Płodność (Zola)/Księga czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płodność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fécondité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Minęło lat cztery. W przeciągu tych czterech lat, Mateusz i Maryanna mieli dwoje dzieci, córkę w pierwszym roku a syna pod koniec roku trzeciego. A z każdem powiększeniem się familii zwiększał się także obszar ziem uprawianych w Chantebled; za pierwszym razem przybyło dwadzieścia hektarów żyznej ziemi zdobytej na reszcie bagnisk płaskowzgórza a w następnych latach pola na wykarczowanych zaroślach i pustkach, już zwilżonych odciągniątemi w tę stronę źródłami. Był to podbój życia, wzmagająca się żyzność i płodność pod dobroczynnem ciepłem słońca, praca nieustająca i twórcza, wśród przeszkód, umartwień i zwycięzkich zdobyczy, które przemożną siłą wzrastały, tchnąc coraz większą energią, zdrowiem i radością.
W dniu, w którym Mateusz przybył do Paryża dla zrobienia układu z Séguin’em, co do kupna zarośli i przyległego pustkowia, zastał u niego Serafinę. Séguin uszczęśliwiony z regularności, z jaką otrzymywał pieniądze na oznaczone raty, był niewymownie uradowany, sprzedając mu częściami obszerne dobra Chautebled, dotychczasowo nie przynoszące prawie żadnych dochodów, więc z góry zgadzał się na każdą nową propozycyę kupna i podpisywał kontrakt, winszując sobie pozbycia się kłopotu z ziemią, na którą powątpiewał znaleść kiedykolwiek nabywcę. Pragnął dziś zatrzymać Mateusza na obiad. Lecz ten śpieszył się z powrotem do Chantebled, bo żniwa już się rozpoczęły. Serafina milcząc uśmiechała się ironicznie a gdy Mateusz rzekł, że weźmie dorożkę, by nie spóźnić się na pociąg kolei żelaznej, rzekła:
— Powóz czeka na mnie na dole, jeżeli pan chcesz to mogę pana odwieść na dworzec kolei północnej... właśnie potrzebuję być w tamtej stronie...
Spojrzał na nią a nie chcąc, by przypuszczała, że się lęka, pokusy jej wdzięków, przyjął propozycyę, pewien siebie, że nie odnowi stosunku zerwanego z nią od tak dawna.
— I owszem... skorzystam z pani uprzejmości...
Gdy się znaleźli w karetce wysłanej zieloną jedwabną materyą i siedząc tuż przy sobie, jechali unoszeni kłusem pięknego konia, Serafina okazała się przyjacielską, miłą i niezwykle otwartą.
— Drogi Mateuszu, nie uwierzysz jak wielką mi sprawiasz przyjemność temi kilku chwilami, jakie teraz z sobą spędzimy... Zwykle jesteś dziwnie nieprzystępny, możnaby przypuszczać, że stronisz odemnie w obawie, bym się na ciebie nie rzuciła. Nie wypieram się, że marzyłam o wznowieniu dawnych chwil, których wspomnienie jest mi drogie i słodkie. Ach, mój Boże!. ale jakże to wszystko już daleko po za nami zostało!.. i jakże wielką masz słuszność, nie chcąc psuć wspomnień, ryzykując je wznowić powtórną rzeczywistością. Przysięgam ci, że obecnie tylko twoją przyjaciółką być pragnę i wiedz, że jesteś jedynym mężczyzną, dla którego pozostało ciepłe miejsce w mojem sercu. Otóż, słodko mi będzie módz się zwierzać przed tobą, opowiadać ci najskrytsze moje tajemnice, którychbym nie powierzyła żadnemu innemu mężczyźnie, ani żadnej kobiecie. Pozwól mi więc być z sobą w przyjaźni... będzie to dla mnie wielkiem, bardzo wielkiem dobrodziejstwem...
Była rzeczywiście wzruszona. Z przyczyn niczem nie dających się objaśnić, czuła się roztkliwioną w obecności tego człowieka, który ją niegdyś posiadał a następnie nią wzgardził i ona, tak nielitościwa względem samców, których wyczerpywała, zużywała, by następnie ich czucie w pościgu za świeżą zdobyczą, stała się teraz przyjacielską, doznając nieznanej sobie rozkoszy wypowiadania się i uskarżania z niebywałą szczerością:
— Nie jestem tak szczęśliwa, jak ludzie myślą... żyję w bezustannych obawach... Wyobraź sobie, że chociaż o tem nie wiedziałeś, bo i nikt o tem nie wie, o mało co nie miałam dziecka... Na szczęście poroniłam w drugim miesiącu. Ale wciąż jestem pod groźbą, że to może się powtórzyć... i że znów zajdę w ciążę... Wiem co mi powiesz, ty mój przyjacielu pełen mądrości, powiesz mi, bym wyszła za mąż i miała dzieci. Lecz cóż chcesz? to nie dla mnie... ja jestem tylko kochanką i dość wymagającą kochanką... przecież mogę to wyznać przed tobą, bo o tem dobrze wiesz, chociaż może nie chcesz o tem pamiętać...
Pomimo melancholii, śmiech jej zadźwięczał wyzywająco a oczy zapałały cielesną żądzą, opromieniając namiętną twarz otoczoną mnóstwem ryżych, zwichrzonych włosów koloru ognia. Z wiekiem, jej płciowa namiętność gwałtowniejsze miewała żądze. Serafina z dumą przyznawała się do lat trzydziestu pięciu, wiedziała bowiem, że była uderzającej urody i że ciało jej pozostało bez skazy, jakby wykute w marmurze. Utrzymywała, że nigdy nie czuła się tak młodą, tak zgłodniałą miłości, więc nie to ją martwiło, że lata biegną, lecz to, że nigdy nie mogła się nasycić, bo ją krępowały następstwa, których pragnęła unikać. Jak dotąd, udało się jej zachować dawne stanowisko w świecie i jako bogata wdowa wszędzie była przyjmowana, dozwalano jej mieć kochanków tuzinami, byle zręcznie umiała ich ukrywać, zadawalniając się ich towarzystwem w tajemniczem mieszkaniu przy ulicy de Marignau. Zajmowane przez nią pokoje na parterze, były zwykle hermetycznie zamknięte i nie afiszowała się z tymi, którzy tam u niej przebywali. Krążyły wszakże wieści, pokryjomu szeptane, że opętana erotycznem szaleństwem Serafina, jak dawne rzymskie cesarzowe nigdy nasycić się nie mogące, przebierała się wieczorami za uliczną prostytutkę i snując się na chodniku w niektórych dzielnicach miasta, polowała na brutalnych, przygodnych kochanków, życząc sobie ich grubiańskiej gwałtowności. Poszukiwała potworności fizycznych, płonęła chęcią monstrualnych zetknięć, chociażby to z rozdarciem ciała miało być złączone. Wobec tak rozpasanej rozpusty, groźba ciąży była nieustanna, miała bowiem często do czynienia z ludźmi pijanymi, którzy nie byli w stanie zachować jakiejkolwiek przezorności.
Mateusz zrazu zdziwiony, słysząc takie zwierzenia, czuł się opanowany politowaniem względem tej kobiety, którą uważał teraz jako chorą. Mimowoli uśmiechnął się wszakże, pomyślawszy, iż pomimo starań, jakie czynili ci wszyscy ludzie w chęci oszukania natury, stawali się wszakże igraszką właściwego jej celu.
— Zdawało mi się, że byłaś pewna środków ostrożności? — rzekł z odcieniem ironii. — Czyś pozapominała używanych przepisów?..
— Czyż jest jakakolwiek pewność pod tym względem! — zawołała z przejęciem. — A wreszcie tylu jest niewprawnych! tyle jest wrogich okoliczności!.. Niepodobna módz zawsze się zabezpieczyć!
Nieledwie zapomniała że jest kobietą i rozmowa toczyła się swobodnie, jakby dwóch mężczyzn z sobą rozmawiało. Niczem się nie krępując, cała oddana wypowiadaniu swych żądz nasycić się nie dających, wyznała z dziką otwartością:
— Wreszcie te wszystkie oszukiwania naturalnego popędu uważam za wstrętne i brzydzę się ich koniecznością. Czyż jest coś głupszego i więcej poniżającego?.. Wszelka przezorność jest krzywdą miłości, popsuciem jej i zniweczeniem! Czyż wystawiasz sobie parę kochanków czuwających nad unoszącym ich szałem, skrępowanych myślą, że strzedz się im należy miłowania się aż do końca! Lepiej odrazu odwrócić się do siebie plecami i nic nie rozpoczynać, kiedy nic nie można skończyć! Jestem oburzona, wprost wściekła i za każdym razem byłabym gotowa ryzykować wszystko, gdyby nie strach, że się skompromituję, że utracę spokój, moje stanowisko w świecie i te marne okoliczności zmuszają mnie tchórzyć, jak tchórzą inne kobiety!
Mówiła śpiesznie, bez wytchnienia, z całą otwartością przyznając się, że jeżeli przez ciekawość poszukiwała krańcowego zepsucia, pragnąc się zapoznać ze wszelkiemi objawami miłości, porzucała te igraszki, jako nie dające właściwego zadowolenia, pozostawiające ją rozdrażnioną i jeszcze gwałtowniej zgłodniałą. Po tych wybrykach swawoli, powracała namiętnie w objęcia mężczyzny, z żarłocznością pożądając naturalnego aktu, bo uspokojenie przynieść jej mogły tylko całkowite, niestrudzone uściski. Potrzeba tego doprowadzała ją do wściekłości przeciwko oszukaństwom, wybiegom, jakich musiała używać w obawie przed dzieckiem i żarliwie pragnęła środka mogącego ją uchronić bez krzywdy dla jej miłosnych szałów. Była opętana tem pragnieniem, marząc o nocach wolnych od strachu, od przymusu, o błogich nocach całkowitego oddania się zaspokojeniu trawiącego ją głodu i używania rozkoszy w pełni tryumfu odniesionego zwycięztwa nad prawem natury.
Wspomniała o poronieniu, nie przyznając się, że zostało sztucznie wywołane, lecz Mateusz domyślił się prawdy, słuchając dalszego jej opowiadania:
— Najgorsza sprawa to z tem, że od czasu jak poroniłam, wciąż niedomagam i wciąż muszę się leczyć. Na szczęście natrafiłam na młodego doktora, mieszkającego w sąsiedztwie, doktora będącego uprzejmym, miłym człowiekiem... wolę mieć z nim do czynienia, aniżeli z którym ze sławnych starszych jego kolegów, bo ten słucha mnie, nie opiera się moim żądaniom, przytem pewna jestem, że mi dotrzyma tajemnicy... i jeszcze ma tę zaletę, że nie będąc znaną osobistością, nie zwraca niczyjej uwagi, często do mnie przychodząc... Leczy mnie od trzech miesięcy, ale bardzo jestem zaniepokojona, bo ostrzegł, że przy byle okazyi mogę zajść w ciążę, ponieważ są jakieś nieprawidłowości, zdaje się, że jakieś osunięcie się organu... Więc domyślasz się, że żyję pod bezustanną groźbą... bo chyba musiałabym się wyrzec wszelkiej styczności i uciekać przed każdym mężczyzną. Otóż doktór, widząc moją męczarnię, namawia mnie do pewnej operacyi, lecz boję się na to zdecydować, boję się do niemożliwości...
Mateusz spojrzał na nią zdziwiony, pytając:
— Więc naprawdę jesteś chora?
Spostrzegła się, że za wiele powiedziała, więc pochwyciła to przypuszczenie i przybierając ton zmęczony, rzekła:
— Tak, wszak ci powiedziałam, że wciąż niedomagam. Bywają dni, gdy bóle całą mnie skręcają. A jeżeli mój poczciwy doktór mówi o potrzebie operacyi, to znaczy, że muszę mieć jakieś znaczne wewnętrzne nadwerężenie. On nie jest chirurgiem, więc zaprowadzi mnie do kliniki doktora Gaude, który zbada moją chorobę i zoperuje, jeżeli uzna za konieczne. Ale dreszcz mnie przebiega ze strachu, gdy o tem wspomnę... i doprawdy nie wiem, czy mi starczy odwagi, by się temu poddać.
Rzeczywiście pobladła, oczy jej przygasły i cała się trzęsła pod wrażeniem myśli o lodowatem żelazie w ręku sławnego chirurga. Wrzała w niej walka pomiędzy strachem a marzeniem o bezkarności używania rozkoszy. Mateusz, nie mając wątpliwości co do właściwej treści jej wzruszenia, rzekł łagodnie:
— O ile wiem, to tego rodzaju operacye są bardzo niebezpieczne. Nie należy do nich się uciekać bez wyraźnej konieczności, chyba, że choroba śmiercią zagraża... Biedne zoperowane kobiety, narażają się na mnóstwo uciążliwych zwichnień i przykrych rozczarowań.
— O, zapewniam cię — zawołała z gorączkowem ożywieniem, że jeżeli pozwolę, by mnie krajano, to tylko jeśli nie będzie można tego uniknąć i pierwej dokładnie wywiem się o wszystkiem. Doktór Gaude ma podobno operować temi dniami jedną z córek starego Moineaud, wiesz, tego robotnika pracującego w zakładzie mojego brata... Otóż — jeżeli nic się nie odmieni w stanie mojego zdrowia — mam zamiar pójść do tej kobiety i osobiście dowiedzieć się, jak ona się czuje, po powrocie z kliniki.
— Jedna z córek Moineaud? — powtórzył Mateusz ze zdziwionem ubolewaniem. — To chyba Eufrazya, ta która przed czterema laty wyszła zamąż i już ma troje dzieci a między niemi parę bliźniąt. Na prośbę małżonków Moineaud, wziąłem do służby Cecylię, jedną z ich młodszych córek a mającą rok siedemnasty, ale jestem w obawie, że ona nie podoła robocie, jaką ma u nas, bo za najmniejszem zmęczeniem musi się kłaść do łóżka. Teraźniejsze proste dziewczyny z ludu są nerwowe i delikatne jak księżniczki. Przyznać trzeba, że są ojcowie i matki nie mające szczęścia z licznem potomstwem i to mnie zasmuca, bo nie tylko, że to jest złem z punktu ogólno społecznego, lecz dostarcza wam argumentów przeciwko szerzonym przezemnie poglądom... tryumfujecie, wtedy wy wszyscy ograniczający liczbę płodzonych dzieci, jeżeli nie bawicie się w tępienie ich w samym zarodku.
Roześmiała się wesoło, zapominając o swoich kłopotach a ponieważ powóz się zatrzymał, rzekła:
— Już jesteśmy przed dworcem kolei żelaznej, jaka szkodal!Miałam jeszcze mnóstwo rzeczy do powiedzenia ci, mój drogi!.. Ale wiedz, że jestem uszczęśliwiona z zawarcia z tobą przyjaznego sojuszu. Martwiłam się, że wyglądało jakbyś drżał przedemną i unikał spotkania, chyba powątpiewałeś, że jestem zdolna kochać cię jak siostra? Otóż upewniam cię, że mi to sprawia niewymowną radość, przynosi pożądany wypoczynek i rada jestem, że pozyskałam w tobie powiernika, taki powiernika, przed którym ze wszystkiego będę się opowiadać... No, podaj mi rękę i uściskajmy sobie dłonie jak para starych przyjaciół!
Pożegnali się, jak sobie tego życzyła i Mateusz patrzał za odjeżdżającym jej powozem, zdziwiony, że odkrył dziś Serafinę, o jakiej nie miał pojęcia, Serafinę obarczoną udręczeniami i potrzebującą wypowiadania się z ufnością. A może obierając sobie za powiernika dawnego kochanka, znajdowała nowość wrażenia, odsłaniając się przed nim pod względem moralnym? Do jakiejże krańcowej ostateczności dążyła ona teraz w pragnieniu bezkarnych nasyceń rozkiełznanej cielesnej żądzy?
Leczący ją doktór, Mainfroy, był wysokim, szczupłym, trzydziestoletnim mężczyzną, przyzwoitego ułożenia, twarzy pulchnej a zarazem poważnej. Zawsze od rana opięty w tużurku, rozpoczynał wyrabiać sobie klientelę pomiędzy kobietami, wiedząc, że nawet średniej wartości doktorzy, umieją sobie tą drogą zapewnić bardzo znaczne dochody. Wziął sobie za zasadę, by nawet wobec nic nie znaczącej dolegliwości przybierać minę głębokiego zastanowienia, podnosił ważność cierpień nerwowych, z niezrównaną cierpliwością słuchał żałosnych utyskiwań swoich pacyentek, hojny był w udzielaniu lekarstw i strzegł się głupiej ochoty romansowania z klientkami, pamiętając, że kobieta oddająca się swojemu doktorowi, przestaje mu płacić za wizyty. Właśnie, w ten sposób zdobył sobie władzę nad Serafiną. Była zdziwiona, że ten ładny, młody doktór pozostał obojętny i nie rozumiejący jej zachęcających wyznań. Po raz pierwszy przybył do niej, wezwany podczas nocy przez wystraszoną służącą i z rodzaju cierpienia Serafiny odrazu poznał, że dostała ataku nerwowego skutkiem gwałtownego wstrząśnięcia po sztucznie spowodowanem poronieniu. Lecz udał, że się niczego nie domyśla i zastraszył ją, że może uledz chorobie zakłócającej dotychczasowe jej życie, jeżeli, nie leczona, przejdzie w stan chroniczny. Nabrała do niego zaufania i ufając jego zdaniu, z lękiem patrzała, gdy znacząco kiwał głową, półsłówkami wywołując mnóstwo najstraszliwszych dolegliwości. Doktór Mainfroy uważał siebie za uczciwego lekarza, w niczem nie ustępującego większości swoich kolegów i rzeczywiście nie był on zdolny dopuścić się nadużycia pokładanego w nim zaufania chorego lub chorej a drobne ustępstwa, które czynił kaprysom dam, uważał za zgodne z koniecznością wyrobienia sobie stanowiska. Miał przytem sumienie dość powolne, by w razie okazyi kierować swe klientki ku niektórym ze znanych chirurgów, za co otrzymywał od nich pewne ustanowione wynagrodzenie. Jaki był dalszy los tych kobiet, to już nie jego była sprawa. Był tylko uprzejmym pośrednikiem i raz zawierzywszy chorą znakomitemu specyaliście, usuwał się, jemu pozostawiając swobodę zbadania i leczenia.
Już blisko ud roku trwała tego rodzaju komedya pomiędzy Serafiną a doktorem Mainfroy.
Wzajemnie mogli przypuszczać, że oszukują się z dobrą wiarą i nie byliby już w stanie powiedzieć, kto z nich pierwszy wspomniał o potrzebie operacji. Przychodził do niej prawie regularnie co tydzień a jeżeli się opóźnił, przywoływała go, zmuszając do zapisywania nowych lekarstw, przesadzając swoje cierpienia, narzekając na bóle nie do wytrzymania. A skutkiem niecierpliwości Serafiny w poddawaniu się niedomaganiom, zaczęli oboje mówić o tej operacyi, któraby napewno uwolniła ją od wszystkich przykrych kłopotów.
Powstrzymywał jej zapał gdy była bliską powzięcia stanowczego postanowienia, bo chciał jaknajdłużej zachować dla siebie tę dobrze płacącą klientkę, lecz zauważył, że należy się mieć na baczności, bo może się zbuntować przeciwko zbyt powolnemu leczeniu i pomijając jego pośrednictwo, podążyć ku wielkiemu chirurgowi, by umiejętną operacją dozwolił jej urzeczywistnić marzenie, którem była opętana. Mainfroy zdawał sobie sprawę z całości położenia, wiedział, że bóle Serafiny nie mogą być dokuczliwe i że z istniejącego lokalnego zapalenia oddawna byłaby się wyleczyła, wyrzekając się na czas jakiś nocnych nadużyć. Zaczął więc teraz powątpiewać o możności radykalnego wyleczenia i potrząsając znacząco głową twierdził, że w najlepszym razie kuracja wymaga długich, bardzo długich miesięcy. A wreszcie, z tego rodzaju chorobami nigdy niczego nie jest się pewnym: bo może to wyjątkowo złożony objaw, niepochwytny dla niespecyalisty?.. Któregoś dnia zrobił przypuszczenie, że tworzy się narósl i jakoś zaraz potem, wymówił nazwisko doktora Gaude, co nieledwie, że zdecydowało o konieczności operacyi. Lecz następnie upłynęło jeszcze sporo tygodni, bo Serafina zlękła się i wyspowiadała przed nim częściowo, tając cały szereg obaw, jakie ją trwożyły, co do możliwych następstw. Za każdą wizytą doktora Mainfroy, ośmielała się i wypytywała go, o ile jej kobiece żądze pozostaną niezmienne? Różne znajome wystraszyły ją, opowiadając, że po operacyi, kobieta przestaje byś sobą, stygnie dla miłosnych zapałów, jest niezdolną odczuwać zmysłowych rozkoszy. Były to przyczyny powstrzymujące ją; pragnęła obezwładnienia organu, pozbycia się groźby macierzyństwa i tylko dlatego pożądanego celu, była gotową iść pod nóż operatora; lecz wyrzec się żądzy, zabić w sobie możność rozkoszy, tego nie mogła, nie chciała, bo umarłaby ze wstydu i ze złości, gdyby dobrowolnie wyzbyła się ognia, który ją pożerał i którego płomienie pożądała wiecznie nasycać, wolna od wszelkiego obowiązku. Mainfroy uśmiechał się łagodnie, wzruszał ramionami, uważając opowiadania przyjaciółek Serafiny za niedorzeczne baśnie a wzamian twierdził, że na dziesięć zoperowanych kobiet, dziewięć pięknieje, młodnieje, zachowując krasę urody po za ukończonych lat pięćdziesiąt i że wogóle temperament ich staje się o wiele namiętniejszy, co właśnie jest jedną z niedogodnych stron operacyi.
Gdy Mainfroy uroczyście ją o tem upewnił, Serafina skinęła, by zamilkł, udając zawstydzoną i rzeczywiście twarz jej płonęła, ale z gorączkowego wybuchu radości.
— Ach doktorze, czy sobie wyobrażasz, że będziesz musiał leczyć mnie następnie, by wywołać uspokojenie organizmu. Żartuję, śmieję się, ale pomimo to, wierzaj, kochany doktorze, iż od wczoraj cierpię gwałtowniej niż kiedykolwiek. Czyż to nie jest okropne, gdy pomyślę, że może mam w sobie zarodek śmiertelnej choroby? Ach, boję się!.. tak... boję się, lecz ulegam konieczności i proszę, byś mnie zaprowadził do kliniki doktora Gaude... trzeba się raz przekonać i poddam się jego krajaniu, kiedy powiadasz, że on cudów dokonywa!
— Tak, prawdziwych cudów — pochwycił Mainfroy. — Właśnie i teraz dzienniki rozwodzą się nad chorą, którą wybawił od śmierci. Zwłaszcza od kilku miesięcy ma on niesłychane powodzenie. Czy pani wie, że postawił na nogi tę biedną robotnicę, Eufrazyę, o której pani mówiłem. Powróciła już do domu zdrowsza niż kiedykolwiek a zdaje mi się, że jej choroba była w tym samym rodzaju co i pani, mówiono mi, że miała słabość bardzo złośliwego gatunku.
— Naprawdę? — zawołała Serafina. — Zatem zrobię, jak to sobie obiecywałam... pójdę ją zobaczyć i wyciągnę na opowiadanie... Proszę, niechaj pan na to zaczeka przed zażądaniem od doktora Gaude konsultacyi dla mnie.
Eufrazya Moineaud, wyszedłszy za mąż za Augusta Benard młodego i zawsze wesołego mularza, który się w niej zakochał, chociaż była chuda i nieładna, mieszkała z mężem przy ulicy Caroline w dzielnicy Grenelle, w obszernej izbie, będącej kuchnią, stołowym pokojem a zarazem sypialnią. Był przy izbie ciemny alkierz, który spożytkowano, gdy po czterech latach małżeństwa znalazło się aż troje dzieci, postawiono w nim łóżko dla dwóch starszych dziewczynek będących bliźniaczkami. Kołyska młodszego dzieciaka, chłopca, stała przy łóżku rodziców. Eufrazya, mając zbyt wiele pracy w domu, przestała chodzić do roboty w zakładzie i należy jej przyznać, że utrzymywała izbę we wzorowej czystości, panując w rodzinie jak samowładna królowa, rozkazująca i słuchana, gdy nagle, po ostatnim połogu chwyciły ją bóle doprowadzające do nieprzytomności. Zapewne zbyt pośpiesznie wstała, by zająć się gospodarstwem, lecz znosiła cierpienie z wielką energią, chociaż jątrząc się ze złości, znęcała się nad mężem, który drżał przed nią, dawszy się jej opanować od samego początku. Tęgi, olbrzymi ten chłop, łagodnie znosił napaści złego humoru drobnej, chudej Eufrazyi, której nieznośny charakter ostatecznie się zaostrzył skutkiem choroby. Wreszcie, zgodziła się wstąpić do szpitala i właśnie skutkiem tego, powróciła obecnie z kliniki doktora Gaude, przebywszy operacyę i jak mówiono, zupełnie wyleczona. Od paru tygodni dzienniki nie przestawały pisać o tym nowym tryumfie doktora Gaude, opowiadając wzruszającą historyę tej młodej, zamężnej robotnicy, dotkniętej okropną chorobą i uratowanej od niechybnej śmierci, przywróconej mężowi, drobnej dziatwie i zdrowszej, silniejszej niż przedtem. Kuracya ta była arcydziełem znakomitego chirurga, stanowczą zachętą dla dam, wahających się z zezwoleniem na operacyę.
Rano, około godziny jedenastej, Serafina przyszła do mieszkania małżonków Benard i zastała całą rodzinę zebraną. Benard, który pracował przy domach budujących się w sąsiedztwie, jadł teras zupę, przysiadłszy w rogu stołu a Eufrozyna, zamiatając izbę, zrzędziła na trójkę swoich dzieci, narzekając, że śmiecą niepotrzebnie. Nawet matka Moineaud była tutaj, przyszedłszy się dowiedzieć o zdrowie córki i ze zwykłą swą onieśmieloną miną siedziała na skraju stołka, ręce zasunąwszy pod fartuch; znękana jej postać silnie postarzała ostatniemi laty.
— Tak, to ja — mówiła Serafina. — Dowiedziałam się, że ciebie uleczono w szpitalu, więc przyszłam ci powinszować, bo sobie przypomniałam, że cię kiedyś widziałam młodziutką dziewczyną w zakładzie mojego brata. A prócz tego, chcę się ciebie wypytać o różne rzeczy, bo mam przyjaciółkę cierpiącą na tę samą chorobę, której się pozbyłaś.
Uboga rodzina patrzała z osłupieniem na tak niespodziewanego gościa. Wszyscy oni znali panią baronową, zwłaszcza z opowiadań kursujących w zakładzie o jej bajecznych bogactwach i zadziwiającym rodzaju życia. Gdy raczyła zająć miejsce na podanem krześle, mularz wrócił do jedzenia zupy a stara Moineaud znów przysiadła milcząc i wodząc bezmyślnym wzrokiem.
Nanowe zachęcenie Serafiny, Eufrazya stojąc, podparta na miotle, rzekła:
— Proszę pani, nie mogę inaczej powiedzieć jak tylko, że wszystko wcale nieźle się obeszło. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty iść do szpitala, bo pan doktór Boutan, który nieraz nas wszystkich darmo leczy, powiedział mi, że mogę się w domu wyleczyć, jeżeli będę przezorną i cierpliwą. Ale trudno było zastosować się do jego woli, bo ciąglebym musiała tylko o sobie myśleć a przytem zakazał mi wszelkiej cięższej roboty a jakżebym mogła próżnować, mając męża i dzieci? Więc któregoś dnia, gdy mnie chwyciły mocniejsze bóle, zdecydowałam się na szpital.
— A czy operacja zaraz się odbyła? — dopytywała się baronowa.
— O nie, proszę pani! nawet wtedy mowy o tem nie było. A nawet gdy po raz pierwszy powiedziano to słowo, zaczęłam się rzucać ze złości i chciałam wracać do domu, pewną będąc, że mnie pokaleczą i że stanę się odrażającą dla mojego męża. Ale panowie doktorzy wyśmiewali się ze mnie, gdym tak gadała i wreszcie powiedzieli, że jeżeli wolę umrzeć, to chyba, że mam na to ochotę. A potem to przez cały tydzień pozostawiono mnie w spokoju, powtarzając po kilka razy na dzień, że kiedy nie chcę się leczyć to niezawodnie za miesiąc już będę w ziemi. Pani rozumie, że wcale mi nie było wesoło słyszeć taką przepowiednię i tak się zlękłam śmierci, że byłabym pozwoliła, by mi poobcinano ręce i nogi... tem więcej, że gdy się rozpytywałam panów doktorów, co właściwie chcą ze mną zrobić, nie odpowiadali, albo też dawali do poznania, że prawie nic, coś tak zwyczajnego, że inne kobiety poddają się temu bez namysłu, bo wiedzą, że nawet nie poczują żadnego bólu. I na własne oczy widziałam, że mnóstwo kobiet przychodzi, by je zoperowano, po trzy, cztery wprowadzano codziennie do naszej sali, mówiąc, że wkrótce wrócą do zdrowia. Więc i ja się zdecydowałam... tak, proszę pani, nikt mnie nie przymuszał, z własnej woli powiedziałam, że chcę a dzisiaj to nacieszyć się nie mogę, że pozbyłam się dawnej biedy.
— Jednakże — przerwał jej Benard z pełnemi ustami jedzenia — panowie doktorzy powinni mi byli powiedzieć, gdym przyszedł cię zobaczyć w niedzielę, że chcą wszystko ci wykroić... Mnie się widzi, że takie rzeczy nie powinny być wypruwane z kobiety bez zezwolenia męża... Przecież ty sama nie wiedziałaś, co oni chcą tobie zrobić i aż zgłupiałaś, gdy ci powiedziano, że nic w tobie już niema.
Eufrazya oburknęła się i kazała mu cicho siedzieć.
— Owszem, wiedziałeś i ja wiedziałam. Tylko, że mi jasno wszystkiego nie powiedziano. Ale przecież rozmawiałam z innemi choremi i domyślałam się, że już w całości nie będziesz mnie miał jak przedtem. Lecz trudna sprawa... trochę człowieka mniej albo więcej, cóż ci na tem zależy, kiedy tego nie widać? Wolę to, aniżeli okaleczenie twarzy!
Benard mruczał wszakże, pochylony nad talerzem:
— Ja się na to nie godzę. Powinni byli mnie przestrzedz. A najpierwej tobie powinni byli rzecz jasno wyłożyć, że kiedy wszystko z ciebie wyjmą, to już nigdy nie będziesz miała dzieci.
Zaczął spiesznie jeść, sapiąc, zafrasowany, że może wywołał burzę domową.
— Milcz! — wrzasnęła żona. — Robisz co możesz, bym się z umartwienia nanowo rozchorowała. Czyż ci nie dosyć tych trojga dzieciaków, które już mamy?.. Czyż myślisz, że pozwoliłabym ci obarczać się dzieciakami tak jak to głupie, dobre moje matczysko pozwoliło mojemu ojcu? Niechaj pani baronowa raczy powiedzieć, czyż dla biedaków jak my, troje dzieci nie jest aż nadto wiele?
— Moja droga — zawołała, śmiejąc się Serafina — podług mnie, to o całe troje za wiele! Ale powiedz mi, czy bardzo cierpiałaś podczas operacyi?..
— Proszę pani, ani wiedziałam kiedy się to stała, bo się śpi podczas ich krajania. A po przebudzeniu nie jest wesoło, ale można to dość łatwo przenieść.
— Więc zupełnie jesteś zdrowa?
— Powiedzieli mi, że jestem wyleczona. Przedtem miewałam bóle nie do wytrzymania w krzyżu i w udach. A obecnie tylko od czasu do czasu coś mnie zaboli a powiedziano mi, że to będzie coraz rzadziej i wreszcie ustąpi po zupełnem zagojeniu.
Zaczęła wszakże narzekać, że siły ją opuściły i że na nic nie ma czasu po za domowemi zajęciami. Prawda, że zamiłowanie porządku posuwała do przesady i wiecznie miała w ręku miotłę, albo ścierkę, zamęczając dzieci i męża wymaganiami czystości. Benard nie śmiał się ruszyć w izbie, robocze buty musiał ściągać przed wejściem i dawno już jak się odzwyczaił od plucia na ziemię. Jeżeli nie sprzątała, to myła dzieci, łając je za najmniejszą plamę na ubraniu. Ale od czasu jak wróciła ze szpitala, musiała przerywać te drobne czynności i ze zmęczeniem padała na krzesło, wrzeszcząc z gniewu i z rozpaczy, że stała się niedołężną.
— Nawet stać długo nie mogę — rzekła siadając. — Ale trochę cierpliwości a siły powrócą, bo panowie doktorzy w szpitalu, zaręczyli, te będę zdrowsza niż kiedykolwiek.
Te szczegóły niewiele obchodzić mogły Serafinę, pragnęła inne stawiać pytania, nie znajdując ku temu przyzwoitego wybiegu. Lecz odważyła się i spokojnie patrząc na Benarda, spytała z naiwną bezczelnością:
— Mężowie łatwiej się godzą, nie mieć dzieci, aniżeli pozbawić się przyjemności obcowania z żoną... a jeżeli kobieta nie może ich zadawalać jak przedtem, to mogą wyniknąć wielkie nieszczęścia w małżeńskiem pożyciu.
Mularz zrozumiał i rozweselony, roześmiał się na całe gardło.
— Proszę pani, co do tego nie mogę narzekać! gdybym był posłuszny jej chęciom, to nie miałbym czasu iść do roboty, tylkobym bezustanku miał z nią uciechę w domu!
Eufrazya skoczyła ze złością w stronę męża, oburzona, zawstydzona, że on śmie mówić o takich potajemnych sprawach. Odgrażając się, raz jeszcze kazała mu milczeć, podczas gdy Serafina uszczęśliwiona, że się dowiedziała czego pragnęła, śmiała się, żartowała a wreszcie podniósłszy się z krzesła, chciała pożegnać się i odejść, gdy wtem matka Moineaud, dotąd drzemiąca i jakby nieświadoma o czem mówiono, zaczęła sączyć jękliwe utyskiwania, powoli, monotonnie i bez końca:
— Tak, słusznie rzekłaś, że twoje głupie matczysko pozwoliło się obarczyć całą czeredą dzieciaków. Bo prawdę mówiąc, co mnie, albo mojemu mężowi przyszło z tego... nie żałuję, że się tak stało, ponieważ mój chłop miał ze mnie tyle uciechy ile zażądał... ale ani on, ani ja, nie mamy z naszych dzieci żadnej pociechy na stare lata. Biedaczysko resztę sił traci, pracując w zakładzie jak za młodu... bo musi na cały dom pracować, odkąd Wiktora zabrali do wojska a może nam nigdy go nie oddadzą, jak Eugeniusza, który zmarł niedawno na jakimś końcu świata... Z trzech naszych chłopaków już tylko ostatni przy nas, ten ladaco Alfred, który woli się łobuzować, aniżeli chodzić do szkoły, wiecznie się włóczy po ulicy i taki rozpustny, chociaż ma dopiero lat siedem, że gorzej niż bracia, gdy mieli po lat piętnaście. A moje córki!.. Mój Boże!.. miałam ich aż cztery, a teraz tylko Irma pozostała przy mnie, jeszcze jest za młoda, żeby ją wydać za mąż a tyle ma narowów, że, aż ciarki po mnie chodzą, bo gotowa puścić się na łajdaczkę... do roboty ani tego napędzić! Ty, Eufrazyo, o mało co nie zmarłaś a oto teraz Cecylia musiała iść do szpitala!.. A ta moja najstarsza... ta nieszczęsna Norina...
Potrząsnęła rozpaczliwie głową i znów tym samym płaczliwym tonem powróciła do rozpamiętywania losu każdego ze swych dzieci, zatrzymując się na szczegółach, ubolewając nad biednym swoim mężem, który od dwudziestu pięciu lat nie odetchnął ani na chwilę, drepcząc codzień jak koń w maneżu, skazany na obracanie koła aż do dni ostatka. Oj, tak, jedyną jego uciechą było płodzenie dzieci, bo już jak raz były, żadnej pociechy rodzice z nich nie mieli... Ach a te biedne dzieciska teraz już po za rodzinnem gniazdem, wszak im nie jest lepiej niż było rodzicom! Każde na swoją rękę rozpoczęło tę samą biedę! I znów wymówiła imię Noriny, roztkliwiając się nad swoją najstarszą córką. Lecz Eufrazya przerwała jej z gwałtownością:
— Mamo! zakazałam ci wymawiać to imię w mojej obecności!.. Tę bezwstydnicę spoliczkowałabym przy pierwszem spotkaniu!.. Mówiono mi, że znów miała dziecko i Bóg raczy wiedzieć co z niem zrobiła! Twoja rozleniwiona Irma lada dzień puści się na łajdactwo i trzeba, żebyś wiedziała, że przykład Noriny będzie tego powodem!
Dawna nienawiść względem starszej siostry, której zazdrościła urody, białego, pulchnego ciała, jeszcze się teraz wzmogła w brzydkiej, chudej Eufrozynie, pyszniącej się swoją uczciwością pracowitej matki rodziny i z większą niż kiedykolwiek pogardą odzywała się o Norinie, zamiłowanej w próżnowaniu, wzdychającej ku wygodnemu, wesołemu życiu. Ani mąż, ani matka, nie śmieli się teraz odezwać, wystraszeni, że byle jakiem słowem, mogą spowodować jeszcze gwałtowniejszą scenę.
— Wspomnieliście, moja dobra kobieto, że wasza córka Cecylia, musiała wstąpić do szpitala?.. spytała Serafina z nowem zaciekawieniem.
— Ach, tak, proszę pani!.. Cecylia jest w szpitalu... A jednak ta miała szczęście, bo pan Froment wziął ją do służby na wieś, gdzie teraz gospodaruje... Lecz przyszła choroba i musiała ztamtąd odejść... Cecylia narzekała, że czuje w sobie jakby banię, która jej ciąży w ciele a w głowie gwóźdź, wciąż wbijający się jej aż do mózgu... A potem chwyciły ją straszne bóle w krzyżu i w udach... tak, że wyła z boleści za każdem poruszeniem... podobno, że jej zrobią tę samą operacyę co Eufrozynie...
— Wcale niezabawna historyą dla dziewczyny, która zaledwie skończyła lat siedemnaście! rzekł Benard, wstając od stołu po zjedzonem śniadaniu.
— A cóż to ona ma być delikatniejszą panią odemnie! zawołała z cierpkością Eufrozyna. Kiedy mnie krajano to i ją mogą krajać, ponieważ ma tę samą chorobę. Chyba, że woli umrzeć!
— Aż dwie moje córki pod nóż! to doprawdy za wiele... jęknęła matka Moineaud, wpadając w zwykłe ciche przygnębienie.
Serafina wstała, by odejść i dziękując za udzielone wiadomości, dała każdemu z trojga dzieci po srebrnej sztuce monety, co wywołało błogosławieństwa ze strony całej rodziny.
Zaraz nazajutrz poleciła doktorowi Mainfroy, by zobaczył Cecylię leżącą w szpitalu, bo postanowiła odłożyć decyzyę co do własnej kuracyi, dopóki nie zasięgnie wiadomości o tej nowej operacyi. Mainfroy stwierdził, że Cecylia znajduje się w klinice doktora Gaude, gdzie wyczekuje, by ją zoperowano. Serafina wymogła na swoim doktorze, by ją zaprowadził którego poranku zobaczyć Cecylię leżącą w ogólnej sali i już przychodzącą do zdrowia. Baronowa szła tam jak na niezmiernie ciekawe widowisko.
W szpitalu, doktór Gaude rządził w trzech salach wyznaczonych dla kobiet i był uważany za wszechwładnego pana jaśniejącego niezrównaną sławą. Był on rzeczywiście pierwszorzędnej zręczności chirurgiem a przytem człowiekiem niezwykle inteligentnym, wesołym i brutalnym, decydującym się szybko i pewnym wprawności swej ręki. Był dumnym ze swej wyższości, nie uznawał żadnych skrupułów, lecz był niezdolnym do ustępstw przeciwnych honorowi i nikt nie mógł mu zarzucić nizkich, łajdackich czynów. A chociaż zbijał pieniądze i posiadał cały zastęp zręcznie zorganizowanych pomocników na mieście, którzy mu dostarczali bogatą klientelę przynoszącą zyski, jakiemi się z nimi dzielił, to jednak przemysłowe powodzenie swego kunsztu mniej cenił aniżeli sławę, rozgłos, jakie się wzmagały około jego nazwiska. Pełnił swe chirurgiczne czynności w sali przy drzwiach otwartych i byłby z chęcią zaprosił cały Paryż, by podziwiano mistrzostwo dokonywanych przez niego operacyj. Obrazy, ryciny, uczyniły popularną jego postać a przedstawiano go zwykle przy pracy, w wielkim białym fartuchu, zawiązanym pod brodą, z rękawami odwiniętemi po za łokcie, pięknego jak bóstwo tnące i rozporządzające życiem. Nikt nie był zdolny tak jak on przepłatać brzuch, spojrzeć, zaradzić i zeszyć. Czynił to z niezrównaną pewnością siebie. Zdarzało się nawet, że znów powtórnie taki brzuch otwierał, by się przekonać o czem chciał wiedzieć. Dzięki antiseptycznym środkom, uważał operacyę za rzecz drobnostkową i decydował się na nią przy byle okazyi. Ile kobiet przychodziło do niego prosząc o poradę, tyle było zoperowanych. Jeżeli pomyliwszy się w dyagnozie, znalazł się przed zdrowym organem, wycinał wszakże cośkolwiekbądź, nie chcąc zeszywać napróżno rozpłatanego brzucha. Od krańca do krańca Paryża rozbrzmiewała sława robionych przez niego operacyj, wychwalano i podziwiano znakomitą jego zręczność, niezrównaną wprawę, do której rzeczywiście doszedł, egzercytując się na tysiącach biednych pacyentek zapełniających jego klinikę w szpitalu. To sprawiło, te stał się bóstwem, któremu znosiły złoto milionowe damy, w przystępie narwanej swej natury udające się do niego jako do mistrza kastracyi.
Gdy Serafina, przyprowadzona przez doktora Mainfroy, weszła do wielkiej, białej sali szpitalnej, zastawionej mnóstwem wązkich, białych łóżek, na których spoczywały kobiety o bladych twarzach, mocno się zdziwiła, zastawszy Mateusza przy wezgłowiu Cecylii już zoperowanej od dni kilku. Dowiedziawszy się, że ją operowano, Mateusz przyszedł ją odwiedzić, powodowany współczuciem dla jej smutnego losu. Stał milcząc a Cecylia leżąc w łóżku, cicho płakała. Chociaż miała lat siedemnaście, była szczupła jak mała dziewczynka, piersi prawie nie miała, wyciągnąwszy się tylko wzrostem na długość. Blada, napadnięta jej twarz wyrażała teraz ciężkie umartwienie, spoczywając na poduszce wśród rozwianych, jasnych włosów. Usta jej drżały, oczy miała czerwone i szlochała, szlochała bez końca.
— Co jej jest? — spytała Serafina. Czy operacya się nie powiodła?... Czy może z bólu tak płacze?
— Owszem, operacya się udała, odpowiedział Mateusz. Podobno jest to arcydzieło doktora Gaude, wykonał swą czynność z taką świetnością, że obecni byliby go chętnie oklaskiwali. A dopiero o powiedziała mi, że nie odczuwa już żadnego bólu.
— Więc dlaczegóż ona płacze?...
Mateusz nie zaraz odpowiedział a wreszcie rzekł ze wzruszeniem;
— Bo dopiero na chwilę przed mojem przyjściem została uwiadomioną, że jeżeli wyjdzie za mąż, to nigdy nie będzie miała dzieci.
Serafina z osłupieniem spojrzała na chorą dziewczynę o nieładnej twarzy i wątłem, bladnem ciele.
— Jakto? więc to dlatego?... Więc ona tego żałuje?...
Mateusz odwrócił się w stronę Serafiny i patrząc jej prosto w oczy, rzekł z powagą, powstrzymującą wybuch jej ironicznego śmiechu:
— Tak. Okazuje się, że nawet pomiędzy najbiedniejszemi dziewczynami są kobiety o zdrowych pojęciach i że myśl, iż nigdy nie będą matkami, doprowadza je do rozpaczy.
Serafina zbliżyła się do łóżka Cecylii i pochyliwszy się nad nią, zaczęła ją uspokajać i pocieszać, pragnęła bowiem zadać jej kilka pytań.
Chora starała się opanować, przestała szlochać i odgarnęła z zapłakanej twarzy, kosmyki splątanych włosów.
— Więc już nic ciebie nie boli, moje drogie dziecko?...
— Nie, proszę pani, nic mnie nie boli.
— Ale bardzo cierpiałaś podczas operacyi?...
— Nie, proszę pani, nic o tem nie mogę powiedzieć, bo nie nie wiem.
Ale znów zaniosła się od płaczu i płakała do nieprzytomności. Myśl o przebytej operacyi, znów jej przypomniała, te wycięto z niej wszystko i że nigdy, nigdy nie będzie matką. Jako biedna dziewczyna, często wałęsająca się po roboczej dzielnicy miasta, miała sposobność od dzieciństwa wiedzieć o wszystkiem, co się odnosi do miłości i macierzyństwa a chociaż, pomimo otaczającego ją zepsucia, pozostała dziewicą, odczuwała teraz cały ogrom krzywdy, jaką jej wyrządzono. Dziewictwo jej ścięte przed rozkwitem wywołało w niej instynktywną rozpacz, trapiła się, że nigdy matką nie będzie chociaż dotychczasowo nie znała ku temu pragnienia i szlochała, szlochała bez końca, jakkolwiek ta powódź łez nie przynosiła jej żadnego uspokojenia.
Wtem zapanowała jakaś radość w sali. Chore witały z uciechą wchodzącego doktora Gaude, który czasem po za zwykłemi godzinami odwiedzał swoją posłuszną ciżbę kastratek, okazując im w ten sposób dobrotliwość ojcowskiej opieki. Wszedł w towarzystwie tylko jednego interna, krępego, młodego człowieka, nazwiskiem Sarraille, o przebiegłych oczach, o poziomym, trywialnym wyrazie brzydkiej, nalanej twarzy. Uroda doktora Gaude tem promienniej przy nim odbijała. Gaude był wysoki, ryży, starannie wygolony, twarz miał kwadratową, wesołą a zarazem brutalną, pełną inteligencyi, oraz siły woli, przywykł, by mu ulegano z biernością, lecz umiał być uprzejmym, jak wszechwładny książę, który raczy się zniżać chwilowo do obcowania ze zwykłymi śmiertelnikami. A gdy spostrzegł, że jedna z jego chorych płacze, właśnie ta, którą nazywał „swoim klejnocikiem“, zbliżył się ku niej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie jej zmartwienia. A gdy go powiadomiono, uśmiechnął się uprzejmie na znak, że jej przebacza.
— Pocieszysz się, mój klejnociku, pocieszysz... Są to sprawy łatwe do pocieszenia, przekonasz się o tem później...
Gaude był nieżonaty i utrzymywał, że pozostanie kawalerem, człowiekiem bezpłodnym, którego ostatnim wyrazem filozofii była pogarda względem wszystkich ludzi. Im mniej się ich mnoży, tem lepiej. Ta głupia, rozbójnicza rasa i tak niełatwo zmarnieje. Gdyby go kto przynaglił pytaniami, byłby wyznał, że tryumfuje po każdej odbytej operacyi, bo tym sposobem tępi źródło zła. Opowiadano, że jest kochankiem kastrowanych swoich klientek, które mając pewność, że się już nie narażają na żadne niebezpieczeństwa wstrętnego im macierzyństwa, zbiegały się dokoła niego, tworząc bezpłodny seraj swego wybawiciela.
Mainfroy, odprowadziwszy go na stronę i coś mu powiedziawszy, przedstawił go pani baronowej de Lowicz. Odrazu się porozumieli, chociaż pozornie toczyła się tylko uprzejma światowa rozmowa, pełna dwuznacznych uśmiechów i spojrzeń. Został oznaczony dzień w którym Serafina stawi się w gabinecie słynnego chirurga. Odchodząc dla dalszego obejścia całej sali, Gaude ukłonił się przyszłej klientce i raczył podać rękę mało jeszcze znanemu swemu koledze, doktorowi Mainfroy, który uścisnął tę dłoń z wymowną energią; porozumienie już teraz zapadło pomiędzy nimi. Cecylia w dalszym ciągu płakała, zanurzając twarz we włosy, które się zupełnie rozpuściły. Nie odpowiadała nikomu, o niczem nie wiedziała, prócz o swojem nieszczęściu. Pozostawiono ją więc, nie mogąc się nawet z nią pożegnać.
— A więc jesteś zdecydowana? — rzekł Mateusz do Serafiny — razem z nią wychodząc.
Czyś się zastanowiła nad ważnością tego kroku?
— Cóż chcesz, muszę, bo zabardzo cierpię — odpowiedziała Serafina zupełnie spokojnie. Dłużej już nie mogę wytrzymać, trzeba, żeby to się raz skończyło. We dwa tygodnie później, Serafina przebyła operacyę, zamieszkawszy w domu zdrowia utrzymywanym przez zakonice przy ulicy de Lille. Był to rodzaj klasztoru otoczonego obszernemi ogrodami i tutaj, w tej świętobliwej ciszy, Gaude zwykle kastrował te, które nazywał „swojemi wielkiemi damami.“ Pomocnikiem jego bywał najczęściej Sarraille, którego wołowy pysk i głowa osadzona głęboko w ramionach, były odstręczające dla kobiet, brzydzących się całą jego postacią, rzadkim, jakby drucianym zarostem, sztywnemi włosami zlepionemi na skroniach. Lecz Gaude cenił w nim psa wiernego a może nawet jego nienawistne oburzenie za wstręt, jaki wzbudzał; wiedział zarazem, że Sarraille jest bardzo energiczny, już zdecydowany na wszystko i gotów puścić się na rzeczy najgorsze, popychany żądzą zdobycia pieniędzy. Naturalnie, że operacja udała się w sposób zdumiewający, cudowny, organ ulotnił się, znikł, jakby w zaczarowanych rękach czarnoksiężnika. A ponieważ Serafina przystąpiła do operacyi będąc zdrową i silną, więc rekonwalescencya postępowała szybko i wkrótce ukazała się w swojem towarzyskiem kółku jaśniejąca pięknością, wypoczęta, jak po odbytym sezonie w górach lub nad morzem. Mateusz zdumiał się, ujrzawszy ją w pełni tego tryumfu. Bezczelna radość mieniła się na jej twarzy wraz z niehamującą się teraz żądzą, złotawa jej cera płonąć się zdawała szczęściem odniesionego zwycięztwa, pewnością bezpłodności, rozkoszą oddawania się bez żadnych obaw i zastrzeżeń a oczy Serafiny wciąż biegnące w poszukiwaniu nowych zdobyczy, opowiadały o nocach w alkowie teraz wszystkim otwartej i wszystkim obiecującej nieskończoność rozkoszy w nicestwie.
Pewnego dnia, gdy Mateusz był na południowem śniadaniu u doktora Boutan, zaczęli z sobą o tem mówić. Doktór wiedział o wszystkiem, co się odnosiło do operacyj praktykowanych w klinice Gaude’a i mówił o tem jak o klęsce a czasami wpadał w pewien rodzaj oburzenia.
— Gaude, jest przynajmniej chirurgiem pierwszorzędnej wartości i chcę wierzyć, że ulega pasyi swojego kunsztu. Lecz pod jego osłoną, za jego przykładem idą inni i z każdym dniem wzrasta zastęp improwizowanych operatorów, którzy wyrządzają nieobliczone krzywdy ojczyźnie, ludzkości. Kastrowanie kobiety, gdy nie zachodzi tego nieodzowna potrzeba, jest niczem innem, jak zbrodnią. Decydować się na coś takiego można tylko wtedy, jeżeli zachodzi groźba śmierci i jeżeli wszelka inna pomoc lekarska okazała się bezskuteczną. Dzieje się wszakże wprost inaczej i na dwadzieścia operowanych kobiet, jest conajmniej piętnaście, które mogłyby się wyleczyć zwykłą metodą. Znasz obie córki starego Moineaud; otóż leczyłem Eufrozynę, zatem wiem, że miała chroniczne zapalenie bardzo bolesne, lecz uleczalne po dłuższem, starannem pielęgnowaniu; zaś Cecylia, którą miałem sposobność zbadać, podlega gwałtownym bólom newralgicznym. Otóż operować kobiety dotknięte choroby nerwową albo błędnicą, uważam za niegodziwość, za występek godny więzienia, jeżeli nie domu obłąkanych. Wyobraź sobie, że mi opowiadano, że oni obecnie kastrują furyatki, by je uspokoić!... Cóż chcesz! jakie szaleństwo powiało w tym kierunku a boję się że jest ono wywołane tylko chęcią zgarniania obfitych pieniędzy! Najznakomitsi i nieznani, wielcy i mali doktorzy, opętanymi są tą manią i rzeczywiście dochodzą do majątku na rzemiośle kastrowania kobiet. Płatają, wycinają ciągle i wszędzie! A często się zdarza, że tną nie uprzedziwszy o tem kobietę, która dowiaduje się o wszystkiem, dopiero przy odczytywaniu buletynu, zawieszonego na swejem szpitalnem łóżku! Lecz cóż tych panów obchodzi, że będzie o jedną kobietę mniej, o jedną żonę mniej, o jedną matkę mniej! A musisz wiedzieć, jakie zatrważające rozmiary przybiera ta mania?... W szpitalach liczba kastrowanych kobiet dochodzi oddwóch do trzech tysięcy rocznie. A w klinikach prywatnych cyfra ta musi być o wiele większa, bo tam niema niedogodnych świadków, ani kontroli. Jestem pewny, że w Paryżu, w przeciągu ostatnich lat piętnastu zoperowano od trzydziestu do czterdziestu tysięcy kobiet. We Francyi zaś jest pięćset tysięcy, pół miliona kobiet, których kwiat macierzyństwa został podcięty, wyrwany, jak chwast szkodliwy! Czy słyszysz? pół miliona potworów, pół miliona świadomie okaleczonych niedołęg!
Rzucił ostatnie słowa w przystępie głębokiego wzburzenia a po chwili, mówił dalej z pogardą i bólem:
— A najgorszem złem jest to, że tyle w tem wszystkiem kłamstwa, złej wiary, złodziejstwa. Bo kłamliwe są ich statystyki, ogłaszane w celu przymnożenia im sławy. Wprowadzają one w błąd jutrzejsze klientki, zbiegające się a następnie okradzione, bo prawie nigdy nie urzeczywistniają się głoszone obiecanki. Tak więc, panująca moda kastracyi kobiet spoczywa na umiejętnie obstawionem oszustwie, bo wiadomość a nawet fakt, że operacya się udała, jeszcze niczego nie dowodzi; należałoby śledzić dalsze życie zoperowanych kobiet, wiedzieć, w jakim się znajdują stanie zdrowia, słowem, jakie są ostateczne wyniki tak pod względem indywidualnym, jak społecznym. Ach a wtedy o jakże okropnych zawodach przekonałby się ogół publiczności! bo nie należy ukrywać, że dalszy ciąg życia zoperowanych kobiet jest piekłem wszelkiego rodzaju cierpień, upadków, najstraszliwszej i nieodwołalnej porażki. Organ nie może być uzdrowiony przez odjęcie mu właściwych jego funkcyj. Powtarzam raz jeszcze, że kastrowanie kobiet zamienia je w potwory a potwory są negacyą zdrowia i szczęścia. W przeciągu ostatnich lat dziesięciu, nóż operatorów kastrujących kobiety uczynił Francyi większą krzywdę, aniżeli kule prusaków podczas pamiętnej krwawej wojny!
W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli fundamenta coraz to rozleglejszego rolnego gospodarstwa, żyli w miłości i płodzili dzieci. W przeciągu czterech lat, które znów minęły, byli zwycięzcami w walce, jaką życie toczy ze śmiercią, rodzina ich powiększała się stopniowo wraz z rozszerzeniem się pól urodzajnego gruntu. Stało się to treścią ich życia, ich radością i siłą. Miłosna żądza nawiedzała ich płomieniem boskich pożądań i rozkoszy a zapładniając ich pieszczoty, darzyła ich potęgą zdrowia, dobroci i szczęścia. Resztę, dopełniała ich energia, wola czynu, wytrwałość w pracy, tej fabrykantce i regulatorce świata. Lecz pierwsze dwa lata były wyjątkowo ciężkie i tylko dzięki nieustającej zapobiegliwości, otrzymali zwycięstwo. Obie zimy były wyjątkowo ostre i śnieżne a gdy powiały marcowe zawieruchy, spadły grady, pokładając zboża. Zdawało się, że zawistne przepowiednie młynarza zaczynają się spełniać i że ziemia jest dla nich macochą niewdzięczną za łożoną pracę, obojętną na straty, jakie ztąd poniosą. W przeciągu tych dwóch lat wyratowali się jedynie skutkiem nowych dwudziestu hektarów nabytych od Séguin’a. Okazało się, że w tej części płaskowzgórza leżały najżyzniejsze grunta, które osuszone z pod bagien, wydały plon nadspodziewanie obfity, pomimo, że i na nich zboże zostało gradem dotknięte. Lecz obszar posiadanej już ziemi był teraz tak znaczny, że łatwiej można było znosić zdarzające się niepowodzenia. Ale mieli również wiele kłopotów i zmartwień rodzinnych z pięciorgiem swoich dzieci. Gerwazy, najmłodszy, ledwie że nie umarł z zaraźliwej gorączki. Rózia niezmiernie ich wystraszyła spadłszy z drzewa, lecz okazało się, że tylko rękę sobie zwichnęła. Na szczęście, starsza trójka, Błażej, Denizy i Ambroży chowali się zdrowo, rosnąc w siły, jak młode dęby. A gdy Maryanna powiła szóste dziecko, córkę, dano jej na imię Klara.
Mateusz cieszył się tym nowym podarkiem ich miłości, uszczęśliwiony, że tym sposobem wzmaga się ich potęga i majątek. Następne dwa lata były dalszym ciągiem walk, smutków, radości i zwycięstw. Maryanna znów urodziła dziecko a Mateusz zdobył nowe obszary ziemi. Pracowali, żyli i wiele urzeczywistniali.
Tym razem Mateusz powiększył ilość pól w stronie pustkowia składającego się z kamienistych spadków, z piasku, na którem nigdy nic nie rosło. Lecz od kilku lat skierowane w tę stronę źródła tworzące bagna na rozległem płaskowzgórzu, zwilżyły grunt, pokryty obecnie dość bujną roślinnością. Pierwsza oprawa tej ziemi marne dała owoce i trzeba było wytrwałej cierpliwości, by tu nie zaniechać twórczego dzieła. Ale usilna praca przemogła i pola zaczęły wydawać bogate plony. W tym samym roku zakupiona część lasu, przyniosła znaczne zyski, po umiejętnem zaprowadzeniu leśnego gospodarstwa. Mateusz miał zamiar kupić całość zadrzewionych obszarów i wykarczować w nich polanki, zarosłe gąszczem ciernistych krzewów. Tak więc, dzieci rosły i przybywały w miarę, jak zwiększał się majątek posiadany przez rodziców. Trzej starsi chłopcy, Błażej, Denizy i Ambroży, zostali umieszczeni w liceum w Paryżu i co rano jechali tam pierwszym odchodzącym pociągiem a wracali dopiero wieczorem. Troje młodszych dzieci Gerwazy i dziewczynki Rózia i Klara, rosło na swobodzie, puszczeni na łono natury. Kłopotów nie przysparzali rodzicom żadnych, bo zwykłe drobne ich nieszczęścia dawały się usunąć pieszczotą, podczas której łzy osuszało słońce.
Ale przy siódmem dziecku, połóg Maryanny był tak ciężki, iż Mateusz przez chwilę myślał, że ją utraci. Przewróciła się, wracając z folwarcznego podwórza i musiała się natychmiast położyć, tak silne porwały ją bóle. Nazajutrz urodziła niedonoszone dziecko a Boutan przywołany z Paryża, nie ręczył za życie ich obojga. Zdrowy temperament matki przemógł jednak grożące zło. Siły jej wracały a przedwcześnie o cały miesiąc urodzony Grzegorz, odzyskiwał czas stracony nabierając życia z jej piersi jako z naturalnego źródła wszelkiego istnienia. Gdy Mateusz ujrzał ją znów uśmiechniętą i z ukochanem maleństwem na ręku, ucałował ją namiętnie, tryumfując raz jeszcze, pomimo tyle przebytych umartwień i najdotkliwszych cierpień. Jeszcze jedno dziecko! zatem wzmożenie się bogactwa i potęgi nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
Tak więc, wciąż tworzyło się wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności za pomocą ziemi i kobiety, tych dwóch zwycięzkich sił wszelakiego zniszczenia. Mateusz nie ustawał w pracy, tworząc nowe bogactwa dla wyżywienia każdego przybywającego dziecka. Żyli kochając się, walcząc, pracując i dążąc bezustannie ku potęgowaniu życia i rozszerzaniu kresów nadziei.
Minęło lat dwa. A w przeciągu tych lat dwóch Mateusz i Maryanna znów mieli dziecko, córkę. Tym razem równocześnie z powiększeniem się familii, przybyło trzydzieści hektarów lasu, aż pod wioskę Mareuil a z drugiej strony nowe trzydzieści hektarów przedłużyło pola do wsi Monval, wzdłuż linii kolei żelaznej. Dawny stary pawilon, w którym dotychczas zamieszkiwali, okazał się za szczupły, więc trzeba było wznosić nowe folwarczne budynki dla służby, stodoły, obory, stajnie, bo liczba domowych zwierząt wzrastała z każdym przykupionym kawałem ziemi.
Mateusz narzekał, że zbyt często musi jeździć do Paryża, powoływany tam interesami to z Séguinem, to dla sprzedaży lub kupna i zamówień wszelkiego rodzaju przedmiotów. Rano, w upalny dzień na początku sierpnia, przybył do zakładu Aleksandra Beauchêne dla zobaczenia ulepszonej żniwiarki. Nie zastał ani Konstancyi, ani Maurycego, których wczoraj wywiózł Beauchêne nad morze, do Houlgate, mając sam powrócić do Paryża w przyszły poniedziałek. Obejrzawszy żniwiarkę, która mu się nie podobała, wbiegł na chwilę na górę do biura dla zobaczenia się z Morange’m, wiecznie pochylonym nad stosami regestrów.
— Poczciwie to z twojej strony, że nigdy o mnie nie zapominasz, przyjechawszy do miasta. Lecz mam do tego prawo, bo nie od wczoraj się znamy!
— To pewna, że nie od wczoraj! i wiesz, że zawsze byłem dla ciebie życzliwie usposobiony!
Morange ochłonął już obecnie po doznanym ciosie, wrócił do życia i śmiał się jak za dawnych dni szczęśliwego pożycia z żoną. Z wrażenia okropnej śmierci Waleryi pozostało mu tylko pewne zniedołężnienie umysłu, łatwy był do łez i wzmogła się w nim łagodna dobroć połączona z nieśmiałością. Chociaż dopiero miał lat czterdzieści sześć, był zupełnie łysy, lecz starannie utrzymywał brodę, której pięknością lubił się szczycić. Przyczyną szczęśliwej przemiany w jego umartwieniu była córka Regina, która stała się jego bożyszczem i w której dopatrywał się coraz to większego podobieństwa do ukochanej zmarłej. Dziś Regina miała lat dwadzieścia i była zupełnie drugą Waleryą, zdawało mu się, że zmartwychpowstała w młodzieńczej urodzie, by go pocieszyć, by mu dać cudowny dowód swego przywiązania. Odkąd sobie to wyobraził, zacierało się w nim wspomnienie widoku zmarłej Waleryi, leżącej we krwi na nędznym barłogu, w brudnem mieszkaniu akuszerki la Rouche i żył pochłonięty obecnością Reginy, napełniającej jego dom wdziękiem młodocianej swej urody. Przestał drżeć za najlżejszym szelestem a przygnębienie zamieniło się w rodzaj ciężaru, jaki zawsze czuł w sercu już w zupełności wolnem od dawnych zgryzot i wyrzutów, jakie sobie czynił. Kochał Reginę do szaleństwa, miłością złożoną ze wszystkich odcieni uczuć. Odradzała się w nim młodość, zdawało mu się, że wczoraj się ożenił i mieszkał z pożądaną kobietą, która w stanie dziewiczym została mu przywrócona i pozwalała mu być zakochanym na znak przebaczenia. Ubóstwiał Reginę świętą miłością, czcił ją i szanował, jak nieprzystępne bóstwo, przed którem wolno mu było modlić się, odgadując życzenia.
— Jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność — rzekł do Mateusza — to chodź do mnie na śniadanie... Od wczoraj jestem wdowcem...
— Jakto wdowcem?...
— A tak, bo Regina wyjechała na kilka tygodni, jest w jednym z zamków nad Loarą. Pani baronowa de Lovicz wymogła na mnie, bym jej pozwolił wziąć z sobą Reginę... Nie miałem ochoty rozstawać się z moją jedynaczką, lecz widząc, że ma ochotę pojechać z baronową, ustąpiłem... Cóż chcesz, nie byłem w stanie oprzeć się jej chęci zobaczenia wsi, pól, lasów... Ona biedaczka nigdy dotąd nie podróżowała, nigdy nie była dalej jak w Wersalu! Pomyśl więc, jaką dla niej było uciechą jechać aż nad Loarę... A jednak, pomimo to, byłbym ją chętnie zatrzymał w domu...
Mateusz uśmiechnął się i rzekł:
— Wiem, że jesteś niezdolny oprzeć się prośbie twojej córki!
I tak było rzeczywiście. Dawniej Morange ulegał Waleryi panującej w domu z absolutną władzą, obecnie zaś Regina była wszechwładną jego panią, której wolę uważał za świętą. Po śmierci żony czuł się wytrącony z równowagi, zgubiony bez ukochanej swej przewodniczki a teraz odzyskał spokój i zdrowie, bo znów miał przy sobie ubóstwioną towarzyszkę, która nim kierowała. Żył z jedynem tem pragnieniem, by we wszystkiem być jej podległy i posłuszny, Regina była całym jego światem.
— Powróci narzeczoną, jeżeli nie zamężną! — zawołał Mateusz z odcieniem przyjaznej uszczypliwości, znając pod tym względem uczucia ojca Reginy.
— Mam nadzieję, że nie, bo dałem co do tego przestrogę baronowej. Regina jeszcze jest dzieckiem i nie ma uzbieranego majątku, jaki pragnę jej dać, by mogła sobie wybrać odpowiedniego męża. Pracuję i oszczędzam i zobaczysz, jaki jej dam posag!... Wreszcie, ona mnie kocha, więc nie zrobi mi przykrości, wychodząc za mąż bez mojego pozwolenia... Wie, że jeszcze nie pora, że umarłbym tym razem, gdyby się miały rozwiać moje marzenia, pragnę jej szczęścia, takiego szczęścia, jakie dla niej projektowaliśmy z moją biedną Waleryą... Ty nawet nie wyobrażasz sobie, jak niezrównanie szczęśliwe życie wiedziemy teraz we dwoje... Prawda, że cały dzień Regina jest sama, ale za to, cóż to za radość, gdy wracam wieczorem!... Nie, nie, ona jest jeszcze zupełnem dzieckiem i w niewinności swych myśli nie przypuszcza rychłego wyjścia za mąż, wie, że byłoby to przedwcześnie, pod każdym względem przedwcześnie...
Uśmiechnął się uspokojony i dodał:
— Chodź do mnie na śniadanie... Będziemy o niej mówić, opowiem ci różne moje sekreta, o czem dla niej marzę i co zdołałem już uczynić, pokażę ci także jej fotografię, zrobioną przed tygodniem... Chodź, doprawdy, że to będzie bardzo poczciwie z twojej strony, dotrzymasz mi towarzystwa w jej nieobecności, jeść będziemy śniadanie, jak dwaj słomiani wdowcy... Więc zgoda? przyjdziesz tu po mnie około godziny dwunastej?...
Mateusz nie mógł zastosować się do jego życzenia.
— Nie mogę, doprawdy nie mogę, mam dziś rano za wiele bieganiny po mieście... Ale pojutrze znów muszę być w Paryżu. Więc jeżeli chcesz, to wtedy przyjdę do ciebie na południe we śniadanie.
Rzecz została postanowiona i pożegnawszy się, Mateusz puścił się na miasto a na śniadanie wstąpił do restauracyi przy alei Clichy, gdzie w sąsiedztwie przetrzymały go różne sprawunki. Spuścił się następnie ulicą Amsterdam ku ulicy Caumartin, gdzie miał sprawy pieniężne do załatwienia u jednego z bankierów. Gdy doszedł do ulicy de Londres, przyszła mu ochota skrócić sobie drogę idąc pasażem Tivoli, który wychodzi na ulicę Saint-Lazare bramą tak wązką, że nieledwie niedozwalającą na przejazd powozom.
Pasaż Tivoli jest mało uczęszczany i tylko przez osoby idące piechotą a właściwie wyłącznie przez mieszkańców tej samej dzielnicy, bo trzeba być znawcą zaułków Paryża, by wiedzieć o istnieniu tego przejścia. Mateusz wspomniał, że tędy nie szedł od lat bardzo dawnych. Rozglądał się więc ciekawie, jak po nieznanej miejscowości a jest to stary, zapomniany kąt Paryża, wilgotny i ciemny nawet w skwarne południe podczas lata; domy wzdłuż uliczki są ubogie, odrapane z tynku, pokryte trądem, na dole mają wąskie, brudne sklepiki, rażące bramy i okna, z których buchają wyziewy odrażającej zgnilizny. Wtem ujrzał tu coś najzupełniej niespodziewanego. Właśnie dziwił się, że w tem zaułku stoi prywatna kareta, zaprzężona w rasowego konia, gdy z jednego z najbrudniejszych domów wyszły dwie kobiety i wsiadłszy do powozu, znikły; lecz pomimo gęstych woalek przysłaniających ich twarze, poznał Serafinę w towarzystwie Reginy. Przez chwilę wahał się czy to naprawdę Serafina, tak dalece wydała mu się zmieniona i dziwna, lecz nie mógł powątpiewać, że drugą kobietą była Regina, bo nie widząc go, obróconą miała twarz w jego stronę. Kareta już wjechała na ulicę Saint Lazare i zamieszała się w powodzi powozów, bezustannie tędy przejeżdżających a Mateusz stał jak wryty na miejscu, rażony tem spotkaniem. A więc ta śliczna Regina, której ojciec jest przekonany, że ona bawi u znajomych w zamku pod Orleanem, znajduje się w Paryżu! Zatem nie wyjeżdżała z Paryża? Ale uczęszcza z baronową do jednego z tych wstrętnych domów i kryje się w mieście zamiast spacerować w cieniu staroświeckiego parku! Serce Mateusza ścisnęło się złowrogiem przeczuciem i zaczął robić najstraszniejsze przypuszczenia. Spojrzał na dom z którego wyszły. Był to nizki, podejrzany budynek, noszący piętno hańby i kału. Zapewne był to jeden z owych domów, służących na tajemne schadzki, lecz jakże poniżająca musiała być rozpusta ukrywająca się po za takiemi murami! Chciał się przekonać, więc puścił się wązkim, smrodliwym korytarzem i doszedł do cuchnącego podwórka, ciemnego jak studnia. Rozglądał się, chcąc się rozpytać u stróża. Lecz nie było tu żywej duszy i nie dolatywało żadne echo życia. Już miał odejść niczego się nie dowiedziawszy, gdy przy drzwiach zobaczył miedzianą blachę z wyrytemi słowami: „Klinika doktora Sarraille.“ Odrazu sobie przypomniał tego pomocnika doktora Gaude, o twarzy ociężałej, jak pysk wołu. Przypomniał sobie przedewszystkiem co o nim słyszał od doktora Boutan, który znał wartość tej osobistości. Więc po cóż Serafina była u niego z Reginą?... Czyżby zaszła potrzeba ukrywania jakiej choroby? zasięgania rady lekarskiej w najgłębszej tajemnicy?... Idąc powoli drgnął z przerażenia, bo chociaż nie chciał się zatrzymywać i utrwalać w posądzeniach, ten dom w pasażu Tivoli zamieszkany przez doktora Sarraille, był uderzająco podobny do owego ohydnego domu, będącego siedliskiem akuszerki la Rouche. Taki sam był tutaj ciemny cuchnący korytarz, wychodzący na takie same odrażające podwórko, była to niezawodnie taka sama jaskinia najstraszliwszych zbrodni. Odetchnął, wyszedłszy na ruchliwą ulicę, pełną słońca, ciepła, mówiącą o Paryżu pracy, o Paryżu zajętym przysparzaniem życia!
A jednak historya Reginy była logicznym wynikiem jej wychowania. Pragnęła posiadać pieniądze, używać i z każdym dniem wzmagała się w niej gorączkowa namiętność do zadawalniania zbytkownych upodobań, których ziszczenie odkładane na później, niecierpliwiło jej doraźne zachcianki. Będąc dzieckiem, jeszcze gdy matka jej żyła, wciąż słyszała jej marzenia o strojach, o powozach i nieustających zabawach a pozostawszy sam na sam z ojcem, w dalszym ciągu żywiła się wyłącznie takiemi samemi rojeniami. Przestała być pilnowaną i całe dnie spędzała w towarzystwie służącej a znudzona czytaniem i graniem na fortepianie, przesiadywała na balkonie, wyczekując, czy nie nadchodzi upragniony królewicz obciążony skarbami, które złoży u jej stóp i pojąwszy ją za żonę, wprowadzi w świat bezustannych zabaw i używania. Regina czuła się w prawie do tej przemiany w swoim losie, bo oboje rodzice a teraz ojciec, utwierdzili w niej przekonanie, że jest stworzona na królowę najświetniejszych salonów. Nic więc pozatem dla niej nie istniało, wymagała urzeczywistnienia się marzonych obietnic a próżniacze wyczekiwanie wszelkich rozkoszy, podnieciło jej temperament płomienny z natury; przedwcześnie rozwinęła się na kobietę o zapalnych zmysłach i zaostrzonej ciekawości. Zamiast wyczekiwanego napróżno królewicza, jawiła się Serafina i zabierała ją na spacer, na przedstawienia w cyrkach i teatrach, zabawiona gorączkowem uszczęśliwieniem dziewczynki, w której odgadywała własną naturę i budzące się pragnienia żarów, jakie ją paliły. W miarę, jak Regina z dziecka przemieniała się w dorosłą pannę, baronowa bez ułożonego naprzód planu popychania jej do zguby, prowadziła ją na wieczory, na zebrania i widowiska, które ostatecznie roznamiętniły wrażliwą naturę jej młodej towarzyszki. Z zupełnem zapomnieniem różnicy wieku, były z sobą w coraz ściślejszych stosunkach, zwierzając się wzajemnie i to z tak niepowściągliwą swobodą, że wkrótce nic nie nie miały przed sobą skrytego. Obie były wyznawczyniami religii rozkoszy i porozumiawszy się, z pasyą oddały się uprawianiu tego samego kultu. Starsza, chociaż już dla siebie niczego nie potrzebowała się obawiać, nauczała młodszą nabytem doświadczeniem, zalecając, że należy unikać skandalu, utrzymać się na stanowisku zajmowanem w świecie, strzedz się macierzyństwa, bo to jest najniebezpieczniejszym dowodem i niepowetowanem nieszczęściem. Regina nie ledwie codziennie przychodziła do przyjaciółki na herbatę, gdzie od godziny piątej do siódmej po południu, zbierało się przyjemne męzkie towarzystwo a była już tak biegłą w sztuce strzeżenia się od niepotrzebnych następstw, że dotąd zdołała się uchronić od wypadku jakiego najwięcej się obawiała.
Lecz stało się, co stać się mogło od dawna. Regina spostrzegła, że zaszła w ciążę. Jakim sposobem stało się to nieszczęście? Nie była w stanie tego wyjaśnić przed samą sobą, przerażona chwilą nieoględności, nie przypominająca sobie nic w trwodze co jutro z nią będzie. Wyobrażała sobie swego ojca, tego ojca ubóstwiającego ją jak świętość, powalonego niespodziewanie spadającym nań ciosem, płaczącego, umierającego z nadmiaru rozpaczy. Zło było nie do naprawienia, bo sprawca jej nieszczęścia był człowiekiem żonatym, ojcem familii, wysokim urzędnikiem uczęszczającym do domów rozpusty a wreszcie, ciąże objawiające się w tych warunkach nie miewają wiadomego sprawcy. Gdy płacząca, strwożona Regina wyspowiadała się przed swoją przyjaciółką Serafiną, ta w pierwszym porywie gniewu o mało co że jej nie obiła, zła że głupi wypadek psuje jej zwykłe pasmo rozwiązłych hulanek. Lecz opanowawszy się na myśl, że wiadomość o skandalu mogłaby nadwyrężyć jej pozycyę w świecie, postanowiła odważnie zwalczyć przedstawiającą się trudność. Pacałunkami, pieszczotami pocieszać zaczęła zasmuconą Reginę, składając jej zarazem przysięgę, że jej nie opuści i wyrwie z niemiłego położenia Pierwszą jej myślą było wywołanie poronienia, lecz zawiadomiła o tem swoją młodą przyjaciółkę dopiero po kilku dniach a chociaż uczyniła to z pewnemi ostrożnościami, wywołała przerażenie w dziewczynie, która wpadła w atak rozpaczliwego płaczu. Przez długie lata Regina była przekonana, że matka jej umarła podczas połogu, lecz w chwili zwierzenia, Serafina opowiedziała jej prawdę, nie pomijając żadnego szczegółu kryminalnej działalności la Rouche, która uśmierciła Waleryę we wstrętnej kloace, będącej jej kliniką dla położnic. Regina pod wrażeniem tego opowiadania nabrała teraz przesądnego strachu i wylękła krzyczała, że umrze jak matka, jeżeli się podda takiej samej próbie. Serafina zastanowiwszy się, osądziła, że może rzeczywiście nie należy mieć do czynienia z akuszerką, bo ztąd mogą wyniknąć wielorakie niedogodności i zdrady; drżała jeszcze na wspomnienie własnego strachu, przypominając sobie wiedźmę, z którą osobiście miała do czynienia. W głowie Serafiny inny powstał projekt. Dlaczegóżby Regina nie miała raz na zawsze się uwolnić od groźby macierzyństwa za pomocą operacyi, która zarazem wybawi ją od obecnej ciąży? Myśl ta wydała się jej wyborną, tryumfującą. Zaczęła więc przygotowywać przyjaciółkę, opowiadając jej ostrożnie, następnie coraz to wyraźniej, o chirurgach chętnie wpadających w pomyłkę i operujących chore na różne dolegliwości, będące w rzeczywistości zwykłym stanem początkowego macierzyństwa. Czyż nie najlepiej będzie udać się do jednego z takich doktorów?.. Temwięcej, że operacya nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. A dając siebie jako przykład, nęciła Reginę opowiadaniem swej teraźniejszej szczęśliwości nie zamąconej obawami; utrzymywała, że teraz dopiero zapoznawała się z bezbrzeżnością zmysłowych rozkoszy, niczem nie hamowanych a podniecających do bezkarnego ich używania. Serafina sama przed sobą siliła się ukryć zmęczenie, jakiemu coraz wyraźniej ulegała objawiającemu się zmarszczkami, które poczynały rysować jej dotychczasową nieskazitelną piękność ciała. Gdy dostrzegła, że Regina już jest zachwianą, Zaczęła jej mówić o ojcu, tłomacząc jej, że w takim razie mogłaby zawsze przy nim pozostać, zadawalając jego chęć niewydawania jej za mąż, co zgadzało się z jej usposobieniem, przekładającem wolność używania bez zaciągania żadnych obowiązków. Czyż nie jest warto poddać się operacyi, by następnie módz żyć, według chwilowego upodobania, z kochankiem, który narazie jest jej wybrańcem i oddawać się upragnionym rozkoszom bez obawy macierzyństwa, z możnością odebrania się i dania komu innemu, według fantazyi lub żądzy? Pozostanie tym sposobem samowładną panią swego życia, wyczerpie wszystkie szały, pozna wszystkie upojenia, bez trwóg i wyrzutów sumienia. Całem jej zadaniem będzie wtedy granie zręcznie swej roli przywiązanej córki, trzymanie w tajemnicy swego pozadomowego życia, co przyjdzie jej łatwo, zważywszy na ślepą miłość, jaką otacza ją ojciec, spędzający codziennie kilkanaście godzin w biurze, nad regestrami zakładu Beauchêne’a. Gdy wreszcie ujrzała Reginę uspokojoną i zezwalającą, zaczęła ją całować, uszczęśliwiona, że pozyskała nową adeptkę a dumna z jej młodości i urody, nazwała ją swoją córką. Obecnie więc chodziło tylko o wynalezienie chirurga, któryby zechciał podjąć się operacyi. Ani na chwilę nie pomyślała o doktorze Gaude, była to bowiem zbyt wielka figura i osądziła, że nie chciałby się puszczać w taką jak ta historyę. Wkrótce zatrzymała swój wybór, postanawiając odwołać się do usług doktora Sarraille, ucznia doktora Gaude i zwykłego jego pomocnika przy dokonywanych operacjach. Serafina znała go dobrze, bo nie tylko był przy mistrzu, gdy oddała się w jego ręce, lecz następnie często z nim rozmawiała podczas swej rekonwalescencji i całemi godzinami słuchała jego zwierzeń. Był on wściekły na swój brak urody, widząc całą szpetotę swej ociężałej maski o cerze ołowianej, rzadkim, twardym i sztywnym zaroście, o włosach zlepionych na skroniach; z rozgoryczeniem mówił, że to mu przeszkodzi w zdobyciu łask niewieścich i odstręczy wiele klientek. Uważał się ztąd za życiowego bankruta; mającego niezwalczoną przeszkodę przed sobą, przeszkodę tak potężną, że może go popchnąć w otchłań wiecznej nędzy a może katorgi. Był synem ubogiego chłopa i będąc studentem, musiał żyć jak pies nie mający pana i wyszukujący sobie jadła we wszystkich śmietniskach; noce spędzał na różnych podejrząnych pracach, by mieć czem opłacić wpis uniwersytecki. Obecnie zaś, pomimo protekcyi potężnego doktora Gaude, nie widział przed sobą jaśniejszej przyszłości i chociaż ceniony był przez mistrza za swoją akuratność w czynnościach, znajdował się nieledwie na bruku. By mieć z czego żyć, otworzył własną klinikę w nędznym domu smrodliwego pasażu Tivoli i tam przyjmował klientelę, do której wstydził się przyznać, oraz podejmował się kuracyi pacyentek odrzuconych przez innych dostatniejszych kolegów, nie chcących się kompromitować. Najgorszem było, że Sarraille był pożerany żądzą szybkiej karyery, czyhał więc na każdą korzystniejszą okazyę, nie odrzucając najniebezpieczniejszych; wierzył, że tylko w ten sposób zdoła przemódz zawistne losy i zdobyć świat wraz ze wszystkiemi jego uciechami; w pogoni za tem gotów był własne życie stawić na kartę. Serafina wiedziała, że może na niego liczyć. Lecz dla zaspokojenia jego sumienia a raczej dla zachowania pozorów, opowiedziała mu zmyśloną historyę. Regina była więc jej siostrzenicą, którą jej przysłano z prowincyi dla porady u lekarza na dziwną jakąś chorobę, bo miewała straszliwe bóle w dole żołądka, zachowując przytem wygląd zupełnie zdrowej osoby. Za kuracyę ofiarowała dać tysiąc franków a gdy Sarraille już domyślił się, czego od niego żądała, przyprowadziła do niego Reginę, którą zbadawszy oznajmił, że ma stwardnienie organu, zagrożonego złośliwym wrzodem. Po kilku wizytach w klinice stan zdrowia Reginy zdawał się pogarszać, udawała, że bóle bardzo się wzmagają, zatem zdecydowano, że tylko operacya może ją od tego uwolnić. Ułożono więc naprzód, że chora operowaną będzie w klinice w pasażu Tivoli i że tam pozostanie przez kilka tygodni potrzebnych do zupełnego powrotu do zdrowia. Wtedy właśnie Serafina wymyśliła kłamstwo o podróży nad brzegi Loary i skłoniła Morange’a, by jej pozwolił zabrać z sobą Reginę. W dniu projektowanego wyjazdu były w klinice doktora Sarraille, by ostatecznie zdecydować o szczegółach powziętego planu i wtedy właśnie Mateusz je ujrzał, wsiadające do powozu w pasażu Tivoli. Operacya miała się odbyć nazajutrz. Regina wieczorem, w mieszkaniu baronowej, napisała do ojca list czuły i wesoły, z opisem doznawanych miłych wrażeń a Serafina miała go posłać zaufanej osobie w dalekiej prowincyonalnej wiosce, by tam rzucony na pocztę, doszedł do Paryża z właściwem ostemplowaniem.
Gdy w dwa dni później Mateusz przybył na śniadanie do Morange’a, zastał go w mieszkaniu przy bulwarze de Grenelle w wybornym humorze, śmiejącego się jak dziecko.
— Nie zapomniałeś!... przyszedłeś! — zawołał witając gościa. — Ale musisz trochę poczekać, bo służąca się opóźniła i jeszcze sos majonezowy nie jest zrobiony! Chodźmy do salonu!
Był to zawsze ten sam salonik wyklejeny jasno perłowym, szarym papierem w złote kwiaty, umeblowany w stylu Ludwika XV, z fortepianem palisandrowym, prawie że czarnym. Mateusz dobrze pamiętał, gdy go tutaj po raz pierwszy wprowadziła Walerya. Sporo lat od tego czasu ubiegło i wszystko tu przypłowiało i zdawało się być w zaniedbaniu jak w pokoju, do którego prawie nigdy nikt nie wchodzi.
— Mieszkanie to jest może za obszerne dla mnie i dla Reginy — mówił Morange — lecz serceby mnie zbyt bolało ztąd się wyprowadzać. Już zżyliśmy się z temi kątami. Regina bo najchętniej przesiaduje w swoim pokoju. Chodź, pokażę ci jak u niej ładnie, jak ona umie wszystko zręcznie ustawić. I chcę, byś zobaczył dwa wazony, jakie jej niedawno złożyłem w podarku.
Blado niebieski pokój Reginy niewiele się odmienił w ogólnym wyglądzie, lecz był przepełniony wytwornemi gracikami, jakiemi ojciec bezustannie córkę obdarzał, znosząc jej coraz inne cacka.
Ostatnio ofiarowane jej dwa wazony z emaliowanego kryształu były bardzo piękne. Morange w pokoju córki chodził na palcach, jak w świętem miejscu i mówił zniżonym głosem, z twarzą człowieka pobożnie rozradowanego i wtajemniczającego profana w obrządki kultu miejscowego bożyszcza. Uprowadził go następnie z temże przejęciem w drugą stronę swojego mieszkania, do swojego pokoju, w którym nic nie zmienił od czasu śmierci Waleryi, uważając tu każdą rzecz za prawdziwą relikwię. Lecz ściany, kominek, stoły, były pokryte fotografiami. Była to kolekcya portretów jego żony powiększona znaczną ilością portretów córki, którą od dzieciństwa kazał fotografować co sześć miesięcy.
— Chodź... Chodź... pokażę ci ostatnio zrobiony portret Reginy. Patrz!
I postawił gościa przed ramkami w rodzaju kapliczki, stojącej na stole wprost ulubionego jego fotelu, naprzeciwko okna. Na tym stole były zgromadzone najpiękniej udane portrety, ułożone przez niego symetrycznie po dwa a powtarzające rysy matki i córki. Ostatnie dwa przedstawiały je w jednym wieku. Były one zadziwiająco do siebie podobne, jak dwie siostry bliźniaczki, zarówno ładne i wesoło uśmiechnięte.
Łzy nabiegły do oczu Morange’a i wzruszony, rzekł w ekstazie miłości dla tych dwóch kobiet:
— Cóż ty mówisz na te piękności?.. Moją ukochaną, nieodżałowaną Waleryę czuję zwróconą mi w postaci Reginy. Zapewniam cię, że to jest ta sama kobieta. I widzisz sam, że się nie łudzę... bo przypatrz się jednej i drugiej... te same oczy, te same usta, te same włosy... Moja Walerya odżyła. I patrz, jaka jest piękna! Całemi godzinami wpatruję się w nią i modlę się do niej... to mój Bóg!...
Mateusz do łez był wzruszony, tak głęboką miłością, lecz patrząc na portrety tych dwóch kobiet niezrównanie do siebie podobnych a z których jedna już nie żyła, czuł się zatrwożony o los Reginy, wiedząc od kilku dni, że jest zagrożona czemś dla niego nieznanem. Lecz służąca zawezwała ich do stołowego pokoju mówiąc, że rak morski z sosem majonezowym już jest podany. Morange poprowadził gościa z wesołym uśmiechem i otworzył okno na balkon, by można się było rozkoszować pięknością rozległego widoku. Na stole było tylko dwa nakrycia. Ale przy zwykłem miejscu Reginy stał wielki bukiet ślicznych róż białych.
— Usiądź po jej prawej stronie — rzekł z poczciwym uśmiechem. — Bo pomimo wszystko jest nas tutaj troje!
Był wesoły podczas całego śniadania. Po morskim raku służąca podała kotlety a następnie karczochy. Morange zwykle małomówny, bezustannie miał coś do opowiadania, jakby chcąc przekonać Mateusza, iż obecnie w domu odzyskał dawny dobry humor, bo zrozumiał nagrodę, jaką mu los zgotował i odtąd posiada nieledwie że takie same szczęście jak za życia Waleryi. Przejąwszy się teoryami swej zmarłej żony, mówił, że miał słuszność, nie chcąc mieć więcej dzieci, bo tym sposobem może bezpodzielnie oddać się przywiązaniu, ubóstwieniu Reginy i gdyby miał raz jeszcze rozpoczynać życie na nowo, pragnąłby mieć ją tylko, ją jedną! Gdyby nie śmierć Waleryi, to byłby przyjął urząd w banku kredytu narodowego i dziś posiadałby może miliony! Lecz nic w tem straconego, właśnie z powodu, że ma tylko tę jedną córkę. Wdał się w opowiadanie o swoich marzeniach, o posagu, jaki dla niej zbiera, z swych obawach, czy zdoła dla niej znaleźć odpowiednio godnego męża: przez nią wejdzie w najwyższą towarzyską sferę; ale może ona nie zechce wyjść zamąż, co byłoby dla nich obojga największą szczęśliwością, prawdziwym rajem; na dnie serca zachowywał tę nadzieję, która jeżeli się ziści, zachęci go do zadowolenia jej ambicyi osobistą usilnością. Wyznał, że jest posłuszny Reginie, jak niegdyś jej matce i że widzi w niej tę samą chęć używania życia, błyszczenia w świecie i otaczania się zbytkiem. Otóż miał zamiar grać na giełdzie i nie wątpił, że potrafi skorzystać z pierwszej nadarzającej się dobrej okazyi a wtedy, zgarnąwszy pieniądze, żyć będzie w dostatkach, Regina będzie jeździła własnym powozem a na lato mieszkać będą we własnej wykwintnej willi.
— Chociaż jesteś odmiennych ze mną zapatrywań, ręczę ci, drogi Mateuszu, że mając tylko jedno dziecko, gromadzi się szanse szczęścia i powodzenia. Jedno dziecko starczy, by zapełnić serce a tym sposobem pozostają ręce wolne do pracy, aby dlań zdobyć pożądane bogactwa.
Właśnie służąca przyniosła czarną kawę, gdy zawołał z wybuchem radości:
— Zapomniałem ci powiedzieć, że Regina już do mnie zdążyła napisać! ach jaki miły jej list! jaki czuły i wesoły! Bawi się tam wybornie i opisała mi swoje przybycie do zamku, oraz spacer, jaki całe towarzystwo odbyło zaraz nazajutrz. List od niej otrzymałem dziś rano.
Podczas, gdy przeszukiwał w kieszeniach, chcąc list odnaleźć, Mateusza przebiegł dreszcz obawy na myśl o niewiadomym losie Reginy. Od chwili jak spotkał ją w pasażu Tivoli, napróżno chciał się uspokoić i wytłumaczyć sobie to dziwne zdarzenie. Dzisiejsze śniadanie tak wesołe w towarzystwie uszczęśliwionego jej ojca ukołysało jego obawy, przypominające się wszakże znienacka jak napastnicza zmora a ten list, który oczywiście że musiała napisać w Paryża, rozbudził je na nowo w Mateuszu, ogarniając go bolesnem politowaniem nad biednym Morange’m, radującym się w nieświadomości, gdy właśnie może największe zło groziło jego ukochanej jedynaczce.
— Najdroższe moje dziecko! — mówił Morange, przerywając sobie czytanie ustępów z listu córki. Cóż dziwnego, że ją tam rozpieszczają! ona taka urocza! Dano jej piękny pokój czerwony z tak wielkiem łóżkiem, że się w niem gubi! Sypia na haftowanych prześcieradłach, ma najprzedniejsze perfumy na swojej toalecie i stąpa po miękkich kobiercach. Baronowa mi powiedziała, że zamek należy do arystokratycznej rodziny niezmiernie bogatej. Otóż gdy przyjechały, baronowa poprowadziła Reginę do parku i przez dwie godziny przechadzały się wśród najpiękniejszych kwiatów. Są tam szpalery z drzew stuletnich a przypominające nawy kościelne. Są wielkie baseny, po których pływają stada łabędzi. Są cieplarnie pełne najrzadszych podzwrotnikowych roślin o kwiatach upajającej woni. Wiesz, nie jestem próżny, lecz wyznam ci, że sprawia mi przyjemność, że moja córka jest gościem w takiej wspaniałej pańskiej rezydencyi. Niech zatem tam pozostanie jaknajdłużej, niechaj się bawi i używa szczęśliwego życia!
Zapomniał o stojącej przed nim czarnej kawie, tak się rozgadał o rozkoszach pobytu Reginy na wsi. Nagle, roztworzyły się drzwi i zjawiła się w nich tak niespodziewana postać, że Morange oniemiał. Była to baronowa.
Morange patrzał na nią ze zdumieniem, nie rozumiejąc jej przybycia, wreszcie rzekł:
— Jakto?.. więc to pani?.. Regina też wróciła?.. już ją pani przywozi z powrotem?..
Machinalnie wstał i poszedł do przedpokoju, wyobrażając sobie, że Regina tam się zatrzymała, by zdjąć kapelusz. Zaraz z tamtąd powrócił, znów pytając:
— Pani odwozi mi Reginę?.. ale gdzież ona jest?
Serafina stała blada i nie spieszyła się z odpowiedzią. Wyprostowana wysoka jej postać miała wyraz stanowczy, gotową była zwalczać i zwyciężać każdą grożącą jej napaść. Podała Mateuszowi rękę na przywitanie jakby dla wyrażenia, że jest zadowolona, że go tutaj zastaje a dłoń jej była lodowato zimna, ale nie drżąca. Wreszcie odezwała się spokojnie:
— Tak, Regina jest w Paryżu. Nagle zaniemogła, więc uznałam, że lepiej przyśpieszyć jej powrót. Jest u mnie.
— Ach!.. ozwał się ojciec prawie nieprzytomnie.
— Jest zmęczona podróżą i czeka u mnie na pana.
Morange wpatrywał się w mówiącą, wytrzeszczywszy oczy, przerażony jej słowami, nie dostrzegając nieprawdopodobieństwa tej opowieści. Nie umiał się nawet zapytać, dlaczego nie odwieziono mu córki wprost do domu, jeżeli niedomaga.
— Więc pani przyjechałaś po mnie?
— Tak... niech się pan śpieszy, zaraz pojedziemy.
— Dobrze, tylko powiem służącej, by przygotowała pokój Reginy na jej przyjęcie.
Wyszedł, znikł na chwilę, jeszcze nie bardzo zaniepokojony, lecz rozgorączkowany a pozornie zajęty znalezieniem swego kapelusza i rękawiczek, których nie mógł się doszukać z pośpiechu.
Skoro tylko wyszedł z pokoju, Serafina, która oczyma za nim śledziła, znów się wyprostowała jak w przygotowaniu do walki, przewidując, że ciężki bój będzie miała do przetrwania. Pod płonącemi, ryżemi włosami, twarz Serafiny wydawała się przerażająco bladą a oczy jej o złotych iskierkach paliły się złowrogim ogniem. Spotkawszy się z oczyma Mateusza, patrzeli na siebie w milczeniu, ona z dziką śmiałością, on równie blady jak ona i tknięty okropnością swoich domysłów.
— Co się stało?.. spytał głosem zniżonym.
— Straszne nieszczęście. Jego córka umarła.
Ledwie, że zdołał powstrzymać krzyk wyrywający mu się z piersi i załamał ręce w geście rozpaczliwego pożałowania.
— Umarła!.. Umarła tam... u tego Saraille, w tej łotrowskiej jaskini!
Serafina drgnęła ze zdziwienia a zarazem ze strachu.
— Ty o tem wiesz? Kto ci powiedział? Kto nas zdradził?
Lecz już się opanowała i wyprostowana, odważnie zaczęła się spowiadać, mówiąc cicho, pośpiesznie.
— Nie potępiaj mnie przedwcześnie. Widzisz, że się nie kryję i osobiście przyszłam tutaj dla zabrania jej ojca. Wyznaję, że gdy zaszła w ciążę, namówiłam ją, by się poddała operacyi, pragnąc ją tym sposobem wyswobodzić od dziecka i następnych dzieci. Dlaczegóż nie miało się z nią udać, to co zemną się udało?.. I trzeba było nieszczęsnego trafu, najniespodziewańszego i najgłupszego, który pokrzyżował nasze plany... podobno, że założone szczypce pękły, czy też osunęła się w nich sprężyna dziś w nocy, podczas gdy dozorczyni spała, dość, że nad ranem znaleziono Reginę umarłą i leżącą w powodzi krwi własnej. Ach, jaka jej szkoda! była taka ładna, taka namiętna! Szczerze i bardzo ją kochałam...
Zabrakło jej głosu a łzy nabiegając do oczu przygasiły złote iskierki, dodające im zwykle blasku. Mateusz nigdy jej nie widział płaczącej i czuł się tem wzruszony, pomimo, że górowała w nim odraza do tej kobiety i przerażenie nad okrutną prawdą, której się teraz dowiedział.
— Dopiero co byłam przy niej i całowałam jej twarz zastygłą, alabastrowo bladą... wyrwałam się ztamtąd, by tu przyjechać... Trzeba położyć temu koniec... trzeba powiadomić tego biednego człowieka... wiem, że ja jedna mam obowiązek to spełnić. Nie cofam się... Lecz kiedy tu jesteś, proszę, pojedź z nami. On uważa ciebie za swego najbliższego przyjaciela.. lepiej więc, byśmy oboje przy nim byli. Tem więcej, że wsiadłszy do powozu, należy go przygotować do ciosu, jaki go spotyka...
Zamilkła, bo do pokoju wszedł Morange. Zapewne zauważył, że coś z sobą szeptali bo spojrzał na nich z budzącą się nieufnością. A może trochę oprzytomniał, szukając rękawiczek i raziły go nieprawdopodobieństwa, których początkowo nie dostrzegł. Zaniepokojonym, niepewnym głosem spytał:
— Niechaj mi pani powie, czy aby ona nie jest ciężko chora?.. czy naprawdę jest tylko niedomagająca?..
— Uspokój się pan! zawołała Serafina, nie śmiejąc przystąpić do zadania mu pierwszego ciosu.
— Zatem szkoda, że pani mi jej nie odwiozłaś wprost z dworca kolei żelaznej. Byłoby to najprostsze i najwłaściwsze.
— Zapewne. Ale ona nie chciała, w obawie, że się pan przerazi... Już pan gotów?.. więc jedźmy...
Morange schodził krokiem ociężałym, nie mówiąc ani słowa. Był widocznie pogrążony w rozmyślaniach, pragnąc coś odgadnąć i wyjaśnić w krzyżujących się domysłach. Wszak Regina wie, że rano do południa jest zajęty po za domem, więc mogła była przyjechać i nawet położyć się do łóżka, bez obawy wystraszenia go narazie. Zaniepokojenie w nim wzrastało, lękał się stawiać pytania, nurtowała go obawa czegoś nieznanego, zdawało mu się, że jakaś otchłań się przed nim otwiera. A gdy ujrzał, że Mateusz siada z niemi do powozu, zbladł jeszcze dopytując się:
— I ty z nami jedziesz?.. dlaczego?.. dlaczego?..
— Nie, on z nami nie jedzie — odpowiedziała z pośpiechem baronowa, my go tylko podwieziemy trochę, bo właśnie w tamtych stronach ma interes do załatwienia.
Jednakże chwile upływały, Morange tracił głowę, coraz silniej napastowany niepokojącemi myślami. Powóz toczył się szybko i Serafina była w obawie, że się on spostrzeże, iż jadą nie do jej mieszkania, lecz wręcz w inną stronę miasta. Przymusiła się więc do opowiadania mu o chorobie Reginy, ubolewając, że to biedne dziecko jest dotknięte jakąś dolegliwością, która niezawodnie ją znagli do poddania się chirurgicznej operacyi. Patrzał na nią, słuchał a twarz mu się mieniła wszystkiemi wyrazami bólu. Gdy przejechali i minęli Pola Elizejskie, spostrzegł, że się oddalają od mieszkania baronowej i wybuchnął płaczem, nagle przekonany, że córka jego już musiała być zoperowaną, kiedy mu tak ciągle mówią o konieczności operacji. Mateusz ujął go za rękę drgającą konwulsyjnie i płakał wraz z nim, podczas gdy Serafina rozpoczynała wyznanie, że operacja rzeczywiście już została dokonana a wymyśliła pozorną podróż na wieś, by w ten sposób mógł uniknąć męczącej trwogi o zdrowie córki. Dozując dawane mu teraz wiadomości, zaczęła utrzymywać, że obecnie stan zdrowia Reginy polepszył się i jest nadzieja rychłego uzdrowienia. Znów przeczekała chwilę, by zadać mu cios ostateczny. Jednakże nie uspokajał się, rzucał się nieprzytomnie, wyglądał z powozu na tę i na drugą stronę, był jak zwierzę pochwycone i uwięzione w klatce. Wysilał się rozpoznać przejeżdżane ulice, pragnął odgadnąć nieznane miejsce dokąd go wieziono, lękając się, trwożąc przed prawdą, którą chciał wiedzieć. Powóz przejeżdżał około dworca kolei żelaznej Saint Lazare. Poznał wtedy spuszczającą się, spadzistą ulicę du Rocher o domach ponurych, nieledwie że czarnych. Prawda mignęła przed nim jak błyskawica, olśniewając go swem okrucieństwem; padł na poduszki jakby piorunem rażony pod wrażeniem okropnych wspomnień o śmierci swej żony, zmarłej tam, w jednym z tych domów, na nędznym barłogu zbroczonym krwią popełnionej zbrodni.
— Moja córka umarła!... moja córka umarła!... zabito mi ją... zamordowano...
Powóz jechał szybko, przesuwając się wśród ruchliwej ulicy a wreszcie zawrócił pod łukową bramę, prowadzącą do wązkiego pasażu Tivoli, prawie pustego teraz i rażącego brudem swym i stęchłą wilgocią zasmolonych, starych domostw. Morange wyrywał się, patrząc jak szaleniec a Mateusz, płacząc, z trudem trzymał go za obie dłonie, podczas gdy Serafina, umiejąca nad sobą panować, błagała go, by nie krzyczał, gotowa ręką zasłonić mu usta, jeżeliby nie przestał jęczyć jak nędznik wiedziony na stracenie. Czego właściwie chciał?.. sam nie wiedział: potrzebował wyć, wyskoczyć z powozu, biedz, ale nie znał nawet kierunku! Gdy wreszcie kareta zatrzymała się, kołami szorując o kamienie wązkiego chodnika, gdy ujrzał podejrzany dom, do którego zapewne zaraz wejdą, uspokoił się, poddając się woli Mateusza i Serafiny, którzy go wydostali z powozu, jak niedołężne dziecko, jak martwe ciało na poduszkach złożone. Ale gdy wszedł w ciemny, smrodliwy korytarz i gdy wilgotny chłód go opłynął, opadając mu na ramiona i piersi jak śmiertelna, zimna płachta, oprzytomniał pod nawałem dawnych wspomnień, stających przed nim w całej potędze okropności, dotąd niezatartych w jego pamięci. Był to ten sam dobrze znany mu kurytarz o murach popękanych, cieknących wilgocią a dalej podwórze, ciasne i wązkie niby studnia, cuchnące jak kloaka. Więc miało się wszystko na nowo powtórzyć?.. straszny dramat rozpoczynał się raz jeszcze i o wiele straszniejszy niż przed laty! I wszystko działo się jak wtedy w tej ruchliwej dzielnicy St. Lazare, wśród tłoku, ścisku, popychania się wyjeżdżających i przyjeżdżających podróżnych, w pobliżu placu przed dworcem kolei żelaznej, zwożącej tu z całego świata wszystkie zarazy, zaprzepaszczając się w bezimiennym wielkomiejskim tłumie. Na prawo i na lewo przy ulicy du Rocher, w pasażu Tivoli gnieździły się ohydne domy, będące przytułkiem wszelakich występków, gotowe skryć w swem potwornem wnętrzu tysiączne nędze i zbrodnie; tu znajdowały się też dwie otchłanie śmierci: dom położniczy akuszerki la Rouche i klinika doktora Saraille!
W wązkiej, ciemnej izbie, będącej gabinetem konsultacyjnym, prawie, że nieumeblowanym i cuchnącym eterem, stał doktór Saraille, wyczekując na przybyłych, w starym, wytartym, tużurku spoglądając ponurym obojętnym wzrokiem niewielkich oczu, z brzydką i rozlaną twarzą ołowianej cery. Morange, drepcząc, patrzał nieprzytomnie po kątach, zęby mu szczękały jak w febrze i powtarzał bez końca!
— Gdzie ona? gdzie ona, chcę ją widzieć!... pokażcie! pokażcie mi ją zaraz!
A gdy Saraille zbierał się doń przemówić — chcąc także ze swej strony przygotować go na nieszczęście, Morange, jakby go teraz dopiero nagle zobaczył, podbiegł ku niemu wściekły, zaciskając pięści.
— A więc, ty jesteś owym lekarzem, ty ją zabiłeś, zawołał!
Któż opisze tę straszną scenę: ojca wygrażającego rękoma, miotającego obelgi i groźby, wynurzającego ustami wszystko, co mu przez głowę przebiegło, ów ból biednego słabego człowieka, któremu rozdarto serce; doktór tymczasem z początku z wielką bronił się godnością, wielką powagą, uniewinniając nawet zachowanie zaczepiającego go ojca, aż zniecierpliwiony wreszcie, sam począł krzyczeć, że go oszukano, że wobec brzydkiej komedyi odegranej przez ową młodą damę nie może brać żadnej na siebie odpowiedzialności. I nie nakładając już żadnego hamulca słowom, wyjawił jej brzemienność, udawanie bólu, fałszywą sytuacyę, w jaką go wprowadziła, każąc mu operować — wrzód wewnętrzny, gdy tymczasem, zamiast wrzodu, była brzemienność. Tak, zapewne omylił się, nie rozpoznając odrazu przypadku, ale i więksi od niego mistrze w kunszcie lekarskim, mieli podobne omyłki na sumieniu. Nieomylnym nie jest nikt. A gdy zbolały ojciec rzucił się ku niemu, nazywając go kłamcą i zbójem, wrzeszcząc, że go odda sądowi, Saraille odrzekł, iż chętnie na to się zgadza i tam, przed sądem całą historyę jasno i dobitnie opowie. Wtedy opuściły Morange’a siły, zachwiał się i padł ciężko na krzesło, przygnieciony ciosami tych ohydnych wyjaśnień. Jego córka brzemienną, wielki Boże! jego córka zbrodniarką, współwinną i ofiarą! Zdawało mu się, że niebo zapada się nad nim, że ziemia usuwa mu się z pod stóp. I szlochając, z gestami szaleńca, jakby odsunąć chciał od siebie rękami te straszne mary, powtarzał wciąż bezmyślnie:
— Jesteście mordercami! mordercami, wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportację wszyscy, wszyscy, wszyscy!
Serafina, siedząca obok niego, chciała pochwycić go za ręce, starając się odważnie, prawie siłą ułagodzić.
— Nie! jesteście mordercami — wołał — wszyscy mordercami!... pójdziecie na deportacyę, pani pierwsza pójdziesz na deportacyę!
Ona, nie słuchając go, mówiła doń wciąż, opowiadała rzeczy czułe, przypominała jak bardzo lubiła to ukochane dziewczątko, opowiadała o swem przywiązaniu, o jedynem pragnieniu swem, aby ją uczynić szczęśliwą.
— Nie, nie — wołał — tyś morderczynią! na deportacyą, na deportacyą, wszyscy mordercy!
Tymczasem Saraille, pozwalając Serafinie uspakajać Morange’a, odwiódł na stronę Mateusza, przewidując w nim możliwego świadka, gdyby rzeczy zły miały wziąć obrót. Objaśniał mu więc operacyę, wycięcie przy użyciu naturalnego przewodu całego organu, co nie wymagało więcej niż trzech minut czasu. Zawsze jednak trzeba było się liczyć z wielkiem niebezpieczeństwem upływu krwi. Dlatego pragnął się posługiwać przy operacyi tylko nowemi szczypczykami do przytrzymania tętnic, których zabliźnienie osiąga się przez silne ściśnięcie. Użył ośmiu szczypczyków, był nawet tak ostrożnym, że się wieczorem przekonał, iż wszystkie trzymały, przeliczając je i kontrolując; trzeba jednak nieszczęścia, że niektóre z nich odpadły w nocy, przez zluzowanie się sprężyny z powodu wadliwego wyrobu zapewne i teraz jedynym wyrzutem, jaki sobie robi, jest żal, że się posługiwał nowemi szczypczykami, o których funkcyonowaniu nie przekonał się jeszcze; tym sposobem ukarany został właśnie przez zbytek gorliwości. A potem, trzeba jeszcze było na dobitkę, twardego snu dozorującej kobiety, osłabienia operowanej, która najwyraźniej nie czuła, że krew z niej uchodzi i zapewne umarła łagodnie i bez boleści, niby kołysana do snu. Wreszcie przysięgał z pełną spokoju czelnością, że organ brzemienny, ciężki i twardy, byłby w błąd wprowadził każdego z lekarzy, szczególniej wobec stanowczych zapewnień młodej panny, której zmyślone boleści miały wielki pozór prawdy.
— Och, zupełnie jestem spokojny, mruknął i zresztą zakrywa mnie baronowa Lowicz, która się tu znajduje, bo i ona kłamała, mówiąc mi o siostrzenicy, którą jej niby z prowincyi przysłali rodzice. Niech mnie skarżą, będę się bronił... Skarga, po tak wspaniałej operacji, po kompletnem udaniu się, którego pozazdrościłby mi mój mistrz, Gaude!
Mimo to, był blady jak ściana, twarz jego wykrzywiła się konwulsyjnie a w oczach błyszczał jakby wyrzut przeciw zawistnemu losowi. Tak, los się przeciwko niemu zawziął, podjął się tej ryzykownej roboty w nadziei, że wprzęże do swego rydwanu współwinną baronową a tu ślepy traf, gotów go zaprowadzić jeszcze na ławę oskarżonych! Nie był nawet pewnym, czy otrzyma tysiąc franków, przyrzeczone mu przez tę kobietę, bo znał jej sknerstwo, zapłaciłaby chyba z przywiązania do swej młodej przyjaciółki. Była to najgorsza klęska, jaka go kiedykolwiek spotkała w jego bezsilnej zaciekłości — zniewolenia dla siebie fortuny.
Mateusz wrócił do Serafiny, starającej się wciąż jeszcze ukołysać Morange’a swemi radami i słowami pociechy. Na nowo pochwyciła jego ręce i próbowała znużyć temi samemi słowami przywiązania, żałoby, niepokoju na myśl, że pamięć drogiej zmarłej zostanie zohydzoną i skalaną, jeżeli się on nie zdobędzie na tyle rozsądku, aby straszliwy sekret dla siebie zachować. Brała na siebie część winy, przyznawała się do niej otwarcie, mówiła o wyrzutach sumienia, które pozostaną na zawsze. Ależ wielki Boże! niechaj to wszystko pogrzebane zostanie z tą ukochaną dzieweczką, niechaj na jej grobie rosną tylko czyste kwiaty powszechnego żalu, wywołanego śmiercią młodości, niewinności i takiego piękna! Zwolna Morange chwiał się, ustępował słabości serca a słowo „mordercy“, które powtarzał wciąż z uporem maniaka, wracało w coraz to dłuższych przerwach, stawało się coraz rzadsze i konało w jękliwem, zduszonem łzami łkaniu. Córka jego miałaby być wleczona przed sąd, jej ciało otwarte i wystawione na widok publiczny z tą obrzydłą zmazą, dzienniki opowiadałyby zbrodnię, wytykałyby ohydę tej jamy, w której on ją odnalazł, nie, przenigdy! on nie mógł tego chcieć, ta kobieta miała racyę. Niemożność pomszczenia jej, przygniotła i złamała go zupełnie, czuł się jak gdyby obity, bolały go wszystkie członki, głowę miał pustą, zmrożone serce, które ledwo kołatało. Zdziecinniały, składał ręce i prosił jak mały lękliwy chłopczyk, jąkając płaczliwie z wielkim strachem i rezygnacją biednej słabej istoty, która błaga litości nad swojem cierpieniem.
— Nikomu krzywdy nie uczynię, nikomu, ale nie dręczcie mnie... Pokażcie mi ją tylko, chcę ją widzieć.
Zwyciężywszy nareszcie, Serafina chciała powstać z siedzenia, Mateusz musiał jej przy tem pomódz, tak znękaną, wycieńczoną i zgnębioną była sama. Pot kroplisty występował na jej twarz i musiała przez chwilę opierać się na ramieniu, które jej podał Mateusz; potem, podnosząc się powoli i prostując swą dumną figurę, spojrzała nań tryumfująco, że aż do ostatka okazała się mężną, czuła przecież, że energia, z jaką dotąd broniła swych uciech opuszczała ją. On zaś zdziwił się, widząc ją tak podstarzałą, jak gdyby oznaki przekwitania, które był już stwierdził, teraz nagle spotęgowały się, żłobiąc jej bladą twarz tysiącem zmarszczek.
Morange, wyciągając drżące ręce, powtarzał swą smutną, dziecinną skargę.
— Zaklinam was, pokażcie mi ją, chcę ją widzieć... Nikomu krzywdy nie uczynię, pozostanę przy niej spokojny i cichy.
W końcu Seraille zdecydował się uczynić zadość jego życzeniu, ponieważ zdawał się teraz już zrezygnowanym. Podtrzymując, zaprowadzono go do straszliwej izby w końcu małego korytarza.
Mateusz i Serafina weszli wraz z nim, doktór tymczasem zatrzymał się w progu naoścież otwartych drzwi.
Była to ta sama izba, przerażającą i straszliwa, w której nieszczęśliwy mąż znalazł lat temu ośm swoją żonę umarłą. To samo zakurzone okno wpuszczało tylko mdłe, zielonawe światło z dziedzińca, te same meble, przypominające podrzędne hoteliki, stały brudne pod nagiemi czterema scianami, wyklejonemi tapetami w różowe kwiaty, których strzępy wisiały miejscami, zniszczone wilgocią. Więc tu, wśród tej ohydy, na tem brudnem legowisku znalazł dziś ojciec swoją córkę, swoją ukochaną Reginę, swój ideał, bóstwo swoje, którego kult wyłączny wypełniał całe jego życie. Prześliczna głowa dziewczęcia, blada jak wosk, gdyż krew cała uszła z ciała przez występne rany, spoczywała w rozsypanych splotach ciemnych włosów. Jej okrągła i świeża buzia, tak miła, tak wesoła, rozpłomieniona żądzą zbytku i uciech, gdy jeszcze żyła, przybrała teraz po śmierci straszliwą surowość i powagę zrozpaczonego żalu po wszystkiem co w tak okropny sposób porzucić musiała. Była martwą i samą, nie było przy niej nikogo, nawet świecy nie postawiono. Tylko prześcieradłem przykryto ją aż pod brodę a za całe przybranie żałobne izby, w której spoczywała, wymyto źle, strugi krwi pod łóżkiem, która tam popłynęła po przez materace. Ta wielka mokra plama na podłodze, źle wytarta i miejscami jeszcze czerwona, opowiadała cały straszliwy dramat.
Pijany z bólu, chwiejąc się, zatrzymał się Morange. Byłaż to Walerya, byłaż Regina, która z nich obu? Zdawało mu się, że matka odżyła w córce, że powróciła, aby w ten sposób znowu przeżyć z nim kilka chwil pełnych miłości, że zawsze stanowiły jedną i tę samą kobietę, teraz zaś miał tego dowód, bo oto córkę stracił w ten sam sposób, w jaki odeszła matka. Rozkwitła na chwilę w całej swej piękności jak kwiat rozwijający się w słońcu, wracała znowu w ciemność i śmierć, przez tę samą przeklętą bramę. Zamordowano ją dwa razy. Teraz już skończyło się wszystko, nie powróci już więcej. A on nieszczęśliwy doświadczał tej tortury, której żaden człowiek nigdy nie zaznał, tracił dwa razy ukochaną nadewszystko kobietę po dwakroć był świadkiem ohydnego skalania, przeżył burzę hańby i zbrodni, która druzgotała jego serce.
Upadł na kolana spłakany a gdy Mateusz chciał go podnieść, szepnął cichym, ledwo dosłyszalnym głosem:
— Nic, nic, zostaw mnie, wszystko się skończyło... Odeszły mnie obie, jedna za drugą i ja sam tylko jestem winien. Niegdyś skłamałem przed Reginą, mówiąc jej, że matka jest w podróży; a teraz ona skłamana przedemną dni temu kilka, opowiadając mi o zaproszeniu do zamku na wieś. Gdybym się był oparł szaleństwu mojej biednej Waleryi lat temu osiem, gdybym nie był obecnym w mojej bezsilności przy jej morderstwie, moja biedna Regina nie byłaby dziś powtórzyła tej okropności... To moja wina, to ja, ja sam je zabiłem, te ukochane moje istoty! Bo czyż one zdawały sobie z tego sprawę, czyż nie miały mnie, który je kochać i bronić i przewodnikiem ich być w życiu i szczęśliwemi je uczynić byłem powinien? A ja je zabiłem, więc jestem mordercą!
I przygnieciony bólem połykał swe łkania, trzęsąc się jak w śmiertelnej febrze.
— Ach, nędzny głupiec, zabiłem je dlatego, że je zanadto kochałem.. Takie były piękne, tyle rzeczy usprawiedliwiało ich chęć być bogatemi, żyć wesołe i szczęśliwie! Jedna po drugiej zabrały mi moje serce, żyłem tylko w nich, dla nich i przez nie. Gdy pierwszej już nie było na tym świecie, wtedy druga stała się moją wolą, wznowiłem ambitne sny, które snuła matka, w jedynej żądzy zrealizowania ich dla córki, w której odżywała moja miłość... I zabiłem je, szalona chęć zdobycia majątku, wyniesienia się, doprowadziła mnie do tej podwójnej zbrodni i to poświęcając najlepszą cząstkę samego siebie, najprzód tę biedną istotę, której gwałtowna śmierć odebrała życie matce a potem ducha mej córki zepsutej złym przykładem, pożeranej tą samą żądzą i konającej w takiej samej krwi kałuży... Ach! gdy pomyślę, że jeszcze dziś rano nazywałem siebie w swojej ślepocie szczęśliwym, że mam tylko tę córkę jedyną, aby módz kochać tylko ją jedną! Ach, jakież to głupie było bluźnierstwo przeciwko życiu, przeciw miłości! Oto umarła teraz, umarła tak jak matka i jestem sam, sam jeden, nie mam nikogo, kogobym kochał, nikogo przez kogo byłbym kochany, ani żony, ani córki, żadnego pragnienia, żadnej woli i jestem sam, sam na zawsze!
Był to krzyk ostatecznego opuszczenia, z nim padł na ziemię niby biedny i pusty łachman ludzki; miał jeszcze tylko tyle siły, by uścisnąć obie dłonie Mateusza, jąkając:
— Nic, nic, zostawcie mnie, nie mów nic, ty sam tylko miałeś racyę. Występowałem przeciwko życiu i życie zabrało mi wreszcie wszystko co posiadałem.
Mateusz uścisnął go, płacząc, pozostał jeszcze kilka minut, w tej tragicznej norze, zakrwawionej najwstrętniejszemi odpadkami życia, na widok jakich kiedykolwiek ściskało się jego serce. W końcu oddalił się, zostawiając Serafinę, która brała w swą opiekę biedaka, traktując go jak małe, chore dziecko, z którym teraz mogła robić co tylko chciała.
W Chantebled Mateusz z Maryanną, wznosząc i budując, rodzili. I w ciągu tych dwóch lat ubiegłych na nowo stanęli, jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia, przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, radością i siłą. Żądza posiadania się, ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich tu boska żądza, dzięki sile kochania się, w bycie dobrym i bycie zdrowym, jaką posiadali; reszty zaś dopełniała energia, spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo.
Wciąż jeszcze byli na progu przyszłych podbojów, płakali też nieraz z bólu i troski. Dawny domek myśliwski, ów ciasny pawilonik już im nie wystarczał, mieli więc dużo kłopotu i zachodów, zanim zbudowali, powoli całe obejście folwarczne, z jego budynkami, stajniami, chlewami i stodołami. Wkłady pieniężne były przy tem znaczne, żniwa zawodziły nieraz i zdawało się, że braknie na opłacenie rachunków przedsiębiorców. W miarę wzrostu produkcyi, potrzeba też było i coraz więcej inwentarza, koni, parobków, dziewek a codzienna kontrola tak licznego personelu i inwentarza, przygniatała ich brzemieniem pracy, tak długo, póki podrastające dzieci nie mogły im być pomocą. Mateusz kierował uprawą roli, wprowadzał ciągłe melioracye, wytężając swe siły i myśli, aby ziemia wydała z siebie całą pełnię życia, drzemiącego w jej łonie. Maryanna zajmowała się podwórzem, czuwała nad oporami, mleczywem, kurnikami, stała się dzielnym rachmistrzem, trzymającym w porządku książki, wypłaty i kasę. To też, pomimo ciągłych kłopotów, przypadków i nieuniknionych pomyłek, mimo strat i zawiedzionych rachub — sprzyjało im szczęście, tak byli dzielni, oględni i wytrwali w codziennej walce z losem.
Nie licząc nowowzniesionych budowli, powiększyła się ferma ich jeszcze o trzydzieści hektarów piaszczystych stoków ciągnących się aż do Mouval, na płaskowzgórzu zaś rozszerzyło je trzydzieści hektarów lasu w kierunku Mareuil. Walka Mateusza z temi piaszczystemi stokami wzgórza stawała się jeszcze bardziej zaciętą, jeszcze więcej bohaterską, w miarę jak powiększał swe pole działania; ale dzięki genialnej idei, jaką powziął, oblania ich ze wszech stron źródłami, robiły się one z każdym rokiem urodzajniejsze. Na płaskowzgórzu zaś, nabywszy nowy las, poprzeprowadzał szerokie drogi w celu ułatwienia komunikacyi i zamienienia polanek leśnych na pastwiska dla bydła, którego budowlę miał na względzie. W tym zdwojonym wysiłku tworzenia, walka więc się rozszerzając na całej panowała linii a w tym samym stosunku zwiększały się też szanse ostatecznego zwycięztwa. Możliwe straty ze złego żniwu na jednem polu, wynagradzał obfity zbiór z drugiego. Podobnie jak dom, rosła w miarę jak podrastały dzieci i ferma. Opieszalszych pchały pilniejsze. Bliźniaki, czternastoletni Błażej i Denizy, zbierali nagrody w gimnazyum, zawstydzając młodszego od nich o dwa lata Ambrożego, który obdarzony żywą inteligencyą, zajmował się najczęściej czem innem niż lekcyami. Następna czwórka: Gerwazy, dwie córki, Róża i Klara oraz i najmłodszy Grzegórz, nadto młodzi, by ich co dnia posyłać do Paryża, bujali po świeżem powietrzu, rozwijając się pomyślnie, bez zbytku guzów i sińców. A gdy wreszcie po upływie tych dwóch lat, Maryanna porodziła ósme z rzędu swe dzieccko, tym razem córeczkę, Luizę, nie nacierpiała się tyle co przy Grzegorza, który omal, że nie przyprawił ją o utratę życia, ale choć zwolna, bo powstała zbyt wcześnie do jakiegoś prania, przychodziła do siebie. Gdy ją wreszcie Mateusz ujrzał na nogach, uśmiechniętą z drogą maleńką na ręku, uściskał ją w miłosnym tryumfie przemagającym wszelkie troski i bóle. Więc jeszcze jedno dziecię, to znaczy nowe bogactwo, nowa energia, nowa siła wzbogacająca świat, nowa uprawna i obsiana rola dnia jutrzejszego.
I zawsze było to samo wielkie i dobre dzieło płodności, rozrastające się coraz to bardziej przez ziemię i niewiastę, pogromicielkę zniszczenia, przysparzającą dobytku z każdem nowem dzieckiem kochającą, chcącą, walczącą i pracującą w boleści, w ciągłym pochodzie naprzód do pełniejszego życia, do większych nadziei.
Ubiegło dwa lata i znowu przybyło Mateuszowi i Maryannie dziecko, tym razem dziewczę. Jednocześnie z pomnożeniem się rodziny, powiększyła się także ferma Chantebled na zachodzie płaskowzgórza o mokradła, które trzeba było usunąć i bijące tam źródła opanować. Teraz więc była cała ta spłazina gruntów, wynosząca około stu hektarów ziemi nabytą; dotąd wyrastały na niej tylko nędzne rośliny, dziś wzięta w uprawę dawała bogate żniwa. Zaś nowe źródła spożytkowane, skanalizowane na wszystkie strony, dążyły roznosić dobroczynne życie, użyźniając piaszczyste stoki. Było to niezaprzeczone zwycięstwo życia, płodność rozprzestrzeniająca się pod wpływem promieni słońca, praca tworząca wciąż, praca bez wytchnienia, pomimo przeszkód i bólu, wyrównywająca straty, wlewająca co moment w żyły świata, coraz więcej siły, zdrowia i radości.
Tym razem Séguin który w ciągłych interesach, jakie z nim Mateusza łączyły, pierwszy naglił go do nabycia nowych dzierżaw a nawet nakłaniał go, by wziął za jednym zamachem resztę włości: lasy i błonia, prawie dwieście hektarów. Znajdując się w ciągłych tarapatach pieniężnych, proponował mu sprzedaż tanio i pod korzystnemi warunkami. Ale bardzo oględny Mateusz nie przyjął tego, zachował trzeźwość potrzebną, aby nie odstępować od z góry powziętego zamiaru powiększania fermy etapami i pod naciskiem potrzeby, w miarę możności. Przy tem, nabyciu całych błoni, ciągnących się wzdłuż toru kolejowego na wschód, stawała w drodze ważna przeszkoda: na dwie części przedzielała błonia fatalna kilkohektarowa enklawa Lepailleur’a właściciela młyna, który nigdy zeń żadnych nie ciągnął korzyści. Dlatego też Mateusz, mając do wyboru grunta, wziął resztę leżących od zachodu gruntów szlamistych, dodając, że błonia chętnie nabędzie później, skoro młynarz odprzeda swoją enklawę. Czuł bowiem, że ten ostatni tak mu zazdrościł i tak go niecierpiał od czasu ciągłego powiększania się fermy, że trudno było z nim traktować o kupno enklawy, bo pewną była odmowa. Séguin się żachnął, twierdził, że młynarza rozumu nauczy i pochlebiał sobie, że zdobędzie enklawę za darmo, skoro tylko się w to wmiesza. Zapewne nie tracąc nadziei, że wraz z tą parcelą sprzeda i resztę, uparł się,chcąc koniecznie widzieć Lepailleura i zawrzeć z nim umowę, przed podpisaniem kontraktu sprzedaży górnych gruntów.
Minęło kilka tygodni. Gdy wreszcie Mateusz przybył do pałacu na Aveuue d’Aautin dla podpisania umowy, nie znalazł tam Séguina, chociaż go Séguin sam listownie na owo rendez vous zawezwał. Służący, zostawiając go samego w ogromnym salonie pierwszego piętra, oznajmił, że pan z pewnością wróci niebawem, ponieważ polecił prosić go aby zaczekał. Nie siadając tedy, gość chodził i rozglądał się, uderzony atmosferą powolnej ruiny, w której odnajdywał obecnie ten wspaniały apartament, podziwiany dawniej tak bardzo, pełen drogocennych materyj, zbiorów różnych cacek, bronzów i wspaniałych ram. Cuda te jeszcze się tam znajdowały, ale w zaniedbaniu i opuszczeniu zupełnem, które je przytłaczało i ćmiło; teraz były to już wyszłe z mody, wzgardzone i zjedzone przez kurz fantazye. W ciągłych nudach, właściwych ograniczonym mózgom, które pożera wyłącznie chęć błyszczenia i doprowadzania do ostatnich granic chwilowych szaleństw, zrezygnował Séguin szybko, z przybranej roli amatora dzieł sztuki, roli, która go tak mało bawiła. Afektował więc początkowo wielki interes dla nowych sportów, wyuzdanej szybkości, później zaś powrócił do swego jedynego prawdziwego zamiłowania, do koni. Zapragnął mieć stajnię a ekscentryczna próżność, z jaką to czynił przyśpieszała jeszcze jego ruinę. Olbrzymią fortunę, którą napoczęły kobiety i karty, dobijały konie. Mówiono, że grywał teraz na giełdzie, aby łatać dziury a także z próżności, by nadać sobie pozór wpływowego człowieka, któremu ministrowie dają wskazówki. W miarę zaś, jak się powiększały straty, pod grozą blizkiego upadku, ubywało coraz więcej wykształconego eklektyka i moralisty dyskutującego bezustanku ze Santerrem o literaturze i fiilozofii społecznej, aż wreszcie pozostał tylko zgorzkniały dekadent i modny pesymista, schwytany we własną pułapkę, który roztrwonił i złamał do tego stopnia swe życie, że w końcu stawał się w swej rozpaczliwej nienawiści życia, coraz to prawdziwszym rękodzielnikiem zepsucia i śmierci.
— Ach! myślałam, że to dzieci!
I uśmiechając się do gościa, pomimo swej pomyłki, udając, że przychodzi uporządkować papiery na stole, służącym Séguinowi za biuro, weszła z miną pani domu, chcącej przed obcym zaznaczyć swe prawa nadzoru i kontroli.
Mateusz znał ją, widząc od roku już, jak się rozpościerała i komenderowała, podczas gdy Walentyna okazywała coraz to więcej wstrętu do zajęć domowych. Nazywała się Noną i była niemką, nauczycielką. Walentyna przyjęła ją przedewszystkiem na to, aby czuwała nad dziećmi, po oddaleniu Celestyny, która, zapoznawszy się z pewnym listowym, mimo swej przebiegłej ostrożności znów zaszła w ciążę, tym razem nieszczęśliwie, bo nie udało jej się nawet ukryć swego stanu. Zresztą Nonę przyprowadził sam Séguin, który okazawszy się brutalnym przy oddaleniu panny służącej, krzycząc głośno na skandal i demoralizacyę swoich dwóch córek, wziął Nonę, perełkę, którą ukradł, jak mówił, jednej ze swych przyjaciółek. Wkrótce było dla wszystkich jasnem, że stała się jego kochanką; prawdopodobnie wprowadził ją na to do swego domu, aby ją z tem większą łatwością posiadać a szczególniej trzymać w niewoli; bo zdawał się być bardzo dotkniętym jedną z tych chorobliwych zazdrości, któremi miotany, rzucał się jeszcze dziś z zaciśniętemi pięściami na swą żonę, pomimo, że już wszelkie stosunki małżeńskie między niemi ustały. Rosła i piękna blondyna, co prawda zdawała się usprawiedliwiać najgorsze przypuszczenia, tak zmysłowe były jej usta, tak naiwnie bezwstydne oczy, taką cała postać tego wspaniałego zwierzęcia, śmiejącego się zdradziecko i głupio.
— Pan zapewne czeka na pana Séguina — rzekła wreszcie — wiem, że panu naznaczył, dziś spotkanie, najniezawodniej zaraz powróci.
Mateusz studyujący ją z wielkiem zajęciem, postanowił wyciągnąć na słowa.
— Wyszedł zapewne z panią Séguin — odparł. Wiem, że często wychodzą razem.
— Razem, oni! — zawołała — śmiejąc się w sposób najnietaktowniejszy jak na nauczycielkę, bardzo pan źle poinformowany! Nigdy nie chodzą razem... Przypuszczam, że pani jest na kazaniu, lub może i gdzieindziej.
I czelna, drwiąca, zaczęła się znowu kręcić po pokoju, jak gdyby chciała przywrócić tam trochę porządku a chodząc, ocierała się swemi spódnicami o gościa, wiedziona instynktywną potrzebą zaofiarowywania się mężczyźnie, skoro tylko pozostała z nim samnasam.
— Ach, cóż to za dom — ciągnęła dalej półgłosem, niby do siebie. Jaki ten biedny pan opuszczony!... Byłoby daleko lepiej, gdyby pani nie była zajętą od świtu do zmroku!
Walentyna zajętą! — żeby odczuć całą ironię tych słów, trzeba było tak jak Mateusz wiedzieć, że od sześciu miesięcy pochłoniętą była szczęściem nawiązania znowu stosunku z Santerrem, zerwanego od lat trzech blizko. Teraz odważała się nawet przyjmować go w mieszkaniu małżeńskiem, zamykała się wtedy na klucz, zatrzymując go w swym małym saloniku całe popołudnia; pewno o tem, co oni razem robili, o tych ważnych zajęciach, mówiła tak drwiąco nauczycielka. Santerre, zdobywszy Walentynę pieszczotliwością, w chwili gdy mu się ona niezbędną zdawała dla jego powieściopisarskich sukcesów, odepchnął ją później w sposób dziki i nielitościwy, z brutalnym egoizmem, skoro mu przestała być potrzebną a nawet zdawała się go żenować. Zrozpaczona owem zerwaniem, zadziwiła wtenczas przyjaciółki gorliwością religijną, praktykując tak jak dawniej w domu matki, wśród tych antyków, gorący katolicyzm. A jednak nie wyrzekła się swobody w postępowaniu, której się nauczyła w kołach otaczających męża, zdobywała się chyba tylko na okazywanie tem większej przesady w bezrozumnej nietolerancyi, czyniąc nowe szaleństwa w imię Pana Boga. Równie jak muzyka Wagnera i religia katolicka była przestarzałą i niemodną, potrzeba jej było krwawego zjawiska Antychrysta, któryby zmiótł grzechy świata. Mówiono sobie, że wzięła innego kochanka, ale na to nie było dowodu. Séguin, dla którego religia była pewnym rodzajem wytworności, zbliżył się na chwilę do niej, ujęty jej pobożnością, posuwając pojednanie aż do rozpoczęcia religijnych praktyk. Ale natychmiast odnowiły się małżeńskie swary, bardziej obraźliwe niż dawniej i już bez możliwości pojednania. Powziął więc myśl odkąd Nona zagarnęła go całego, wprowadzić pewien spokój do domu, zapraszając dawnego swego przyjaciela Santerre’a, z którym spotykał się w klubie. Rzecz cała odbyła się zupełnie gładko. Filistrujący wraz z rosnącem powodzeniem powieściopisarz, doszedł bowiem do przeświadczenia, że wyciągnąwszy z kobiet wszystko, czego się od nich mógł spodziewać, powinien się albo ożenić, albo też rozgospodarować, jak w swojem, w cudzem gniazdku. Wzdragał się jeszcze przeciwko małżeństwu tak z zasady, jak i z osobistego doń wstrętu. Miał równie jak Séguin lat czterdzieści jeden, Walentyna zaś liczyła trzydzieści sześć, czyż nie czas więc było ustatkować się, nie czas pomyśleć o jednym z owych trwałych i pewnych stosunków, które tolerować zwykł pobłażliwy świat? Ona zaś, mój Boże! bardziej się nadawała od innej, wiedział przecie, że jest bogatą, mającą wpływy a teraz nawet pobożną, łączyła więc wszystkie wymagane warunki. Tak tedy wśród grożącej miny ukształtowały się stosunki domowe w ten sposób, że ojciec związał się z nauczycielką, matka z przyjacielem domu a troje dzieci rosło dziko pod grozą katastrofy.
Nagle, odezwał się przeraźliwy krzyk a równocześnie usłyszał zdziwiony Mateusz ogromny hałas bieganiny, do pokoju wpadła z impetem Andrea i uciekając w przestrachu przed goniącym ją Gastonem, powtarzała;
— Nono! nono! on mnie chce ciągnąć za włosy!
Miała włosy bardzo piękne, delikatne, matowe, swawolnie okalające jej ładną główkę dziewczęcą; dziesięcioletnia zaledwie, miała już wygląd małej kobiety, pełnej słodyczy i cichego wdzięku, starszy zaś od niej o cztery lata brat, był wysmukły i suchy jak ojciec; na piegowatej jego twarzy o ostrych rysach, widniały pod nizkiem, zdradzającem ciasny upór czołem, oczy stalowo niebieskie. Dogonił ją wreszcie i targnął gwałtownie za włosy.
— Ach, niegodziwiec! zawołała szlochając — nie pozwól mu, Nono — i przytulała się do sukien nauczycielki.
Ale Nona odepchnęła ją z wymówką.
— Milcz, Andreo! zawsze pozwalasz się bić, to nieznośne.
— Ja nic do niego nie mówiłam, czytałam — tłómaczyła, płacząc dziewczynka. Przyszedł, wyrwał mi moją książkę, potem rzucił się na mnie, więc zaczęłam uciekać.
— Ona jest tak głupia, że nigdy nie chce się bawić — odrzekł powoli Gaston — z przedrzeźniającym uśmiechem. To tylko dla twego dobra ciągnę ciebie za włosy, to je przedłuża.
Nauczycielka poczęła się śmiać z nim razem, znajdując to bardzo zabawnem. Zawsze przyznawała mu racyę i pozwalała być władcą nad siostrami, tolerując nawet pobłażliwie figle, które jej samej stroił, kładąc naprzykład zimną rękę pod stanik na plecy, lub wskakując nagle na ramiona.
Mateusz był tem zdarzeniem zdziwiony a nawet trochę oburzony, gdy wszedł doktór Boutan. Mała Andrea, lubiąca go za jego wesołość i dobroduszność, pobiegła ku niemu i już pocieszona nadstawiała czoło do pocałunku.
— Dzień dobry, moje dziecię, czekam na waszą matkę, która telegrafowała do mnie dziś rano i która, jak się zdaje, nie powróciła jeszcze. Zresztą przybyłem nieco wcześnie... Ach! kochany panie Mateuszu i pan tutaj?
— Tak, oczekuję pana Séguina.
Ścisnęli sobie serdecznie ręce, poczem doktór, spojrzawszy zukosa na Nonę, zwrócił się do niej i zapytał, czy pani Séguin jest chorą, że go zawezwała telegraficznie. Nona odpowiedziała sucho, że nie wie. A gdy pytał dalej, dowiadując się o Łucyę, czemu jej niema w towarzystwie Andrei i Gastona, odparła:
— Łucya leży w łóżku.
— Co! w łóżku! A więc to Łucya jest chorą?
— Nie, chorą nie jest.
Doktór spojrzał na nią znowu swemi bystremi oczami, które zdawały się chcieć przeniknąć nawskroś jej duszę i przestał wypytywać.
— Dobrze więc, będę czekał.
Wreszcie Nona odeszła, wyprowadzając ze sobą Andreę i Gastona i popychając ich trochę przed sobą; była zmieszana, zaniepokojona owym badawczym wzrokiem, który jej nie opuszczał i nie odłączał się od niej i dzieci powierzonych jej pieczy, póki nie wyszli z pokoju.
Boutan zwrócił się znowu do Mateusza; chwilę stali tak naprzeciwko siebie, milcząc. Obaj wiedzieli, obaj kiwali głowami. Aż wreszcie doktór odezwał się pierwszy półgłosem:
— No i co pan mówisz na tą pannę? Mnie, mój kochany panie, przebiega zimny dreszcz, gdy na nią spojrzę. Czy pan przyjrzałeś się jej ustom i oczom, które, mówiąc nawiasem, są bardzo piękne? Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zbrodni, tak wyraźnie się wychylającej z tak pięknego ciała... Miejmy nadzieję, że się mylę!
Znowu zaległo milczenie. Zaczął chodzić po pokoju a gdy wreszcie wrócił na dawne miejsce, zrobił gest, jak gdyby wyrażający bezradność, jak gdyby mówiący i po za obrębem tych murów o smutnej katastrofie, grożącej zagładą całemu temu domowi.
— To było nieuniknione, pan przewidziałeś i obserwowałeś przebieg upadku, czyż nie?... wiem, że się ze mnie śmieją, że mnie mają za łagodnego maniaka, za medyka specjalistę, któremu pokoju nie dają rzadkie przypadki, jakie leczy. Ale cóż pan chcesz? jeżeli mimo to nie zrażam się, to tylko dlatego, iż przekonany jestem, że mam racyę... Naprzykład, co się tyczy Séguinów, czyż to nie jasne, że wszystkie nieszczęścia wyniknęły z pierwotnych okpiwać natury, z zepsucia, jakie ogarnęło powoli męża i żonę, tak zawzięcie upierających się, aby nie mieć więcej dzieci? Odtąd, rzec można, małżeństwo poczęło się rozprzęgać, niechcący, bezwiednie, jednak przyszło na świat jedno przez zapomnienie i oto zaraz mężem miota szalona i głupia zazdrość, żona opuszczona, oddana na pastwę kaprysom wszystkich upadków. Zobopólne cudzołóztwo było nieuniknionym końcem takich natur, denerwujących się i zatruwających wzajemnie w zażartej ze sobą walce i otoczonych najzgubniejszemi światowemi podnietami. Dziś rozłączenie jest już zupełnem, węzły rodzinne zerwane, kochanka pana i przyjaciel pani domu, zakwaterowani przy domowem ognisku. Blizka ruina, oszukiwanie się wzajemne, zawsze i wszędzie to brudne kłamstwo, które się rozpościera i rośnie i które praktykują teraz wszyscy czworo... Wściekłość mnie ogarnia, naprawdę! A jeżeli mówię to panu, to dlatego, że to mi sprawia ulgę, choć wiem, że nie mówię panu nic nowego.
Pomimo wrodzonej słodyczy niecierpliwił się, mówiąc a głos jego cichy nabierał dziwnej wyrazistości i energii.
— Wielki hałas podnoszą zewsząd z powodu naszej nowoczesnej newrozy, naszego zwyrodnienia, naszych coraz to słabszych dzieci, które nam rodzą kobiety chore, cieleśnie zrujnowane i histeryczne. Ale obok licznych innych, mniej ważnych przyczyn, oszukiwanie jest pierwszą i najważniejszą, która nieraz gubi życie u źródła! Ależ to oszukiwanie powszechne, rozmyślne, uparte, sławione na wsze strony, rujnuje nas przedwcześnie i w końcu zgubi zupełnie!... Pomyśl pan tylko, bezkarnie oszukiwać nie można żadnego organu. Wyobraź pan sobie żołądek, żywiony ciągłemi mamidłami, którego soki poruszaneby były wciąż przez niestrawne przedmioty, nie dające żadnego pola trawieniu. Każda funkcya nie odbywająca się normalnie, staje się przyczyną trwałych zaburzeń. Denerwujesz pan kobietę, zadawalniając u niej tylko spazm miłosny, dochodzisz sam tylko do zaspokojenia pożądania, będącego jedynie przynętą w akcie zapłodnienia, nie godzisz się na zapłodnienie, które jest celem, jest nieodzownem, koniecznem. I chcesz pan, aby w tym oszukanym, sponiewieranym i od przeznaczenia swojego odwiedzionym organizmie, nie pojawiły się wielkie zaburzenia i znieprawienia potworne i zepsucie!... Dodać trzeba do tego, że jeżeli mąż oszukiwał naturę, to kochanek oszukuje ją jeszcze lepiej. Jest to jakby ciągły szturm. Skoro obawa przed dzieckiem nie powściąga już apetytów, organ zostaje oddany na pastwę łatwej, powtarzającej się wciąż i wyczerpującej rozkoszy. Znam wypadki zdumiewającej brutalności i rozbestwienia. Zapewne, że nie myślę wymagać od mężczyzn powściągliwości zwierząt, mających swoje peryody miłosne. Ale trzeba, aby dziecko nie było tak bezlitośnie eliminowane, żeby mu pozwolono kiełkować od czasu do czasu, aby przywrócić skasowaną funkcyę. Ileż to kobiet chorych, zdenerwowanych, złamanych oszukańczemi manewrami, widziałem jak przychodziły do zdrowia przez brzemienność! A ileż innych znowu w dawne wpadło cierpienia, jak tylko na nowo nie chciały żyć życiem takiem, jakiem się żyć powinno! Bo pamiętaj pan, że wszystko zależy właśnie na tem. Zgwałcona natura buntuje się. Im więcej się oszukuje, tem więcej zepsucia, tem bardziej osłabia się ludność, tem większa degeneracya. Aż wreszcie dochodzi się do naszej sławnej nowoczesnej newrozy, do naszego bliskiego fizycznego i moralnego bankructwa. Tylko spójrz pan na nasze kobiety, porównaj je pan z sążnistemi kumoszkami dawnych czasów. Nasze bezpłciowe, drżące, szalone kobiety, ależ to my je czynimy takiemi, naszemi praktykami, naszą sztuką, literaturą, naszym ideałem nielicznej rodziny, poświęconej szalonej ambicyi złota i władzy. Śmierć dzieciom, to znaczy także śmierć niewiastom, śmierć nam samym, śmierć wszystkiemu, co jest radością, zdrowiem i siłą!... Powiedz pan tylko, czy czułeś kiedy rozkład jakiej warstwy społecznej wyraźniej, aniżeli w tym domu, w tym salonie, pełnym rzadkich cacek i przerafinowanego zbytku? Nie patrzysz pan tutaj na wielki dramat współczesnej demoralizacyi. zniechęcenia do życia, rozmyślnej i głoszonej jako panaceum niepłodności? Pocóż żyć, jeżeli każda rodząca się na świat istota, to jeden nieszczęśliwy więcej? Oszukiwanie się spełniło swoje dzieło zniszczenia, swary małżeńskie zrujnowały domowe pożycie, mąż idzie w jedną stronę, żona w drugą a tymczasem to troje biednych dzieci, w rękach tej dziewczyny, niby nauczycielki, rośnie dziko, wystawione na najgorsze niebezpieczeństwa. Ach, nieszczęśliwe biedactwa, ich najbardziej mi żal, wejść tu nie mogę, aby mi się nie ścisnęło serce!
I ciszej ciągnął Boutan dalej, opowiadane, jak bardzo lubi małą Andreę, taką ładną, taką łagodną i odmienną, że sama matka, żartując, nieraz oskarżała Catiche, jej mamkę, że swojem mlekiem spokojnego wiejskiego bydlęcia przemieniła ją w swoją, bo zkąd taka odmienna od reszty rodziny i zawsze taka cicha, uśmiechnięta i nie oburzająca się na ciągłe psoty i prześladowania brata. Gaston zaś wcale mu się nie podobał, brutalny i mało inteligentny, był jeszcze więcej zdegenerowany od ojca, bardziej uparty, bardziej oschły, zasklepiony w egoistycznem przeświadczeniu o swej wyższości, której nawet dyskutować nie pozwalał. Ale najbardziej zaciekawiała doktora Łucya, mająca lat dwanaście, była to dziewczynka szczupła, blada i delikatna, o jasno blond włosach, blado niebieskich romansowych oczach. Dojrzawszy nadzwyczaj wcześnie, zachorowała przerażona i zrewoltowana cieknącą krwią, która ją czyniła kobietą. Odkąd więc wyprowadził ją z choroby, badał z zainteresowaniem u niej nadzwyczaj ciekawe obawy, zwiększający się coraz większy wstręt do cielesnych uciech, pewien rodzaj przedwczesnego mistycyzmu, którego polot unosił jej wyobraźnię do dziwacznych marzeń o aniołach i dziewicach nadziemskiej białości i czystości. Wszelkie rojące się życie, mrowisko, rój pszczół, gniazdo ptaka z nagiemi jeszcze pisklętami, wzruszało ją i dotykało boleśnie, przyprawiając prawie o mdłości. Mawiał więc żartem, że ona naprawdę była córką pesymizmu rodziców, przez swą odrazę i wstręt do wszelkiego żywego, ciepłego i brzemiennego ciała.
Ale w tej chwili weszła Walentyna, wpadając swoim zwyczajem niby wiatr do pokoju, zawsze zapóżniona, zawsze przestraszona jakimś niespodziewanym przypadkiem. Mając trzydzieści sześć lat, zdawała się jeszcze młodą, jakby lata po niej przechodziły bez śladu, tak samo szczupła, taka żywa, jak w chwili urodzin Andrei, miała takie same poskręcane blond włosy i taką samą delikatną i pociągłą twarzyczkę. Więcej szczęśliwa od innych, zdaniem doktora zdawała się tylko wysuszać i szczupleć pod wpływem ogarniających ją płomieni zepsucia.
— Dzień dobry panu, panie Froment, dzień dobry, doktorze... Ach, panie doktorze, przepraszam jaknajmocniej. Wystaw sobie pan, że poszłam do kościoła św. Magdaleny, aby usłyszeć początek nauki księdza Levasseura, obiecując sobie, że się wysunę na czas, aby zdążyć na dane panu rendez-vous i patrz pan, ze wszystkiem o panu zapomniałam, tak silnie opanował mnie kaznodzieja, ale to zupełnie, zupełnie! tak, że nic ze mnie nie pozostało.
Na samą myśl omdlewała jeszcze i oczy jej się ćmiły. Mimo to, szanowny ojciec wydał jej się nie dość gorący, nazbyt wchodzący w kompromis z nowożytnemi ideami, dlatego, że przypuszczać się zdawał możliwość pogodzenia religii z nauką.
Boutan przerwał jej z uśmiechem.
— Czy bóle newralgiczne, na które pani cierpi powróciły?
— O nie, nie! nie jestem chorą!... To nie dla siebie fatygowałam pana doktora, lecz dla Łucyi, która naprawdę mnie niepokoi. Zupełnie już nie rozumiem tego dziecka. Wyobraź sobie pan, że dziś rano nie chciała wstać z łóżka! Gdy mi o tem powiedziano, poszłam do niej; z początku nie odpowiadała mi wcale, odwróciwszy się do ściany. Potem na wszystkie moje pytania, powtarzała wciąż jedno i to samo dziesięć i dwadzieścia razy bez żadnych objaśnień, że chce wstąpić do klasztoru, miała przytem twarz bladą jak chusta i oczy w słup... I cóż pan sądzisz o tym nowym napadzie?
— Ale — rzekł doktór — czy nic się nie zdarzyło dzisiejszej nocy, lub wczoraj wieczorem;
— O ile wiem, nic, ani w nocy, ani wczoraj wieczorem. Wieczór przeszedł bardzo spokojnie, byłam sama w domu, nie wychodziłam wcale; a gdy przyszedł wcześnie przyjaciel nasz Santerre na szklankę herbaty, schroniłam się z nim razem do mego saloniku, aby nam dzieci nie robiły hałasu nad głową... Przypuszczam, że się położyły spać o zwykłej porze.
— Czy mała spała dobrze, czy się nie skarżyła na co w nocy?
— Tego nie wiem; nie zdaje się być cierpiącą. Nie przypuszczam nawet, by była chorą, bo pan pojmuje, że inaczej nie wyszłabym dziś po południu, gdybym miała choć cień obawy o jej zdrowie. Jednakże chciałam się pomimo to poradzić pana, panie doktorze, tak bardzo zdumiewa mnie jej upór, nie chce wcale wstać z łóżka. Chodźmy do jej pokoju, doktorze, złajaj ją pan ostro i postaw tem odrazu na nogi.
Teraz powrócił i Séguin. Wysłuchał ostatnich słów powiedzianych przez żonę, ścisnął w milczeniu rękę doktora, który udawał się za Walentyną do pokoju małej. Potem zwrócił się do Mateusza, tłómacząc się przed nim:
— Niech mi pan wybaczy, panie Froment, że pozwoliłem panu czekać. Koń mi zachorował, dzielny wyścigowiec, na którym wielkie budowałem nadzieje. Koniec końcem, wszystko źle idzie... Mówmy więc o naszym interesie, który także zupełnie mi się nie powiódł.
I wykrzyknął przeciw Lepailleur‘owi, który za kilka hektarów wrzosowiska, za swą nieszczęsną enklawę zażądał tak wygórowanej ceny, że wobec tego wszelkie targi stawały się niemożliwe. Młynarz dał zresztą poznać tłumiony swój gniew, z powodu tryumfu Mateusza na rozległych, nieuprawnych polach, na których od wieków porastały ciernie, gdzie głowę byłby dawniej dał, że żaden kłos nie urośnie, kołysały się teraz bujne żniwa. Wściekał się z gniewu i tembardziej nienawidził ziemię, tę niesprawiedliwą macochę, która tak twardą była dla niego, syna chłopów, taką łaskawą dla tego mieszczucha, przybłędy, który zjawił się nie wiedzieć zkąd, aby wszystko zmienić i przeinaczyć. I z szyderczym uśmiechem rzekł, że te kępy warte teraz złote góry, odkąd zjawili się czarodzieje, którzy zbożu każą rosnąć na kamieniach.
— Pan wiesz, że się sam do niego pofatygowałem. Zgłosił się on do mnie niegdyś, proponując mi za tanie pieniądze swój kawałek wrzosowiska, naturalnie nie zgodziłem się na to, mając już wtenczas zamiar pozbycia się majątku. Więc teraz nie mógł się powstrzymać od drwinkowania, chcąc mi dać poznać moją głupotę. Byłbym go był spoliczkował... Ale ma teraz córeczkę?
— Tak, małą Teresę — odrzekł Mateusz z uśmiechem, który nie schodził mu z ust podczas całego opowiadania Séguina, tak pewnym był, że rezultat musi być ujemnym. — Przed rokiem przytrafiło mu się owo nieszczęście, jak on to nazywa. I jeszcze dotąd nie uspokoił się. Nasamprzód wywarł swą złość na żonie, potem na całem społeczeństwie, na wszystkich świętych, nawet na Pana Boga. To człowiek próżny i mściwy.
— Zupełna racya, zapewne uraziłem go też, nie rozpływając się w zachwytach nad jego synalkiem, Antosiem, który w dwunastym roku życia, jak mi się zdaje, ukończył szkołę w Janville, odgrywając w niej rolę cudownego dziecka.
Mateusz wciąż się zlekka uśmiechał.
— Tak, naturalnie! nie dziwię się teraz wcale pańskiemu niepowodzeniu. Gdy im razu pewnego radziłem oddać Antosia do szkoły rolniczej, oboje rodzice o mało mnie nie pobili. Marzą o tem, by go wykierować na pana.
Koniec końcem, interes nie udał się i Séguin był niepocieszony, tracił bowiem przez to nadzieję, aby Mateusz odkupił tego roku inne grunta, oprócz reszty, mokradeł na płaskowzgórzu, ku zachodowi. Akt cesyi był już gotowy, więc podpisali go. Pozostawały tedy jeszcze do nabycia dwa kompleksy, nasamprzód prawie sto hektarów lasu ku Lillebrune a potem całe błonia, sięgające aż do Vieux-Boury, które enklawa Lepailleur’a odgraniczała od już nabytych, jałowych gruntów.
— Szkodal! byłbym panu dał na dogodniejszych warunkach, byłbyś pan zyskał — mówił Séguin, zdradzając tem przytłaczające go kłopoty pieniężne — ale wiem, że pan jesteś bardzo ostrożny i jeżeli postanowiłeś czekać i nie kupować, chyba w razie potrzeby, po nowych tryumfach, pana nie przekonam. Więc życzę tylko wiele szczęścia, bo to i w moim leży interesie.
Wzajemny ich stosunek był zawsze bardzo poprawnym, choć zimnym, podawali sobie właśnie ręce, gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając nowego gościa, nie anonsowanego wcale przez służbę.
— Ach, to pan — rzekł obojętnie gospodarz domu, myślałem, że pan jesteś na próbie sztuki przyjacielą pańskiego Maindrona.
Mówił to do Santerre’a, który wchodził uśmiechnięty, z miną znużoną człowieka zręcznego i faworyzowanego przez szczęście. Powodzenie rozsadzało go, utył, lecz jego ciemne oczy pozostały pieszczotliwe a zawsze dobrze utrzymana broda zakrywała złośliwe usta. Był jednym z pierwszych między literatami, którzy przeczuli bliskie bankructwo buduarowych romansów, śliskich awantur, rozgrywających się w mieszkaniach kawalerskich, poszedł więc śladami Walentyny i jej religijnego obłędu i pisał historye, w których było dużo, o nawróceniach, o tryumfie katolickiego ducha, odradzającego świat; choć mu to nie przeszkadzało tembardziej pogardzać ludzkim gminem.
— Ach, sztuka Maindrona — odrzekł — nie masz pan pojęcia, co to za marnota! Naturalnie znowu cudzołóztwo, ależ to obrzydliwe w końcu! Prawie nie do uwierzenia, że się na to nie oburza publiczność, karmiona taką strawą i chyba nasi smutni psychologowie, niosący w tak smętny sposób stare społeczeństwo na cmentarz, musieli je do reszty znieprawić i zarazić zgnilizną, że w takiem kona błocie... Ja przynajmniej nie zmieniłem się, trzeba się trzymać w karbach, by powściągnąć swe chuci. Bóg zniszczy wreszcie ten świat dla powszechnego szczęścia.
Widząc, że Mateusz patrzał na niego ze zdumieniem, bo pamiętał zapewne jeszcze jego dawną rolę wyfrakowanego powieściopisarza, który przewodził temu szalonemu tańcowi i był grabarzem tego dystyngowanego i wyzyskiwanego przez siebie świata, uciął krótko, dodając:
— Tak pięknie na dworze, więc uciekłem z teatru, mam na dole powóz, czy pojedzie pan ze mną na wystawę pastelistów?
— Ach, nie, nie, mój kochany, co do mnie, w żadnym razie — rzekł Séguin ze zwykłą swobodą — pańscy pasteliści mnie zabijają... Ale może pan namówi Walentynę.
I gest, który tym słowom towarzyszył, oddawał mu żonę z ufnością męża, który o niczem nie chce wiedzieć. Z dziesięć razy byłby już zabił Walentynę, miotany straszną zazdrością i posądzający ją o przeniewierstwa ohydne. A przytem, bez żadnego rozumnego powodu, wbrew wszelkiej logice, zawsze tolerował jej stosunek z Santerre’m: zapewne więc Santerre nie liczył się; albo może nie mając początkowo pewności co do prawdopodobnego między nimi stosunku, pogodził się później z faktem dokonanym. A odkąd powziął świetną myśl wprowadzenia kochanka do swego domu, aby tem swobodniejszym być samemu, pozwalał mu przybywać o każdej porze, rozgaszczać się jak u siebie, wychodzić i wracać z żoną zawsze razem, przyczem wszyscy troje żyli w dobrych koleżeńskich stosunkach, śmiejąc się i rozprawiając z dumną wytwornością i z jakiemś rozpaczliwem, odartem ze złudzeń zacięciem.
— Nie myśl pan, że mi zależy na pastelistach... To, lub coś innego, wszystko jedno. Najważniejsza rzecz, żeby zabić popołudnie. Maindron zwalił mnie zupełnie z nóg swoim pierwszym aktem... Boże! co za ohydnie głupie bywają dni!
— Ach, gdyby tylko były głupie! — rzekł Séguin. — Syryusz mi zachorował, cała moja stajnia przez to zdezorganizowana, cały łańcuch nieszczęść, aż chęć bierze skończyć z życiem!
— Co, Syryusz chory naprawdę? Biedny mój przyjacielu, chcesz pan? zakończymy razem... Boć ja tylko wlokę, poziewając, moje życie!
— Ja zaś pluję na nie, womituję je. Tę wstrętność!
Na chwilę zapanowało milczenie, poczem Séguin począł znowu ospale.
— A więc żadne inne nieszczęście nie spadło na pana dzisiaj?
— Nie, dachówki mi jeszcze nie lecą na głowę. Ale i to przyjdzie.
— Miejmy nadzieję, że tak. I powiedzieć, że ta podła ziemia, ze swojem obrzydłem rojowiskiem żywych jestestw, obraca się, jakby nigdy nic... Mój Syryusz chory, ależ to koniec świata!
Mateusz znudzony powstał, zabierając się do wyjścia, gdy weszła służąca i gadając długo tłómaczyła, że pani prosi pana, aby zaraz przyszedł do pokoju panny Łucyi, bo panienka upiera się być niegrzeczną. Séguin ze swą ironiczną flegmą żartował dalej, prosząc obu mężczyzn, aby mu towarzyszyli i pomogli, jak mówił, przekonać tę małą kobietę o wszechwładzy męzkiej.
W pokoju Łucyi rozgrywała się dziwna scena. Dziewczynka, leżąc na plecach, zaciągnęła kołdrę aż pod brodę, trzymając ją mocno w swych drobnych zaciśniętych dłoniach, jakgdyby zamierzała stawiać opór i nie pozwolić się wyciągnąć z łóżka, którego od rana opuścić nie chciała. Widać było tylko jej drobną, bladą twarzyczkę, zmartwiałą, otoczoną splotami płowych, jakby wypełzłych z koloru włosów. Jej niebieskawe bezbarwne oczy wpatrywały się uporczywie, z wyrazem rozpaczliwej determinacji, w sufit. Gdy zobaczyła wchodzącą matkę z doktorem Boutanem, w oczach jej odbiła się niema boleść, ale nie poruszyła się, nie drgnęła, nawet lekki oddech jej chudej piersi nie podniósł kołdry; kilka minut leżała niby martwa, nie odpowiadając na stawiane pytania.
— Czyś chora, moje drogie dziecko? Mama twoja mówiła mi, że dziś rano nie chciałaś wstać z łóżka... Powiedz, co cię boli?
Zamiast odpowiedzieć, leżała ona martwa bez ruchu.
— Bądź grzeczną, dziecko, to bardzo brzydkoby było niepokoić rodziców uporem i nie pozwolić mi przynieść ci ulgi... Powiedz mi, co ci jest. Boli ciebie brzuszek?
Pozostała martwa, nie otwierając ust, nie ruszywszy nawet palcem.
— Myślałem, że jesteś rozsądniejszą, moje dziecko, sprawiasz nam wszystkim wiele kłopotu... Jednak trzeba koniecznie, żebym wiedział, co ci jest, jeżeli mam ciebie leczyć.
I gdy tym razem doktór się zbliżył, chcąc ją wziąć za rękę, zaczęła drżeć na całem ciele, okazując tyle wstrętu i zaciskając tak szczelnie kołdrę około swej szyi, że nie chcąc jej zadawać gwałtu, zmuszony był wyrzec się zbadania jej pulsu.
Walentyna, oczekująca dotąd w milczeniu, wybuchnęła:
— Moja kochana, ty naprawdę nadużywasz naszej cierpliwości, to idyotyczne, skończy się na tem, że zawołam ojca, aby ci dał w skórę... Od rana nie chcesz wstać z łóżka i nie chcesz nam powiedzieć nawet, co ci jest. Gadaj przecież, wytłómacz się, byśmy wiedzieli, co o tem myśleć... Powiedz, czy ci kto dokuczył, czy chciałabyś się poskarżyć na kogo?
Gdy Łucya pozostawała w swojej martwocie, kazała matka idąc za radą doktora, zawołać nauczycielkę Norę, aby doktór mógł ją wypytać sam. Gdy okazała blondyna weszła do pokoju, zauważył u dziecka ten sam dreszcz wstrętu, jaki objawiła, gdy chciał jej dotknąć. Wyglądało to, jakby chciała cała zakopać się i zniknąć.
Nora zapytana, odpowiedziała stojąc w nogach łóżka ze zwykłem uśmiechem i nieświadomym bezwstydem, błyszczącym zawsze w jej pięknych oczach.
— Ależ ja nie wiem o niczem, panie doktorze, bo przecie nie ja układam dzieci do snu.
Wczoraj wieczorem zdawała się Łucya być zdrową. Do łóżka położyła się zapewne o tej samej porze, jak zwykle, poszedłszy wprzódy powiedzieć dobranoc matce, która w małym salonie miała gościa... Ja, jak każdego wieczoru, weszłam tylko raz do jej pokoju, aby jej powiedzieć dobranoc... Cóż zresztą mam jeszcze powiedzieć panu, kiedy sama nic nie wiem.
Mówiąc, nie spuszczała swych wielkich oczów z dziewczynki, zupełnie swobodna i spokojna, z miną zarazem wyzywającą i pewną, że nic nie powie, że nic powiedzieć nie może. Jakaś wewnętrzna wesołość, jakby wspomnienie czegoś bardzo zabawnego, wykwitła wreszcie na jej wargach, które rozchylając się, ukazały jej białe, piękne zęby, rzekłbyś zęby młodej wilczycy. Skoro przygasłe spojrzenie dziecka, dotąd uporczywie zwrócone na sufit zsuwając się niżej, spotkało się z tym drwiącym i palącym wzrokiem, który na niem zaciążył, dziecię nie mogło tego przenieść i wybuchnęło spazmatycznym płaczem.
— Ach, niech mnie zostawią w spokoju, niech do mnie nie mówią, niech na mnie nie patrzą!... Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru!
Był to krzyk przedwcześnie dojrzałej kobiety, która pozostawszy dzieckiem i zdjęta obrzydzeniem dla swojej płci, tak samo już dziś rano wołała. Teraz podnosiła ten krzyk ze zdwojoną żarliwością, bezustanku. W jej uporze, aby nie wstać z łóżka, nie pozwolić odtąd, żeby oglądano gołe jej ręce, była silna wola zagrzebania się, umarcia dla świata, unicestwienia całej swej cielesnej istoty, przejętej nienawiścią dla zmysłów. Pragnęła być samą nazawsze, nie czuć blizkiego ciepła jakiejś drugiej istoty, czuć nicość grobu, aby tylko ujść przed obrażającem ją życiem, nie czuć go wkoło siebie i w sobie.
— Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru! Walentyna myśląc, że mała zupełnie straciła zmysły, posłała po Séguina, łając ją tymczasem bardzo po macierzyńsku i z wielką godnością.
— Ty mnie naprawdę wyprowadzasz z cierpliwości... Moje dziecko, w twoich latach zawcześnie jeszcze mówić o wstąpieniu do klasztoru, zdawaćby się mogło, jakbyś na około w rodzinie miała tylko powody samych smutków i cierpień. Co do mnie, zdaje mi się, że spełniałam zawsze moje obowiązki względem was i na szczęście nie mam sobie nic do wyrzucenia. Znasz dostatecznie moją religijność, wszczepiałam ci zawsze bojaźń i szacunek dla naszej świętej religii, wolno mi więc powiedzieć ci, że obrażasz Pana Boga, mieszając go do twoich kaprysów chorego dziecka... Nie można wstępować do klasztoru, jeżeli się nie jest posłuszną i Pan Bóg nie chce dziewczynek, które obrażają swe matki, od których zawsze tylko dobre odbierały przykłady.
Oczy Łucyi zatrzymały się teraz na oczach matki. W miarę, jak ta mówiła, rozszerzał jakiś przestrach te biedne, niewinne oczy, dotknięte boleśnie w namiętnem pragnieniu boskiej czystości, wzrok ten wyrażał głęboki ból zniszczonego szacunku, wyziębionego przywiązania, malowała się w nim cała biedna maleńka dusza dziecięca, której przywiązanie do matki wydarto.
W tej chwili właśnie wszedł Séguin w towarzystwie Santerre’a i Mateusza. Podczas gdy Walentyna opowiadała mu cały wypadek, odwołując się do jego ojcowskiej powagi, błąkał się w kącie jego ust lekki ironiczny uśmiech, jakby mówiący: „Cóż chcesz, moja droga? to wskutek twego złego wychowania mają niemądre kaprysy.“ Gdy matka skończyła, zwrócił się Séguin do doktora, który wzruszeniem ramion dał znak, że nic nie pomoże, bo mała nie pozwalała się zbadać. Popatrzał potem z upodobaniem na Norę, widząc, że i ona uśmiecha się z tej śmiesznej i niedorzecznej sceny i przed wydaniem wyroku zdawał się brać na świadka Mateusza, gdy Santerre nie lubiący scen drażliwych, dla miłego spokoju zapragnął zakończyć całą rzecz wesoło...
— Cóż, moja maleńka Łusieńko! więc to prawda wszystko, co twoja mamusia mówi? Nie, ona się myli, wszak tak, ty jesteś bardzo grzeczna... Posłuchaj, ja ciebie uściskam, ty uściskasz mnie i wszystko się skończy. Biorę na siebie, że tatko i mama ci przebaczą.
Śmiejąc się głośno, przybliżał się, wystawiając twarz naprzód. Ale Łucya wobec tego mężczyzny, wobec tej twarzy o wielkich, błyszczących oczach, grubych, zmysłowych wargach, na pół przysłoniętych wąsem, poczęła się rzucać gwałtownie i zmieszana strasznie, okazywała wielkie, z przestrachem połączone obrzydzenie.
— Nie zbliżaj się pan, ja nie chcę... Nie całuj mnie, nie całuj mnie pan! Santerre nie zważał na to i niby przekomarzając się, chciał ją pochwycić, myśląc, że w ten sposób zwalczy jej kaprys.
— Czemubym ciebie nie miał pocałować, Łusieńko? przecież całuję ciebie codziennie.
— Och, nie, nie! nie chcę tego więcej... Puść mnie pan, przez litość, och, nie! nie! nigdy i nie pan, nigdy, nigdy więcej!
A ponieważ nie zważał na jej krzyk, podniosła się, rzuciła w tył, uniknęła ust jego, jakby to było mające ją napiętnować rozpalone żelazo. Kołdrę, którą się otulała tak szczelnie dokoła szyi, odrzuciła teraz zmieszana w swej ucieczce, ukazując chude ramiona i wątłe ciałko formującej się kobiety. I prawie oszalała za wstydu i obrzydzenia, jęcząca i łkająca, drżała z przestrachu.
Zaś w chwili, gdy myślała, że już ją pochwyci, że już ją trzyma i całuje, wyrzuciły nagle jej zdławione obrzydzeniem usta ową hańbiącą tajemnicę, która już od rana czyniła ją zmartwiałą i milczącą, nie chcącą już dłużej żyć.
— Nie całuj mnie pan, nigdy, nigdy więcej!... Przecież widziałam pana wczoraj wieczorem w małym saloniku z mamą.. Ach! paskudztwo, paskudztwo!
Santerre zbladł i cofnął się. Wydawało się, że śmiertelne milczenie, mrożące wszystko, spada z sufitu. Wszyscy stanęli zdrętwiali, nie mając siły choćby gestem powstrzymać tego, co się stało, już nieuniknione© i nie do naprawienia.
Podrażniona i rozszalała z bólu Łucya, ciągnęła dalej.
— To Nora przyszła po mnie w chwili, gdy miałam zasypiać, by mi pokazać coś bardzo zabawnego... Nora wywierciła dziurkę we drzwiach, i bawi się, patrząc przez nią wieczorem... Myślałam, że Gaston swawoli z Andreą, więc poszłam bosemi nogami i w koszuli tylko. Ach! i co zobaczyłam, co zobaczyłam... Ach, jestem ogromnie nieszczęśliwą, ale niech mnie wyprowadzą ztąd, niech mnie wyprowadzą natychmiast do klasztoru!
Upadła znowu na łóżko, otuliła się cała kołdrą, jakby się chcąc zagrzebać w niej i odwróciła się do muru, nie chcąc nic widzieć, nic słyszeć. A skoro ustały wstrząsające nią długie kurczowe drgania, wydawała się znowu zupełnie martwą.
Oskarżenie publiczne z takich wychodzące ust, naprowadziło falę krwi do oczów Séguina, budząc w nim paroksyzm brutalnej zazdrości, która w jego głowie snuła chęci mordu i zemsty i już pomijając pogardliwie Santerre’a, zwrócił się do Walentyny, tak groźny, że Mateusz wraz z doktorem gotowali się być rozjemcami. Ale w tej samej prawie chwili widzieli, jak się opanowywał, jak drwiący uśmiech znowu wracał na jego wargi, gdy popatrzył na stojącą w nogach łóżka Norę, która trochę blada, dziwiła się, że dziecko śmiało rzecz całą opowiedzieć, przy tem wszystkiem zawsze imponująca i zawsze bezczelna. Sama tylko Walentyna odważyła się oburzyć i dać swemu oburzeniu wyraz w słowach, pełnych powagi i dumy, w których odnajdywała się jeszcze krew Vaugelade’ów, mimo znieprawienia, któremu uległa.
Podeszła ona do nauczycielki, mówiąc jej w twarz:
— To, coś pani zrobiła, jest ohydnem. Ostatnia z nierządnic, w najgorszym domu rozpusty, nie byłaby zdolną do podobnej nikczemności, aby kalać w tak nizki i głupi sposób niewinność dziecka, niweczyć wszelki szacunek, jaki winna córka matce. Albo jesteś niepoczytalną, albo ostatnią z łotrzyc... Precz ztąd, wypędzam panią.
Teraz dopiero Séguin, który dotąd jeszcze ust nie otworzył, raczył nareszcie wmieszać się i objawić swą wolę. Ze zwykłą swą uśmiechniętą miną, rzekł sucho.
— Przepraszam cię, kochana przyjaciółko, nie chcę pozbywać się Nory, ona pozostanie... Przecież nie przewrócimy domu do góry nogami i nie porzucimy naszych nawyknień, z któremi nam bardzo dobrze, za każdym razem, ilekroć ta głupia Łucya będzie miała jakieś przywidzenia nocne... Panie doktorze, proszę, daj jej na przeczyszczenie. A przedewszystkiem proszę żadnych wizyj i żadnych historyj z tysiąca i jednej nocy, inaczej rozgniewam się na seryo.
Skoro się Mateusz w towarzystwie doktora, który ograniczył się tylko na zapisaniu uspakajających środków, znalazł znowu na ulicy, zamienili długi uścisk dłoni w milczeniu. Zaś Boutan, siadając już do powozu, rzekł jeszcze:
— Wszak nie braknie niczego? nie jestże to ostateczna ruina, którą przepowiadałem przed chwilą? Społeczeństwo konające, nienawidzące normalnego i zdrowego życia! Masz pan tam wszystkie klęski, topniejąca fortuna, roztrwaniana codziennie, uszczuplona, skalana i sponiewierana rodzina! I najgorsze szkaradzieństwa przyśpieszają jeszcze zgniliznę która wszystkiemu kres położy, dwunastoletnie dziewczynki już chorobliwie mistyczne, histeryczki, które przed czasem ogarnia wstręt do wszelkiej płodności, wzdychające do cielesnego unicestwienia w klasztorze!... Ach, na ładnej znajdujemy się pochyłości, iż nieszczęśliwi naprawdę wzdychają do końca świata!
W Chantebled Mateusz z Maryanna zakładając podwaliny bytu, budując, rodzili. I w ciągu dwóch lat ubiegłych stanęli na nowo jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, ich radością i siłą. Żądza posiadania się ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich ta boska żądza, dzięki sile miłości, sile dobra i zdrowia, które posiadali; reszty zaś dopełniały ich energia, ich spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo. W miarę powiększania się włości, rósł obrót kapitałów i powiększał kłopoty. Jednakże zaciągnięte na samym początku długi zostały spłacone i mogli teraz wreszcie odstąpić od uciążliwego systemu asocyacyi, spłacanych z zysków, którego się trzymali pierwotnie. Obecnie była tylko jedna głowa rodu, jeden patryarcha, pragnący na włości ugruntować swoją rodzinę i nie mieć innych pomocników i spólników, oprócz swoich dzieci. Dla każdego z nich zdobywał więc nowe pola, tworzył niejako dla swojego małego ludku ojczyznę. Chociażby kilkoro z dzieci rozproszyło, się później i poszło w świat, to zawsze pozostałyby tam korzenie rodziny, pozostałoby to wszystko co przywiązuje serce i żywi. Jakiemż stanowczem rozprzestrzenieniem się było naprzykład owo nabycie reszty mokradeł, dozwalające wziąć pod uprawę całe płaskowzgórze, mające przeszło sto hektarów obszaru! Mogło więc znowu urodzić się dziecko, żywność była już dlań, gotową, na chleb powszedni dla niego rosło już zboże. A skoro ukończono melioracye, ujęto resztę źródeł, wydrenowano i zorano ziemię, cała ta wielka zielona przestrzeń, obiecująca jak okiem zasięgnąć bogate żniwo, przedstawiała następnej wiosny wspaniały widok. Była to zapłata za wszystkie łzy, za wszystkie troski i zgryzoty ciężkich dni początkowej pracy.
W parze z przysparzaniem dobytku przez Mateusza szły w ciągu tych dwóch lat porody Maryanny. Była ona nietylko dobrą gospodynią, pomocną w gospodarstwie, prowadzącą rachunki, zarządzającą domem, lecz oraz pełną wdzięku i ubóstwianą żoną, którą boska żądza zapładniała była matką, która urodziwszy dziecko i wykarmiwszy je, stawała się jego wychowawczynią i nauczycielką, dającą mu jeszcze swój rozum i serce. Zdatna matka i zdatna wychowawczyni — mawiał Boutan, uśmiechając się słodko. Wydać wiele dzieci na świat, to tylko właściwość fizyologiczna, którą wiele posiada kobiet; szczęśliwe są dopiero te kobiety, którym zdrowe warunki moralne pozwalają dzieci dobrze wychować. Wesoła i pełna skromności, dumną była z tego, że prowadziła swe dzieci tak, iż otrzymywała od nich wszystko słodyczą i wrodzonym swym wdziękiem. Wystarczało dla nich zadowolenie matki, tem ona nakazywała im posłuszeństwo była słuchaną, ubóstwianą, bo była bardzo dobrą, bardzo piękną i bardzo kochaną. Zadania zaś nie było wcale łatwem, bo miała już ośmioro dzieci a wzrastająca ich liczba utrudniała jej obowiązki. Jak we wszystkich innych sprawach, wprowadzała i tam rygor i porządek, używała starszych do czuwania nad młodszemi, udzielała każdemu cząstkę swej pełnej serca i pieczołowitości, powagi i wychodziła zwycięzko z największych trudności, rządząc się wobec wszystkich prawdą i sprawiedliwością. Najstarsze dzieci, Błażej i Dyonizy, mający już lat szesnaście i Ambroży, kończący czternaście, przechodzili z opieki matczynej pod ojcowską. Ale pięcioro pozostałych, zaczynając od jedenastoletniej Róży aż do dwuletniej Ludwiki, licząc w to Gerwazego, Klarę i Grzegorza, pomiędzy któremi było po dwa lata różnicy, otaczali ją zawsze taką samą gromadką a nowy przybysz zajmował tam za każdym razem miejsce pisklęcia, które już odlatywało z gniazdka, skoro mu odrosły skrzydełka. Przy końcu ubiegłych dwóch lat urodziła Maryanna znowu córkę Magdalenę, było to jej dziewiąte dziecko. Połóg był szczęśliwy; ale dziesięć miesięcy pierwej poroniła była, w skutek wielkiego zmęczenia przy pracy. Więc skoro Mateusz ujrzał ją znowu na nogach i uśmiechniętą, z ukochaną maleńką u piersi, objął ją i przytulił w płomiennym uścisku, tryumfując raz jeszcze wbrew wszelkim kłopotom i bólom. Więc znowu nowe dziecko, nowe bogactwo i potęga nowa, nowa siła rzucona na świat, nowa uprawna i urodzajna rola dnia jutrzejszego.
I było to zawsze toż samo wielkie i dobre dzieło, dzieło płodności, rozprzestrzeniające się przez ziemię i przez kobietę, pogromicielkę zniszczenia, stwarzającą wraz z każdem nowem dzieckiem nowe zasoby, która kochając, chcąc i walcząc, pracowała wśród bólu, dążąc wciąż do coraz potężniejszego życia, do coraz większych nadziei.
Minęły dwa lata i w owych dwóch latach Mateusz i Maryanna mieli znowu dziecko, tym razem dziewczynkę. I znowu równocześnie z tem powiększeniem się rodziny, powiększyła się i włość Cbantebled na wschodzie płaskowzgórza o cały obszar lasów, będący na sprzedaż, aż do odległych folwarków Mareuil i Lillebonne. Posiadali więc teraz całą północną część włości, nieomal dwieście hektarów lasu, poprzecinanego rozległemi polankami, połączonemi ze sobą siecią dróg. Zamienione na pastwiska otoczone drzewami i użyźnione sąsiedniemi źródłami, dozwalały owe polany potroić liczbę bydła i rozpocząć hodowlę na wielką skalę. Było to niepowstrzymane zdobywanie coraz nowego życia, płodność rozrastająca się w promieniach słońca, praca stwarzająca ciągle i bez wypoczynku, wbrew piętrzącym się przeszkodom i bólom, wlewająca w żyły świata, coraz to więcej energii, więcej zdrowia i więcej radości.
Odkąd Froment’owie stali się zdobywcami, zajęci położeniem podstaw do nowego maleńkiego królestwa, dążący do najpewniejszej z fortun, majątku opartego na ziemi, Beauchene’owie nie drwili już z ich dziwacznej myśli osiedlenia się na wsi, zostania wieśniakami z upodobania i przygodnemi rolnikami, jak ich początkowo nazywali. Zdziwieni, ale sprzyjający z góry każdemu powodzeniu, oszczędzali ich, szanowali teraz i traktowali jako bogatych — krewniaków a nawet zaszczycali od czasu do czasu odwiedzinami, zachwyceni wielką ruchliwością, pełnego życia folwarku, gdzie wszystko mówiło o dobrobycie i powodzeniu. Podczas jednej z letnich wizyt, odnalazła tu Konstancya panią Augelin, dumną przyjaciółkę z pensyi, której zresztą nigdy zupełnie z oczu nie była straciła. Młode małżeństwo, które dziesięć lat temu przybyło tutaj, obnosząc po ścieżynach Janville swą miłość i całując się po za każdym niemal krzakiem, nabyło wreszcie na końcu wioski domek, w którym corocznie spędzało teraz lato. Ale dziś nie pozostało już nic z owej dawnej ich beztroski; pani Angelin kończyła trzydziesty szósty rok życia; od sześciu lat zaś, odkąd wraz z mężem dotrzymywali danego sobie przyrzeczenia, że po skończonej trzydziestce przestaną być oszukującymi naturę kochankami, od sześciu lat więc żyli jak poważni małżonkowie, w oczekiwaniu dziecka, które sobie obiecywali, mimo to, dziecko nie chciało jakoś się urodzić. Nic nie pomagało, że pragnęli go i wyczekiwali z całą namiętną miłością, jaką wciąż oboje dla siebie żywili nawzajem, uściski ich były bezpłodne, rzekłbyś wyjałowione przez egoizm, z jakim tak długo szukali wyłącznie tylko zmysłowej rozkoszy. Dom ich stawał się w swej pustce coraz to smutniejszym: on, ów piękny muszkieter przed laty, siwiał, tracił wzrok i czuł się nieszczęśliwym, że zaledwie widzi tyle, by módz malować swe wachlarze; ona zaś, dawniej tak wesoła, zdjęta była obawą wobec grożącej mężowi ślepoty i zmrożona ponurem milczeniem, które się powoli wślizgiwało do stygnącego już domowego ogniska.
Teraz, odnowiwszy dawne stosunki, pani Angelin, przyjeżdżając do Paryża za sprawunkami, zachodziła od czasu do czasu do Konstancyi około czwartej na szklankę herbaty, bawiąc u niej aż do chwili, w której czas było jechać na pociąg. Pewnego dnia, gdy się znalazły same, wybuchnęła głośnym płaczem, zwierzając jej całą swą troskę i niedolę.
— Ach! moja droga, nigdy nie pojmiesz jak bardzo cierpimy. Mając dziecko, wyobrazić sobie nie można, co cierpi małżeństwo, nie mogące go mieć a pragnące je mieć tak bardzo, tak ze wszystkich swych sił i chęci! Biedny mój mąż kocha mnie zawsze, ale widzę po nim, że jest przekonany, że moja wtem wina, iż dziecka nie mamy i to zakrwawia mi serce, całemi godzinami, płaczę z tego powodu, nie mogąc się uspokoić. Moja wina! ale czyż to można z wszelką pewnością twierdzić, czyja w tem winy, kobiety czy mężczyzny? Nie mówię mu już tego jednak wcale, bo toby go mogło przyprowadzić do rozpaczy. Ach! gdybyś pani nas widziała oboje w naszym pustym domu, tak bardzo opuszczonych, szczególniej odkąd pogarszający się wzrok czyni go zgryźliwymi Ach! oddalibyśmy pół życia, gdyby tam było dziecko, by hałasowało i ogrzewało nam serca, teraz, gdy życie w nas i wokoło nas krzepnie!
Konstancya patrzała na nią z wielkiem zdziwieniem.
— Czy być może, miałabyś pani nie módz mieć dziecka, licząc zaledwie trzydzieści sześć lat? Myślałam, że skoro się pragnie je mieć, można je mieć zawsze, kiedy się jest tak zdrową i silną jak pani... A potemu są odpowiednie kuracye, lekarze, przecież ciągle można czytać podobne ogłoszenia w dziennikach.
Nowy strumień łez popłynął z oczu pani Angelin.
— Zmusza mnie pani do wypowiedzenia się zupełnie... Niestety! moja ukochana przyjaciółko, już od trzech lat poddaję się takiej kuracyi a od pół roku oddałam się pod opiekę pewnej akuszerki, mieszkającej przy ulicy Miromesuil a jeżeli pani widzisz mnie tak często latem, to dlatego właśnie, że przybywam do niej na konsultacye. Obietnicami zasypuje mnie ona po prostu, ale, jak dotąd, rezultatu niema żadnego... Dzisiaj była jakoś otwartszą, zdawała się zniechęconą i dlatego nie mogłam powstrzymać łez przed chwilą.
A składając ręce, dodała z wrastającą egzaltacyą:
— Boże! Boże! i powiedzieć, że są kobiety tak szczęśliwe, kobiety, które mają tyle dzieci ile chcą! naprzykład kuzynka pani, pani Froment! Ileż to z niej nie zażartowano a ja byłam w tem pierwsza! Ale już przeprosiłam ją za to, bo w końcu to wielka i piękna rzecz te ciągłe takie spokojne i takie zwycięzkie porody. Ach zazdroszczę jej tak bardzo, tak bardzo, moja kuzynka, że doprawdy poszłabym kiedy wieczorem i ukradła jedno z jej dzieci, które wyrastają, niby obfity owoc na bujnie rosnącem drzewie!.. Mój Boże! mój Boże! czy to może dlatego żeśmy zbyt długo się powstrzymywali? może wspólną naszą winą jest, żeśmy wyjałowili drzewo, niepozwalając mu wydawać owoców na wiosnę, w okresie zdrowych soków?
Gdy Angelin wymawiała imię kuzynki Maryanny, Konstancya, spoważniała i potrząsnęła przecząco głową. Potępiała zawsze tę bezustanna brzemienność, skandaliczną naprawdę i za którą Maryanna odpokutuje jeszcze kiedyś.
— Ależ, kochana przyjaciółko, nie wpadaj w przesadę. Dziecko, zapewne niema kobiety, niema takiej matki, którąby go sobie nie życzyła, którąby nie odczuwała konieczny potrzeby posiadania dziecka. Ale cała ta hałastra, całe stado dzieci, nie, nie! przenigdy! to wstyd, to szaleństwo... Zapewne, że dziś, czując się bogatą, może Maryanna odpowiedzieć, że wolno jej być nieopatrzną. Przyznaję, że okoliczność ta ją nieco uniewinnia. Ale, bądź co bądź, zostaję przy mojem zdaniu i zobaczy pani, że prędzej lub później, odpokutuje ona to srodze.
Jednakże tego wieczora po wyjściu pani Angeliny, czuła się Konstancya zaniepokojoną i wzruszoną jej zwierzeniami. Była zdumioną, że w ich wieku można już nie módz mieć dziecka, skoro się je mieć zechce. Zkądże się brał ów dreszcz zimny, który jej wtedy przebiegał po żyłach? Jakież to nieznane i złowrogie przeczucie musnęło najtajniejsze struny jej serca? Czuła się jakąś nieswoją, ale było to coś tak nieokreślonego i niesformułowanego, że zaledwie można to było nazwać przeczuciem, był to lekki dreszcz instynktowny na myśl o nadwątlonej a może utraconej już płodności i nie byłaby się wcale nad tem zastanawiała, gdyby już raz dawniej nie uczuła była żalu, że ma tylko syna jedynaka a stało się to owego dnia, gdy biedny Morange złamany tragiczną śmiercią swej jedynej córki, został sam na świecie. Od czasu owego ostatecznego osamotnienia, żył biedak w jakimś półśnie, w ogłupieniu małostkowego, tuzinkowego biuralisty, oddanego mechanicznie swoim zajęciom. Zawsze uprzejmy i łagodny, ledwo odzywał się, cały oddany pracy buchalteryjnej, czuł się człowiekiem na zawsze złamanym, czuł, że nie opuści już nigdy fabryki, w której pensya jego podniosła się do ośmiu tysięcy franków. Trudno było wiedzieć, co wogóle robi z tą sumą tak znaczną dla człowieka samotnego i prowadzącego tak skromne życie, nie mającego ani wydatków, ani jawnych i znanych fantazyj oprócz tego, że zatrzymywał z uporem dawne mieszkanie, chociaż było dla niego dziś już za wielkie. Zamykał się tam, wiodąc życie zazdrośnika zasklepiającego się w swem samotnem pustkowiu. Ten przygniatający ból wzruszył na chwilę Konstancję tak, iż się rozczuliła i płakała w pierwszych dniach razem z Morangem, chociaż łzy przychodziły jej z trudem. Bezsprzecznie, wejście w siebie samą i myśl o drugiem dziecku, które mieć mogła, utkwiły w niej i powracały chwilami, kiedy z głębi jej zbudzonego i zaniepokojonego macierzyństwa, powstawał jakiś nagły lęk, jakieś niejasne obawy, których dawniej nie znała. A jednak syn jej Maurycy, przebywszy, jako bardzo delikatne chłopię, wymagające wielu starań pacholęce lata, był dziś przystojnym dziewiętnastoletnim młodzieńcem a choć zawsze nieco blady, wyglądał krzepko; ukończył dość dobrze szkoły i był już pomocny ojcu w kierowaniu fabryką; uwielbiająca go zaś matka, nigdy tylu wielkich nie pokładała w swym jedynaku nadziei, jak właśnie teraz. Widziała go już panem przedsiębiorstwa, przez którego znaczne rozszerzenie osiągnie zczasem pieniądze i władzę..
Ów kult Konstancji dla syna, bohatera dnia jutrzejszego, wzmógł się szczególniej od chwili, w której coraz bardziej poczęła gardzić i brzydzić się jego ojcem. Był to upadek z żelazną postępujący konsekwencyą, którego powstrzymać nie mogła, przeciwnie, jeszcze sama przyspieszając fatalnie jego przebieg. Gdy początkowo zamykała oczy na pierwsze jego niewierności, na spędzane po za domem z ladacznicami noce, chciała tylko dać ujście jego zbyt wielkim apetytom, które ją zamęczały a zarazem pragnęła uniknąć o ile możności niefortunnego przypadku, jakim jej się wówczas wydawało nowe dziecko. Mimo to znosiła go długo z poczucia obowiązku a przytem także, aby go zupełnie nie stracić i uchronić od kroków, nie dających się naprawić, wreszcie atoli rozeszli się zupełnie; on stawał się coraz brutalniejszym w swych wymaganiach, których nabywał po za domem, ona zaś zbuntowana nakoniec, brzydziła się temi pieszczotami, wobec których pozostawała zupełnie zimną, zresztą bolała ją już jego zawzięta chęć oszukiwania natury, gdy powracał po dobrych obiadach, libacjach i cygarach. Miał lat czterdzieści dwa, pił przytem za wiele, jadł za wiele i palił za wiele. Tył też z tego powodu, stawał się ociężałym, wargi miał miękkie, powieki obwisłe, nie był już tak starannym i dbałym o siebie, jak dawniej, wybuchał głośnym i grubiańskim śmiechem, któremu towarzyszyły karczemne żarty. Ale przedewszystkiem łajdaczył się coraz bardziej po za domem, nurzał się w brudnej rozpuście, która zawsze dla niego miała powab, zaspakajając jego pożądania łatwych do zdobycia i zupełnie, bez żadnych zastrzeżeń oddających się kobiet. Teraz więc coraz bardziej ograniczany przez żonę w domu, puszczał się na najgorsze awantury uliczne. Znikał na całe noce, kłamał potem niezręcznie, albo wcale nawet nie starał się kłamać. Jakże przeciwko temu mogła walczyć ona, która miała zaledwie odwagę poddawać się od czasu do czasu wstrętnemu aktowi, aby zerwanie ich z sobą nie stało się zupełnem? Czuła się wobec tego bezsilną i pozostawiła mu w końcu zupełną wolność, choć życie pełne brudnych rozkoszy, jakie teraz wiódł, nie było dla niej tajemnicą, nawet w swych szczegółach. Największym ciosem dla niej przecież było, że stopniowa dezorganizacja tego tęgiego dawniej mężczyzny, degeneracja fizyczna i moralna, do której go przyprowadziła rozpusta, odbijała się w sposób dotkliwy na fabryce, która zaczynała się chwiać. Ów dzielny swego czasu pracownik, ów szef, pełen energii i hartu, stawał się ociężałym, tracił szczęśliwą rękę w operacyach i nie miał już ani odwagi, ani energii do wielkich przedsiębiorstw. Zamiast wstać wcześnie, wylegiwał się rano w łóżka, przez trzy i cztery dni czasem nie oglądał warsztatów, pozwalał, że nieporządek i kradzieże wzrosły do tego stopnia, że owe dawniej tak świetne inwentarze, z roku na rok coraz to dotkliwsze wykazywały klęski. Jakże smutnie kończył ten dawniej tak wesoły i głośny, chciwy używania egoista, który mawiał, że pieniądz, że kapitał dziesięciokrotnie się mnożący, dzięki pracy bliźnich, jest jedyną, godną pożądania potęgą a którego teraz zbytek używania i pieniędzy skazywał sprawiedliwie na powolną ruinę i ostateczną niemoc impotentów.
Jeszcze jeden cios spadł na Konstancyę i pogłębił tłumiony wstręt, który czuła do męża. Bezimienne listy odprawionych sług, pisane przez zemstę, powiadomiły ją o miłostkach Beauehêne’a z Noriną, dziewczyną z fabryki, zaszłą wskutek tego w ciążę, która urodziła potajemnie chłopca, który znikł bez śladu. Dziś nawet, po dziesięciu latach, nie mogła jeszcze myśleć o tej brudnej sprawie spokojnie, tak, iżby się cała jej istota nie buntowała. Bezwątpienia, nie chciała, aby owo dziecko było jego, ale co za wstyd, co za paskudztwo, że chodził do tej dziewczyny! I gdzież je podzieli? czy dziecko żyło jeszcze i na jakiem śmietnisku? Czuła się wstrząśniętą tem macierzyństwem, zrodzonem z rozpusty, tem macierzyństwem, które on ukradł jej i dziwiła się, że przeboleć tego nie może, chociaż z taką stanowczością się temu wtedy opierała. Zdawało się, że w miarę, jak ją od męża oddalało obrzydzenie, potężniała w niej matka, pełna zazdrosnych uczuć, poświęcenia się i abnegacyi, pełna tego serdecznego ognia, którego nigdy nie doświadczała jako żona. Takim więc sposobem oddawała dzisiaj całe swe życie ukochanemu nadewszystko Maurycemu; był on dla niej bogiem, dla którego zapominała nawet o głębokim żalu, o słusznych swoich niechęciach. Postanowiła, że nie powinien cierpieć z powodu nikczemności ojca i ztąd tak dumnie nosiła czoło, z taką mocą duszy panowała nad sobą, zdawała się o niczem nie wiedzieć, nie robiła nigdy mężowi wyrzutów, była wobec ludzi dla niego zawsze pełną szacunku żoną. Nawet sam na sam, w sypialni jeszcze milczała, unikając wyjaśnień i sprzeczek. Pełna pruderyi mieszczka, szanująca się kobieta, nie myślała wcale ani o kochanku, ani o możliwej zemście, zdawała się przeciwnie przez nienawiść do rozwiązłości męża, tembardziej trzymać się domowego ogniska, tym wyłącznie] przywiązywać do syna, broniła zaś ją tak samo oschłość serca, jak i brak temperamentu. Zraniona, przejęta wstrętem, ukrywająca pogardę, którą czuła, czekała na tryumf syna, mającego oczyścić i uratować dom, wierząc święcie w jego siłę zupełnie; zdziwioną i zaniepokojoną się czuła, gdy niekiedy, nagle, bez żadnej przyczyny mroził ją ów nieokreślony dreszcz, jawiący się niewiedzieć zkąd i przepełniający jej serce wyrzutami błędów, których sobie nie przypominała.
Konstancya tedy powróciła pierwsza do zwierzeń, uczynionych przez panią Angelin, litując się bardzo i okazując wielkie zainteresowanie. A gdy nieszczęsna bezpłodna niewiasta, roznamiętniona pragnieniem posiadania dziecka zwierzyła się jej, że każda wizyta u akuszerki była dla niej nowem rozczarowaniem, zdawała się szukać jakiejś pociechy i ofiarowała jej z wielką serdecznością swoje usługi.
— Czy pozwolisz, kochana przyjaciółko, towarzyszyć sobie kiedykolwiek? Może ona powie mi to, czego się wzdraga powiedzieć pani.
Pani Angelin ze zdziwieniem zrobiła gest przeczący.
— Ale, po co? Nie dowiedziałabyś się pani więcej odemnie. A mnie wielką sprawiłoby przykrość, że pani traci czas z mojego powodu.
— Bynajmniej, bynajmniej! niech pani zupełnie rozporządza moim czasem w tak ważnej okoliczności. Przyznam się zresztą, że chętnie pomówiłabym z ową akuszerką, po tylu zadziwiających rzeczach, które mi pani o niej opowiada.
Umówiły się więc o spotkanie, zadecydowawszy, że w następny czwartek po południu, pójdą razem do pani Bourdieu na ulicę Miromesuil.
Właśnie owego czwartku około drugiej po południu, spotkał się Mateusz, który przybył do Paryża dla obejrzenia u Beauchêne’a młockarni, idąc pieszo ulicą la Boëtie, z Cecylią Moineaud niosącą małą, starannie owiązaną paczkę. Kończyła dwadzieścia i jeden lat i była od czasu operacyi, którą przebyła, szczupłą, bardzo bladą i bardzo słabą, ale nie chorowała jednak. Od owych kilku pełnych bólu miesięcy, które spędziła na folwarku, miał dla niej Mateusz wiele życzliwości, do czego przyłączyło się później jeszcze i współczucie wobec jej rozpaczy i bólu, że już nigdy więcej nie będzie mogła być matką. Skoro wyszła ze szpitala, zajął się nią wtedy, szukając dla niej łatwej pracy, znalazł takową u pewnego znanego sobie fabrykanta wyrobów kartonowych. Było to klejenie pudełek, jedyna nie męcząca praca, do której zdolne były wątłe jej ręce, nie wyrosłe i łatwo się męczące jak ręce podlotka. Odkąd przestała być kobietą, można ją było brać za dużą dziewczynkę, która wystrzeliwszy, nagle przestała rosnąć, nigdy jednak nie przechodziła obok dziecka, żeby ją nie zdejmowała ochota wziąć je na kolana i popieścić. Przy wielkiej zręczności drobnych swych palców zarabiała dwa franki dziennie za pomocą klejenia pudełek. A ponieważ żle jej było u rodziców, gdzie raziła ją bezustannie brutalność otoczenia i gdzie ją ograbiano co tydzień z pieniędzy otrzymywanych przy wypłacie, marzyła więc wciąż, aby się usamodzielnić, znaleść trochę pieniędzy, któreby jej pozwoliły na wynajęcie izdebki, gdzieby się czuła tak spokojną i tak bardzo szczęśliwą, nie będąc już popychaną. Mateusz miał zamiar zrobić jej miłą niespodziankę, dając przy sposobności potrzebne na to pieniądze.
— Dokądże tak śpiesznie? zapytał żartobliwie.
Przystanęła, zdziwiona trochę niespodziewanem spotkaniem i zawstydzona odpowiedziała z początku wymijająco.
— Idę tam, na ulicę Miromesuil z wizytą.
Ale widząc jego dobrotliwość, zawsze skorą do podania jej pomocnej ręki, opowiedziała mu niebawem całą prawdę. Biedna Norina, siostra jej, zległa po raz trzeci u pani Bourdieu: Była to znowu pełna niedoli historyą. Zaszła w ciążę, żyjąc wesoło z pewnym bardzo przyzwoitym panem, który jej umeblował pokój a ponieważ ów bardzo przyzwoity pan zniknął natychmiast, gdy tylko spostrzegł jej stan, była zmuszoną, aby nie umrzeć z głodu, sprzedać swoje meble, szczęśliwa, że za ostatnie dwieście franków mogła przynajmniej odbyć połóg u pani Bourdieu a nie w szpitalu, którego się lękała nadewszystko. Ale skoro niebawem opuści zakład, znajdzie? się znowu na bruku bez środków do życia W jej latach, bo miała już trzydzieści i jeden, przestawało to być zabawnem.
— Ona zawsze dla mnie była dobrą — ciągnęła dalej Cecylia — poszłam więc odwiedzić ją, bo z duszy mi jej żal. Teraz niosę jej trochę czekolady... Ach! a gdyby pan widział jej chłopca, milutki jak aniołek.
Oczy jej błyszczały, gdy to wymawiała a usta okrasił uśmiech, rozpromieniający jej drobną i bladą twarzyczkę. Było w tem coś dziwnego, że ta dawna trzpiotka, ta ulicznica z przedmieścia Grenelle, stała się pod wpływem operacyjnego noża istotą o dziwnie wydelikaconych uczuciach, niewykształconą matką, która pozostała dziewczynką czułą a tak wiotką, że się zdawało, iż zbyt głośny łoskot mógłby ją rozbić jak szkło. Po zniszczeniu funkcyi — instynkt macierzyństwa tembardziej u niej się spotęgował.
— Jaka szkoda, że Norina chce się go pozbyć tak samo jak dwóch poprzednich. Jednakże tym razem mały tak krzyczał, że musiała wziąć go do piersi. Ale to tylko tymczasowo, bo mówi, że nie chce patrzeć jak umiera przy niej z głodu... Aż coś mi się robi na taką niepoczciwość, żeby mieć dziecko i nie chcieć go zachować przy sobie. Powzięłam więc projekt pomyślnego załatwienia całej tej sprawy. Pan wie, że zamierzam rozstać się z moimi rodzicami. Więc najęłabym w takim razie dość dużą izbę, wzięłabym do siebie moją siostrę z jej synkiem, nauczyłabym ją wykrawać i kleić pudełka, które sama robię i żylibyśmy sobie we troje bardzo szczęśliwie.. Wtedyby szła dopiero robota od ręki, z uciechy, że się jest swobodnym i że nie potrzeba już robić rzeczy, któremi się brzydzi!
— I cóż, nie chciała? zapytał Mateusz.
— Powiedziała, żem szalona i jest w ten trochę racyi, bo nie mam jeszcze ani grosza na wynajęcie owej izby. Ach, gdyby pan wiedział jak mnie to martwi!
Mateusz, starając się ukryć wzruszenie, rzekł spokojnie:
— Izdebkę wynająć nie trudno. Znalazłabyś może kogoś życzliwego, któryby ci dopomógł.
Ale wątpię bardzo, czy potrafisz skłonić siostrę, by zatrzymała przy sobie dziecko, zdaje mi się, że znam dostatecznie pod tym względem jej zapatrywania. Chybaby się stał cud jakiś.
Cecylia, pojąwszy od razu wszystko swoim bystrym umysłem, popatrzała na niego, więc on był tym życzliwym. Boże! marzenia jej były bliskie urzeczywistnienia, rzekła więc z serdeczną otwartością.
— Panie, pan taki dobry dla nas, że powinieneś pan wyświadczyć nam jeszcze jedną wielką łaskę. To jest pójść zaraz ze mną zobaczyć Norinę. Pan jeden potrafi do niej przemówić i może nawet nakłonić ją... Ale chodźmy powoli, bo tchu mi brak, taka jestem wzruszona i szczęśliwa!
Bardzo ujęty tem przemówieniem zgodził się Mateusz pójść z nią razem.. Skręcili na ulicę Miromesuil, biło także i jego serce, gdy wchodzili na schody, wiodące do kliniki położniczej. Więc to już dziesięć lat temu! myślał. A z tem razem wracało obrzydzenie, którego tu przed laty doświadczył, przesunęła mu się w myśli drobna i wylękła twarzyczka Wiktoryi Coquelet, zaszłej w ciążę z synem rodziny, u której służyła, sama nie wiedząc jak, ujrzał promienną główkę dziewiczej a mimo to kazirodnej Rozyny, podobnej do zdeptanej lilii, widział krwawe zjawisko pani Karoliny, jeszcze ociekającej krwią i porozrywanej, przez cudzołóżczy płód i powracającej tak do małżeńskiej sypialni, by tam kłamać a może i umrzeć nawet. A gdy już owe nieszczęsne dzieci przyszły na świat, jawił się niepokój wzbudzający profil wstrętnej Couteau, zbrodniarki, gotowej zawsze zabierać niemowlęta, niby rodzaj zawadzających tobołów, które się ładuje, lub których się pozbywa wedle potrzeby. Wydawało mu się, że to wszystko było wczoraj, bo dom nie zmienił wcale wyglądu, nawet te same tłuste plamy rozpoznawał na drzwiach po rozmaitych piętrach.
Znalazłszy się na górze w izdebce, ogarnęło Mateusza jeszcze wyraźniej toż samo wrażenie, że był tutaj wczoraj. Wygląd jej nie zmienił się wcale. Na ścianie były też same perłowo szare tapety, upstrzone niebieskiemi kwiatami, stały tam te same nędzne mebelki, każdy z innej wsi. Nawet znajdujące się trzy łóżka tak samo były ustawione dwa jedno obok drugiego a trzecie na poprzek. Na jednem z nich leżała upakowana walizka obok torby podróżnej, na które początkowo nie zwrócił uwagi, ale które dopełniały podobieństwa. Zaś naprzeciw oświetlonych słońcem okien, po za wysokim szarym murem, trąbili tak samo trębacze w poblizkich koszarach, te same wojskowe pobudki.
Na nieposłanem łóżku siedziała Norina, która się właśnie ubrała, czując się już dość silną, by powstać i karmiła dziecko.
— Czyż być może! to pan! — zawołała — poznawszy Mateusza. To bardzo ładnie ze strony Cecylii, że pana tu przyprowadziła.. Mój Boże, ileż to lat! Ale to nas nie odmładza wcale.
Patrzał na nią badawczo i w istocie znajdował, że bardzo się podstarzała, ulegając raptownemu przekwitowi niektórych blondynek, które gdy skończą trzydziestkę, zdają się już mieć jakieś nieokreślone lata. Pomimo to, robiła miłe wrażenie, twarz była trochę nalana i miała wyraz bardzo zmęczony, zachowała przecież dawną swobodę, połączoną teraz z rezygnacją.
Cecylia postanowiła wypowiedzieć wszystko odrazu bez ogródki.
— Oto twoja czekolada... Spotkałam pana Froment na ulicy i był tak dobry i tak bardzo dla mnie życzliwy, że zainteresował się myślą wynajęcia pokoju, gdziebyś mogła razem ze mną zamieszkać i wspólnie pracować.. Poprosiłam go więc, aby wstąpił na chwilę, żeby z tobą pomówić i skłonić cię do zatrzymania u siebie tego biednego malca. Widzisz, że ciebie nie chcę podchodzić, mówię otwarcie.
Norina, poruszona, protestowała, rzucając się niespokojnie.
— Cóż znowu za historye! Nie chcę, nie chcę, żeby mnie dręczono, jestem i tak dosyć nieszczęśliwa!
Na to wmieszał się zaraz Mateusz, tłomacząc jej, że trudno w jej latach wyżyć z rozpusty, że jeżeli znowu do niej powróci, to staczać się będzie coraz to niżej w kał uliczny. I znalazł, że się z nim zgadzała co do tego punktu zupełnie, mówiła mu o zawodzie prostytutki z goryczą i bez iluzyi i zdawała się nie oczekiwać od mężezyzn niczego, prócz kłamstwa, nędzy i poniewierki. Była to naga i szorstka rzeczywistość, o którą się rozbija tyle marzeń o dostatkach młodych i ładnych robotnic paryzkich, co zepsute już w pracowni i warsztacie, starają się sprzedać jaknajdrożej, aby posiąść zbytek, który pożerają ich oczy w oknach wystawowych wielkich magazynów; stopniowo spadają one coraz niżej i zostają na bruku, nie uzyskawszy od mężczyzn wzamian za swą piękność nic, oprócz strasznego zawodu owych przypadkowych brzemienności, owych nieszczęsnych dzieci, których pozbyć się starają co prędzej w swej wściekłości, że je okradziono. Była obecnie w położeniu rozpaczliwem, bez chleba, bez sposobu do życia, bez młodości i bez nadziei. Ale cóż mogła przeciwko temu zdziałać? Gdy się już raz jest w błocie, trudno się zeń wydobyć.
— Tak, gardłem już mi wychodzi to przeklęte życie, które gdy się jest młodą, wydaje się wesołem i zabawnem a w którem nieraz i głodem się przymiera, już nie mówiąc o wstrętnych obrzydliwościach różnego rodzaju, jakie znosić trzeba... Wie pan, dzisiaj wydaje mi się ono kamieniem u mojej szyi, ciągnącym mnie w przepaść, w której zdechnąć już muszę. Ach, zresztą ratunek już niemożliwy, wracam do tego, co mnie zdawna czeka, aż wreszcie zabiorą mnie z ulicy gdzie w jakim kącie i wyprawią na tamten świat w lazarecie.
Słowa te wymawiała z dziką energią kobiety spostrzegającej nagle wyraźnie los, którego uniknąć nie może, potem spojrzała na swoje dziecko i dodała:
— Lepiej, że ono pójdzie swoją drogą i ja swoją. Tym sposobem nie będziemy sobie przynajmniej zawadzali.
Głos jej zmiękł przy tem a na smutnej twarzy odbił się wyraz wielkiej słodyczy, tak, że Mateusz, ździwiony, czując ogarniające ją nieznane jej dotąd wzruszenie, którego nie wypowiadała, podjął rzecz nanowo.
— Niech idzie swoją drogą, to znaczy teraz, gdy pani zaczęłaś go karmić, skazywać go na jaknajprędszą śmierć.
Poczęła się znów niecierpliwić.
— A czyż to moja wina? Nie chciałam mu dać piersi. Pan zna moje plany, więc rozgniewałam się bardzo i omało, że się nie pobiłam z panią Bourdieu, gdy mi go gwałtem przyłożyła do piersi. Ale potem, tak bardzo z głodu krzyczało biedactwo, zdawał się tak bardzo cierpieć z powodu mego wzbraniania się, że cóż pan chcesz, byłam tak słabą, że mu pozwoliłam ssać troszkę, przyrzekając sobie, że na drugi dzień na to nie pozwolę. Ale następnego dnia krzyczał znowu, więc trzeba było karmić go dalej chcąc nie chcąc... Ach, wszystko to na moje nieszczęście. Nie miano nademną litości i uczyniono mnie o wiele nieszczęśliwszą jeszcze, niż byłam, bo oto zbliża się dzień, gdy będę zmuszona pozbyć się go tak, jak się pozbyłam dwóch innych.
Łzy jej stanęły w oczach. Była to dość zwykła historyą dziewczyny-matki, którą nakłoniono do karmienia dziecka przez dni kilka, w nadziei, że się do niego przywiąże i że potem już się z niem rozstać nie będzie mogła. Chodziło o to, aby uratować dziecko, bo niema lepszej karmicielki jak karmicielka naturalna, matka. Więc też instynktywnie poznała się na zastawionej jej sentymentalnej pułapce, broniąc się i krzycząc zupełnie słusznie, że się takich rzeczy nie rozpoczyna, by ich później zaniechać. Gdy wreszcie ustąpiła, schwyciła się sama w zastawione sidła, egoizm jej został przełamany pod wpływem uczuć litości i nadziei, które zalewały wezbraną falą jej serce. Maleńkie biedactwo nie ważyło wiele, tak wątłe i blade było pierwszego dnia, gdy je karmić poczęła. Od tej chwili codziennie rano ważono dziecko i zawieszono w nogach łóżka na ścianie graficzną tabelę z linią, wyobrażającą wachanie się wagi. Z początku mało się tem interesowała, rzucając tylko niekiedy obojętne spojrzenie. Ale w miarę, jak się linia wznosiła, mówiąc wyraźnie jak bardzo dziecko zyskiwało, poczęła ją śledzić ze wzrastającem zainteresowaniem. Nagle, wskutek małej niedyspozycyi, waga spadła; od tego dnia wyczekiwała chwili ważenia z niecierpliwością, rzucała się natychmiast na zapisany świstek, aby się przekonać, czy linia znów się wznosi a gdy zaczęła się stale wznosić, śmiała się z radości. Zapalała się do tej nikłej i drobnej linii, która się wciąż wznosiła która mówiła jej, że dziecko jej uratowane, że całą swą wagę, całą siłę z niej brało, z jej mleka, z jej ciała, z jej krwi. Dopełniała tym sposobem jego narodzin na świat, rozbudzone nareszcie macierzyństwo zakwitało u niej kwiatem miłości.
— Jeżeli pani chcesz go zabić — powtarzał Mateusz — to oderwij go tylko od piersi. Ale patrz, z jakiem skupieniem ssie to ukochane maleństwo!
I rzeczywiście ssał ze wszystkich sił swoich, wybuchnęła więc głośnym płaczem.
— Ach, Boże! Boże! znowu zaczyna pan mnie męczyć!.. Czy pan myśli, że mi to zrobi przyjemność pozbyć go się teraz? Zmusza mnie pan do wypowiedzenia rzeczy, które mi tylko wyciskają łzy po nocach, gdy o nich myślę. Przecież nigdy całkowicie złą nie byłam, pan o tem wie, czyż nie? Gdy przyjdą mi wziąć tego dzieciaka, czuję, że będzie tak, jakby mi wyrywano wnętrzności... No, czyście teraz kontenci oboje, teraz, kiedy wam to powiedziałam? I na co to się zda doprowadzać mnie do takiego stanu, kiedy nikt tu nic zmienić nie może, gdy trzeba żeby on przeszedł między podrzutków a ja, bym powróciła na śmiecie, czekając aż mię kiedyś wymiotą!
Celina, także płacząca, uściskała ją, ucałowała dziecko, powracając do swoich projektów, tłomacząc szeroko, jak niezmiernie szczęśliwi byliby wszyscy troje w pięknej izdebce, którą widziała już pełną radości bez końca, jednem słowem, istnym rajem. Pudełeczka wykrawać i kleić nie było trudno. Skoro się Norina tego nauczy, to i ona, będąc zwinną, zarabiałaby zapewne ze trzy franki. Pięć franków na nich dwie, czyż te nie był dostatek, toć za to można było i dziecko wychować, dać raz pokój tym wszystkim paskudztwom i zapomnieć o nich? Norina słabła coraz bardziej w oporze i zwyciężona, przestała w końcu już wciąż przeczyć.
— Odurzacie mnie, już nic nie wiem — róbcie jak chcecie... Ach, zapewne! będzie to dla mnie ogromne szczęście módz zachować to ukochane maleństwo!
Celina uradowana klaskała w dłonie, podczas gdy Mateusz, bardzo wzruszony, rzekł tylko:
— Pani uratowałaś je a teraz ono ciebie ocali.
Ale właśnie w tej chwili ukazała się we drzwiach, wysoka czarna postać, wyschłej i chudej dziewczyny z twarzą surową, przygasłemi oczyma i blademi ustami. Gdzieżto widział tę długą, ledwie ociosaną deskę, tę płaską figurę bez piersi i bioder? I nagle, zgiełkiem zdumieniem poznał ją Mateusz, była to angielka Anny, Którą odnajdował zupełnie taką samą po dziesięciu latach; ten sam wygląd, ta sama suknia, ta sama swoboda cudzoziemki, nieznającej nawet języka kraju, do którego przybyła pozbyć się płodu. Teraz rozpoznawał także na sąsiedniem łóżku i upakowaną walizkę i małą torbę podróżną. Już po raz czwarty rodziła w tym domu; i tak samo jak pierwszym razem zjawiła się i teraz pewnego pięknego poranku, bez zawiadomienia, na tydzień przed samym połogiem. A przebywszy trzy tygodnie w łóżku i uprzątnąwszy dziecko, oddane do domu podrzutków, powracała spokojnie do swej ojczyzny, dążąc na statek, który ją tu przywiózł.
Zabierającą się do wyjścia z lekkim swoim pakunkiem, zatrzymała Norina.
— To pani już uregulowała rachunki na dole i teraz nas opuszcza? Proszę, niech pani uściska mnie i mojego malca.
Angielka końcem warg dotknęła czoła niemowlęcia, jak gdyby się brzydziła tem świeżem, tak ciepłem i delikatnem ciałkiem.
— Więc szczęśliwej drogi, rzekła jeszcze Norina.
— Yes... do widzenia, do widzenia, rzekła angielka. I wyszła, nie rzuciwszy nawet raz ostatni okiem na tę izbę, w której cierpiała. I Mateusza ogarnęło na nowo zdziwienie, które wywoływała ta dziewczyna, tak nieodpowiednio zbudowana, zda się, do miłości, przybywająca peryodycznie na swoje rozwiązania do Francyi i odbywająca je w przerwie między odpłynięciem dwóch parostatków. I któż mógł być sprawcą tych brzemienności, wielki Boże! i z jakąż to ona czyniła oschłością serca, jak spokojnie, bez wzruszeń, myśl jej ani na chwilę nie była z dzieckiem, które zostawiała wśród podrzutków.
— Będzie ich miała pewno z czasem z jakie pół tuzina — rzekła Norioa, gdy angielka wyszła. Zabawne, że przybywając do nas rodzić, wcale się przy tem nie nauczyła po francuzku, wypytywałam ją napróżno, co robi w Anglii, nie mogłam z niej wydobyć choćby słów kilku. Jeśli to prawda, co mówią, że jest w jakimś klasztorze, to dowodzi tylko, że można się źle prowadzić wszędzie... Ot, tej przydałoby się, żeby karmiła swe dziecko, nie pozwoliłoby jej to na tak częste przejażdżki do nas statkiem.
Śmiała się już i czuła się szczęśliwą, bo wielki ciężar spadł jej z serca. Chciała więc koniecznie powstać i zejść z dzieckiem na ręku na dół, pragnąc odprowadzić siostrę i jej przyjaciela aż na pierwsze piętro.
Już od przeszło pół godziny odbywały Konstancya i pani Angelin, zamknąwszy się z panią Bourdieu, wielką konferencyę. Pierwsza z nich nie wymieniła wcale swego nazwiska, odgrywając rolę uprzejmej przyjaciółki, która przyjaciółce służy swem towarzystwem w drażliwej sytuacyi. Ale akuszerka, zwietrzyła odrazu w tej tak bardzo ciekawej pani, zarzucającej ją dziwnemi pytaniami przyszłą klientkę. Bardzo bolesną była chwila, w której znużona rozpaczliwemi domaganiami się pani Angelin, nie mogąc dłużej kołysać ją ułudną nadzieją, zdecydowała się wprost jej powiedzieć, że wszelką dalszą kuracyę uważa za niepotrzebną i bezskuteczną. Nieszczęśliwa kobieta zalała się łzami, opłakując swą bezpłodność, Konstancya tymczasem oburzała się, żądała wyjaśnień, zdziwiona i przerażona, że coś podobnego możliwem było w ich latach. Dało to pohop pani Bourdieu, do zachwalania swej metody, cytowała nadzwyczajne wypadki, wymieniła nawet dwie damy, które dzięki tejże zaszły w ciążę, mając już pięćdziesiąt lat skończonych. Dzięki Bugu, w najczęstszych wypadkach można było pomódz, w ośmiu razach na dziesięć leczyła ze skutkiem i trzeba było naprawdę tak szczególnych komplikacyj, jak właśnie tutaj, aby się uznała bezsilną. Z bólu, że się znajduje właśnie pomiędzy drobną liczbą owych wyklętych, płakała pani Angelin tem rzewniej. Napróżno starała się ją pocieszyć Konstancya, której ta konsultacja wielką przyniosła ulgę: jeżeli mając lat pięćdziesiąt jeszcze można mieć dzieci, to pozostawało jej jeszcze dziesięć lat w razie poprawy i skruchy. Dawała więc akuszerce znaki, aby była litościwą i przez litość łudziła dalej jej przyjaciółkę.
Więc pani Bourdieu, gdy się obie panie podniosły ze swych miejsc, postanowiła naprawić smutną swoją prognozę. Liczyła lat czterdzieści dwa, przytyła trochę i zachowała swoją okrągłą wesoło uśmiechniętą twarz, która się bardzo do powodzenia jej przyczyniała. Rzekła więc z wielką uprzejmością:
— Ach, zresztą proszę pani, pani tak jest zbudowaną, jakby pani mieć miała nie jedno, lecz tuziny dzieci. To prawda, że pani zbyt się z tem ociągała, organ obrzękł i niepokoję się trochę, czy nie zdegenerował. Ale źlem się wyraziła przed chwilą, nigdy nie trzeba się uważać za zwyciężoną i bezradną. Mojem zdaniem, trzeba teraz popróbować elektryczności... Niech pani zajrzy do mnie w tych dniach.
W tej chwili właśnie Mateusz i Cecylia znadowali się w sieni, zatopieni w długiej rozmowie z Noriną, której malec zassął roskosznie na ręku. Wszyscy troje debatowali nad kwestyą natychmiastowego najęcia pokoju, kiedy ukazała się Konstancja z panią Angelin. Tak były obie zdumione, spotykając go tutaj w towarzystwie tych dwóch dziewczyn, że uznały za stosowne udać, iż go nie widzą. Ale Konstancja nagle, wysiłkiem pamięci, poznała Norinę, świadoma tego, że przed dziesięciu laty on właśnie służył za pośrednika w sprawie tej dziewczyny z jej mężem. I natychmiast podniósł się w jej duszy bunt, gorączka szalonych urojeń: co on tu robi teraz w tym domu? czyje to dziecko trzyma ta dziewczyna znów na ręku? Tamto drugie wyłoniło się przed nią z przeszłości i ujrzała je tak samo w poduszce, jak to obecnie, i zmieszały się oboje w jej pojęciach, nie wiedziała już, czy to nie tamto właśnie trzyma teraz Norina na ręku. I cała jej radość spowodowana pomyślnemi obietnicami pani Bourdieu odrazu już była zepsutą, odeszła rozjątrzona, przejęta wstydem, zda się zbrukana tą groźbą jakichś nieokreślonych, ohydnych rzeczy, które od pewnego czasu wciąż czuła dokoła siebie, nie mogąc sobie zdać sprawy, zkąd pochodzi ten dreszcz, co ją przejmuje wciąż zimnem.
Mateusz zrozumiawszy, że ani Norina, ani Cecylia nie poznały pani Beauchêne za woalką, w dalszym ciągu spokojnie tłomaczył tej pierwszej, że zajmie się uzyskaniem dla niej z Dobroczynności kołyski, wyprawki dla dziecka, oraz natychmiastowego wsparcia, skoro pragnie dziecko zatrzymać przy sobie i karmić. Następnie postara się dla niej o zapomogę jakich trzydziestu franków na miesiąc, przez pierwszy rok przynajmniej. Będzie to dla obu sióstr znaczną już pomocą, zwłaszcza też na początek tego gospodarstwa w troje w pokoju, którego wynajęcie już zostało postanowionem. Kiedy też jeszcze dodał, że bierze na siebie pierwsze koszta skromnego umeblowania i instalacyi, Norina omal go nie uściskała.
— Ach, to z prawdziwie dobrego serca. Taki człowiek jak pan, to może mnie pojednać z ludźmi... Nie! pocałuj pan go, mego biednego malca, to mu przyniesie szczęście.
Na ulicy La Boëtie, Mateuszowi, który miał udać się do fabryki Beauchêne’a, przyszła myśl wzięcia powozu i zaproponował Cecylii, że ją odwiezie do rodziców, ponieważ jedzie właśnie do tej samej dzielnicy. Ale wymówiła się, twierdząc, że pierwej mnsi zajść jeszcze na ulicę Caroline do siostry swej Eufrazyi. A ponieważ była to przyległa ulica, namówił ją, żeby i tak wsiadła do fiakra, to ją wysadzi przed bramą siostry.
W dorożce tak była przejęta, tak szczęśliwa myślą, że wreszcie spełnić się ma jej marzenie, że nie wiedziała jak mu ma dziękować. Miała łzy w oczach i na przemiany, to śmiała się, to płakała.
Jednakowoż niech pan nie uważa mnie za złą córkę, że okazuję taką radość z powodu możności wyprowadzenia się od rodziców... Ojciec pracuje zawsze w fabryce ile może, nie mając za to bynajmniej nagrody. Mama także robi co może w domu, jakkolwiek nie ma już tyle sił, by robić dużo. Odkąd Wiktor powrócił z wojska, ożenił się, ma także z kolei swoje dzieci a o ile mi się zdaje, mieć ich będzie więcej niż wyżywić zdoła, bo w pułku jak mi się widzi, rozpróżniaczył się porządnie. Najmądrzejsza jeszcze z nas, to ten leniuch Irma, młodsza odemnie, która może dlatego jest taka ładna i taka delikatna, że wiecznie choruje. Przypomina pan sobie, że mama zawsze bała się o to bardzo, żeby nie skończyła tak źle jak Norina? No i widzi pan, stało się inaczej, jej jednej się powiodło, wyjdzie za mąż za urzędnika pocztowego, którego umiała rozkochać w sobie, nie pozwoliwszy mu nawet ucałować koniuszczków swych włosów... Tak, że ja jedna tylko pozostałabym w domu z Alfredem. Och ten znów, to istny bandyta. Mówię co myślę. Niedawno temu pokradł tam coś i nie mało mieliśmy kłopotu, żeby go wydobyć z rąk komisarza policyi. A tu jeszcze mama dla niego dziwnie jest słabą, tak, że pozwala mu zabierać wszystko, co tylko ja zarobię. Nie, nie! dość mam już tego, tem więcej, że nabawiają mnie niemałego strachu swemi groźbami, że mnie bić będą, że zabiją, wiedząc dobrze, że od czasu operacyi najmniejszy hałas przyprawia mnie o słabość. A wreszcie doprawdy! ponieważ ani ojcu, ani mamie nie jestem potrzebną, można mi wybaczyć, że pragnę żyć na własną rękę, spokojnie... Nieprawdaż? panie, wszakże mam słuszne do tego prawo.
Następnie zaczęła mówić o swej siostrze Eufrazyi.
— Biedna ta moja siostra, gdybyś pan wiedział co się z niej stało, odkąd ją zoperowano!.. Ja bo jeszcze nie mogę się skarżyć tak bardzo na nic, oprócz tej jednej okropnej rzeczy, że już nigdy nie mogę mieć dziecka. Widzi pan, chodzę, jestem zdrowa, choć niezbyt silna wprawdzie. Muszę przyznać, że owe bóle w lędźwiach już nigdy mi nie powróciły. Ale czuję czasami i dotąd jeszcze coś jak gwóźdź wbijany w tył głowy a i do dziś dnia kłąb jakiś, co z żołądka podchodzi mi aż pod samo gardło i dusi okropnie... Ale to znieść można i to raj jeszcze w porównaniu do okropnego stanu, w jaki popadła ta nieszczęśliwa Eufrazya. Nie może pan mieć pojęcia o podobnej ruinie; całe jej gospodarstwo, dom cały, rodzina, wszystko rozsypało się w gruzy, mąż jej żyje w tej samej izbie z inną kobietą, która mu gotuje i dogląda trojga dzieci. Ona, postarzała o lat dwadzieścia, bezsilna jak szmata, nie może nawet pomieść izby... Nie podobna patrzeć na to i nie zadrżeć.
Potem po chwili milczenia, ponieważ dorożka wjeżdżała w ulicę Caroline, spytała:
— Czy nie zechciałbyś pan zajść na górę aby ją zobaczyć? Przemówiłbyś pan do niej kilku poczciwemi słowy... Taką zrobiłbyś mi pan przyjemność, bo mam do niej właśnie dość przykry interes. Sądziłam, że będzie miała dość siły do wyrabiania takich pudełeczek, jakie ja robię, byle zarobić choć kilka groszy; ale otóż od miesiąca już przeszło leży u niej robota a skoro widocznie nie może sobie i z tem dać rady, muszą ją od niej odebrać.
Mateusz przystał na uczynioną sobie propozycyę. Na górze, w mieszkaniu Eufrazyi czekał go jeden z najbardziej przejmujących, najstraszniejszych widoków, jakie oglądał kiedykolwiek w życiu.
Pośrodku jedynej tej izby, w której sypiano, jedzono, Eufrazya siedziała na wyplatanem krześle; każdy przysiągłby, że to pięćdziesięcioletnia kobieta, jakkolwiek nie przeszła jeszcze trzydziestu; tak wychudła, tak zwiędła, że przywodziła na myśl owe owoce, co nagle pozbawione wszystkich soków, uschły na drzewie. Zęby powypadały jej, na głowie pozostało zaledwie trochę rzadkich włosów, zupełnie posiwiałych. Co wszakże znamionowało najbardziej tę zgrzybiałość przedwczesną, to niepojęta utrata sił muskułów, zanik kompletny niemal woli, energii, możności działania do tego stopnia, że siedziała teraz tak po całych dniach, bezczynna, zniedołężniała, nie mając odwagi podnieść choćby palca.
Kiedy Cecylia wymieniła jej nazwisko pana Froment, dawnego naczelnego rysownika fabryki, zdało się, że go nawet nie poznaje; nic ją już nie zajmowało. A kiedy siostra powiedziała jej po co przyszła, żądając zwrotu pozostawionej u niej roboty, odpowiedziała z gestem niezmiernego znużenia:
— Ach, cóż chcesz, toby długo trzeba kleić wszystkie te drobne kawałki tektury. Ja już nie mogę poty występują na mnie.
Wtedy otyła kobieta, która zajęta była rozdzielaniem podwieczorku dzieciom, złożonego z kromek chleba, wmięszała się z wyrazem spokojnej wyższości.
— Powinnabyś zabrać napowót tę robotę, panno Cecylio. Ona nie może sobie z tem dać rady. Zbrudzi się tutaj jeszcze i nie zechcą ci jej potem odebrać.
Była to pani Józefowa, wdowa czterdziestoletnia, która przyjmowała posługi w tej dzielniecy i którą August Bènard, mąż, prosił żeby przychodziła do nich z początku na dwie godziny z rana, dla zrobienia porządku w domu, kiedy żona nie miała już tyle siły, by obuć dziecko, przystawić garnek do ognia, ani nawet zamieść podłogę. W pierwszych dniach opierała się gwałtownie temu wejściu w dom obcej kobiety, walczyła, oburzała się, chora na manię porządku i czystości, której nie mogła już zadowolnić. Potem w miarę jak się pogarszał jej upadek fizyczny, musiała poddać się temu, że obca po trochu, coraz więcej zagarnia jej miejsce. I oczywiście, jak to się dzieje w domach ludzi ubogich, gdzie wszelkie potrzeby załatwia się sumarycznie, bez wielkich ceregieli, pani Józefowa niebawem zajęła je całkowicie, to jej miejsce, w obec dzieci, w obec męża nawet. Okaleczała, po przejściowem podrażnieniu, doszła do tego stopnia zniedołężnienia, że nie mogła już być małżonką dla swego męża, mimo straszliwej zazdrości, która przeżyła jej niemoc. Inna kobieta była w domu, Bènard posłużył się nią, poprostu jak zdrowy a niewybredny mężczyzna, niezdolny do posłów, bez wszelkiej złośliwości zresztą. Z początku przerażające sceny miały miejsce aż do dnia, w którym jąkająca się i drżąca nędzna kastratka doszła do rezygnacji istoty zahukanej, staruszki wykreślonej z liczby żyjących. I wtedy własnowolnie już ustąpiła małżeńskiego łoża i schroniła się do dawnej ciemnej alkowy dwóch swych córeczek, ze strachu, z chęci zakopania się w norze jak zwierz pokonany, pozwalając, by dzieci sypiały przy swej zapasowej mamie. A co dowodziło, że ani pani Józefowa, ani Bènard nie mieli w gruncie złego serca, to to, że ją zatrzymali przy sobie acz bezużyteczną, zawadzającą tylko, zamiast ją wyrzucić z domu jakby to uczynili inni.
— No i znowu siadasz pani na samym środku! — zawołała szorstko otyła kobieta, która kręcąc się żwawo, chodząc tam i napowrót po pokoju, musiała za każdym razem okrążać to krzesło. Nie śmieszneż to, że nigdy nie może sobie pani usiąść w jakim kącie!.. August powróci zaraz na przekąskę o czwartej i wcale nie będzie rad jeśli nie zastanie zwykłej szklanki wina i kawałka sera na stole.
Zaniepokojona, nic nie odpowiadając, Eufrazya podniosła się chwiejnym krokiem i całego potrzebowała wysiłku, aby zawlec cokolwiek dalej krzesełko, obok stołu. Potem zaraz usiadła na niem napowrót, śmiertelnie znużona.
Właśnie kiedy Józefowa wniosła ser, pojawił się Bènard, którego warsztat znajdował się w sąsiedztwie. Był to zawsze ten sam tęgi wesoły chłopak, zaczął dowcipkować z siostrą żony, okazał się niezmiernie grzecznym dla Mateusza, któremu dziękował, że się interesuje losem biednej jego kobiety.
— Boże mój! proszę pana, nie jej w tem wina, powtarzam jej to często. Winni tu są ci zbóje, którzy z niej wyjęli wszystko, nieuprzedziwszy mnie nawet. Przez rok można było przypuszczać, że zupełnie wyzdrowiała a potem patrz pan, co się z niej stało. Surowo powinno być wzbronionem takie zaprzepaszczenie kobiety, kiedy ta kobieta ma męża i dzieci, zwłaszcza też kiedy niema majątku, z któregoby żyć mogła... Wiadomo panu, co oni zrobili z Cecylią. A jest jeszcze jedna, którą także pięknie, ubrali, ta baronowa, którą pan zna także z pewnością. Poznać niepodobna dziś tej tak pięknej dawniej osoby, ach okropność! toż dziś wygląda na lat sto chyba... Mnie się zdaje, że ich powinniby skazywać na więzienie za to złe, jakie nam wyrządzili.
Potem kiedy chciał usiąść do stołu i on z kolei potknął się o krzesło Eufrazyi, która ścigała go wciąż oczami zaniepokojona w swem osłupieniu.
— I znowu leziesz mi pod nogi! Jak ty to robisz, że wiecznie na ciebie tylko natykać się trzeba? No, nie zawalajże nam wciąż drogi.
Nie był on tam znów tak bardzo groźny. Ale biedna kaleka poczęła drżeć, zdjęta dziecinną trwogą, jakby jej grożono co najmniej ciężkiemi razami. Na ten raz znalazła w sobie tyle siły, że zawlekła sobie krzesło aż do ciemnej alkowy, gdzie sypiała. Drzwi do niej stały otworem, schroniła się więc tam i ukryła w cieniu, zkąd niewyraźnie już tylko rysowała się drobna jej postać, wyszczuplała, skurczona, niby jakaś bardzo stara prababka, która przez długie lata jeszcze konać musi powolnie, nie mogąc umrzeć.
I Mateuszowi aż ścisnęło się serce na widok tej trwogi zgrzybiałej, tej wylękłej, dygocącej uległości kobiety, której nieznośne usposobienie przypominał sobie dobrze; pamiętał ją jako zapalczywą, oschłą i twardą w wieczystych zajadłych kłótniach, dawniej z siostrą, później z mężem. Długo terroryzowała ona tego ostatniego, naginała go do każdego swego kaprysu. Teraz to na odwrót ona drżała przed najlżejszym objawem jego niezadowolenia. Kobieta w niej, istota woli, pracy, życia zanikła wraz z ustaniem funkcyi małżeńskich i macierzyńskich. Od chwili utraty płci pozostał z niej tylko ot ten łachman nędzny. I powiedzieć, że operacya tej kobiety w rocznikach klinicznych uchodziła jeszcze za udałą, za jeden z cudów Gaude’a, który chełpił się tą robotnicą, zamężną, uczciwą, ocaloną od niechybnej śmierci, którą powrócił bez porównania zdrowszą i silniejszą mężowi i dzieciom. Jakąż słuszność miał Boutan, kiedy twierdził, że należy poczekać, aby osądzić istotne rezultaty tych świetnych operacyj zwycięzkich!
Cecylia uścisnęła z uczuciem żywego przywiązania troje dzieci, które wzrastały mimo wszystko pośród tego zburzonego domowego ogniska. Łzami zaszły jej oczy, uciekła, zabierając z sobą Mateusza, skoro tylko pani Józefowa zwróciła jej robotę. Potem na trotuarze już na dole, rzekła:
— Dziękuję panu, panie Froment, powrócę już teraz pieszo do domu... Jakież to okropne! Czyż nie mówiłam panu, że dla nas rajem będzie ten spokojny pokoik, o który obiecałeś nam pan się postarać.
W fabryce Mateusz, który wprost udał się do warsztatów, nie mógł otrzymać żadnych objaśnień co do swej młockarni, zamówonej już przed kilku miesiącami. Powiedziano mu, że ponieważ syn szefa, pan Maurycy wyszedł za interesami, nikt nie mógł mu pod tym względem powiedzieć nic pewnego, tem więcej, że szef od tygodnia blizko nie pokazał się był w fabryce. Nakoniec dowiedział się, że ten ostatni, powróciwszy przed chwilą z podróży, musi niezawodnie obecnie znajdować się z panią na górze. Postanowił przeto zajść do Beauchênów, nietyle ze względu na młockarnię co dla załatwienia sprawy, która leżała mu na sercu, sprawy przyjęcia do fabryki jednego ze swych bliźniąt, Błażeja.
Wyrosły już chłopiec, dziewiętnastoletni, nazajutrz niemal po wyjściu z liceum zamierzał się żenić z młodą panienką bez żadnego majątku, Karoliną Desvignes, na skutek miłości, powstałej jeszcze w dzieciństwie. Rodzice rozrzewnieni, nie chcieli doprowadzać go do rozpaczy, odnajdując w nim ową boską nieopatrzność własnej młodości. Ale by go ożenić zaraz, trzeba było pierwej postarać mu się o gniazdko. I kiedy drugi z bliźniąt, Dyonizy, wstępował właśnie do szkoły specyalnej, Beauchêne świadomy wszystkiego, ochotnie podjął się wziąć do siebie Błażeja, rad, że w ten sposób może okazać poszanowanie, jakie w nim budził wzrastający wciąż majątek tych poczciwych krewniaków, jak ich teraz nazywał.
Mateusz, którego wprowadzono do żółtego saloniku Konstancyi, zastał ją właśnie przy herbacie, którą tu piły wraz z panią Angelin po powrocie od akuszerki. Niezawodnie niespodziewane przybycie Beauchêna przerwało w nieprzyjemny sposób wzajemne zwierzenia obu wzruszonych kobiet. Pod pozorem niedalekiej podróży, powracał on prawdopodobnie z jakiejś orgii, jednego ze zwykłych raczeń się jasnowłosem ciałem, jednej z tych przygód miłosnych, których zawiązku trzebaby szukać było na ulicznym chodniku i zanudzał teraz obie kobiety hałaśliwemi kłamstwami, niecałkiem wytrzeźwiały jeszcze, ledwie obracający językiem, z oczyma podbitemi i zgorączkowanemi, rzucając bezwstydnie w oczy wszystkim swe nadmierne zamiłowanie w życiu.
— A! mój kochany — zawołał — opowiadałem tu paniom właśnie mój powrót z Amiens... co tam za znakomite przyrządzają pasztety z kaczek.
Potem kiedy Mateusz wspomniał mu o Błażeju obsypał go zapewnieniami o swej przyjaźni: to już rzecz ułożona, niech mu przyprowadzi tylko młodzieńca, umieści go się naprzód w biurze Morange’a, aby sobie mógł zdać sprawę z całego mechanizmu fabryki. I sapał, spluwał, ziejąc tym pomieszanym wyziewem tytuniu, alkoholu i piżma, który przynosił z sobą zawsze od dziewczyn ulicznych; żona tymczasem, która uśmiechała się doń życzliwie, jak zwykle wobec ludzi, od czasu do czasu, skoro pani Angelin odwróciła głowę, rzucała nań zrozpaczone, pełne niezmierzonego wstrętu spojrzenia.
Ponieważ Beauchêne wciąż gadał zbyt wiele, przyznając się, że nie wie, jak daleko postąpiła budowa młockarni, Mateusz spostrzegł, że Konstancya zaniepokojona nadsłuchuje bacznie. Wstąpienie Błażeja do fabryki już ją obeszło niepomiernie, teraz odczuła wielką przykrość, widząc jak mąż jej jest mało świadomym robót, dokonywanych w fabryce; a obok tego przed jej oczyma wciąż stał obraz Noriny, żywe przypomnienie dziecka, obawa nowego jakiegoś porozumienia między tymi dwoma mężczyznami. To też Mateusz, który odgadywał to wszystko, rozpoczął rozmowę o pięknych rezultatach operacyi Gaude’a, opowiedział swoje spotkanie z Cecylią, wreszcie odwiedziny u Eufrazyi. Panie przeraziły się, drżąc całe, choć Beauchêna, podnieconego ogromnie, bawiły nadzwyczaj szczegóły drażliwe, do opowiadania których zmuszał kuzyna Wtem nagle matka okrzykiem ulgi powitała wchodzącego syna:
— Ach! przecież Maurycy!
Syn powracał, jej bóstwo jedyne, ten w którym złożyła dziś wszystkie swe uczucia serdeczne, przedmiot jej dumy, dziedzic fortuny, który tu będzie królował jutro, który ocali zagrożone upadkiem królestwo, który podniesie ją i postawi po swej prawicy w chwale. Znajdowała, że jest piękny, wysoki, silny, niepokonany w latach dziewiętnastu, jak owi bohaterowie legend. Kiedy począł tłomaczyć, że zawarł właśnie układ korzystny w pewnej przykrej sprawie, źle rozpoczętej przez ojca, widziała już jak naprawia wszelkie klęski, odnosi zwycięztwa. Potem prawdziwym już było dla niej tryumfem, kiedy posłyszała jak przyrzeka, że młockarnia odstawioną będzie przed końcem tygodnia.
— Mój drogi, powinienbyś wypić filiżankę herbaty, zabardzo męczysz sobie głowę tem wszystkiem, to cię uspokoi.
Przystał. I zawołał wesoło:
— Wiesz, mateczko, że przed chwilą o mało nie zostałem przejechany przez omnibus, na ulicy Rivoli.
Pobladła śmiertelnie, filiżanka wypadła jej z ręki. Wielki Boże! więc całe jej szczęście było zależnem od jakiegoś wypadku? I raz jeszcze poczuła tę straszliwą groźbę, ten dreszcz, co przebiegał jej ciało, niewiedzieć zkąd się biorąc i mroził ją aż do szpiku kości.
— Ależ dziecinna jesteś — zawołał Beauchêne z wybuchem śmiechu — toć to on raczej zgniótł omnibus, skoro tu jest i opowiada ci tę przygodę... Ach! mój Maurycy, masz strasznie śmieszną matkę. Ja, co wiem jak cię porządnie zbudowałem, widzisz, że jestem spokojny.
Tego dnia pani Angelin powróciła do Janvilie z Mateuszem. W wagonie, gdzie byli sami, łzy znów trysnęły z jej oczu, pozornie bez wszelkiej przyczyny. Poczęła się usprawiedliwiać, szepcząc jak w półśnie:
— Mieć dziecko i stracić je, ach! z pewnością to musi być straszna boleść. A jednak ono przyszło na świat, wzrastało, dało nam zaznać przez lata całe tę pociechę jedyną, niezmierną. Ale, kiedy się niema dziecka nigdy, nigdy... Ach! jakaż to boleść, jaka żałoba, wszystko raczej jak ta nicości ta próżnia!
W Chantebled Mateusz i Maryanna zakładali podwaliny bytu, tworzyli i wydawali na świat dzieci. I przez ciąg lat dwóch, które ubiegły, nowe odnieśli zwycięztwo w wieczystej walce życia z śmiercią, jakiem był bezprzestanny przyrost rodziny i ziemi żyznej, będącej dla nich samemże istnieniem, siłą ich i radością. Żądza obejmowała ich niby płomień, boska żądza, co ich zapładniała dzięki potędze miłości, dobroci i zdrowia; energia ich własna dokonywała reszty, wola czynu, spokojna wytrwałość w pracy, ten czynnik twórczy i kierujący światem. Ale przez ciąg tych dwu lat nie bez trudności im przyszło utrzymać się przy zwycięstwie. Za to jednak tem obszerniejszem ono się stawało, tem większem i pewniejszem w miarę jak podbój rozciągał się na cały obszar ziem. Małostkowe troski i kłopoty pierwszych czasów zniknęły zupełnie, chodziło o to teraz, aby umieć rządzić wszystkiem rozumnie i sprawiedliwie. Na północy, na wyżynie od folwarku Mareuil do Liliebonne dokonaną była akwizycya zupełna, nie było już ani jednej kępki drzew, któraby do nich nie należała; obszerny szmat ziemi, około dwustu hektarów, który dodawał do uprawnych pól sąsiednich, do falującego morza zbóż, park iście królewski drzew stuletnich. Mateusz po za zregulowanemi wyrębami leśnemi, uważał, że nie należy mu zachowywać tego parku, wyłącznie dla jego piękności tylko, powziął przeto myśl połączenia z sobą alejami obszernych polan, przetworzonych na pastwiska i wpuszczono na nie bydło, całe odchowane stado, które udało się znakomicie. Arka życia mnożyła się, wzrosła o te setki zwierząt, przekroczyła niebawem granice wielkich drzew. Był to nowy napływ płodności, obory wzrosłe w dziesięcioro, nowo powstałe owczarnie, wielkie wozy gnoju, użyźniającego ziemię urodzajnością wprost bajeczną. Mogły się więc wciąż rodzić dzieci, mleko płynęło falą. istniały olbrzymie stada bydła, co je będzie żywić i odziewać. Obok dojrzewających plonów lasy darzyły cieniem, drżały wieczystym posiewem, drzemiącym w ich cieniu, pod wspaniałym blaskiem słońca. I pozostawała już teraz tylko jedna część do nabycia, obszar krańcowych steków piaszczystych na wschodzie, aby królestwo stało się całkowitem. To opłacało wszystkie łzy dawniejsze, wszystkie dojmujące kłopoty pierwszych lat pracy.
A kiedy Mateusz dokonywał swego podboju, Maryanna przez ciąg tych dwu lat patrzyła z radością na małżeństwo pierworodnego swego dziecka, sama równocześnie oczekując przybycia na świat nowego jeszcze. Na równi z tą urodzajną ziemią pozostawała ona płodną nawet w epoce dojrzałości. To małżeństwo Błażeja dziewiętnastoletniego z uroczą osiemnastoletnią dziewczyną, cała ta miłość jak kwiat świeżości pełna, zrodzona wśród ukwieconych ścieżyn Chantebled od dwunastego już roku życia, było przepiękną uroczystością nieskończonej nadziei. Ośmioro pozostałych dzieci było obecnych na niej: dorośli bracia, Dyonizy, Ambroży, Gerwazy, kończący teraz studya; Róża, najstarsza córka, która w latach czternastu zapowiadała, że będzie piękną i zdrową kobietą, o szczęśliwem usposobieniu wiecznie wesołem; dalej Klara, dziecko jeszcze, Grzegorz, który zaledwie wstąpił do liceum, nie licząc dwojga całkiem małych Ludwiki i Magdaleny. Przez ciekawość zbiegła się masa ludzi z wsi sąsiednich, żeby widzieć jak wesoła ta gromadka prowadzić będzie najstarszego brata do merowstwa. Osobliwy był to orszak kwiatów, ciał wiośnianych, obraz pomyślności, która wzruszała serca patrzących. Zresztą w dni wakacyjne, kiedy cała rodzina robiła sobie wycieczkę gromadnie, udając się na targ do której z wiosek sąsiednich, na drogach taki panował gwar, taka gonitwa w powozach, konno, na rowerach, pośród wybuchów śmiechu, że ludzie zatrzymywali się, ubawieni, tak przyjemnie było patrzeć na ten obraz. Kumoszki wołały żartem: „Patrzcie wojsko pędzi!“ jakby chciały powiedzieć, że nic im się nie oprze, że okolica cała do nich należy prawem podboju, odkąd co dwa lata jeszcze jeden nowy bojownik im przybywa. Cała okolica w końcu cieszyła się tą ich radością, tem zdrowiem i tą siłą, co się rozmnażała tak wesoło, zagarniając cały widnokrąg.
I na ten raz po upływie dwu lat Maryanna urodziła córkę, Małgorzatę, z kolei dziesiąte jej dziecko. Połóg odbył się szczęśliwie, ale po nim wywiązała się niepokojąca gorączka pokarmowa, która przez chwilę przywodziła ją do rozpaczy, była bowiem w obawie, że nie będzie mogła wykarmić ostatnio urodzonego dziecka, jak wykarmiła wszystkie inne. To też, kiedy Mateusz ujrzał ją wreszcie na nogach i uśmiechnioną z kochaną maleńką Małgorzatą u piersi, ucałował ją namiętnie, tryumfując nad wszystkiemi zmartwieniami i wszystkiemi cierpieniami. Jeszcze jedno dziecko, to o tyleż więcej bogactwa i potęgi, to nowa siła rzucona w świat, nowe pole na posiew dnia jutrzejszego.
I było to zawsze toż samo wielkie dzieło, dobre dzieło, dzieło płodności ziemi i kobiety, tych dwu potęg, zwycięzko opierających się zniszczeniu; i wraz z każdem nowem dzieckiem przybywało dlań utrzymanie; żyli kochając, walcząc, pracując w cierpieniu, dążąc bezprzestannie do rozwoju życia, do rozszerzania kresów nadziei.
Dwa lata minęły. A przez te dwa lata Mateusz i Maryanna mieli jeszcze jedno dziecko, chłopca. I na ten raz równocześnie z nowym przyrostem rodziny, włości Cbantebled wzrosły także o wszystkie ugory, ciągnące się na wschód, aż po wioskę Vieux-Bourg. Wraz z niemi nabytą już została ostatnia część folwarku, podbój posiadłości był nareszcie zupełnym, całe pięćset hektarów ziem leżących zdawna odłogiem, zakupionych niegdy przez ojca Séguina, byłego liweranta armii, w celu założenia tam królewskiej rezydencyi. Teraz od końca do końca ziemie te stały się żyznemi; pod wpływem wytrwałych usiłowań człowieka rozwinęła się na nich niebywała urodzajność; jeden tylko kawał gruntu, należący do Lepailleurów, którzy upierali się przy swojem, by go odprzedać, przerzynał szeroką zieloną równinę pasem kamienistym rozpaczliwie suchym. Był to podbój niepokonany życia, płodność roztaczająca rozległe swe dzierżawy w blaskach słońca, praca wiecznie tworząca, bez odpocznienia, wbrew przeszkodom i boleści, umiejąca zrównoważyć straty, wlewająca w arterye świata z każdą godziną coraz więcej energii, więcej zdrowia i więcej radości.
Błażej, który miał teraz dziesięciomiesięczną córeczkę, mieszkał od ubiegłej zimy w fabryce i zajmował tam dawny pawilonik, w którym jego matka niegdyś urodziła była Gerwazego. Karolina, żona jego zachwyciła Beauchênów wdziękiem jasnowłosej swej postaci, powabem świeżości i młodości kwiatu do tego stopnia, że sama Konstancya nawet, oczarowana kompletnie, zapragnęła, by zamieszkała przy niej. Bo też prawdę mówiąc, pani Desvigne wychowała dwie córki swoje, Karolinę i Martę na rzeczywiście urocze istoty. Po śmierci męża, urzędnika w kantorze bankowym, który pozostawił ją wdową trzydziestoletnią w bardzo zawikłanych interesach majątkowych, była tak rozsądną, że spieniężywszy szczupłe resztki, usunęła się do Janville, swych stron rodzinnych, gdzie poświęciła się w zupełności wykształceniu córek. Wiedząc, że nie mają żadnego niemal posagu, wychowała je bardzo starannie, sądząc, że to im dopomoże do wyjścia za mąż, co też rzeczywiście wypadkowo się udało
Serdeczna zażyłość zawiązała się między nią a Fromentami, dzieci bawiły się razem i w tych to dniach dzieciństwa zaczęła się prostoduszna miłość, która miała doprowadzić do małżeństwa Błażeja z Karoliną. A kiedy starsza wyszła w latach osiemnastu za mąż, siostra jej Marta, mająca naówczas lat czternaście, stała się nierozłączną towarzyszką Róży Froment, w tymże samym wieku będącej i ładnej jak ona, stanowiącej wszakże zupełny z nią kontrast, o tyle czarnowłosej o ile ona była jasną blondynką. Karolina, natura delikatniejsza, słabsza także od młodszej siostry, o jasnym, rozumnym poglądzie, wesoła, zapaliła się do sztuki, której zamiłowanie dała jej matka posyłając ją na kursa rysunków; doszła do tego, że robiła bardzo udatne miniatury; był to na wypadek jakiejś katastrofy zawsze środek utrzymania, jak mawiała matka. I bez wątpienia na dość uprzejme stosunki jakie się ułożyły między nią a Konstancyą, której malowała medalion podobny acz pochlebiony, wpłynęła niemało cześć, jaką w mieszczance budziło staranne, wyższe wykształcenie.
Zresztą Błażej, który wziął po Fromentach płomień twórczy, pracowitość żarliwą, zawsze pełen usilności, wprędce stał się dla Maurycego cennym pomocnikiem, odkąd rozpatrzył się w interesach fabryki, po krótkim pobycie w biurze Morange’a.
To też sam Maurycy, coraz to mniej wspierany przez ojca, zawieruszonego wciąż w bezustannych najniedorzeczniejszych w świecie przygodach, nastawał na to, aby młode małżeństwo zamieszkało pawilon, tak, aby mógł w każdej chwili mieć pod ręką kuzyna, matka zaś bijąca czołem przed synem, musiała uszanować jego wolę. Okazywała ona wiarę bez granic w niezwykłą wszechstronność jego inteligencji. W szkołach istotnie ukończył dość dobrze nauki, choć był to umysł cokolwiek ciężki, niezbyt szybko pojmujący, ale pilny, mimo ciągłych przerw w naukach, spowodowanych chorobami przebywanemi w dzieciństwie. Ponieważ mówił mało, uważała go za geniusz skupiony w sobie, utajony, którego czyny wywołają z czasem dopiero podziw. Jeszcze nie miał lat piętnastu, kiedy mawiała już przejęta dlań zachwytem: „O! co to za mózg!“
I Błażej akceptowany został przez nią tylko w charakterze potrzebnego zastępcy, pokornego sługi, ręki, co wykonywa rozporządzenia właściciela wszechwiedzącego, rządzącego wszystkiem. Był teraz tak silnym, tak pięknym, rozpoczął dzieło wydźwignienia firmy zachwianej powolną, abdykacją ojca, kroczył pewną drogą do olbrzymiego majątku, do tego stanowczego tryumfu jedynaka, o jakim zawsze marzyła dla niego, jaki przysposabiała dlań z taką dumą, z takim egoizmem od lat tylu! Wtem padł grom z nieba. Błażej z początku wahał się z przeniesieniem do pawiloniku, pojmując doskonale do jakiej roli posłusznego narzędzia zamierzają go ograniczyć. Potem, po połogu żony, wobec tego pierwszego dziecka, dziewczynki, co się urodziła, zdecydował się nagle, podjąć odważnie walkę, tak, jak ją podjął niegdyś jego ojciec, przez wzgląd na liczną rodzinę, której mógł spodziewać się w przyszłości.
Pewnego ranka, kiedy szedł na górę po rozporządzenia Maurycego, dowiedział się od samejże Konstaucyi, że nie pozwoliła dziś wstać z łóżka synowi, ponieważ był jakiś znużony po źle spędzonej nocy. Nie okazywała zresztą zbytniego niepokoju: ot, zmęczenie tylko po prostu po tym tygodniu nadmiernej pracy, jaką mieli obaj z powodu znacznego zamówienia, które całą fabrykę w ruch wprawiło. A przytem poprzedniego dnia Maurycy zmęczony, zgrzany, z gołą głową był tyle nieostrożnym, że dość długo stał w szopie na przeciągu, kiedy robiono próbę z maszyną. Wieczorem zdeklarowała się gwałtowna gorączka, posłano jaknajśpieszniej po Boutana. Nazajutrz lekarz zatrwożony, acz nie przyznawał się do tego, piorunującym postępem choroby, zażądał konsylium; przybyli dwaj koledzy szybko zgodzili się na jedno. Było to galopujące zapalenie płuc z charakterem osobliwie zakaźnym, tuberkulicznym, jak gdyby choroba padając na grunt podatny z gwałtownością pożaru ogarniała i pustoszyła cały organizm.
Beauchêne’a nie było w domu, podróżował znowu jak zawsze. Konstaucya, mimo poważnych min lekarzy, którzy nie chcieli powiedzieć jej wprost prawdy brutalnie, choć wzrastał w niej niepokój, nie traciła ani na chwilę nadziei, że syn jej, ten bohater, ten bóg, nieodzowny do własnego jej życia, nie może być niebezpiecznie chorym, nie może umrzeć.
Na trzeci dzień skonał na jej ręku, tej samej nocy, kiedy Beauchêne przyzwany depeszą telegraficzną, powracał wreszcie do domu. Ściśle biorąc, był to ostateczny tylko rozkład zubożałej krwi mieszczańskiej, zepsutej już u źródła, nagły zanik bezsilnego organizmu, w gruncie słabowitego od dzieciństwa, po za zewnętrznemi pozorami zdrowia. Ale jakim to było ciosem gromu dla matki, dla ojca, których wszystkie rachuby śmierć ta burzyła! Jedyny spadkobierca, książę przemysłu, którego tak pragnęli przez uparte wyrachowanie egoistyczne, przeszedł jak cień a przed nimi stanęła straszliwa rzeczywistość wtedy, gdy ich ramiona wyciągnęły się już ku próżni tylko. W jednej chwili nie mieli już dziecka!
Błażej razem z rodzicami znajdował się u łoża głów, na którem skonał Maurycy, około drugiej nad ranem a skoro tylko znalazł chwilę czasu doniósł o tej śmierci do Chantebled telegramem. Dziewiąta biła, kiedy z dziedzińca folwarku Maryanna, niezmiernie blada, przywołała Mateusza.
— Maurycy umarł!... Mój Boże! ten syn jedyny! biedni, biedni ludzie!
Potracili głowy, zmrożeni dreszczem. Ledwie dowiedzieli się dopiero o chorobie, nie sądzili nawet, by to miało być coś poważnego.
— Przebiorę się zaraz — ozwał się Mateusz i pojadę pociągiem odchodzącym o kwadrans na jedenastą. Trzeba jechać do nich.
Maryanna, jakkolwiek była wówczas już w ósmym miesiącu ciąży, oświadczyła, że pojedzie z nim razem. Przykroby jej było nie módz dać tego dowodu przywiązania swym krewnym, którzy przecież okazali się bardzo dobrymi dla młodego małżeństwa Błażejów. A wreszcie serce jej prawdziwie rozdarte zostało tym ciosem tak dla nich strasznym.
I oboje zatrzymawszy się na chwilę tylko jeszcze dla rozporządzenia dzienną pracą na folwarku, przybyli na dworzec kolei w Janville zaledwie w czas jeszcze, aby wsiąść w pociąg, odchodzący o kwadrans na jedenastą. Już pociąg był w biegu, kiedy spostrzegli Lepailleurów i syna ich Antoniego, siedzących w tym samym przedziale, do którego wsiedli.
Widząc ich wyjeżdżających razem z taką ceremonią, młynarz przypuszczał, że jadą na ślub a kiedy dowiedział się, że powodem wyjazdu była żałoba, wyraził zdanie:
— A! to coś wprost przeciwnego... No, ale i tak wyjeżdżać trzeba a zawszeć to rozrywka.
Od czasu zwycięztwa Mateusza, to jest całkowitego zdobycia obszernej włości i użyźnienia jej, Lepailleur traktował mieszczanina z pewnem poważaniem. Nie mogąc jednak przeczyć rezultatom otrzymanym, nie chciał przecież się poddać i szydził pokryjomu, oczekując zawsze jakiegoś kataklizmu nieba czy ziemi, które dowiodłyby, że to on właśnie miał słuszność.
Nie chciał się przyznać do tego, że się pomylił: już on wiedział, co wiedział i co z czasem na jaw wyjdzie; pokaże się czy zawód rolnika nie jest ostatnim z zawodów, odkąd ta podła ziemia zbankrutowała i nic już na niej rosnąć nie chce. Zresztą przez chęć zemsty zatrzymywał swój kawał gruntu, którego ugory kamieniste były żywym protestem względem ziem sąsiednich, przecinając je i szpecąc. To mu pozwalało przynajmniej być ironicznym.
— No a my — podjął z drwinkami przechwałkarskiemi — my także jedziemy do Paryża...
I to jedziemy tam instalować tego ot pana.
I wskazywał na swego syna Antoniego, osiemnastoletniego, wybujałego, rudego wyrostka, który miał długą głowę ojca, tylko nieco wątlejszą, tu i owdzie posianą już lekkim zarostem brody rzadkiej i bezbarwnej. Ubrany był po miejsku, w cylindrze, rękawiczkach, krawatce jasno niebieskiej. Zadziwiwszy całe Janville swemi naukowemi sukcesami w szkołach, okazywał taki nieprzeparty wstręt do pracy ręcznej, że ojciec zdecydował się, jak się sam wyrażał, zrobić z niego paryżanina.
— Więc to już postanowione nieodmiennie? — spytał uprzejmie Mateusz, świadomy przebiegu całej sprawy.
— A naturalnie! bo dlaczegóż miałbym go znaglać, żeby pracował w krwawym pocie bez wszelkiej nadziei wzbogacenia się kiedykolwiek? ani mój ojciec, ani ja, nie mogliśmy nigdy zaoszczędzić ani grosza z tego przeklętego młyna, którego żarna więcej murszeją, niż mielą mąki. A i z czego innego nic nie zbierzesz, skoro nędzne pola nasze więcej wydają kamieni, niż talarów. A więc, kiedy już jest dziś uczonym, niechże sobie robi teraz po swojej głowie, niech idzie do Paryża szukać szczęścia! niema to jak miasto, kiedy człowiek chce wypłynąć.
Pani Lepailleur, nie spuszczająca z oka syna, przejęta dlań zachwytem, jak niegdyś przejętą była zachwytem dla męża, ozwała się z kolei z miną błogiego uszczęśliwienia:
— Tak, tak, otrzymał miejsce dependenta u pana Rousselet, adwokata... Wynajęliśmy mu pokoik, sama jeździłam zakupić dla niego meble, bieliznę a dziś jest dzień uroczysty, pierwszy raz będzie już spał u siebie, po obiedzie, który zjemy sobie we troje w porządnej restauracyi... Ach, jakże jestem rada, że już wyjeżdża.
— I powróci może ministrem — ozwał się Mateusz z uśmiechem. Kto to może wiedzieć? wszystko jest możebne.
Był to jeden z objawów tej migracji wsi ku miastom, gorączkowa niecierpliwość szybkiego zbogacenia się; rodzice obchodzili uroczyście odjazd syna, sami odprowadzali dezertera, pyszni z tego, że wraz z nim wzniosą się o klasę wyżej w hierarchii społecznej. I właściciel Chantebled, mieszczanin przedzierzgnięty w wieśniaka, uśmiechał się na myśl tego „chassé croisé“: syn młynarza jedzie do Paryża, on tymczasem powraca na ziemię, tę wspólną matkę wszelkiej siły i wszelkiego odrodzenia.
Antoni również począł się uśmiechać z miną chytrego próżniaka, którego przedewszystkiem pociąga swoboda obyczajów Paryża.
— O! nie mam ja tam wcale ochoty zostania ministrem. — Zawiele to kłopotu... Wolałbym tak zdobyć sobie odrazu z jaki milion a potem módz już odpocząć.
Lepailleurowie hałaśliwym wybuchem śmiechu przyjęli to oświadczenie, zachwyceni takim rozumem. O! ten chłopiec zajdzie wysoko, to pewne!
Maryanna milcząca, z sercem wezbranem oczekującą ją żałobą, chciała przecież przez uprzejmość wtrącić słówko; spytała więc dlaczego Terenia nie bierze udziału w tej rodzinnej uroczystości. Lepailleur sucho oświadczył, że nie będzie sobie przecież sprawiał kłopotu z sześcioletnim malcem, który nawet jeszcze nie umie się znaleźć przyzwoicie. Otóż to jedna z tych, co mogły sobie pozostać tam, gdzie były, bo jej przyjście na świat sprawiło tylko zamieszanie w domu i nic więcej! A kiedy Maryanna zaprotestowała, twierdząc, że rzadko zdarzy się widzieć dziewczynkę tak inteligentną i tak ładną, Lepailleurowa odpowiedziała nieco łagodniej:
— To prawda, że sprytny z niej dzieciak, ale zawszeć to tylko córka, tego nie możesz wysłać do Paryża, trzeba to będzie gdzieś osadzić a ile to jeszcze będzie kłopotu, ile to trzeba będzie wydać na to pieniędzy... Ale nie mówmy już o tem, skoro dzisiejszy dzień całkowicie poświęcony jest radości.
W Paryżu przy wyjściu z dworca Północnego Lepailleurowie zamieszali się w tłumie i utonęli gdzieś wśród fali tłoczących się głów.
Kiedy dorożka zatrzymała się na wybrzeżu d’Orsay, przed pałacem Beanchênów, Mateusz i Maryanna poznali przy trotuarze karetę Séguinów. Po za szybami dojrzeli nieruchome i w milczeniu oczekujące dwie ich córki Łucyę i Andreę, w jasnych tualetach. A podszedłszy do bramy zobaczyli wychodzącą z niej Walentynę, wieczyście się śpieszącą. Spostrzegłszy ich jednak, przybrała na twarz wyraz głębokiego współczucia, wołając:
— Prawda? co za okropne nieszczęście, syn jedyny!
Potem puściła wodze swej wymowie:
— Państwo pośpieszyliście jak ja, rzecz naturalna!... Wyobraźcie sobie, że wypadkiem tylko dowiedziałam się o tem nieszczęściu, zaledwie przed godziną i patrzcie państwo, jak to się źle złożyło dla mnie; córki były już ubrane, ja sama ubierałam się także, bo miałam je zawieźć na mszę, na której odbędzie się ślub jednej z kuzynek naszego przyjaciela, pana Santerre’a, wychodzącej za mąż za dyplomatę. Dodać trzeba, że całe popołudnie mam zajęte. Więc, chociaż msza zapowiedziana była na kwadrans na dwunastą, bez wahania, coprędzej kazałam się wieźć tutaj, zanim pojedziem do kościoła i oczywiście poszłam na górę sama, córki czekają na mnie w powozie. Spóźnimy się cokolwiek na ten ślub... Zobaczycie państwo tych nieszczęśliwych rodziców pośród opustoszałego teraz domu, u zwłok, które tam ułożyli bardzo ładnie, na łóżku. Serce pęka patrząc na nich...
Mateusz przypatrywał się jej, stwierdzając z podziwem, że przestała się już starzeć zupełnie, zasuszona, zda się, przy szalonym płomieniu swego życia. Wiedział już o rozstroju ostatecznym małżeństwa będąc w ciągłych stosunkach z Séguinem z racyi interesów. Mąż teraz już całkiem otwarcie mieszkał u Nory, dawnej nauczycielki, która wolała, żeby jej kupił i urządził mały pałacyk, skoro spokojne życie we czworo przy Aveoue d’Autin stało się już nadal niemożliwem. U metresy nawet naznaczył mu był schadzkę, kiedy chodziło o ostateczne podpisanie kontraktu sprzedaży całkowitej dóbr Chantebled.
A kiedy też jeszcze Gaston wstąpił do szkoły wojskowej Saint-Cyr, przy Walentynie pozostały już tylko dwie córki w obszernem i zbytkownem mieszkaniu, gdzie wicher bankructwa dokonywał powolnego zniszczenia.
— Chciałabym, żeby Gaston wziął sobie urlop i przybył na pogrzeb, nie jestem bowiem pewną, czy ojciec jego jest w tej chwili w Paryżu... Teraz ot i przyjaciel nasz, Santerre wyjeżdża takie jutro w podróż. Ach! nietylko umarli nas opuszczają, okropna rzecz ilu żywych wciąż się oddala, znika nam z oczu... Nieprawdaż droga pani, jakie to życie jest smutne!
Lekki dreszcz przebiegł po jej twarzy, groźba przyszłego zerwania, które czuła już od kilku miesięcy w powietrzu, w zręcznych wzmiankach, jakiemi przysposabiał ją Santerre do tego faktu widocznie był to jakiś projekt oddawna dojrzewający po cichu, ostatnia jakaś faza w życiu powieściopisarza, której się jeszcze nie domyślała.
I z płaczliwą miną dewotki, dodała:
— Wszyscyśmy w ręku Boga.
Maryanna, która uśmiechała się do dwu dziewczątek, oczekujących wciąż w milczeniu, w zamkniętym powozie, nadała inny obrót rozmowie.
— Jak one urosły, jak wypiękniały! Andres jest urocza.. W jakimż wieku jest teraz Łucya? Przecież to już dorosła panna, niedługo czas ją będzie, wydać za mąż.
— Ach! — zawołała Walentyna — dobrze, że nie posłyszała co pani mówi, bo rozpłakałaby się tu chyba! Ma lat siedemnaście; ale z rozumu sądząc, to ledwie dwanaście. Czy pani uwierzy, że dziś rano szlochała, nie chcąc jechać na ten ślub, utrzymywała, że się z tego rozchoruje? Ciągle tylko mówi o klasztorze, trzeba będzie powziąć już raz jakąś decyzyę... W Andrei choć ma dopiero lat trzynaście daleko już więcej jest kobiecości. Tylko, że to strasznie głupi dzieciak, istna owieczka. Mnie aż często ta jej łagodność denerwuje.
I wreszcie wsiadła do powozu, ściskając rękę Maryanny, kiedy nagle spostrzegła, że jest przy nadziei dodała;
— Doprawdy tracę formalnie głowę! Zapomniałam panią spytać o zdrowie... Pani już w ósmym miesiącu, nieprawdaż? I to będzie jedenaste już dziecko. Okropność, okropność! Zresztą skoro się to pani udaje... Ach ci biedni ludzie, których tam pani zobaczy na górze! U nich to teraz dom opustoszeje!
Kiedy powóz ruszył, Mateuszowi i Maryannie przyszło na myśl, te lepiej może będzie przed pójściem na górę zajść do pawilonu, gdzie dzieci mogą im udzielić jakich potrzebnych objaśnień. Ale nie zastali ani Błażeja, ani Karoliny. Była tam tylko służąca, pilnująca małej Berty. Słażąca tu od wczoraj już nie widziała pana, który tam na górze wciąż siedzi przy zwłokach. A i pani poszła także na górę od samego już rana a nawet poleciła sobie tam przynieść Bertę, koło południa, w porze karmienia, żeby nie schodzić; tak jej chodziło o to, żeby nie stracić ani minuty. A kiedy Maryanna rozpytywała ją, zdziwiona:
— Pani wzięła z sobą szkatułkę — tłomaczyła służąca. — Zdaje mi się, że robi portret tego biednego panicza, który umarł.
Kiedy Mateusz i Maryanna przechodzili przez dziedziniec fabryczny, ścisnęła im serce martwa, grobowa cisza, co zaległa teraz wielki gród pracy, tak gwarny zazwyczaj. Śmierć przeszła nagle tędy i całe to życie wrące zatrzymało się naraz, zagasły i umilkły maszyny, opustoszały ciche dziś warsztaty. Żywego ducha nigdzie, żadnego odgłosu, z nikąd świstu pary, co była niby oddechem tych gmachów. Pan umarł i one zamarły.
A jeszcze boleśniej ścisnęło się im serce, kiedy z fabryki przeszli do pałacu, pośród tego zupełnego opustoszenia, przez mrok drzemiącej, zda się, galeryi, po schodach drżących pod tą ciężką ciszą, wśród drzwi pootwieranych na oścież na górze jak w niezamieszkałem mieszkaniu, opuszczonem zdawna. W przedpokoju niespotkali służącego. Salon wydał im się pustym, wpół ciemnym; muślinowe haftowane sztory u okien były zapuszczone kompletnie, fotele poustawiane dokoła jak w dnie recepcyi, kiedy się spodziewano licznych odwiedzin.
Nakoniec wreszcie spotkali się z jakimś cieniem, niepewnie majaczącą postacią, co stała pośrodku salonu i podążyła naprzód ku nim drobnemi kroczkami. Był to Morange, który przybiegł w długim surducie, bez kapelusza, raniutko tak punktualnie, jakby szedł do biura. Miał taką minę jakby znajdował się u siebie, przyjmował każdego pomieszany, osłupiały, nieprzytomny pod wpływem tej utraty dziecka, którego śmierć nagła niezawodnie przypomniała mu żywo ohydną śmierć własnej córki. Rana jego serca otwarła się na nowo; był sino blady, z długą białą brodą w nieładzie; przestępował z nogi na nogę, zapominał się, rzekłbyś, że cała rozpacz, rozlana tu w powietrzu, jest własną jego rozpaczą.
Poznawszy odwiedzających i on także wybuchnął okrzykiem, który był dziś na wszystkich ustach.
— Co za straszliwe nieszczęście, jedyne dziecko!
Uścisnął im ręce, szeptał, począł tłomaczyć, że pani Beauchêne, złamana, usunęła się na chwilę do dalszych pokoi a pan Beauchêne z Błażejem zajęci byli na dole różnemi szczegółami koniecznemi. I napowrót powolnym krokiem maniaka począł się przechadzać po salonie, ukazując im gestem pokój przyległy, którego drzwi rozwarte były szeroko.
— Leży tam na tem łóżku, na którem skończył. Otoczono go kwiatami, bardzo to ładnie...
Możecie państwo wejść.
Był to w samej rzeczy pokój Maurycego. Zapuszczono u okien grube firanki, tak, że panowała tu ciemność kompletna. U łoża płonęły gromnice, oświecając łagodnym swym blaskiem twarz umarłego, nadzwyczaj spokojną i niezmiernie białą, z oczyma zamkniętemi jakby zasypiał. Nic się nie zmienił, wychudł tylko, zda się oczyszczony w tym ogniu gromu, co go zabrał z sobą. Ręce złożone trzymały krucyfiks. Kwiaty, przeważnie róże, rozsypane na prześcieradłach łóżka tworzyły istną pościel wiośnianą. Zapach ich w połączeniu z wyziewem topniejącego wosku był nieco dławiącym wśród ciszy głębokiej tej tragicznej nieruchomości. I w tem pół świetle, w którem występowało wyłącznie tylko łoże, najlżejszy powiew nawet nie poruszał wysokich płomieni sztywnych gromnic.
Kiedy Mateusz i Maryanna weszli tutaj, spostrzegli w pobliżu drzwi, przysłoniętą parawanem synową, która siedząc oświetlona małą lampką z teką na kolanach zdejmowała rysunek głowy zmarłego, spoczywającej wśród róż. Od trzech godzin siedziała już tutaj, pilnie oddając się temu zajęciu, pragnąc jak najlepiej wywiązać się z swego zadania, bardzo blada, niezwykle piękna w tej krasie pierwszej młodości, z twarzą jak kwiat świeżą, z błękitnemi oczyma rozszerzonemi pośród jasno złotej aureoli włosów.
Skoro Mateusz i Maryauna podeszli ku niej, nie chciała mówić z nimi, zlekka tylko skinęła im głową. Ale krew słabą falą napłynęła jej do twarzy, oczy uśmiechnęły się do nich; a kiedy bez szelestu powrócili do salonu, pozostawszy w pokoju zmarłego przez chwilę w bolesnej kontemplacyi, zabrała się znów do swego zajęcia, sama w obec tego trupa pośród róż i gromnicznych płomieni.
W salonie Morange przechadzał się tam i napowrót bezprzestannie, niby cień zbłąkany. Mateusz pozostał w stojącej postawie, Maryanna zaś, której stan nie dopuszczał zbytecznego zmęczenia, usiadła w pobliżu drzwi. Nie wymieniano już ani jednego słowa, ciężka cisza oczekiwania wciąż trwała jeszcze wśród tych milczących, przyćmionych pokojów.
Po upływie dziesięciu minut nowa pojawiła się wizyta: pani i pan których zrazu poznać nie mogli. Morange skłonił się, przyjmując gości w pomięszaniu. Potem kiedy pani nie opuszczała ramienia mężczyzny, prowadząc go jak ociemniałego wśród rozstawionych mebli, aby się nie potknął czasami, Maryanna i Mateusz poznali państwa Angelin.
Ubiegłej zimy sprzedali oni byli swój domek w Janville i osiedlili się w Paryżu, dotknięci ostatecznem nieszczęściem, utratą zupełną niemal majątku, który zatonął w bankructwie wielkiego domu bankowego. Żona, poszukując zajęcia została mianowaną delegatką w Dobroczynności publicznej, jedną z tych inspektorek, które nadzorują matki, pobierające wsparcia z Dobroczynności, wizytują dzieci, składają raporta i jak mawiała ze smutnym uśmiechem, było to dla niej jeszcze pociechą, rządzić tym małym światkiem, dla niej, którą do rozpaczy doprowadzała jej bezpłodność, teraz już stanowczo stwierdzona! Co do męża, którego wzrok słabnął coraz bardziej, musiał on zaniechać zupełnie swych malowideł, pędził teraz życie stetryczałego, zrozpaczonego człowieka, skazanego na nicestwo.
Drobnemi kroczkami, jak gdyby prowadziła dziecko, pani Angelin podprowadziła go do Maryanny, usadziła go sama w fotelu tuż obok stojącym. Zachował dotąd wyprostowaną, smukłą postawę muszkietera, ale spustoszoną troską i niepokojem, osiwiały już w czterdziestu czterech latach. Jakież wspomnienia budził widok tej smutnej kobiety prowadzącej z sobą tego kalekę, w tych, co przypominali sobie jeszcze owe młode małżeństwo tak piękne i tak zakochane w sobie, w nieopatrznej uciesze błąkające się po tajemniczych ścieżynach w Janville!
Ująwszy w drżące dłonie obie ręce Maryanny, pani Angelin również nie znalazła innego słowa nad ten wyraz rozpaczy, wypowiedziany szeptem:
— Ach! jakież okropne nieszczęście, stracić jedyne dziecko!
Oczy jej zaszły niekłamanemi łzami, nie chciała usiąść, póki na chwilę nie zajdzie do tamtego pokoju, odwiedzić zwłok. A kiedy powróciła ztamtąd dławiły ją łkania; usta zacisnąwszy chusteczką, ciężko padła na fotel, między Maryanną a swoim mężem, który wciąż siedział nieruchomo z utkwionemi gdzieś w próżnię nieszczęsnymi oczyma.
I napowrót zaległa cisza, ten dom zamarły, do którego nie dochodził już teraz łoskot fabryki wygasłej, opuszczonej i zastygłej.
Nakoniec ukazał się Beanchêne a za nim szedł Błażej. Zdawało się, że się postarzał o jakie lat dziesięć pod tym ciosem maczugi, jaki nań spadł niespodzianie. Stało się to tak nagle, jak gdyby strop niebieski zwalił mu się na głowę. Nigdy w swym egoizmie zwycięskim, w swej pysze silnego mężczyzny, pośród roskoszy, jakim był oddany, nie pomyślał, że podobne rozbicie jest możliwem.
Nigdy nie chciał tego widzieć, że Maurycy jest chory, ponieważ takie przypuszczenie byłoby rodzajem zamachu na własne jego zdrowie, na tę pewność, że mógł spłodzić tylko zdrowego syna, w obec którego wykluczoną jest możliwość wszelkiej katastrofy. Sądził, że grom jego dosięgnąć nie może, że nieszczęście nie ośmieliłoby się przekroczyć jego progu.
I w pierwszej chwili pod ciosem tak nieoczekiwanym, poczuł się słabym jak kobieta, z racyi ciała nadwątlonego życiem rozpustnem, którego wynikiem był powolny roztrój władz umysłowych. Szlochał jak dziecko u zwłok zmarłego syna, widząc złamane wszystkie nadzieje, w niwecz obrócone wszystkie swe rachuby.
Piorun uderzył, nic już nie było. W ciągu jednej chwili wszystko wymiecionem zostało z jego życia, co miało jakąkolwiek cenę, świat stawał się czarnym i pustym. I w obec tego, blady, ugiął się do ziemi, z szeroką twarzą nabrzękłą od zmartwienia, z ociężałemi, krwawemi od łez powiekami.
Skoro zobaczył Fromentów, ponowna zdjęła go niemoc, podszedł do nich chwiejnym krokiem z rozwartemi ramiony, a łkania głos mu dławiły.
— Ach, kochani moi, jakiż cios straszny! A mnie tu nie było! Kiedy powróciłem stracił już przytomność, nie poznał mnie nawet... Czy to podobna? Chłopiec tak zdrowy! Zdaje mi się, że to sen, że on powstanie i zejdzie ze mną do warsztatów.
Ucałowali go, budził w nich litość, dotknięty takim gromem; powracał niezawodnie z jakiej orgii, nie wytrzeźwiał może jeszcze i odrazu wpadł w tę okropną żałobę, osłupiały, popadł w jakieś odrętwienie, do którego dołączyło się znużenie z powodu licznych win wypitych i przedłużonych pieszczot. Brodę jego, ociekłą łzami, zatruwały jeszcze wyziewy alkoholu i piżma.
Następnie uściskał także i państwa Angelin, choć zaledwie byli mu znani.
— Ach! kochani państwo! co za cios okropny, co za cios okropny!
Przyszedł i Błażej ucałować rodziców. Pomimo okropnej nocy, mimo szczerego zmartwienia piękne jego oczy były jasne, twarz jaśniała świeżym blaskiem młodości. A jednak łzy staczały się po niej wciąż jeszcze, serdecznie bowiem przywiązał się do Maurycego, stykając się z nim codziennie u wspólnej pracy.
Cisza nastała znowu. Morange, jak gdyby był sam, nie zdając sobie sprawy z tego co się dzieje dokoła niego, wciąż przechadzał się cicho krokiem lunatyka. Beauchêne nieprzytomny wyszedł, potem przyszedł znowu z rejestrami w ręku. Przez chwilę kręcił się jeszcze po pokoju, wreszcie usiadł przed biurkiem, które tu wysunięto z pokoju Maurycego. Nie nawykły do zmartwienia, czując instynktowną potrzebę rozerwania się, począł przewracać rejestry księgi adresowej, chcąc zredagować listę zaproszeń. Ale oczy przysłaniała mu mgła. przyzwał więc skinieniem Błażeja, który poszedłszy popatrzeć na rysunek żony, powrócił znów do salonu. Młodzieniec stanął przy biurka, dyktując z cicha nazwiska; i w całej tej głębokiej ciszy dochodził tylko ten szmer półgłośny z regularną monotonią.
Minuty płynęły powoli. Przybyli oczekiwali wciąż na Konstancyę.
W pokoju zmarłego małe drzwiczki komunikacyjne otwarły się powoli i Konstancya weszła bez szelestu, tak, że nikt nie domyślił się nawet, że tam jest obecna.
Było to widmo, wynurzające się z cienia w blady krąg światła gromnic. Nie płakała dotąd jeszcze, twarz miała śmiertelnie bladą, wykrzywioną bólem, z dziwnie twardym wyrazem chłodnej zaciekłości. Jakby pod wpływem szalonego buntu drobna jej postać nie ugięła się bynajmniej ale przeciwnie, zda się urosła, jakby na urągowisko niesprawiedliwym losom. A jednak ta żałoba nie spadła na nią niespodziewanie: czuła ona zdawna, że ją oczekuje, że musi stać się jej udziałem, jakkolwiek na minutę przed śmiercią jeszcze upierała się, by w nią nie wierzyć. Symptomata jej ukryte czuła w głębi duszy od wielu już miesięcy, w tajni, która nagle wybuchnęła straszliwą rzeczywistością. Nagle poczęła słyszeć, pojmować te szepty czegoś nieznanego, ten dreszcz, co ją mroził chwilami, ten żal nieokreślony a pełen lęku, żal, że niema drugiego dziecka.
I groźba ta urzeczywistniła się, los niecofniony chciał, by ten syn jedyny, to ocalenie zachwianej firmy, ten książę przemysłu dnia jutrzejszego, którego władzą dzieliła się już naprzód jej duma, uniesiony został wichrem jak liść zeschnięty. Osunęła się jej z pod stóp ziemia, padała w przepaść.
I najgorszą dla niej boleścią była ta oschłość, co ją ogarnęła, ta zaciekłość co wypalała w niej łzy wszystkie, kiedy równocześnie matka dobra, jaką była z natury, przechodziła najstraszliwsze męczarnie do rozpaczy doprowadzonego macierzyństwa, w jad zamienionego przez utratę dziecka.
Podeszła do Karoliny, stanęła za nią, wpatrując się w szczupły profil syna, wpośród kwiecia. I wciąż nie płakała jeszcze. Powoli wpatrzyła się w łoże, jej oczy pochłaniały w siebie ten widok bolesny, potem przenosiły się znów na papier, jak gdyby chciała się przekonać co jej pozostanie jeszcze po tem ubóstwianem dziecku, te kilka kresek ołówka zaledwie, kiedy nazajutrz ziemia zabierze je na zawsze. Karolina, czując ją po za swemi plecami wstrząsnęła się i podniosła głowę. Zlękła się i nie przemówiła do niej ani słowa. Obiedwie zamieniły z sobą tylko spojrzenie.
I jakże ścisnęło się serce matki, gdy pośród tych przygotowań pogrzebowych, wobec wielkiej nicości śmierci spojrzała w tę twarz serdecznego współczucia pełną, tryskającą zdrowiem, pięknością, co się wznosiła ku niej jak gwiazda promienna przyszłością z pośród złotej włosów aureoli!
Ale w tej chwili inny ból jeszcze przejął serce Konstancji; posłyszała w salonie, u samych drzwi tego pokoju, cichy szept, którego słowa dochodziły ją wyraźnie. Nie poruszyła się z miejsca, stała dalej za Karoliną, która zabrała się napowrót do roboty. Z uchem wytężonem słuchała, nie pokazując się jeszcze, jakkolwiek spostrzegła już Maryannę i panią Angelin, siedzące w pobliżu drzwi, nieomal w fałdach portiery.
— Ach — mówiła pani Angelin — biedna matka miała już jakby przeczucie. Widziałam jak się zaniepokoiła, kiedy się jej zwierzałam ze smutnej mojej historyi... Ze mną już rzecz skończona. A teraz śmierć tędy przeszła, skończone wszystko już i dla niej.
Umilkła znowu. Po chwili jakimś związkiem znać myśli podjęła z cicha, widocznie przejęta potrzebą mówienia:
— A pani, to już na przyszły miesiąc, nieprawdaż?.. To jedenaste a gdyby nie te dwa poronienia, byłoby to już trzynaste teraz... Jedenaścioro dzieci, to zły rachunek, niezawodnie zdecydujesz się pani na dwunaste jeszcze.
Zapominała o żałobie tego domu, słaby uśmiech okrążył jej usta, jak gdyby tajemna zazdrość rozbrojoną już została taką niezwykłą płodnością.
Maryanna jednak zaprotestowała żywo.
— Och! co to, to nie! zdaje mi się że to dwunaste pozostanie chyba w drodze. Pomyśl pani, że mam już czterdzieści jeden lat. Czas zabastować, moje zadanie spełnione. Teraz kolej na moich chłopców i moje córki, żeby oni mieli dzieci.
— Konstancja zadrżała, wzburzona napadem jej zaciekłości, co wypalała jej łzy u powiek.
Patrząc z ukosa, mogła widzieć tę matkę dziesięciorga żyjących dzieci, ciężarną jedenastem, z postacią brzemienną przyszłem życiem, które tu wnosi w ten dom żałoby. Widziała, że zawsze jeszcze jest młodą, zawsze jeszcze świeżą, pełną zdrowia, uciechy, nadziei nieskończonej.
I teraz kiedy ona traciła jedyne swe dziecko, tamta stała tu, u łoża śmierci, niby owa bogini plonów nieskończonych, z żywotem, w którym płynął strumień płodności wieczystej.
— A wreszcie zapominasz pani — mówiła Maryanna, uśmiechając się z kolei — że jestem już babką... Patrzaj pani! Dla mnie to już dymisja!
Gestem ukazywała pani Angelin służącą synowej, która tłomacząc się otrzymanym rozkazem, przynosiła na ręku maleńką Bertę, ponieważ to była zwykła pora jej karmienia, żeby pani nie potrzebowała schodzić na dół. Dziewczyna nie śmiejąc wejść do tych komnat żałobnych, zatrzymała się u drzwi salonu. Ale dziecko rozigrane, wesołe wyciągało tłuste rączęta i ześmiało się z cicha. Karolina, posłyszawszy je, powstała coprędzej i szybko, lekkim krokiem przebiegła salon, aby je zabrać do sąsiednich pokoi, gdzie mogłaby dać mu piersi swobodnie.
— Jakaż ona miluchna! — szepnęła pani Angelin. — Istne kwiaty takie maleńkie dzieciny. Wszędzie to niesie z sobą blask i urok świeżości, gdzie się tylko pojawi.
Konstancya była jak olśniona. Nagle wśród tych pół ciemności, posianych gwiazdami płomieni gromnicznych, w tem zamarłem powietrzu, ciężkiem wonią róż ciętych, to śmiejące się dziecko wniosło powiew wiosny, świeży i jasny promień długiej zapowiedzi życia.
I było to wzmożone zwycięstwo płodnych matek, dziecko ich dziecięcia. Maryanna płodna jeszcze płodnością swego syna. Przybył jej jeden wdzięk więcej, jeden więcej majestat; potok, co wypłynął z jej lędźwi, rozszerzać się będzie coraz więcej, urastać bez końca.
I odgłos spadającego topora rozległ się jeszcze okropniejszem echem w sercu Konstancyi, tego topora, co ścinał drzewo u samego korzenia, jedyną jej odrośl; odtąd nic już z niej się nie narodzi.
Przez chwilę jeszcze pozostała sama wśród tej nicości, w tym pokoju, gdzie spoczywały zwłoki jej syna. Potem zdecydowała się nagle, przeszła do salonu, rzekłbyś, widmo zlodowaciałe. Wszyscy powstali, ucałowali ją i wszyscy przejęci byli dreszczem, przy dotknięciu zimnych jej policzków, których krew już nie rozgrzewała. Głęboka litość przejęła wszystkie dusze, tak była przerażającą w swym spokoju. Starano się znaleźć kilka słów serdecznych, ale ona powstrzymała wszystkich krótkim, oschłym gestem.
— Skończone już, co chcecie? skończone, skończone wszystko.
Pani Angelin szlochała, pan Angelin nawet ocierał z łez biedne swe nieruchome i mętne oczy Maryanna i Mateusz zatrzymali jej ręce w swoich dłoniach, płacząc serdecznie. Ona sztywna, stężała, wciąż jeszcze nie mogła zapłakać, odrzucała wszelkie pociechy, powtarzając głosem monotonnym:
— Skończone, wszystko skończone, nic mi go nie powróci, nieprawdaż? A zatem nic już nie ma, wszystko skończone, skończone na zawsze.
Trzeba było jednak uzbroić się w odwagę, można się było spodziewać całej fali wizyt. Ale miała jeden jeszcze, ostatni cios otrzymać w serce. Beauchêne, który odkąd ona weszła ponownie zalał się łzami, nie widząc dobrze, nie mógł pisać dalej. Ręka mu drżała, musiał opuścić biurko, rzucił się na fotel i przywołał Błażeja:
— Proszę cię! pisz ty dalej.
I Konstancja zobaczyła jak Błażej zasiada u biurka jej syna, jak zabiera miejsce jej syna, maczając pióro w kałamarzu, pisząc jak często widziała, że pisał tu Maurycy. Ten Błażej, ten pierworodny Fromentów! Jeszcze nie pogrzebano umarłego a już Froment zajmował jego miejsce, tak jak rośliny trwałe, rozmnażające się, zagarniają opustoszałe pola sąsiednie.
Jeszcze groźniejszą jej się wydała teraz ta fala życia, co się dokoła niej toczyła, dążąc do powszechnego podboju: babki ciężarne jeszcze, synowe już karmiące, synowie przywłaszczający sobie berła, co wypadły z rąk innych. A ona miała pozostać osamotnioną, ona nie miała nic na świecie, prócz tego niegodnego męża, złamanego, zniedołężniałego, bez sumienia...
Ten Morange, maniak drepcący bezprzestannie, ten nieszczęsny, którego jedyna córka, umierając okropną śmiercią, zabrała mu z sobą całą duszę, siły i rozum — było to widmo własnej jej klęski, jej własnej niedoli. Ani jeden odgłos nie dochodził od strony fabryki pustej i wygasłej — i fabryka umarła.
Na trzeci dzień był pogrzeb a ceremonia ta była prawdziwie imponującą. Pięciuset robotników fabrycznych szło za trumną, wybitni ludzie wszystkich klas tworzyli orszak niezmierny.
Zwracano powszechnie uwagę, że jeden ze starych robotników, Moineaud, dziekan fabryki trzymał jeden z kwastów całunu.
Uznano, że to było niezmiernie wzruszające, jakkolwiek ten poczciwiec cokolwiek powłóczył nogą i miał jakąś ogłupiałą minę w długim czarnym surducie, zniedołężniały skutkiem trzydziestoletniej pracy. Na cmentarzu Mateusz był zdziwiony, że jakaś podeszłego wieku kobieta, wysiadająca z żałobnego powozu zastępuje mu drogę.
— Widzę, mój drogi panie, że mnie nie poznajesz.
Gestem usprawiedliwiał się. Była to Serafina: zawsze wyniosła i smukła, ale tak wychudła, tak zwiędła, że wyglądała na jakie lat sto conajmniej, niby zdetronizowane królowe w baśniach. Daremnie uprzedziła go o tem Cecylia, nigdy nie byłby w stanie uwierzyć w tak szybkie zniszczenie tej nakazującej, wyzywającej rudowłosej piękności, która kiedyś urągała latom. Jakiż wicher przerażającego upadku przeszedł tędy, pustosząc?
— Ach! drogi panie — mówiła dalej — ja dziś jestem umarłą, stokroć więcej umarłą, niż ten biedak, którego tam w grób spuszczają... Przyjdź do mnie kiedy pogadać. Jesteś pan jedynym człowiekiem, jedynym powiernikiem, przed którym mogłabym wypowiedzieć wszystko.
Spuszczano w grób ciało, sznury trzeszczały, rozległ się ostatni głuchy łoskot. Beauchêne, którego podtrzymywał jedna z krewnych, patrzał w grób wzrokiem zagasłym. Konstancya, która miała okrutną odwagę przyjścia tutaj, wyczerpana teraz łzami, zemdlała. Podniesiono ją, odwieziono do pustego domu, pustego już na zawsze, niby jedno z tych pól nagich, w które grom uderzył, dotkniętych klęską bezpłodności odtąd, gdzie nic już nie wyrośnie. Ziemia zabrała napowrót wszystko.
W Chantebled Mateusz i Maryanna kładli podwaliny bytu, tworzyli, wydawali na świat dzieci. I przez te dwa lata, co minęły, pozostali znowu zwycięzcami w nieśmiertelnym boju życia z śmiercią, przez ten bezustanny przyrost rodziny i przyrost ziem żyznych, które dla nich były samemże istnieniem, ich radością i ich siłą.
Żądza ogarniała ich jak płomień, boska żądza, co ich zapładniała, dzięki będącej ich udziałem, potędze miłości, dobroci i zdrowia; energia ich dokonywała reszty, wola czynu, spokojna wytrwałość w potrzebnej pracy, co stwarza i porządkuje sprawy świata.
Ale przez ten przeciąg lat dwu, nie bez walki bezprzestannej utrzymali się oni przy zwycięztwie. Dzisiaj było ono już całkowitem. Séguin, szmat po szmacie, odstąpił włość całą, która dziś była królestwem Mateusza na mocy cierpliwego, wytrwałego podboju. Ten majątek, który leniwy człowiek odrzucił, roztrwonił, przechodził do rąk pracownika, twórcy.
Było to pięćset hektarów roztaczających się od końca do końca horyzontu; były to lasy przerżnięte teraz rozległemi łąkami, na których pasły się liczne stada bydła; były to bagniska osuszone, zamienione w tłusty czarnoziem, przelewające się bogactwem plonów; były to grunta suche, piaszczyste, zroszone źródłami, sprowadzonemi zdala, które z roku na rok coraz obfitsze wydawały zbiory. Jedyne tylko grunta Lepailleurów sterczały jakby na świadectwo tego cudu, jaki wydać mogą ludzkie usiłowania, przetwarzające piaski i bagna tej okolicy w żyzne pola, które odtąd żywią maleńki ludek szczęśliwy. Nie przywłaszczył on sobie cząstki niczyjej, wykroił ją sobie tam, wykarczował swój dział wzmagając bogactwo powszechne, przysparzając cokolwiek więcej nowego świata, tak nędznie zaludnionego jeszcze, tak mało spożytkowanego dla szczęścia ludzkości.
Pośród ziem tych wyrósł folwark, niby gród powodzenia ze swą ludnością, personelem, służbą, inwentarzem, ognisko życia wrącego, tryumfującego. I jakąż przemożną potęgą była tu płodność szczęśliwa, która niezmęczoną była w tworzeniu istot i rzeczy, rozradzających się wciąż od lat dwunastu w ten gród zagarniający wszystko powoli, gród co wyrósł z jednej tylko rodziny; ta płodność, co udzielała się drzewom, roślinom, zbożom, owocom!
Wszystkie łzy i wszystkie boleści szły w zapomnienie wobec tej rozkoszy tworzenia, wobec dzieła dokonanego, przyszłości zdobytej, otwierającej nieskończoność czynom.
A kiedy Mateusz doprowadzał swój podbój do końca, Maryanna w ciągu tych lat dwu miała nową pociechę: były nią urodziny drugiej córki Błażeja, przypadłe równocześnie z nową jej ciążą.
Było to drzewo potężne, którego gałęzie poczynały się rozszczepiać, by w dalszym ciągu rozmnażać się bez końca, jako wielki dąb królewski osłaniający ziemię daleko swym cieniem. Dzieci jej dzieci, dzieci jej wnuków, całe potomstwo, rozgałęziające się coraz to bardziej poprzez szeregi generacyi, wszystko to rozpoczyna już swój pochód.
A jakąż staranną, jaką tkliwą dłonią gromadziła ona jeszcze dokoła siebie, owe jedenaścioro z pierwszej gromadki piskląt, począwszy od dwu bliźniąt najstarszych Błażeja i Dyonizego, którzy już mieli po lat dwadzieścia jeden, aż do ostatnio przybyłej, wątłej dzieciny, zaledwie poczynającej istnienie, której łakome usteczka ssały ją aż do krwi! W jej gromadce piskląt wszelkie wieki były reprezentowane: jeden dorosły, co był sam już ojcem, inni, co uczęszczali do szkół, inni, którym kłaść trzeba było majteczki co rano; byli tam chłopcy: Ambroży, Gerwazy, Grzegórz, Mikołaj; były i dziewczyny: Róża, niezadługo mogąca już wyjść za mąż, Klara, Ludwika, Magdalena, Małgorzata; ta ostatnia zaledwie poczynała chodzić.
I trzeba je było widzieć wszystkie, rozsypane po folwarku, jak tabun źrebców, upędzających się za sobą w niejednomiernym galopie, względnie do postawy przeciągających po wszystkich czterech stronach widnokręgu.
Wiedziała ona dobrze, że nie utrzyma ich na zawsze u macierzyńskiego fartuszka, zadowolnioną będzie, jeśli z nich dwoje lub troje zatrzyma folwark; godziła się z tem, że młodszym, tym, dla których tu już zbraknie miejsca, pozwoli odlecieć w świat na podboje krain sąsiednich. Był to nieunikniony fatalizm.
Dziś już Błażej osadzony jest od lat dwu blisko w fabryce, bracia wyszli ztąd na nowe zdobycze. Ponieważ byli liczbą, będą z czasem i siłą, świat do nich należeć będzie.
Wszakże i oni również, ojciec i matka, wraz z każdem przybywającem na świat dzieckiem, zyskiwali na sile. Każde dziecko zbliżało ich więcej do siebie, łączyło coraz ściślej. Jeżeli zwyciężali zawsze, mimo okropnych trosk i kłopotów, to szereg tych zwycięztw zawdzięczali swej miłości, swej pracy, nieprzerwanym poczęciom ich serca, ich woli. Płodność jest wielką zdobywczynią, tworzy ona bohaterów pokoju, podbijających ziemię samą mocą zaludniania jej. I na ten raz zwłaszcza, po tych dwu latach, kiedy Maryanna urodziła chłopca, Mikołaja, jedenaste dziecko, Mateusz ucałował ją namiętnie; odnosił tryumf nowy nad wszystkiemi zmartwieniami, nad wszelkiem cierpieniem. Jeszcze jedno dziecko, to nowe bogactwo i nowa potęga, nowa siła rzucona w świat, nowe pole zasiane dla jutra.
I było to zawsze toż samo wielkie dzieło, dzieło dobre, dzieło płodności, które urastało przez ziemię i przez kobietę, tryumfatorki nad zniszczeniem, tworzące nowe istnienia wraz z każdem nowem dziecięciem, z miłością, wolą walczące i pracujące w cierpieniu, dążące bezprzestannie do większej pełni życia, większej sumy nadziei.