabryki.
— Jej nazwisko?
— Joanna Fortier.
— Na czem pan opierasz swoje oskarżenie?
— Szukano jej wszędzie, zniknęła bez śladu, co dowodzi, że uciekła podłożywszy ogień. Zresztą kupiła petroleum, ażeby popełnić naprzód ułożoną zbrodnię.
— Jakież były powody tej zbrodni?
— Onegdaj pan Labroue niezadowolony z wypełnianych przez nią obowiązku, uwolnił ją. Miała ztąd odejść za tydzień.
Komisarz spisywał powyższe szczegóły przy świetle pożaru.
— Mówisz pan że jest i druga ofiara? — zapytał.
— Tak panie.
— Któż jest tą ofiarą?
— Nadzorca i zarazem zarządzający fabryką. Dobry, dzielny chłopiec pełen zasługi, Jakób Garaud. Przybiegł tu jak my wszyscy dla niesienia ratunku. Chcąc ocalić kasę z narażeniem własnego życia, zagrzebanym został pod palącemi się zwaliskami. Ach! niegodna kobieta!
— Czy nie pozostała wcałości jaka część budynku, w której możnaby było złożyć ciało pana Labroue.
Daniel ukazał się na tę chwilę.
— Stajnie i remizy nienaruszone zostały — rzekł.
— A więc niech tam ciało zaniosą.
Kilku robotników podniósłszy zwłoki inżyniera, zanieśli je do budynku, jaki skutkiem kierunku wiatru od pożaru ocalał.
Komisarz policyi zwrócił się do pana Ricoux.
— Śledztwo bezzwłocznie wyprowadzonem zostanie, ja je rozpocznę i tej nocy jeszcze zawiadomię o tem jeneralnego prokuratora. Udziel mi więc pan proszę ustnych objaśnień dla spisania protokółu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł kasyer.
— Przedewszystkiem jedno słowo. Pan Labroue nie był żonatym, wszak prawda?
— Był wdowcem, miał dziecię.
— Czy miał rodzinę w Paryżu?
— W Paryżu, nie sądzę. Pan Labroue miał syna i siostrę wdowę, panią Bertin, zamieszkującą na wsi, w okolicach Blois. Dziecię jego chowa się przy siostrze zmarłego, od której pan Labroue odebrał w dniu onegdajszym telegram powiadamiający, że jego mały Lucyan zachorował. Wyjechał przeto natychmiast i miał powrócić jutro wieczorem, lub pojutrze z rana.
— Jak więc wytłumaczysz pan jego przybycie tej nocy?
— W sposób bardzo prosty.
— Jaki?
— Inżynier miał wiele robót, wymagających jego osobistego nadzoru. Widząc niewątpliwie, iż słabość dziecka nie przedstawiała niebezpieczeństwa, przyśpieszył swój przyjazd.
— Czy pan znasz dokładny adres siostry pana Labroue?
— Znam panie.
— Chciej wiec powiadomić ją o wydarzonym nieszczęściu.
— Dobrze.
— Nie pisz pan listu, ponieważby to zwłokę zrobiło W czasie, lecz wyślij depeszę.
— Wysyłam ją jutro równo ze świtem.
— To dobrze.
Umieszczono zakrwawione zwłoki pana Labroue w kącie remizy, na pęku słomy, przykryte kołdrą wełnianą.
Komisarz skreśliwszy naprędce kilka wierszy do prokuratora departamentu Sekwanny, wysłał je do Paryża do pałacu Sprawiedliwości przez swego sekretarza. W liście upraszał naczelnika wydziału, ażeby przybył bezzwłocznie na miejsce zbrodni, lub przysłał sędziego śledczego z agentami. Po odjeździe sekretarza, prosił kasyera Ricoux, ażeby mu wyszukał w tłumie przybyłych na ratunek ludzi, należących do fabryki i żeby mu takowych przyprowadził. Ricoux podjął się najchętniej tego zlecenia, szczęśliwym się czując, iż w czemkolwiek przydatnym być może. Komisarz rozpoczął więc ogólne badanie, mające poprzedzić czynność sędziego śledczego.
Pomoc niesiona zbyt późno, nie dała pożądanych skutków; oprócz zabudowań stajennych i remizy, z reszty budynków gruzy tylko pozostały. Sikawki nie przestawały zalewać rozszalałego żywiołu, a zarazem kompania żołnierzy przybyłych z twierdzy Charenton, odebrała od oficera rozkaz ustawienia się w szeregi. Tłum patrzący na zniszczenie fabryk, zwrócił jednocześnie uwagę i na zniknięcie Joanny Fortier. Wszystkie głosy jednocześnie o zbrodnię ją oskarżały. Burza ustała; huczenie grzmotów nie dawało słyszeć się więcej, wicher jedynie dął z gwałtownością, rozpędzając ostatnie chmury. Odblask szarawy na wschodzie oznajmiał, iż świt niezadługo się ukaże. Joanna zgnębiona, wystraszona, pół nieprzytomna prawie uciekała, tuląc ku sobie swe dziecię. Biegła przez wieś oświetloną ponurą łuną pożaru, zachowując jedynę myśl stałą, w chwilowym obłędzie oddalenia się z fabryki jak najśpieszniej. Przez godzinę blisko biegła wprost przed siebie, nie wiedząc sama gdzie idzie, przebywając gościńce, ścieżki i ogrodzenia. Nakoniec wyczerpana z sił, dysząca, czując że nogi utrzymać jej nie są już w stanie, upadła na murawę nad rowem przy drodze. Wtedy rzuciła po za siebie bojaźliwem spojrzeniem i ujrzała na horyzoncie wielkie czerwone światło, rozjaśniające niebo, jakoby odblask północnej zorzy. — Juraś, którego trzymała na kolanach tuląc do swych piersi, poruszył się nagle. — Joanna zadrżała i poczęła okrywać go pocałunkami.
— Skarbie mój drogi, lube ukochanę dziecię — szeptała doń z cicha.
Chłopiec otworzył oczęta.
— Mamo, mnie zimno — rzekł — sukienka moja całkiem zmoczona.
— Zimno ci? — biedne dziecię. A więc trzeba iść, abyś się rozgrzał. I postawiwszy Jurasia na ziemi podniosła się sama.
Gościniec rozwijał się przed nią, jak biała wstęga mknąc gdzieś daleko w wieś ciemną.
— Gdzie iść? — pytała siebie z rozpaczą — Co robić? — Co się zemną stanie? — Uciekłam. — Dlaczego? — Czyż rzeczywiście poważonoby się mnie oskarżyć? — Czyżby mi nie uwierzono?
Dreszcz zimny wstrząsnął jej ciałem. Przypomniała sobie słowa Jakóba: „Przygotowałem tak wszystko, ażeby cale oskarżenie padło na ciebie.“
— Tak! — wyszepnęła — miał słuszność, oni mnie oskarżą! — Znajdą wypróżnione butelki po petroleum. Przypomną sobie wyrazy nierozważnie przezemnie wyrzeczone, jakiemi groziłam panu Labroux. Wyrazy te potępią mnie. Jestem zgubioną! Uciekać dalej potrzeba!..
I pochwyciwszy za rękę Jurasia, szybko udała się w drogę.
— Mamo! — mój konik, mój konik — wołało dziecię oglądając się za pozostawioną na trawie zabawką.
Joanna wróciwszy się po takową, oddała ją chłopczynie, poczem wraz z nim spiesznie udała się w drogę.
— Dokąd idziemy, mamo? — pytało dziecię.
— Nie wiem mój luby — odrzekła smutno młoda kobieta.
— Jakto, nie wiesz mamo?
— Nie wiem... Idziemy na łaskę Bożą.
— A więc to dobry nas prowadzi?
— Tak.
— To idźmy.
Szli. Biedna matka powtarzała: „Boże! co się z nami stanie?“ a łzy z jej oczu płynęły. Słońce ukazywać się zaczęło na horyzoncie, jasne, radosne, jak gdyby pragnęło pocieszyć ziemię po nocy ciemnej, burzliwej; gościniec jednak był pustym zupełnie. Joanna utkwiła wzrok załzawiony wdal, patrząc na nieskończenie ciągnącą się drogę, z której deszcz obmiótł kurzawę. Nagle zakazywała się w miejscu. Dwie ludzkie sylwetki ukazały się na ścieżce wychodzącej z lasu, dotykającej do gościńca. Byli to dwaj konni żandarmi. Bod blaskiem słonecznym iskrzyły ich kaski i srebrne galony uniformu. Prowadzili oni przed sobą kobietę okrytą łachmanami, ze skrępowanemi rękoma. Była to uwięziona, którą wiedli pod konwojem, aż do miejsca przeznaczenia. Zdawało się Joannie, że widzi samą siebie, siebie... niewinną, uczciwą kobietę, prowadzoną jak ta złodziejka, jak podpalaczka, z Kajdanami na rękach wśród przedstawicieli prawa. Dreszcz zimny przeniknął ją aż do szpiku kości. Pochwyciwszy na ręce Jurasia, wybiegła w pobliskie zarośla. Ukrywszy się tam, patrzyła z trwogi prze! gałęzie i liście zroszone kroplami deszczu. Wtem posłyszała monotonne stąpania koni i dojrzała jadących. Nowy dreszcz przebiegł jej ciało: ukryła się jeszcze, głębiej w gęstwinę. Juras niepojmując co to wszystko znaczy, chciał coś przemówić, lecz zamilkł na gest matki pełen przestrachu.
Żandarmi, jadąc gościńcem, zniknęli wkrótce w oddaleniu wraz z uwięzioną, jaką prowadzili. Joanna jeszcze czekała. Najboleśniejsze myśli zawładnęły jej umysłem. Rozpacz w ogarnęła.
— A jednak nie jestem winną! — zawołała. — Ten człowiek, ten nędznik spełnił te wszystkie zbrodnie, a ja, ja... muszę się ukrywać, jestem oskarżoną. Ja, ja, uczciwa, niewinna! — Tu przerwała nagle.
— Niewinna zamiarów, tak! — ni czynów — wołała drżąc cała. — Należało mi jednak pojąć znaczenie tego nikczemnego listu i zawiadomić policyę. Byłam strażniczką fabryki, a zatem pomimo wszystko, zginąć powinnam na stanowisku, a nie uciekać! Jeżeli byłam obecną równie jak i ten nędznik Jakób przy zdawaniu rachunków przez kasyera, czemuż nie przypomniałam sobie, że summa blisko dwustu tysięcy franków zamkniętą w kassie została? Czemuż nie porozdzierałam paznogciami twarzy tego złodzieja, mordercy, czemuż wreszcie nie uczepiła się jego ubrania wołając: oto zbrodniarz! Byłby mnie zabił, lecz czyż nie lepiej stokroć umrzeć, jak stanąć przed sądem wobec tak potwornego oskarżenia!
Powyższe słowa Joanny przerwało odezwanie się Jurasia.
— Mamo! — zawołał, przerywając słowa Joanny — mamo jam głodny.
Głos ten dziecięcia uderzył jak gromem w jej serce. Syn jej głód cierpiał, czem go pożywić? Przetrząsała kieszenie swej sukni, spodziewając się tam znaleść portmonetkę z dwudziestoma frankami. Niestety, próżna nadzieja! zostawiła ją na stole, w swojem mieszkaniu. W kieszeni znalazła jedyne sześć sous...
— Wszystko się na mnie sprzysięgło! — zawołała, załamując ręce z rozpaczą.
— Mamo jam głodny, jam bardzo głodny — powtórzył Juraś.
— Trzeba iść jeszcze, drogie me dziecię — odpowiedziała z tłumionem łkaniem. Skoro tylko dojdziemy do wioski kupię ci chleba i kawałek czekolady.
— Jam zmęczony, ja iść nie mogę — wyrzekł chłopczyna.
— To cię zaniosę mój skarbie — biedna matka odpowiedziała i wziąwszy na ręce chłopca szła dalej. Idąc tak przez godzinę wyczerpała resztę sił swoich. Po za lasem ukazała się równina, a na niej wieś i domy. Joanna z wysileniem przyśpieszyła kroku. Minąwszy pierwsze zabudowania, postawiła na ziemi Jurasia, czując, iż opuszczają ją siły.
— Spróbuj iść me dziecię — wyrzekła.
Chłopczyna postąpił kilka kroków, lecz zachwiał się, iść nie mógł dalej, nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
— Chcesz na mnie zaczekać tu drogie dziecię? — spytała Joanna, wskazując na drzewa rosnące w pobliżu. — Przyniosę ci śniadanie.
— Dobrze mamo — rzekł chłopiec.
Pani Fortier zgarnąwszy suche opadłe liście, posadziła na nich Jurasia.
— Widzisz, że ci tu będzie dobrze, jak w łóżeczku — rzekła całując chłopczynę.
— Tak mamo — odpowiedziało dziecię, którego oczęta przymykały się ze znużenia, a główka do snu się chyliła. — I tuląc do piersi swego konika zasypiał zwolna na liściach. — Śpi, pomyślała Joanna, tem lepiej, nie dostrzeże mej nieobecności... Zresztą natychmiast powrócę.
Pani Fortier idąc w stronę pobliskiej wioski, spojrzała na swe ubranie.
Suknia jej była pokryta błotem, rozrzucone włosy spadały w nieładzie na jej twarz i ramiona. Oczyściła suknię naprędce, związała włosy i udała się w drogę. W przeciągu kwandransa zdołała dojść do wioski. Pomimo iż był to wczesny poranek, ruch jednak już dostrzedz się dawał; we drzwiach domostw tu i owdzie pojawiali się wieśniacy, przypatrując się jej z ciekawością, co zwiększało pomieszanie i obawę biednej wdowy.
Ze spuszczonemi oczyma przestąpiła próg pierwszego sklepiku, jaki spotkała na drodze, prosząc o tabliczkę czekolady za dziesięć centymów. Właścicielka tegoż przypatrywała się jej z baczną uwagą, jakby sobie przypominając, że ją już gdzieś widziała.
— Nie, to nie tutejsza... to obca! — szepnęła.
Następnie Joanna wstąpiła do piekarni, gdzie za cztery sous kupiła bułkę chleba. Drobne wydatki te wyczerpały jej fundusz zupełnie, tak, iż nic więcej jej nie pozostało. Zabrawszy szczupłe to pożywienie, skierowała się w stronę lasu, śledzona wciąż wzrokiem ciekawych wieśniaków.
Skoro przybyła na wzgórze piaszczyste, pokryte, dzikiemi iglastej drzewami i liśćmi na wpół zwiędłemi, Juraś spał jeszcze. Znużenie i nią zwolna owładać zaczęło, położywszy się obok dziecka, skołatana i wyczerpana na siłach i duchu, zasnęła.
∗
∗ ∗ |
Wyobrazić trudno, z jakim pośpiechem rozbiegają się złe wiadomości.
Wkrótce na kilka mil wokoło wiedziano już o wypadkach, zaszłych poprzedzającej nocy, o pożarze fabryki w Alfortville, o nagłem zniknięciu Joanny Fortier, morderstwie pana Labroue i bohaterskiej śmierci Jakóba Garaud, który stał się ofiarą własnego poświęcenia. Smutne te fakta służyły od rana do nocy za niewyczerpany temat różnorodnym rozmowom w okolicznych wioskach. Ze wszech stron tłumy śpieszyły na miejsce wypadku, aby zobaczyć ruiny i miejsce katastrofy.
Pani Franciszka, właścicielka sklepu w Maisons-Alfort, rozpowiadała każdemu, iż Joanna kupowała u niej petroleum, jakie posłużyło do podpalenia fabryki. Jedna z jej przyjaciółek w Alfortville, której to opowiadała, rzekła do niej:
— Nie wiesz jednakże, kumo, bardzo ważnej rzeczy.
— Czegóż takiego? — spytała Franciszka.
— Oto królewski prokurator przyjeżdża obejrzeć miejsce zbrodni.
— Cóż zatem?
— A więc powinnaś pójść złożyć mu zeznanie, gdyż to, coś mówiła przed chwilą o tej młodej wdowie, może być bardzo ważnem...
— A któż mi przez ten czas dopilnuje sklepu? — spytała Franciszka.
— Ja... jeśli zechcesz. W odkryciu takiej zbrodni sądowi trzeba dopomódz.
— Eh! a co to mnie obchodzi? — odparła kupcowa. — Jak będą mnie potrzebowali, to przyjdą tu sami.
Kumoszka, pożegnawszy panią Franciszkę, udała się drogą ku Alfortville.
Była to żona mechanika, będącego jednym z najpierwszych w niesieniu pomocy i ratunku. Pragnęła jaknajprędzej donieść mężowi posłyszaną wiadomość, by tenże zakomunikował ją corychlej prokuratorowi, który, odebrawszy stosowne zawiadomienie od komisarza policyi i wydawszy odpowiednie rozkazy, bezzwłocznie wraz z sędzią śledczym, naczelnikiem policyi, lekarzem i dwoma agentami, wyjechał do Alfortville.
Gdy przybył, komisarz przedstawił mu fakta zebrane w tej sprawie. Badanymi byli: kasjer Ricoux, chłopiec do usług Daniel, stangret zamordowanego Labroue, oraz pewna liczba mechaników i robotników fabrycznych. Z odbytego pierwszego tego śledztwa zrodziło się przypuszczenie, pewność prawie, iż wyłączną sprawczynią zbrodni jest dawniejsza odźwierna, Joanna Fortier.
Poszlaki, skierowane przeciw niej, stwierdzały jej winę stanowczo, a ucieczka, przedsięwzięta natychmiast po spełnieniu zbrodni, była ostatnim, najbardziej obciążającym dowodem.
Po ukończonem zeznaniu, kasjer Ricoux udał się z pośpiechem do Charenton, zkąd wysłał telegram do Saint-Gervais, do siostry pana Labroue. Depesza ta, mimo swej lakoniczności, dawała uczuć nieszczęście w całym ogromie spadłe na małego Lucjana, syna właściciela fabryki. Wróciwszy do biura telegrafu, Ricoux wstąpił na chwilę do siebie.
gdzie zmieniwszy ubranie, bez straty czasu udał się do Alfortville, otrzymawszy zawiadomienie, iż jego obecność będzie tam niezbędnie potrzebną.
Kasjer był mężczyzną, około lat pięćdziesiąt mającym; zdziwaczały, nieprzystępny, podejrzliwy, trudny do obcowania z ludźmi. Wogóle nie lubił nikogo, uczuwając szczególny wstręt do biednej wdowy Portier. Tym sposobem zeznanie jego, mimo że najsumienniej złożone, musiało wywrzeć wpływ niekorzystny na dalsze losy Joanny. Przyszedłszy do fabryki, udał się niezwłocznie do sędziego śledczego.
— Dobrze, że pan przybywasz, potrzebuję mu zadać szereg ważnych pytań — rzekł sędzia.
— Czy zarządzono poszukiwania, jak rozkazałem? — zapytał, zwracając się do jednego z policyjnych agentów.
— Tak, panie.
— Jakież, są rezultaty!
— Znaleziono na podwórzu trzy butelki od petroleum.
— Proszę je tu przynieść...
Agent wyszedł po butelki, podrzucone umyślnie, jak wiemy, przez Jakóba Garaud. Po chwili wniesiono je i postawiono przed sędzią śledczym na stole, naprędce zestawionym z desek.
— Panie Ricoux — rzekł sędzia do kasjera, powąchawszy resztki płynu — czy poznajesz pan, że te butelki są istotnie te same, jakie widziałeś u Joanny Fortier w chwili, gdy przelewała w nie petroleum z blaszanki, która widocznie stopiła się w płomieniach.
— Ależ te same — zawołał kasjer — te same! Poznaję je doskonale... pomyłka nie ma tu miejsca... Są to dawne butelki po wodzie mineralnej, patrz pan, panie sędzio... jeszcze noszą na sobie szczątki etykiety...
— Ileż ich było?
— Widziałem ich pięć, stojących w składzie na ziemi.
— Czy wszystkie były napełnionemi?
— Tego nie wiem.
— Teraz, panie Ricoux, chciej sięgnąć pamięcią i staraj się przypomnieć sobie nietylko znaczenie, lecz całe zdanie, zawierające groźbę, rzuconą „rzez wdowę Portier zabitemu inżynierowi, gdy ten oznajmił, że ją wydala...
— Pamiętam je — rzekł Ricoux. — Joanna, zamiast się usprawiedliwić/jak to było jej obowiązkiem, zamiast przeprosić pana Labroue, głosem twmrdym, pełnym zuchwalstwa, jakiego brzmienie zdaje się słyszę jeszcze: Wypędzasz mnie pan — wyrzekła — Strzeż się!... To nie przyniesie ci szczęścia!
Sędzia śledczy zwrócił się teraz do chłopca Daniela.
— Czy te same słowa wdowa Fortier powtórzyła wobec ciebie? — zapytał.
— Tak, panie... te same.
— Więc czy nie jasne jak dzień, że ułożyła plan zemsty — rzekł kasjer — to w oczy uderza.
— Sądzisz pan, że zemsta była jedynym powodem tej zbrodni? — zapytał sędzia.
— Tak mniemam — rzekł Ricoux.
— Ja zaś twierdzę przeciwnie... Pan Labroue był nieobecnym prze dwa dni, wszak prawda?
— Tak; mówił Jakóbowń Garaud i mnie, że na dwa dni wyjeżdża — odparł kasjer.
— O niespodziewanym zatem jego powrocie nie mógł nikt wiedzieć...
— Bezwątpienia, ponieważ i sam się tego nie spodziewał.
— Został ugodzonym śmiertelnie w chwili, gdy tylko wszedł... to jasne — ciągnął dalej sędzia — gdyż obok trupa znaleziono jego podróżną walizę. Osoba zatem, która wymierzyła śmiertelny cios skrytobójczy, była w tym czasie w pawilonie, gdzie znajdować się niepowinna, gdzie nie mogła na niego oczekiwać. Dla jakich więc powodów pan sądzisz, osoba ta znalazła się podówczas w pawilonie?
— Aby go podpalić — rzekł Ricoux.
— Podpalenie pawilonu było bezużytecznem — rzekł po chwili — ponieważ widocznem jest, iż ogień podłożony został w stolarni, napełnionej wiórami i drzewem, zkąd w jednej chwili przedostał się do pawilonu, w którym znajdował się gabinet właściciela fabryki i kassa.
Ricoux na słowa te pogrążył się w zadumę.
— Czy nie wiesz pan — ciągnął sędzia dalej — ile pieniędzy mogło wówczas znajdować się w kassie pana Labroue?
— Wiem, gdyż w chwili odjazdu robiliśmy właśnie rachunek.
— Jakaż była summa pieniędzy?
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy, dwieście pięćdziesiąt trzy franki i dziesięć centymów. W kassie zaś u mnie znajdowało się pięć tysięcy franków, które ocalały, ponieważ zabrałem je do siebie.
— Czy summa, o jakiej pan mówisz, była w biletach bankowych?
— Tak, panie sędzio, a oprócz niej trzy tysiące franków znajdowało się w złocie.
— Czy pan jeden tylko wiedziałeś o tych pieniądzach, jakie znajdowały się w kassie?
Ricoux zamyślił się chwilę.
— Nie, nie ja jeden... — odpowiedział — dwie osoby jeszcze obecnemi były przy dokonywaniu rachunków.
— Jakież to były osoby? — Jakób Garaud, nadzorca fabryki, i była odźwierna, Joanna Fortier.
Twarz sędziego rozjaśniła się z zadowolenia.
— Tak... tak — mówił dalej Ricoux. — Wiedzieli o tem, prócz mnie, Joanna i Jakób, który zginął dla ocalenia tych pieniędzy i papierów pana Labroue.
— Lecz jakim sposobem i dlaczego oskarżona Fortier znajdowała się w gabinecie właściciela fabryki — wtedy, gdy pan zdawałeś rachunek?
— Pan Labroue przywołał ją, chcąc wydać odpowiednie rozkazy przed wyjazdem.
— Czyś pan pewien, że ona usłyszeć mogła wymówioną summę pieniędzy?
— Tak, panie, najzupełniej.
— Czy Joanna Fortier posiadała klucz od pawilonu?
— Zarówno jak >klucz od gabinetu, ponieważ uprzątała w pokojach właściciela fabryki. Wszystkie klucze miała zawsze przy sobie, gdyż w nocy jej obowiązkiem było dozorować wokoło podwórze i budynki.
— Czy podczas nocy sama była tylko w fabryce?
— Zupełnie sama.
— Ach! Cóż za nieroztropność, doprawdy ze strony właściciela!...
— I ja jestem tegoż samego zdania, panie sędzio — rzekł kasjer.
— Kobieta nie posiada ani siły fizycznej, ani moralnej władzy do spełniania podobnych obowiązków stróża i nadzorcy.
— Niejednokrotnie tez zwracałem na to uwagę pana Labroue — dodał Ricoux — i dlatego też teraz ostatnio postanowił oddalić Joannę.
— Jakiż był, według pańskiego zdania, charakter tej kobiety?
— Lichy, nie wart wiele. Portier była wyniosłą, dumną, ambitną, zamkniętą w sobie i obraźliwą.
— Czy odebrała jakie wychowanie?
— Elementarne, panie sędzio, mimo to jednak pozowała na coś wyższego, posiadała maniery nieodpowiednie jej pochodzeniu i klasie.
— Miała dzieci?
— Dwoję... chłopca, który się chował przy niej, i córkę maleńką, oddaną mamce do wykarmienia.
— Mąż jej został zabitym w fabryce, nieprawdaż?
— Tak, Ręcz przez swą własną nieostrożność i wynagradzając ów właśnie wypadek, pan Labroue powierzył to miejsce Joannie. Oddalając ją mówił, że bez środków do życia jej nie pozostawi. Przed wyjazdem do Saint-Gervais przyrzekł postarać się dla niej o obowiązek. Prócz tego, zamierzył przeznaczyć dla niej pewną summę pieniędzy, jakaby pozwoliła żyć jej w spokoju bez troski, zanim wynaleść by mogła nowe jakie zajęcie. Wynagrodziła mu za to, zabijając go!
Sędzia zwrócił się teraz do prokuratora i urzędnika policy], obecnych przy badaniu.
— Widzicie zatem panowie, rzekł, że wszelka wątpliwość okazuje się tu niemożebną! Małem słuszność twierdząc, iż zemsta nie była jedynym czynnikiem popełnionych zbrodni, podpalenia i morderstwa. Joanna Portier uplanowała sobie okradzenie przygotowawszy wszystko do wzniecenia pożaru, poszła do pawilonu otworzyć kasę i zabrać pieniądze, a potem podłożyła ogień. Wybiegając z gabinetu spotkała pana Labroue, który nadjechał niespodzianie i wymierzyła mu cios w piersi. Wszak to się wydaje panom zarówno jak mnie, nie ulegającem zaprzeczeniu?
— A czy kassa żelazna zapytał prokurator była tego rodzaju, iż aby ją otworzyć lub wyłamać wiele siły było potrzeba? Czy kobieta była w stanie temu zaradzić? Musimy to wiedzieć koniecznie, ponieważ w przeciwnym razie rodzi się przypuszczenie iż Joanna Fortier miała wspólnika.
— Kassa żelazna — odpowiedział Ricoux — mimo, iż zamykała się dobrze, nie stawiała wielkiego oporu. Była ona starej konstrukcyi. Nieraz zwracałem i na to uwagę pana Labroue. Kobieta tak silna fizycznie, jak Joanna, mogła dokonać włamania.
— Sądzisz pan, iż skoro uprzątną gruzy fabryki, będzie można odnaleść szczątki tej kassy?
— Przypuszczam, rzekł Ricoux ponieważ zrobioną była z blachy żelaznej.
— Co?... z blachy żelaznej?
— Tak, panie.
— W każdym razie, jeśli jej nie ukradziono, znajdziemy w niej szczątki roztopionego metalu z owych trzech tysięcy franków w złocie, o których pan mówiłeś przed chwilą.
— A czy mógłbyś pan stwierdzić obejrzawszy ranę, jakiego rodzaju bronią zabiła pana Labroue? przerwał prokurator, zwracając się do assystujących i lekarza.
— Tak, bronią tą był nóż, którego ostrze przebiło mu serce. Śmierć nastąpiła natychmiast.
— Zabójca więc zadając cios, wytężył wszystkie siły, zapytał urzędnik; jeden wszakże szczegół zdaje mi się być nieodgadniętym w tej sprawie.
— Jaki? — zapytał sędzia.
— A to, że Joanna Fortier, działając bez obawy przytrzymania przy spełnianiu zbrodni, wiedząc, że pan Labroue jest nieobecnym i że nie wróci jak za dwa dni, dlaczego była uzbrojoną?
— Pan prokurator wciąż wierzy jak widzę w istnienie wspólnika? — wyrzekł naczelnik policyi.
— Tak, wierzę! — Kobieta niezdolną jest do spełnienia takiej zbrodni.
— Racz pan wziąść pod uwagę, że Joanna Fortier była wyjątkowo energiczną!... zawołał kasjer Ricoux.
— Prócz tego — rzekł sędzia — mogła uzbroić się nożem, celem podważenia zamku w kassie. Ucieczka najlepiej winę jej stwierdza.
— Na pierwszy rzut oka nie przeczę. Czy znasz pan jej stosunki. Była wdową... być może miała kochanka?
Kilka osób badanych odrzekło na to przecząco, gdy nagle mechanik fabryki wraz z żoną podszedł ku drzwiom remizy prosząc o głos.
Dozwolono mu wejść.
— Panie sędzio śledczy — rzekł — przynoszę dowód spełnienia zbrodni ręką Joanny Fortier, ku czemu zgromadziła zapas petroleum.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Obecna tu moja żona rozmawiała z właścicielką korzennego sklepu w Alfortville, z tą która sprzedała Joannie Petroleum.
Sędzia dał rozkaz przyprowadzenia właścicielki sklepu. W pół godziny ukazała się pani Franciszka, drżąc cała na widok zgromadzonego sądu i policyi.
— Czy znałaś pani wdowę Joannę Fortier? — zapytał ją sędzia.
— Tak... znałam oddawna.
— Przypominasz sobie, żeś jej sprzedawała petroleum?
— Doskonale to pamiętam... Przed czterema dniami po południu, przyszła do mnie z swym synkiem i blaszanką w ręku, po cztery litry; wydawało mi się to za wiele. Odmierzyłam jej jednak takowy.
— Dlaczegóż to pani zdawało się zbyt wielką ilością?
— Ponieważ w wilją dnia tego, sprzedałam jej również cztery litry. Na czynioną przezemnie uwagę, odpowiedziała że malec jej swawoląc wywrócił blaszankę. „Mógł wzniecić pożar, rzekłam wtedy do niej. Bądźże nadal pani ostrożną, jest to płyn parny, pamiętaj że to fabryka!...“
— Jakże pani uważasz Joannę Fortier?
— Wydaje mi się być dumną... ambitną...
— Zkąd przypuszczasz to pani?
Właścicielka sklepu opowiedziała tu dosłownie rozmowa zaszłą pomiędzy nią a wdową Fortier. Niezwłocznie spisano akt oskarżenia przeciw Joannie i rysopis nieszczęśliwej kobiety rozesłano do wszystkich oddziałów żandarmeryi w departamencie Sekwanny.
— Doktór spisał już akt zejścia — rzekł prokurator do kasjera, upoważniam przeto pana do pochowania zwłok pana Labroue. Zechciej się pan porozumieć w tym względzie z siostrą zmarłego panią Bertin, która w skutek pańskiej depeszy z pewnością jest już w drodze do Alfortville O jej przybyciu zawiadomić mnie proszę. Dziękuję panu za jego poświęcenie i gorliwość. Kassjer oddalił się; urzędnicy wraz z doktorem odjechali również do Paryża, pozostawiwszy na straży dwóch policyjnych agentów na miejscu ponurej zbrodni.
Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej w południe, młody mężczyzna, kształtnej postaci, przybrany w fantazyjną czapkę, popielaty garnitur, elegancko zrobiony, na który zręcznie zarzucił wierzchnie okrycie, wysiadł z powrozu przed stacją Saint-Lazare gdzie zapłaci wszy woźnicę, wchodził do sali.
Mężczyzna ów, miał przewieszoną przez siebie torebkę podróżną, a w ręku lekką walizę. Po całem jego zachowaniu się odgadnąć można było jakiegoś bogatego przemysłowca. Olśniewająca białość jego cienkiej bielizny, wytworne obuwie i świeżość rękawiczek, świadczyły o staranności jego względem, swej własnej osoby. Włosy miał czarne, połyskujące, starannie wygoloną brodę. Osobistość ta zbliżyła się do okienka nad którym widniał napis: „Z Paryża do Hawru”, gdy jednocześnie okienko zamknięto.
— Czy to nie jest godzina odejścia pociągu do Hawru? — pytał podróżny ów posługacza.
— Tak panie, lecz już kassa zamknięta. Za minutę pociąg odchodzi.
Nieznajomy zdawał się być mocno niezadowolony; zmarszczywszy brwi w milczeniu:
— To źle! rzekł krótko, a o której godzinie odchodzi najpierwszy pociąg do Hawru?
— Szósta minut trzydzieści.
— Przybywa zaś?
— Jedenasta minut pięć.
— Dziękuję.
I wyszedł ze stacyi, udając się na ulicę Amsterdam.
— Spóźniłem się — wyszepnął — zawsze wołałbym był w dzień podróżować. Ha! trudno, kiedy się tak stało... Trzeba, przez ten czas coś zjeść, gdyż czuje się mocno głodnym.
To mówiąc wszedł do jednej z restauracyi, uczęszczanej przez Anglików i Amerykanów, położonej na przeciw stacyi drogi żelaznej, przy ulicy Amsterdam.
— Co pan podać rozkaże... — zapytał posługujący, zbliżając się — może śniadanie?
— Dobrze. — Podaj mi kartę, rozkład jazdy dróg żelaznych i co potrzebne do napisania listu.
Siadł przy oddzielnym stole, gdzie chłopiec przyniósł mu przedmioty żądane.
— Podczas gdy będą dla mnie przygotowywać śniadanie, wyślę depeszę, rzekł.
— Cóż łatwiejszego — odparł kelner — telegraf mamy obok; jeżeli pan sobie życzy, to posłaniec hotelowy odniesie depeszę.
— Dobrze; zaraz ją napiszę.
Kelner oddalił się, a podróżny otworzywszy księgę z rozkładem jazdy pociągów Wschodniej drogi żelaznej, przebiegł oczyma pomieszczone tamże ogłoszenia hotelów, znajdujących się w Hawrze.
— Wszystko mi jedno, którykolwiek, rzekł; rzecz główna, abym nie szukał przybywszy na miejsce a tem samem nie wyglądał na gamonia niewiedzącego czego chce i dokąd jedzie. Zresztą w Ha wrze długo nie pozostanę, a mimo iż wszyscy mnie mają za, zmarłego w pożarze przy ocalaniu kassy i że zmieniłem się do niepoznania, roztropniej jest co rychlej opuścić Francję. Wzrok jego zatrzymał się na pierwszym anonsie hotelu gdzie wyczytał:
— Ten będzie dobrym., rzekł, lepszym niż inne, ponieważ Widzę iż się znajduje na wprost wybrzeża, dokąd przybijają statki, płynące do Southampton. Będę miał korzyść, niepotrzebując ukazywać się w mieście. Pierwszym z okrętów popłynę do Anglii, a ztamtąd jak najprędzej do New-Jorku”.
Zamknąwszy księgę, wziął ćwiartkę papieru, pióro i nakreślił te słowa
„Jedenasta minut pięć wyjeżdżam dziś wieczór z Paryża. Proszę o przygotowanie dla mnie wygodnego, z komfortem urządzonego pokoju”.
Przywołał kelnera.
— Oto depesza — rzekł, podając mu papier.
— Natychmiast odniosą ją panie.
— Dobrze, podaj mi teraz śniadanie.
W kilka minut później osobistość ta zajadała podany sobie posiłek z niezwykłym apetytem i zupełnie spokojnem sumieniem, poczem jegomość ów czytał dzienniki, wypalił kilka cygar, a widząc zbliżającą się godzinę odejścia pociągu, podszedł do okienka kassy gdzie sprzedawano bilety z Paryża do Hawru i kupił jeden pierwszej klasy. O szóstej minut trzydzieści pociąg wyruszył. Aż do Montes miał tylko jednego towarzysza podróży. Od stacyi Montes podróżował sam, z czego zdawał się być mocno zadowolonym, a korzystając z samotności, otworzył kuferek podróżny, dobył zeń jakieś papiery i przeglądał je z wielką uwagą Były to plany maszyny, nakreślone z nadzwyczajną starannością w najdrobniejszych szczegółach.
W owym podróżnym czytelnicy poznali zapewne mimo zmiany ubrania i koloru włosów, Jakóba Garaud nadzorcę fabryki w Alfortville, Jakóba Garaud podpalacza, mordercę. Opuszczając tego nędznika na chwilę, winniśmy wytłumaczyć, dla czego nie został zagrzebanym w gruzach pożaru, tak jak o tem wszyscy przekonanymi byli.
W chwili katastrofy jak pamiętamy, po wejściu do pawilonu dla spełnienia pozornego w oczach zebranych czynu poświęcenia przy ocaleniu kassy i papierów pana Labroue, zawołał: Na pomoc! duszę się! umieram... Był to łotr podstępny, zuchwały, nie wahający się rzucić na kartę wszystkiego dla zdobycia majątku nawet z niebezpieczeństwem życia! Chciał, aby nikt nie wątpił o jego śmierci, by w razie gdyby zeznanie Joanny skierowało się przeciw niemu, nie znalazło ono wysłuchania, uważanem lecz było za pot warz ohydną.
Jakób znał doskonale od dawna rozkład pawilonu. Wiedział, że okno umieszczone przy schodach wiodących do apartamentu pana Labroue, wychodziło na wieś, po za fabrykę.
Wyskoczywszy nim pośród kłębów płomieni i dymu naprzód już plan dalszy sobie ułożył.
W owej to krytycznej chwili wszystko trzeszczało mu pod nogami, wszystko groziło zwaleniem mu się na głowę. Zamiast wejść do gabinetu, przeskoczył śmiało palące się schody, dosięgnął okna, którego szyby pękały pod siłą nadzwyczajnego gorąca, wydał tam ów krzyk przyzywający ratunku, jaki zmroził serca obecnych, i pół oślepiony, na wpół odurzony czadem i dymem rzucił się przez okno na dół. Wówczas to dało się słyszeć straszne trzeszczenie i zapadł się dach pawilonu.
— Do czarta! zaledwiem umknął, wyszepnął. I znalazłszy się w otwartem polu zdrów i cały, podczas gdy wszyscy mieli go za zwęglonego w pożarze, uciekał przez pola ku drodze. W godzinę potem, wyczerpany znużeniem, usiadł na murawie w lasku Vincentaux.
— Nakoniec!... rzekł, jestem ocalony!
Odetchnął całą piersią, a przekonawszy się, iż go nikt nie ściga, postanowił czekać aż do świtania. Z pierwszym blaskiem dnia, zdjął z siebie ubranie, odchylił koszulę i wydobył paczki biletów bankowych oraz skradzionych z kassy papierów jakie ukrył na piersiach. Papiery i bilety bankowe były nieco zgniecione, nieco wilgotne, nic jednak na wartości swej nie straciły.
Jakób Garaud uśmiechnął się z szatańskiem zadowoleniem. Złożywszy starannie dowody swej zbrodni, owinął je chustką, wsunął na piersi, podniósł się i udał drogą do Paryża.
Nie czuł już prawie „wcale znużenia. Siódma uderzała, gdy wchodził do tego wielkiego miasta. Suknie jego osychać poczynały, lecz całe były biotem pokryte, jakoteż obuwie. Zatrzymał się więc przed sklepikiem czyściciela, kazał sobie uporządkować ubranie, poczem skierował się do magazynu ubiorów, gdzie kupił takowe wraz z nowem obuwiem, jakoteż bieliznę i kuferek podróżny, w jakim zamknął te wszystkie sprawunki, poszedł do kąpieli, przebrał się, ujrzawszy z zadowoleniem, iż jest zupełnie zmienionym. Jedynie możnaby go było z postaci poznać oraz rudawej brody i włosów. Aby się tego pozbyć wstąpił do jednego z fryzyerów.
— Czy nie masz pan jakiego płynu? — pytał niby żartobliwie — którymbyś mógł mi przyfarbować włosy? Kolor rudy nie jest teraz w modzie, kobiety nie lubią tej barwy, a ja — widzisz pan, chciałbym się jeszcze podobać...
— Owszem panie — rzekł fryzyer.
— Na jak długo zabarwienie to służyć może?
— Do ośmiu dni. Następnie potrzebujesz pan odnawiać od czasu do czasu, aby utrzymać kolor.
W pół godziny później nadzorca miał włosy najpiękniejszej czarnej barwy, a przejrzawszy się w zwierciadle nie poznał sam siebie.
Ucieszony z otrzymanego rezultatu, Jakób Garaud kupił kilka flakonów tego płynu, załatwił jeszcze sprawunki w magazynach do projektowanej podróży, a wsiadłszy w powóz udał się na stacyę Saint-Lazare, gdzie widzieliśmy go spożywającego śniadanie i wysyłającego depeszę do Hawru z podpisem „Pawła Harmant“.
Nazwisko to nie było czczym wynalazkiem. Paweł Harmant żył i istniał. Był to mechanik, przyjaciel Jakóba i kolega w jednej z fabryk we Włoszech, gdzie umarł. Nadzorca przywłaszczył sobie dowód legitymacyjny, powierzony niegdyś przez dawnego przyjaciela, przewidując, iż wypadnie mu może kiedy opuścić Francyę. Rysopis Pawła Harmant, wypisany na pierwszej stronicy książeczki, oprócz koloru włosów i brody, zbliżał się zupełnie do rysopisu Jakóba Garaud. Ogolony, przyfarbowany, stał się zupełnie podobnym do jej pierwszego właściciela. Czując się teraz zupełnie bezpiecznym dążył śmiało po drodze do majątku, będąc pewnym, iż ujdzie bezkarnie surowości prawa.
∗
∗ ∗ |
Pójdźmy za Joanną, którą pozostawiliśmy uśpioną w lesie, obok swojego syna; biedna ta matka z sił wyczerpana, spała blisko dwie godziny. Skoro się przebudziła, słońce już było wysoko, a Juraś spał ciągle trzymając w obu rączętach swego tekturowego konika. Wdowa wpatrywała się weń Czas długi, łzy z jej oczu płynęły, przynosząc ulgę smutkowi.
— Nie płaczmy — szepnęła — trzeba mieć odwagę, należy myśleć o dziecku, o jego przyszłości. O przyszłości!... — powtórzyła załamując ręce — jakąż ona dla mnie być może? Nic nie posiadam prócz tego przemoczonego ubrania, a w kieszeni ani sous! Czem wyżywię biedne me dziecię? Ha! — będę pracowała, znajdę sobie gdzie służbę. Trzeba iść dalej. Być może zajdę do Paryża, nie zatrzymani się nigdzie tej nocy. Jutro zapukam do pierwszej lepszej chaty wieśniaczej, jaką napotkam przy drodze, prosząc o jaką robotę. Czyż znajdą się serca tak twmrde któreby odmówiły mi tego?
Tutaj przerwała, owładnięta nową trwogą.
— A jeśli badać mnie zechcą przed przyjęciem do służby? — wyjąknęła — co wówczas powiem? Jeśli mnie zapytają o legitymacye? Co począć? Nie mam ich wcale! Ach! może Bóg dobry ześle mi natchnienie. Gdybym wiedziała przynajmniej, gdzie się znajduję, w jakiej okolicy, w którą idę stronę? Dziś rano, w tej wiosce zapytać pragnęłam, zbrakło mi odwagi, nieśmiałam!
W chwili tej Juraś się przebudził. Matka pochyliła się ku niemu.
— Mamo, jam głodny! — zawołało dziecię otwierając oczęta.
— Masz, jedz, kochanie — wyrzekła, podając chłopczynie część kupionej żywności.
— A ty mamo nie jesz? — zapytał.
— Nie, lube dziecię.
— Dlaczego?
— Nie jestem głodną.
Niestety! Biedna matka cierpiała głód, dokuczający jej gwałtownie; czyż mogła jednak uszczuplić zapasów żywności, przeznaczonych dla swojego syna? Usiłowała zapomnieć o głodzie. Czas nieskończenie długim jej się zdawał, obawiała się jednak ukazywać wśród dnia na gościńcu, tak blisko Paryża, a zarazem pragnęła, aby i dziecię dłużej odpoczęło... Noc zapadła nareszcie. Joanna dała znów chłopczynie kawałek chleba z czekoladą, poczem udała się w drogę, idąc na los szczęścia, wprost przed siebie. Za zbyt jednak wiele liczyła na własno siły, zbolałe nogi utrzymywały ją zaledwie; nie wiele uszła podczas nocy i po kilkakrotnie dla wypoczynku zatrzymywać się musiała, poczem wlokła się z wysileniem.
Noc upłynęła; świtać zaczęło. Młoda kobieta znalazła się pośród rozleglej równiny. Nie dostrzegała najmniejszej kępy Krzew, któreby mogły służyć jej za schronienie. Wieśniacy idący na robotę w pole, patrzyli na nią z zdziwieniem. Widząc ją bladą, ze zmienionym obliczem, w sukni zabłoconej, z pod oka nie ufnie na nią spoglądali. Nieszczęsna szła ciągle, niosąc uśpionego Jurasia. Wreszcie spostrzegła zabudowania wioski, bielejące w oddaleniu.
— Cokolwiekbądź się stanie — szepnęła zdyszana — zatrzymam się tu!
Jedna z wieśniaczek przechodziła w poprzek drożyną. Joanna zapytała ją:
— Chciej mi pani powiedzieć, jak się nazywa ta wioska, którą tu widzę przed sobą?
— Chévry, pod Brie-Comte-Robert — odrzekła wieśniaczka i poszła w swą drogę.
Pani Fortier uczuła, iż kroku dalej postąpić już nie jest wstanie. Nogi odmo wiły jej posłuszeństwa, zmuszoną była usiąść po nad drogą. Przechodzący patrzyli na nią ze złośliwą ciekawością. Mała wiejska dziesięcioletnia dziewczyna pędząca krowę na pastwisko, zatrzymała się spoglądając na siedzącą.
— Chciej mi powiedzieć dobre me dziecię — przemówiła do niej — w której stronie Chevry znajduje się, mieszkanie proboszcza?
— Dom księdza proboszcza jest pierwszym z brzega, ten, który pani tam widzisz z białą wieżyczką, otoczony drzewami — odpowiedzialni dziewczyna, ku wsi wskazując.
Biedna matka podniosła się, wzięła na ręce Jurasia i jakby w śnie pogrążona, wolnym krokiem iść zaczęła.
— Udam się do proboszcza tej wioski; przedstawiciel dobrego Boga może się ulituje nademną, nie odmówi mi swej pomocy i rady — idąc szeptała z cicha.
Probostwo plebana w Chévry, był to dom stary, lecz dobrze zbudowany. Na obu piętrach widniały facyaty; wieżyczka wznosząca się na dachu służyła za gołębnik, a gęste drzewa użyczały budynkom cienia i zieloności.
Przed domem znajdował się trawnik, ubarwiony zwojami kwiatów, jakie widać było od strony drogi przez dzielące go od tejże kraty żelazne, po za probostwem rozciągał się ogród warzywny i owocowy. Od lat dwudziestu, jeden i tenże sam proboszcz tu zamieszkiwał, rządząc parafią składającą się z czterystu dusz.
Ksiądz Feliks Langier był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, o uśmiechniętem, otwartem obliczu, spojrzeniu tkliwem, łagodnem, pełnem szczerości. Wszyscy bez wyjątku parafianie kochali go i szanowali. Mieszkał na probostwie jedynie ze starą służącą i siostrą swą panią Klarą Darier, która owdowiawszy przed, siedmiu laty, sprowadziła się do brata po śmierci męża, pozostawszy bezdzietną wprawdzie, lecz posiadającą dość okrągłą sumkę pieniędzy. Pani Darier zachowywała dla swego brata tyle tkliwości, ile szacunku zarazem, dzieląc dlań cześć i uwielbienie parafian, przyczem znaczną część swych dochodów obracała na czyny miłosierdzia.
Udajmy się do probostwa do Chévry, cofnąwszy wstecz o dzień jeden, to jest do chwili, w który po owej nocy burzliwej słońce wznosić się poczęło nad dymiącemi zgliszczami fabryki, a Joanna Fortier zasnęła w lesie obok swojego syna.
Było to w pół do drugiej w południe. Młody dwudziesto-trzy letni mężczyzna wysiadł właśnie natenczas z pociągu drogi żelaznej, wychodzącego z Paryża o siódmej, a przychodzącego do Brie-Comte-Bobert o ósmej godzinie.
Młodzieniec ów, zaopatrzony w przybory malarza-pejzażysty, ze składanemi sztalugami, pudełkiem farb i parasolem w ręku, szedł spiesznym krokiem, wesoło, drogą ocienioną wielkiemi drzewami, w stronę ku Chévry.
Powołanie Edmunda Castel było prawdziwem i szczerem. Młodzieniec ów posiadał obok tego silną energię, rzadką wytrwałość, obok których wskutek doskonalenia się jego, znawcy malarstwa, zaczęli cenić prace młodego artysty.
Idąc szybkim krokiem po gościńcu do Chévry, podziwiał te ciepłe wspaniałe tony, jakiemi przystrajała jesień przyrodę.
Gdy wchodził do wsi, wieśniacy witali go, jako dawnego, dobrze sobie znajomego. Młodzieniec, wzajem oddając pokłony, szedł dalej drogą aż do probostwa, przed którem się zatrzymał. Przybywszy pociągnął za dzwonek, następnie przycisnął guzik umieszczony w sztachetach, jakich nigdy na klucz nie zamykano, wszedł do ogrodu, minął wysypaną piaskiem aleję, sunącą kręto wokoło trawnika i zawrócił się w stronę warzywnego sadu.
Ksiądz Langier z rydlem w ręku pracował Na odgłos kroków przybywającego podniósł głowę, a spostrzegłszy Edmunda, wydał okrzyk radosnego zdziwienia; zagłębił rydel w ziemię, jaką uprawiał, spiesząc na spotkanie przybyłego.
— Witaj! — kochane dziecię! — wołał proboszcz, dobrotliwie otwierając ramiona; — jakaż przyjemna dla mnie niespodzianka! To mówiąc przytulił Edmunda do swych piersi, okrywając go uściśnieniami.
— A więc przebaczasz mi, drogi opiekunie, niedyskrecyę, z jaką tu spadam nieoczekiwany? — mówił z uśmiechem młodzieniec.
— Przebaczam, jeśli mi przyrzekniesz, że twoje odwiedziny długo potrwają...
— Aż przez cały tydzień!
— Jakto, tydzień tylko? — to zamało!
— Dłużej rozporządzać czasem nie mogę...
— A więc niech będzie i osin dni, ośm dni miłych przechadzek, szczerych pogadanek.
— I partyjek w szachy — dodał, śmiejąc się Edmund.
— No, no! zobaczymy, czyś bieglejszy w tej grze, niż w roku zeszłym...
— Obawiam się, żem mało w niej uczynił postępu.
— Lecz jesteś znużonym — rzekł proboszcz; — idź, pozbądź się twoich malarskich przyborów, a następnie powitaj mą siostrę, która niezmiernie ucieszy się z twego przybycia.
— A którą mam nadzieję ujrzeć w pełnem zdrowiu...
— Tak! Bóg jest dobrym... nieskończenie dobrym! — ciągnął z przejęciem ksiądz Langier — zesłał nam życie tak słodkie...
To mówiąc, zaprowadził Edmunda do małego pokoiku na facyacie, gdzie młodzieniec poskładał swoje przyrządy.
— Klaro... Klaro! — zawołał proboszcz.
— Czego żądasz, bracie? — zapytała kobieta, ukazując się w sieni.
— Chodź prędko... mamy gościa... gościa niespodziewanego, nader przyjemną wizytę, która cię ucieszy. Nasz artysta Przybył.
— Edmund?! — zawołała pani Barier, biegnąc ku schodom. — Ach! jakaż miła niespodzianka! Lecz gdyby był nas uprzedził, przygotowałabym mu pokój przynajmniej.
— Umyślnie nie pisałem, chcąc przybyć nieoczekiwany — wyrzekł młodzieniec, całując ręce siostry proboszcza. — I otóż jestem na cały tydzień!
— Czas bardzo krótki... wystarczy może jednak na zakosztowanie moich konfitur, które tak lubisz... — odrzekła, śmiejąc się pani Barier. — Czy teraz potrzebujesz czego?
— Nic... upewniam.
— Siądziemy do śniadania, jak zwykle, o jedenastej. Wiesz, gdzie twój pokój, rozgość się więc w nim, proszę. Ja pójdę wydać rozkazy Brygidzie.
— Uprzedzam, iż mam wilczy apetyt.
— Tem lepiej!
Tu pani Darier poszła się zająć przyrządzeniem śniadania.
— Znajdziesz mnie w ogrodzie — rzekł proboszcz — chcę skończyć kopanie rabatki.
Artysta złożył swoje przybory w pokoju, jaki zwykle za każdą bytnością w Chévry zajmował, przebrał się i poszedł do warzywnego ogrodu na spotkanie księdza Langier, który złożywszy swe ogrodnicze narzędzia, ujął pod ramię młodzieńca i udał się z nim do altanki, otoczonej zielenią.
— Mamy zapewne wiele z sobą do pomówienia, drogie dziecię — rzekł proboszcz siadając — nie widzieliśmy się od sześciu długich miesięcy.
— Nic tak ważnego nie zaszło, opiekunie, życie moje spokojnie płynęło.
— A twoja praca?
— Pracowałem wiele z zapałem i nadzieją.
— Jakież rezultaty?
— Zadawalniające... z punktu widzenia rzeczy materjalnego. Życzy nam dobrze sprzedawać swoje obrazy... Pieniądze jednak, to nie wszystko jeszcze...
— Marzysz o sławie?...
— Jeśli nie o niej, co byłoby nazbyt ambitnem w mym wieku, to o wziętości przynajmniej...
— Wszak jesteś już znanym...
— Nie dosyć jeszcze... Chciałbym jednym ruchem wznieść się po nad poziom...
— A czegóż ci do tego trzeba
— Wynaleźć niezwykły temat do obrazu i mistrzowsko go wykonać. Dwie rzeczy nader skromne, jak widzisz, opiekunie — kończył, śmiejąc się, Edmund.
— Być może, coś tu wynajdziesz...
— Chciałbym... i spodziewani się prawie, gdyż rodzicielska życzliwość twoja, proboszczu, niejednokrotnie przynosiła mi szczęście.
— Będę prosił Boga przy odprawianiu mszy świętej, aby ci zesłać raczył dobre natchnienie.
Proboszcz Langier był typem zacnego kapłana. Miał duszę prostą, umysł wzniosły: był księdzem nie z rzemiosła, lecz z powołania i szedł niezachwiany przez życie, cały oddany Bogu i ludziom, w czyn wprowadzając bezustannie trzy wielkie cnoty chrześciańskie: Wiarę, Nadzieję i Miłosierdzie.
— Czynić dobrze — mawiał — oto cel życia! Człowiek dlatego żyje jedynie.
Kolega szkolny niegdyś i zażyły przyjaciel ojca Edmunda Castel, widział wzrastającym syna od niemowlęcia i przelał nań całą przyjaźń, jaką niegdyś żywił dla ojca, tem więcej, gdy poznał w Edmundzie jedną z tych natur wybranych, jakiej nic z drogi prawości sprowadzić nie zdoła. Potrzebujemyż objaśniać, że miłość młodzieńca ku księdzu Langier nie ustępowała w niczem uczuciu, jakie ten chował dla niego?
O jedenastej trzy wyż wymienione osoby znalazły się w jadalni.
Pani Klara Darier, jak wiemy, posiadała znaczny majątek; owóż dzięki jej staraniu, stół księdza, proboszcza odznaczał się jeśli nie zbytkiem, to obfitością i smakiem podawanych pokarmów.
Edmund zajadał też z wielkim apetytem, a nie myśląc dnia tego zasiadać wcale do gracy, wyszedł wraz z księdzem Langier po śniadaniu, towarzysząc mu w odwiedzaniu ubogich i chorych. Wrócili na obiad, po którym rozpoczęli partję szachów, jaka się długo ciągnęła.
Tak przeszedł wieczór. Edmund, udawszy się na spoczynek, zasnął szybko, marząc o „niezwykłym temacie do obrazu“, któryby, jak słyszeliśmy go mówiącym, „mógł go wznieść nad poziom“.
Nazajutrz, wstawszy bardzo rano, przygotował paletę, ustawił stalugi w ogrodzie i nakreślił naprędce studyum budzącej się wioski w przejrzystej mgle poranku.
Około siódmej ksiądz Langier wrócił po mszy z kościoła.
— Szczęść Boże! — zawołał, znalazłszy Edmunda przy pracy — pomimo, iż nie jestem znawcą, nie omylę się twierdząc, że to studyum znakomite. Widzę, iż doskonale odtwarzasz przyrodę.
— Żadna pochwała droższą mi być nie może!... — rzekł Edmund.
— Jest ona szczerą: pracuj, pracuj dalej!
I oddalił się proboszcz, usiadłszy pod kasztanami, zkąd mógł patrzeć na pracującego artystę, nie przeszkadzając mu rozmową.
Wewnątrz domu pani Darier zajęta była gospodarstwem, Służąca Brygida karmiła króliki i drób w podwórzu, przytykającem do ogrodu.
Dziesięć minut upłynęło zaledwie, gdy głos dzwonka zabrzmiał przy sztachetach żelaznych.
— Ktoś przybywa — rzekł Edmund.
— Drzwi są otwarte — odpowiedział proboszcz. — Ludzie tutejsi znają nasz zwyczaj domowy, wchodzą po zadzwonieniu.
Zaledwie ksiądz wyrzekł te słowa, dźwięk dzwonka zabrzmiał powtórnie.
— Widocznie ktoś obcy — rzekł.
Zawoławszy na Brygidę nieco podniesionym głosem, kazał jej wyjść zobaczyć, kto dzwoni.
Służąca, opuściwszy drób i króliki, podbiegła ku furtce ogrodowej i otworzyła takową.
Młoda kobieta, wyczerpana z sił, z dzieckiem na ręku, klęczała w progu.
Brygida zbliżyła się ku niej z pośpiechem.
— Pomocy... ratunku!... — wyszepnęła Joanna, którą zapewne poznali czytelnicy w przybyłej. — Przez litość... pomocy dla mnie i mojego dziecka.
Wzruszona i rozrzewniona do głębi Brygida, ujęła w pół klęczącą, chcąc jej dopomódz do podniesienia się z ziemi. — Joanna z wysileniem powstała, lecz w tejże chwili zachwiawszy się, omal powtórnie nie upadła.
— Księże proboszczu! — wołała Brygida — racz pośpieszyć co żywo, proszę... jeśli łaska!
Na to wezwanie ksiądz Langier przybył z Edmundem.
— Co się stało? — pytał zaniepokojony.
— Jakaś młoda kobieta wzywa ratunku... mdleje co chwila.
— Mamo... ach! mamo... — krzyczał Juraś, okrywając pocałunkami bladą twarz matki.
— To biedna kobieta i dziecię umierają ze znużenia — zawołał Edmund, podtrzymując Joannę.
— A może i z głodu?... — dodał proboszcz.
Brygida wzięła na ręce Jurasia.
Pani Darier, zdziwiona dobiegającemi ją wyrazami również ku furtce przybiegła.
— Klaro! droga moja siostro — rzekł proboszcz — dwie filiżanki bulionu jaknajprędzej dla tych biedaków... dwie filiżanki, proszę cię... i butelkę starego Bordeaux przyślij tu przez Brygidę pod kasztany. Matka i dziecię upadają ze znużenia.
Brygida pośpieszyła za panią Darier, posadziwszy na ławce Jurasia; Edmund z proboszczem podtrzymywali Joannę, pragnącą się dowlec do swego syna. Niektórzy z przechodzących wieśniaków zatrzymywali się przed uchyloną furtką ogrodu, patrząc ciekawie na przybyłych.
— Jakiż to zacny człowiek ten nasz proboszcz! — rzekł jeden z wieśniaków! — W niesieniu pomocy cierpiącym jest zawsze pierwszym! Przysięgam, Macieju, nie znam jemu podobnego!
Joanna, upadłszy na ławkę obok Jurasia, zdała się być bliską omdlenia. Edmund, pobiegłszy po wodę, skrapiał nią jej skronie. Pani Fortier, otworzywszy na pół przymknięte oczy, szukała wzrokiem swojego syna, a spostrzegłszy go, wyciągnęła doń ręce.
— Uspokój się, pani... — rzekł proboszcz — my mamy o tym malcu staranie.
— Och! dzięki... dzięki! — jąkała Joanna, zalewając się łzami, on głodny niebożę.
W chwili tej ukazała się pani Davier z Brygidą, niosąc pokarm dla syna i matki.
∗
∗ ∗ |
Telegraficzna wiadomość, przysłana do Saint-Gervais siostrze pana Labroue przez kasy era Ricoux, uderzyła jakby gromem w jej serce. Pomimo lakoniczności depeszy, treść jej przedstawiała jasno rzecz całą, zkąd pani Bertin pojęła w jednej chwili cały ogrom nieszczęścia.
Będąc jednak kobietą energicznej natury, nie poddawała się łatwo nieszczęściu. Dozwoliwszy, przeminąć pierwszym chwilom boleści, powiedziała sobie, iż należy jej działać bez straty czasu, jak to wskazywała depesza. Należało jechać do Alfortville niezwłocznie — wiedziała o tem, czuła to dobrze, wszak z jej wielkim smutkiem łączyła się trwoga głęboka; nie mogła zabrać z sobą swego ukochanego siostrzeńca, Lucyanek zaledwie powracać zaczął do zdrowia. Trzeba go więc było w tym razie powierzyć komuś pewnemu... lecz komu? Czas naglił. Pani Bertin szybko powzięła postanowienie. Poszła do swojej sąsiadki, dzielnej, uczciwej wieśniaczki, której zacny charakter dobrze był jej znanym, z prośbą, by zastąpiła ją na czas nieobecności w mieszkaniu. Przyjąwszy propozycyę, wieśniaczka przybyła do łóżeczka chłop czyny, rozpływającego się wre łzach na wiadomość o wyjeździe ciotki, lecz który uspokoił się, gdy ta obiecała mu przywieźć piękną zabawkę.
Siostra pana Labroue wyjechała przeto spokojna o dziecię, zatrwożona jedynie ponurym obrazem, jaki ją oczekiwał w Alfortville.
Widok ten w rzeczy samej był przerażającym. Biedna kobieta omal nie padła bez zmysłów, znalazłszy się w spalonej fabryce, wobec trupa brata swego, którego jeszcze w wigilię dnia tego widziała tak pełnym sił, zdrowia i wiary w swą przyszłość.
Ricoux nie oddalał się z owego ponurego teatru zbrodni. Pragnąc okazać gorliwość, czuwał przy ciele zamordowanego, gdzie też zastała go pani Bertin za swojem przybyciem.
Pocieszywszy zwykłemi w podobnych wypadkach słowy siostrę swego pryncypała, kasyer prosił, aby pomówić z nim zechciała o interesach; chodziło bowiem o ocalenie resztek dla pozostałego sieroty. Opowiedział, wśród jakich okoliczności znaleziono trupa zamordowanego inżyniera, oraz straszne oskarżenie, ciążące na Joannie Portier.
— Jakto? — zawołała pani Bertin z osłupieniem — czyż ta kobieta, za którą brat mój prosił, ażebym ją wzięła do siebie dla zapewnienia tak jej, jak i jej dziecku szczęśliwej egzystencyi... ta kobieta mogłaby powziąć potworny zamiar zamordowania swego dobroczyńcy? Ależ to niepodobna! Mylisz się, panie Ricoux, dając się owładnąć złudzeniu, wszak niejednokrotnie i sprawiedliwość się myli. Czyż ona miałaby siłę do spełnienia podobnej zbrodni? W tem wszystkiem ja widzę rękę Mężczyzny.
— Niezaprzeczone dowody zebrane zostały przeciw Joannie — rzekł kasyer poważnie. — W tym razie najmniejsza wątpliwość nie istnieje. Sędzia śledczy kazał mi o tem panią powiadomić.
Pani Bertin milczała, nie czując się jednak być przekonaną.
— Tenże sam sędzia — mówił kasyer dalej — kazał prosić panią, abyś zechciała przybyć do niego osobiście jaknajrychlej. Oto jego adres...
— Zaraz pojadę.
— Przedtem pomówmy jeszcze nieco o interesach mego nieodżałowanego pryncypała — ciągnął Ricoux dalej. — Zupełną ufność pokładał on we mnie, na którą, pochlebiam sobie, starałem się zasłużyć. Księgi kasowe utrzymywałem we wzorowym porządku.
— Czyż zniszczonemi one zostały?
— Do ostatniej karty... Lecz mógłbym je ułożyć nanowo. Wszystkie rachunki mam świeżo w pamięci.
— Powiedz mi pan, czy w chwili spełnienia zbrodni mój brat miał zachowane w kassie pieniądze?
— Tak! i to znaczną summę, niestety! Około dwóchset tysięcy franków.
— I wszystko przepadło?
— Wszystko!
— Ach! — zawołała pani Bertin z przerażeniem — stoimy więc wobec zupełnego bankructwa, bo czemże zapłacić tak znaczne passywa? Ja nie posiadam majątku... pamięć mojego biednego brata znieważoną zostanie!
— Bądź pani spokojną w tym względzie — rzekł Ricoux; — któżby śmiał zniesławiać tak zacnego człowieka?
— Ci, którym śmierć jego przyniesie stratę pieniężną.
— Nie będą do tego stopnia niesprawiedliwymi... nie! to niepodobna! Wszyscy znali pana Labroue jako człowieka prawego charakteru. Zbrodnia przecięła to pasmo życia, oddane zacnej pracy — mówił kasyer dalej. — Nie będą go oskarżali, ale żałować będą... wierzaj mi pani. Summy, jakie dłużnym pozostał pan Labroux, niezwłocznie wypłaconemi zostaną.
— W jaki sposób... przez kogo? — pytała.
— Przez towarzystwa, w jakich nieodżałowany mój pryncypał ubezpieczył fabrykę i znajdujące się w niej materyały. Towarzystwa te na silnych oparte są kapitałach, dostarczą zatem one summ, dorównywającym passywom. Powtarzam więc, wszystko zapłaconem będzie, zmarły nie pozostanie nic dłużnym nikomu.
— Czy te towarzystwa zostały powiadomione o katastrofie?
— Dziś rano wskutek wysłanych, przezemnie listów zjechali inspektorowie dla spisania protokułu — odrzekł kasyer — gdyby, co zdaje mi się niepodobnem, wynikły jakie kwestje lub trudności w szczegółach, przeciwko tymże pani «wystąpić zechciej jako siostra pana Labroue, jako opiekunka jedynego po nim spadkobiercy, gdyż rada familijna nieodwołalnie panią naznaczy główną opiekunką Lucyana.
— Wystąpię, gdy będzie tego potrzeba — odpowiedziała pani Bertin, jeśli nie sama, to działając przez adwokata mojego brata, któremu na to dam upoważnienie.
— Widziałem się z nim właśnie dziś rano, oczekuje on na panią.
— Będę u niego. A zatem wszystko stracone’... — dodała po chwili z westchnieniem. — Dziecię mojego brata nic posiadać nie będzie.
— Zostanie mu grunt, na którym stały budynki fabryczne.
— Cóż znaczy grunt bez budynków? Trudno jest nawet go sprzedać. Szczęściem, Lucyan mnie nie opuści, a szczupły mój kapitalik jemu przekażę. Będzie miał na początek chleb zapewniony. Czy masz pan upoważnienie do pochowania zwłok mego biednego brata? — pytała dalej.
— Mam, pani. Pogrzeb zamówiony na trzecią godzinę.
Fani Bertin ujęła rękę kasyera, ściskając ją szczerze.
— Dziękuję — rzekła — z serca dziękuję panu za dowody życzliwości i poświęcenia, okazane z twej strony zmarłemu.
— Byłem rzeczywiście szczerze przywiązanym do pana Labroue — rzekł Ricoux — dobrym on był dla mnie... Jego to dzisiaj żałuję... chciej pani wierzyć, a nie miejsca, jakie utracam.
Rozmowę powyższą przerwało przybycie urzędnika, o którym kasyer wspominał przed chwilą.
Pani Bertin, której był znanym, długo z nim rozmawiała, prosząc go o obronę interesów małoletniego sieroty.
— Prowadź pan sprawę w ten sposób — wyrzekła — ażeby nie trzeba było sprzedawać gruntów pozostałych po fabryce. Obecnie mało co dostałoby się za to, a gdy dorośnie mój siostrzeniec, zdoła odbudować, być może, ojcowiznę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po południu dnia tegoż ze wszech stron przybywano na pogrzeb.
Przyjaciele, klienci, dostawcy, robotnicy, wieśniacy z okolicy, wszyscy śpieszyli oddać ostatnią posługę człowiekowi dobra, którego kochali i szanowali, Ciało przewiezionem zostało do kościoła, a ztamtąd na cmentarz, wśród głębokiego smutku zebranych.
Natychmiast po pogrzebie pani Bertin wyjechała do Paryża z kasyerem, który miał jej towarzyszyć podczas bytności u sędziego śledczego. Urzędnik ten przyjął ich bezzwłocznie.
— Przedewszystkiem — rzekł — winienem uwiadomić panią, że zbrodnia surowo zostanie ukaraną. Spodziewam się lada chwila powiadomienia, że główna sprawczyni, jakiej wina stwierdzoną została, znajduje się już w rękach sprawiedliwości.
— Niestety! — odpowie pani Bertin — to mi nie powróci mojego brata!
— Tak jest, ale przynajmniej pomszczonym zostanie; — rzekł sędzia. — Pragnąłem widzieć się z panią — dodał — aby otrzymać ścisłe szczegóły, co do chwili powrotu pana Labroue. Brat pani, jak mnie powiadomiono, jeździł do Saint-Gervais, dla zobaczenia chorego syna?
— Tak panie; — wezwany moją depeszą. Synowiec mój, mały Lucyan, dotknięty został chorobą gardła, jaka mogła przynieść smutne następstwa. Obecność zatem ojca, zdawała mi się być konieczną. Gdy brat mój przybył, niebezpieczeństwo minęło, dziecię miało się lepiej. Uspokoiwszy się, a mając ważne roboty w fabryce, wymagające jego obecności, odjechał brat mój nazajutrz, zamiast pozostać przez dwa dni u mnie, jak to sobie projektował.
— I jak nas o tem powiadomił przy wyjeździe; — dodał Ricoux.
— Którym pociągiem wracał nazajutrz? — zapytał sędzia.
— Pociągiem wychodzącym o czwartej, minut czterdzieści pięć, wieczorem.
— Mógł się zatem znajdować w Paryżu około dziesiątej, gdzie zatrzymał się, jak widać dość długo, dla nieznanych nam powodów i przybył do fabryki w chwili, gdy podpalaczka rozpoczynała swe dzieło. Schwytana na uczynku zabiła go!
— Kobieta... Czy podobna?... Jestże to możebnem? — ozwała się pani Bertin.
— Nie istnieje najmniejsza wątpliwość w tym względzie — rzekł sędzia. — Czy pani wiesz kto jest ta kobieta?
— Wiem, jest to Joanna Fortier; wdowa po robotniku, zabitym przy wybuchu kotła parowego; kobieta, losem której mój brat zajmował się żywo.
— Czy jednak pani wiadomo, iż pan Labroue usunął Joannę z obowiązku, którego nie spełniała należycie?
— Wiem o tem; — usunięcie to, jednak nie oznaczało niełaski z jego strony. Zastąpienie jej przez mężczyznę było koniecznem, oto rzecz cała. Mój brat mimo to, nie chciał jej pozostawić bez środków do życia; i właśnie, w dniu swojej śmierci prosił mnie, abym Joannę wraz z dzieckiem, przyjęła do siebie, co już pomiędzy nami ułożonem zostało.
— Czy Joanna Fortier wiedziała o tym zamiarze pana Labroue?
— Nie sądzę.
— Zatem, nie wiedząc doprowadziła do celu plan swojej zemsty.
— Czy podobna?
— Powtarzam pani, że wątpliwość jest tu niemożebną. Zebraliśmy przeciw niej pognębiające dowody. Sama chociażby ucieczka tej kobiety, potępia ją dostatecznie.
— Prawda, że czyn ten z jej strony jest dziwnym — wyrzecze pani Bertin — można go jednak zarówno przypisać przestrachowi, jako i zbrodni.
— Ach! pani, czegóż się mogła obawiać, niewinna Joanna Fortier? Obok tego zakupienie! przez nią znacznej ilości petroleum, przekonywa nietylko o zbrodni, lecz i o obmyśleniu naprzód potwornego planu.
— Jakież przyczyny mogły skłonić ku temu nieszczęśliwą?
— Przed wszystkiem zemsta...
— A potem?
— Chciwość.
— Czyż co ukradła?
— Jest to prawdopodobnem. Pan Labroue został zabitym w korytarzu, wiodącym do jego gabinetu, gdzie znaleziono jego trupa. Zkąd więc morderczyni znajdowała się w tem miejscu, jeżeli nie dla ukradzenia wielkiej summy pieniędzy, o której wiedziała, że jest w kasie zamkniętą.
— Ależ to tylko przypuszczenie...
— Jakie pewnikiem się stanie, gdy przeszukamy gruzy spalonych murów, celem odnalezienia szczątków stopionego złota, które znajdować się tam powinno, jeżeli kradzież spełnioną nie została.
— Pańskie więc podejrzenia wyłącznie spoczywają na Joannie Fortier?
Sędzia śledczy spojrzał na badawczo na panią Bertin.
— Nikt inny nie został nam przedstawionym w tym względzie. Miałażbyś pani mieć poszlaki na jaką inną osobistość?
— Obowiązkiem jest moim powiedzieć wszystko co wiem, a nawet co myślę — odparła pani Bertin. — W dniu, w którym brat mój przybył do Saint-Gervais dla odwiedzenia chorego syna, miałam z nim długą rozmowę. Wiadomo panu, że mój brat był wynalazcą, że przepędzał życie na odszukiwaniu postępów w mechanice przemysłowej.
— Wiem, że pan Labroue był uczonym.
— Otóż, zwierzył on mi się w pewnym względzie.
— W czem takiem?
— Wynalazł maszynę do giloszowania krzywych powierzchni. Zbudowawszy ją w krótkim czasie, miał nadzieję zebrania ztąd wielkiego majątku. Plany wykończał w najściślejszej tajemnicy i powierzył takowe jedynie...
— Komu?
— Człowiekowi, który mógł był powziąć myśl przywłaszczenia sobie jego wynalazku, eksploatowania go na własną korzyść i zbogacenia się z krzywdą prawdziwego twórcy. Przypuściwszy to, kradzież, podpalenie fabryki, morderstwo, wszystko wyjaśnionem zostanie. Nie mogę wierzyć albowiem, aby kobieta choćby najbardziej energiczna i mściwa, zdolną była do spełnienia podobnego dzieła zniszczenia.
— Kogo więc pan Labroue wtajemniczył w swe plany?
— Nadzorcę fabryki...
— Nazwiskiem?
— Jakób Garaud.
Ricoux zerwał się z krzesła. Usłyszawszy to sędzia śledczy uśmiechnął się z lekka.
— Pani błądzisz w tym razie — rzekł.
— Ja, błądzę?
— Tak. Ponieważ jeśli jest człowiek, którego żadne podejrzenie dosięgnąć nie zdoła, to ten właśnie, jakiego pani wskazujesz.
— Dlaczego?
— On umarł.
— Umarł?! — zawołała pani Bertin.
— Tak. Stał się ofiarą własnego poświęcenia, skoczywszy w płomienie dla ratowania papierów i kasy pana Labroue; co potwierdzam, jako naoczny świadek — zawołał Ricoux. — Widziałem na własne oczy, jak zapadł się po nad nim dach pawilonu, pogrążając go w piec ognisty, gdzie nie mogliśmy nawet odnaleść szczątków jego. Jakób Garaud stał się męczennikiem obowiązku. Cześć jego pamięci!
— Umarł! — powtórzyła pani Bertin. — Masz pan słuszność panie sędzio, ja się pomyliłam w moich przypuszczeniach — dodała po chwili — niewiedziałam o tyle tragicznym zgonie tego dzielnego człowieka.
— Nic dziwnego, pragniesz pani również jak my, ażeby zabójca twego brata został ukaranym, i odszukać go usiłujesz, to naturalne. Wszak wierzaj mi pani, prawdziwą i jedyną sprawczynią zbrodni, jest owa potworna istota, Joanna Fortier! Czy nie masz pani jeszcze jakich innych objaśnień do udzielenia?
— Nie panie.
— Żegnam więc; gdybym potrzebował jakich szczegółów, napiszę do pani, prosząc ją o przybycie.
— Jestem na pańskie rozkazy: — odrzekła siostra pana Labroue i wraz z kasyerem opuściła gabinet sędziego.
∗
∗ ∗ |
Joanna zostawszy życzliwie przyjętą przez księdza Langier, jak wiedzą czytelnicy, otrzymała tam potrzebną sobie pomoc i staranie. Filiżanka bulionu i nieco starego wina, wzmocniły dwoje tych biednych istot upadających ze znużenia i głodu.
— Niech Bóg wynagrodzi państwa — wyrzekła nieszczęśliwa — za waszą dobroć! Co stałoby się albowiem z mym dzieckiem i zemną?
— Przygotuję bardziej pożywne śniadanie — oz wała się na to siostra proboszcza, chcąc przerwać podziękowania — poczem udasz się pani na spoczynek, którego widocznie bardzo potrzebujesz. Mu siałaś pani iść pieszo wiele?
— O! wiele, bardzo długo! — zawołał Juras, nie puszczając z rąk konika. — Jestem zmęczony, mimo, iż mama niosła Śnie przez całą drogę.
— A więc spać pójdziesz mój mały przed śniadaniem — wyrzekła pani Darier, całując chłopczynę. — I pani także — dodała — zwracając się ku Joannie — Brygida przygotowała już łóżko, na którem wypocząć możesz.
— Wdowa wybuchnęła płaczem. Wdzięczność przepełniła jej serce.
— Och! dzięki... dzięki! — szepnęła.
— Chciej więc pójść za mną — mówiła siostra proboszcza.
— A pozwoli pani wziąść z sobą mego konika? — zapytał Juraś.
— Bobrze moje dziecię, zabierz go z sobą.
Joanna ująwszy rękę chłopczyny, udała się wraz z nim za panią Barier do pokoju dla siebie przeznaczonego.
— Spijcie spokojnie! — wyrzekła siostra księdza Langer, przyjdę was obudzić na śniadanie.
— Jeszcze raz dzięki... z całego serca — zawołała wdowa. — Niechaaj cię pani Bóg błogosławi!
— Tak — dodał Juraś, całując ręce pani Darier.
Zacnej kobiecie tej łzy w oczach zabłysły. Uściskawszy chłopczynę wyszła, ażeby ukryć wzruszenie. Gdy powróciła do ogrodu, ksiądz Langier rozmawiał z Edmundem.
— Mówicie o tej biednej matce i jej dziecku, nieprawdaż? — spytała.
— Tak pani — rzekł młody malarz — usiłujemy odgadnąć, jaki zbieg okoliczności sprowadził ją pod drzwi probostwa! umierającą z głód« i wycieńczenia.
— „Dramata nędzy!“ — rzekł proboszcz — jak to tytułują w dziennikach.
— Uwiedzione młode dziewczęta, kobiety opuszczone przez mężów i zmuszone wraz dzieckiem walczyć o potrzeby życia, są dziś nader licznemi — odpowiedział Edmund. — Ta nieszczęśliwa, jaką się zajmujemy należy do ich liczby niewątpliwie.
— Pochodzi ona jednak nie z tej okolicy, znużenie jej świadczy, że przybywa zdaleka — wyrzekła pani Darier.
— A jej oblicze, na jakiem wyryte są ślad głębokiej boleści, czyż nie przekonywa, iż cierpiała wiele — dodał ksiądz Langier.
— Twarz pełna wyrazu — zawołał artysta — natychmiast ją odszkicuję.
— Cóż myślisz uczynić dla tej nieszczęśliwej mój bracie? — pytała pani Klara.
— To, co czynimy dla wszystkich, jacy się ku nam zwracają; damy jej trochę pieniędzy, a skoro wypocznie, niechaj idzie w swą drogę.
— Nie będziesz ją badał, nie wypytasz jej opiekunie? — ozwał się Edmund.
— Badać... wypytywać... po co, dlaczego?
— Ażeby wiedzieć cośkolwiek... Ta kobieta, rzecz dziwna, nie wiem zkąd i czemu niepojęte współczucie budzi we mnie.
— Ha! — być może, iż ją zapytam — odparł ksiądz Langier, ale jedynie w tym celu, aby jej udzielić dobrą radę. Jakkolwiekbądź niepokój i obawa maluje się na jej twarzy, przekonany jestem, iż ta kobieta uboga i nieszczęśliwa, jest uczciwą kobietą. Zobaczymy czy ja się nie mylę?
Na tem rozmowa przerwaną została. Ksiądz Langier otworzył swój brewjarz. Edmund ujął pędzel, następnie go położył, a pochwyciwszy ołówek, usiłował szkicować z pamięci rysy nieznajomej. Dzwonek przy furtce zadźwięczał powtórnie i posłaniec pocztowcy wszedł do ogrodu, przynosząc list do proboszcza wraz dziennikami, jakie codziennie nadchodziły, z Paryża. Ksiądz Langier rozdarł przedewszystkiem kopertę, przebiegł oczyma list, jaki nie zawierał w sobie nic tak dalece ważnego; następnie przedarł opaskę dziennika i począł go czytać wolno i z uwagą. Odwróciwszy stronnicę znalazł artykuł zatytułowany: potrójna zbrodnia. Rozpoczął czytanie. W miarę tegoż zachmurzył czoło i nagle wydał okrzyk zdumienia, na który zadrżawszy Edmund porzucił swoją robotę.
— Czyliżeś znalazł proboszczu coś w tym dzienniku co cię obchodzi tak blisko — zapytał przybiegając młodzieniec.
— Cóż to takiego? — wołała spiesząca równocześnie pani Davier.
— Siadajcie oboje i słuchajcie! — rzekł proboszcz przyciszonym głosem. Tu czytać zaczął.
„Onegdajszej nocy, potrójna zbrodnia spełnioną została w Alfortville, zbrodnia długo naprzód uplanowana, a dokonana z przerażającymi cynizmem. Znana tyle w naszym krajowym przemyśle fabryka maszyn pana Juliana Labroue, już nie Istnieje. Podłożony zbrodniczą ręką ogień, zostawił z niej tylko ruiny. Właściciel wracając niespodzianie z podróży podczas nocy, zamordowanym został przez podpalaczkę schwytaną na gorącym uczynku przy spełnianiu kradzieży. Nietylko wszakże inżynier Labroue stał się ofiarą zbrodni; nadzorca fabryki Jakób Garaud, idąc za głosem poświęcenia znalazł śmierć w płomieniach, usiłując ocalić pieniądze, znajdujące się w kassie pana Labroue. Fabryka była strzeżona w nocy przez kobietę Joannę Fortier. Wszyscy jednogłośnie wskazują, jako sprawczynię owej potrójnej zbrodni, ku której przywiodła tę kobietę zemsta za wydalenie z zajmowanego przez się obowiązku. Nikczemna owa istota uciekła z swem dzieckiem, podpaliwszy fabrykę za pomocą petroleum, jakie dokonało dzieła zniszczenia. Sądy paryzkie, wraz prefekturą, przedsięwzięły energiczne środki, aby oskarżona nie uszła ręki sprawiedliwości. Rysopis jej telegramem przesłany został do wszystkich oddziałów żandarmeryi. Jest on następującym: lat dwadzieścia sześć, wzrost więcej niż średni. Postać, kształtna. Bujne ciemno blond włosy. Rysy twarzy regularne. Duże ciemno-błękitne oczy. Twarz blada. W zachowaniu jej widnieje niezwykła energia charakteru. Joanna Fortier uprowadziła z sobą swe dziecię wieku lat trzy i pół liczące. Na tem zakończył się rysopis“.
Pani Darier i Edmund Castel słuchali z wzrastającem przerażeniem tego ogłoszenia.
— Ależ to słowo w słowo portret kobiety, jaką przyjęliśmy — zawołała siostra proboszcza — dziecię lat trzy i pół wieku liczące. To znużenie, to wyczerpanie z sił... Ach! nieszczęśliwa uciekła z miejsca swych zbrodni!
— Milczenie; — droga siostro — rzekł żywo ksiądz Langier. — Kobieta ta bądź co bądź znajduje się tu pod moim dachem, w domu przedstawiciela Boga na ziemi, — nie śpieszmy się z rzuceniem na nią oskarżenia! Jeżeli jest winną dowiemy się o tem.
— A wtedy oddasz ją w ręce sądu?
— Nie oskarżę jej pierwszy: — dozwolę jednak czynić poszukiwania sprawiedliwości.
W chwili tej Brygida oznajmiła, iż śniadanie na stole.
— A ta kobieta, a to dziecię? — zapytał proboszcz.
— Obudziłam ich, przygotowawszy im w kuchni nakrycie; — odpowiedziała służąca.
— Dobrze zrobiłaś... Miej o nich staranie... Po śniadaniu zobaczę się z niemi.
Przy stole ksiądz Langier unikał rozmowy o Joannie.
— Podasz nam kawę do ogrodu — rzekł do Brygidy — dodaj jednę filiżankę więcej dla tej nieznajomej i przyprowadź ją tamże.
— Dobrze — odrzekła służąca.
Brygida litościwa z natury, otoczyła staraniem Joannę z jej dzieckiem. Dwie godziny snu obok pożywnego posiłku wystarczyły dla powrócenia sił i energii biednej uciekającej. Podczas śniadania Brygida usiłowała wybadać Joannę, otrzymując jednakże mało znaczne odpowiedzi. Jedynem życzeniem, wyrażonem jasno przez młodą kobietę, było pragnienie wynalezienia sobie jakiego obowiązku.
— Pójdziesz pani zaraz na kawę do ogrodu, gdzie wezwać kazał cię ksiądz proboszcz — rzekła służąca — korzystaj więc z chwili i przedstaw mu swą prośbę.
— Sądzisz, że zechce on zając się mym losem? — pytała Joanna.
— Napewno zacny proboszcz nasz żyje jedynie dla dobra drugich, zna wiele osób, ma liczne stosunki w świecie, wynajdzie pani korzystne zajęcie, gdzie będziesz żyła szczęśliwa. Nie obawiaj się niczego.
— Bóg więc ulitowałby się wreszcie nademną — zapytywała siebie Joanna, być może dla mego ocalenia tu mnie przyprowadził?
Dźwięk dzwonka uwiadomił Brygidę, aby podała kawę, ksiądz Langier, wraz z siostrą i Edwardem wszedł do ogrodu.
Artysta dobył z kieszeni karnet, w którym zaczął z pamięci szkicować Joannę, w czasie czego służąca przyprowadziła! wdowę Fortier z Jurasiem prowadzącym na sznurku swego tekturowego konika.
Bystrym rzutem oka proboszcz badał fizyognomię młodej kobiety, podczas gdy pani Barier usunęła zdała swe krzesło z uczuciem mimowolnego wstrętu.
— Zbliż się i usiądź; — rzekł do przybyłej proboszcz wskazując ławkę. — Filiżanka kawy orzeźwi cię, wzmocni twe siły.
Joanna wzruszona i drżąca zwolna się zbliżała.
— Siądź proszę — powtórzył ksiądz Langier.
Młoda kobieta usiadła. Juras zbliżył się do księdza.
— Czy mogę pobawić się w ogrodzie? — zapytał — ja nie dotknę się kwiatków.
— Dobrze; — idź moje dziecko.
Chłopiec uścisnąwszy matkę, odbiegł ze swym konikiem.
Brygida podała kawę. Edmund z ołówkiem w ręku szkicował ukradkiem Joannę.
— Czujesz się pani lepiej... nieprawdaż? — zapytał proboszcz młodą kobietę.
— Och! tak... lepiej... o wiele lepiej, dzięki lasce państwa!... Siły odzyskałam nanowo — odpowiedziała.
— Czyż jednak o tyle, że mogłabyś iść w dalszą podróżą.
Joanna zawahała się z odpowiedzią.
— Wszak Chévry nie jest celem twojej wędrówki, jak sądzę? — dodał ksiądz Langier. — masz zamiaru zapewne pozostać w tej wiosce?
— Przeciwnie, chciałabym tu pozostać... — wyszepnęła nieśmiało.
— Jakto? — zapytał proboszcz.
— Gdym zadzwoniła do tych drzwi, złamana znużeniem i prawie umierająca, trzymając swe dziecię w objęciach, błagałam na kolanach miłosierdzia...
— Przybyłaś więc do mnie? — pytał zdziwiony ksiądz Langier.
— Tak, księże proboszczu... wskazano mi twoje mieszkanie.
— Czegóż mogłaś żądać odemnie?
— Pomocy w wynalezieniu miejsca, służby w tej wiosce, obowiązku, jakiegokolwiekbądź, któryby mi pozwolił wyżyć i wychować dwoje mych dzieci.
— Masz więc dwoje dzieci?
— Tak, panie; dziewczynkę jedenastomiesięczną u mamki... i tęga małego Jurasia.
— A gdzież jest ojciec tych dzieci.
Joanna otarła łzy, płynące jej z oczu.
— Umarł! — odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem.
— A! więc pani jesteś wdową.
— Tak, panie.
— Dlaczegóż to do Chévry przyszłaś szukać roboty? — Chévry ubogą jest wioską, trudniej tu znaleźć zajęcie, niż w innej ludniejszej okolicy. Przed przykuciem tu, mieszkałaś pani, być może w mieście, gdzie miałaś jakiś obowiązek?...
— Tak, miałam!...
— Dlaczegóż go porzuciłaś?
— Pomimowolnie pozbawiono mnie miejsca tego, z przyczyny bynajmniej nie nagannego prowadzenia się mego, lecz żem nie posiadała odpowiedniego uzdolnienia. Za kilka dni miałam opuścić tę służbę. Smutna okoliczność nakazała mi uczynić to wcześniej.
— I podróżujesz pieszo z dziecięciem? Czyż nie posiadasz żadnych środków pieniężnych?
— Miałam sześć sous, za które kupiłam żywność dla dziecka.
— Chcąc ci wyszukać miejsce, przedstawić cię gdzieśkolwiek, muszę przedewszystkiem wiedzieć, kim jesteś? Czy masz przy sobie swoje legitymacyjne papiery?
Joanna na te słowa zadrżała.
— Papiery?... — wyjąkała z cicha.
— Tak; — pojmujesz, sądzę, że chcąc otrzymać miejsce w jakim domu, a będąc nieznaną w tej okolicy, potrzebujesz złożyć świadectwa, dowody. Bez tego nikt cię przyjąć nie zechce.
Młoda kobieta pobladła. Dać się poznać, było to powiedzieć: „Jestem tą, która uciekła z podpalonej fabryki. Jestem kobietą, oskarżoną o zbrodnię, a gdy nikczemnik pewien postanowił mnie zgubić, usprawiedliwić się nie jestem w stanie.“
Położenie zdawało się być bez wyjścia. W którąbądź stronę zwróciła się nieszczęśliwa, przepaść się przed nią otwierała.
Zmieszanie Joanny nie uszło baczności księdza Langier.
— Jakże się pani nazywasz? — zapytał.
— Joanna... — odpowiedziała.
— Ależ to tylko imię, a ponieważ byłaś zamężną, nosisz zatem nazwisko swojego męża.
— Tak jest...
— Zatem to nazwisko?...
Kłamstwo i dłuższe wahanie były niepodobnemi. Poddać się było potrzeba.
— Nazywani się... Joanna Fortier... — wyjąkała zcicha.
— Joanna Fortier... — powtórzył ksiądz Langier — przybywasz z Alfortville?
Ofiara Jakóba Garaud, przerażona do głębi, zerwała się z miejsca.
— Ach! — zawołała — pan więc wiesz wszystko!
— Tak, nieszczęsna, wiem wszystko — wyrzekł ksiądz Langier łagodnie, biorąc ją za rękę. — Wiem, że jesteś ściganą przez policję!
— Ja... ja?... — wykrzyknęła — i o cóż mnie oskarżają?
— Żeś podpaliła fabrykę i zamordowała pana Labroue...
— Ależ to fałsz!... fałsz! — zawołała silnym, stanowczym głosem, z gestem przerażenia. — Wobec Boga, który mnie słucha w tej chwili... na szczęście i życie mojego syna, którego kocham nad wszystko na świecie, przysięgam!... Jestem niewinną!
Uderzeni siłą brzmienia głosu młodej kobiety i wyrazem jej fizyognomii, proboszcz, jego siostra i Edmund zamienili z sobą spojrzenia.
— Lecz jeśli jesteś niewinną, dlaczego uciekasz... dlaczego się kryjesz?
— Dlaczego uciekam... dlaczego się kryję? — odrzekła, — tak... to prawda... to mnie oskarża z pozoru i ściąga na mnie potępienie! Uciekam, ponieważ się czuje zgubioną!... A jednak posiadałam dowód mej niewinności w tej zbrodni... Dowód niezaprzeczony!
— Cóż się z nim stało?
— Pożar go pochłonął, jak wszystko! Ach! opowiem rzecz całą, księże proboszczu, i ty udzielisz mi siły do walki z cierpieniem, gdyż moje życie odtąd, jak widzę, będzie jedynie tylko pasmem męczarni! Zły los zawisnął najemną... wszystko mnie przytłacza... wszystko potępia, oskarża... a jednak jestem niewinną, przysięgam!
— Czyliż podobna uwierzyć?
— Wiem, że to trudno!... Słuchajcie mnie więc państwo... słuchajcie i osądźcie, proszę!
Tu gorączkowo, szybko, głosem przerywanym wybuchami płaczu, Joanna opowiedziała szczegóły śmierci swojego męża, pełnienie obowiązku odźwiernej w fabryce, namiętne ścigania Jakuba Garaud, opowiedziała o liście, jaki do niej pisał, usiłując ją nakłonić do ucieczki wraz z sobą, a którego znaczenie wyjaśniło się jej teraz, przytaczała wyrazy, zdania nikczemnika do niej mówione, wreszcie swój przestrach przy wybuchnięciu pożaru i swoje wejście do pawilonu w chwili zamordowania inżyniera. Powtórzyła słowa i groźby nędznika, usiłującego zmusić ją do ucieczki z sobą.
— W tym to momencie — mówiła dalej — pojęłam znaczenie jego listu. Zrozumiałam, że majątek, jakimi obiecywał, był własnością pana Labroue, którego on okraść postanowił. — Chciałam biedz, ażeby odszukać ten list drogocenny, jedyny dla mnie dowód usprawiedliwienia: jedyne moje zbawienie, niestety! było zapóźno! Mieszkanie moje ogarnęły zewsząd płomienie, słyszałam głosy oskarżające mnie jako podpalaczkę, zbrodniarkę! Wtedy to, straciwszy przytomność, uciekłam jak obłąkana, unosząc na ręku swe dziecię! — Oto najczystsza prawda, księże proboszczu. Jestem niewinną! Na zbawienie mej duszy i życie mojego dziecka przysięgam... Jestem niewinną!
Brzmienie głosu Joanny zjednało jej obecnych.
— Matka, przysięgająca na życie swojego dziecka, kłamać nie może! — wyrzekł ksiądz Langier. — Wierzę ci zatem! Wytłumacz mi jednak, jakim sposobem ów Jakób Garaud zginął w pożarze, padłszy ofiarą, jak zapewniają, swego poświęcenia?
— On umarł? — zawołała Joanna — on... on ofiarą swego poświęcenia? Czyliż podobna?
— Dziennik to głosi publicznie.
— Ach! jestem więc potępioną bez odwołania!... — zawołała biedna kobieta. — Jeżeli Jakób Garaud umarł, nic mnie ocalić nie jest wstanie. Miałam jedyną i ostatnią nadzieję, iż wobec mnie ten nędznik zbrodni swej zaprzeć się nie zdoła. Nadzieja ta zniknęła... Wszystko już dla mnie stracone!
— Uspokój się, biedne me dziecię — rzekł proboszcz. — Zawiniłaś tem, iż nie pozostałaś do ostatka na stanowisku, jakie ci powierzonem zostało. Powinni cię byli znaleść na miejscu zbrodni, gotową do wszelkich zeznań, gotową do odparcia oskarżeń. Ucieczka twoja jest wielkim błędem, ale nie zbrodnią. Prócz tego nierozważnego postąpienia, zresztą jesteś zupełnie niewinną. Widzę straszny szereg potępiających cię pozornie dowodów, twój głos jednakże, twoje spojrzenie przemawiają za tobą.
— Ach! czyż sędziowie wysłuchać zechcą mojego głosu!... czyż dadzą się przekonać spojrzeniem? — wołała rozpaczliwie Joanna.
— Będziemy prosili Boga, aby ci przyszedł z pomocą — wyrzekł z przejęciem ksiądz Langier. — Cóż jednak myślisz, zrobić? cóżeś uczynić powinna? Nad tem zastanowimy się teraz. Należałoby ci może stanąć śmiało wobec oskarżenia, przedstawić się sędziom i powiedzieć: „Jestem niewinną... przysięgam!“ Lecz czyliż przysięga ta wywoła u nich takie wrażenie, jakie na mnie wywarła? Czyż zdoła natchnąć ich przekonaniem podobnem mojemu? Nie wiem... mam nadzieję...
chcę wierzyć, lecz twierdzić nie mogę! Czego jestem pewien i pragnę, to, że silna i czysta na sumieniu, nie powinnaś się wahać w spotkaniu niebezpieczeństwa, jakkolwiek groźnemby ono było. Obowiązkiem jest twoim udać się do Paryża, odszukać urzędników i powiedzieć im: „Nazywam się Joanna Fortier!... Oskarżają mnie o podpalenie i morderstwa?!... Szukają mnie!... Mogłabym się ukryć, lecz nie chcę... Jestem gotową połączyć się z wami dla odszukania prawdy!“
Młoda kobieta słuchała tych słów proboszcza w rozpaczliwem milczeniu.
— Lecz jeżeli się oddam w ręce sprawiedliwości — zawołała — więzienie się dla mnie otworzy, oddzielą mnie od mojego syna!...
— Nieszczęściem, to nieuchronne! — rzekł proboszcz — ponieważ nosisz na sobie piętno winy skutkiem ucieczki. Zbadajmy jednak położenie. Rysopis twój na wszystkie strony rozesłanym został; lada chwila przytrzymać cię mogą, będziesz prowadzona pod konwojem aż do Paryża; gdzie nakażą ci stanąć przed sądem i odpowiadać na czynione zapytania. Wierzaj mi... lepiej uniknąć strasznych upokorzeń, uniknąć owej Kalwaryi! Oddaj się sama... ja cię nie opuszczę... towarzyszyć ci będę. Zaprowadzę cię sam przed zgromadzenie sędziów i powiem prokuratorowi, iż ręczę swoją osobę za twą niewinność w tej zbrodni.
Wdowa po Piotrze Portier ukryła twarz w dłoniach.
— Boże! — zawołała — miej litość nademną!
— Nie wahaj się! — mówił dalej ksiądz Langier. — Wspomnij, iż każdej chwili mogą tu przyjść i uwięzić cię.
— Tu?... — zawołała Joanna — tutaj przyjść mogą?...
— Mój dom niedostępnym nie jest, niestety, dla ludzkiej sprawiedliwości, me dziecię! — odparł łagodnie proboszcz.
— Lecz moja mała Łucja... co się z nią stanie? Co stanie się z moim Jurasiem? — wołała, łkając, Joanna.
Chłopczyna przybiegł, usłyszawszy wymienione swe imię.
— Mamo... ty płaczesz? — wołał — dlaczego płaczesz? — powtarzał, wyciągając ku matce rączęta.
Nieszczęsna, pochwyciwszy go, przycisnęła namiętnie do piersi, okrywając pocałunkami.
Nagle, dzwonek zadźwięczał przy furtce ogrodowej i pomieszane głosy dały się słyszeć po za sztachetami.
— Ja to wskazałem jej drogę tu, na probostwo — mówił głos jakiś.
— Widziałem ją wchodzącą tu z dzieckiem — dodał drugi — jestem tego pewien.
Joannę pochwyciło nerwowe drżenie.
— O mnie mówią, mnie to szukają! — jąkała przerażona, tuląc mocniej ku piersiom Jurasia.
Brygida pośpieszyła otworzyć. W ciągu sekundy ogród zapełnionym został dwudziestoma osobistościami, na czele których znajdował się mer wioski, dowódzca oddziału i czterech żandarmów. Mer podszedł ku obecnym.
— Zechciej wybaczyć księże proboszczu — rzekł pozdrawiając tegoż i jego siostrę — iż pomimowolnie zmuszony jestem nachodzić pańskie mieszkanie. Czyniąc to jednak, wypełniam mój obowiązek. Staję w imieniu prawa!
Joanna wystraszona widokiem żandarmów cofnęła się, tuląc ku sobie Jurasia. Dziecię całą siłą uczepiło się matki, ściskając w drugiej ręce swego konika.
Obraz, jaki się z tego utworzył w ogrodzie proboszcza, sprawiał wstrząsające wrażenie. Edmund Castel porwany artystyczną siłą, pobiegł do swej stalagi i począł szybkiemi rzuty szkicować co miał przed oczyma. Proboszcz podniósłszy się z miejsca, szedł na spotkanie mera.
— Wiem co panów tu do mnie sprowadza — rzekł — szukacie młodej kobiety, nazwiskiem Joanna Fortier...
— Tak mości proboszczu, Joanny Fortier, oskarżonej o potrójną zbrodnię, podpalenia, kradzieży i morderstwa.
Nieszczęsna ta, do której silnie uczepił się Juraś, postąpiła naprzód.
— To fałsz panowie! — wołała — jestem niewinną!
— Winną czy niewinną jesteś, nie nam sądzić należy. Jesteś Joanną Fortier?
— Tak!
— Odźwierna niegdyś i nadzorczymi fabryki inżyniera Juliana Labroue w Alfortville, departamencie Sekwany?
— Tak panie.
Mer uczynił znak skinieniem. Zbliżył się dowódzca żandarmów.
— W imieniu prawa aresztuję cię! — rzekł.
— Dobrze! aresztuj cle mnie! — wołała z uniesieniem — prowadźcie do więzienia! Możecie mnie potępić i posłać nawet pod gilotynę, mimo to wołać nie przestanę: jam niewinna!.. niewinna!
— Mamo, mamo, mamo! — krzyczał Juraś przestraszony.
Oficer zwrócił się do towarzyszącej sobie służby.
— Załóżcie jej kajdany! — wołał.
Joanna uczuła drżenie wstrząsające całem jej ciałem.
— Kajdany! — powtórzyła stłumionym głosem, w tył się cofając. — Och! nie, nie, nigdy... przenigdy.
— Nie opieraj się moje dziecię, ja proszę cię o to... — rzekł proboszcz. — Poddaj się, jako prawdziwa chrześcijanka, bądź posłuszną prawu.
Nieszczęsna opuściwszy głowę, podała ręce.
— Dobrze! A teraz w drogę! — zawołał dowódzca.
Juraś uczepił się do skrępowanych łańcuchami rąk matki.
—Och! — zastań mamo! — wołał — zostań, ja się boję!
— Nie płacz me dziecię — szepnęła — Bóg nami opiekować się będzie.
— Ja nie chcę, ażeby ciebie mamo uprowadzili, nie chcę! — wołał chłopczyna.
— A więc pójdź zemną.
— Nie! — dziecko nie może iść z tobą — ozwał się oficer.
— Rozłączacie mnie więc z synem? — wołała z rozpaczą uwięziona.
— Tak, trzeba. — W rozkazie aresztowania wymienioną tylko jesteś ty sama, Joanna Fortier. Niema tam mowy o żadnem dziecku. Gdy zdarzy się, że matkę osadzą w więzwniu, dziecię umieszcza się natomiast w przytułku, do czasu osądzenia sprawy.
Joanna zbladła jak marmur.
— W przytułku, me dziecię? — jąknęła ledwie dosłyszanym głosem. Nie! nie, wy tego nie uczynicie, nie!
— Nie odchodź mamo — Juraś płacząc powtórzył — nie odchodź odemnie.
— Ja nie chcę — powtórzyła Joanna, szarpiąc się pośród otaczających ją żandarmów: — nie, nie chcę, słyszycie, nie chcę, aby rozłączono mnie z mem dzieckiem! — Księże proboszczu! — wołała, wyciągając ku niemu ręce skute łańcuchami — przez litość, przez miłosierdzie... wstaw się za mną, proszę! Powiedz im, że to okrucieństwo, że nie można matki rozdzielać z jej dzieckiem...
— Bądź posłuszną prawu moja córko — odrzekł ksiądz Langier — i nie obawiaj się o nie. Nie pójdzie ono do przytułku, nie! Ja je zatrzymam u siebie. Spokojną będziesz wiedząc, że dziecko tu pod życzliwą zostaje opieką. A jeżeli, jak mam nadzieję, zdołasz dowieść swej niewinność, wrócisz i odbierzesz je ztąd sama. Gdyby zaś przeciwnie się stało, gdybyś niezdoławszy rozproszyć ciemności otaczających zbrodnię w Alfortville, została osądzoną, przysięgam, iż nieopuszczę twojego chłopczyny.
Pani Farier zbliżyła się.
— Nie drżyj i nie płacz nieszczęsna — rzekła, biorąc rękę Joanny — dziecko twe matkę znajdzie we mnie. Przysięgam, że przyjmę go za mojego syna! Ja także miałam chłopczynę w jego wieku. Bóg mi go zabrał. Zdawać mi się będzie, że tamten powróconym mi został.
— Ach! — więc go już nigdy nie zobaczę! — wołała, łkając Joanna — nigdy... to nad moje siły!
Juraś krzyczeć i płakać nie przestawał.
— Mamo, ach! mamo, nie odchodź odemnie!
Ażeby go uspokoić, pani Darier wzięła go na ręce.
— Nie płacz dziecino — mówiła — mama musi odjechać, lecz nie zadługo powróci.
— Powróci... na pewno?
— Na pewno.
— A kiedy powróci?
— Niedługo. Tymczasem u nas tu pozostaniesz.
— Z panią i z księdzem? — rzekł Juraś.
— Tak, z nami obojgiem.
— To dobrze, zostanę z wami, jeśli mama wróci nie długo.
Joanna łkała.
— Och! — weźcie go państwo, przyjmijcie! — wołała z rozpaczą. — Kochajcie go! Mówcie mu często o jego matce nieszczęśliwej. Drogie ukochane dziecię, zostań z tą dobrą panią i księdzem proboszczem. Zostań, zostań z niemi! Oni ci powiedzą, że twoja matka niewinnie oskarżoną została. Że kochała cię nad życie, słyszysz, że cię uwielbiała! Nie zapominaj jej, nie zapominaj nigdy!
Stara służąca Brygida głośno płakała.
— Biedna kobieta — powtarzała — biedne to dziecię.
— Uściskaj mnie Jurasiu — mówiła wdowa po Piotrze Fortier, okrywając chłopca pocałunkami — och! jeszcze... jeszcze! Weź go pani, weź... — rzekła po chwili, zwracając się do siostry proboszcza — niech go nie widzę już więcej! Jestem gotową, prowadźcie mnie — zawołała, zwracając się do żandarmów i skierowała się ku furtce ogrodu.
Juraś niesiony do domu przez panią Darier i Brygidę, wydawał krzyk rozpaczliwy. Ksiądz Langier towarzyszył do drzwi wychodzącym. W chwili, gdy Joanna musiała przestąpić próg furtki, zwróciła się ku niemu.
— Pobłogosław mnie ojcze! — wyrzekła klękając.
Proboszcz rozrzewniony do łez, wzniósł obie ręce nad głowę kornej męczennicy.
— W imię Boga pełnego miłosierdzia — mówił przerywanemi słowy — dziecię, ja tobie błogosławię! Oby sprawiedliwość ludzka nie była zaślepioną! Pozory świadczą przeciw tobie, lecz ja, ja wierzę w twoją niewinność!
Wszyscy obecni odkryli głowy i pochylili czoła, Joanna powstała. Ksiądz Langier otworzył jej swoje ramiona, w które rzuciła się łkając.
— Idź moje dziecię — rzekł. — Zbierz wszystkie siły i połóż ufność swą w Bogu.
— Ach! On mi też tylko pozostaje! — jęknęła nieszczęsna wychodząc.
W kilka chwil później wieziono ją w powozie, (dzięki wstawieniu się w tej mierze księdza Langier) do Brie-Comte-Robert, zkąd zatelegrafowano do Melun o jej przyaresztowaniu. Nazajutrz jechała drogą żelazną z dwoma żandarmami do Paryża, gdzie ją umieszczono w prefekturze policyi.
— Znalazłem temat do obrazu — powtarzał Edmund Castel — na przyszłej wystawie mówić o mnie będą!
Jakób Garaud pod nazwiskiem Pawia Harmant, zajął miejsce na okręcie płynącym z Hawru do Southampton; zkąd udał się do Londynu, by znów pierwszym statkiem popłynąć ztamtąd do Ameryki. Ogłoszenie zamieszczone w dziennikach, o podpaleniu fabryki w Alfortville i jego bohaterskiej śmierci, wpadło mu w ręce. Ucieszył się nad wyraz takim obrotem tej sprawy, wszystko szło bowiem według jego życzenia, potrzeba mu było przybyć jedynie do kraju, w którym, dzięki pieniądzom i ukradzionym planom, mógł szybko zebrać wielki majątek.
Będziemy mu towarzyszyli na pokładzie „Lord-Majora“, okrętu pierwszorzędnego, jaki go ponieść miał do New-Yorku. Na teraz powróćmy do Joanny Fortier.
Skoro pan Delaunay sędzia śledczy dowiedział się o przyaresztowaniu wdowy Fortier i jej przybyciu do prefektury, wydał rozkaz przyprowadzenia jej do siebie na przesłuchanie.
Nieszczęśliwa była na wszystko przygotowaną. Odwaga, postanowienie, energja, zastąpiły u niej trwogę i bojaźliwość. Ze spokojem i zadziwiająco zimną krwią stanęła przed urzędnikiem, od którego jej los zależał.
Nie tracąc chwili, pan Delaunay, upewniwszy się, że jego sekretarz gotowym jest do spisywania protokółu, rozpoczął badanie.
— Imię pani? — zapytał.
— Joanna Fortier.
— Wiek.
— Lat dwadzieścia sześć; urodziłam się w Paryżu dnia 15-go października 1853 roku.
— Zamężna, czy panna?
— Wdowa po Piotrze Fortier, mechaniku, który zmarł nagłą śmiercią w służbie pana Labroue, inżyniera, o którego morderstwo oskarżają mnie, jako też o kradzież i podpalenie fabryki.
To zdanie, wymówione jasno, dobitnie, zwróciło uwagę sędziego, który zatrzymał na mówiącej badawcze spojrzenie.
— Wiesz zatem pani — rzekł po chwili milczenia — o co cię oskarżają... Cóż masz do powiedzenia przeciw temu?
— Dwa słowa... Jestem niewinną!
Pan Delaunay wzruszył ramionami.
— Gdybyś była niewinną — odpowiedział z oczami utkwi onemi we wzroku Joanny — dlaczego uciekałabyś z fabryki wraz z dzieckiem, zamiast przyzywać ratunku na widok pożaru?
Młoda kobieta namyślać się zdawała.
— Odpowiadaj; — zawołał sędzia niecierpliwie.
— Na co się to zdało?... pan mi wierzyć nie będziesz.
— Tak... bo chcesz skłamać...
— Nie! gdyż słowa moje wydać się mogą nieprawdopodobnemi. Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Jakim sposobem mógłbyś pan dać wiarę opowiadaniu nie popartemu żadnym dowodem? Potępisz mnie... a jednak jestem niewinną.
— Utrzymujesz więc, żeś nie zamordowała pana Labroue?
— Zaprzeczam temu z całych sił moich!
— Twierdzisz, iż nie miałaś do niego żalnej nienawiści?
— Nienawiści? Za cobym ją mieć miała?
— Wszak cię wypędził?
— Nie, panie; on powiadomił mnie tylko, że nie mogę dłużej pełnić mego obowiązku w fabryce. Działał w pełni praw swoich, a mimo, że jego decyzya przykra dla mnie była, zrozumiałam, że miał zupełną słuszność w tym razie.
— Czułaś urazę do pana Labroue z przyczyny — śmierci swego męża?
— Zkąd mogłabym mieć urazę do pryncypała za nieszczęście, które nastąpiło nie z jego winy?
— Zaprzeczasz więc, żeś podpaliła fabrykę?
— Zaprzeczam! jak również i morderstwu. Tych obu zbrodni nie popełniłam.
— Dowiedź mi tego?
— Jak?... w jaki sposób?
— Zbijając poszlaki, zebrane przeciw sobie, których jest moc przerażająca! Kupowałaś dwukrotnie w znacznej ilości petroleum?
— To prawda!
— Cześć tego płynu umieściłaś w butelkach?...
— To także prawda!
— Butelki znaleziono wypróżnione na podwórzu fabryki, po wylaniu przez ciebie płynu na wióry w warsztatach?
— To fałsz! Zaprzeczam temu!
Sędzia śledczy zatrzymał po raz drugi na Joannie przenikające spojrzenie. Nie spuściła oczów.
— Otworzyłaś kasę pana Labroue — mówił dalej — aby z niej ukraść pieniądze. Inżynier, przybywszy niespodziewanie. schwytał cię na uczynku, a ty go zabiłaś.
— Pan Labroue został zamordowany ręką, która rozlała petroleum i wyłamała kasę, ale ta ręka nie była moją ręką.
— Masz dobry system obrony, jak widzę.
— To nie jest system, lecz prawda.
— Uprzedziłam pana, że mi wierzyć nie będziesz.
— Czyżeś ale powiedziała pana Labroue, wskutek wynikłego z nim nieporozumienia, że usunięcie cię z pełnienia obowiązków nie przyniesie mu szczęścia?
— Tak... powiedziałam.
— I powtórzyłaś toż samo zdanie chłopcu, Danielowi.
— Powtórzyłam.
— Byłaś obecną w gabinecie inżyniera w — dniu jego odjazdu do Saint-Gervais. podczas gdy kasyer Ricoux składał mu pieniądze, następnie w kasie zamknięte?
— Znajdowałam się tam podówczas.
— I wszystko słyszałaś?
— Tak dobrze, że cyfra wymieniona przez pana Ricoum została w mojej pamięci.
— Jakaż była ta cyfra?
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy paręset franków.
— Posiadasz pamięć zadziwiającą! — rzekł sędzia z ironią. — Widać, iż cyfra wygłoszona masiała cię bardzo zainteresować. Zbrodniczy zamiar tworzył się już wtedy w twej głowie.
— Czyż nie zapamiętać czegoś bez występnej myśli?
— Fakt twojej ucieczki, czyż to nie jeden z najbardziej przekonywających dowodów twej winy?
— Słabości, powiedz pan raczej. Ulękłam się gróźb nikczemnie przeciw mnie skierowanych... ulękłam gwałtowności, jaką mi czyniono...
— Przez kogo?
— Przed prawdziwego i jedynego sprawcę zbrodni.
— Znasz go więc? — zapytał sędzia.
— Znam.
— Wymień go.
— Jakób Garaud.
— Nadzorca fabryki?
— On sam.
Po raz drugi pan Delaunay wzruszył ramionami.
— W zły sposób kierujesz swoją obroną — rzekł pogardliwie. — Jeżeli istnieje osobistość, którejby twoja potwarz dosięgnąć nie zdołała, to jest nią dzielny nadzorca fabryki, który idąc za głosem poświęcenia, śmierć znalazł w płomieniach.
— Sprawiedliwość boża dopuścić nie chciała — rzecze Joanna — jeżeli Jakób Garaud rzeczywiście zginął — aby ten nędznik zbierał owoce swych zbrodni.
— Jak to?... śmiesz wierzyć, iż on żyje, gdy dwadzieścia osób widziało go ginącym w pożarze? Śmiesz go oskarżać?
— Tak!
— Bez dowodów... ma się rozumieć...
— Miałam dowody!...
— Cóż się z niemi stało?
— Spaliły się w Alfortville podczas owej nieszczęsnej nocy, gdyż pożar nie oszczędził i oficyny, w której mieszkałam.
— Zatem owych urojonych dowodów nie posiadasz?
— Nie, panie.
— I na nich to chcesz oprzeć swoją obronę?
— Raczysz mnie pan wysłuchać?
— I owszem... mów!
Joanna zaczęła w tych samych wyrazach opowiadanie, w jakich je czyniła przed księdzem Langier, jego siostrą i Edmundem Castel; wrażenie jednak, wywołane natenczas, było, na nieszczęście, bardzo odmiennem. Jej głos wzruszony, wyraz twarzy pełen boleści, utrwaliły przekonanie o jej niewinności w sercach pierwotnych słuchaczów. Sędzia, źle uprzedzony, słuchał uwięzionej z uśmiechem niedowierzania.
— Masz pani płodną wyobraźnię, jak widzę — rzekł żartobliwie. — Wynalazki twe jednak zakrawają bardziej na jakiś romans, niż prawdę.
— A więc... — zawołała Joanna — pan mi nie wierzysz?
— Trzeba być bardzo naiwnym, ażeby uwierzyć czemuś podobnemu. Bajka, jaką słyszałem przed chwilą, nie wytrzymuje krytyki. Otrzymawszy więc list podobny, jak sama opowiadasz, od Jakóba Garaud, nie przywiązywałaś doń żadnej wagi? Rzuciłaś go w kąt swego pokoju!... Jak to?... ty, obowiązana strzedz dobra pryncypała, widząc go zamordowanym i dom jego w płomieniach, uciekasz nikczemnie, zamiast wytrwać na swojem stanowisku, oświecić sprawiedliwość i wyjawić prawdziwego zbrodniarza, który ci był znanym!... Dajmy raz pokój tej bajce! Brak w niej logiki zupełnie. Powiedziałaś sobie: „Jakób Garaud umarł. Oskarżę go! Wszak on nie zmartwychwstanie, by mi kłamstwo zadał.“
Joanna na te słowra załamała ręce z rozpaczą.
— To, co mi pan mówisz — jęknęła — powtarzałam już sama sobie po dwadzieścia razy. Brak mi dowodów... wiem o tem. Jeżeli więc głos prawdy nie wnika do pańskiego serca, jestem zgubioną!
— Staraj się przekonać zgromadzenie sędziów o swej niewinności — odparł urzędnik.
— Nie mam już nadziei, jak tylko w Bogu!
— Zamiast upierać się w kłamstwie, czemu nie wejdziesz na drogę skruchy i nie wyznasz prawdy? Zyskaćbyś mogła u sprawiedliwości pobłażanie.
— Nie mogę przyznawać się do tego, czego nie uczyniłam.
Sędzia rzucił się niecierpliwie.
— Czy nie masz nic więcej do powiedzenia? — zapytał.
— Nie, panie.
— I trwasz w swoim zaprzeczaniu?
— Tak... trwam i trwać będę.
— Dadzą ci do przeczytania twoje zeznanie i podpiszesz je.
Po dopełnieniu formalności straż więzienne, która przywiodła Joannę do gabinetu sędziego śledczego, odprowadziła ją do aresztu, zkąd nazajutrz przewiezioną została do więzienia Saint-Lazare.
Proces prowadzonym był z nadzwyczajną szybkością; sędzia przesłał zeznanie izbie, która odesłała oskarżoną do zebrania sądu w departamencie Sekwany.
Ksiądz Langier wstawiał się czynnie za Joanną, poruszał niebo i ziemię, aby ocalić nieszczęśliwą, i działał w jej obronie wszelkiemi wpływy, jakiemi mógł rozporządzać; wszędzie mu jednak odpowiadano, iż pomaga istocie niegodnej litości. Sędzia Delaunay, do którego przybył, aby otrzymać pozwolenie widzenia się z oskarżoną w więzieniu, odmówił mu udzielenia tegoż; niewoliło jej było widzieć się z nikim.
— Wierzaj mi, księże proboszczu — rzekł — usuń się od tej kobiety. Jest to potwór pełen obłudy!
Na powyżej uczynioną uwagę ksiądz Langier zapytywał sam siebie, czyli nie został złudzony gładkiemi słowy podstępnej istoty? I począł rozważać szczegóły tej sprawy. Nikt nie wątpił, iż Jakób Garaud, oskarżony przez Joannę, padł ofiarą swego, poświęcenia, zkąd wypływało, że ona popełniła zbrodnię morderstwa, kradzieży i podpalenia. Powątpiewanie poczynało się rodzić zarówno w umyśle kapłana. Zniechęcany przez wszystkich, do których udawał się o pomoc w tej sprawie, stracił sam ufność i odwagę. Jedynem, co mógł uczynić, była opieka nad Jurasiem, pozostającym w jego domu, zamiast w przytułku sierot. Chłopczyna przyzwyczajał się do proboszcza i jego siostry, otaczających go miłością i pieszczotami. Pani Darier, wychowując to dziecię, przypominała sobie szczęśliwe chwile macierzyństwa, jakich, niestety, używała kiedyś tak krótko. Juraś kochał do uwielbienia „swą mamę Klarę,“ jak ją odtąd nazywał, a posiadając przymioty, zjednywające mu serca otaczających, zdołał pozyskać sobie księdza Langier, uczuwającego głęboka Etosu dla tego biednego dziecięcia, pozbawionego matki.
Trzy miesiące upłynęły od przyaresztowania wdowy po Piotrze Fortier. Rozsądzenie sprawy nastąpić miało za dni osiemnaście.
Dzieci w wieku Jurasia prędko zapominają; owóż, mniej często on już wspominał o matce, o której zarówno starano się nie mówić wobec niego.
— Jeżeli nieszczęsna skazaną zostanie — wyrzekła do brata pani Darier — lepiej, ażeby o niej zapomniał i nie wiedział o plamie, ciążącej na jego nazwisku. Zresztą, mam pewien projekt dla tego dziecka...
— Jaki, kochana siostro?
— Chcę adoptować tego chłopczycę, jeśli sędziowie ogłoszą wyrok kary dlatego matki; dam mu swoje nazwisko, wychowam go, uczynimy zeń człowieka, z jakiego dumni kiedyś będziemy, nie dozwalając smutkowi i hańbie zawładnąć duszą jego. Czy zgadzasz się na mój projekt?
— Z całego serca — rzekł proboszcz. — Jest myśl szlachetna, z urzeczywistnieniem jej jednak czekać należy dopóki wyrok ogłoszonym nie zostanie.
— Będziemy czekali... Czy wierzysz wciąż jeszcze w niewinność Joanny?
— Sam nie wiem... Jestem tą całą sprawą wstrząśniony do głębi... Ogarnia mnie zwątpienie... — rzekł smutno ksiądz Langier. — W razie, gdyby ta nieszczęśliwa winną się być okazała, dziecię nie powinno dźwigać ciężaru błędu swej matki; zrobimy tak, aby nie znało nigdy nazwiska potępionej.
Nadszedł dzień ogłoszenia wyroku. Potrójna zbrodnia w Alfortville narobiła tem więcej hałasu, że ofiara jej była wychowańcem szkoły politechnicznej, człowiekiem znanym i powszechnie szanowanym. Niezliczone tłumy, z trudnością powstrzymywane przez straże miejskie, obowiązane pilnować porządku, oblegały od rana izbę posiedzeń sądowych.
Z chwilą, gdy drzwi otworzono, sala została szczelnie zapełnioną.
Przybywali sędziowie. Wreszcie wyprowadzono oskarżoną; prezydujący otworzył posiedzenie.
Pobyt w więzieniu, przekonanie o niemożności podtrzymania walki przeciw sprawiedliwości, złamały Joannę, pozbawiając ją wszelkiej moralnej i fizycznej energii. Naprzód już czuła się być potępioną.
— Ach! moje dzieci... moje biedne dzieci... — powtarzała z rozpaczą — czyż ich już nigdy nie zobaczę?
Ksiądz Langier z siostrą i Edmundem Castel przybyli do Paryża, aby być obecnymi przy ogłoszeniu wyroku w tej sprawie.
Lista świadków zawierała wielką liczbę nazwisk, na czele których znajdowali się: kasyer Ricoux, pani Franciszka właścicielka sklepu w Alfortville, chłopiec Daniel, posługujący w fabryce, i pani Bertin, siostra pana Labroue.
Rozpoczęto czytanie aktu oskarżenia. Fakta były przygnębiającemi. Po wysłuchaniu ich tłum w sali posiedzeń zebrany uważał Joannę za najnikczemniejszą ze zbrodniarek.
Przystąpiono do przesłuchiwania świadków.
Nie będziemy powtarzali tych zeznań, znanych już czytelnikom. Nieszczęsna nie posiadała ani jednego człowieka, któryby się odezwał w jej obronie. Na wszystkich punktach, z wyjątkiem jednego, wina jej zdawała się być nie ulegającą zaprzeczeniu. Lecz co się stało ze skradzionemu pieniędzmi? Prezydujący twierdził, że wdowa, po Piotrze Fortier ukryła gdzieś tę summę, zkąd kiedyś zabrać ją postanowiła. Pozorna jej nędza, zupełne ogołocenie z pieniędzy w chwili jej przyaresztowania, mogły być udanemi. Wniosek ten jednak nie poparty został żadnym dowodem. Dano więc głos Joannie. Nie mając żadnej nadziei przekonania sędziów, biedna kobieta jednak zebrała siły, mówiła energicznie, wyjaśniając trybunałowi powody swojej ucieczki, groźby Jakóba Garaud, gwałtowne jego znaglanie do udania się wraz z sobą, oraz zniszczenie przez pożar listu, jaki pisał do niej. Opowiadanie to jednak, zamiast zjednać sędziów na stronę oskarżonej, mocno wyburzyło ich i rozgniewało. Cynizm Joanny wydał im się być potwornym. Nikczemna ta istota poważała się zobelżać człowieka, który przypłacił życiem wspaniałomyślne swe poświęcenie.
Nowa ta jej zbrodnia wieńczyła godnie poprzedzające. Wyznaczono Joannie adwokata z urzędu.
Był to człowiek zdolny i dowiódł tego; jednej wszelako, a najważniejszej rzeczy brakowało jego obronie, to jest wewnętrznego przekonania. A czyliż je mógł posiadać, nie wierząc w niewinność oskarżonej?
Po replice prezydującego sędziowie udali się do sali narad. Nieobecność ich trwała zaledwie dwadzieścia minut. Gdy pokłócili, głębokie w sali zaległo milczenie. Prezydujący wygłosił:
— Sędziowie jednomyślnie uznają być winną oskarżoną potrójnej zbrodni: morderstwa, kradzieży i podpalenia. Większością głosów odrzucają łagodzące okoliczności, stosując do obwinionej artykuły prawa. Joanna Fortier skazaną zostaje na ciężkie dożywotnie więzienie.
Usłyszawszy ów straszny wyrok, nieszczęsna padła bez zmysłów, wydając okrzyk boleści. Musiano ją zanieść do Conciergerie, zkąd przewieziono ją wciąż bezprzytomną do szpitala w więzieniu Saint-Lazare. Odzyskawszy czucie, wymawiała słowa i zdania bez związku. Rozwinęło się u niej gwałtowne zapalenie mózgu, zagrażające niebezpieczeństwem jej życiu.
∗
∗ ∗ |
Jakób Garaud, którego większym jeszcze osłaniał bezpieczeństwem wyrok, wydany na Joannę za popełnioną przez niego zbrodnię, wylądował, jak wiadomo, w Londynie na „Lord-Majorze“ — okręcie płynącym do New-Jorku.
Na statku tym znajdowało się stu dwudziestu trzech podróżnych. Pasażerowie, po większej części amerykanie, należeli do różnych klas społeczeństwa.
Paweł Harmant, ponieważ tem mianem zwać odtąd będziemy byłego nadzorcę fabryki, zamówił kajutę pierwszej klasy, pragnąc odłączyć się od ubogich towarzyszów podróży, znajdujących się na pokładzie.
Ładowanie okrętu nastąpiło o dziesiątej zrana. Paweł Harmant przed wejściem do kajuty, wsparty o parapet, czekał na ukończenie tej czynności, przypatrując się z ciekawością wszystkiemu, co go otaczało, a szczególniej mechanizmowi parowej maszyny, odmiennej pod wielu względami od tej, jaka funkcyonowała w Alfortville.
Nieład panował w tej chwili między pasażerami, miejsca bowiem nie były dla nich jeszcze oznaczonemi. Ruch na pokładzie, bieganie majtków, zajętych znoszeniem pakunków, przedstawiało ożywiony i malowniczy obraz.
Między ostatniemi z przybyłych znajdował się mężczyzna pięćdziesięcioletni, należący widocznie do klasy zamożnej, w towarzystwie urodziwej osiemnastoletniej panienki, oraz młodzieńca, około dwudziestu ośmiu lat mieć mogącego. Chłopiec ten przedstawiał typ inteligentnego rzemieślnika, lecz zarazem próżniaka i hulakę. Przybrany w ciemny garnitur sukienny, z małą walizką w ręku, był blondynem szczupłym i bladym, bez zarostu, z wyjątkiem drobnego wąsika nad zwierzchnią wargą. Uśmiech szyderczy zdawał się być niejako przyrośniętym do jego ust drobnych. Małe oczy koloru ciemnej stali rzucały z pod ruchliwych powiek spojrzenia pełne podstępu i obłudy, a całe zachowanie się jego cechowały maniery, świadczące o uczęszczaniu przezeń bardziej do piwiarni, niż warsztatu. Mówiąc szeplenił i przewlekał wyrazy.
— Do czarta! — zawołał, dotknąwszy nogą pokładu — ślisko tu jak na lodzie! Za najmniejszem poruszeniem można stłuc sobie szkiełko od zegarka!
Słysząc ów dowcip, podeszły wiekiem mężczyzna z młodą panną spojrzeli na siebie znacząco.
— Otóż jesteś pan w drodze do Ameryki — wyrzekł z mocnym akcentem angielskim sędziwy ów podróżny, zwracając się do młodzieńca. — Twój przejazd i żywność zapłacone, wręczyłem ci prócz tego na „wydatki dwieście franków, nie potrzebuję więc komunikować się z panem podczas naszej podróży. W New-Jorku się odnajdziemy.
— Zrozumiałem — rzekł młodzieniec, którego sylwetkę skreśliliśmy powyżej. — Państwo popłyniecie pierwszą klasą, ja drugą. Po odczytaniu listy państwo przejdziecie do salonu, a ja zostanę na pokładzie. Minio to, znajdziemy się przy wyładowaniu. Wszystko pójdzie dobrze.
Tu zapaliwszy cygaro, począł nucić jakąś zwrotkę kawiarnianą, podczas gdy ów mężczyzna w poważnym wieku z młodą towarzyszką oddalili się, stanąwszy przy parapecie, w pobliżu Pawła Harmant, który spojrzawszy na nowoprzybyłych, zatrzymał wzrok na miodem, jasno włosem dziewczęciu, z błękitnemi oczyma, wiotkiem i kształtnem, o uroczo pięknem obliczu.
— Śliczna osóbka! — szepnął z cicha. — Ów szpakowaty jegomość musi być zapewne jej ojcem.
Dziewczę jasnowłose dostrzegło zwróconą na siebie uwagę nieznajomego, oraz uwielbienie, widoczne w jego spojrzeniu. Żywy rumieniec okrasił jej lice i zmieniła pozycyę w ten sposób, ażeby nie być widzianą.
Nastąpiło imienne wywoływanie podróżnych. Nieład trwał jeszcze między pasażerami na pokładzie. Tłoczono się i popychano bez różnicy wieku i stanowiska. Młodzieniec, o którym wspominaliśmy powyżej, znajdował się w równej odległości między podróżnym w podeszłym wielu wraz z córką i byłym nadzorcą z Alfortville, gdy jeden ze służby okrętowi trzymający w ręku listę pasażerów, wygłosił nazwisko Jana i Noemi Mortimerów, których obecność potwierdziła jasnowłose dziewczę wraz z ojcem.
— Pan Paweł Harmant! — zawołał następnie czytający listę.
— Obecny! — odpowiedział Jakób.
Usłyszawszy nazwisko Pawła Harmant, młodzieniec o kawiarnianych manierach, drgnął nagle, utkwiwszy wzrok z wyrazem dziwnej ciekawości w mężczyznę, który na owo wezwanie odpowiedział: „obecny!“
— Paweł Harmant! — wyszeptał — ależ to imię i nazwisko mego zmarłego kuzyna, mechanika. Szczególny zbieg okoliczności, zaiste! Jegomość ten zdaje mi się posiadać trzos dobrze złotem wypchany; wyborna rzecz, na honor, byłoby odnaleźć w swym krewnym tak grubą rybę!
I wpatrywał się bacznie w Jakóba Garaud, nie przeczuwającego, jakie wrażenie sprawiło na kuzynie zmarłego kolegi jego przybrane nazwisko.
— To dziwna jednak... — mówił dalej młodzieniec — widziałem kiedyś mojego kuzyna, a dziś nie poznaję go wcale... Był młodszym, to prawda, lata zmieniają człowieka; ależ przypominam sobie rysy jego twarzy i zdaje mi się, że w obliczu tego jegomości nie znajduję najmniejszego podobieństwa. — Bądź co bądź, będę się starał zawiązać znajomość z tą osobistością.
W tej chwili zawołano: Owidyusz Soliveau!
— Jestem! — odpowiedział paryżanin.
Wywoływania wkrótce się skończyły; wydano rozkaz rozklasyfikowania pasażerów.
— Do czarta! — mruknął Soliveau — jakoś mi się mój plan nie udaje. Parafianin ten podróżuje pierwszą klasą, jak inżynier Mortimer ze swą córką. Otóż nas rozłączono. Gdzie on jedzie, do licha? Do New-Jorku... czy bliżej? Jeżeli do New-Jorku, zaczepię go przy wylądowaniu; lecz jeżeli wysiądzie w drodze na jakiej przystani, projekt mój przepadnie — zakończył, uderzając się w czoło.
— Jeżeli jadący „drugą“ — dodał po chwili namysłu — nie wchodzą do jadących „pierwszą“ klasą, za to jadący „pierwszą“ mogą z łatwością przyjść do jadących „drugą.“ Poślę swój bilet wizytowy temu Pawłowi Harmant, a przyjdzie zobaczyć się ze mną, jestem pewny.
Podróżni zajęli wyznaczone miejsca, okręt podniósł kotwicę, mknąc całą silą pary w stronę Ameryki.
Nazajutrz Owidyusz Soliveau spostrzegł, że podróżujący pierwszą klasą wychodzili dla przechadzki na pokład okrętu; miał nadzieję, że i Paweł Harmant wyjdzie wypalić cygaro, a wtedy łatwo mu będzie zbliżyć się do niego. Zawiodło go to jednakże. Jakób Garaud nie ukazywał się prawie wcale, przepędzając większą część dnia w salonie, gdzie przebywał również inżynier Mortimer ze swą córką Noemi. Kilka słów, wymienionych z Mortimerem, powiadomiły Jakóba, że ten pierwszy udaje się do New-Jorku, miejsca swego urodzenia. Jadąc sam tamże, były nadzorca tem więcej życzył sobie poznajomić się z człowiekiem, mogącym w czasie podróży obeznać go ze zwyczajami tego kraju, i który zarówno w Ameryce mógłby mu być przydatnym. Nie nadarzała się jednak jakoś sposobność ku temu.
Trzy dni upłynęły od chwili wyjazdu. Prześliczna pogoda ściągnęła na pokład większą część podróżnych. Okręt sunął po morzu gładkiem jak zwierciadło, zostawiając za sobą kłęby czarnego dymu i długą smugę piany.
Owidyusz Soliveau przebiegał między grupami obecnych dla upewnienia się, czyli nie spotka owego Pawła Harmant, który mógł być jego kuzynem. Podobnie jednak jak dni poprzedzających, Jakób Garaud nie opuszczał salonu.
— Co u czarta! — mówił sobie Owidyusz — chyba, iż zamykają się tak pustelniczo w odosobnieniu parafianin ten musi być chorym. Bądź co bądź, upewnić się trzeba w tym względzie.
I poszedł do usługującego w kajutach, który znał cokolwiek język francuzki.
— Chciałem prosić pana — przemówił — o wyświadczenie mi małej przysługi...
— Ach! yes!... — odpowiedział anglik. — O cóż chodzi?
— Opowiem panu. Jeden z pasażerów pierwszej klasy, którego nazwisko przy wywoływaniu przypomniało mi nazwę mojego kuzyna zmarłego, a który, być może, w rzeczy samej żyje...
— Ach! yes... to prawdopodobne.
— Chciąłbym więc rozjaśnić tę kwestyę, a gdy reguła niepozwala mi wchodzić do kajut pierwszej klasy, szanując przepisy, chcę prosić pana, byś raczył powiadomić tę osobistość, że ktoś, mający mu coś ważnego do powiedzenia, prosi go, ażeby wyszedł na pokład.
— Ach! yes... powiedzże mi nazwisko tego pana...
— Paweł Harmant.
— Powiedz mi pan zarówno i swoje...
— Owidyusz Soliveau, poddany francuski, urodzony w Dijon... Côte d’Or...
— Ach! yes... dość... to dostateczne! Uczynię panu tę małą przysługę.
Posługujący odwrócił się i z powolnością, właściwej synom Albionu, szedł po schodach wiodących na pomost.
— Nie rozmowna ta małpa, jak widzę — wyrzekł Owidyusz, patrząc za odchodzącym, usłużny jednak, a to właśnie, czego mi potrzeba.
Anglik, przeszedłszy jadalnię, zbliżył się do właściciela restauracyi.
— Czy pan znasz pana Pawła Harmant, jadącego „pierwszą?“ — pytał w ojczystym języku.
Zagadniony otworzył wielką księgę, na kartach której w porządku alfabetycznym zapisane były nazwiska podróżnych.
Szukał najprzód na literę A, a nie znalazłszy, przeszedł do H.
— Harmant Paweł — rzekł — kajuta numer 24-ty, to ten pasażer, który wciąż przesiaduje w salonie.
— Dobrze... będę pamiętał... numer 24-ty, idę do niego.
I udał się do salonu, gdzie były nadzorca przerzucał gramatykę angielską i dykcyonarz, pragnąc corychlej nauczyć się cośkolwiek w tym języku.
— Wybacz pan, że przeszkadzam — zaczął służący podchodząc. Czy to pan jesteś szanownym panem Pawłem Harmant?
Jakób Garaud żywo podniósł głowę.
— Tak — odpowiedział z ciekawością, a zarazem z niepokojem — ja jestem... Cóż chcesz?
— Jakiś pasażer z drugiej klasy żąda widzieć się i pomówić z panem.
Zdziwienie byłego nadzorcy wzrastało.
— Pasażer z drugiej chce mówić zemną? ależ ja nie znam nikogo z jadących na okręcie — odpowiedział Jakób.
— On jednak zdaje się znać pana doskonale.
— Jakże się nazywa? — Owidyusz Soliveau.
Mniemamy Paweł Harmant szukał w pamięci.
— Nie! nigdy nie słyszałem tego nazwiska — rzekł po chwili zamyślenia.
— Ach! yes... — mówił dalej służący — Owidyusz Soliveau, mechanik, poddany francuski, urodzony w Dijon, Côte-d’Or... Zdaje mu się, iż poznaje w panu swego kuzyna, o którym mówiono mu, że umarł.
Jakób Garaud zadrżał, zbladł, i podniósł się nagle, ażeby ukryć zmieszanie.
— Mój kuzyn... mój kuzyn Owidyusz Soliveau... — powtarzał. — Dobrze... dziękuję ci... wyjdę na pokład.
Służący odszedł. Były nadzorca również wyszedł z salonu. lecz zamiast wejść na schody, udał się do swojej kajuty.
— Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Czyżby ten Owidyusz Soliveau był w rzeczy samej kuzynem mego kolegi Pawia Harmant, który odżył we mnie? I w chwili, gdym sądził się być zupełnie bezpiecznym pod przybranem nazwiskiem, szatański wypadek stawia mnie naprzeciw człowieka, który mi może zedrzeć mą maskę! Ależ tak! — mówił dalej z gestem przestrachu — matka Pawła Harmant nazywała się Soliveau, przypominam to sobie... świadczy o tem książeczki jaka się znajduje w mych rękach... Ach! żem ja też o tem zapomniał!
To mówiąc, otworzył swą tekę.
— „Paweł Harmant, syn Cezarego Harmant i Dezyderyi Klary Soliveau...“ — czytał w książeczce legitymacyjnej. — A więc to rzeczywiście krewny mego zmarłego kolegi — rzekł; co począć? Nie wyjść do owego domniemanego kuzyna, jest to wzbudzić w jego umyśle podejrzenia, popchnąć go do odszukiwania, pisania, powiadamiania się, jest to tylko skompromitować tożsamość osobistości, utworzonej przezemnie, jest to zgubić siebie samego! Nie ma rady! Trzeba się pokazać! Potrafię śmiało spojrzeć w oczy temu człowiekowi i dowieść mu, że jestem Pawłem Harmant! Tak, dowiodę mu tego! — powtarzał; chodząc po kajucie. — Będzież-li to jednak możebnem — dodał po chwili — jeżeli jest pewien, że jego kuzyn umarł? Bądź co bądź, muszę się z nim widzieć! Jest to zapora, jaką zły los rzuca na mą drogę. Trzeba się cofnąć albo ją przełamać!
Tu otarł czoło potem zroszone, schował książeczkę do portfelu, włożył go następnie do kieszeni i gotów do spotkania burzy, jaka zahuczała po nad nim, wyszedł naprzeciw oczekującego.
Owidyusz przekonany, że anglik wypełnił zlecenie i prawie pewien, że pasażer, noszący nazwisko Pawła Harmant, będąc lub nie, jego kuzynem, przyjdzie dla wyjaśnienia tej sprawy, oczekiwał na niego spokojnie, paląc cygaro. Spostrzegłszy Jakóba, pośpieszył naprzeciw niego.
— Panie! — rzekł, kłaniając się — wybaczyć chciej, iż trudziłem cię do siebie: dziękuję ci tem mocniej za uwzględnienie mej prośby, iż przypatrzywszy się bliżej, mimo, że oddawna nie spotkaliśmy się z sobą, jestem pewien, iż się nie mylę, podając rękę memu kuzynowi, memu prawdziwemu kuzynowi, Pawłowi Harmant. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedział Jakób, czując, iż przeczyć mu niepodobna, gdyż w rejestrach okrętu zapisanem było podane przezeń nazwisko.
— Pawłowi Honoryuszowi Harmant z Dijon, Côte d’Or — mówił Owidyusz dalej — kraju najsłynniejszego winami Francyi, synowi Cezarego Harmant...
— I Dezyderyi Klary Soliveau — dokończył Jakób.
— Rodzonej siostry mojego ojca — rzekł młodzieniec.
— Co dowodzi, że jesteś moim kuzynem, Owidyuszu Soliveau.
— Tak, mój wujaszku! — zawołał Owidyusz.
I obaj mężczyźni uścisnęli się.
— A do kroćset szatanów! — zawołał wesoło Soliveau, z poufałością właściwą hulakom — jakież szczęście odnaleźć się wzajem tak niespodziewanie! A ja miałem cię za zmarłego!
— Zmarłego? — powtórzył Jakób z uśmiechem. — Któż ci mógł coś podobnego powiedzieć?
— Mówiono o tem w okolicy, gdziem przybył przed pięcioma laty. Było to jednak tylko przypuszczenie, nie posiadano dowodów.
— Zkąd wszakże podobna wiadomość mogła pochodzić? — pytał mniemany Harmant.
— Jeden z robotników, przechodząc przez Dijon, niegdyś kolega twój, wuju, mówił o tem twej matce. Dodał, że zmarłeś w szpitalu w Genewie. Poczciwa kobieta miała właśnie list wysłać na miejsce dla zbadania prawdy, gdy nagle tknięta apopleksyą, zakończyła życie w rok po twoim ojcu. Lecz wszak, u czarta — zawołał — powinieneś to wiedzieć!
— Tak... tak! — rzekł Jakób Garaud, ucieszony udzielonemi sobie objaśnieniami — przypominam sobie te wszystkie szczegóły, jakie natenczas mocno mnie zasmuciły. Biedna... biedna matka!
I nędznik podniósł rękę do oczów, jak gdyby łzy ocierając.
— Zapewne pojechałeś do swego rodzinnego gniazda — ciągnął dalej Owidyusz — dla odebrania po rodzicach sukcesyi? Nie było to tam wiele, lecz w każdym razie dobrze wziąść i cośkolwiek.
— Drobnostka to była w rzeczy samej — rzekł Jakób.
— Nie uskarżaj się, stary! — wyrzekł Owidyusz, klepiąc go poufale po ramieniu. — Ja w mojem życiu nie wziąłem po nikim w spadku ani grosza.
— Jak dawno utraciłeś rodziców? — pytał go, pragnąc wybadać, Jakób Garaud.
— Och! przed dwoma laty! Ani poświeć już żadnego Soliveau w Côte-d’Or! Z całej rodziny ja jeden tylko pozostałem, tak jak ty z rodziny Harmant, stary mój Pawle! Zniknęła rodzina Harmant, niestety! Ni posiadaczów więcej, ni spadkobierców! To stawia nas w położeniu dwojga opuszczonych sierot! Ach! jakież szczęście, że traf odnaleźć się nam pozwolił! Wyobraźże sobie, wujaszku — mówił dalej — że ja cię zrazu nie poznałem. W pierwszej chwili wątpiłem, boć, do szatana, od lat sześciu nie widzieliśmy się z sobą! Miałeś wtedy lat dwadzieścia pięć, a ja dwadzieścia dwa, lecz tyś się na korzyść odmienił! Na honor, ślicznie wyglądasz! Gdyby nie posłyszane przezemnie przy wywoływaniu twoje nazwisko, nie wierzyłbym, żeś moim kuzynem. Ubrany jesteś wytwornie, jak pan, jak milioner. Widoczna, że od czasu ostatniego naszego spotkania przed sześciu laty w Marsylii zdobyłeś jakiś majątek?
— Majątek, niekoniecznie...
— Do licha!
— Nie uskarżam się jednak na swe obecne położenie. Zrobiłem wynalazek w mechanice, który pozwolił mi odłożyć na bok kilka tysięcy franków.
— Do kroć piorunów! wynalazek!... to odrazu zbogaca człowieka, jeżeli nie klapnie, jak się to często zdarza. Ty jednak miałeś głowę do tego, uczyłeś się w szkole de Chalons, a następnie w zakładach sztuk i rzemiosł. Posiadałeś wielką zdolność do rysunku...
— Tak, w samej rzeczy, wiele pracowałem. Alty co przez ten czas robiłeś? powiedz mi — rzekł Jakób, zmieniając przedmiot rozmowy dla pozyskania jeszcze niektórych objaśnień.
— Co robiłem? do czarta! wciąż jedno.
— Czem się więc zajmowałeś?
Owidyusz spojrzał na Jakóba ze zdziwieniem.
— Jak to czem, pytasz mnie? — zawołał. — Czyś stracił busolę, wujaszku? Wszakże wiesz dobrze, że jestem mechanikiem z powołania.
Były nadzorca przygryzł sobie wargi.
— To prawda — rzekł — zapomniałem, wybacz, całkiem mi to wyszło z pamięci. W chwili, gdym pytał cię o to, o czem innem myślałem.
— Nie dziwię się temu. Człek bywa nieraz roztargnionym.
— Dokąd jedziesz teraz? — pytał dalej Jakób.
— Do New-Jorku, pracować w swojem rzemiośle.
— Spodziewasz się tam znaleźć łatwo robotę?
— Szukać jej nie potrzebuję. Mam ją tu, na deskach okrętu, wraz z sobą.