Mont-Oriol/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mont-Oriol |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mont-Oriol |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Po upływie roku, zaledwie można było poznać małą stacyę leczniczą w Enval.
Na szczycie wzgórza, w samym środku dwóch odnóg doliny, wznosiła się piękna budowa w maurytańskim stylu, a na jej frontonie, u góry, złotemi literami połyskiwał napis: Kasyno.
Mały lasek sąsiedni przeistoczono w park, główną stroną zwrócony ku Limagne. Wielki, podmurowany taras, ozdobiony pięknemi, wielkiemi wazami z imitacyi marmuru, okalał całą budowę, dominując nad obszerną równiną Owernii.
Niżej nieco, z pośród winnic, sześć małych szaletów wychylało ozdobne fasady z pokostowanego drzewa.
Na pochyłości, zwróconej na południe, olbrzymia biała budowla wabiła podróżnych, jadących z Riom. Był to Grand-hôtel du Mont-Oriol. Niżej nieco, u podnóża pagórka, stał dom czworograniasty, skromny, ale obszerny, otoczony ogrodem, przez który strumień przepływał, sączący się ze szczeliny górskiej; był to dom, wyłącznie dla chorych, poddających się cudownej kuracyi, obiecanej w broszurce doktora Latonne. Na fasadzie jego świecił napis: Cieplice Mont-Oriol; na prawem skrzydle literami nieco mniejszemi: Hydroterapia. Przemywanie żołądków. Sadzawki o wodzie płynącej; na lewem zaś: Instytut leczniczy gimnastyki automatycznej.
Wszystko było białe, połyskujące białością nową, świeżą. Robotnicy pracowali jeszcze, chociaż zakład otwarty już był dla publiczności od miesiąca.
Powodzenie od pierwszego dnia przeszło wszelkie oczekiwania i nadzieje założycieli. Trzech wielkich lekarzy, trzy znakomitości, profesorowie Mac-Roussel, Cloche i Rémusot, wzięli pod swoją opiekę nową stacyę i przyobiecali zamieszkać jakiś czas w willach Towarzystwa Berneńskiego, ofiarowanych im uprzejmie przez gościnnych administratorów.
Wpływ ich sprowadził mnóstwo gości. Grand-hôtel du Mont-Oriol był przepełniony chorymi. Chociaż już od pierwszego czerwca kąpiele rozpoczęto wydawać, oficyalne otwarcie stacyi odłożono do pierwszego lipca, ażeby ile możności jak najwięcej zgromadziło się osób.
Uroczystość miała się rozpocząć o trzeciej godzinie, poświęceniem źródła. Wieczorem zaś urządzano wielkie przedstawienie z ogniami sztucznymi i bal, na który zaproszono wszystkich gości kąpielowych, nietylko miejscowych, ale nawet z sąsiedztwa, jakoteż wybitniejszych mieszkańców okolicy.
Piotr Martel, któremu powierzono dyrekcyę nowego kasyna, czuł się pośród tych licznych flag i sztandarów kapitanem jakiegoś fantastycznego okrętu; chłopcu w białym fartuchu wydawał rozkazy głosem donośnym i strasznym, jakim przemawiają zapewne admirałowie pod gradem kul. Słowa jego, unoszone przez wiatr, słychać było aż na drugim końcu wsi.
Andermatt, zadyszany, zjawił się na tarasie. Piotr Martel wybiegł na spotkanie i powitał go ukłonem pełnym uszanowania.
— Jakże tam idzie? — spytał bankier.
— Wszystko bardzo dobrze, panie prezesie.
— Jeżeli będą mnie potrzebować, proszę powiedzieć, że jestem w gabinecie lekarza-inspektora. Rano mamy właśnie posiedzenie.
Przed drzwiami zakładu kąpielowego, dozorca i kasyer, którzy przeszli także z dawnego stowarzyszenia, rywalizującego teraz z nowem, ale z góry skazanego na bankructwo, zbliżyli się szybko na powitanie swego chlebodawcy. Eksdozorca więzień pozdrowił go po wojskowemu; drugi nachylił się, jak ubogi po jałmużnę.
Andermatt spytał:
— Czy pan inspektor jest tutaj?
— Tak, panie prezesie — odpowiedział dozorca — wszyscy panowie już się zgromadzili.
Bankier wszedł do przedpokoju, pośród dziewcząt i chłopców kąpielowych, stojących z uszanowaniem, powrócił na prawo, otworzył drzwi i ujrzał w pokoju, o wyglądzie poważnym, pełnym ksiąg i posągów ludzi nauki, zgromadzoną całą Radę administracyjną: swego teścia markiza, szwagra Gontrana, Oriola z synem, odzianych z pańska, w surduty, tak długie, że wyglądały, jak reklamy, z magazynów żałoby, Pawła Bretigny i doktora Latonne.
Po szybkiem przywitaniu się, Andermatt usiadł.
— Pozostaje nam — rzekł po chwili — uregulować kwestyę nazwy źródeł. Pod tym względem jestem zupełnie innego zdania, jak pan inspektor. Doktor proponuje nadać trzem naszym głównym źródłom imiona trzech znakomitości medycznych, obecnych w Enval. W istocie, byłaby to grzeczność, wzruszająca ich i podbijająca niejako ostatecznie, ale w ten sposób odsunęlibyśmy od siebie zupełnie tych światłych kolegów-profesorów, którzy jeszcze nie odpowiedzieli na nasze zaprosiny, a których musimy przekonać o skuteczności wód naszych. Tak, panowie, natura ludzka wszędzie i zawsze niezmienna, potrzeba ją tylko poznać i posługiwać się nią. Nigdy profesorowie Plantureau, de Larenard i Pascalis — że się ograniczę tylko na wyliczeniu tych trzech specyalistów od chorób żołądka i kiszek — nie pozwolą swoim chorym, najznakomitszym, najwyżej postawionym klientom, książętom, arcyksiążętom i innym znakomitościom świata, którzy pracują na ich fortunę i opinię — pić wodę ze źródeł Mac-Roussel, Cloche i Rémusot. Klienci i publiczność gotowi są myśleć, że panowie profesorowie Rémusot, Cloche i Mac-Roussel są odkrywcami tych źródeł i ich własności terapeutycznych.
Proponuję więc panom pierwsze źródło nazwać imieniem mojej żony, po prostu, a dwom następnym dać imiona dwóch panien Oriol. W ten sposób, źródła nosiłyby nazwę Krystyny, Ludwiki i Karoliny. Wszystkie te imiona doskonale się nadają, co panowie na to mówicie?
Projekt jego przyjęli wszyscy.
— A więc — zejdziemy się o trzeciej godzinie w kościele, gdzie się orszak sformuje — zawołał Andermatt i odszedł szybkim krokiem.
Markiz i Gontran poszli za nim. Obaj Oriolowie, w wysokich kapeluszach, wyszli także, poważnie nastrojeni, a czarne ich postacie odbijały się daleko na białej drodze. Doktor Latonne zwrócił się do Pawła, który dopiero wczoraj przybył na tę uroczystość:
— Zatrzymałem kochanego pana, ażeby mu pokazać coś, od czego się cudów spodziewam — jest to mój instytut leczniczy gimna styki automatycznej.
Wziął go pod ramię i poszli. Zaledwie we szli do przedpokoju, chłopiec kąpielowy zatrzymał lekarza:
— Pan Riquier oczekuje płukania.
Doktor Latonne ganił roku zeszłego tak zwane płukanie żołądków, chwalone i polecane przez doktora Bonnefille w zakładzie, którego był inspektorem. Czas zmodyfikował jego opinie, a sonda Baraduc’a stała się narzędziem tortury w ręku nowego inspektora, który ją w każdy kanał pokarmowy pakował z radością dziecinną.
— Widziałeś pan kiedy — zapytywał Pawła Bretigny — jak się odbywa podobna operacya?
— Nie, nigdy.
— Chodź więc pan — zaręczam panu, że to arcyciekawe.
Weszli więc do sali tuszów, gdzie Riquier, ów człowiek o ceglastej twarzy, siedział w fotelu drewnianym.
Podobny do jakiegoś skazańca dawnych czasów, ściśnięty, zamknięty w kamizelkę z gumowanej materyi, uniemożebniającej ruch, która miała chronić ubranie jego od powalania. Minę miał męczeńską, rozpaczliwą, niespokojną, jak pacyent, oczekujący operacyi.
Jak się tylko doktor ukazał w sali, chłopiec pochwycił rurę, podzieloną ku środkowi na trzy części, mającą pozór węża o dwóch ogonach. Następnie, jeden z końców przymocował do krana, komunikującego ze źródłem mineralnem; drugi, wpuszczono do szklannej retorty, dokąd za chwilę miały spłynąć odchody żołądkowe chorego. Poczem inspektor spokojną i pewną ręką ujął trzeci koniec rury, zbliżył go ze słodką miną do szczęki p. Riquier, wprowadził do ust, wsunął do gardła, zagłębiając potem coraz bardziej, zawsze z uprzejmą i łagodną twarzą powtarzał:
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Idzie... idzie... doskonale...
Riquier ze wzrokiem smętnym, z policzkami fioletowemi, z pianą na ustach, zadychał się, wyrzucał z siebie bolesne jęki i trzymając się rękami fotelu, robił gwałtowne wysiłki, ażeby wyrzucić z siebie to zwierzę kauczukowe, które mu wprowadzono do wnętrza.
Kiedy już przełknął z pół metra rury, doktor rzekł spokojnie:
— Jesteśmy już na dnie. Proszę otworzyć.
Służący otworzył kran, a wkrótce żołądek chorego począł nadymać się widocznie i pomału wodą, idącą ze źródła.
— Proszę kaszlać — rzekł doktor — ażeby ułatwić opadanie.
Zamiast kaszleć, chory jęczał i miotany jakiemś drganiem, wyglądał tak, jakby mu oczy miały wyskoczyć z głowy. Nagle, lekkie bełkotanie dało się słyszeć na ziemi, około fotelu. Syfon rury nareszcie rozpoczął działać, a żołądek wypróżniał się do szklannego recipientu, w którym lekarz z pewnem zajęciem poszukiwał śladów kataru i szczątków niestrawionych pokarmów.
— Niech pan nigdy groszku nie jada — mówił — ani sałaty! O, sałaty — nigdy! Pan wcale jej nie trawisz. Poziomkom także proszę dać pokój. Już tyle razy powtarzałem panu: proszę nie jadać poziomek.
— Czy to moja wina — zawołał Riquier — że co dnia muszę spożywać obrzydliwości, które mi zdrowie rujnują? Czy to nie jest obowiązkiem pana, czuwać nad kuchnią chorych? Przeniosłem się do waszej nowej garkuchni dlatego jedynie, że mnie karmiono trucizną pod postacią obrzydliwego pożywienia i słowo honoru, w waszym wielkim baraku, Mont-Oriol, czuję się jeszcze gorzej!
Doktor uspokoił go i przyrzekł niejednokrotnie wziąć w opiekę kuchnię dla chorych.
Później wziął pod rękę Pawła Bretigny i poprowadził go dalej.
— Powiem panu — mówił — na jakich zasadach, nadzwyczaj racyonalnych oparłem moją specyalną kuracyę za pomocą gimnastyki automatycznej. Pan zna mój system medycyny organometrycznej, nieprawdaź? Ja przypuszczam, że większa część chorób pochodzi jedynie od nadmiernego rozwoju pewnego organu, który naciskając na inny, powstrzymuje jego funkcye, niszczy z czasem ogólną harmonię całego ciała — skąd pochodzą znaczne niedomagania.
— Ćwiczenie więc, — ruch — przy pomocy tuszów i kuracyi gorącej — jest jednym z naj energiczniejszych środków do przywrócenia równowagi i sprowadzenia nadmiernie rozwiniętych części do proporcyj normalnych.
Posiadamy cztery gatunki ćwiczeń, które ja nazywam ćwiczeniami przyrodzonemi, mianowicie: chodzenie, konna jazda, pływanie i wiosłowanie. Każde z tych ćwiczeń, rozwija inne członki, działa w pewnym specyalnym kierunku. Tu posiadamy wszystkie cztery rodzaje ćwiczeń, wywoływane sztucznie. Potrzeba się tylko zgodzić na nie i nie myśleć więcej o niczem, a można biegać, jeździć na koniu, pływać, wiosłować całemi godzinami, a umysł nie będzie brał żadnego udziału w tej czysto muskularnej pracy.
W tej chwili wszedł Aubry-Pasteur w towarzystwie człowieka, którego odwinięte rękawy ukazywały muskularne ręce. Inżynier utył jeszcze więcej. Chodził rozkraczony, sapiąc, z rękami dobrze odstającemi od ciała.
Wtem wszedł służący i podał mu bilet wizytowy.
— Książę de Ramas, mój kochany. Muszę pana pozostawić. Przepraszam bardzo.
Paweł, zostawszy sam, odwrócił się. Dwaj jeźdźcy, jechali znowu kłusem. Aubry-Pasteur chodził siedząc, a trzej Owerniacy wyciągali ręce, naprężali biodra, ażeby poruszać nieco swoich klientów. Mieli takie miny, jakby melli kawę.
Wyszedłszy, spostrzegł doktora Honorata, przyglądającego się z żoną przygotowaniom do uroczystości. Rozmawiali, spoglądając na flagi, powiewające na szczycie pagórka.
Później spotkał panie Paille, Monécu ojca i córkę. Ale ponieważ dziś miał jeść śniadanie z Gontranem w Café du Casino, zdążał tam powolnym krokiem. Paweł przyjechał dopiero wczoraj, jeszcze się z przyjacielem nie widział — a miał mu do opowiadania wiele bulwarowych historyj o pannach i panach.
Gawędzili więc do pół do trzeciej; nareszcie Piotr Martel uprzedził ich, iż już pora iść do kościoła.
Na werandzie nowego hotelu czekała na nich Krystyna.
Miała policzki zapadnięte, ciemno-brązowy kolor kobiet brzemiennych, a cała postawa mocno pochylona, mówiła, że się musi znajdować przynajmniej w szóstym miesiącu ciąży.
— Czekałam na was — rzekła. — William poszedł naprzód. On ma tyle zajęcia dzisiaj.
Podniosła na Pawła Bretigny spojrzenie pełne czułości i przyjęła jego ramię.
Poszli powoli, wymijając kamienie.
— Tak jestem ociężałą — mówiła w drodze Krystyna — tak ociężałą, że iść nie mogę; boję się ciągle, abym nie upadła.
On nie odpowiadał, ale podtrzymywał ją ostrożnie, nie szukając jej spojrzeń, bezustannie ku niemu zwracanych.
Tłum, zbity w jednę masę, zalegał plac przed kościołem.
Andermatt wołał zdaleka:
— Nareszcie! — Nareszcie! Spieszcie się. Porządek jest następujący: Dwoje dzieci z chóru, dwóch śpiewaków w komży, krzyż, woda święcona, ksiądz! Następnie, Krystyna z profesorem Cloche, panna Ludwika z profesorem Rémusot i panna Karolina z profesorem Mac-Roussel. Za nimi dopiero Rada administracyjna, wydział techniczny i na ostatku publiczność. Zrozumieliście?
Personal duchowny wyszedł naprzód z kościoła i stanął na czele procesyi. Potem wysoki mężczyzna o pięknych, białych włosach, w tył odrzuconych, uczony klasyk, według wszelkich form akademickich, zbliżył się do pani Andermatt z ukłonem.
Wyprostowawszy się, przeszedł koło niej z odkrytą głową, ażeby sprezentować swoją piękną fryzurę uczonego, z kapeluszem na udzie, z postawą imponującą, jakby chodził w teatrze i pokazywał odznakę oficera[1], nadto może wielką, jak dla skromnego człowieka.
Rozmawiał z nią.
— Mąż pani mówił mi niedawno o tem, że jej stan budzi w nim pewne obawy i niepokój. Mówił także o wątpliwościach pani, co do chwili rozwiązania.
Krystyna poczerwieniała aż do uszów.
— Tak, od dawna już zdawało mi się, że... teraz ja nic nie wiem, nic nie wiem — mówiła niewyraźnie zmieszana.
Za nimi słychać było uwagę:
— Ta stacya ma wielką przyszłość przed sobą. Otrzymałem rezultaty zadziwiające.
Był to profesor Rémusot, przemawiający do towarzyszki swojej, panny Ludwiki Oriol. Był to mały mężczyzna o rudych, nieuczesanych włosach, w surducie źle skrojonym, zabrudzonym brudnym tłuszczem uczonego.
Profesor Mac-Roussel, który prowadził pod rękę Karolinę Oriol, był pięknym mężczyzną, nie noszącym ani brody, ani wąsów, uśmiechnięty, czysty, dbały o siebie, ledwie siwiejący, nieco otyły, którego słodka, ogolona twarz, zajmowała pośrednie miejsce między księżą a aktorską — jak doktora Latonne.
Za nimi postępowała Rada administracyjna, prowadzona przez Andermatta, pośród której imponowały olbrzymie kapelusze Oriolów.
Następnie widać było także kolekcyę wysokich kapeluszy, należących do grona lekarzy w Enval, pośród których brakowało doktora Bonnefille — ale miejsce jego było zajęte przez dwóch innych, dra Black, człowieka już niemłodego i niskiego wzrostu, karzełka prawie, którego nabożność, od chwili przybycia w tę okolicę, zwróciła powszechną uwagę, i drugiego młodego, pięknego mężczyzny, w maleńkim kapeluszu, z kokieteryą narzuconym, dra Mazelli, Włocha, będącego na służbie księcia de Ramas, inni mówili, że na służbie księżnej.
W końcu dopiero cisnęły się tłumy publiczności, służby kąpielowej, oraz mieszkańców z okolic i miast sąsiednich.
Poświęcenie źródła odbyło się prędko. Ksiądz Litre pokropił je, jedno po drugiem koleją, święconą wodą — co, według świadectwa dra Honorata, miało im nadać nowe własności: powiększyć zawartość chlorku sodu. Później, wszystkie osoby specyalnie zaproszone, wracały do wielkiej sali biblioteki, gdzie przygotowano zakąskę.
— Jak te panny Oriol wypiękniały — zauważył Paweł, zwróciwszy się do Gontrana.
— Są zachwycające, mój drogi.
— Nie widzieliście państwo pana prezesa? — spytał nagle młodych ludzi dawny eks-dozorca więzienia.
— I owszem... Oto on, tam stoi...
— Ojciec Klaudyusz gromadzi ludzi koło siebie.
Procesya, idąca do źródeł, defilowała już przed starym inwalidą, wyleczonym cudownie roku zeszłego, który teraz znowu był tak sparaliżowany, jak nigdy przed tem. Zatrzymywał on przechodniów po drodze, obcych i gości, i opowiadał im swoją historyę.
— Te wody nic nie warte — mówił — leczą one, to prawda, ale później choroba wraca jeszcze z większą gwałtownością. Przed kuracyą miałem złe nogi, ale przecie się niemi posługiwałem, a teraz i nogi mi odjęło i ręce. Nogi moje stały się jakby żelazne, które, zdaje się, łatwiej można złamać, jak zgiąć.
Andermatt zrozpaczony, żądał uwięzienia jego i chciał go prześladować sądownie za szkody, mogące spłynąć z tego na Mont-Oriol. Ale nie udało mu się, ani wymódz aresztowania, ani zamknąć gęby staremu.
Dowiedziawszy się, że chory leżał przed bramą zakładu, pospieszył, ażeby go zmusić do milczenia.
Przy wielkiej drodze, pośród licznie zgromadzonych ludzi, dolatywały jakieś gwałtowne wyrazy. Kobiety pytały:
— Co to się stało?
— To chory, którego tutejsze wody dobiły ostatecznie.
Andermatt rozciął tłum, jak to umiał zawsze robić, wśrubowując wszędzie swój okrągły brzuszek.
Ojciec Klaudyusz siedział nad rowem i wyjąkiwał swoje żale, opowiadał o cierpieniach płaczącym głosem, a między nim a publicznością stali obaj Oriolowie, wymyślając mu całą gębą:
— To nie prawda — krzyczał Olbrzym — to jest łgarz; udaje tylko, stary przemytnik, który biega po lasach po całych nocach.
Stary, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej swoim jednostajnym, przenikliwym głosem, który zagłuszał łajania Oriolów:
— Oni mnie zabili, ci panowie, swoją wodą. Kąpali mnie gwałtem roku zeszłego, a teraz, ot, co się stało.
Andermatt nakazał milczenie wszystkim, później pochylając się ku staremu i patrząc mu w oczy, mówił:
— Jeżeli pan jesteś więcej teraz chory, to pana wina. Ale, jeżeli mnie pan posłuchasz, ja obowiązuję się wyleczyć pana w piętnastu lub dwudziestu kąpielach. Przyjdź pan do mnie za godzinę do zakładu, kiedy się wszyscy rozejdą — załatwimy tę sprawę. A tymczasem — proszę milczeć.
Stary zrozumiał. Zamilczał, a po chwili milczenia odpowiedział:
— Spróbuję jeszcze. Obaczymy.
Andermatt, wziąwszy pod rękę obu Oriolów, żywo oddalił się z nimi na stronę, a ojciec Klaudyusz leżał wyciągnięty na ziemi, między kulami, na skraju drogi, przewracając oczami do słońca.
Tłum ciekawych cisnął się koło niego. Panowie zapytywali go o coś, ale on nie odpowiadał wcale, jakby nie słyszał, lub nie rozumiał; ciekawość ta, niepotrzebna mu już wcale, poczęła go nudzić, zaczął śpiewać sobie pod nosem, fałszywym głosem, jakąś piosnkę w niezrozumiałym patois.
Więc tłum powoli rozchodzić się począł. Pozostało przy nim tylko kilkoro dzieci, stojących naprzeciwko i dłubiących w nosie.
Krystyna zmęczona, poszła do siebie odpocząć, a Paweł i Gontran spacerowali w nowym parku pośród licznych gości. Nagle, spostrzegli gromadkę aktorów, którzy także ze starego kasyna przeszli do nowego.
Panna Odelin, bardzo elegancko ubrana, spacerowała, trzymając pod ramię matkę. Pan Petitnivelle, z Wodewilu, zdawał się bardzo nadskakiwać damom, towarzyszącym p. Lapalme, z Wielkiego teatru w Bordeaux, dyskutując z tymi samymi muzykantami, maestro Saint-Landri, fortepianistą Savel, flecistą Noiret i contra-basem Nicordi.
Spostrzegłszy Pawła i Gontrana, Saint-Landri rzucił się do nich. W ciągu bieżącej zimy udało mu się wystawić jakąś jednoaktówkę gdzieś w małym teatrzyku; pisma odezwały się o nim łaskawie i to go ośmieliło do poglądania z góry na Masseneta i Gounoda.
Wyciągnął ku nim z pewną serdecznością obie ręce i opowiedział natychmiast dyskusyę, prowadzoną z panami z orkiestry, którą dyrygował.
— Tak, tak, kochany panie koniec już z wojownikami dawnej mody. Melodyści już się przeżyli — a tego właśnie nie chcą zrozumieć.
Muzyka jest nową sztuką. Melodya — jest to sobie brząkanie. Niewykształcone ucho lubuje się w takiem tra-la-la; znajduje w tem przyjemność dziecka, przyjemność dzikiego. Naturalnie, że słuch ludu, wogóle publiczności naiwnej będzie się zawsze lubować w małych piosnkach, w aryach nareszcie. Jest to rozrywka, w sam raz dla tych, którzy się lubują w kawiarnianych koncertach.
Zacierał ręce z pewnem zadowoleniem i ciągnął dalej śpiewającym głosem:
— Panowie posłyszą moją operę — moją operę — opere...
— Pan pracujesz nad operą? — spytał Gontran.
— Kończę ją właśnie.
Nagle zabrzmiał rozkazujący głos Piotra Martel:
— Proszę tylko dobrze zrozumieć! A więc na tem stanęło: żółta rakieta — i rozpoczynać!
Wydawał rozkazy co do ogni sztucznych. Zbliżono się doń, a on tłómaczył swoje dyspozycye, wskazując wyciągniętą ręką, jakby groził nieprzyjacielowi, szczyty lasów na górach, po nad szczeliną górską, z przeciwległej strony doliny.
— Stamtąd wypuści się. Mówiłem ogniomistrzowi, ażeby od w pół do dziewiątej już był na stanowisku. Jak tylko się przedstawienie skończy, dam sygnał za pomocą żółtej rakiety i wtenczas zapali się pierwszy fajerwerk.
Nadszedł markiz. Paweł i Gontran poszli z nim razem i zeszli ze wzgórza. Przybywszy do zakładu, spostrzegli wchodzącego doń ojca Klaudyusza, podtrzymywanego przez dwóch Oriolów, w towarzystwie Andermatta i doktora; paralityk za każdem poruszeniem nóg, robił minę człowieka cierpiącego.
— Wejdźmy — rzekł Gontran to będzie ciekawe.
Posadzono chorego na fotelu, potem głos zabrał Andermatt:
— Oto są moje propozycye, stary oszuście. Musisz wyleczyć się natychmiast, biorąc kąpiele codziennie. Następnie, otrzymasz dwieście franków, jak tylko zaczniesz chodzić...
Paralityk począł stękać.
— Ach, nogi moje stały się teraz, jak z żelaza, mój dobry panie.
Andermatt kazał mu milczeć i mówił dalej:
— Słuchaj. Będziesz pobierał jeszcze po dwieście franków co rok aż do śmierci —
słyszysz, aż do śmierci — jeżeli będziesz i nadal doświadczać zbawiennego wpływu wód naszych.
Stary milczał. Zupełne wyleczenie się nie odpowiadało jego planom, więc po chwili, głosem wahającym się zapytał:
— Ale kiedy się zamknie... wasza buda... jeżeli choroba wróci... ponieważ buda zamknięta... wasza woda...
Dr Latonne przerwał mu i, zwróciwszy się do Andermatta, zawołał:
— Wybornie! Wybornie! Będziemy go leczyć co rok... będzie to lepszem i dowiedzie konieczności corocznego leczenia się, konieczności powrotu do wód.
Stary powtarzał:
— To nie będzie dogodnem dla mnie, moi panowie. Nogi moje są teraz formalnie z żelaza...
Nowa myśl zakiełkowała w umyśle doktora.
— Gdybym ja mu zaaplikował kilka seansów chodzenia siedzącego — rzekł — przyspieszyłbym w ten sposób o wiele działanie wody. Należałoby popróbować.
— Wyborna myśl — odrzekł Andermatt i, zwróciwszy się do ojca Klaudyusza, dodał:
— Teraz wynoś się, stary, i niezapominaj o umowie.
Stary wyszedł, stękając, a ponieważ wieczór się zbliżał, wszyscy administratorowie Mont-Oriol poszli na obiad, gdyż przedstawienie teatralne naznaczono na w pół do ósmej.
Miało się ono odbyć w wielkiej sali miejscowego kasyna, mieszczącej w sobie tysiąc osób.
O siódmej godzinie już się zgromadzili widzowie, nie posiadający krzeseł numerowanych. O w pół do ósmej, sala była przepełnioną. Grano jakiś wodewilik, poprzedzony operetką Saint-Landri, odśpiewaną przez sprowadzonych umyślnie na ten cel z Vichy artystów.
Krystyna siedziała w pierwszym rzędzie krzeseł, między bratem a mężem i z powodu gorąca bardzo była cierpiącą. Co chwila powtarzała mężowi:
— Nie mogę, nie mogę dłużej wysiedzieć!
Nareszcie, po skończonym wodewilu, uczuła się tak niedobrze, że rzekła do męża:
— Mój drogi, muszę wyjść, ja się tu duszę...
Bankier był zrozpaczony. Jemu przedewszystkiem chodziło o to, aby zabawa udała się od początku do końca, bez żadnych wypadków.
— Użyj wszystkich wysiłków — odpowiedział, — ażeby się oprzeć. Błagam cię. Będziesz musiała przejść przez całą salę.
Gontran posłyszał tę rozmowę.
Gorąco ci? — spytał.
Duszę się...
Dobrze. Poczekaj. Będziesz się śmiać zaraz.
W pobliżu było okno. Zbliżył się do niego, stanął na krześle i wyskoczył, nie będąc przez nikogo prawie spostrzeżonym. Dostał się następnie do kawiarni, zupełnie opróżnionej, sięgnął ręką do kantorka, gdzie Piotr Martel schował rakietę, wyciągnął ją, dobiegł do miejsca umówionego i zapalił.
Żółty snop wyleciał bystro pod obłoki wężykowatą linią i wkrótce błysnął pod stropem nieba deszcz ognisty.
Równocześnie prawie, posłyszano wystrzał na górze sąsiedniej i gromady gwiazd rozprysły się wśród nocy.
W sali, gdzie drżały jeszcze akordy Saint-Landri, ktoś krzyknął:
— Zapalono ognie sztuczne!
Widzowie najbliżsi drzwi poczęli wychodzić z hałasem, ażeby się przekonać, czy to prawda. Inni zwrócili oczy za okno, ale nic nie widzieli, gdyż z tej strony była Limagne.
W jednej chwili cała sala była na nogach. Rzucono się do drzwi, trącano się, gniewano na tych, którzy zabarykadowali wyjście.
Wkrótce wszyscy byli już w parku. Tylko Saint-Landri zrozpaczony, wybijał nadal takt batutą przed nieuważnymi muzykantami. Tym czasem ognie sztuczne palono dalej — słońca zastępowały świece rzymskie wśród huku wystrzałów.
Nagle zagrzmiał gwałtowny głos i wykrzyk potrójny:
— Wstrzymajcie się, na miłość Boga! Wstrzymajcie się! Wstrzymajcie się!
W tej chwili właśnie wielki ogień bengalski zapalono na górze, na prawo czerwony, na lewo błękitny, które oświeciły olbrzymie skały i drzewa. W tem oświetleniu spostrzeżono stojącego w środku wazy marmurowej, zdobiącej taras kasyna, Piotra Martel, z twarzą pomieszaną, z odkrytą głową, z rękami wyciągniętemi w przestwór, krzyczącego i gestykulującego.
Wtem sztuczna jasność zgasła i znowu nic nie było widać oprócz gwiazd prawdziwych. Ale natychmiast prawie zapalono znowu ognie. Piotr Martel skoczył na ziemię, krzycząc:
— Co za nieszczęście! nieszczęście! Mój Boże! co za nieszczęście!
Szedł pośród tłumu z giestami tragicznymi, wyciągając pięście w przestrzeń, krzycząc w gniewie i powtarzając ciągle:
— Co za nieszczęście! Mój Boże, co za nieszczęście!
Krystyna podała rękę Pawłowi, usiadła następnie na świeżem powietrzu i przyglądała się z przyjemnością rakietom, wylatującym pod niebiosy.
Nadszedł brat.
— No, i cóż, udało się? Jak ci się to po doba? Hę?
— Jakto? To ty? — szepnęła mu półgłosem.
— Tak, ja... I cóż, dobrze?
Poczęła się śmiać, tak jej to wydało się śmiesznem. Wtem zbliżył się Andermatt, rozszalały z gniewu. Nie domyślał się on wcale, skąd ten figiel mógł powstać. Wiedział tylko, że skradziono sygnał i dano znak nie w porę. Podobne łotrostwo mogło tylko wyjść od jakiegoś agenta doktora Bonnefille!
Więc powtarzał, jakby do siebie:
— To smutne, bardzo smutne! Fajerwerk, który kosztował dwa tysiące trzysta franków, zmarnowany, kompletnie zmarnowany!
— O, nie, mój kochany — rzekł Gontran — strata wynosi zaledwie czwartą część, ale niech będzie trzecią, t. j. siedmset sześćdziesiąt franków. Goście więc twoi skorzystali z ogni sztucznych na tysiąc pięćset trzydzieści dwa franki.
To nie jest jeszcze źle, prawdziwie.
Gniew cały bankiera zwrócił się na szwa gra. Z pewną żywością wziął go pod ramię:
— Mam z tobą pomówić poważnie. Ponieważ jesteśmy już razem, przejdźmy się w alejach; właśnie mam kilka minut czasu.
Jak się tylko znaleźli sami, nieco dalej od tłumu, Andermatt zatrzymał się.
— Mój drogi, właśnie mam zamiar mówić o twojem położeniu finansowem. Czy ty znasz to położenie?
— Nie, ale za to ty znać możesz, bo mi przecież pożyczasz pieniędzy.
— Istotnie, ja je znam i właśnie dlatego mówię o niem z tobą.
— Zdaje mi się, że chwila nie jest odpowiednio dobraną podczas ogni sztucznych.
— Przeciwnie, chwila wybrana bardzo dobrze. Nie mówię z tobą pośród ogni sztucznych, ale przed balem... Twoja pozycya jest taką: ty nie masz nic oprócz długów i nigdy nie będziesz miał nic więcej oprócz długów...
Gontran zauważył poważnie:
— Mówisz mi to nieco za ostro.
— Może — dlatego, że trzeba. Słuchaj: przejadłeś część majątku, która ci się dostała po matce... ale nie mówmy o tem.
— Nie mówmy...
Co do twego ojca, posiada on trzydzieści tysięcy franków renty, to znaczy kapitał, mniej więcej, około ośmiu kroć sto tysięcy franków. Twoja część z czasem mogłaby wynosić około połowy tego. Mnie jesteś winien sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków, oprócz tego, jesteś dłużny lichwiarzom...
Gontran rzekł wyniośle:
— Żydom, powiedz.
— Dobrze, niech będzie żydom, chociaż w ich liczbie jest skarbnik św. Sulpicyusza, który posługiwał się księdzem, jako pośrednikiem między nim a tobą... ale o takie bagatele spierać się nie będziemy... Jesteś więc dłużny rozmaitym lichwiarzom, izraelitom i katolikom, mniej więcej, tyleż. Przypuśćmy jednak, że tylko sto pięćdziesiąt tysięcy — najmniej. Co wszystko stanowi razem trzysta czterdzieści tysięcy franków, od których opłacasz procenta, ciągle pożyczając, — z wyjątkiem mnie, któremu nic nie płacisz.
— To wszystko prawda — rzekł Gontran.
— A więc dla ciebie nie pozostanie już nic.
— Nic, w istocie... oprócz szwagra.
— Szwagra, który dalej pożyczać pieniędzy już nie chce.
— A więc?
— A więc, mój drogi, każdy chłop, który żyje w nędznej chacie, jest bogatszym od ciebie.
— Bardzo dobrze... a co więcej?
— Więcej... więcej... Jeżeli twój ojciec umrze jutro, nic ci innego nie pozostanie, ażeby mieć kawałek powszedniego chleba, jak przyjąć miejsce urzędnika w moim magazynie. W ten sposób będziesz musiał skrywać jeszcze pensyę, którą ci wyznaczę.
— Mój drogi Wilu — odrzekł Gontran z pewną irytacyą w głosie — te sprawy mnie bardzo drażnią. Zresztą, wiem ja o tem sam doskonale, tylko powtarzam ci, że chwila do przypomnienia mi tego, nie jest zupełnie stosowną... przytem robisz to tak niedyplomatycznie...
— Pozwól mi skończyć. Wybrnąć z tego możesz tylko za pomocą małżeństwa. Ty jesteś fatalną partyą, pomimo, że posiadasz dość dźwięczne nazwisko. Nie jest to wprawdzie takie nazwisko, za któreby bogata dziedziczka, choćby żydówka, zapłaciła fortuną. Trzeba więc znaleść dla ciebie kobietę dostępną i bogatą...
Gontran mu przerwał:
— Powiedz odrazu, kogo masz na myśli.
— Jedną z córek ojca Oriola do twego — wyboru. Właśnie dlatego mówię z tobą przed balem.
— A teraz wytłómacz się wyraźniej — rzekł Gontran chłodnym głosem.
— Jest to bardzo proste. Widzisz, jak mi tutaj wszystko świetnie poszło od pierwszej chwili. Gdybym więc miał w ręku, a raczej, gdybyśmy mieli w ręku całą ziemię, będącą w posiadaniu tego chytrego chłopa — zrobilibyśmy z niej złoto. Już nie mówię o winnicach, ciągnących się od zakładu do hotelu i od hotelu do kasyna, — jabym jutro zapłacił za to milion, ja, Andermatt. Otóż więc te wszystkie winnice naokoło ich domu będą stanowiły posag panienek. Sam ojciec mówił mi o tem, może na wet nie bez intencyi. A więc... gdybyś tylko zechciał, zrobilibyśmy na tem obydwaj wielki interes.
— Gontran, z miną wahającego się człowieka, odrzekł:
— To możebne. Pomyślę o tem.
— Pomyśl o tem, mój drogi, i nie zapominaj, że ja w ten sposób mówię tylko o rzeczach pewnych, obmyślawszy dobrze wszystko, rozważywszy wszystkie możebne następstwa i korzyści niewątpliwe.
W tej chwili Gontran, podnosząc rękę w górę, zawołał, jakby nagle zapomniał o tem, o czem dopiero mówił ze szwagrem:
— Uważasz! jakie to piękne!
W chwili tej błysnęły ognie — i wydawało się, że się pali pałac fantastyczny, nad którym powiewał płomienny sztandar z napisem czerwonemi ognistemi literami Mont-Oriol, a naprzeciwko niego, w górze, nad równiną, wysunął się także czerwony księżyc, jakby umyślnie w celu przypatrywania się temu widokowi. Pałaców, po kilku minutach palenia się, eksplodował, wylatując w powietrze, jak okręt wysadzony, siejąc po całem niebie fantastyczne gwiazdy, wybuchające z kolei. Wkrótce wszystko znikło, — pozostał tylko spokojny i okrągły księżyc na horyzoncie.
Publiczność klaskała frenetycznie, krzycząc: brawo! brawo!
Andermatt rzekł nagle:
— Chodźmy, mój kochany, otworzyć bal. Chcesz ze mną tańczyć pierwszego kadryla?
— Dlaczegóżby nie, kochany szwagrze.
— Kogo masz zamiar zaangażować? Ja tańczę z księżną de Ramas.
— Ja zaangażuję Karolinę Oriol.
Wrócili. Przechodząc koło miejsca, gdzie zostawili Krystynę z Pawłem Bretigny, nie dostrzegli ich.
William zauważył półgłosem:
— Posłuchała mojej rady i poszła do łóżka. O, ona dziś była bardzo zmęczoną.
Zbliżył się do sali balowej, którą w czasie puszczania fajerwerków, służba uprzątnęła.
Krystyna jednak nie wróciła do domu, jak się mężowi zdawało.
Znalazłszy się sam na sam z Pawłem, pochyliła się ku niemu i ścisnąwszy go za rękę, szepnęła do ucha:
— Nareszcie jesteś! Od miesiąca już czekam ciebie. Co rano pytałam siebie: może dziś cię zobaczę. Co wieczór powtarzałam sobie: jutro, pewnie. Dlaczegóż, mój drogi, tak się spóźniłeś?
— Miałem interesy, zajęcia — rzekł z pewnem zakłopotaniem.
Krystyna nachyliła się ku niemu, szepcząc:
— To przecież niedobrze, że mnie zostawiłeś samą pośród nich, szczególniej w mojem położeniu.
Odsunął nieco krzesło.
— Uważaj... mogą nas dostrzedz... Te ognie oświetlają całą okolicę.
Krystyna, zdawało się, nie zwracała na to uwagi.
— Ja cię tak kocham — mówiła i ciągnęła dalej z dreszczem radości: — jakże jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa, żeśmy się nareszcie znaleźli razem! Czy ty pojmujesz, jaka to dla mnie radość! Jak my będziemy kochać się jeszcze!
Westchnęła głosem tak słabym, że westchnie nie wydało się prawie oddechem.
— Mam jakieś szalone pragnienie — rzekła — uścisnąć cię... szalone! Tak dawno cię nie widziałam!
Potem nagle, z nagłą energią, właściwą kobietom namiętnym, przed którą wszystko powinno ustąpić, rzekła:
— Słuchaj, mój drogi, uważasz... pragnęła bym zaraz pójść z tobą na to samo miejsce, gdzie roku zeszłego pożegnałeś mnie. Pamiętasz — na drodze do la Roche Predière?
Bretigny odrzekł z akcentem zdziwienia:
— Ależ to niepodobna! Ty nie możesz chodzić. Cały dzień byłaś na nogach. Byłoby to szaleństwem, ja nie pozwolę na to!
Krystyna wstała.
— Ja chcę powtórzyła — a jeżeli ty mi towarzyszyć nie będziesz, pójdę sama.
A wskazując mu księżyc, który się podnosił:
— Patrzaj — dodała — wieczór, zupełnie podobny do tamtego. Przypominasz sobie, jakeś mój cień całował.
— Krystyno, słuchaj... — powstrzymywał ją Paweł — to byłoby śmiesznem... Krystyno...
Ona, nie odpowiadając wcale, zdążała ku pochyłości, prowadzącej do winnic. Znał on te spokojną wolę, której odwrócić nikt, zdaje się, nie zdoła, ten upór błękitnych oczu, małego czoła, którego żadna przeszkoda nie wstrzyma, podał więc ramię, aby jej ulżyć nieco.
— Ach, gdyby nas spostrzeżono, Krystyno?
— Nie mówiłeś tego przed rokiem. Zresztą, wszyscy są zajęci balem. Wrócimy — i nikt nie zauważy naszej nieobecności.
Trzeba było iść szybko ścieżką kamienistą. Ona zadyszała się, opierając się na jego ramieniu z całej siły i powtarzała za każdym krokiem: jak to dobrze, dobrze tak cierpieć!
On zatrzymał się i chciał wrócić, ale ona o niczem słyszeć nie chciała.
— Nic, nic, jestem bardzo szczęśliwa. Ty tego szczęścia nie rozumiesz... Słuchaj... ja słyszę, jak się rzuca... to nasze dziecko... twoje dziecko... jakie to szczęście! Daj rękę! Uważasz... czujesz je?
Nie mogła zrozumieć tego, że ten człowiek należał do rodzaju kochanków, ale nie ojców. Jak się tylko dowiedział, że jest przy nadziei, odsuwał się od niej, brzydził się nią — mimowoli. Niegdyś, dawniej już powtarzał, że kobieta, która stała się matką, nie jest już godną miłości. Jego zapalało w miłości to wzlatywanie dwóch serc do ideału niedoścignionego, to jakieś niemateryalne uniesienie się dwóch dusz, wszystko to, co poeci wtłaczają sztucznie w ramy poezyi. W kobiecie fizycznej czcił tylko Venus, która powinna zawsze zachować czystość formy, niepokalanej płodnością. Sama myśl o maleńkiej istocie, zrodzonej z niego, o poczwarce ludzkiej, miotającej się w jej ciele, zbrukanem już i napiętnowanem brzydotą — napełniała go jakimś wstrętem nieprzezwyciężonym. Macierzyństwo robiło z kobiety zwierzę. Ona przestawała być wtedy istotą wyjątkową, czczoną, wymarzoną, stawała się zwierzęciem, reprodukującem swoją rasę. Jakiś niesmak, czysto materyalny, mieszał się do tego wstrętu duchowego.
Jakże ona mogła przeczuć i odgadnąć to, ona, którą każde drżenie pożądanego dziecka, wiązało jeszcze bardziej do kochanka? Człowiek ten, ubóstwiany przez nią, kochany codzień więcej, od chwili pierwszego pocałunku, przeniknął nietylko do głębi jej serca, ale do głębi jej ciała i zaczął tam życie własne, które przez nią kiedyś wytryśnie. Tak, ona go miała przy sobie, w sobie, tego drogiego, kochanego, kochającego, drogiego, jedynego przyjaciela, odradzającego się w jej wnętrznościach tajemnicą natury. Kochała go więc podwójnie jego, widzianego i małego, nieznanego jeszcze, tego, którego całowała, słuchała i tego, którego zaledwie czuła ruszającego się we wnętrzu swojem.
Weszli nareszcie na drogę.
— Czekałeś mnie tego wieczoru — tam, — rzekła.
Wysunęła ku niemu usta. On pocałował je milcząc, chłodnym pocałunkiem.
— Przypominasz sobie szeptała mu znowu jak cień mój obejmowałeś? Staliśmy wtedy tak patrzaj.
W złudzeniu, że się scena powtórzy, poczęła biedz, oddalając się od niego. Zatrzymała się nareszcie zdyszana i stanęła na drodze. Księżyc, przedłużając jej profil na ziemi, narysował wydętość na zdefigurowanym boku. Paweł, widząc u swoich nóg cień jej, stał naprzeciwko niej w milczeniu, jakby zraniony w swojej czystości poetyckiej, zrozpaczony, że ona tego nie czuje, nie domyśla się, nie odgaduje jego myśli, że nie posiada dość kokieteryi, taktu, domyślności kobiecej, aby zrozumieć całą niestosowność okoliczności. Rzekł więc z pewną niecierpliwością w głosie:
— Uważaj, Krystyno, to dzieciństwo jest śmieszne!
Powróciła do niego wzruszona, smutna, z otwartemi ramiony i rzucając się mu na piersi, rzekła:
— O, ty już mnie tak nie kochasz! Ja to czuję! Jestem tego pewna!
Żal mu się jej zrobiło. Zbliżył więc jej głowę do siebie i na oczach wycisnął dwa długie pocałunki.
Potem powrócili w milczeniu. On nic nie miał do powiedzenia; a ponieważ ona opierała się na nim zmęczona, przyspieszył kroku, aby nie czuć tarcia się o niego jej rozszerzonej talii.
W pobliżu hotelu rozłączyli się — Krystyna udała się do swego pokoju.
Kasynowa orkiestra grała tańce, poszedł na bal. Tańczono walca, Paweł wszyscy się kręcili: dr Latonne z panią Paille, młodszą. Andermatt z Ludwiką Oriol, piękny dr Mazelli z księżną de Ramas, a Gontran z Karoliną Oriol. Coś jej szeptał do ucha z miną czułą, zwiastującą rozpoczęte konkury; ona uśmiechała się poza wachlarzem, czerwieniła się, ale zdawała się być zachwyconą.
Paweł słyszał z tyłu rozmawiających:
— Uważasz, pan de Ravenel umizga się do mojej klientki.
Był to głos dra Honorata, stojącego przy drzwiach i zajętego robieniem uwag.
— Już z pół godziny to się ciągnie — mówił dalej. — Wszyscy już zwrócili na to uwagę. Ale widocznie to się podoba dziewczynie.
Po chwili milczenia, dodał:
— Takie dziecko, to prawdziwa perła: dobra, wesoła, prosta, szczera, prawa, — jednem słowem, dzielne stworzenie. Ona dziesięć razy więcej warta, niż starsza. Znam ją od dzieciństwa, obie dziewczyny. A jednak ojciec woli starszą, dlatego, — że ona jest więcej... więcej... chłopką że się tak wyrażę. Mniej szczera...
bardziej oszczędna... więcej chytra... i bardziej zazdrosna... Ale w każdym razie i to dobra dziewczyna — nie mam zamiaru wcale nic złego o niej powiedzieć... ale jakoś mimowoli nasuwa się porównanie... a po dokonanem porównaniu, sądzę... tak, jak zwykle.
Walc się skończył. Gontran zbliżył się do przyjaciela, a spostrzegłszy doktora, zwrócił się ku niemu:
— Ach! widzę, że personal medyczny w Enval zwiększył się. Mamy tu doktora Mazelli, który walcuje wybornie i małego, starego pana Black, który, zdaje się, być w najlepszych stosunkach z niebem.
Około lekarzy skupioną była teraz uwaga wszystkich w Enval. Niegdyś źródła płynęły pod opieką jednego tylko dra Bonnefille pośród nieszkodliwych nieporozumień między ruchliwym drem Latonne’m a spokojnym drem Honorat’em. Obecnie rzecz się zmieniła.
Jak tylko powodzenie, przygotowane przez Andermatta w czasie zimy, ustalone zostało, dzięki potężnemu poparciu profesorów Cloche, Mac-Roussel i Rémussot, z których każdy sprowadził po dwieście do trzystu chorych, dr Latonne, inspektor nowego zakładu, stał się wielką osobą, otaczany szczególniejszą opieką professora Mac-Roussel, którego niegdyś był uczniem.
O drze Bonnefille nie było więcej mowy. Rozgniewany, wściekły, przeklinający Mont-Oriol, stary lekarz cały dzień przesiadywał w swoim zakładzie w towarzystwie kilku starych, wiernych chorych.
Dr Honorat zachował po dawnemu owerniacką klientelę. Zadawalniał on się małą fortuną, żył ze wszystkimi w zgodzie i pocieszał się tem, że wolał karty i białe wino, niż lekarstwa. Mimo to, nie posuwał się nigdy do tego, żeby aż kochać miał swoich współkolegów.
Dr Latonne pozostałby i nadal wielkim augurem Mont-Oriol, gdyby pewnego pięknego poranku nie zjawił się maleńki człowieczek, karzełek prawie, którego wielka, wciśnięta w kadłub głowa, wielkie, okrągłe oczy i wielkie ręce, nadawały śmieszny pozór całej jego postaci. Nowo przybyły, doktor Black, sprowadzony w okolicę przez profesora Rémussot, dał się natychmiast poznać z nadzwyczajnej dewocyi.
Codzień rano, między jedną a drugą wizytą, wpadał do kościoła na kilka minut i prawie co niedzielę komunikował się. Ksiądz nastręczył mu wkrótce kilku chorych — starych panien i biednych ludzi z okolicy, których on leczył bezpłatnie, kilka nabożnych dam, które przed poradą lekarską zapytywały o radę pasterza dusz, ażeby się dowiedzieć przedewszystkiem, jakie są uczucia, charakter i takt lekarza.
Pewnego dnia zaanonsowano przybycie księżniczki Maldebourg, ze starego, niemieckiego rodu, bardzo gorącej katoliczki. Natychmiast po przybyciu kazała ona przywołać do siebie dra Blacka, który polecony jej był przez jakiegoś kardynała rzymskiego.
Od tej chwili dr Black wszedł w modę. Odtąd należało do dobrego tonu, leczyć się u niego. Był to jedyny lekarz, w najlepszem tego słowa znaczeniu — mówiono, jedyny, na którym kobieta polegać może w zupełności.
Widziano go biegającego od jednego hotelu do drugiego od rana do wieczora, tego człowieka o głowie buldoga, mówiącego cicho, zawsze, po kątach ze wszystkimi. Zdawało się, że ma on jakieś ważne tajemnice do udzielenia i wysłuchania, gdyż spotykano go w jakichś tajemniczych naradach na korytarzach ze służbą, z pokojówkami klientek, z chorymi, którzy się tylko zbliżali do niego.
Stare kobiety szczególnie, ubóstwiały go. Zwykle bowiem wysłuchiwał historyi, opowiadanych przez nie, do końca, notował wszystkie ich uwagi, pytania, pragnienia.
Codzień zwiększał lub zmniejszał chorym ilość pitej wody, co nadawało pozory wielkiej troskliwości o ich zdrowie.
Wszyscy chorzy byli przeświadczeni, że w istocie wiele mu na tem zależy.
Doktor Latonne, zazdrosny i wyprowadzony z cierpliwości, ściągał ramiona pogardliwie i oświadczał:
— To aferzysta!
Nienawiść jego do dra Blacka prowadziła go oczywiście do zaprzeczania skuteczności wód mineralnych.
Dr Honorat zadawalniał się uśmiechem. On zwykle w pięć minut po konsultacyi zapominał, ile szklanek polecał do picia.
— Dwie więcej, lub dwie mniej — mówił w godzinach dobrego humoru do Gontrana — to nic nie znaczy. Jedynie źródło spostrzegłoby się na tem, ale jest to dla niego niczem.
Najzłośliwszy żart, jakiego pozwalał sobie ze swego kolegi, polegał na tem, że go nazywał lekarzem „Świętej kąpieli Stolicy Apostolskiej“. Zazdrość jego była rozumna, pełna przebiegłości i spokoju.
Nagle znowu pięknego poranku przybyła do hotelu Mont-Oriol arystokratyczna rodzina hiszpańska, książę i księżniczka de Ramas-Aldovarra, która przywiozła ze sobą lekarza, Włocha, dra Mazelli, z Medyolanu.
Był to mężczyzna trzydziestoletni, szczupły, przystojny, noszący tylko wąsy.
Pierwszego wieczoru zdobył sobie odrazu cały table d’hôte, gdyż książę, człowiek ponury, olbrzymio otyły, czuł wstręt do samotności i pragnął jadać na wspólnej sali. Dr Mazelli znał już imiennie prawie wszystkich chorych i miał grzeczne słowo na zawołanie dla każdego mężczyzny, komplement dla każdej kobiety, uśmiech przychylny dla każdego służącego.
Siadywał z prawej strony księżniczki, pięknej kobiety, trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, o bladej twarzy, czarnych oczach, włosach z błękitnawym odcieniem i szeptał przy każdej potrawie: bardzo mało; albo: o, tego nie można; lub: to może pani jeść. Sam nalewał odmierzając bardzo starannie porcye wina i wody, które mieszał.
Kierował także pożywieniem księcia, ale z widocznem lekceważeniem. Chory zresztą, zdawał się nie zwracać wiele uwagi na jego rady, pożerał wszystko z żarłocznością zwierzęcia, pił przy każdem jedzeniu dwie butelki wina i następnie rozciągał się na krześle, na świeżem powietrzu, przed drzwiami hotelu, jęcząc żałośnie na niemożność trawienia.
Po pierwszym obiedzie dr Mazelli, który jednym rzutem oka zmierzył i ocenił wszystkich, zbliżył się do palącego na tarasie kasy nowym Gontrana, przedstawił się i począł rozmawiać.
Po upływie godziny już byli ze sobą, jak starzy znajomi. Nazajutrz rano, po kąpieli, prosił o przedstawienie go Krystynie, której sympatyę zjednał sobie po dziesięciominutowej rozmowie i tegoż dnia poznajomił ją z księżną, która także nie lubiła samotności.
W domu Hiszpanów on czuwał nad wszystkiem; kucharzowi dawał doskonałe rady kulinarne, pokojówce — cenne wskazówki, co się tyczyło hygieny głowy, konserwowania włosów pani i utrzymywania ich stale w pięknym połysku; furmanowi dawał rady hygienicznego utrzymania koni, jednem — słowem, umiał skracać i uprzyjemniać godziny, wymyślać rozrywki, w hotelach robić chwilowe znajomości zawsze ostrożne i doborowe.
Księżna mówiła o nim do Krystyny:
— Jest to człowiek zadziwiający, kochana pani; on wszystko umie, wszystko robi. Jemu tylko zawdzięczam swoją figurę.
— Jakto, figurę?
— Tak, poczynałam już nabierać otyłości i on, za pomocą swoich likierów i kuracyi, wybawił mnie od tego.
On potrafił uczynić nawet medycynę interesującą, tak potrafił mówić o niej przyjemnie, wesoło, z pewnym lekkim sceptycyzmem, który mu tylko służył do przekonania słuchaczy o jego wyższości.
— To bardzo proste — mówił — ja nie wierzę w lekarstwa. Stara medycyna wychodziła z tej zasady, że jest lekarstwo na wszystko. Pan Bóg — myślano — w swojej wszechstronności, stworzył lekarstwo na wszystkie choroby, pozostawił tylko ludziom, może przez złośliwość, kłopot wynalezienia go. Ludzie więc wyszukali niezliczoną moc, ale nie wiedzą dokładnie, jakiego w której chorobie użyć wypada. W istocie zaś niema lekarstwa, są tylko choroby! Kiedy się choroba zdeklaruje, należy jej pochód przerwać, według jednych — zniszczyć ją w jaki bądź sposób, według drugich.
Dalej, z wielką werwą dowodził nieracyonalnej pewności, braku wszelkiej podstawy naukowej — o ile chemia organiczna i biologiczna, nie jest punktem wyjścia nowej medycyny. Opowiadał anegdoty, monstrualne omyłki najpierwwszych znakomitości lekarskich, dowodził szkodliwości i fałszywości ich wrzekomej nauki.
— Zmuście do funkcyonowania ciało — mówił on — skórę, muszkuły, a przedewszystkiem żołądek, który jest ojcem karmicielem całej machiny ludzkiej, jej regulatorem, magazynem życia.
Utrzymywał, że może, według woli, kierując tylko trybem życia, zmusić ludzi do wesołego humoru, smutku, uczynić ich zdolnymi do pracy fizycznej lub umysłowej stosownie do charakteru pożywienia, którem ich karmić będzie. Twierdził, że może nawet oddziaływać na zdolności mózgowe, na pamięć, wyobraźnię i na inne przejawy inteligencyi. Kończył, żartując:
— Ja leczę za pomocą massażu i curaçao.
O massażu opowiadał cuda i mówił, jak o Bogu jakim, o Holendrze Hamstrangu, który cudów miał dokonywać.
— Tem można umarłych wskrzeszać!
Księżna dodawała: — Nie da się zaprzeczyć, że massaż wykonywa on świetnie.
Polecał także alkohole, w małych porcyach, dla pobudzania żołądka; w tym celu sam wprawną ręką przyrządzał mieszaniny, które księżna piła w godzinach przeznaczonych, przed, albo po jedzeniu.
Widziano go codzień przychodzącego do Café du Casino o w pół do dziesiątej i żądającego butelek. Przynoszono mu je zamknięte na srebrne zameczki, od których klucze posiadał. Nalewał trochę z jednej, potem z drugiej do błękitnej, bardzo pięknej szklanki, którą w ręku trzymał elegancko ubrany służący.
Potem dawał rozkazy:
— Oto jest! Proszę to zanieść księżnej do kąpieli, dla wypicia przed ubraniem się, gdy będzie wychodzić z wody.
A kiedy go pytano z ciekawością:
— Co pan tam ma wewnątrz?
Odpowiadał:
— Nic więcej, oprócz czystej anyżówki, dobrego curaçao i wybornego bitter.
Piękny ten lekarz w kilka dni stał się środkiem ciężkości życia wszystkich chorych. Wszelkich przebiegłości używano nieraz, aby wydobyć od niego rad kilka.
Kiedy przechodził alejami parku, w czasie spaceru chorych, słychać było tylko ze wszystkich stron wołania: doktorze! — a na krzesłach siedziały, odpoczywając po wypiciu wody u źródła „Krystyny“ młode i piękne panie. Gdy się tylko zatrzymał z uśmiechem na ustach, zaraz go na kilka chwil odciągano na boczną dróżynę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Mówiono naprzód o tem i o owem, później zręcznie, ostrożnie i z pewną kokieteryą, nakręcano rozmowę na kwestyę zdrowia, ale w sposób obojętny, jakby to wcale do rzeczy nie należało.
Nie był on wcale do dyspozycyi publiczności. Nie można go było płacić, nie można wezwać do siebie on należał do księżnej, do nikogo więcej, tylko do księżnej. A ponieważ utrzymywano powszechnie, że księżna była zazdrosną, bardzo zazdrosną, więc między kobietami odbywała się zażarta wojna o to, ażeby zasięgnąć rady u pięknego włoskiego doktora.
Lekarz rad udzielał, niedając się bardzo prosić. Wtedy między kobietami, które on swymi względami faworyzował, rozpoczęły się tajemne narady, w jakiby sposób swoją wdzięczność mu okazać.
— O, moja droga! Co za pytania on mi zadawał! Co za pytania...
— Bardzo niedyskretne?
— Niedyskretne! Raczej okropne! Nie wiedziałam prawdziwie, co odpowiedzieć. Pragnął wiedzieć o takich rzeczach... no, o takich rzeczach...
— Zupełnie, jak ze mną. Mnie bardzo wiele rozpytywał o męża...
— Mnie także... i to z takimi szczegółami... z takimi... czysto osobistymi. Takie pytania są bardzo żenujące. Ale naturalnie, — cóż robić, kiedy to potrzebne.
— O, naturalnie. Zdrowie nasze od tych drobiazgów zależy. Tej zimy obiecał mnie leczyć massażem w Paryżu. Bardzo mi to potrzebne dla zakończenia kuracyi.
— Co pani myśli zrobić? Jemu przecież płacić nie można.
— Mój Boże! albo ja wiem! Miałam zamiar dać mu szpilkę do krawatu. On pewnie je lubi, gdyż widziałam, że ma dwie, czy trzy, bardzo piękne...
— Prawdziwy kłopot sprawia mi pani. Taka myśl właśnie mnie przychodziła do głowy. Ale — ja mu chyba dam pierścionek.
Myślano więc o rozmaitych niespodziankach, ażeby się mu podobać, o różnych prezentach, ażeby go wzruszyć, o grzecznościach, ażeby go ująć.
Gontran stał się powszechnym bohaterem dnia, głównym przedmiotem ogólnej uwagi od chwili, kiedy się rozniosła wieść, że hrabia de Ravenel nadskakuje Karolinie Oriol w celach matrymonialnych. Wywołało to w całem Enval żywe zainteresowanie.
Od tego wieczoru, kiedy z nią otworzył bal inauguracyjny w kasynie, Gontran przywiązał się do spódniczki młodej dziewczyny. Przy ludziach okazywał jej zawsze tysiące grzeczności, jak człowiek, mający wyraźne zamiary i niekryjący się z tem. Stosunki ich codzienne jednocześnie przybierały charakter naturalnej, nadskakującej grzeczności, która prowadziła do głębszych uczuć.
Widywano się prawie codzień, gdyż dziewczęta powzięły dla Krystyny prawdziwą przyjaźń, do której domieszało się może nieco pochlebionej miłości własnej. Gontran nie opuszczał prawie siostry i począł organizować rozmaite spacery rano a wieczorem gry, — co dziwiło bardzo Krystynę i Pawła. Później spostrzeżono, że go Karolina interesować poczyna. Przekomarzał się z nią, jak zakochany, nadskakiwał i okazywał jej tysiące grzeczności, które między dwoma osobami zadzierzgają silniej węzeł miłości. Młoda dziewczyna, przyzwyczajona już do swobodnego i przyjacielskiego sposobu obchodzenia się tego lowelasa paryskiego, z początku nic nie spostrzegła i szła za popędem swojej otwartej i szczerej natury — śmiała się z nim i bawiła się, jak z bratem.
Pewnego wieczoru obie siostry wróciły do domu z hotelu, gdzie bawiono się, a Gontran, wskutek sądzenia fantów, chciał ją pocałować. Ludwika, która wydawała się nerwową i niespokojną od pewnego czasu, rzekła nagle szorstko:
— Zrobiłabyś dobrze, gdybyś nieco więcej uważała na siebie. Gontran nie jest przyzwoitym z tobą.
— Nieprzyzwoity? Cóż on mi powiedział?
— Ty wiesz dobrze... udajesz naiwną. W ten sposób postępując, nie będziesz długo czekać na skompromitowanie się! A ponieważ ty nie umiesz czuwać nad swojem postępowaniem — będzie to moim obowiązkiem.
Karolina zmieszana, zawstydzona, bełkotała:
— Ależ ja nic nie wiem... nic nie spostrzegłam...
Siostra ciągnęła dalej surowo:
— Słuchaj! tak dalej trwać nie może. Je żeli chce się z tobą żenić — ojciec nad tem pomyśli i odpowie; ale jeżeli chce się tylko bawić — trzeba, ażeby się to skończyło natychmiast.
Karolina rozgniewała się, nie wiedząc dla czego. Oburzało ją to, że siostra wtrącała się do niej, robiąc jej wymówki i pragnąc nią kierować; głosem więc drżącym, ze łzami w oczach oświadczyła jej, że nie powinna nigdy zajmować się tem, co do niej nie należy. Mówiła zrozpaczona, czując jakimś niewyraźnym instynktem, że w sercu siostry budzi się zazdrość.
Rozstały się bez uścisku, a Karolina długo płakała jeszcze w łóżku, myśląc o rzeczach, których ani odgadła, ani przewidziała.
Powoli łzy płynąć przestały i dziewczyna poczęła zastanawiać się. Jednak było to prawdą, że zachowanie Gontrana zmieniło się. Czuła to tylko dotychczas, nie rozumiejąc dlaczego. On mówił jej przy każdej sposobności tyle pięknych słówek! Nawet raz pocałował ją w rękę. Czego on chce? Zdaje, się, że mu się ona podoba, ale do jakiego stopnia? Dlaczegóżby nie mógł jej zaślubić? I zdało się jej, że słyszy pośród ciemności nocy, wśród której błąkały się jej marzenia, głos wołający ją: Hrabino de Ravenel!
Na dole, w sali, usłyszała rozmowę półgłosem; potem zabrzmiał głos Olbrzyma:
— Zostaw ją, zostaw. Czas pokaże, co trzeba będzie zrobić. Ojciec to wszystko ureguluje. Dotychczas niema nic złego. Ojciec sobie z tem da radę.
Na przeciwległej białej ścianie domu widziała oświetlony czworobok okienka i sama siebie pytała:
— Kto tam jest? O kim oni rozmawiają?
Po oświetlonym murze cień się przesunął — siostra! Więc nie poszła spać — dlaczego? Światło zagasło i Karolina poczęła znowu myśleć o tem, co jej tak serce wzruszało.
Zasnąć nie mogła jednak. Czy go kochała? O, nie jeszcze. Ale kochać mogła, bo się jej podobał. Jeżeli on pokocha ją bardzo, szalenie, tak, jak się na świecie kocha, ożeni się z nią niezawodnie.
Urodzona w domu chłopskim, chociaż wychowana w klasztorze w Clermont, zachowała pewną skromność i pokorę chłopki. Zdawało się jej, że wyjdzie zamąż może za notaryusza, za adwokata, lekarza, ale nigdy jej nie postało w myśli, że zostać może wielką damą światową, że się ozdobić może szlacheckim tytułem męża. Ledwie kilka minut śmiała myśleć o tem, po przeczytaniu jakiegoś romansu, myśl ta jednak odlatywała zaraz, jak sen, jak chimera. Dziś właśnie to marzenie, nieprzewidziane, powołane do życia kilkoma nieostrożnemi słowami siostry, zbliżało się do niej, jak żagle okrętu, które wiatr wydymał.
Z każdem westchnieniem, szeptała sama do siebie: Hrabina de Ravenel. Oczy jej, przysłonięte powiekami, oświecało, zda się, jakieś widzenie. Widziała pięknie oświetlone salony, piękne, uśmiechnięte damy, powozy, oczekujące na nią przed gankiem pałacu, służbę w liberyi, pochylającą się przed nią.
Czuła gorąco w łóżku; serce jej biło mocno. Wstała po raz drugi, ażeby wypić szklanką wody i ochłodzić się nieco, stojąc na zimnej podłodze bosemi nogami.
Uspokojona cokolwiek, zasnęła. Ale obudziła się rów no ze wschodem słońca.
Wstyd jej było małej izdebki o białych murach, wapnem powleczonych przez miejscowego murarza, wstyd ubogich firanek indyjskich, dwóch słomą wyplatanych krzesełek, niezmiennie stojących po dwu stronach komody.
Czuła się chłopką pośród tych wieśniaczych mebli upokorzoną, niegodną tego pięknego, śmiejącego się wiecznie chłopca, którego jasnowłosa głowa, wesoła postać migała przed jej oczami, zacierała się, wracała znowu, opanowywała ją powoli, gnieździła się w jej sercu.
Zerwała się z łóżka i pobiegła do lusterka — do małego, jak wnętrze talerza, lusterka, leżącego na gotowalni i położyła się z lusterkiem w ręku. Przypatrywała się własnej twarzy, otoczonej zwojami włosów w nieładzie, spoczywających na białem tle poduszki.
Po chwili, kładła na kołdrze ten mały kawałek szkła, który jej twarz własną pokazywał i myślała o tem, o ile takie małżeństwo byłoby mezaliansem. Wtedy, jakiś wielki smutek ścisnął jej gardło. Więc znowu podnosiła lusterko, patrzyła, uśmiechała się, widziała, że jest przystojną — i trudności znikały powoli.
Kiedy zeszła na śniadanie, trochę rozdrażniona, siostra ją zapytała:
— Co dzisiaj myślisz robić?
— Przecież dziś jedziemy powozem do Royal z panią Andermatt?
— W takim razie — odrzekła Ludwika — ty jedziesz sama. Ale po tem, com ci mówiła, zrobiłabyś lepiej...
Karolina przerwała jej mowę:
— Nie pytam cię wcale o radę... Nie wtrącaj się do tego, co do ciebie nie należy.
Więcej ze sobą nie mówiły.
Przyszli ojciec Oriol i Jakób i za stołem usiedli. Stary spytał natychmiast:
— Co wy dzisiaj robicie, dziewczęta?
Karolina, nie czekając wcale na odpowiedź siostry, rzekła:
— Ja jadę do Royal z panią Andermatt.
Obaj — ojciec i syn — spojrzeli na siebie z zadowoleniem, a ojciec rzekł z uśmiechem zachęcającym, który miał zawsze na ustach, ile razy robił dobry interes:
— Dobrze, dobrze.
Więcej ją dziwiło to zadowolenie wewnętrzne, jakie spostrzegła w ich twarzy, jak niezadowolenie Ludwiki, więc sama siebie zapytywała z niepokojem:
— Czy oni już o tem mówili ze sobą?
Natychmiast po skończonym obiedzie, poszła do swego pokoju, wzięła parasolkę, narzuciła na ramiona płaszczyk i poszła w kierunku hotelu, gdyż o pierwszej i pół miano wyjechać.
Krystyna zdziwiła się, że Ludwika nie przyszła wcale.
Karolina poczerwieniała trochę i odrzekła:
— Ona jest trochę zmęczoną... Zdaje mi się, że ją głowa boli.
Wsiedli do wielkiego powozu, o sześciu siedzeniach, którym posługiwano się zawsze. Markiz z córką usiedli w głębi, mała Oriol między młodymi panami.
Minąwszy Tournoël jechano podnóżem góry, piękną drogą, wijącą się pomiędzy kasztanami i włoskimi orzechami. Karolina zauważyła kilka razy, że Gontran nadto się do niej przybliża, ale zawsze na tyle ostrożnie i grzecznie, że obrazić jej nie mógł. Siedząc na prawo od niej, przy rozmowie dotykał prawie policzka tak, że ona nie śmiała obrócić się z obawy przed jego oddechem, który czuła na sobie, przed jego spojrzeniem, które mogłoby ją żenować.
Prawił jej wesołe żarty, grzecznostki, komplimenty. Krystyna milczała, czując pewną ociężałość wskutek swego stanu.
Weszli do parku Royal, ażeby słuchać muzyki, a Gontran, podawszy natychmiast ramię Karolinie, poszedł przodem. Armia gości kąpielowych, siedzących na krzesłach, około kiosku, gdzie szef orkiestry takt wybijał, przeglądała spacerujące tłumy, przesuwające się przed nimi. Panie prezentowały swoje toalety, nogi, wysunięte aż do baryerki sąsiednich krzeseł, świeże, letnie kapelusze, które dodawały im jeszcze więcej uroku.
Karolina i Gontran błądzili pomiędzy rzędami siedzących gości, szukając figur komicznych, jako materyału do żartów.
Co chwilę słyszał mówiących za sobą:
— Patrzaj... ładna osoba.
Pochlebiało mu to i zapytywał siebie: za kogo też ją biorą: za siostrę, żonę, czy kochankę?
Krystyna, siedząc między ojcem a Pawłem, widziała ich kilkakrotnie przechodzących, a spostrzegłszy, że zachowują się zbyt oryginalnie, przywoływała ich. Ale oni nie słuchali jej wcale i nie przestawali błąkać się w tłumie, bawiąc się cudzym kosztem.
Krystyna rzekła cicho do Pawła Bretigny:
— Skończy się tem, że ją skompromituje. Trzeba, abyśmy dziś wieczorem, po powrocie, pomówili z nim.
— Myślałem o tem właśnie — odrzekł Paweł. Ma pani zupełną racyę.
Po obiedzie, w jednej z restauracyj, w Clermont-Ferrand kuchnia w Royal, według zdania markiza, który był smakoszem, była obrzydliwa późnym wieczorem wrócono do domu.
Karolina miała wiele do myślenia — Gontran, podając jej ramię do obiadu, mocno ścisnął jej rękę. Jej sumienie dziewicze zaniepokoiło się tem. Może to było jakie wyznanie, próba, niestosowność! Co ona miała robić? Mówić do niego? Ale — co? Gniewać się, byłoby śmiesznem. W podobnych okolicznościach potrzeba tyle taktu! Ale nie robić nic, nie mówić nic, było to wszystko jedno, co godzić się na jego nadskakiwanie, być niejako współwinną, odpowiadać na uścisk ręki: tak.
Ważyła okoliczności, obwiniając siebie, że była nadto wesołą i otwartą w Royal, przychodząc do wniosku, że siostra miała racyę, kiedy mówiła do niej, że jest skompromitowaną, zgubioną! Powóz toczył się drogą powoli. Paweł i Gontran palili papierosy w milczeniu. Markiz drzemał. Krystyna patrzyła na gwiazdy, a Karolina z pewnym wysiłkiem wstrzymywała łzy, cisnące się do oczu, po trzech szklankach szampana.
Po powrocie Krystyna rzekła do ojca:
— Ponieważ już noc, trzeba, abyś ją, ojcze, odprowadził do domu.
Markiz podał ramię dziewczynie i poszli natychmiast. Paweł ujął za ramię Gontrana i szepnął mu do ucha:
— Chodź na kilka minut na gawędę ze mną i z siostrą.
Weszli do małego saloniku, komunikującego się z pokojami Andermatta i jego żony.
— Słuchaj — rzekła Krystyna — Paweł i ja, mamy zamiar dać ci lekcyę moralności.
— Moralności? Z powodu czego? Jestem grzeczny, jak baranek — tylko nie jarmarkowy.
— Nie żartuj. Ty postępujesz bardzo nierozsądnie i może niebezpiecznie, nie wiedząc o tem. Kompromitujesz tę małą...
Zdziwiło go to.
— Kogóż to? Karolinę?
— Karolinę.
— Kompromituję, Karolinę?... Ja?...
— Tak, ty ją kompromitujesz. Wszyscy tutaj mówią o tem. Zresztą, w parku w Royal... postępowaliście oboje nieco lekkomyślnie. Czy nie tak, Bretigny?
— Tak, pani, podzielam w zupełności zdanie pani — odrzekł.
Gontran odsunął krzesło i siadł na niem, jak na koniu, wyjął papierosa, zapalił i śmiać się począł.
— Tak więc, kompromituję Karolinę Oriol?
Czekał kilka sekund na odpowiedź, potem dodał:
— Dobrze. Ale któż wam powiedział, że się z nią nie ożenię?
Krystyna zrobiła ruch przerażenia.
— Ożenisz się? Ty? Szaleńcze!
— Dlaczego nie?
— Z tą... z tą... małą chłopką?...
— Tra-la-la-la... przesądy! Czy to mąż twój uczy cię tego wszystkiego?
Ponieważ nie odpowiadała mu na to, ani wprost, ani ubocznie, sam stawiał pytania i odpowiadał.
— Czy jest ładną? Tak. Czy jest dobrze wychowaną? Tak. Jest przytem bardziej naiwną, bardziej grzeczną, prostą, otwartą, niż panienki światowe. Wiadomości posiada takie same, jak inne. Mówi po angielsku i owerniacku — co stanowi dwa cudzoziemskie języki. Przytem będzie bogata, jak dziedziczka z przedmieścia niegdyś Saint-Germain — a że jest córką chłopa, tem lepiej — będzie mi rodzić zdrowe dzieci. Tak!
Ponieważ mówił to z akcentem uśmiechu i żartu, Krystyna spytała go wahająco:
— Czy mówisz to na seryo?
— Ależ naturalnie! Bardzo miła dziewczynka! Ma dobre serce, ładną figurę, wesoły charakter, dobry humor, różowe policzki, jasne oko, białe zęby, koralowe usta, długie, błyszczące, gęste i miękkie włosy, a stary jej ojciec, dzięki twemu mężowi, moja kochana siostro, będzie bogaty, jak Krezus. Czegóż chcesz więcej? Córka chłopa! I cóż z tego! Córka chłopa nie tyleż warta, co córki podejrzanych finansistów, które tak drogo sprzedają się hrabiom i książętom, i panienki o podwójnych ojcach, któremi przepełnione są salony. Gdybym się ożenił z tą dziewczyną, byłby to może pierwszy rozumny czyn w mojem życiu!
Krystyna zamyślona, rozważała; później, nagle przekonana i zachwycona, zawołała:
— Ależ to wszystko prawda, co on mówi! Najzupełniejsza prawda! Więc ty się ożenisz, mój Gontranie!
Z kolei on ją począł uspokajać:
— O, nie tak prędko... nie tak prędko... Daj mi czas pomyśleć nad tem. Stwierdzam tylko, że gdybym się z nią ożenił, byłby to pierwszy rozsądny czyn w mojem życiu. Nie oznacza to jeszcze, że się z nią ożenię; ale — myślę o tem, studyuję ją, nadskakuję trochę, aby wiedzieć, czy ona mi się istotnie podoba. Nie odpowiadam ci ani tak, ani nie ale prędzej będzie tak, niż nie.
Krystyna zwróciła się do Pawła:
— Co pan myśli o tem wszystkiem, panie Bretigny?
— Mnie się zdaje, że on ma racyę. Jeżeli mu się dziewczyna podoba, niech się z nią żeni — o lepszą prawie trudno.
Weszli markiz i Andermatt, którzy odwrócili rozmowę na inny przedmiot; obaj młodzi ludzie udali się do kasyna zobaczyć, czy sala gry nie była jeszcze zamkniętą.
Od tego dnia Krystyna i Paweł, zdawało się, faworyzowali otwarcie zalecanie się Gontrana Karolinie.
Zapraszano częściej młodą dziewczynę, za trzymywano ją na obiad, wogóle traktowano tak, jakby już należała do rodziny.
Ona poznała się na tem, zrozumiała to, łudziła się; mała jej główka budowała fantastyczne zamki na lodzie. Gontran nic jej wprawdzie nie mówił, ale jego zachowanie się, słowa, ton, który do niej przybierał, pozór galanteryi poważnej, pieszczotliwość spojrzenia, zdawały się jej powtarzać: wybrałem ciebie. Będziesz moją żoną. Charakter łagodnej przyjaźni, szczerego zaufania, powściągliwości, nacechowanej pewną czystością uczuć wszystko to, zdawało mu się odpowiadać: odpowiem ci: tak, gdy tylko zażądasz mojej ręki.
W rodzinie młodej dziewczyny szeptano cicho. Ludwika mówiła z nią tylko dlatego, ażeby ją bolesnemi aluzyami — lub dotkliwemi i ostremi słowami dotykać. Ojciec Oriol i Jakób, zdawało się, byli zadowoleni.
Karolina nie zapytywała siebie jednak, czy kocha tego pięknego pretendenta do jej ręki, którego prawdopodobnie żoną zostanie. Podobał się jej, myślała o nim ciągle, znajdowała go pięknym, dowcipnym, eleganckim i myślała tylko o tem, co będzie, jak się z nią ożeni.
W Enval zapomniano o nienawiści lekarzy między sobą, o posądzaniu o miłość księżnej de Ramas dla swego doktora, o wszystkich plotkach, które płyną wraz z wodą we wszystkich stacyach leczniczych, a zajmowano się tylko jednem nadzwyczajnem zdarzeniem: wiadomością, że hrabia Gontran de Ravenel ma zaślubić małą Oriol.
Gontranowi wydała się ta chwila stanowczą, wziąwszy więc pewnego rana, po śniadaniu, Andermatta pod rękę, rzekł mu:
— No, mój kochany, żelazo gorące — kuj go teraz! Mała oczekuje moich oświadczyn, chociaż nie posunąłem się w niczem jestem jednak pewien, że ich nie odrzuci. Trzeba przedewszystkiem wybadać ojca i usposobić tak, abyś ty zrobił swój interes, a ja mój.
Andermatt odpowiedział:
— Bądź spokojny — to moja rzecz. Wysonduję go dziś jeszcze, nie wysuwając cię nawet i nie kompromitując, a kiedy upatrzę dobrą sposobność — pomówię.
— Doskonale!
Po kilku chwilach milczenia Gontran zauważył:
— Widzisz, może to już mój ostatni dzień kawalerski. Teraz właśnie jadę do Royal, gdzie spotkam kilku moich znajomych. Wrócę wieczorem i przyjdę do ciebie, ażeby się o wszystkiem dowiedzieć.
Wieczór w Royal był wesoły. Spotkał tam przyjaciół w towarzystwie pań. Obiad przeciągnął się długo. Wrócił późno.
Wszyscy w hotelu Mont-Oriol już spali, kiedy Gontran zapukał do drzwi Andermatta.
Z początku nikt nie odpowiadał; później, po chwili gwałtowniejszego pukania, odezwał się z wewnątrz głos zaspany:
— Kto tam?
— Ja, Gontran.
— Poczekaj, zaraz otworzę.
Andermatt zjawił się w nocnej koszuli, z odkrytą zarośniętą piersią, ze skłaczonym podbródkiem, z głową owiniętą fularem. Otworzywszy, wrócił do łóżka, usiadł i wyciągnąwszy ręce na kołdrze, rzekł:
— Jakoś niegładko idzie, mój kochany. Badałem tego starego lisa Oriola, nie mówiąc naturalnie o tobie — mówiłem tylko jeden z moich przyjaciół — dałem mu do zrozumienia, że to Bretigny pragnąłby się oświadczyć o jednę z córek i radby wiedzieć, jaki posag za nią dostanie. Zapytał mnie wzajemnie, jaki jest majątek młodego człowieka, a ja oznaczyłem go na trzykroć sto tysięcy franków, plus nadzieje.
— Ależ ja nic nie posiadam — zauważył Gontran.
— Pożyczę ci, mój drogi. Gdy doprowadzimy do końca tę aferę, ziemia, którą posiędziesz, spłaci mi dług w zupełności.
Gontran zauważył szyderczo:
— Bardzo dobrze. Ja będę posiadać żonę, a ty pieniądze.
Andermatt rozgniewał się.
— Jeżeli się mam zajmować tobą po to tylko, abyś mnie miał obrażać — dajmy temu spokój.
Gontran wytłómaczył się:
— Nie gniewaj się, mój kochany, i przebacz mi. Wiem doskonale, że jesteś bardzo uczciwym człowiekiem, w interesie nieposzlakowanej uczciwości. Gdybym był twoim furmanem, nie żądałbym nigdy od ciebie napiwku, ale gdybym był milionerem, powierzyłbym ci mój majątek.
William, uspokojony, ciągnął dalej:
— Wrócimy zaraz do tego. Kończmy pierwej najgłówniejszą kwestyę. Stary nie dał się wyprowadzić w pole i odrzekł mi:
— Zależy to od tego, którą sobie wybierze. Jeżeli Ludwikę — starszą — oto jej posag.
I począł wyliczać wszystkie grunta, które okalają kąpielowy zakład aż do hotelu, od hotelu do kasyna, wszystkie, które są dla mnie niezbędne, które posiadają dla mnie wartość nieoszacowaną. Młodszej zaś, przeciwnie, daje grunta położone z drugiej strony góry, które później niewątpliwie będą także wiele warte, ale które dla mnie w tej chwili nic nie są warte. Starałem się wszelkimi możebnymi sposobami wpłynąć na niego, ażeby podział ten zmienił. Ale natknąłem się na upór muła. Nic nie zmienił w swojem postanowieniu — jest to rzecz zdecydowana. Zastanów się — co ty o tem myślisz?
Gontran zakłopotany, rzekł niepewnym głosem:
— Co ty myślisz? Czy myślisz, że mnie ma na uwadze, dzieląc w taki sposób posag?
— Nie wątpię. Stary, chytry chłop, myśli sobie: ponieważ mu się mała podoba, możemy pieniążki zatrzymać. Nie wyrzeka się nadziei oddania ci córki a zatrzymania sobie najlepszych gruntów. Zresztą, może on istotnie pragnie lepiej wyposażyć starszą... bardziej ją lubi... więcej podobna do niego... bardziej przebiegła... zręczna... Według mnie, jest to dobra głowa, ta mała... na twojem miejscu, jabym w inną stronę skierował batutę.
Gontran pognębiony trochę, mruczał:
— Licho go nadało! A gruntów Karoliny nie chcesz?
Andermatt zawołał głośno:
— Nie, tysiąc razy nie! Ja potrzebuję tych, które dotykają mego zakładu, hotelu, kasyna. To bardzo proste. Cóż dla mnie są warte grunta, które mogą być sprzedane dopiero później, kawałkami, osobom prywatnym.
— Do licha z tem wszystkiem! — powtarzał Gontran. — To jest głupia sprawa! Więc cóż mi radzisz teraz?
— Nic nie radzę. Sądziłbym tylko, że należałoby dobrze rozważyć, na którą z sióstr się decydujesz.
— Tak... tak... to straszne... zastanowię się... rozważę... Teraz spać pójdę przedewszystkiem; sen przynosi dobrą radę.
Powstał, ale Andermatt zatrzymał go.
— Przepraszam cię, mój drogi, jeszcze słów parę o innej sprawie. Udaję wprawdzie, że nie rozumiem, ale rozumiem doskonale te wszystkie aluzye, które do mnie robisz, twoje wszystkie przycinki chciałbym, ażeby tak dalej nie było. Wymawiasz mi ciągle, że jestem żydem, to znaczy, że zarabiam pieniądze, jestem skąpy, jestem spekulantem, podszytym zręcznym oszustem. Widzisz, mój kochany, życie moje upływa na zbieraniu nie bez trudu pieniędzy, które ci daję koniec końców. Pozostawmy więc to. Jest jeszcze jeden zarzut, którego nie dopuszczam, jako zbyt niesprawiedliwego. Mówisz, żem skąpy — ja skąpym nie jestem wcale — na dowód, niech ci posłuży to, że siostrze twojej robię prezenta po dwadzieścia tysięcy franków, że ojcu darowałem obraz Teodora Rousso, który mu się podobał, a mnie kosztował dziesięć tysięcy franków, że tobie darowałem konia, na którym właśnie wróciłeś z Royal.
W czemże objawia się moje skąpstwo? W tem, że się nie pozwalam okradać. Jest to wina całej naszej rasy, ale my mamy racye, mój panie. Chcę ci to raz na zawsze wykazać. Nazywają nas skąpcami dlatego, że znamy istotną wartość rzeczy. Dla ciebie fortepian jest fortepianem, krzesło — krzesłem, pantalony — pantalonami. Dla nas — także; ale jednocześnie przedstawia to pewną wartość, wartość handlową, dającą się oznaczyć, wartość ścisłą, którą człowiek praktyczny ocenia jednym rzutem oka — nie przez ekonomię wcale, ale żeby nie tolerować oszustwa.
Cobyś ty powiedział, gdyby sklepikarz żądał od ciebie za markę pocztową cztery susy lub za pudełko zapałek dwa razy więcej, niż warte? Zawołałbyś policyanta — za jednego susa, tak byłbyś oburzony! A to jedynie dlatego, że wypadkiem znasz cenę obu powyższych przedmiotów. Ja zaś znam cenę wszystkich przedmiotów w handlu będących, więc takie samo oburzenie, jak twoje, kiedy za markę pocztową żądają cztery susy, opanowuje mnie, kiedy żądają dwadzieścia franków za parasolkę, wartającą tylko piętnaście. Rozumiesz pan to? Protestuję gorąco przeciwko tolerowanemu wstrętnemu złodziejstwu kupców, służby, furmanów. Protestuję przeciwko niesumienności handlowej całej waszej rasy, która nas nienawidzi. Ja płacę napiwek, stosownie do usługi mi oddanej, ale nie napiwek fantazyjny, który wy rzucacie, nie wiedząc dlaczego, który wynosi od dziesięciu do stu susów, zależnie od kaprysu lub od humoru. Rozumiesz?
Gontran powstał i uśmiechając się delikatnym ironicznym uśmiechem, z którym mu było bardzo do twarzy, rzekł:
— Tak, mój kochany, rozumiem i przyznaję ci zupełną racyę, tembardziej, że mój dziad, stary markiz de Ravenel de Léandre, nic prawie memu biednemu ojcu nie zostawił, skutkiem tylko złego przyzwyczajenia, które posiadał; — nigdy od kupca nie brał reszty, płacąc za kupiony przedmiot. Wydawało mu się to niegodnem szlachcica, więc płacił zawsze okrągłą sumę, dawał zawsze całkowitą monetę.
Nazajutrz miano właśnie siadać do stołu w prywatnym jadalnym salonie rodziny de Ravenel i Andermattów, kiedy Gontran otworzył drzwi i zaanonsował: Panny Oriol!
Panny weszły nieco zmieszane, a za niemi uśmiechnięty Gontran.
— Porwałem obie panny wprost z ulicy i przyprowadzam gwałtem, gdyż czuję właśnie potrzebę wytłómaczenia się przed panną Ludwiką — czego na ulicy nie mogłem przecież zrobić.
Zabrał od nich kapelusz, parasolki — gdyż zaskoczył je powracające ze spaceru — posadził, pocałował siostrę, uścisnął rękę szwagra i Pawła, potem zwrócił się do Ludwiki Oriol.
— Teraz, proszę mi powiedzieć — rzekł — co pani ma od pewnego czasu przeciwko nam?
Dziewczyna zmieszała się, jak ptaszek, kiedy wpadł w siatkę, gdy go myśliwy zabiera.
— Ależ, nie, panie, wcale nie. Kto to mógł panu podsunąć myśl podobną?
— Wszystko, pani, kompletnie wszystko. Nie przychodzi pani do nas, ani też do arki Noego (tak nazywał wielki, spacerowy powóz). Przybierasz pani surową minę, ile razy zbliżam się do niej, zaczynam rozmowę.
— Ależ, nie, nie — upewniam pana.
— Ależ tak, tak. W każdym razie nie życzę sobie, aby to trwało nadal i przyrzekłbym podpisać pokój z panią dziś jeszcze. O, ja jestem szalenie uparty! Pani może mi pokazywać niewesołą twarz, ale ja potrafię zmusić panią być tak powabną z nami, jak siostra — jej która jest aniołem dobroci.
Zaanonsowano obiad i całe towarzystwo prze szło do sali jadalnej. Gontran podał ramię Ludwice.
Względem obu był wzorem grzeczności, dzieląc pomiędzy siostry swoje komplimenty z prawdziwą gracyą i taktem. Do młodszej mówił:
— Pani jest naszym kolegą — zaniedbam też panią w ciągu dni kilku. Na przyjaciół mniej się uważa, niż na gości — prawda?
A do starszej:
— Panią chcę podbić — mówię to otwarcie, jak nieprzyjaciel lojalny. Będę nawet nadskakiwać pani. A, pani spiekła raka — to dobry znak. Przekonasz się pani, że jestem bardzo grzeczny — jeśli tylko zmuszę się do tego. Czyż nieprawda, panno Karolino?
Czerwieniły się obie. Ludwika mówiła poważnym głosem:
— A, panie, co też pan wygaduje!
— O, pani posłyszy później jeszcze wiele innych rzeczy gdy tylko wyjdziesz zamąż, co, naturalnie, niezadługo nastąpi. Na świecie nasłucha się pani dopiero komplimentów!
Paweł Bretigny i Krystyna chwalili go za to, że Ludwikę Oriol przyprowadził; markiz uśmiechał się, bawiły go dziecinne żarty, a Andermatt pomyślał: to człowiek niegłupi! Gontran, zirytowany rolą, którą grać musiał, uczuciem lgnąc do Karoliny, interesem — do Ludwiki, z uśmiechem zadowolenia myślał, zwrócony ku Ludwice: twój ojciec chciał mi zagrać po swojemu, ale ja mu cię odprowadzę z tryumfem, a wtedy przekonasz się, że do rzeczy brać się potrafię.
Patrząc po kolei na obie, porównywał je. Tak, młodsza więcej mu się podobała; była bardziej wesołą, bardziej żywą, miała nosek nieco zadarty, oczy biegające, czoło wąskie i białe zęby, trochę za duże, usta szerokie.
Druga była także przystojna, tylko bardziej zimna i nie tak wesoła. Ta nie będzie miała nigdy ani sprytu, ani czaru potrzebnego w codziennem życiu rodzinnem, ale kiedy na balu zaanonsują przy wejściu: pani hrabina de Ravenel — otarłszy się nieco w świecie, potrafi z godnością nosić swoje imię, z większą może, niż młodsza. Nic to nie pomogło — szalał ze złości, gniewał się na obydwóch, na ojca i brata i obiecywał sobie później zemścić się za tę przykrość, kiedy się stanie panem pozycyi.
Wróciwszy po obiedzie do salonu, prosił Ludwiki, aby mu z kart wróżyła, gdyż uchodziła za doskonale przepowiadającą przyszłość. Markiz, Andermatt i Karolina słuchali z natężeniem, mimowoli pociągani czarem zagadki.
Paweł i Krystyna rozmawiali, stojąc we framudze otwartego okna.
Krystyna od pewnego czasu cierpiała bardzo, czując, że już nie jest tak kochaną, jak dawniej. Nieporozumienia miłosne między nimi stawały się coraz widoczniejszemi, wskutek wzajemnych błędów. Pierwszy raz dopiero spostrzegła zmianę, tego wieczoru, w czasie uroczystości, kiedy wyszła z nim na drogę. Widząc, że nie ma już dla niej tej czułości w spojrzeniu, tej miękkości w głosie, tego interesowania się, pełnego miłości, co dawniej, nie mogła sobie tej zmiany wytłómaczyć.
Jednak zmiana ta zaznaczyła się dawno, od czasu, kiedy przychodząc do niego na codzienne widzenie się, zawołała pełna radości: wiesz, jestem z pewnością przy nadziei! Wtedy jakieś drżenie przebiegło mu nieprzyjemnie po skórze.
Później, przy każdem spotkaniu się, mówiła mu o swojej ciąży, która jej serce napełniała radością: to bezustanne zajęcie się rzeczą, która wydawała mu się brudną, wstrętną, obrzydliwą, ochładzało jego egzaltacyę dla czczonego bożyszcza.
Później jeszcze, kiedy ją widział wychudłą, z wklęsłymi policzkami, o żółtym kolorze skóry, myślał, że powinnaby mu oszczędzić tego widoku i zniknąć na kilka miesięcy, aby zjawić się znowu świeżą, piękniejszą jeszcze, starać się zapomnieć o tym wypadku lub łączyć z wdziękiem kokieteryi kochanki kokieteryę młodej matki, pozwalającej oglądać dziecko tylko zdaleka, pośród zwojów różowej gazy i wstążek.
Miała zresztą doskonałą sposobność wykazać ten takt, którego się po niej spodziewał; myślał, że spędzi całe lato w Mont-Oriol, a jego zostawi w Paryżu, ażeby mu się nie pokazywać zwiędłą i zdefigurowaną. Zdawało mu się, że go zrozumie.
Lecz ona, ledwie do Owernii przybyła, nagliła go bezustannie rozpaczliwymi listami, że musiał przyjechać, poprostu z litości nad nią. Teraz narzucała mu się ze swoją czułością lękliwą i zdenerwowaną — opanowywała więc go chęć nieprzeparta opuścić ją, nie widzieć już nigdy, nie słyszeć zawsze na jedną nutę śpiewanej, irytującej go tylko miłosnej piosneczki. Pragnąłby wypowiedzieć jej wszystko, co mu leżało na sercu, wytłómaczyć, że jej zachowanie się jest tylko niezręczne i głupie, a nie mógł tego uczynić, nie śmiał odjechać, ale nie potrafił również powstrzymać się, ażeby nie okazać przed nią niecierpliwości w słowach nieraz gorzkich i bolących.
Ona tembardziej nad tem cierpiała, że chora, ociężała, coraz więcej odczuwająca dolegliwości kobiet ciężarnych, potrzebowała jakiejś pociechy, współczucia. Kochała go, oddając mu ciało swoje, duszę, istotę całą, poświęcając miłość bez żadnych zastrzeżeń i granic. Nie czuła się już panią siebie, ale jego żoną, towarzyszką, przyjaciółką, posłuszną niewolnicą, rzeczą jego. Według niej, między niemi nie mogło już być mowy o grzeczności, kokieteryi, wiecznem pragnieniu rozkoszy tylko, gdyż ona należała do niego w zupełności, związana z nim była węzłem słodkim i potężnym: dzieckiem, które miało wkrótce przyjść na świat.
Jak tylko zostali sami przy oknie, rozpoczęła swoje czułe wynurzenia:
— Pawle, mój drogi, powiedz, czy ty mnie zawsze tak samo kochasz?
— Naturalnie. Ależ ty mi powtarzasz to pytanie codzień; staje się ono nareszcie nużącem.
— Przebacz mi! dlatego to robię, że już nie mogę temu wierzyć; potrzebuję, abyś mnie upewnił, przekonał, potrzebuję słyszeć ciągle to piękne słowo. Ponieważ ty mi go nie powtarzasz już tak często, jak dawniej, zmuszoną jestem upominać się o nie, żebrać go u ciebie.
— A więc... kocham cię. Ale... mówmy o innych rzeczach, proszę o to.
— Jakże jesteś surowym!
— Wcale nie! Tylko... tylko... ty tego nie chcesz zrozumieć, nie chcesz pojąć, że...
— O, tak, rozumiem bardzo dobrze, że już mnie nie kochasz. Gdybyś ty wiedział, jak cierpię nad tem!
— Słuchaj, Krystyno! Zaklinam cię, nie rozdrażniaj mnie. Gdybyś wiedziała, jakie to wszystko niezręczne, co robisz teraz!
— O, gdybyś mnie kochał, nie mówiłbyś tego!
— Ależ na miłość Boską! gdybym cię nie kochał, nie przyjechałbym tutaj.
— Słuchaj. Teraz należysz do mnie, jesteś moim, jak ja twoją jestem. Jest między nami łącznik nowego życia, którego nikt usunąć nie zdoła; przyrzeknij mi jednak, że jeśli kiedyś, później przestaniesz mnie kochać, powiesz mi o tem.
— Przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— Przysięgam.
— Ale i wtedy nawet, pomimo to wszystko, pozostaniemy przyjaciółmi — prawda?
— Naturalnie, pozostaniemy przyjaciółmi.
— W chwili, kiedy przestaniesz mnie kochać, przyjdziesz do mnie i powiesz: moja mała Krystyno, kocham cię, ale już nie tak, jak dawniej, bądźmy więc tylko przyjaciółmi.
— Zgoda, przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— I przysięgam.
— A jednak zmartwi mnie to bardzo. Przeszłego roku tak mnie kochałeś!
Posłyszeli za sobą głos:
— Księżna de Ramas Aldavarre!
Przychodziła z wizytą, gdyż Krystyna przyjmowała u siebie co wieczór wybitniejszych gości, jak przyjmują ukoronowane osoby.
Dr Mazelli towarzyszył pięknej Hiszpance z miną słodką i pokorną. Obie panie uścisnąwszy sobie ręce, usiadły i poczęły rozmawiać.
Andermatt zawołał Pawła.
— Chodźno pan tutaj. Panna Oriol wróży nam z kart doskonale; już mi tyle zadziwiających rzeczy powiedziała.
Ujął go pod rękę i dodał:
— Co za dziwak z pana! W Paryżu nie widujemy się nigdy, raz na miesiąc, bez względu na prośby żony. Tu — trzeba było piętnaście listów, ażeby pana sprowadzić. A od czasu, jak przybyłeś, masz taką minę zrozpaczoną, jakbyś milion dziennie tracił. Pozbądź się pan tego móla, który pana gryzie! Może zresztą można co pomódz na to? Powiedz pan...
— Nic, nic nie trzeba, mój przyjacielu. Jeżeli w Paryżu nie przychodziłem często do państwa, no, to pan wiesz, że w Paryżu...
— Oczywiście... domyślam się. Ale tu przynajmniej należy być weselszym. Przygotuję panu dwie albo trzy zabawy, które udadzą się doskonale.
Znowu zaanonsowano gości: panią Barre i profesora Cloche. Profesor wszedł w towarzystwie córki, młodej wdowy, rudej i śmiałej. Wkrótce po nich przyszedł profesor Mac-Roussel w towarzystwie żony, osoby już dojrzałej, chudej, z przepaskami na skroniach.
Profesor Rémusot wyjechał niedawno, nabywszy pierwej szalet na warunkach, jak mówiono, bardzo dogodnych.
Dwaj inni lekarze pragnęli także coś o tych warunkach wiedzieć, ale Andermatt odrzekł im niewyraźnie:
— Weszliśmy w pewien układ, bardzo korzystny dla stron obu. Jeżeli panowie zapragną go naśladować, nic łatwiejszego, jak porozumieć się... obaczymy potem. Kiedy panowie zdecydują się, proszę mnie uprzedzić, a wtedy pomówimy.
Z kolei zjawił się doktor Latonne, potem doktor Honorat — bez żony, z którą w towarzystwie się nie pokazywał.
Wrzawa, mieszanina rozmaitych głosów, napełniały salon. Gontran nie opuszczał wcale Ludwiki Oriol, mówił z nią i od czasu do czasu powtarzał ciągle do kogoś z przechodzących, śmiejąc się:
— Jest to moja nieprzyjaciółka, którą zdobywam.
Mazelli usiadł przy córce profesora Cloche. Od kilku dni prześladował ją nieodstępnie, a ona przyjmowała jego grzeczności z wyzywającą śmiałością.
Księżna nie spuszczała go z oka i wydawała się zirytowaną i drżącą. Nagle podniosła się, przeszła przez salon i przerywając rozmowę sam na sam doktora z piękną towarzyszką, rzekła:
— Pragnęłabym wrócić, panie Mazelli. Czuję się trochę niezdrową.
Po wyjściu ich, Krystyna, zbliżywszy się do Pawła, zauważyła:
— Biedna kobieta! Jakże ona musi cierpieć!
— Kto taki? Księżna!
— Czyż pan nie spostrzega, jak ona jest zazdrosną!
Odpowiedział jej opryskliwie:
— Gdy pani będzie jęczeć nad każdą nieszczęśliwą kokietką, to łzom nigdy nie będzie końca!
Odwróciła się i odeszła, gotowa zapłakać każdej chwili, na tyle słowa Pawła wydały się jej surowemi. Usiadła obok Karoliny Oriol, która siedziała sama, zdziwiona tem, co robił Gontran i rzekła do niej tak, ażeby dziewczyna znaczenia słów nie odgadła:
— Są dnie, kiedy chciałoby się umrzeć!
Andermatt w towarzystwie lekarzy opowiadał nadzwyczajny wypadek o ojcu Klaudyuszu, którego nogi ruszać się znowu poczęły. Tak zdawał się być przekonanym o prawdzie tego, co mówił, że nikt nie mógł wątpić.
Z chwilą, kiedy się poznał na przebiegłości chłopów i paralityka, kiedy domyślał się, że roku zeszłego został oszukany, wyzyskany poprostu, z powodu łatwowierności w skuteczność wód, kiedy poznał, że pozbyć się chorego nie może i opłacać go musi, zrobił z niego doskonałe narzędzie reklamy, którem nadzwyczaj sprytnie się posługiwał.
Mazelli, odprowadziwszy klientkę do domu, powrócił sam do salonu.
Gontran wziął go pod ramię:
— Powiedz, piękny doktorze, którą wolałbyś z dwóch panien Oriol.
Piękny doktor szepnął mu do ucha:
— Na kochankę młodszą, lecz na żonę... starszą.
Gontran śmiał się.
— Jesteśmy zupełnie jednego zdania. Bardzo mnie to cieszy.
Później, zwracając się do siostry, rozmawiającej zawsze z Karoliną, rzekł:
— Nie wiesz? Zdecydowaliśmy we czwartek zrobić wycieczkę do Puy de la Nugère. Jest to najpiękniejszy krater z całego pasma. Wszyscy się zgodzili — więc rzecz ułożona.
Krystyna odrzekła obojętnie:
— Ty wiesz, iż ja zgodzę się na wszystko, co chcecie.
Wtem profesor Cloche z córką począł się żegnać, a Mazelli zapragnął ich odprowadzić i niebawem wyszedł z młodą wdową.
W kilka minut potem rozeszli się wszyscy, gdyż Krystyna szła spać o jedenastej.
Markiz, Paweł i Gontran odprowadzili panny Oriol. Gontran i Ludwika szli przodem, a o kilka kroków za niemi Bretigny prowadził Karolinę; czuł, jak drży lekko.
Pożegnano się, przypominając sobie:
— We czwartek o jedenastej godzinie na śniadaniu w hotelu!
William zbliżył się do młodych ludzi, ażeby z nimi razem wrócić do domu i po drodze, nachyliwszy się do ucha szwagra, rzekł:
— Winszuję ci, mój kochany, byłeś zachwycającym!
Gontran od dwóch lat był ciągle trapiony potrzebą pieniędzy, która mu zatruwała życie. Póki tracił fortunę matki, żył z lekkomyślnością i bez troski — w towarzystwie młodych ludzi, bogatych, wyblakłych, zepsutych, których nazwiska drukują ciągle gazety, jako należące do wielkiego świata, chociaż ludzie ci w tym świecie nie żyją; uczęszczał z nimi do kobiet półświata, lekkich obyczajami i sercem.
Było ich z dziesiątek, należących do jednej grupy, których można było co wieczór odszukać w café lub na bulwarze, między północą a trzecią godziną rano. Zawsze elegancko ubrani, w białych kamizelkach, nosili guziki od koszul po dwadzieścia luidorów, zmieniali je co miesiąc i kupowali w najlepszych magazynach, zajęci jedynie zabawą, bałamuceniem kobiet, pragnieniem, aby o nich mówiono i wyszukiwaniem pieniędzy na wszystko, czego zapragnęli.
Ponieważ nie wiedzieli o niczem więcej, jak o najświeższych skandalach, o echach z alków i stajen, o pojedynkach i grach w karty, cały horyzont ich myśli zamykał się w tym obrębie.
Otaczały ich ze wszystkich stron lekkie kobiety, ustępowali je sobie wzajemnie, pożyczali i rozmawiali między niemi o ich zaletach, jak o zaletach koni wyścigowych. Bywali także w świecie głośnym i udekorowanym, gdzie wiele mówią i gdzie kobiety, wszystkie prawie, utrzymują pewne stosunki pod okiem zamkniętem, odwróconem lub mało przewidującem obojętnych mężów; mówili o tych kobietach, jak o innych, mierzyli je jedną miarą, lekki robiąc tylko wyjątek dla urodzenia lub społecznego stanowiska.
Z powodu ciągłego stosowania przebiegłości, ażeby dostać pieniędzy, potrzebnych do życia, oszukiwania lichwiarzy, pożyczania ze wszystkich stron, wyprowadzania w pole dostawców, śmiania się w nos krawcom, zjawiającym się co pół roku z rachunkiem, powiększającym się co sześć miesięcy o trzy tysiące franków, słuchania opowiadań zazdrosnych samic, przywykłych do oszukiwania, okradani sami przez wszystkich — przez służbę, przez kupców, przez restauratorów — wyrobili w sobie jakąś nadto miękką moralność, zużytą — a jedynym ich punktem honoru było bić się w pojedynku, ile tylko razy czuli się podejrzanymi o to, do czego byli zdolni.
Wszystko, lub prawie wszystko, kończyło się po kilkuletniej podobnej egzystencyi bogatem małżeństwem, skandalem, samobójstwem lub tajemniczem zniknięciem, równającem się śmierci.
Zwykle liczono na bogate małżeństwo. Jedni oglądali się na rodzinę, która im dopomódz mogła, inni szukali sami, mając w ręku listę bogatych dziedziczek, jak się ma listę domów na sprzedaż. Szukano wszędzie partyj egzotycznych, szczególniej Amerykanek z północy i południa, które oślepiano szykiem, sławą ludzi światowych, zdobytymi sukcesami i elegancyą osobistą.
Dostawcy takiego towaru także liczyli na bogaty ożenek. Ale takie polowanie na posażne panny mogło czasem trwać za długo. W każdym razie wymagało poszukiwań, pracy, bałamucenia, wizyt, jednem słowem, pewnego zapasu energii, której, jak się zdawało, obojętny Gontran nie posiadał.
W chwili właśnie, kiedy gonił za poszukiwaniem pieniędzy wszelkimi sposobami, jakich się chwytają ludzie bez grosza w kieszeni, kiedy pragnął nareszcie zerwać z życiem na cudzy rachunek, jakie pędził przy rodzinie — Andermatt podsunął mu myśl ożenienia się z jedną z panien Oriol.
Znając doskonale szwagra, przypuszczał, że propozycya ta powstała u niego skutkiem rozwagi, była zważoną, przygotowaną, że w jego ustach nabierała ona pewnego znaczenia, pewnej ceny. Schylić się i wziąć młodą dziewczynę, nie wydawało mu się zbyt uciążliwem, tembardziej, że młodsza podobała mu się nawet i ostrzył sobie na nią zęby.
Wybrał więc Karolinę Oriol i w krótkim czasie doprowadził ją do tego, że propozycya mogła już być zrobioną. Ale ponieważ ojciec dawał innej córce posag, na który ostrzył zęby Andermatt, wypadało więc, albo wyrzec się małżeństwa, albo zwrócić swoje serce do starszej.
Ale właśnie w tej chwili były takie pustki w jego kieszeni, że nawet dla zwykłej swojej partyi w kasynie musiał od Pawła Bretigny pożyczyć dwadzieścia pięć luidorów — na wieczne nieoddanie. Zresztą trzeba byłoby szukać na nowo przyszłej żony, znaleść ją, nadskakiwać. Wypadałoby może walczyć z nieprzychylną rodziną, a tu na miejscu w ciągu kilku dni grzeczności i starań, mógłby zdobyć starszą Oriol tak samo, jak zdobył młodszą. W ten sposób szwagier jego stałby się jego bankierem, odpowiedzialnym za wszystko, ale którego kasa będzie dla niego otwartą.
Zwrócił się więc do Ludwiki Oriol i korzystając bezwiednie z obudzonej w sercu dziew czyny, skrytej zazdrości, rozbudził w niej drzemiącą kokieteryę i nieokreśloną chęć odebrania siostrze tego pięknego zakochanego, którego nazywano: panem hrabią.
Ona wcale się tego nie spodziewając, została zaskoczoną nagle. Widząc go grzecznym i nadskakującym, odgadywała z jego zachowania się, spojrzeń, postaci całej, że w Karolinie nie był wcale zakochany i już tem samem zadowolniwszy się, czuła się szczęśliwą, wesołą, zwycięską prawie, wróciwszy do domu.
We czwartek wahano się długo z wyjazdem do le Puy de la Nugère. Niebo było zachmurzone, powietrze ciężkie — obawiano się deszczu. Gontran nastawał tak mocno, że przekonał wszystkich.
Śniadanie było niewesołe. Krystyna i Paweł pokłócili się dzień przedtem bez widocznej przyczyny. Andermatt obawiał się, że małżeństwo Gontrana do skutku nie dojdzie, gdyż ojciec Oriol mówił tego samego rana bardzo dwuznacznie. Gontran, uprzedzony, był wściekły i zdecydował się dopiąć swego. Karolina, przeczuwając zwycięstwo siostry, nie domyślając się przyczyny zmiany frontu, chciała pozostać w domu. Nie bez trudu namówiono ją do spaceru.
Arka Noego uniosła więc zwykłych swoich podróżnych w komplecie na wyżynę, dominującą nad Volvie.
Ludwika Oriol, stawszy się nagle rozmowną, bawiła wszystkich w czasie podróży. Tłómaczyła, w jaki sposób kamień w Volvie, który niczem więcej nie jest, jak lawą zagasłych kraterów, służył do budowy wszystkich domów, wszystkich kościołów w okolicy, co nadaje miastom owerniackim jakiś ponury wygląd. Pokazała warsztaty, gdzie ten kamień obrabiano, wskazała rzekę zastygłej lawy, eksploatowaną dziś jako kopalnię, a na szczycie Volvie olbrzymią statuę Matki Boskiej, czarną, dominującą nad miastem. Później podjechano do płaskowzgórza, najeżonego dawnymi wulkanami. Konie postępowały wolnym krokiem drogą długą i ciężką. Piękne, zielone lasy otaczały drogę. Panowało ogólne milczenie.
Wtem furman zatrzymał konie.
— Tutaj — rzekł. — Na prawo idzie drożynka do lasu — niech państwo idą tą drożynką ona doprowadzi.
Wszyscy wysiedli z wyjątkiem markiza, który uważał, że jest nadto gorąco do spaceru. Ludwika i Gontran poszli przodem, Karolina została za niemi z Pawłem i Krystyną, która zaledwie iść mogła. Droga lasem wydawała im się długa, ale przybyli nareszcie na szczyt, pokryty wysokiemi trawami, skąd droga, ciągle w górę, prowadziła do wygasłego krateru.
Ludwika i Gontran, stojąc na samym wierzchołku, wyglądali, jakby w chmurach schowani.
Kiedy się reszta towarzystwa zbliżyła do siebie, namiętna dusza Pawła Bretigny czuła się owianą jakimś liryzmem.
Wkoło nich, za niemi, na prawo, na lewo otaczały ich dziwacznych kształtów stożki ścięte, jedne wyniosłe, drugie spłaszczone, ale wszystkie miały tę dziwną fizyognomię wulkanów wygasłych.
Te ciężkie szczyty gór, płasko zakończonych, sterczały na południu i wschodzie na olbrzymiej płaszczyźnie, przeszło tysiąc metrów wysokiej, dominowały nad Limagne i gubiły, zda się, wśród błękitnego, zamglonego horyzontu.
Młodzi ludzie rozglądali się z zachwytem. U stóp ich otwierała się paszcza pierwszego krateru Nugère, przedstawiającego się jako głęboka wklęsłość, okolona zielenią, w głębi której widać jeszcze było trzy olbrzymie bloki lawy, podniesionej ostatnim oddechem wulkanu i spadłych nazad w otwartą paszczę, gdzie od kilku wieków spoczywają już — na zawsze.
Gontran podał ramię Ludwice i pociągnął ją za sobą. Karolina biegła jakiś czas za niemi, potem zatrzymała się nagle, spojrzała za biegnącymi w podskokach, zawróciła i powróciła do Pawła i Krystyny, siedzących na trawie na wyżynie pagórka. Zbliżywszy się do nich, upadła na kolana i schowawszy głowę w suknię młodej kobiety, poczęła gwałtownie płakać.
Krystyna, która łzy te zrozumiała, gdyż od pewnego czasu cudze bóle odczuwała tak, jak swoje własne, podbita temi łzami, zarzuciła jej ręce na szyję, szepcząc:
— Biedne dziecko! Biedne dziecko!
Dziewczyna płakała ciągle, zrozpaczona, z głową schowaną w fałdach sukni, rękami wy ciągniętemi na ziemi, które wyrywały trawę.
Bretigny powstał i odszedł, ażeby udać, że nic nie widział, ale cierpienie dziewczyny, jej rozpacz niewinna, wywołały w nim oburzenie przeciw Gontranowi. On, którego smutki Krystyny w rozpacz wprawiały, czuł się do głębi duszy wzruszony tem pierwszem rozczarowaniem prostej dziewczyny.
Wrócił więc, przyklęknął przy niej:
— Niechże się pani uspokoi, proszę panią. Oni niezadługo wrócą. Nie trzeba, ażeby wiedzieli o tem, żeś pani płakała.
Powstała, jakby podniecona tą myślą, że siostra może ją zastać ze łzami na oczach.
Krystyna resztki łez własną chustką jej otarła, a potem, zwróciwszy się do Pawła, rzekła:
— Niech pan pójdzie zobaczyć, co oni tam robią. Znikli gdzieś pod blokami lawy. Ja zostanę z małą i pocieszę ją.
Bretigny powstał i drżącym głosem rzekł:
— Idę... i przyprowadzę ich, ale brat pani obliczy się ze mną... dziś jeszcze... wytłómaczy mi się ze swego postępowania niejasnego po tem wszystkiem, co sam mówił onegdaj.
I zeszedł, biegnąc do środka krateru.
Gontran, pociągnąwszy Ludwikę, trącił ją z całej siły na. bardzo spadzistej pochyłości otworu, ażeby potem mieć możność powstrzymać ją, podtrzymać, ogłuszyć, przerwać oddech, przestraszyć.
Ona, uniesiona wesołością, starała się go powstrzymać, wołając:
— O, nie tak prędko! Ja upadnę... Niech pan nie szaleje... upadnę!
Natknęli się na blok lawy i zadyszani za trzymali się przy nim.
— Trzeba wejść do wnętrza — rzekł Gontran — i puścił przed sobą dziewczynę.
Kiedy już znaleźli się wewnątrz groty, odezwał się:
— Jest to chwila do oświadczenia się pani.
Spojrzała nań zdziwiona:
— Do oświadczenia się? Mnie?...
— Tak... w kilku słowach: znajduję panią zachwycającą.
— Trzeba to było siostrze powiedzieć...
— O, pani wie doskonale, że ja się nie oświadczę siostrze pani.
— Żartuje pan.
— Nie. Pani nie byłaby kobietą, gdyby nie zrozumiała tego, że nadskakiwałem siostrze jedynie dlatego, aby wiedzieć, co pani o tem myśli? Jaką twarz dostrzegę u pani? Ujrzałem okropną! O, jakże byłem szczęśliwy! Wtedy i ja starałem się okazać pani wszelkimi sposobami, co myślę.
Nigdy jeszcze do niej w ten sposób nikt nie przemawiał. Czuła się zmieszaną, zachwyconą, serce miała pełne radości i dumy.
On ciągnął dalej:
— Wiem, że dla siostry pani byłem zbyt złośliwy może. Tem gorzej. Ale ona nie pomyliła się; widzi pani, ona została sama, nie chciała iść z nami. O, ona zrozumiała, dobrze zrozumiała...
Ujął w czasie rozmowy rękę Ludwiki i grzecznie, słodko pocałował końce palców mówiąc:
— O, jaka pani dobra! jaka pani dobra!
Ona, wsparta o ścianę lawy, słuchała w milczeniu bicia jego serca. Jedyną myślą, która błądziła w jej zamąconym umyśle, było: zwyciężyłam siostrę.
Wtem przy wejściu do groty pokazał się cień. Paweł Bretigny patrzył na nich. Gontran z pewnym naturalnym spokojem opuścił rękę Ludwiki, którą przy ustach trzymał i zauważył
— Ha, ty tu? Sam jesteś?
— Tak. Tak. Dziwię się, żeście znikli.
— Wracamy zaraz, mój kochany. Przyglądamy się... temu... Prawda, że to ciekawe?
Ludwika poczerwieniała do skroni, wyszła pierwsza i poczęła iść pod górę; dwaj młodzi ludzie szli za nią i rozmawiali półgłosem.
Krystyna i Karolina patrzyły na powracających, trzymając się za ręce.
Potem wrócili wszyscy do powozu, gdzie oczekiwał ich markiz i arka Noego ruszyła do Enval.
Nagle, wśród sosnowego lasu powóz zatrzymał się, a furman, zlazłszy, kląć począł; po kazało się, że drogę zagradzał padły osioł.
Wszyscy zapragnęli go obejrzeć i wyszli z powozu. Osioł leżał rozciągnięty w czarnym pyle, tak wychudzony, że zdawało się, iż skóra, naciągnięta na kościach, byłaby na nim pękła, gdyby był nie zdechł. Szkielet jego zarysowywał się wyraziście pod wychudzoną skórą, w wytartym na żebrach włosie.
Długie wychudzone uszy zwieszały się, jak szmaty, dwie świeże rany na kolanach wskazywały, że często upadał, jeszcze nawet dzisiaj, zanim się po raz ostatni położył, a inna rana z boku ukazywała miejsce, gdzie go jego pan od lat wielu żelaznym szpicem, umocowanym na kiju, po bokach uderzał, aby powolny jego chód przyspieszyć.
Woźnica ujął osła za tylne nogi i zawlókł do rowu ze słowami:
— Nikczemna banda, żeby tak zwierzę pozostawić na środku gościńca!
Nikt z otoczenia nie odezwał się słowem, wszyscy wsiedli z powrotem do powozu. Krystyna była smutną, wzruszoną — pojęła po raz pierwszy nędzę stworzenia w niewoli i chwilami wydawała się jej śmierć jako coś upragnionego.
Nagle zbliżyli się do małego wózka, ciągnionego przez jakiegoś półnagiego draba, jakąś kobietę w łachmanach. i chudego psa, zmęczoczonych aż do omdlenia. Widać było, jak ci ludzie pocili się i upadali ze znużenia. Pies wyschnięty, źle pielęgnowany, z wywieszonym językiem, ciągnął wózek pomiędzy kołami. We wózku leżało zbierane drzewo, które zdawało się coś ukrywać pod spodem. Na wierzchu były szmaty, a na szmatach dziecko. Tylko głowę widać było z pośród brudnych łachmanów, nędzną kulę z dwoma oczyma, nosem i ustami.
Była to rodzina, ludzka rodzina. Osioł uległ trudom, a mężczyzna, który nie miał litości nad swoim martwym pomocnikiem, nie zadał sobie nawet trudu, aby go na bok usunąć, lecz pozo stawił go na środku drogi pomiędzy koleją wozów, które tędy przechodziły. I wówczas zaprzągł się sam razem ze swą żoną do pustego dyszla i ciągnął teraz tak, jak przedtem zwierzę ciągnęło.
Dokąd ci ludzie dążyli? Czy mieli choć grosz w kieszeni? Czyż ten nędzny wózek wiecznie sami ciągnąć będą, skoro nie mogą sobie kupić zwierzęcia? A z czego żyć mają? Przyjdzie im prawdopodobnie na taki sam koniec, jak osłu...
Krystyna myślała o tem wszystkiem, a w jej przerażonej duszy jawiła się ciągle myśl o nędzy tych nieszczęśliwców.
Wtem odezwał się Gontran:
— Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi na myśl, że byłoby wspaniałym pomysłem, gdybyśmy dziś wieczorem wszyscy znaleźli się w Café Anglais. Chętnie chciałbym zobaczyć znowu bulwar.
Ale margrabia odmruknął:
— E, co tam, tu jest bardzo ładnie, nowy hotel jest o wiele lepszy, jak dawny.
Mijali Turnoël, a Krystynie pod wpływem wspomnień ściskało się serce. Patrzyła na Pawła, który zamknął oczy, aby uniknąć jej błagalnych spojrzeń.
Po chwili spostrzegli przed powozem dwóch winiarzy, którzy powracali do domu z roboty, niosąc na plecach narzędzia swej pracy. Małe Oriol zaczerwieniły się aż po białka oczu, byli to bowiem stary Oriol i ich brat. Wracali oni z winnicy, gdzie cały dzień w pocie czoła uprawiali tę ziemię, która ich uczyniła bogatymi, gdzie spędzali całe dni od świtu do wieczora, podczas gdy piękne ich czarne surduty leżały starannie złożone w komodzie, a wysokie cylindry w szafie. Obydwaj wieśniacy uśmiechnęli się przyjaźnie, podczas gdy całe towarzystwo w powozie powitało ich ukłonem.
Gdy przybyli na miejsce i Gontran wysiadł, aby iść do kasyna, Bretigny poszedł za nim i odezwał się:
— Słuchaj, mój stary, muszę ci coś powiedzieć. Postępujesz źle. Przyrzekłem twojej siostrze, że z tobą o tem pomówię.
— O czem?
— O tem, jak się od pewnego czasu zachowujesz.
Gontran zrobił impertynencką minę:
— Względem kogo?
— Względem tej małej. To nie ładnie, że ją nagle zostawiasz na lodzie.
— Tak znajdujesz?
— Tak jest i sądzę, że mam prawo do tego.
— Słuchajno, zrobiłeś się nagle niezmiernie czułym w kwestyi tego osadzenia na lodzie?
— No, mój kochany, nie chodzi tu o dziewczynę z półświata, tylko o przyzwoitą panienkę.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jej przecież nie uwiodłem, a to wielka różnica.
Szli dalej obok siebie. Zachowanie się Gontrana wprawiało w wściekłość Pawła. Po chwili odezwał się:
— Gdybym nie był twoim przyjacielem, mógłbym z tobą zupełnie ordynarnie postąpić!
— A jabym to sobie wyprosił!
— Bądźżeż raz rozsądnym! Mnie żal tej dziewczyny. Niedawno temu okropnie płakała.
— To dla mnie bardzo pochlebne.
— Nie pora teraz na głupie dowcipy! Cóż zamierzasz?
— Nic.
— Ależ pamiętaj o tem, że zaszedłeś z nią daleko, że ją skompromitowałeś. Wszakże niedawno mówiłeś do mnie i do swojej siostry, że się z nią ożenisz.
Gontran przystanął i odpowiedział w tonie, jakby groźby:
— Moja siostra i ty zrobilibyście lepiej, gdybyście się mniej zajmowali sprawami innych. Powiedziałem ci już, że dziewczynka bardzo mi się podoba i że byłoby rozsądnem z mojej strony, gdybym się z nią ożenił — to wszystko! Ale teraz podoba mi się ta druga bardziej, nabrałem innego przekonania, to się przecież codziennie zdarza.
Potem, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— A ty co robisz, gdy ci się jaka kobieta sprzykrzy? Czy jesteś może bardziej uczuciowy?
Paweł Bretigny zdumiony silił się odgadnąć znaczenie tych słów, poczem odparł szybko:
— Muszę ci jeszcze raz przypomnieć, że nie chodzi tu o pospolitą dziewczynę, ani o zamężną kobietę, ale o młodą panienkę, którą postępowaniem twem skompromitowałeś. Przyzwoity mężczyzna tak nie robi.
Gontran zbladł i przerwał mu w ostrym tonie:
— Milcz! Już za wiele powiedziałeś, a ja za dużo musiałem wysłuchać. Muszę ci wyznać, że gdybyś nie był moim przyjacielem, postarał bym się dowieść ci, że żartów w takich sprawach nie znam. Jeszcze słowo, a wszystko między nami skończone!
Nagle zmienił ton i powiedział prawie żartując:
— Co się zaś tyczy małej Karoliny, to jeżeli naprawdę tak się nad nią litujesz i ona ci się podoba, to ożeń się z nią! Małżeństwo bywa często najlepszem wyjściem z trudnych sytuacyj, doskonałem lekarstwem i najlepszym sposobem ochronienia się od uporczywych nadziei, które ktoś żywi. Ona jest ładna i bogata, a ostatecznie i na ciebie przyjdzie raz kolej. Jakby to było ładnie, gdybyśmy się tak jednego dnia pożenili — bo ja, mogę ci to powiedzieć w zaufaniu, żenię się ze starszą, tylko na razie proszę cię o sekret. A proszę cię nie zapominaj, że ty mniej masz prawa, jak ktokolwiek inny mówić o uczuciowej uczciwości i o skrupułach i wątpliwościach w miłości. Idź więc swoją drogą, a ja pójdę moją. Dobranoc!
Odwrócił się i pospieszył szybko w kierunku wsi.
Paweł Bretigny szedł wzburzony i roztargniony powoli do hotelu Mont-Oriol. Usiłował przez drogę wytłómaczyć sobie każde słowo, przypomnieć każdy wyraz i dziwił się pewnym wykrętom i haniebnym skrupułom, jakie się wylęgają w duszach ludzkich.
Gdy Krystyna go zapytała:
— Co odpowiedział Gontran? — wyjąkał w odpowiedzi:
— Mój Boże, on teraz woli starszą i zdaje mi się, że z nią chce się ożenić. Gdy zaś usiłowałem czynić mu przedstawienia w tym kierunku, zamknął mi usta wynurzeniami niepokojącemi odnośnie do nas obojga.
Krystyna upadła na krzesło i szeptała:
— Mój Boże, mój Boże!
Na to wszedł Gontran, gdyż właśnie dzwoniono do stołu, złożył wesoło pocałunek na jej czole i zapytał:
— Jak ci się powodzi siostrzyczko, nie jesteś bardzo znużoną?
Następnie uścisnął rękę Pawłowi i zwrócił się do Andermatta:
— Powiedz mi, perło wszystkich szwagrów i przyjaciół, powiedz przecież raz, ile jest wart stary osioł, który nieżywy leży na gościńcu?
Andermatt i doktor Latonne przechadzali się przed kasynem na tarasie, ozdobionej pięknemi marmurowemi wazami. — On mi się już nie kłania więcej uważył lekarz, mówiąc o swoim koledze doktorze Bonnefille. Siedzi tam na górze w swojej dziurze, jak odyniec i zdaje mi się, że sprawiłoby mu najwyższą radość, gdyby mógł zatruć nasze źródła.
Andermatt założył ręce w tył, a mały kapelusz z szarego filcu opadł mu cały na kark tak, że widać było łysinę.
Myślał przez chwilę i wkońcu odezwał się:
— W przeciągu trzech miesięcy Towarzystwo coś dorzuci, postąpiliśmy i tak już na dziesięć tysięcy franków. Ten niegodziwiec Bonnefille podjudza członków zarządu przeciw mnie i podtrzymuje w nich przekonanie, że ja ustąpię! Ale w tem się myli.
Nowy inspektor odpowiedział:
— Wiesz pan zapewne, że wczoraj zamknęli kasyno. Nie mieli już ani jednego gościa.
— Tak, wiem o tem, ale i my nie mamy ich dosyć. Ludzie wolą siedzieć w hotelach, a tam panuje nuda. Kochany przyjacielu, chciej zrozumieć, że gości kąpielowych trzeba zabawiać, dostarczać im rozrywek, obudzać w nich przekonanie, że sezon jest zbyt krótki.
Goście z naszego hotelu Mont-Oriol przychodzą co wieczór, gdyż mieszkają bardzo blisko, ale inni ociągają się jeszcze i pozostają w domu; jest to jednem słowem kwestyą odległości. Powodzenie zależy zawsze od drobiazgów, które należy wymyślać i wynajdywać.
Oto na przykład od kilku dni myślałem o czemś, o czem całkowicie zapomnieliśmy, a mianowicie o stacyi meteorologicznej!
— Jakiej stacyi meteorologicznej?
— Rozpowszechniać jej biuletyny w wielkich dziennikach paryskich. Jest to rzecz nieodbicie konieczna. Klimat miejsca kąpielowego musi być lepszym, mniej wystawionym na zmiany, równiejszym, niż klimat sąsiednich konkurencyjnych miejscowości kąpielowych. Zechciej pan opłacić kilka wierszy miejsca w największych dziennikach, a pomieścimy w nich na stałe prognozę meteorologiczną. Co wieczór posyłać będę telegraficznie sprawozdanie o stanie pogody i urządzę to tak, że klimat na końcu roku przeciętnie będzie lepszym, jak wszystkich miejsc sąsiednich. Gdy bierzemy do rąk wielki dziennik, wpada nam od razu w oczy rubryka: Temperatury Vichy, Royat, Mont-Doré, Chatel-Guyon etc. w lecie, a w zimie ciepłota z Cannes, Mentony, Nizzy, Saint-Rafael.
W miejscowościach tych musi być zawsze ciepło i pięknie, ażeby Paryżanin mógł sobie powiedzieć:
— Do djaska! tym dobrze, którzy wyjeżdżają na południe!
Andermatt zawołał:
— A, do kroćset, masz pan słuszność, jakżeź mogłem o czemś podobnem zapomnieć! Dziś jeszcze wezmę się do tej rzeczy. A skoro już o tem mówimy, pozwól pan, że zapytam, czy pisałeś pan do profesorów Larenarda i Pascalisa o naszej studni?
— Panie prezesie, z tymi nic się nie da zrobić, nawet gdyby się sami przekonali, że na sza studnia jest dobrą. U nich można wskórać tylko przez siłę przekonania, powziętą oczywiście naprzód z góry.
Przechodzili około Pawła i Gontrana, którzy właśnie przyszli, aby się napić kawy po śniadaniu. Inni goście kąpielowi przybyli także, głównie panowie, gdyż panie zazwyczaj po obiedzie udają się na godzinę lub dwie do swoich pokojów.
Piotr Martel pilnował kelnerów i wołał:
— Jeden koniak! Jednę anyżówkę! Jednę kminkówkę! — i to tym samym basem głębokim, który za godzinę rozlegał się na próbie.
Andermatt stanął na chwilę i rozmawiał z obu młodymi ludźmi, a potem przechadzał się dalej z doktorem.
Gontran rozłożył nogi, rozkrzyżował ra miona i w tej pozycyi umieścił się w fotelu, oparłszy szyję na poręczy i skierowawszy oczy i cygaro w górę. Palił i znajdował się w stanie błogiego używania. Nagle odezwał się:
— Czy nie wybrałbyś się później na przechadzkę? Do doliny Sans-Souci? Małe pójdą także.
Paweł wahał się, wreszcie po namyśle odpowiedział:
— Zresztą pójdę. A jak tam stoją twoje sprawy?
— O, tej jestem pewny! Teraz mi się już nie wyśliźnie.
Gontran uczynił teraz swego przyjaciela mężem zaufania i opowiadał mu dzień po dniu o swoich postępach. Wtajemniczył go nawet w swoje spotkania, które w sposób sobie właściwy wyjednał sobie u Ludwiki Oriol.
Po przejażdżce do Puy de la Nugère nie chciała Krystyna robić żadnych wycieczek, tak, że spotkania z obu dziewczętami stały się bardzo trudne. Tem postanowieniem swej siostry był Gontran początkowo bardzo zaniepokojony, ale później zaczął szukać sposobów i dróg, aby się obejść bez jej pomocy.
Przyzwyczajony do paryskiego obyczaju, gdzie kobiety bywają przez tego rodzaju ludzi, jak Gontran, uważane jako zwierzyna, na którą polowanie czasem bywa trudne, użył on naprzód wszelkich podstępów, aby się zbliżyć do tych, których pożądał. Postarał się lepiej, niż ktokolwiek to mógł uczynić, o pośredników, o środki pomocnicze, wyszukiwał jednem spojrzeniem ludzi, którzy mogli mu pomódz w jego zamiarach.
Mimowolna pomoc, jakiej mu udzielała Krystyna, nagle mu się usunęła, wobec czego zaczął szukać w swem otoczeniu jakiejś giętkiej istoty jak ją nazywał któraby mogła wyręczyć w tem siostrę. I odrazu przyszła mu na myśl pani doktorowa Honorat.
Wiele rzeczy przemawiało za nią. Najpierw jej mąż, który był z Oriolami ściśle zaprzyjaźniony, będąc u nich lekarzem domowym od lat dwudziestu. Przy nim rodziły się dzieci Oriolów, u nich zjadał co niedzielę obiad, a oni codziennie po południu przychodzili do niego. Jego żona, gruba, średniowieczna, nieco pretensyonalna dama, łatwą była do pozyskania dzięki swej próżności. Onaby niewątpliwie poruszyła wszystko, aby ułatwić sprawę hrabiemu Ravenelowi, którego szwagier był właścicielem Mont-Oriolu.
Tak więc pewnego dnia wstąpił do niej, odprowadziwszy do domu jej męża, usiadł, porozmawiał, powiedział niewieście kilka grzeczności, a gdy służąca zawołała do stołu, zauważył wstając:
— O, czuję wspaniały zapaszek, u państwa to całkiem coś innego, jak w hotelu!
Pani Honorat, mile dotknięta uwagą, odezwała się nieśmiało:
— Ach, mój Boże, gdybym się tylko mogła ośmielić, panie hrabio — gdyby mi było wolno.
—Co, gdyby było wolno, łaskawa pani?
— Prosić pana, abyś zechciał podzielić nasz skromny posiłek.
— Ależ, mój Boże, przyjąłbym zaproszenie z całą przyjemnością...
Doktor mruknął zaniepokojony:
— Ależ my nie mamy nic, oto zwyczajny obiad domowy, sztuka mięsa, kura.
To właśnie ślicznie, przyjmuję z przyjemnością.
I zjadł obiad u państwa Honoratów. Gruba jejmość wstała od stołu, odbierała od dziew czyny półmiski, aby ta nie poplamiła sosem obrusa i mimo, że mąż był widocznie zdenerwowanym, sama usługiwała.
Hrabia prawił jej w dalszym ciągu komplimenty, dotyczące jej kuchni, domu, jej zalet towarzyskich, a ona była nim zachwyconą.
Przyszedł niebawem ponownie, znowu w porze obiadowej, pozwolił się znowu zaprosić i odtąd ciągle już chodził do pani Honoratowej, do której małe Oriolki od lat wielu jako sąsiadki i przyjaciółki co chwila wpadały.
I tak godzinami siadywał z temi trzema kobietami, był uprzejmy, przedewszystkiem względem obu sióstr i widocznem było z dnia na dzień bardziej, że przekłada Ludwikę ponad Karolinę, Zazdrość, jaka między niemi się rozbudziła od chwili, gdy stał się grzecznym dla Karoliny, wzrosła do nienawiści u starszej ze sióstr, a u młodszej zmieniła się w uczucie pogardy.
Ludwika miała w swym sposobie zachowania się, aczkolwiek wobec Gontrana zdawała się zachowywać pewną powściągliwość, coś bardziej kokieteryjnego, aniżeli siostra z jej całem pogodnem, pełnem swobody obejściem. Karolina była do głębi serca zasmuconą, ale przez dumę skrywała swe cierpienie i zdawało się, jak gdyby nic nie dostrzegała i przychodziła z całym spokojem na wszystkie schadzki u pani Honorat. Nie chciała odmawiać z obawy, aby jej nie posądzono, że odczuwa jakąś boleść z powodu, że musiała ustąpić miejsca siostrze.
Gontran był dumny ze swego dzieła i bynajmniej się z niem nie ukrywał, a nawet zwierzał się z tem Pawłowi. Paweł znajdował to komicznem i śmiał się. Zresztą postanowił od chwili owej ostrej wymiany słów z przyjacielem nie zajmować się więcej jego sprawami. Czasami pytał sam siebie, pełen niepokoju: „Czy on też domyśla się czegokolwiek o mnie i o Krystynie?
Znał on zbyt dobrze Gontrana, aby nie wiedzieć, że jego przyjaciel należy do tych, którzy umią przymknąć oko na stosunek swej siostry. Ale dlaczego nie dał mu wcześniej do zrozumienia, że to zauważył lub że wie o tem?
Gontran był w istocie jednym z tych, którzy są zdania, że każda kobieta z towarzystwa musi mieć jednego lub więcej kochanków; jednym z tych, dla którego rodzina jest tylko rodzajem ubezpieczenia wzajemnego, dla którego moralność jest tylko koniecznym na zewnątrz objawem, ażeby przy jego pomocy osłonić różnorodność smaku, jakim nas obdarzyła natura, jednym z takich, dla których towarzyska przyzwoitość jest tylko szyldem, za którym kryją się przyjemne występki. Jeżeli zresztą namawiał swą siostrę do małżeństwa z Andermattem, to miał w tem ukryty cel, aby tego żyda uczy nić przedmiotem wyzyskiwania ze strony całej rodziny.
Gdy mu tedy Gontran opowiedział, dlaczego chodzi do pani Honorat, Bretigny śmiał się i dał się namówić do towarzyszenia mu do tej zacnej damy. Sprawiało mu to wielką przyjemność zabawiać się z Karoliną.
Doktorowa Honorat doskonale umiała wy wiązać się z powierzonej sobie roli. Z wielką przyjemnością podawała o godzinie piątej herbatę, podobnie, jak to czynią damy w Paryżu, z małemi ciastkami, które sama piekła. Gdy Paweł po raz pierwszy przyszedł do jej domu, przyjęła go, jak starego przyjaciela, prosiła go, aby usiadł, sama odebrała od niego kapelusz, zaniosła go na kominek i postawiła obok ze gara. Następnie grała rolę dobrej gospodyni, biegała od jednego do drugiego ze swych gości, niosąc przed sobą swój potężny brzuch i zapytywała:
— Może pan co pozwoli?
Gontran żartował, śmiał się, dawał do poznania, że mu tam bardzo dobrze.
Od czasu do czasu pociągał Ludwikę ku oknu, podczas gdy oczy Karoliny zaniepokojone biegły za niemi. Pani Honorat, która zabawiała się z Pawłem, mówiła doń w tonie rodzicielskim:
— Kochane dzieci przychodzą tutaj czasami, aby sobie porozmawiać, to przecież rzecz zupełnie niewinna, nieprawdaż panie Bretigny?
— O bezwątpienia, pani doktorowo.
Gdy następnym razem przyszedł, nazywała go po przyjacielsku „panem Pawłem“, uważając go poniekąd za współwinnego. Odtąd opowiadał mu Gontran o wszystkich grzecznościach tej kobieciny, którą jeszcze dzień przedtem zapytywał:
— Dlaczego pani nie wyjdzie kiedy z dziewczętami na ulicę ku Sanssouci?
Odpowiedziała mu pospiesznie:
— Ależ, panie hrabio, pójdziemy bardzo chętnie. Pójdziemy.
— Możeby tak jutro około trzeciej?
— Jutro o trzeciej godzinie, panie hrabio!
— Pani tak łaskawa!
A zwracając się do Pawła, mówił:
— Słuchaj, pojmiesz, że w salonie nie mogę w obecności młodszej zbliżyć się do starszej, ale gdy się znajdziemy w lesie, pospieszę naprzód, a wy zostaniecie z Karoliną cokolwiek w tyle. Wszak przyjdziesz?
— Owszem, bardzo chętnie.
— A zatem rzecz ułożona.
Wstali i poszli zwolna gościńcem ku dołowi. Gdy przechodzili około La Roche Predière, skręcili na lewo i przeszli kwiecistą doliną wśród drzew. Gdy przyszli nad rzeczkę, usiedli na skraju lasu i czekali.
Niebawem nadeszły trzy panie. Ludwika szła przodem, pani Honorat z Karoliną z tyłu.
Obie siostry były bardzo ze spotkania zadowolone. Gontran wykrzyknął:
— To był wspaniały pomysł, żeście panie tu przyszły.
Doktorowa odpowiedziała:
— To mój pomysł.
I poszli dalej razem. Ludwika i Gontran biegli szybko naprzód i niebawem oddalili się o taki spory kawał, że z powodu zakrętów ścieżki zgubili się z oczu.
Otyła kobieta, która straciła dech, mruczała:
— Zapewne, młodzi mogą tak biegać, ja tak szybko chodzić już nie mogę.
Karolina wyrwała się:
— Proszę pozwolić, ja ich zawołam.
Chciała pobiedz za niemi, ale doktorowa ją zatrzymała:
— Ależ mała, nie przeszkadzaj im, skoro chcą się z sobą bawić, nie należy im przeszkadzać. Oni sami wrócą do nas.
Usiadła na trawie w cieniu sosny i wachlowała się chustką. Karolina rzuciła Pawłowi smutne spojrzenie, w którem była prośba i rozpacz.
Zrozumiał je i odrzekł:
— Wie pani co, pozwolimy pani doktorowej tutaj odpocząć, a sami pójdziemy za siostrą?
Odpowiedziała mu żywo:
— Owszem, bardzo chętnie!
Pani Honorat zauważyła:
— No, to idźcie, dzieci. Ja tu zaczekam, ale nie bawcie się zbyt długo.
Paweł z Karoliną odeszli. Biegli z początku bardzo szybko, gdyż nie widzieli tamtych dwojga, ale spodziewali się, że ich niebawem dogonią. Po kilku minutach przystanęli, nie wiedząc, czy Ludwika i Gontran skręcili w bok na lewo albo weszli w las na prawo. Karolina wołała drżą cym głosem bez ustanku, ale nikt nie odpowiadał. Zaniepokojona odezwała się:
— Mój Boże, gdzie oni też być mogą?
Paweł uczuł znowu te głęboką litość, to rzewne uczucie, którego już raz doświadczył, gdy stali razem przy kraterze Nugere. Nie wiedział, co ma powiedzieć zrozpaczonej dziewczynie — opanowała go nagle chęć porwania jej w ojcowski uścisk, ucałowania, wynalezienia jej jakiejś słodkiej pociechy. Ale czego? Odwracała się na wszystkie strony, rozpa^ czliwie rzucając w zrokiem i jęczała:
— Zdaje mi się, ze tędy poszli! — Nie, tamtędy! Czy nie słyszy pan nic?
— Nic, łaskawa pani, nie słyszę nic. Najlepiej będzie, jeżeli tu zaczekamy na nich.
— Ach, mój Boie, musimy ich znaleść!
Ociągał się przez kilka chwil, poczem odezwał się do niej zupełnie cicho:
— Czy pani tak bardzo cierpi?
Spojrzała nań rozpaczliwym wzrokiem, łzy napłynęły jej do oczu i przesłoniły wzrok, jakby lekką mgłą. Chciała mówić, ale nie mogła, nie śmiała, a przecież jej zbolałe serce odczuwało potrzebę zwierzenia się przed kimś. On zapytał:
— Czy bardzo go pani kocha? Ależ niech mi pani wierzy, on nie jest wart miłości pani.
Już nie mogła dłużej wytrzymać, zasłoniła oczy rękami, aby ukryć łzy i zawołała:
— Nie, nie, ja go nie kocham, wcale go nie kocham. Zbyt niegodnie ze mną postąpił! Zażartował sobie ze mnie, a to było nieuczciwe, podle! Ale mimo wszystko, boli mnie to, bardzo boli, gdyż ciężko pogodzić się z taką rzeczą. A jeszcze bardziej żal mi siostry, która mnie także nie kocha, która była jeszcze gorszą od niego. Czuję, że ona mnie już wcale nie kocha, że mnie nawet nienawidzi! A ja miałam ją tylko jedną, nikogo więcej, i przecież w niczem przeciw niej nie zawiniłam!
Paweł widział tylko jej ucho i jej młodą delikatną szyję, wystającą z kołnierza sukni i uczuł się wzruszonym i ujętym jej niedolą, i to uczucie współczucia i oddania się ogarnęło go całkowicie, jak zwykle w razach, gdy go ujarzmiała miłość dla kobiety. Jego łatwo wzruszająca się natura była szczerze przejętą tym naiwnym wybuchem smutku dziewczęcego. Wyciągnął do niej rękę jakimś bezwiednym ruchem, jak to się czyni, aby uspokoić dzieci, i ogarnął nią jej postać z tyłu.
Odczuł przyspieszone bicie jej serca, jak się czuje serce złapanego ptaszka.
Po chwili otarła szybko łzy i odezwała się:
— Nie powinnam była mówić tego panu, jestem szaloną, wracajmy co prędzej do pani Honorat. Ale przedewszystkiem, proszę, zapomnij pan o wszystkiem, czy może mi pan to przy rzec?
— Przyrzekam pani.
Wyciągnęła doń rękę:
— Mam do pana zaufanie i sądzę, że pan go nie zawiedzie.
Zawrócili oboje, on podniósł ją, aby ją przenieść przez strumyk, podobnie, jak rok temu przenosił Krystynę. Krystynę! Ileż to razy prze chodził z nią tą samą drogą w owym czasie, kiedy ją kochał. I pomyślał sobie, dziwiąc się tej zmianie, jak krótką była owa miłość.
Karolina położyła palce na jego ramieniu i szepnęła:
— Pani Honorat usnęła, usiądźmy zupełnie cicho.
Pani Honorat w istocie spała oparta o drzewo, zasłoniwszy sobie twarz chustką i założywszy ręce przed sobą. Usiedli o kilka kroków od niej i nie mówili ze sobą, aby jej nie obudzić.
Głęboka cisza lasu ogarnęła ich, a z nią dziwnie bolesne uczucie osamotnienia. Słychać było tylko szum wody, spadającej w oddali po kamieniach i zaledwo dający się zauważyć szmer, jaki sprawia owad, przedzierający się gdzieś między liśćmi.
Gdzie się podzieli Ludwika i Gontran? Co oni robili? Nagle ukazali się oboje w oddali — wracali. Pani Honorat obudziła się i była zdumioną, zobaczywszy przy sobie Pawła i Karolinę, gdyż nie słyszała wcale, kiedy powrócili.
— A gdzież tamci, gdzie oni byli?
Paweł odpowiedział:
— Oto wracają właśnie!
Słychać było śmiech Gontrana, a śmiech ten padał ołowiem na duszę Karoliny. Niebawem ukazali się oboje. Gontran biegł prawie i ciągnął za rękę młodą dziewczynę, która była całkiem czerwona, i zanim jeszcze nadeszli, spieszno mu było opowiedzieć całą historyę.
— Pomyśl pani tylko, kogośmy spłoszyli?! Oto ni mniej, ni więcej, tylko doktora Mazelli z córką słynnego profesora Cloche, młodą wdowę z tym rudym młodzikiem. Mówię, żeśmy go spłoszyli — spłoszyli, no, do stu piorunów, ten szelma umie całować! no, no!
Pani Honorat usiłowała przybrać minę pełną godności, wobec takiego wybuchu wesołości Gontrana.
— Ależ, hrabio, miej pan wzgląd na młode panienki!
Gontran skłonił się:
— Łaskawa pani ma zupełną słuszność, przypominając mi mój obowiązek, pani o wszystkiem pamięta!
Obaj, młodzi ludzie, nie chcąc zwracać uwagi na siebie i wracać razem z kobietami, pożegnali się i poszli sami przez las.
— No i cóż? — zapytał Paweł.
— Rozmówiłem się z nią, ubóstwiam ją i byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdybym ją mógł poślubić.
— A cóż ona na to powiedziała?
— Ona odpowiedziała z budującą przezornością: Jestto rzecz mojego ojca, jemu odpowiem.
— A zatem pójdziesz tam zapewne?
— Tak, wyślę tam natychmiast mego posła, Andermatta, z oficyalnemi oświadczynami, a jeżeliby stary chłop robił jakie trudności, to poprostu skompromituję dziewczynę.
Ponieważ Andermatt ciągle jeszcze zabawiał się na tarasie kasyna z doktorem Latonne, poprosił Gontran swego szwagra na bok i bezzwłocznie zawiadomił go o stanie rzeczy.
Paweł tymczasem obrócił swe kroki ku drodze do Riom, gdyż czuł się niezmiernie poruszonym na ciele i duszy, jak zwykle zresztą po spotkaniu się z kobietą, w której zamierzał się zakochać. Od pewnego czasu znajdował on się w istocie bezwiednie prawie pod urokiem czaru i wdzięku tego porzuconego dziewczęcia.
Znajdował ją tak ponętną, tak pełną prostoty, tak dobrą, tak uczciwą, tak naiwną, że przedewszystkiem uczuł dla niej litość, ową delikatną litość, jaką w nas budzi każde cierpienie kobiety.
Gdy ją obecnie częściej widywał, wzrastało w nim to współczucie, które tak szybko się rozwija i wzrasta. Od godziny czuł, że stał się jej niewolnikiem, myślał tylko o niej, czuł ją przy sobie nawet wtedy, gdy była nieobecną. Były to pierwsze oznaki miłości. Idąc przez ulicę, myślał o jej oczach, o dźwięku jej głosu, o jej uśmiechu, o jej całej postaci, a nawet kolorze jej sukni. Mówił do siebie: Wiem, że jestem szalony, że to nie ma żadnego sensu, znam się już dostatecznie — powinienbym raczej wrócić do Paryża. Wszak, u dyabła, to jest przecież młoda dziewczyna, z nią nie mogę rozpoczynać stosunku!
Był całkiem wzburzony, usiłując zwalczyć skrupuły, jakie jeszcze się w nim budziły. Gontran mówił o nim: „Paweł. — to koń rozbiegany, który ma zawsze w siodle jakąś miłostkę; z chwilą, kiedy jednę z siebie zrzuci, ma już zaraz inną na jej miejsce.“
Bretigny zauważył nagle, że wieczór już zapadł. Chodził długo i wrócił do domu. Gdy przechodził obok nowego zakładu, spostrzegł tam Andermatta i obydwie Oriolki, które właśnie zmierzały ku winnicom w celu odmierzenia ich. Po ruchach ich poznał, że toczyli bardzo ożywioną rozprawę.
W godzinę potem wszedł Wilhelm do salonu, gdzie była zgromadzona cała rodzina i odezwał się do margrabiego:
— Mój kochany teściu, donoszę ci niniejszem, że twój syn Gontran za sześć do ośmiu tygodni poślubi pannę Ludwikę Oriol.
Margrabia był wprost przerażony.
— Co mówisz... Gontran?...
— Mówię, że za sześć do ośmiu tygodni z twojem zezwoleniem zaślubi pannę Ludwikę Oriol, która jest bardzo bogatą.
Na to odpowiedział margrabia:
— Ha, jeżeli tak, to niech się żeni!
Tu bankier zaczął opowiadać o swem spotkaniu z chłopem. Gdy tylko usłyszał, że jego szwagier i młoda dziewczyna porozumieli się, miał zamiar bezzwłocznie wywalczyć zezwolenie chłopa, nie zostawiając mu czasu na wprowadzenie jakichkolwiek kruczków.
Pobiegł zatem do niego i zastał starego Oriola przy tem, jak z pomocą Olbrzyma na kawałku tłustego papieru wystawiał rachunki.
Usiadł i odezwał się:
— Chętniebym się napił lampkę waszego dobrego wina.
Gdy Olbrzym powracał z dwiema lampkami, zapytał się, czy panna Ludwika jest w domu i prosił, aby ją zawołać. Skoro stanęła przed nim, powstał, ukłonił się i powiedział:
Łaskawa pani, czy zechcesz na chwilę uważać mnie za swego starego przyjaciela, któremu można wszystko powiedzieć? Wszak tak? A więc przystępuję do rzeczy i oznajmiam, że mam sobie powierzone bardzo delikatne zlecenie. Mój szwagier, hrabia Raoul Olivier Gontran de Ravenel, zakochał się w pani, co zupełnie dobrze o nim świadczy, i prosił mnie, abym panią w obecności całej rodziny zapytał, czy chcesz zostać jego żoną.
Nie przygotowana na takie zapytanie i przestraszona, patrzyła Ludwika na swego ojca, a stary Oriol wpatrywał się z niepokojem w syna, swego zwykłego doradcę. Ale Olbrzym patrzył na Andermatta, który ciągnął dalej:
— Łaskawa pani, pani rozumie, że podjąłem się tej misyi tylko z obietnicą, że szwagrowi memu bezzwłocznie przyniosę odpowiedź. Czuje on dobrze, że nie zasługuje na łaskę pani i zdecydowany jest w razie odmowy zaraz jutro wyjechać i więcej tu już nie powrócić. Ponadto wiem także jednak, że pani znasz go dostatecznie, aby mi poprostu odpowiedzieć: chcę albo nie.
Ona spuściła głowę, zarumieniła się i szepnęła w zdecydowanym tonie:
— Chcę!
Potem wybiegła tak szybko, że uderzyła się przytem o drzwi domu.
Andermatt usiadł ponownie, nalał sobie, jak to jest zwyczajem u chłopów, lampkę wina i mówił:
— A teraz pomówmy o interesach.
I nie przypuszczając ani na chwilę tej ewentualności, że sprawa może być jeszcze odroczoną, rozpoczął rzecz o posagu, powołując się na oświadczenie, jakie mu chłop złożył przed trzema tygodniami. Oceniał on majątek Gontrana na trzykroć sto tysięcy franków, nie licząc tego, co jeszcze może kiedyś odziedziczyć i pozwolił sobie natrącić, że jeżeli człowiek tego pochodzenia, co hrabia Ravenel, decyduje się prosić o rękę małej Oriol — zachwycającej zresztą panienki — rodzina jej powinna umieć ocenić ten zaszczyt i okupić go większą jakąś ofiarą pieniężną.
Chłop, z nienacka zaskoczony, a mile połechtany, usiłował bronić swego majątku. Targi trwały czas dłuższy — wszelako ułatwiło je oświadczenie Andermatta, który powiedział:
— Nie żądamy bynajmniej gotówki, ani papierów, ale ziemi i gruntów, które pan mi już wskazałeś, jako posag panny Ludwiki, ponadto jeszcze kilku parcel, które panu wymienię.
Nadzieja, że nie będzie musiał wydać gotówki, owych pieniędzy tak długo frank po franku, sou po sousie zbieranych; tych pieniędzy zdobywanych z takim trudem, pracą i troską, tak drogich chłopu, o wiele droższych jeszcze, niż krowa, winnica, dom i pole, pieniędzy oddawanych często trudniej jeszcze, niż życie, uspokoiła natychmiast ojca i syna i uczyniła ich obu skłonnymi do ustępstw, budząc w nich ukrytą radość, którą starali się ukryć starannie.
Mimo to układali się długo i targowali, aby zatrzymać jeszcze jaki kawałek gruntu. Dokładny plan Mont-Oriolu leżał na stole i po kolei znaczono na nim krzyżykami te kawałki gruntu, które otrzymać miała Ludwika. Godzinę czasu musiał jeszcze Andermatt targować się, aby uzyskać dwa ostatnie pola; ażeby zaś uniknąć wszelkich w tym względzie nieporozumień, udano się następnie na miejsce z kartą w ręku i dokonano oględzin każdego z osobna kawałka pola, oznaczonego krzyżykiem na planie. Ale Andermatt nieuspokojony jeszcze dostatecznie, gdyż uważał obu Oriolów za zdolnych do zaprzeczenia przyznanych umową ustną gruntów, szukał pewnego sposobu, aby układ utrwalić. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, nad którym sam się roześmiał, ale który mu się mimo to wydał doskonałym.
Po chwili namysłu odezwał się:
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, to spiszemy sobie to wszystko, ażebyśmy czego nie zapomnieli.
I gdy powrócili do wsi, zatrzymał się przy dystrybucyi tytoniu, aby kupić dwa arkusze stemplowego papieru, wiedział bowiem, że wykaz parcel na stemplowym papierze w oczach obu chłopów będzie już nienaruszalnym. Te arkusze stemplowego papieru zastępowały prawo, zawsze niewidzialnie grożąc, z zapewnioną opieką żandarma, kary pieniężnej i więzienia.
Napisał zatem na stemplowym papierze i sporządził na drugim arkuszu odpis:
„Na podstawie przyrzeczenia małżeństwa pomiędzy hrabią Gontranem Ravenel a panną Ludwiką Oriol, oddaje pan Oriol, jako posag swej córki, następujące parcele gruntowe...“
Tu nastąpiło drobiazgowe wyliczenie jednej po drugiej według numerów katastralnych. Potem położono datę, podpisali kolejno on i ojciec Oriol, który ze swej strony zażądał, aby określono ściśle majątek narzeczonego.
Wszyscy wtajemniczeni śmiali się z całej tej historyi, a Gontran więcej, jak ktokolwiek.
Margrabia, zawiadomiony o wszystkiem, odezwał się z pełną powagi godnością do syna:
— Dziś wieczorem złożymy im wizytę, a ja powtórzę raz jeszcze oświadczyny, które w mojem imieniu złożył zięć mój. Będzie to z pewnością zupełnie właściwem.
Gontran był narzeczonym bez zarzutu, zarówno zakochanym, jak i zajętym swoją wybraną. Z pomocą pieniędzy Andermatta czynił podarunki wszystkim i ciągle był w pogoni za młodą dziewczyną, czy to u niej w domu, czy w domu pani Honorat.
Paweł towarzyszył mu zawsze, aby przy tej sposobności zobaczyć Karolinę, a po każdej wizycie postanawiał sobie nie zobaczyć jej więcej. Zachowała się ona dziwnie odważnie wobec małżeństwa siostry. Mówiła o tem wszędzie z zupełnym spokojem, nie odczuwając najmniejszej troski. Ale jej usposobienie zdawało się zmieniać. Była już mniej otwartą i szczerą. Bretigny rozmawiał z nią, podczas gdy Gontran półgłosem gdzieś w kącie prawił czułości Ludwice.
W sercu Bretignego tymczasem nowe uczucie wzbierać poczęło w sposób gwałtowny. Wiedział o tem i poddawał się temu, a myślał przytem: Ach, co będzie, to będzie, jeśli sprawa posunie się za daleko, odjadę i rzecz skończona.
Od Karoliny szedł do Krystyny, która teraz od rana do wieczora leżała na szezlongu. Już wchodząc do niej, odczuwał zdenerwowanie i gotowym był do sprzeczki, jak to zwykle bywa, gdy dwie istoty oddalają się od siebie. Wszystko cokolwiek mówiła, co myślała, gniewało go, jej zwłaszcza powierzchowność, wygląd chorobliwy, jej rezygnacya, jej pełne wyrzutu błagalne spojrzenia, wywoływały na jego usta gwałtowne słowa, które ze względów przyzwoitości po wstrzymywał. Uprzytomniał sobie zaś zawsze w jej nieobecności widok młodej dziewczyny, z którą dopiero co się rozstał.
Gdy go Krystyna, która boleśnie to odczuwała że go widuje teraz tak rzadko, zasypywała pytaniami, co robił cały dzień, wynajdywał historye, których z natężoną słuchała uwagą, aby dociec, czy on przypadkiem nie myśli o jakiej innej kobiecie. Była zazdrosną, sama nie wiedząc o kogo. Zazdrosną była o kobiety, które przechodziły pod jej oknami, a które wydawały jej się pięknemi, nie wiedząc zgoła, czy Bretigny kiedykolwiek z niemi mówił.
Rzucała mu pytanie:
— Czy widziałeś pan bardzo piękną kobietę, brunetę, wysmukłą, którą przed chwilą widziałam przechodzącą, musiała zapewne w tych dniach przyjechać?
Gdy jej odpowiadał:
— Nie, nie znam jej! — podejrzywała go, że kłamie, bladła i mówiła:
— Ależ musiałeś pan ją widzieć! Wydawała mi się bardzo ładną!
Był zdumiony jej uporem:
— Przysięgam pani, że jej nigdy nie widziałem, ale będę się starał zobaczyć ją.
Ona zaś myślała sobie: To ta niewątpliwie!
Była też niekiedy przekonaną, że on ma jakiś tajemny romans, gdzieś w okolicy, że przedmiot swej miłości z Paryża, może ową aktorkę sprowadził sobie i wypytywała wszystkich, swego ojca, brata, męża o wszystkie młode interesujące kobiety, o których w Enval wiedziano. Gdyby choć mogła chodzić, poszłaby za nim i odkryłaby — ją a tak zupełna niemoc poruszania się, na jaką teraz była skazaną, sprawiała jej nieopisaną mękę.
Gdy mówiła z Pawłem, ton głosu jej zdradzał ból wewnętrzny i budził w nim nerwowy niepokój. Mógł on z nią teraz rozmawiać o jednym tylko przedmiocie spokojnie, t. j. o bliskiem małżeństwie Gontrana. To dawało mu sposobność wymawiania imienia Karoliny i wracania myślą do tej dziewczyny, a sprawiało mu nawet dziwną rozkosz słyszeć, jak Krystyna wymawia jej imię, jak chwali wdzięk i zalety jego wybranej, jak żałowała jej i współczuła z nią z powodu, że brat jej tak ją podszedł, i wyrażała życzenie, aby znalazł się jaki dzielny, zacny mężczyzna, któryby ją pokochał i zaślubił.
On odpowiadał na to:
— Tak jest, Gontran popełnił głupstwo, ta dziewczyna jest bardzo pociągająca!
Krystyna odpowiadała, nie podejrzywając niczego:
— W istocie, to prawdziwa perła, niezmiernie miłe stworzenie!
Nie była skłonną ani na chwilę przypuścić, że taki mężczyzna, jak Paweł, mógłby taką dziewczynę pokochać, a tem mniej z nią się ożenić. Obawiała się tylko jego miłostek.
Pochwały te z ust Krystyny nabierały dlań niesłychanej wartości, podsycały jego uczucie i jego pragnienia i czyniły dlań młodą dziewczynę tem bardziej pożądaną.
Pewnego razu, gdy przyszli z Gontranem do pani Honorat, aby tam spotkać się z małemi Oriolkami, zastali tam doktora Mazelli. Siedział on już między kobietami i zachowywał się, jak we własnym domu. Wyciągnął do obu mężczyzn ręce ze swoim włoskim uśmiechem i niezmierną serdecznością.
Gontran, który z nim zawarł ścisłą przy jaźń, zapytał, śmiejąc się:
— I cóż porabia pańska piękność z lasu Sanssouci?
Włoch odparł z uśmiechem:
— Ochłódliśmy dla siebie zupełnie. Jest to jedna z tych kobiet, które wszystko obiecują, ale niczego nie dotrzymują.
I rozpoczęła się pogadanka. Piękny lekarz prawił dziewczętom grzeczności, a przedewszystkiem Karolinie. Gdy mówił o kobietach podziw jego przebijał się w głosie, przejęciu się i spojrzeniu. Cała jego postać od stóp do głowy zdawała się mówić: Kocham panią! Było w jego wzięciu się coś, co nieodbicie pociągało doń kobiety. Miał on maniery aktorki, ruchy tancerki, gesty miękkie, jak prestidigitator, ujawniał cały system naturalnych i udanych sztuczek, któremi nieustannie się posługiwał.
Gdy Paweł z Gontranem wrócili do hotelu, odezwał się Paweł tonem pogardliwym:
Cóż ten szarlatan ma do czynienia w tym domu?
Gontran odpowiedział przezornie:
— Z takimi awanturnikami różnie bywa. Wkręcają się oni, jak skorki. Zdaje mi się, że ten ma już dosyć włóczęgi i tego wysługiwania się kaprysom Hiszpanki, której jest więcej kamerdynerem, jak lekarzem. A być może, że szuka on tam czegoś więcej. Córka profesora Cloche była dlań zdrową potrawą, druga Oriolka mogłaby także być nie do odrzucenia. Wietrzy on widocznie, próbuje, bada. Miałby może ochotę zostać współwłaścicielem zdrojowiska, wyprzeć stąd tego bałwana Latonne’a i zdobyć sobie w istocie każdego lata dostateczną ilość pacyentów na zimę. Tak, tak, takie są prawdopodobnie jego plany.
W sercu Pawła obudziła się tłumiona wściekłość i rodząca się z zazdrości nienawiść.
Za nimi odezwał się głos:
— He! he!
Był to Mazelli, który przyszedł za nimi. Bretigny odezwał się doń z odcieniem złośliwej ironii:
Gdzież to pan tak biegniesz, doktorze? Wyglądasz pan, jakbyś był w pogoni za szczęściem.
Włoch uśmiechnął się, zanurzył obie ręce zręcznym ruchem w kieszenie, wywrócił je i pokazał, że są próżne, poczem odpowiedział:
— Dotąd nic jeszcze nie znalazłem!
Zakręciwszy się zgrabnie na pięcie, zniknął, jak człowiek, który się spieszy.
Następnych dni spotykali go kilkakrotnie u doktora Honorata, gdzie ten starał się stać się trzem kobietom użytecznym, świadcząc im tysiączne drobne usługi i grzeczności. Umiał on wszystko wybornie, od komplimentów aż do robienia makaronu.
Pozatem był wybornym kucharzem i często ubrany w niebieski fartuch kuchenny i czapkę papierową kuchmistrza gotował, przyśpiewując pieśni neapolitańskie.
Zamiary jego niebawem stały się widoczne i Paweł nie wątpił, że on czekał tylko na sposobność, aby zdobyć serce Karoliny. Zdawało się nawet, że los mu sprzyja, umiał bowiem tak pochlebiać, był tak rozrywanym w świecie kobiecym, że młoda dziewczyna miała zawsze minę wielce zadowoloną w jego obecności i zdradzała żywe nim zainteresowanie się.
Paweł ze swej strony, nie zdając sobie zgoła sprawy ze swego zachowania się, grał rolę zakochanego i rywala. Gdy tylko widział doktora u boku Karoliny, podchodził do niej i dokładał wszelkich starań, aby uwagę jej odciągnąć od rywala i zwrócić na siebie. Był on delikatnym w obejściu z nią, a przecież energicznym i powtarzał tak często, że nie można tego było uważać za oświadczenie miłosne: Kocham panią bardzo!
I tak trwała walka z dnia na dzień, gdy obaj się zeszli, pomimo że na razie ani jeden, ani drugi nie mieli jasno wytkniętego celu. Nie chcieli oni ustąpić sobie miejsca, jak dwa psy, gryzące się o ten sam kawałek mięsa.
Karolina odzyskała napowrót swój dobry humor, ale stała się złośliwszą, w jej uśmiechu i spojrzeniu nie było już tej szczerości i wydawało się, jakby okoliczność, iż Gontran ją porzucił otworzyła jej oczy i przygotowała ją na wszelkie możliwe rozczarowania i uczyniła roztropniejszą. Lawirowała zręcznie pomiędzy obu zakochanymi, mówiąc każdemu z nich to, co nie mogło zrazić drugiego i nie okazując, że jednego lub drugiego wyróżnia, że żartuje sobie z któregokolwiek, lub że bierze którego na seryo.
Ale nadeszła chwila, że zdawało się, jak gdyby szanse Mazellego nagle poszły w górę. Obejście się jego z nią zaczęło być poufalsze, jakgdyby nastąpiło pomiędzy niemi jakie porozumienie. W czasie rozmowy z nią bawił się jej parasolką, lub wstążką jej sukni, co Pawłowi wydawało się, jakby utrwaleniem stanu posiadania z jego strony i wywoływało u niego taką wściekłość, że z rozkoszą chciałby Włochowi wymierzyć kilka policzków. Pewnego dnia w domu starego Oriola, Bretigny rozmawiając z Ludwiką i Gontranem, przyczem nie spuszczał oczu z Mazellego, który Karolinie cichym głosem opowiadał różne historye, zauważył nagle, że dziewczyna poczerwieniała i tak była wzruszoną, że nie ulegało wątpliwości, że Mazelli mówił jej o miłości.
Oczy miała spuszczone, przestała się uśmiechać i słuchała go uważnie. Na ten widok Paweł o mało, że nie wybuchnął. Odezwał się do Gontrana:
— Proszę cię, wyjdź ze mną na chwilę.
Gontran przeprosił narzeczoną i poszedł za przyjacielem. Gdy stanęli na ulicy, Paweł za wołał wzburzony: Słuchaj, trzeba za każdą cenę przeszkodzić temu, aby ten przeklęty Włoch nie zdobył tego dziecka.
— Cóż ja mam na to poradzić?
— Powinienbyś jej powiedzieć, że jest to zwykły awanturnik.
— Mnie to przecież nic nie obchodzi!
— Wiesz przecież, że ma ona być twoją szwagierką.
— Zapewne, ale nie mam żadnego dowodu na to, że Mazelli zbliża się do niej w jakichś nieuczciwych zamiarach. Jest on dla wszystkich kobiet zarówno uprzejmy i nadskakujący i nigdy dotąd nie popełnił, ani nie powiedział nic zdrożnego lub niewłaściwego.
— Ha, skoro ty tego nie chcesz zrobić, to ja to będę musiał uczynić, pomimo, że mnie to znacznie mniej obchodzi, niż ciebie.
— Czy kochasz Karolinę
— Nie, ale ja widzę zamiary tego awanturnika
— Ależ ty troszczysz się o sprawy, które cię zgoła obchodzić nie powinny, skoro nie kochasz Karoliny!
— Nie, ja jej nie kocham, ale ja nie dopuszczę do tego, aby taki obieżyświat...
— Cóż w takim razie zamierzasz?
— Obić gałgana!
— Byłby to niewątpliwie najlepszy środek, aby ją skłonić do zakochania się w nim. Będziecie się bić, a czy on ciebie zrani, czy ty jego, w jej oczach zawsze on będzie bohaterem.
— A cóżbyś ty uczynił?
— Ja na twojem miejscu, rozmawiałbym z tą małą, jak dobry przyjaciel, gdyż ona ma wielkie do ciebie zaufanie. W kilku słowach objaśniłbym ją o tym wyrzutku społeczeństwa, co i ty zresztą doskonale byś potrafił, gdyż masz kolosalną wymowę. Powiedziałbym jej przede wszystkiem, jak się rzecz ma z ową Hiszpanką, następnie dlaczego kręcił się około córki profesora Cloche, a po trzecie, dlaczego, gdy mu się z tamtą nie udało, próbuje szczęścia u panny Karoliny.
— A więc, dlaczego nie możesz tego zrobić, skoro masz być jej szwagrem?
— Dlatego, że jak wiesz, zaszła pomiędzy nami ta historya. Zrozumiesz, że wobec tego ja przecież nie mogę...
— Masz słuszność, ja z nią pomówię.
— Czy mam ci natychmiast dostarczyć sposobności?
— Naturalnie!
— Dobrze, przechadzaj się tu jeszcze przez dziesięć minut, a ja przyprowadzę tu Ludwikę i Mazellego, a gdy potem nadejdziesz, ona będzie już samą.
Paweł Bretigny poszedł do Enval i układał w myśli, jak ma rozpocząć tę trudną rozmowę. Gdy powrócił, znalazł w istocie Karolinę Oriol samą w wybielonej wapnem świetlicy domu ojcowskiego. Przysiadłszy się do niej, rozpoczął:
— Łaskawa pani, uprosiłem Gontrana, ażeby mi tę rozmowę z panią w cztery oczy ułatwił.
Popatrzyła nań jasnem spojrzeniem:
— A to w jakim celu?
— Chcę, jak prawdziwy przyjaciel, jak wierny przyjaciel, który chciałby pani dobrej rady udzielić, pomówić z panią.
Zaczął okrążać rzecz zwolna, powoływał się na swe doświadczenie i na jej niedoświadczenie, ażeby zupełnie ogólnikowo mówić z nią o awanturnikach, którzy wszędzie szukają szczęścia, wszędzie z właściwą sobie zręcznością wciskają się i oplątują naiwnych i dobrych ludzi, mężczyzn lub kobiety i sondują nie tyle serce, ile kieszeń.
Karolina pobladła nieco i słuchała uważnie i z powagą.
— Niby rozumiem, a przecież nie rozumiem. Zdaje się, że pan masz na myśli kogoś upatrzonego.
— Mówię o doktorze Mazellim.
Spuściła oczy, nie odpowiadała przez kilka sekund, potem odezwała się drżącym głosem:
— Jesteś pan tak otwartym, że ja uczynię to samo. Od czasu od czasu zaręczyn mojej siostry, stałam się cokolwiek inną, trochę mniej głupią i domyślałam się po trochu tego, o czem mi pan mówi, ale w cichości ducha bawi mnie to, gdy się do mnie zbliża.
Podniosła twarz, a w jej uśmiechu i spojrzeniu było tyle słodyczy, tyle wesołej pustoty, że Bretigny uczuł się nagle porwanym i podbitym w zupełności. Jego serce tłukło się niespokojnie, czuł, że Mazelli nie był owym wybranym, że zatem on był tym zwycięzcą.
— A więc pani go nie kocha?
— Kogo, Mazellego?
— Tak.
Spojrzała na niego wzrokiem tak pełnym wyrzutu, że uczuł się poruszonym do głębi i bełkotał błagalnym głosem:
— Nie kochasz pani nikogo?
Odpowiedziała szeptem ze spuszczonemi oczami:
— Nie wiem, kocham tych, co mnie kochają.
Pochwycił nagle ręce dziewczęcia i okrył je gorącymi pocałunkami. Była to jedna z tych chwil, w których się traci rozum pod wpływem namiętności, gdy słowa, które się wymawia, wypływają więcej z wzburzonych nerwów, niż z rozumu.
— Ależ ja panią kocham, moja mała Karolciu, ja kocham panią!
Wyrwała mu szybko jednę rękę, położyła ją na jego ustach i szeptała:
— Nie mów pan, proszę, takich rzeczy, nie mów pan. Byłoby dla mnie zbyt bolesnem, gdyby to było również kłamstwem.
Wyprostowała się, a on wstał, porwał ją w ramiona i począł namiętnie całować.
Bliski szmer przerwał ten wybuch czułości. Ojciec Oriol, który wszedł po cichu, patrzył na nich przerażonym wzrokiem. Po chwili zawołał:
— Boże skaż mię, Boże skaż mię, co za łajdak!
Karolina uciekła, a obaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie. Paweł usiłował wytłómaczyć się:
— Mój Boże, panie Oriol, ja wprawdzie zachowałem się, jak... jak...
Ale stary nie słuchał go wcale. Wściekłość, przerażająca wściekłość opanowała go. Z zaciśniętemi pięściami rzucił się na Bretigny’ego, wykrzykując:
— Skaranie Boże, co za łajdak!
Gdy w końcu stanęli tak blisko naprzeciw siebie, że nosy ich prawie się stykały, porwał go swemi obiema chłopskiemi dłońmi za kołnierz. Ale tamten, równie wielki i silny wskutek uprawiania wszelakich sportów, odepchnął Owerniaka silnym ruchem ręki i rzucił nim o ścianę.
— Słuchaj pan, panie Oriol, tu nie chodzi o to, aby się bić wzajemnie, lecz aby się porozumieć. Pocałowałem pańską córkę, to prawda, ale przysięgam panu, że to było po raz pierwszy i przysięgam także, że chcę się z nią ożenić.
Stary, którego wściekłość opuściła trochę pod wpływem natarcia przeciwnika, ale wzburzenie utrzymało się dalej, bełkotał:
— Zapewne, to piękna historya sprzątać komuś córkę dlatego, że się chce mieć pieniądze. Przeklęty oszust!
I w długich, jednym tchem wyrzuconych zdaniach wykrztusił wszystko, co miał na sercu. Nie mógł się uspokoić z powodu posagu, jaki musiał oddać starszej córce, z powodu winnic, które przeszły w inne ręce. Domyślał on się teraz stanu majątkowego Gontrana i zrozumiał, podstęp Andermatta, a nie myśląc wcale o niespodzianie nań spadłych pieniądzach, które zawdzięczał bankierowi, wylewał całą swą żółć i całą utajoną nienawiść przeciw tym zbrodniarzom, którzy go pozbawili spokojnego snu w nocy. Wyglądało to w jego ustach tak, jakgdyby Andermatt, jego rodzina i jego przyjaciele go obrabowali, jemu cośkolwiek zabrali, jego grunta, jego źródła, albo jego córkę i zarzuty te ciskał Pawłowi w twarz, oskarżając, że sięga po jego majątek, że jest oszustem, który chce pojąć Karolinę, aby dostać grunta.
Ale tamten, który już stracił cierpliwość, huknął na niego:
— Przeklęta brudota! Ja jestem bogatszym od pana, ja panu jeszcze mogę dać pieniędzy, rozumiesz pan!
Stary milczał, niedowierzając, ale uważał dobrze i po chwili w tonie nieco uspokojonym rozpoczął swe skargi na nowo.
Teraz znowu odpowiadał Paweł, a czując się skrępowanym sytuacyą, której sam był sprawcą, oświadczył, że chce poślubić Karolinę zupełnie bez posagu.
Stary Oriol trząsł głową, kazał sobie to jeszcze raz powtórzyć, nie mogąc tego pojąć. Dla niego Paweł był ciągle jeszcze gołym łowcą posagowym, a gdy Bretigny zniecierpliwiony oświadczył mu:
— Ależ, stary ośle, ja mam przeszło sto dwadzieścia tysięcy franków renty, słyszysz pan, jest to dochód od trzech milionów!... — zapytał nagle:
— Czy chciałbyś pan to zeznać na piśmie?
— Zapewne, że mogę zeznać.
— I nazwisko swoje także pan pod tem podpisze?
— Tak jest, podpiszę moje nazwisko.
— Na stemplowym papierze?
— Tak, tak, na stemplowym.
Na to stary wstał, otworzył szafę, wyjął z niej dwa arkusze stemplowego papieru, odszukał umowę, jaką przed kilku dniami zawarł z Andermattem, i wystawił szalone przyrzeczenie małżeństwa, w którem wymienił cyfrę trzech milionów, jakie narzeczony gwarantuje, poczem Bretigny musiał na tem podpis swój położyć.
Paweł, gdy znalazł się na dworze, wydawało mu się, że ziemia kręci się dokoła niego. Był więc chcąc nie chcąc zaręczonym skutkiem jednego z tych dziwnych zrządzeń losu, które niekiedy strącają człowieka w otchłań nędzy i mówił do siebie:
— Cóż za szaleństwo!
Potem myślał sobie:
— Ale co tam! Zdaje mi się chwilami, że na całym świecie nie znalazłbym lepszej.
I w głębi serca czuł się szczęśliwym z powodu tej łapki, jaką na niego los zastawił.
Następny dzień źle się zaczął dla Andermatta. Gdy przyszedł do kurhauzu, dowiedział się, że pan Aubry-Pasteur w nocy w hotelu Splendid uległ atakowi apoplektycznemu. Pomijając już to, że inżynier przez swą wiedzę, swą gorliwość i umiłowanie zakładu Mont-Oriol, bardzo był dlań użytecznym, było rzeczą zgoła nieprzyjemną, że chory, który właśnie wziął sobie za zadanie zwalczać cierpienia, umarł w pełni sezonu w chwili, gdy zdrojowisko zaczęło się rozwijać i kwitnąć.
Bankier był bardzo wzburzony. Co chwilę wbiegał do pokoju nieobecnego inspektora i wybiegał stamtąd. Chciał on to zdarzenie w jakiś możliwy sposób zataić, wymyślił sobie wypadek, nieszczęśliwy, upadek, nieostrożność, i niecierpliwie czekał na doktora Latonne, aby tenże skonstatował śmierć w jakichś korzystniejszych okolicznościach, z wykluczeniem prawdziwej przyczyny.
Nagle ukazał się doktor, blady, zmieszany i zapytał wchodząc:
— Wiesz pan już o nieszczęściu?
— O tem zapewne, że Aubry-Pasteur umarł.
— Nie, nie, doktor Mazelli uciekł z córką profesora Cloche.
Andermatt, jakby pod wpływem ataku febry, zapytał:
— Co pan mówisz?
— Tak, panie prezydencie, jest to dla nas straszne nieszczęście, prawdziwa katastrofa.
Usiadł, obtarł czoło i opowiadał całe zajście według relacyi Piotra Martela, który się o tych szczegółach dowiedział od służącego profesora Cloche.
Mazelli umizgał się do pięknej, czerwono-włosej wdowy, wielkiej kokietki, której pierwszy mąż umarł na suchoty, jak powiadają, skutkiem nadmiaru czułości ze strony żony. Profesor Cloche, skoro przejrzał zamiary włoskiego lekarza, nie chcąc mieć za drugiego zięcia takiego awanturnika, wypowiedział mu dom. Mazelli wyszedł drzwiami, ale powrócił oknem z jedwabną drabinką sznurową kochanka. W tej kwestyi krążyły dwie wersye, jedna z nich mówiła, że rozkochał on córkę profesora do szaleństwa, inna, że widywał się potajemnie z nią, udając, że zwrócił swój afekt do innej kobiety.
Dowiedziawszy się od swej ukochanej, że profesor pozostał nieugiętym, uciekł z nią w nocy, ażeby przez skandal wymusić na nim zezwolenie na małżeństwo.
Doktor Latonne stanął i oparł się o komin, podczas gdy Andermatt biegał niespokojnie tam i z powrotem.
Doktor zawołał:
— Pomyśl pan tylko: lekarz, lekarz mógł coś podobnego zrobić! Cóż za brak charakteru!
Andermatt był złamany. Rozważał on skutki i sumował je, jak w zagadnieniu arytmetycznem. Przedewszystkiem niemiły rozgłos, który niezawodnie dotrze nietylko do sąsiednich miejsc kąpielowych, ale nawet aż do Paryża. Następnie ubytek profesora Cloche, strata wprost niepowetowana. Wreszcie odjazd księcia i księżnej Ramas Aldaverra, strata nie mniej dotkliwa, której żadną miarą powetować się nie da.
Wogóle doktor Latonne miał słuszność, była to prawdziwa katastrofa.
Po chwili zwrócił się bankier do lekarza:
— Powinienbyś pan zaraz pójść do hotelu Splendide i dla Aubry-Pasteura wystawić świadectwo zejścia i to tak, aby nikt nie przypuszczał w danym wypadku ataku apoplektycznego.
Doktor Latonne wziął kapelusz i odchodząc, odezwał się:
— Jest tu jeszcze jedna nowina, która obiega w zdrojowisku. Czy to prawda, że pański przyjaciel Paweł żeni się z Karoliną Oriol?
Andermatt drgnął ze zdziwienia:
— Bretigny? Ach, któż to panu mówił?
— Tenże sam Piotr Martel, który o tem dowiedział się z ust starego Oriola. Twierdził on, że jego przyszły zięć ma trzy miliony majątku.
Andermatt nie wiedział już co o tem sądzić:
— Mój Boże, to jest możliwe, od pewnego czasu istotnie ogromnie uganiał się za nią. W takim razie całe Enval byłoby nasze — caluteńkie Enval. Muszę to bezzwłocznie sprawdzić.
Poszedł za doktorem, ażeby Pawła jeszcze przed śniadaniem zastać. Gdy przyszedł do hotelu, powiedziano mu, że żona kilka razy o niego się pytała. Zastał ją jeszcze w łóżku, rozmawiającą z ojcem i bratem, który z roztargnieniem przerzucał gazetę. Czuła się bardzo cierpiącą i była niespokojną, ogarniała ją jakaś obawa, z której nie zdawała sobie sprawy. A przytem przyszła jej do głowy pewna myśl, która przy jej stanie potęgowała się w niej coraz więcej. Chciała zasięgnąć porady u doktora Blacka. Ponieważ zwykle dokoła siebie słyszała dowcipy o doktorze Latonne, straciła wszelkie zaufanie do niego i pragnęła usłyszeć zdanie innego lekarza, mianowicie doktora Blacka, którego rozgłos z dnia na dzień wzrastał.
Obawy wszelakiego rodzaju, różne dręczące myśli, które zwykle opanowywują kobiety przy końcu ciąży, nie opuszczały jej od rana do wieczora. Zdawało jej się, że doktor Black sam jeden tylko może jej prawdę powiedzieć i chciała go widzieć natychmiast, domagała się, aby go bezzwłocznie zawezwano.
Andermatt, roztargniony, nie wiedział, co jej na to odpowiedzieć.
— Tak, kochane dziecko, ale to dla mnie rzecz wcale nie łatwa, wszak znasz mój stosunek do doktora Latonne; jeśli mam być szczerym, to jest to nawet niepodobieństwem. Ale mam inną myśl, zaproszę profesora Roussela, ten jest stokroć większą powagą od doktora Blacka, on mi tego nie odmówi.
Ale ona upierała się przy swojem, chciała tylko Blacka, była to jej idee fixe, myśl szalona, aby jego koniecznie mieć.
Wilhelm próbował na chwilę odwrócić temat rozmowy:
— Czy słyszałaś, że ten intrygant Mazelli tej nocy uciekł z córką profesora Cloche? Uciekli i dyabli wiedzą, gdzie już są!
Podniosła się z poduszek i jęczała:
— Ach, biedna księżna, biedna kobieta; tej mi bardzo żal!
Po chwili rozpoczęła na nowo:
— Słuchaj, musisz mi zawołać doktora Blacka, czuję, że umrę, jeżeli on nie przyjdzie.
Andermatt ujął jej rękę i pocałował czule:
— Bądź rozsądna, moja mała, posłuchaj mnie.
Zobaczył łzy w jej oczach i zwrócił się do margrabiego:
— Kochany ojcze, musisz to ty zrobić, ja nie mogę. Black przychodzi codziennie około pierwszej godziny do księżniczki Maldenburg, pomów z nim wtedy i przyprowadź go do swej córki. Wszak możesz jeszcze zaczekać, Krystyno, nieprawdaż?
Zgodziła się czekać jeszcze godzinę, ale nie chciała wstać, aby z mężczyznami zjeść śniada nie. Poszli więc sami.
Paweł był tam już. Gdy go Andermatt zobaczył, zawołał:
— Powiedz-no pan, czy to prawda, co mi mówiono, że pan chcesz się ożenić z panną Karoliną Oriol? Wszak to chyba nieprawda?
Młody człowiek odpowiedział półgłosem, rzucając niespokojne spojrzenie ku zamkniętym drzwiom.
— Mój Boże, tak.
Ponieważ nikt o tem nie wiedział, wszyscy trzej aż pootwierali przed nim usta ze zdziwienia. Andermatt zapytał:
— Jakżeż to się jednak stało, że pan przy swoim majątku zdecydowałeś się ożenić; pan, który możesz mieć wszystkie, nie potrzebujesz się wiązać z jedną? A pozatem rodzina ta nie jest zbyt dystyngowaną. Dla Gontrana, który nie ma przy duszy grosza, jest to zupełnie dobrem.
Bretigny począł się śmiać:
— Mój ojciec dorobił się majątku na handlu mąką, był zatem młynarzem — en gros — gdybyś pan go był znał, byłbyś pan także pomyślał, że nie był nazbyt elegancki. No, a ta młoda dziewczyna?
Andermatt przerwał mu:
— O, ta jest uroczą, wspaniałą, wprost ba jeczną, a wiesz pan, że przytem będzie ona tak niemal bogatą, jak pan, jeżeli nie bogatszą — zapewniam pana.
Gontran mówił dalej:
— Zaręczyny nie obowiązują do niczego, a w każdym razie zasłaniają odwrót. Powinien był przecież nas o tem uprzedzić. Opowiedz-że mój stary, jak się to stało?
Tedy Paweł opowiedział całą historyę, zmieniając ją tylko w drobnych szczegółach. Mówił on o swoich wątpliwościach, które podkreślał, o swojej szybkiej decyzyi, gdy ze strony dziewczęcia padło słowo, dające mu pewność, że jest kochany. Opowiadał o nagłem wejściu starego Oriola, o sprzeczce, o wątpliwościach, jakie chłop miał co do jego majątku, wreszcie o manipulacyi z papierem stemplowym.
Andermatt śmiał się do łez, bijąc ręką w stół:
— A więc powtórzył i naśladował cały mój pomysł ze stemplowym papierem.
Paweł odezwał się następnie przyciszonym głosem, czerwieniejąc z lekka:
— Nie mów pan jednak, proszę, na razie nic o tem swojej żonie. Wolę jej o tem sam powiedzieć.
Gontran spojrzał na przyjaciela z dziwnym uśmiechem, który zdawał się mówić: To paradne, wspaniałe; w ten sposób cała ta rzecz skończy się bez hałasu i bez wielkich historyj.
— Jeżeli chcesz, mój stary, to po śniadaniu pójdziemy do niej, gdy wstanie, i będziesz mógł jej sam to wszystko opowiedzieć.
Wszedł posługacz hotelowy z doniesieniem, że doktor Black udał się właśnie do księżniczki. Margrabia wyszedł tedy zaraz, aby go po drodze spotkać. Opowiedział lekarzowi rzecz całą, wyjaśnił kłopotliwą sytuacyę swego zięcia i życzenie córki i bez dalszych trudności zabrał go ze sobą.
Krystyna, oddaliwszy obecnych, rozpoczęła wtajemniczać doktora w swój stan, mówiła o swym niepokoju, strachu, o swych urojeniach i to takim przyciszonym głosem, jakby odbywała spowiedź. A lekarz słuchał, jak ksiądz, spoglądając na nią od czasu do czasu uważnie swemi wielkiemi, okrągłemi oczami i dając pewnemi gestami do poznania, że zna dokładnie cały przebieg tej przypadłości i że potrafi ją wyleczyć.
Gdy skończyła, począł ją ze swej strony wypytywać z wielką dokładnością o pewne szczegóły jej trybu życia, przyzwyczajeń, jej dotychczasowego leczenia. Od czasu do czasu potakiwał głową na znak swej zgody, to znów dyskretnem „och!“ zaznaczał swój odmienny pogląd.
Gdy poczęła mu wyrażać obawę, że położenie dziecka może być nieprawidłowe, podniósł się i badając ją po przez kołdrę z dyskrecyą duchownego, oświadczył:
— Nie, jest bardzo dobre!
Niewiele brakowało, a byłaby go za to uściskała. Wspaniały człowiek ten doktor!
Wziął ze stołu kawałek papieru i napisał na nim receptę, bardzo długą. Potem podszedł do łóżka i rozpoczął w innym już tonie gawędzić, na znak, że skończył swą rolę urzędowego doradcy. Mówił o wielu rzeczach, szczególniej zaś zdawało się go interesować zamierzone małżeństwo Gontrana. Po chwili odezwał się z pełnym słodyczy uśmiechem:
— Nie mówiłem pani jeszcze o zaręczynach pana Bretigny, które nie są już tajemnicą, gdyż stary Oriol opowiada o tem całemu światu.
Krystyna była bliską omdlenia i tylko straszna obawa, aby wszyscy inni nie wiedzieli więcej od niej, uczyniła ją nagle ostrożną. Szeptem odezwała się:
— Co, stary Oriol, opowiada to całemu światu?
— Tak, tak, przed dziesięcioma zaledwie minutami rozmawiał ze mną o tem. Pan Bretigny zdaje się być bardzo bogatym i kocha małą Karolinę już od dłuższego czasu. Zresztą pani doktorowa Honorat ułatwiła zaręczyny tych obojga sióstr, gdyż w jej to domu młodzi ludzie się spotykali.
Krystyna zamknęła oczy i straciła przytomność.
Doktor zawołał pokojowej, następnie zjawili się margrabia, Gontran i Andermatt, którzy przynieśli ocet, perfumy i dwadzieścia innych niepotrzebnych rzeczy.
Nagle młoda kobieta poruszyła się, otwarła oczy, podniosła ramiona i wydała rozdzierający krzyk, wijąc się przytem po łóżku. Usiłowała mówić, ale z ust jej wydobywały się tylko głuche jęki:
— Och, jakże boli! Mój Boże, jak boli! Coś mnie rozdziera! O mój Boże!
Poczęła na nowo krzyczeć. Nadeszły pierwsze bóle. Andermatt wybiegł, aby zawezwać doktora Latonne’a. Znalazł go zaraz i zawołał nań:
— Chodź pan prędko, żona moja nagle za chorowała, chodź pan co prędzej!
Przyszła mu do głowy chytra myśl. Opowiedział mu, że doktor Black właśnie był w hotelu, gdy wystąpiły pierwsze bóle. Doktor Black powtórzył to kłamstwo swemu koledze.
Andermatt bardzo poruszony, z bijącem sercem i prawie nieprzytomny, nagle wątpić począł o wartości obu tych ludzi i wybiegł bez kapelusza, aby uprosić profesora Mac-Roussel’a o przybycie do chorej.
Profesor przybył natychmiast. W chwili, gdy wchodził, obaj lekarze wyszli grzecznie naprzeciw niego, złożyli mu z wielką czołobitnością sprawozdanie ze stanu chorej, prawie równocześnie wyrywając sobie słowa:
— Panie kolego, rzecz ma się tak, panie kolego, czy nie sądzisz pan, że..., czy nie należałoby, panie kolego...
Tymczasem zdawało się, że Andermatt stracił rozum pod wpływem jęków żony; dręczył profesora pytaniami i tytułował go: wielce szanowny panie radco.
Krystyna, która prawie naga leżała na łóżku nie widziała nic, nie wiedziała nic, nie pojmowała nic. Cierpiała strasznie. Wszystkie myśli uciekły jej z głowy, zdawało się jej, że jakaś długa piła pogrążyła się w jej ciele, w jej krzyżu, w bokach bioder, piła zębata, która jej kości, muszkuły zwolna rozrywała, pogrążając się w niej i zaprzestając na przemian.
Gdy bóle na chwilę ustawały, gdy w przerwach tych odzyskiwała zmysły, wyłaniała się w jej umyśle jedna myśl, świdrująca ją bólem straszniejszym i okropniejszym, niż ból fizyczny: on kochał inną kobietę i tę inną poślubi. Ażeby tę nową mękę, która jej zamraczała umysł, przytłumić, wysilała się, aby wywołać bóle cielesne, ruszała się i przewracała na wszystkie strony, a gdy bóle się zjawiały, nie mogła przy najmniej myśleć o swej udręce.
Piętnaście godzin trwał ten stan bólów fizycznych i cierpień moralnych. Chciała umrzeć, usiłowała wśród ponawiających się mąk wyzionąć duszę. Ale po jednym z takich bólów, dłuższym i silniejszym od innych, nagle uczyniło się jej tak, jak gdyby wszystko wyszło z niej. Było już po wszystkiemu, bóle uspokoiły się, jak fale morskie, które raz po raz maleją, a uczucie ulgi, które odczuła, było tak wielkie, że całe jej cierpienie zdawało się na pewien czas uśpionem.
Rozmawiano z nią, ona odpowiadała bardzo cichym, stłumionym głosem. Nagle twarz Andermatta pochyliła się ku niej, a on odezwał się:
— Ona żyje, mamy córkę!
Krystyna wyszeptała:
— O, mój Boże! A więc miała dziecko, dziecko, które będzie rosło i będzie dużem, dziecko Pawła! I brała ją ochota na nowo krzyczeć, tak krajało się jej serce pod wrażeniem tego nieszczęścia. Miała córkę. Ona nie chciała tego, nie chciała jej widzieć, nie chciała jej dotykać.
Dziecko zostało spowite, opatrzone, poczem je serdecznie ucałowano. Kto? Jej ojciec i jej mąż prawdopodobnie, ona nie wiedziała zresztą. Ale on, gdzie on był, co on robił? Jakże byłaby szczęśliwą w tej godzinie, gdyby ją choć cokolwiek kochał.
Czas upływał, godziny następowały po sobie, a ona nie mogła odróżnić dnia od nocy, albowiem myśl jej zajęta była tylko jednem palącem pytaniem: kocha inną!
Nagle powiedziała sobie: a gdyby to było nieprawdą? Jakżeż to możliwe, abym nie usłyszała o zaręczynach tych pierwej, niż doktor. Potem rozmyślała i przypuszczała, że umyślnie zatajono to przed nią i że Paweł o to się postarał. Oglądała się po pokoju, kto jest przy niej. Jakaś nieznajoma jejmość czuwała przy niej, jakaś chłopka. Nie śmiała jej o to zapytać. Kogóź zresztą mogła zapytać?
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł jej mąż, a widząc ją z otwartemi oczami, zbliżył się do niej:
— Czy ci lepiej, duszko?
— Tak, dziękuję ci!
— Nabawiłaś nas wczoraj niemało strachu, ale teraz niebezpieczeństwo wszelkie już minęło. Z twojego powodu jednak jestem w wielkim kłopocie. Telegrafowałem do naszej przyjaciółki, pani Icardou, która miała być tutaj przy twoim połogu, o twojem rozwiązaniu i prosiłem, aby natychmiast przybyła. Ale ona jest teraz przy swoim siostrzeńcu, który zachorował na szkarlatynę. Ty zaś nie możesz przecież pozostać bez opiekunki, opiekunki cokolwiek delikatniejszego obejścia. A że jedna z pań tutejszych oświadczyła się z gotowością pielęgnowania ciebie i dotrzymywania ci towarzystwa, więc przyjąłem jej propozycyę. Jest to pani Honorat.
Krystyna przypomniała sobie nagle o tem, co mówił doktor Black. Ogarnęła ją jakaś dziwna bojaźń, pod wpływem której szeptała:
— O nie, nie; każda inna tylko nie ta!
Wilhelm nie mógł tego pojąć i odparł:
— Wiem, że ona jest cokolwiek prostą i rubaszną, ale brat twój bardzo ją lubi, a ona była mu bardzo użyteczną. Pozatem utrzymywano, że była akuszerką i że Honorat poznał ją u jednej chorej. Jeżeli ci się nie będzie podobała, odeślę ją jutro, ale na razie spróbujmy z nią, pozwól jej przyjść raz albo dwa razy.
Zaczęła się namyślać. Potrzeba dowiedzenia się wszystkiego, opanowała ją tak gwałtownie, że nadzieja mówienia z tą kobietą, wydarcie jej tej pewności, która rozdzierała jej serce, skłoniła ją do zgodzenia się na propozycyę.
— A więc dobrze, przyprowadź ją zaraz, ale zaraz, idź!
Zanim jednakże to rozstrzygnąć się miało, uczuła, że nie może dłużej pozostawać w niepewności co do jego zdrady i zapytała Wilhelma głosem ledwo dosłyszalnym:
— Czy to prawda, że pan Bretigny się zaręczył?
On odpowiedział spokojnie:
— Tak, to jest prawdą. Powiedzielibyśmy ci byli o tem wcześniej, gdybyś nie była się rozchorowała.
Teraz znowu Wilhelm opanowany był jedną ideą, która go już zupełnie nie opuszczała: swoją córką, która ledwo żyła, i na którą co chwila spoglądał. Był on oburzony, że pierwsze słowo Krystyny nie było zapytaniem o córkę i mówił z lekkim wyrzutem:
— Ależ posłuchaj, wszak ty jeszcze, wcale nie zapytałaś o małą. Czy wiesz, że ma się doskonale?
Wstrząsnęła się, jakgdyby ktoś dotknął jej otwartej rany, ale postanowiła sobie przebyć wszystkie stacye tej drogi kalwaryjskiej.
— Przynieś mi ją — odezwała się.
Zniknął za kotarą u nóg łóżka i wyszedł za chwilę z twarzą, promieniejącą z dumy i szczęścia, trzymając niezręcznie w rękach zawiniątko z białej bielizny. Położył je na jaśku w pobliżu głowy Krystyny, która ze wzruszenia trzęsła się, i powiedziała:
— Popatrz, oto ona, czy nie jest najmilsza?
Spojrzała na dziecko.
On odchylił dwoma palcami lekkie koronki, które okalały małą czerwoną twarzyczkę, taką malutką czerwoną z zamkniętemi oczami i zwiniętą do ssania buzią. A ona myślała sobie, nachylając się nad tym projektem człowieka: „Oto moja córka... córka Pawła. To ona mi tyle sprawiła boleści, ona... moja córka!...“
I nagle zniknęła jej niechęć do dziecka, do tego dziecka, którego wydanie tak bardzo wstrząsnęło jej biednem sercem i jej znękanem ciałem. Przypatrywała się z bolesną ciekawością i głębokiem zdumieniem dziecku, ze zadumieniem zwierzęcia, które pierwszy raz swoje młode zrzuciło.
Andermatt myślał, że ona je będzie pieścić był ponownie zdziwiony i cokolwiek urażony jej obojętnością:
— Czyż jej nie pocałujesz?
Cichutko pochyliła się do czółka dziecka, ale im bardziej się jej usta zbliżały, tem więcej czuła się porwaną nowem uczuciem, a gdy dotknęła małego czoła ciepłego i wilgotnego, gdy uczuła to ciepło własnego ciała, zdawało się jej, że nie potrafi oderwać warg swoich od tego dziecięcego ciałka i że one wiecznie na niem spoczywać będą.
Na policzkach swoich uczuła muśnięcie. Była to broda jej męża, który się nachylił, aby ją pocałować, a gdy ją do siebie przycisnął z pełną wdzięczności tkliwością, chciał także ucałować swą córkę i dotknął wargami kilkakrotnie z obawą końca jej nosa.
Krystynie nie miłą była ta czułość, spojrzała na nich oboje z pewnym niepokojem.
On chciał następnie zanieść dziecko napo wrót do kołyski.
— Nie — odezwała się doń — zostaw mi ją jeszcze na chwilę, abym ją czuła na moich policzkach. Nie mów nic i nie ruszaj się, zostaw nas tak w spokoju.
Wyciągnęła rękę i włożyła ją poprzez powijaki, dotykając ciała, oparła swoje czoło o twarzyczkę małej, zamknęła oczy i pozostała tak bez ruchu, nie myśląc o niczem.
Ale Wilhelm po kilku minutach dotknął lekko jej ramion:
— Dziecko, bądź rozsądną, nie podniecaj się tak!
Potem odniósł córkę do kołyski, a ona długo wiodła za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła za kotarą łóżka.
Ojciec i brat przyszli jeszcze tego samego wieczora, aby ją zobaczyć, opowiadali jej różne historye z sąsiedztwa, mówili o nagłym wyjeździe profesora Cloche, który pojechał za swą córką, o plotkach, dotyczących księżny de Ramas, której nie widziano od tego czasu i o której sądzono, że już wyjechała i o innych jeszcze rzeczach.
Gontran śmiał się z tych awantur i żartując, konkludował:
— To doprawdy nie do uwierzenia, co się dzieje w tych kąpielach: są to jedyne kraje zaczarowane, jakie jeszcze istnieją na ziemi. W dwóch miesiącach więcej się tam dzieje, jak w ciągu całego pozostałego czasu na całym świecie, i zdawaćby się mogło w istocie, że źródła tamtejsze nie są źródłami mineralnemi, ale źródłami czarów. Ale ta sama historya powtarza się wszędzie w Aix, Royal, Vichy, Luchon, jak nie mniej w kąpielach morskich w Dieppe, Etretat, Trouville, Biarritz, Cannes, Nizzy. Gromadzą się tam szumowiny wszelkiego towarzystwa, wszelakich narodowości i mieszanina ras, jakiej nigdzie nie spotkać, i wszelakie warcholstwo. Kobiety popełniają tam z całą lekkomyślnością i wyzywającem zuchwalstwem wszelakie wybryki. W Paryżu jest się umocnionym i za bezpieczonym, w kąpielach jest się słabym. Mężczyźni znajdują tam pieniądze, jak Andermatt, śmierć, jak Aubry-Pasteur, inni znowu zaręczają się, jak ja i Paweł. Wiedziałaś przecież o zaręczynach Pawła, nieprawdaż?
Odpowiedziała, jak przez sen:
— Tak, Wilhelm wspomniał mi o tem.
Gontran ciągnął dalej:
— On ma słuszność, zupełną słuszność. To jest chłopska dziewka... Tak, ale to jest zawsze coś więcej, jak córka awanturnika albo pospolita dziewczyna.
Krystyna słuchała, a każde słowo wpadało jej przez ucho do serca i sprawiało ból nieopisany. Zamknęła oczy i odezwała się:
— Jestem bardzo znużoną, chciałabym cokolwiek odpocząć.
Pocałowali ją i poszli. Próbowała usnąć, ale dręczące myśli nie dopuszczały snu. Myśl, że on jej już nie kochał, była dla niej tak nieznośną, że gdyby nie obecność pielęgniarki, drzemiącej w fotelu, byłaby się z okna rzuciła na schody tarasu.
Przejście to złamało ją zupełnie. Odwróciła się i ukryła twarz w poduszkach, łkając. Krzyknęła głośno, gdyż rozpacz ogarnęła jej duszę. Każde uderzenie serca, które czuła w skroniach, dźwięczało jej nieustannie, jak owo jedyne po stokroć powtarzane słowo: Paweł!... Paweł!...
Paweł!...
Zasłoniła rękami uszy, aby więcej nie słyszeć, ukryła głowę pod kołdrą, a mimo to w piersi jej dźwięczało ciągle w każdem uderzeniu serca to imię nieuciszone!
Pielęgniarka obudziła się i zapytała:
— Czy pani jest chorą?
Krystyna odwróciła się, tonąc we łzach i szeptała:
— Nie, zasnęłam, śniło mi się coś i bałam się.
Nad ranem zasnęła. Gdy się po kilku godzinach snu ocknęła, nadszedł Andermatt, prowadząc z sobą panią Honorat.
Gruba jejmość, zachowywała się całkiem familiarnie; usiadła przy łóżku, ujęła Krystynę za ręce i wypytywała, jak lekarz. Potem, zadowolona z odpowiedzi, oświadczyła:
— No, Bogu dzięki, wszystko idzie dobrze. Zwracając się do pielęgniarki, rzekła:
— Pani może odejść, zadzwonię, gdy panią będziemy potrzebować.
Krystyna, która przezwyciężyła już swą odrazę, odezwała się do męża:
— Podaj mi na chwilę córkę.
Wilhelm przyniósł jej podobnie jak wczoraj dziecko, ucałował je czule i położył na poduszce. A ona zupełnie tak samo jak wczoraj poczuwszy przez bieliznę na swoich policzkach ciepło nieznanego małego ciałka spowiniętego w poduszki, uspokoiła się odrazu. Nagle mała zaczęła krzyczeć i płakać głośno i przerażliwie.
— Ona głodna — odezwał się Andermatt.
Zadzwonił na mamkę. Weszła gruba, czerwona kobieta z twarzą ludożercy o wystających zębach. Wyjęła z otwartego kaftana ciężką pierś, napęczniałą mlekiem, przypominającą wymię krowy, a gdy Krystyna zobaczyła, jak dziecko ssie, brała ją ochota porwać ją za kark i oderwać od dziecka. Był to odruch w połowie zazdrości, a w połowie odrazy.
Pani Honorat udzielała teraz mamce wskazówek, poczem ta z dzieckiem odeszła. Andermatt wyszedł również i obie kobiety zostały same.
Krystyna nie wiedziała, jak ma rozpocząć rozmowę o tem, co ogarniało całą jej duszę. Obawiała się, aby się nie okazać zbyt wzruszoną, aby nie zemdleć, nie płakać, słowem, nie zdradzić się w jakikolwiek sposób. Ale pani Honorat zaczęła sama mówić, zgoła nie zapytana. Poruszywszy wszystkie plotki, przyszła z kolei na rodzinę Oriolów.
— Są to bardzo zacni ludzie. Gdybyś pani była znała matkę, tę, dzielną, szanowną matronę; ona była warta tyle, co dziesięć innych, łaskawa pani. Dziewczęta po niej dużo odzie dziczyły.
Gdy przeszła na inny temat, odezwała się Krystyna:
— Którą z nich pani woli, Ludwikę czy Karolinę?
— Co do mnie, łaskawa pani, wolę Ludwikę, którą brat pani zaślubia, jest ona rozumniejszą. Jest to kobieta porządna — ale mąż mój woli tamtę drugą, bo, wie pani, mężczyźni mają całkiem inny gust od naszego.
Krystyna milczała. Po chwili, zebrawszy się na odwagę, rzuciła jej pytanie:
— Czy brat mój często spotykał swą na rzeczoną u państwa?
— Bezwątpienia, łaskawa pani, zdaje mi się, że codziennie. Wszystko to działo się w moich oczach. Pozwalałam tym dzieciom gawędzić z sobą, wiedziałam już bowiem, co się święci. A co mi naprawdę satysfakcyę sprawiało, to to, jak — pan — Paweł zabierał się do młodszej.
Krystyna przerwała jej ledwo dosłyszalnym głosem:
— Czy on ją kocha?
— O, i jeszcze jak, łaskawa pani! W ostatnich czasach chodził, jak oszalały, a gdy następnie Włoch ten, który uciekł z córką profesora Cloche, próbował nadskakiwać małej, to byłaby pani miała uciechę patrzeć, co się działo — zdawało się, że zaraz strzelać się będą. Szkoda, że pani nie mogła widzieć oczów pana Pawła, wydawał się zupełnie pozbawionym zmysłów. Cudowna to rzecz, kiedy mężczyzna tak kocha.
Krystyna poczęła wypytywać o wszystko: jak się to odbywało, co mówili, co robili, o ich spacery w małej dolinie Sanssouci, gdzie on jej także często mówił o miłości. Chciała wiedzieć, czy on to wszystko robił i dla tamtej, czy zdobywanie tej duszy prowadził z taką samą namiętnością, z tą samą wytrwałością, z tą samą zapamiętałością, a za każdym razem, gdy spostrzegła taki sam fakt, taką samą metodę i taką niespodziankę, która z natury rzeczy powoduje bicie serca, wydawała ciche: Ach! jako wyraz boleści targającej jej duszę.
Pani Honorat była zdumioną tym okrzykiem i z większym jeszcze naciskiem powtarzała:
— Ależ, tak jest, wszystko tak było, jak pani opowiadam, nie widziałam nigdy jeszcze mężczyzny tak zakochanego.
W korytarzu dały się słyszeć kroki. Nadchodzili panowie Mac-Roussel i Latonne ze swą wizytą do chorej. Znaleźli Krystynę podnieconą, a stan ogólny nie tak dobry, jak dnia poprzedniego.
Po ich odejściu otworzył Andermatt drzwi i powiedział, nie wchodząc:
— Doktor Black chciałby z tobą pomówić, czy zechcesz go przyjąć?
Uniosła się cokolwiek na łóżku i zawołała:
— Nie, nie, nie chcę! nie chcę!
Wilhelm, zdumiony, wszedł:
— Ależ, posłuchaj, musisz to zrobić, wszakże jesteśmy wobec niego zobowiązani, musisz...
Wyglądała, jak obłąkana — oczy jej płonęły. Powtórzyła przenikliwym głosem tak, że aż ściany zadrżały:
— Nie, nie, niech nie przychodzi nigdy! Słyszysz, nigdy! Nie chcę go nigdy już widzieć!
A potem krzyczała dalej — nie wiedząc oczywiście, co mówi — wskazując wyciągniętą ręką na panią Honorat — która stała na środku pokoju:
Tej także nie chcę widzieć, wypędź ją, nie chcę jej widzieć, precz z nią!
Podszedł do żony, objął ją rękami i pocałował w czoło:
— Ależ, moja Krystynko, uspokój się, o co ci chodzi, uspokój się!
Nie mogła więcej mówić, łzy płynęły z jej oczów:
— Wszyscy niech stąd wyjdą, wszyscy! Tylko ty jeden masz zostać przy mnie!
Pobiegł zrozpaczony do żony lekarza i wysunął ją delikatnie za drzwi:
— Zostaw nas, pani, przez kilka chwil samych. Zdaje mi się, że to pokarm uderza na mózg, ja ją uspokoję. Zobaczę się z panią później.
Gdy podszedł napowrót do łóżka, Krystyna ułożyła się do dawnej pozycyi i płakała nieprzerwanie. Wówczas i on zaczął płakać, po raz pierwszy w swojem życiu.
Febra mleczna wystąpiła w nocy rzeczywiście. Po kilku godzinach niesłychanego podrażnienia położnica nagle zaczęła mówić. Margrabia i Andermatt, którzy przy niej zostali i grali w karty, wstali i podeszli do łóżka, sądząc, że ich woła.
Nie widziała ich, albo ich nie poznała. Blada leżała na białej pościeli, a jasne jej włosy spływały jej po plecach. Spoglądała swemi niebieskiemi, smutnemi oczami w dal, w nieznany, tajemniczy świat, w jakim żyją obłąkani. Ręce jej leżały na kołdrze i poruszały się gorączkowo. Z początku zdawało się, że z kimś mówi, kogoś widzi i opowiada mu, ale to, co mówiła, było bez związku i zupełnie niezrozumiałe.
Zdawało się jej, że jedna ze skał jest za wysoką, aby z niej można skoczyć. Potem poznała mężczyznę, który do niej wyciągał ręce. Wreszcie mówiła o perfumach i zdawało się, jakgdyby szukała słów zapomnianych.
— Cóż jest słodszego?... To oszałamia, jak wino. Wino zamracza myśl, ale zapach wywołuje pijane sny. Z wonią razem wdycha się samą esencyę, czystą esencyę rzeczy i świata całego. Można kosztować kwiatów, drzew, trawy na łąkach, rozróżnia się wszystko, aż do duszy, która tkwi w starych meblach, w starych portyerach, komnatach...
Po chwili ściągnęła jej się twarz, jakgdyby była wyczerpaną. Pomału wyszła na grzbiet góry i rzekła do kogoś: „O, zanieś mnie jeszcze trochę, proszę. Chcę tu umrzeć, nie mogę już iść dalej, zanieś mnie, jak to tam na górze zrobiłeś; czy pamiętasz jeszcze, jak mnie kochałeś?“
Potem wydała okrzyk, przerażenie jakieś zamajaczyło w jej wzroku, widziała przed sobą martwe zwierzę i prosiła, aby je usunięto, nie czyniąc mu boleści.
Margrabia odezwał się cicho do zięcia:
— Przypomina sobie tego osła, któregośmy napotkali w powrocie z jakiejś wycieczki.
Wreszcie uspokoiła się i drzemała niespokojnie aż do świtu, poczem dopiero zasnęła na dobre.
Gdy się obudziła około drugiej po południu, febra jeszcze nie ustąpiła, ale była już zupełnie przytomną, a przecież myśli jej były jeszcze na półsenne, przelotne, nieokreślone. Nie mogła na poczekaniu znaleść słów, których potrzebowała, a szukanie nużyło ją. Ale po jednej nocy przespanej czuła się znowu w pełni świadomości.
Okropne zdarzenia, które tak blisko ją dotykały, zdawały się jej być przeniesionemi w odległą przeszłość. Widziała je tak jasno, jak nigdy przedtem. To światło, które tak nagle przy szło, które na pewne istoty w pewnych okolicznościach życia spływa, ukazywało jej życie, ludzi, rzeczy, świat cały ze wszystkiem, co on niesie, tak, jak nigdy dawniej tego nie widziała.
I uczuła się zupełnie opuszczoną na świecie, jeszcze więcej opuszczoną, jak owego wieczora, kiedy zdawało się jej, że jest tak strasznie osamotnioną na świecie, gdy wróciła z przechadzki ku jezioru Tazenat do swego pokoju. Pojęła, że wszyscy ludzie, jedni obok drugich, kroczą do swego przeznaczenia, choć w rzeczywistości rzadko kiedy łączy coś dwoje ludzi. Czuła, że wskutek zdrady tego, któremu ofiarowała całe swe zaufanie, wszyscy inni ludzie już dla niej niczem więcej nie będą, jak obojętnymi towarzyszami w tej długiej, czy krótkiej życiowej wędrówce, czy ona smutną będzie, czy wesołą, jak ten dzień świtający, którego nikt nie przeczuwa.
Ogarnęła ją potem nieprzeparta chęć zobaczyć znowu swoją córkę. Zapytała o nią, a gdy dziecko przyniesiono, prosiła, aby je wyjęto z powijaków, dotąd bowiem znała tylko drobną twarzyczkę. Mamka odwinęła poduszki i odsłoniła niosąc na ręku nowonarodzoną, której żywe poruszenia znamionowały istnienie nowego człowieka.
Krystyna dotykała dziecka drżącą ręką, a potem całowała jego ciałko, maleńkie nóżki i stopy i patrzyła na nie pogrążona w dziwnej zadumie. Oto, myślała sobie, spotkały się dwie istoty, pokochały się z szaloną namiętnością, a z ich uścisku powstał taki oto człowiek. To byli oni oboje do śmierci z sobą przez tę istotkę złączeni, on i ona, którzy w ten sposób przedłużali swe istnienie.
A teraz oni, twórcy, rozłączyli się na zawsze. Nigdy już ich spojrzenia nie skojarzą się z sobą w jednym z takich momentów, które rodzaj ludzki czynią niewygasłym.
Przycisnęła dziecko do piersi i szeptała:
— Żegnaj! żegnaj!
Pożegnanie to odnosiło się do niego. Było to śmiałe, choć pełne rozpaczy rozstanie się dumnej duszy, pożegnanie kobiety, która długo jeszcze, może na zawsze cierpieć będzie, ale która przynajmniej będzie umiała ukryć łzy swoje przed światem.
Przerwał jej te myśli Wilhelm, który przez otwarte drzwi odezwał się:
— Oddajże mi zaraz moją córkę!
Podbiegł do łóżka i wziął małą na ręce, które już przyzwyczaiły się do trzymania dziecka, podniósł je nad głowę i zawołał:
— Dzień dobry, panno Andermatt! Dzień dobry, panno Andermatt!
Krystyna myślała sobie: „Oto jest mój mąź!“ i zdziwionemi oczyma spoglądała na niego, jakgdyby go po raz pierwszy widziała. To był człowiek, z którym była prawnie związaną, do którego należała, człowiek, który według ludzkich, religijnych i społecznych pojęć był jej częścią, więcej jeszcze, bo panem jej dni i nocy, jej serca i jej ciała. Miała ochotę prawie że śmiać się, tak dziwnem wydało jej się to w tej chwili, albowiem między nim a nią nigdy nie będzie łącznika, owego łańcucha, który świeci wiecznie, nieskończenie słodko, bosko prawie!
Ona nie uczuwała nawet żadnych wyrzutów sumienia z powodu, że go oszukała. Dziwiła się temu i szukała powodów. Dlaczego? Widocznie zbyt różnili się z sobą, zbyt rozdzieleni byli jedno od drugiego. On jej nie rozumiał, a ona jego, a mimo to był dobrym, uprzejmym i szczerze jej oddanym.
Wilhelm usiadł przy niej i odezwał się:
— Posłuchaj, drogie dziecko, nie mam odwagi zapowiadać ci odwiedzin w chwili, gdyś tak potraktowała doktora Blacka. A jednak zrobiłabyś mi wielką łaskę, gdybyś jednego człowieka raz jeszcze chciała zobaczyć, mianowicie doktora Bonnefille.
Ona roześmiała się po raz pierwszy, owym bladym uśmiechem, który zdawał się przywierać do jej ust i zapytała:
— Doktora Bonnefille? Cóż za cud się stał! Czy pogodziliście się?
Oczywiście; posłuchaj, powiem ci coś w tajemnicy. Kupiłem właśnie stary zakład kąpielowy i teraz wszystko już do mnie należy. Tryumf to nielada, nieprawdaż? Biedny doktor Bonnefille dowiedział się o tem z pewnością wcześniej, niż wszyscy inni, i był tak chytrym, że się codzień o twoje zdrowie dowiadywał i zawsze z uprzejmemi słowy zostawiał swą kartę. Ja zaś wywzajemniając się za grzeczność, odwiedziłem go i teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
— A więc niech przyjdzie, kiedy chce, chętnie go przyjmę — odezwała się Krystyna.
— Dobrze, dziękuję ci, jutro rano go przy prowadzę. Nie potrzebuję ci mówić, że Paweł nieustannie tysiące pozdrowień śle do ciebie przezemnie i dopytuje się bardzo o małą, którąby chętnie chciał zobaczyć.
Wbrew swemu postanowieniu uczuła się zakłopotaną i odrzekła:
— Podziękuj mu serdecznie ode mnie.
Andermatt ciągnął dalej:
— Chciał on koniecznie wiedzieć, czy ci mówiono o jego zaręczynach. Odpowiedziałem mu, że tak, a on mnie parę razy zapytywał, co ty na to powiedziałaś.
Zebrała wszystkie siły i odpowiedziała cicho:
— Powiedz mu tylko, że ja w zupełności podzielam jego wybór.
Wilhelm ciągnął dalej:
— Chciał także wiedzieć, jakie dasz imię swojej córce. Powiedziałem mu, że się jeszcze wahamy pomiędzy Małgorzatą a Genowefą.
— Zmieniłam zdanie — odpowiedziała. — Nazwę ją Arlettą.
Dawniej, w pierwszych dniach ciąży, często mówiła z Pawłem o imieniu przyszłego dziecka. Na wypadek, gdyby miała córkę, godzili się na Małgorzatę lub Genowefę. Teraz nie chciała o tych imionach nic słyszeć.
Wilhelm powtórzył:
— Arletta, Arletta, to brzmi tak dźwięcznie! Masz słuszność! Najchętniej nazwałbym ją we dług twego imienia Krystyną, bardzo lubię to imię Krystyna.
Westchnęła ciężko:
— Zapowiada zbyt wiele cierpień to imię Ukrzyżowanego.
Zarumienił się, gdyż nie pomyślał o tej analogii i wstał.
— Zresztą Arletta, to naprawdę ładnie brzmi. Zrób, jak chcesz, moje dziecko.
Skoro tylko wyszedł, zawołała mamkę i rozkazała jej, aby odtąd kołyskę stawiano przy jej łóżku. Gdy małe zgrabne łóżeczko w kształcie łódki, kołyszące się miarowo w tę i ową stronę, z białemi firankami, przysunięto do jej wielkiego łóżka, wyciągnęła Krystyna rękę do śpiącego dziecka i wyrzekła cicho:
— Śpij, moja maleńka, nigdy nie znajdziesz nikogo, ktoby cię tak bardzo kochał, jak ja.
Pochwyciła konwulsyjnym ruchem dziecko i ciągnęła dalej:
— Kochaj tylko mnie, moje maleństwo!
Pewnego dnia oświadczył profesor Mac-Roussel, który ją codziennie odwiedzał:
— Może pani później wstać, łaskawa pani!
Gdy lekarz wyszedł, odezwał się Andermatt do żony:
— Szkoda, że nie jesteś jeszcze całkiem zdrową, gdyż dziś zrobiliśmy w Zdroju ciekawe spostrzeżenie. Doktor Latonne dokazał prawdziwego cudu ze starym Klaudyuszem, kazawszy mu poddać się automatycznej gimnastyce. Pomyśl sobie, że stary łobuz biega teraz, jak wszyscy ludzie, a postępy leczenia widoczne są po każdem posiedzeniu.
Aby mu sprawić przyjemność, zapytała:
— Chcesz to publicznie zaprodukować?
m Tak i nie. Chciałbym to pokazać przedewszystkiem lekarzom i kilku przyjaciołom.
— Czy pen Bretigny tam będzie?
— Zapewne, zapewne, przyrzekł mi, że tam przyjdzie, jest cała Rada nadzorcza, gdyż rzecz jest istotnie interesująca.
Ona odezwała się:
— Ponieważ ja wtedy właśnie wstanę, poproś pana Bretigny, aby mnie odwiedził, niech mi dotrzyma towarzystwa, podczas gdy wy będziecie tam radzili.
— Dobrze, moja droga.
Około godziny trzeciej znalazło się na miejscu całe zaproszone towarzystwo. Czekano na przybycie starego Klaudyusza. Przyszedł wsparty na swoich dwóch kijach, ciągle nogi za sobą wlokąc i przechodząc kłaniał się grzecznie wszystkim. Obaj Oriolowie szli z obydwiema dziewczętami, Paweł i Gontran towarzyszyli narzeczonym.
W wielkiej sali, gdzie stały przyrządy do gimnastyki, czekał doktor Latonne, rozmawiając z Andermattem i Honoratem. Gdy zobaczył starego Klaudyusza, zawitał radosny uśmiech na jego usta:
— No, jakże się czujecie dzisiaj?
— Jakoś to idzie, idzie!
Piotr Martel i Saint Landri zjawili się, gdyż chcieli także zobaczyć ten cud. Pierwszy wierzył, drugi wątpił. Za nimi zauważono nie bez zdziwienia doktora Bonnefille, który chciał pozdrowić swego współzawodnika i podał rękę Andermattowi. Doktor Black przyszedł ostatni.
— A zatem moi panowie i moje panie — rozpoczął doktor Latonne, kłaniając się Ludwice i Karolinie Oriol — zobaczycie coś zdumiewającego. Proszę przedewszystkiem stwierdzić, że przed posiedzeniem ten poczciwy człowiek może zaledwo troszeczkę z największą trudnością chodzić.
— Klaudyuszu, możecie bez kijów iść?
— Nie, nie, mój dobry panie!
— A więc zaczynajmy.
Posadzono starego na krześle, nogi przy mocowano mu do ruchomych pedałów siedzenia, poczem doktor rzucił rozkaz: „Pomału zaczynać!“ Człowiek jakiś z podwiniętemi rękawami od koszuli począł obracać koło. Można było teraz obserwować, jak prawe kolano starego włóczęgi się podniosło, wyprostowało i znowu wydłużyło, jak następnie poszło za niem lewe, a stary Klaudyusz zaczął się nagle śmiać, poruszając głową i długą białą brodą w kierunku ruchów nóg.
Czterech lekarzy i Andermatt patrzyli na niego, pochyleni nad nim, podczas gdy Olbrzym mrugał okiem na swego ojca. Ponieważ drzwi zostawiono otwarte, przychodzili nieustannie różni inni ludzie, cisnęli się, aby coś zobaczyć.
— Prędzej! — rozkazał doktor Latonne.
Stojący przy kole chłop kręcił prędzej, nogi starego poczęły latać, a on sam dawał się porwać nieprzepartej radości i wesołości, jak dziecko, które chuśtają. Wreszcie roześmiał się głośno, trzęsąc głową i wołał na usprawiedliwienie swej wesołości:
— Jakie to zabawne! jakie zabawne!
Olbrzym wyszedł, tupnął nogą w podłogę, uderzył się po bokach i zawołał:
— A to kanalia ten Klaudyusz! a to łotr!
— Dosyć! — zakomenderował doktor.
Odwiązano włóczęgę, a lekarze podeszli, aby skonstatować wynik doświadczenia. I znowu ujrzano, jak stary sam ze stołka zeszedł i począł iść, szedł małymi krokami, krzywo, pochylony i za każdym krokiem krzywiąc się — ale szedł.
Doktor Bonnefille pospieszył pierwszy z oświadczeniem:
— To wypadek wprost fenomenalny!
Doktor Black przyłączył się do zdania kolegi, jeden tylko doktor Honorat milczał.
Gontran szepnął Pawłowi do ucha:
— Nie rozumiem tego wszystkiego. Przypatrz się tym szelmom, czy oni łżą, czy też są obelganymi!
Z kolei zabrał głos Andermatt, wyjaśniał przebieg leczenia od pierwszego dnia, mówił o pogorszeniu i obecnem uzdrowieniu, które jest rzeczą zupełnie pewną, a potem dodał:
— A gdyby nasz chory każdej zimy odczuł małe pogorszenie, postawimy go na nogi każdego następnego lata.
Na temat skuteczności wód w Mont-Oriol wygłosił następnie mowę, sławiąc wszystkie ich właściwości:
— Ja sam wypróbowałem ich skuteczności na kimś bardzo mi bliskim i jeżeli rodzina moja nie wygaśnie ze mną, to zawdzięczam to wy łącznie wodom Mont-Oriol.
Wtem przypomniał sobie nagle ze strachem, obietnicę przysłania Bretignye’go. Było mu to przykro, że zapomniał o tem, gdyż był on zresztą bardzo uważającym względem niej. Obejrzał się dokoła siebie, spostrzegł Pawła i podszedł ku niemu:
— Kochany przyjacielu. zapomniałem zupełnie powiedzieć panu, że Krystyna w tej chwili oczekuje na pana.
— Mnie, teraz?
— Tak jest; wstała dzisiaj i chciała pana pierwszego zobaczyć. Pobiegnij pan do niej prędko i usprawiedliw mnie.
Paweł poszedł do hotelu, a serce biło mu ze wzruszenia. Po drodze spotkał margrabiego Ravenela, który się doń odezwał:
— Córka moja wstała i dziwi się, żeś pan jeszcze nie przyszedł.
Przystanął na pierwszym stopniu schodów, aby się zastanowić, co jej ma powiedzieć. Jak ona go przyjmie, czy będzie samą? A gdy mówić będzie o jego zaręczynach, co jej ma odpowiedzieć? Co ma zrobić, gdy mu pokaże swoje dziecko, jak ma się wobec tego zachować, jakie zdradzić uczucie?
Droga przez dwa pokoje, którą miał przejść, wydawała mu się nieskończoną. Czuł, że mu się w głowie mąci, obawiał się potrącić o stołki. Nie miał odwagi patrzeć na ziemię, aby oczu nie spuszczać.
Ona stała bez ruchu, nie mówiąc słowa, aż do chwili, gdy przy niej stanął. Jej prawa ręka wyciągnięta leżała na sukni, lewą oparła o brzeg kołyski, starannie zasłoniętej firankami.
W odległości trzech kroków od niej stanął, nie wiedząc, co począć. Pokojowa zamknęła za niemi drzwi, zostali sami.
Chciał jej upaść do nóg i prosić o przebaczenie, ale ona podniosła zwolna swą rękę, wyciągnęła ją do niego i rzekła poważnie:
— Dzień dobry!
Nie miał odwagi dotknąć jej palców, ale musnął je wargami, zginając się.
— Usiądź pan, proszę — odezwała się.
Siadł u jej nóg na niskiem krześle. Czuł, że musi mówić, a nie mógł znaleść słowa, myśli, nie miał nawet odwagi spojrzeć na nią.
Wreszcie wyjąkał:
— Mąż pani zapomniał mi powiedzieć, że pani na mnie czekała, w przeciwnym razie był bym bowiem wcześniej przyszedł.
Odpowiedziała mu:
— Ach, to nic nie szkodzi. Wszak to wszystko jedno, czy się widzimy chwilkę prędzej, czy później.
Gdy na tem urwała, on odezwał się spiesznie:
— Mam nadzieję, że pani już zupełnie przyszła do zdrowia.
— Dziękuję, mam się dobrze, o ile dobrze mieć się można po takich przejściach.
Była bladą, szczupłą, ale piękniejszą, niż przed swem rozwiązaniem. Przedewszystkiem oczy jej nabrały owej głębi wyrazu, której u niej nie znał. Zdawały się być ciemniejszemi, nie tak przejrzystemi, głębszemi. Ręce jej były tak białe, że wyglądały, jak ręce umarłej.
Po chwili odezwała się:
— W życiu przechodzi się ciężkie godziny, ale gdy się raz cierpiało, ma się siłę dotrwać do końca swoich dni.
On szeptał głęboko wzruszony:
— Tak, to są straszne godziny!
Odpowiedziała, jak echo:
— Straszne!
Od kilku sekund słychać było z kołyski szmer lekkich poruszeń, zaledwo pochwycić się dających drgnień budzącego się ze snu dziecka. Bretigny nie spuszczał odtąd kołyski z oka. Dreczyło go bolesne uczucie, stale się potęgujące, a zarazem nieprzeparta chęć zobaczenia tego stworzenia.
Wtem zobaczył, że firanki małego łóżeczka od góry do dołu spięte były złotemi szpilkami, któremi Krystyna zwykle swe suknie spinała. Dawniej często ze żartu wyjmował te szpilki i wpinał je w stanik ukochanej, te same piękne szpilki z główkami w kształcie półksiężyca.
Zrozumiał, co przez to chciała wyrazić, a gorzkie uczucie zawodu zdjęło go i odstraszyło od tej przeszkody ze złotych szpilek, która go na wieki od tego dziecka dzieliła.
Cichy krzyk, delikatna skarga dobywała się z pośród białych firanek. Krystyna zaczęła natychmiast kołyskę bujać i rzekła w tonie surowym:
Wybaczy pan, ze tak mało mam czasu dla pana, ale musze zająć się moją córką.
O n powstał, ucałował rękę, którą doń wyciągnęła, a gdy się zwrócił ku drzwiom, rzekła doń:
— Będę się modlić za pańskie szczęście!