Wykolejeniec/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KONRAD KORZENIOWSKI
(JOSEPH CONRAD)


JOSEPH CONRAD



WYKOLEJENIEC

POWIEŚĆ


PRZEŁOŻYŁA
ANIELA ZAGÓRSKA



TOM PIERWSZY






WARSZAWA 1936
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA



TYTUŁ ORYGINAŁU:
AN OUTCAST OF THE ISLANDS


Odbito 2200 numerowanych egz.

Nr.

DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka.
Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8

Drukarnia M. Arcta w Warszawie


EDWARDOWI L. SANDERSONOWI


PUES EL DELITO MAYOR
DEL HOMBRE ES HABER NACIDO.
CALDERON


PRZEDMOWA

„Wykolejeniec“ jest moją drugą powieścią w ścisłem tego słowa znaczeniu; drugą jako pomysł, drugą jako wykonanie, drugą niejako w swojej istocie. W przerwie między „Szaleństwem Almayera“ a tą powieścią nie wahałem się, nie snułem mglistych planów ani projektów, żaden inny temat mi się nie marzył. Po wydaniu „Szaleństwa Almayera“ dręczyła mię tylko jedna wątpliwość: czy wogóle pisać jeszcze do druku. W owych dniach, które dziś tak mi zblakły, przeżyłem wiele gorzkich chwil. Ani w myśli, ani w sercu nie wyrzekłem się był wówczas marynarskiego zawodu. W gruncie rzeczy czepiałem się go rozpaczliwie, tem rozpaczliwiej że — wbrew własnym chęciom — czułem iż coś się zmieniło w mym stosunku do morza. Z „Szaleństwem Almayera“ skończyłem był raz na zawsze. Przeminął nastrój, z którego wynikła ta książka. Ale zostało mi w pamięci przeżycie nie związane z morzem ani myślą ani uczuciem, i sądzę że ta część mojej istoty, która tkwi korzeniami w stałości, zatrzęsła się w posadach. Padłem ofiarą sprzecznych popędów i wskutek tego pogrążyłem się w bezruchu. Ponieważ niepodobna mi było trzymać się obu dróg, postanowiłem nie trzymać się żadnej. Odkrywanie nowych wartości, to przeżycie bardzo chaotyczne; człowiek gubi się wśród zamętupotrącany ze wszystkich stron, ogarnięty chwilową ciemnością. Duch mój unosił się obojętnie na falach tego chaosu.
Odpowiedzialność za „Wykolejeńca“ spada właściwie na pewne zdanie wypowiedziane przez Edwarda Garnetta. Nic w tem dziwnego, że w owym czasie powiernikiem moim był pierwszy z przyjaciół, jakich zdobyłem sobie piórem. Pewnego wieczoru jedliśmy razem obiad; Garnett, wysłuchawszy zwierzeń o mych wątpliwościach (obawiam się że zaczynało go to zlekka nudzić), zwrócił mi uwagę, iż niema potrzeby abym rozstrzygał nieodwołalnie o swej przyszłości. Potem dodał: „Masz styl, masz temperament pisarza; dlaczego nie napiszesz drugiej powieści?“ Zdaje mi się że — o ile ktoś może chcieć oddziałać na życie drugiego człowieka — Edward Garnett pragnął bardzo abym pisał dalej. Muszę zaznaczyć że był względem mnie bardzo cierpliwy i łagodny — i wówczas, i zawsze. Lecz w zdaniu przytoczonem powyżej i wypowiedzianem tonem obojętnym uderza mię nietyle łagodność co mądrość życiowa. Gdyby Garnett był powiedział: „Dlaczego nie miałbyś pisać dalej?“ — bardzo możliwe że odstraszyłby mię raz na zawsze od pióra i atramentu; natomiast w propozycji aby „napisać drugą powieść“ nie było nic coby mogło mię przestraszyć lub obudzić mój sprzeciw. I tak się stało że martwy punkt w biegu mych spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonało tego słowo: „drugą“. Była mniej więcej jedenasta, gdy w piękną noc londyńską szliśmy z Edwardem wzdłuż nieskończenie długich ulic, rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam że, wróciwszy do domu, siadłem i przed pójściem spać napisałem mniej więcej pół strony „Wykolejeńca“. Tem samem skazałem się ostatecznie — nie powiem na drugie życie, ale na napisanie drugiej książki. Jest widać w mym charakterze jakiś rys, nie pozwalający mi rzucić na dobre czegoś co raz rozpocząłem. Odkładałem wiele zaczętych prac. Odkładałem je ze smutkiem, ze wstrętem, z wściekłością, z melancholją, z uczuciem wzgardy dla siebie, ale nawet w najcięższych chwilach miałem niepokojącą świadomość, że będę musiał wrócić do rozpoczętego dzieła.
„Wykolejeniec“ należy do powieści, których nigdy nie odkładałem, i choć przyniósł mi nazwę „pisarza egzotycznego“, nie sądzę aby to oskarżenie było uzasadnione. Nie mogę ani rusz wykryć egzotycznego ducha w pomyśle czy też w stylu „Wykolejeńca“, choć jest to bezwątpienia najbardziej podzwrotnikowe z mych wschodnich opowiadań. W ciągu pisania przejąłem się bardzo jego tłem, zapewne dlatego że (czemu się nie przyznać?) wątek tej powieści nigdy nie był zbyt bliski memu sercu. Zaprzątał znacznie silniej moją wyobraźnię niż moje uczucie. Co się zaś tyczy Willemsa, miałem dla niego tylko tego rodzaju względy, jakich niepodobna się ustrzec w stosunku do własnego tworu. To jasne że nie mogłem być obojętny dla tego człowieka, ściągnąwszy na jego głowę tyle zła jedynie przez to, że wyobraziłem go sobie takim jakim jest w powieści — a wyobraziłem to sobie na bardzo nikłej podstawie.
Człowiek, z którego wysnułem postać Willemsa, nie był sam przez się szczególnie ciekawy. Zainteresował mię jego podrzędne stanowisko, jako dziwna, dwuznaczna pozycja europejczyka, wyniszczonego, otoczonego nieprzyjaźnią, podejrzliwością i ledwie tolerowanego w tej osadzie zagubionej w głębi leśnej krainy, nad posępną rzeką, którą odwiedzał jeden jedyny statek białych — nasz statek. Willems miał zapadłe, wygolone policzki, gęsty siwy wąs i oczy bez żadnego wyrazu; ubrany był zawsze w nieskazitelnie czystą piżamę, mocno u szyi wystrzępioną i odkrywającą całkowicie chudy kark; gołe jego nogi tkwiły w słomianych trepach. Za dnia snuł się, milcząc, wśród chat, prawie równie niemy jak zwierzę i snać bardziej niż zwierzę bezdomny. Nie wiem co robił z sobą w nocy. Musiał mieć jakiś kąt, szałas czy szopę z liści palmowych, gdzie chował brzytwę i zmianę nocnej bielizny. Otaczała go jakby atmosfera błahej tajemnicy, niekoniecznie ponurej lecz najwidoczniej brzydkiej. Rozpytując się na wszystkie strony, zdobyłem o nim tylko jedną pewną wiadomość; okazało się że właśnie on „wprowadził na rzekę Arabów“. Musiało się to stać przed wielu laty. Ale jak tego dokonał? Wiedziałem że Almayer wywodzi wszystkie swoje nieszczęścia z owego wyrocznego zdarzenia; a jednak, gdy pierwszy raz jedliśmy u niego obiad, był tam również Willems i siedział obok nas przy stole — jawnie przez wszystkich ignorowany; nikt się do niego nie odzywał i tylko Almayer podkreślał od czasu do czasu jego istnienie, rzucając nań jadowitym wzrokiem. Przyglądałem się temu, zdumiony. W ciągu całego wieczoru Willems odważył się wypowiedzieć jedną jedyną uwagę; nie zrozumiałem jej, albowiem wymawiał słowa niewyraźnie, jak człowiek który zapomniał mówić. Potem zamilkł. Usunął się wkrótce — czego rozmyślnie nikt nie zauważył — może do lasu? Ogrom puszczy znajdował się tuż, o trzysta jardów od werandy, gotów wszystko pochłonąć. Almayer, który rozmawiał wówczas z moim kapitanem, patrzył gniewnie, nie przestając mówić, na oddalające się plecy Willemsa. Czyż nie on wprowadził na rzekę Arabów? Lecz nazajutrz rano Willems pojawił się znów na werandzie Almayera. Z mostka naszego parowca widziałem wyraźnie ich obu jedzących śniadanie sam na sam — zapewne w głuchem milczeniu; Willems jak zawsze wyglądał na człowieka, którego już nic na świecie nie obchodzi. Almayer zaś od czasu do czasu rzucał nań wzrokiem wybitnie niechętnym.
Najwidoczniej Willems żył wówczas z łaski Almayera. Ale kiedym wrócił do Sambiru po paru miesiącach, dowiedziałem się że Willems wyruszył na wyprawę w górę rzeki — jako dowódca parowej szalupy należącej do Arabów — aby dokonać tam jakiegoś odkrycia. Wskutek dziwnej niechęci, z jaką wszyscy unikali rozmowy o Willemsie, niepodobna mi było dociec na czem polegał właściwie cel owego przedsięwzięcia. W dodatku byłem przybyszem nowym, najmłodszym z całej kompanji, i podejrzewam że nie uważano abym zasługiwał na pełne zaufanie. Nie przejmowałem się tem zbytnio. Atmosfera intryg i tajemnic, towarzysząca wszelkim sprawom związanym z Almayerem, bawiła mię niesłychanie. Almayer był widocznie bardzo poruszony. Zdaje się że odczuwał dotkliwie brak Willemsa. Miał wyraz twarzy ponury, stroskany i wiódł poufne rozmowy z mym kapitanem. Dolatywały mnie tylko fragmenty szeptanych zdań. Pewnego ranka, kiedy przyszedłem na pokład aby zasiąść do śniadania, Almayer rozprawiający zniżonym głosem nagle umilkł. Twarz kapitana była nieprzenikniona. Zapadła chwila głębokiej ciszy, poczem Almayer wybuchnął głośno ze złością, jakby nad sobą nie panując:
Jedno jest pewne; jeśli on znajdzie tam coś, co będzie przedstawiało jakąkolwiek wartość, otrują go jak psa.
Zdanie to, choć oderwane, było niezmiernie interesujące jako pokarm dla myśli. Po trzech dniach opuściliśmy rzekę i nigdy nie wróciłem już do Sambiru; ale cokolwiek się stało z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie zaprzeczy że w powieści zgotowałem mu mniej nędzną dolę.

J. C.

1919.


CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy Willems zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie lecz zgrabnie i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za czerwonemi krawatami, nosił skórzane trzewiki na małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze życia Willemsa; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniszczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym zbytkiem Willemsa. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję, utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp. — tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza, żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką — który się wybił i zajdzie napewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanemi dziedzińcami. Willems traktował krewnych żony z góry — może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych metysów i Willems zapatrywał się na nich trzeźwo — na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z czerwonego perkalu wypchane bezkształtnemi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rattanowych krzesłach, po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Willems słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.
Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkiem czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej. Wzamian miał milczący ich lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tem słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems w niem się lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń — czego nie przewidywał — to wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Willems rozkoszował się nią.
Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, naprzykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju — pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał cza jakiś wśród wirów miejskiego życia, poczem równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornji została uwieczniona w pokerze — ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu — oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w narzeczu Kwang–tung naczelni kelnerzy Chińczycy hotelu Sunda. Willems był znawcą napitków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio temi talentami. Lecz zaufaniem, którem darzył go zwierzchnik — Hudig — pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata wogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.
Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć, uciekł z holenderskiego wschodnio–indyjskiego statku na redzie Samarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty, owe cechy, które pomagały mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich — dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.
Opowiadał też wszystko sumiennie. Popołudniu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorję powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę jak się noc posuwała. Gdy gracze schylali się aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów; zegar cykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem, jak wielka gadająca lalka — i Willems partję wygrywał.
Zaznaczał że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo były ukryte za czarnemi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulice wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza. Trochę mu się kręciło w głowie od cocktailów i upojenia własną chwałą.
Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut na statku. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp., wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partji bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranemi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę do Lomboku po kuce — pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opjum, nielegalną sprzedaż prochu, wielką tranzakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Goaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która — jak wieść niesie — służy teraz za kojec na kury; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tem często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranem towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór, i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnem uniesieniem i żalem. Tam w hotelu nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać? i przygotować dla niego cocktail, i słuchać cierpliwie. Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno jego słowo przyjdą wszyscy, zasiądą, milcząc, w nocnem odzieniu na twardej, zimnej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Zżymnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko raz jeden. A teraz, gdy Willems pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, pani Willems stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwem: „Idź spać, niedojdo“. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, przejęta ulgą lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Pocóż u djabła dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz Willems zdążał w chłodnym blasku księżyca. I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną metyską i wszystkiem innem! Hurra! Zobaczył że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka od rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hurra?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem — na lewo — żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Sp., palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
— O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się pijany — powiedział pan Vinck przez ramię. — Widziałem jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
— Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią że bije żonę.
— Ach nie, duszko, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak te kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto.
Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał że zaufanie, okazywane Willemsowi przez Hudiga, może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.
— Willems staje się niebiezpieczny; on zadużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona jego weszła już była do domu; potrząsnął więc głową i, odrzuciwszy cygaro, ruszył za nią powoli.
Willems szedł dalej, snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana; żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem aby nigdy już jej nie opuścić! Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmieli! Prawda, Willems był świadom że się zlekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tem nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja.
Wspólnika Hudiga!
Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko i objął dłonią podbródek, przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób.

ROZDZIAŁ DRUGI

Morze, zapewne wskutek zawartej w niem soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze; morze z przed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu, nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości był czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza odkupiał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień suezki, stwarzając kanał posępny lecz pożyteczny.
A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnem zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice, żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo, i poskromiwszy trwogę swych serc, stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą obdartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokiem pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwym hartem, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tem czem był — jak kobieta — służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył je z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z niem, jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwem sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.
Mały bryg Błyskawica pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu, i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — któryby nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy nawskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.
Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej i pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami — kiedy, jak opowiadano, wyratował z okolicy Carimaty jacht jakiegoś dostojnika z Anglji — zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nietyle dla zysku co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkrywali z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem aby mu wielce pochlebić. To też niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem poprostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonjalny zwrot „kapitanie Lingard“, nazywając go nawpół żartobliwie Radżą Lautem — Królem Morza.
Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach. A dźwigał je już od wielu lat, gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku Kosmopoliet IV na redzie Samarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć — co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:
— Rozumiem — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?
— Statek odejść bardzo blisko — Sourabaya. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec.
— To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lingard z przekonaniem.
— Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.
— To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Chłopiec oznajmił że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.
— Chodźno bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat?
— Siedemnaście.
— Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?
— Trochę.
— Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu?
Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.
— Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki do steru. — W drogę!
Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na Błyskawicy.
Tak się zaczęła karjera Willemsa.
Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historji chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś handlarza okrętami w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz pozatem chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanem palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał nawpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku Kosmopoliet IV, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tem większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, zdaleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Beznadziejny rozdźwięk wynikł przy tem zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, coby go pociągało.
Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tym zakresie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materjał na marynarza“. Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca“. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy, szepcząc z podziwem do każdego kto mu się nawinął:
— To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niechno pan na niego popatrzy! Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serjo. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma.
Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał do swego dobroczyńcy sympatję, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Pozatem Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczyła aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „ten głupi stary szczęściarz“; jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy bez ruchu, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą.
— Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, poczem odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tem połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig, nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phy!
Wyciągał krótką, grubą nogę, wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach.
— Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania.
— Nie, panie szefie, doprawdy że nie mogę — zapewniał Willems z powagą.
— No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef; pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył zbliska w papier nabiegłemi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubemi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania:
— Czy pan ma jakie polecenie?
— Hm, tak. Pójdzie pan do Bun–Hina i dopilnuje pan aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego do Ternate. Powinien tu być dziś popołudniu.
— Dobrze, panie szefie.
— I — niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynię aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie.
— Tak, panie szefie.
— I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opjum. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z Karoliny na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając w górę na zaufanego urzędnika.
— Nie, proszę pana. Będę się pilnował.
— To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punką, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig, ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa.
Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku jak Willems wymyśla chłopcu od punki gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punki rozbujanej szeroko nad jego głową.
Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatja wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Willems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Willems nie umiał się oprzeć pokusom wynikłym z nasuwających się okazyj; pod naciskiem nagłej potrzeby zawiódł to zaufanie, które było jego dumą, nieustannym dowodem jego zdolności i ciężarem nad siły. Nastał okres gdy szczęście w kartach mu nie sprzyjało, zawiodła go pewna niewielka spekulacja przedsięwzięta na własne ryzyko, ten albo ów członek rodziny Da Souza poprosił niespodziewanie o pieniądze — i prawie zanim się Willems opatrzył, znalazł się już poza ścieżką uczciwości sobie właściwej. Szlak ten był taki niewyraźny i niedokładnie wytyczony, że Willems przekonał się dopiero po pewnym czasie, jak daleko zabłądził wśród kolczastych zarośli niebezpiecznej głuszy. Snuł się u jej skraju przez tyle lat, mając za przewodnika tylko własną wygodę i ową teorję powodzenia — teorję wynalezioną na własny użytek w księdze życia, w tych zajmujących rozdziałach, które pozwolono pisać djabłu, aby doświadczyć bystrości ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedną chwilę, krótką, mroczną i samotną, przerażenie ogarnęło Willemsa; miał jednak tego rodzaju odwagę, która nie wspina się wprawdzie na wyniosłości, lecz brnie dzielnie przez błoto — w braku innej drogi. Postawił sobie za cel zwrot zabranych pieniędzy i oddał się staraniom by go nie przyłapano. W trzydziestą rocznicę swych urodzin dokonał był już prawie tego dzieła — a przeprowadził je zręcznie i z całą gorliwością. Myślał że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicyj. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu.
W dwa dni później dowiedział się o tem. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którem nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarjum Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestji. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punki, i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małemi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca gdzie stał aż do wielkich sklepionych drzwi, za któremi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał wpoprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu i dyszał ciężko.
Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idjotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idjotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie?
Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda, wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frendzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko.
Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie?
Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Widok Willemsa oddziałał podniecająco na kakadu o czerwonym grzebieniu; zaczęło łazić niezdarnie, pracowicie, w górę i w dół po swej tyce, krzycząc niewyraźnie „Joanna“ i rozciągając ostatnią sylabę imienia w przeciągłym skrzeku, podobnym do wybuchu warjackiego chichotu. Zasłona u drzwi poruszyła się lekko raz po raz w powiewie; za każdym razem Willems drgał, spodziewając się żony, lecz oczu nie podniósł, choć wytężał słuch aby pochwycić odgłos jej kroków. Stopniowo popadł w zamyślenie, starając się odgadnąć jak żona przyjmie nowinę — i jego rozkazy. Pochłonięty tem, zapomniał prawie że lęka się jej obecności. Będzie pewno płakała i rozpaczała, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sobą bez końca ten bezwładny ciężar przez mrok zrujnowanego życia. Okropność! Nie mógł oczywiście rzucić jej z dzieckiem na pastwę niezawodnej nędzy lub prawdopodobnej śmierci z głodu. Żona i dziecko Willemsa. Willemsa, któremu tak się powiodło; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan... Brr! A czem jest Willems teraz? Ten Willems, który... Zdusił w sobie myśl nawpół sformułowaną i odchrząknął aby zagłuszyć jęk. Ach! Jakże ludzie będą sobie strzępić języki dziś wieczór w sali bilardowej — w tym jego świecie gdzie był pierwszym — wszyscy ci ludzie, do których zniżał się łaskawie z taką wyniosłością. Dopieroż będą rozprawiać ze zdumieniem, i udanym żalem, i poważnemi twarzami, i mądrem kiwaniem głowy. Niektórzy z nich winni mu byli pieniądze, ale nikogo nie przyciskał nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wzór dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz ucieszą się napewno z jego upadku. Zgraja durniów. W swem poniżeniu miał jednak poczucie wyższości nad tymi ludźmi, którzy byli tylko uczciwi, lub których poprostu jeszcze nie przyłapano. Zgraja durniów! Potrząsnął pięścią w stronę wizji swoich kolegów, a przestraszona papuga zatrzepotała skrzydłami i wrzasnęła w przerażeniu.
Willems podniósł wzrok i zobaczył żonę, który ukazała się zza węgła domu. Spuścił prędko oczy i czekał w milczeniu; podeszła blisko, stanęła po drugiej stronie stolika. Nie chciał patrzeć jej w twarz, ale widział czerwony szlafrok, który znał tak dobrze. Wlokła się przez życie z tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapiętym, przybranym z przodu od góry do dołu rzędem brudnych błękitnych kokard; podarta falbana pełzła po podłodze jak wąż, gdy Joanna krzątała się leniwo z niedbale zwiniętemi włosami i poplątanym kosmykiem zwisającym nieporządnie na plecy. Wzrok Willemsa wędrował w górę od kokardy do kokardy, zatrzymując się na tych co wisiały już tylko na jednej nitce, ale nie posunął się wyżej podbródka. Willems patrzył na chudą szyję żony, na wydatny obojczyk, wyglądający z rozchełstanego szlafroka. Patrzył na cienkie ramię, na kościstą rękę obejmującą dziecko, które Joanna trzymała, i czuł bezgraniczną niechęć do tych przeszkód w swem życiu. Czekał na odezwanie się żony, czując, że patrzy na niego; ale ponieważ milczała uparcie, westchnął i zaczął mówić.
Było to ciężkie zadanie. Mówił powoli, rozwodząc się nad wspomnieniami dawnego życia, aby opóźnić wyznanie że oto nadszedł jego koniec, a zarazem początek mniej wspaniałej egzystencji. Willems był przekonany iż dał żonie szczęście, zaspokajając w pełni wszystkie jej materjalne potrzeby i nie wątpił ani chwili, że jest gotowa mu towarzyszyć na drodze choćby najcięższej i najbardziej kamienistej. Ta pewność go nie zachwycała. Ożenił się z Joanną aby się przypodobać Hudigowi, i wielkość tego poświęcenia powinna była ją uszczęśliwić bez dalszych z jego strony wysiłków. Miała swoje wspaniałe lata jako żona Willemsa, a także lata wygody, lojalnej opieki, i takiej czułości na jaką zasługiwała. Strzegł jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie miał najlżejszego pojęcia. Podkreślanie swej wyższości wobec żony uważał za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wyświadczone. Wprawdzie jego wyższość była rzeczą oczywistą, ale rozwodził się nad tem aby Joanna w całej pełni odczuła wielkość swej straty. Była tak tępa że inaczejby tego nie zrozumiała.
A teraz przyszedł koniec na wszystko. Będą musieli stąd wyjechać. Opuścić ten dom, opuścić tę wyspę, wynieść się daleko, tam gdzie Willemsa nie znają. Może do angielskich Strait–Settlements. Willems znajdzie tam jakiś punkt oparcia dla swych zdolności — znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Zaśmiał się gorzko.
— Joanno, czy masz pieniądze, które ci zostawiłem dziś rano? — zapytał. — Będą nam teraz potrzebne.
Mówiąc te słowa, pomyślał jaki z niego porządny człowiek. To zresztą nic nowego. Ale przeszedł w tej chwili własne oczekiwania. Są jednak rzeczy święte, do licha! Związek małżeński do nich należy i Willems nie jest człowiekiem, któryby go zerwał. Niewzruszoność jego zasad sprawiała mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie miał ochoty spojrzeć na żonę. Czekał na jej odezwanie się. Będzie ją musiał pocieszać, uspokajać jej płacz, mówić żeby nie była głupia, żeby przygotowała się do wyjazdu. Ale dokąd jechać? Jak? Kiedy? Potrząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle że chce wyjechać jaknajprędzej.
— No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy...
Spojrzał na żonę, i cokolwiek miał zamiar dodać, pozostało nie wypowiedziane. Joanna patrzyła na niego wielkiemi, skośnemi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącego teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nieznany. Cofnął się w zdumieniu.
— Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu.
Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok.
— Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczem. Myślisz że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą! Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos i obudziła dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać.
— Joanno! — wykrzyknął Willems.
— Nie mów do mnie. Tego coś powiedział spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, któryś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofała się, spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemem zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig — a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tlała w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce jak igłą. Podniósł rękę po raz drugi.
— Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc!
— Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie się znajdowały łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów:
— Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus. Nie tak jak my, biali.
— I ty także! — rzekła Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom warjatów?
Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony:
— A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam szlocha i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co?
Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą.
— To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju!
— Nie nazywałaś mnie przybłędą kiedy rzucałaś mi się na szyję, nimeśmy się jeszcze pobrali — rzekł Willems z pogardą.
— A kiedyśmy się pobrali, postarałeś się o to żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła, zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mię o tem przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz, i gdzieindziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie.
— Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie.
Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno.
— Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję.
Odwrócił się i zszedł ze schodów, nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartemi oczami; dziecko darło się w jej ramionach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi.
— Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł śpiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się bardzo pod Leonardem; głos jego wahał się między dyszkantem a basem, i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, a tymczasem pan... niestety... wszyscy to mówią...
— Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu; nim zrozumiał co się stało, zobaczył u swych stóp Leonarda da Souza, tarzającego się w pyle. Przekroczył przez rozciągniętą postać szwagra i rzucił się naoślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym.
Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu, Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwem warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć, i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcem okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swemi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie.
Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej, poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba; a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zawiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichem mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał wszystkie więzy z krajem już przed wielu laty. Wówczas było tak lepiej dla niego. A teraz lepiej tak dla nich. Wszystko to przeminęło aby już nigdy nie wrócić; i nagle Willems zadrżał, zrozumiawszy że stoi sam wobec nieznanych, straszliwych niebezpieczeństw.
Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk przed przyszłością, bo stracił wiarę, wiarę we własne powodzenie. A zniszczył ją jak głupi własnemi rękami!


ROZDZIAŁ CZWARTY

Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno:
— Mam cię nareszcie!
Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi aby odnaleźć nieciekawego rozbitka, wszystko co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej karjery; a kres tej karjery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uchwytu i rzekł gorzko:
— Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca.
— Rybom na żer ciebie nie dam, lepszy los ci zgotuję — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał śpiesznie, gdy Willems usiłował mu się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho póki będę mówił. No?
Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i napowrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawił Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go taki gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historję jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie ginęli za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard!
— Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty!
— Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze.
— Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bezustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy.
— Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania że bezpieczniej ciebie się pozbyć. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo.
— Co pan chce przez to powiedzieć, panie kapitanie?
— Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył zwolna Lingard. — No, mój drogi, nie uwierzę abyś nie wiedział, że twoja żona jest córką Hudiga. Terefere!
Willems przystanął nagle i zachwiał się.
— Ach!... teraz rozumiem — wyszeptał. — Nigdy o tem nie słyszałem... Ostatniemi czasy zdawało mi się że... Ale nie miałem o tem pojęcia.
— Ach ty głuptasie! — rzekł Lingard z politowaniem. — Słowo daję — mruknął do siebie — chyba naprawdę nie wiedział. No, no! Spokojnie. Opanuj się. Cóż w tem złego? Przecież ona jest dla ciebie dobrą żoną.
— Aha, idealną — rzekł Willems ponuro, patrząc w dal ponad czarną, iskrzącą się wodą.
— No więc w porządku — ciągnął Lingard coraz życzliwiej. — Niema w tem nic złego. Więc ty naprawdę myślałeś, że Hudig cię żeni, daje ci dom i Bóg wie co jeszcze z miłości dla ciebie?
— Służyłem mu wiernie — odrzekł Willems. — A jak wiernie, pan wie sam najlepiej; czy był na wozie czy pod wozem. Nie patrzyłem jaka praca, jakie ryzyko, byłem zawsze na stanowisku, zawsze gotów na wszystko.
Jakże wyraźnie widział ogrom swej pracy i olbrzymią niesprawiedliwość, która stała się jego nagrodą. Więc Joanna jest córką Hudiga! W świetle tego odkrycia dzieje ostatnich pięciu lat stanęły jasno prze Willemsem w pełni swego znaczenia. Pierwszy raz rozmawiał z Joanną u drzwi jej domu, idąc wcześnie do pracy w cudowny, spłoniony ranek, kiedy kobiety i kwiaty są piękne nawet w oczach najbardziej tępego obserwatora. Jej rodzina, ze wszech miar porządna — dwie kobiety i młody mężczyzna — mieszkała w najbliższem sąsiedztwie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do czasu; pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu“, agencie rządowym w Koti, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przytem chełpił się że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych.
Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani da Souza i pił u niej curaçao na werandzie. Zapamiętał że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie codzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani da Souza, wołający na Joannę żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Sp. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonji. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta.
Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie gdy szef, zamiast pogrążyć się odrazu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz jak Hudig, zagrzebawszy nos w papierach, cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem.
— Słyszałem... podobno pan tam często bywa... bardzo zacne kobiety... znałem dobrze ojca... porządny człowiek... to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny... ustatkować się... Osobiście bardzo miło mi słyszeć... rzecz załatwiona... Należyte uznanie cennych pana usług... Tak będzie najlepiej — to najlepsza rzecz jaką pan może zrobić!
I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał jego ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie znali go; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, metys, to pewna, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni, uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób aby zabezpieczyć byt całej tej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię młodzieńczych swych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to co ona zrobi... Przysiągł... na całe życie!... Zaprzedał się... I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera!
— Proszę mnie puścić! — krzyknął, usiłując nagłem szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego...
— Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard, trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty warjacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz?
Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! byłby stąd wielki kłopot i trzebaby o tem zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu.
Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłużej się przeciwstawiać gwałtowności młodszego od siebie mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do barjery. Obaj dyszeli ciężko w milczeniu, stykając się prawie twarzami.
— Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barjerę. Już będę spokojny.
— No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię wprawiło w taką wściekłość? — zapytał, prowadząc go z powrotem na koniec mola.
Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków.
— Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł Lingard. — Namyśl się co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy.
— Co z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie.
— Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię małym chłopcem i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swojem życiem kierujesz, ale...
Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, poczem ciągnął dalej.
— Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej.
— Jakto — wykrzyknął Willems — przecież ona...
— Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard, nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało. Wołała ciebie; błagała żebym cię odnalazł. Biedna kobieta — mówiła od rzeczy, że niby wszystko to jej wina.
Willems słuchał w zdumieniu. Stary, zaślepiony bałwan! jakże mógł się tak mylić! Ale jeśli to prawda, jeśli to nawet prawda, sama myśl o zobaczeniu Joanny napełniała Willemsa niewypowiedzianym wstrętem. Nie złamie swej przysięgi, ale wrócić do niej nie chce. Niech na nią spada grzech tej rozłąki, zerwanie świętego węzła. Rozkoszował się niezmierną czystością swego serca i wrócić do żony nie myślał. Niech ona wróci do niego. Miał przyjemną pewność że nigdy już jej nie zobaczy, i to z jej własnej winy. W tem przeświadczeniu powiedział sobie uroczyście, że gdyby do niego wróciła, przyjmie ją i przebaczy wspaniałomyślnie, gdyż taka jest chwalebna niezłomność jego zasad. Zastanawiał się czy wyjawić Lingardowi oburzające swe poniżenie. Wyrzucony z domu — i to przez żonę; przez tę kobietę, która jeszcze wczoraj ledwie śmiała w jego obecności oddychać. Milczał; nie mógł się zdecydować. Nie! Brak mu odwagi aby opowiedzieć tę ohydną historję.
Gdy łódź brygu ukazała się nagle na czarnej wodzie tuż obok mola, Lingard przerwał przykre milczenie.
— Myślałem zawsze — rzekł smutno — myślałem zawsze że niezbyt wiele masz serca, i że łatwo ci odtrącać tych, co najbardziej ci są oddani. Odwołuję się do tego co w tobie najlepsze; nie rzucaj tej kobiety.
— Ja jej nie rzuciłem — odrzekł szybko Willems, świadom swej prawdomówności. — Dlaczegobym miał ją rzucać? Zauważył pan słusznie że była dla mnie dobrą żoną. Bardzo dobrą żoną, spokojną, posłuszną, kochającą, i kocham ją tak jak i ona mnie kocha. Akurat taksamo. Ale wrócić teraz do tego miejsca, gdzie... Znaleźć się znów wśród tych ludzi, co wczoraj gotowi byli przede mną się płaszczyć — czuć za sobą żądła ich uśmiechów litosnych albo zadowolonych — nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energją. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem.
Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku, wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste.
— Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina?
— Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tem molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan odrazu poderżnie mi gardło.
Stary marynarz drgnął.
— Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł.
Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę.
— Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się do wszystkich djabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!...
Urwał z głośnem westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, u których tkwiło czółno, wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali.
— Hej wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żwawo!
Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energją i czekał, tupiąc niecierpliwie.
— Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam!
Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął śpiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier, robiąc w nim trójkątną dziurę.
— Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny.
Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa.
— Do domu tego białego tuana? Tau! Wiem.
— No, raz, dwa! — rzekł Lingard, biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem.
Kassi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard.
Po zniknięciu bosmana zwrócił się do Willemsa.
— Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać jak stoisz. Nie chcę żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tem że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien.
Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności.
— Niema strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się że panu wierzę, panie kapitanie — dodał głośniej.
Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa:
— Po raz drugi biorę cię na siebie, Willems. I ostatni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi; a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat.
Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana.
— Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy wierzchu latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem — dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; znajdowałeś że zamało daje pieniędzy; a teraz widzisz co się stało.
Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola, zataczając szeroki łuk w stronę brygu.
— Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan że ja jestem taki bardzo szczęśliwy?
— Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkiem; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z nieświadomym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka.
Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu.
Znalazłszy się na pokładzie, Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami, wśród głuchego spokoju pogodnej, rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera, meldujący Lingardowi że łańcuch kotwiczny jest skrócony.
— Pozostać na stanowiskach — odkrzyknął Lingard; musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści.
Zbliżył się do Willemsa, który siedział na luce świetlnej, pochylony, z głową spuszczoną i rękoma wiszącemi bezwładnie między kolanami.
— Wezmę cię do Sambiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności Błyskawicy. Niełatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu aby się tem interesować... Jaka szkoda że nie zostałeś na morzu. Jadę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasu kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — niema tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy co się da zrobić dla ciebie. Nic się nie bój. Wierzę że nie zdradzisz mego sekretu. A trzymaj język za zębami, kiedy wrócisz znów między kupców. Niejeden dałby sobie rękę obciąć za tę wiadomość. Widzisz, ja właśnie stamtąd biorę wszystek mój kauczuk i rattany. To źródło wprost niewyczerpane, mój chłopcze.
Przy pierwszych słowach Lingarda Willems spojrzał na niego szybko, ale wkrótce głowa mu opadła na piersi; pomyślał ze zniechęceniem że wiadomość, której tak pragnęli obaj z Hudigiem, przyszła zapóźno. Zobojętniał i siedział bezmyślnie w dalszym ciągu.
— Pomożesz Almayerowi w handlu, jeżeli będziesz miał na to ochotę — ciągnął Lingard — poprostu aby zabić czas póki po ciebie nie wrócę. To potrwa zaledwie jakieś sześć tygodni.
Nad ich głowami wilgotne żagle trzepotały głośno w pierwszym słabym powiewie; potem, gdy bryza się wzmogła, statek wykręcił się do wiatru i uciszone żagle obwisły spokojnie. Oficer rzekł cicho, wyraźnie, stojąc w ciemnościach na rufówce:
— Oto i bryza. Jak mam iść do wiatru, panie kapitanie?
Oczy Lingarda, utkwione w górnym osprzęcie, spojrzały w dół ku zgnębionej postaci człowieka siedzącego na luce. Stary żeglarz zdawał się wahać przez chwilę.
— Na północ, na północ — odparł gniewnie, jakby rozdrażniony własną przelotną myślą — a wziąć mi się ostro do roboty. Każdy podmuch na tych morzach, to są pieniądze.
Stał bez ruchu, nasłuchując zgrzytu bloków i klekotu pierścieni rejowych, gdy brasowano przednie reje. Żagle zostały podniesione, windę kotwiczną obsadzono znów ludźmi, a Lingard wciąż nie ruszał się z miejsca, zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi.
— Ster na lewą burtę! A mocno! — rzekł szorstkim głosem dowódcy do tego człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych.
Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod parciem ostrego łabędziaka i mówiło pocichu do sunącego statku czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u barjery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki Błyskawica nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie.
— Chodź tu, Willems — zawołał — widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Niedoczekanie jego, pókim żyw! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sambirze. Rządzę tam jak mi się podoba, i jego holenderska ekselencja z Batawji nie będzie miał nigdy równej mnie władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sambiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek.
Błyskawica zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos:
— Pozdrowienie dla Radży Lauta!
— Pozdrowienie dla ciebie! — odpowiedział po chwili wahania zaskoczony Lingard i zwrócił się do Willemsa z gorzkim uśmiechem: — To głos Abdulli. Jaki się nagle zrobił grzeczny, no, no! Ciekawym co to ma znaczyć! Nic innego tylko zwykła jego bezczelność. Et, co tam! Wszystko mi jedno czy grzeczny jest czy bezczelny. Wiem że ten człowiek zaraz wyruszy i puści się za mną jak strzała. Nic mnie to nie obchodzi. Prześcignę każdy statek na tych morzach — dodał, a jego dumny i rozmiłowany wzrok pobiegł w górę i zawisł z rozkoszą wśród wyniosłych masztów i wdzięcznych rej.


ROZDZIAŁ PIĄTY

— To było wypisane na jego czole — rzekł Babalaczi i dorzucił parę patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek co chodzi wśród czarnej nocy z otwartemi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze kiedy miał niewolników, i wiele żon, i dużo towarów, i okręty handlowe, i okręty do walki. Hai ya! Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy obracał się twarzą na zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to by umrzeć? Miecz jego bardziej był chybki niż ogień z niebios, uderzał nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy; w owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę, gdzie schroniły się nasze prao i gdzie biali ludzie nie śmieli ścigać wojowników dzierżących broń.
Potrząsnął głową chmurnie, żałośliwie i dorzucił znów garść chróstu do ognia. Buchnął jasny płomień, oświetlając szeroką, ciemną, ospowatą twarz Babalacziego; grube jego wargi, poplamione sokiem betelu, wyglądały jak głęboki, krwawiący otwór świeżej rany. W jedynem oku odbił się jasny blask ognia i użyczył mu na chwilę dzikiego ożywienia, które zgasło razem z krótkotrwałym płomieniem. Szybkiemi ruchami gołych rąk zgarnął żar na kupę, wytarł palce z ciepłego popiołu o przepaskę na biodrach — jedyne swoje odzienie — poczem objął cienkie nogi splecionemi rękami i oparł brodę o podciągnięte kolana. Lakamba poruszył się lekko, nie zmieniając pozy; nie odwrócił nawet oczu od żarzących się węgli, którym przyglądał się w sennym bezruchu.
— Tak — ciągnął Babalaczi cicho i jednostajnie, jakby wypowiadał głośno myśli, wynikłe z milczących rozważań o niestałości ziemskiej potęgi. — Tak. Był bogaty i silny, a teraz żyje z jałmużny — stary, słaby, niewidomy i samotny, mając tylko córkę przy sobie. Radża Patalolo daje mu ryż, a ta blada kobieta — jego córka — gotuje mu ten ryż, bo Omar nie ma niewolnicy.
— Widziałem jego córkę zdaleka — mruknął lekceważąco Lakamba. — Suka o białych zębach, podobna do kobiety Orang–Putih.
— Aha — zgodził się Babalaczi — ale zbliska jej nie widziałeś. Jej matka pochodziła z zachodu, była to kobieta Baghdadi o zasłoniętej twarzy. Teraz córka Omara chodzi bez zasłony, jak nasze kobiety, bo jest biedna, a on jest ślepy, i nikt się do nich nie zbliża; jeśli kto podejdzie, to tylko po to żeby poprosić o amulet albo błogosławieństwo i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki?
— Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam...
— Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalaczi — ale ja często tam chodzę — dla twego dobra — i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampongu radży, wejdziemy tam — aby pozostać!
Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalacziego.
— To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka.
— Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalaczi z namaszczeniem.
— A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie.
— Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalaczi w nagłem rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny...
— Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela.
Babalaczi wrócił do poprzedniej pozy, mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej:
— Odkąd Radża Laut zostawił w Sambirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badavi przemawia nietylko do moich uszu.
— Czyżby biały chciał słuchać tego co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba.
Hai! Ja widziałem...
— I cóżeś ty widział, o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba.
— Widziałem jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem.
Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na którym leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłemi krzewami, spalonemi wśród długiej letniej posuchy. Ta dawniej ryżowa polanka leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk.
Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalaczi siedział zamyślony głęboko; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów z nad rzeki — wznosiły się do wysokości tarasu i siadały z brzękiem tryumfu na niespodziewanej ofierze. Księżyc posuwał się cicho znojną swą ścieżką, aż osiągnął najwyższy punkt wzniesienia, spędził cień od okapu z twarzy Lakamby i stanął jakby bez ruchu nad głowami obu Malajów. Babalaczi podsycił ogień i obudził towarzysza. Lakamba usiadł, ziewając; otrząsnął się z niezadowoleniem.
Babalaczi znów zaczął mówić głosem, który był jak szmer strumyka co bieży po kamieniach cichy, jednostajny, wytrwały, i niszczy nieodpartą siłą najcięższe przeszkody. Lakamba słuchał, milczący lecz zainteresowany. Ci dwaj ludzie, byli to ambitni malajscy awanturnicy, Cyganie swej rasy. Gdy się Sambir zaczął rozwijać, jeszcze zanim władca Patalolo odrzucił zwierzchność sułtana z Koti, Lakamba pojawił się na rzece z dwoma małemi statkami handlowemi. Spotkał go zawód, gdyż zastał już coś w rodzaju organizacji wśród osadników różnych ras, którzy uznawali łagodne rządy starego Patalola. Lakambie zbywało na układności, nie potrafił więc ukryć rozczarowania. Oświadczył że jest człowiekiem ze wschodu, z okolic gdzie żaden biały jeszcze nie rządził; że pochodzi z plemienia uciśnionego lecz krwi królewskiej. I miał istotnie wszystkie cechy wygnanego księcia. Był ciągle niezadowolony, niewdzięczny, pełen zawiści, gotów do knowań i awantur; na ustach miał czcze obietnice i mężne słowa. Był uparty, lecz jego wola polegała na krótkotrwałych porywach, to też nie umiał nigdy osiągnąć celu wytkniętego przez swoją ambicję. Gdy podejrzliwy Patalolo chłodno go przyjął, Lakamba zabrał się — nie pytając o pozwolenie — do karczowania lasu w dogodnem miejscu nad rzeką, jakieś czternaście mil poniżej Sambiru, i wybudował tam dom umocniony przez wysoki ostrokół. Ponieważ miał wielką świtę i wyglądał na bardzo zuchwałego, stary radża uznał że będzie przezorniej nie przeciwstawiać mu zbrojnego oporu.
Osiadłszy, Lakamba wziął się zaraz do intryg. Z jego poduszczenia wybuchła kłótnia między Patalolem i sułtanem z Koti, ale nie sprowadziła oczekiwanego rezultatu, ponieważ sułtan nie mógł poprzeć skutecznie Lakamby na tak wielką odległość. Zawiedziony w swoich zamysłach, Lakamba zorganizował szybko bunt osadników Bugisów; oblegał z wrzaskliwą odwagą i dużą możliwością zwycięstwa starego radżę zamkniętego w swym ostrokole, ale wówczas wkroczył na scenę Lingard z uzbrojonym brygiem. Stary marynarz pogroził włochatym palcem Lakambie i to powstrzymało zapał wojenny Malaja. Nikt nie chciał przeciwstawić się Radży Lautowi; Lakamba poddał się chwilowo konieczności, zabrał się do uprawy ziemi i do handlu; siedział w ufortyfikowanym domu, podsycając swój gniew, swe zawiedzione nadzieje i chował je na bardziej sprzyjającą okazję. Wciąż wierny swej roli pretendenta do tronu, nie chciał uznać prawowitej władzy; wysłańcom Patalola, którzy domagali się daniny z uprawnych pól, odpowiadał opryskliwie aby radża sam przyszedł ją zabrać. Wskutek rad Lingarda dano pokój Lakambie mimo jego buntowniczych nastrojów, i przez długi czas wygnaniec żył spokojnie wśród swych popleczników i żon, żywiąc wciąż tę uporczywą i bezpodstawną nadzieję lepszych czasów, która jest chyba ogólnym przywilejem wygnanych wielkości.
Lecz mijające dni nie przynosiły odmiany. Nadzieje Lakamby osłabły, żarliwa jego ambicja wypaliła się; została tylko nikła, dogasająca iskierka energji wśród stosu ciemnych, stygnących popiołów, wśród niemrawej uległości wobec wyroków losu — aż wreszcie Babalaczi rozdmuchał znów tę iskrę w jasny płomień.
Babalaczi przybłąkał się wypadkiem nad rzekę Lingarda, szukając bezpiecznego schronienia dla swej hańby. Był to morski włóczęga, prawdziwy Orang–Laut; w dniach pomyślności żył z rozboju, grabiąc wybrzeża i statki, a potem zarabiał na życie uczciwą, nudną pracą, gdy szczęście się odmieniło. Więc choć były czasy że Babalaczi przewodził rozbójnikom z plemienia Sulu, zdarzało się także iż służył jako serang na statkach krajowych; zwiedzał odległe morza, oglądał wspaniałości Bombaju, potęgę sułtana z Maskati, nawet walczył wśród pobożnego tłumu o przywilej dotknięcia wargami świętego kamienia w świętem mieście. Wzrastał w mądrość i doświadczenie w wielu krajach, a kiedy przystał do Omara el Badavi, udawał wielką pobożność (jak wypada pielgrzymowi), choć nie umiał czytać natchnionych słów proroka. Był mężny, z gruntu krwiożerczy i nienawidził białych ludzi, którzy przeszkadzają rzemiosłu godnemu mężów, polegającemu na podrzynaniu gardeł, porywaniu ludzi, na handlu niewolnikami i podpalaniu — co jest jedynem zajęciem odpowiedniem dla prawdziwego człowieka morza.
Znalazł łaskę w oczach swego wodza, nieustraszonego Omara el Badavi, dowódcy korsarzy z plemienia Brunei, i towarzyszył mu z bezwzględną wiernością przez długie lata pomyślnych rozbojów, A gdy ta karjera morderstw, rabunków i gwałtów otrzymała pierwszy cios z rąk białych ludzi, Babalaczi stał wiernie u boku swego wodza i patrzył spokojnem okiem na pękające granaty; nie przeraziły go płomienie palącej się fortecy, śmierć towarzyszy, wrzaski ich kobiet, kwilenie dzieci, ani też nagła zagłada i zniszczenie wszystkiego, co uważał za niezbędne dla życia wśród szczęścia i wspaniałości. Ubita ziemia między chatami stała się oślizgła od krwi, a w ciemnych mangrowjach u brzegów zatok pełno było jęku konających ludzi, którzy zostali powaleni nim jeszcze ujrzeli wroga. Umierali bezradnie, nie mogąc uciec w splątany gąszcz lasu, a chyże ich statki, na których tak często łupili wybrzeża i morza, paliły się gwałtownie, stłoczone w wąskiej zatoce. Babalaczi, widząc jasno że koniec się zbliża, poświęcił całą swą energję na ocalenie choć jednego statku. Udało mu się to po jakimś czasie. Gdy na ich prao wybuchły zapasowe beczki z prochem, zaczął natychmiast szukać swego wodza. Odnalazł go nawpół żywego i zupełnie oślepionego, a przy nim była jego córka, Aissa, albowiem synowie padli w boju tego samego dnia, jak przystało tak odważnym mężom. Z pomocą dziewczyny o dzielnem sercu Babalaczi zaniósł Omara na pokład lekkiego prao i udało im się ujść z nieliczną gromadką towarzyszy. Gdy wprowadzili statek w sieć ciemnych i cichych przesmyków, usłyszeli radosne okrzyki załóg z wojennych łodzi przypuszczających atak do wsi korsarza. Aissa siedziała wtedy na wysokiej rufówce, trzymając na kolanach poczerniałą, krwawiącą głowę ojca, i patrzyła nieulękłym wzrokiem w Babalacziego.
— Znajdą tam tylko dym, i krew, i zabitych mężów, i kobiety oszalałe ze strachu, i oprócz nich żadnej żywej istoty — rzekła ponuro.
Babalaczi, przyciskając prawą ręką głęboką ranę w ramieniu, odrzekł ze smutkiem:
— Oni są bardzo silni. Kiedy z nimi walczymy, możemy tylko umrzeć. A jednak — dodał groźnie — niektórzy z nas jeszcze żyją! Niektórzy z nas jeszcze żyją!
Przez krótki czas marzył o zemście, ale rojenia jego rozproszył chłód, z jakim sułtan państwa Sulu ich przyjął. Schronili się najpierw do niego, lecz udzielił im gościnności niechętnie i pogardliwie. Omar, pielęgnowany przez Aissę, leczył się z ran, a Babalaczi zabiegał pilnie około wzniosłego władcy, który wyciągnął ku nim opiekuńczą rękę. Jednak gdy Babalaczi szepnął sułtanowi do ucha o projekcie wielkiej i korzystnej korsarskiej wyprawy, która miała objąć wyspę od Ternate aż do Acheen, sułtan rozgniewał się bardzo.
— Znam was, ludzie z Zachodu — wykrzyknął ze złością. — Wasze słowa są jak trucizna dla ucha władcy. Gadacie o ogniu, i mordzie, i grabieży, ale zemsta za krew, którą pijecie, spada na nasze głowy. Precz!
Nic się zrobić nie dało. Czasy zmieniły się. I to tak dalece, że gdy hiszpańska fregata zawinęła na wyspę i gdy zażądano aby sułtan wydał Omara i jego towarzyszy, Babalaczi nie zdziwił się, usłyszawszy, że mają paść ofiarą politycznych warunków. Lecz od trzeźwej oceny niebezpieczeństwa do potulnej uległości krok był bardzo długi. I wówczas nastąpiła druga ucieczka Omara. Zaczęła się z bronią w ręku, gdyż mała gromadka musiała walczyć nocą na wybrzeżu aby zdobyć czółenka, w których uszli ci którzy ocaleli.
Pamięć tej ucieczki żyje po dziś dzień w mężnych sercach. Ludzie rozprawiają o Babalaczim i o silnej kobiecie, co przeniosła ślepego ojca przez nadbrzeżne fale pod ogniem wojennego statku z północy. Pomarli już towarzysze tego korsarskiego Eneasza pozbawionego synów, lecz duchy ich błądzą nocą nad wyspami i nad morzem, zwyczajem duchów; nawiedzają ogniska otoczone zbrojnymi mężami — tak bowiem przystoi widmom nieustraszonych wojowników, którzy zginęli w boju. Słyszą z ust żywych ludzi opowieści o własnych czynach, o swej odwadze, o swych cierpieniach i śmierci. Historję Omara opowiadają w niejednem miejscu. Na chłodnych matach przewiewnych werand, w domach radżów, obojętni mężowie stanu wspominają o niej lekceważąco, lecz wśród zbrojnych ludzi, którzy zapełniają dziedzińce, opowieść ta ucisza szmer głosów i dźwięk obręczy na nogach, zatrzymuje naczynie krążące z orzechami siri, i sprawia że oczy zapatrują się w przestrzeń. Toczy się rozmowa o walkach, o nieulękłej kobiecie, o mądrym mężu; o ich długich cierpieniach na chciwem morzu, w przeciekających czółnach; o tych, którzy polegli... Wielu poległo. Ocalał tylko wódz, kobieta i jeszcze jeden mąż co się stał wielki.
Nie było śladu przyszłej wielkości w skromnem przybyciu Babalacziego do Sambiru. Przypłynął z Omarem i Aissą na małem prao naładowanem zielonemi orzechami kokosowemi, i twierdził że statek wraz z ładunkiem jest jego własnością. Jak się to stało że Babalaczi, uszedłszy z życiem w drobnem czółenku, zdołał ukończyć swą ryzykowną podróż na statku pełnym cennego towaru — jest jedną z owych tajemnic morza, które udaremniają najwnikliwsze badania. W gruncie rzeczy nikt tego usilnie nie badał. Krążyły pogłoski o zaginięciu handlowego prao w Menado, lecz były mgliste i nie zostały wyjaśnione. Babalaczi opowiedział historyjkę, której nie dano wiary; należy to stwierdzić z uznaniem dla znajomości świata właściwej Patalolowi. Gdy radża ośmielił się dać wyraz swym wątpliwościom, Babalaczi zapytał go spokojnie tonem pełnym wyrzutu, czy może doprawdy przypuszczać że dwóch mężczyzn w podeszłym wieku — posiadających razem tylko jedno oko — oraz młoda kobieta mogli zapomocą gwałtu czemkolwiek zawładnąć? Miłosierdzie jest cnotą zalecaną przez proroka. Istnieją ludzie miłosierni; ręka ich otwarła się dla tych, co na to zasługiwali.
Patalolo pokiwał z powątpiewaniem starą głową; Babalaczi odszedł z miną zgorszoną i oddał się bezzwłocznie pod opiekę Lakamby. Dwaj ludzie, którzy dopełniali załogi prao, udali się wraz z nim do kampongu możnowładcy. Ślepy Omar i Aissa zostali, pod opieką radży, a ładunek uległ konfiskacie na rzecz Patalola. Prao, wyciągnięte na błotnisty brzeg u zbiegu obu ramion Pantai, butwiało w deszczu, paczyło się w słońcu, rozpadało się na kawałki i znikło stopniowo w dymie ognisk domowych osady. Tylko zapomniana deska oraz parę wręg, porzuconych niedbale i tkwiących długi czas w błyszczącym mule, przypominały Babalacziemu w ciągu długich miesięcy, że jest przybyszem w tym kraju.
Pozatem czuł się zupełnie jak u siebie w osiedlu Lakamby, gdzie uznano szybko jego odrębne stanowisko i wpływy; poddały się im niebawem nawet kobiety. Miał giętkość urodzonego włóczęgi, który potrafi się przystosować do chwilowego otoczenia. Wskutek przeżytych doświadczeń umiał zmieniać zapatrywania z wielką łatwością — co jest rzeczą niezbędną dla prawdziwego statysty — i dorównywał w tem najświetniejszym politykom wszystkich czasów; a posiadał taką zdolność przekonywania i wytrwałość w dążeniu do celu, że zdobył zupełną władzę nad chwiejnym umysłem Lakamby. W tym człowieku nie było nic trwałego poza ogarniającem wszystko niezadowoleniem. Babalaczi je podsycał, budził zamierającą ambicję, miarkował naturalną niecierpliwość, która pchała biednego wygnańca do zajęcia pozycji wysokiej i dającej znaczne dochody. A Babalaczi — człowiek gwałtu — potępiał w tym wypadku użycie siły, rozumiał bowiem jasno trudności położenia. Z tej samej przyczyny, choć żywił nienawiść do białych, nie był właściwie od tego aby się oddać pod protektorat Holandji. Ale nie należało nic robić z pośpiechem. Bez względu na zdanie swego władcy, Lakamby, Babalaczi utrzymywał że otrucie Patalola jest bezcelowe. Możnaby oczywiście to zrobić, ale coby wówczas nastąpiło? Póki wpływ Lingarda jest przemożny, póki Almayer, przedstawiciel Lingarda, jest jedynym wielkim kupcem w osadzie, nie opłaci się Lakambie zawładnąć rządami młodego państwa, nawet gdyby to się dało wykonać. A zabójstwo Almayera i Lingarda byłoby tak trudne i ryzykowne, że należało porzucić ten zamiar jako niewykonalny. Czego Lakamba potrzebował, to przymierza — przymierza z kimś, kogoby się dało przeciwstawić wpływowi białych i ktoby sprzyjał Lakambie, będąc jednocześnie w dobrych stosunkach z władzami holenderskiemi. Trzeba znaleźć bogatego, szanowanego kupca. Tylko taka osobistość, zapuściwszy korzenie w Sambirze, pomogłaby wyrzucić starego radżę, odebrać mu władzę lub życie, gdyby innej drogi nie było. Wówczas przyszedłby czas na zwrócenie się do Orang Blanda o flagę, o uznanie chwalebnych zasług Lakamby i Babalacziego, o tę protekcję, któraby nazawsze dała im bezpieczeństwo. Słowo jakiegoś bogatego i lojalnego kupca zaważyłoby u władcy w Batawji.
Przedewszystkiem należało wynaleźć takiego sprzymierzeńca i skłonić go do osiedlenia się w Sambirze. Biały kupiec do tego się nie nadawał. Nie zgadzałby się z ich zapatrywaniami, nie byłby człowiekiem godnym zaufania. Mąż, którego potrzebowali, powinien być bogaty, pozbawiony skrupułów, powinien być osobistością dobrze znaną na wyspach i mieć wielu popleczników. Takiego człowieka możnaby znaleźć wśród kupców arabskich. Zazdrość Lingarda, jak twierdził Babalaczi, uniemożliwia innym kupcom dostęp do rzeki. Jedni się boją, inni nie wiedzą jak się tam dostać, a jeszcze inni nie mają pojęcia o istnieniu Sambiru; wielu znajduje że nie opłaci im się narażać na gniew Lingarda wzamian za wątpliwy przywilej handlu ze względnie nieznaną osadą. Są to przeważnie ludzie niepewni i niegodni zaufania. Tu Babalaczi wspomniał z żalem mężów, których znał zamłodu: bogatych, stanowczych, gotowych na wszystko! Ale poco opłakiwać przeszłość i rozprawiać o zmarłych? Żyje pewien mąż — wielki — i mieszka niezbyt daleko...
Taka była polityka Babalacziego, którą wykładał swemu ambitnemu protektorowi. Lakamba potakiwał, zarzucał tylko jedno: że to jest droga bardzo długa. W gorącem pragnieniu aby pochwycić dolary i władzę, wygnaniec o słabym umyśle gotów był rzucić się w objęcia pierwszemu lepszemu wędrownemu zbójowi, którego pomoc można było sobie zapewnić; Babalaczi miał wielkie trudności w powstrzymywaniu Lakamby od czynów gwałtownych i nierozważnych. Nie trzeba się zdradzać że zamierzają wprowadzić nowy czynnik do społecznego i politycznego życia Sambiru. Jest zawsze możliwość iż zamach się nie uda, a wówczas zemsta Lingarda spadnie na nich szybko i niezawodnie. Ryzykować nie należy. Muszą czekać.
A tymczasem Babalaczi przenikał do wszystkich zakątków osady, przysiadał codziennie na piętach u wielu ognisk domowych, badając nastrój mieszkańców oraz opinję publiczną — i nadmieniając zawsze o swym bliskim wyjeździe. Nocą brał często najmniejsze z czółenek Lakamby i wyruszał pocichu z tajemniczą wizytą do swego starego wodza po drugiej stronie rzeki.
Omar mieszkał pod opieką Patalola, otoczony nimbem świętości. Między bambusowym płotem otaczającym domy radży i niedostępnym lasem leżała plantacja bananów; u jej krańca stały dwa domki zbudowane na niskich słupach w cieniu kilku cennych drzew owocowych rosnących nad przejrzystym strumieniem, który wypadał, pieniąc się, zza domu i biegł rączo wdół do wielkiej rzeki. Wzdłuż strumienia wąska ścieżka prowadziła przez zwarte poszycie zapuszczonej polanki do plantacji bananów i do chat, które radża przeznaczył na mieszkanie dla Omara. Rzucająca się w oczy pobożność starego wodza, jego liczne nieszczęścia, jego wyroczna mądrość i dostojne męstwo z jakiem znosił swoją niedolę, wszystko to wywierało na radży wielkie wrażenie. Stary władca Sambiru często odwiedzał nieoficjalnie ślepego Araba i z powagą przysłuchiwał się jego słowom w ciągu upalnych godzin popołudnia.
Nocą przybywał Babalaczi i przerywał spoczynek Omara, nie ściągając na siebie jego nagany. Aissa stała w milczeniu u drzwi jednej z chat i patrzyła na dwóch starych przyjaciół; siedzieli bez ruchu przy ogniu rozpalonym w środku klepiska między dwoma domkami i rozmawiali długo w noc cichym szeptem. Aissa nie mogła dosłyszeć ich słów, ale śledziła z ciekawością dwa niewyraźne cienie. Wreszcie Babalaczi wstawał; brał jej ojca za przegub ręki, prowadził go z powrotem do domku, gdzie układał dlań maty i wreszcie wychodził spokojnie. Zamiast się oddalić, nieświadom oczu Aissy, siadał często napowrót u ognia i długi czas oddawał się głębokim rozmyślaniom. Aissa patrzyła z szacunkiem na mądrego i dzielnego męża, którego przyzwyczaiła się widzieć u boku ojca, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią; siedział samotnie, pogrążony w zadumie wśród cichej nocy; ciało jego tkwiło bez ruchu u gasnącego ogniska, a duch wędrował po kraju wspomnień lub — kto wie? — może szukał poomacku drogi wśród pustych obszarów niepewnej przyszłości.
Gdy Babalaczi zauważył przybycie Willemsa, zaniepokoił się tym wzrostem siły białych. Ale potem zmienił zdanie. Którejś nocy spotkał Willemsa na ścieżce wiodącej do chaty Omara i nie zdziwił się, zauważywszy że niewidomy Arab chyba nie zdaje sobie sprawy z przechadzek nowego białego w sąsiedztwie swej siedziby. Raz Babalaczi zjawił się niespodzianie w ciągu dnia i wydało mu się że dostrzegł błysk białej kurtki w zaroślach po drugiej stronie strumienia. Przypatrywał się w zamyśleniu Aissie, która krzątała się, przygotowując wieczorny posiłek z ryżu; po chwili jednak odszedł śpiesznie przed zachodem, odrzuciwszy gościnne zaproszenie Omara, który w imię Allaha prosił go aby podzielił z nimi wieczerzę.
Tegoż wieczoru Babalaczi zaskoczył Lakambę oznajmieniem, że nadszedł wreszcie czas aby uczynić pierwsze posunięcie w ich grze odkładanej tak długo. Podniecony Lakamba zażądał wyjaśnień. Babalaczi potrząsnął odmownie głową; wskazał ruchem ręki migające cienie kobiet i niewyraźne męskie postacie u wieczornych ognisk na dziedzińcu. Oświadczył że nie wypowie tutaj ani słowa. Ale gdy wszyscy domownicy udali się na spoczynek, Babalaczi i Lakamba przeszli cichaczem między śpiącemi grupkami; znalazłszy się na brzegu rzeki, siedli do czółna i odbili ukradkiem, zmierzając ku rozpadającej się budce strażniczej na dawnej ryżowej polance. Tam byli zabezpieczeni przed wszystkiemi oczami i uszami; gdyby zaszła potrzeba, mogli wymówić się polowaniem na jelenie, gdyż polankę znano dobrze jako miejsce, dokąd przychodzi pić wszelka zwierzyna. W tem spokojnem, odosobnionem zaciszu Babalaczi wyłożył swój plan uważnemu Lakambie. Oto powziął myśl aby użyć Willemsa dla zniweczenia wpływu Lingarda.
— Znam białych ludzi, tuanie — rzekł w końcu. — Widziałem ich w wielu krajach; są zawsze niewolnikami swych pragnień, gotowi każdej chwili złożyć swą siłę i swój rozsądek w ręce kobiety. Los prawowiernych wyznawców wypisany jest ręką Potężnego, lecz ci, co czczą wielu bogów, rzuceni są na świat z gładkiem czołem i ręka bylejakiej kobiety może doń przyłożyć piętno zniszczenia. Niech się biali tępią nawzajem. Wolą Najwyższego jest aby byli głupi. Umieją dotrzymywać wiary swym wrogom, lecz względem samych siebie są tylko oszustami. Hai! Widziałem to! Widziałem!
Wyciągnął się jak długi przed ogniskiem i zamknął oczy, zasypiając, czy też udając że zasypia. Lakamba, niezupełnie przekonany, siedział długi czas, utkwiwszy wzrok w ciemnym żarze. W miarę jak się noc posuwała, lekka biała mgła wznosiła się z rzeki, a zachodzący księżyc pochylony nad lasem zdawał się tęsknić za spokojem ziemi niby kapryśny, zbłąkany kochanek, który wreszcie powraca aby złożyć znużoną głowę na piersi swej umiłowanej.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

— Niech mi pan pożyczy strzelby — rzekł Willems do Almayera, siedząc naprzeciw niego po skończonej wieczerzy. Na stole kopcąca lampa paliła się czerwonym płomieniem wśród nieporządnej zastawy. — Mam ochotę pójść i zapolować na jelenie gdy wzejdzie księżyc.
Almayer siedział bokiem do stołu z łokciem wsuniętym między brudne talerze, z brodą spuszczoną na piersi i nogami wyciągniętemi sztywno przed siebie; patrzył na czubki swych trepów plecionych z trawy i zaśmiał się nagle.
— Mógłby pan odpowiedzieć tak albo nie, bez tego rechotu — zauważył Willems z gniewnym spokojem.
— Napewnobym tak odpowiedział, gdybym wierzył choć jednemu pana słowu — odrzekł Almayer, nie zmieniając pozy i mówiąc wolno, z przerwami, jakby upuszczał słowa na podłogę. — A że nie wierzę — więc poco? Pan wie gdzie jest strzelba; może pan ją wziąć albo zostawić. Strzelba. Jeleń. Bzdury! Polowanie na jelenia! Akurat! Pan poluje na... na gazelę, mój szanowny gościu. Potrzeba panu złotych kółek na nogi i jedwabnych sarongów dla tej zwierzyny — świetny myśliwcze. Mogę pana zapewnić, że pan ich nie dostanie. Cały dzień siedzi pan wśród krajowców! Wielką pomoc mam z pana.
— Nie powinien pan tak dużo pić — rzekł Willems, cedząc wyrazy aby ukryć wściekłość. — Słabą ma pan głowę. O ile pamiętam, zawsze pan miał słabą głowę, jeszcze w dawnych czasach, w Makassarze. Zadużo pan pije.
— Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer, podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie.
Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, poczem obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianemi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkiemi linami, potrącając się w rączym prądzie rzeki.
Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy linę z rattanu, niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przyczem o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółenka i walczył z prądem długiemi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonemi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu.
— Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co? — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się pocichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył pilnie przed siebie, wiosłując to z prawej strony, to z lewej i nie zwracał uwagi na słowa, które dochodziły go słabo.
Trzy miesiące już upłynęły, odkąd Lingard przywiózł Willemsa do Sambiru i odjechał szybko, zostawiwszy go pod opieką Almayera. Obaj biali nie przypadli sobie do gustu. Almayer czuł wielką niechęć do swego gościa, gdyż pamiętał czasy, kiedy pracowali razem u Hudiga i kiedy Willems, zajmujący wyższe stanowisko, traktował go z obraźliwą łaskawością. Przy tem Almayer był zazdrosny o łaski Lingarda.
Ożenił się z malajską dziewczyną, którą stary marynarz zaadoptował w napadzie nieobliczalnego swego miłosierdzia; domowe pożycie małżeństwa nie było szczęśliwe i Almayer spodziewał się, że majątek Lingarda wynagrodzi mu przykrości matrymonjalne. Pojawienie się Willemsa, który zdawał się mieć jakieś prawa do Lingarda, napełniło Almayera wielkim niepokojem, tembardziej że stary marynarz ani myślał wtajemniczyć męża swej przybranej córki w dzieje Willemsa lub zwierzyć się ze swych zamiarów co do przyszłych losów tego osobnika. Almayer odniósł się podejrzliwie do Willemsa od pierwszej chwili; gdy ten starał się pomagać mu w handlu, udaremnił jego wysiłki, a kiedy Willems się cofnął, Almayer z charakterystyczną przewrotnością powziął doń urazę za jego obojętność. Stosunki ich, z początku chłodne i grzeczne, zamieniły się w milczącą nieprzyjaźń a potem w jawną wrogość; obaj pragnęli gorąco powrotu Lingarda i końca sytuacji, która stawała się coraz nieznośniejsza.
Czas wlókł się powoli. Willems patrzył dzień po dniu na wschód słońca, zapytując siebie ponuro, czy przed wieczorem zajdzie jaka zmiana w trapiącej go śmiertelnej nudzie. Brakowało mu zajęć handlowych związanych z jego przeszłem życiem, które wydawało mu się niezmiernie dalekie, stracone nieodwołalnie, zagrzebane pod gruzami dawnych powodzeń; szczęście go opuściło, nie zostawiając żadnej nadziei ratunku. Wałęsał się zgnębiony po dziedzińcu Almayera i śledził zdaleka obojętnym wzrokiem czółna przybyłe z góry rzeki, wyładowujące kauczuk lub rattany i zabierające ryż albo towary europejskie z małego mola Lingarda i Sp. Choć przestrzeń gruntów należących do Almayera była rozległa, Willems czuł że mu ciasno w obrębie porządnych płotów otaczających posiadłość. On, który w ciągu długich lat przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o człowieku niezbędnym dla innych, czuł gorycz i dziką wściekłość wobec okrutnej świadomości że jest zbyteczny i na nic nie przydatny — wobec chłodnej nieprzyjaźni przebijającej ze spojrzeń jedynego białego w tym barbarzyńskim zakątku świata. Zgrzytał zębami na myśl o dniach marnowanych w towarzystwie opryskliwego, niechętnego mu durnia, który go wciąż podejrzewał. Dosłuchiwał się wyrzutów za swą bezczynność w szmerze rzeki, w nieustannym szepcie wielkich lasów. Naokoło niego wszystko poruszało się, mijało go pędem, sunęło — ziemia pod nogami i niebiosa nad głową. Nawet dzicy dążyli do czegoś, zmagali się, walczyli, pracowali — choćby jedynie po to aby przedłużyć marną egzystencję — lecz żyli, żyli! Tylko on jeden był jakby poza obrębem świata i tkwił w beznadziejnej martwocie, pełen gniewnej udręki i gryzącego żalu.
Przyzwyczaił się wędrować po osadzie. Sambir, który miał się stać kwitnącą miejscowością, powstał na bagnie a jego młodość upłynęła wśród przykrej woni mułu. Domy tłoczyły się na wybrzeżu i, jakby chcąc uciec od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między któremi prąd skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się że wyzywa zuchwale przechodniów aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdem takiem miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału.
Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałem zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok, gramoląc się niezgrabnie z chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś nieostrożnym i nagłym ruchu Willemsa, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło kobiety uciekające wśród przenikliwych wrzasków i zostawiło za sobą szlak z rozbitych garnków, podeptanego ryżu, przewróconych dzieci; gromada rozgniewanych mężczyzn rzuciła się w pościg za stadem, krzycząc i wywijając kijami. Zawstydzony Willems — niewinna przyczyna tego zamieszania — szedł pod pręgierzem złych spojrzeń, złośliwych uwag i schronił się nareszcie w kampongu Almayera. Odtąd nie chodził już do osady.
Później, gdy przymusowa niewola coraz bardziej mu dokuczała, brał jedno z czółen Almayera i przeprawiał się przez główną odnogę Pantai, szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzieby mógł ukryć znękanie swe i zniechęcenie. Płynął w malutkim stateczku wzdłuż muru skłębionej zieleni, trzymając się martwej wody tuż przy brzegu, gdzie zwieszające się palmy nipa chwiały szerokiemi liśćmi nad jego głową, jakby w pogardliwem współczuciu dla wędrownego wykolejeńca. Gdzieniegdzie napotykał wyloty ścieżek wyciętych w gęstwinie; opętany pragnieniem aby się skryć przed nieustanną krzątaniną na rzece, wysiadał z czółenka, szedł wąską, krętą dróżką i przekonywał się że ta dróżka nie prowadzi nigdzie, że się nagle urywa, zniechęcona ciernistym gąszczem. Wracał powoli w gorzkiem, niedorzecznem poczuciu rozczarowania i smutku, prześladowany parnym zapachem ziemi, wilgoci i rozkładu w tych lasach, które jakby odpychały go bez litości w migotliwy blask słońca na rzece. I znów zaczynał wiosłować zmęczonemi ramionami, aby szukać innej ścieżki i spotkać się z nowem rozczarowaniem.
Kiedy dopłynął do miejsca, gdzie ostrokół radży schodził ku rzece, palmy nipa łopocące liśćmi nad brunatną wodą zostały w tyle, a na brzegu pojawiły się wielkie drzewa, wysokie, silne, obojętne w niezmiernej trwałości swego życia co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannemi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką, znęcony kapryśną jej obietnicą i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski, padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zwężała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął, zaskoczony; wydało mu się że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącem, stężałem powietrzu.
Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, stawiając naczynia na ziemi, i odwróciła się nawpół aby spojrzeć za siebie. Willems zatrzymał się również na jaką minutę, a potem ruszył dalej spokojnym, pewnym krokiem, kobieta zaś usunęła się aby go przepuścić. Patrzył prosto przed siebie, lecz prawie nieświadomie wchłaniał każdy szczegół wysokiej, wdzięcznej postaci.
Gdy się zbliżył, kobieta odwróciła nieco głowę i swobodnym ruchem silnego, krągłego ramienia podniosła zwisającą masę czarnych włosów, zgarniając je na dolną część twarzy. Zaraz potem Willems przeszedł tuż obok sztywnym krokiem, jak człowiek pogrążony w transie. Słyszał szybki jej oddech i poczuł spojrzenie rzucone z pod przymkniętych powiek. Dotknęło zarazem jego mózgu i serca. Wydało się czemś głośnem i podniecającem jak krzyk, cichem i przeszywającem jak natchnienie. Przeszedł z rozpędu koło niej, lecz jakaś niewidzialna moc — na którą składał się podziw, i ciekawość, i pożądanie — sprawiła że zawrócił natychmiast po wyminięciu kobiety.
Dźwignęła już z ziemi swe brzemię aby iść dalej ścieżką. Nagły ruch Willemsa zatrzymał ją przy pierwszym kroku, i stała znów, prosta, smukła, wyczekująca; we wdzięcznym bezruchu jej postaci czuło się napiętą gotowość do ucieczki. Wysoko w górze gałęzie łączyły się, lśniąc przejrzyście jak falująca zielona mgła, przez którą deszcz żółtych promieni padał na głowę kobiety, spływał rozmigotany wzdłuż czarnych splotów, jaśniał na twarzy zmiennym blaskiem płynnego metalu, zapadał niknącemi iskrami w ciemne głębie oczu, które były teraz szeroko rozwarte i powiększoną źrenicą patrzyły spokojnie na człowieka zagradzającego drogę. A Willems zapatrzył się w tę kobietę, urzeczony owym czarem, w którym kryje się nieuchronna klęska, przeszyty uczuciem, co się zaczyna jak pieszczota a kończy ciosem — tknięty nagłym bólem nowego wzruszenia, które przenika serce, porusza drzemiące uczucia, budzi je do nowych nadziei, nowych dróg, nowych pragnień — i daje ucieczkę przed samym sobą.
Ruszyła krok naprzód i znów przystanęła. Powiew — który się przedostał skroś drzew, lecz jak się zdawało Willemsowi, płynął od sunącej kobiecej postaci — owiał mu ciało gorącą falą i sparzył twarz palącem dotknięciem. Willems wciągnął go w płuca głęboko w ostatnim długim oddechu — jak żołnierz przed zamętem bitwy, jak kochanek przed porwaniem w ramiona umiłowanej kobiety; w oddechu co daje męstwo niezbędne dla zmierzenia się z groźbą śmierci lub z burzą namiętności.
Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Odwrócił od niej oczy pełne podziwu i rozejrzał się po drzewach zwartego lasu; stały wielkie, i proste, i nieruchome, jakby wstrzymywały dech, strzegąc ich obojga. Willems poczuł zdziwienie, odrazę, prawie strach wobec bujności tropikalnego życia, które pragnie słońca, lecz pracuje wśród mroku; które wydaje się wcieleniem wdzięcznych barw, kształtów, i wspaniałości, i wesela, lecz jest tylko okwiatem śmierci; którego tajemnica kryje zapowiedź radości i piękna, lecz zawiera jad i zgniliznę. Już dawniej nachodził Willemsa ów lęk i mętne poczucie niebezpieczeństwa, lecz teraz, gdy spojrzał znów na to życie, wydało mu się że przebił wzrokiem fantastyczną zasłonę z pnączy i liści, że przejrzał nawskroś masywne drzewa, odrażający mrok, i oto odkryła się tajemnica — czarowna, kojąca, piękna.
Spojrzał na kobietę. W cieniu usianym bryzgami światła zjawiła mu się z nieuchwytną wyrazistością sennego widzenia, powabna i wspaniała — posępna i odpychająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczemi lasami — duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia.
Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający:
— Kto jesteś?
— Jestem córka ślepego Omara — odrzekła cicho lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie.
— Tak — rzekł Willems — wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa.
Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a z pomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linję pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta wtył, nawpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania.
Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady.
— Jesteś piękna — wyszeptał.
Rzuciła mu znów spojrzenie, które objęło jednym błyskiem ogorzałą twarz Willemsa, szerokie barki, prostą, wysoką, nieruchomą postać — i opadło na ziemię do jego stóp. Uśmiechnęła się. Na jej pięknej, mrocznej twarzy uśmiech ten zajaśniał jak brzask jutrzenki w pochmurny ranek — jak pierwszy promień zorzy strzelający przez ciemne chmury, przelotny i blady — zwiastun wschodu słońca i gromów.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Są w życiu krótkie okresy, które zapadają w pamięć tylko jako wspomnienie uczuć. Nie zostawiają wspomnień ruchów, czynów, wogóle jakichkolwiek przejawów życia; wszystko gubi się w nieziemskiej wspaniałości lub nieziemskim mroku takich chwil. Żyjemy wówczas pochłonięci tem czemś w naszem ciele co się raduje lub cierpi, podczas gdy ciało jak zwykle oddycha, czasem rzuca się instynktownie do ucieczki lub niemniej instynktownie walczy — a może i umiera. Lecz śmierć w takiej chwili jest przywilejem szczęśliwych, jest rzadkim i wielkim darem, łaską najwyższą.
Willems wcale sobie nie przypominał, jak i kiedy rozstał się z Aissą. Opamiętał się, pijąc z dłoni błotnistą wodę; jego czółno płynęło środkiem rzeki i mijało ostatnie domki Sambiru. Z wracającą przytomnością opanowała go trwoga przed czemś nieznanem, co przeniknęło do jego serca, przed czemś nieuchwytnem i potężnem, co nie mogło się wypowiedzieć i żądało posłuszeństwa. Pierwszym porywem Willemsa był bunt. Nigdy już tam nie wróci. Nigdy! Rozejrzał się zwolna po wspaniałości wszystkiego co go otaczało pod zabójczym blaskiem słońca i ujął wiosło. Jakże świat wydał mu się zmieniony! Rzeka była szersza, niebo wyższe. Jak prędko sunęło czółno pod uderzeniami jego wiosła! Odkądże nabrał siły przynajmniej dwóch ludzi? Spojrzał w górę i w dół Pantai na lasy u brzegów z nawpół świadomem wrażeniem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy, poczuwszy w wodzie smak mułu.
Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakiemś własnem, promiennem świetle, które było niewidzialne dla innych oczu. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swojem miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. Światło w nim zgasło; mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, i niepewnością, i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Z pod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idjota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedyindziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić bezsensowną swą wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu.
Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małem ognisku, rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił, mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje po krótkiej naradzie szeptem opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy.
Z chwilą gdy Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca gdzie spotkał Aissę. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padał przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotemi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczął na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitem tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba, lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów.
W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems czuł się ukojony; zapadał łagodnie w niepamięć o przeszłości, w obojętność dla tego co będzie. Wspomnienia jego tryumfów, jego win i ambitnych planów znikały w tym upale, który jakby wytapiał mu z serca wszystką gorycz, wszystkie nadzieje, gniewy i wszystką siłę. Leżał senny i zadowolony w ciepłem, wonnem schronieniu, myśląc o oczach Aissy, wspominając dźwięk jej głosu, drżenie jej warg — zmarszczone jej brwi i uśmiech.
Przyszła naturalnie. Był dla niej czemś nowem, nieznanem i dziwnem. Był wyższy, silniejszy od mężczyzn, których widywała dotychczas i zupełnie różny od tych, których znała. Należał do rasy zwycięskiej. W Aissie żyło wciąż wspomnienie jej wielkiego nieszczęścia i w związku z tem Willems ukazał się jej otoczony urokiem potęgi i niebezpieczeństwa, urokiem zwalczonej, przezwyciężonej grozy, która się stała zabawką. Tamci zwycięscy mężowie mieli taki sam głęboki głos, patrzyli także na swych nieprzyjaciół twardemi niebieskiemi oczami. A ona sprawiła że te oczy patrzyły czule w jej twarz, że ten głos przemawiał do niej łagodnie! Zaprawdę był mężem. Nie mogła pojąć wszystkiego co mówił jej o swem życiu, ale z fragmentów, które rozumiała, ułożyła sobie opowieść o człowieku wielkim wśród swego plemienia, mężnym i nieszczęśliwym — nieposkromionym zbiegu marzącym o zemście na wrogach. Miał dla niej urok tego co nieznane i nieokreślone — nieprzewidziane i nagłe; urok stworzenia, które jest silne, niebezpieczne, żywe i ludzkie, skłonne się oddać w niewolę.
Była pewna że dojrzał do tego. Czuła to z niezawodną intuicją pierwotnej kobiety spotykającej się z naturalnym porywem. Widywali się dzień w dzień. Gdy stała w pewnem oddaleniu, przysłuchując się jego słowom i trzymając go w miejscu spojrzeniem, słabł jej nieokreślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne, i przekonywające, i widzialne dla oczu, jakby coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aissę stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne grona bladozielonych orchidei spływały z pośród gałęzi, mieszając się z czarnemi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aissę za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu.
Podchodziła codzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią co rozpoczęła się w dniu kiedy świat powstał i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszechrzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aissie że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na wargach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu.
Kiedy Aissa znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz spojrzenia jej i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odeszła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karjerą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi co poddali im się choćby w najlżejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w swych błędach, uświadomił sobie w końcu że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie aby odzyskać majątek i pewność że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tem sercu, które stało się czemś godnem pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą.
Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aissa opuściła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, i wrażliwość, i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale Aissy. Twarz jej była uroczysta a oczy patrzyły na Willemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział, drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku.
Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tem musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień.
Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady.
Nagle poczuł iż wszystkie jego muskuły odprężają się a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale, przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnem, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc... polowanie... Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą każdej chwili. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej...
Z odpowiedzi Almayera przekonał się że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkiem, nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem. Nie mogąc...
Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie że każdej chwili będzie mógł wrócić. Poprostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce gdzie się spotykali, na drzewo pod którem leżeli kiedy go wzięła za rękę, na trawę gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył, zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, poczem wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się udał do podwładnych radży z prośbą o łódź i wioślarzy — a droga do kampongu Patalola prowadziła obok chaty Aissy!
Wszedł na ścieżkę, ociągając się, z rozgorzałemi oczami, jak człowiek który goni za widmem, a gdy znalazł się w miejscu, gdzie poczynała się wąska drożynka prowadząca do polanki Omara, przystanął z wyrazem twarzy bacznym i wytężonym, jakby nasłuchiwał odległego głosu — głosu swego przeznaczenia. Był to głos niewyraźny lecz pełen głębokiej treści; gdy Willems go usłyszał, coś w jego piersi rozdarło się i poszarpało. Splótł palce; trzasnęły mu stawy u rąk i ramion. Na czoło wystąpił pot drobnemi perlistemi kroplami. Rozejrzał się nieprzytomnie. Nad głuchym mrokiem leśnego podszycia wznosiły się szczyty drzew o wysokich gałęziach i liściach rysujących się czarno na bladem niebie — niby fragmenty nocy płynące na księżycowym blasku. Pod nogami ciepła para wznosiła się z nagrzanej ziemi. Dokoła była głęboka cisza.
Willems rozejrzał się za ratunkiem. Ta cisza, ten bezruch wydały mu się chłodną naganą, ostrą odmową, okrutną obojętnością. Wokół niego czyhało niebezpieczeństwo, a w samym sobie oparcia nie znajdował; był tam tylko obraz tej kobiety. Nagle przyszła na niego chwila jasnowidzenia — okrutnego jasnowidzenia, które zstępuje raz w życiu na najbardziej ograniczonego człowieka. Odkrył w sobie dziwną słabość, brak logiki, ślepotę właściwą wszystkim naszym porywom. Zdawało mu się że widzi co się w nim dzieje, i zgroza przejęła go na ten dziwny widok. On, człowiek biały! Człowiek ambitny, praktyczny, którego największą winą był dotąd pewien brak rozsądku i zbyt wielkie zaufanie do prawości swych bliźnich. Tamta kobieta jest ładną dzikuską, i... Usiłował w siebie wmówić że to rzecz bez znaczenia. Bez znaczenia! Daremne były jego wysiłki. Wspólnik Hudiga był już pogrzebany; a teraz narzuciło się Willemsowi bezlitosne uczucie że on, ten zdolny Willems, przepada także. Odebrały mu odwagę nowe wrażenia — których przedtem nie doświadczał nigdy w najlżejszym stopniu, któremi gardził ze swej bezpiecznej pozycji człowieka cywilizowanego. Rozczarował się do siebie. Zdawało mu się, że oddaje jakiemuś dzikiemu stworzeniu nieskalaną czystość swego życia, swej rasy, swej cywilizacji. Nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, tylko miał wrażenie iż się zagubił wśród rzeczy nieokreślonych, które były okropne i niebezpieczne. Usiłował walczyć, choć był przekonany o swej porażce — stracił grunt pod nogami — zapadł z powrotem w ciemność. Poddał się ze słabym okrzykiem, wyrzucając w górę ramiona, jak się poddaje wyczerpany pływak: bo nasiąknięty wodą statek zapadł mu się pod nogami; bo noc jest ciemna a brzeg daleki; — bo śmierć jest lepsza od walki.



CZĘŚĆ II
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Blask i żar spadły na osadę, polanki i rzekę, jakby rzucone gniewną ręką. Ziemia spoczęła niema, cicha, wspaniała pod lawiną palących promieni, które zniszczyły wszelki ruch i wszelkie dźwięki, pochłonęły wszystek cień, zdusiły każde tchnienie. Żadna żyjąca istota nie śmiała się przeciwstawić pogodzie tego nieba bez chmurki, zbuntować się przeciw uciskowi olśniewającego, srogiego słońca. Siła i stanowczość, ciało i duch były jednakowo bezradne i usiłowały się skryć przed potopem ognia płynącego z niebios. Tylko kapryśni tyrani kwiatów — delikatne motyle, nieustraszone dzieci słońca, fruwały śmiało przez otwartą przestrzeń, a roje ich drobniuchnych cieni muskały omdlewające kwiaty, sunęły lekko po przywiędłej trawie lub przebiegały suchą, spękaną ziemię. Wszystkie głosy umilkły w to parne południe prócz słabego szmeru rzeki, która śpieszyła naprzód wśród kotłujących się wirów; roziskrzone jej fale ścigały się nawzajem w radosnym biegu ku opiekuńczym głębiom, ku chłodnemu schronieniu morza.
Almayer wyprawił robotników na południowy odpoczynek i przebiegł szybko przez podwórze z malutką córeczką na ramieniu, zdążając ku zacienionej werandzie. Położył zaspane dziecko na wielkim bujającym fotelu, na poduszce wyciągniętej z własnego hamaka i stał przez chwilę, przyglądając się małej z czułością i zadumą. Zmęczona, zgrzana Nina poruszyła się niespokojnie, westchnęła i spojrzała na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął nim chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki.
Almayer odszedł pocichu, wziął jeden z drewnianych foteli, i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy, siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy... Gdzie się podziało słońce?... Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się że płynie w chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły.
— Almayer!
Drgnął całem ciałem i wyprostował się na fotelu, chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idjotycznie oczami.
— Co to? Co takiego? — wymruczał, rozglądając się niepewnie.
— Tu jestem! tutaj, na dole.
Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balustradą wdół werandy i siadł z powrotem, gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia.
— Duch, słowo daję! — wykrzyknął cicho pod nosem.
— Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przyjść tam na górę?
Almayer wstał i oparł się o balustradę.
— Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać, ani z panem mówić.
— Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego.
— Z pewnością nie dla mnie.
— Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego.
— Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkiem milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że niema równego panu spryciarza — ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems.
— Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował.
— Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedji. No, proszę!
Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cudaczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz, odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem.
— No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa.
— Przyszedłem — zaczął Willems.
— Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nicbym na tem nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze — a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda.
— Niechże mi pan da mówić! — zawołał Willems.
— Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli że jest pan w lesie u swoich... swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano?
— Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie.
— Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — podkpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niechże mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł?
— To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — Ja tylko pożyczyłem... Oni wszyscy kłamią! Ja...
— Sz–sz–sz! — syknął ostrzegawczo Almayer, rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionem rozradowaniem. — Ja też myślałem że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie.
Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera.
— Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer z drwiącym pośpiechem. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie.
— Dość tego!
W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimowoli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem.
— Panie Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana.
Almayer podniósł brwi.
— No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale.
— Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami.
— Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tem nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku.
Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę.
— Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju... albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem co mrok, co potępienie. Wiem co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję.
— Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Właściwie mówiąc, to Lingard — którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca — zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda.
— Wrócić — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi co ją owiewa, powietrzu którem oddycha, ziemi która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja... Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni.
Głębia jego uczuć poruszyła trochę Almayera, ale udał, że ziewa.
— Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie, zamiast mnie nachodzić?
— To prawda, dlaczego?
— Pan nie wie gdzie ona jest? Nie może być bardzo daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni.
— Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampongu Lakamby.
Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Almayera.
— Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tem nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili.
— Czy ja się boję!
— A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe!
Zapadło krótkie milczenie, poczem Willems rzekł spokojnie:
— Dureń z pana. Z przyjemnościąbym pana kopnął.
— Niema strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego.
— Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej — nie pamiętam. To wszystko jedno. Pełen jestem gorejącego żaru — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżemi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tem uderzeniem, padł na krzesło stojące wpobliżu i zamknął powoli oczy.
— Wstrętna komedja — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyleś pan wart co kupa śmieci.
— I to pan tak mówi! Pan, który sprzedał duszę za kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu.
— Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan — pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić aby pan — właśnie pan — popsuł moją tranzakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. A ojciec, a kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć, nie dotknąłby pana nawet szczypcami!
Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie i wstał.
— Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie.
Almayer wzruszył ramionami.
— Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów — może trochę pieniędzy.
— I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów?
— To przecież naturalne — ciągnął Willems, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne że ona liczy na korzyści, które... a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem...
Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnem światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szeptał dalej namiętnie:
— A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod swoim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać... O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem — całym światem!
Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne.
— Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. — Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy z pośród krajowców. Mam różne pomysły — ale dość o tem narazie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana.
— Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się...
Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się fjoletowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno.
— Zapewniam pana — rzekł spokojnie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej.
— Bezczelny zuchwalec!
— Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. Toby była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc różnych rzeczy. Proponowano mi, abym... Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo...
— Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem.
— Ale czy pan nie widzi...
— Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat — i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują oddawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem — i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem — jak węża.
Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłem kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów.
— Wynosić mi się! — wrzasnął.
Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał.
— Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił, uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny, zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone dziecko na ramieniu i objął je, wskazując oddalającego się gościa.
— Patrz jak on ucieka, córuchno — rzekł przymilnie. — Prawda jaki zabawny? Krzyknij na niego „świnia“, córuchno. Krzyknij.
Poważna twarzyczka Niny rozpłynęła się w dołkach. Pod długiemi rzęsami, błyszczącemi od świeżych łez, wielkie oczy zaiskrzyły się wesołością. Dziewczynka chwyciła się mocno jedną rączką włosów Almayera, a drugą zamachała radośnie, wołając ze wszystkich sił czystym głosikiem, miękkim i wyraźnym jak szczebiot ptaka:
— Świnia! Świnia! Świnia!


ROZDZIAŁ DRUGI

Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampongu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły wdół, wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan.
Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszliwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny okrzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małemi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek, o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzonych przez leśnych i morskich ludzi, którzy gotowi są rozmawiać przez większą część dnia i całą noc; którzy nigdy nie wyczerpują przedmiotu i rzekłbyś nie są zdolni doprowadzić jakiś wątek do końca; dla których rozmowa ta jest poezją, i malarstwem, i muzyką, wszelką sztuką i wszelką historją — jedynym ich talentem, jedyną wyższością, jedyną rozrywką. Rozmowa przy wojennych ogniskach o męstwie i przebiegłości, o dziwnych wypadkach i dalekich krajach, o dniu wczorajszym i o jutrze. Rozmowa o umarłych i o żyjących — o tych którzy walczyli, i o tych którzy kochali.
Lakamba wyszedł na taras przed swym domem — spocony, zaspany, markotny — i zasiadł w drewnianym fotelu, w cieniu wystającego okapu. Przez ciemny otwór drzwi dochodził do uszu Lakamby cichy szczebiot jego kobiet pracujących przy warsztatach, na których tkały dla swego władcy kraciaste sarongi. Z prawej i z lewej strony Lakamby, na elastycznej bambusowej podłodze spali na matach ci z jego popleczników, którym wysokie urodzenie, wieloletnie oddanie czy też wierna służba dały przywilej zamieszkiwania w domu wodza; spali lub dopiero co się ocknęli i siedli, przecierając oczy, mniej senni zaś, zdobywszy się na energję, nakreślili czerwoną gliną szachownicę na cienkiej macie, a teraz obmyślali w milczeniu swe posunięcia. Gracze leżeli na brzuchu z głową wspartą o dłoń; pogrążeni w grze, ruszali leniwie zadartemi stopami, a nad nimi tkwili gdzieniegdzie widzowie, spoglądający w dół z beznamiętnem lecz głębokiem zaciekawieniem. U brzegu tarasu skórzane sandały na wysokich korkach ustawione były starannie równym szeregiem; o prymitywną drewnianą poręcz wspierały się cienkie drzewca włóczni należących do dworzan, a szerokie ostrza z ciemnej stali robiły wrażenie bardzo czarnych w coraz czerwieńszem świetle bliskiego zachodu.
Chłopiec mniej więcej czternastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko siri. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem:
— Babalaczi!
Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłóci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie, wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalacziego podjęły znów przenikliwe głosy kobiece o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie:
— On jest u ślepego Omara.
Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partji rozgrywającej się u jego stóp, a wódz — jakby zapomniał już co było przed chwilą — siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan; rozparty w fotelu, z rękoma na poręczach, rozstawiwszy kolana, mrugał wielkiemi oczami nabiegłemi krwią, rzekłbyś olśniony wzniosłą próżnią swych myśli.
Babalaczi wybrał się do starego Omara późno popołudniu. Był tak pochłonięty ostrożnem obchodzeniem się z wrażliwością starego korsarza i zręcznem wygrywaniem gwałtownych popędów Aissy, że nie mógł się zająć żadną inną sprawą, ani spełniać codziennych swych obowiązków względem szefa i protektora; nie mógł nawet spać w ciągu trzech ostatnich nocy, co stwierdzała raz po raz jego żona, dar Lakamby, rozwodząc się nad tem krzykliwie i robiąc mężowi wymówki. Gdy opuścił swą bambusową chatę — stojącą wśród innych domków w kampongu władcy — serce uciskał mu niepokój oraz wątpliwość, czy uknuta przez niego intryga się uda. Szedł powoli i jak zwykle wydawał się obojętny na wszystko, niby to nie zdając sobie sprawy, że wiele sennych oczu śledzi go ze wszystkich stron, sunącego ku małej furtce po przeciwległej stronie dziedzińca. Owa furtka prowadziła do oddzielnej ogrodzonej przestrzeni, gdzie stał dość duży dom z desek, przygotowany przez Lakambę na przyjęcie Omara i Aissy. Był to budynek lepszy od innych i Lakamba przeznaczył go na mieszkanie dla swego głównego doradcy, którego uzdolnienia zasługiwały jego zdaniem na ów zaszczyt.
Lecz kiedy Babalaczi ujawnił swój plan podczas narady na opuszczonej polance, zgodzili się obaj, że nowy dom powinien być najpierw użyty na schronienie dla Omara i Aissy, gdy się ich namówi aby opuścili posiadłość radży, albo gdy się ich stamtąd porwie — co się mogło przydarzyć. Babalaczi nie miał nic przeciwko temu aby odłożyć swą przeprowadzkę do honorowej rezydencji, ponieważ sprzyjało to pod wielu względami spokojnemu wykonaniu jego zamierzeń. Dom ów był dosyć odosobniony; miał własne ogrodzenie, które łączyło się z prywatnym dziedzińcem Lakamby, leżącym za jego rezydencją — dziedzińcem wydzielonym dla żeńskiego dworu wodza. Jedyny dostęp do rzeki prowadził przez wielki frontowy dziedziniec zawsze pełen zbrojnych ludzi i bacznych oczu. Za grupą budynków ciągnęły się gładkie ryżowe polanki, które zkolei były objęte murem nietkniętych lasów o podszyciu tak gęstem i pogmatwanem, że tylko kula, i to wystrzelona dość blisko, mogła przeniknąć tam na pewną odległość.
Babalaczi przesunął się spokojnie przez małą furtkę, zamknął ją i przymocował starannie wiązadłami z rattanu. Przed domem duży kwadrat gruntu ubity był na twardo do gładkości asfaltu. Wielkie drzewo o konarach podpartych słupami, olbrzym zostawiony umyślnie przy karczowaniu, okrywał całą wolną przestrzeń olbrzymim baldachimem sękatych gałęzi i gęstego, ciemnego listowia. Na prawo, w pewnem oddaleniu od dużego domu, stał mały szałas z trzciny pokryty matami, zbudowany umyślnie dla wygody Omara, któremu wskutek ślepoty i kalectwa trudno było wstąpić na stromą kładkę prowadzącą do solidniejszej siedziby. Dom miał taras i był osadzony na niskich słupach. Tuż obok wielkiego drzewa, naprzeciw drzwi od szałasu, ognisko domowe jaśniało garścią żaru pośród szerokiego koła białych popiołów. Stara kobieta, uboga krewna którejś z żon Lakamby, przeznaczona do pomagania Aissie, siedziała w kucki przy ogniu; podniosła kaprawe oczy i spojrzała obojętnie na Babalacziego sunącego szybko przez dziedziniec.
Babalaczi objął całe ogrodzenie bystrem spojrzeniem jedynego oka i wymruczał jakieś pytanie, nie patrząc na staruszkę. Kobieta, milcząc, wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalaczi podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami.
— O! Tuanie Omarze, Omarze besar! To ja — Babalaczi!
Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać temi oznakami posępnego życia, Babalaczi wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalaczi skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową wtył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości.
— Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem.
— Bardzo prędko — odrzekł Babalaczi.
— Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku — ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest?
— Jest blisko — powiedział Babalaczi.
— A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Niema go tutaj. Niema! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć.
— Nie, niema go tutaj — rzekł Babalaczi uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci.
— Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo Omar słabym głosem.
— On jest napewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalaczi — a jednak zjawi się tu niedługo — wiem o tem!
— Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod memi stopami — mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym lecz energicznym.
— Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalaczi.
— Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył aby pokalać powietrze, którem oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde, i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny — i zaniedbany — i zziębnięty — a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie — a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę?
— Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł smutno Babalaczi. — A ja odkryłem drogę prowadzącą do zagłady białych i do naszej wielkości. Jeśli to jest droga właściwa, nigdy już więcej głodu cierpieć nie będziesz. Pokój zstąpi na nas, i chwała, i bogactwa.
— A ja jutro umrę — mruknął gorzko Omar.
— Któż to wie? Te rzeczy są zapisane od początku świata — szepnął Babalaczi w zadumie.
— Nie pozwól mu wrócić — wykrzyknął Omar.
— On także nie może ujść swemu losowi — ciągnął Babalaczi. — On wróci, a potęga mężów, których zawsze nienawidziliśmy, ty i ja, rozsypie się w proch w naszych rękach. — Dodał z zapałem: — Będą walczyli jeden przeciw drugiemu i zginą obaj.
— Ty to wszystko zobaczysz, ale ja...
— To prawda! — szepnął z żalem Babalaczi. — Dla ciebie życie jest mrokiem.
— Nie! Płomieniem! — wykrzyknął stary Arab, nawpół się podnosząc, poczem znów opadł na stołek. — Płomieniem tamtego dnia! Widzę jeszcze ten płomień — ostatnią rzecz, jaką widziałem. I słyszę huk rozdartej ziemi — w chwili kiedy oni wszyscy umarli. A ja żyję i jestem igraszką w ręku przebiegłego męża — dodał z niekonsekwentnym porywem gniewu.
— Jesteś zawsze mym panem — rzekł pokornie Babalaczi. — Jesteś bardzo mądry — i w swej mądrości przemówisz do Saida Abdulli, kiedy tu się zjawi — przemówisz do niego tak, jak ci radziłem, ja, twój sługa, mąż, który walczył przez wiele lat po twojej prawicy. Doniesiono mi przez gońca, że Said Abdulla przybędzie dziś wieczór, zapewne bardzo późno; albowiem te rzeczy muszą się dokonać tajemnie, aby biały człowiek, kupiec osiadły wyżej nad rzeką, nie dowiedział się o nich. Lecz Abdulla przybędzie z pewnością. Wręczono surat Lakambie. W tem piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allaha.
Mówił z oczami wbitemi w ziemię, i zdał sobie sprawę z obecności Aissy dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonemi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalacziego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach.
Ay wa! No tak — rzekł wkońcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalaczi! Mam rzec Abdulli aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, i ślepy, i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, poruszając niespokojnie plecami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkiem milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku?
— Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żwawo Babalaczi.
— A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry.
— Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalaczi. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią.
— Powiedz mi, Babalaczi, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłem podnieceniem.
Aissa poruszyła się. Babalaczi podniósł ostrzegawczo rękę.
— Umrą, napewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętem okiem w Aissę.
Ay wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allah je uczyni sztywnemi.
— Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odrzekł bez wahania Babalaczi. — Bóg jest wielki!
Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i naprzód, sapiąc i jęcząc naprzemian, a Babalaczi z Aissą przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo.
— Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącemi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca.
— Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalaczi, dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku.
— Czy był kiedy taki czas, o Babalaczi? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, któryby opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie!
Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie:
— Czy słońce zaszło, Babalaczi?
— Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalaczi.
— Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar, usiłując się dźwignąć.
Babalaczi pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalaczi wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę Świętego Miasta, Babalaczi podszedł cicho ku Aissie, która przez cały ten czas ani drgnęła.
Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku. Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalacziego wyrażała zakłopotanie. Aissa chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która żarzyła się bezpromiennie przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią.
— Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego niema — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił?
— Dotrzymałem słowa zaiste — szepnął z powagą Babalaczi. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem aby go szukać. Bulangi, to człowiek obcy lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć kiedy mu się spodoba.
— Lecz niema go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj! A jutro odejdę.
— Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalaczi. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej, ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem.
— Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać.
— Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalaczi.
— Wszystko mi jedno — wykrzyknęła, łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam oszalałe jak mewy przed burzą.
— Sz–sz! — syknął Babalaczi, spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisso, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku?
— On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna!
— Ty wiesz o tem najlepiej — mruknął Babalaczi z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnem sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem.
Umilkł; stali bez słowa, patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga — swego Boga, i wiarę — swą wiarę. Potem Babalaczi przesunął kapelusz na bakier i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aissa i Babalaczi jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą.
— Czekaj — szepnął.
Furtka w ciężkim ostrokole, oddzielającym zagrodę Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, nawpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić:
— Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go, i sprawiła że rzucił się na mnie. Byłem w wielkiem niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalaczi? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz sześciu ludzi go trzyma.
Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie go. Na ziemię z nim. Po łbie go!“ Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa, wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku.
— Słyszysz — rzekł Lakamba drżącemi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić!
— Dureń! — mruknął Babalaczi, spoglądając na Aissę, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącemi oczyma i rozdętemi nozdrzami, jednak posłuszna dotknięciu hamującej dłoni. — To już trzeci dzień, i obietnica spełniona — rzekł do niej bardzo cicho. — Pamiętaj — dodał ostrzegawczo — jak morze dla spragnionego! A teraz — rzekł głośno, puszczając Aissę i odstępując w tył — biegnij, nieustraszona córko, biegnij!
Szybka i cicha jak strzała, znalazła się wmig przy ogrodzeniu i znikła w furtce prowadzącej na dziedziniec. Lakamba i Babalaczi patrzyli za nią. Usłyszeli ponowny zgiełk i głos Aissy wołający: „Puśćcie go!“ Potem nastała przerwa w hałasie, nie dłuższa niż pół ludzkiego oddechu, i zabrzmiało imię Aissy — głośno, zgrzytliwie, przeszywająco. Wstrząsnął ich dreszcz mimowolny. Lakamba spojrzał z posępną pogardą w stronę nieludzkiego dźwięku, stary Omar opadł na dywan i jęknął słabo, a Babalaczi zdobył się na uśmiech; wypchnął swego znakomitego protektora przez wąską furtkę w ostrokole, wysunął się za nim i zamknął ją szybko.
Stara kobieta, która prawie cały ten czas klęczała przy ogniu, dźwignęła się teraz, rozejrzała lękliwie i ukryła się za drzewem, przypadłszy do ziemi. Furtka prowadząca na wielki dziedziniec rozwarła się z hukiem od wściekłego kopnięcia i wpadł Willems z Aissą w ramionach. Przebiegł jak wicher przez podwórzec Omara, przyciskając do piersi młodą kobietę, która go obejmowała za szyję; głowa jej zwisła z jego ramienia, oczy były zamknięte, a długie włosy muskały prawie ziemię. Ukazali się na mgnienie w blasku ognia, Willems wbiegł olbrzymiemi krokami po kładce z desek i znikł ze swym ciężarem w drzwiach domu.
I wewnątrz ogrodzenia, i wszędzie dokoła zapanowała cisza. Omar leżał wsparty na łokciu, a pełna zgrozy jego twarz o spuszczonych powiekach nadała mu wygląd człowieka dręczonego przez senną zmorę.
— Co się tu dzieje? Na pomoc! pomóżcie mi wstać! — zawołał słabym głosem.
Zgrzybiała wiedźma, wciąż przycupnięta w cieniu, wpatrywała się kaprawemi oczami w otwarte drzwi dużego domu, nie zwracając żadnej uwagi na wołanie Omara. Starzec przez chwilę nasłuchiwał, potem ramię jego osłabło i opadł znękany na dywan z głuchem westchnieniem.
Konary drzewa drgnęły i zaczęły się chwiać w niepewnych prądach lekkiego wiatru. Liść spłynął powoli z jakiejś wysokiej gałęzi i spoczął bez ruchu na ziemi w blasku ognia, jakgdyby nazawsze; lecz niebawem drgnął, wzniósł się nagle i poleciał, wirując w aromatycznym powiewie, gnany bezradnie w ciemną noc, która ogarnęła ziemię.


ROZDZIAŁ TRZECI

Przez czterdzieści lat zgórą Abdulla chodził drogami Pana. Syn bogatego Saida Selima ben Sali, potężnego mahometańskiego kupca ze Straits, puścił się w wieku lat siedemnastu w pierwszą podróż handlową, jako przedstawiciel swego ojca, na statku pielgrzymim wynajętym przez bogatego Araba aby odstawić tłum pobożnych Malajów do świętego grobu. Działo się to w dniach kiedy para nie była jeszcze w użyciu na tamtych morzach, lub przynajmniej nie w tym stopniu co dzisiaj. Podróż trwała długo, oczy młodzieńca rozwierały się na cuda wielu krajów. Z wyroku Allaha Abdulla stał się pielgrzymem w bardzo młodym wieku. Była to wielka łaska niebios, a nie mogła spaść na człowieka, któryby więcej ją cenił i bardziej na nią zasługiwał przez swą niezachwianą pobożność i religijną powagę obejścia. Z czasem okazało się, że w księdze jego losu zapisane jest życie wędrowne. Abdulla zwiedził Bombaj i Kalkutę, zajrzał do zatoki Perskiej, oglądał także wysokie, jałowe brzegi Suezu i tu był kres jego wędrówek na Zachód.
Miał wówczas lat dwadzieścia siedem, a napis na jego czole orzekał, iż nadchodzi czas aby powrócił do Straits i wziął z rąk umierającego ojca liczne nici interesów rozproszonych po całym archipelagu: od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Zręczność Abdulli, jego wola silna aż do uporu i mądrość ponad wiek sprawiły, że uznano go wkrótce za głowę rodziny, której członków i krewnych można było znaleźć wszędzie na tamtych morzach. Tu wuj, ówdzie brat; szwagier w Batawji, drugi w Palembangu; mężowie licznych sióstr; niezliczeni kuzyni rozsiani po północy, południu, wschodzie i zachodzie — w każdem miejscu gdzie istniał handel; rozgałęziona ich rodzina ogarniała niby sieć wszystkie wyspy. Udzielali pożyczek książętom, wywierali wpływ na przebieg obrad państwowych, umieli w razie potrzeby przeciwstawić się spokojnie i nieulękle białym władcom, którzy trzymali ląd i morza pod groźbą ostrych mieczów; a wszyscy odnosili się do Abdulli z wielkim szacunkiem, słuchali jego rad, przyłączali się do jego planów, albowiem był mądry, pobożny i szczęśliwy.
Obejście jego cechowała pokora właściwa prawowiernemu, który nie zapomina nigdy, choćby przez jedną jedyną chwilę swego życia na jawie, że jest sługą Najwyższego. Był bardzo dobroczynny, albowiem dobroczynny mąż jest przyjacielem Allaha; a gdy opuszczał swój dom — zbudowany z kamieni tuż pod miastem Penang — i gdy szedł do własnych składów w porcie, musiał często usuwać szybko rękę z pod ust ludzi swojej rasy i wiary, wymawiając się od tych oznak czci lub nawet strofując surowo prawowiernych, którzy usiłowali dotknąć końcami palców jego kolan z wdzięcznością lub prośbą. Był bardzo piękny; małą głowę trzymał prosto z łagodną powagą. Jego wyniosłe czoło, wąska, ciemna twarz o delikatnie wyrzezanych rysach i prostym nosie składały się na powierzchowność arystokraty, świadczącą o czystej jego krwi. Brodę nosił krótką, zaokrągloną. Duże brunatne oczy patrzyły ze spokojną słodyczą, której przeczył wyraz cienkich warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może.
Nie znający spokoju, jak wszyscy jego rodacy, przebywał rzadko wiele dni z rzędu w swym pięknym domu w Penangu. Jako właściciel statków, spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych — którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętemi a bezpiecznemi drogami. Milczący nakhodowie z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allaha aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abdulli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań.
Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie zaniedbały go obdarzyć pragnieniem trudnem do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć aby go przewyższyć pod każdym względem stały się manją Araba, głównem zainteresowaniem jego życia, solą jego istnienia.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy odbierał tajemnicze listy z Sambiru, naglące do stanowczego działania. Odkrył Pantai już przed paru laty i zakotwiczał się nieraz przy jej ujściu, gdzie wartka dotąd rzeka rozlewa się leniwie po niskiej płaszczyźnie i jakby się waha, zanim popłynie zwolna przez dwadzieścia przesmyków, przez labirynt błotnych ławic, piaszczystych rew oraz skał aby wpaść do oczekującego na nią morza.
Lecz Abdulla nie usiłował nigdy wejść na rzekę, ponieważ ludziom jego rasy — dzielnym i przedsiębiorczym podróżnikom — brakuje prawdziwego marynarskiego instynktu, i lękał się żeby okrętu nie rozbić. Nie dopuszczał myśli aby Radża Laut mógł się przechwalać, że Abdulli ben Selimowi — tak jak i innym ludziom mniej od niego potężnym — zdarzyło się nieszczęście, gdy usiłował wydrzeć mu tajemnicę. Więc też słał w odpowiedzi krzepiące listy do swych nieznanych przyjaciół w Sambirze i czekał na sposobność, spokojny, przekonany o swym ostatecznym tryumfie.
Takim był mąż, którego Lakamba i Babalaczi spodziewali się ujrzeć po raz pierwszy w ową noc, gdy Willems wrócił do Aissy. Babalacziego już od trzech dni dręczył niepokój, czy się aby nie przeliczył, knując swój spisek, ale teraz był już pewien swego białego, to też z sercem przepełnionem radością pilnował na dziedzińcu przygotowań do przybycia Abdulli. Na połowie drogi między domem Lakamby a rzeką przygotowano stos suchego drzewa, aby go zapalić pochodnią w chwili przybycia potężnego Araba. Zaś między stosem a domem ustawiono w półkole niskie bambusowe ławy, na których leżały wszystkie dywany i poduszki domowników. Postanowiono że przyjęcie odbędzie się pod gołem niebem i że trzeba dodać mu wspaniałości przez obecność licznych popleczników Lakamby, którzy w czystych białych szatach, w czerwonych sarongach, z kordelasem u boku i lancą w ręku krążyli po dziedzińcu, lub zebrani w małe grupki omawiali gorliwie zbliżającą się uroczystość.
Dwa małe ogniska paliły się jasno u skraju wody po obu stronach przystani. Niewielki stos pochodni z gumowego drzewa damar leżał przy ogniskach, między któremi Babalaczi kroczył tam i napowrót; przystawał często z twarzą zwróconą ku rzece i przechyloną głową, nasłuchując dźwięków niosących się z ciemności nad wodą. Noc była bezksiężycowa i jasna, lecz gdy popołudniu bryza ustała wśród dorywczych podmuchów, opary zawisły nad połyskliwą powierzchnią Pantai i przylgnęły do brzegów, zasłaniając środek rzeki.
We mgle rozległ się okrzyk, potem drugi, i nim Babalaczi zdążył odpowiedzieć, ukazały się dwa czółenka pędzące ku przystani; dwaj obywatele Sambiru z pomiędzy najwybitniejszych, Daud Sahamin i Hamet Bahassoen, których zaproszono poufnie na spotkanie z Abdullą, przybili szybko do brzegu i, powitawszy Babalacziego, ruszyli ku domowi ciemnym dziedzińcem. Lekki rozruch z powodu ich przybycia uspokoił się prędko i znowu czas wlókł się wśród ciszy przez długą godzinę; Babalaczi kroczył wciąż od ogniska do ogniska, a z każdą chwilą niepokój wzrastał na jego twarzy.
Wreszcie posłyszano głośny okrzyk niosący się z dołu rzeki. Na rozkaz Babalacziego ludzie zbiegli ku samemu brzegowi; chwyciwszy pochodnie, wsadzili je w ogień, a potem wywijali niemi nad głową, póki nie buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstemi, kosmatemi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco wtył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał.
— Said Abdulla ben Selim jest tutaj!
Babalaczi odpowiedział głośno ceremonjalnym tonem:
— Allah uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie!
Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalacziego. W ciągu krótkich chwil, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów.
— Kto jesteś?
— Babalaczi. Przyjaciel Omara. Zaufany mąż Lakamby.
— To ty pisałeś?
— Mojemi były pisane słowa, o dawco jałmużny!
Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał, rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę, i splótłszy dłonie w uścisku, wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, poczem Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalaczi szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi sztywnemi fałdami. Szata Abdulli była zapięta od góry aż po biodra na malutkie złote guziczki; ciasne rękawy ozdabiała wąska złota tasiemka. Na wygolonej głowie miał niewielką myckę plecioną z trawy, a na gołych nogach skórzane sandały. Różaniec z ciężkich drewnianych paciorków zwisał okręcony o prawą jego dłoń. Zasiadł powoli na honorowem miejscu, zsunął sandały i podebrał przyzwoicie nogi pod siebie.
Ustawione naprędce ławy tworzyły szerokie półkole, którego koniec najbardziej oddalony od ognia — jakie dziesięć metrów — znajdował się najbliżej domu Lakamby. Gdy najważniejsze osobistości siedziały już na swych miejscach, weranda Lakamby zapełniła się w milczeniu zakwefionemi postaciami kobiet z jego dworu. Skupiły się przy poręczy i spoglądały w dół, szepcząc pocichu. Między Lakambą i Abdullą, którzy siedzieli obok siebie, odbywała się czas jakiś wymiana przepisowych grzeczności. Babalaczi przykucnął pokornie u stóp swego protektora na twardej ziemi, przykrytej tylko cienką matą.
Zapadło milczenie. Abdulla rozejrzał się wzrokiem wyczekującym; Babalaczi, który siedział bez ruchu w zadumanej postawie, po chwili jakby się ocknął z wysiłkiem i zaczął mówić tonem łagodnej perswazji. Opisał w potoczystych zdaniach początki Sambiru, zwadę obecnego władcy, Patalola, z sułtanem Koti i wynikłe z tego zamieszki, zakończone buntem osadników bugiskich pod wodzą Lakamby. W ciągu swej opowieści zwracał się często o potwierdzenie do Sahamina i Bahassoena, którzy siedzieli, przysłuchując się ze skwapliwością i gorliwie potakiwali półgłosem: Betul! Betul! Prawda! Prawda!
Babalaczi rozgrzewał się swym tematem w miarę opowiadania; mówił teraz o faktach, związanych z akcją Lingarda w krytycznym okresie tych sporów wewnętrznych. Opisywał wszystko głosem opanowanym, ale ze wzrastającą energją i oburzeniem. I czemże on jest, ten człowiek o srogim wyglądzie, człowiek co ich odciął od całego świata? Czy on jest rządem? Z czyjego ramienia stał się władcą? Opanował duszę Patalola i sprawił że jego serce stwardniało; włożył mu do ust surowe słowa i kazał jego ręce uderzać na prawo i lewo. Prawowierni ledwo dyszą pod bezrozumnym uciskiem niewiernego męża. Muszą z nim handlować, przyjmować takie towary jakie daje, taki kredyt na jaki zechce się zgodzić. I każdego roku zmusza ich do spłaty należności.
— Święta prawda! — wykrzyknęli jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalaczi spojrzał na nich z uznaniem i zwrócił się do Abdulli.
— Słuchaj tych ludzi, o opiekunie uciśnionych! — wykrzyknął. — Co mieliśmy robić? Człowiek musi handlować. Nikogo innego nie było.
Sahamin powstał, trzymając laskę; przemówił do Abdulli z powagą i dwornością, podkreślając swoje słowa uroczystemi gestami prawej ręki.
— To jest tak. Dokuczyło nam płacenie długów tamtemu białemu człowiekowi, który jest synem Radży Lauta. Ów biały — oby grób jego matki został pohańbiony! — nie zadawalnia się tem, że trzyma nas wszystkich w okrutnej swej garści. On chce doprowadzić nas do zagłady. Prowadzi handel z leśnymi Dajakami, którzy nie są lepsi od małp. Kupuje od nich kauczuk i rattan — a my umieramy z głodu. Zaledwie przed dwoma dniami poszedłem do niego i powiedziałem: „Tuanie Almayer“ — tak, tak! musimy przemawiać grzecznie do tego przyjaciela szatana — „tuanie Almayer, mam na sprzedaż takie a takie towary. Czy je kupisz?“ A on do mnie mówi — ci biali nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności — mówi do mnie, jakbym był niewolnikiem: „Daud, szczęśliwy z ciebie człowiek“ — zauważ, o pierwszy wśród prawowiernych: przez te słowa mógł ściągnąć nieszczęście na moją głowę — „szczęśliwy z ciebie człowiek, że masz coś do sprzedania w tych ciężkich czasach. Przynieś mi prędko swoje towary, a ja je przyjmę jako zapłatę za to, co mi jesteś winien z zeszłego roku“. I roześmiał się, i uderzył mię po ramieniu otwartą dłonią. Oby piekło stało się jego udziałem!
— Będziemy z nim walczyć — rzekł ostro młody Bahassoen. — Będziemy walczyć, jeśli dostaniemy pomoc i wodza. Tuanie Abdullo, czy się do nas przyłączysz?
Abdulla zrazu nie odpowiedział. Wargi jego poruszały się w cichym szepcie, a paciorki różańca sunęły przez jego palce z suchym szczękiem. Wszyscy czekali w kornem milczeniu.
— Przyłączę się, jeśli mój statek będzie mógł wejść na tę rzekę — rzekł w końcu uroczyście.
— Będzie mógł, tuanie — wykrzyknął Babalaczi. — Jest tutaj biały człowiek, który...
— Chcę zobaczyć Omara el Badawi i tego białego, o którym pisałeś — przerwał Abdulla.
Babalaczi podniósł się szybko; wszyscy wstali z miejsc. Kobiety stojące na werandzie znikły prędko wewnątrz domu; z tłumu, który się trzymał dyskretnie w odległych częściach dziedzińca, dwaj ludzie wybiegli z naręczami suchego chróstu i rzucili go na ogień. Jeden z nich zbliżył się na znak Babalacziego; odebrawszy rozkaz, ruszył ku furtce i wszedł do ogrodzenia Omara. Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulla i Babalaczi rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahassoen, z ręką na głowni miecza, kroczył tam i z powrotem w pełnem świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w cieniach dziedzińca.
Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając aby go zauważono. Babalaczi kiwnął na niego.
— Co on powiedział? — spytał Babalaczi.
— Powiedział że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi.
Lakamba mówił coś pocichu do Abdulli, który słuchał z głębokiem zajęciem.
— ...Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba — osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch...
Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalaczi. — Wystarczy strach przed twojem imieniem i groza twego przybycia.
— Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę.
— Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalaczi. Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj.
Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle.
— Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie...
— Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalaczi.
Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalacziego i rzekł stanowczo:
— Idziemy.
— Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalaczi z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O tędy.
Dał znak Lakambie aby pozostał za nimi i, dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli, prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalaczi mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się że słucha z pochlebnem zajęciem. W pobliżu furtki Babalaczi wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce.
— Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złemi słowami swej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem, słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni — zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara aby tu przybył ze swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu — zakończył Babalaczi, uderzając dłonią w furtkę z radosnem uniesieniem.
— To dobrze — szepnął Abdulla.
— On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju — jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalaczi. — Jeżeli trzeba będzie zabijać — niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń — krótką strzelbę, która strzela wiele razy.
— Tak, na Allaha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla.
— I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalaczi. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób.
— Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale...
Zawahał się i spuścił oczy, gładząc brodę, a Babalaczi czekał niespokojnie z rozchylonemi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalaczi musiał zwrócić ku niemu głowę aby zrozumieć jego słowa.
— Tak... Lecz Omar jest synem wuja mego ojca... i cała jego rodzina należy do prawowiernych... a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe... bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć w mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda!
Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, poczem dodał niepewnie:
— A gdy ten człowiek zrobi wszystko czego nam trzeba, co się z nim pocznie?
Stali tuż obok siebie, milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko paliło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwemi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnem godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanemi gestami. Bahassoen krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalaczi wstrząsnęli się i obudzili z zadumy.
— Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla; — czy niema niebezpieczeństwa?
— Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalaczi, podnosząc kółko z rattanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody.
Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni i nagle wrócił.
— On może się nam przydać w niejednem — szepnął do Abdulli, który przystanął, widząc go wracającego.
— O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością.
— Nie — tchnął Babalaczi. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim zamysłom, o rozdawco dobrodziejstw Allaha! Kiedy przyjdzie czas, wydasz rozkaz...
Przysunął się blisko do Abdulli i musnął delikatnie rękę, która zwisała niedbale, trzymając różaniec.
— Jestem twym niewolnikiem i twoją ofiarą — szepnął wyraźnie i grzecznie do ucha Abdulli. — Gdy mądrość twoja przemówi, można będzie znaleźć trochę trucizny, która nie zawiedzie. Któż to wie?


ROZDZIAŁ CZWARTY

Babalaczi widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: „Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?“ Tu Babalaczi zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które z pod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionem na wiatr.
Babalaczi przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłym ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam, słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre że nie można dosłyszeć co oni mówią, myślał Babalaczi, siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla natchnął go ufnością. Odpowiedział w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalaczi rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinji — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalacziego. W wilję spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia.
Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aissy. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalaczi zastanowił się dokąd mogła pójść i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalaczi zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną.
— Gdzie Abdulla?
Babalaczi wskazał ręką szałas i stał, nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął zukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska.
— Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz.
Z uprzejmym pośpiechem Babalaczi rzucił na węgle trochę chróstu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krissa między fałdami saronga; usiłował jednak przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem.
— Jesteś w dobrem zdrowiu, co daj Boże? — mruknął.
— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalaczi wzdrygnął się nerwowo. — Aha!... W dobrem zdrowiu... Ty!...
Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalaczi zwiotczał, chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział, drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalaczi zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami.
— Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry!
Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, poczem zwrócił się do tych wrogich pleców z cichą perswazją:
— Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twojem szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli? Jestem sługą Omara. Rzekłem: „Uszczęśliw mi serce, zamieszkując w mym domu“. Czy dobrze rzekłem?
— Powiem ci coś — rzekł Willems, nie zmieniając pozy. — Jeśli zachce jej się opuścić teraz to miejsce, źle na tem wyjdziesz. Skręcę ci kark.
— Kiedy serce jest pełne miłości, niema w niem miejsca na sprawiedliwość — podjął Babalaczi z niezamąconą, wytrwałą słodyczą. — Poco mnie zabijać? Ty wiesz, tuanie, czego ona chce. Wspaniały los jest jej pragnieniem, tak jak i wszystkich kobiet. Zostałeś skrzywdzony i odrzucony przez swoich. Ona to wie. Lecz jesteś odważny, jesteś silny, jesteś mężczyzną; i, tuanie — starszy jestem od ciebie — ona trzyma cię w ręku. Oto los silnych mężów. A ona jest z rodu szlachetnego i nie może żyć jak niewolnica. Znasz ją — i jesteś w jej ręku z powodu swej siły. Jesteś jak ptak schwytany w sidła. I — pamiętaj żem dużo widział — ulegnij, tuanie, ulegnij... Bo inaczej...
Wycedził z wahaniem ostatnie słowa i urwał. Willems zaśmiał się krótko, ponuro; zapytał, nie odwracając głowy i wyciągając wciąż nad ogniskiem to jedną rękę, to drugą:
— Bo inaczej — co?
— Ona może znów odejść. Któż to wie? — zakończył Babalaczi łagodnym, przymilnym tonem.
Tym razem Willems odwrócił się gwałtownie. Babalaczi odstąpił w tył.
— Jeśli odejdzie, będziesz miał za swoje — rzekł Willems groźnie. — To będzie twoja sprawka, i...
Babalaczi odezwał się ze spokojną wzgardą, stojąc poza kręgiem światła:
Hai ya! Już to słyszałem. Jeśli odejdzie, wówczas ja umrę. Tak. Czy myślisz że moja śmierć odda ci ją, tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej.
Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalaczi wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża.
— Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie.
— Ja, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi z nieznacznym odcieniem ironji w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długiem dla samotnego człowieka!
Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli, zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalacziego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tem napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości, ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy że człowiek trzyma szczęście w swem ręku, i podejrzewamy że nasze ręce są słabe. Babalaczi patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności w powodowaniu tym białym. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie aby we wszystkiem wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział że niezawodny tryumf będzie nagrodą sprawiedliwej jego mądrości.
Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On — człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aissa trzymała go w ręku. Słyszał o takich historjach. Słyszał o kobietach, które... Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom... A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna — bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tem czem był; która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek, udając się do niego. Wszyscy ludzie są głupi. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aissę z pomiędzy jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Spojrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł że nie potrafi myśleć o niczem innem tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią... Przez chwilę doznał złej przyjemności na myśl, że tego co zrobił cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce. Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale w gruncie rzeczy był tylko pijany — pijany trucizną rozkosznych wspomnień.
Wyciągnął ręce nad ogniem, rozejrzał się i zawołał:
— Aisso!
Musiała być tuż, bo pojawiła się zaraz w świetle ogniska. Była owinięta pofałdowaną gęsto zasłoną, która zakrywała jej czoło; koniec zasłony, przerzucony z ramienia na ramię, zasłaniał dolną część twarzy. Tylko oczy były widoczne — ciemne i połyskujące jak gwiaździsta noc.
Patrząc na tę dziwną, zakwefioną postać, Willems uczuł zdumienie, gniew, bezsilność. Zaufany ongi urzędnik bogatego Hudiga trzymał się uporczywie pewnych wyobrażeń o przyzwoitości. Szukał w nich ucieczki od posępnych mangrowij, od mroku lasów i pogańskich dusz dzikich, którzy byli jego panami. Aissa wyglądała jak sztuka taniego perkalu! To go rozjątrzyło. Przybrała się tak, ponieważ człowiek z jej rasy był blisko! Willems zakazał jej tego, a ona nie posłuchała. Czy jego pojęcia zmienią się kiedy do tego stopnia, aby mógł się zgodzić z jej wyobrażeniem o tem co wypada, co jest właściwe i przyzwoite? Miał uczucie że z czasem tak będzie, niestety. Wydało mu się to okropne. Ona się nigdy nie zmieni! Ten objaw jej pojęć o przyzwoitości był nową oznaką beznadziejnego między nimi rozdźwięku — był dla Willemsa jakby jeszcze jednym krokiem wdół. Aissa zanadto od niego się różni. On jest taki cywilizowany! Uderzyło go nagle że nie mają nic wspólnego — żadnej myśli, żadnego uczucia; nie mógł jej wyjaśnić najprostszych przyczyn jakiegokolwiek swego postępku... i nie mógł bez niej żyć.
Odważny człowiek stojący naprzeciw Babalacziego odetchnął nagle westchnieniem podobnem do jęku. Ten drobny szczegół, to przywdzianie przez Aissę zasłony wbrew jego życzeniu, podziałało na Willemsa jak wykrycie jakiejś wielkiej klęski. Wzmocniło jego pogardę dla siebie jako dla niewolnika namiętności, którą zawsze wyśmiewał, jako dla człowieka niezdolnego do przeprowadzenia swej woli. Ta jego wola, wszystkie jego uczucia, cała jego osobowość — wszystko rzekłbyś zatracało się w ohydnem pożądaniu tej kobiety, w bezcennej obietnicy jej ciała. Willems oczywiście nie był w stanie dostrzec jasno przyczyn swego nieszczęścia; ale niema ludzi tak tępych aby nie znali bólu — tak prostych aby nie czuli starcia walczących z sobą porywów, aby od tego nie cierpieli. Człowiek tępy, zarówno jak i najmędrszy, musi czuć sprzeczność swych impulsów i cierpieć z tego powodu, ale dla ludzi nieoświeconych ból walki i przegranej wydaje się dziwny, tajemniczy, nieusprawiedliwiony i możliwy do uniknięcia.
Willems stał, śledząc Aissę, śledząc siebie. Trząsł się z wściekłości od stóp do głów, jakby go spoliczkowano. Nagle roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał niby zmącone echo jakiejś odległej, nieszczerej wesołości.
Z drugiej strony ognia Babalaczi rzekł śpiesznie:
— Oto tuan Abdulla.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Natychmiast po wyjściu z szałasu Abdulla dostrzegł Willemsa. Spodziewał się naturalnie że zobaczy białego człowieka, ale nie tego, który był mu tak dobrze znany. Każdy, kto handlował na wyspach i miał stosunki z Hudigiem, znał Willemsa. Przez ostatnie dwa lata swego pobytu w Makassarze zaufany urzędnik Hudiga prowadził cały handel miejscowy spółki pod nadzorem — bardzo pobieżnym — wyłącznie samego szefa. Stąd każdy znał Willemsa, między innymi i Abdulla — lecz Arab nie wiedział nic o jego niełasce. Trzymano istotnie całą rzecz w tajemnicy — i to tak ścisłej, iż wielu ludzi w Makassarze spodziewało się powrotu Willemsa, przypuszczając że wyjechał w jakiejś poufnej misji. Zaskoczony Abdulla zawahał się na progu. Przygotował się na spotkanie z jakimś marynarzem, dawnym oficerem Lingarda, prostakiem z którym może trudno będzie się porozumieć — ale nie z równym sobie. Tymczasem zobaczył kogoś, kto uchodził za bardzo zdolnego do interesów, o czem Abdulla dobrze wiedział. Jakim sposobem znalazł się tu i dlaczego? Abdulla opanował zdziwienie i ruszył z godnością w stronę ogniska, utkwiwszy spokojnie oczy w Willemsie. Zatrzymał się o dwa kroki od niego i podniósł prawą rękę, witając go z powagą. Willems skinął zlekka głową i rzekł po chwili, udając swobodę i obojętność:
— Znamy się, tuanie Abdullo.
— Handlowaliśmy z sobą — odpowiedział uroczyście Abdulla — ale to było daleko stąd.
— Tutaj możemy także handlować — rzekł Willems.
— Miejsce nie ma żadnego znaczenia. Tylko otwarty umysł i szczere serce potrzebne są do interesów.
— To wielka prawda. Moje serce jest równie otwarte jak mój umysł. Powiem ci, dlaczego tu się znalazłem.
— I poco? Opuszczając dom, człowiek uczy się życia. Podróżujesz. Podróż to zwycięstwo. Wrócisz, wzbogaciwszy się w mądrość.
— Nie wrócę nigdy — przerwał Willems. — Skończyłem ze swymi rodakami. Jestem człowiekiem pozbawionym braci. Krzywda jest dla wierności zagładą.
Abdulla podniósł brwi, wyrażając tem zdziwienie. Jednocześnie zaś uczynił nieokreślony ruch ręką, który można było wziąć za potakujące i pojednawcze: „otóż to właśnie!“
Aż do tej chwili Arab nie zwracał najmniejszej uwagi na stojącą przy ognisku Aissę, która przemówiła teraz wśród ciszy zapadłej po oświadczeniu Willemsa. Głosem stłumionym przez zasłonę wyrzekła do Abdulli kilka słów powitania, nazywając go krewnym. Abdulla rzucił na nią spojrzenie trwające nie dłużej sekundy, poczem jako człowiek doskonale wychowany utkwił wzrok w ziemi. Aissa wyciągnęła do niego rękę okrytą końcem zasłony, Abdulla zaś ujął ją, uścisnął dwukrotnie i puścił, zwracając się do Willemsa. Spojrzała badawczo na obu mężczyzn a potem cofnęła się i jakby wsiąkła w noc.
— Wiem po co tu przybyłeś, tuanie Abdullo — rzekł Willems — powiedział mi to tamten człowiek. — Skinął głową w stronę Babalacziego i mówił dalej powoli: — To będzie rzecz trudna.
— Allah czyni wszystko łatwem — wtrącił pobożnie Babalaczi, stojący opodal.
Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalacziego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babalaczi doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalaczi usłyszał że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalaczi pochwycił parę słów. Willems mówił:
— Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć którędy wchodzi na rzekę.
Abdulla potakiwał z pewną rezerwą.
— W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i oddalili się poza obręb słuchu.
Babalaczi pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a drugim kresem przechadzki obu mężczyzn. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonemi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się aby zajrzeć w twarz Abdulli.
Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalacziego, a za każdym razem gdy się znaleźli między nim a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems coś mówił z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał zlekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalaczi chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie, i Babalaczi usłyszał jak Willems mówił:
— Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Żądam tego stanowczo.
Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił:
— Moje życie jest tak czy owak w twem ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku.
Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował; potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednem szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalaczi, wytężając wzrok, dojrzał że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalaczi odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia.
Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalaczi spojrzał nań badawczo.
— Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem że masz tylko jedno słowo.
— Tylko jedno słowo — powtórzył Willems.
Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalaczi skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli odrazu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalaczi i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział:
— Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza.
— Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalaczi.
— Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać.
— Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy z pośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa.
Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa i rzekł zwolna bardzo znacząco:
— On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny — jak między swoimi — dopóki...
— Dopóki? — szepnął Babalaczi.
— Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz co do Omara. — Zawahał się chwilę, poczem ciągnął bardzo cicho: — On jest bardzo stary.
Hai ya! Stary i chory — mruknął Babalaczii z nagłą melancholją.
— Chciał abym zabił tego białego. Prosił aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla, ruszając znów w stronę furtki.
— Niecierpliwy jest, jak ci co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalaczi.
— Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki... Ale mniejsza z tem. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny.
— Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalaczi. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się aby puścić przodem Abdullę.
I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalaczim, który uspokaja go porozumiewawczem skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy zpodełba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje czyby nie zechciał przyjąć posiłku, zasiadłszy na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego, i wszystko co w domu jest, i ta liczna gromada ludzi co stoją w oddali, przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne a usposobienie skłonne do melancholji. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai! ya! Hej tam! Łodzie!
Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej światła niż dymu, a w czerwonem ich świetle zjawia się Babalaczi i oznajmia że łodzie gotowe.
Wśród ponurego blasku sunie Said Abdulla w długiej białej szacie, jak majestatyczna zjawa w asyście dwóch pośledniejszych cieni; zatrzymuje się chwilę u przystani aby się pożegnać ze swym gospodarzem i sprzymierzeńcem, którego kocha. Said Abdulla mówi to wyraźnie przed wejściem do łodzi, gdzie zasiada w samym środku pod małym baldachimem z niebieskiego perkalu, rozpiętym na czterech tykach. Przed Saidem Abdullą i za nim ludzie przykucnięci u burt trzymają podniesione wiosła, czekając na rozkaz aby je razem zanurzyć. Gotowe? Jeszcze nie. Stać! Said Abdulla raz jeszcze zabiera głos, a Lakamba i Babalaczi podeszli na sam brzeg aby słyszeć co mówi. Jego słowa są pokrzepiające. Nim słońce zajdzie po raz drugi, spotkają się znów i okręt Abdulli będzie płynął po wodach tej rzeki — nareszcie!
Lakamba i Babalaczi nie wątpią że się tak stanie — jeśli Allah pozwoli. Obaj są w ręku Miłosiernego. To jest pewne. A także i Said Abdulla, wielki kupiec, nie znający słowa niepowodzenie; i biały człowiek, najzręczniejszy handlowiec na wyspach, który leży teraz przy ognisku Omara z głową na kolanach Aissy, podczas gdy Said Abdulla sunie szybko błotnistą rzeką w łodzi pędzonej prądem i wiosłami, wśród ciemnych ścian śpiącego lasu; sunie ku jasnemu, otwartemu morzu, gdzie Władca Wysp (pochodzący z Greenock, lecz wycofany z obiegu, sprzedany i zarejestrowany jako statek z Penangu) czeka na swego właściciela i kołysze się dziwacznie na kotwicy wśród prądów kapryśnego przypływu, blisko kruszących się czerwonych skał Tandżong Mirrah.
Lakamba, Sahamin i Bahassoen wpatrywali się pewien czas, milcząc, w wilgotny mrok, który połknął wielką łódź niosącą Abdullę i jego niezłomne szczęście. Potem obaj goście nawiązali rozmowę, dając wyraz swym radosnym przewidywaniom. Czcigodny Sahamin obmyślał z rozkoszą plan działań wybiegających w dość daleką przyszłość, jak przystało człowiekowi w wieku tak poważnym. Zamierzał kupić kilka prao, urządzać wyprawy w górę rzeki, rozszerzyć swój handel i wzbogacić się szybko z pomocą kapitałów Lakamby. Bardzo szybko. Tymczasem byłoby wskazane pójść jutro do Almayera, korzystając z ostatniego dnia pomyślności tego znienawidzonego męża, i wydostać odeń trochę towarów na kredyt. Sahamin uważał że to się da zrobić przy pomocy zręcznych pochlebstw. W gruncie rzeczy ten syn szatana jest durniem; trzeba do niego się udać, ponieważ bliski przewrót wymaże wszystkie długi.
Sahamin wybuchnął starczym chichotem i podzielił się tą myślą ze swymi towarzyszami, gdy zwolna szli razem od rzeki ku rezydencji. Lakamba o byczym karku słuchał, wydąwszy wargi, bez śladu uśmiechu, bez najlżejszego błysku w tępych, nabiegłych krwią oczach i powłóczył nogami, sunąc zwolna przez dziedziniec między swymi dwoma gośćmi. Lecz nagle Bahassoen przerwał gadaninę starca z szlachetnym zapałem młodości... Handel jest rzeczą bardzo cenną. Ale zmiana, która ma ich uszczęśliwić, jeszcze się nie dokonała. Białego człowieka powinno się wyzuć z wszystkiego, i to bez ceremonji!... Bahassoen gorączkował się, podnosił głos, i trzymając rękę na głowni miecza, rozprawiał bez ładu i składu o słynnej odwadze swych przodków, oraz o zaszczytnych zajęciach polegających na podrzynaniu gardeł i podpalaniu.
Babalaczi pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, poczem zatrzymał się, medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babalaczim; za swoją mądrość płacił mętnem poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się wybrzeże opuścić, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam, mógł widzieć z nad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten rzekłbyś natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko lecz wyraźnie głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalaczi uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu, i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalacziemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój między ptakami gnieżdżącemi się wśród konarów wielkiego drzewa na dziedzińcu Omara. W gęstem listowiu nad głową śpiewającego rozległ się bezładny trzepot skrzydeł, senne uwagi w ptasim języku, głośny szelest liści. Postacie u ognia poruszyły się; cień kobiety zmienił postawę a pieśń Babalacziego urwała się nagle w napadzie cichego, uporczywego kaszlu. Po tej przerwie Babalaczi nie podjął już swego rapsodu, lecz oddalił się cichaczem aby znaleźć jeśli nie sen to przynajmniej wypoczynek.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Z chwilą gdy Abdulla opuścił wraz z towarzyszami zagrodę Omara, Aissa podeszła do Willemsa i stanęła u jego boku. Nie zwracał uwagi na oczekiwanie malujące się w jej postaci, a gdy wreszcie dotknęła go łagodnie, rzucił się na nią z wściekłością, zdarł z jej twarzy zasłonę i podeptał jak śmiertelnego wroga. Aissa spojrzała na niego z nikłym uśmiechem, cierpliwym i pełnym ciekawości, zdumiona i zainteresowana jak ignorant śledzący ruch skomplikowanej maszynerji. Wyładowawszy swą wściekłość, Willems wpatrzył się znów w ognisko, surowy i nieugięty, lecz kiedy Aissa dotknęła mu palcami karku, twarde linje koło jego ust znikły natychmiast, oczy zaczęły błądzić niespokojnie a wargi zadrżały. Zwrócił się ku niej z nieodpartą szybkością cząsteczki żelaza — która, chwilę przedtem spokojna, skacze ku potężnemu magnesowi — porwał Aissę w ramiona i przycisnął gwałtownie do piersi. Puścił ją równie szybko; potknęła się, odstąpiła wstecz, dysząc przez rozchylone wargi i rzekła z żartobliwym wyrzutem:
— O szalony człowieku! A coby się stało, gdybyś mnie zdusił w silnych ramionach?
— Chcesz żyć... i znów chcesz uciec ode mnie — rzekł łagodnie. — Powiedz mi — czy to prawda?
Podeszła do niego drobniutkiemi krokami z głową nieco przechyloną, z rękoma na biodrach, kołysząc się lekko; to zbliżanie się było większą udręką niż ucieczka. Patrzył na nią spragniony — oczarowany. Odezwała się żartobliwie:
— Cóż mam powiedzieć człowiekowi, który porzucił mię na trzy dni? Trzy! — powtórzyła, podnosząc figlarnie trzy palce do oczu Willemsa. Chciał pochwycić jej rękę, lecz miała się na baczności i cofnęła ją za plecy.
— Nie! — rzekła. — Schwytać mnie nie można. Ale przyjdę. Przyjdę sama, bo tak chcę. Nie ruszaj się. Nie dotykaj mnie potężnemi rękami, o dziecko!
Mówiąc to, uczyniła ku niemu krok, potem drugi. Willems stał jak wryty. Przywarła do niego, podnosząc się na czubki palców aby zatopić w nim wzrok, a oczy jej jakby się rozszerzyły, połyskliwe i czułe, wymowne i obiecujące. Tem spojrzeniem wyssała duszę z Willemsa przez nieruchome jego źrenice; ostatnia iskra rozsądku znikła mu z twarzy, zastąpił ją wyraz fizycznej rozkoszy, szał zmysłów, który zawładnął sztywnem ciałem, wygnał żale, wątpliwości, wahania i obwieścił swe straszne dzieło, nadając twarzy przerażający wyraz idjotycznej błogości. Willems nie poruszał się wcale i ledwie oddychał; stał jak wryty, chłonąc każdym nerwem rozkosz bliskiego kontaktu.
— Bliżej! Bliżej! — szeptał.
Podniosła zwolna ramiona, objęła go za szyję i splotła mu ręce na karku, odsuwając się o całą długość ramion. Głowa jej odchyliła się, powieki zlekka opadły, a włosy zwisły prostopadle ku ziemi hebanowym gąszczem muskanym czerwonemi błyskami ognia. Willems stał nieugięty pod jej ciężarem, masywny i nieruchomy jak wielkie drzewa sąsiednich lasów; oczy jego spoglądały na zarys jej podbródka, kontur szyi, na wzdymające się linje piersi, pożądliwym i skupionym wzrokiem zgłodniałego człowieka patrzącego na pożywienie. Podciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie, potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję, spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła:
— Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach — bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra?
— Tak — odrzekł sennie.
Aissa pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aissy i pociągnęły ją ku sobie aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął:
— Chciałbym tak umrzeć — zaraz!
Spojrzała na niego wielkiemi, mrocznemi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic, zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia co jest haniebne, tchórzliwe i tak rozkoszne, że upodlona dusza nie dopuszcza myśli aby mogło przeminąć; bowiem dla ofiar takiego szczęścia chwila jego kresu jest wznowieniem tortury, która stanowi jego cenę.
Aissa, pochłonięta swem ściśle określonem pragnieniem, zmarszczyła lekko brwi i rzekła:
— A teraz opowiedz mi wszystko. Wszystkie słowa, które padły między tobą a Saidem Abdullą.
Powiedzieć — co? Jakie słowa? Głos Aissy przywrócił Willemsowi świadomość, która znikła pod jej dotknięciem; zdał sobie sprawę że minuty upływają, a każda z nich była jakby wymówką; padały w przeszłość zwolna, niechętnie, nieodwołalnie, znacząc jego kroki na drodze do potępienia. Nie miał jednak żadnej pewności, żadnego pojęcia jak ta bolesna droga może się skończyć. Ogarnęło go niejasne uczucie, niby groźba cierpienia czy nieokreślona przestroga o rychłej chorobie — mętne przewidywanie zła, na które składały się trwoga i rozkosz, rezygnacja i bunt. Willems zawstydził się swoich uczuć. Czego właściwie się lęka? Czyżby to były skrupuły? Skąd ta niechęć do myślenia, do rozmowy o tem co robić zamierza? Skrupuły są dobre dla durniów. Jego oczywisty obowiązek, to zdobyć dla siebie szczęście. Czyż składał kiedy przed Lingardem przysięgę wierności? Nie. A więc — nie pozwoli aby jakikolwiek wzgląd na tego starego idjotę stanął między Willemsem a szczęściem Willemsa. Szczęściem? A może jest na fałszywym tropie? Szczęście, to są pieniądze. Dużo pieniędzy. Przynajmniej myślał tak zawsze, póki nie doświadczył tych nowych uczuć, które...
Pytanie Aissy, powtórzone z niecierpliwością, przerwało jego rozpamiętywania; spojrzał w górę na twarz jaśniejącą nad nim w mętnem świetle ogniska, przeciągnął się lubieżnie, i posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki.
Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aissa położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aissa cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego rzekłbyś rozlegały się jak głośne krzyki.
— Kto tam tak hałasował? — spytał.
— Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich; nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz?
— Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci że jesteś dla mnie wszystkiem?
— Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne.
— Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem, patrząc na ciebie.
— Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tem. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję!
Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra.
— Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś.
— Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radży Lautowi, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już bać się nie będę — szepnęła.
— Musisz mi wierzyć, kiedy mówię że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów.
— Skądeś tu przybył? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu. — Co to za kraj, tam za wielkiem morzem, ten kraj z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam.
— Nigdy już chcieć tego nie będę.
— I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka?
— Żadna! — odrzekł Willems stanowczo.
Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki.
— Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która jest z djabła — szepnęła, i pochylając się jeszcze bardziej, spytała cicho: — Czy to tak?
— Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem zlekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy.
Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę, dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go niewyraźna wizja dobrze mu znanej postaci — człowieka co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew; każdy liść był okiem patrzącem za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował, śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jakto! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tem że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to nawpół sen, nawpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aissy. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się wczas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem.
Aissa poczuła że zadrżał i przycisnęła jego głowę do piersi, szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął:
— Zmęczona jesteś, Aisso.
Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa:
— Będę strzegła twego snu, o dziecko!
Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie, to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aissy bijące tak spokojnie.
Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach wpoprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa, jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się niem przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to wynik jego czczych urojeń, a może początek innego krótkiego snu, innego dziwactwa przemęczonego mózgu. Twarz stara, chuda, żółta, o zamkniętych powiekach, o rozrzuconej, długiej białej brodzie dotykającej ziemi. Twarz bez ciała, obracająca się z boku na bok u skraju świetlnego kręgu, jakby wystawiała kolejno oba policzki na ciepło promieniejące z ogniska. Willems śledził ją z biernem zdumieniem, coraz wyraźniejszą, jakby coraz bliższą, i dostrzegł za nią nieokreślone zarysy ciała pełznącego ku ogniowi cal za calem, cicho, niepostrzeżenie. Zdziwiło Willemsa pojawienie się tej niewidomej głowy, ciągnącej za sobą bez szmeru kalekie ciało o ślepej, nieporuszonej twarzy, to wyraźnej, to zmąconej w grze światła, które przyciągało ją ku sobie wytrwale. Niema twarz z krissem między wargami. To nie sen. Twarz Omara. Ale co to znaczy? Czego on chce?
Willems zapadł zbyt głęboko w szczęśliwą omdlałość chwili aby odpowiedzieć na to pytanie; mignęło mu przez myśl i znikło, pozwalając znów słuchać swobodnie bicia jej serca, tego drogocennego, delikatnego odgłosu, który wypełniał spokojny ogrom nocy. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieruchomą głowę Aissy i jej źrenice w płynnym blasku białek, patrzące w niego czule z pomiędzy długich rzęs, których cień spoczywał na łagodnej krągłości policzka; pod pieszczotą tego wzroku znikło niespokojne zdumienie, znikł nieokreślony lęk przed tamtą zjawą, to przypadającą do ziemi, to pełznącą ku ognisku, swemu przewodnikowi — ów lęk i zdumienie utonęły w spokoju wszystkich zmysłów, jak ból tonie w sennej pogodzie, która następuje po zażyciu opjum.
Willems przekręcił głowę nieznacznie i teraz mógł wygodnie patrzeć na zjawę, którą ujrzał przed minutą i o której prawie zapomniał. Podpełzła bliżej bez szmeru jak cień nocnej zmory, wysunąwszy jedną rękę i jedno kolano; oto była tuż, bardzo blisko, nieruchoma i cicha, jakby nasłuchiwała z wyciągniętą szyją i twarzą zwróconą w pełni do ognia. Willems widział wychudłe oblicze, skórę połyskującą na wydatnych kościach, czarne cienie wklęsłych skroni, i zapadłe policzki, i dwie plamy czerni nad oczami, nad temi oczami które były martwe i widzieć nie mogły. Jakiż poryw wypędził w noc ślepego kalekę, czającego się i pełznącego ku ognisku? Willems patrzył nań, urzeczony, lecz twarz, po której przesuwały się światła i cienie, nie zdradzała nic, zamknięta, nieprzenikniona, jak ściana.
Omar ukląkł i przysiadł na piętach; ręce wisiały przed nim bezładnie. Willems patrzył w ponurem odrętwieniu i widział wyraźnie kriss między cienkiemi wargami, jak kresę przecinającą twarz; z jednej strony twarzy wygładzone drzewo rękojeści chwytało czerwone błyski ognia, z drugiej cienka linja ostrza urywała się na matowym, czarnym końcu. Willems poczuł wewnętrzne wstrząśnienie, które nie tknęło jego ciała, biernego w objęciach Aissy, lecz napełniło mu piersi zgiełkiem bezsilnego strachu; zrozumiał nagle że to własna jego śmierć pełznie doń poomacku; że to nienawiść do niego i do miłości Aissy ku niemu znagliła ten bezsilny szczątek człowieka — ongi słynnego, śmiałego korsarza — do porwania się na rozpaczliwy czyn, który miał się stać najwyższem ukojeniem i chwałą nieszczęśliwej starości. Obezwładniony strachem kochanek Aissy patrzył na jej ojca — zjawę pełznącą ostrożnie, ślepą jak los, nieugiętą jak przeznaczenie — a jednocześnie słuchał z chciwością jak bije serce córki, lekko, prędko, spokojnie, wyczuwał jego rytm głową.
Był w mocy okropnego strachu, który zimną dłonią obdziera swoją ofiarę z woli i wszelkiej siły, z wszelkiego pragnienia ucieczki, oporu, ruchu; który unicestwia zarówno nadzieję jak rozpacz i trzyma niby w kleszczach puste, bezwładne ciało pod zbliżającym się ciosem. Nie był to strach przed śmiercią — Willems stawiał już czoło niebezpieczeństwu — nie był to nawet strach przed tą właśnie postacią śmierci. Nie był to strach przed końcem, gdyż Willems czuł że jego koniec jeszcze nie nadszedł. Jakieś poruszenie, skok, okrzyk obroniłyby go przed słabą ręką starego ślepca, przed tą ręką, która sunęła teraz ostrożnie po ziemi, szukając jego ciała w ciemnościach. Był to instynktowny strach wynikający z wejrzenia w nieznane, w pobudki, porywy, pragnienia, o których Willems nie miał pojęcia, lecz które żyły w piersi pogardzanych ludzi, tuż pod jego bokiem, i ukazały mu się na mgnienie, aby skryć się znów za czarną mgłą wątpliwości i złudzeń. To nie śmierć przerażała Willemsa, lecz ohydne, obłędne życie, gdzie nic i nikogo naokoło siebie nie mógł zrozumieć; gdzie nie mógł nikim kierować, nikim władać, nikogo i nic pojąć — nawet siebie samego.
Poczuł że ktoś dotyka jego boku. To dotknięcie, lżejsze niż pieszczota matczynej ręki na policzku śpiącego dziecka, miało dla niego siłę miażdżącego ciosu. Omar podpełzł blisko, a teraz, klęcząc nad nim, trzymał kriss w jednej ręce, podczas gdy druga muskała kurtkę Willemsa, sunąc delikatnie ku jego piersi; lecz ślepa twarz, zwrócona wciąż ku ciepłu ogniska, była spokojna i niewzruszona w pozorze kamiennej obojętności na rzeczy, których nie mogła zobaczyć. Willems odwrócił z wysiłkiem oczy od tej trupiej maski i skierował je ku Aissie. Siedziała bez ruchu, jakby była częścią uśpionej ziemi, lecz nagle ujrzał że oczy jej rozszerzają się w przeszywającem spojrzeniu i poczuł konwulsyjny nacisk jej rąk, przypierających mu ramiona do ciała. Upłynęła sekunda, powolna i gorzka jak dzień żałoby; sekunda pełna bólu i żalu za tą wiarą w nią, w Aissę, za wiarą co uciekła, gdy ufność jego rozpadła się w gruzy. Aissa trzymała go! Więc i ona! Poczuł jak skoczyło jej serce; osunął się głową na jej kolana, zamknął oczy i wszystko ucichło. Nie słyszał nic. Zdawało się że umarła; że serce jej uciekło w noc, opuszczając go bezbronnego i osamotnionego na pustym świecie.
Głowa Willemsa uderzyła ciężko o ziemię w chwili gdy Aissa odepchnęła go, zrywając się nagle. Leżał nawznak jak ogłuszony, nie śmiał się poruszyć i nie widział walki, lecz usłyszał przenikliwy wrzask obłąkanego strachu, potem ciche, gniewne słowa i znowu wrzask zakończony jękiem. Kiedy wreszcie się dźwignął, zobaczył Aissę klęczącą nad ojcem i plecy jej zgięte w wysiłku aby go przyprzeć do ziemi; ujrzał kalekie członki Omara, rękę wzniesioną nad głową Aissy i szybki jej ruch chwytający tę rękę. Willems instynktownie rzucił się naprzód, ale zwróciła ku niemu obłędną twarz i krzyknęła przez ramię.
— Odejdź! Nie zbliżaj się! Nie...
Słowa te zamieniły go w kamień; stanął jak wryty z rękami wiszącemi bezwładnie. Aissa bała się gwałtowności Willemsa, tymczasem on, w pomieszaniu wszystkich pojęć, powziął okropną myśl że sama woli zabić ojca — własnemi rękami. Patrzył jak przez czerwoną mgłę na ostatnią fazę ich walki; majaczyła przed nim dziko i złowrogo, niby przeciwna naturze potworna zbrodnia, która pod osłoną tej straszliwej nocy czyniła go wspólnikiem. Przejął go wstręt i wdzięczność zarazem; Aissa pociągała go nieodparcie, jednocześnie zaś gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć co się stanie. Patrzył jak Aissa ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe napozór ciało i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa.
Po chwili doszedł z szałasu głos Aissy, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept pełen wyczerpania. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie:
— Nie! Nie! Nigdy!
I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aissa odrzekła:
— Nigdy! Prędzejbym zatopiła nóż we własnej piersi.
Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. Wślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokiem, przeciągłem westchnieniu. Aissa stała naprzeciw Willemsa, trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód a ręka jej zwolna opadła.
— Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali.
Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnem napięciem.
Odzyskał nagle zmysły i mowę.
— Aisso! — krzyknął — Aisso! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko; ty i ja!
Nie zatrzymał się aby rozważyć czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka dla tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że niepodobna mu żyć wśród otoczenia Aissy. Nalegał gwałtownie aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej zdala od nich, zdala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkiemi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć.
Aissa stała w pewnem oddaleniu, na samym skraju światła a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła — i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i nawpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością żrącą pierś Willemsa. Aissa czuła, słuchając, że serce jej biło coraz wolniej w miarę jak znaczenie tych zaklęć stawało jasno przed jej oburzonemi oczami, w miarę jak dostrzegała z wściekłością i żalem że gmach jej miłości — własne jej dzieło — powoli rozpada się w gruzy, zniszczony przez obawy tego mężczyzny, przez jego fałsz. Stanęły jej w pamięci dni u strumienia, kiedy słuchała innych słów, innych myśli i obietnic, innych błagań płynących z ust Willemsa na rozkaz jej spojrzenia lub uśmiechu, na ruch jej głowy, na szept jej warg. Czyż w jego sercu było wówczas coś innego niż jej wizerunek, niż pragnienie jej miłości, niż lęk przed jej utratą? Co się stało? Czy się zestarzała lub zbrzydła w jednej chwili?
Przerażenie, zdumienie, gniew ogarnęły Aissę, gniew płynący z niespodzianego upokorzenia; oczy jej utkwiły bez ruchu, chmurne i spokojne, w tym człowieku z kraju gwałtu i zła, z kraju skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Zamiast myśleć o jej pieszczotach, zamiast zapomnieć w jej objęciach o całym świecie, on myślał o swem plemieniu — o tem plemieniu, które kradnie każdy kraj, włada każdem morzem, które nie zna litości ni prawdy — nie zna nic oprócz własnej potęgi. Mąż silnej ręki i fałszywego serca! Miałażby towarzyszyć mu do odległego kraju, zagubić się w tłumie chłodnych oczu, fałszywych serc — i stracić go tam? Nigdy! On oszalał — oszalał z trwogi, ale on jej nie ujdzie! Aissa zatrzyma go aby był jej niewolnikiem i jej panem, tu, gdzie jest z nią sam na sam, gdzie będzie musiał żyć dla niej — lub umrzeć. Ona ma prawo do jego miłości, która jest jej dziełem, do tej miłości, która i teraz w nim była, gdy mówił słowa bez sensu. Aissa musi stworzyć między nim a białymi przegrodę nienawiści. On musi nietylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli, obietnicy, której wypełnienie da Aissie bezpieczeństwo.
— Aisso, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołemi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną, i wówczas będę mógł... Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania... Ty się morza nie boisz... morza, które mi da wolność...
Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętemi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała wtył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionemi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który rzekłbyś docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się że Aissa zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkiem drzewem pośrodku dziedzińca.
Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swem opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnem schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącem współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych.
Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując, pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło — i zamarła bez echa, zdławiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aissy, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym oddechem, wykrzyknęła nagle:
— Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie, i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz, to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się zlekka poruszył — nie mów nic! Weź to! Śpij w spokoju!
Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kriss leżał obok żarzących się węgli; kręty, ciemny przedmiot, wyglądający jak coś co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie aby go podnieść i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył w ogłupieniu na rękojeść; po chwili puścił kriss, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którem Aissa znikła bez śladu.
Ruszył naprzód niepewnym krokiem, wyciągając przed siebie obie ręce z rozpaczą, jak człowiek który nagle oślepł.
— Aisso! — krzyknął — chodź tu natychmiast!
Niechby tylko jej dotknął, niechby do niej przemówił, trzymając ją w ramionach, tuż przed oczami, blisko, twarzą w twarz! Tkliwość jego pieszczoty stopiłaby jej upór, zniweczyłaby jej strach; pod wpływem jedynej mowy wspólnej im obojgu — mowy bez wyrazów, mowy zmysłów — Aissa zrozumiałaby go, zgodziłaby się na wszystkie jego życzenia. Zawołał znów, a tym razem głos jego drżał od niecierpliwości i niepokoju:
— Aisso!
Wytężał wzrok i nasłuchiwał, ale nie zobaczył nic i nic nie usłyszał. Po chwili gęsty mrok rzekłbyś zakołysał się przed jego wzrokiem, niby kotara co zdradza ruchy lecz kształty ukrywa; Willems posłyszał lekkie, śpieszne kroki, a potem krótkie trzaśnięcie furtki od prywatnego dziedzińca Lakamby. Gdy skoczył naprzód i oparł się o szorstkie drzewo, usłyszał słowa: „Prędko! Prędko!“ i łoskot drewnianej sztaby, zasuniętej po drugiej stronie dla umocnienia furtki. Przyparty dłońmi podniesionych ramion do ostrokołu, osunął się na ziemię.
— Aisso — rzekł błagalnie, przyciskając usta do szpary między kołami. — Aisso, czy mnie słyszysz? Wracaj! Zrobię co chcesz, dam ci wszystko czego pragniesz, choćbym miał spalić cały Sambir i pożar ugasić krwią. Tylko wróć. Teraz! Natychmiast! Czy tam jesteś? Słyszysz mnie? Aisso!
Z drugiej strony palisady rozległy się lękliwe szepty niewieście, krótki, trwożny śmiech nagle urwany, cichy głos jakiejś kobiety: „Oto jest dzielna mowa!“ Po krótkiej chwili milczenia Aissa zawołała:
— Śpij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. — I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Nazawsze! Aż do śmierci!
Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi, oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie takie dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokiemi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tem co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany — jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.