Mont-Oriol/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mont-Oriol |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mont-Oriol |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Pierwsi goście kąpielowi, ranne ptaszki, już spacerowali powolnie param i lub pojedynczo, w cienistej alei, wzdłuż potoku, spływającego z wąwozów Enval.
Inni przybywali z wioski i spiesznie zaludniali zakład. Był to wielki budynek, którego parter służył jako sala kuracyjna, a pierwsze piętro mieściło kasyno, kawiarnią i salą bilardową.
Od czasu odkrycia przez Doktora Bonnefille, w głębi wąwozu Enval, wielkiego źródła, nazwanego jego imieniem, kilku właścicieli z okolic, ostrożnych spekulantów, zdecydowało się pobudować w środku tej wspaniałej doliny Owernii, dzikiej a jednak wesołej, zacienionej orzechami, obszerny dom do użytku rozmaitego; w dole sprzedawano wodą mineralną, tusze i łazienki, w górze piwo i likiery.
Cześć wzgórza, wzdłuż potoku, oddzielono w celu urządzenia parku, niezbędnego w miejscu kąpielowem; zrobiono trzy aleje, jedną prostą a dwie w zygzaki, na końcu pierwszej urządzono sztuczne źródło mineralne, niezależnie od głównego, w specyalnie na ten cel wymurowanym, cementowanym rezerwoarze, nad którym się wznosił domek słomiany. Strzegła zaś źródła tego kobieta apatycznie nieruchoma, którą wszyscy nazywali po prostu: Maryą. Spokojna ta Owerniaczka, ubrana zawsze w biały czepiec, w biały, szeroki fartuch, pokrywający w zupełności prawie jej codzienną sukienką, spostrzegłszy gościa, zbliżającego się do źródła, podnosiła się powolnie z siedzenia. Poznawszy zaś, wyszukiwała jego szklanką w małej, oszklonej, ruchomej szafie i zdejmowała ją za pomocą osobnego przyrządu, umocowanego na końcu laski.
Gość, posępny, uśmiechał sią, wypijał wodą, podając szklanką, mówił: dziękuę — i odchodził. Marya zasiadała znowu na swojem krzesełku, wyplecionem słomą i oczekiwała nowego gościa.
A goście nie byli tu liczni. Stacya klimatyczna Enval, od sześciu lat dopiero otwartą była dla chorych i nie miała wcale więcej gości po tych sześciu latach próby, niż pierwszego roku.
Przyjeżdżało ich może około pięćdziesięciu, nęconych przedewszystkiem pięknością okolicy, czarem małej wiosczyny, schowanej w cieniu olbrzymich drzew, których pnie wyrównywały, zdawało sią, wielkości domów i głośnej sławie wąwozów, rozwartych na wielką płaszczyzną Owernii, a zakończonych raptownie u podnóża wysokiej góry, najeżonej wygasłymi kraterami i rozpadliną wspaniałą i dziką, pełną poszarpanych skał, otoczonych jakąś prozą, pośród których płynął strumień w kaskadach po olbrzym mich kamieniach, tworząc przed każdym małe jeziorko.
Stacya owa lecznicza rozpoczęła swoją egzystencyę tak, jak rozpoczynają wszystkie: broszurą Doktora Bonnefille o źródle, zachwalającą alpejską przyrodą stylem majestatycznym i sentymentalnym. Używał on tylko przymiotników wyborowych, zbytkowych, sprawiających wrażenie, a nie mówiących nic. Wszystkie okolice były malownicze, pełne wspaniałych widoków lub też obrazów spokojnych; wszystkie najbliższe miejsca spacerowe nosiły jakąś piecząć samodzielności, zachwycającej artystów i podróżników. Po tem wszystkiem bez żadnych przegrywek, przechodził wprost do własności termicznych źródła Bonnefille, które było przesycone dwuwęglanem, sodą, kwasami, litem, żelazem i posiadało własność leczenia wszelkich chorób. Zresztą wyliczył on te choroby pod odrębnym tytułem: słabości chroniczne i ostre, specyalnie leczone w Enval; a liczba tych chorób była dość długą, rozmaitą i wielce pocieszającą dla rozmaitych kategoryj.
Broszurka kończyła się wskazówką co do życia praktycznego, ceną mieszkania, utrzymania, wyliczeniem hotelów, gdyż trzy hotele powstały równocześnie z zakładem leczniczym.
Pierwszy hotel, zupełnie nowy, zbudowany na pochyłości wzgórza, panującego nad doliną, nazywał się Splendid, drugi — Hôtel des Thermes, był starą oberżą odświeżoną nieco, a trzeci, Hôtel Vidaillet, powstał po prostu wskutek kupna trzech domów sąsiednich, połączonych w jeden.
Potem, znienacka, dwóch nowych lekarzy zainstalowało się pewnego pięknego poranku w okolicy, a nikt nie wiedział nawet, skąd się tu wzięli. Lekarze w miejscach kąpielowych wychodzą ze źródeł, jak bańki gazu. Jeden nazywał się Doktor Honorat, Owernijczyk, a drugi Dr Latonne z Paryża. Szalona nienawiść wyrodziła się wkrótce między Drem Latonne a Drem Bonnefille, Dr Honorat zaś, gruby, czysty, uśmiechnięty, ogolony, wyciągał prawą rękę ku pierwszemu a lewą ku drugiemu i w dobrych stosunkach pozostał z obydwoma. Ale Dr Bonnefille z tytułem inspektora źródła i zakładu kąpielowego w Enval, panował nad sytuacyą.
Tytuł był jego siłą a zakład jego dziełem. On spędzał tam dnie, można nawet powiedzieć noce. Sto razy na dzień szedł ze swego domku, położonego tuż w pobliżu wioski, do gabinetu konsultacyjnego, umieszczonego na prawo od wejścia do zakładu. Zamknięty tam, jak pająk w sieci, śledził spacerujących chorych — spojrzeniem surowem, obcych — spojrzeniem pełnem gniewu. Ze wszystkimi rozmawiał na sposób kapitana okrętu i maltretował nowoprzybyłych, jeżeli nie zdołali sobie jego łaski zaskarbić.
Tego ranka właśnie, kiedy przechodził bystrym krokiem, tak że mu się poły od surduta rozwiewały, jak dwa skrzydła, zatrzymało go raptowne wołanie: Panie doktorze!
Odwrócił się. Szczupła jego postać, okryta zmarszczkami, na dnie których brud spoczywał, okolona siwiejącą, przystrzyżoną brodą, złożyła się do uśmiechu i doktor uchylił jedwabnego kapelusza, wysokiego, brudnego, zatłuszczonego, który mu płowe włosy pokrywał, „brudn-płowe“ — jak utrzymywał jego rywal, Dr Latonne.
Doktor zrobił krok naprzód, pochylił się nieco i rzekł:
— Dzień dobry, panie markizie, — jakże się pan czuje?
Maleńkiego wzrostu, bardzo starannie ubrany markiz de Ravenel, wyciągnął ku niemu rękę i odrzekł:
— Bardzo dobrze, panie doktorze, bardzo dobrze, a przynajmniej nie źle. Czuję zawsze ból w pasie, ale nareszcie lepiej m i jest nieco, znacznie lepiej — a ja wziąłem dopiero dziesiątą kąpiel. Zeszłego roku poczułem ulgę przy szesnastej dozie, pan sobie przypomina?
— O, tak, doskonale.
— Ale nie o tem chciałem z panem mówić. Córka moja przyjechała dziś rano, chciałbym o niej pomówić z panem, gdyż zięć mój, pan Andermatt, Wilhelm Andermatt, bankier...
— Wiem, wiem...
— Mój zięć ma list rekomendacyjny do doktora Latonne. Co do mnie, ufam tylko panu i prosiłbym, abyś pan był łaskaw zajść do hotelu wcześniej... pan rozumie... Wolę być z panem otwarcie... ma pan czas teraz?
Dr Bonnefille nakrył głową, był jakiś nie-spokojny, wzruszony.
— O, tak, mam czas... Czy mogą panu towarzyszyć?
— Alei naturalnie.
Zwróciwszy się tyłem do zakładu, poszli pod górą szybkim krokiem aleją, wiodącą do hotelu Splendid, zbudowanego na stoku góry, ażeby dać podróżnikom więcej widoków.
Na pierwszem piętrze weszli do salonu, do’ tykającego pokojów familijnych Ravenel’ów i Andermattów, i markiz poszedł do córki, zostawiwszy w salonie doktora.
Powrócił z nią prawie natychmiast. Była to kobieta młoda, blondynka, małego wzrostu, bardzo piękna, której rysy przypominały coś
dziewiczego, a błękitne oko, patrzące śmiało, rzucało na młodych ludzi spojrzenia, nadające tej wątłej i małej osobie jakiś piękny rys stałości i niepospolitości charakteru. Do zdrowia brakowało jej nie wiele, nie miała żadnych nieokreślonych chorób, smutków, napadu łez i gniewu bez przyczyny, anemii, — pragnęła przedewszystkiem dziecka od dwóch lat, jak była zamężną.
Dr Bonnefille utrzymywał, że wody w Enval były znakomite i zabrał się natychmiast do spisania przepisów lekarskich, długością swoją przypominających protokóły sądowe.
Na wązkim, białym arkuszu papieru, przepisy jego układały się w liczne ustępy, każdy po kilka wierszy, kreślone pismem niespokojnem, najeżonem literami, jak punktami.
Flaszeczki, pigułki; proszki, przeznaczone do wzięcia na czczo, rano, w południe, wieczorem, zdawało się, spoglądały na ciebie z jakąś grozą, jakby było napisano: zważywszy, że pani X. jest chorą na chorobę chroniczną, niewyleczalną i śmiertelną:
Przyjmie: 1) siarkanu chiny, który ją nabawi głuchoty i utraty pamięci;
2) Bromku potasu, który jej zniszczy żołądek, osłabi wszystkie zdolności, twarz jej pokryje wyrzutami i zakazi jej oddech.
3) Jodku potasu, który wysuszając źródło wszystkich gruczołów wydzielających mózgu, zarówno jak i innych, da z czasem nepotyzm fizyczny, jak i głupotę;
4) Sylicatu sody, którego skutek leczniczy nie jest jeszcze udowodniony, ale który zdaje się prowadzić chorych a leczonych tym śródkiem do śmierci gwałtownej; w dodatku do tego: chloralu, sprowadzającego szaleństwo, belladonę, dającą ślepotę, wszystkie mieszaniny mineralne, zakażające krew, toczące organa, rozkładające kości, jednem słowem, niszczące za pomocą leczenia wszystko, co jeszcze choroba oszczędziła.
Doktor pisał długo na jednej, potem na drugiej stronie kartki, następnie podpisał to wszystko z miną urzędnika, podpisującego wyrok.
Młoda kobieta, siedząca naprzeciwko, spoglądała na niego z takiem pragnieniem śmiechu że kąty ust podnosiły się jej prawie.
Po wyjściu doktora, po konwencyonalnym ukłonie, wzięła kartkę zamazaną atramentem, skręciła ją w rurkę i na kominek rzuciła, potem głośnym śmiechem wybuchła:
— Ach, ojcze, — gdzieżeś ty wynalazł to zwierzę kopalne? On ma minę jakiegoś przekupnia starych rzeczy... O, tak, to w twoim guście umieć wyszukać takiego lekarza z przed-rewolucyi! Jaki on śmieszny... a brudny... ach brudny! Prawdziwie, zdaje m i się, że walał moją obsadką od pióra!
W tej chwili drzwi się otworzyły i dał się słyszeć głos p. Andermatt:
— Proszą wejść, doktorze.
We drzwiach ukazał się doktor Latonne. Prosty, szczupły, sztywny; twarz jego nie wyrażała żadnego wieku, miał na sobie krótki, elegancki surducik, a w ręku trzymał jedwabny kapelusz, charakteryzujący specyalnie lekarzy stacyj leczniczych Owernii, lekarzy paryskich, nie noszących brody i wąsów i podobnych raczej do aktorów, szukających odpoczynku na wsi.
Markiz, zdziwiony, nie wiedział, co począć, a córka udała, że kaszle do chustki, ażeby się nie roześmiać w twarz nowoprzybyłemu. On ukłonił się z pewnością siebie i na znak dany przez młodą kobietą, usiadł. P. Andermatt, który uważał nań pilnie, opowiedział ze szczegółami stan swojej żony, różne niedyspozycye i ich objawy, opinie lekarzy paryskich, poparte własnemi opiniami, uzasadnionemi odpowiednio technicznymi terminami.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, żyd, aferzysta. Rzucał się do wszystkiego, poznawał się na wszystkiem z giętkością umysłu, bystrą przenikliwością i zadziwiającą pewnością sądu.
Trochę za gruby do niezbyt wysokiej talii, jaką posiadał, o wydętych policzkach, łysy, z nieokreślonym wyrazem twarzy, o mięsistych rękach, krótkich nogach, miał minę złośliwą, a mówił z ogłuszającą łatwością.
Tylko wskutek zręczności poślubił córkę markiza de Ravenel, ażeby rozciągnąć swoje spekulacye na obcy sobie świat. Markiz posiadał wprawdzie trzydzieści tysięcy franków dochodu i tylko dwoje dzieci; ale p. Andermatt, żeniąc się w trzydziestym roku zaledwie, posiadał sześć czy siedem milionów, miał więc z czego zebrać jeszcze dziesięć lub dwanaście. Pan de Ravenel, człowiek niezdecydowany, niepewny, zmienny i słaby, odsunął z początku z gniewem rozpoczęte starania bankiera, oburzał się na samą myśl ujrzenia córki swojej połączonej z żydem. Potem, po sześciu miesiącach oporu, ustąpił, pod ciśnieniem zgromadzonego złota, z warunkiem, że dzieci będą wychowane w religii katolickiej.
Oczekiwano ciągle, ale dziecko nie zapowiadało się jeszcze. Wtedy to właśnie markiz, zachwycony od dwóch lat wodami w Enval, przypomniał sobie, że broszurka doktora Bonnefilie obiecywała także skuteczną kuracyę na bezpłodność.
Sprowadził więc córkę, której zięć towarzyszył, ażeby ją zainstalować i powierzyć, według rady paryskiego lekarza, staraniom doktora Latonne. Szukał go więc Andermatt natychmiast po przybyciu i zaraz zaczął wyliczać symptomy chorób już skonstatowane. Zakończył skargą, ile on cierpi na tem, że jego nadzieje ojcostwa idą na marne.
Doktor Latonne pozwolił mu wygadać się do końca, poczem zwrócił się do młodej kobiety:
— Czy pani ma cokolwiek dodać do tego?
Ona odpowiedziała poważnie:
— Nic a nic, panie.
— W takim razie poproszę panią zdjąć podróżne ubranie i gorset, a włożyć natomiast biały kaftanik, zupełnie biały.
Widząc jej zdziwienie, wytłómaczył swój system.
— To rzecz zupełnie jasna, proszę pani. Dawniej myślano, że wszystkie choroby pochodziły z wadliwego obiegu krwi lub wady organicznej, dziś sądzimy poprostu, że w większej ilości wypadków, szczególnie w tym wypadku, jaki u pani zachodzi, niezdecydowane słabości, na jakie pani cierpi, a nawet stan ciężki, bardzo ciężki, śmiertelny, może mieć swoją przyczynę w tem jedynie, że jakiś organ zewnętrzny pod wpływem łatwo określić się dającym, rozwinął się anormalnie kosztem sąsiednich, niszczy więc całą harmonię, całą równowagę ciała ludzkiego, modyfikuje lub powstrzymuje jego funkcye, przeszkadza działaniu wszystkich innych organów. Wystarczy prostego rozdęcia żołądka, ażeby przypuścić istnienie choroby serca; tamowane w swych ruchach staje się ono gwałtownem, nieregularnem, nawet mogą te ruchy ustawać zupełnie. Rozszerzenie się wątroby, albo pewnych gruczołów może takie zniszczenie wywołać, jakie lekarze, niezbyt pilnie obserwując, przypisują tysiącom najdziwniejszych przyczyn. Pierwszą więc rzeczą, jaką zrobimy, będzie skonstatowanie, czy wszystkie organy chorego mają normalną objętość i są na swojem miejscu; gdyż wystarczy nieraz drobnej rzeczy, aby zdrowie ludzkie zrujnować. Przystąpię więc, jeżeli pani pozwoli, do badania bardzo ścisłego i narysuję na kaftaniku granice, wielkość i położenie organów pani.
Doktor położył kapelusz na krześle i mówił swobodnie. Szerokie usta, otwierając się i zamykając, rysowały na jego różowych policzkach dwie głębokie bruzdy, które mu nadawały księżą minę.
Andermatt w zachwyceniu wołał:
— Uważasz, uważasz, to bardzo dobre, bardzo dowcipne, zupełnie nowe!
„Zupełnie nowe“ w jego ustach brzmiało nadmiarem pochwały.
Młoda kobieta, bardzo tem zainteresowana, wstała, poszła do swego pokoju i w kilka
chwil potem, wróciła w białym kaftaniku. Doktor kazał jej się rozciągnąć na kanapie, następnie wyjmując z kieszeni ołówek trójkolorowy — czarny, różowy i błękitny, rozpoczął opukiwać nową klientkę, kreśląc na kaftaniku małe, kolorowe linie i zapisując każdą obserwacyę.
Po kwadransie takiej pracy pani Andermatt była podobna do karty geograficznej, wskazującej lądy, morza, przylądki, rzeki, państwa, miasta z napisami tego wszystkiego, gdyż doktor na każdej linii demarkacyjnej notował dwa lub trzy wyrazy łacińskie, zrozumiałe jemu tylko samemu.
Tak więc po wysłuchaniu wszystkich wewnętrznych odgłosów pani Andermatt, opukawszy wszystkie jej części głuche i dźwięki wydające, wyjął notatnik z czerwonej skóry o brzegach złoconych, ułożony w porządku alfabetycznym, otworzył go i zapisał: „Badanie 6.347, pani Andermatt, lat 21“.
Później, oglądając z góry do dołu kolorowe notatki, zrobione na kaftaniku, czytał je, jak egiptolog hieroglify i wpisywał do książeczki.
Skończywszy, rzekł:
— Nic niepokojącego, nienormalnego, oprócz lekkiego, bardzo lekkiego zboczenia, które za pomocą trzydziestu kąpieli da się usunąć. Oprócz tego będzie pani pić codziennie trzy pół szklanki wody, codziennie przed południem. Nic innego. Za cztery lub pięć dni odwiedzę panią.
Podniósł się, ukłonił i wyszedł z taką szybkością, ze wszyscy pozostali zdziwieni. Była to jego metoda, jego szyk, jego właściwość. Wydawało mu się, że jest to w bardzo dobrym tonie i wywołuje wielkie wrażenie na chorych.
Pani Andermatt pobiegła do lustra przypatrzyć się i śmiejąc się szalonymi wybuchami śmiechu wesołego dziecka, wołała:
— Ach, jacy oni zabawni! jacy śmieszni! Może jest jeszcze jeden, chcę go oglądać na tychmast! Will, idź, przyprowadź mi go! Musi być koniecznie jeszcze trzeci, chcę go widzieć!
Mąż zdziwiony pytał:
— Jakto — trzeci? Po cóż trzeci?
Markiz się tłómaczył, gdyż obawiał się trochę swego zięcia. Opowiedział więc, że doktora Bonnefille, który niedawno przyszedł do niego, przedstawił Krystynie w celu zasięgnięcia jego rady, gdyż sam posiadał wielkie zaufanie do wytrawnego, starego lekarza krajowca, który to źródło odkrył.
Andermatt wzruszył ramionami i powiedział, że jedynie tylko doktor Latonne obejmie kuracyę żony; markiz zaś trochę zaniepokojony, przemyśliwał nad tem, jakby ułożyć rzecz całą, aby nie obrazić starego lekarza.
Krystyna spytała:
— Czy Gontran jest tutaj? — Był to jej brat.
Ojciec odrzekł:
— Tak, od czterech dni, z jednym ze swoich przyjaciół, o którym często nam mówił, Pawłem Bretigny. Robią razem wycieczki po Owernii. Wrócili właśnie z Mont-Dore i Bourbole, a w końcu tygodnia pójdą do Cantal.
Potem zapytał młodej kobiety, czy nie pragnęłaby odpocząć przed śniadaniem po całonocnej podróży koleją; ale ona spała doskonale w wagonie sypialnym i prosiła tylko o godzinę czasu dla uporządkowania toalety, poczem przyrzekła odwiedzić zakład i wioskę.
Ojciec i mąż weszli do swoich pokojów, oczekując aż się ubierze.
Wkrótce poprosiła ich i zeszli razem. Zachwycała się przedewszystkiem wsią, rozłożoną w lesie i głębokiej dolinie, która zdawała się być ze wszech stron zamkniętą kasztanowemi drzewami, wysokiemi jak góry. Wszędzie było ich pełno, ich pnie kilkowiekowe wznosiły się przed drzwiami, na dziedzińcu, na ulicy; wszędzie studnie pionowe z czarnego kamienia ciosowego, z małym otworkiem, przez który wypływał strumień przeźroczystej wody i w łuk wyginając się, spadał do rezerwoaru. Świeży zapach zieleni i stajni unosił się pod olbrzymimi, zielonymi czubami drzew, a ulicą przechodziły powolnym, poważnym krokiem Owernianki, lub stojąc przy progu domostw, przędły żywem poruszeniem palców czarną wełnę, obwiniętą koło pasa. Krótkie ich spódniczki odkrywały chude kostki nóg, obciągnięte błękitną pończochą, a gorset, przymocowany do ramion czemś podobnem do szelek, odkrywał rękawy płóciennej koszuli, z pod których wysuwały się twarde, suche, kościste ręce.
Nagle skoczna, wesoła muzyka uderzyła spacerujących. Wydawało się, ze grają organy samogrające, ze świszczącymi fletami, organy zużyte, dychawiczne.
Krystyna zawołała:
— Co to takiego?
Ojciec począł się śmiać.
— To orkiestra kasynowa. We czterech tak hałasują.
Przyprowadził ją do czerwonego afisza, naklejonego na rogu fermy, na którym czarnemi literami było wydrukowane:
pod dyrekcyą p. Piotra Martel z Odeonu. Sobota 6-go lipca. Wielki koncert, organizowany przez maestro Saint-Landri, druga wielka na*groda konserwatoryum.
Na fortepianie grać będzie p. Savel, laureat konserwatoryum.
Flet — p. Noiret, laureat konserwatoryum.
Kontrabas — p. Nicordi, laureat królewskiej akademii w Brukseli.
Po ukończeniu koncertu wielkie przedstawwienie: Perdus dans le forét, komedya w jednym akcie p. Pointillet.
Osoby: Piotr Lapointe — p. Piotr Martel, z Odeonu. Oskar Leveille — p. Petitnivelle, z Vaudevillu. Jean — p. Le Palmę, z Wielkiego teatru w Bordeaux. Philipine p. Odelin, z Odeonu.
W czasie przedstawienia orkiestrą będzie również dyrygować maestro Saint-Landri.
Krystyna czytała głośno i śmiała się.
Ojciec rzekł:
— O, ubawisz się niewątpliwie. Ale, chodźmy ich oglądać!
Zawrócili na prawo i weszli do parku. Kuracyusze spacerowali poważnie, spokojnie we wszystkich alejach, wypijali swoją porcyę wody i odchodzili. Niektórzy, siedząc na ławeczkach, końcem laski lub parasolki kreślili linie na piasku. Zdawało się, ze nie myśleli wcale, nie mówili, żyli zaledwie, ogłupieni, sparaliżowani nudą stacyi leczniczej. W powietrzu tylko drżały odgłosy jakiejś spokojnej i łagodnej muzyki, niewiedzieć zkąd pochodzące, rozpływające się pomiędzy liściami drzew i budzące do ruchu niemych gości.
Wtem rozległ się głos: Krystyno! Ona się odwróciła, był to jej brat. Przybiegł do niej, pocałował i, uścisnąwszy rękę p. Andermatt, wziął siostrą pod rękę, odprowadził, pozostaw wiwszy za sobą ojca i szwagra.
I rozmawiali na uboczu. Był to dobrego wzrostu zgrabny chłopiec, śmieszek jak i ona, ruchliwy jak markiz, obojętny na wszystko, a zawsze poszukujący tysiąca franków.
Sądziłem, ze śpisz jeszcze — rzekł — inaczej, już byłbym dawno przyszedł przywitać się z tobą. Przytem wiesz, ten Paweł zaprowadził mię do zamku Tournoël.
— Kto to, Paweł? Ach, prawda, twój przyjaciel!
— Paweł Bretigny — nie wiedziałaś o tem? W tej chwili właśnie kąpie się.
— Czy on chory?
— Nie, ale pomimo to leczy się. Niedawno się zakochał.
— I bierze kwaśne kąpiele, ażeby przyjść do siebie?
— Mówią kwaśne — prawda?
— Tak. Robi wszystko, co mu powiesz. O, on był okropnie wzruszony. Jest to chłopiec śmiały, pełen temperamentu. O mało nie umarł. Chciał się zabić. Poszło o aktorką znaną; przytem, wiesz, nie była mu wierną, naturalnie. Z tego się zrobił dramat okropny. No, i zabrałem go. W tej chwili ma się lepiej, ale zawsze jeszcze myśli o niej.
Ona się uśmiechnęła, a potem przybrawszy minę poważną, rzekła:
— Ciekawa byłabym go zobaczyć.
Według niej jednak, miłość nie była rzeczą wielkiej wagi. Myślała wprawdzie o niej niekiedy, jak myśli ubogi o naszyjniku z pereł, o dyademie brylantowym z obudzoną żądzą tych rzeczy dostępnych, ale oddalonych. Wyobrażała ją sobie według romansów, czytanych niekiedy z braku zajęcia i nieprzywiązując wielkiej wagi do tego, co czytała. Nigdy nie marzyła wiele, gdyś się urodziła z duszą szczęśliwą, spokojną, zadowoloną; i chociaż już od dwóch lat była zamężną, nie obudziła się jeszcze z tego snu, którym żyją młode, naiwne dziewczęta, ze snu serca, myśli, uczuć, który trwa u niektórych kobiet aż do śmierci. Życie wydawało się jej prostem, dobrem, bez żadnych kłopotów; nigdy nie sięgała do rdzeni jego, nie pytała: dlaczego? Żyła, spała, ubierała się gustownie, śmiała się i była szczęśliwą! Czegóż miała żądać więcej?
Kiedy jej przedstawiono p. Andermatt, jako narzeczonego, odmówiła z początku z oburzeniem dziecka nie chcąc zostać żoną żyda. Ojciec i brat, podzielając jej wstręt, odmówili mu formalnie, jak i ona. Andermatt zniknął, jakby umarły; ale po trzech miesiącach pożyczył przeszło dwadzieścia tysięcy franków Gontranowi, a markiz, z innych wprawdzie powodów, ale także zmienił przekonanie. Najprzód z zasady ustępował zawsze, ile razy chodziło o egoistyczne zamiłowanie spokoju. Córka mówiła o nim:
— O, u ojca wszystkie myśli pomieszane! — i było to prawdą.
Bez opinii, bez przekonań, bez wiary, posiadał tylko pewną dozę zachwytu, zmieniającego się, stosownie do okoliczności. Niekiedy, z egzaltacyą przelotną i poetyczną, stał po stronie starych tradycyj rasy, pragnął króla, ale króla rozumnego, liberalnego, oświeconego, idącego równo z wiekiem; to znowu po przeczytaniu jakiejś książki Michelet’a, lub innego demokratycznego myśliciela, zapalał się do równości ludzkiej, do idei nowożytnych, do ustępstw dla biednych, podeptanych, cierpiących. Wierzył we wszystko, stosownie do chwili, i kiedy jego stara przyjaciółka, pani Icardon, związana ściśle z żydami, pragnęła związku Krystyny z Andersmatt’em i propagowała ten związek, wiedziała dobrze, jakiem rozumowaniem do niego trafić.
Wskazywała mu rasę żydowską, zemstą przypędzoną, rasę prześladowaną, jak naród francuzki przed rewolucyą, która jednak dziś uciska innych przewagą złota. Markiz nie posiadał religii, ale wierzył, że idea Boga była tylko ideą prawodawczą, silniejszą może, ażeby podtrzymać głupich, niewiedzących, niż proste idee sprawiedliwości; dogmaty szanował z obojętnością względów i z szacunkiem jednakowo szczerym był dla Konfucyusza, Mahometa i Chrystusa; fakt zaś ukrzyżowania Chrystusa uważał tylko jako wielką niezręczność polityczną. Wystarczyło przeto kilka tygodni, aby go nakłonić niejako do podziwiania pracy żydów, niewidzialnej, ustawicznej, potężnej. Z drugiej strony, widząc ich tryumf bijący w oczy, uważał go tylko jako słuszną nagrodę królów, panujących nad narodami, że podtrzymują lub gruchoczą bramy, że mogą do bankructwa doprowadzić jakiegoś kupca win, że są dumni wobec spokorniałych książąt i rzucają swoje nieczyste złoto do otwartej skrzyni, najbardziej katolickich władców świata, którzy się im odwdzięczają tytułam i szlachectwa i koncesyami na nowe linie kolei żelaznych.
Wobec tego zgodził się na małżeństwo Wiliama Andermatt’a z Krystyną Ravenel.
Co do niej, będąc pod niesmaczną presyą pani Icardon, dawnej przyjaciółki jej matki, a po jej śmierci, występującej w roli doradczyni markiza, pod presyą, wspólnie z ojcem wywieraną, pod wpływem obojętności zainteresowanego brata, zdecydowała się zaślubić tego grubego i bogatego człowieka, który nie był brzydkim, ale się jej nie podobał, zdecydowała się tak samo, jak na spędzenie lata w nieprzyjemnej okolicy.
Teraz widziała w nim dobrego człowieka, usłużnego, nie głupiego, grzecznego w domowem pożyciu, ale śmiała się z niego często wraz z Gontranem.
On jej mówił:
— Twój mąż coraz bardziej różowieje i łysieje. Ma minę chorobliwego kwiatu lub ogolonego prosięcia. Skąd on nabiera tych kolorów?
Ona odpowiadała:
— Ręczę ci, ze ja temu nic nie jestem winną. Mnie samej przychodzi nieraz myśl nakleić go na jakiem pudełku cukierków!
Zbliżyli się nareszcie do zakładu.
Dwóch mężczyzn siedziało na krzesłach wyplecionych słomą, plecami zwróconych do muru i paliło fajki.
Gontran rzekł:
— Uważaj, co za dwa typy! Patrz na tego na prawo: garbaty w czapeczce greckiej. To ojciec Printemps, niegdyś dozorca więzienia w Riom, obecnie jest prawie dyrektorem zakładu w Enval. Dla niego nic się nie zmieniło, on tak samo rządzi tu chorymi, jak niegdyś więźniami. Goście kąpielowi są także więźniami: kabiny — to ich celki, sala tuszów — więzieniem, a miejsce, gdzie Dr Bonnefille odbywa mycie brzuchów za pomocą sondy Baraduc’a, salą dyscyplinarną. Nie kłania się nikomu z tej zasady, że więźniowie są tylko godni pogardy. Kobiety traktuje z pewnem wyróżnieniem, z odcieniem podziwu, gdyż pod jego strażą w więzieniu Riom kobiet nie było. Kryminał ten był przeznaczony tylko dla mężczyzn, nie miał więc sposobności nauczenia się przemawiania do kobiet. Drugi jest kasyerem. Trzeba ażebyś zapisała się u niego; obaczysz...
Gontran, zwróciwszy się do mężczyzny, z lewej strony siedzącego, odezwał się zwolna:
— Panie Séminois, moja siostra, pani Andermatt, pragnie wziąść abonament na dwanaście kąpieli.
Kasyer, wysoki, chudy, nędzny, podniósł się, wszedł do swego biura, położonego tuż naprzeciwko gabinetu lekarza inspekcyjnego, otworzył książkę i zapytał:
— Jak nazwisko?
— Andermatt.
— Jak pan mówi?
— Andermatt.
— Jak, jak się pani nazywa?
— Amdermatt.
— Bardzo dobrze.
I począł pisać powoli. Kiedy skończył, Gontran zapytał powtórnie:
— Jak pan zapisał nazwisko mojej siostry?
— Pani Anderpat.
Krystyna, śmiejąc się do łez, zapłaciła należność, poczem spytała:
— Co tam słychać na górze?
Gontran wziął ją pod ramią.
— Chcesz widzieć?
Jakieś głosy gwałtowne dolatywały ze schodów. Otworzyli drzwi i spostrzegli wielką salą kawiarni z bilardem pośrodku. Przy bilardzie stało dwóch mężczyzn, z odwróconemi rąkawami, z kijami bilardowemi w reku i sprzeczało sią.
— Osiemnaście.
— Siedemnaście.
— A ja panu mówią, ze osiemnaście.
— Alei nieprawda, pan masz tylko siedemnaście.
Był to dyrektor kasyna, Piotr Martel z Odeonu, grający zwyczajną swoją partyą z komikiem swojej trupy, panem Lapalme, z wielkiego teatru w Bordeaux.
Piotr Martel, którego potężny okrągły brzuch trząsł się pod koszulą nad pantalonami, niewiadomo jakim sposobem umocowanemi, wycierał już niejeden kąt, zanim zdobył rządy w kasynie w Enval, gdzie spijał wszystko, co było przeznaczone dla gości kąpielowych. Nosił olbrzymie wąsy oficerskie, moczone od rana do wieczora w pianie boków i likierach. Zdołał on obudzić w starym komiku, którego zaangażował, niepomiarkowaną pasyą do bilardu.
Zaledwie wstali rano, stawali zaraz do swojej partyi, łajali się, grozili, ścierali sobie punkty, rozpoczynali na nowo, natychmiast po śniadaniu brali się znowu do roboty, niecierpliwiąc się, jeśli klijenci spędzali ich z zielonego pola.
Odpędzali więc wszystkich, nie skarżąc się wcale na nudy życia, chociaż z końcem sezonu oczekiwano upadłości pana Piotra Martel.
Markier zmęczony, od rana do nocy spoglądał na tę nigdy niekończącą się partyę, od rana do wieczora słuchał dyskusyi bez końca i nosił od rana do wieczora szklanki i kieliszki nieznużonym graczom.
Gontran pociągnął siostrę.
— Chodźmy do parku, tam przyjemniej.
Na końcu zakładu spostrzegli naraz orkiestrę, ulokowaną w chińskim kiosku.
Młody człowiek, blondyn, grał na skrzypcach z jakąś finezyą i dyrygował za pomocą głowy, rozwianych włosów, całego torsu, zginającego się, prostującego, pochylającego się z prawa na lewo, jak pałeczka szefa orkiestry, trzema muzykantami, siedzącymi naprzeciwko niego. Był to maestro Saint-Landri.
On i jego pomocnicy: pianista, którego fortepian przewożono co rano z przedpokoju do kiosku; flecista, olbrzym, mający minę, jakby ssał zapałkę, obracając ją swymi tłustymi palcami i kontrabas o wyglądzie suchotniczym, — wykonywali z wielkim wysiłkiem tę imitacyę organów samogrających, które tak uderzyły Krystyną na ulicy wioski.
Kiedy się zatrzymała, aby się im przypatrzeć, jakiś pan ukłonił się jej bratu.
— Dzień dobry, kochany hrabio.
— Dzień dobry, doktorze.
Gontran przedstawił:
— Moja siostra — doktór Honorat.
Krystyna zaledwie powstrzymała się od uśmiechu na widok trzeciego doktora.
Doktor ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Spodziewam sią, ze pani nie jest chorą.
— O, tak — trochą.
Nie nalegał i zmienił tok rozmowy.
— Wie pan, panie hrabio, ze wkrótce będziemy mieli tutaj ciekawe widowisko?
— Jakie, doktorze?
— Stary Oriol chce wysadzić w powietrze swój kamień. Naturalnie, dla pana jest to bagatela, ale dla nas ważny wypadek.
I wytłómaczył jego ważność.
Stary Oriol, najbogatszy chłop w całej okolicy, liczono go na pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu, posiadał wszystkie winnice nad zdrojom wiskiem w Enval. Przy samem wyjściu z wioski, nieco na uboczu, była niewielka góra a raczej pagórek, na którym znajdowały się najlepsze winnice ojca Oriol. Pośrodku jednej z nich, naprzeciwko drogi, o parą kroków od strumienia, leżał olbrzymi kamień jak góra, utrudniający uprawą winnic i ocieniający znaczną część pola.
Od dziesięciu lat ojciec Oriol zapowiadał co tygodnia, ze skale wysadzi w powietrze, ale nigdy nie decydował się na ten krok. Każdym razem, gdy ktoś ze wsi odchodził na służbą wojskową, stary mawiał:
— Jak wrócisz na urlop, przynieś-no mi prochu do mojej skały.
I każdy z żołnierzy przynosił w woreczku trochę prochu kradzionego dla ojca Oriol. Miał go pełną skrzynią, ale skały nie wysadzał.
Nareszcie od tygodnia zauważono, że świdruje kamień wraz z synem Jakóbem, z przezwiskiem olbrzym. Tego rana już nawet napełnili wnętrze skały prochem, następnie zatkali otwór, zostawiając tylko miejsce na knot, kupiony w sklepiku z tytoniem. O drugiej godznie podłożono ogień. Skała miała wylecieć w powietrze dopiero o godzinie drugiej i minut pięć lub dziesięć, gdyż lont był dość długi.
Krystyna bardzo się interesowała tą całą historyą, bawiła ją sama myśl eksplozyi, która jej przypominała zabawy dziecinne.
Przybyli do końca parku.
— Gdzież pójdziemy dalej? — spytała.
— Na koniec świata, pani — odpowiedział doktor Honorat — to jest do wąwozu, sławnego na całą Owernię. Jest to jedna z najpiękniejszych osobliwości kraju.
Za nimi odezwał się głos dzwonka.
— Patrzaj — rzekł Gontran — już śniadanie.
Wrócili tedy z powrotem.
Naprzeciwko nich szedł człowiek wysokiego wzrostu.
— Krystyno — rzekł Gontran — przedstawiam ci Pawła Bretigny.
Potem, zwróciwszy się do przyjaciela, dodał:
— Siostra moja, mój drogi.
Jej wydał się on brzydkim. Miał włosy czarne, rzadkie, proste, oczy nadto okrągłe, z wyrazem prawie ostrym, głowę okrągłą, silną, jedną z tych, które są podobne do kul armatnich, plecy Herkulesa, cały wygląd nieco dziki, ciężki, brutalny. Jego surdut, bielizna, ciało może, wydzielało jakiś zapach, bardzo delikatny, którego młoda kobieta nie znała i pytała sama siebie: co to za zapach?
On spytał:
— Pani dzisiaj rano przybyła?
Głos jego był nieco głuchy.
— Tak, panie — odpowiedziała.
Gontran dojrzał markiza i Andermatta, który dawał znaki młodym ludziom, aby spieszyli na śniadanie.
Krystyna potwierdziła, ze pójdzie i pochyl łona na ramienia brata, pociągając go do hotelu, szeptała:
— Głodną jestem jak wilczyca. Wstyd mi będzie tak jeść w obecności twojego przyjaciela.
Śniadanie trwało długo, jak zwykle przy table d’hôte. Krystyna, nie znając nikogo, roz^ mawiała z ojcem i bratem. Potem poszła do swego pokoju odpocząć nieco przed zapowiedzianem wysadzeniem skały w powietrze.
Za godzinę była zupełnie wypoczętą i nakłaniała wszystkich do pośpiechu, aby być obecną przy eksplozyi.
Przy wyjściu ze wsi, w rozwarciu doliny, widać było rzeczywiście pagórek, górę prawie, którą towarzystwo przeszło drożyną, prowadzącą między winnicami pod palącem słońcem południa. Kiedy stanęli na wierzchołku, młoda kobieta krzyknęła z zachwytu i podziwu na widok bezbrzeżnego obrazu, ścielącego się przed jej oczyma. Naprzeciwko niej ciągnęła się nieskończona równina, sprawiająca wrażenie oceanu. Ciągnęła się ona lekką mgłą otoczona, łagodnie aż do podnóża dalekich gór, ledwie dostrzegalnych w oddaleniu jakich pięćdziesięciu, lub sześćdziesięciu kilometrów. Po za tą przeźroczystą i delikatną mgłą widać było miasto, wsie, lasy wielkie, żółte szachownice dojrzałych zbóż, fabryki z wysokimi, czerwonymi kominami i czarne dzwonnice, budowane z lawy wygasłych wulkanów.
— Obróć się rzekł brat.
Obróciła się i poza sobą ujrzała olbrzymią górę, uwieńczoną kraterem. Najprzód roztaczało się zagłębienie doliny Enval, jako szeroka fala zieleni, pośród której zaledwie widać było wy stępy skalne wąwozów. Fala drzew wnosiła się na pochyłości coraz wyżej i wyżej aż do pierwszego zaklęśnięcia, uniemożebniającego widok dalszych załamów. Ponieważ znajdowano się właśnie na linii podziału płaszczyzn i gór, widać było, jak pasma tych ostatnich, ciągnące się na prawo ku Clermont-Ferrand, oddalając się, tworzyły na błękitach nieba dziwne, najeżone szczyty były to wygasłe wulkany.
Dalej znowu w perspektywie, pomiędzy dwoma wierzchołkami gór, wznosił się inny szczyt, wyższy, dalszy, okrągły, majestatyczny, na którego czubie widniało coś na podobieństwo ruin.
Był to szczyt pasma gór owerneńskich, potężny, ociężały, noszący na swojej głowie koronę, włożoną mu przez jednego z największych narodów — świątynię rzymską.
Krystyna zawołała:
— O, jakże byłabym szczęśliwą tutaj!
Czuła się rzeczywiście szczęśliwą, przepełnioną samozadowoleniem, przenikającem ciało i serce, pozwalającem oddychać swobodnie, nadającem człowiekowi jakąś świeżość i lekkość, ile razy przybywa do okolicy, która pieści oczy, czaruje, upaja i zdaje się roztwierać do ciebie ramiona, jakbyś był dla niej stworzony.
Posłyszawszy wołanie:
— Pani! pani! — spostrzegła nieco dalej doktora Honorata, którego poznała po kapeluszu. Doktor zbliżył się i od prowadził całą rodzinę na inny stok góry, w stronę lasku, porosłego niewielkiemi drzewami, gdzie oczekiwało ze trzydzieści osób, cudzoziemców i gospodarzy miejscowych.
U nóg ich była spadzista pochyłość, schodząca aż do drogi z Riom, ocienionej wierzbami, osłaniającemi mały strumień; po środku zaś winnicy, nad brzegiem strumienia wznosiła się wielka, spiczasta skała, przed którą klęcząc, jakby się modliło dwóch ludzi. Był to właśnie ów kamień ojca Oriol.
Oriolowie, ojciec i syn, przymocowywali lont. Na drodze tłum ciekawych, gospodarzy, gromadka niespokojnych gapiów spoglądała ku nim.
Doktor Honorat wybrał wygodne miejsce dla Krystyny, która usiadła z bijącem sercem, jakby wraz ze skałą miano wysadzić w powietrze i zgromadzonych tu ludzi. Markiz, Andermatt i Paweł Bretigny położyli się na trawie obok młodej kobiety, a Gontran stał i żartował z doktora Honorata.
— Kochany doktor ma pewnie więcej czasu, niż jego koledzy, którzy prawdopodobnie nie mają chwili do stracenia, ażeby na tę małą przybyć uroczystość.
— Doktor Honorat odpowiedział dobrodusznie:
— O, nie! Ja nie jestem wcale mniej zajęty tylko moi chorzy nie pochłaniają mi obecnie tak wiele czasu.
A potem dodał:
— Zresztą, ja wolę rozrywać moich chorych, niż karmić ich lekarstwami.
Mówiąc to, miał minę drwiącą, która się bardzo podobała Gontranowi.
Przybywało coraz więcej osób, sąsiadki z table d’hôte, panie Pailledeux, matka z córką, panowie Monécu, ojciec i syn i mały gruby człowieczek, sapiący jak kocioł parowy, pan Aubry Pasteur, niegdyś inżynier kopalń, który w Rosyi dorobił się fortuny.
Usiadł on z wielkim trudem, z pewnymi przygotowawczymi ruchami ostrożności, które bardzo bawiły Krystynę. Gontran oddalił się nieco, aby się przypatrzyć innym ciekawym osobom, zgromadzonym na wzgórzu.
Paweł Bretigny pokazywał Krystynie krajobraz, rozwijający się w dali. Widać było najprzód Riom, przedstawiające się jako plama różowa, potem kępę topoli na równinie, następnie Ennezat, Meringues, Leroux, gromadkę wiosek ledwie dostrzegalną, tworzących jakby ciemne piętno na tle nieprzerwanej zieloności, a dalej u podnóża góry Forez, zdawało mu się, że widzi Thiers. Ożywiając się, mówił:
— Uważa pani? Proszę patrzeć prosto na mój palec. Ja widzę bardzo dobrze.
Ona nie widziała nic, ale nie dziwiła się wcale, że on widzi, gdyż patrzył swojem okrągłem, bystrem okiem drapieżnego ptaka, które, zdawało się, sięgało tak daleko, jak luneta morska.
Potem zabrał głos znowu:
— Illier płynie przed nami, pośród tej równiny, ale niepodobna go dojrzeć. Jest on za daleko — około trzydziestu kilometrów stąd.
Krystyna nie starała się wcale wyszukać tego, co on wskazywał, gdyż cała jej uwaga, myśl i spojrzenie skoncentrowane były na skale. Myślała sobie, że za chwilę ten wielki kamień już istnieć nie będzie, że się w proch rozsypie i jakieś współczucie uczuła dla tego kamienia, współczucie małej dziewczynki dla rozbitej zabawki. Kamień ten już od tak dawna siedział na tem samem miejscu i tak mu było z tem dobrze. Dwaj owi ludzie powstali w tej chwili i poczęli zgromadzać kamyczki u nóg swoich rozrzucone, robiąc przyspieszone ruchy łopatą.
Tłum ludzi, coraz wzrastający na drodze, zbliżył się nieco. Chłopcy kręcili się koło obu pracowników, potrącali ich, biegali jak młode, wesołe zwierzątka. Z wyniosłego pagórka, na którym znajdowała się Krystyna, ludzie ci wydawali się małymi, gromadką mrówek, pracujących na mrowisku. Szmer głosów ludzkich podnosił się do góry to ledwie dosłyszalnymi dźwiękami, to żywiej; ten zmieszany tłum głosów i ruchów ludzkich, rozpraszający się w powietrzu, stanowił coś podobnego do pyłu, powstałego ze sproszkowanej mowy ludzkiej.
Na wzgórzu tłum powiększał się także przy bywającymi ciągle ze wsi i pokrywał pochyłość, dominującą nad skazaną na rozsadzenie skałą.
Nawoływano się wzajemnie, łączono się hotelami, klasami, kastami. Najgłośniejsze było zgromadzenie aktorów i muzykantów, na którego czele stał i rządził Piotr Martel z Odeonu, porzuciwszy zwykłą swoją partyę bilardu.
W panamie na głowie, z zarzuconą na ramiona czarną zarzutką, z pod której wychylał się przód bez kamizelki, uważanej widocznie w polu za zbyteczną, z brzuchem, jak garb sterczącym, wąsaty aktor miał minę dowódcy, wskazującego, tłómaczącego, koncentrującego wszystkie ruchy obu Oriolów.
Podwładni jego, komik Lapalme, pierwszy kochanek Petitniville i muzykanci maestra Saint-Landri, pianista Javel, gruby flecista Noiret i kontr-bas Nicordi otaczali go i słuchali. Przed nimi siedziały trzy kobiety, zasłonięte trzema parasolkami białą, różową i błękitną, które pod słońcem południa tworzyły dziwną i jaskrawą chorągiew francuską. Były to: panna Odelin, młoda aktorka, jej matka matka od lokacyi[2], jak mawiał Gontran, i kasyerka z kawiarni, zwyczajna towarzyszka tych pań. Stworzenie narodowych kolorów z parasolek było pomysłem Piotra Martel, który spostrzegłszy na początku sezonu kąpielowego błękitną i białą parasolkę u pań Odelin, dał kasyerce w prezencie różową.
Tuż obok nich zwracała na siebie uwagę i spojrzenia inna grupa, z kucharzy i kuchcików hotelowych złożona, w liczbie ośmiu, kłocących się z pomywaczami naczyń. Wszyscy oni stali, mając minę jakiegoś dziwacznego sztabu białych ułanów lub delegacyi kucharskiej, a słońce oświecało prosto ich płaskie czapeczki.
Markiz zapytał doktora Honorata:
— Skąd tu się wzięło tylu ludzi? Nie sądziłem nigdy, że Enval jest tak zaludnione!
— O! ludzie zeszli się ze wszystkich stron; są tu z Châtel-Guyon, z Tournoël, z Roche-Radiere, z Sant-Hippolite. Mówią tu już o tem w okolicy oddawna, przytem ojciec Oriol jest znakomitością, wskutek swego wpływu i fortuny, jest to zresztą prawdziwy Owerniak, który pozostał chłopem, pracuje sam, zbiera złoto, rozumny, pełen rozmaitych myśli i projektów względem swoich dzieci.
Gontran powrócił zaanimowany, z okiem błyszczącem i rzekł półgłosem:
— Pawle, Pawle! Chodź ze mną, pokażę ci dwie ładne dziewczyny; ale przyzwoite wiesz.
Przyjaciel podniósł głowę i odpowiedział:
— Mnie tu bardzo dobrze... ja się nie ruszę.
— Głupstwo robisz — ładne są, powiadam ci.
Później głosem podniesionym rzekł:
— Ależ doktor powie mi, co to są za jedne! Dwie dziewczynki: osiemnastu, dziewiętnastu lat, wyglądają na damy z okolicy, ubrane nieco dziwacznie w jedwabne, czarne suknie o re kawach obcisłych, coś w rodzaju ubrania klasztornego dwie brunetki...
Doktor Honorat przerwał mu:
— Dosyć tego. Są to dwie córki ojca Oriol, dwie ładne chłopki, wychowane w klasztorze w Clermont... i które dobrze wyjdą za mąż. Są to dwa typy naszej owerniackiej rasy i ja jestem Owernijczykiem, panie markizie; pokażę panu później te dzieciaki...
Gontran przerwał mu mowę złośliwie:
— Pan jesteś lekarzem rodziny Oriol?
Doktor zrozumiał tę złośliwość i odpowie dział mu tylko:
— Parbleu! — pełen ukrytej wesołości.
Młody człowiek spytał znowu:
— Jakimże sposobem doszedłeś pan do zdobycia zaufania tak bogatego klienta?
— Radząc mu pić dużo wina.
I opowiedział szczegóły o rodzinie Oriola. Zresztą był jej krewnym i znał ją oddawna. Stary Oriol, oryginał, dumnym był ze swego gatunku wina, jednego z tych, które spożywa tylko rodzina i zaproszeni goście. Były lata, kiedy wypijano go olbrzymią beczkę, ledwie z trudnością mogąc się z nią uporać.
W maju lub czerwcu, kiedy ojciec widział, że tego, co zostało, sam nie pokona, zachęcał swego syna, Olbrzyma, powtarzając:
— Słuchajno, czopie, trzeba się z tem załatwić.
Wtedy od rana do wieczora wlewali sobie do gardła litry czerwonego wina. Dwadzieścia razy w czasie każdego jedzenia, nachylając koneweczkę nad szklanką syna, mówił:
— Trzeba skończyć.
Ponieważ zaś wino, przesycone alkoholem, rozgrzewało mu krew i spać przeszkadzało, wstawał w nocy, zapalał latarkę, wdziewał spodnie i budził swego kolosa, poczem wziąwszy po kawałku chleba ruszali do beczki z winem. Kiedy już sobie brzuchy napełnili, że aż im dudniły, ojciec stukał w beczkę i próbował, o ile poziom płynu obniżył się.
Markiz przerwał:
— To oni pracują przy skale?
— Tak, oni.
W tej chwili właśnie obaj mężczyźni oddalili się od skały, podsypanej prochem, a cały tłum ludzi na dole uciekać począł, jak armia w odwrocie. Jedni zwrócili się w kierunku ku Riom, drudzy w kierunku Enval, zostawiwszy skałę znowu samotną na małem wzgórzu, porosłem trawą i zarzuconem kamieniami, gdyż, jak powiedzieliśmy, skała dzieliła winnicę na dwie połowy, a części, dotykające bezpośrednio do owego kamienia, oczyszczone jeszcze nie były.
Tłum na górze również liczny, jak na dole, drżał z niecierpliwości, kiedy silny głos Piotra Martel zawołał:
— Ostrożnie! Lont zapalony!
Krystyna dostała jakiejś drżączki z oczekiwania. Doktor szeptał jej z tyłu:
— Jeżeli oni włożyli cały lont, który kupili, będziemy jeszcze z dziesięć minut czekać.
Wszystkie spojrzenia skierowane były na kamień, kiedy mały, czarny piesek zbliżył się doń. Obiegł naokoło, pokręcił się i poczuwszy zapewne jakiś zapach odrębny, począł szczekać z całej siły, wytężywszy nogi, najeżywszy włosy na grzbiecie, wyprostowawszy ogon i uszy.
Przez tłum przeleciał śmiech dziki; spodziewano się, że nie ucieknie przed czasem. Poczęto wołać na pieska, mężczyźni świstali, rzucali kamienie, które nie dosięgały nawet pół drogi. Pies ani się poruszył i zajadle na skałę szczekał.
Krystyna drżeć poczęła, przestrach ją ogarnął na myśl, że będzie musiała patrzeć na śmierć niechybną; cała przyjemność była zepsutą. Chciała odejść i głosem nerwowym, pełnym niepokoju, mówiła:
— Ach! Boże mój! Boże! Biedaczek zginie! Nie chcę patrzeć na to, nie chcę... Chodźmy!
Sąsiad jej, Paweł Bretigny, wstał i nie mówiąc ani słowa, biedz począł ku skale z całą szybkością, na jaką mu długie nogi starczyły.
Krzyk przestrachu wyrwał się z ust wszystkich, wrażenie grozy przebiegło tłum cały; piesek, widząc zbliżającego się ku niemu człowieka, schował się za skałą, Paweł pobiegł za nim, pies znowu obiegł wkoło i tak chwilparę biegali wkoło niej, jakby się bawili w chowanego.
Widząc nareszcie, że psa nie spędzi, młody człowiek wrócił na miejsce, a pies z jeszcze większą wściekłością rozpoczął szczekanie.
Nieopatrznego śmiałka przywitano wykrzykami gniewu, gdyż ludzie nigdy nie przebaczają tym, którzy im napędzają strachu.
Krystynę wzruszenie pozbawiło oddechu, obiema rękami przycisnęła serce, mocno bijące.
Straciła głowę do tego stopnia, że pytała Pawła:
— Pan nie jesteś raniony, prawda?
Gontran rozwścieczony wołał:
— Ależ to bałwan! On zawsze z jakiemś głupstwem wyskoczy; nie znam podobnego idyoty!
Wtem zadrżała ziemia, gwałtowny wybuch wstrząsnął całą okolicą i długą chwilę echo powtarzało go, jak wystrzał armatni w górach.
Krystyna widziała tylko deszcz kamieni, spadających i wysoką kolumnę sproszkowanej ziemi.
Natychmiast cały tłum z góry poruszył się, jak fale, i z krzykiem w dół się rzucił; przodem wyskakiwał cały batalion kuchcików po wzgórzu, pozostawiwszy z tyłu za sobą tłum komedyantów, spuszczających się w dół z Piotrem Martel na czele.
Trzy różnokolorowe parasolki zostały zagarnięte także w tym pochodzie.
Wszyscy biegli, mężczyźni, kobiety, chłopi, mieszczanie. Padali, podnosili się, biegli znowu i zmieszawszy się razem na drodze podążali do miejsca eksplozyi.
— Poczekajmy trochę — rzekł markiz — zobaczymy wszystko potem, niech się ciekawość powszechna zaspokoi nieco.
Inżynier Aubry-Pasteur upadł i podniósłszy się z wielkim trudem odrzekł:
— Ja wracam do wsi ścieżkami. Nie mam tu więcej już nic do widzenia.
Uścisnął ręce wszystkich, ukłonił się i poszedł.
Doktor Honorat znikł także. Rozmawiano o nim właśnie. Markiz zwrócił się do syna:
— Znasz go dopiero od trzech dni, a wyśmiewasz ciągle; skończy się na tem, że go obrazisz.
Gontran wzruszył ramionami.
— Oh, nie! To filozof, to sceptyk. Ręczę ci, że się nie rozgniewa. Kiedy jesteśmy sami, on śmieje się z całego świata i ze wszystkich, poczynając od chorych a kończąc na swoim zakładzie leczniczym. Ręczę ci, że on nigdy nie rozgniewa się za moje żarty!
W dole, na miejscu roztrzaskanej skały, panowało jednak nadzwyczajne wrzenie. Olbrzymi tłum poruszał się, trącał, falował, krzyczał pod wpływem jakiegoś wzruszenia, jakiegoś niespodziewanego podziwu.
Andermatt, zawsze czynny i ciekawy, powtarzał:
— Co tam takiego? co tam takiego?
Gontran obwieścił, że pójdzie zobaczyć i poszedł, Krystyna zaś, uspokojona teraz, myślała, że przecież, gdyby lont był trochę krótszy, są siad jej byłby roztrzaskany odłamkami kamieni, dla tego tylko, że ona obawiała się o życie psa.
Myślała sobie, że człowiek ten musi być przecież silnym i odważnym, ażeby się wystawiać na niebezpieczeństwo bez racyi żadnej, dlatego tylko, że nieznajoma kobieta tego chciała.
Na drodze widać było ludzi biegnących do wsi. Markiz z kolei zapytał:
— Co się tam stało?
Andermatt, nie mogąc dłużej wytrzymać, począł schodzić. Gontran z dołu dał im znak, aby przyszli.
Paweł Bretigny zapytał:
— Mogę pani służyć ramieniem?
Przyjęła jego ramię, które się jej wydało żelaznem; ponieważ noga jej ślizgała się po trawie, opierała się na jego ramieniu z całem zaufaniem, jak na poręczy od schodów.
Gontran, idąc na ich spotkanie, wołał:
— Jest źródło! Eksplozya przyczyniła się do jego wytryśnięcia.
Weszli wszyscy w tłum. Paweł i Gontran, idąc przodem, odtrącali ciekawych i nie troszcząc się o głosy niezadowolenia, otwierali drogę Krystynie i jej ojcu.
Postępowali śród stosów kamieni ostrych, złamanych, poczerniałych od prochu i stanęli nareszcie przed jamką, napełnioną błotnistą wodą, która kłębiąc się, spływała do strumienia pomiędzy nogami ciekawych. Andermatt był już na miejscu, ująwszy sobie publiczność szczególnym sposobem — co, jak mawiał Gontran, było jego właściwością, a wpatrywał się z głęboką uwagą w ziemię i wypływającą wodę.
Doktor Honorat, stojąc naprzeciwko niego z drugiej strony szczeliny, z której wypływała woda, wpatrywał się także w twarz, wyrażającą znużone oczekiwanie. Andermatt rzekł:
— Trzeba pokosztować, może to mineralna woda.
Lekarz odpowiedział:
— Z pewnością mineralna; tu każda woda mineralna. Mamy więcej źródeł, niż chorych.
Andermatt rzekł znowu:
— Pomimo to należy jej spróbować.
Doktor niewiele sobie robił z tej uwagi.
Trzeba przynajmniej poczekać, aż będzie czystą — odrzekł.
Każdy pragnął oglądać źródło. Ci, co stali w drugim rzędzie, napierali na pierwszych. Dziecko jakieś wpadło do wody — śmiech powstał.
Oriolowie, ojciec i syn, stali także, spoglądając poważnie na tę niespodziankę, nie wiedząc, co myśleć o tem wszystkiem. Ojciec był wysoki, suchy, szczupły, chudy, z kościstą i ociężałą głową, ogolony; syn, jeszcze wyższy, olbrzym prawie, równie szczupły, nosił wąsy, miał minę trochę wojskową, a trochę plantatora winnic.
Źródło biło, zdawało się, z coraz większą siłą, powiększało się, a woda oczyszczała.
Wśród publiczności ruch powstał i doktor Latonne ukazał się ze szklanką w ręku. Potniał, sapał i nareszcie, spostrzegłszy doktora Honorata z nogą postawioną na brzegu źródła, jak jenerała, stawiającego pierwszy krok na miejscu zdobytem, uczuł się jakby przygnębionym.
Spytał go zadyszany:
— Próbowałeś pan?
— Nie, czekałem aż się oczyści.
Poczem doktor Latonne pogrążył swoją szklankę i pił z miną skupioną, jak znawcy piją wino, smakując, poczem dodał:
— Doskonała!
Co prawda, to określenie to nic nie mówiło. Poczem, wyciągając szklankę do rywala, rzekł:
— Pozwolisz pan?
Doktor Honorat nie lubił widocznie wód mineralnych, gdyż odrzekł mu z uśmiechem:
— Dziękuję, wystarcza mi, ze pan ją oceniłeś. Ja znam jej smak.
Następnie, zwracając się do ojca Oriol, rzekł:
— Pańskie wino więcej warte!
Starem u to pochlebiło.
Krystyna miała już dosyć tego widoku i chciała odejść. Brat jej i Paweł znowu przez tłum torowali jej drogę, a ona szła oparta na ramieniu ojca. Nagle pośliznęła się, ledwie nie upadła i, spojrzawszy pod nogi, spostrzegła, ze stąpiła właśnie na kawałek skrwawionego ciała, okrytego czarną sierścią, powalanego błotem; była to cząstka psa rozszarpanego roztrzaskaną skałą i stratowanego nogami przechodniów.
Oddech się jej zatamował i wzburzona do głębi, od łez się powstrzymać nie mogła. Obcierając łzy chustką, szeptała:
— Biedne, biedne małe stworzenie!
Nie chciała nic więcej słuchać, tylko wracać do domu i zamknąć się w pokoju. Dzień tak wesoło rozpoczęty, tak smutnie zakończył się dla niej. Czyżby to było złą wróżbą? Sciśnięte serce mocno jej biło.
Kiedy już byli sami na drodze, spostrzegli przed sobą wysoki kapelusz i duże poły surduta, które jak dwa czarne skrzydła wiatr rozwiewał. Był to doktor Bonnefille, który uwiadomiony ostatni, biegł do źródła, podobnie jak doktor Latonne, z szklanką w ręku.
Spostrzegłszy markiza, zatrzymał się.
— Co się tam stało, panie markizie? Mówiono mi, że... źródło... źródło mineralne...
— Tak, kochany doktorze.
— Obfite?
— O, tak...
— Czy oni... czy oni są tam?
Gontran odpowiedział poważnie:
— Są, naturalnie. Doktor Latonne dokonał już nawet analizy.
Doktor Bonnefille począł biedz znowu, kiedy Krystyna, już nieco uspokojona i rozśmieszona figurą doktora, rzekła:
— Ach! nie, niechcę iść do hotelu! Usiądźmy nieco w parku.
Andermatt pozostał na dole i przyglądał się, jak woda płynie.
Table d’hôte tego wieczora w hotelu Splendid był bardzo ożywiony. Rozmowa toczyła się o skale i źródle. Obiadujących było niewielu, około dwudziestu osób. Ludzie milczący zwykle, spokojni, należeli do kategoryi tych chorych, którzy, spróbowawszy już wszystkich wód znanych, próbowali jeszcze nieznanych. Przy końcu stołu, zajętego przez Ravenelów i Andermattów, siedzieli najprzód państwo Monécu; on, człowieczek mały, biały i córka, smukła dziewczyna, blada, która często wśród obiadu wstawała, zostawiając jedzenie na talerzu; gruby p. Aubry Pasteur, dawny inżynier; państwo Chaufour, małżeństwo w czarnem ubraniu, które można było widzieć przez cały dzień w alei parku, idące za wózkiem, w którym wieziono chorowite dziecko i panie Paille, matka i córka, obie wdowy, rosłe, silnie zbudowane ze wszech stron z przodu i z tyłu.
— Uważacie — mówił Gontran — one zjadły swoich mężów i to niedobrze oddziałało im na żołądek.
W istocie obie cierpiały na żołądek.
Dalej nieco mężczyzna czerwony jak cegła, p. Riquier, także cierpiący na żołądek i potem kilka osób bezbarwnych, z kategoryi tych milczących podróżnych, którzy wchodzą do sali jadalnej cichym krokiem, przodem kobieta, potem mężczyzna, kłaniają się od drzwi i siadają z miną skromną i trwożną.
Przy drugim końcu stołu nie było nikogo, chociaż talerze i nakrycia oczekiwały gości.
Andermatt rozmawiał ożywiony. Całe popołudnie przegawędził z doktorem Latonne, puszczając z biegiem wody projekta swoje, dotyczące przyszłości Enval.
Doktor wyliczał z żywem przejęciem się moc, wartość i znaczenie wód w Enval, o wiele wyższych od Châtel-Guyon, których wziętość jednak od dwóch lat była już zapewnioną.
— Na prawo była ta dziura Royot, tryumfująca, w pełni życia — na lewo Châtel-Guyon, które zdobyło sobie rozgłos od niedawna. Co by to można było zrobić z Enval, gdyby się wziąć do niego jak należy.
Andermatt mówił, zwracając się do inżyniera:
— Tak, panie, wszystko polega na tem, ażeby się umieć wziąć do rzeczy. Wszystko za leży od zręczności, taktu, od śmiałości. Ażeby stworzyć zakład kąpieli mineralnych, trzeba potrafić popchnąć go tylko, tak, popchnąć, zainteresować czasowych lekarzy paryskich. Co do mnie, udawało mi się zawsze wszystko to, co przedsięwziąłem, gdyż ja zawsze szukam dróg praktycznych, mogących jedynie zabezpieczyć powodzenie, w każdej sprawie, którą się zajmuję. Dopóki nic nie znajduję odpowiedniego — wolę czekać. Nie sztuka posiadać wodę, należy umieć zmusić ludzi, ażeby ją pili; do tego nie dość jest krzyczeć samemu po dziennikach, że woda jest nieporównana, trzeba, ażeby to w sposób właściwy wypowiedzieli ludzie, wywierający wpływ na publiczność pijącą, na publiczność chorą, jedynie nam potrzebną, publiczność niezmiernie łatwowierną. W trybunale niechaj przemawiają adwokaci; tam tylko ich słuchają, rozumieją; do chorych trzeba mówić za pośrednictwem lekarzy — oni tylko są słuchani.
Markiz, podziwiając wielki zmysł praktyczny swego zięcia, zawołał:
— O, to wielka prawda! Ty zresztą mój kochany jesteś jedyny do tego, aby sądzić sprawiedliwie!
Andermatt, pogłaskany pochlebstwem, ciągnął:
— Tu możnaby zrobić majątek. Kraj piękny, klimat wyborny; jedno tylko mnie niepokoi: czybyśmy mieli dosyć wody na wielki zakład? Rzecz na połowę zrobiona zawsze chybia! Należałoby tylko urządzić zakład na wielką skalę, a więc oczywiście mieć dużo wody, tyle, ażeby obsłużyć przynajmniej dwieście wanien jednocześnie — nowe zaś źródło, gdyby go nawet złączyć z tem, co jest, zaledwie wystarczyłoby na pięćdziesiąt, pomimo, że doktor Latonne mówi...
Aubry-Pasteur mu przerwał:
— O, jeśli o wodę chodzi, dam panu tyle, ile pan zechcesz.
Zdziwiło to p. Andermatta.
— Pan? — Tak, ja. Pana to dziwi? Wytłómaczę się zaraz. Zeszłego roku, w tym samym czasie byłem tutaj. Mnie służą bardzo dobrze kąpiele w Enval. Otóż pewnego poranku odpoczywałem w pokoju, kiedy wszedł jakiś gruby mężczyzna. Był to prezes rady administracyjnej zakładu. Miał minę nieco strwożoną z następującego powodu. Źródło Bonnefille zmalało tak nagle, że była obawa zupełnego zaniknięcia. Wiedząc, że jestem inżynierem kopalń, przy szedł mię prosić o radę w celu ratowania zakładu.
Począłem więc studyować geologiczny system okolicy. Panu wiadomo, że w każdym za kątku kraju pierwotne kataklizmy wywołały rozmaite zmiany i rozmaite gatunki gleby.
Główna rzecz polegała na tem, ażeby odkryć, skąd wydobywała się woda mineralna, przez jakie szczeliny, jaki był ich kierunek, pochodzenie, charakter. Zwiedziłem przede wszystkiem bardzo pilnie cały zakład i spostrzegłszy w kącie nieużywaną rurę od wanny, zauważyłem, że była prawie zatkaną wydzielinami wapiennemi. A więc woda, wydzielając sole w niej zawarte i osadzając na ścianach przewodów, po pewnym prze ciągu czasu zatkała je. Zważywszy, że pokład gruntu był granitowy, można było przypuścić wydzieliny na ścianach szczelin; źródło Bonnefille było więc tylko zatkane — nic więcej. Należało go poszukać nieco niżej. Wszyscy szukali przyczyny przy samem wyjściu pierwotnego źródła, ja zaś po całomiesiecznych studyach, obserwacyach, rozumowaniach szukałem źródła i znalazłem je o pięćdziesiąt metrów dalej. Zaraz panu powiem dlaczego. Należy, jak wspominałem, przedewszystkiem oznaczyć pochodzenie, charakter i kierunek granitowych szczelin, doprowadzających wodę. Z łatwością spostrzegłem, że szczeliny pochyliły się od równiny do wzgórz, do góry, a nie w odwrotnym kierunku, nakształt dachu, skutkiem prawdopodobnie zaklęśnięcia doliny, które pociągnęło za sobą osunięcie się podstaw góry. Woda więc zamiast spływać, podnosiła się nieco i wciskała w szczeliny granitowego pokładu. Odkryłem także przyczyny tego niezwykłego zjawiska.
Niegdyś Limagne, ten obszerny pas piasczystej i gliniastej ziemi, którego granic ledwie gołem okiem dosięgnąć można, znajdował się na jednym poziomie wzgórz, ale skutkiem budowy geologicznej swoich podstaw, obniżył się, pociągając za sobą brzegi góry — jak to przed chwilą mówiłem. Olbrzymie to przesuwanie się wywołało w samem miejscu oddzielenia się ziemi od granitu wielką gliniastą groblę, nadzwyczajnej głębokości, niedostępną dla płynów.
Z wodą tak się rzecz dzieje: W oda mineralna pochodzi z ognisk dawnych wulkanów. Ta, która daleką przepływa drogę, ochładza się i wytryska chłodną, jak woda zwyczajnych źródeł; ta zaś, która pochodzi z ognisk bliższych, wytryska jeszcze ciepłą, naturalnie, przy rozmai tych stopniach ciepłoty, stosownie do oddalenia od ogniska. Droga, jaką woda mineralna nasza odbywa, jest następująca: przedewszystkiem schodzi do niewiadomej głębiny, dopóki nie napotka grobli z gliny Limagne. Nie mogąc jej przebić, szuka pod wpływem wielkiego ciśnienia wyjścia, a znajdując pochylone szczeliny granitu, wchodzi w nie, podnosi się do góry, aż dopóki nie napotka powierzchni ziemi. Wtedy przyjmuje kierunek pierwotny spływając po równinie do strumienia. Dodaję, że my nie widzimy setnej części wód mineralnych tutejszej doliny, odkrywamy tylko te, które wychodzą na zewnątrz. Co do innych, dosięgających okrain granitowych szczelin i gubiących się pod gęstym pokładem ziemi uprawnej lub innej, to one, zabsorbowane, gubią się w tych ziemiach.
Z czego wnoszę, że:
1) Ażeby posiadać dostateczny zapas wody, należy jej szukać, idąc w kierunku pochylenia złomów granitowych, leżących nieskładnie.
2) Ażeby ją posiadać zawsze, należy prze szkodzić zatykaniu się szczelin przez wydzieliny wapienne, a w tym celu wyryć i utrzymywać starannie małe, sztuczne studnie.
3) Ażeby odebrać źródło sąsiadowi, należy go wziąć za pomocą sondy, zapuszczonej do tej samej szczeliny granitu, z której ona wypływa, z warunkiem naturalnie ulokowania się z tej strony grobli z gliny, zmuszającej podnoszenie się wody do góry.
Pod tym względem źródło dziś odkryte jest znakomicie umieszczone i od owej grobli oddalone zaledwie o kilka metrów. Gdyby kto pragnął nowy zakład stworzyć, w tem właśnie miejscu powinien to uczynić.
Po ukończeniu tej przemowy nastąpiło milczenie. Andermatt, zachwycony, rzekł tylko:
— Otóż to właśnie! Jak się tylko zasłona podniesie, tajemnica znika. Jesteś pan nieocenionym człowiekiem, panie Aubry-Pasteur.
Tylko markiz i Paweł Bretigny zrozumieli, o co chodzi. Gontran nie słuchał wcale. Inni z otwartemi uszami, ze spojrzeniem, skierowanem w usta mówiącego inżyniera, milczeli ze zdziwienia. Szczególnie panie Paille, bigotki, za pytywały siebie, czy w wytłómaczeniu tego zjawiska, nakazanego i wywołanego przez Boga, wedle Jego niezbadanych wyroków, niema czego niezgodnego z religią. Matka czuła się w obowiązku powiedzieć:
— Opatrzność jest jednak niezbadana!
Inne panie przy stole potwierdziły to skinieniem głowy, niespokojne na sam fakt, że niezrozumiałą mowę słyszały.
P. Riquier, człowiek o ceglastej twarzy, zawołał:
— Mniejsza o to, czy woda w Enval pochodzi z wulkanów, czy z księżyca, ja tylko tyle wiem, że już dziesięć dni ją piję bez żadnego skutku!
Państwo Chaufour zaprotestowali imieniem dziecka, które poczęło odzyskiwać ruch w prawej nodze, czego jednak od sześciu lat kuracyi nie można było w innem miejscu uzyskać.
P. Riquier na to odrzekł:
— To tylko dowodzi, że choroby nasze są różne, ale nie dowodzi wcale, że woda Enval leczy choroby żołądka.
Zdawało się, że ten nowy, niepożyteczny protest we wściekłość go wprawiał.
Wtem zabrał głos p. Monécu i imieniem swojej córki utrzymywał, że od ośmiu dni już zaczyna trawić normalnie, chociaż jeszcze do każdego obiadu wychodzić nie może. Córka na tę uwagę spiekła olbrzymiego raka i oczy utkwiła w talerzu.
Panie Paille utrzymywały także, że się czują lepiej. Riquier rozgniewany zwrócił się do nich:
— Panie cierpią na żołądek? Panie?
One odpowiedziały jednocześnie:
— Ale tak, tak panie, niezawodnie. Nie możemy nic trawić.
Riquier o mało z krzesła nie wyskoczył, przemawiając do nich:
— Panie... nie mogą... Ależ dosyć na panie spojrzeć! Jeżeli panie cierpią na żołądek, to chyba dla tego, że za wiele jedzą.
To doprowadziło panią Paille do wściekłości.
— Co do pana, nie ulega to żadnej wątpliwości, że pan cierpieć musisz. Na panu sprawdza się, co mówią powszechnie: że tylko zdrowy żołądek czyni ludzi grzecznymi.
— Stara jakaś kobieta, bardzo chuda, której nazwiska nikt nie znał, zauważyła poważnie:
— Mnie się zdaje, że wszyscy byliby bardzo zadowoleni z wód w Enval, gdyby właściciel hotelu nie zapominał o tem, że dla chorych potrzebną jest dobra kuchnia. Prawdziwie, niekiedy każe nam spożywać pokarmy niemożebne do strawienia.
W tym punkcie wszyscy zgodzili się jednomyślnie. Wszyscy oburzeni byli na właściciela, który karmił chorych rakami morskimi, wędliną, węgorzami, kapustą — tak, kapustą, z kiełbasami, — potrawami najniestrawniejszemi pod słońcem dla chorych, którym wszyscy trzej doktorowie Bonnefille, Latonne i Honorat, polecali jadać białe mięso, chude i kruche, jarzyny świeże i nabiał.
Riquier drżał z gniewu.
— Przecież to jest rzeczą lekarzy czuwać nad pożywieniem chorych na stacyach leczniczych, a nie pozostawiać ich na łasce bylejakich wyzyskiwaczy. Nic dziwnego, że wobec tego co dzień nas karmią jajami na twardo, anżowisami z szynką.
P. Monécu przerwał:
— O, przepraszam, moja córka doskonale trawi szynkę, która zresztą jest jej poleconą przez panów Mass-Roussel i Rémusé.
Riquier krzyczał:
— Szynkę! szynkę! Ależ to trucizna, panie!
W jednej chwili wszyscy goście przy stole podzielili się na dwa obozy, jedni — za szynką, drudzy — przeciw szynce. Rozpoczęła się dyskusya bez końca, każdego dnia wszczynana na nowo o klasyfikacyę potraw.
Nawet pożyteczność mleka była zakwestyonowaną, gdyż Riquier nie mógł go wypić nawet szklaneczki od wina bez tego, ażeby mu nie wywołało niedyspozycyi żołądka.
Aubry-Pasteur ubóstwiał mleko i podraźniony tem, że je ganić śmiano, zawołał:
— Ależ, mój panie, jeżeli pan cierpisz na niedyspozycyę żołądka, a ja na atonię, rzec oczywista, że potrzeba nam zupełnie odmiennych potraw; to zupełnie tak samo, jak krótkowidz i dalekowidz potrzebujący każdy innych okularów, chociaż jeden i drugi cierpią na chorobę wzroku.
Potem dodał:
— Ja się duszę, kiedy wypiję szklankę czerwonego wina i zdaje mi się, że niema nic szkodliwszego od wina. Ci, którzy wodę tylko piją, żyją po sto lat, a my...
Gontran przerwał mu:
— Co do mnie, uważałbym doprawdy, że bez wina i bez... małżeństwa życie byłoby bardzo jednostajnem.
Panie Paille spuściły oczy. One spijały obficie dobre wino bordo, bez dodatku wody, a wdowieństwo ich zdawało się dowodzić, że metodę powyższą aplikowały także i do mężów, gdyż córka miała dwadzieścia dwa lat, a matka zaledwie czterdzieści.
Andermatt, rozmowny zwykle, siedział zamyślony, milczący i znienacka zagadnął Gontrana:
— Czy pan wie, gdzie mieszkają Oriolowie?
— Wiem, pokazywano mi ich dom.
— Mógłbyś mię pan zaprowadzić tam po obiedzie?
— Oczywiście, z przyjemnością nawet będę panu towarzyszyć; mam nadzieję, że jeszcze raz będę mógł zobaczyć panienki.
Natychmiast po skończeniu obiadu wyszli, Krystyna zaś zmęczona, razem z markizem i Pawłem Bretigny poszła do salonu.
Do wieczora było jeszcze daleko, gdyż na stacyach leczniczych obiadują wcześnie. Andermatt, wziąwszy szwagra pod rękę, mówił:
— Mój kochany Gontranie, jeśli ten stary ma racyę, jeżeli analiza wykaże to, czego się spodziewa doktór Latonne, bardzo być może że spróbuję nawiązać tu wielki interes: stworzę miasto wód! Wiesz, miasto, którego wody mineralna byłyby centrum przyciągającem.
Zatrzymał się na środku ulicy i biorąc towarzysza za dwie klapy surduta, ciągnął:
— Ach! wy nie rozumiecie, wy zwyczajni ludzie, nie rozumiecie, co to za ciekawa rzecz — interes, afera, nie jakaś kupiecka, handlowa afera, ale wielka. Wsłuchawszy się w tętno jej życia, odnajdziesz tam wszystko: politykę, walkę, dyplomacyę. Trzeba zawsze szukać, znaleźć, wymyśleć, wszystko zrozumieć, wszystko przewidzieć, wszystko skombinować, wszystkiego spróbować. Wielkie bitwy nowoczesne toczą się za pomocą pieniędzy. Przed moim wzrokiem stoją wyraźnie stosusowe sztuki, jako mali żołnierze, w czerwonych spodniach, dwudziesto-frankówki, jak błyszczący porucznicy, bilety stufrankowe, jak kapitanowie, a tysiącfrankowe, jak generałowie. I ja walczę, walczę zawzięcie, od rana do wieczora, przeciwko całemu światu. To się nazywa żyć, żyć szeroko, jak niegdyś żyli potentaci. Dziś my jesteśmy potentatami, prawdziwymi, jedynymi potentatami. Patrzaj! Uważasz tę biedną, malutką wioskę? Ja z niej zrobię miasto — ja! Miasto wielkie, białe, z mnóstwem hoteli, przepełnionych ludźmi, z masą służby, powozów, z tłumem bogatych, obsługiwanych przez tłum biednych. Wszystko to dla tego, że mnie się podobało pewnego wieczora wydać bitwę Royal, które leży na prawo, Châtel-Guyon, leżącem na lewo, Mont-Dare, La Bourboule, Châteauneuf, Saint-Nechaire, leżącemi za nami, Vichy, które przed nami leży. Zwyciężę ich, gdyż posiadam na to sposób jedyny. Widzę ich wszystkich jednem spojrzeniem oka z taką jasnością, jak wielki generał widzi słabe strony nieprzyjaciela. Trzeba umieć prowadzić ludzi, pociągnąć ich za sobą i powstrzymać. O tak! Życie staje się innem, kiedy można podobne interesa prowadzić. Teraz będę miał na trzy lata uciechy z mojem miastem. Uważaj przytem, co za szansa znaleźć tutaj tego inżyniera, który zadziwiające rzeczy dziś po obiedzie opowiadał. System jego jasny, jak dzień. Dzięki jemu ja mogę zrujnować dawne stowarzyszenie, nie potrzebując go wcale kupować.
Poszli drogą, idącą lekko pod górę i prowadzącą do Châtel-Guyon.
Gontran ciągnął dalej:
— Ile razy przechodzę koło mego szwagra, słyszę zawsze w jego głowie taki sam szum, jak w salach Monte-Carlo. Jest to szum, pochodzący z dźwięku rzucanego, przesuwanego, wy granego i przegranego złota.
Andermatt przedstawiał rzeczywiście podobieństwo do jakiejś dziwnej maszyny ludzkiej, zrobionej jedynie do rachowania i manipulowania pieniędzmi. On w tej gałęzi posiadał na wet pewną specyalną kokieteryę i dumnym był z tego, że potrafi na pierwszy rzut oka oznaczyć rzeczywistą wartość każdej rzeczy. Dlatego też w każdej chwili, w każdem miejscu, gdzie się tylko znajdował, zajęty był zawsze badaniem, obracaniem czegoś, co kończyło się uwagą: to tyle a tyle kosztuje.
Żona i szwagier, wiedząc o tej manii, żartowali z niego i starali się go oszukać, podsuwając mu do ocenienia jakieś drobiazgi, a spostrzegłszy niepewność lub wahanie się, śmiali się oboje jak szaleńcy. Często bardzo, w Pa ryżu jeszcze, Gontran zatrzymywał go na ulicy przed magazynem jakimś i zmuszał do ocenienia całej wystawy w witrynie, kulawego konia fiakra, wozu, przewożącego kogoś z mieszkania do mieszkania wraz ze wszystkiemi meblami.
Przy stole, wieczorem, w czasie przyjęcia u siostry, męczył Williama, aby mu powiedział, jaką może przedstawiać wartość np. obelisk; kiedy Andermatt zacytował jakąś liczbę, Gontran zarzucał go nowem pytaniem: co kosztuje most Solferino lub łuk tryumfalny L’Etoile. Wysłuchawszy tego konkludował poważnie:
— Pan mógłbyś podjąć się bardzo ciekawej pracy, obliczenia wartości najgłówniejszych pomników świata całego.
Andermatt nigdy się nie gniewał, a wszystkie żarty znosił spokojnie, jako człowiek wyższy i pewny siebie.
Pewnego dnia zagadnął go Gontran:
— A ja — ile też wart jestem?
William odmówił odpowiedzi, a Gontran dopytywał się natarczywie:
— Przypuśćmy, żebym został przez zbójów pochwycony ile dałbyś pan, ażeby mnie wykupić?
Po chwilce odrzekł:
— Cóż... naturalnie... wymieniłbym ciebie na bilety bankowe.
Uśmiech jego był tak znaczący, że Gontran nie śmiał dopytywać się dalej.
Andermatt, posiadając umysł wyrafinowany, lubił drobne wyroby artystyczne, znał się na nich wybornie i zbierał je z takiem samem drobiazgowem znawstwem, jakie poświęcał wszyst kim sprawom handlowym.
Idąc, zbliżali się właśnie do jakiegoś domu, mającego wygląd mieszczański. Gontran zatrzymał go.
— Tutaj rzekł.
Na ciężkich drzwiach dębowych wisiał żelazny młot; zastukali i po chwili chuda służąca wyszła im otworzyć.
Andermatt spytał:
— Czy pan Oriol w domu?
Na co odpowiedziano:
— Proszę wejść.
Obaj weszli do kuchni, do obszernej wiejskiej kuchni, w której dopalał się jeszcze ogień pod kociołkiem. Stąd przeszli do innej izby, w której zgromadzoną była rodzina Oriolów. Ojciec spał, oparty plecami o poręcze krzesła, z nogami wyciągniętemi na inne krzesło. Syn, na dwóch łokciach wsparty, czytał Petit Journal z silnem natężeniem słabej głowy, która cudze myśli zatrzymywała z wielkim trudem, a w wycięciu okna siedziały dwie córki i pracowały razem, wyszywając wielką serwetę, każda pracując z innego końca.
Spostrzegłszy nieznajomych, powstały jednocześnie zdziwione, nieoczekiwaną wizytą; potem olbrzymi Jakób podniósł leniwie głowę, ociężałą zbytnią pracą mózgu, następnie obudził się stary Oriol i przyciągnął ku sobie jednę po drugiej obie nogi, spoczywające na krześle.
Izba była bardzo skromną, wybielona wapnem, o kamiennej podłodze, miała krzesełka wyplatane słomą, komodę z czerwonego drzewa, cztery oszklone ryciny Epinala i wielkie białe firanki.
Wszyscy patrzyli na siebie, a na progu stała służąca z podniesioną do kolan spódnicą, przykuta do miejsca ciekawością.
Andermatt przedstawił swego szwagra, hrabiego Ravenel, ukłonił się długim, eleganckim ukłonem obu panienkom, następnie usiadł spokojnie i rzekł:
— Panie Oriol, przychodzę do pana w interesie. Nie będę się długo rozwodził, ażeby panu całą sprawę wyłuszczyć. Rzecz się tak ma. W winnicy pańskiej odkryło się źródło. Za kilka dni analiza chemiczna wody będzie dokonaną. Jeżeli ona wykaże, że źródło nic nie warte, naturalnie transakcya upada; jeżeli zaś rzecz będzie się miała przeciwnie — jak mam powody przypuszczać — proponuję panu nabycie tego miejsca i gruntów przylegających. Proszę o tem pomyśleć. Nikt inny prócz mnie nie może panu zrobić tej propozycyi, jaką ja robię. Dawne stowarzyszenie dobiega już końca życia, niema więc nadziei, ażeby mogło nowy zakład zbudować; niepowodzenie zaś przedsięwzięcia prawdopodobnie nie zachęci nikogo do prób nowych. Dziś nie żądam jeszcze od pana stanowczej odpowiedzi; proszę się naradzić z rodziną. Kiedy analiza będzie dokonaną, naznaczy mi pan cenę; jeżeli ona odpowie moim warunkom zgodzę się, jeżeli nie to nie. Nie mam zwyczaju nigdy targować się.
— Chłop, człowiek kuty w interesach po swojemu, przebiegły jak rzadko, odpowiedział bardzo grzecznie, że obaczy, jak to jeszcze będzie, że pomyśli, że rad jest bardzo z zaszczytu, jaki go spotyka — i zaproponował szklaneczkę wina.
— Przynieście-no światła, dziewczęta.
— Podniosły się obie, przeszły razem do sąsiedniego pokoju i wróciły, jedna niosąc w ręku dwie zapalone świece, druga cztery małe szklaneczki do wina, proste, bez nóżek, jakie zwykle ubodzy ludzie używają na wsi. Świece były nienadpalone jeszcze, ozdobione u dołu nacinanym różowym papierem i widocznie zdobiły kominek dziewcząt.
Olbrzym powstał, aby pójść do piwnicy; było to przywilejem mężczyzn.
Wtedy Andermatt zagadnął Oriola:
— Byłbym rad bardzo oglądać pańską piwnicę. Musi ona być dobra, bo pan jesteś uważany za najlepszego winiarza w okolicy.
Oriol, wzruszony tą uwagą, sam ofiarował się zaprowadzić ich i biorąc jednę ze świec, poszedł pierwszy. Przeszli znowu przez kuchnię, weszli na dziedziniec, gdzie o zmroku widać było jeszcze wypróżnione beczki, sztorcem stojące, olbrzymie granitowe kamienie młyńskie w kąt zatoczone, z dziurą wydrążoną pośrodku, podobne do kół jakiegoś olbrzymiego, starożytnego wozu, następnie stara tłocznia do wina, zużyta, poczerniała, której zawiasy połyskiwały do światła, rozmaite narzędzia pracy, których stal wypolerowana robotą przypominała blaskiem broń wojskową. Wszystkie te rzeczy i narzędzia oświetlały się powoli, w miarę, jak przechodził koło nich Oriol ze świecą.
Już czuć było zapach wina i rodzynek suszonych, gniecionych. Nareszcie stanęli przed drzwiami na dwa zamki zamkniętemi. Oriol otworzył je i nagle, podnosząc ponad głową świecę, ukazał długi szereg beczułek, ustawionych rzędem, a ponad niemi, a raczej na ich bokach spoczywał drugi szereg mniejszych. Najprzód pokazał, że piwnica ciągnęła się aż pod górę, następnie mówił, co zawiera każda kadź i beczułka, ile lat, z jakich zbiorów pochodzi, jaka jej specyalna wartość, a kiedy się zbliżyli do beczki familijnej, stary pogładził ją tak, jak się gładzi grzywę ukochanego konia i rzekł z dumą:
— Panowie popróbują z tej. Niema takiego wina w butelkach, które byłoby warte tego, ani tu, ani w Bordeaux, ani gdzieindziej.
On kochał chłopską miłością wino, pozostałe w beczkach.
Olbrzym, który szedł za nim z konewką w ręku, pochylił się, pokręcił kran, a ojciec przyświecał mu z taką uwagą, jakby wykonywał niezmiernie ważną robotę.
Świeca rzucała światło wprost na twarz i starą głowę chłopa.
Andermatt szepnął na ucho Gontranowi:
— Jakie ciekawe typy!
Młody człowiek na to:
— Mnie się więcej podobają dziewczęta.
Wrócili z powrotem.
— Należałoby teraz pić przyniesione wino i pić dużo, ażeby się Oriolom przypodobać.
Dziewczęta zbliżyły się do stołu i robiły dalej swoją robotę, tak, jakby oprócz nich w izbie nie było nikogo. Gontran prawie oka z nich nie spuszczał, sam siebie zapytując: czy one bliźnięta? — tak mu się wydawały podobnemi do siebie. Bliższa uwaga pozwalała dopatrzeć różnicy: jedna była nieco pełniejszą, mniejszą, druga posiadała lepsze ułożenie. Włosy ich ciemne, ale nie czarne, kręcące się w małe pukle na skroniach, za najlżejszem poruszeniem głowy połyskiwały. Szczęki i czoło posiadały nieco wydatne — charakterystyczny rys rasy owerniackiej — policzki nieco za pełne, przytem usta zachwycające, oko piękne, brwi nieposzlakowanej równości, a obok tego wszystkiego jakąś ponętną świeżość twarzy. Patrząc na nie, można było z łatwością zgadnąć, że się w tym domu nie wychowały, ale na jakiejś eleganckiej pensyi, w klasztorze, gdzie się kształcą bogate szlacheckie panienki z Owernii i tam nauczyły się światowych manier.
Gontran, spoglądając ze wstrętem na różową szklankę, stojącą przed nim, trącił nogą Andermatta, ażeby go do wyjścia przynaglić. Wstali wreszcie, uścisnęli energicznie ręce chłopów i pożegnali ceremonialnie obie panienki, które tym razem nie powstały z krzeseł, a tylko lekkiem skinieniem głowy na pożegnanie odpowiedziały.
Gdy się tylko znaleźli na ulicy, Andermatt począł mówić:
— Uważasz, mój drogi, co za ciekawa rodzina! Jak ona wymownie świadczy o zaludnieniu się świata. Przedewszystkiem potrzebny syn, ażeby było komu winnicę uprawić i oszczędzać — głupia wprawdzie oszczędność — ale on tworzy naród. Co do kobiet, one stanowią zawsze to, co się u nas nazywa światem. Niech tylko wyjdą dobrze za mąż, a ręczę ci, że będą takie same, jak nasze żony, nawet lepsze od wielu. Bardzo rad jestem, żem poznał tę rodzinę, jest to radość geologa, który znalazł zwierzę trzeciorzędowej formacyi.
Gontran spytał:
— Która się panu lepiej podoba?
— Jakto, która? Z czego która?
— Z tych dwóch dziewczynek.
— A, mój Boże! To mię nic nie interesuje! Nie patrzyłem na nie wcale tyle, ażeby módz porównywać. Ale, cóż to pana może obchodzić, przecież nie masz pewnie zamiaru wykraść której z nich?
Gontran śmiać się począł:
— O, nie! Ale jestem zachwycony tem, że raz przecież widzę kobiety świeże, prawdziwie świeże, jakich u nas nie napotyka się nigdy. Lubię patrzeć na nie tak, jak pan patrzysz na chłopskie typy. Nic mnie bardziej nie zachwyca, jak ładna dziewczyna, mniejsza o to skąd i z jakiej klasy. Są to moje cacka artystyczne. Nie zbieram ich, ale podziwiam, podziwiam namiętnie, jak prawdziwy artysta, bezinteresownie! Co pan chcesz — mnie się to podoba! A propos, czy nie mógłbyś mi pan pożyczyć pięciu tysięcy franków?
Andermatt zatrzymał się i zawołał energicznie:
— Jeszcze!
Gontran odrzekł mu z pewną prostotą:
— Zawsze!
Potem obaj podążali dalej spokojnie. Andermatt nie mógł wytrzymać.
— Co pan u licha robisz z pieniędzmi? — spytał:
— Wydaje...
— Tak, ale pan wydajesz za wiele.
— Mój przyjacielu, wydawać pieniądze jest taką moją namiętnością, jak pańską — gromadzić. To jasne.
— Bardzo dobrze, ale pan wydanych pieniędzy nie zarabiasz.
— To prawda... Nie umiem... Nie można umieć wszystkiego. Pan n. p., umiesz zebrać pieniądze, ale nie umiesz ich wydać. Panu się zdaje, że pieniądz służy tylko do interesu. Co do mnie, nie umiem wprawdzie zarobić, ale potrafię doskonale wydać. Pieniądze dają mi tysiące przyjemności, których pan nie znasz wcale. Jesteśmy stworzeni na szwagrów: doskonale się uzupełniamy.
— Jaki adwokat! Nie, ja panu nie dam pięciu tysięcy franków, ale pożyczę panu piętnaście tysięcy... gdyż... za kilka dni może mi pan będzie potrzebny.
Gontran odrzekł mu bardzo spokojnie:
— W takim razie daj mi pan pięć tysięcy na rachunek.
Andermatt, milcząc, poklepał go po ramieniu.
Zbliżali się do parku, oświetlonego lampionami, wiszącymi na gałęziach drzew. Orkiestra z kasyna grała jakąś klasyczną aryę powolnie, wyglądającą kulawo, pełną dziur; ci sami czterej artyści znudzeni już nareszcie byli graniem dla liści drzew i strumyków górskich, przybici myślą, że w końcu miesiąca nie otrzymają należnej im gaży, gdyż Piotr Martel spłacał należności koszami wina i butelkami likierów, którychby nie wypili nigdy goście kąpielowi.
Pośród harmideru, wywołanego koncertem, można było odróżnić szum od bilardu dochodzący, uderzenia bil i głosy wołające: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa...
Andermatt i Gontran poszli na górę. Tylko panowie Aubry-Pasteur i doktor Honorat, pili kawę obok muzykantów. Piotr Martel i Lapalme, grali zwyczajną swoją gwałtowną partyę, a kasyerka budziła się z drzemki, pytając?
Jak tylko dziewczęta spać poszły, obaj Oriolowie długo szeptali coś ze sobą. Podburzeni i zachęceni propozycyą p. Andermatt, radzi byli zgodzić się na nią, obawiali się jednak, aby w czemkolwiek interesu na szwank nie narazić. Jako prawowici, praktyczni chłopi, ważyli wszystko za i przeciw i nie spuszczali z uwagi tej okoliczności, że w okolicy, gdzie źródła mineralne wybuchały u podnóża wszystkich pagórków, zbyt wygórowanem żądaniem nie należałoby odpychać tak niespodziewanego amatora, tembardziej, że inny nie prędkoby się znalazł. Z tem wszystkiem obawiali się oddać mu źródło, z którego kiedyś mogło popłynąć złoto, jak mieli dobry przykład na Royal i Châtel-Guyon.
Szukali więc obaj sposobu zachęcenia kupca i w tym celu wymyślali fikcyjne oferty nieegzystujących stowarzyszeń, zgłaszających się niby do nich i tym podobne niedorzeczne kombinacye, których niezręczność sami czuli najlepiej. To im sen odbierało; rano, stary, budząc się, pytał syna, czy im źródło nie znikło. Było to zresztą rzeczą możebną: źródło mogło tak samo niespodzianie w głębi zaniknąć, jak niespodzianie wytrysnęło. Niepokojony tą myślą, przestrachem skąpca, stary zrywał się, budził Olbrzyma, który, wyciągnąwszy nogi z pod szarej kołdry, ubierał się i szedł z ojcem przekonać się, czy źródło bije jeszcze.
Obaj pracowali przy niem, oczyszczali go z kamieni, upiększali, jednem słowem tak, jak się wygładza i upiększa bydlę na sprzedaż prze znaczone.
Wstawszy, ubrali się, wzięli swoje rydle i łopaty i wielkim, balansującym krokiem poszli.
Szli, nierozglądając się dokoła, zajęci tylko własnemi sprawami, odpowiadając monosylabami na pozdrowienia sąsiadów i przyjaciół, z którymi się spotykali po drodze. Kiedy już weszli na drogę ku Riom, wzruszenie jakieś ich opanowało i wytężali wzrok, czy nie dojrzą w świetle rannego słońca kłębiącej się wody źródła. Na białej, opylonej drodze, przy której wił się wierzbami ocieniony strumień, nie było nikogo. Pod jedną z wierzb Oriol zauważył nagle wysunięte dwie nogi, a zbliżywszy się parę kroków, poznał Ojca Klaudyusza, siedzącego na trawie, z rozłożonemi torbami obok.
Był to stary paralityk, znany w całej okolicy, po której od dziesięciu lat włóczył się powoli na drewnianych kulach. Niegdyś myśliwy na cudzą zwierzynę, wodną i leśną, nieraz przydybany na przestępstwie, nieraz sądzony; przeziębił się podczas swoich nocnych wycieczek po lasach, gdzie godzinami w trawie leżał, lub w wodzie się moczył. Teraz włóczył się o kulach i chodził jak żuk, któremu nogę oderwano; prawą nogę włóczył za sobą, a lewą miał zgiętą we dwoje. Ale chłopcy z okolic, którzy szarą godziną biegali za dziewczętami, lub za zającem, utrzymywali, że widzieli nieraz ojca Klaudyusza, który przez krzaki i polanki sadził jak jeleń, lub ślizgał się jak wąż i że te wszystkie jego reumatyzmy były poprostu kpinami z żandarmów. Olbrzym szczególnie upierał się przy tem, że go widział nie raz, ale sto razy, zmykającego równemi nogami, z manatkami pod pachą.
Stary Oriol zatrzymał się naprzeciwko dziada Klaudyusza, uderzony jakąś myślą, która jeszcze nie zarysowała się wyraźnie w kwadratowej głowie Owerniaka.
Powiedział mu dzień dobry, dziad odpowiedział także. Później zaczęła się rozmowa o pogodzie, o winnicach, jeszcze o czemś; ponieważ zaś Olbrzym poszedł przodem, Oriol dopędził go niebawem.
Strumień ich płynął jak zawsze, czysty teraz, ale za to dno otworu miało piękne, różowe zabarwienie, powstałe skutkiem obfitego osadzania się żelaza.
Obaj spojrzeli na siebie z uśmiechem, poczem wzięli się do oczyszczania brzegów studzienki z kamieni, które układali na kupę. Natrafiwszy na resztki rozerwanego psa, zakopali je w ziemię, żartując. Nagle stary Oriol odłożył łopatę. Złośliwy uśmiech radości przebiegł mu po twarzy i osiadł w kątach jego ust płaskich.
— Chodźmy zobaczyć go — rzekł do syna.
Olbrzym posłuchał. Zeszli więc znowu na drogę i poszli w odwrotnym kierunku.
Dziad Klaudyusz grzał jeszcze na słońcu swoje kości i swoje łachmany. Oriol stanął naprzeciwko niego i zapytał:
— Chcesz zarobić sto franków?
Mądry dziad nie odpowiadał. Oriol ciągnął dalej:
— He? Sto franków.
Dziad mruknął:
— Jeszcze macie pytać o to!
— Więc dobrze, ojcze, dam wam możność zarobienia tej sumy.
Wykładał mu długo, przebiegle, półsłówkami, powtarzając się bez końca, że jeżeli on zdecyduje się brać co dnia kąpiel od 10 do 11 rano w tej jamie, którą on z olbrzymem wykopią obok źródła, dostanie za to sto franków w srebrnych écus[3].
Paralityk słuchał z głupią miną.
— Ponieważ wszystkich lekarstw już próbowałem i nic mi nie pomogły, może przecie wasza woda pomoże.
Olbrzym rozgniewał się.
— Co pleciesz stary! Znam ja twoją chorobę, nie masz co się wykręcać. A co to robiłeś zeszłego poniedziałku w lesie Comberombe o jedenastej godzinie w nocy?
Dziad odrzekł żywo:
— To nieprawda.
Olbrzym zapalał się.
— Słuchajno, łotrze, i to nieprawda, żeś skakał przez fosę w Jean Manneret i żeś potem poszedł jarem Paulin?
Dziad protestował energicznie.
Olbrzymi Jakób, rozszalały z gniewu, wołał:
— Aaa, to nieprawda? Słuchaj więc, stary kuternogo: jak tylko cię spotkam w lesie w nocy, albo w wodzie, złapię — uważ to sobie — ja mam dłuższe nogi od twoich, przywiążę cię do drzewa i zostawię tak do rana, potem zwołam całą wieś, aby cię oglądała...
Ojciec Oriol powstrzymał gwałtowne wybuchy syna i rzekł łagodnie:
— Słuchaj, stary, ty możesz popróbować... Ja i mój Olbrzym wydrążymy ci wannę i ty będziesz się kąpać co dnia, przez miesiąc. Dam ci za to nie sto franków, jak powiedziałem, ale dwieście. Potem, uważasz, jeżeli wyzdrowiejesz po miesiącu, będziesz miał pięćset jeszcze. Uważajno dobrze: pięćset w srebrnych écus i dwieście to czyni razem siedemset. Tak więc dwieście na kąpiele w ciągu miesiąca, a następnie za wyleczenie się pięćset. Przytem uważasz: choroba może powrócić. Jak wróci w jesieni — nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, woda zawsze dobry skutek wywarła.
Dziad odpowiedział spokojnie:
— W takim razie zgadzam się. Jeżeli kuracya uda się, no rzecz będzie widoczna.
Wszyscy trzej ścisnęli sobie ręce, jakby na zapieczętowanie targu, poczem obaj Oriolowie wrócili do źródła, ażeby wykopać dół dla ojca Klaudyusza.
Pracowali już może kwadrans, kiedy na drodze za sobą posłyszeli jakieś głosy.
Byli to Andermatt i Dr Latonne. Chłopi przymrużyli oczy i przestali kopać ziemię.
Bankier zbliżył się do nich i rękę im podał, później wszyscy czterej wpatrywali się w wodę, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Woda podnosiła się, jakby się gotowała przy ogniu, rozbryzgiwała wokoło krople i gaz, później małą bruzdką, którą zdołała już sobie wyżłobić, spływała do strumienia. Oriol z uśmiechem dumy na ustach rzekł znienacka?
— Hę? Jest tu żelazo...
Dno wyżłobienia było w rzeczy samej różowe, a małe kamyki, przez które przepływała woda, nosiły na sobie ślady purpurowe.
Dr Latonne odrzekł mu:
—Tak, ale to jeszcze nic nie znaczy. Trzeba zbadać inne właściwości.
— Mój Olbrzym i ja już próbowaliśmy ciągnął stary — wypiliśmy wczoraj po jednej szklance i to, tak nas orzeźwiło dobrze... Prawda, synu?
Olbrzymi gap z akcentem mocnego przekonania odrzekł:
— Naturalnie, bardzo nas orzeźwiło...
Andermatt stał milczący z nogą wysuniętą na brzeg źródła, później zwrócił się do lekarza.
— Potrzeba nam przynajmniej sześć razy tyle objętości wody, ażeby zrobić to, co chcę zrobić prawda?
— Tak, mniej więcej.
— Sądzi pan, że ją znajdziemy?
— O, nie! Co do tego ja nic nie wiem.
— Widzi pan! kupno gruntu można więc będzie uskutecznić po dokonaniu badań przedwstępnych. Trzeba przedewszystkiem spisać wstępną notaryalną umowę, z charakterem przyrzeczenia kupna, mającego się ostatecznie zdecydować po dokonaniu analizy i sondowania, które nam powie, czy możemy odpowiednich spodziewać się rezultatów.
Ojciec Oriol stał nieruchomy, nic z tego, co mówiono, nie rozumiejąc. Więc Andermatt wytłómaczył mu najprzód niedostateczność jednego źródła i że nareszcie sprzedaż może się uskutecznić dopiero wtedy, kiedy się odkryje więcej źródeł, a do poszukiwania ich on nie może się wziąć inaczej, jak posiadając notaryalne przyrzeczenie sprzedaży gruntu.
Chłopi byli tego przekonania, że na ich polu znajduje się tyle źródeł, ile krzewów winnych; tylko kopać należy nieco i wnet wytrysną.
Andermatt rzekł z pewną prostotą:
— Obaczymy, obaczymy.
Ojciec Oriol zanurzył rękę w wodę.
— Widzi pan — rzekł — woda jest tak gorąca, że w niejby jaja można gotować, bardziej gorąca, niż w Bonnefille.
Dr Latonne zanurzył palec z kolei i zauważył, że to możebne.
Chłop ciągnął dalej:
— Przytem ona ma więcej smaku... i lepszy; nie posiada złego zapachu jak inne. O, znam ja dobrze wszystkie wody naszej okolicy! Od pięćdziesięciu lat już patrzę jak płyną; lepszej, jak ta, nigdy nie widziałem.
Kilka chwil trwało milczenie, potem znów mówił:
— Chwalę ją nie dlatego, ażebym miał za miar napisać zaraz artykuł dziennikarski... o, nie, z pewnością! Gotów byłbym zrobić doświadcznie — nie przy pomocy lekarstw i apteki; założyłbym się, że moja woda wyleczy nawet paralityka — gdyż jest i ciepła i smaczna! nie Zamyślił się chwilkę, potem spojrzeniem prowadził po górach sąsiednich, jakby tam paralityka szukał, a nie znajdując odwracał oczy na drogę.
O dwieście metrów od tego miejsca, gdzie wszyscy stali, wystawały ku drodze dwie nogi, zupełnie bezwładne, włóczęgi, którego cała postać kryła się za wierzbą.
Oriol przyłożył rękę do czoła, jakby się od słońca chciał zakryć i rzekł do syna:
— Nie wiem, czy stary Klaudyusz jest tam jeszcze?
— O, tak, tak... jest... Ten nie ucieknie tak szybko jak zając!
Oriol zbliżył się do p. Andermatt i rzekł mu poważnie, tonem mocnego przekonania:
— Słuchajno pan... Tam właśnie jest paralityk... doktor zna go bardzo dobrze... prawdziwy paralityk, który od dziesięciu lat kroku nie może zrobić czy prawda, panie doktorze?
Latonne potwierdził.
— O, jeżeli tego pan wyleczysz, obowiązuję się panu zapłacić po franku za każdą szklankę.
A zwracając się do pana Andermatt, dodał:
— To stary, zreumatyzmowany kaleka, który posiada spazmatyczny skurcz lewej nogi i zupełnie sparaliżowaną prawą; koniec końców chory nieuleczalny.
Oriol pozwolił mu się wygadać, a potem rzekł powolnie:
— Dobrze, dobrze, panie doktorze — chce pan zrobić doświadczenie na nim w ciągu miesiąca? Ja nie twierdzę wcale, że się kuracya uda; nie, wcale nie, proszę tylko, ażeby p. doktor zrobił doświadczenie. Olbrzym i ja wykopiemy dół dla ojca Klaudyusza, niech on prze siaduje w niej po godzinie co rana — obaczymy co z tego wyniknie.
— Możesz pan spróbować odpowiedział dr Latonne — ja tylko zaręczyć mogę, że się to nie uda.
Andermatt, zachwycony samą myślą, że kuracya może się udać, zaakceptował bardzo chętnie myśl ojca Oriol i wszyscy czterej poszli do włóczęgi, leżącego nieruchomo na słońcu.
Stary przemytnik i złodziej, odgadnął o co chodzi, udawał, że odmawia, waha się, nareszcie dał się niby przekonać z warunkiem, że Andermatt zapłaci mu po dwa franki dziennie, za każdą godzinę, w wodzie spędzoną.
W ten sposób interes ułożył się. Zdecydowano nawet, że jak się tylko dół wykopie, ojciec Klaudyusz natychmiast kąpiel weźmie. Następnie stanęło na tem, że Andermatt dostarczy sam odzieży do ubrania się, a Oriolowie postawią budę pastuszą, znajdującą się u nich na dziedzińcu, ażeby się miał gdzie przebrać.
Doktor i bankier wrócili do wsi. Nie dochodząc wioski, każdy poszedł swoją drogą: jeden wrócił do chorych, oczekujących nań, drugi do żony, która o wpół do dziesiątej miała wrócić do kąpielowego zakładu. Jakoź niebawem nadeszła. Wyglądała różowo od góry do dołu, miała różową suknię, różowy kapelusz, różową parasolkę i twarz różową; w ubraniu tem podobną była do poranka; schodziła ze schodów jak ptaszek, skacząc z kamienia na kamień, nie otwierając skrzydeł. Spostrzegłszy męża, wołała zdaleka:\
— Cudowna okolica! Jestem zachwyconą!
Kilku gości kąpielowych, błąkających się samotnie w cichych alejach parku, usuwało się z drogi przed nią; Piotr Martel, paląc fajkę i stojąc w koszuli w oknie sali bilardowej, zawołał kolegę Lapalme, siedzącego w kącie przy szklance białego wina i mlaskając językiem, rzekł:
— Uważasz? To ci kąsek...
Krystyna weszła do zakładu kąpielowego, skłoniła się z uśmiechem kasyerowi, siedzącemu na lewo od wejścia, powiedziała dzień dobry staremu dozorcy więzienia, następnie wręczając bilet stróżce od łazienek, poszła za nią długim korytarzem, prowadzącym do wanien.
Wpuszczono ją do jednego pokoiku, dość obszernego, o gołych ścianach, ozdobionych tylko lustrem, w którem obszerny rezerwoar, cementowany na żółto, służył do kąpieli.
Krystyna odkręciła kran, podobny do tych, jakie się znajdują przy schodach na ulicy; woda trysnęła małym, okrągłym otworem i wkrótce rezerwoar napełnił się po brzegi, aż do najwyższej linii, oznaczonej bocznym otworem w jednej ze ścian jego, przeznaczonym do odpływu zbytecznej wody. Pomimo tego, że panny służącej przy niej nie było, Krystyna nie przyjęła ofiarowanej sobie pomocy Owerniaczki, mówiąc, że zadzwoni na nią w razie potrzeby, — została sama.
I rozbierała się powoli, spoglądając na ledwie widoczny ruch fali, kołyszącej się w przeźroczystym rezerwoarze, kiedy się rozebrała do naga, umoczyła nogę w wodzie i ciepło łagodne od dołu aż po szyję przejęło ją; potem wsunęła najprzód jednę nogę, potem drugą i usiadła nareszcie w łagodno-ciepłej wodzie przeźroczystej, która ją otoczyła dokoła, okryła jej ciało małymi bąblami gazu na nogach, rękach, piersiach. Przyglądała się z pewnem zdziwieniem tym niezliczonym i drobnym kropelkom powietrza, które otaczały ją od nóg do głowy, jakby pancerzem z pereł. Malutkie te perły odrywały się ciągle od jej ciała białego, ulatywały kędyś, ulatniały się w pokoju pędzone przez inne, które z jej własnego ciała powstawały.
Rodziły się na niem, jak lekkie, niepochwytne, czarujące owoce na tem ciele różowem i świeżem, które perły wydzielało z siebie.
Krystyna czuła, że jej tam tak dobrze, tak rozkosznie, tak miękko, że otoczona żywą, bijącą falą źródła, tryskającego u jej podnóża uciekającą bocznym otworem wanny, pragnęłaby była pozostać tam zawsze bez ruchu, bez czucia. Wrażenie spokojnego szczęścia, polegającego na cichem, w dostatku pędzonem życiu, na niezamąconej myśli, zdrowiu fizycznem, wewnętrznem dobrem zadowoleniu, przenikało ją całą, zdaje się, wraz z łagodnem ciepłem wody. Poczęła marzyć, kołysana monotonnym dźwiękiem odpływającej wody o tem, co zrobi teraz, co będzie robić jutro, o spacerach, o ojcu, o mężu, o bracie, o tym tęgim chłopaku, który ją nieco ambarasował od owego wypadku z pieskiem. Krystyna nie lubiła ludzi gwałtownych.
Żadne pragnienie nie burzyło jej duszy, spokojnej jak i serce, oprócz niejasnych pragnień dziecka, żadne pragnienie nie budziło jej do innego życia, do wzruszeń, do namiętności. Czuła się zupełnie zadowoloną i szczęśliwą.
Nagle przestraszyła się — ktoś drzwi otwierać począł — to Owerniaczka przyniosła prześcieradła, dwadzieścia minut już minęło, należało się ubierać. Przebudzenie wydało się jej jakiemś zmartwieniem, nieszczęściem prawie; z początku chciała prosić posługaczkę, ażeby jej pozwoliła jeszcze w wannie pozostać kilka minut przynajmniej, później rozmyśliła się, że przecież tę przyjemność co dnia mieć może; wyszła więc z wody z pewną przykrością i owinęła się w ciepłe prześcieradło, które wydało się jej za gorącem.
Kiedy już wychodziła, dr Bonnefille otworzył właśnie swój gabinet konsultacyjny i z ukłonem bardzo ceremonialnym, zaprosił ją do siebie. Zapytał o zdrowie, obliczył puls, opatrzył język, zasięgnął wiadomości co do apetytu, snu, trawienia i odprowadzając do drzwi, powtarzał:
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Dobrze idzie... Proszę oświadczyć w mojem imieniu szacunek ojcu, którego uważam za jednego z najlepszych ludzi, jakich w mojej długiej karyerze spotkałem.
Wyszła nareszcie z gabinetu, znudzona nieco natręctwem lekarza i spostrzegła opodal markiza, rozmawiającego z Andermattem, Gontranem i Pawłem Bretigny.
Mąż jej, w którego głowie brzęczała bezustannie nowa idea, jak mucha w butelce, opowiadał całe zdarzenie o paralityku i gotów był pędzić znowu do źródła, ażeby się przekonać, czy stary wziął kąpiel.
Poszli wszyscy razem, ażeby się mu nie sprzeciwiać!
Krystyna z lekka szarpnęła brata, zatrzymała i, kiedy reszta towarzystwa wysunęła się nieco naprzód, rzekła:
— Chciałam już mówić z tobą o tem. — Powiedz mi, kto to taki ten twój kolega? On mi się nie podoba...
Gontran znał Pawła od lat kilku, opowiadał więc o jego naturze namiętnej, szorstkiej, szczerej, dobrej i wylanej.
— Jest to — mówił chłopak inteligentny, którego prosta dusza rzuciła się w świat na oślep. Pod wpływem tych popędów, nie umiejąc panować nad sobą, ani kierować się, ani też zwalczać doznanych wrażeń za pomocą rozumowania, nie potrafił ująć swego życia w karby wyrozumowanej metody, szedł za popędami zarówno dobrymi, jak i złymi, ile razy myśl jakaś, wrażenie lub wzruszenie zamąciły jego egzaltowaną naturę.
Sześć razy stawał już do pojedynku, zarówno skory obrazić człowieka, jak zostać potem jego przyjacielem; z ślepem jakiemś szaleństwem kochał kobiety różnych warstw, począwszy od robotnicy, uprowadzonej z przededrzwi fabryki, do aktorki, pochwyconej gwałtem zaraz po pierwszem jej wystąpieniu w teatrze, w chwili wsiadania jej do powozu.
Skończywszy, Gontran zakonkludował
— Widzisz więc — jest to dobry chłopiec, ale szaleniec, waryat, zdolny do wszystkiego, jak tylko głowę straci...
Krystyna rzekła:
— Jakiś szczególniejszy zapach czuję koło niego... bardzo przyjemny — co to jest?
— Nie wiem... On nie chce o tem mówić; sądzę, że pachnidło to ma on z Rosyi. To aktorka — wiesz, ta, z której go wyleczyłem, dała mu je... Tak, ono ma zapach bardzo przyjemny.
Na drodze widać było masę ludzi chłopów i gości kąpielowych, którzy zwykle co rana tłoczyli się na drodze, spacerując.
Krystyna i Gontran zbliżyli się do markiza, Andermatta i Pawła i spostrzegli wkrótce na tem miejscu, gdzie wczoraj jeszcze sterczała skała, jakąś dziwaczną głowę ludzką, nakrytą szarym pilśniowym kapeluszem w strzępkach o wielkiej siwej brodzie, podobną do odciętej głowy, która tam wrośniętą była, zdaje się, jak roślina. Wkoło niej gromadzili się i stali w milczeniu właściciele winnic. — Owerniacy śmiać się nie lubią — ale jacyś trzej grubi panowie, goście z drugorzędnego hotelu, śmiali się i żartowali głośno.
Oriol wraz z synem spoglądali na włóczęgę, który siedział na kamieniu w dole, wypełnionym wodą, po brodę w niej zanurzony. Miał minę skazanego na siedzenie w wodzie za jakieś czarodziejstwa, jak to się niegdyś praktykowało, a obok niego mokły także kule, na których chodził.
Andermatt zachwycony powtarzał:
— Brawo! Brawo! oto jest przykład, który powinni naśladować wszyscy chorzy.
A nachylając się ku poczciwcowi, pytał:
— No, jakże się pan czujesz?
Zapytany, jakby obezwładniony gorącością wody, odrzekł:
— Zdaje się, że się tu roztopię! Niech ją licho porwie, jaka gorąca!
Stary Oriol zauważył:
— Im gorętsza, tem ci na lepsze wyjdzie.
Z poza pleców markiza odezwał się głos jakiś:
— Co to takiego?
Był to głos p. Aubry-Pasteur, który zatrzymał się, wróciwszy z codziennej wycieczki i sapał.
Andermatt wytłómaczył mu swój projekt kuracyi.
Włóczęga powtarzał ustawicznie:
— A niech ją! jaka gorąca...
Chciał wyjść z wody, prosząc, ażeby mu kto pomógł. Bankier uspokoił go, obiecawszy dopłacić jeszcze po dwadzieścia sous za każdą kąpiel.
Wszyscy otoczyli dół z wodą, w której włóczęga moczył swe ciało.
— Oto ci garnek z wodą! — zauważył jeden― jabym w niej nie rozmoczył mego chleba do zupy!
— A ja — odpowiedział ktoś inny — nie gotowałbym w niej mego mięsa!
Markiz zauważył, że bąble kwasu węglowego wydawały mu się liczniejsze, większe, bardziej energiczne w tem nowem źródle, niż w łazienkach hotelowych.
Kiedy stary paralityk już się ubrał, bąble wystąpiły na powierzchnię w takiej obfitości, że woda zdawała się być przewleczoną nieskończonymi łańcuszkami, z małych brylantów złożonymi, w których promienie południowego słońca tysiącem barw grały.
Aubry-Pasteur począł się śmiać.
— Słuchajcie państwo, co robią w zakładzie. Wiecie, że źródło trzeba wziąć podstępem, w samotrzask, jak ptaka, albo raczej nakryć go kloszem. To się nazywa, uwięzić je. Otóż, zeszłego roku co się stało ze źródłem, zaopatrującem zakład. Kwas węglowy, lżejszy od wody, zgromadził się w ilości nadto wielkiej pod kloszem i pod wpływem nacisku cofnął się do rur, napełnił w wielkiej ilości kabiny i był przyczyną uduszenia chorych. Były trzy takie wypadki w ciągu dwóch miesięcy. Udano się tedy znowu po radę do mnie, a ja wymyśliłem bardzo prosty aparat, składający się z dwóch rurek, które doprowadzały oddzielnie płyn i gaz z pod klosza wprost do wanny; w ten sposób wodę można było doprowadzić do stanu normalnego, nie narażając się na szkodliwy zbytek kwasu węglowego. Ale mój aparat kosztował parę tysięcy franków... Wiecie państwo, co zrobił dozorca? Zrobił otwór w kloszu, ażeby się pozbyć gazu naturalnie, gaz ulotnił się. W ten sposób sprzedają wam, szanowni państwo, wodę niby kwaśną, a w rzeczy samej, brakuje jej kwasu węglowego, lub są takie minimalne ilości, które skutku wywierać nie mogą. Tutaj co innego proszę patrzeć!
Wszyscy byli obecni, przestano śmiać się i spoglądano tylko z pewną zazdrością na paralityka. Każdy z gości kąpielowych radby był pochwycić za łopatę i zrobić sobie dół na wzór tego, jaki włóczęga posiadał.
Andermatt wziął pod rękę inżyniera i obaj, rozmawiając, poszli. Od czasu do czasu Aubry Pasteur zatrzymywał się, rysował jakieś linie, wskazywał punkty, a bankier robił notatki.
Krystyna i bankier Bretigny poczęli rozmawiać. On opowiadał jej o podróży swojej do Owernii, o tem, co widział i czuł. Kochał wieś z jej namiętnymi instynktami, z po za których przeglądała brutalność zwierzęca, kochał ją pod względem zmysłowym, bo budziła w nim nerwy i życie.
— Co do mnie, pani — mówił — ja jestem człowiekiem prostym, wszystko, co mnie przenika, albo wzrusza mnie do łez, albo zmusza mnie zgrzytać zębami. Kiedy patrzę na tę pochyłość naprzeciwko, na tę wielką, zieloną fałdę, te drzewa, pnące się pod górę, cały las jest w moich oczach, on przenika mnie, w krwi mojej płynie, zdaje mi się, że go spożywam, jem, że mi wypełnia żołądek; — staję się lasem.
Opowiadając to, śmiał się, otwierał swoje wielkie, okrągłe oczy, patrząc naprzemian na las i na Krystynę, a ona zdziwiona i łatwo zapalająca się cudzem wrażeniem, czuła się także jak las, pożeraną jego bystrem, chciwem spojrzeniem.
Krystyna słuchała opowiadań jego zdziwiona, nie dlatego, ażeby było w nich coś nadzwyczajnego, ale, że różniły się tak bardzo od tego, co się zwykle mówiło koło niej codziennie i myśl jej czuła się porwaną, uniesioną tem wszystkiem.
On ciągle mówił dalej, swoim głosem, nieco głuchym, ale namiętnym.
— Czy pani rozpoznaje w powietrzu, na drogach, kiedy jest nieco gorąco, lekki zapach piżma? Prawda? Pani wie, co to jest? To... to wie pani — nie mogę przecie tego powiedzieć...
W tej chwili markiz i Gontran przyłączyli się do nich. Markiz podał ramię córce; po drodze mówił:
— Słuchajcie, dzieci, to się dotyczy was wszystkich trojga. William staje się szaleńcem, kiedy mu jakaś idea zaświta w głowie, teraz marzy tylko o mieście, mającem się zbudować, pragnie więc przypodobać się rodzinie Oriol, a życzeniem jego jest, ażeby Krystyna zapoznała się z panienkami, córkami jego, jeżeli to okaże się możebnem. Trzeba, naturalnie, rzecz tak prowadzić, ażeby stary Oriol nie domyślał się podstępu z naszej strony; otóż, przyszła mi myśl do głowy — zorganizować zabawę na cel dobroczynny. Trzeba, ażebyś ty, moje dziecko, poszła do księdza i poprosiła, aby ci wskazał dwie parafianki do kwestowania wspólnego, podsuniesz mu myśl zaproszenia panien Oriol i on sam je zaprosi, bez żadnej odpowiedzialności z naszej strony. Co zaś do was, moi panowie, wy urządzicie tombolę w kasynie. Zaprosicie oczywiście do pomocy Piotra Martel, jego trupę i orkiestrę. Jeżeli się zaś okaże, że panny Oriol są grzeczne i dobrze wychowane, jak o tem mówią, Krystyna podbije je z łatwością.
Przez ośm dni Krystyna była bezustannie zajęta przygotowaniem do zabawy. Ksiądz proboszcz, w istocie, pomiędzy parafiankami uznał, że jedynie tylko dwie córki starego Oriola godne były zaszczytu kwestowania z córką markiza de Ravenel. Zadowolony z tego, że będzie mógł stanąć na czele, porobił wszystkie kroki, wszystko zorganizował, uregulował i sam zaprosił dziewczęta, jakby pierwsza myśl od niego wyszła.
Cała gmina była rozgorączkowana, a walczący goście kąpielowi zdobyli nowy temat do konwersacyi i przy table-d’hôte roztrząsali rozmaite poglądy na możebne dochody z kwesty kościelnej i świeckiej.
Dzień rozpoczął się pięknie. Była wspaniała, letnia pogoda, gorąca, jasna, migotliwa i słoneczna pod gołem niebem, łagodna w cieniu drzew wiejskich.
Msza miała się rozpocząć o dziewiątej. Krystyna weszła do kościoła wcześniej nieco, ażeby rzucić okiem na dokonane upiększenia z girland i kwiatów, sprowadzonych w tym celu z Royal i Clermont-Ferrand. Posłyszawszy za sobą kroki czyjeś, odwróciła się i poznała idącego za nią księdza Litré w towarzystwie panien Oriol; nastąpiła prezentacya. Krystyna zaprosiła natychmiast obie panienki na śniadanie. Obie przy jęły zaproszenie, rumieniąc się, ale z podziękowaniami i ukłonami.
Parafianie poczęli się schodzić
Wszystkie trzy usiadły na trzech honorowych krzesłach, ustawionych na brzegu chóru naprzeciwko trzech innych, zajętych przez młodych ludzi, wyelegantowanych po niedzielnemu, z których jeden był synem mera, drugi — zastępcy, trzeci — radcy miejskiego; wszyscy trzej byli wybrani do asystowania kwestującym, dla pogłaskania trochę władzy miejscowej.
Wszystko poszło bardzo dobrze.
Msza trwała krótko; kwesta dała sto dziesięć franków, które dołączone do pięciuset, przeznaczonych przez Andermatta, pięćdziesięciu przez markiza i stu przez Pawła Bretigny, stanowiły razem siedemset sześćdziesiąt — czego nigdy nie było jeszcze w gminie Enval.
Po dokonanej ceremonii odprowadzono dziewczęta Oriol do hotelu. Wydawały się one nieco zakłopotane wprawdzie, ale nie zdradziły się żadną niezręcznością i mówiły mało, więcej przez skromność, niż z bojaźni. Śniadanie jadły przy table-d’hôte i podobały się wogóle wszystkim mężczyznom.
Starsza wyglądała na poważniejszą, młodsza — na żywszą; starsza była tęższą, w zwykłem znaczeniu tego wyrazu, młodsza posiadała więcej gracyi; mimo to jednak tak były podobne do siebie, że na pierwszy rzut oka, poznawało się w nich dwie siostry.
Po skończeniu śniadania, udano się do kasyna dla ciągnienia biletów tomboli, co miało nastąpić o drugiej.
Park przepełniony był gośćmi kąpielowymi, pomieszanymi z wieśniakami, co całemu zgromadzeniu nadawało charakter jarmarcznego święta.
W chińskim kiosku muzykanci rzępolili symfonię wiejską, arcydzieło samego p. Saint-Landri. Paweł, towarzyszący Krystynie, zatrzymał się.
— Uważa pani, to ładne — rzekł. — Chłopiec ma talent. W orkiestrze, toby robiło efekt.
Później zapytał:
— Pani lubi muzykę?
— Bardzo.
— Mnie ona pochłania. Kiedy słucham utworu, który lubię, zdaje mi się, że pierwsze dźwięki zdzierają skórę z mego ciała, roztapiają w sobie, niszczą ją i pozostawiają mnie, jakby żywcem odartego ze skóry, na wszystkie ataki instrumentów. W rzeczywistości, orkiestra gra na moich nerwach obnażonych, kurczących się, drżących na każdy dźwięk nuty. Ja słucham muzyki nietylko uchem, ale całą wrażliwością mego ciała, drżąc od stóp do głowy. Nic nie jest w stanie sprawić mi większej przyjemności, lub przynajmniej równego temu szczęściu.
Krystyna uśmiechnęła się.
— Pan odczuwasz żywo rzekła.
— Parbleu! A cóż warte byłoby życie, gdyby się go nie odczuwało? Ja nie zazdroszczę wcale ludziom, którzy serce mają pokryte skorupą żółwia lub skórą hipopotama. Ci tylko są szczęśliwi, którzy cierpią na wrażliwość, otrzymują ją, jak pchnięcia jakieś, a spożywają, jak przysmaki. Trzeba się zastanawiać nad wszystkiemi naszemi wrażeniami, wesołemi i smutnemi, nasycać się niemi, upijać się szczęściem aż do zapomnienia, aż do najboleśniejszej rozpaczy.
Krystyna podniosła ku niemu nieco zdziwione spojrzenie, jak to już od kilku dni czyniła, ile razy mówił.
— Od ośmiu dni, w istocie, ten nowy przyjaciel — a został nim natychmiast po poznaniu się — pomimo oporu, jaki mu stawiła z początku, przy każdej sposobności wstrząsał jej duszą, poruszał nią tak, jak się porusza sadzawkę, rzucając w nią kamienie. On właśnie to robił: rzucał wielkie kamienie w jej myśl uśpioną jeszcze.
Ojciec Krystyny, jak wszyscy ojcowie, traktował ją zawsze, jak małą dziewczynkę, której nie należy byle czego mówić; brat zmuszał ją do uśmiechów, ale nie do zastanowienia się; mężowi ani przez głowę nie przeszło, ażeby z żoną można było o czemś mówić poza obrębem domowych spraw i interesów, — żyła więc dotychczas w spokoju ducha, pełna zadowolenia i słodyczy.
Paweł otworzył drogę do jej inteligencyi uderzeniem pewnych idei, podobnem do ciosów topora. Był to zresztą jeden z tych ludzi, którzy się podobają kobietom wszystkim bez wyjątku, z powodu natury swojej, charakteru, z powodu gwałtowności swoich wzruszeń! On potrafił przemawiać do nich, umiał powiedzieć wszystko i zmusić, ażeby go zrozumiano. Niezdolny do ciągłego, równego natężenia, ale rozumny i śmiały, kochając i nienawidząc z namiętnością, rozprawiając o wszystkiem ze śmiałą pewnością i przekonaniem, zmienny na tyle, na ile był entuzyastą, posiadał on temperament prawdziwie kobiecy, ich czar, ich ruchliwość, ich nerwy, ale przewyższał je większą inteligencyą męską, czynną i przenikającą.
Gontran zbliżył się ku nim.
— Odwróćcie się — rzekł — i obaczcie małżeństwo Honorat.
Odwróciwszy się, spostrzegli doktora Honorata przy boku otyłej i starej kobiety w błękitnej sukni; jej głowa wydawała się jak ogródek, tyle najrozmaitszych roślin i kwiatów miała nagromadzonych na kapeluszu.
— Krystyna zapytała zdziwiona:
— To jego żona? Ależ ona przynajmniej o piętnaście lat starsza od niego.
— Tak, ma sześćdziesiąt pięć lat. — Jest to stara akuszerka, w której on podkochiwał się, opatrując chore. To zresztą jedno z tych małżeństw, które kłócą się od rana do wieczora.
Wszyscy nawrócili do kasyna, skąd słychać było pewne poruszenia publiczności. Na wielkim stole, przed zakładem, rozłożone były przedmioty do wylosowania, które Piotr Martel przy pomocy panny Odelin z Odeonu, małej brunetki, brał i wykrzykiwał numera z zadowoleniem i werwą szarlatana, bawiącego tłum zgromadzony. Markiz w towarzystwie panien Oriol i Andermatta, zbliżywszy się, zapytał:
— Zostaniemy tutaj?... Tu nadto głośno...
Zdecydowano przejść się drogą, prowadzącą wzgórzem z Enval do La Roche Pradière. Ażeby dojść do drogi, poszli najprzód jeden za drugim wązką ścieżką, między winnicami wiodącą. Krystyna szła przodem, krokiem pewnym i bystrym. Od czasu przybycia w te okolice czuła, że żyje jakiemś nowem życiem, nieznanem przed tem, pełnem ruchliwości i zadowolenia. Może kąpiele, sprawiając niedostrzegalną ulgę w równie małych cierpieniach fizycznych organizmu, które bezwiednie, zdaje się, bez żadnej przyczyny, wpływają na humor i usposobienie, uczyniły ją zdolniejszą do wrażeń i odczuwania; może czuła się poprostu ożywioną, podniecana obecnością tego nieznanego jej chłopaka, o żywym umyśle, który przed nią otwierał świat inny.
Krystyna wciągała w siebie powietrze długim oddechem, myśląc o tem wszystkiem, co mówił jej Paweł o zapachu, przepełniającym powietrze.
— On mnie nauczył wdychać powietrze — myślała.
I rzeczywiście odnajdywała w niem wszystkie odcienia zapachów, szczególnie winnego krzewu, lekki, delikatny, lotny.
Doszła nareszcie do drogi i grupy poczęły się tworzyć. Andermatt i Ludwika Oriol, starsza, poszli przodem, rozmawiając o wydajności ziemi w Owernii. Młoda Owerniaczka, jako córka godna swego ojca, obdarzona instynktem dziedzicznym, znała wszystkie szczegóły kultury rolnej i gospodarstwa i wypowiadała je rozumnie, spokojnie, z pewnym akcentem wstrzemięźliwości słowa, który wyniosła z klasztornej nauki.
Słuchając jej, Andermatt spoglądał na nią z boku i zachwycał się tą poważną dziewczyną, tak praktycznie wykształconą. Niekiedy nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jakto? W Limagne hektar ziemi kosztuje do trzydziestu tysięcy franków!
— Tak, panie, — jeżeli zasadzono na niej jabłonie wysokiego gatunku, dające jabłka deserowe. Nasza to właśnie okolica dostarcza owoców dla całego Paryża.
Andermatt odwrócił się i spojrzał z pewnym szacunkiem na Limagne, którą widać było z drogi, daleko ścielącą się na równinie, przykrytej lekką zasłoną mgły błękitnej.
Krystyna i Paweł zatrzymali się także, aby się przypatrzyć bezbrzeżnej, zda się, zakwefionej okolicy, takiej łagodnej, że gotowi byli zo stać nieskończenie długo i wpatrywać się w jej oblicze.
Droga była wysadzona olbrzymiemi drzewami włoskiego orzecha, których świeżość i cień dawały się odczuwać; dalej już nie podnosiła się do góry, ale kręciła się wężykiem po pochyłości, zasłanej kobiercami winnic, a dalej zieleniejącą trawą.
— Czy to piękne? Proszę powiedzieć, czy to piękne? — na pół szeptem mówił Paweł. — Dla czego ten widok tak mię wzruszył? Dla czego? Jakiś urok głęboki wieje ztamtąd do mnie, przenika aż do serca. Patrząc na tę równinę, zdaje się, że myśl rozwiera skrzydła czyż nie prawda? Gdzieś ulatuje, buja, znika, ucieka, zdaje się, do tych krajów wymarzonych, których nie obaczymy nigdy. O, tak, to podobne raczej do marzenia, niż do rzeczy widzianej.
Krystyna słuchała go w milczeniu z pewnym niepokojem, pochłaniając każde jego słowo i czuła się także wzruszoną, nie wiedząc dobrze dla czego. Przed jej wzrokiem przesuwały się w samej rzeczy inne kraje, jakieś różowe, błękitne, nieprawdopodobne, nieegzystujące, a jednak pełne cudowności, poszukiwane zawsze, kraje jakieś piękniejsze od tych, które się ogląda.
On myśl jej odgadnął i gniewał się sam na siebie, że jej nie potrafił udzielić swoich wrażeń i uczuć, które wypowiedział jednak tak, jak czuł, więc ciągnął dalej z pewnym odcieniem ironicznym:
— Głupcem jestem, że próbuję zmusić panią odczuć tę poezyę, którą sam czuję. Sądzę jednak, że przyjdzie dzień, kiedy ją pani będzie odczuwać tak, jak i ja. Kobiety obdarzone są większą zdolnością intuicyi, niż pojmowania, nie mogą pochwycić zakrytych czarów piękna wcześniej, aż się znajdzie sposobność sympatycznego zakołatania do ich myśli.
Żegnając się z nią, dodał:
— Będę starał, pani, do jej myśli zakołatać.
Zachowanie jego nie wydało się jej niegrzecznem, lecz dziwnem. Nie starała się nawet odgadnąć tego, uderzona uwagą, która się jej nagle nastręczyła: był bardzo zgrabnym, wysokim, dobrze zbudowanym, jednem słowem posiadał wygląd prawdziwie męzki, którego nie dostrzegła odrazu za wyszukaną i elegancką toaletą.
Głowa jego miała w sobie coś prostego, grubego, niewykończonego i nadawała całej jego postaci wyraz ociężały, szczególnie na pierwszy rzut oka. Przyzwyczaiwszy się nieco do tych rysów, widziało się w nich urok pewien, urok pełen mocy, szorstkości, który jednak wydawał się chwilami łagodnym, stosownie do modulacyi jego głosu.
Krystyna, spostrzegłszy po raz pierwszy, jak starannie od stóp do głowy był ubrany, zauważyła:
— Rzeczywiście, jest to człowiek, którego dobre strony jednę po drugiej odkrywać trzeba.
Gontran dopędzał ją, wołając:
— Krystyno, chodź, proszę cię, posłuchać małej Oriol — jest ona tak dziwną, a jednak ma rozum niepospolity. Ojciec potrafił ją nieco rozruszać, — opowiada nam też ciekawe rzeczy. Poczekajmy na nich.
Poczekali chwilkę na markiza, który wkrótce zbliżył się z młodszą panną Oriol, Karoliną.
Opowiadała z dziecinną werwą rozmaite zdarzenia wiejskie, pokazywała naiwność i szorstkość chłopów, imitowała ich giesty, ich ociężałe postacie, powtarzała ulubione ich wyrazy, modulując głos odpowiednio, co nadawało całej postaci, jej kształtnej, ożywionej figurze, całą ruchliwość chłopskiej fizyognomii. Żywe jej oczy połyskiwały, usta, nieco za wielkie, otwierały się szeroko, ukazując szereg pięknych, białych zębów; nos nieco zadarty, nadawał fizyognomii wyraz rozumny, a cała twarz posiadała świeżość kwiatu.
Markiz, który przepędził życie niemal wy łącznie na wsi, w swoich posiadłościach, Krystyna i Gontran, wychowani w rodzinnym zamku, pośród dumnych i grubych normandzkich farmerów, zasiadających niekiedy, według zwyczaju, do wspólnego stołu, których dzieci, towarzyszów ich pierwszej komunii, traktowano w zamku z pewną poufałością, umieli przemawiać do tej wieśniaczki, w trzech czwartych częściach już zmodernizowanej, z pewną przyjazną otwartością, z pewnym serdecznym taktem, który wzajemnie budził wesołość i szczerość.
Andermatt i Ludwika zbliżyli się już do wsi, ale nie chcąc tam iść, wrócili się napowrót.
Wszyscy usiedli u podnóża drzewa, na trawie, rosnącej przy rowie nad drogą.
Siedzieli tam długo, rozmawiając wesoło o wszystkiem i o niczem, w pewnej, łagodnej bezwładności, z samozadowolenia płynącej. Niekiedy tylko przesuwał się koło nich wóz, w krowy zaprzężony, które szły w jarzmie z pochylonemi głowami, poprzedzone przez chłopa z wklęsłym brzuchem, w olbrzymim, czarnym kapeluszu, kierowane małym prętem, którym wywijał, jak szef orkiestry.
Chłop zdejmował kapelusz, kłaniał się pannom Oriol, a dziewczęta odpowiadały poufałem: dzień dobry, dźwięcznym, młodym głosem.
Ponieważ godzina była już spóźnioną, po stanowiono wracać do domu. Zbliżając się do parku, Karolina Oriol zawołała:
— O! la bourrée! la bourrée[4]!
W istocie, na otwartem powietrzu, starym owerniackim zwyczajem, tańczono „la bourrée“.
Chłopi i chłopki, postępowali ku sobie w podskokach, z grzecznym ruchem, obracali się i kłaniali, kobiety dwoma palcami każdej ręki podnosiły nieco spódnice, mężczyźni pod nosili ręce do góry, lub podpierali się pod boki w pasie.
Jednostajna i łagodna arya, zdawało się, tańczyła także i ożywiała się świeżym wieczornym wiatrem, był to zawsze jednakowy frazes muzykalny, wydobyty ostrymi tonami skrzypców, do których inne instrumenty dorabiały rytm i nadawały melodyi wyraz jeszcze większej skoczności. Muzyka była to prosta, chłopska, wesoła, bez żadnego artyzmu, ale odpo wiadająca ciężkiemu, wiejskiemu tańcowi.
Goście kąpielowi próbowali tańczyć także. Piotr Martel podskakiwał naprzeciw małej Odelin, przybierającej pozy baletniczki; komik Lapalme kręcił się w szalonem tempie około kasyerki z kasyna.
Nagle Gontran dostrzegł doktora Honorata, który tańczył z całem przejęciem się, całą siłą nóg klasyczną bourrée, jako Owernijczyk czystej krwi.
Orkiestra przestała grać. Taniec ustał. Doktor zbliżył się i ukłonił markizowi.
Ocierał czoło i sapał.
— Jak to dobrze — mówił — być czasem młodym.
Gontran położył mu rękę na ramieniu i z miną złośliwą mówił:
— Nic mi pan nie powiedziałeś, żeś żonaty.
Lekarz przestał ocierać czoło i odpowiedział z pewną powagą:
— Tak, i to nieszczególnie.
— Co pan mówi?
— Nieszczególnie — powtórzył. — Nie rób pan, pókiś młody, nigdy tego głupstwa.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Patrz pan, od dwudziestu lat jestem już żonaty i jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do tego. Co wieczór, wchodząc do mieszkania, powtarzam: Ta stara jeszcze tu siedzi? Czyż nigdy już się jej nie pozbędę?
Wszyscy zaczęli się śmiać, taką miał minę poważną i stanowczą.
Dzwon hotelowy wołał na obiad, uroczystość była skończoną. Odprowadzono Ludwikę i Karolinę Oriol do domu, a później rozmawiano o nich.
Obie wydały się zachwycające. Andermatt wolał jednak starszą. Markiz zauważył:
— Jakto natura kobieca jest giętką. Sąsiedztwo ojcowskiego złota, którego one wartości nie znały, zrobiło z wieśniaczek damy światowe.
Krystyna, zwróciwszy się do Pawła Bretigny, spytała:
— A panu która podoba się więcej?
— Mnie? Nie patrzyłem nawet na nie. Nie na nie wogóle zwracałem uwagę.
Mówił bardzo cicho, a Krystyna nic nie odpowiedziała.
Następne dni wydały się Krystynie Andermatt zachwycającemi. Żyła lekkiem sercem i radosną duszą. Ranna kąpiel była jej pierwszą przyjemnością, rozkoszą dla ciała; półgodzina spędzona w ciepłej, płynącej wodzie, usposabiała ją wesoło i napawała zadowoleniem na dzień cały. W samej rzeczy czuła się szczęśliwą we wszystkich swoich myślach i pragnieniach. Miłość, jaką się czuła otoczoną i przesiąkniętą, upojenie młodego życia, tętniącego w jej żyłach, przytem to nowe otoczenie, ten kraj cudowny, stworzony, zda się, dla odpoczynku i marzeń, rozrzucony daleko, aromatyczny, pieścił ją jakąś wielką pieszczotą natury i budził coraz to nowe wrażenia. Wszystko, co się zbliżało do niej, co ją dotykało, było jakby dalszym ciągiem wrażeń rannych, zaczerpniętych z ciepłej kąpieli, w wielkiej kąpieli szczęścia, w której zanurzała się jej dusza i ciało.
Andermatt miał zabawić w Enval tylko parę tygodni, odjechał więc do Paryża, polecając żonie czuwać pilnie nad tem, by paralityk nie zaniedbywał kąpieli.
Co dzień więc przed śniadaniem, Krystyna, jej ojciec, brat i Paweł, szli oglądać to, co Gontran nazywał „zupą ubogiego“. Inni przyłączali się do nich, otaczano dokoła miejsce kąpieli włóczęgi i rozmawiano z nim.
Nie chodził on jeszcze, ale mówił, że czuje wewnątrz nóg, niby pełno mrówek; opowiadał, jak te mrówki biegały mu aż do pasa, a potem schodziły aż do kończyn palców. Obecność ich czuł nawet w nocy, czuł, jak te zwierzątka biegały, kąsały go i sen odejmowały.
Patrzący na to cudzoziemcy i chłopi, dzielili się na dwa obozy, wierzących i niewierzących w skuteczność kuracyi, a interesujących się tem zarówno.
Po śniadaniu Krystyna szła często do panien Oriol i razem udawały się na spacer. Były to jedyne kobiety, z któremi mogła rozmawiać, mogła je darzyć pewnem zaufaniem przyjaznem i żądać nieco kobiecego współczucia. Od pierwszej chwili poznania ich, bardzo jej się podobał zdrowy, wesoły, otwarty charakter starszej, a więcej jeszcze lekko sarkastyczne usposobienie młodszej. Szukała ich towarzystwa nie tyle dla przy podobania się mężowi, ile dla własnej przyjemności.
Robiono wycieczki, albo w starem na sześć osób landzie, które się znalazło u dorożkarza w Riom, albo też pieszo.
Szczególnie podobała się mała, dzika dolina, niedaleko Châtel-Guyon, prowadząca do ustronnego klasztoru w Sans-Souci.
Na wązkiej drożynie, idąc powolnym krokiem w cieniu jodeł, brzegiem niewielkiego ruczaju, całe towarzystwo szeregowało się parami. Przy każdem przejściu strumienia, przez który prowadziła ścieżka, Paweł i Gontran stawali na kamieniach, pomiędzy którymi wił się strumień, brali kobiety za ręce i jednym ruchem przenosili je na brzeg drugi. Każda przeprawa przez bród zmieniała porządek spacerujących.
Krystyna jednak zawsze znalazła sposób pozostać czas jakiś sam na sam z Pawłem Bretigny, bądź wysuwając się przodem, bądź pozo stając nieco z tyłu.
On nie zachowywał się już wobec niej tak, jak pierwszych dni, mniej śmiał się, mniej był szorstki, mniej dobry koleżka, ale bardziej nadskakujący, więcej okazujący szacunku.
Rozmowy ich przybierały charakter poufały i sprawy sercowe traktowały się szeroko. Mówił o uczuciu i miłości, jak człowiek, znający się na rzeczy, który zgłębił wartość pieszczot kobiet, wiedział, ile one przynoszą szczęścia i goryczy.
Ona zachwycona, wzruszona nieco, sama go zachęcała do wyznań, z ciekawością, pełną przebiegłości i pragnień. To, co wiedziała o nim, budziło w niej nieprzezwyciężoną chęć poznania go bliżej, chęć przeniknięcia myślą, oglądania go pośród burz i tajemnic miłości.
Zmuszany niejako przez nią, opowiadał jej codzień po trochu ze swego życia, swoje przejścia, swoje smutki, a wspomnienia te rozpalały jeszcze bardziej chęć podobania się.
Otwierał on przed jej oczyma nieznany jej świat i wyszukiwał słów wymownych, żeby wyrazić delikatność pragnień i oczekiwań, okropność rosnących nadziei, religię kwiatów, gwałtowność nagłych wątpliwości, niepokojących podejrzeń, tortury zazdrości i niewysłowione szaleństwo, spoczywające w pierwszym pocałunku.
Umiał opowiadać to wszystko w sposób bardzo przyzwoity, poetyczny, pociągający, okryty jakąś zasłoną. Jak każdy człowiek, unoszony bezustannie myślą i pragnieniem kobiety, opowiadał wpół tajemniczo o tych, których kochał jeszcze z bijącem sercem; przypominał tysiące miłych drobiazgów, jakby umyślnie na to stworzonych, aby wzruszać serce, tysiące drobnych okoliczności, wyciskających łzy z kącików ocznych, wszystkie te nieprzeliczone, niepochwytne dowody grzeczności, które wytwarzają stosunek miłosny między ludźmi, obdarzonymi wrażliwą duszą i wykształconym umysłem, to jest tem, co można uznać za najbardziej wykwintnego i pięknego na świecie.
Wszystkie te rozmowy, pełne wzruszeń i poufałości, codziennie odnawiane, co dzień dłuższe, zapadały w serce Krystyny, jak ziarno w ziemię. Czarująca okolica Limagne, o balsamicznem powietrzu, błękitem otoczona, jak marzenie, rozległa tak, że zdaje się, pośród niej i dusza rozszerzała się, te kratery wygasłe na górach, stare, nieużyteczne już kominy świata, ogrzewające teraz wodę tylko dla chorych, świeżość cienia, lekki szmer strumieni, sączących się pomiędzy kamienie — wszystko to wnikało do serca i w ciało młodej kobiety, przenikało je, zmiękczało jak deszcz łagodny i ciepły dziewiczą ziemię, na której później kwiaty porosną.
Ona czuła dobrze, że ten chłopiec nadskakiwał jej trochę, że ją znajdował ładną, nawet więcej niż ładną, a rosnąca chęć przypodobania się, poddawała jej tysiące, myśli prostych, ale niepozbawionych przebiegłości, w celu łatwiejszego podbicia go.
Kiedy widziała go zmęczonym, opuszczała nagle, kiedy przeczuwała, że mu z ust wybiedz gotowe jakie czułe porównanie, jeszcze przed dokończeniem frazesu, rzucała mu jedno z tych krótkich spojrzeń, które przenikają głęboko i wchodzą jak ogień do serca mężczyzny.
Miała zawsze na zawołanie sprytne słowa, łagodny ruch głową, roztargnione kiwnięcie ręką, melancholijny wyraz twarzy, nagle rozjaśniony uśmiechem, ażeby mu pokazać, nie mówiąc ani słowa, że usiłowania jego nie były stracone.
Czego ona chciała? Nic. Czego oczekiwała? Nic. Bawiła się w tę grę dlatego tylko, że była kobietą, dlatego, że nie przeczuwała wcale nie bezpieczeństwa, a nie przeczuwając, chciała wiedzieć, co on zrobi.
Przytem rozwinęła się w niej nagle wrodzona kokieterya, która się wylęga w żyłach każdej istoty żeńskiej. Do niedawna jeszcze spokojne i uśpione dziecko, zbudziło się nagle kobietą, giętką i przezorną wobec człowieka, mówiącego jej ciągle o miłości. Odgadywała rosnący niepokój jego myśli, ile razy wobec niej się znalazł, widziała rodzący się niepokój jego spojrzeń, rozumiała rozmaite zmiany jego głosu z tą subtelną intuicyą kobiet, odgadujących niewypowiedziane prośby o miłość.
Już inni dawniej nadskakiwali jej w salo nie, ale nie zdołali nic otrzymać więcej nad żarty wesołej panienki. Banalność komplimentów ba wiła ją; ich miny wzdychające i smutne napełniały ją radością, więc złośliwymi figlami od powiadała na okazywane jej wzruszenie i smutki.
Z tym było inaczej; poczuła odrazu, że stoi naprzeciwko nieprzyjaciela niebezpiecznego i pełnego uroku; stała się więc istotą zręczną, prze widującą instynktem, uzbrojona śmiałością i krwią zimną, która, dopóki serce jest wolnem, chłoszcze, wabi i pociąga ludzi w niewidzialne sieci swego uczucia.
Z początku wydała mu się mazgajowatą. Przyzwyczajonemu do kobiet z charakterem awanturniczym, zaprawionych na miłostkach, jak stary żołnierz na manewrach, wyćwiczonemu we wszystkich przebiegłościach galanteryi i uczucia, Krystyna wydała się banalną i traktował ją z pewnem lekceważeniem.
Czystość jej bawiła go z początku, potem oczarowała; idąc więc za popędem swojej namiętnej natury, począł otaczać młodą kobietę uczuciem tajonej miłości.
Wiedział, że najlepszym sposobem zamącenia czystej duszy, jest mówienie jej bezustannie o miłości, z miną człowieka, myślącego o innych kobietach; począł więc, idąc torem za obudzoną w niej ciekawością, pragnącą zaspokojenia, wykładać jej, pod pretekstem zwierzeń, w cieniu lasów, prawdziwą teoryę uczucia.
I on bawił się, jak i ona, okazując, przy każdej nadarzonej sposobności, którą mężczyźni wynaleźć potrafią, rosnącą ku niej sympatyę; pozował na zakochanego, nie domyślając się jednak, że się zakocha na seryo.
Robił to w czasie długich wycieczek tak naturalnie, jak się naturalnie bierze kąpiel, kiedy się jest w dzień gorący nad brzegiem rzeki.
Z chwilą jednak, kiedy w Krystynie obudziła się prawdziwa kokieterya, z chwilą, kiedy odkrył w niej wszystkie wrodzone kobiecie talenta, którymi się zjednywa mężczyznę, kiedy widział ją gotową zmusić go do uklęknięcia przed nią, począł kochać.
Wtedy stał się jakimś niespokojnym, niezgrabnym, nerwowym, a ona poczęła go traktować, jak kota w mysz przekształconego.
Przy innej on by się nie bardzo krępował; byłby jej mówił o tem i zdobył swoją porywającą namiętnością; z nią nie mógł tak postępować — o tyle mu się wydawała inną od tych, które znał niegdyś.
Inne kobiety, wogóle mówiąc, znały już życie, jego ciernie i ogień, można im było wszystko mówić, można było stosować do nich najśmielsze wyzwanie i szeptać wyrazy, krew rozpalające. On znał siebie, wiedział, że nie napotka oporu, ile razy można było komunikować swobodnie duszy, sercu i zmysłom tej, którą kochał, pragnienia, które go pożerały.
Wobec niej czuł się, jakby wobec niewinnej dziewczyny, o tyle widział ją niewtajemniczoną jeszcze we wszystko; a jednak, co tylko robił, spełzło na niczem. Szanował ją w sposób zupełnie odmienny, niż inne — jak dziecko i jednocześnie, jak narzeczoną. Pożądał jej, ale lekał się dotknąć jej, zbrukać, zmiąć. Nie miał wcale zamiaru przyciągnąć ją ku sobie i gruchotać w swoich ramionach, jak to robił z innemi, ale paść przed nią na kolana, całować jej szaty i objąć łagodnie, z jakimś spokojem nieskończenie czystym i miłosnym, całować włosy, wychylające się na jej skroni, kąciki ust, jej oczy, te oczy o błękitnem spojrzeniu, pełnem czarującego uroku, patrzącem z poza powiek nawisłych. On pragnąłby ją bronić przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkim i wszystkiemu, nie pozwolić, aby ludzie zwyczajni potrącali ją łokciami, brzydale spoglądali na nią, brudni — ocierali się o jej szaty. On pragnąłby przed nią usunąć błoto z ulicy, którą przechodziła, kamienie z drogi, odchylić każdą gałązkę w lesie, nagiętą ku niej, drogę jej ułatwić, uczynić wszystko rozkosznem koło niej i nieść ją zawsze na swojem ręku. Gniewało go, że ona musi rozmawiać z pierwszym lepszym w hotelu, jadać jakieś obrzydliwe potrawy przy table d’hôte i podlegać wszystkim i nieuniknionym drobiazgom życia.
Nie wiedział nareszcie co do niej mówić, tyle tłoczyło mu się myśli w głowie; ta właśnie niemożność wyrażenia stanu swego serca, nieuczynienia tego, co uczynić pragnął, niemożność wypowiedzenia jej tych pragnień, które mu krew zapalały, dawały mu pozór dzikiego zwierzęcia, uwiązanego na łańcuchu i jednocześnie usposabiały go do gwałtownego płaczu.
Ona spostrzegała to wszystko, a nie mogąc — bawiła się z radosną złośliwością zrozumieć kokietek.
Kiedy szli z tyłu za innymi, kiedy czuła z jego zachowania się, że pragnie coś głębokiego powiedzieć, nagle poczynała biedz, dopędzać ojca i złączywszy się z nim, mówiła:
— Czybyśmy nie mogli zabawić się w bie ganego?
Zabawa w bieganego służyła zawsze jako pretekst do wszelkich wycieczek. Szukano tedy jakiejś polanki przy drodze i bawiono się z dziecinną swobodą.
Panny Oriol i Gontran nawet, bardzo żywy udział brali w zabawie, która czyniła zadość tej niepohamowanej żądzy biegania, jaką czują wszyscy młodzi ludzie. Tylko Paweł Bretigny mruczał z początku, o czem innem myśląc, potem ożywiał się pomału, a nareszcie stawał do partyi jeszcze z większą zajadłością, niż inni, ażeby schwycić Krystynę, dotknąć się jej, położyć gwałtownie rękę na jej ramieniu lub gorsecie.
Markiz, natura obojętna i leniwa, godził się na wszystko, aby mu tylko nie mącono spokoju, siadał pod drzewem i przyglądał się, jak się bawi jego pensyonat — jak mówił. Takie spokojne życie podobało mu się bardzo, a świat cały gotów był uważać za doskonałość.
Wkrótce jednak, zachowanie się Pawła zaczęło niepokoić Krystynę. Pewnego dnia nawet była bardzo o niego niespokojną.
Owego dnia rano razem z Gontranem poszli na spacer w celu zwiedzenia rozpadliny górskiej, nazywanej końcem świata, z której potok Enval wypływa.
Szczelina ta, coraz bardziej zwężająca się i kręta, zagłębia się w góry. Przeleźli przez olbrzymie skały, przeszli przez kamienie, na dnie potoku leżące i otoczywszy skałę najmniej pięćdziesiąt metrów wysoką, która zagrodziła im wejście na wzgórza, znaleźli się w ten sposób w rodzaju wąskiej fosy, jakby między dwoma olbrzymimi murami nagimi, aż do szczytów porosłymi drzewami i zielenią.
Strumień formował jezioro niewielkie, w rodzaju miednicy, a cała miejscowość była jakimś dzikim, dziwnym otworem, miejscowość, której opisy częściej się spotyka w książce, niż w na turze.
Paweł, spoglądając na wysoką skałę, zagradzającą im drogę, zauważył, że były na niej ślady niewyraźnych schodów.
— Ależ można iść dalej — rzekł.
I poszedł; przekroczywszy nie bez trudu ścianę, na prawo, zawołał:
— O, jak tu cudownie! Mały gaik w wodzie! Proszę iść prędzej!
Położył się na skale, nachylił się, wziął Krystynę w obie ręce i podnosił ją, a Gontran ustawiał i umocowywał jej stopy w niewyraźnych śladach skalnych.
Ziemia, spadła ze szczytów, uformowała tu malutki, dziki ogród, pełen zieleni, a strumień przepływał prawie między korzeniami drzew.
Dalej znowu przejście w tej wązkiej szczelinie górskiej było zatamowane, ale przekroczyli jeszcze jeden schodek, potem drugi i stanęli nareszcie u stóp niemożebnej do przekroczenia ściany, z której prosto spadała przeźroczysta kaskada wody, nie większa nad dwadzieścia metrów, do głębokiego, wyżłobionego przez nią basenu i chowała się pośród liści roślin i gałęzi dna.
Szczelina skały stawała się tak wązka, że we dwóch idąc, dotykali ścian; u góry widać było tylko wąziutką linię błękitnego nieba a słychać tylko szum wody. Mógłby ktoś słusznie przypuścić, że jest to jeden z tych kącików, w których starożytni poeci nimfy chowali. Krystynie zdało się, że mąci tutaj spokój jakiejś bogini.
Paweł Bretigny milczał.
— Jakby to było cudownie — zawołał Gontran widzieć jasnowłosą, różową nimfę, kąpiącą się w tej wodzie!
Ale należało wrócić. Z dwóch pierwszych schodków zeszli łatwo, trzeciego lękała się Krystyna, tak był wysoki i prostopadły, bez nacięć wyraźnych.
Bretigny ześliznął się ze skały, a następnie, wyciągając ręce do niej, rzekł:
— Proszę skakać!
Nie miała odwagi. Nie dlatego, ażeby się obawiała upaść, ale obawiała się jego, przedewszystkiem jego oczu.
On spoglądał na nią z pożądliwością głodnego zwierzęcia, a otwarte ramiona wyciągał ku niej z taką gwałtownością, że go się nagle przelękła i poczuła jakąś dziką potrzebę uciec od niego, wdrapać się na szczyt skały, byle uniknąć tego gwałtownego wołania.
Za nią stał brat, mówiąc:
— No, idź... — i trącał ją lekko.
Spodziewając się upadnięcia, zamknęła oczy i osunęła się, później poczuła uścisk słodki i mocny i dotknęła sobą, nie widząc nic, postaci młodego człowieka, a jego gorący i nierówny oddech owionął ją całą.
Potem stanęła na nogi uśmiechnięta, że bojaźń nareszcie przeminęła, a tymczasem za nią schodził ze skały Gontran...
Wzruszenie to zmusiło ją do ostrożności w ciągu kilku dni następnych; unikała spotkania się z Bretignym, który krążył koło niej, jak wilk w bajce koło owcy.
Pewnego dnia postanowiono zrobić daleką wycieczkę. Miano zabrać do landa o sześciu miejscach prowianty, zaprosić panny Oriol i pojechać nad brzegi małego jeziorka Tazenat, które włościanie miejscowi nazywali tykwą na wodę, zjeść tam obiad i przy księżycu szosą wrócić do domu.
Wyjechano po południu pewnego gorącego dnia, pod działaniem pionowych promieni słonecznych, które rozpalały granity gór.
Powóz toczył się pochyłością góry powoli, konie, pokryte pianą, szły, sapiąc; furman drzemał na koźle, z głową pochyloną; tysiące zielonych jaszczurek, spłoszonych, uciekało pomiędzy kamienie przydrożne. Rozpalone powietrze, zdawało się być przepełnionem niewidzialnym, gorącym, jak ogień, pyłem.
W powozie milczeli wszyscy. Trzy kobiety w głębi jego, pod przykryciem różowych parasolek, zamykały oślepione słońcem oczy; markiz i Gontran, okrywszy głowy chustkami, zwieszającemi się nad czołem, drzemali. Paweł wpatrywał się w Krystynę, która także z poza zwieszonych powiek spoglądała na niego.
Tymczasem lando, podnosząc za sobą słup białego kurzu, powoli posuwało się pod górę, która wydawała się nieskończoną.
Kiedy nareszcie dojechano do równiny, furman rozruszał się trochę, a konie poczęły biedz kłusem; jechano jakąś falistą okolicą, pełną lasów, uprawną, nasadzoną wioskami i domkami, rozrzuconymi pojedynczo. Daleko, na lewo, widniały nagie szczyty wulkanów. Jezioro Tazenat, do którego właśnie zdążano, utworzyło się na ostatnim kraterze pasma gór owernijskich.
Po trzech godzinach drogi Paweł zawołał:
— Widzi pani, lawa.
Brunatne skały, poszarpane w nieładzie, żłobiły się w zygzaki na brzegu drogi. Na prawo widać było górę, której szeroki szczyt miał pozór wklęsły i płaski, skierowano się ku tej stronie, jakby miano zamiar wejść w jej wnętrze roztwierającym się trójkątem, a Krystyna, podniósłszy się, dostrzegła nagle we wklęsłości krateru piękne, świeże, okrągłe jezioro. Stromo pochylone wzgórze, na prawo pokryte było lasem, na lewo nagiemi skałami, otaczającemi jezioro wysoką, regularną ścianą. Cicha, równa, połyskująca jak metal woda odbijała drzewa z jednej strony, a z drugiej nagi brzeg z taką czystością i dokładnością, że nie można było rozpoznać brzegów, a widniał tylko w tem niezgłębionem zaklęśnięciu, w którego środku odzwierciadlało się błękitne niebo, jasny otwór, przenikający, zda się, aż do drugiej półkuli.
Powóz nie mógł już jechać dalej. Wszyscy wysiedli i poszli ścieżką, otaczającą jezioro, wijącą się mniej więcej na połowie wysokości stokiem góry. Ścieżka ta, którą chodzili tylko drwale, była wokół zieloną trawą porośnięta, a przez gałęzie drzew migała przeciwległa strona jeziora i połyskiwała tafla wodna.
Następnie towarzystwo poszło polanką i zbliżyło się do pochyłości, porosłej trawą, ocienionej dębami. Wszyscy rozciągnęli się na trawie z prawdziwą rozkoszą i radością.
Mężczyźni formalnie tarzali się w trawie, zanurzali się w niej, kobiety, siedząc na skraju, twarzą dotykały trawy, jakby spragnione były jej świeżych pieszczot.
Markiz zdrzemnął się znowu; Gontran wkrótce poszedł jego śladem, Paweł zaś począł rozmawiać z Krystyną i z panienkami. O czem? Pewnie nie o wielkich rzeczach! Od czasu do czasu któreś z nich wykrztusiło frazes — po minucie milczenia, ktoś odpowiedział i powolne słowa, zdawało się, grzęzły w ustach, jak myśli w ich mózgu.
Wtem furman przyniósł koszyk z prowiantami. Panny Oriol, przyzwyczajone u siebie do zajmowania się domem, przywykłe do rozmaitych posług domowych, zabrały się natychmiast do wypakowania wszystkiego na murawie i do przygotowania posiłku.
Paweł wyciągnął się jak długi, obok zamyślonej i rozmarzonej Krystyny. I szeptał sam do siebie tak cicho, że go ledwie słyszała, że słowa muskały, zda się, tylko jej ucho, jak szmer jakiś na skrzydłach wiatru przyniesiony:
— To są najmilsze chwile w mojem życiu.
Dlaczego te słowa tak ją wzruszyły do głębi duszy? Dlaczego czuła się nagle porwaną niemi?
Wzrok jej biegł na drzewa, jeszcze dalej, zatrzymał się potem na małym domku, jakiejś siedzibie strzelca, czy rybaka, tak małym, że zdawało się, jakby tam była tylko jedna izba, nic więcej.
Paweł wzrokiem śledził jej spojrzenia.
— Czy pani kiedy myślała o tem, czem byłyby dnie dla dwóch istot szalenie zakochanych, dnie, spędzone w takiej naprzykład chatce? Oni żyliby tam sami, zupełnie sami, we dwoje tylko. A gdyby podobna rzecz była możebną, czyż nie należałoby wszystko porzucić, aby tę myśl zrealizować. Wszak szczęście tak jest rzadkie, tak niepochwytne, tak krótkie. Czyż jest co smutniejszego w życiu, jak wstawać co rano bez jakichś gorących nadziei i pragnień, wypełniać spokojnie zwykłą robotę, pić i jeść z umiarkowaniem i spać spokojnie, jak zmęczone bydlę?
Krystyna myślała istotnie, że byłoby dobrze we dwoje w tym małym domku, schowanym w cieniu drzew, mając naprzeciwko jezioro, prawdziwe zwierciadło miłości! Jakby to było dobrze, gdyby koło nich nie było nikogo, są siadów żadnych, żadnego krzyku żyjącej istoty, żadnego gwaru życia; gdyby była sama tylko z człowiekiem ukochanym, któryby ją ubóstwiał, klęcząc patrzył w nią, zapatrzoną w błękit jeziora i szeptał jej słowa miłości, całując końce jej palców.
Żyliby tam spokojnie, pod drzewami, w głębi krateru, który pochłonąłby ich uczucia i zamknął je w swoich ściśniętych i regularnych granicach. Dla ich oka nie byłoby innego horyzontu, jak zaokrąglone linie brzegów, a dla ich pragnień — tylko długie i nieskończone pocałunki.
— Czyż w istocie są ludzie na świecie, którzyby takiem szczęściem nasycać się mogli? O, pewnie! Dlaczego nie? Ale dlaczego ona nie wie działa pierwej o tem, że takie chwile istnieć mogą?
Dziewczęta oznajmiły, że obiad gotów. Była już szósta godzina. Obudzono markiza i Gontrana i obaj usiedli po turecku nieco dalej, obok połyskujących w trawie grabek. Obie siostry służyły dalej, panowie, jakby nie zwracali na to uwagi; jedli powoli, rzucając niedojedzone resztki i ogryzione kości kurczęcia do wody.
Przyniesiono szampana; pierwszy korek wystrzelony wszystkich poruszył — tak dziwnym wydał się huk przezeń sprawiony.
Dzień się kończył; powietrze napełniło się świeżością, która ze zmierzchem razem opuszczała się na wodę, drzemiącą w głębi krateru.
Kiedy już słońce zajść miało, niebo pokryło się purpurą, a jezioro wydawało się wielką kadzią, napełnioną ogniem; po zachodzie słońca, kiedy przybrało kolor różowy, jak głownia rozpalona, mająca zagasnąć, jezioro wydawało się kadzią krwi pełną. Nagle na szczytach wzgórza podniósł się księżyc, blady cały na tle jeszcze jasnego nieba. Później, w miarę rozpościerania się zmroku na ziemi, podnosił się do góry połyskujący i krągły ponad kraterem, równie jak i on okrągłym. Zdawało się, że wpadnie doń. A kiedy się już podniósł wysoko na niebie, jezioro wydało się kadzią, napełnioną srebrem. Wtedy na jego powierzchni, cały dzień nieruchomej, widoczne były jakieś drżenia, raz powolne, drugi raz szybsze. Zdawało się, że jakieś niewidzialne duchy harcują na jeziorze i po szklistej jego szybie, ciągną równie niewidzialną zasłonę.
To wielkie ryby, z głębiny, stoletnie karpie i szczupaki, podpływały w górę igrać z blaskiem księżyca.
Panny Oriol włożyły napowrót naczynia i butelki do kosza, które furman zabrał. Całe towarzystwo ruszyło z powrotem.
Przechodząc aleę, pod drzewami, dokąd przez gałęzie przedzierały się smugi światła i jak deszcz padały na trawę, Krystyna, która szła przodem, posłyszała nagle za sobą drżący głos Pawła, szepcącego jej do ucha:
— Kocham cię!
Serce poczęło jej tak gwałtownie bić, że nie mogąc utrzymać się na nogach, o mało nie upadła. Szła jednak. Szła, jak szalona, gotowa co chwila odwrócić się i paść w otwarte ramiona, przechylić się do ust, pragnących pocałunku. Schwyciła gorączkowo koniec narzuconego na ramiona szala i całowała go. Mimo to wszystko, szła naprzód tak omdlała, że ledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nagle wyszła z pod arkad drzew i znalazłszy się w otoczeniu światła, gwałtownie zapanowała nad swojem wzruszeniem; przed wsiadaniem do powozu zwróciła się jeszcze w stronę jeziora i pożegnała je dwoma namiętnymi pocałunkami, posłanymi ręką — ale znaczenie tych pocałunków zrozumiał także mężczyzna, idący za nią.
W czasie powrotu była zupełnie nieczułą duszą i ciałem, ogłuszoną, zmiażdżoną, jakby po jakiem gwałtownem upadnięciu; ledwie wrócili do hotelu, pobiegła żywo na górę i zamknęła się w swoim pokoju. Wszedłszy, drzwi za sobą na klucz zamknęła, gdyż czuła, że śledzą ją jeszcze spojrzenia i pragnienia Pawła. Potem, stanąwszy na środku apartamentu ciemnego i pustego, uczuła drżenie. Świeca, postawiona na stole, rzucała na mury, meble i firanki jakiś blask migotliwy. Krystyna rzuciła się na fotel. Wszystkie jej myśli gdzieś biegły, znikały tak szybko, że nie mogła ich pochwycić, zatrzymać, w jeden łańcuch powiązać. Czuła się blizką płaczu, nie wiedząc dlaczego, czuła, że ma serce rozdarte, że jest nieszczęśliwą, opuszczoną w tej pustej izbie, że błądzi w życiu, jak w lesie.
Oddychając z trudem, podniosła się, otworzyła okno i oparła się na balustradzie. Powietrze było świeże. W próżni niezmierzonego nieba, daleki, samotny, zamyślony księżyc, wiszący w błękitnawych wyżynach nocy, rozlewał chłodne jakieś światło na liście drzew i góry.
Cała okolica już spała. Tylko samotny głos skrzypców Saint-Landri, który się ćwiczył zwykle do późna, rozpływał się jakimś jękiem pośród głębokiej ciszy doliny. Krystyna ledwie echo słyszała. Gra urywała się, rozpoczynała się potem na nowo, a struny jęczały jakimś bolesnym, nerwowym jękiem.
Ten księżyc, błądzący po samotnem niebie, te słabe dźwięki muzyki, gubiące się wśród niemej nocy, rzuciły w jej serce takie poczucie samotności, iż łkać głośno poczęła. Drgała i trzęsła się, jak człowiek jakimś strasznym bólem miotany, gdy spostrzeże nagle, że samotny idzie przez życie.
Nie rozumiała go do tej chwili; dziś czuła się tak złamaną cierpieniem duszy, że od zmysłów prawie odchodziła.
Miała ojca, brata, męża. Wszyscy kochali ją przecież i ona ich kochała. Teraz spostrzegła, że się oddala od nich, że staje się im obcą, jakby ich znała zaledwie. Spokojna miłość ojca, koleżeńska przyjaźń brata, chłodne pieszczoty męża, wszystko to zdawało się jej niczem, niczem! Mąż! Przecież on jest jej mężem, przecież to on, ten różowy gaduła, który do niej co rano obojętnie mówi:
— Jakże się, moja droga, czujesz dzisiaj?
Ona należała do tego człowieka duszą i ciałem, mocą zawartej umowy. Czyż to możebne? O, jakże się czuła samotną i znękaną! Zamknęła oczy, ażeby spojrzeć w głębię samej siebie, w głębię własnej myśli.
W miarę wywoływania przesuwały się przed nią postacie tych wszystkich, którzy żyli koło niej: ojciec spokojny, obojętny, szczęśliwy, jeżeli mu tylko spokoju nie mącą; brat, śmieszek i sceptyk, mąż ruchliwy, wypełniony, zda się, liczbami, mówiący do niej: „dobrze mi się ta sprawa powiodła“, zamiast: „kocham ciebie.“
Wyraz ten wyszeptał jej niedawno inny, to słowo, dźwięczące jeszcze w jej uszach i sercu. Ona tego innego spostrzegła także, kiedy ją pożerał swoim wzrokiem, i czuje, że gdyby teraz był przy niej, bez namysłu rzuciłaby mu się w objęcia.
Krystyna, chociaż położyła się bardzo późno, obudziła się, jak tylko słońce zajrzało do niej przez otwarte okno, falą różowych promieni.
Spojrzała na zegarek piąta godzina, leżała więc rozkosznie na wznak w ciepłem jeszcze łóżku. Czuła, że jej dusza jest tak spokojną, wesołą, jakby wśród nocy spłynęło na nią jakieś wielkie, nieskończone szczęście. Jakie? Szukała go, pragnęła wiedzieć, jaka to radosna nowina jej serce wypełniła wesołością. Smutek wieczorny zniknął, w śnie się rozpłynął.
A więc Paweł Bretigny kochał ją! O ileź on teraz przedstawiał się jej odmienniejszym, jak dnia pierwszego! Pomimo najszczerszej chęci i usiłowań, nie mogła w nim odnaleźć tego człowieka, którego widziała i znała; nie widziała w nim już tego, którego jej brat przedstawił. Człowiek ten dziś w niczem nie był podobny do dawnego ani z twarzy, ani z ruchów, gdyż pierwszy jego obraz przeistaczał się powoli, co dnia, przebywał wszystkie stopnie zmian, jakie wywołuje w umyśle istota, poznawana z początku, potem zażyła, nareszcie kochana. Zdobywa się ją godzina po godzinie, przyswaja się ruchy, położenie, rysy tej istoty fizyczne i moralne. Postać ta wciska się do oka, do serca, głosem, ruchami, myślą swoją. Pochłania się ją, rozumie, odgaduje wszystkie pragnienia jej uśmiechu i mowy; zdaje się nareszcie, że ona należy do nas w całości, tak bez samowiedzy kocha się wszystko, co od niej pochodzi, co w niej jest.
Tak więc Paweł Bretigny kochał ją! W Krystynie myśl ta nie wywołała ani uczucia strachu, ani cierpienia, ale jakieś rozczulenie głębokie, jakąś radość bezbrzeźną, nową, łagodną, na wspomnienie, że jest kochaną i że wie o tem.
Niepokoiło ją trochę to, jak on się względem niej zachowa a ona względem niego. Ponieważ wydało się jej rzeczą zbyt drażliwą myśleć o tem, przestała myśleć, pozostawiwszy rozwój dalszych wypadków jego i swojej własnej zręczności. O zwykłej godzinie zeszła i spostrzegła Pawła, stojącego przy drzwiach hotelu i palącego papierosa.
— Dzień dobry... Jak się pani czuje dzisiaj?
Krystyna odrzekła z uśmiechem:
— Bardzo dobrze. Spałam doskonale.
Wyciągnęła ku niemu rękę z pewną tajemną obawą, aby jej za długo nie przytrzymał. Ale on zaledwie ją uścisnął. Rozpoczęła się obojętna rozmowa, jak gdyby oboje zapomnieli już o wszystkiem.
Cały dzień przeszedł i nic nie zaszło, coby mogło przypomnieć jego namiętny wybuch wczorajszy. Paweł następnych dni zachowywał się równie dyskretnie i spokojnie, a ona bardziej poczęła mu ufać. Odgadł, myślała sobie że ją zrani, będąc bardziej śmiałym, spodziewała się więc, nawet wierzyła mocno, że staną oboje na tym przesmyku miłości, gdzie się można kochać, spoglądając tylko w głębię ócz, bez wyrzutów sumienia, bez plam na życiu.
Powzięła nawet postanowienie nigdy się z nim samotnie nie oddalać.
W sobotę wieczorem tego samego tygodnia, kiedy zwiedzali jezioro Tazenat, około godziny dziesiątej, markiz, Krystyna i Paweł wracali do hotelu — Gontran pozostał z Aubry-Pasteurem, Riquier i doktorem Honorat, grając w kasynie w écarté; Paweł Bretigny, spostrzegłszy księżyc, migocący pomiędzy gałęziami drzew, zawołał:
— Jakby to było pięknie w taką noc, jak ta, zwiedzić ruiny Tournoel!
Już myśl sama wzburzyła Krystynę; księżyc i ruiny wpływały na nią tak, jak prawie na każdą duszę kobiecą.
Ścisnęła więc za rękę markiza.
— Ach, ojczulku, gdybyś zechciał!
On wahał się, mając ochotę pójść spać co prędzej. Krystyna nalegała.
— Pomyśl tylko — Tournoel, tak piękne w dzień nawet! Ty sam mówiłeś, że nie widziałeś nigdy ruin bardziej malowniczych, z tą wielką basztą, wznoszącą się ponad zamkiem. Jakże tam pięknie musi być teraz!
Markiz zgodził się nareszcie.
— Dobrze, chodźmy — rzekł — ale będziemy tam tylko pięć minut i wrócimy napowrót. Ja stanowczo chcę się położyć spać o jedenastej.
— O, tak, wrócimy zaraz. Na to, żeby tam pójść, trzeba przecie zaledwie dwadzieścia minut.
Poszli więc wszyscy troje. Krystynie podał ramię ojciec, a Paweł szedł obok niej.
Mówił o podróżach odbytych, o Szwajcaryii, Włoszech, Sycylii. Opowiadał doznane wrażenia, zachwyt swój na widok wspaniałej uczty na Mont-Rose, kiedy słońce pokazuje się na lodowatych szczytach gór, ponad światem wiecznych śniegów i rzuca na każdy z olbrzymich szczytów jasność białą i rażącą, zapala je, jak blade latarnie, mające oświecać królestwo umarłych. Później opowiedział wzruszenie, jakie go opanowało na widok potwornego krateru Etny, kiedy się czuł maluczkiem żyjątkiem, rzuconem na trzy tysiące metrów w obłoki, mając obok siebie tylko morze i niebo, morze błękitne u dołu i pochylone nad otwartą paszczą ziemi, której oddech duszność mu sprawiał.
Pogłębiał obrazy umyślnie, ażeby wzruszyć młodą kobietę, a ona słuchała go z bijącem sercem, sama dostrzegając w jego myśli wielkie, widziane przez niego obrazy.
Nagle, na skręcie drogi, ukazały się ruiny Tournoël. Starożytny zamek, sterczący na wierzchołku góry, z wysoką i cienką basztą, wznoszącą się nad nim, przedziurawioną na wylot, obraną z ozdób przez czas i wojny, przedstawiał się, jak jakaś olbrzymia sylwetka fantastycznej siedziby.
Wszyscy troje zatrzymali się z podziwu.
— W istocie, to bardzo piękne zauważył markiz zdawałoby się, że to jakieś marzenie z Gustawa Doré, przeniesione w rzeczywistość. Spocznijmy pięć minut.
I usiadł w trawie, przy rowie.
Ale Krystyna w porywie entuzyazmu wołała:
— Ach, ojcze, chodźmy dalej! Tu tak pięknie, tak pięknie! Chodźmy do podnóża góry, błagam cię!
Markiz tym razem stanowczo odmówił:
— Nie, moja kochana — już dosyć; nie mogę więcej. Jeżeli chcesz ją zobaczyć zblizka, idźcie z panem Bretigny — ja na was tu za czekam
— Życzy sobie pani? — spytał Paweł.
Ona wahała się, mając dwa powody do obawy; być samą z nim i obrazić może uczciwego człowieka, dając mu do poznania, że się go obawia.
Markiz naglił:
— Idź, idź... ja na was poczekam!
Więc poszli, jedno obok drugiego. Szli dopiero kilka minut zaledwie, kiedy nagle opanowało ją jakieś bolesne wzruszenie, jakiś strach niepewny, tajemniczy, bojaźń nocy, ruin, tego człowieka. Naraz nogi jej stały się bezwładne, jak tego wieczoru, kiedy robiono wycieczki do Tazenat, zginały się pod nią, wypowiadały służbę; zdawało się jej, że grzęzły w drodze, jakby ktoś je trzymał, ile razy usiłowała podnieść.
Wielki kasztan, rosnący przy drodze, przykrywał cieniem swoim brzeg łąki. Krystyna, zdyszana, jakby biegła długo, usiadła obok niego.
— Zatrzymam się tutaj — wyszeptała; — ztąd widać bardzo dobrze.
Paweł usiadł przy niej. Słyszała, jak mu serce biło.
Po krótkiej chwili milczenia spytał jej:
— Czy sądzi pani, żeśmy już żyli?
Wzruszona, nie rozumiejąc dobrze tego, o co ją pytał, wyszeptała nieśmiało:
— Nie wiem... Nie myślałam wcale o tem.
On ciągnął dalej:
— Ja wierzę w to chwilami... a raczej czuję... Istota ludzka, będąc złożoną z ducha i ciała, które są tak różne, a jednak bezwątpienia jednakiej natury, odradza się, kiedy z tych składników, z których złożoną jest sama, wytwarza się po raz drugi. Nie będzie to oczywiście taki sam osobnik, ale będzie niezawodnie ten sam człowiek, powracający, wytwarzający się, kiedy ciało, podobne do formy poprzedniej, ożywi się duszą, podobną do tej, która go niegdyś ożywiała. Otóż, wie pani, ja dziś, tego wieczoru, jestem pewny, że żyłem kiedyś w tym zamku, że go posiadałem, walczyłem w nim, broniłem go. Poznaję go, on należał niegdyś do mnie, jestem tego pewny. Jestem także pewny, że w nim kochałem kobietę, podobną do pani, która się nawet nazywała, jak pani, Krystyną.
Z tyłu, za zamkiem, jest tam las, schylający się do głębokiego parowu. Spacerowaliśmy tam często. Pani miałaś na sobie lekką suknię, a ja odziany byłem w ciężką zbroję, dzwoniącą o gałęzie drzew.
Pani sobie tego nie przypomina? Proszę przypomnieć sobie, Krystyno! Ależ imię pani jest mi także znane, jakby się je słyszało od dzieciństwa. Przepatrzywszy starannie każdy kamień tego zamku, znalazłbym te, które rysowałem moją ręką. Zaręczam pani, że poznaję moją siedzibę, mój kraj, jak panią poznałem, obaczywszy ją po raz pierwszy.
Mówił to z jakiemś przekonaniem namiętnem, upojony poezyą przez samo zetknięcie się z tą kobietą, nieodgadniętym czarem nocy, księżyca, zwalisk.
Gwałtownie padł na kolana przed Krystyną.
— Pozwól mi — mówił głosem drżącym ― czcić ciebie, pani, kiedy cię już raz odszukałem! Tak długo, długo szukałem pani!
Ona pragnęła powstać, iść co rychlej do ojca, ale nie miała siły, nie miała odwagi, przy kuta do miejsca, sparaliżowana namiętnem żądaniem słuchać go jeszcze, czuć, jak wchodzą do jej serca te słowa zachwycające. Zdało się, że ją sen owładnął, sen pełen nadziei, słodyczy, poezyi, pełen światła, księżyca i pieśni.
Pochwycił jej ręce, całował kończyny paznogci i szeptał:
— Krystyno... Krystyno... weź mnie... za bij... Kocham ciebie... Krystyno...
Czuła, jak drżał u jej nóg. Paweł całował jej kolana, szlochając płaczem, z głębin piersi idącym. Krystyna przestraszona, powstała i chciała iść coprędzej. Ale on zerwał się prędzej od niej, pochwycił ją w ramiona i do ust się schylił gwałtownie.
Wtedy, bez krzyku, bez obrony, bez oburzenia, upadła znowu na trawę, jakby pieszczoty jego złamały jej nogi i wolę.
Ledwie ją wypuścił z namiętnego uścisku, wstała i jak szaloną, drżąca jeszcze cała, pobiegła; była skostniałą, jak człowiek, który wpadł do wody. Paweł dopędził ją, ujął za ramię i szepnął: ojciec...
— Krystyno... Krystyno... bądź uważną...
Ona szła jednak, nie odpowiadając, nie oglądając się, szła naprzód ciągle, krokiem sztywnym, nierównym. Paweł podążał za nią, nie śmiejąc mówić.
Markiz, dostrzegłszy ich, powstał.
— Chodźmy prędzej — rzekł — zaczyna mi być zimno. Są to rzeczy bardzo piękne niezawodnie, ale bardzo szkodliwe dla kuracyi.
Natychmiast po wejściu do pokoju, rozebrała się, poszła do łóżka i kołdrą głowę przykryła; potem, odwróciwszy twarz do poduszki, płakała długo, długo, bezwładna, złamana. Nie myślała o tem, co się stało, nie cierpiała nad tem, nie żałowała. Płakała, nie myśląc, nie wiedząc dlaczego. Płakała instynktownie, jak się śpiewa, kiedy się jest wesołym. Później, kiedy się już łzy wyczerpały, złamana samym wysiłkiem łkań i płaczu, zasnęła ze zmęczenia i wyczerpania.
Obudziła się, posłyszawszy lekkie pukanie do drzwi swoich od strony salonu. Już dzień był pełny — dziewiąta godzina. Zawołała: Proszę wejść — i na progu ukazał się jej mąż, wesoły, ożywiony, w podróżnej czapeczce na głowie, mając przy boku mały woreczek na pieniądze, z którym w drodze nie rozstawał się nigdy.
— Jakto? Jeszcze śpisz, moja droga! — wołał. — Jakże niepotrzebnie cię budzę! Przyjechałem, nie zawiadomiwszy cię nawet. Spodziewam się, że jesteś zdrową. W Paryżu cudowna pogoda.
Rozebrawszy się, zbliżył się ku niej, chcąc ją pocałować. Ona odchyliła się do muru, czując strach jakiś nerwowy przed tym różowym, zadowolonym człowiekiem, który wyciągał ku niej swoje usta.
Poczem gwałtownie wysunęła ku niemu czoło i zamknęła oczy. On złożył na tem czole spokojny pocałunek i spytał:
— Pozwolisz mi się umyć w twoim pokoju. Ponieważ nie spodziewano się mnie dzisiaj, mój pokój nie jest przygotowany.
— Ależ naturalnie.
I wsunął się w drzwi, nieopodal łóżka będące.
Krystyna słyszała, jak się tam ruszał, bryzgał wodą, sapał, potem zawołał:
— Co tutaj nowego słychać? Mam doskonałe nowiny. Analiza wody dała nadspodziewanie dobre rezultaty. Będziemy mogli wyleczyć o trzecią część więcej chorób, jak w Royal. To wspaniałe!
Usiadła na łóżku, dusząc się, jakby jej brakło powietrza, z głową zamąconą niespodziewanym powrotem, który jej jakąś boleść sprawiał, dusił ją jak zmora. Andermatt wszedł zadowolniony, pachnący werweną, usiadł poufale na brzegu łóżka i pytał:
— A paralityk? Jak on się miewa? Niepodobna, ażeby się nie wyleczył tem wszystkiem, co analiza wykryła w wodzie!
Ona od kilku dni zapomniała o nim, odpowiedziała mu przeto niejasno:
— Sądzę, że ma się lepiej... zresztą w ciągu ubiegłego tygodnia nie widziałam go nawet... jestem cierpiąca nieco.
Spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Istotnie, wyglądasz nieco blado... Zresztą, kąpiele ci służą — bardzo ci z tem do twarzy... bardzo...
Zbliżył się, pochylił się ku niej i posunął rękę, chcąc ją wpół objąć.
Ale ona odsunęła się w tył z takim ruchem oburzenia, że mąż, jakby zastygł ze zdziwienia, z ręką wyciągniętą, z ustami wysuniętemi naprzód. Po chwilce spytał:
— Co ci jest? Nie można się zbliżyć do ciebie... Upewniam cię, że ci nic złego zrobić nie chcę...
I zbliżył się znowu, z pewną gorączką, z okiem, zapalonem pożądliwością.
— Nie... zostaw mnie... zostaw... — mówiła niewyraźnie Krystyna — zdaje się... ja sądzę, że jestem w stanie...
Wymówiła to umyślnie jakimś szalonym bólem popychana, nie myśląc o tem wcale, powiedziała dla tego jedynie, aby uniknąć jego dotknięcia; powiedziała z tem wrażeniem, jak się mówi: jestem zarażona trądem lub dżumą!
Andermatt pobladł wzruszony głęboko i wyszeptał tylko: Już! Miał mimo to chęć uściskania jej długo, słodko, miłośnie, jak szczęśliwy i wdzięczny ojciec. Nagle opanowała go wątpliwość.
— Czy to możebne? Jakże? Czy sądzisz? Tak prędko...
— O, tak, to możebne — odpowiedziała mu.
Podskoczył z radości i zacierając sobie ręce, wołał:
— Cristi, cristi, co za dzień!
Wtem, znowu ktoś do drzwi zapukał. Służąca oznajmiła:
— Doktor Latonne chce z panem mówić.
— Bardzo pięknie. Proś go do salonu — idę zaraz.
Poszedł do sąsiedniego pokoju; na progu ukazał się doktor. Miał jakiś uroczysty wygląd twarzy, a całą postawę sztywną i zimną. Ukłonił się, ledwie dotknął ręki, którą doń zdziwiony bankier wyciągnął, usiadł i począł mówić tonem świadka w sprawie honorowej.
— Spotkała mnie, mój kochany panie, bardzo niemiła historya, z której muszę panu zdać sprawę, ażeby moje zachowanie się wy tłómaczyć. Kiedy mi pan zrobiłeś zaszczyt i wezwałeś do żony, stawiłem się natychmiast; tymczasem, zdaje się, że kilka minut przed mojem przybyciem, kolega mój, lekarz-inspektor, który zapewne więcej budził zaufania w pani Andermatt, przywołany został za pośrednictwem markiza de Ravenel. Stąd wynika, że przyszedłszy z kolei drugim, musiałem dać do myślenia, że za pomocą przebiegłości odbieram doktorowi Bonnefille klientkę, która do niego należała już przedtem; w ten sposób mógłby ktoś przypuszczać, że popełniłem czyn niedelikatny, złośliwy, który nie powinienby mieć miejsca między kolegami. My powinniśmy spełniać naszą powinność, panie, z nadzwyczajną ostrożnością i taktem, ażeby uniknąć wszystkich starć, mogących pociągnąć przykre następstwa. Doktor Bonnefille, powiadomiony o tej wizycie u państwa, sądził, że jest ona winą mojej niedelikatności, tembardziej, że w rzeczy samej wszelkie pozory były przeciwko mnie; opowiadał więc o tem zdarzeniu w tak ostrych słowach, że gdyby nie jego wiek poważny, zażądałbym niezawodnie usprawiedliwienia. Pozostaje mi tylko jedno do zrobienia, ażeby się w jego oczach uniewinnić, jako też w oczach wszystkich lekarzy okolicy; środkiem tym jest, ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, konieczność cofnięcia się od dalszej kuracyi żony pańskiej, prosząc pana o wytłómaczenie tego kroku.
Andermatt z pewnem zakłopotaniem odpowiedział:
— Rozumiem bardzo dobrze, doktorze, trudną pozycyę, w jakiej się pan znajdujesz. Jest to błąd, popełniony nie przezemnie lub moją żonę, ale przez mego teścia, który zawezwał doktora Bonnefille, nie uprzedziwszy mnie. Gotów jestem pójść i wytłómaczyć całe zajście szanowne mu koledze pana...
Doktor Latonne przerwał mu:
— To zbyteczne, kochany panie; jest to kwestya godności i uczciwości profesyonalnej, których przedewszystkiem obowiązany jestem przestrzegać, dlatego też pomimo głębokiego żalu...
Andermatt z kolei przerwał mu mowę. Człowiek bogaty, człowiek, który płaci, kupuje radę lekarską za pięć, dziesięć, dwadzieścia, lub czterdzieści franków, z taką swobodą, jak się kupuje pudełeczko zapałek za trzy su, do którego samą siłą pieniędzy wszystko należeć powinno, który ocenia ludzi i rzeczy tylko miarą pieniędzy, miarą stosunku między monetą a niemi, oburzał się oporem tego handlarza środków leczniczych na papierze. Więc tonem sztywnym rzekł mu:
— Dobrze, doktorze. Niech cała sprawa na tym punkcie zostanie. Co do mnie, pozwalam sobie wyrazić życzenie, ażeby ona nie wywarła tylko szkodliwego wpływu na karyerę pana. Zobaczymy, który z nas dwóch bardziej pożałuje pańskiego postanowienia.
Lekarz, urażony, powstał i ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Ja, panie — rzekł — nie wątpię o tem. To, co zmuszony byłem dziś uczynić, jest mi przykrem pod każdym względem, ale nie waham się nigdy, ile razy mam do wyboru między interesem a sumieniem.
Po tych słowach wyszedł. We drzwiach zetknął się z markizem, wchodzącym z listem w ręku. Znalazłszy się sam na sam z zięciem, markiz de Ravenel zawołał:
— Patrzaj, mój kochany, spotkała mnie bardzo nieprzyjemna sprawa z powodu twojej omyłki. Doktor Bonnefille, urażony, że zawezwałeś do Krystyny jego kolegę, przysłał mi notę z bardzo suchym dodatkiem, że nadal na jego doświadczenie nie mam co liczyć.
Andermatt wybuchnął gniewem; chodził po pokoju, ożywiał się i mówił, gestykulował, gniewał się tym nieszkodliwym gniewem, którego nikt na seryo nie brał. Wykrzykiwał swoje argumenty. Koniec końców, czyja wina? Markiz sam przywołał przecie tego osła Bonnefille’a, nie uprzedziwszy nawet Andermatta, który był przecie poinformowany, dzięki jego lekarzowi z Paryża, o względnej wartości trzech szarlatanów z Enval.
Wyrazy mój lekarz“, „moje doświadczenie“ wymawiał z powagą człowieka, wierzącego w to, co mówi. Zaimki dzierżawcze miały w jego ustach dźwięk metalu. Kiedy wymawiał: „moja żona“, czuć było wyraźnie, że markiz nie miał już żadnego prawa do córki, gdyż Andermatt poślubił ją; poślubić i kupić — miały w jego umyśle jednakie znaczenie.
W czasie najzażartszej dyskusyi wszedł Gontran i usiadł w fotelu z uśmiechem wesołym na ustach. Nie mówił nic; słuchał i bawił się.
Kiedy bankier zamilkł, Gontran podniósł rękę do góry.
— Proszę o głos — zawołał. — Pozostaliście obaj bez lekarza. Śmiem więc zaproponować mego kandydata, doktora Honorata, jedynego, który ma o wodach w Enval najdokładniejsze pojęcie i niewzruszone. On gotów je polecać do picia, ale sam nie będzie pić za nic w świecie. Czy życzycie sobie, abym go przyprowadził. Biorę na siebie załatwienie tej sprawy.
Była to jedyna droga, którą pójść należało, proszono więc Gontrana, ażeby go sprowadził zaraz. Markiz, zaniepokojony myślą zmiany trybu życia i kuracyi, pragnął natychmiast zasięgnąć rady nowego lekarza; również Andermatt pragnął się zaradzić względem Krystyny.
Przez drzwi Krystyna słyszała rozmowę, ale nie wsłuchiwała się w treść jej. Jak tylko mąż wyszedł z pokoju, wyskoczyła natychmiast z łóżka, niby z miejsca niebezpiecznego i ubierała się prędko, bez pomocy pokojówki, z głową pełną niedawnych wspomnień.
Świat, otaczający ją, wydawał się zmienionym, życie innem, niż wczoraj, nawet ludzie odmiennymi.
Wtem posłyszała znowu głos męża:
— Jakże się miewasz, kochany Bretigny?
Nie dodawał nawet wyrazu pan.
Inny głos mu odpowiedział:
— Doskonale, kochany Andermatt — pan powróciłeś dziś rano?
Krystyna, która w tej chwili właśnie podnosiła włosy, zatrzymała się, z rękami wzniesionemi do góry. Zdało się jej, że przez drzwi zamknięte widzi, jak ściskają sobie ręce. Usiadła, nie mogła dłużej utrzymać się na nogach, a rozpuszczone jej włosy opadły znowu na ramiona.
W tej chwili właśnie Paweł mówił, słyszała go i na każdy dźwięk jego głosu drżenie ją jakieś opanowało od stóp do głowy. Każdy wyraz, którego znaczenia pochwycić nie mogła, spadał w jej serce, dzwonił w niem, jak dzwonek.
Nagle z ust jej wybiegły wyrazy, półgłosem wyszeptane: Ależ ja kocham... kocham! — jak gdyby w nich coś nowego, nieznanego przedtem odkryła, coś nadzwyczajnego, co było dla niej zbawieniem, pociechą, uspokajało ją wobec własnego sumienia. Jakiś gwałtowny wybuch energii podniósł ją na nogi; w jednej chwili powzięła postanowienie. Podniósłszy się, poczęła zbierać i układać włosy, szepcząc do siebie:
— Mam kochanka — stało się... mam kochanka...
Ażeby umocnić samą siebie, ażeby się po zbyć wszelkich cierpień, postanowiła z pewną namiętną stanowczością kochać go gorąco, oddać mu swoje życie, szczęście, poświęcić mu wszystko; była to wygórowana moralność zwalczonego, ale uczciwego serca, które w nowej miłości szuka oczyszczenia.
Przez mur, oddzielający ich, posyłała mu pocałunki. Wszystko się skończyło; oddawała się mu bez żadnych zastrzeżeń, tak, jak się od daje Bogu. Dziecko, trochę przebiegłe i wabiące, ale jeszcze bojaźliwe i drżące, zniknęło nagle, a zrodziła się kobieta, zdecydowana na cierpienia, zrezygnowana, silna w przedsięwzięciu.
Słyszała, że ktoś drzwi otwiera, ale nie odwróciła się, domyślawszy się obecności męża, jak gdyby się w niej budził nowy jakiś zmysł przeczucia.
— Będziesz prędko gotowa? — spytał mąż. — Idziemy zaraz, ażeby zobaczyć, czy paralityk ma się lepiej w istocie.
— Za pięć minut, mój drogi — odpowie działa mu spokojnie.
Wtem do salonu wszedł Gontran i odwołał na stronę Andermatt’a.
— Wyobraź sobie — mówił — spotkałem w parku tego hebesa Honorata i on także od mawia pomocy lekarskiej, bojąc się innych. Mówi mi o prawie pierwszeństwa, o względach rozmaitych, o zwyczajach... Wydaje się, jakby miał minę... Krótko mówiąc, jest to bydlę takie same, jak i jego dwaj koledzy. Prawdziwie, myślałem, że on jeden nie jest małpą...
Markiz osłupiał na to. Sama myśl picia wody bez kontroli lekarza, używania kąpieli przez pięć minut dłużej, lub też wypicia jednej szklanki mniej, przejmowała go strachem, gdyż zdawało mu się, że wszystkie dozy, wszystkie godziny i zwroty kuracyi, są ściśle uregulowane przez prawa natury, która myślała o chorych, tworząc wody mineralne, a lekarze znają wszystkie ich tajemnice, jak natchnieni kapłani i uczeni.
Wołał więc przestraszony:
— Tu można umrzeć, zginąć jak pies, a żaden z tych panów nie pofatyguje się na ratunek!
Gniew go opanował, gniew egoistyczny, szalony, na myśl o zagrożonem zdrowiu.
— Czyż ci łotrzy mają prawo tak robić dla tego, że płacą za patenty, jak episierzy? Powinno się przecie zmusić ich do pielęgnowania chorych, jak się zmusza naczelnika pociągu do zabrania wszystkich podróżnych. Napiszę do gazet, aby tej sprawie rozgłos nadać.
Markiz chodził wzburzony, a zwróciwszy się do syna, ciągnął:
— Słuchaj, trzeba sprowadzić którego z Royal albo z Clermont. Nie możemy przecie pozostać bez porady!
Gontran odrzekł mu z uśmiechem:
— Ależ lekarze z Clermont i Royal nie znają się na wodzie w Enval, która inaczej działać może na organa trawienia i krążenia. Zresztą można być pewnym, że i oni nie przybędą tu.
Markiz, zmieszany, mówił:
— W takim razie, cóż się z nami stanie?
Andermatt pochwycił kapelusz.
— Proszę mnie to zostawić — rzekł — a ręczę, że dziś jeszcze wieczorem będziemy ich tu mieli wszystkich trzech — wszystkich trzech u nóg naszych. Chodźmy teraz zobaczyć paralityka!
Krystyna ukazała się na progu bardzo blada, ale w postawie zrezygnowanej. Uściskawszy ojca i brata, zwróciła się do Pawła i podała mu rękę. Kiedy Markiz, Andermatt i Gontran poszli, rozmawiając, nie troszcząc się o nich, Krystyna głosem stanowczym, ze spojrzeniem, pełnem miłości, wpatrzona w niego, rzekła:
— Należę do pana duszą i ciałem. Od dziś proszę robić ze mną, co ci się podoba.
Potem wyszła, nie dając mu czasu na odpowiedź.
Zbliżając się do źródła Oriolów, spostrzeżono olbrzymi, na podobieństwo grzyba, kapelusz ojca Klaudyusza; stary drzemał pod słońcem w ciepłej wodzie, siedząc w głębi wykopanego dołu. Całe ranki spędzał tu teraz, przyzwyczaiwszy się do gorącej kąpieli, która robiła go tak wesołym, jak nowożeńca.
Andermatt zbudził go.
— A cóż tam, mój kochany, lepiej ci?
Poznawszy swego dobrodzieja, stary uśmiechnął się zadowolony.
— O, tak, tak... wszystko idzie doskonale...
— Zaczynasz już chodzić?
— Jak królik, panie, jak królik. Już myślę w przyszłą niedzielę tańczyć bourrée z moją przyjaciółką.
Andermatt czuł, jak mu serce bije.
— A więc już chodzisz? — wołał.
Ojciec Klaudyusz przestał żartować i rzekł poważnie:
— Niezbyt dobrze... ale zawsze idzie ku lepszemu.
Bankier chciał widzieć natychmiast, jak chodzi stary włóczęga. Chodził koło cysterny, w której chory siedział, niepokoił się, dawał rozkazy.
— Gontran, bierz go pod prawe ramię...
— Panie Bretigny — pan pod lewe... ja go za krzyż podtrzymam... No, razem! Raz — dwa trzy... Kochany teściu, proszę nogę ku sobie pociągnąć... nie tę... tę, która jeszcze w wodzie... Prędzej... Nie mogę już więcej trzymać... A, nareszcie! Raz — dwa — trzy — otóż i koniec!
Posadzono poczciwca na ziemi, a ten z miną głupkowatą pozwalał ze sobą robić wszystko. — Następnie podniesiono go, postawiono na nogi i dano mu kule do rąk, któremi posługując się jak laskami, począł powoli chodzić zgięty we dwoje, ciągnąc za sobą nogi i sapiąc. Posuwał się jak ślimak, zostawiając za sobą na białym piasku drogi długą smugę wody.
Andermatt, pełen zachwytu, bił w dłonie i krzyczał, jak w teatrze przy wywoływaniu aktorów:
— Brawo! brawo! doskonale! Brawo!
Potem, kiedy starzec uczuł się nieco zmęczony, zbliżył się ku niemu, wziął go za ramiona, pomimo, że łachmany ociekały wodą i powtarzał:
— Dosyć, dosyć, nie męcz się stary... Zaraz wsadzimy cię napowrót do kąpieli.
Wszyscy czterej, biorąc ostrożnie brata Klaudyusza, jakby jaki przedmiot łamiący się i kruchy a drogocenny, opuścili go znowu do sadzawki. Paralityk z akcentem mocnego przekonania rzekł:
— W każdym razie, to dobra woda... żadna inna z nią się nie porówna... Taka woda, to skarb prawdziwy.
Andermatt, zwróciwszy się do teścia, rzekł:
Proszę mnie nie czekać na śniadanie — rzekł. — Idę do Oriolów i nie wiem, kiedy będę wolny. Nie należy przedłużać tej sprawy.
I poszedł przyspieszonym krokiem, biegnąc prawie z miną człowieka czemś zachwyconego.
Reszta towarzystwa usiadła pod wierzbami przy drodze, naprzeciwko sadzawki ojca Oriola. Krystyna siedziała koło Pawła, spoglądając na ten pagórek, z którego niegdyś patrzyła na skałę, wysadzoną w powietrze. Zaledwie miesiąc minął od tej doby! Ona siedziała wtedy także na tej pożółkłej trawie. Miesiąc temu, jeden miesiąc tylko! Przypominała sobie najdrobniejsze szczegóły, trójkolorowe parasolki, zgraje kuchcików, najmniejsze słowa każdego... i psa rozszarpanego roztrzaskaną skałą... i tego nieznajomego mężczyznę, który na jej jedno słowo rzucił się ratować biedne stworzenie! Dziś ten mężczyzna był jej kochankiem — a ona jego kochanką! Powtarzała sobie te wyrazy w cichości własnego serca. Jak to się wszystko stało dziwnie i niespodzianie! Czyż go kocham w istocie? — pytała sama siebie, rzucając na niego bystre spojrzenie. Oczy ich spotkały się — i uczuła taką pieszczotę w jego namiętnym wzroku, że od głowy do nóg zadrżała. Opanowało ją teraz jakieś szalone, nieprzezwyciężone pragnienie pochwycić tę rękę, muskającą trawę i ścisnąć ją mocno, ażeby módz wyrazić wszystko, co w uścisku wyrazić można. Zsunęła ją więc lekko po sukni aż do trawy i zostawiła nieruchomą z palcami otwartymi; wtem dostrzegła, jak droga ręka zbliżała się ku niej łagodnie, jakby zwierzątko zakochane, szukające towarzyszki, przysuwała się coraz bliżej i bliżej i nareszcie ich palce zetknęły się, ocierały się kończynami, ledwie się dotykając, gubiły się, odnajdywały znowu, jak całujące się usta. Ta pieszczota ledwie dostrzeżona, te lekkie muskania przenikały ją tak gwałtownie, że się czuła osłabioną, jakgdyby dusił ją w swojem objęciu.
Wtedy dopiero zrozumiała, co to jest należeć do kogoś, jaką się jest nicością wobec uczucia miłości, jak ktoś zabrać może duszę, ciało, myśl, wolę, krew, nerwy wszystko, wszystko co jest w tobie, jakby ptak olbrzymi, krwiożerczy, chwytający w swoje szpony skowronka.
Markiz i Gontran rozmawiali o przyszłej stacyi, bezwiednie jakoś ulegając zachwytom Willa. Rozmawiali o charakterze bankiera, o jego rozumie, pewności jego sądu, nieomylności jego metody brania się do interesu, śmiałości i stanowczości jego charakteru. Teść i szwagier wobec niechybnego powodzenia, którego obaj byli pewni, cieszyli się z małżeństwa Krystyny.
Krystyna i Paweł tak byli sobą zajęci, że zdawało się uwagi na to nie zwracali wcale.
Markiz zwrócił się do córki:
— Ha, kochanie, z czasem możesz się stać jedną z najbogatszych kobiet we Francyi i będą twoje imię wymawiać, jak Rotszyldów. Prawdziwie, Will jest niepospolitym człowiekiem, potężną inteligencyą.
Nagle w sercu Pawła odezwało się gwałtowne uczucie zazdrości.
— Znam ja dobrze — rzekł — inteligencye tych wszystkich fabrykantów afer. U nich w głowie jedna tylko rzecz: pieniądze! Wszystkie myśli, które my poświęcamy pięknu, cały czas tracony przez nas niejednokrotnie na zachcianki, wszystkie chwile, poświęcone rozrywkom i przyjemnościom, cały zapał i potęga miłości, boskiej — oni to wszystko używają na poszukiwanie złota, na myślenie o tem, na gromadzenie go. Człowiek prawdziwie rozumny, żyje dla wszystkiego, co daje rozkosz bezinteresowną miłości — dla sztuki, miłości, nauki, podróży, książek; jeżeli i on poszukuje pieniędzy, to tylko dla tego, że zaspakajają one pragnienia umysłu i szczęśliwość serca. Ale oni w ich umyśle i sercu jest tylko obrzydliwe zamiłowanie handlu. Oni na tyle niepodobni do człowieka prawdziwej wartości, o ile kupiec, gromadzący malowidła, podobny do malarza-artysty, o ile wydawca-księgarz podobny do pisarza, a dyrektor teatru do poety, którego sztukę wystawia.
Nagle umilkł, spostrzegłszy się, że poszedł za daleko; ciągnął więc dalej głosem spokojnym:
— Nie odnoszę tego do p. Andermatt, którego bardzo poważam, gdyż jest wyższy od tych wszystkich...
Krystyna odsunęła rękę. Paweł przestał mówić. Gontran począł się śmiać, potem swoim głosem złośliwym, ze zwykłą mu szczerą śmiałością, rzekł:
— W każdym razie, mój drogi, ci panowie posiadają rzadką zdolność: umieją zaślubiać nasze siostry i posiadać bogate córki, które później stają się naszemi żonami.
Markiza to oburzyło; powstał rozgniewany.
— Słuchaj, Gontran — ty jesteś niekiedy oburzający!
Paweł zwrócił się do Krystyny i rzekł półgłosem:
— Czy potrafiłby on umrzeć dla kobiety, albo jej poświęcić całą fortunę — całą — nic sobie niezostawiwszy?
Słowa powyższe miały takie znaczenie:
„Wszystko, co posiadam, nawet życie moje, do ciebie należy“. To ją głęboko wzruszyło; pragnęła mu podać rękę i zrobiła to z całą przebiegłością.
— Niech pan wstanie i mnie proszę podnieść rzekła, wyciągając ku niemu ręce zdrętwiałam zupełnie tak, że powstać nie mogę.
Paweł powstał, ujął ją za ręce, przyciągnął ku sobie, postawił na skraju drogi i szepnął jej miłośnie, patrząc w oczy: kocham panią. Odwróciła się szybko, ażeby nie odpowiedzieć mu temi samemi słowami, które pragnęły zerwać się z ust i lecieć do niego.
Całe towarzystwo powróciło do hotelu. Godzina kąpielowa już przeszła; czekano na śniadanie. Andermatta nie było, nie wrócił jeszcze. Po małej przechadzce w parku, zdecydowano się zjeść śniadanie. Długo ciągnący się posiłek skończył się nareszcie a bankier nie wracał. Zeszli znowu wszyscy do ogrodu i usiedli w cieniu drzew. Godziny jedna za drugą upływały; słońce, ślizgając się po liściach, schylało się już za góry, a Willa jak nie było, tak nie było.
Wtem spostrzeżono go. Wszedł szybkim krokiem, trzymając w ręku kapelusz i ocierając czoło; krawat mu się przekrzywił, kamizelka rozpięła się, jakby po podróży jakiejś, po jakiejś strasznej i długiej walce.
Spostrzegłszy teścia, zawołał:
— Zwycięztwo! Stało się! Ach, co za dzień, moi kochani! Ten stary lis wymęczył mnie!
Począł opowiadać, co robił i jakie miał kłopoty.
Ojciec Oriol okazał się z początku tak nieprzystępnym, że Andermatt wyszedł z niczem, układy były niemożebne. Potem zawołano go z drogi. Chłop nie chciał sprzedawać ziemi, ale oddawał ją do dyspozycyi stowarzyszenia z prawem ponownego objęcia w posiadanie, gdyby stowarzyszenie upadło. W razie zaś powodzenia żądał w połowie zysków.
Bankier musiał mu wykazać liczbami na papierze, że wartość ziemi w chwili obecnej nie przenosiła osiemdziesięciu tysięcy franków, a stowarzyszenie będzie musiało włożyć odrazu milion.
Owernijczyk utrzymywał, że powinien być wynagrodzonym nadwartością, jakiej ziemia nabierze wskutek pobudowania zakładów i hoteli, wydaje mu się więc słusznem żądanie procentów od wartości w danej chwili, a nie od wartości poprzedniej.
Ostatecznie zgodzono się na to, że ojciec Oriol ustępuje stowarzyszeniu grunta, ciągnące się wzdłuż strumienia, t. j. te wszystkie, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa mogły być źródła wody mineralnej, nadto ów znany pagórek, na którem miało być zbudowanem kasyno i hotel oraz winnice na pochyłości wzgórza.
Chłop oceniał to wszystko na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, t. j. cztery razy wyżej, niż było warte i z czwartą częścią przystępował jako wspólnik. Ponieważ pozostawało mu jeszcze dziesięć razy więcej gruntu, niż ustąpił, miał jeszcze skryte zamiary sprzedaży cząstkowej, po dobrej cenie, na korzyść posagu córek.
Skoro tylko warunki ustalono, Will pociągnął ojca i syna do notaryusza, ażeby zredagować akt warunkowej sprzedaży w razie, gdyby się okazało, że niema dostatecznej ilości wody mineralnej.
Redakcya artykułów, dyskusya nad każdym punktem, nieskończone powtarzania tych samych argumentów, słuchanie tych samych rozumowań, wszystko to trwało całe popołudnie.
Nareszcie skończyło się. Bankier był już pewnym swego, ale, trawiony żalem, powtarzał:
— Trzeba tymczasem poprzestać na źródłach mineralnych tylko, potem pomyślę o nabyciu gruntu. Ależ to chytra sztuka ta stara małpa!
Potem dodał:
— Ba! kupię dawne stowarzyszenie i na tem mogę zarobić trochę... Trzeba dziś jeszcze wracać do Paryża.
Markiz zdziwiony, zawołał:
— Jakto? dziś wieczorem?
— Tak, kochany teściu; muszę przygotować stanowczą umowę, a tymczasem p. Aubry Pasteur będzie tu robić poszukiwania. Muszę także uregulować interesa, ażeby po dwóch tygodniach przystąpić do roboty. Nie mam ani godziny do stracenia. Przy sposobności jednak uprzedzam, że pan wejdziesz do rady administracyjnej, gdyż ja muszę mieć tam poważną większość. Panu i Gontranowi dam po dziesięć akcyj.
Gontran począł się śmiać:
— Dziękuję, mój kochany. Mogę je przecież odsprzedać... za pięć tysięcy franków, któreś mi pan winien.
Andermatt nie żartował nigdy w ważnych sprawach, zauważył więc sucho:
— Jeżeli pan takich rzeczy nie traktuje poważnie, poszukam sobie kogo innego.
Gontran, zaniepokojony, przestał się śmiać.
— Ależ nie, mój kochany... pan przecież wiesz, że jestem zawsze na pańskie usługi.
Andermatt zwrócił się do Pawłaz:
— Mój drogi panie, jeżeli chcesz mi wyświadczyć przyjacielską usługę — proszę także wziąć dziesięć akcyj z tytułem administratora.
Paweł, z ukłonem, odpowiedział:
— Pan mi pozwoli nieprzyjąć tak zaszczytnego obowiązku, ale gotów jestem włożyć w interes, który wydaje mi się doskonałym, sto tysięcy franków. Jest moim obowiązkiem prosić pana o tę przyjacielską usługę.
William, zachwycony, ujął go za ręce; takie zaufanie podbiło go zupełnie. Zresztą, uczu wał on zawsze jakąś chęć nieprzepartą ściskania ludzi, którzy mu do jego interesu dostarczali pieniędzy.
Krystyna, wzruszona, poczerwieniała. Zdało się jej, że to ją kupiono i sprzedano. Gdyby Paweł jej nie kochał, czyżby ofiarował był sto tysięcy franków mężowi? Z pewnością nie. Ale nie powinien był przynajmniej traktować tego interesu w jej obecności.
Zadzwoniono na obiad. Wszyscy ruszyli do hotelu. Kiedy już siedzieli przy stole, Andermatt, zwróciwszy się do p. Aubry-Pasteur, rzekł:
— Pan mi wybaczy, że o interesie śmiem mówić przy obiedzie, ale ponieważ natychmiast jadę do Paryża, a czas nagli — więc muszę. Czybyś się pan nie zgodził robić poszukiwania większej ilości wody?
Inżynierowi to pochlebiło, zgodził się więc, a pośród ogólnej ciszy obaj układali wybitniejsze punkty, mających się rozpocząć natychmiast poszukiwań. Wszystkie kwestye były przedyskutowane i oznaczone w ciągu kilku minut z akuratnością i ścisłością, które Andermatt wnosił zawsze do każdego interesu. Potem rozmawiano o paralityku. Widziano go przechodzącego przez park w południe, o lasce tylko, kiedy rano jeszcze chodził o dwóch. Bankier powtarzał: „To cud, prawdziwy cud! Jego kuracya postępuje olbrzymim krokiem“.
Ogólnym śmiechem zadowolenia wybuchnęli wszyscy, potem wszystkie spojrzenia skierowały się na Willa, wszyscy mu winszowali. Garsonowie hotelowi podawali mu półmisek z wyrazem szacunku na twarzy, który zacierał się natychmiast, jak tylko zbliżali półmisek do innej osoby.
Jeden ze służących przyniósł mu bilet na talerzu. Andermatt wziął go i przeczytał półgłosem: „Doktor Latonne z Paryża byłby bardzo szczęśliwy, gdybyś mu pan udzielił chwilkę rozmowy przed wyjazdem“.
Proszę odpowiedzieć, że nie mam czasu, ale za dni osiem lub dziesięć powrócę.
W tymże czasie Krystyna otrzymała kosz kwiatów od doktora Honorata.
Gontran śmiał się.
Ojciec Bonnefille przyjdzie na ostatku.
Obiad się kończył. Zakomunikowano Andermattowi, że powóz czeka już. Poszedł jeszcze na górę po woreczek podróżny, a kiedy wracał, widział połowę wsi zgromadzoną przed bramą.
Nagle zjawił się dr Bonnefille, biegł, zaaferowany, jak zwykle. Gontran utrzymywał, że ma minę, jakby od śmierci uciekał. Przechodząc koło Willa, ukłonił mu się, jak zwykle i rzekł:
— Szczęśliwej podróży, panie baronie...
— Dziękuję pięknie — rzekł cicho Gontran.
Andermatt tryumfujący, nadęty radością i dumą, ściskał ręce, dziękował, powtarzał na około:
— Do widzenia! Do widzenia!
O mało nie zapomniał uściskać żonę, tak był zajęty czem innem. Ta obojętność sprawiła jej ulgę, a kiedy ujrzała nareszcie oddalający się i ginący w wieczornym mroku powóz, zdało się jej, że już nikogo przez resztę życia obawiać się nie będzie.
Cały wieczór przesiedziała przed hotelem między ojcem a Pawłem Bretigny; Gontran poszedł do kasyna, jak zwykle co dzień.
Krystyna nie chciała ani chodzić, ani mówić; siedziała nieruchoma, z rękami skrzyżowanemi na kolanach, ze wzrokiem, gubiącym się w ciemności, zmęczona, osłabiona, niespokojna trochę a jednak szczęśliwa.
Do pokoju udała się wcześnie — pragnęła być sama i myśleć. Usiadłszy w głębi fotelu, w peignoir’ze tylko, patrzyła przez otwarte okno na gwiazdy, iskrzące się na niebie i w myśli przywoływała do okna Pawła. Widziała go dobrym, łagodnym, namiętnym, uległym.
On ją, zdobył, zdobył na zawsze, czuła to. W pokoju nie była już samą, biły tam dwa serca, które tworzyły jedno, dwie dusze, zlewające się w jednę. Gdzie on był wtedy — nie wiedziała; wiedziała tylko, że on marzy o niej tak samo, jak ona o nim. Przy każdem uderzeniu serca zdawało się jej, iż słyszy, jak cicho odpowiada drugie bicie. Czuła, jak krąży koło niej jakieś pragnienie, okalające ją, jakby skrzydłem ptaka; czuła, jak to pragnienie, płynące od niego, wciskało się do niej przez otwarte okno, gorące, namiętne i posyłało ku niej jakieś błagania w cichości nocy.
Wyciągnęła ku gwiazdom białe ramiona. Nagle krzyk wyrwał się z jej piersi. Wielki, czarny cień prześliznął się przez balkon i stanął w oknie.
Przestraszona, cofnęła się. To był Paweł! Nie przypuściwszy nawet, że ich mogą dojrzeć, rzuciła mu się w objęcia.
Nieobecność Andermatta przedłużała się. P. Aubry-Pasteur robił dalej poszukiwania; odkrył znowu cztery źródła, które nowemu Towarzystwu mogły dostarczyć dwa razy więcej wody, niż było potrzeba. Cała okolica jakby oszalała pod wpływem tych odkryć i poszukiwań, pod wpływem wielkich nowin, obiegających, pod wpływem zapowiadającej się świetnej przyszłości, burzyła się, entuzyazmowała, nie mówiono, nie myślano o niczem innem. Nawet markiz i Gontran spędzali dnie przy robotnikach, sondujących granitowe szczeliny i słuchali z coraz bardziej wzrastającym interesem wykładu i objaśnień inżyniera o charakterze geologicznych pokładów Owernii. Paweł i Krystyna kochali się swobodnie, spokojnie, bezpiecznie, nikt nimi nie zajmował się, nie interesował, nie domyślał się niczego, nikomu na myśl nie wpadło szpiegować ich, gdyż cała uwaga, cała ciekawość wszystkich, pochłoniętą była przyszłością nowej stacyi.
Krystyna zachowywała się, jak młodzieniec, który się upił po raz pierwszy. Pierwszy puhar, pierwszy pocałunek upoił ją, ogłuszył; wypiła co rychlej drugi ten smakował jej więcej, teraz upijała się swobodnie.
Od chwili, kiedy Paweł wszedł do jej pokoju przez okno, nie widziała nic, co się dzieje koło niej. Czas, ludzie — wszystko to nie istniało już dla niej — istniał tylko jeden człowiek. Na ziemi i na niebie istniał dla niej tylko jeden człowiek— ten, którego kochała. Oczy jej tylko jego widziały, rozum tylko o nim myślał, nadzieje wiązały się tylko do niego. Żyła, zmieniała miejsce, jadła, ubierała się, słuchała, odpowiadała nie rozumiejąc i nie wiedząc, co robi. Żadne niebezpieczeństwo nie straszyło jej, gdyż nieszczęście nie mogło jej doścignąć. Stała się nieczułą na wszystko. Żaden ból fizyczny nie imał się jej ciała, które w stan drżenia tylko miłość wprawić mogła; żadne cierpienie moralne nie oddziaływało na jej duszę, ubezwładnioną przez szczęście.
On inaczej — kochał z całem uniesieniem, które było nieodłączne od każdego jego czynu i jego więc miłość młodej kobiety doprowadzała do szaleństwa prawie. Często pod wieczór, kiedy wiedział, że markiz i Gontran poszli do źródeł, mówił do niej:
— Chodźmy zobaczyć nasze niebo!
Tak nazywał grupę sosen, rosnących na pochyłości góry, ponad samą szczeliną górską. Dochodzili tam wązką, przez lasek niewielki wiodącą drożyną, która męczyła Krystynę. Ponieważ czasu było mało, szli prędko, ażeby skrócić pochód, on obejmował ją wpół i unosił. Położywszy rękę na jego ramieniu, pozwalała się unosić i czasem, pochyliwszy się mu na szyi, całowała go w usta. W miarę, jak się wznosili, powietrze stawało się świeższem, a kiedy nareszcie doszli do kępy sosen, zapach żywicy odświeżał ich oddech, jak powiew wiatru od morza.
Siadali pod drzewami, ona na uschłej trawie, on u nóg jej, niżej. Wiatr, przeciskając się przez gałęzie, wydobywał z sosen śpiew tak podobny do płaczu, a daleko rozesłana Limagne, kąpiąca się we mgle, sprawiała wrażenie oceanu. O, tak! morze było w dole, pod niemi! Czuli jego oddech na własnych twarzach.
Paweł pieścił ją jak dziecko.
— Daj mi twoje paluszki — mówił niech je zjem, to moje cukierki.
Brał je jeden po drugim, kładł do ust i smakował z uczuciem jakiegoś łakotnisia.
Później klękał i oparłszy się o kolana Krystyny, szeptał:
— Liano, spójrz na mnie[5].
Nazywał ją Lianą, gdyż w objęciach przytulała się do niego tak, jak się roślina przytula do drzewa.
I patrzyli oboje na siebie wzrokiem nieruchomym, upartym, który naprawdę zdawał się łączyć te dwie istoty wspólnym węzłem.
— Tylko tam jest miłość — mówił — gdzie jest wzajemne posiadanie, reszta to tylko zabawka miłosna.
Siedząc naprzeciwko siebie, szukali się wzajemnie w głębinach ócz własnych.
I kiedy tak długo, długo wpatrywali się w siebie, zbliżali się potem, ściskali się i znowu w oczy sobie patrzyli. Czasem chwytał ją w ramiona i niósł brzegiem strumienia, staczającego się do szczeliny w Enval. Była to wązka dolina, zasiana łąkami i lasem. Paweł szedł po trawie, zatrzymywał się chwilkę i podnosząc w mocnych swoich ramionach młodą kobietę, wołał:
— Liano, lećmy, lećmy stąd.
Ta chęć odlotu, ta miłość namiętna, draźniły ich tylko bardziej, ból jakiś zostawiały. A wkoło nich wszystko podniecało to pragnienie; powietrze było takie lekkie, takie swobodne, błękitny horyzont rozciągał się szeroko, jakby ich nęcił do siebie, zachęcał do ujęcia się za ręce, ażeby polecieć w jego nieskończoną głębię, jak tylko noc swoje szaty rozwiesi. Chcieliby lecieć oboje przez ten błękit nieba, mgłą zasnuty, ażeby już nie wrócić. Dokąd się oni rwali? Nie wiedzieli wcale — było to tylko marzenie.
Kiedy się zmęczył, unosząc Krystynę, stawiał ją na jakiejś skale i klękał przed nią. Całując stopy jej, szeptał wyrazy pełne dziecinnej miłości.
Od ciebie — rzekła mu pewnego dnia — już nie czuć tego zapachu, który czuć było dawniej.
— Nie chcę nic zachować z przeszłości — odpowiedział. — Życie moje rozpoczęło się te raz na nowo. Tamten zapach należał do innej.
Gdyby się kochali w mieście, uczucie ich przybrałoby charakter odmienny: byłoby bardziej rozumne, bardziej zmysłowe, mniej eteryczne, mniej niepochwytne i romantyczne. Ale tu, pośród zielonej okolicy, której szeroki horyzont, zdaje się, rozszerzał duszę, sami, bez żadnych rozrywek, bez żadnych wpływów, mogących przygłuszyć budzącą się miłość, kochali się miłością pełną swobody, namiętności, poezyi. Tu, okolica otaczająca ich, wiatr ciepły, lasy, zapach wiejski — wszystko to dniem i nocą rozbrzmiewało muzyką miłości; a muzyka ta podniecała ich zmysły do szaleństwa, jak ostre dźwięki tamburinu i fletu podniecają do dzikiej radości derwisza.
Pewnego wieczoru, kiedy zeszli na obiad, markiz rzekł:
— Za cztery dni przyjedzie Andermatt; wszystkie interesy już załatwione. Nazajutrz po jego przyjeździe, wyjeżdżamy wszyscy. Za długo już tu jesteśmy; nie należy nadto przedłużać sezonu.
Oboje mową tą byli tak zdziwieni, jakby im kto zwiastował koniec świata; w czasie obiadu nie mówili nawet do siebie, tak zajmowała ich myśl o tem, co ma nastąpić. Więc, za kilka dni rozłączą się i już nigdy może nie będą się widywać swobodnie. Wydało się to im tak niemożebnem i tak dziwnem, że wierzyć temu nie chcieli.
Andermatt w istocie w końcu tygodnia powrócił. Telegrafował, ażeby po niego wysłano dwa powozy do pierwszego pociągu. Krystyna nie mogła wcale zasnąć, tak ją wzruszyła ta wiadomość, budząc w niej nieznane przedtem uczucia, rodzaj strachu przed mężem, bojaźni, zmieszanej z gniewem, z jakąś niewytłómaczoną pogardą, z chęcią stawienia mu czoła. Wstała rano i oczekiwała go. Przyjechał nareszcie w pierwszym powozie, w towarzystwie trzech panów dobrze, ale skromnie ubranych. W drugim powozie siedziało ich czterech, których pozycya była widocznie skromniejszą od pierw szych. Markiz i Gontran byli trochę zdziwieni tą niespodzianką.
— Co to za panowie? — spytał Gontran.
— Moi akcyonaryusze — odpowiedział Andermatt. — Mamy zamiar dziś właśnie utworzyć stowarzyszenie i natychmiast zamianować radę administracyjną.
Uścisnął żonę, nie spojrzawszy prawie na nią, nie rzekłszy ani słówka, tak był zajęty, i zwróciwszy się do sześciu panów, stojących w pokorze i z uszanowaniem przed nim, rzekł:
— Każcie sobie panowie podać śniadanie, pospacerujcie trochę, a w południe zobaczymy się.
Odeszli w milczeniu, jak żołnierze, posłuszni rozkazowi i schodząc po dwóch ze schodów, zniknęli wkrótce w hotelu.
Gontran, patrząc za odchodzącymi, zapytał ponownie:
— Gdzie pan wydobyłeś tych figurantów?
Bankier uśmiechnął się.
— O, to są bardzo porządni ludzie, kapitaliści, giełdowicze. A po chwili milczenia dodał ze znaczącym uśmiechem: zajmują się mymi interesami.
Wkrótce potem udał się do notaryusza, ażeby odczytać raz jeszcze przysłane mu dokumenty.
Spotkał się tam z doktorem Latonne, z którym już wymienił kilka listów.
Gabinet notaryusza przystrojony był jak na koncert. Przed stołem mistrza Alain stały krzesła rzędem dla akcyonaryuszów, a sam Alain do tej uroczystości wdział nowe ubranie. O drugiej godzinie wszedł Andermatt w towarzystwie markiza, Gontrana, Bretigny i siedmiu panów, których Gontran nazywał figurantami. Przyszedł także ojciec Oriol z Olbrzymem. Obaj wydawali się trochę niespokojni, niedowierzający, jakimi są zwykle chłopi, ile razy rzecz się dotyczy podpisania dokumentów. Latonne wszedł ostatni; pogodził się on zupełnie z Andermattem i ofiarował mu powolne służby bez żadnych zastrzeżeń.
Kiedy wszyscy usiedli, Andermatt, stojąc na przedzie, miał krótką przemowę do zgromadzonych, których poinformował o zawiązującem się Towarzystwie, o jego przyszłości, możebnych walkach, pewnem zwycięztwie. Trzeba było dać imię zakładowi.
— Mam w tym celu następującą zrobić propozycyę — rzekł Andermatt. — Chociaż zakład kąpielowy będzie się znajdował u podnóża pagórka, którego właściciel, p. Oriol, jest tu właśnie obecny, kasyno mamy zbudować na wzgórzu. Można więc powiedzieć, że ten pagórek, ta góra raczej gdyż to jest góra stanie się zawiązkiem niejako zakładu, stanowiąc podnóże i szczyt jego. Czyż nie byłoby to rzeczą naturalną nasz zakład kąpielowy nazwać „Bains du Mont-Oriol“ i z tą nową stacyą leczniczą, która z pewnością stanie się jedną z najważniejszych na świecie, związać imię jej dawnego właściciela. Oddajmy cesarzowi, co jest cesarskiego. Będą mówić Mont-Oriol tak samo, jak wymawiają Mont-Dore. Doskonałe imię!
Zatrzymuje się jakoś gwałtem we wzroku, w uszach, widać go, słychać, czuć, iż w nas jest... Mont-Oriol! — Mont-Oriol! — Zakład kąpielowy Mont-Oriol!
— Czy ma kto z panów zrobić jaką uwagę?
Akcyonaryusze odpowiedzieli chórem;
— Nie, żadnej!
Wtedy Andermatt, zwróciwszy się do notaryusza, rzekł:
— Niech pan każe przeczytać akt zawiązania się Towarzystwa.
— No, dalej, Marinet — rzekł notaryusz.
Marinet, biedne stworzenie rachityczne, kaszląc, rozpoczął czytanie, raz mu nadając ton kazania, wygłaszanego z kazalnicy, drugi raz nieco deklamatorskiej intonacyi.
Ojciec Oriol przerwał mu:
— Poczekaj chwilkę. — rzekł. — Wyciągnął z kieszeni kajet szarego papieru, z którym obchodził już od ośmiu dni wszystkich z kolei notaryuszów departamentu. Była to kopia punktów, które razem z synem znał już na pamięć.
Marinet czytał dalej. Ojciec Oriol zmuszony jednocześnie śledzić wyraz za wyrazem to, co czytał pisarz i uważać, czy Andermatt nie robi jakich tajemnych znaków notaryuszowi, gubił myśl główną.
Zwróciwszy się do Olbrzyma, pytał:
— Co on tam czyta?
— Olbrzym więcej panował nad sobą, niż ojciec.
— Dobrze, dobrze... zostaw go ojcze, do brze...
Ale chłop nie ufał. Końcem chropowatego palca prowadził po papierze i słuchał; dwie te czynności, wykonywane naraz, wydawały mu się niemożebne — kiedy mówił, nie mógł słuchać, kiedy słuchał — nie mógł konfrontować tego, co słyszał, z tem, co miał zapisane.
Andermatt niecierpliwił się i stukał nogą o ziemię. Gontran, spostrzegłszy na stole „Moniteur du Puy-de-Drôme“, wziął go i czytać począł. Paweł siedział okrakiem na krześle z czołem pochylonem, z sercem ściśniętem, myśląc o tym małym, różowym, grubym człowieku, stojącym przed nim, który jutro zabierze mu z przed nosa, ukochaną całą duszą kobietę, jego Krystynę jasnowłosą, która do niego jednego tylko należała. I zapytał sam siebie: czy nie należałoby jej porwać dziś jeszcze wieczorem?
Siedmiu panów zachowywało się poważnie i spokojnie.
Po godzinie męczarni, wszystko się nareszcie zakończyło: akt podpisano.
Po załatwieniu formalności, przystąpiono do wyboru rady administracyjnej i prezesa. Na prezesa, wszystkie z wyjątkiem dwóch głosów, padły na Andermatta; owe zaś dwa brakujące na Oriolów. Bretigny wybranym został na jeneralnego kontrolera. Rada administracyjna składała się z następujących osób: Andermatt, markiz i hrabia de Ravenel, Bretigny, Oriol ojciec i syn, doktor Latonne, Abraham Lévy i Szymon Zidler. Kiedy reszta akcyonaryuszów wyszła, a Rada administracyjna pozostała dla dalszych deliberacyj, Andermatt znowu głos zabrał:
— Panowie — rzekł — mamy przed sobą bardzo żywe zadanie i kwestyę zysków, które muszą być naszym udziałem. Posiadamy wody mineralne, jak i wszyscy — tego nie dosyć; trzeba, ażeby o nich mówiono często i wiele, trzeba, ażeby chorzy je pili. Wielką dźwignią nowożytną, panowie, jest reklama; to bóg handlu i przemysłu nowożytnego. Bez reklamy niema zbawienia. Sztuka reklamowania się jednakże jest trudną, skomplikowaną, wymaga wiele i wielkiego taktu. Pierwsi, którzy zastosowali tę metodę, robili to nadto brutalnie, zwracali uwagę nadto głośno za pomocą pieniędzy lub bębenka. Dziś wszelki taki hałas jest podejrzany, reklama widocznie budzi uśmiech... nazwiska, wykrzykiwane na ulicy, wywołują więcej podejrzliwości, niż ciekawości. Mimo to jednak, należy przyciągnąć uwagę publiczną, trzeba ją zainteresować, ośmielić. My, panowie, mamy do sprzedania wody mineralne, a więc tylko za pośrednictwem lekarzy możemy przyciągnąć chorych. Ja nie mam wcale na myśli przekupienia ich. Reputacya znakomitych mistrzów, którzy właśnie są nam obecnie potrzebni, stawi ich ponad wszelkie podejrzenia. A przecież pozyskać można każdego człowieka, biorąc się tylko do tego odpowiednio. Otóż, panowie, przedyskutowawszy tę kwestyę długo z doktorem Latonne, czynię następującą propozycyę:
Rozklasyfikowaliśmy przedewszystkiem choroby, dające się tu leczyć, na trzy kategorye. Są to: 1-o reumatyzm wszelkiego rodzaju, artretyzm, wyrzuty skórne, podagra etc.; 2-o choroby żołądka, śledziony i t. p.; 3-o wszystkie nienormalności, wynikające z krążenia krwi, gdyż jest to rzecz niezaprzeczona, że nasze kwaśne wody działają w tym kierunku skutecznie. Zresztą, panowie, cudowna kuracya Klaudyusza obiecuje nam niepospolite powodzenie.
Tak więc, wyliczywszy wszystkie choroby, które się naszą wodą leczyć dadzą, udamy się do specyalistów w tych gałęziach z następującą propozycyą: Panowie, powiemy im, przyjdźcie zobaczyć na własne oczy, my ofiarujemy wam chętnie gościnność u siebie. Okolica nasza czarująca, wy potrzebujecie także wypoczynku po ciężkiej pracy zimowej — przyjeżdżajcie nie do nas, panowie profesorowie, ale do siebie, gdyż, jeżeli tylko zapragniecie, ofiarujemy wam willę na wyjątkowych warunkach.
Myśl tę chcę urzeczywistnić w następujący sposób: Wybraliśmy sześć kawałków gruntu, każdy po tysiąc metrów. Na każdym z nich Berneńskie stowarzyszenie ruchomych szaletów[6] obowiązuje się zbudować po jednym domku. Oddamy te mieszkania początkowo bez zapłaty żadnej do dyspozycyi lekarzy; kiedy się im okolica nasza spodoba — niech sobie szalety nabędą u Towarzystwa, co zaś do ziemi — damy ją za darmo, a właściwie... oni zapłacą nam za nią chorymi. Korzyść z tego będzie taka, panowie, że terytorya, należące do zakładu, ozdobimy pięknymi budynkami, które nic nas kosztować nie będą, następnie, ściągniemy tutaj pierwszorzędnych lekarzy i legion ich klientów, a przedewszystkiem zdołamy przekonać lekarzy najsłynniejszych o skuteczności naszych wód, tembardziej, że ci lekarze staną się właścicielami ziemi w okolicy. Co się tyczy porozumienia się w tym przedmiocie, które do pożądanych rezultatów doprowadzić powinno, trud ten ja biorę na siebie i całą sprawę przeprowadzę, nie jako spekulant, ale jako człowiek światowy.
Ojciec Oriol przerwał mu. Skąpy Owerniak oburzał się na ten akt darowizny ziemi.
Andermatt chciał go wziąć swoją wymową; porównał gospodarza wielkiej własności, rzucającego ziarno w urodzajną glebę, pełną garścią do skąpego chłopa, liczącego ziarna, który nigdy połowy zbiorów nie otrzymuje.
Ponieważ Oriol upierał się przy swojem, bankier poddał tę sprawę głosowaniu i sześciu głosami przeciwko dwom przegłosował go.
Więc podpisali wszystko wraz z innymi członkami Rady i posiedzenie zostało zamknięte.
Wszyscy, wieś cała, zgromadziła się przed domem, oczekując na nich z pewnem wzruszeniem. Wychodzącym kłaniano się z uszanowaniem. Ponieważ Oriolowie mieli zamiar wrócić do siebie, Andermatt rzekł:
— Proszę nie zapominać, że obiadujemy wszyscy razem w hotelu; dziewczęta proszę przyprowadzić także — przywiozłem dla nich maleńki prezencik z Paryża.
Naznaczono godzinę zejścia na siódmą wieczorem w Splendid-hôtel.
Był to wielki obiad, na który bankier zaprosił wybitniejszych chorych gości i władze miejscowe. Krystyna zajmowała honorowe miejsce, mając przy sobie na prawo księdza — na lewo mera.
Rozmawiali tylko o przyszłym zakładzie kąpielowym i o przyszłości okolicy. Panny Oriol znalazły pod serwetkami dwa pudełeczka, zawierające bransoletki, ozdobione perłami i szmaragdami i uszczęśliwione rozmawiały tak za wzięcie, jak nigdy, z Gontranem, siedzącym pomiędzy niemi. Starsza śmiała się na całe gardło z żartów młodego człowieka, który ożywiał się w rozmowie i sam przed sobą formował zdanie — jedno z tych zuchwałych, tajemnych — które mężczyźnie często przychodzą do głowy, ile razy zetknie się z kobietą pożądaną.
Po skończonym obiedzie, w salonie, Paweł zbliżył się na chwilę do Krystyny.
— Pragnąłbym widzieć cię wieczorem, dziś, zaraz, gdyż nie jestem pewny, czy prędko bedziemy sami.
— Słuchaj — ciągnął dalej — będę cię czekać na drodze do La Roche Predière, przed wioską, pod kasztanami. Nikt twej nieobecności nie dostrzeże. Przyjdź powiedzieć mi, do widzenia, bo jutro już się rozłączymy.
— Za kwadrans będę tam odrzekła.
On wyszedł, ażeby chwili dłużej nie bawić pośród tego tłumu, który go niecierpliwił tylko.
Poszedł ścieżką pomiędzy winnice, tą samą, którą niegdyś szli oboje, patrząc na Limagne po raz pierwszy. Wkrótce doszedł do wielkiej drogi. Był sam i czuł się takim samotnym na świecie! Nieskończona, nieprześcignięta okiem równina, powiększała w nim jeszcze niewidzialnie uczucie osamotnienia. Zatrzymał się, jak raz w tem miejscu, na którem niegdyś deklamował jej wiersze Baudelaire’a o pięknie. Jakże mu się to wydało dawno. Godzina po godzinie odgrzebywał w swojej pamięci wszystko, co zaszło od tego czasu. Przypomniał sobie wieczór w kotlinie Tazenat — miesiąc temu — las świeży, skąpany w bladem świetle, małe, srebrne jezioro i wielkie ryby, trące się o powierzchnię wody; powrót ich, kiedy ją widział idącą przed nim w cieniu i świetle na przemian, pod jasnemi kroplami księżyca, spadającemi na włosy, na plecy, na ramiona przez liście drzewne. Były to najsłodsze godziny jego życia.
Odwrócił się, ażeby spojrzeć, czy nie idzie.
Nie widział jej, ale spostrzegł księżyc, wysuwający się na horyzont.
Dreszcz lodowaty przebiegł mu po ciele. Zbliżała się jesień — zwiastunka zimy. Dotychczas nie odczuwał tego pierwszego dotknięcia się chłodu, który go na wskroś przenikał — jakby jakaś groźba nieszczęścia.
Nagle, na zakręcie, ukazała się jakaś postać. Poznał ją natychmiast i oczekiwał nieruchomy, oszołomiony tajemniczem szczęściem, zbliżającem się ku niemu. Szła powolnym krokiem, nie śmiejąc go wołać, niespokojna, że go dotychczas nie widzi, zmieszana nieco wielką ciszą, jasnością nieba i ziemi.
Krystyna zatrzymała się, a przed nią nieruchomie położył się na drodze cień. Paweł zrobił nagle kilka kroków i zbliżył się ku niej na kolanach, jak niewolnik, cień jej całując. Zdziwiło ją to i przestraszyło nieco; wyciągnęła więc ku niemu obie ręce, pytając:
— Co ci jest dzisiaj?
— Liano — odpowiedział — ja czuję, że stracę ciebie.
Ona wszystkie palce wsunęła jemu we włosy, nachyliła się, podniosła mu czoło i oczy go pocałowała.
— Dlaczego mnie masz stracić? — rzekła z uśmiechem pełnym wiary.
— Jutro musimy się przecież rozłączyć.
— Rozłączyć się? To tak na krótko, mój drogi.
— Kto wie. Dnie, któreśmy tutaj przeżyli, już nie wrócą nigdy.
— Będą inne, piękniejsze jeszcze od tych.
Podniosła go, zaprowadziła pod drzewo, pod którem jej oczekiwał, posadziła go obok siebie niżej, aby rękę swoją w jego włosach trzymać mogła i mówiła do niego poważnie, z rozwagą i namiętnością kobiety zdecydowanej, kochającej, która wszystko obmyśliła, wszystko przewidziała, która instynktem zgaduje, co trzeba robić i zdecydowaną jest na wszystko.
— Słuchaj, mój drogi, — w Paryżu jestem bardzo swobodną, nie krępowaną niczem. William nigdy się moją osobą nie zajmuje. Interesy wystarczają mu w zupełności. Ponieważ ty nie jesteś żonaty, będę mogła odwiedzać cię. Będę przychodziła codzień, rano, przed śniadaniem lub wieczorem, z powodu służby, która mogłaby się domyślać czegoś, gdybym wychodziła o jednej godzinie. Możemy się widywać tak samo, jak tutaj, nawet częściej, gdyż nie będziemy się lękać ciekawych.
On, głowę schyliwszy na jej kolana, stan jej ściskając, szeptał:
— Liano, Liano! Ja stracę ciebie! Czuję, że cię stracę.
Ten smutek niewytłómaczony niepokoił ją, smutek dziecinny w tem olbrzymiem ciele. Ona, tak wątła w porównaniu z nim, a jednak taka pewna siebie, taka pewna, że, zdaje się, nic nie mogło zachwiać tej pewności.
— Gdybyś ty chciała, Liano — szeptał jej — ucieklibyśmy razem daleko, daleko, do jakiegoś pięknego kraju, pełnego kwiatów, ażeby się tam kochać. Powiedz, czy zgodzisz się na to, ażeby dziś natychmiast wieczorem odjechać?
Ona ściągnęła ramiona, trochę niespokojna, trochę niezadowolona, że jej nie słuchał wcale, gdyż nie była to chwila do marzeń i do dziecinnych miłosnych pieszczot. Należało teraz wykazać energię i rozsądek i szukać sposobów, ażeby można było kochać się jak najdłużej, nie budząc niczyich podejrzeń.
— Słuchaj, mój drogi — ciągnęła dalej — możemy się dobrze porozumieć, ażeby nie robić niedorzeczności i błędów. Przedewszystkiem, czy jesteś pewnym twojej służby? Najwięcej należy się obawiać denuncyacyi, anonimowego listu do męża. Sam on nie domyśli się niczego. Ja znam dobrze Williama...
Imię to, powtórzone dwukrotnie, wzburzyło Pawła. Rzekł więc do niej głosem nerwowym.
— Dziś przynajmniej nie mów mi o nim...
To ją zdziwiło.
— Dla czego? Należy przecież mówić... O, ręczę ci, że mnie na nim także nic nie za leży.
Ona zgadła jego myśli.
Jakaś zazdrość, ciemna i niewyraźna jeszcze, budziła się w nim. Nagle przyklęknął, pochwycił jej obie ręce i zawołał:
— Słuchaj, Liano!...
Zamilkł. Nie śmiał powiedzieć swego niepokoju, podejrzeń, cisnących mu się do głowy, nie wiedział jak się wyrazić.
— Słuchaj, Liano... jak ty z nim jesteś?
Ona nie zrozumiała go.
— Tak... bardzo... dobrze...
— Wiem... ale słuchaj... chciałbym, abyś mnie dobrze zrozumiała... Jest to twój mąż... koniec końców... i... ty nie wiesz, jak ja o tem myślę od pewnego czasu... To mnie draźni, me czy ty przecież rozumiesz? Powiedz...
Po kilku chwilach milczenia i wahania się odgadła nagle myśl jego i tonem serdecznej szczerości rzekła:
— O, mój drogi... mój drogi... czy możesz ty przypuszczać? Należę do ciebie tylko... do nikogo więcej, tylko do ciebie, bo ciebie kocham, Pawle!
Głowa jego spadła jej na kolana, a on głosem miękkim mówił dalej:
— Ale... koniec końców, moja droga Liano... ponieważ on jest twoim mężem — co ty zrobisz? Czy myślałaś o tem? Powiedz... Co ty zrobisz dziś wieczorem lub jutro... Ty nie możesz przecie codzień i zawsze mówić mu jedno: nie!
Ona równie cicho odpowiedziała mu:
— Powiedziałam, ze jestem, zdaje się, w stanie poważnym — i to mu wystarczy... O, jemu to wszystko jedno... Nie mówmy więcej o tych sprawach, mój drogi, — ty nie domyślasz się, jak mnie to rani boleśnie. Wierz mi i ufaj, bo kocham ciebie...
On klęczał nieruchomie, oddychał tylko i całował jej suknię, a ona gładziła mu twarz ręką miłośnie. Nagle rzekła:
— Musimy wracać, gdyż spostrzegą łatwo naszą nieobecność.
Krystyna poszła pierwsza, biegnąc prawie, ażeby być w hotelu najprędzej, a on patrzył, jak się oddalała i znikła, z takim smutkiem, jakby całe jego szczęście, wszystkie nadzieje oddaliły się i znikły z nią razem.