Przed świtem (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przed świtem | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1902 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Варшава, 3 Ноября 1901 г.
Która godzina?
— Wybiła już dziesiąta.
— W tej chwili bije... słyszę wyraźnie.
— To tylko ostatnie echa dźwięczą w korytarzach.
— ...Cztery, pięć!
— I deszcz pluszcze w rynnach.
— ...Siedem... zaraz umrze godzina... osiem... powstrzymać, siostro, powstrzymać... dziewięć... boję się, przechodzi nieubłaganie... dziesięć. Już jej niema... już wpadła w wieczność... już jej nic nie powróci... nic... Jak mi jej żal! Czy siostrze nie żal tych godzin pomarłych?
— W Bogu jest wszystko.
— Czy siostrze nie żal tych ludzi, tych drzew i zwierząt pomarłych?
— «We mnie zmartwychwstaniesz wszystek» — rzekł Pan.
— Rzekł Pan... — powtórzył jak echo.
— Chrześcijanin powinien w to wierzyć.
— Wierzę... ale... ale mi żal... — szepnął trwożnie, i oczy jego nasączyły się powstrzymywanemi łzami.
— ...Ale mi żal umarłych lat... — powtórzył cicho i zatopił oczy w mroku zalewającym szpitalną izbę.
Biały kornet siostry chwiał się w ciemności niby skrzydła... a pod nim występowały ostro z cieniów jej ręce, białe, długie, rozmodlone ręce... Ziarna różańca spadały monotonnie z dziwnym, przejmującym szelestem.
— ...I tych, które umrą do końca świata!
Poruszył się, poczuł jej wzrok w sobie — ostry wzrok czuwania, który czarnym lśniącym promieniem przenikał mroki i spadał mu na czoło gorącym pocałunkiem.
Milczenie dokoła, cisza mrących godzin, cisza tych lepkich, przyczajonych do ścian cieniów, wśród których żyły jedynie i czyhały jej spojrzenia miłosierne, oczy litości.
Przez otwarte drzwi widać było salę szpitalną, biały gościniec smutku, zatopiony w bolesnem świetle oliwnych lampek, które rozkrążały ropiące smugi na głowy chorych.
— Usnąć i nie zbudzić się, usnąć...
Ale sen nie przychodził, więc znowu otwierał oczy i ślizgał się niemi po ścianach, po kornecie siostry, po jej rękach zamodlonych, i tonął tam... wśród uśpionych błądził.
Oddechy wszystkie słyszał... jęki przez sen, bicia serc, dyszenia przyczajonej trwogi, nieme krzyki konających oczu, wołania przepadających. Bolesnym, okropnym rytmem brzmiały te głosy w jego sercu i rozpierały je nieopowiedzianym bólem.
A potem, zdało mu się, że idzie wskroś tych łachmanów ludzkich, po tem śmietnisku dusz, wskroś płaczących nędz wszelkich... wskroś pustek nieobjętych, w których żyły tylko konające echa skarg.
— I umarłe żale...
— I umarłe nadzieje...
— I wszystek ból człowieczy...
— Uciekać, uciekać! — krzyczało przerażenie i strach, i ból go chwycił i wyrwał z nicości, i trzymał nad przepaściami, wczołgał się w niego kolczastem cielskiem, tarzał się po jego wnętrznościach i rozdzierał rozpalonymi pazurami.
— Siostro! siostro!
Nie, nie mógł wołać, nie mógł wyrwać z siebie tego krzyku, nie mógł się poruszyć, tylko wołał ratunku oczyma przekrwionemi, krzyczał strachem i rozpaczą... umierał w męce... a ona w głębokiej kontemplacyi przesuwała ziarna różańca i całowała oczyma Chrystusową twarz, wiszącą na ścianie.
Czuł, że umiera, że chwila jeszcze... że się już kołysze nad krawędzią nicości, że się stacza... zapada.
Tak, to ona idzie przez izbę szpitalną, ona... jakby ze zgaszonego światła ma utkaną szatę... umarłych wód ma oczy... bez dna przepaście, przerażający lej... otchłań... idzie. Pochyla się nad łóżkami... idzie dalej... uśmiechem promienieje... nie widać ust ni twarzy, a ten okropny uśmiech wybłyskuje z niej, migoce nad głowami konających, zapełnia szpital, wije się w ciemności jak błyskawica zaguby... jak trupie światło... przenika mu serce, rozlewa się po nim miliardami ostrych, zimnych, przerażających błysków...
— Śmierć! Nie, nie! — krzyknął oszalały i zerwał się z łóżka.
Oprzytomniał, bo zniknęło wszystko; zakonnica ułożyła go z powrotem i podawała lekarstwo.
Ból przeszedł, a on leżał w największym bezwładzie, jakby na dnie niepamięci, i tylko przyczajonym wzrokiem błądził po ścianach, czepiał się rzeczywistości, jak topielec wychylał się z głębi i chwytał źdźbła nadziei z rozpaczą. Nie wierzył jeszcze, że żyje, nie wiedział gdzie jest, a może już tam... obłąkane grozą śmierci myśli kłębiły się w nim chaosem widm, kłębem postrzępionych obrazów, falą, która z łoskotem zawalała się i powstawała na nowo, zalewała go i pogrążała w coraz boleśniejszy lęk.
— Jestem? Jestem?... — powstawało w nim pytanie, a potem obraz szpitala i zakonnicy, i sprzętów, utrwalał się coraz silniej na fali powichrzonych myśli, pokrywał rozprężenie, tłumił chaos i trwał.
— Siostro!... — rzucił lękliwie, jakby w próżnię, pewien, że odpowie mu milczenie.
Stanęła przy nim.
Patrzał na nią, jak na majak własnej wyobraźni, jak na cień własnych pragnień i myśli.
— Ciemno, ciemno... — szepnął, rozglądając się trwożnie.
— Rozświetlę lampę!
Drgnął cały; usłyszał wyraźnie: to był głos z zewnątrz, z pewnością to był głos żywy; długo milczał i żuł radość stwierdzenia życia.
— Czy ja spałem?...
— Bardzo mocno.
Nie miał już wątpliwości: to ją słyszał; ten głos miękki, pieszczotliwy, dźwięczny rozlewał po nim radosne ciepło istnienia.
— Która godzina?
— Jedenasta.
— Spałem całą godzinę. Tak, teraz wiem, że jestem, wiem...
Rozjaśniła płomień, radosne światło zalało pokój, oślizgiwało się po ścianach, skrzyło w mosiężnych ozdobach łóżka, uwypuklało wszystkie kontury, wydobywało barwy z bukietu stojącego przy łóżku, stwierdzało jego podejrzliwie badającym oczom — rzeczywistość!
Gdy mu podawała lekarstwo, pochwycił jej ręce i całował z najwyższem uniesieniem szczęścia.
— Nie umarłem, siostro! żyję! żyję!
Wyrwała mu ręce i cofnęła się w głąb pokoju, żeby ukryć dziwny, pomieszany ze łzami radości rumieniec.
On poczuł się dobrze, ból jakby się w nim wyczerpał i omdlał pod uderzeniem niezmiernego szczęścia istnienia, tlił się gdzieś w głębiach pamięci, czyhał... Z lubością nieopowiedzianą poruszył głową, wyciągnął nogi, a nawet przegarnął sobie włosy; mógł znowu poruszać sobą bez męki: to go wprawiło w stan takiej błogiej, bezmyślnej, dziecinnej radości, że zagwizdał walca, a potem chciało mu się śpiewać, to mówić, sprzeczać się, choćby kłócić nawet.
Czemu ona milczy? czemu się nie odzywa do mnie? — myślał i patrzał na nią tak długo, przenikliwie, ostro, że chociaż nie patrzała, rumieniec znowu wypełzł z pod kornetu i pokrywał jej twarz.
— Wie siostra, czuję się doskonale, tak dobrze, że za parę dni się wypiszę od was.
Podniosła głowę na mgnienie, że tylko pochwycił, wykradł jej spojrzenie, pełne łzawego lęku i żałości ostrej.
A jego przejął gniew.
Beczy, a nie mówi. Czemu nie mówi z nim? czemu nie patrzy?
— Czemu siostra nie mówi ze mną? czemu siostra nie patrzy na mnie?
— Modlę się.
— Mnie bardziej potrzebną jest siostra, niż Bogu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Lepiej panu?
— O zupełnie dobrze, zupełnie, ale było strasznie, tak strasznie, że już myślałem...
— Bez woli Boga nic się nie stanie. Bóg nie chciał zabierać jeszcze pana, to Jego łaska święta, że pan nie umarł bez spowiedzi... Trzeba mu podziękować za to.
— W jaki sposób? — spytał niepewnym szeptem.
— Wyspowiadać się. Zobaczy pan, że choroba się prędzej przesili, wzmocni pan Łaską duszę i zwycięży chorobę.
— Nie, nie... po co?... Spowiadać się i zdychać! Nie, ja chcę żyć. Niech mi siostra nie wspomina o Bogu. Nie męczcie mnie swoją mityczną kukłą... Nie trzeba mi przebaczenia, ani litości, mnie trzeba życia, a tego mi nie da ta wasza okrutna bajka, nie, bo wasz Bóg jest bogiem zła, ciemności, choroby, nieszczęść... nie jest Bogiem żywych! Gdzie męka, gdzie ból, tam Go przywłóczycie, aby dobił ofiarę. Słyszy siostra! Nienawidzę Go za wszystkie męki świata, za wszystkie łzy ludzkie przeklinam! Dusiciel dusz!... Tak! niechaj zdechnę na wieki, ale przeklinam! — krzyczał tak rozdrażniony, że już był nieprzytomny, nie odrywał oczu od świecących, mosiężnych gałek łóżka i klął, krzyczał coraz głośniej, przeklinał.
— Jezus! Cicho! Cicho! — i modlitewnemi, przerażonemi rękoma zakrywała mu usta, aby nie bluźnił, ale chwycił ją zębami tak mocno, że z krzykiem bólu wyrwała ręce i padła na kolana.
— O Panie miłosierdzia nieprzebranego!
Zmiłuj się nad nim!
O Panie miłości, o Panie dobroci,
Usłysz wołanie moje!
Usłysz żebrzący głos duszy mojej i przebacz mu!
Przebacz mu, Panie, to męka obłąkała duszę jego.
O święty! o nieśmiertelny, o Boże mój, łzami serca, miłością, bólem, pokorą wołam do Ciebie, przebacz! Zmiłuj się nad nim!
Wołała drżącym, głębokim głosem, i sznury perłowych łez płynęły z jej cudnych oczu, a twarz płomieniła się najwyższą ekstazą błagania, miłości, rozpaczy i strachu. Trzęsła się, rozchwiana huraganem zgrozy, i całą mocą uniesienia rzucała czystą duszę pod stopy Pana i krwią serca żebrała zmiłowania dla niego.
Oniemiał!
Zwinął się w kłębek i wlepił w jej twarz rozpalone oczy, przełzawiony głos przenikał go ogniem, radością, siłą, a te łzy rozpaczy, jakie wylewała za niego, ten krzyk płomienny duszy wierzącej, owiewał go żarem dziwnym, lubieżnym ogniem chodził mu po kościach, przyśpieszał
bicie serca. Nie słyszał słów, nie rozumiał ich, patrzał na nią, na jej twarz cudną, całował ją oczyma.
— Nie warto się modlić za mnie! — wyszeptał z trudem, dyszał chwilę chrapliwem rzężeniem, bo ta oślepiająca, ohydna żądza zapchała mu gardło, stłumiła głos i tak roztrzęsła go wewnętrznie, że tchu złapać nie mógł.
Zakonnica usiadła na dawnem miejscu, i znowu monotonny, cichy szelest spadających ziarn różańca, drżał w ciszy pokoju, a jej oczy, czuwającej trwogi i smutku oczy, przeszklone nieobeschłemi jeszcze łzami, padały na jego twarz pocałunkami... lub trwożnie a głęboko spoglądały w okno ku stronie świtów, ale tam noc była jeszcze głucha i majaki drżących z
zimna i potopionych w mrokach drzew, i złowrogie, tajemnicze szepty ciemności...
— Siostra jest cudownie piękną! — szepnął znowu i uniósł się na poduszkach. — Tak, niesłychanie piękną. Pod tym okropnym strojem kryją się cuda, przeczuwam je, widzę nawet, widzę... — zatrzymał się, bo znowu brakło mu głosu.
Zakonnica wyszła, przymykając drzwi za sobą.
Nie widział tego, gorączka objęła mózg w czerwoną falę ognia, leżał jakby na dnie samego siebie, w pustce okropnej, w ciemności, a rozprzęgły mózg wyrzucał automatycznie, bez woli jego i wiedzy coraz straszniejsze obrazy, coraz wstrętniejsze szczegóły, wszystkie zgrzęzy życia i wyobraźni, wszystkie plugastwa...
Naraz zamilkł i powlókł oczyma, bo jakiś spazmatyczny, okropny płacz przedzierał się od drzwi.
— To ona płacze, ale dlaczego? dlaczego?
I czuł, że ten płacz przygniata go ciężarem niezmiernym, że każda jej łza, jak roztopiona kropla metalu, spływała mu w serce, przenikała nawskroś niego i spływała do serca gryzącą strugą ognia, palącego ognia.
— Boże! mój Boże!... — i okropny żal wsadził swój kolczasty łeb w jego duszę i ssał ją, tak strasznie ją ssał, że tracił przytomność i zapadał w drzemkę pełną dręczących wizyi i jaw tak przerażających, że zrywał się z krzykiem śmiertelnego przerażenia, wyciągał ręce po ratunek i padał znowu w okropne ramiona półsnu, w oślizgłe, trupie objęcia męki.
Oprzytomniło go lekarstwo i jej ręce, ocierające mu twarz spoconą.
— To siostra?...
Pochyliła się nad nim, poprawiając poduszki, łzy lśniącą strugą płynęły po jej twarzy, a usta drżały jak płatki róży.
— Która godzina?
— Dwunasta!
— Północ! Mój czas się zbliża!
— W ręku Boga jest wszystko!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Dobrze, dobrze... o świcie... pójdę... — mówił cicho, coraz ciszej, jakby odpowiadał wezwaniom idącym z głębin nocy... z tamtej strony.
— Pójdę... — szepnął ledwie dosłyszalnie, i przed duszą roztworzyły mu się bezmierne widnokręgi, nieskończone pola wieczności... To tam, gdzie mży ten świt rozpaczny, purpurowy świt nieubłagania, tam płynie ta niepojęta ciżba na zatracenie...
...Oto znajomi a nieznani teraz; oto swoi a obcy... oto blizcy a dalecy; oto nigdy nie widziani, oto nigdy nie przeczuwani, oto nigdy nawet nie marzeni; oto oceany umarły, drzewa, kwiaty, zwierzęta — mieszały się razem w gęstwę skarg i płynęły wszystkiemi drogami światów, wszystkimi szlakami gwiazd, wszystkiemi majaczeniami myśli...
Wypalone łzami oczy podnosili ku świtom i szli w ciszy śmiertelnej oczekiwania, w milczeniu tajemnicy...
A ciche tchnienie jego żałości powiewało nad nimi jak wicher palący...
...i płakały dusze kwiatów pomarłych.
...i płakały dusze drzew pociętych.
...i płakały dusze zwierząt pobitych.
...i płakały dusze wód wyschłych.
...i płakały dusze porodzonych a pomarłych.
...i płakały dusze gwiazd pogasłych.
...i płakały dusze rzeczy wszelkich.
...i płakała śmierć sama i wyła dziką pieśń — straszliwą pieśń złorzeczenia, pieśń buntu przeciwko Niemu...
Ale płynęli niepowstrzymanie tym nieubłaganym szlakiem musu, przez te przepaście zgrozy, przez okropną pustynię przerażenia, przez wiry czarnych pogasłych gwiazd, przez ulewy słońc konających, zielono-okropnych, rozpadających się słońc, z których sypały się bryły krwawych żużli deszczem ognistym i, niby ciężkie łzy umierającego wszechświata, spadały wskroś ciemności, w głąb bezmiaru, w głąb niepojętą... aż ku świtom... aż na serce Jego.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Idę... idę... — wołał i oczyma, w których już była tylko otchłań rezygnacyi, szedł z niemi, gonił tę nieskończoną falę, a poruszyć się nie mógł... Tłumy szły przez niego, przez jego mózg przeciągały strasznym korowodem, przez jego serce przelewały się jak wody oceanów, jak wszystek krzyk jestestw ginących brzmiały mu w duszy, a on unosił się i opadał w sobie, mocował się z sobą w męce odrywania, i pokonany ciężarem własnego trupa, panującego lat tyle nad nim, pozostawał niby krab po odejściu fali na krawędzi życia, chwiał się, a nie spadał w głąb, konający już, a nie umarły, nie trup i nie życie, widmo raczej niż człowiek. Kontur blady istnienia, fosforescencya próchnicy.
Wiedział, że kona, że leży w szpitalu, że jest jeszcze, i ta jakby emanacya rzeczywistości: kamieni ścian, izby, łóżek, świateł lamp, zakonnicy — rzucały cień twardy i bolesny na jego czucie, trzymały go jakby szponami, odgradzały sobą i nie pozwalały wyjść i złączyć się z wizyą i przepaść z nią razem...
Najwyższem natężeniem woli przebudził się, wizye odpłynęły w dal szarą, rozprysnęły się w mrokach, a on cichym, przejmującym głosem zaśpiewał:
Automatycznie, zupełnie nieświadomie, niezbadane nory mózgu wyrzuciły z siebie tę pieśń, pochłoniętą niegdyś, w dzieciństwie, ale on na dźwięk własnego głosu ożył i oprzytomniał zupełnie.
Która godzina?
— Pierwsza.
— Świt jeszcze daleko?
— Daleko.
— Bo o świcie umrę z pewnością. Wiem, że już mnie nic nie ocali, wiem! Dlaczego drzewa tak patrzą w okna?
— Wiatr niemi kołysze.
— Nie, nie!... one czuwają nade mną, one patrzą na mnie... one wiedzą, że... Co to?...
Krzyk długi, bolesny, wstrząsający krzyk rozdarł ciszę i długo echami tłukł się pośród niemych murów szpitala...
Zakonnica wyszła prędko, ale wróciła po chwili.
Wskazał ręką sufit i oczyma powiedział:
— Wiem, umarł tamten z pierwszego piętra. Wiedziałem o tem...
— Nie, nie... — zaprzeczała lękliwie, kryjąc twarz w cieniu kornetu.
Uśmiechnął się dobrotliwie.
— I ja umrę o świcie... — poruszał ustami i nasłuchiwał w ciszy, w której szeleściły cichutko drzewa za oknami, i słuchał szmerów nocy i jakichś słabych, ledwie odczuwanych stąpań czyichś...
— Ktoś chodzi po podwórzu!
— Niema tam nikogo.
— A jednak śmierć nie jest snem nieprzespanym, nie — powiedział głośno i usiadł na łóżku. — Nie można uznawać Przyczyny i mieć ją za głupią. Żarna mogą być tylko symbolem życia... Prawda, siostro?
— Tak, tak...
— Czy siostra żyła już kiedy?
Spojrzała na niego litościwie.
— Mnie się zdaje, że dużo jest dusz przychodzących za wcześnie, jak kwiaty złudzone ciepłą godziną marca... nierozwinięte pąki przysypie śnieg... może przetrwają i zakwitną o prawdziwej wiośnie, w drugiem życiu, ale więcej marznie na śmierć wieczną, nim się dowie, że żyją... Prawda, siostro?
— Tak... tak...
Niepojęty słodyczą spokój szczęścia rozlewał się po nim.
Nie bolało go nic; ani ciało, ani myśl żadna, ani smutek, czuł w sobie ukajający bezwład górskiego jeziora, bezwład martwej wody, nie poruszanej najlżejszym powiewem, zapadłej w głuchą moc bezmiernego spokoju, nie śpiącej i nie umarłej, a bezsilnej w najgłębszej treści swojej i opadającej niewidzialnie, nieświadomie a ciągle i zwolna w jakąś głąb tajemniczą...
Jego poczucie siebie, jego świadomość kurczyła się i malała niepostrzeżenie, że już tylko niektóre myśli i obrazy niektóre snuły mu się po głowie, jak majaczenia oślepłego zwierciadła.
Słodycz miał tylko w sercu, słodycz październikowego słońca i zwarzonych mrozem lewkonii, słodycz cichej ofiary łez.
— Chciałbym się przejść po pokoju... dobrze?
Pomogła mu wstać, ubrała go w biały, ciepły szlafrok, ujęła mocno pod rękę i wolno, z rozczulającą troskliwością prowadziła.
— Raz... dwa... teraz lewą nogą... odważnie... tak... o widzi pan, doskonale... mamy siły...
— Nie, nie mam już sił... Usiądę na fotelu pod oknem...
Usadowiła go, jak mogła najwygodniej. Długo siedział, bezmyślnie wpatrzony w noc i w końcu szepnął:
— Pilno mi, siostro... naprawdę już mi pilno.
Przyciągnął kwiaty i z głęboką rozkoszą dotykał ustami barwnych płatków i wchłaniał ich woń zamierającą...
— To są oczy tajemnicy. Dzieci, miewają takie same spojrzenia, a czasem umarli.
Pochylił się ku oknu i długo a badawczo patrzał w noc.
Głuchy, wilgotny szum wichru grał smutny hymn na pochylonych, rozchwianych drzewach, a tam... w otchłaniach, jak ciężkie sny chorych, przewalały się chmury ledwie rozeznane.
— Do świtu jeszcze daleko...
— Daleko...
— Siostra płacze?
— Modlę się tylko.
— Modlitwa to dręczące pytanie duszy, rzucone w nieskończoność: «Czy Jesteś?»
— Nie, nie... to błaganie serca: «Usłysz mnie!»
Nic nie odpowiedział, bo jakieś niewyraźne, jeszcze ciemne, jeszcze nie rozeznane przypomnienie wychyliło się z głębin i zalewało go cichym, melancholijnym żalem, a gdy zrozumiał, sznury łez rozsypały się po jego wychudłej twarzy.
— Pan płacze? Może bok boli?...
— Boli mnie żal, siostro, stary żal.
Wyjął z portmonetki wszystkie pieniądze i nieśmiało zwrócił się do niej:
— Mam prośbę do siostry...
Podniosła oczy na niego.
— Tyle jest dzieci biednych... dzieci nędzarzy... dzieci strasznie biednych i opuszczonych, któremi się nikt nie zajmuje... spotykała siostra podobne?
— Za wiele jest takich nieszczęśliwych.
— To są pieniądze, mnie one już na nic zupełnie... Niechaj je siostra weźmie i kupi tym dzieciom zabawek... wie siostra, koniki... szabelki... lalki... wózki... piłki... one z pewnością nigdy nie mają zabawek, nigdy im nikt nie daje... ja to wiem... Proszę o to całą duszą — dobrze?
— Dobrze — szepnęła przez łzy.
— Ja to wiem... bo... nigdy nie miałem zabawek... Mnie już nic i niczego nie żal, tylko mi jeszcze żal, że mi nikt w dzieciństwie nie dał ani jednej zabawki... Wie siostra, ja całe lata marzyłem o blaszanej szabelce i siwym koniku na biegunach, całe lata tęskniłem i lałem morze łez gorzkich... ale mi nikt nie dał... I, że łzy zalały moje życie, to może dlatego, iż mi brakło rozśmiechniętych wspomnień dzieciństwa.
Przerwał, bo dalekie, głuche uderzenie zegaru płynęło z ciemności.
— Która godzina?
— Druga.
— Noc już blednie, świt już idzie... prawda?
— Nie widzę różnicy, ciemno jest jak było — powiedziała śpiesznie.
Milczenie zaległo.
Ona zapatrzyła się w bolesną, przemęczoną twarz Chrystusa, a on wpił się oczyma w ciemność i śledził ją badawczo; z ciężkich opon cieniów już zwolna wyłaniały się potwornie bezkształtne grupy drzew i ledwie wyczute kontury domów, świt był jeszcze daleko, ale już niepostrzeżenie wsączał pierwsze brzaski w ciemności ziemi, pełzał wśród chmur bezwładnie zwalonych na siebie i obrzeżał ją łzawą jasnością.
— ...I uśmiechnie się do nich siostra! — szeptał znowu, przenosząc oczy na jej twarz: — takim dobrym, słonecznym uśmiechem. Dzieci trzeba kochać, trzeba je brać na ręce, pieścić, przytulać, całować... one żyją miłością. Ucałuje je siostra?...
— Zrobię wszystko, wszystko.
— Mnie nikt nie kochał — dodał szeptem.
— Tak mnie razi światło — jęknął, zakrywając oczy.
Przyciemniła tak nerwowo, że zgasło zupełnie.
Utonęli w ciemności.
Zakonnica osunęła się na kolana i modliła się żarliwie, a on zapadał w cichy sen.
Budził się co chwila, błędnie spoglądał w okno, czasem zrobił jakiś ruch bezcelowy, nieprzytomnie patrzał w szarzejącą coraz jaśniej noc, to chciał iść, to usiłował myśleć, przypomnieć sobie coś, zatrzymać siebie na tej ostrej krawędzi życia, z której się zsuwał nieubłaganie i... zasypiał.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Jaśniej... coraz jaśniej...
Świt!
Cicho! cicho!
Niechaj odpocznienie przyjdzie dla znużonych; niechaj sen przywrze oczy czuwających; niechaj zapomnienie uciszy serca cierpiące.
Ptak śmierci tak słodko trzepoce do snu...
A żywi niechaj śpią, niechaj się krzepią tem, że nie wiedzą.
Oto już świt dla czekających.
I wybawienie z męki.
I radość zmartwychwstania!
...I weselne życie w Panu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Świt się uczynił na świecie.
Ostry brzask zalał przestrzenie i kwietnym pyłem zórz mżył na omroczoną ziemię, na pochylone sennie drzewa, na przytulone do siebie trawy, na przymknięte oczy kwiatów, na zamglone snem źrenice wód i... na bezwładnie zwieszoną głowę chorego.
Podniósł się nagle, spojrzał w świetlistą głąb zórz i wyszeptał:
— Świt! świt!...
I jak drzewo ścięte zwalił się na ręce zakonnicy.
Pewnego dnia... o świcie, — o majowym wczesnym świcie, w małym domku przywartym do ziemi pokrzywionemi ścianami, otwarło się okienko i w obramieniu fuksyi rozkwitłych zamajaczyła siwa głowa i zaszemrał cichy, monotonny głos.
Pan Pliszka odmawiał pacierze poranne.
Miasto spało jeszcze.
Senne i ciężkie mroki przygniatały świat ciszą tą dziwną, roztęsknioną, łzawą ciszą świtania...
Domy, fabryki, ogrody — kłębowiskami ciał bezwładnych i nieprzytomnych, majaczyły w mrokach; tylko gdzieniegdzie: na dachach, w oślepłych oknach, na czubach drzew — ślizgały się brzaski zórz, jakby uśmiechy śniących, jakby spojrzenia zamglone marzeniem, jakby rumieniec trwogi przed dniem, który się już czołgał w przestrzeniach, już się chwiał na krawędziach nocy i zielonemi oczami troski obejmował ziemię...
Cicho było.
Modlitwy pana Pliszki szemrały jak młode liście brzóz, a z domów zgubionych w ciemnościach, z rynien niewidzialnych, opadały ciężkie krople rosy i biły w dach domku; biły monotonnie, bezustannie... usypiająco...
Pan Pliszka kończył pacierze i mocno bił się w piersi.
— Kruczek!
Pies cicho przybiegł z głębi ciemnej izby i wskoczył na parapet okna.
— Klęknij durniu! Służ! Patrz tam! Tam jest, durniu, Pan twojego pana, rozumiesz?
Kruczek zawarczał, usiadł na ogonie, oparł się grzbietem o fuksye i bezmyślnie patrzył w ciemność.
— Nie oszukuj Pana Boga! Mądrala! będzie się podpierał!
Ale Kruczek już nie słuchał pana Pliszki, zeskoczył na podwórze i szczekał pod bramą.
— Ciemnem i głupiem zwierzęciem tylko zostaniesz! — mruknął z goryczą, wynosząc zegarek do okna. Zdumiał się, bo była dopiero czwarta; nigdy się tak wcześnie nie budził.
— Chory jestem, czy co?... Półtorej godziny do fabryki!
Położył się cicho na łóżko, aby nikogo nie budzić i leżał dosyć długo, z drugiej izby rozlegało się donośne chrapanie kilku śpiących, a od trzeciej, maleńkiej, dochodził częsty kaszel...
— Buty ma dziurawe i kaszle! — pomyślał i wstał, bo świt już zaglądał w okno i rozbielał wnętrze izdebki.
A w przestrzeniach wrzał cichy a śmiertelny bój z dniem zwycięzkim. Pan Pliszka siedział w oknie i machinalnie przesuwał ziarna różańca, machinalnie powtarzał pacierz i nasłuchiwał...
Jaskółki zaczęły słodko szczebiotać nad oknem, jakby modlitwę do zórz coraz jaśniejszych, i do dnia...
Ziemia jakby się prężyła ze snu, a sadzawki fabryczne, niby oczy pokryte pasmami mglistych bielm, otwierały powieki zmroków i patrzyły sennie po przez rzęsy topoli pochylonych nad niemi.
Czerwone mury fabryk ociekały rosą i drgały w brzaskach jakby dreszczem przebudzania. Długie szyje kominów fabrycznych, niby żórawie czuwające nad stadem dachów, wyciągały w blaskach świtania, dzióby czerwone i piły światło...
A długie błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze — pod mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w ciężkie odrętwiające marzenie o długiem odpocznieniu, o śnie długim... długim...
I pan Pliszka marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów — ale nic nie widział zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli — w tumanie uczuć rozpierzchłych, w chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów, a niepokojów... Kłębiło się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota — ale za czem?... Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało...
Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne dni słoty i zimna i wichrów, tak samo tęsknią — ale drzewa tęsknią do wiosny i słońca, a ludzie? Ludzie, jak drzewa wiecznie konające, za tem, co było... tęsknią i płaczą...
Pan Pliszka ocknął się, bo w mgle szarości zapełniającej podwórze, rozległ się ostry, długi, monotonny skrzyp...
— Antoni! — pomyślał.
Tak, to był Antoni, stary robotnik, któremu kiedyś wybuch kotła wyparzył oczy, a który teraz pompował wodę na piętra, ciągnął ją kołem ogromnem. Widać go było w brzasku świtania, jakby po za szybą zmatowaną, pochylał się automatycznie, równo, jednakowo, niby wierne ludzkie wahadło...
A koło skrzypiało przeciągle, jęcząco, krzykiem spracowanego żelaza... A Kruczek namiętnie szczekał na starego kundla, który przyprowadzał ślepca do roboty.
Pan Pliszka nie mógł się dzisiaj doczekać gwizdawki.
Poszedł do kuchenki i po cichu rozpalał ogień na kominku.
— Czy to już czas? — zapytał głos z kąta przysłoniętego parawanem.
— Jeszcze, cichocie pani, bo się chłopiec obudzi...
Poszedł do drugiego kąta, gdzie stał drugi parawan; tam spał chłopiec, na stoliku było pełno porozrzucanych książek i kajetów, tornister leżał na ziemi, a mundur pod stołem...
Pan Pliszka posprzątał wszystko i poskładał, popatrzył na czerwoną, śpiącą twarz chłopca, uśmiechnął się dziwnie i zabrawszy jego buty poszedł je czyścić. Na dworze, przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka pełne ran, szwów i łat — liryczne buty nędzy, bez podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącemi jedynie całemi uszami. Pan Pliszka je reparował i czyścił z miłością prawdziwą z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem starego psa.
Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich białe, na drugich szare, jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym blaskiem polerowanego bazaltu.
— Trzeba mu kupić buty — pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki fabrycznej rozdarł ciszę.
W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postacie zamajaczyły na tapczanach i pospiesznie szykowały się do roboty.
— Coś mi jest! — pomyślał pan Pliszka i przyspieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.
Stanął na codziennym posterunku, przy windzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały...
Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznem światłem, a w wyższych piętrach przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn — niby stado bydląt potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisye zwieszały się ciężko niby żyły wyprute, niby ramiona sennie opuszczone.
Robotnicy wpadali pospiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Niedokończone w drodze pacierze, brzmiały gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, po za któremi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było pokryte młodą runią zbóż, ku lasom dalekim, dalekim... ku słońcu, ciepłu, powietrzu, swobodzie...
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskróś fabryki... Pasy się skurczyły i naprężyły... dreszcz wstrząsnął zębatemi kołami maszyn... zadygotały żelazne bestye, zatrzęsły się ściany, pochylili się ludzie. Ruch pierwszy... jakby pod uderzeniem huraganu... mgnienie wahania... cichy jęk oporu... stłumiony oddech maszyn i ludzi... przyduszony strasznem rzężeniem wysiłku... Zmagania się sił... głuchy śmiertelny bój... a potem nagły, ogromny, wstrząsający murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.
— Winda! czwarte — huczał głos ponurem echem w głębokiej ciemnej studni czteropiętrowej, w której pracował pan Pliszka ze swoją windą.
Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.
— Winda, farbiarnia!
Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed oczyma jak w kalejdoskopie piętra, sale, ludzie, maszyny, towary, okna. Minął suszarnię, jasną, zróżowioną blaskami poranku strefę, która owiała go rozpalonem, straszliwie suchem powietrzem i głuchym, niepokojącym szumem maszyn, pokrytych w metalowe pudła; spadł przez apreturę, przez warstwy zapachów sody, mydła szarego, rozgrzanych smarów, chlorku, wilgotnych a gorących wyziewów prasowanych materyałów, i przez szary, rozłzawiony odblask dnia trzeciego piętra; przedzierał się przez postrzygalnię, przez dziwny, białawy świat pyłów bawełnianych, w którym połyskiwały zimno, długie, poskręcane ostrza maszyn strzyżących, a ludzie majaczyli jakby w tumanie śnieżnym — niby gorączkowa wizya rozszalałej w męce pracy fabryki.
A potem, niżej jeszcze: — przez pralnię; przez gąszcz stłoczonych, rozkrzyczanych warsztatów, przez sieć pasów i transmisyi, co tysiącami ramion, niby głowonogi potworne, dusiły wszystko, obejmowały sobą, goniły, chwytały, spadały z pod sufitów, rzucały się przez piętra, przez mury, przez dziedzińce i zdyszane a niezmożone rzucały się na wały, na koła, ześlizgiwały się, podnosiły, okręcały wszędzie i przeniknięte mocą straszną, rozszalałe, dzikie w swej potędze — przepełniały fabrykę przyciszonym, a strasznym krzykiem tryumfu!
— A potem niżej jeszcze — na samo dno fabryki; tam, gdzie już nie było świtania, ani dnia, ani nocy — do farbiarni, gdzie światła gazowe w tumanach par kolorowych, rozkrążały tęczowe, przegniłe blaski; w monotonny plusk płuczkarń, w chlupot roztrzepywanej bezustannie wody, w gryzące zapachy farb gotowanych, w jęk przeciągły maszyn, w chaos krzyków, ruchów i barw zmatowanych, w nadludzki spazm wysiłków maszyn i ludzi.
— Winda! — grzmiał krzyk z góry, a pan Pliszka pociągał za sznur i jechał; przejechał znowu te cztery piętra — strefy, zabierał ludzi, towary, wózki, przystawał na mgnienie przed otworami sal, zapadał w noce, w mroki, w świtanie, wynurzał się w brzaskach dnia na wyższych piętrach, widział słońce w suszarni i czarną linię lasów dalekich, widział młode liście topoli niżej, widział przymglone sadzawki jeszcze niżej, a potem ogarniała go noc i majaki maszyn kołysały się w cieniach i mrokach sal dolnych, a on jechał jednako cicho, powolnie, automatycznie...
Pan Pliszka jeździł już tak lat dwadzieścia.
Nie chorował nigdy, nie brał urlopu nigdy.
Był najstarszą maszyną fabryki, tylko maszyną, bo już zwolna zapominał o sobie, o własnem życiu, a chwilami już nie wiedział, czem był kiedyś i gdzie? Nie myślał już i nie marzył, nie mógł nawet, bo ilekroć siedział wieczorem w swojej izbie, to zapadał w dziwny stan kontemplacyi maszyn — czuł wtedy w sobie cały ruch fabryki, przesuwały się przez jego duszę nieskończone zwoje pasów, migotały zmatowane barwy materyałów, drgały ruchy maszyn, podnosiły się w nim koła pełne błysków stali, okrywał go dziwny, przyduszony tuman krzyków fabryki, migotały w nim, jak cienie nikłe, jak cienie zapamiętane sylwetki ludzi — a wszystko przyciszone, a tak wyraźne, tak, żywe, tak jasne, że nieraz bał się poruszyć, aby nie być stratowany przez te potwory, które w nim się przewalały, które w nim żyły.
I zwolna, zwolna żył tylko życiem fabryki, rozumiał i odczuwał tylko życie maszyn, i o nich tylko myślał, a myślał z trwogą i czułością niezmierną.
Cóż go obchodzić mogli ludzie, którzy, jak fala przepływali tylko przez fabrykę, cóż go mogli obchodzić ci ludzie, którzy, jak psy, warowali na usługach maszyn, którzy, jak nikłe cienie, tulili się trwożnie do kolosów; służyli im, zależeli od nich, żyli z łaski tych potężnych, tych nieśmiertelnych i tych strasznych w swojej mądrości i potędze...
Uśmiechał się pogardliwie, patrząc na ich pogięte ciała, na ich trupie, wycieńczone twarze, na ich spracowane ręce... czemże byli wobec tych potężnych, których stalowe, połyskliwe ciała widział ciągle, czemże byli wobec sił tamtych? marnością, pyłkiem, niczem...
Przez dwadzieścia lat pan Pliszka widział już dziesiątki tysięcy tych ludzkich nędznych istnień, wyżętych przez maszyny niby łachmany i wyrzuconych na śmietnik: a maszyny były, a fabryka trwała.
Pogardzał też ludźmi, a wielbił maszyny.
I żył coraz głębiej życiem fabryki.
Tygodnie poznawał po niedzielach, bo odwiedzał wtedy swojego kapitana. No i wiedział, że jeśli w suszarni, na czwartem piętrze, rano świeci słońce, to już napewno wiosna, a jak w apreturze — to lato jest z pewnością. Zimę poznawał po śniegu, no i po tem, że w postrzygalni palono światło do południa.
I zresztą nic go nie obchodziło; był nawet dobry i uczynny, ale tą dobrocią bierną automatu, bez udziału woli i świadomości.
Takim był pan Pliszka do dzisiaj.
Ale dzisiaj zaczęło się w nim dziać coś niezrozumiałego.
Obudził się tak wcześnie! A przed samem śniadaniem umyślnie podciągnął się na czwarte piętro i sparty o kratę oddzielającą jego studnię od sali, patrzył w okno, w niebo, po którem płynęły chmury zróżowione, dziwnie podobne do rozszarpanych, czystych bel bawełny... A gdy rozległ się sygnał śniadaniowy, opuścił się na dół i wyszedł przez fabrykę, na słońce i bezwiednie przysunął się do robotników.
Antoś już czekał na niego z blaszanką kawy gorącej.
Pił ją bez smaku, nie chciało mu się dzisiaj jeść, a chleb rozkruszył i rzucił bandzie wróbli, która się zwykle zlatywała do śniadających...
— Antoś idzie do klasy? — zapytał nieśmiało chłopca.
— Zaraz, odniosę tylko blaszankę i pójdę.
— To musi być ciężko Antosiowi, tak się ciągle uczyć, co?
— Ciężko! nie, nie! — odparł cicho chłopiec, zapatrzony w płat słońca, lśniącego w zbiorniku wody!
— Ale! Ale! — powiedział wątpiąco pan Pliszka.
Milczeli. Antoś patrzył na sadzawkę, bo słońce wlekło złote włosy po wodzie, po przez cienie drzew stojących do okoła, a pan Pliszka patrzył na jego żółtą, mizerną twarz i oczy zaczerwienione i na jego mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników, siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.
— Wie pan Pliszka. Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.
— Na wieś! po co? Zdziwił się ogromnie.
— Po co! Odpocząć na świeże powietrze... no...
— Cóż tam dobrego na wsi? Lepiejby Antoś siedział w domu i uczył się... butów ano szkoda.
Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.
Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął zwolna dymek.
— Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi... podarłby przez dwa dni... Cóż oni będą robić na wsi?... Głupi...
Wytrząsnął spiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.
Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.
— Winda! Suszarnia!
— Winda! Apretura!
— Winda! Farbiarnia!
Jeździł znowu, woził, przystawał, zabierał, wyrzucał, ale jakoś tego nie spostrzegał, bo utkwiło mu w mózgu pytanie.
— Po co oni pojadą na wieś?
Szczerze i zupełnie tego nie rozumiał i dla tego pewnie się tak męczył.
Naraz drgnął i zwrócił uwagę na rozmowę, jaką pospiesznie prowadzili jego współlokatorzy, wiózł ich z dołu na czwarte, z wózkami pełnymi mokrego towaru.
— Jedziesz Adam!
— Pojadę. Nie widziałem już ojców od kopania.
— To w sobotę na noc, co?
— A tak, dwa dni świąt.
— Już krzyża ani rąk nie czuję od tej piekielnej roboty.
— A mnie tak jakoś w piersiach boli.
— To Zielone Świątki, co?
— Juści, nie wiesz to?
— A w tej fabryce, to się już człowiekowi we łbie przewraca.
— Gdzie się wybierasz? — zapytał prędko pan Pliszka.
— Do domu na święta.
— Daleko?
— I, nie... Koleją do Łukowa, a tam będzie z milkę piechotą.
— Łuków... Łuków... tam gdzie jest Szlachecka Wola!
— To w naszej parafii, o miedzę od naszej wsi...
— To wy z której wsi?
— A z Mszawy górnej.
— A... z szosy zaraz na lewo... tak... przypominał sobie pan Pliszka.
Wysiedli zaraz, przez dzień jeździli jeszcze po kilka razy windą, ale pan Pliszka już ich nie pytał, przypatrywał się uważnie i milczał.
— Szlachecka Wola! Moja wieś! moja!... — Połknął to nagłe przypomnienie i żuł jak wędzidło, żuł i nie mógł strawić.
Uśmiechał się pogardliwie na to przypomnienie wsi rodzinnej, cóż ona go obchodziła!
— Na wieś im potrzeba, chamy! — pomyślał naraz gniewnie.
Pan Pliszka był szlachcicem, takim ze Szlacheckiej Woli, na trzech zagonach i jednym krowim ogonie, ale nim był, poczuł to mocno w tej chwili, a potem wolno liczył:
— Zaraz, to już będzie trzydzieści lat... tak... trzy lata... pięć lat... a potem miasteczko Łódź i fabryka. Trzydzieści lat, no... no... tęgi kawał czasu. — Zdziwił się, nie myślał nigdy, że to tak dawno. Obejrzał się w tył, w czas ubiegły, w długie lat trzydzieści i patrzył trochę z niepokojem i trochę ze smutkiem. Mózg zaczął pracować, a dusza przedzierała się z trudem przez ten gąszcz lat trzydziestu; przez puste, szare, zgubione w pamięci lat trzydzieści, przekopywała się aż do tamtych czasów... do czasów młodości... do czasów dzieciństwa... pasania bydła... aż tam... na dno i początek życia.
I teraz dopiero, w tej chwili, przypomniał sobie, że miał kiedyś młodość, wieś swoją, rodzinę swoją... życie inne...
— Chamy! Po co oni jadą na wieś! — myślał z coraz większą irytacyą i jak od psów złych bronił się od wspomnień, które wyłaziły z ciemnych szczelin mózgu i obsiadały go coraz większą ciżbą.
Pan Pliszka pierwszy raz od lat dwudziestu źle dzisiaj robił.
Nie słyszał sygnałów, mylił się w piętrach, a często przejeżdżał, nie zabierał niczego i ginął w przepaściach swojej studni, powstawało z tego ogólne zamięszanie, towary się spóźniały, niektóre maszyny musiały czekać na robotę, zwróciło to uwagę powszechną.
W sobotę, przy wypłacie wymówił mu to kasyer.
— Pliszka, płacicie karę za nieporządki i opóźnianie!
Pan Pliszka rzucił się, jak piorunem uderzony, a potem wybuchnął:
— Ja płacę karę, ja! Dwadzieścia lat jestem w fabryce i ani grosza nie zapłaciłem kary, to nie zapłacę i dzisiaj.
— Zapłacicie, tak kazał pan Demehl.
— Pan Demehl! A to zapłacę — zawołał nagle zrezygnowany... pan Demehl — powtarzał cicho, wlokąc się do domu. Kruczek czekał na niego przed bramą fabryki i szczekał radośnie na powitanie.
— Kruczek! Pan Demehl skrzywdził twojego pana, słyszysz! Pan Demehl!
Kruczek na dźwięk nazwiska zaczął szczekać groźnie, gonił niewidzianego, mścił się za krzywdę swojego pana. A pan Pliszka jakby zapomniał o wszystkiem, bo siedział w swojej izbie pod oknem, palił fajkę i nieodzywał się do nikogo, nawet na Kruczka uwagi nie zwracał.
Robotnicy szykowali się spiesznie do drogi, myli się pod pompą na podwórzu w mroku wieczornym, odziewali odświętnie i zapełniali mieszkanie świątecznym nastrojem, gospodyni, pani Radzikowa i Antoś pomagali im wiązać tobołki.
— Co wieziecie Adamie do domu? — pytała.
— Chustkę dla matki, kaszkiet ojcu, a dziewuchom paciorków...
— A wy Pietrze?
— Obrazików i na spódnicę matce.
— A Józef?
— Ja nic; bo to ja jadę gdzie? mam to gdzie, albo do kogo, co? — odburknął gniewnie Józef, mocno odsunął stołek i wyszedł na podwórze; do późnej nocy słychać było głos jego harmonijki... grał zapamiętale, jakby na zagłuszenie swego sieroctwa.
A pani Radzikowa rozkładała te dary wszystkie na stole, przyglądała się im w świetle lampy i składała ostrożnie, jak świętości.
— Głupie! — pomyślał pan Pliszka, gwizdnął na Kruczka i wyniósł się na podwórze do Jóźka. Poczuł nagłą i złą niechęć, prawie nienawiść do tych ludzi, do ich twarzy, do ich rozradowanych uśmiechów.
Siedział pod ścianą, na kamieniu i głupim, bezmyślnym wzrokiem patrzył w księżyc, co się już był wzniósł ponad miasto i płynął, jak ptak świetlany, po przez czarne głębie.
Duszę mu omroczył dziwny smutek roztęsknienia, a na oczy opadł łzawy cień; uparty cień, który ustąpić nie chciał, pomimo, że go pan Pliszka ścierał kułakiem.
I siedział tak długo wpatrzony w noc miesięczną i wsłuchany w Józkową muzykę — tylko, że nic nie widział, nie słyszał i nie pamiętał.
Wieczór był cichy maja, sobotni wieczór fabrycznego miasta, odpocznienia wieczór.
Okna gasły, ciemniały, jak źrenice zmorzone snem; fabryki milkły i zasypiały, ulice głuchły i zdały się przeciągać w leniwem, rozkosznem odpocznieniu; domy zanurzały się w ciemności i w ciszę, gwar ludzkich rojowisk przycichał, tylko księżyc świecił coraz jaśniej, tylko czuby drzew szeptały listkami i jakby się wznosiły w tej srebrnej mgle i jakby piły światło, i ciszę, i ukojenie.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał któryś przez okno!
— A idźcie na złamanie karku! — mruknął pan Pliszka ze złością.
Ale już nie mógł usiedzieć, nie. Podniósł się i poszedł za nimi, poszedł wolno, bo jego drewniana noga zaciężyła mu dzisiaj, poczuł w niej dziwny ból, dziwny. Stanął na drodze i patrzył za nimi.
Długo widział ich czarne sylwetki z białymi tobołkami na plecach, szli przez pola, ku kolei... dobrze widział w tem jasnem, księżycowem świetle. Tak się zapatrzył w nich, że nawet nie wiedział, kiedy mu zginęli z oczów i przepadli w oddaleniu.
Wracał wolno, zmęczony bardzo, wlókł się koło fabryki i drgnął jakby z przestrachu, księżyc tak świecił z boku w okna, tak je prześwietlał na wskróś, że pan Pliszka najwyraźniej ujrzał czarne, błyszczące kontury maszyn, zdawało mu się, że stalowe kadłuby przysunęły się bliżej, że się pochylają do okien i potworne, olbrzymie łby maszyn patrzą w świat... patrzą na niego, a tak groźnie, tak strasznie i złowrogo, że się aż przeżegnał i śpiesznie powrócił na kamień, pod ścianę.
Józiek wciąż grał na harmonijce, a grał coraz zapamiętalej — to walce huczące jak burza, to mazury, które były huraganami, to oberki takie, że aż harmonijka jęczała ze zmęczenia, to znowu dziwne piosenki, piosenki proste, łzawe, smutne — takie, jakie płyną po polach w jesienne noce, pełne pomiotów wichury, płaczów drzew marznących, jęków ziemi zmęczonej i szelestów suchych badylów, a z bramy głównej odpowiadał mu głos rzewnej ligawki pastuszej, dzisiaj pewnie wykręconej z tych wierzbin, co rosły nad fabrycznemi sadzawkami na której grywał stróż fabryczny.
Ligawka miała dziwny głos płaczu i skargi, jakby jęk duszy tych wierzbin, tych drzew tęskniących za słońcem, za wichrem co buja po polach, jakby jęk tych drzew zatruwanych przez dymy, duszonych przez mury, przez brak powietrza, przez te straszne odpływy fabryczne konających.
— Józef, a dałbyś spokój! Skrzypisz a skrzypisz, aż uszy bolą! — zawołał pan Pliszka rozdrażniony i powrócił do izby.
Pani Radzikowa jeszcze nie spała, wiązała z pośpiechem frendzle u chustek wełnianych, których stosy leżały na podłodze, a Antoś, przy drugim końcu stołu, zatkał uszy rękami i uczył się, wykuwał lekcye.
— Przestałaby pani, a to oczów szkoda!
— Muszę skończyć dzisiaj. Jutro przecież jedziemy na wieś, do mojego brata księdza. Antoś butów nie ma, a i wpis trzeba płacić.
Pan Pliszka usiadł pod niskim kominem i raz po raz dziobał pogrzebaczem w dogasające węgle. Kruczek wyciągnął się przy nim na ziemi i spał.
Cicho było, Józkowa muzyka przez mury dopływała, jak niewyraźne majaczenie, a zegar cykał monotonnie, powolnie, ciągle.
— Na długo pani pojedzie? — zapytał cicho.
— Na dwa, albo i trzy dni! Chcę też skończyć chustki, to może pan Pliszka w poniedziałek odeśle je do fabryki.
— W poniedziałek święto! — rzekł krótko.
— Ale to przecież fabryka żydowska i kantor będzie otwarty.
— Aha! dobrze.
— A pan Pliszka nigdzie na święta nie pojedzie?
— Także! Nie jestem bogacz, żebym mógł jeździć na spacery! — powiedział z naciskiem, rzucił pogrzebacz i poszedł spać.
Ale nie spał, nie mógł zasnąć, w jakąś godzinę zajrzała do niego pani Radzikowa.
— Że do dnia jedziemy, to chciałam prosić, żeby tu pan Pliszka miał oko na mieszkanie.
Nie odpowiedział, zaklął tylko po cichu i leżał, jak martwy, w tej dziwnej, niezrozumiałej męce, która go przenikała coraz boleśniej: była to męka tęsknoty bezcelowej jeszcze, głuchej a tak bolesnej, tak bolesnej.
— Wszyscy jadą... wielkie państwo... balowania im potrzeba... ale... roztarł kułakiem ten mglisty cień, co mu znowu przydusił oczy. Bieda aż piszczy, a na spacery to pieniądze mają... Przecież gdybym chciał... gdybym chciał... Dotknął się woreczka, który nosił na piersiach tam miał wszystkie swoje oszczędności, składane przez lat dwadzieścia. — Zechcę, to przepiję wszystko, albo dam komu... albo też pojadę... aha!... tak... i gdzie? — przesunął ręką po oczach wilgotnych.
— Sam jeden człowiek, jak ten... ten Kruczek... Chamy psiakrew! Letnich mieszkań im potrzeba.
Miał już w sobie cały pożar tęsknoty i całe morze goryczy...
Nazajutrz wstał późno, tak późno, że już nie było pani Radzikowej, a jasne, wesołe słońce zalewało jego izbę.
Oprzytomniał rychło i gdy sobie przypomniał dzień wczorajszy, to mu przedewszystkiem przyszła na myśl kara, jaką kazał mu zapłacić pan Demehl.
— Kruczek! — zawołał ostro na psa.
Kruczek przeciągał się leniwie, ale patrzył na pana.
Pan Pliszka powiesił na drzwiach, stary, poszarpany kożuch.
— Kruczek, twój pan zapłacił karę, słyszysz? Kruczek, pan Demehl! Kruczek weź pana Demehla! Weź, huzia go! gryź go... weź!... nie daj swojego pana, nie daj! Krzyczał i aż zachrypł z gniewu i zawziętości, złapał kij, bił w kożuch, a Kruczek szczekał zajadle, przyskakiwał i rwał zębami, gryzł, skowyczał, rzucał się na kożuch, jakby na rzeczywistego nieprzyjaciela i mścił się za krzywdę swojego pana.
— Dosyć piesku, dosyć jeszcze go później pogryziemy. Dosyć... pójdziemy teraz się zameldować p. kapitanowi.
Pies przywarł do ziemi ze zmęczenia, a pan Pliszka wygolił się starannie, ubrał odświętnie w jakąś starożytną czamarę, przypiął jakieś trzy ordery na pierś, wyczernił obcięte krótko nad ustami wąsy, wyświątecznił się nadzwyczajnie i wyszedł paradnym krokiem.
— Pójdziecie panie do kościoła? — zagadnął go Józef z drugiej izby.
— Idź sam, ja nie pójdę.
Pan Pliszka codziennie gorąco się modlił, ale do kościoła nie chodził!
— Z Jezuitami nie trzymam — mawiał.
Pan Pliszka szedł do swojego kapitana, który był magazynierem jednej z fabryk i mieszkał daleko, bo aż za rynkiem Geyera, na krańcu miasta, prawie już w polach.
Daleko to było dla jego lat i drewnianej nogi, ale szedł prędko, jakby uciekał od domu pustego, od samotności. Miał w sobie pamięć głębokiej krzywdy, którą mu wyrządzili robotnicy i pani Radzikowa, tej krzywdy, że pojechali, więc szedł jakby na skargę, na użalenie; musiał coś wiedzieć o stanie jego duszy Kruczek, bo szedł cicho przy nodze i często podnosił mądre oczy na pana.
— Dobrze! dobrze Kruczek! — szeptał cicho pan Pliszka i maszerował bocznemi ulicami, bo nie lubił Piotrkowskiej, tam było za wiele ruchu i za wiele ludzi.
Pan kapitan był właśnie w domu, siedział przed lustrem z namydloną brodą i z brzytwą w ręku.
— Pliszka, pokornie się melduję panu kapitanowi.
— Hę? A Pliszka, cóż tam?
— Wszystko w porządku.
— Ba? a, w porządku? to dobrze mój chłopcze, dobrze. Wyczyść-no mi buty i daj jeść moim smykom! — co?...
Pan Pliszka z przyjemnością czyścił kapitanowe buty i karmił ptaki, które krzykiem i świegotem zapełniały pokój, bo ich było kilkanaście klatek porozwieszanych po ścianach.
— Ożeniłeś się chłopcze, co? — pytał kapitan, skrobiąc twarz brzytwą.
— Nie, pokornie melduję.
— Co? a nie, dobrze, bo w pochodzie baby na nic, rozumiesz?
— Rozumiem! — odrzekł krótko, salutując.
— Co? a, rozumiesz, dobrze.
Zaczął gwizdać pan kapitan, ostrząc na pasku brzytwę, odpowiedziały mu zaraz chóralnie ptaki i powstał taki pisk, że aż Kruczek zaszczekał w sieni.
— Psiakrew! — zaklął pan Pliszka przez zaciśnięte zęby.
— Co?... — zawołał prędko kapitan, odwracając się do niego.
— Powiedziałem: psiakrew panie kapitanie.
— Co! a, psiakrew!
Pan kapitan popatrzył w okno, splunął i zaczął się myć.
— Gorzałki się napijesz? Hej! Magdusia, a dajno gorzałki!
Weszła zaraz Magdusia, baba, jak stóg siana, a ciężka, jak furgon artyleryjski, bo aż się podłoga uginała pod nią, odmierzyła z flaszki potężny kielich gorzałki i postawiła przed panem Pliszką...
Wypił, zasalutował i chciał całować w kapitański łokieć.
— Stać w szeregu! cicho! — krzyknął srogo pan kapitan.
Stał pan Pliszka, jak mu kazano przez chwilę, przez krótką chwilę, bo nagle zasalutował, odwrócił się po żołniersku i wyszedł nie mówiąc ani słowa, nie słuchając kapitańskiego wołania. Ot, coś go szarpnęło i wyrzuciło za drzwi, nie wiedział, co to było, ale był posłusznym i wyszedł spiesznie, jakby znowu uciekał. Na Piotrkowskiej zwolnił kroku, bo zabolała go noga. Uderzył się laską po szczudle, zniecierpliwiony był i zły.
— Po co oni pojechali? Przyszło mu znowu to samo pytanie na myśl. Całe dwa dni świąt miał przed sobą, dwa dni samotności.
— Trzeba używać święta! — postanowił sobie.
I używał, chodził po ulicach, wstępował do szynków, gapił się na ludzi, ale ani na chwilę nie mógł zapomnieć o sobie.
A miasto wrzało świąteczną radością, radością bez troski chwilowej i odpocznienia.
Słońce zalewało Łódź potokami światła i ciepła! Tak się lśniły radośnie dachy, tak błyszczały okna, tak spokojnie nurzały się w blaskach fabryki, taka głęboka cisza leżała wśród murów i maszyn, po składach, kantorach, dziedzińcach — tylko na głównych ulicach wrzał rój ludzki, cieszył się życiem i ciepłem. Tłumy ludzkie głębokiemi falami pchały się, piętrzyły, przewalały z końca w koniec Łodzi i wciąż płynęły, płynęły.
Katarynki grały po szynkach, po bocznych ulicach, przy karuzelach i w budach z osobliwościami.
Pan Pliszka poddał się tej fali ludzkiej i płynął razem z nią: poruszał się, przystawał, ruszał naprzód z tą samą ogólną bezmyślnością stada ludzkiego, spracowanego stada, które nie wie, co robić ze sobą na wolnem powietrzu, które nie umie się bawić, nie umie radować, nie umie żyć.
Radość ich była smutna i cicha, gwar rozmów przyciszonym i pełnym trwogi, spojrzenia tępe i zalęknione, ruchy powolne i automatyczne, przystosowane do ruchów maszyn, z któremi zawsze żyli; twarze jakieś szare, martwe, pochylone, karki zgięte, ramiona obwisłe, ciała spłaszczone i chude, dostosowane do ciasnoty sal fabrycznych, do kształtów maszyn, do murów, do potrzeb fabryki!
Cały ten tłum dusz — nie, nie dusz, tłum dopełniaczy maszyn, tłum mizernych najprostszych kółek i trybików; tłum niezłożonych mechanizmów fabrycznych tłoczył się po ulicach, pił w szynkach i bawił się na karuzelach, w menażeryach, w Panoptikach, tańczył po ciasnych salach, siedział pod domami, i nie wiedział, co robić ze sobą, co robić z tą świątecznością — onieśmielony światłem, przestrzeniami wolnemi, ciszą, i powstrzymywany w ruchach wewnętrznych, nieświadomą zależnością od tych potworów fabryk, stojących dookoła czerwonym, potężnym wałem ciał kamiennych, uśpionych tylko na chwilę, a czuwających; znikłych w odpocznieniu, a stróżujących tysiącami okien, setkami kominów, które zdawały się pochylać w blaskach słonecznych i zaglądać w ulice, w place, w zaułki, w pola, w domy — jakby pilnowały swoich niewolników i trzymały ich grozą swojego czuwania.
I Pan Pliszka czuł to wszystko, nie rozumiał, ale czuł, i dla tego pozwolił się porwać jakiejś gromadzie i płynął z nią aż za miasto, w pola; jakby na inny brzeg wyrzuciła go ta fala miasta, rozprysnęła się, a on pozostał nad ławicą pól pełnych zieleni, kwiatów, ciszy upajającej, świergotu ptaków.
Fala się rozprysnęła po tym zielonym brzegu, a on pozostał tylko z Kruczkiem, który ogłupiałym wzrokiem patrzył na skowronki wzbijające się w górę i na rozkołysane zboża...
Chłodny i wilgotny wiatr wiał nad polami.
Pan Pliszka patrzył długo, patrzył pogardliwie na ten zielony, rozkwieciony, rozszumiały szmat ziemi, a potem z uśmiechem politowania spostrzegał ludzi siedzących po miedzach, że im tylko głowy widać było ze zbóż.
— Głupie chamy! Kruczek do nogi! Kruczek! Krzyczał, bo pies jakby nagle oszalał, rzucił się w zboża, gonił za jaskółkami, szczekał na chmury, obwąchiwał tarniny kwitnące, tarzał się po bruzdach, to leciał bez pamięci po tem szumiącem zielonem morzu, to znowu przystawał niespodziewanie i dziwnym, pomieszanym wzrokiem patrzył na żyta, jakby biegnące ku niemu, aż odskakiwał i ze skowytem przywierał do ziemi, rozpłaszczał się i patrzył, jak zboża ruszały się, szły... pochylały się nad nim, i dzwoniły zielonemi, lśniącemi źdźbłami!... i odchodziły w drugą stronę...
— Także mi parada, nawet usiąść niema gdzie — szepnął pan Pliszka, zirytowany na wszystko, a szczególniej na Kruczka, odwrócił się z pogardą od pól i powracał do miasta, jak tylko mógł najspieszniej, powracał do domu. A gdy Kruczek przyszedł, był już gęsty mrok, pan Pliszka wybuchnął i zbił go srodze.
— To ja sam tu będę siedział, co! Ty chamie, ty parobku głupi, to i tobie także wieś pachnie, co! Krzyczał strasznie; ale, że pies się nie bronił, tylko jakby jęczał z bólu i tak patrzył żałośnie, tak żałośnie skomlał i lizał jego ręce, że pan Pliszka ochłonął prędko, porwał Kruczka na ręce i rozpłakał się pewnie pierwszy raz w życiu.
— Cicho Kruczek! Widzisz... twój pan!... widzisz... sam... sam...
Nie, niemógł już mówić więcej pan Pliszka...
Ale cały długi wieczór modlił się żarliwie.
Nie wesoły miał pierwszy dzień Świąt Zielonych, pan Pliszka, nie.
Na drugi dzień już nie mógł dać sobie rady, tak mu pusto i źle było w domu, tak samotnie na ulicach, tak głupio w szynkach i tak tęskno, tak strasznie tęskno za czemś, że już na godziny prawie obliczał czas, dzielący go od powrotu tych «głupich chamów».
Po południu, że już wytrzymać nie mógł, poszedł do fabryki. Włóczył się po salach pustych i cichych, pogrążonych we śnie... Maszyny spały, obwisłe nieczynne pasy i koła wisiały bezwładnie pogrążone w głębokiej, dziwnej zadumie; potworne, dziwaczne korpusy maszyn, stalowe łby i ręce — szarzały tajemniczo w świetle słońca; stosy kolorowych towarów leżały spiętrzone po salach. Kurytarze były ciche, kotłownie nieme i wygasłe — ale wszędzie, na każdym kroku, w każdym załomie maszyn, czuć było straszną siłę, powstrzymaną tylko, skupioną jakby przyczajoną na chwilę... Jakieś drżenie ledwie wyczuwalne, jakieś szelesty, jakieś głębokie ciche głosy — chodziły po salach, przepływały wskroś maszyn i murów... Czasem nit jakiś trzaskał, czasem pas się zsunął niżej, jakaś śruba zaskrzypiała, jakaś blacha drgnęła, jakiś tryb zgrzytnął, jakiś warsztat się poruszył, jakieś szyby zabrzęczały cicho — a potem znowu panowała cisza, straszna cisza spracowanych maszyn, odpoczywających metali...
Pan Pliszka bał się już chodzić po salach, trwoga chwyciła go za gardło, a ten majestat odpoczywających maszyn obezwładniał go i hipnotyzował. Skurczył się pod jakimś oknem i siedział nieruchomy, martwy, ponury, odmawiał bezwiednie pacierze i lękliwie spoglądał po sali, po sufitach i oknach, bo się bał patrzeć na maszyny, czuł, że one patrzą na niego, że widzą, iż jest tutaj, te dziwne błyski polerowanej pracą stali, te błyski spojrzeń prawie, przenikały go zimnem i trwogą, a te spojrzenia były wszędzie, wydobywały się ze zwojów sztab i belek, i blach, i kół, i ram, i trybów — i przepełniały sale dziwnem światłem, przerażającem duszę ludzką światłem innego świata, światłem potęgi złej i nieubłaganej.
Ale mimo wszystko było tutaj panu Pliszce lepiej, niźli w domu, bo tutaj nie czuł siebie, nie czuł ciężaru własnej duszy, nie tęsknił, przywarł jak pies do nóg odpoczywających potworów i chociaż w trwodze, czuł się przy nich spokojnym, bo nie był pozostawionym samemu sobie.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dopiero późnym wieczorem przywlókł się pan Pliszka do domu.
Pani Radzikowa już powróciła, przywitała pana Pliszkę z radością, częstowała różnymi smakołykami przywiezionymi ze wsi, i opowiadała z entuzyazmem, jak tam u brata księdza jest pięknie, jakto jabłonki są już w kwiatach; jakie już mają młode kartofle, jakie masło tanie a dobre; jak młodym gęsiom dają siekane jajka, żeby prędzej rosły, jak młode prosięta piją czyste, niezbierane mleko; z zachwytem najszczerszym pokazywała księżą sutannę i wielkie buty z cholewami, dał to Antosiowi, trochę to za duże na chłopca, ale Bóg mu i za to zapłać; dał i futro dla niej, wprawdzie wierzch zatłuszczony i podarty, a futro dawno mole zjadły... ale zawsze... zawsze poczciwy on, szlachetny i dobry człowiek!... I płakała z rozczulenia, płakała z radości, że są jeszcze ludzie dobrzy, bo cóż, że ona biedna, że krwawą pracą utrzymuje siebie i syna, ale ma brata księdza, który i pieniądze ma, i konie piękne, i poważanie u ludzi takich bogatych, u dziedziców, że gdy przyjechali na obiad wczoraj, to nie śmiała zasiąść, wolała z Antosiem jeść w kuchni, bo dosyć miała i tak uciechy, że brat z nimi siedzi, jak równy z równymi!
I opowiadała, opowiadała upojona wycieczką, opalona na wietrze, pełna słońca, pełna życia, wiary, nadziei, którą przywiozła z tamtąd... z pól, z łąk, z lasów.
A potem opowiadał Antoś i miał serce pełne radości, a oczy pełne łez, zachwytu i szczerości.
— O jak tylko dorosnę, to zabierę mamę i pojedziemy na wieś, tam będziemy żyć, bo tam jest tylko dobrze! tam! — wołał rozentuzyazmowany i podnosząc oczy, opowiadał jedno i to samo, aż go matka musiała wypędzać spać, bo byłby opowiadał noc całą.
A Pan Pliszka słuchał uważnie, ale nie rzekł ani słowa... Bo tam, na wsi, jest tylko dobrze, tam! — powtarzał w duszy słowa Antosia i dziwnie się uśmiechał, dziwnie.
A późnym wieczorem, bo już przed samą północą, powrócili robotnicy! Powrócili, jak burza wiosenna, pełni wesela i uciechy i napełnili izdebki gwarem radości. Szczęście biło im z opalonych twarzy. Pokładli się zaraz, ale gadali długo, wspominali, śmieli się. Adam miał spuchniętą twarz, nic to jednak, to tylko w karczmie na zabawie, trochę się pobił, musiał przecież się «pobarowrać...» Hej! hej! jeszcze siły ma, jeszcze go ta Łódź nie zżarła! Niech tylko powróci do ojców, posiedzi ze dwie niedziele, to zobaczą...
— Spalibyście! Pyskują i pyskują, a człowiek usnąć nie może — huknął na nich pan Pliszka i ostro zatrzasnął drzwi. — Co go to obchodziło?
— Sprali mu pysk, a to bydlę jeszcze się cieszy. — Chamy! chamy! parobasy! Zobaczyli krowie ogony i cieszą się — myślał pan Pliszka z taką wściekłością, że chciało mu się sprać Kruczka, ale nie sprał — siedział do świtu na łóżku i odmawiał różaniec żarliwie i z uporem odpędzał od siebie tęsknotę, ból, niepokój, mękę, jaką mu sprawiło to przypomnienie wsi.
— Żeby to najjaśniejsze spaliły! Człowiek pracuje, jak wół, a jeszcze spokoju niema! Zaklął rano, ale sam nie wiedział, pod jakim adresem.
Tylko jakby się mścił na windzie, bo tak przystawał ostro, że uderzała z jękiem o progi pięter.
Nie chciał ich pytać o nic. Ale gdy spotkał raz i drugi, nie wytrzymał i rzucił szorstko i lękliwie:
— Cóż, trafiliście do domu?
Spojrzeli zdumieni — jakżeby można nie trafić do domu?
— Prawda, przecież to zaraz ze szosy na lewo, między topolami!...
— Topole — oho! — już je dawno dziedzic wyciąć kazali...
— Niema topoli — jęknęło mu serce i mówił spieszniej...
— ...a potem koło kapliczki cmentarz —
— Kapliczki? — jeszczem bydło pasał, jak ją rozebrali...
— ...a potem przez groblę koło karczmy i już wieś...
— A juści! ino, że ani grobli, ani karczmy już niema...
Nie pytał się już więcej.
— Topole, kapliczka, karczma, grobla... niema, dlaczego niema?...
— Niema... są, pamięta dobrze, widzi teraz. — Nie...
I cały tydzień, cały długi tydzień nie mówił z nimi, nie pytał, a tylko żył przypominaniem sobie topoli, karczmy, grobli, kapliczki.
Dopiero w sobotę po robocie przysiadł się do nich i zapytał:
— Dobrze wam było?
— O Jezu, ino do świętego Jana robił będę, a potem, to niechta morówka weźmie to miasteczko Łódź i te fabryki — wykrzyknął Józef.
Pan Pliszka uśmiechnął się z politowaniem.
— Komornik na wsi, to większy pan na codzień, niźli człowiek fabryczny w niedzielę...
— Głupstwa pleciecie, Adamie! — powiedział pan Pliszka, ale mimo to, przyniósł wódki, częstował ich, i zmuszał do opowiadania o każdej drodze, o każdem drzewie, o polach, o lasach — o wszystkiem... I tak się zapalał, tak się interesował tem życiem wsi, że Adam mu rzekł w końcu:
— A bo to pan Pliszka nie może rzucić fabryki! Kupicie sobie gruntu między swojemi i gospodarzem będziecie, a nie takim parobkiem przy fabryce, jak my wszystkie.
Pan Pliszka zirytował się tym projektem tak silnie, że nawymyślał im od głupich chamów i poszedł spać.
Obudził się w nocy, usiadł na łóżku i myślał.
— Wrócić albo co! A może tam kto z moich żyje jeszcze?
Nie spał już tej nocy pan Pliszka, nie spał i nocy następnych... A dnie przechodziły nieubłaganą koleją i przepadały nieubłaganie.
...były wiosenne, rozśpiewane, przesłonecznione, czarowne.
Pan Pliszka płakał w męce.
...były zadeszczone, szare, smutne, długie jak żal...
Pan Pliszka płakał z tęsknoty.
...były zimne, zmęczone i smutne, jak maszyny spracowane.
Pan Pliszka! Ach, pan Pliszka się modlił...
...A noce były, jak krzyki tęsknoty.
...A wieczory były, jak ciężkie marzenia konających.
...A poranki przychodziły ciche, łzawe, zrozpaczone — a pan Pliszka już nie płakał, już się nie modlił, tylko patrzał w świat — tam!
Ale pan Pliszka odejść nie mógł, bał się fabryki!...
Tak, pan Pliszka bał się fabryki.
Nie mógł się na nic zdecydować, nie śmiał, a przytem trzymał go jeszcze dziwny lęk.
— Cóżbym tam robił? — Zapytywał siebie po tysiąc razy, i coraz częściej widziano go zapatrzonym w pole i niebo, ale i coraz częściej nocami siadał przed domem i patrzył na fabrykę, na ciemne kontury murów, co jak zmora dusząca przywarły do ziemi, objęły sobą i ssały nieubłaganie; coraz częściej pan Pliszka czuł w sobie ruch tych sal nieskończonych, ten zgiełk maszyn, te wiry sił, i coraz słabszym się czuł, coraz niedołężniejszym, coraz pokorniejszym wzrokiem patrzył na żelazne profile... coraz pokorniejszym... aż pewnej niedzieli, po całych tygodniach tej męki niewypowiedzianej, gwiznął na psa i poszedł za miasto, daleko, daleko w pola czyste... tam, gdzie już nie było fabryk, a tylko dachy słomianych domów wychylały się ze zbóż wykłoszonych, gdzie drzewa nie konały zatrute odpływami fabryk, gdzie zboża jak woda falowały w blaskach słońca, tam, gdzie łany niby barchan zielony nakrapiany żółtymi ognichami, rozlewały się jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, mięki gził się swawolnie i targał zielone brody wierzb pochylonych i rozdmuchiwał przekornie czuprynę płowego żyta — tam, na wieś prawdziwą... Pan Pliszka się cofnął, uderzył go niemile wiatr, powrócił do jakiegoś podmiejskiego szynku, wypił kieliszek wódki, posiedział i poszedł znowu w pole...
Nie krzyczał już pan Pliszka na Kruczka, nie zabraniał mu szaleć, nie czuł już pogardy do ludzi łażących po miedzach i dróżkach... przeniknęła go głęboka cisza majowego popołudnia.
Usiadł nad jakimś rowem pełnym wody, po której skakały żaby, pełnym żółtych kwiatów, pełnym traw i krzaków olszyn, pełnym robaków pełzających po liściach i ziemi, pełnym dziwnego, cudownego życia!...
Pan Pliszka zdjął czapkę, było mu bardzo gorąco.
Skowronki jakby pijane wiosną śpiewały nad nim, a tam w puszczach żytnich ćwierkały kuropatwy, zwoływały się, woda tak dziwnie, tak słodko szumiała. Słońce przypiekało, aż żaby wychylały swoje okrągłe oczy z pod wody i nukały głucho, monotonnie... sennie... a ze wszystkich stron płynął szum, chrzęst; płynęła słodka muzyka chrząszczyków, przepiórek, płynęły ciepłe, upajające zapachy macierzanki, zapachy ziemi rozgrzanej, zapachy złotego słońca...
Panu Pliszce zaczęło się w głowie kręcić.
Ale siedział i patrzył, i słuchał, i czuł, i brał coraz potężniej w siebie emanacye tej wiosny i tych pól.
— Jezus mój najsłodszy! — szepnął bezwiednie i zaczął szukać po kieszeniach chustki.
— Jezus mój, Jezus! — powtarzał i szukał wciąż chustki, a łzy ciężkie, jak ziarna pełne całym różańcem spływały mu po twarzy; nie wiedział o tem, nie wiedział już nic, tęsknota szeroka, jak te pola, objęła mu serce i szarpała boleśnie, nie do wytrzymania!
— Panie! panie!... co to wam?
Wzdrygnął się, Józef siedział obok niego z harmonijką...
— A tobie chamie co do tego! — krzyknął i chciał się porwać i iść; nie miał sił, pozostał.
A Józef odsunął się nieco i zapatrzony w obłoki co jak białe gołębie krążyły po błękitach, grał zapamiętale.
A dusza pana Pliszki uległa już zupełnie.
Wieczór nadchodził, dzwony kościelne biły ponieszporne hymny, głos leciał po zbożach i trawach, że aż drgały źdźbła i ptaki milkły. Ziemia okrywała się rosą, przysłaniała się ciszą i mrokiem... cichła. Słońce kładło się za lasy, zboża się pochyliły, jakby w zadumaniu... szmer wody przycichł, wiatr uwiązł w lasach, wieczór nadchodził!...
— Noga mnie tak bolała, że wytrzymać nie mogłem — tłumaczył pan Pliszka, gdy powracali do domu.
— Pójdę, dosyć mam tego, pójdę! — powiedział sobie stanowczo...
Ale rano, we fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści, że te bydlęta żelazne patrzą na niego groźnie, że te mury...
Nie, nie puści...
A tymczasem nocami, w marzeniu już był tam, u swoich, już chodził po chatach panów braci, wita się, raduje, odnajduje wszystkich, i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.
O dosyć mu tej męki, dosyć.
— Jutro pójdę, żeby niewiem co, pójdę — powiedział.
I przyszło w końcu to jutro, pan Pliszka czekał wieczoru, nie miał odwagi odchodzić w dzień.
Nie zwierzył się z tym planem nikomu.
I w nocy, gdy już w izbach wszyscy spali, wstał po cichu z łóżka, spakował w tłumok rzeczy i czekał tylko świtu, bo pociąg odchodził rano.
Kruczek niespokojnie obwąchiwał tłumok i patrzył mu w oczy.
— W świat pójdziemy, do swoich, w świat! — powiedział mu cicho.
Pan Pliszka siedział w oknie, pomiędzy rozkwitłemi fuksyami, czekał świtu, a patrzył na fabrykę, która olbrzymią, czarną plamą leżała w szarej, smutnej nocy.
Deszcz mżył drobny i ciepły.
— Jutro już tam będę! — myślał pan Pliszka i serce zrywało mu się z szalonej radości.
Cień fabryk jakby zolbrzymiał i jakby pękł i rozlewał się szeroko — na świat cały.
Pana Pliszkę noga zaczęła boleć dokuczliwie.
Przymknął oczy, bo kominy fabryki wychyliły się z ciemności i były tak blizko, tuż nad nim, jakby się pochylały... jakby chciały go chwytać.
— Winda!
Drgnął gwałtownie, ten krzyk rozległ się w nim, a jemu wyraźnie się zdawało, że to z fabryki głos dochodzi.
— Nie dam się, nie. Wyskoczył przez okno zarzucił tłomok na plecy i ruszył drogą.
Ale musiał przechodzić wzdłuż całej fabryki!
— Winda!
Jezus Marya! Przycisnął się do parkanu i z przerażeniem patrzył na czarne, straszne okna fabryczne...
Wydało mu się, że te okna czuwają, że tam w ich głębi widzi całą ciżbę poskręcanych, potwornych maszyn, że wszystkie się skłębiły i patrzą na niego.
Cisza była śmiertelna, deszcz spływał sznurami drobnych paciorków i szeleścił ledwie dosłyszalnie wśród liści.
Bielało już nieco, wyraźnie, coraz wyraźniej spostrzegał fabryki; wszędzie stały, ze wszystkich stron wyrastały, czaiły się w zmrokach, a zagradzały drogę... Szara, deszczowa kurzawa oblewała je jeszcze, i mroki przysłaniały, ale one rosły w tem świtaniu ponurem, potężniały, podnosiły szyję coraz wyżej... coraz groźniej!
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Ruszył galopem prawie, przebiegł z zamkniętemi oczami obok fabryki i odetchnął aż w polach, pod lasem, który mu zagrodził drogę, a, że czuł się strasznie zmęczonym, usiadł na jakimś zagonie i odpoczywał.
Był już kawał drogi od domu, ale fabrykę widział dobrze.
Było już coraz jaśniej.
Zerwał się, gdzieś daleko, na drugim końcu miasta zadrgał świst fabryczny.
Pan Pliszka porwał się i wszedł spiesznie w las.
A świsty szły za nim jak psy i gryzły go w samo serce... o jeden... drugi... dziesiąty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wołały przenikliwe głosy fabryk!
Obejrzał się, w deszczowych mgłach już się jarzyły elektryczne słońca, i wykwitały nad miastem...
— Jezusie Najsłodszy! Jezusie! — bełkotał przerażony.
Przyspieszał kroku, chciał uciec, za wszelką cenę chciał uciec, ale te głosy biegły za nim, huczały w lesie, przedzierały się przez gęstwę drzew, przez mgły, przez oddalenie i znajdowały go i biły w jego duszę, przenikały ją bólem, strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.
Naraz i potężny głos jego fabryki, rozdarł bolesnym dźwiękiem powietrze, ach tak znał ten głos, tak znał!
Stanął, przestał oddychać, przestał wiedzieć i pamiętać... a fabryka wołała go potężnym głosem gniewu:
— Wróć! wróć! wróć!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W pół godziny później stał znowu na swojej windzie.
— Winda blich!
— Winda suszarnia!
— Winda apretura!
Huczała komenda w tej głębokiej studni, a pan Pliszka cichy, cichszy, niż zwykle i bardziej pokorny, jeździł, jak zwykle, równo, spokojnie, automatycznie.
Czasami tylko, gdy myślał o tych dniach buntów, płakał — ale płakał cicho, bał się, aby maszyny nie słyszały tej skargi.
Noc była przedwiosenna — marcowa, noc pełna deszczów, zimna i wichrów.
Lasy stały pokurczone i odrętwiałe, przemoknięte do szpiku; chwilami wstrząsał nimi dreszcz lodowaty, bo się trzęsły febrycznie i jakby trwogą ogarnięte, rozwijały gałęzie, otrząsały się z wody, szumiały ponuro, zaczynały siec ciemności, i oszalałe bólem marznięcia — wyły dziką pieśń katowanych bezlitośnie.
Chwilami polatywał mokry śnieg i jakby przyciszał wszystko i mroził, że lasy milkły i opuszczały się bezwładnie i cichły — tylko wskróś mroków, wskróś puszcz, wskróś tych pni potężnych, oniemiałych nagle, wlókł się jakiś cichy a bolesny jęk, lub zrywał się ostry, przerażający krzyk marznącego ptaka i suchy trzask spadającego po gałęziach ciała.
To znów przychodził wiatr, milczkiem czołgał się w ciemnościach i rzucał się z furyą na lasy, wilgotnymi kłami wżerał się w głębie, topił śniegi, obrywał gałązki, łamał gęste podszycia i z wyciem tryumfu tarzał się po polanach i miotał borem, jakby kępą trzcin wiotkich — a wtedy z głębin nocy, z tych przerażających pustek przestrzeni, wyczołgiwały się ogromne brudne chmury, podobne do rozwichrzonych a przegniłych stogów siana, opadały na lasy, czepiały się wyniosłości, okręcały podartemi strzępami drzewa, dusiły je w ohydnym uścisku i mżyły zimnym, nieustannym deszczem, przenikającym nawet kamienie.
Noc była straszna: drogi puste i zalane błotem, pomieszanem z resztkami śniegów; wsie ciche, jakby wymarłe, pola martwe, sady bezlistne i pokurczone, rzeki w kajdanach lodów — nigdzie człowieka, nigdzie głosu życia — jeno ogromne królowanie nocy.
W jednej tylko karczmie Przyłęckiej błyskało małe światełko.
Karczma stała wśród lasów, na rozdrożu; po za nią, na zboczu góry, majaczyło kilka chałup, a dookoła stał potężny, czarny bór.
Jasiek Winciorek wysunął się ostrożnie z gąszczów na drogę i, dojrzawszy migocące światełko, chyłkiem podszedł do okna. Długo stał bezradnie; rozglądał się po wnętrzu karczmy, nasłuchiwał, to rzucał strwożone spojrzenia dokoła, nie wiedział, co począć; — bał się wszystkiego tak, że się już cofnął od okien, już zrobił kilka kroków ku lasom, ale zawiał wiatr i takiem zimnem go przejął, iż chłopak zaczął się trząść w sobie, więc się zawrócił, przeżegnał i wszedł do karczmy.
Karczma była wielka; czarny pułap wisiał nad glinianą podłogą i przyciskał pokrzywione ściany odarte z wapna, przecięte dwoma okienkami nawpół oślepłemi, zapchanemi słomą.
Nawprost okien, za grubą drewnianą kratą stał szynkwas, bokiem przyparty do wielkich beczek, na których kopciła się czerwonawo lampka naftowa. Izbę zalegał gęsty mrok, rozświetlany błyskami ognia, dogasającego na wielkim, staroświeckim kominie, przy którym rozłożyła się jakaś para dziadowska. W drugim kącie, prawie ciemnym, majaczyło kilkanaście osób, zbitych w kupę i coś tajemniczo szepczących. Przed szynkwasem stało dwóch chłopów; jeden ściskał butelkę w garści, a drugi podstawiał kieliszek, przepijali gęsto do siebie i kiwali się sennie.
Tłusta, czerwona dziewka chrapała za kratami, oparta o beczki.
Zapach wódki, pomięszany z zapachem rozmiękłej gliny i przemokniętych szmat, rozwłóczył się po karczmie.
Chwilami taka cisza opadała na izbę, że słychać było szum lasu, brzęczenie deszczu po szybach i trzask świerkowych gałązek w kominie, a wtedy niskie drzwi, ukryte za kratami otwierały się ze skrzypem i wyglądała w nich stara, siwa głowa Żyda, ubranego w modlitewne szaty i śpiewającego półgłosem; a za nim jaśniała oświetlona świeczkami izba, z której, razem z szabasowymi zapachami, buchał przyciszony odgłos monotonnych, smutnych śpiewów.
Jasiek wypił kilka kieliszków jeden po drugim i gryzł zapamiętale suche, zapleśniałe bułki, ciągnące się w zębach jak rzemień, przegryzając je śledziem i pilnie bacząc na drzwi, to na okno, a jeszcze pilniej łowiąc wszystkie szemrzące w karczmie głosy.
— Żenić, nie psiekurki, żenił się nie bede! — krzyknął naraz chłop, trzasnął butelką o szynkwas i splunął aż na plecy dziada, siedzącego przy kominie.
— A żenić się musisz, abo pieniądze oddać! — szepnął drugi.
— Loboga, tyla pinindzy! Jewka, kwaterkę śpritu, ja płacę!
— Pieniądz wielga rzec — baba większa...
— Nie, psiekurki, żenił się nie będę, wyprzedam się, zapożyczę, pieniądze oddom, a żenił się nie będę z tą zapowietrzoną.
— Napijno się do mnie, Antek, coć rzeknę...
— Już wy mnie nie ocyganicie. Pedziałem nie, to nie, a jak co — to uciekne choćby do Brezylii, ano, z tymi ludźmi, na kraj świata...
— Głupiś! napijno się do mnie, Antek, coć rzeknę...
Przepili do siebie po razy kilka i zaczęli całować się na przemian i zmilkli, bo dziecko zapłakało w drugim kącie, a pomiędzy cicho i trwożnie siedzącą gromadą ruch się jakiś zrobił.
Wysoki, suchy chłop wynurzył się z ciemności i wyszedł z karczmy.
Jasiek przysunął się do ognia, bo ziąb go przejmował do kości, śledzia nadział na patyk i zaczął go przypiekać na węglach.
— Odsuńcie-no się ździebko — szepnął do dziada, który bose nogi trzymał na torbach, a choć był całkiem ślepy, suszył przy ogniu przemoknięte onuce i wciąż pocichu rozmawiał z babą, zajętą przygotowywaniem jadła i dokładaniem gałązek pod denarek, na którym stał garnek.
Jaśkowi cieplej się zrobiło, a z jego kapoty szła para jakby z cebra z gorącą wodą.
— Niezgorzyśta zmiękli! — szepnął dziad, pociągając nosem.
— Przecie — szepnął i drgnął gwałtownie: drzwi skrzypnęły, ale to wszedł ten chudy chłop i zaczął coś półgłosem opowiadać gromadzie, kupiącej się do niego.
— Nie wiecie, kto to? — szepnął Józiek, trącając dziada w rękę?
— Tamte! a kto? Głupie, jadą do Brazylii — odrzekł, spluwając.
Jasiek już się nie odezwał, suszył się i raz po raz wodził oczami po karczmie, po ludziach, którzy, targani jakimś niepokojem, to mówili coraz głośniej, to milkli nagle i co chwila ktoś z nich wychodził z karczmy i powracał natychmiast.
Z alkierza szerzyły się coraz monotonniej głosy śpiewów, aż jakiś wychudzony pies wypełznął skądciś do ognia i zaczął warczeć na dziadów. Dostał kijem, aż zaskowyczał z bólu, położył się na środku izby i żałosnym, głodnym wzrokiem patrzył na parę unoszącą się nad garnkiem.
Jaśkowi było coraz cieplej, zjadł śledzia i resztę bułek, ale równocześnie poczuł, że jeść chce mu się teraz jeszcze srożej. Obmacał kieszenie drobiazgowo i nie znalazłszy ani grosza, skulił się tylko i bezmyślnie zapatrzył w garnek i w czerwone płomyki ognia.
— Chce się wam jeść, co? — zagadnęła baba po chwili.
— I... zdziebko mi ta w brzuchu kruczy...
— Kto to? — zapytał dziad pocichu kobiety.
— Nie bój się, nie da ci złotówki, abo i grosika... — mruknęła złośliwie...
— Gospodarz?
— Taki, jak i ty, ze świata! — szepnęła, zdejmując garnek z denarka.
— Ino ludzie dobre są ze świata... zwierz, abo druga świnia ze chliwa... Hę?... — szturgnął Jaśka kijem.
— Prawda, prawda — odpowiedział chłopak bezmyślnie.
— Coś macie na wątpiach, tak miarkuję... — szepnął dziad po chwili.
— A bogać tam nie mam...
— Pan Jezus zawżdy mawiał: jakeś głodny — jedz; jakeś spragniony — napij się, a jakeś cierzpiący — nie gadaj!
Jasiek podniósł znękane, pełne łez oczy na dziada.
— Zjedzcie ździebko, dziadoska to potrawa, ale wam pundzie na zdrowie, zjedzcie... — prosiła baba, nalewając mu sporą porcyę na jakąś skorupę. Wyciągnęła z torby kawał razowego chleba i podsunęła nieznacznie, a potem, gdy się do jadła przysunął bliżej, kiedy ujrzała jego twarz strasznie wynędzniałą, szarą i jakby odartą z ciała, tknęła ją taka litość, że wydobyła kawał kiełbasy i położyła mu na chlebie.
Jasiek oprzeć się głodowi nie mógł, ani zaproszeniom, więc jadł łapczywie, rzucając od czasu do czasu jakąś kość psu, który się przyczołgał do niego i patrzył prosząco.
Dziad słuchał długo, a potem gdy i jemu baba wetknęła w garść garnek, podniósł łyżkę do góry i rzekł uroczyście:
— Jedzcie, człowieku. Pan Jezus powiedział: dasz biednemu grosz, to ci drugi odda dziesiątką... Jedzcie z Bogiem, człowieku...
Jedli w milczeniu.
A w przestanku dziad otarł rękawem usta i powiedział:
— Trzech rzeczy potrza, żeby jadło poszło na zdrowie: gorzałka, sól i chleb; — daj, babo, gorzałki!
Napili się wszyscy troje i jedli dalej.
Jasiek prawie zapomniał o niebezpieczeństwie, nie rzucał już trwożnych spojrzeń na karczmę, ani na okna i drzwi. Jadł tylko, nasycał się ciepłem, nasycał zwolna ten czterodniowy głód, jaki mu żarł wnętrzności, uspokajał się tą ciszą, jaka zapanowała w izbie.
Chłopi z przed szynkwasu poszli, a gromada w kącie, porozkładana na ławach i mokrej podłodze, z głowami na tobołkach, drzemała cicho. Z alkierza tylko dochodził coraz senniejszy szmer śpiewów.
A deszcz padał wciąż i przeciekał przez dach, bo w kilku miejscach kapało z pułapu i na glinianym toku, tworzyły się okrągłe, grzązkie i lśniące place błota. Czasem wiatr zatrząsł karczmą, huczał w kominie, rozrzucał ogień i wypychał dym na izbę.
— Naści i tobie, obieżyświecie — szepnęła dając resztki jadła psu, który kręcił się koło nich i żebrał oczami.
— Jak se człek w brzucho co włoży, to mu i w piekle niezgorzej — powiedział dziad, odstawiając próżny garnek.
— Bóg wam zapłać za pożywienie. — Ścisnął dziada za rękę, ale ten nie puścił mu jej zaraz, tylko obmacywał delikatnie.
— Bez pare roków niceście ręcami nie robili — mruknął.
Janek zerwał się trwożnie.
— Siadaj, nie bój się. Pan Jezus powiedział: wszystkie są sprawiedliwe, które się boją Boga i wspomagają biedne sieroty. Nie bój się, człowieku. Nie Judasz ci ja, ani Żyd, ino chrześcijan sprawiedliwy i biedna sierota...
Zamyślił się chwilę, a potem przyciszonym głosem mówił:
— Na trzy rzeczy bacz: byś kochał Pana Jezusa, nie był głodny i dawał biedniejszemu — a reszta, to samo nic, paskudny wymysł ludzki... Mądremu potrza o tem wiedzieć, aby się nie frasował po próżnicy... Wie się i to i tamto, i niejedno... Hę! co mówicie?...
Nastawił uszów i czekał, ale Jasiek nie odrzekł nic, milczał uparcie, bał się zdradzić, więc dziad wydobył tabakierkę łubianą, trzepnął w nią palcem, zażył, kichnął i podał chłopakowi, a nachyliwszy do ognia swoją ogromną oślepłą twarz, zaczął mówić, cichym monotonnym głosem:
— Nie jest sprawiedliwie na świecie, nie. Po faryzejsku ino wszędy, a na urwisa, kto kogo przódy przeprze, kto kogo prędzyk ocygani, kto kogo prędzyk zakłyzni. Nie tego Pan Jezus chciał na świecie, nie tego. Hale! przyjdziesz do jakiego dworu, i czapkę zdejmiesz i śpiwasz jaże gardziel pęka: i o Jezusie, i o Maryi, i o Wszystkich Świętych; czekasz — nic; dołożysz pare pacierzy do Przemienienia Pańskiego; czekasz — a to ino pieski ochotnie piszczą do twoich torbów i dziewki gżą się za płotami; dodajesz jeszcze litanię — wynoszą ci dwa grosze, abo spleśniałą kromkę chleba! Abyśta juchy, poślepły i same jeszcze dziadów prosiły o wspomożenie. A to po takiem modleniu, to me samego gorzałka kosztuje więcej, coby se gardziel przepłukać!... Splunął ze złości.
— A bo to drugim lepiej, co? — ciągnął znów po zażyciu tabaki. — Jantek Kulik, a no ten z Dębów... wzion dworskiego proscaka... myślisz, że użył? a juści... chudo jucha była kiej pies dworski... całą tłustość można było wytopić do kwarty gorzałki... To zato go wzieny i zasądziły na pół roku siedzieć... I za co? Za marnego proscaka! Jakby to swyniak nie był też boskiem stworzeniem... i jakby to jedni mieli mrzeć z głodu, kiej drugie mają wszyckiego po grdykę... A przecież pan Jezus powiedział: Co weźmie biedny, to jakbyś dał dla mnie samego. Amen! Napijesz się, co?
— Bóg zapłać, kiej me już rozebrało zdziebko.
— Głupiś! I pan Jezus pił na godach. Pić, to nie grzech: — grzech ino schlać się, kiej swynia, nie wypić Bożego daru do dna i siedzieć nie mówiący, kiej dobrzy ludzie gadają...
— Przepijcie do mnie! — szepnął z determinacyą.
Dziad przepił butelką aż mu długo bulgotało w gardle, a podając Jaśkowi, rzekł wesoło:
— Pij, sieroto! Na trzy rzeczy ino bacz: byś robił cały tydzień, pacierz mówił w niedzielę i dawał biednemu — a zbawienie duszne miał będziesz. Człowieku, mówię ci, nie możesz pić kusztyczkiem, to napij się kwartą...
A potem zamilkli wszyscy.
Baba spała z głową zwisłą przy ogniu przygasłym, dziad wytrzeszczał zaszłe bielmem oczy na czerwone węgielki i raz po raz kiwał się zawzięcie; głosy i szepty w kącie pomilkły, tylko wiatr coraz silniej uderzał w szyby i wstrząsał drzwiami, a z alkierza zrywały się głosy śpiewów przepojonych jakby żalem i rozpaczą...
Jasiek był już zupełnie zmorzony ciepłem i wódką, czuł się tak sennym, że wyciągnął nogi przy ogniu i miał nieprzepartą chęć położenia się... Bronił się jeszcze odruchami świadomości, odruchami strachu, ale już co chwila zapadał w stan zupełnego odrętwienia, że nie pamiętał o niczem. Tuman rozkoszny, pełen ciepła, blasków ognia, jakichś słów dobrych, spokoju i ciszy, omraczał go zupełnie i przejmował głębokiem uczuciem zadowolenia i bezpieczeństwa.
A czasem się budził nagle, nie wiadomo dlaczego, obrzucał wzrokiem karczmę i słuchał przez chwilę dziada, który drzemiąc, mruczał:
— Za wszystkie duszyczki w czyścu zostające — Zdrowaś Marya, łaskiś...
— Człowieku, mówię ci, że dobry dziad mieć powinien: kij z jeżem, głęboką torbę i długi pacierz... Rozbudził się i czując Jaśka oczy na sobie, mówił już przytomnie.
— Słuchasz, co mówi stary — to mówię ci, napij się do mnie... i słuchaj jeszcze. Człowieku, mówię ci: bądź mądrym, ino tego nikomu w oczy nie ciep. Obacz wszyćko, ale na wszyćko bądź ślepym... Żyjesz z głupim — bądź od niego głupszym... z kulawym — nie miej wcale kulasów; z chorym — umieraj za niego. Dadząć grosz... dziękuj, jakby za złotówkę... Wyszczują cię psami... ochfiaruj to panu Jezusowi... Zleją kijem... zmów pacierz...
Człowieku, mówię ci: rób coć radzę, a torby miał będziesz pełne, brzuch kiej kłodę, a cały świat poprowadzisz na postroneczku, kiej głupiego bydlaka... He! he! he! nie dzisiejszym człowiek, nie; wie się i to, i tamto, i drugie!... Kto ma pomiarkowanie, jak to świat jest, temu źle nie będzie. We dworze pomstuj na chłopów — pewny grosz i ochłap z obiadu; u księdza: na chłopów i na dwory — pewne dwa i rozgrzeszenie; w chałupach na wszystkich — a będziesz jadł jagły ze słoniną i pił wódkę z tłustością... Człowieku, mówię ci... Za duszę Juliny. Zdrowaś Marya!... zaczął bezwiednie sennym głosem, chwiejąc się na ławce...
— Łaskiś pełna... Wspomóżta biednego kalekę... — zaczęła trzepać baba, podnosząc przez sen głowę z komina.
— Cichoj, głupia! — krzyknął, budząc się nagle, bo drzwi wchodowe głośno zatrzeszczały i wsunął się niemi wysoki, rudy Żyd.
— W drogę, już czas! — zawołał głucho i natychmiast cała gromada drzemiących zerwała się na nogi; zaczęli się obładowywać tobołami i ubierać, kupić, to wysuwać na środek izby, to cofać bezładnie. Gwar przyciszony, trwożny, pełen akcentów, skarg, czy żalów zerwał się ze wszystkich piersi. Słowa krzyżowały się gorączkowo; nawoływania, szepty, przekleństwa, tupania, to znów początki pacierzy mówionych półgłosem, rumor, płacz dzieci — wszystko to przyciszone, jakby siłą powstrzymywane, napełniało ponurą, czarną izbę — dziwną grozą i strachem.
Jasiek przebudził się zupełnie i przyciśnięty plecami do boków stygnącego komina, przyglądał się ludziom ciekawie, o ile można było widzieć ich kontury w ciemnościach.
— Gdzie oni idą — zapytał dziada.
— Do Brazylii.
— Daleko?
— Ho! Ho!... Na kraj świata, za dziesiąte morze.
— Laczego. Po co? — rzucił jeszcze ciszej.
— Raz, że są głupie, a drugie, że są biedne...
— A znają to drogę? — zapytał znów zdumiony ogromnie.
Ale dziad już nie odpowiedział, szturchnął babę kijem, wysunął się ku środkowi izby, ukląkł i zaczął płaczliwym, śpiewnym głosem:
— Za morza idzieta, za góry, za lasy... na kraj świata, to niech wam Pan Jezus błogosławi, sieroty! Niech was ta Częstochowska Panienka trzyma, niech waju wszyscy święci wspomagają, za ten grosz, co go dacie biednemu kalece... Do Przemienienia Pańskiego Zdrowaś Marya...
— ...Łaskiś pełna, Pan z Tobą... — trzepała baba, klękając obok.
— ...Błogosławionaś Ty między niewiastami — odpowiedziała gromada, wysuwając się na środek.
Wszyscy poklękli, zerwały się ciche płacze, głowy się pochyliły, a serca z największą wiarą i pokorą oddawały się modlitwie. Gorący wiew ufności rozpalił przygasłe oczy i wynędzniałe szare twarze ludzi, prostował przygięte ramiona i tak wzmacniał, że wstawali od pacierza silni, niezmożeni...
— Herszlik! Herszlik! — wołali na żyda, który znikł w alkierzu.
Było im pilno iść w ten świat nieznany, tak straszny przez to, a tak pociągający.
Było im pilno brać się za bary z nową dolą, a uciekać od starej.
Herszlik wyszedł, uzbrojony w ślepą latarkę, porachował ludzi, kazał się im ustawić w pary, otworzył drzwi i ruszyli — jak widmowy zastęp nędzy, jak sznur cieniów, okrytych w łachmany, przygarbionych ciężarem tego jutra, do którego szli z mocą nadziei...
Przepadli zaraz w ciemnościach i deszczu.
Tylko w mrokach nocy i rozkołysanych drzew błysnęło na chwilę światło przewodnika, a z szumem lasów, z poświstem wichrów, z ciemności tej nocy strasznej, dobiegł jękliwy, przełzawiony trwogą śpiew: «Kto się w opiekę odda Panu swemu...»
I rwał się w wichurze, jak przesmutny jęk umierających...
— Chudziaki! Sieroty! — szepnął Jasiek, patrząc za niemi, i jakiś dziki żal ściskał mu duszę obolałą.
Powrócił jednak do karczmy już ciemnej i oniemiałej, bo dziewka zgasiła światło i poszła spać, w alkierzu pomilkły śpiewy, tylko dziad nie spał, obliczał z babą jałmużnę.
— Chuda fara! Dwa złote i dwadzieścia pięć groszy! całej parady... Hm!... niech im ta tego Pan Jezus nie pamięta, a wspomaga...
Gadał jeszcze, ale Jasiek już nie słyszał. Przytulił się do wygasłego komina, okrył się jak mógł w przeschniętą nieco kapotę i zapadł w kamienny sen...
Dobrze po północy obudziło go mocne szarpnięcie i światło skierowane prosto w oczy.
— Hej! brat! Wstawaj! Kto ty taki?... Pasport u ciebie jest?...
Oprzytomniał natychmiast; dwóch strażników stało przed nim...
— Pasport u ciebie jest? — zapytał po raz drugi strażnik, potrząsając nim jak snopem.
Ale za odpowiedź Jasiek zerwał się na równe nogi i trzasnął go pięścią między oczy, aż strażnik puścił latarnię i zwalił się w tył, a Jasiek runął w drzwi i wybiegł... Pognał za nim drugi strażnik i nie mogąc już chwycić, strzelił.
Jasiek zachwiał się nieco... krzyknął i upadł w błoto, ale zerwał się natychmiast i zginął w mrokach lasu.
Jasiek uciekał jak oszalały, rozbijał się o drzewa, kaleczył o krzaki, padał, podnosił się i biegł gnany strachem, bo mu się wydawało, że pogoń jest tuż, że czuje już ręce chwytające go za ramiona, że słyszy krótkie, urywane oddechy za sobą... więc dwoił siły i gnał jak wicher, aż śmiertelnie zmęczony upadł w jakieś krzaki i leżał długi czas nieprzytomny prawie...
Rozbudził go straszny ból, jaki nagle poczuł w boku, uniósł się nieco i oczami pełnemi strachu, oczami gonionego zwierzęcia rozglądał się w ciemnościach. Nie zobaczył nikogo i nie mógł się zoryentować, gdzie się znajduje; dokoła chwiał się i szumiał ponury bór, podszyty gęstymi krzakami.
Przyczołgał się do jakiegoś drzewa i opadł na ziemię ze skowytem — bok zabolał go strasznie. Skulił się we dwoje i tak siedział, jęcząc przez zaciśnięte zęby. Ból się pastwił nad nim, od rany w boku rozchodził się koncentrycznie, promieniował i w każdy centr, w każdy nerw wbijał mu ostre, nieskończenie długie i strasznie piekące igły... Udarł garść mchu i zatykał sobie ranę, zatamowywał krew, która ciepłym strumieniem oblewała mu bok, czuł ją już w butach nawet.
A co chwila robiło mu się tak słabo, tak dziwnie, że siedział omdlały, nie wiedząc o tem, budził się jednak z tej drzemki śmiertelnej, patrzył przygasłym wzrokiem w noc i szeptał przez łzy:
— Jezus! O Jezus Marya!... O Jezus!
A potem nie czuł już żadnego bólu, drętwiał zwolna, zamrażał go przenikliwy chłód i ten deszcz mżący nieustannie.
Las wciąż szemrał surowym, strasznym szeptem mroku.
A noc wlokła się wolno... wolno... strasznie wolno...
Jasiek, wychowany w lasach, znał się z nimi dobrze, i nie bał się ich dawniej, ale teraz, na pół żywy, patrzył z przerażeniem na olbrzymie majaki drzew. Zwolna dusza napełniała mu się grozą, pełną zamętu nieopowiedzianego i cichości okropnej.
Lęk pełen rozpaczy ściskał mu serce takim bólem, że umierał, siedział bez ruchu, bał się poruszyć powiekami, bał się zmienić kierunek spojrzenia, bał się szepnąć to zbawcze imię: Jezus. Bo czuł strach i tajemnice dokoła, czuł, że ta ciemnota straszna przenika przez niego, zalewa mu duszę, niszczy ją... A ten bór ciągle coś mówił z sobą... jęczał... czasem krzyczał żałośnie... pochylał się nad nim... patrzył jakby... prostował się groźnie... pochylał znów niżej... niżej... tak nizko... że czuł jakiś lodowaty oddech na twarzy... czuł, że gałęzie ostre dębów, gałęzie podobne do szponów poskręcanych wyciągają się ku niemu z ciemności... że szukają go... że go zaraz rozerwą pomiędzy siebie...
Wtedy ze strasznym, niemym krzykiem trwogi zapadał w omdlenie. I rozpalony gorączką mózg snuł rozprężone, porwane obrazy przypomnień więzienia... Wlókł się więziennym korytarzem... Tak, to więzienie z powrotem. Oglądał się i widział szeregi głów postrzyżonych, pochylonych nad warsztatami, które klekotały nieustannie.
— Jasiek! Jasiek! — Drgnął, któryś go wołał cicho, ale nie mógł poznać który, bo wszyscy, z obawy przed strażnikami stojącymi przy drzwiach, trzymali głowy nizko. Nie, musiał się przesłyszeć.
Zapatrzył się przez szerokie okno na czubki drzew... na nieobjęty obszar nieba... na dalekie, dalekie kontury wzgórz!... Drgnął znów... A to dzwon na obiad! Dzwon na kolacyę, dzwon na spoczynek!... Szczęk kajdan... Ostre twarze dozorców z błyszczącymi bagnetami... Drżał na ich widok... Komenda jakaś... nie dosłyszał...
Ach! A te noce, te straszne noce w ogromnej sali dawnego refektarza... te noce, w które przychodziła tęsknota i wysysała z niego wszystką krew, wszystkie siły, wszystkie łzy... te noce zimowe, mroźne i białe od księżyca, w które, nie mogąc spać, modlił się cicho, do tych świętych twarzy, tak wyraźnych jeszcze na sklepieniach... Przerwał się logiczny ciąg marzeń. Czuł teraz, że ucieka z więzienia... to czterodniowe tułanie się po lasach, po nocach... karczma Przyłęcka... dziad... ludzie, idący do Brazylii... strażnicy... strzał...
Ocknął się z omdlenia. Bólu nie czuł, tylko było mu strasznie zimno, zawinął się w sobie, przyparł do drzewa i czekał tak świtu, a tęsknota wsadziła mu swój kolczasty łeb do wnętrzności i gryzła niemiłosiernie.
Do domu uciekał... do wsi swojej... do wolności...
To wszystko było tam... tam... za tym lasem, co jak zły obłąkał go i odgrodził — tam jest chałupa, matka, ziemia, życie spokojne i ciche — tam ta ogromna szczęśliwość — którą zrozumiał dopiero za kratami więzienia.
— Tam! tam!... — krzyczała w nim tęsknota tak głośno, tak potężnie, że podniósł się, aby iść... Usiadł z powrotem, bo nie wiedział, gdzie jest, zbłąkał się tą szaloną ucieczką, musiał czekać dnia.
A nie pomyślał nawet przez mgnienie, że i z domu, od matki, mogą go zabrać i wtrącić z powrotem do więzienia. Wiedział tylko, że w tej wsi swojej jest jego szczęście i tam powracał, pomimo wszystkich przeszkód. Zdawało mu się, że jak się tam dostanie, wszystkie nędze i utrapienia skończą się na zawsze. Nie czuł się przecież winnym niczego. W więzieniu nie widział karzącego prawa, lecz tylko osobistą a potężną zemstę rządcy, którego trochę dziobnął widłami!
— Dokończę ja cię, ty frybro jangielska, dorychtuję cię, nie bój się!... — myślał nienawistnie, przypominając sobie prześladowcę.
I snuły mu się tysiączne pomysły zemsty, ale nikły co chwila, bo coraz częściej zapadał w drzemkę, bronił się jak mógł, aż w końcu już przed świtaniem zasnął śmiertelnie.
Spał pomimo deszczu, który go przemaczał do skóry, i mimo chłodu surowego marcowej nocy; wcisnął się między wystające korzenie dębu, przytulił głowę do olbrzymiego pnia i spał.
Las, jak zwykle przed świtaniem, przycichnął, pochylił się nad śpiącym i stał jakby na czujnej bardzo straży, osłaniając go sobą od deszczu.
Ciemności zwolna rzedły, bladły... rozjaśniały się.
Po mrokach rozlewała się świtowa szarość.
Las usypiając, budził ptaki i zwierzęta.
Stado wron wyrwało się cicho z pod konarów jodeł olbrzymich: kołowały chwilę wysoko i poszybowały na żer, do wiosek.
W lesie było jeszcze ciemno, od wschodu bielało nieco, przecierał się świt, i na tem mętnem jeszcze, widmowem tle brzasku, kontury czubów drzew rysowały się jak profile gór; na dole pod drzewami leżał gęsty mrok.
Wiatr ustał zupełnie, drzewa stały cichą, skłębioną masą; opuszczały przemarznięte, przemoczone gałęzie, pochylały konary bezwładnie w jakiemś znużeniu ogromnem, zapadały w głęboki sen... przerażający majestat usypiającej potęgi rozlewał się dokoła...
Czasami tylko gałęź jakaś drgała przez sen, otrząsała się z deszczu, podnosiła się ku świtom i zapadała w ciche omdlenie...
Czasem tylko pień jakiś olbrzymi, jakby kurczył się w sobie od zimna, drgnął niepochwytnie, rozprostował gałęzie, przechylił się koroną ku dalekiemu jeszcze słońcu — i pogrążał się w słodkie odpocznienie.
Czasem tylko jakiś głos przejmujący, coś jakby westchnienie głębokie, jakby jęk śpiącego lasu, jakby krzyk majaczeń sennych — drgał wskroś i przepadał w coraz bielszym świcie...
Tylko nizkie, chude, mizerne krze leszczyn, osik, brzózek i grabin, tulących się do pni olbrzymów śpiących, drżały ledwie dostrzegalnie, jakby z trwogą, tuliły się do siebie i szeptały cicho... drżąco...
Jedne jałowce stały nieruchomo i hardo pokryte pancerzem twardych, zielonych igieł, po których spływał deszcz, nie cierpiały tyle. Ale gęste, długie pędy malin dzikich, poskręcane chaotycznie, czepiały się kolcami drzew, darły się na kamienie, oplatały mrowiska, jakby uciekały we wszystkie strony z rozpaczą, bo deszcz przenikał ich delikatne pokrycia i po cienkich ciałach spływał wielkiemi kroplami, aż do korzeni, aż do wnętrzności...
Sosny drgały nerwowo, a świerki stały, jakby bez czucia, okryte potężnym wachlarzem gałęzi.
Szare spojrzenia świtu coraz niżej, coraz głębiej opadały i wypłakanem, zielonawem światłem przenikały wskroś lasów.
Las zadrgał pod tem dotknięciem, ale spał jeszcze.
Ciżba przeogromna kolumn, niby w pra-gotyckiej świątyni, zaczynała wyłaniać się ze zmroków, majaczyła tłumnie dokoła, a przez konary olbrzymów, niby przez gotyckie okna zasnute pajęczyną, przedzierały się brzaski dnia coraz jaśniejsze i różowsze; pełzały po szarych kolumnach drzew, migotały w kroplach deszczu i osuwały się na ziemię, na mchy zrudziałe, na liście zeszłoroczne, na krze drżące i ledwie dostrzegalną jasnością wydobywały na wierzch twarz Jaśka, który spał, przyciśnięty do korzeni dębu.
Trzask rozległ się w ciszy i po chwili z gęstwiny krzaków wynurzyły się ogromne korpusy jeleni; szły ostrożnie, z wyciągniętymi łbami, przystając co chwila i węsząc na wszystkie strony. Poczuły Jaśka, zbiły się w kupę, krótki bek się rozległ, stanęły nieruchomo i obwąchiwały śpiącego... odskoczyły nagle, bo Jasiek coś mówił przez sen, położyły na grzbietach rogi i pomknęły w las.
I zwolna budziło się życie w głębiach leśnych; sroki kłóciły się zapamiętale na modrzewiach, wisiały przyczepione do giętkich gałązek, bujały się z niemi i tak wciąż a nieustannie krzyczały, że las cały rozbrzmiewał, a przebudzony zając wyłaził z pod krzaków, stawał słupka, obcierał oczy łapkami i kicał w głąb z całych sił; to lis pomykał chyłkiem, kitę spuścił, nos wystawił, wietrząc na wszystkie strony, i migał jak cień złowrogi i straszył, bo ptaki z krzykiem uciekały na drzewa; to znów wiewiórka tańczyła zapamiętale po szczytach, po gałęziach, po sękach — była wszędzie i nie była nigdzie, tylko jej delikatny szaro-rudy korpus migotał jak błyskawica wśród drzew, a wysoko, nad lasami ciągnęła ogromna procesya kawek, słychać było łomot skrzydeł i krótkie przerywane krakania; to sarny szły gromadą do zdroju, który szemrał pomiędzy kamieniami; przemykały się tak cicho wśród drzew, tak delikatnie stąpały, że najmniejszy szelest nie zakłócał ciszy śpiącego lasu, chwiały się tylko lekko gałązki leszczyn, pod któremi się przesuwały.
Bo las spał jeszcze. Słońce już było na widnokręgu, i jego czerwone, zimne promienie ślizgały się po wierzchołkach i rozpryskiwały po szarych pniach, i przesubtelnymi zaledwie przeczutymi dźwiękami zadzwoniły pod sklepieniami lasów.
Już był dobry dzień, bo już słońce trochę z góry zaglądało do lasu, kiedy Jasiek się obudził. Zerwał się na równe nogi, ale się zatoczył i upadł z powrotem. Nie mógł złapać tchu, tak strasznie kłóło go w piersiach, nie mógł się ruszać, tak bolały go wszystkie kości, tak się czuł chorym, rozbitym i bezsilnym. Próbował czołgać się na czworakach, nie mógł, nie miał sił.
— O Jezu, o Jezu! — szepnął rozpaczliwie.
Łzy mu zalały duszę, łzy mu zalały oczy i jak groch sypały się na szarą, wynędzniałą twarz. Trząsł się cały w tej męce niemocy i opuszczenia.
— Już mi zamrzeć przyjdzie! Już mi tu zamrzeć przyjdzie!... — szeptał z jękiem i taki strach śmierci go przejął, taki lęk i taka rozpaczliwa okropna tęsknota do ludzi, do swoich, do życia, że wydobył wszystkie siły i poszedł. Prędko się zoryentował, gdzie jest i w którą stronę iść, i chociaż przysiadał co chwila, chociaż czepiał się pni, chociaż padał z niemocy i rozbijał obolałe ciało, podnosił się i wlókł dalej.
— Aby ino tutaj nie zamrzeć, aby nie zamrzeć! — szeptał.
A potem, czując, że to kłócie się zmniejszyło, bo bok nie bolał go zupełnie tak był zdrętwiały z zimna, przyśpieszał kroku; zdjął czapkę i na głos cały, spieczonemi ustami i sercem pełnem łez, bólu i bezbrzeżnego oddania, pacierz mówił, żebrał zmiłowania...
Jeszcze przed południem wyszedł na krańce lasów, nad pola, które ogromną kolistą doliną rozwinęły się wśród lasami pokrytych wzgórz.
— Przyłęk! Jezus Marya! Przyłęk! Jezus! — wykrzykiwał w uniesieniu. Przykucnął pod drzewem i ogarniał ten Przyłęk rozpalonem spojrzeniem.
— Laboga! Moja wieś! Przyłęk, Przyłęk! — powtarzał tysiąc razy, upajał się tym dźwiękiem, upajał się widokiem, trząsł się, krzyczał jakieś niezrozumiałe słowa, wyciągał ręce do chałup stojących długim rzędem na środku doliny, żarł oczami te szeregi topoli, zpośród których wychylały się szczyty słomianych dachów, i te dymy, co się wlekły nad domami, i te drogi błotniste, i te łąki, co leżały z drugiej strony wsi. Obiegał krwawem, przemęczonem, a radosnem, jak to niebo porankowe, spojrzeniem pełnem słońca i szczęścia, puste poczerniałe, przemiękłe pola; śniegi leżały po bruzdach, wody lśniły po rowach i wygonach, jak wypolerowane stalowe wstęgi: stare przysiadłe grusze czerniały po miedzach, jak zmęczone ptaki. A tam wyżej, na wzgórzu, tuż za wsią błyszczały w słońcu złote krzyże kościoła, majaczyły podarte mury klasztoru, a tam z boku klasztoru, niżej, nad rzeką, co przepływała koło jego chałupy, roztaczał się park pański i okna dworu błyszczały jak tarcze polerowane, błyszczały i stawy w parku, błyszczały i wody rzeki, lśniły się w ostrem, wesołem świetle słońca, które wisiało na bladem niebie, tuż nad wsią...
— O Jezu! O Jezu! I na mszę dam, ochfiaruję Ci się do Częstochowy! O Maryo, Matuchno najdroższa!
Szeptał, przejęty szczęściem nieopowiedzianem i żałością. I już nic nie pamiętał: ani więzienia, ani kary, ani ucieczki, ani rany, ani przeszłych cierpień, bo miał wieś swoją przed oczami, a w duszy tylko radość szaloną i taką dobroć, tyle łez roztkliwienia, tyle upojenia, że tylko gorącemi ustami i sercem dziękował Bogu, modlił się.
Ale mimo to bał się w dzień przechodzić przez wieś, albo i okrążać ją koło klasztoru, aby się dostać do matki. Musiał poczekać do wieczora, cofnął się do lasu, na łąki leśne, gdzie stały wielkie stogi siana, wkopał się w nie głęboko i tam się doczekał.
Wypogodziło się zupełnie na zachód, brał lekki przymrozek, mgły zimne, szare, rzadkie obsiadały pola, a niebo po zachodzie pokryło się purpurową łuską i jakby zatokami pełnemi krwi, błoto szybko tężało i pod nogami uginało się, jak pasy rzemienne. Ostry zapach mrozu mieszał się z surowym zapachem liści dębowych, gnijących w lesie, a czasem z zapachem dymów, ciągnących z mgłami.
Jasiek szedł ku wsi, na przełaj, przez pola.
Przystawał co chwila, przysiadał na miedzach, przyczajał się pod drzewami i szedł coraz wolniej, przyglądając się każdemu zagonowi.
— Wojtkowa! — szeptał, nachylając się nad ziemią i dotykał jej palcami.
Nic już nie widział, prócz tych pól, tych długich zagonów czarno-zielonych ozimin, popstrzonych gdzie niegdzie bruzdami, pełnemi śniegów.
Krwawe zorze zachodu przygasały, ale jeszcze paliły się zamatowane w kałużach wody; ścierniska głuche, przemiękłe, wytarte, leżały jak łachmany; podorówki jesienne sterczały skibami, pokrywającemi się srebrnym szronem przymrozku; pólka koniczyn gdzieniegdzie podobne były do starych, zielonych, przegniłych chust kobiecych.
Ale Jasiek witał to wszystko uniesieniem, skowytem radości.
Był tak samo wyczerpany, jak te pola smutne, tak samo odartym, tak samo nędznym, tak samo smaganym przez deszcze, a czuł się tysiąc razy bezbronniejszym, więc z jakąś dziką miłością przypadał do ziemi, dotykał się jej, jakby biorąc od niej sił, mocy, wytrwania... jakby się jej oddając w niewolę... Że mroczniej było, więc coraz niżej pochylał się nad zagonami.
— Michałowe! pszenica, cię! — mruknął zdumiony, rozpoznając źdźbła.
Mrok zapadał prędko, zorze zbladły zupełnie i zsiniały, niebo pokrywało się już rosą gwiazd, powietrze było czyste, mgły zniknęły, bo mróz brał dobry — tylko lasy w tem czystem powietrzu wydawały się bliżej, otaczały całą dolinę czarną, wysoką ramą.
Wieś była już o parę stajan. Jasiek szedł teraz przez kapuśniska, poprzeżynane głębokiemi bruzdami, pełnemi śniegów, przez bagniste łączki, zalane wodą, pod którą był jeszcze twardy lód.
Wieś już było słychać, owce beczały... to rozlegało się beczenie cieląt, konie gdzieś rżały, skrzypiały wierzeje. Poczuł w nozdrzach zapach dymów. Gdzieniegdzie wśród sadów, zabudowań i opłotków zamigotało światełko... piosenka zadźwięczała w powietrzu... ale ją zagłuszył turkot wozu, który galopem jechał przez wieś. Gęsi na jakiemś podwórzu gęgały zawzięcie. Ktoś krzyczał na całe gardło:
— Pietrek! Pietrek!...
Ten głos uderzył go jak obuchem, aż się zachwiał!
Szedł wzdłuż wsi, tyłami, dróżką, co biegła za stodołami.
Matka mieszkała w drugim końcu, za rzeką, pod wzgórzem, na którem stał klasztor.
— Poszycie dał nowe! — szepnął do siebie, przyglądając się jakiejś chałupie.
— Wawrzon się spalił! — Przystawał chwilę i ze współczuciem patrzył na czarny komin, sterczący wśród spalonego sadu.
— Cie! nową chałupę sołtys se postawił. Z cudzej krzywdy! — dodał po chwili, idąc dalej.
Im był bliżej domu, tem wolniej szedł i ciężej, bo i bok zaczął go boleć i ten gwar wsi go rozdrażniał, i radość go tak przejmowała, że każda kosteczka trzęsła mu się nerwowo. Byłby się rzucił na ziemię i całował ją z uniesieniem, byłby klękał przed każdą chałupą, przed każdym sadem, przed każdą stodołą, i byłby się modlił do każdego kamienia, do tych topól, co stały nad domami, do tych świateł w oknach, do gwarów, do tej wsi całej, drogiej... kochanej... rodzonej... Ale już nie miał sił, to szczęście go wyczerpało do cna, wlókł się jak umierający, nieprzytomny, a tylko resztkami życia, resztkami sił, aby się ino dowlec do chaty... aby się ino dowlec do progu i choćby tam zaraz zamrzeć.
— O Jezus! O Marya! — szeptał i już nie wiedział jak, nie wiedział kiedy, dowlókł się pod chałupę matki, nie mógł już drzwi otworzyć, tylko upadł przed progiem i wybuchnął strasznym płaczem...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kiedy ranne wstają zorze —
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon Boże Wielki!
Jasiek uniósł głowę na pościeli i słuchał uważnie, głos szedł z niedaleka, jakby zza drzwi. Obejrzał się, ale nic nie dojrzał, tylko przez szybkę maleńką, wsadzoną w ścianę, przeciskał się świt i rozkrążał słaby brzask. Opadł na łóżko; nie wiedział, gdzie jest, nic nie pamiętał.
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon Boże Wielki!
— Matulu! — szepnął, słuchając tego powtarzania i leżał tak cicho bez oddechu, z oczami wlepionemi w ciemność, zasłuchany, powtarzał nie głosem, lecz ruchem warg ten śpiew i łzy wolno spływały mu po twarzy, łzy dziwnej błogości... Nie słyszał nawet, kiedy śpiew się skończył, ani, że drzwi skrzypnęły.
— Lepiej ci, synu, co? — zaszemrał jakiś głos nad nim.
— Matulu! Matulu! — wyszeptał, chwycił rękę, głaszczącą go po twarzy i trwał tak w tej niemocy, pełnej łez szczęścia.
Stara gładziła tylko z wielką miłością jego włosy spocone i twarz:
— Cichoj, synu... cichoj, robaku... cichoj... — Nie mogła mówić więcej ze wzruszenia, i skoro tylko Jasiek zasnął, okryła go troskliwie i powróciła do izby. Wyjrzała przez okno, wyszła przed dom popatrzeć na ciemną jeszcze drogę i powróciła, siadła na stołeczku przed ogniem i raz wraz dorzucała na komin suchego chrustu. Na trzonie, obstawionym garnkami, buzował się wielki ogień i rzucał złocisty brzask na całą izbę, na wybielone czysto ściany, na których czerniały rzędy obrazów Świętych i na suchy, czarny szkielet warsztatu tkackiego, stojącego pod oknem od wschodu i obmotanego nićmi, niby pajęczyną.
Tekla, komornica Winciorkowej, siedziała na ziemi przed kominem i skrobała kartofle, mrucząc półgłosem pacierz, a łaciasty duży pies leżał na środku izby i przez sen warczał na tłustego prosiaka, który łaził po wszystkich kątach i co chwila wsadzał krótki ryj to w garnki, stojące na ziemi pod piecem, to porywał Tekli kartofle z koszyka, to pokwikiwał i drażnił się z psem.
— Cicho, gadziny, o! — wykrzykiwała raz wraz Tekla.
A poza tem cicho było zupełnie w całej chałupie. Ogień trzaskał wesoło i głośno perkotała gotująca się w garnku woda.
— Kury pieją, niechybnie będzie odmiana! — mruknęła Tekla.
Jakoż istotnie koguty piały jeden po drugim, na całej wsi.
Winciorkowa nie odezwała się, bo szła zajrzeć do alkierza, ale że jakieś trepy zadudniły na stwardniałem błocie przed chałupą, usiadła z powrotem. Z trzaskiem, w obłokach pary, wbiegła smagła, młoda dziewczyna, okryta na głowę w zapaskę; pochwaliła Boga i przygrzewała ręce przy ogniu.
— Winciorkowo, a to pożyczcie namo bochenek chleba. Jutro pieczemy, to wam odniesę. Chłopaki jadą z drzewem do tartaku, a tu już ani skibki niema — gadała prędko.
— Które chłopaki jadą? — zapytała Tekla.
— A ktoby! Walek i Michał!
— Ociec ostają?
— A juści, chciałoby mu się!... Pedają, co muszą iść do kancelaryi... ale ino tak cyganią, bo im się chce pod pierzyną wylegiwać...
Przysiadła na trzonie komina, opuściła zapaskę na plecy i pytlowała:
— Wiecie?...
— Niby?...
— Martyna pobiła się z Grzelową...
— Jezus mój kochany! Pobiły się! Martyna z Grzelową! — wykrzykiwała Tekla.
— A juści, zaraz na odwieczerzu. Martyna pedziała, co Grzelowa oddajała jej krowy. A Grzelowa pedziała: samaś złodziej i śwynia. A Martyna ją trzasła przęślicą bez łeb, a Grzelowa chyciła za kijankę, a Martyna ją za kudły!... Zbiły się, jak nieboskie stworzenia, jaże je chłopy musiały rozdzierać... Pójdą do sądu i pedziały, co mnie stawią na świadka.
— Trza ci sprawiedliwie świadczyć przed sądem — odezwała się Winciorkowa.
— Przecie, co krzywda, to krzywda. Ano Martyna ma na łbie guz, kiej bułka, a Grzelowa ma pysk rozcięty i ślipie podbite. Sprawiedliwie będę świadkowała.
— ...Przęślicą, a Grzelowa ją kijanką! Jezus mój słodki! Pedaj, dzieucho, jak to było?...
— Dzieciak wam ano krzyczy! — zwróciła Tekli uwagę dziewczyna.
— Będzie mu na zdrowie, niech se ta popiuka!...
Przyciszyło się po wyjściu dziewczyny i płacz dziecka rozległ się wyraźniej, płynął on z drugiej strony chałupy, ale Tekla nie zwracała na to uwagi, płókała kartofle energicznie i namiętnie wykrzykiwała, prostując co chwila długą, chudą postać:
— Chleba im zapowietrzonym potrzeba! Bidaki! aże pożyczają!... Gospodarze parszywe, ścierwy... A jakby biednemu było potrza, to może zdychać pode płotem — nikt mu kapki wody nie poda! Źebyśta skapiały wszystkie, jak te psy!... Chleb ich rozsadza, to się tłuką kijankami i przęślicami. Da wam Pan Jezus jeszcze radę, da...
— Pleciecie trzy po trzy, ot co! — szepnęła Winciorkowa.
— A juści! ja pletę! A bo to mój nie mógł teraz spać pod pierzyną, abo i jechać z drzewem, zarobić parę złotych, nie mógł to, co? Wszystkie se siedzą po chałupach, a mój to co? gdzie?
— Siedziałby i on, a po co dworskie konie wydał złodziejom...
— Wydał! przecie, że wydał! Abom to mało niego dunderowała! ale co miał zrobić biedny sierota?... Gospodarski syn, powinien był siedzieć na groncie, na półwłóczku, co najmniej, a służyć musiał. Skrzywdziły go te piekielniki! A kto go namówił do złego? Braciszki zapowietrzone chciały się go pozbyć, aby procesu nie wygrał... A teraz wszystkie psy szczekają: Tomek złodziej... złodziej! A ścierwy! a psy! — wołała namiętnie, z wielkiej żałości aż ryknęła płaczem.
Nie mówiły już, dziecko płakało coraz ciszej.
Za oknami po grudzie dudniło kilka wozów i ludzkie głosy brzmiały na mrozie.
— Powiedają we wsi, że za wodą siedzą dwie złodziejki! Ale niech im tego Pan Jezus nie pamięta — szepnęła łzawo Winciorkowa.
Tekla, która wyszła na chwilę, powróciła z dzieckiem, usiadła przy kominie, wsadziła mu w usta chudą, obwiśniętą pierś i rzekła:
— Po połowie jest ino sprawiedliwo... bo przecie wasz Jasiek nie kradł...
— A na trzy roki wsadziły go do kreminału... — szepnęła cicho.
— Bo sprawiedliwości na świecie niema, nie było i nie będzie!
— Przyjdzie Pan Jezus, przyjdzie, a uczyni wszystkim sprawiedliwo...
— Hale! czekaj tatka-latka, jak kobyłkę wilcy zjedzą...
— Nie gadajcie tak... to grzech.... Pana Jezusowa sprawiedliwość, to nie ludzka...
Siadły do śniadania w milczeniu, ogień przygasł niepodsycany, bo już świt rozsinił szyby i wlewał się do izby różowym brzaskiem.
A potem Winciorkowa zabrała się do roboty i wolno, automatycznie, tkała na warsztacie jaskrawy wełniak.
Słońce podniosło czerwoną głowę z za lasów i pokryło oszroniałą ziemię i drzewa takimi blaskami skrzeń, że oczy bolały patrzeć.
Winciorkowa pochyliła głowę, przymrużała oczy od światła, ale nie przestawała robić; różowy blask poranku pokrył jej chudą twarz, pełną śladów cierpień; siwe kosmyki włosów wymykały się z pod czerwonej chustki, którą miała nad żółtem, pomarszczonem czołem. Wpadnięte, sinawe usta poruszały się nerwowo, w takt każdego ruchu ręki, pociągającej za płochę. Czółenko, wciąż zmieniane, bo tkała różnymi kolorami, ze świstem przewijało się wskroś gąszczu szarych, lnianych nici wątku. Pochylała się automatycznie, warsztat sucho klekotał, pracowała zawzięcie, czasami tylko przystawała na chwilę, opierała głowę na ramię warsztatu i nadsłuchiwała odgłosów z alkierza lub medytowała gorzko.
— Miły Jezu! Panienko Przenajświętsza! Trzydzieści roków było tak samo! tak samo! — przypominała sobie z gorzkością nieopowiedzianą, i choć jej ręce zajęte były robotą, oczyma zaglądała w przeszłość dawną, tak bolesną, że dusza się jej kurczyła i oczy zachodziły mgłą łez. — ...Trzydzieści roków temu, chłop jej z młodszym dziedzicem poszedł w las!... Poszedł, bo strzelec był dobry jako i Jasiek... Zatrzęsła się na to wspomnienie wyjścia, a te przypomnienia niepokojów, szukania go po lasach... trwóg nieopowiedzianych... tak żywo wstały w jej duszy, że oparła głowę o płochę i zapatrzyła się bezmyślnie przez okno; oczy jej leciały od wzgórz pokrytych lasami, po runiach osrebrzonych szronem zbóż, po zamarzniętych kałużach, po tym całym świecie różowym od słońca, jasnym i cichym... I tak dobrze pamiętała przeszłość, tak pamiętała... Drgnęła nagle, trzask jakichś wystrzałów zbudził się w jej duszy! Tak samo było to na wiosnę, tak samo roztopy we dnie, a przymrozki w nocy. W taki sam poranek przynieśli go jej prawie nieżywego... Pamięta jeszcze te pokrwawione jego szmaty!... W tym samym alkierzu chowała go i broniła przed śmiercią... i obroniła... I na co! O Jezu, o Jezu mój słodki!... łzy pociekły po jej twarzy... Pognali go w tyli świat, że go już nigdy nie widziała... I zmarł potem i pochowali go — pewnie nie na poświęconej ziemi!... Taki ból ją zaszarpał, że splotła ręce i zapłakane oczy podniosła do świętych obrazów, i modliła się gorąco, błagalnie... ale uczucia i świadomość tak się jej splątały, że zaczęła modlić się za męża, a modliła się o zdrowie dla syna... Poszła potem do komory, zajrzeć do niego.
Na tapczanie, okrytym poduszkami i pierzyną, leżał Jasiek.
Przez maleńką szybkę padało nieco światła do wnętrza i mrocznym blaskiem pokrywało twarz chorego. A Jasiek był śmiertelnie chory. Ucieczka, rana, przeziębienie, strach, wszystko to zwaliło go z nóg zupełnie, że ledwie zipał. Matka nie traciła nadziei. Leczyła go jak mogła i umiała, broniła go od śmierci miłością i rozpaczą, a że przytem to leczenie i pobyt jego trzeba było ukrywać, więc się zacięła w sobie, wzmagała w siły, ale broniła; walczyła z chorobą, ze wsią, tak zwykle ciekawą, ze strachem, wiszącym wciąż nad niemi... Wzięli już jej męża, i tyle dobra, i tyle łez, że tego jedynaka kochanego, nie odda... choćby własnem życiem zapłacić przyszło... nie odda...
— Jasiek! synu! — szeptała cicho, pochylając się nad nim.
Jasiek otworzył nieprzytomne oczy, coś jak uśmiech pełen słodyczy przemknął się po spalonych gorączką ustach i znów zapadł w senność.
Poobtykała go pierzyną, ułożyła mu wygodniej nieprzytomną głowę i zasłoniwszy szybkę, ażeby go światło nie drażniło, powróciła do roboty.
Ale nie mogła robić, drżały jej ręce i psuło się jej wszystko, to znów brakowało kolorowej wełny w czółenkach, więc zaczęła chodzić koło gospodarstwa i obrządzać. Nie wiele tego było: sześć morgów pola, stodółka, obórka, chlewik sklecony z desek, dwie krowy, maciora z prosiętami wczesnemi, kilka gęsi, które się już nieść zaczynały, kilkanaście kur i kaczek — to całe bogactwo. Ale wszędzie panował wzorowy porządek, znać było pracę i starania ciągłe.
Winciorkowa właśnie karmiła gęsi przed progiem, gdy na mostku zadudniały kroki, podniosła oczy i przez nagie drzewa rosnące przed domem zobaczyła kobietę prędko idącą ku niej.
— Winciorkowo! — wołała tamta jeszcze zdaleka przez kamienny płot — Winciorkowo, a bieżcie-no duchem do Sułków, bo Magda leda chwila zlegnie... Już od świtu krzyczy ano, nie dadzą se rady bez was... — zawróciła i zniknęła w opłotkach wsi.
A stara, która była i trochę znająca się na chorobach, i babką, i wszystkiem potrochu, wróciła śpiesznie do izby, zajrzała do Jaśka, postawiła przy nim na ławce napój jakiś, ogarnęła się i pobiegła na wieś. Nie rada temu była, bo musiała chłopaka zostawić bez żadnej opieki, ale lecieć trza było. Któż ano pomoże kobiecie? Dochtory? A juści; sprzedaj krowę chociażby, a i to może mało... A potem... dowie się co na wsi... czy czasem już nie mówią czego o Jaśku... przepyta się coś nieco...
Przyśpieszyła kroku i przesuwała się prędko wzdłuż kamiennych płotów, obrośniętych krzakami ligustów, których gałęzie długie, niby baty zwieszały się do ziemi i miejscami leżały na ścieżce, wdeptane w skrzepłe błoto.
Wieś rozłożyła się po obu stronach drogi, pod strażą olbrzymich topoli, które stały wielką, pochyloną nieco na zachód, aleją. Chałupy nizkie, o słomianych i ozielonych strzechach, stały gęsto w głębi wązkich ogrodów, poprzedzielane wjazdami. Prawie wszystkie miały bramy wjazdowe na podwórza, na sposób staroświecki, t. j. z daszkami, pod którymi złociły się święte obrazki. Kamienne płoty ciągnęły się wzdłuż rowów głębokich i otaczały szaremi ramami chałupy i ogrody. Szeroka droga pełna była stężałego błota i zmarzniętych kałuż wody; pod kamieniami, w sadach, po rowach leżały jeszcze kupy zczerniałego śniegu, w którym grzebały kury. Gwar pogodnego, suchego dnia rozlegał się po wsi. Gromady dzieci boso albo w trepach ślizgały się po rowach i kałużach, a gdzieniegdzie, przed domami, to w opłotkach, stały kobiety i rozmawiały głośno. Z za domów, to z ogrodów dochodził odgłos rąbania, obróbki drzewa. Tracze w kilku miejscach kiwali się wśród nagich drzew sadów. Wóz czasem zaturkotał, albo od pańskich zabudowań, zdaleka, doszedł odgłos młocarni, krowy ryczały po oborach jakby czując zbliżającą się wiosnę, a gęsi gromadami uciekały z ogrodzeń i gęgając, ciągnęły ku polom. Dzień był prześliczny, słońce świeciło jasno i ciepło, więc i ludzie wychylali się z chałup i grzali pod ścianami.
Winciorkowa przyśpieszyła kroku, witano ją wszędzie życzliwie, ale z pewną rezerwą, bo się jej nieco obawiano, że to, jak mówiono, znająca była: czy która zległa, czy jak się komu kołtun zwił, czy nawet wedle chorego bydlęcia, albo niech się dziecko przesunęło, abo kiej kto był pogryziony przez zepsutego psa — dochtorka była rzetelna. A mówili pocichu, że miała złe oczy, bo jak na chłopa Jędrkowego spojrzała za te gruszki, co jej oberwał, to bez całą zimę go cięgiem łamało po kościach; że mleko umiała odmawiać, że... ale tego dość było, dość. Ale że z księdzem była w zgodzie i kościelne szmatki pierała, że do bractwa należała, a jak się komu pomarło, to już nikt lepiej nie umiał od niej czy modłów, czy śpiewania, czy wypominków przy żałobnym chlebie — więc nikt jej nie powiedział marnego słowa. Bo przytem i cicha kobieta była, spokojna, pracowita, pobożna. Rano przededniem, czy na odwieczerzu, to zawdy słychać było w jej chałupie pobożne śpiewania, a co już gruntu, to i najlepszy gospodarz nie obrabiał lepiej.
— Mądra kobieta — mawiali o niej starzy chłopi.
— Kiej mruk, a patrzy na ludzi, że i dziedziczka nie lepiej potrafi.
— A bo to cięgiem na plebanii siedzi, to się tak spanoszyła.
— Taka mądra, taka pani, a chłopak siedzi w kreminale.
— Żebyś tak widłami rządcę przejechał po ziebrach, siedziałbyś ty jeszcze głębiej.
Tak sobie nieraz naród mawiał o niej: wiedziała o tem i uśmiechała się pobłażliwie.
— Na to kużden ma swój rozum, ażeby po swojemu kalkulował — odpowiedziała raz Tekli, gdy jej ta donosiła, co mówią o niej.
Nic ją to zwykle nie obchodziło, ale teraz, przechodząc przez wieś, gdy posłyszała, że po jej przejściu szepcą, lub gdy ją doszły jakieś głosy z chałup lub drogi, zwalniała kroku i chciwie łowiła słowa, bo się jej wciąż zdawało, że mówią o Jaśku.
Ale nic nie usłyszała i weszła do chałupy Sulków.
W izbie pełno było starszych bab, a pod oknem siedział mąż — młody, tęgi chłop, i strugał bijak od cepów, ale robota mu wylatywała z rąk, bo z sąsiedniego alkierza rozlegał się nieludzki krzyk kobiety rodzącej; nie mógł usiedzieć na miejscu, co chwila podchodził do drzwi alkierza i chciał wejść do środka, ale że mu Winciorkowa nie dała, łaził z kąta w kąt izby, a że chłop był czujny wielce, więc ino kapotą raz po raz obcierał zroszone czoło i oczy. A baby, rozsiadłe przy kominie, gdzie się już gotował krupnik, pokpiwały z jego cierpienia i niepokoju.
— Nie bój się, Walek, Magdzie nic nie będzie. To ino pierwszy dzieciak, to jakby nowy garnek zbił, a potem się wezwyczai.
— Ja ano dziesięcioro miałam, i jakby orzech zgryzł!
— Walek, trza ci ją było wyręczyć, kiejś taki miętki. Trza ci było nie zaczynać, to nie byłoby teraz krzyku!
— Hale! Wierzcie mu! Chłopskie litowanie, to tyla, coby pies napłakał.
— Cichota. Tamta wydziera się do ostatka, a wy ino zęby szczerzycie.
— Do ciebie ano, kobiety teraz jakbyś nie miał, to cię która pod swoją pierzynę puści.
— Dosyć się on nawysypiał pod dziewuszynemi pierzynami, dosyć!
Naraz umilkli wszyscy, bo w alkierzu ucichło raptownie. Tomek tam wbiegł, ale po chwili drzwi się otwarły na rozcież i pokazała się w nich Winciorkowa, z czemś okręconem w szmaty.
— Podziękuj panu Jezusowi, chłopaka masz, Tomek.
A Tomek był nieprzytomny z radości; wziął dziecko na ręce i pod oknem przyglądał mu się ze zdumieniem.
— Loboga, jaka to pokraka, a toto kiej kociątko, a bo co! — wołał i nie mógł się napatrzyć na tego człowieczka, który ledwie piskał niby świeżo wyklute z jaja ptaszę.
— Musimy zaraz przepić — wołał, oddając Winciorkowej dziecko.
— Poczekajta, dziecko jest pierwszą osobą, trzeba ją uhonorować! — Wziąła kieliszek z wódką i w trzech miejscach izby odlała z niego po parę kropli, wymawiając uroczyście:
— La pana Jezusa, la ciebie, la ojców twoich! — Przysunęła kieliszek do skurczonych ssawek dziecka, ale że się wnet zachłysnęło nieco i rozkrzyczało, odniosła go matce z resztką wódki.
A Walek wciąż latał do alkierza, całował żonę, przyglądał się chłopakowi i powracał do kum, aby z niemi przepijać dla uciechy. Przynieśli wnetki miodu, a że to był post wielki, to ino przegryzali chlebem, a serem, a staremi gomółkami. Dla chorej tylko, że to ksiądz dał dyspensę, gotowali kurę.
Raz wraz ktoś nowy przyszedł, że izba zapełniła się ludźmi i gwarem, aż Winciorkowa musiała przyciszać, bo chora usnęła.
Dobrze już było wszystkim, i serdecznie, i po bratersku, gdy wszedł sołtys.
— To bez urzędnika, jucho, dziecko chrzcisz, co? — zawołał od progu.
— Napijcie się zaraz do mnie, to zgonimy!
— Ho, ho! sołtys jest ścigły we wszystkiem, przegoni i w kieliszkach.
— Cie! mówili, że Maćkowej chłop wybił wszyćkie zęby, a una ma jeden...
— Ino me nie ruchaj! Widzisz go! — wrzasnęła spostponowana.
— Ktoby was tam ruchał, cheba kijaszkiem, a i to trza zdrowego.
Ale że Maćkowa miała już w głowie, dalejże do niego z pięściami:
— Widzisz tego! Będzie tu wydziwiał na gospodynię, obieżyświat jeden, żydowski parobek, że w kieliszki zadzwonili, to go już, juchę, macie...
— Urzędnik jezdem! Miarkuj się, kobieto! — zawołał z powagą, prostując się dumnie.
Ale to nie zaimponowało Maćkowej, powiedziała bardzo brzydkie słowo, co to ona sobie robi z takich urzędników, przepiła raz jeszcze do Winciorkowej, wzięła kawałek sera dla wnuczek i poszła.
Sołtys tylko splunął za nią i z wielką gorącością wziął się do wódki.
— Chłopaka masz, Tomek, dobrze... Urzędnik jezdem, wiedzieć o tem powinienem... Bezemnie toby jego wcale nie było...
— A kiedy on już jest! — zauważyła jedna kobieta.
— Staraście, Marcinowo, a Pan Jezus nie zdążył wamo jeszcze dać rozumu. Jest pedacie — a gdzie? W kołysce, to jakby go wcale nie było, to tego chudziaczka całkiem niema, bo ino się tak nazywa, że jest. Urzędnik wam to mówi, miarkujcie ino... a zaraz wam to wyłożę: Czyj ten dąbek w boru? Kto jego rodził w jaki tabeli on jest, pod jakim nomerem zapisany, w jakiej książce stoi, wiele ma grontu, kiej był, czy kiedy ma stawać do wojska, jakiej religii, z krześcijanów on? co?
— No jakże, w głowie się wamo pomieszało, sołtysie, co to ma do dziecka.
— A ma, bo chłopak Tomków teraz, to jak ten dąbek, co go se człowiek ino pomyśli, a jego nima, ale kiej go urzędnik zapisze w książki, kiej on będzie stojał w tabeli, kiej się go opisze, kiej się mentryki zrobi, kiej go wciągną w wykaz i poślą do urzędu, to dopiero wtenczas chłopak będzie rzetelnie. Urzędnik to wam mówi, miarkujta.
Gadał jeszcze długo, ale nie słuchano go, bo ktoś zaczął mówić o tych, którzy tydzień temu poszli do Brazylii.
— Gadają, co na samą zwiesnę całe wsie pójdą...
— A wczoraj poszedł Jasiek Adamów.
— A z Woli trzech gospodarzy sprzedało grunt i pójdą.
— Na zatracenie ano idą, pomarnuje się ino naród i tyla.
— A nieprawda, grontu tam dają co kto weźmie, i na zagospodarowanie też pieniędzy.
— Hale, ksiądz na ambonie inaczej mówili.
— Ksiądz se gada, co mu potrza, a jak ci urzędnik rzekł, to wierz! — zawołał wyniośle, przysiadł na skrzyni, rozpiął kożuch, że to mu już po krupniku ciepło się robiło, i dalejże pleść duby smalone o Brazylii, dalejże przedstawiać ją tak, że narodowi aż oczy wyłaziły z ukontentowania, aż ślina ciekła do tego dobra.
— Judasz, chce on tu kogo sprzedać — mruknęła Winciorkowa, ale że nikt jej nie słuchał, a przytem pilno było do syna, wysunęła się cichaczem z izby.
Zmierzch już gęsty był na świecie.
— Niech będzie pochwalony — powiedział ktoś w ciemności.
— A Nastka! Nastusia. Na wieki — odparła z pewnem zakłopotaniem.
Szły w milczeniu obok siebie, nie wiedząc co mówić.
— Cóż tam u ciebie słychać? — zagadnęła Winciorkowa.
— Moiście wy, a cóż? nic.
Znów milczenie.
— Zwiesny ino patrzeć. Pono na łęgach za klasztorem już chodziły boćki.
— Prawda, samam widziała i aż mi dziw co tak rychło...
Stara nie miała do niej zawziętości, ale zawsze to przecież przez nią Jasiek uderzył widłami rządcę... nie miała zawziętości, tylko głęboki żal, a Nastka to dobrze czuła, więc i mówić nieśmiała, szła ze spuszczoną głową i raz wraz przysuwała się, aby starej zajrzeć bliżej w oczy. Umyślnie przyleciała ze dworu i czekała na nią przed chałupą Sułków, bo ją trapiły złe sny, chciała się dowiedzieć co o Jaśku a teraz ust otworzyć nie mogła, cosik ją ściskało za grdykę.
— Dziedzice wrócili? — zagadnęła znów stara.
— Wczoraj, ale pono niedługo pojadą za granicę.
— Im ta ino jeżdżenie w głowie a zabawa...
— Nie mają na to?
— Prawda, prawda...
Nastka wzięła na odwagę, bo cichym, przełzawionym głosem zapytała:
— Nic nie wiecie?
— A bo co? — burknęła stara ostro, bo ją strach nagły przejął.
— Bo to widzicie, bez trzy noce nie spałam, ażeby mi się cięgiem nie śnił...
— Nie turbuj się o niego. Przez ciebie on marnieje, przez ciebie! No, cicho... nie mówię przez złość. Juści że wiem coś tego nie chciała, nie płacz — uspokajała ją, posłyszawszy w ciemności cichy płacz dziewczyny.
— A przyjdź kiedy do mnie... — rzuciła jej przed rozstaniem.
Nastka popatrzyła na chałupę i, płacząc, cicho zginęła na drodze, ciągnącej do dworu.
Stara czuła się poruszoną, w izbie nie było Tekli, tylko z drugiej strony dochodził ją monotonny głos, jakim usypiała dziecko. Jasiek spał wciąż. Nie obudził się nawet, gdy go jeszcze przyodziewała kożuchem, bo w alkierzu zimno było.
— Winciorkowo! — rozległ się głos w pierwszej izbie.
Ze strachem wypadła z alkierza.
— A to zabaczyłam powiedzieć, że pani kazała, abyście jutro przyszli, bo będą porządki robili w pokojach — mówiła Nastka.
— Dobrze, przyjdę, dobrze! — szeptała z trwogą i tak patrzyła srogo na dziewczynę, że ta, chociaż miała ochotę posiedzieć, pochwaliła Boga i odeszła.
Ale Jasiek się obudził.
— Kto tu był, matko?
— I... dziewucha Marcinowej...
— A juści, to była Nastka, Nastka! — powiedział mocno.
— Nie bajałbyś, coby tu Nastka robiła...
— Cyganicie, dobrze poznałem po głosie.
— Napij się ano tego likarstwa, to ci będzie lepiej.
Wypił i nawet poczuł pewną ulgę w piersiach. Stara przewinęła mu świeżą szmatką ranę i wysmarowała całe plecy jakąś maścią. Usiłował mówić.
— Cicho, synku, bo jeszcze kto usłyszy.
— A na wiarę z nim mieszka?
— Kto? co ci się we głowie troi!
— Nastka z rządcą... Mówił mi jeden w kreminale, mówił...
— Ludzie to zawdy, aby ino ocyganić...
— Już ja mu tam przeszkadzać nie będę... nie, ani tej suce słowa marnego nie powiem... nie... — szeptał z trudem, ale w oczach błysnęło mu co innego, straszna zawziętość i nienawiść.
— Leż cicho, leż... wykuruj się ino... Moje dzieciątko, mój synku najmilszy, jak będziesz zdrowy, to coś się zaradzi, a teraz nie bierz żadnej turbacyi do głowy... Pacierz se mów do Przemienienia Pańskiego.
Do okna od drogi ktoś zaczął mocno stukać.
— A słowo ciałem się stało! — zawołała, wybiegając z alkierza.
— Winciorkowa! Przyjdźcie jutro do kancelaryi, przyszedł jakiś papier o Jaśku! — krzyczał przez szyby stójka gminny.
Pomimo, że drzwi były przywarte do alkierza, Jasiek usłyszał — a gdy stara powróciła do niego, stał w koszuli i śpiesznie, gorączkowo, nieprzytomnie odziewał się.
— Nie pójdę do kreminału, zabijcie, matulu, a nie pójdę... — wołał w gorączce.
— Jasiek! Jasiek! — ryknęła z rozpaczą i rzuciła się na niego jak wilczyca, bronił się, ale prędko uległ jej sile. Ułożyła go na łóżku i długo musiała przy nim siedzieć, bo się zrywał, krzyczał, chciał uciekać... zdawało mu się, że go gonią.
— Nie dajcie mnie, matulu! nie dajcie mnie... — i cisnął się do matki, obejmował ją za szyję, a łzy palące ciekły mu strumieniem po twarzy, drżał cały... majaczył nieprzytomnie, aż dała mu jakiegoś leku, że wpadł w kamienny sen.
Jak jej ta długa noc zeszła? Nic nie wiedziała prócz tego, że ją łamała nieopowiedziana męka. Świt już rozbielił mieszkanie, a ona wciąż siedziała skulona przed dawno wygasłym kominem. Co pewien czas podnosiła się automatycznie, patrzyła przez okno i szła zajrzeć do chłopaka śpiącego, i znów siadała. Łzy błyskały w jej siwych, przekrwawionych oczach, ale nie miały sił płynąć, więc zastygały na rzęsach i powłóczyły źrenice, jakby szkłem matowem.
— Jezus mój! Jezus! — szeptała chwilami.
Nie opowiedzieć, co przeżyła w tę noc długą, ile trwóg wyło w jej duszy, ile bólów szarpało jej sercem, ile burz, buntów i rozpaczy trzęsło nią, jaki krzyk niemocy ją rozrywał! — nie opowiedzieć!
Czuła, że jest bez ratunku zgubiona.
Wzywali ją do kancelaryi! Mieli jakiś papier o Jaśku!
— Jezus! Jezus! — jęczała. — Już wiedzą, że uciekł... szukają go... i wezmą!... Nie... nie... wyła w niej matka. — Nie dam... to mój, to syn... to krew moja... to moje łzy... nie dam...
I znów spadała w głąb trwóg, słabości, rozpaczy; w stromą głąb niemocy, i znów łzy szkliły jej oczy krwawe...
Jak go wezmą, to już go nigdy nie zobaczy, nigdy...
O mój Jezus, o mój Jezus, czy to sprawiedliwie! czy to sprawiedliwie!
Jęczała bezsilnie, coraz mniej panując nad sobą.
I za co go ukarali? Że żgnął rządcę widłami! a za co żgnął? Prawy był... bo mu rządca Nastkę ciągał do stodoły. Bronił ino siebie... I za to na caluśkie trzy lata! A to tyla chłopy sobie łbów naskubią, tyla sobie kulasów naprzetrącają i nic, nie do kreminału... A Jaśka wsadziły. Gdzie jest sprawiedliwość! A tamtemu nic?... Żyje se jak pan, i broi jak broił, bo co która dziewucha chodzi na pańskie, to juści, że potem przynosi małe w zapasce... Obraza boska, a kary na to nijakiej... I kto mu mocny co zrobić?... Kogo się on boi?... Chciał, to i wsadził Jaśka... wsadził... ażebyście... ażebyście!... I taka straszna, nieubłagana dzika nienawiść zawyła w jej duszy, że rozprężała chude palce i darła zapamiętale grubą zapaskę.
Wyrwała ją dopiero z tego zapamiętania Tekla.
Jasiek wciąż leżał nieprzytomny.
Nie wiedziała już co robić. Po doktora było daleko, a potem, zobaczyłby i powiedział... ludzieby zobaczyli, a zaraz gadki, a pytania... Nie, nie...
— A jeśli zamrze? — Długo ważyła w sobie to pytanie, które kamieniem spadło na jej biedne, zrozpaczone serce.
— A niech zamrze, to i ze mną zaraz będzie koniec, a nie pomogę go wydać, nie... A niechta zamrze!... — myślała ponuro.
Był już duży dzień, gdy się nieco przyoblekła lepiej, wzięła w chustkę mendel jajek i poszła do gminy.
Słońce świeciło wesoło i jakby z radością tarzało się po polach i kałużach drogi, którą szła do kancelaryi. Po rowach, pomiędzy kamieniami, stokrotki z lubością rozchylały różowe rzęsy do słońca; skowronek się gdzieś wyrwał z zimnych jeszcze pól, i jak dzwonek świergotał pod czystym błękitem nieba. Ostre a rzeźwe powietrze owiewało jej twarz zgorączkowaną.
Kancelarya była niezbyt daleko, bo tuż przy kościele, w olbrzymim zrujnowanym gmachu poklasztornym, stojącym na wzgórzu, pod którem ciągnęła się wieś długą linią ku lasom, stojącym dokoła.
W kancelaryi nie było jeszcze pisarza, spał.
Stójka tylko kręcił się po kancelaryi, zamiatał, a potem poszedł obrządzać świnię, których natarczywy kwik dochodził z głębi długich korytarzy, porozgradzanych drewnianemi ścianami.
Winciorkowa siadła przed kancelaryą na olbrzymich kapitelach, które pozlatywały z frontonu klasztoru, służąc teraz za stołki, i czekała cierpliwie.
Wkrótce nadszedł i wójt, przywitała go i zaraz zaczęła:
— A to wedle tego papieru, co to jest o moim Jaśku, przyszłam.
— Jest-ci ta coś niecoś, ale zaczekajcie, jaże pan pisarz wstanie.
— Nie wiecie, co w nim stoi?... — pytała.
— Mówił na dworze nie będę, a potem pisarz jest od tego, coby czytał, zaraz mu każę, to wam powie.
Ratował swoją powagę, bo nic nie wiedział o żadnym papierze.
— Wójcie, zanieście ze mną cebrzyk, bo sam nie uradzę, a świnie chcą chlać — proponował stójka.
— Widzisz go! A nieś sobie sam! — oburzył się wójt, ale spojrzał w zasłonięte okna mieszkania pisarza, splunął i poniósł.
— Zawdy usłużyć po sąsiedzku jeden drugiemu powinien — powiedział powróciwszy, usiadł na kamieniach z powagą i częstował tabaką chłopów, których kilku przyszło za interesami.
— Wójcie! A to pan pisarz mówił, żebyście wóz nasmarowali i rychtowali konia — meldował stójka.
Wójt się opierał, bo widział, że chłopom gęby się już wykrzywiały ze śmiechu.
Ale wnet rozczochrana głowa ukazała się w lufciku i rozległ się głos.
— Wójt! samtu! Naszykować wóz, jedziemy do Górek na śledztwo!
— Duchem będzie! Prawda... podwoda urzędowa rzecz, śledztwo tyż! prawda!...
— Wójcie, a macaliście dzisiaj kury pani pisarzowej? — zakpił któryś z chłopów.
— Stuliłbyś pysk, widzisz go!
— Dzieckoby też trza przewinąć...
— A bo i ten porcenelowy garnek wynieść...
— Buty wyczyścić...
— Panienkom nosy poobcierać, abo co...
Kpili chłopi, ale wójt nie słuchał, narychtował wóz, wytoczył go przed kancelaryę i poszedł po swojego konia, do pary z pisarzowym.
— Ogier, nie ogier? Sielny koń!
Zaczęli znów, widząc, jak wójt ciągnie za grzywę swego konia.
— Dobry koń, poczciwości koń. Dasz mu strzechę — zje; dasz żerdzie, byle ino nie przeschniętą, też schrupie jaż miło; szmaty z płota ściągnie i zeżre jak kuniczynę. Świniakowi samemu zjeść nieda w korycie, tak ano lubi na spółkę. Sielny koń.
— Koń jak koń, ale urząd jest i parada, że jaż ha!
— Patrzta, jak to nogi stawia, niczem cielna krowa. Ogon to ma jucha jak z paździerzy konopnych, cie jak zadziera... patrzy se na gospodarza.
— A łeb to ma całkiem podobny do dworskiego pachciarza.
— Moderunek kiej u ślachcica! i tu śnureczek i tam postroneczek! portecki mu ino, wójcie, wdziejcie i do Warsiawy na pokaz.
— A ścigły jucha musi być kiej krowa!
I pokpiwali sobie dalej z wójta i z jego konia.
Winciorkowa czekała. Z zamkniętemi oczami, z głową opartą o ścianę siedziała nieruchoma, jakby skamieniała. Nic nie słyszała z rozmów, bo wciąż dźwięczały w niej wczorajsze słowa stójki: jest papier o Jaśku.
Co tam może być w tym papierze? Co jej powie pisarz? Czy oni już wiedzą? Te pytania, niby błyskawice bólu i trwogi, przeżynały wciąż jej mózg obolały.
Nie widziała, że słońce podnosiło się coraz wyżej i zalewało całą dolinę, i wieś, i lasy, stojące dokoła, złotawą pożogą. Mróz puszczał i po bruzdach, po rowach, po kałużach błyskały wody, dymy z chałup biły prosto, niby słupy białawego błękitu, a we wsi, którą z tego wzniesienia widać było jak na dłoni, wypędzano bydło do wody. Nic nie widziała, nic nie słyszała, prócz tych głosów trwogi, jakie darły jej serce:
— Winciorkowa do kancelaryi! — zawołał stójka, a zobaczywszy jej węzełek, dodał: — Idźcie przez kuchnię.
Poszła wolno, machinalnie w stary zrujnowany korytarz klasztorny, w którym grzebały się kury i prosięta.
A w kuchni olbrzymiej, sklepionej, oświetlonej gotyckiemi oknami, na środku stała pani pisarzowa, z papierosem w zębach, który zapalała co chwila.
Winciorkowa schyliła się na przywitanie.
— Co powiecie?
— A to... wedle tego papieru... ino mendel jajków, bo jeszcze kury mało niesą... — szepnęła, rozwiązując chustkę i kładąc ją przy jej nogach.
— Świeże, co?
— Parę dni mają.
— U was prośba jest? — pytała, przeglądając równocześnie jajka pod słońce.
— A juści, juści... A to jakiś papier przyszedł o moim synu, tym, co to... co to siedzi... bo to pani wie... że...
— Idźcie do kancelaryi... ja tam zaraz powiem mężowi.
— Bóg zapłać pani! — szepnęła i wyszła.
— Adam! powiedzieć mężowi, że u Winciorkowej jest prośba! — krzyknęła przez drzwi i powróciła, zapaliła papierosa i przeglądała dalej jajka.
Winciorkowa weszła do kancelaryi, pochwaliła Boga, a że jej nikt nie odpowiedział, stanęła cicho przy drzwiach i czekała. Pisarz ubierał się dopiero, co chwila ginął w sąsiedniej izbie i powracał z jakąś częścią garderoby, którą wolno naciągał, rozmawiając jednocześnie z chłopami.
Czekała z dobrą godzinę, bo chociaż pisarz się już ubrał, ale zaraz potem poszedł na śniadanie. W kancelaryi pozostał tylko młody, piegowaty i rudy chłopak, który usiadł przed piecem i puszczał w ogień bardzo dyskretnie dym z papierosa.
— Panie! — odważyła się przemówić.
— Wam czego?
— A to pono przyszedł papier o moim synu, Jaśku Winciorku.
— Aha, o tym złodzieju, co uciekł z więzienia!
— Mój syn nie złodziej! A tobie, ciarachu, wara gębę sobie nim wycierać! — krzyknęła wielkim głosem, bo ją ta nazwa przeszyła jak nożem.
— Nie podnoś, kobieto, głosu, bo pójdziesz na osobność! — zauważył spokojnie chłopak, puszczając wielkie kłęby dymu.
Już nie rzekła ani słowa, siedziała pod oknem na pół-żywa z niecierpliwości, z tego denerwującego oczekiwania.
— Wy Anna Winciorkowa?
— Ja wielmożny panie... — powstała prędko, bo pisarz pytał.
— To wasz syn Jan Winciorek był skazany na trzy lata więzienia za pobój i usiłowanie zabicia, ha?
— Tak, juści tak, Jasiek mu jest na chrzestne imię, tak wsadziły go na trzy lata, ale to ino przez złość.
— Przysłali do mnie uwiadomienie, jako Jan Winciorek uciekł z więzienia tydzień temu.
— O Jezu! — jęknęła, zataczając się na ścianę.
— I jest poszukiwany. Jeżeliby się do was pokazał, to powinniście go zatrzymać, zawiadomić sołtysa i odstawić do kancelaryi.
— Moje dziecko rodzone!
— Tu o tem nie stoi. Jest tylko, że uciekł taki to i taki, a kto uciekł, musi być złapany, a kto będzie złapany, pójdzie pod sąd i do więzienia. A kto jego będzie przechowywał, pomagał mu uciec, też karany będzie.
Skończył i wziął się do roboty.
A Winciorkowa, jakby gromem rażona, długo stała, nie mogąc zebrać sił do wyjścia.
— Pójdzie pod sąd i do więzienia!
— Pójdzie pod sąd ............ ............ i do więzienia ............
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Jeno płakanie, jeno żałość, jeno umęczenie duszne chodzi po świecie, a ty, człowieku, cierp, a ty robaku baruj się z niemi, a ty, sieroto, oganiaj się, a ty, nieszczęśniku, uciekaj, choćby za bory, choćby za morza, a ułapi cię za gardziel, gdziebyś się i nie schował.
O dolo! dolo! dolo!
A ludzie są, jak te wody: ani wiedzą skąd, ani wiedzą po co, ani wiedzą dokąd?
A ludzie są jak te chmurki, co je wiater żenie to tu, to tam, po całym świecie... jak te listeczki, co je wiater drzewom pokradł i wieje nimi na pola, na lasy i rzuca na zatracenie; jak ten dzień, co był wczoraj, a już go ani dzisiaj, ani nigdy niema.
I zmiłowania niema, i poratunku niema, i uciekania niema...
I gdzie uciekniesz przed dolą człowieku-sieroto, gdzie?
Chyba ułapisz się, biedoto, tych gwiazdów i dufające serce oddasz Panu jezusowemu miłosierdziu!
O dolo! dolo! dolo!
Tak rozżalała się dusza Winciorkowej, sieroca, smutna dusza matki cierpiącej. A wiatr huczał na dworze i targał poszyciem chałupy, rozchwiewał drzewami i smagał niemi ściany, pogwizdywał w kominie i niby Zły, cieszący się z nieszczęść ludzkich, chichotał, tańcował po drogach ciemnych, po tej nocy rozdeszczonej, smutnej, strasznej.
— O Jezu! — łkała Winciorkowa i wrzeciono wysuwało się z jej sztywniejących palców, a ze zmęczonych, wypłakanych oczów toczyły się łzy gorzkie po zapadłej, rozbolałej twarzy. Wyschnięta pierś podnosiła się w strasznem łkaniu, a niemoc, straszna niemoc przygniatała jej biedne ramiona do ziemi, do poddania się, do niewoli...
Tekla sama dzisiaj oprzątnęła gospodarstwo i ugotowawszy kolacyę, zabrała dziecko z płąchty wiszącej u sufitu i poszła spać.
Ani spostrzegła tego stara, zajęta cała myślami i boleścią. Raz wraz zaglądała do chłopaka, który leżał w gorączce, a potem tylko nasłuchiwała wszystkich szmerów, wszystkich świstów, wszystkich głosów nocy... bo się jej strapionemu sercu wydawało co chwila, że już słyszy szczęk pałaszów, że już idą po niego...
Wtedy zrywała się, zasłaniając drzwi do alkierza, i takim strasznym, pełnym rozpaczy wzrokiem patrzyła, jakim tylko matka w obronie swego dziecka patrzeć może.
Ale nikt jeszcze nie szedł, to tylko noc szła i deptała świat wichrami.
Dobrze już przed północą zapukał ktoś delikatnie do drzwi i wsunęła się przemoczona, zziębnięta Nastka.
— Nie, siadać nie siądę, zaraz muszę wracać. Przyleciałam wam powiedzieć... Jezu, jakiem się zatchnęła, że we dworze u państwa mówili... co Jasiek uciekł z więzienia...
— A ty go chcesz wydać, Judaszu! — szepnęła stara.
— Jezus miłosierny! co wy powiadacie! Adyć zlitowania nie macie! Jabym Jaśka wydała, ja, cobym każdą kosteczkę dała za niego!...
Płacz nagły powstrzymał jej mowę, zaciągnęła chustkę na oczy i uciekła, tylko z ciemności słychać było coraz słabiej odgłos jej trepów...
— Nacierp się i ty, najedz się bolenia, jak i ja, najedz! — zawołała za nią stara i zaczęła chodzić po izbie i szukać jakiego poratunku.
Ale poratunku nie widziała. Przyjdą, zobaczą go, złapią i pójdzie pod sąd i do więzienia. I już go nigdy nie zobaczy... nigdy!...
Głowa zaczęła się jej trząść z nagłego strachu, obtarła fartuchem nos i oczy i chodziła dalej, medytując.
Żeby chociaż wychorzał, toby mu pomogła uciec, sprzedałaby choćby ano i maciorę... choćby nawet i krowę, abo i dwie... i pomogła, poszłaby z nim nawet na kraj świata, gdzieby go nikt nie znał, nie więził, nie karał.
Ale gdzie?...
I dusza przed tem pytaniem struchlała jej z trwogi.
Prawda, a gdzie uciekać?
Przecież na całym świecie są sądy, są strażniki, są więzienia!
Schwyciła się za głowę i przysiadła, tak ją przeraziło to odkrycie.
Prawda, są wszędzie... wszędzie... jak te żelaza na wilki... wszędzie...
Była przecież w Częstochowie, to i tam pokazywać musiała papiery; była na Kalwaryi za Krakowem, to i tam tak samo!
Obejrzała się dokoła bezradnie.
I jakby ujrzała wszędzie nieprzebyte mury, szeregi strażników, kancelarye, pisarzów i wyciągnięte do chwytania ręce!
— Laboga! i nigdzie, i nikaj! nie może człowiek biedny uciekać od tej strasznej mocy, którą teraz dopiero zobaczyła w całej grozie, uosobioną w strażniku i w więzieniu.
Biedactwo, nie rozumiała tego słowa: prawo, i myślała, że to to samo co — sprawiedliwość!
Nie czekała odpowiedzi na to pytanie, ale natomiast wypełzły z jam zmęczonego mózgu wspomnienia lat dawnych, wspomnienia męża, wspomnienia starych nędz i krzywd starych, które sinemi, wykrzywionemi męką ustami wołały z głębin czasu: nigdzie... nigdzie...
Zaskowyczała z bólu, jak pies kopnięty, przygięła się, okręciła się koło własnej duszy i w skamienieniu zgrozą nieopowiedzianą siedziała przed oknem, zapatrzona w dręczącą ciemność duszy własnej...
I dopiero z tego gorzkiego poczucia niemocy i opuszczenia, z tego poczucia, stratowania przez los, wstawał w niej zwolna bunt przeciw niesprawiedliwościom, srogi bunt duszy zrozpaczonej a silnej jeszcze.
— Jakto? Jasiek ma być złapanym, sądzonym i oddanym do więzienia, chociaż już dwa roki odsiedział niesprawiedliwie, chociaż nie winowaty?!... A tyla zbójów chodzi wolno po świecie! Oj, choćby ten Jadam Brzostek, o którym wszyscy wiedzieli, że trzyma spółkę ze złodziejami, abo ten Michalak, o tem też wiedzą, że zabił człowieka. A oni chodzą wolno! Dlaczego tak jest? To nie jest sprawiedliwie, nie. Dlaczego tak jest?
I długo snuła te nieskończone «dlaczego», aż w końcu sen ją zmorzył, że ocknęła się dopiero o świtaniu.
Ale dzień nowy nie przyniósł rozwiązania, przeciwnie, cierpienia jej wzrosły, i bunt jej przeradzał się zwolna w nienawiść do świata i wszystkich ludzi wolnych.
Jaśkowi nic nie było lepiej, pomimo, że mu raz wraz stawiała bańki na plecach i bokach, i aby upuścić mu nieco krwi, przecinała te wzdęte pęcherze dobrze wyostrzonym kozikiem.
A Tekla w południe, przyszedłszy na obiad z pańskiego, szepnęła:
— We dworze już wiedzą... na wsi gadają...
— I co? co?
— Hano co! Rządca powiedział do parobków, że kto Jaśka złapie i dostawi do kancelaryi, to dostanie od niego dziesięć rubli i garniec gorzałki...
— A chłopcy?... — wyszeptała starucha.
— Chłopy, jak chłopy! Moiściewy, atoć dziesięć rubli to karwas grosza! Możnaby sporą maciorkę za to kupić... — dodała jakby do siebie.
Winciorkowa pilnie badała jej twarz i widząc, z jakiem pożądliwem zamyśleniem patrzy na jej prosiaki, zdecydowała się po prędkiej, ale i bolesnej walce na ofiarę.
— Tekla, dam wam tę maciorkę z łatą na boku...
— Ja ta nie żaden Judasz! — oburzyła się bardzo szczerze, ale oczy jej błysnęły pożądliwością.
— I nie miałam tego w głowie, inom sobie dawno kalkulowała, żeby wam dać...
— Niby tak sobie, przez pieniędzy...
— A juści, pomagaliście mi tyla i w osnowie, i w przędzeniu, to wam się rzetelnie należy.
— Prawda, ale wy rzetelnie mi ją dajecie?...
— A naprawdę. Maciorka to możecie się dochować z niej czego...
— I to już całkiem moja świnia, co? — pytała oczarowana.
— Przeciech że wasza...
— Jezus Marya! Rodzonaby lepszą nie była — krzyknęła z radości i rzuciła się starą obłapiać za nogi i całować po rękach, a potem poleciała do chlewa i przygnała ową maciorkę do izby swojej i tak chodziła koło niej, tak jej podtykała jeść, że chociaż dziecko ryczało w płachcie uwieszonej przy suficie, nie słyszała, olśniona szczęściem posiadania własnej maciorki.
— Jezus! jakie to śliczności! Loboga, jakie to sprawne a żarte! — wykrzykiwała co chwila.
Winciorkowa, słuchając tego entuzyazmu, uśmiechała się dosyć żałośnie, bo juści, że za Jaśka oddałaby całe życie, ale zawdy... zawdy prosiak wart był z półszósta rubla, abo i siedem, bo na wiosnę świnie płacą...
— Ha, trudno! Z czyjego woza zsiadaj i na pół morza! — myślała, idąc zajrzeć do wczorajszej położnicy.
Umyślnie przystawała, sama zaczepiała ludzi, gawędziła, aby się coś dowiedzieć, czy na wsi wiedzą, że Jasiek jest u niej. Ale chłopi nie dali się złapać, nikt się nie zdradził ani słowem jednem, ani spojrzeniem, że cośkolwiek wiedzą o Jaśku. Gdy wreszcie sama powiedziała o ucieczce jego z więzienia, robili tak szczerze zdziwioną minę, jakby ta wieść, o której już wieś cała mówiła, była im naprawdę nowiną.
— Gramatyki juchy, żaden pary z gęby nie puści! — szepnęła zawiedziona.
— Szmat! szmat! szmat! — jęczał jakiś głos na drodze. — Gospodynie nie macie czego? nie potrzebujecie czego? — zawołał do niej szmaciarz, nizki, chudy żyd, który człapał środkiem drogi obok starej bryczki, ciągnionej przez szkielet konia.
— Stańcie przed chałupą moją, ta tam zaraz przyjdę.
Poszła do położnicy, a żyd wlókł się wolno, popychał brykę, wyładowaną w łachmany, smagał konia i przed każdym domem jęczał:
— Szmat! szmat! szmat!
Kiedy niekiedy przystawał i zamieniał za garść łachmanów szpilki, nici, igły, wstążki, gliniane kuraski do gwizdania, a czasem robił i grubsze operacye, na mendel jajek, na ćwiartkę kartofli lub na starą, wypierzoną kurę:
Gromada dzieci na pół nagich goniła go z wrzaskiem i krzykiem:
— Szmaciarz. Waciarz! Dam ci gros, daj mi kuros!
Ale żyd nie zwracał uwagi na krzyki, tylko energicznie oganiał się batem od psów, które zajadle docierały do jego długiej kapoty i napełniały wieś całą szczekaniem.
Krzyczał dalej, w przestankach bijąc konia, bo mu stawał co chwila, ale częściej jeszcze pchał wóz, podpierał go chudem ramieniem, aż mu zaczerwienione oczy na wierzch wyłaziły, świstał batem i wołał:
— Wio, wio! gniady! — Końce kapoty, gdy się pochylał przy popychaniu, wlokły się po błocie i tworzyły długą kolej, a czasem, zmęczony, przystawał, opierał się o wóz, zsuwał czapkę na tył głowy, obcierał czoło i dyszał tak ciężko, aż mu się broda ruda trzęsła i oczy napełniały łzami.
Dobrze już pod wieczór dowlókł się do domu Winciorkowej, dał koniowi siana i z batem w garści przyszedł do izby, ale był tak zmęczony, że długo siedział przed kominem, nie mogąc słowa przemówić.
— Zmęczyliście się, co?
— Od rana już tak jadę... a że nic nie jadłem, to mi trochę słabo...
— Napijecie się mleka, to wam dam?
— Bóg zapłać gospodyni, to ja zaraz przyniesę swój garnczek, to wy mnie w niego udoicie...
Udoiła mu w garnczek, przystawił do ognia, zagotował i wdrobiwszy suchą bułkę, nałożył czapkę i jadł tak łapczywie, że Winciorkowa przyniosła z alkierza trzy jajka i położyła przed nim.
— Zjedzcie i jajka, niech będą na zdrowie...
— Bóg zapłać! — wyszeptał z dziwną wdzięcznością.
Ugotował je sobie, ale zjadł jedno tylko, resztę nieznacznie schował do kieszeni, dla dzieci... A potem, jakby na podziękowanie za jej dobre serce, powiedział cicho:
— Mnie mówiły strażniki o waszym chłopaku, jego szukają!...
Winciorkowej ręce opadły od roboty, bezwiednie spojrzała na drzwi alkierza.
— Jego szukają! One mówiły, że przed tygodniem, to un był w nocy w karczmie Przyłęckiej, rozbił nos strażnikowi i uciekł!...
— Jezus, Marya! — krzyknęła, bo tego szczegółu nie wiedziała.
— Wy jego nie trzymajcie, jak on przyjdzie, bo jego złapią i no!... Ja to wiem, jak mój młodszy brat uciekł z wojska, to myśmy go chowali przez dwie niedziele, a potem to jego w nocy wzięli i my go już nie zobaczyli; aj, aj! co to była za godzina!...
Zachłysnął się aż ze wzruszenia.
— Żeby on był pojechał sobie do Ameryki, toby jego nie wzięli...
— Gdzie to? — zapytała prędko.
— Do Ameryki, to jest daleko, to jest za morzem, to jest może za dwa morzem... Tam dużo jest i Żydki, i Polaki, i Niemcy... Tam jest dobrze, tam żadnych strażników niema... Ja wiem, od nas z miasta jest tam felczera syn, i on ojcu co rok przysyła pieniędzy...
— A czemu Mosiek tam nie wysłał brata? — spytała podejrzliwie.
— Czemu? Nie było pieniędzy. Żebym ja miał tyle pieniędzy, co kosztuje droga dla mnie, dla mojej żony, dla moich dzieci, to jabym i tu miał się dobrze.
— A siła pieniędzy potrza? — zapytała spokojnie, udając obojętność.
— Ja dobrze nie wiem... ale mnie mówił jeden żydek, co całe sto rubli sama droga! To wielki majuntek, wielki geld!...
Zamilkli.
Żyd opasał się czerwoną chustką, za którą zatknął koniec kapoty, pozbierał pudełka, nadział czapkę i wychodząc, szepnął ciszej:
— Ja wam po przyjacielsku radzę... niech on zaraz ucieka do Ameryki... no, ostajcie z Bogiem.
— Jedźcie z Bogiem, Mośku.
— Wiecie, ten Herszlik, co un trochę szwarcuje ludzi za granicę... wy z nim pomówcie, un teraz jest w domu...
— Do Jameryki, za morza! Laboga! — myślała, zostawszy sama. — To pewnie tam, gdzie teraz naród ten wychodzi!...
Parę dni chodziła z tą myślą, obracała ją na wszystkie strony, przeżuwała i nie mogła się zdecydować puścić chłopaka w taki świat.
— Pojadę z nim! a co jabym tu miała ostawać! Prawda! — Olśniła ją ta myśl i zaraz w niej się zbudziła ta niezmożona, chłopska ciekawość świata. Ale spoglądała przez okno na świat i ostygała, strach ją przenikał. — Odjechać chałupy, ziemi, kościoła?... Wszystko ostawić i już tego nigdy nie widzieć... Jezus, adybym zamarła chyba z tęskności! Nie kuś ty mnie, dyable, nie kuś! — szeptała, ale mimo to robiło się jej w duszy coraz jaśniej. To pewność ocalenia Jaśka tak ją rozwidniała.
— Do Jameryki! Prawda, że to i łoni szły tam ludzie i latoś idą... Juści, juści, jaże ksiądz na kazaniu mówił, żeby nie szły, bo idą na zatracenie.
— E, księże gadanie a złodziejskie przysięganie... to jest ta para... o...
Ale rychło zapomniała o wszystkiem bo Jaśkowi coraz było gorzej. Rana nie chciała się goić i to rzężenie w płucach nie ustawało. Robiła co mogła i co umiała, ale wszystko nie pomagało. I okadzała go, i odczyniała, i wszystko jedno, co nic. Rozpacz ją ogarniała coraz boleśniejsza, bo Jasiek, w chwilach przytomności, coraz rzadszych, szeptał:
— Zamrę, matulu, zamrę!
— Wyzdrowiejesz, synku, wyzdrowiejesz, nie bój się. Pan Jezus i ta Matka Częstochowska ci pomogą i wyzdrowiejesz.
— Zamrę, matulu, ja to już czuję, matulu... już się ino ostatni dech tłucze po mnie, matulu... Przyjdzieć kostucha, przyjdzieć... — skarżył się słabym głosem i łzy strumieniem płynęły mu po twarzy...
— Sprowadźcie mi księdza, matulu... Człowiek jest grzyszny, to niech ta ksiądz wstawi się za mną przed Pana Jezusowym sądem...
Matka, chociaż jej serce wyło i pękało z bólu, uspokajała go zapewnieniami wyzdrowienia.
Nie wierzył już i nie chciał, bo czuł w sobie znużenie zamierania.
— Co mi tam już żyć... jakby me wzieny, tobym wnetki poszedł do kreminału... Matulu, ja już nie mogę, nie śpierpię tam, nie ścierpię... bo jak mę zamkną, to się powieszę, abo co złego sobie zrobię...
— O mój jedynaku, o moja sieroto biedna, o mój parobku kochany, ty nie odeńdziesz od matuli, nie ostawisz mnie biednej sieroty, nie ostawisz!... — jęczała, obejmując go sobą i płacząc krwawemi łzami rozpaczy...
— Kiej mi jest źle, matulu... kiej mi tak źle... tak źle... — skarżył się cicho, zapadając w półsen, pełen widzień i majaczeń...
Przesiedziała przy nim noc całą z trwogą najwyższą, bo się jej wydawało co chwila, że już umiera, więc go chwytała w ramiona, przyciskała do serca, ogrzewała własnem ciałem jego stygnące członki, szalała z rozpaczy, aż nad ranem padła na ziemię, rozkrzyżowała ręce i głosem, pełnym krzyków, skarg, żalów i próśb, pełnych krwi serdecznej, żebrała zmiłowania u Matki Najświętszej...
Na dworze była jeszcze noc ciemna, noc pełna deszczów brzęczących nieustannie po szybach, pełna zielonawych ciemności, które zalewały izbę smutkiem beznadziejnym i opuszczeniem, gdy Jasiek podniósł się na pościeli i wielkim głosem zawołał:
— Księdza! Księdza!... i upadł bezwładnie na poduszki...
Winciorkowa ledwie się dnia doczekała, zostawiła Teklę przy chorym; wzięła z grzędy kurę pod chustkę i pobiegła na plebanię.
Kościół był poklasztorny, ogromny i wspaniały, cały wewnątrz pokryty freskami, dziwnie tylko cichy i pusty. Pleśń czuć było wśród murów.
Ksiądz odprawiał cichą mszę przed bocznym ołtarzem, dziad kościelny służył mu do mszy.
Wielkie drzwi były otwarte na rozcież, wpływało niemi słońce, a czasem wpadały ze świergotem wróble i wieszały się na gzymsach lub ołtarzach.
Winciorkowa klęczała przed ołtarzem i zamodliła się głęboko.
Cicho było zupełnie; czasem tylko dzwonek zadźwięczał, czasem głos ministranta się rozległ, a czasem potężny, basowy głos księdza, zabrzmiał jak krzyk, i znów była cisza i ledwie dosłyszalne szemranie modlitw, i szelest przewracanych kartek mszału, i dalekie, dalekie, głuche echa wsi drgały pod nawami.
Pod koniec mszy, tylko ciężkie westchnienia Winciorkowej coraz częściej rwały tę ciszę głęboką i jak jęk huczały po kościele. A ona się modliła gorąco, kładła w tę modlitwę wszystko: wiarę całą, siły, nadzieję, życie całe; łzami oblewała zimną posadzkę, czołgała się do stóp krzyża, żebrała litości i zmiłowania.
Podczas ostatniego dzwonienia na Baranek Boży kura, leżąca obok niej dotychczas spokojnie, rzuciła się gwałtownie i pomimo nóg związanych, tłukła się po posadzce i uciekała.
Złapała ją zaraz Winciorkowa i po skończeniu mszy poszła do zakrystyi.
— Czekać! zaraz — burknął ostro ksiądz.
Stała wpatrzona z pokorą w księdza, wolno rozbierającego się z szat kościelnych.
— Chodźcie za mną!
Przez puste, odrapane, porujnowane korytarze wiódł ją do swego mieszkania; głuchy odgłos kroków po zzieleniałej, starej posadzce biegł za nim echem.
Chmary gołębi uciekały przez powybijane okna, do których zaglądały zielone gałęzie świerków.
Ksiądz pogwizdywał na ptaki, a Winciorkowa z nabożną tkliwością spoglądała na przegniłe, pozacierane oblicza świętych zakonników, malowane po ścianach, na resztki malowideł widne między żebrami sklepień, i rozmyślała co mu powie:
— Można powiedzieć... przecież ksiądz... powiem, jak na spowiedzi, to nie wyda... — I tak chciała już wypowiedzieć swoje udręczenia, że pochylała się, aby go ująć za łokieć i pocałować, ale ksiądz nie zauważył jej ruchu, szedł prędko i pogwizdywał, a za nim zaczęły podfruwywać gołębie i siadać mu na głowie i na ramionach.
— Loboga! A tam Jasiek zamiera! — rozjęczała się jej dusza.
— Co wam potrzeba? tylko prędko — zawołał, otwierając drzwi do mieszkania, była to dawna cela przeora, tak cała pokryta malowidłami, że wyglądała jak kaplica.
Ksiądz siadł do śniadania i słuchał.
Winciorkowa opowiadała bezładnie, przerywała, aby księdza objąć za nogi, to żeby go w łokieć pocałować, to żeby tchu złapać i nie stracić wątku opowiadania...
— ...Jak na spowiedzi mówię... święta prawda... ciągał ją ano do stodoły... na rozpustę, a przecież była z nim już po zmówinach... chłopak pedział: puść... a tamten go jeszcze lachą bez łeb... to i chwycił za widły... same już wlazły... co miał robić...
Płacz nią zatrząsł, aż się o drzwi oparła, a potem mówiła twardo, ze srogością: — Kobietą jestem, a zrobiłabym to samo... trzy roki więzienia... to ino przez złość... bo niewinien... postawił świadków, że go chłopak chciał zabić... jego była prawda na wierzchu... taki ciarach... taki pisarek... taki zbój i rozpustnik... to ino ciągła obraza boska... a chłopak je w kreminale!... Jezus!... Jezus!... taki wstyd... taki wstyd... a przecie jego ociec nie był byle kto... znali go, że uczciwy człowiek, a dziaduś byli jaże we Francyi... a teraz chłopak za zbója, za złodzieja uważany...
— Czego chcecie? — zapytał miękko.
— Jest u mnie, taki chory... umiera prawie... Nikto nie wie, że jest u mnie, ochraniam jak mogę. Ojcze duchowny, jak na spowiedzi mówię...
— Dobrze, dobrze. Nie bójcie się... — zamyślił się chwilę. — Zaraz tam przyjdę, idźcie naprzód, nikt nie będzie wiedział o tem... No, marsz, a zabierzcie sobie tę kurę... głupia...
Winciorkowa w dyrdy pobiegła do domu i zanim jako-tako wyporządkowała izbę, przyszedł ksiądz.
Wpuściła go do alkierza, a sama z godzinę klęczała przed obrazami w pierwszej izbie, zanim wyszedł od chorego.
Był bardzo wzruszony.
— Nie bójcie się, chłopak wyzdrowieje... trzeba mu tylko lekarstw...
— Ale skąd i jakich? a może ojciec duchowny napisałby do japteki.
— A no, dobrze, zaraz pojadę do miasta; przyjdźcie w południe do mnie, to już będą.
Winciorkowa aż dygotała z rozrzewnienia i wdzięczności, chciała ucałować jego nogi, ale ją odepchnął:
— Nie bądź głupia! Jezusa ano ułap za święte nóżki i podziękuj!
— Jakbym zwiosnę miała w syrcu! — szeptała do Tekli, po wyjściu księdza.
I po tylu dniach dręczących ciemności zaczęła w chałupie świtać nadzieja.
Wiosna już przyszła.
Przez cały kwiecień padały ciepłe, obfite deszcze, ale pewnego dnia, pewnego niedzielnego majowego poranku wyjrzało słońce i świat cały stanął w zieleni, w kwiatach, w śpiewie ptasząt, w radosnem, wiosennem rozmajeniu.
Jeszcze czarne role szkliły się wodą, jeszcze po bruzdach, wskróś zielonych ruń i młodych zbóż błyszczały smugi wody, jeszcze drogi pełne były błota, jeszcze czasem chłodnawy wiatr pociągnął od lasów, a resztki brudnych chmur przewalały się po niebie — a już nad polami, nad lasami, w sercach ludzi i zwierząt, w szumie wiatrów, w szmerze strumieni, w młodej zieleni drzew śpiewała wiosna radosny, tryumfujący hymn!
Przyłęk podobny był do olbrzymiego klombu kwiatów.
Powietrze, przesycone zapachami kwiatów drzew owocowych, drażniło i upajało pieszczotliwym powiewem.
Jaskółki szalały pod czystym, bladawym błękitem nieba, przewijały się jak kule wskróś drzew okwieconych, wpadały do pustych stodół, zaglądały do okien mieszkań i wybierały miejsca na gniazda.
Trawy się bujnie puszyły aksamitnym kobiercem, zboża już się przeganiały z wiatrem jak fale, już szły ku kłosom, pięły się wyżej, do słońca. Bociany klekotały po pustych jeszcze gniazdach, brodziły po nizkich łąkach wśród rozkwitłych kaczeńców, co jak drogie kamienie paliły się ostremi barwami wśród traw. Po rowach, nad drogami, na miedzach i ugorach, pełno było stokrotek i wczesnych ślazów i trzepotów ptasich. Radość odradzania, szczęścia, kwitnięcia, buchała z ziemi, z drzew, ze słońca, z piersi ludzkich.
W Przyłęku wiśnie już okwitły, ale kwitły natomiast bardzo obficie wczesne jabłonie, których były pełne ogrody. Szare, nizkie domy ginęły pod girlandami i chmurami kwiecia, nad któremi brzęczały pszczelne roje.
Wieś pełna była cichości świątecznego odpoczynku.
Przed chałupami, wśród opłotków, na podwórzach, przy studniach, myli się z powagą a dokumentnie chłopi, wiatr ich obsuszał ciepły lub obcierały obwisłe gałęzie kwiatów różowych. A w głębiach domów, po komorach, oborach, stajniach huczał rój ludzki radośnie.
Czasem pieśń jaka wyleciała jak ptak z okienka i utonęła w kwiatach jabłoni; czasem wołanie jakie huknęło i leciało ku pastwiskom, pełnym śmiechów dzieci i porykiwań latujących się krów. A wszędzie radość brzmiała a wesele.
A gdy w cichem powietrzu zadygotał srebrny głos kościelnej sygnaturki, wychodzili zwolna z domów i ciągnęli sznurami na nabożeństwo; to starsi gospodarze w granatowych kapotach, przewiązani czerwonymi pasami, to gospodynie całe w czerwieni wełniaków i zapasek, to parobcy w spencerkach pasiastych, to dziewczyny w białych chustach na głowie, z książkami w ręku do nabożeństwa, i z trzewikami w drugiem, to dzieci...
Od lasów, bokiem drogi, wchodziło do wsi dwoje ludzi.
Na kulach kusztykał stary, tłusty i ślepy dziad, przywiązany sznurkiem do baby idącej przed nim.
— Śpiesz się, bo się opóźnim! — mruczała, pociągając go lekko.
— Głupiaś, jeszcze czas, do płotów nie będę się ano po próżnicy wydzierał, a i przed sumą nikt nieda grosika.
Pociągnął nosem i szepnął:
— Musi być, co kwitną jabłonki!
— Przecie, cała wieś jak umalowana.
— Czerwono?
— Hale! jabłonki! to juści, że nie modro.
— Kartofle wschodzą, co?
— Głupi! a kiedy to miały wejść w te pluchy!
— Ludzie muszą być na drodze, bo coś niecoś miarkuję.
— Walą do kościoła.
Skoro minęli pierwsze chałupy, dziad przygarbił się bardziej, pochylił nagi łeb na piersi i żałosnym, jękliwym głosem zaśpiewał litanię, baba dośpiewywała schryple i tak szli, nie wstępując nigdzie, ku kościołowi.
— Głośniej, kobieto! głośniej! Ludzie pobożne lubią, coby całem gardłem chwalić Pana Boga, a nie przez zęby.
— Wstąpimy to gdzie?
— Ni... po co? żeby ci dały skibkę chleba? Jeszcze prosiak ma co żreć!
Pozdrawiali ich ludzie przechodzący, bo znani byli wsi całej, a dziad przystawał, częstował tabaką, wypytywał, pogadywał to i owo i kusztykał dalej.
— Do Winciorkowej trza wstąpić.
— Acha, to do tej chałupy za wodą, a może po kościele!
— Prowadź! — i kijaszkiem szturgnął ją w bok.
Winciorkowa właśnie szykowała się do kościoła, ale ujrzawszy skręcających do niej dziadów, otworzyła drzwi naroścież.
Dziad usiadł odsapnąć, bo się srodze już zmęczył...
— Kulasów ano nie czuję!
— Zdaleka idziecie?
— I... milkę z czemś, z Górek... dla młodego to tyle, co nic, ale na mnie starego już za dużo. Winciorkowa, a chodźcie-no bliżej...
Stara przysunęła się, niespokojnie patrząc na niego.
— Mają już oko na waszą chałupę — szepnął jej do ucha. — Spotkałem starszego, a ten mi rzekł: Wiemy, że Jasiek jest w domu, że się jeszcze lekuje, ale niech się jeno wylekuje, to my go znajdziemy! Tak słyszałem i umyślnie skręciłem bez Przyłęk, coby wam po chrześciańsku powiedzieć. Gadałem mu, że to nieprawda, jażem z nim trzy razy pił wódkę...
— A Bóg wam zapłać! — szepnęła strwożona głęboko i dalejże pchać w dziadowską torbę to jajek parę, to słoniny, to kaszy jaglanej, a wreszcie wyciągnęła ze szmatki złotówkę i wetknęła mu ją w rękę. Wzbraniał się wziąć.
— Ja ta nie hadwokat, nie za zapłatę dobrych ludzi bronię, a za dobre słowo. Sieroty wyście biedne, ale kiedy kuniecznie dajecie, to zmówię do Przemienienia Pańskiego pacierz rzetelny... Hale! pacierz juścić pomódz może, ale trza też i pacierzowi pomagać!
— Powiedzcie! a tobym wam za to dała nie wiedzieć co!
— Nima inszej rady, ino jak pozdrowieje, trza go pchnąć w świat, a czemu to do tej Brazylei niema jechać, co?
— Bogać! W tyli świat puszczać samego sierotę.
— A cóż to, ssie jeszcze, czy co? A to se z nim jedźcie.
— Juści, ostawię chałupę i grunt na Boskiej opatrzności?
— Loboga te kobiety! Sypiesz dobre radzenia, kiej do sakwy, a to wszystko przelatuje, kiej bez przetak! — żachnął się niecierpliwie. — A to sprzedać nie możecie, co?
— Hale! sprzedać! sprzedać! Myślałam ja i o tem, ale się bojałam.
— Bojajcio się ino, cobyście chłopaka bez to nie zatracili... Powiem Herszlikowi, to przyjdzie do was, on wszystkich tam przeprawia, mądry jucha kasztan... powiedzieć?
— A... powiedzcie — odrzekła prędko.
— Tyla narodu tam idzie! A bo to im ta źle, ano poszedł Antek Jadamów z Górek, będzie już temu dwa roki, to w przeszłą niedzielę przysłał czterysta rubli — na spłatę siostrom... Ho, ho! żebym ja miał z pięćdziesiąt lat mniej, żebym ja miał ślepie i kulasy, nie siedziałbym tu z wami, ino tam poszedł. Przyślę wam Herszlika. Panu Bogu oddaję. Prowadź, kobieto, bo słyszę, że sygnują...
Po wyjściu dziada Winciorkowa wyprowadziła Jaśka, który już zdrowiał szybko, do ogródka za dom, pod jabłonki. Położyła mu na trawie pierzynę i przykryła go na wierzch kożuchem.
— Co waju jest? — szepnął cicho, widząc jej twarz strapioną.
— Juści nie radoście, nie!
— Wiedzą już? — Uniósł się na pierzynie.
— Leż se spokojnie, leż... Pójdę do kościoła... to się przepytam... posłucham co gadają.
— Ino nie siedźcie długo, bo mnie samemu ckno — prosił cicho.
— Rychło przylecę... nie bój się...
W kościele było już narodu dosyć, śpiewali Różaniec w oczekiwaniu na sumę, a przed kościołem, na cmentarzu, chłopi stali kupami i poradzali sobie.
Dziad przed wielkiemi drzwiami głośno odmawiał pacierz.
Cisza świąteczna leżała na całem wzgórzu i nadpływała od wsi i od pól zalanych przez słońce.
A potem zaczęło się nabożeństwo.
Winciorkowa, wciśnięta pod chór, usiadła na posadzce i rozmyślała o tem, co jej dziad mówił i radził. Tak się zadumywała, że ani śpiewów, ani grania, ani dzwonków prawie nie słyszała, obijało się o jej uszy, jak szum niewyraźny i daleki, jakby szmer tych krajów, o których teraz myślała.
Ocknęła się dopiero na ciszę, jaka się zrobiła nagła, bo ksiądz po skończeniu nabożeństwa od ołtarza przemówił do ludu.
Mówił z powodu emigracyi do Brazylii: przedstawiał całą niedolę wychodźtwa, przestrzegał, prosił, błagał, wyklinał prawie tych, co pójdą.
Chłopi słuchali w głębokiem rozważaniu, trącali się łokciami, spoglądali na siebie, uśmiechali się nieznacznie, nic a nic nie wierzyli.
— A juści! a juści!... — myśleli.
A ksiądz dalej grzmiał swoim potężnym głosem i z takim zapałem przedstawiał tę zagubę dusz biegnących w obcy i zły świat, że wrażliwsi zaczęli wzdychać głośno, ucierać nosy, a kobiety gdzieniegdzie szlochały; ale masa stała nieporuszona, zimna.
Wysuwali się potem tłumnie przed kościół i w zbitej gęstwie przystanęli prawie wszyscy, aby pogadać.
— A juści! ksiądz się zwąchał z panami i tak gada!...
— Przecież nie będą mieli orać w kogo.
— Markotność ich rozbiera, że będą musieli sami kunie paść abo i robić...
— A toby ksiądz cyganił, co? — ozwał się jakiś głos.
— Cosik w tem jest, że tak mówi — podparł go drugi.
— Cosik?... oto jest, żeśta głupie, jak te barany! Do Brazylili chceta lecieć! lećta! zostawcie grunty, chałupy, wszystko! Dostanieta tam po folwarku z lasem, z lewentarzem, i z pałacem... Lećta... ostaną przecież żydy i Niemce, i dobrze im będzie na waszych gruntach! O jej! a potem, jak przyjedzieta nazad, to dycht na parobków do nich akuratnie... Będzie wam pasowało... Naród głupi, to gorszy od bydlaka, bo bydlę choć ano słowem i batem pokieruje... a to kiej cielenta... zadziera ogon i leci choćby w cały świat...
— Ano, Grzegorzu, przecież w książkach stoi i powiedają...
— Powiedają! powiedają... żeś głupi, a nie kużden temu uwierzy, ani kuniecznie tak jest. W książkach stoi! A czytałeś?
— Ja juści nie, ale czytał ten ceglarz z Woli... Miemiec.
— On tak dobrze czytał, jaże od Banacha gront kupił, na to on czytał!
— A te, co poszły łoni, to pieniądze przysyłają...
— Jeden przyśle, a wielu się zmarnuje!
— Grzegorz zły, że to ze starości iść nie mogą!...
— Barany juchy! jak te barany! — zawołał rozgniewany Grzegorz, nacisnął czapkę, splunął i poszedł do domu.
Niejeden się zamedytował, niejeden rozważał słowa starego, ale większość snuła dalej bałamutne wieści o Brazylii.
A najwięcej mącił umysły sołtys.
— Księdza będzieta słuchać, co? A jak urzędnik przyjdzie po podatek, to ci go ksiądz zapłaci? A jak jeść nie masz, ksiądz ci da, co? A jak grontu mało masz, doda ci go ksiądz, co? — krzyczał.
— Dać nie da, zapłacić za nikogo nie zapłaci, bo sam bidota, ale zawżdy ksiądz pomyślonek ma inszy, gazety i książki czyta, to wie, co się we świecie dzieje i nie chciałby narodu gubić — zauważył Sułek, ten, co to niedawno miał syna.
— Tak się to mówi, a trzyma on z panami, nie z nami.
— Przecież zmówiły się, coby narodu nie puszczać!
— A pewnie, że tak jest. A co to, tyla ludzi wyjdzie, ani kto robić, ani podatków płacić, ani do wojska iść.
— Strach im jest, że same ostaną i przezto odmawiają.
— A że w Brazylii nijakich podatków niema, że rekruta nie bierą, że każdy jest sobie panem, to wierzta, bo urzędnik wam to mówi!
— A ziemi tyle, co człowiek ino zobaczy.
— Jeszcze i pieniędzy na zagospodarowanie.
— I sifkartę na drogę, za darmo.
— Pisał Antek Jadamów, że lasy okrutne, a wszystko la naszego narodu.
— A dlaczego tam tak ciągną naszych?
— Nie wiecie dlaczego? Urzędnik wam to powie dokumentnie, w powiecie tak mówiły panowie, a to cesarz brazylijski rozgniewał się na swych ludzi, że to katoliki nie są dobre i czarne na gębie, kiejby garnki żelazne, to zawołał największego urzędnika i powiada mu: już mi się przykrzy patrzeć na tych smoluchów, bo to ani grontu uprawiać dobrze nie uprawiają, ani nic to trza ich wypędzić w góry; a sprowadź mi polski naród, że to najlepsze chłopy, i słyszę grontu u siebie mają mało, chrześcijany to są dobre, słyszę... Z tego poszło wszystko, to jest prawda! — zakończył poważnie, a małe, chytre, lisie oczki jego biegały po twarzach, jak błyskawice.
A że to jeść im się już zachciało i baby poszły naprzód, zaczęli się rozchodzić.
Winciorkowa szła w gromadzie i pilnie słuchała wszystkiego, wzdychała głęboko i raz po raz spoglądała na wieś, na lasy otaczające ciemną ramą, na pola zieleniejące, na rozkwitłe sady, na niebo tak czyste i niebieskie, jak na tym obrazie w kościele, na te słupy dymów niebieskich, które podnosiły się z nad chałup i szły prosto w niebo, na ten lud cały rozgwarzony, różnobarwny, który szedł przed nią drogą; żal dziwny i jeszcze dziwniejszy strach ją ogarniał zwolna i przenikał dygotaniem. Ale znów te rozmowy chłopów, te olśniewające, słodkie obietnice gruntów, lasów, swobody — chwytały ją mocno za serce i tak rozjaśniały duszę, tak rozpalały, że gotowa była jechać chociażby natychmiast!
Przed karczmą, która stała wprost jej domu, tylko wepchnięta wgłąb nieco, na skręcie bocznej drogi do dworu, stał strażnik z kilku chłopami.
Winciorkowa zobaczyła go natychmiast i spiesznie podążała do domu.
Sołtys ją dogonił przed progiem samym.
— Wiecie... rządca powiedział wczoraj w kancelaryi, że żeby nie wiem co, to choćby sam złapie Jaśka, a wy tu... — szepnął cicho.
— A strażniki wiedzą, że... że?...
— We wsi całej już ano wiedzą, że jest u was!
Weszli do wnętrza domu.
— Słyszeliście, co to ludzie mówią o tej Brazylii? — zagadnął po chwili.
— Słyszałam, słyszałam! A bo to wiem, jak jest! Niewiada kiej para, a kiej wiara.
— Hale! hale! Jedno tylko miarkuję, że tam Jaśkowi byłoby przezpiecznie.
— Niema co, że inaczej już zrobić nie można, niema co!
— A z gruntem? — zapytał, i oczy mu rozbłysły chciwością.
— A choćby i sprzedam! — odrzekła z determinacyą.
— Kto to kupi, tyle chcą sprzedać, że nikt nie chce! — powiedział chytrze.
— A choćby i za pół darmo, to sprzedam. A przecie mój grunt dobry, w jednem polu, a jest i łąka, i chałupa przecież nie ostatnia, i stodółka prawie jest nowa. Grunt doprawiony jak się patrzy...
— Ho! ho! wiadomo, żeście najlepsza gospodyni na wsi, co prawda, to prawda.
Nie odpowiedziała, poszła do komory i wyniosła stamtąd w garści pieniądze.
— Moiściewy! weźcie to... żeby się ano nie dowiedziały... — prosiła cicho.
— Już ja to wszystko urychtuję... — Podniósł się i obciągał kapotę, a na odchodnem rzekł: — Jak wychorzeje, to zaraz jedźta! Panu Bogu oddaję...
— A z gruntem się nie śpieszcie i nie mówcie o tem nikomu.
— To się wie, zarazby się domiarkowali.
— I tak się już chłopy odgrażają, bo rządca powiedział, że całą wieś zaskarży, jako Jaśka wszyscy przechowują.
— Żeby on Boga przy skonaniu nie oglądał za naszą krzywdę! — zawołała namiętnie.
— Jakbyście potrzebowali kuniecznie, to jabym kupił... nie dla siebie, bo człowiek grosza przy duszy niema, ale mówił mi Adam z Zacharek, coby mu się obejrzeć za gruntem dla syna, że to go żeni...
— Przyjdźcie którego dnia, to se pomówimy...
— To jest sześć morgów z łąką?
— Sześć morgów pola, a morga łąki.
— Statki gospodarskie macie jakie?
— Są wszystkie i prawie nowe, ale to już osobnobyśmy się godzili...
— A grunt w tabeli nie stoi? — zagadnął już z progu.
— Nie, bo to mój nieboszczyk dostali jeszcze dawniej...
— Zostańcie z Bogiem!
Podali sobie ręce i sołtys wyszedł głęboko uradowany tą pewnością, że grunt kupi za byle co, dawno on już miał na niego ochotę.
Stara zajrzała pod Jabłonki do Jaśka i zakrzątnęła się około obiadu, bo Tekla siedziała w swojej stancyi i co chwila wpadała z okrzykiem:
— A zobaczcie no, bo ledwie już dycha!
Jakoż dziecko jej ledwie dychało — dusił je krup...
Nie zajmowała się niem wielce Winciorkowa; a bo to miała mało swoich zmartwień, a potem cóźby mu pomogła, kiedy już ostatnią parą piskało!...
Ugotowała obiad i zaniosła go chłopakowi do ogródka.
Jasiek szybko powracał do zdrowia; lekarstwa księże, wiosna, no i młodość zwyciężyły w końcu chorobę; chodzić jeszcze nie mógł, jeszcze go czasem w piersiach okrutnie bolało, ale już rumieńce zaczynały grać pod wybielałą skórą twarzy i modre oczy patrzyły coraz weselej.
Leżał na pierzynach, pod kwitnącemi jabłonkami, które pachnącym baldachimem z kwiatów osłaniały go od słońca.
— Spałeś se? — zapytała, siadając przy nim.
— Gdzietam! Dzwonienie słychać było, tom zmówił pacierz jeden i drugi, a potem, że to tak pszczoły brzęczą na kwiatach, że tak pachnie, tom leżał i czekał na was, matko... — Wziął się do jedzenia.
— Dobrze ci, co?
— Dobrze matulu, dobrze!
— Bok cię nie bolał?
— Nie, matko. O! dzwonią już na nieszpory.
Przymilkli oboje, bo po świegotliwym śpiewie sygnaturki ozwały się wielkie dzwony i biły tak potężnie, aż ziemia drżała i kwiaty jabłoni zaczęły opadać jak różowe motyle na Jaśkową głowę i trawę zieloną...
— Jasiek!
Podniósł zasłuchane oczy.
— Wiedzą, że tutaj jesteś!
Gwałtownie rzucił się na pierzynach.
— Połóż się, nie bojaj się, nie dam ja cię, synku, nie.
Czarna spracowana ręka gładziła po jego twarzy i oczach, opowiadając mu o wszystkiem, co słyszała w kościele, i co powiedział jej sołtys.
— Ścierwy! Zapłaciłbym dobrze! Niech mnie ino wydadzą! — szeptał, zaciskając pięście i grożąc niemi wsi.
— Cicho, dziecko, cicho, pojedziemy se. — I opowiedziała mu, jako już dawno, jak tylko przyszedł do niej, świtała w niej myśl, aby sprzedać grunt, chałupę, dobytek cały i wynieść się do tej Brazylii.
— Dobrze, matko, sprzedajcie wszystko, na wasze imię jest gospodarka, sprzedajcie i pojedziemy. A niech ta te wszystkie przepadną, kiej człowiek poczciwy żyć nie może tutaj. Zabijaki ino same, a okpisy, a oszukańce, a Judasze. Jakby tylko najprędzej, matko! najprędzej! — wołał energicznie, twarz mu rozbłysła nadzieją innego, lepszego i wolnego życia.
— Dobrze, chłopaku! Pójdę na wieś, to się przewiem pomiędzy ludźmi, abo i w karczmie rzeknę jakie słowo o gruncie, co powiedzą ludzie na to...
— A sołtysowi nie sprzedajcie, to Judasz najgorszy z całej wsi. Okpi was i jeszcze mnie wyda, żółtek ten zapowietrzony, a oczy to ma kiej u wilka...
— Leż se tu spokojnie, mów pacierz, a ja pójdę.
Jasiek pozostał sam w ogródku.
Nie mógł uleżeć spokojnie, różne myśli, różne przypuszczenia tak nim owładnęły, że kręcił się wciąż na posłaniu. Ten plan matki olśnił go i tak pociągał, że chciałby już, zaraz, w tej chwili rzucić wszystko i jechać w ten wielki świat. Uciec od tej strasznej myśli, która go wciąż prześladowała, że musi wrócić do więzienia, że musi odsiedzieć swoje... O, bo wiedział dobrze, że prędzej, czy później odnajdą go i wezmą. I tak mu było dziwno nieraz, że tak spokojnie leży już sześć tygodni u matki, że nikt go nie szukał!
To znów leżał spokojnie, patrzył w niebo prześwitujące pomiędzy kwiatami jabłoni i nasłuchiwał głosów wsi...
Jak mu się dusza rwała do tej szerokiej ulicy, obstawionej domami, do tych pól, które widział niewyraźnie przez gęste, wyplecione łoziną płoty ogródka, do ludzi znajomych, do kościoła, do pastwisk nad rzeką, gdzie tyle lat szczęśliwych przebiegał za bydłem, do karczmy, do Nastki wreszcie... ale to ostatnie imię wyrzucał z pamięci, chmurniał nagle i posępnym wzrokiem patrzył w bujną zieleń pokrzyw, co zieloną ścianą przysłaniały płoty — i zmógłszy się nasłuchiwał i wyobrażał sobie, jak to idzie już środkiem drogi, jak ludzie stają, aby go powitać, jak to okna się otwierają i wyglądają niemi kobiety, a z za węgłów wychylają się czerwone twarze dziewuch... a wszyscy zapraszają do siebie... wysuwają ławki przed dom... częstują... a pytają... a cieszą się, że powrócił... że już zdrowy... a pomstują na rządcę, przez którego siedział... Nie, nie wejdzie nigdzie, nie... obaczy tylko wszystkich... pogada... rozpyta to i owo... i zaprosi parobków abo i gospodarzy do karczmy, na poczęstunek... na przywitanie... Muzykę sprowadzę... dziewuchy przylecą i dalejże... wesele będzie a uciecha... siedzą jak na odpuście...
Uśmiechał się do tych obrazów, przeżywał je wszystkie, pił rozkosz całem sercem... ale przyszło mu na pamięć to, co matka powtarzała za sołtysem.
— Wydałyby mnie! — jęknął cicho, blednąc śmiertelnie. — Wydałyby? — pytał jakby siebie. — Juści, żeby wydały... juści... Już jabym wam zapłacił za to, żeby wasze dzieci jeszcze popamiętały... — szepnął złowrogo.
Ale że się zmęczył myśleniem, wziął książkę od nabożeństwa, otworzył tam, gdzie było założone Różańcem, i wodząc palcem po literach, żeby widzieć lepiej, półgłosem odmawiał nieszpory.
Słońce przygrzewało poczciwie; przez różowe kwiaty lało się dziwnie słodkie, rozpylone światło i drgało złotemi plamami po młodej trawie i po Jaśka twarzy i włosach jasnych. Przeogromna cisza leżała w powietrzu, tam wysoko nad jabłoniami, gdzie tylko na tle błękitu przemykały jaskółki, a czasem ciągnęły sznurem kaczki dzikie...
Pod strzechą domu świergotały wróble, a małe omszone szaro gąsięta przenosiły się z miejsca na miejsce, pod wodzą dwóch gęsi i gąsiora, który wciąż syczał i gonił kury po ogródku, lub doskakiwał do maciory z prosiętami, która tak energicznie czochała się o jabłonie, że listki kwiatów, niby deszcz różowy, spływały na trawę.
Rzeczka płynęła tuż za płotem i oddzielając ich dom od wsi, bulgotała monotonnie.
Było tak cicho, tak ciepło, tak dobrze...
Jasiek przestał się modlić i leżał jakby utopiony w słodkiej szczęśliwości tego dnia majowego. Patrzył poprzez rozchwiane nieco girlandy kwiatów, patrzył daleko, w niebieski błękit; patrzył i zapominał o świecie całym. Wiatr miękki, słodki, pieszczotliwy obwiewał mu twarz i chwiał nad nim ukwieconemi gałęziami, pochylał ku niemu zielone łodygi chwastów, a jemu pierś rozszerzała się radością głęboką, czystą, radością życia, a oczy oczarowane, półsenne, tak niebieskie, jak błękit tam wysoko, pełne były cichych dziękczynień i błogości niewypowiedzianych.
Czuł tylko niewyraźnie, że przez niego przepływa jakoś przesłodka fala tych blasków, barw, błękitów, słońca, zbóż szumiących, ciszy pól — życia ziemi.
— Mroczy me jakoś! ćmi mi się w głowie! — Myślał chwilami o stanie swoim i nic nie widział i nie rozumiał, że Nastka przelazła przez płot od rzeki i stoi o parę kroków od niego, i patrzy — była blada jak chusta, jak te kwiaty jabłonek, pod któremi schylała nizko głowę.
— Jasiek! — szepnęła cicho i oczami pełnemi strachu, oczekiwania i miłości patrzyła w niego.
Nie usłyszał, nie zobaczył jej.
— Jasiek! — ach! tak trwożnie zatłukło jej serce, tak trwożnie.
Drgnął, powlókł oczami po trawie, po drzewach, po niej, przyciśniętej do jabłonki i przysłoniętej jej zwisłemi gałęziami, nie spostrzegł, zdawał mu się ten głos przywidzeniem.
Nie, już nie mogła wytrzymać, nie — przyklękła przy nim i dotykając palcami jego rąk, szepnęła cicho i łzawo:
— Jasiu! Jasiu! Nie mogła więcej powiedzieć ze wzruszenia.
Aż usiadł na pościeli, zdumienie wyjrzało mu z szeroko otwartych oczów, chwycił ją za ręce, dotknął jej twarzy, włosów i opadł na poduszkę.
— Poszła... ty... — Nawet nie wiedział, jak mu się ta obelga wyrwała z piersi.
— Jaśku — adyć to ja!... Adyć ja do ciebie przyszła... Jaśku... loboga... — łzy rzęsiste popłynęły z jej oczów, trzęsła się cała, jak te kwiaty jabłoni, które wiatr rzucał na nich, zamierała...
— Chudziaku mój, mizeroto, sieroto kochana. Jasieńku mój... — bełkotała przez łzy, dusiła się z bólu i nie mogąc już wytrzymać, rzuciła się na niego, objęła mu nogi rękami i wybuchnęła strasznym płaczem...
A w nim zniknęła zatwardziałość, te łzy ją roztopiły, tylko leżała jeszcze w twarzy surowość mocna i obawa, więc położył rękę na jej włosach i szepnął chmurnie:
— Nastka!
Dziewczyna podniosła się i zaczęła obcierać oczy...
— Tyś się zmówiła z rządcą, żeby mnie wydać, co?
Zachwiała się, jakby ją kto w piersi uderzył.
— U pani... u pani służę... służę...
— A nie mieszkasz to z nim!...
— Jezus Marya! Na tę Matkę Przenajświętszą! na tego Jezusiczka! — wołała, chwytając różaniec z jego książki. — Jasiek, co ty mówisz! Jasiek!
Ale tak ją ból ścisnął za serce, że zbladła śmiertelnie, nie mogła słowa rzec, ino łzy jak perły toczyły się z jej oczów przerażonych.
A on uwierzył w nią odrazu, ten jej krzyk przeszył mu serce taką radością, że się pochylił do niej i szepnął:
— Nastuś! Nastuś moja!
Dziewczyna padła mu na piersi, objęła go rękami i utonęli w mocnym, pełnym łez szczęścia uścisku...
Wiatr znów rozchwiał drzewa i sypał na nich jabłoniowym kwiatem — a potem stanęła cisza i ogarnęła takim spokojem, takiem szczęściem ich dusze, że siedzieli na ziemi przy sobie, trzymali się za ręce i oczy ich przenikały się wskroś serc pełnych siebie...
— Dla ciebie uciekłem... dla ciebie... — zaczął urywanym głosem.
— O Jezu!
— Taka mnie tęskność rozbierała... taka tęskność...
— Wypłakiwałam ja oczy... wypłakiwałam!...
— Nastuś! Nastuś!
— Jasieńku mój!
— Tyle roków...
— Ale już nie pudziesz, już cię nie puszczę...
I znów siedzieli w ciszy niezgłębionej serc, omdlałych ze szczęścia.
Wróble świergotały sennie pod strzechami, a w klasztornym ogrodzie, na wzgórzu, zaczęły gdzieniegdzie odzywać się słowiki z kosami naprzemian. Upał się już skończył, zawiewał przedwieczorny chłód, przesycony wilgocią i zapachem zbóż zielonych i kwitnących ogrodów.
Drzewa stawały w wielkiej ciszy i zadumaniu, trawy i zboża się pochylały — jakby wszystko zaczęło słuchać klekotania bocianów, szczebiotów jaskółek i tych dzwonów na Anioł Pański, których jasne, ogromne głosy leciały od kościoła i rozlewały się nad wsią.
Nastka uklękła pobożnie, wzięła jego książkę i zaczęła przełzawionym, roztrzęsionym głosem czytać:
— «Anioł Pański zwiastował Maryi Pannie».
Jasiek usiadł, złożył ręce i sercem pełnem wiary powtarzał:
— «Zdrowaś Marya, łaskiś pełna»...
A dzwon długo wołał śpiżowym głosem, i rozlewał hymn wieczoru — modlitwy — odpocznienia na wieś przycichłą, na lasy, które niby hufy potężne stały dokoła pochylone, na młode zasłuchane niwy, na strumienie i potoki co niby srebrne sznury i zwierciadła wybłyskiwały z zieleni.
Skończyli Anioł Pański, ale milczeli; mówiły im tylko serca i oczy rozpłomienione, dusze zachwycone, a czasem tylko usta.
— Nie wezmą mi cię już, nie wezmą.
— Nie bój się Nastuś, nie.
— Adybym cię we złoto i srybło ubrała, mój ty sieroto kochany.
— Ty mnie nie znasz, Nastuś, nie. Pobierzemy się, to zobaczysz — już ja cię nie tknę nigdy ręką, i marnego słowa nie powiem, i zarabiać się nie dam, nie... Dziewkę se ano weźmiemy, żeby ci lżej było...
— Nie, Jasiek, nie, sama robiła będę, umiem ja wszystko... Zobaczysz, jaka ja robotna, a już porządek w chałupie miał będziesz taki, że i matka lepiej nie zrobi. A i kole świń, czy kole krów, też chodzić umiem.
— Gospodyni moja kochana! — pogłaskał ją miłośnie po twarzy.
— Ino jest to... że ja biedna sierota, a ty gospodarz, ino... — zaczęła nieśmiało.
— Głupiaś, a chcesz mnie, co?
— Jasiek! Jabym cię nie chciała, ja! — rzuciła mu się na szyję.
A potem mówiła nizkim, urywanym ze wzruszenia głosem:
— A pani powiedziała, że za to, co ja dobrze jej służę, to jak pójdę za chłopa, dadzą mi krowę z cielęciem, i maciorkę młodą, i sześć gęsi, i statków ździebko, i obleczenie do ślubu.
— Powiedziała tak dziedziczka, Nastusiu, powiedziała?
— A juści, a bo to raz. Jeszcze ze dwie niedziele temu, mówiła to przy gospodyni.
— To za twoją poczciwość, Nastusiu! a widzisz, Nastuś, za twoją poczciwość!... Będziesz ty gospodynią lepszą od tych wszystkich paparuchów we wsi... będziesz, Nastuś, zobaczysz... A już się ino moi matki nie bojaj!
— Ale! adyć i rodzonej więcej nie miłowałam! ale ona taka, że dziedziczka powiedziała, co Winciorkowa mogłaby być dziedziczką, że taka mądra, jak żadna kobieta we wsi...
— Mówiła tak, Nastuś! Mówiła? Niech jej Pan Jezus da najlepsze!
— Mówiła, Jasiu, mówiła to nawet przy rządcy... kiedy... — urwała nagle, bo to słowo niebacznie wymówione, powlokło chmurą twarz chłopaka, zasępił się, patrzył na nią bacznie i zapytał nieśmiało:
— Nie napastował cię... co? — oczy mu zabłysły nienawiścią.
— A juści... ażem się poskarżyła pani... to pani go zawołała na pokoje... to wyszedł stamtąd taki zły, jak ten pies... to potem pomstował, że loboga... na mnie... — mówiła cicho, jakby się skarżąc przed nim...
— Już ja go przyrychtuję... już... już ja mu zapłacę za siebie i za ciebie... już on mnie popamięta... — syczał przez zęby i taka dzika zawierucha zawziętości nim zatrzęsła, że aż posiniał.
— Jasiek! bacz na siebie... on się zna z urzędem, to... a jakby cię znowu wzieny, to jużbym ja sierota, choćby i do studni się rzucić...
— Żebym miał zgnić w kryminale, a swojej krzywdy nie daruję...
— Jasiek, pomiarkuj się! pomiarkuj! — prosiła błagalnie, pełna trwogi.
Nie odpowiadał, milczeli.
Mrok już ich nakrywał, siedzieli przy sobie, ale dusze ich były daleko od siebie, rozbiegły się jak ptaki spłoszone nienawiścią i trwogą.
Cudny obłok szczęścia się rozwiał i roztopił w tej szarości zmroków, jakie spadały na ziemię. Życie ohydną swoją rękę znów położyło na ich doli...
Siedzieli tak długo, nie mogąc się uspokoić.
Naraz wpadła Winciorkowa i szybko ku nim przemknęła wśród drzew.
Drgnęli oboje przestraszeni.
— Już cię wydały chłopy! już cię wydały! — szepnęła stara cicho. — Byłam na wsi... byłam potem w karczmie... narodu pełno, jak zwyczajnie przy niedzieli... pili sobie... strażniki siedziały... Banach mnie zobaczył, a że to już był pijany... rozpuścił ozór i powiada: Winciorkowa, a Jasiek już zdrowy, czas mu wracać do kamienicy... do pokojów... Strażnicy słuchali pilnie... uważałam... a ten pijanica, jak nie zacznie gadać, że teraz wszystkie zbóje mogą se chodzić spokojnie, bo się sołtysowi opłacają... tak strażniki pocichu zaczęły pytać... a drugim chłopom w to graj... powiedziały wszystko o tobie... Jużem zmartwiała... ino me sołtys, że to już był mrok, pociągnął i powiedział, że może być rewizya!... że... — umilkła wyczerpana.
— Które to chłopy? — zapytał cicho.
— Ano, Banach, Kubik ten z końca, Sikora ze środka, ten bez ślipia, Wójcik i wszystkie, i wszystkie...
— Banach, Kubik, Sikora i Wójcik! — powtarzał wolno, bardzo wolno, wbijając sobie te nazwiska w pamięć, ale nagle zalała go zapamiętałość tak szalona, że zerwał się na nogi, pochwycił za jakiś kołek i krzyknął:
— Niech tu przyjdą, niech mnie chcą wziąć, niech!... — i osłabł tak bardzo, że nogi mu się ugięły, aż się chwycił jabłonki, żeby nie upaść.
— Cicho, synu... cicho... trzeba cosik radzić.
— Trzeba stąd go wyprowadzić! — szepnęła Nastka, budząc się z przerażenia.
— Prawda, tak najlepiej, nie znajdą go, to i nie wezmą, ale gdzie?...
— Gdzie? a choćby i do tych dołów za klasztor, na górę... teraz są już puste.
— Dobrze, juści, że ino tam, trzeba tylko parę pacierzy przeczekać, żeby całkiem zmroczało... jeszczeby kto zobaczył.
Zajęła się Jaśkiem, bo ledwie dyszał, taki kaszel gwałtowny go pochwycił.
— Nastuś, wyjrzyj przed dom, czy kto nie idzie...
I zaczęła się nieskończenie długa chwila oczekiwania nocy.
Stara przez płot patrzyła na mostek, ale nic nie widziała, powracała też co chwila do Jaśka, który skurczony, jakby zmartwiały, siedział na pierzynie.
Noc zapadła prędko, cisza rozpościerała się nad światem głęboka, tylko od karczmy szły pijackie podśpiewywania, a dźwięki muzyki, i głosy schrypnięte; a od łąk ciągnęły na pola krzyki czajek i tumany nizkich białych mgieł podnosiły się nad trawami.
— Nie bój się, Jasiek! Już ja cię nie dam, jedynaku, nie dam — uspokajała go matka.
Ubrała go przy pomocy Nastki w kożuch, wzięły pierzynę w płachtę i ująwszy pod pachy mocno, bo ledwie szedł i potaczał się, wyszli z ogródka na podwórze, a stamtąd na ścieżkę, biegnącą tuż pod samą górą, na której stał klasztor.
Szli cicho i bardzo wolno, bo Jasiek męczył się i odpoczywał co chwila, a czasami stara kładła się na ziemi i przyłożywszy ucho do ścierni, nasłuchiwała.
— Przy chałupie nikogo nie słychać!
— To nic, trzeba iść prędzej — szeptała Nastka niecierpliwie.
— Nie mogę już... nie mogę... o Jezus! — szeptał Jasiek i coraz mocniej opuszczał się na Nastkę, która go prawie niosła.
— Cicho, Jaśku, cicho! Zaraz tam już będziemy — odpowiadała dziewczyna.
Jakoż dociągnęli się do dołów wielkich po kartoflach, które kopano w boku wzgórza, od strony lasu. Stara wyszukała najlepiej zachowany, a wydobywszy skądciś wiązkę przegniłej słomy, spuściła się z nią do wnętrza i zrobiła na dnie posłanie, pokryte pierzyną. Wzięły go za ramiona i nogami naprzód spuściły do dołu.
— Nie bój się, Jasiek, niczego... tutaj cię już nie znajdą... a jak ci będzie markotno, że to w ciemności, to zmów sobie pacierz. Nad ranem przyjdę, to ci jeść przyniosę. Już pójdę, parobku kochany, bo trza mi być, jak te psy przyjdą, żeby czego nie zmiarkowały... Nastka też musi bieżyć, żeby we dworze nie gadali czego na nią.
— Nie dajcie mnie matko... nie dajcie... — zawołał łzawym głosem i jak dziecko ułapił matkę za szyję; ten dół i noc przerażały go.
Uspokoił się jednak wkrótce, był bardzo zmęczony.
— Nastuś! to i pójdziesz, co?
— A pójdę, Jasiu! pójdę... ale zaraz, jak państwo spać pójdą, to przylecę i ostanę.
Już nic nie rzekł, ale matka, gładząc go na odchodnem, poczuła, że mu łzy płyną po twarzy.
Szły śpiesznie z powrotem, a już niedaleko domu, na rozstaju ścieżek, bo jedna szła do Winciorkowej chałupy, a druga pięła się wyżej i po wzgórzu spadała ku dworskim zabudowaniom, stara rzekła:
— Nastka, a jak wydasz, to ci już Pan Jezus za to zapłaci...
— Jabym wydała Jaśka! ja? adyćbym w ogień, ady w wodę, ady z największej góry skoczyłabym dla niego... — Rozpłakała się serdecznie.
— No, cicho... cicho... wierzę ci... A zajrzyj do niego..
Dziewczyna za odpowiedź całą objęła ją za nogi...
— Ady ja jestem taka wasza, jak ten pies. — Stara objęła ją za głowę i tak się pobratały na śmierć, zmieszawszy łzy swoje, uczucia i ukochania.
— A niech tam ją sobie bierze, dobra dziewucha — myślała stara, biegnąc do domu.
Nie było jeszcze nikogo w domu.
Stara zapaliła światło i starannie pousuwała z alkierza wszelkie ślady pobytu Jaśka. Czuła się o tyle spokojną, że krzątając się około gospodarstwa, odmawiała dawnym zwyczajem pacierze.
Tekla siedziała u siebie, wołała jej przez sień, ale nie przyszła.
— Pewnikiem śpi — pomyślała, zaglądając do jej izby.
Tekla nieruchoma, wpatrzona w ogień, siedziała z dzieckiem na ręku.
— Co to wam?
— Ano ledwie już zipie... musi być kona... — szepnęła.
— Jezusie Nazareński!
A dziecko już konało; sine, wyprężone, nagie leżało na jej kolanach, z trudnością rzężąc, i co chwila biło rękami powietrze, jak ptak tonący; ogromny ogień na kominie okrwawiał jego brzuch rozdęty i chude nóżki, zwieszające się bezwładnie.
— Już mu się tylko pacierz należy! — szepnęła Winciorkowa ze współczuciem.
— O moje dzieciątko kochane, o moja kruszyno! — wyłkała z płaczem Tekla, ogarniając dziecko rękami, jakby w obronie przed śmiercią.
Winciorkową omroczył ten widok, bo pomyślała o Jaśku, że może i on tam w dole czuje się tak samo.
Nie mogła lecieć do niego, bo mogli przyjść lada chwila, więc z niecierpliwością, coraz bardziej denerwującą, oczekiwała.
Co chwila wybiegała przed dom, patrząc na drogę.
Noc była jakaś posępna i duszna, bez gwiazd, wiatr wilgotny zawiewał z łąk i muskał jej twarz rozpaloną, zgorączkowaną oczekiwaniem... Tłukła się wprost po izbie z udręczenia. To siadała na progu i zapadała w półsen, pełen czuwania, w jakąś martwą ciszę zmęczenia.
Na wsi cicho było, tylko Tekla ryczała wciąż płaczem, a chwilami rozlegał się jej rozpłakany, monotonny głos:
— Już ty mnie sierotą ostawisz, już ty sobie idziesz do Jezusiczka, na niebieskie pokoje... na radowanie... o Jezu! Jezu! Jezu!...
A od karczmy lały się przyciszone odgłosy muzyki i skłębione, głuche odgłosy tupotów i krzyków, a chwilami gdzieś z pastwisk dalekich, gdzie na noc wypędzano konie, migotał brzask ogni i leciał smutny, bezdźwięczny śpiew.
Winciorkowa przesiedziała na progu do świtania z tem ciągłem, niepokojącem uczuciem, że zaraz przyjdą.
Ale nie przyszli.
Muzyka w karczmie umilkła, śpiewy zcichły, noc jakby zapadła w głuchy sen, a potem zaczęły piać kury coraz gęściej na północ, a i na odmianę, bo przed świtaniem ustał wiatr i zaczął kropić drobny, ciepły deszcz.
A ona wciąż czuwała na progu, była zdrętwiała z chłodu i trwogi, nie obcierała nawet łez, które od czasu do czasu perlistymi zdrojami płynęły z oczów i zastygały na poczerwieniałej z zimna twarzy. O świcie miała tyle tylko sił, że uklękła przed domem i wpatrzona w zorze blade, co z trudem przeciskały się przez gęste, brudne chmury, modliła się żarliwie.
Tekla z okrzykiem wypadła z izby.
— Umarło! Umarło! Ratujta, ludzie! Loboga ratujta! — I w tem przerażeniu bolesnem, chwyciła nagie dziecko na ręce i chciała z niem lecieć na wieś, po ratunek.
Ledwie poradziła ją wstrzymać Winciorkowa, zajęła się zmarłem dzieckiem, a Tekla skuliła się przy kominie i płakała głośno, spazmatycznie.
Winciorkowa tak tem była zajęta, że ani spostrzegła, jak już o dobrym dniu dom otoczyli chłopi, a do środka wchodzili strażnicy z wójtem i sołtysem na czele.
— Jasiek Winciorek u was jest?
— To go sobie szukajcie — odparła zimno.
— Prowadźcie! gdzie on jest?
— Pod fartuch go schowałam, bo to maluśkie dzieciątko jest! — wykrzyknęła z nienawistną ironią, i najspokojniej w jakiejś niecce zaczęła myć dziecięcego trupka. Ale naraz Tekla zerwała się i ze szczapą w garści rzuciła się na chłopów:
— Czego tu chceta! Wy psy wściekłe! Oddajta mi męża, oddajta mi dziecko! Ażebyśta pod płotem pozdychały! ażebyśta się pierwszą strawą potruły, za moje sieroctwo i umęczenie.
Obezwładnili ją rychło, bo darła się do bicia, i poszli szukać Jaśka po domu i po zabudowaniach.
— Szukajcie wiatru w polu! szukajcie! — wołała za niemi.
Juścić, że nie znaleźli, a odchodząc, zapowiedzieli starej, że skoro chłopak się zjawi, ma dać znać sołtysowi.
— Juści! juści! wdyrdy polecę do sołtysa i zaraz go wam wydam! — wołała za nimi, odprowadzając ich oczami aż do karczmy, do której wszyscy weszli.
Ale mimo to nie pobiegła do dołów, bo się obawiała, że może ją kto szpieguje, nie poszła przez dzień cały, pomimo, że się na dobre zachmurzyło i smutna szarość zalała świat.
Dopiero o dobrym zmroku zabrała garnczek z jedzeniem i chyłkiem pobiegła.
Nachyliła się nad otworem dołu i zaczęła niespokojnie wołać:
— Jasiek! Jasiek!
Nie odzywał się, zsunęła się do środka, odszukała go rękami i z trwogą niezmierną potrzęsła.
— To ty, matko!
Przebudził się z ciężkiego snu.
— Podnieś się ździebko.
— Byli?...
— Byli, ale dopiero rano. Nie przychodziłam, bo się bojałam, że w dzień łatwiej może kto wypatrzyć...
— Już tu w południe była Nastka.
— Niech jej Pan Jezus da zdrowie!
Podsunęła mu garnczek, wsadziła w rękę łyżkę i pojadał sobie wolno.
W dole ciemno było jak w grobie i stęchłe, przegniłe powietrze ciężyło na piersiach. Deszcz pluskał monotonnie i przez otwór nie zakryty zacinał do środka i sączył się po ścianach.
— Jakże ci?
— Lepiej. Czekałem tak was, że aże myślę, pójdę, albo co!
— Ani mi się rusz krokiem! — zawołała przestraszona.
— A juści, przecież ciągle tu leżał nie będę.
— Wyzdrowiej tylko...
— To pojedziemy! — szepnął cicho, jakby do siebie.
— Pojedziemy. Jużem wszystko obmyśliła.
Namacała jego głowę, przycisnęła ją do swojej piersi i obcierając mu twarz i głaszcząc, szeptała:
— Nie bój się, będzie nam tam dobrze...
— To gdziesik za morze, co?
— Za morze podobno, za morze — powtórzyła wolno.
— Grunty dają darmo...
— Darmo pono i z lasami i z lewentarzem...
— A choćby i nie dawały, to sobie kupimy...
— Juści, ale zawżdy lepiej dostać, co dają, a za to, co mamy, możnaby dokupić więcej...
Starą zmorzył sen, umilkła na chwilę.
Bór niedaleki szumiał głucho, jakieś ptaki krzyczały, a deszcz wciąż monotonnie pluskał, jakby ta noc szara i mętna płakała po dniu wczorajszym.
— Ino mi żal, że to, co dziedziczka obiecała Nastce, jak za mąż pójdzie, to nic nie weźmie, bo przeciech ślubu tu brać nie możem, a potem wziąć to bydlątko za morze!
Mówił wolno, ale stara już nie słyszała, zmogło ją zmęczenie i ukołysała cisza, spała oparta plecami o ścianę dołu. Jasiek przykrył ją kożuchem swoim i chwilę jakby czuwał nad nią, ale i jego sen wkrótce zmożył.
Noc płynęła, deszcz ustawał, natomiast podnosił się wiatr i przewalał się po polach i świstał w otworze dołu. A potem, wyłaniał się z ciemności świt i zapłakanemi, zrudziałemi od zórz oczami rozwidniał i zaglądał do dołu, do śpiących przy sobie ludzi.
Pierwszy ocknął się Jasiek i zaraz obudził matkę.
— Idźcie już, bo was kto zobaczy. Ale, Nastka mi mówiła, że kiedyś dziedzic powiedział, że kupiłby łączkę, bo mu się wrzyna w jego pole. Możebyście poszli do dworu, co? Zawsze lepiej zapłaci, niż chłopi.
— Prawda, a że też mnie to do głowy nie przyszło. A to ze dwa roki temu, to nawet dziedzic przysyłał z tem ekonoma...
— I trzeba to wszystko duchem robić... — powiedział energicznie...
— Niech ino Herszlik przyjdzie, on przeprowadza ludzi...
— Prawda, sam widziałem. A jakby nie przyszedł do niego żaden...
— Mówili w karczmie, że za dwa tygodnie wychodzą ludzie z Woli...
— Za dwa tygodnie! To ja już będę całkiem zdrowy! — wykrzyknął wesoło.
— Zajdę tu do ciebie wieczorem.
— A idźcie do dziedzica, abo i do księdza po to lekarstwo, ino go dużo przyniesiecie, to prędzej wychoruję — mówił energicznie, prawie rozkazująco, aż stara zatrzęsła się z radości, że jej parobek kochany już tyle sił ma w sobie.
I zaraz po południu tegoż dnia Winciorkowa przyoblekła się w świąteczne szaty i poszła do dworu z tą propozycyą sprzedania łączki.
Trochę jej było jakoś nijako iść do państwa z interesem, więc wzdychała nieco markotnie i idąc, układała sobie wszystko, to znów obliczała, co mogą dać dziedzice za łąkę, a ile weźmie za grunt i za wszystko...
...Sześć morgów pola choćby i po sto rubli... łączka z tysiąc złotych!... a teraz dwie krowy... a swynie... a ciele... a porządki... Chałupę też trzeba liczyć osobno... a stodółkę też... stodółkę kupi Sułek, chciał już to na zwiosnę...
Dwór był z boku wsi, wciśnięty pomiędzy wzgórze, na którem stał klasztor, a rzeczką, płynącą obok chałupy Winciorkowej, która przepływała dworski park, rozciągnięty na stoku wzgórza i dotykający klasztornego ogrodu.
Winciorkowa poszła do kuchni, ale tam jej powiedzieli, że państwo są «w ogrodowym pokoju».
Dwór był parterowy, na podmurowaniu, ogromny, ze szpiczastym i bardzo wysokim dachem, ozdobionym dymnikami; od strony ogrodu miał terasę, szerokimi stopniami opadającą do trawników obwiedzionych nizkim, przedziwnie zielonym żywopłotem. Po obu stronach terasy, wskroś trawników, aż do rzeczki, biegły alejki czerwonych głogów i bzów fioletowych — a z okien widać było wielki pas łąk przyłęckich, zamkniętych lasami, i wieś całą, trochę skośnie leżącą w dolinie.
Winciorkowa stanęła przed szklanemi drzwiami wejścia z terasy i zajrzała nieśmiało do wnętrza.
— Czego to?
— Do dziedzica! — odparła chmurnie, cofając się nieco, bo po schodach szedł rządca ciężkim krokiem.
Był to ogromny, czerwony, ordynarny mężczyzna, z krzaczastymi wąsami i porcelanowo-niebieskiemi oczami.
— A! Winciorkowa! Moje uszanowanie! — zawołał ironicznie. — A cóż, dobrzeście schowali tego zbója, co? Ale go znajdą, ja już tego przypilnuję i poślę go tam, skąd drugi raz nie uciecze...
— Jak Pan Jezus da, w Jego mocy to wszystko, a nie w panowej...
— Do dziedzica macie interes a jaki?
— Nie panowa do tego głowa, nie... — powiedziała urągliwie.
Trzasnął drzwiami i poszedł.
A ona oparła się plecami o balustradę terasy, ozdobionej wazonami pełnymi kwiatów, i czekała zapatrzona w zamglony świat i w niebo zachmurzone; zbierało się na deszcz.
W dobry pacierz przybiegła do niej Nastka.
— Dziedzic kazał, cobyście przyszli! — szepnęła, całując starą w rękę.
— Byliście? — zapytała cicho, otwierając drzwi przed sobą do wielkiego przedpokoju.
— Całą noc przesiedziałam. Bóg ci zapłać, coś o nim nie zapomniała...
— Adybym ja mu... wszystko... wszystko... — powiedziała gorąco, otwierając wielkie drzwi szklane do pokoju ogromnego, pełnego krzewów zielonych.
Dziedzice siedzieli przy stole okrągłym, na biegunowych krzesłach.
Winciorkowa skłoniła się od drzwi ręką ku ziemi obojgu i zaczęła opowiadać, z czem przyszła.
— Dobrze, kupię od was łąkę. W jesieni będzie geometra, to przemierzy.
— Wielmożny panie, mnie zaraz potrzeba sprzedać, zaraz.
— Dlaczego wam tak pilno! Wyjeżdżacie czy co?...
— Zaraz mi potrzeba pieniędzy.
— No, przecież jeszcze nie umieracie...
— Kto to wie, komu dzień, abo i godzina przyjdzie, kto to wie...
I tak jej nagle duma zmiękła, tak ją za serce coś ścisnęło, że łzy posypały się po jej twarzy bardzo obficie.
Dziedziczka, że to była tkliwa pani, zerwała się i rzekła:
— Co wam jest, czego płaczecie?
— Tak mnie jakoś zamroczyło... tak... — słowa uwięzły jej w gardle, w tem łkaniu, które nią wstrząsało.
Dziedzice byli zmieszani.
A ona oparła się plecami o ścianę i płakała; chustka zsunęła się z jej siwej głowy na kark, i wystąpiła ostro jej twarz bardzo szlachetna ale tak zmięta, tak szara, taka przegryziona bólami, tak napiętnowana męką, że miała wyraz maski tragicznej. Te łzy, których powstrzymać nie mogła, wyrywały z jej duszy całą jej troskę, całą jej historyę. Płacząc, obejmując państwa za nogi, wypowiadała cichym, przebolałym głosem, wszystkie swoje cierpienia. Wyżalało swoją dolę to biedne, obłąkane cierpieniem, serce matczyne. Nie miała przed kim dać folgi uczuciom, a przed państwem mówiła wszystko, bo przecież jej biednej sieroty nie wydadzą na zgubę.
A dziedziczka, że to tkliwa wielce była pani, tak się przejęła tym smutkiem, aż łzy zwilżyły jej szafirowe oczy i twarz.
— Niobe! Chłopska Niobe — szeptała przez łzy do męża po francusku.
— Jakie skamienienie bólu ma w twarzy! Jaka ekspozycya! Co za ton tych siwych włosów, tej twarzy rżniętej jakby w starej miedzi, jaka wspaniała w tym ruchu znękania! Cudowna! Cudowna!
— Nie przerywajcie sobie... Płaczcie dalej — zawołała w ekstazie i przyniosła wielki aparat fotograficzny, bo namiętnie zajmowała się fotografią i malarstwem, ale uważała fotografię za rzecz donioślejszą.
Winciorkowa nic z tego nie rozumiała, oparta o ścianę, płakała cicho, a pani, ocierając perły łez, z szafirowych oczów płynące, zdejmowała jej twarz kilka razy.
A dziedzic, kiedy stara uspokoiła się nieco, rzekł łaskawie:
— Zapomniałem, że mnie nie wolno kupować chłopskiego gruntu. Szkoda, bo kupiłbym waszą gospodarkę, na całej długości przylega do moich gruntów.
— Może, wielmożny panie, bo nasz grunt nie jest z ukazu, nie stoi w tabeli...
— Dlaczego?
— A bo grunt z łąką ociec wielmożnego dziedzica dali z dobrej woli mojemu nieboszczykowi. Są na to papiery...
— Nie wiedziałem o tem zupełnie.
— Mój to wywiózł starszego pana do obcych krajów, lekował, bo chory był... O, wielmożny pan był wtedy jeszcze przy piersi... maluśki...
— Sierotom zostałam z moim Jaśkiem, sierotą!... — zaczęła znów płakać.
Dziedzic, wzruszony jej opowieścią, chodził nerwowo po pokoju.
— Nie płaczcie, matko! Zrobię wszystko, co chcecie... Kupię od was i łąkę i gospodarstwo natychmiast... Nie wiedziałem zupełnie, iż tyle wdzięczności jesteśmy wam winni... Teraz sobie nieco przypominam, jak przez mgłę, co nieboszczka moja matka mówiła mi przed śmiercią o was... Mały byłem... miałem osiem lat, jak umarła!
Dziedzic aż miał łzy w oczach ze wzruszenia i zdziwowania starej.
— Ależ nie znaliśmy was zupełnie! — wykrzyknął zdumiony.
— Juści, a skądby wielmożni państwo mogli nas znać! Przecie ino cięgiem we świecie, a to w jenteresach swoich... jak każdy!...
Tak się dobrze porozumieli, że gdy wychodziła, dała jej dziedziczka butelkę wina i ciasta jakiegoś dla Jaśka, a dziedzic powiedział, że w ciągu trzech dni każe zrobić akt kupna i zapłaci.
Odprowadzili ją oboje państwo aż do ogrodu.
— A niech wam Pan Jezus błogosławi na dzieciach, na majątku, na honorze! O dobreście wy ludzie, dobre!... — szeptała, upojona ich dobrocią i rozradowana. Aże jakby wiosnę miała w duszy, bo nie poszła do domu, ale obeszła z drugiej strony wzgórze i klasztor, i krzakami, chyłkiem dostała się do Jaśka.
Pilno jej było opowiedzieć mu wszystko i dać to pańskie wino.
A Jasiek z błyszczącemi oczami wysłuchał opowiadania i rzekł:
— Na mszę świętą na ich intencyę trza dać.
— A przecie! Jak tylko zrobimy akt i pieniądze zapłacą, zaraz dam na wotywę.
— Pójdę i ja na nią.
— Hale! żeby cię kto zobaczył — zawołała przestraszona.
— I... jak będę zdrowy, to ja się tam nikogo bojał nie będę.
Nie rzekła nic, bo się nie chciała mu sprzeciwiać, ale na odchodnem rzekła:
— Zmów se pacierz, Jasiek, bo cię już hardość rozpiera.
Ale i ona bezwiednie uległa tej samej hardości, bo ją opuścił lęk o wszystko, wracała do domu śmiało, z podniesioną głową. Przesłoneczniła jej duszę ta pewność uratowania Jaśka.
Z zapałem uwijała się koło gospodarstwa, tylko od czasu do czasu nachodziły ją jakieś ciężkie myśli, niby cienie kładły się na jej duszę i trapiły niepokojem, więc z głuchym bólem patrzyła na pola, na lasy, na wieś... Nie mogła jeszcze uwierzyć, że to naprawdę trzeba będzie to wszystko pożegnać na zawsze!
Szkliły się jej oczy łzami dziwnego żalu, opierała się na płocie i patrzyła w ten świat, w te pola, w te łąki, w to niebo — patrzyła, patrzyła, a w duszy miała ból, jaki czuć muszą drzewa wyrywane z korzeniami.
— Raz kozie śmierć! — szeptała z determinacyą. — Co będzie, to będzie — dodawała ciszej i robotą głuszyła w sobie takie myśli.
I dla nadania sobie odwagi namawiała Tęklę do jazdy z niemi.
— A jak mój wróci z więzienia, to co? — odpowiedziała tamta, krzątając się około dziecka, które zaraz miano chować.
— Przyjedzie za nami.
— Co mi to po tem! wszystkie dobroci mi znane, chłopa nie mam, gruntu nie mam, dziecka nie mam, maciorkę, com od was miała, sprzedałam, aby chłopu co grosza posłać — to ta już o siebie dbała nie będę. Sierota ja biedna, sierota, jak ten kołek we płocie!
I już nic nie mówiły, bo przyszedł dziad kościelny, trumienkę zabił, wziął pod pachę i poniósł do kościoła, do kruchty.
Ksiądz po mszy wyszedł, odmówił modlitwę, pokropił święconą wodą, a dziad na postronek trumienkę wziął, zarzucił na plecy, w drugą rękę ujął krzyż i ruszyli na cmentarz.
Deszcz mżył znów uparcie. Kilka kobiet przyłączyło się do nich i powlekli się bokiem drogi, rozmiękłej i pełnej kałuż i obsadzonej wierzbami.
Śpiewali «Kto się w opiekę», ale tak jakoś cicho a nie mocnie, że pieśń rozlegała się nad ziemią i opadała jak żałość na przyczerniałe zboża i obwijała się dokoła krzaków cierniowych, obsypanych obmokłym kwiatem.
A na cmentarzu było jeszcze smutniej. Drzewa stały bez ruchu z pospuszczanemi gałęziami, zmoknięte i drżące od zimna, a żółte mogiłki, po których pięły się rozchodniki, rozpościerały się przy ziemi, jakby pod ciężarem tych prostych, czarnych krzyżów, pozatykanych w ziemię. Kilka wron, spłoszonych przez idących, zerwało się z drzew i cicho połopotało do lasu. Dół już czekał gotowy, dziad spuścił trumienkę, aż ziemia jęknęła i rozprysnęła się woda, której tam dosyć naciekło, i zasypywał śpiesznie.
A Tekla, co jak martwa była cały czas, ocknęła się nagle, rzuciła na rozmiękły piasek z ogromnym krzykiem lamentacyi:
— O sierota ja, sierota! Ani mnie chłopa, ani mnie gruntu, ani mnie pocieszenia nijakiego... O ty Jezusieczku kochany, wziąłeś se wszystko, wziąłeś. Wziąłeś mnie tego robaka kochanego!... Odeszła se ona dziecina do Ciebie... odeszła, odeszła... Ostawiłeś mnie sierotę jedną, a w płakaniu ino, a w sieroctwie ino, a w ucierpieniu ino! O Jezu! Jezu! Jezu! O! o! o! — lamentowała, rwąc włosy i zanosząc się od płaczu.
A wtórowały jej te pacierze i modlitwy, i westchnienia kobiet, klęczących dokoła mogiłki zasypywanej i szum brzóz zielonych, stojących dokoła w białych, żałobnych koszulach, i ten głuchy jęk trumienki z pod padającej na nią ziemi, i ten deszcz, co siekł nieskończonemi włóknami, i to szaro zielonawe rozdeszczone powietrze.
A że deszcz się wzmagał, szybko się załatwili i poszli.
A na drodze, tak w połowie drogi, Winciorkowa spotkała sołtysa, który zawrócił i szedł z nią do domu.
— Byłem u was, ale mnie powiedzieli, żeście poszli na pogrzeb.
— Stamtąd idziemy, chowaliśmy dzieciaka Tekli, wiecie?
— A niechta marnieje, to złodziejskie nasienie!
— Hale! Hale!
Nie śmiała mu się przeciwiać.
— A ja do was wedle tego gruntu... — zaczął cicho i wolno.
— Jakiego gruntu? — zakłopotała się nieco.
— Waszego. Kupiłbym... A że krześcijan też jestem dobry, tobym was nie ukrzywdził. A ma kupić kto drugi, to lepiej niech swojak kupi... a to przecie my i ździebko powinowate, bo przecież wasza matka była mojego ojca rodzoną wujną, nie baczycie to?...
— Juści, że baczę... — odparła cicho, zaniepokojona jego propozycyą.
— A sprzedać musicie. Sami przecież na gruncie nie zostaniecie, a Jasiek jechać musi jak najprędzej, bo chociaż urzędnik jestem i robię, co mogę, ale się sam ano nie rządzę... Sprzedacie mi, co?
Nie odezwała się, tylko przyśpieszyła kroku.
— Zapłaciłbym wam zaraz, gotowym groszem i mielibyście z czem jechać... no, Winciorkowa, zgodzimy się, co?...
— A no, jest tak, że już grunt to jakbym sprzedała... — powiedziała prędko.
— Komu?
— Dziedzicowi.
— Sprzedaliście! Dziedzicowi! To tak! — wykrzyknął rozwścieklony zawodem, bo już był pewnym, że mu się za pół darmo grunt dostanie. — To tak! Poczekajcie! To ja całą noc stawiałem w karczmie, żeby rewizye zrobiły rano! to ja ochraniałem jak rodzonego syna, a wyście tak zrobili! Zwąchałaś się ze dworem, to niechże ci dwór pomoże, ty, ty małpo dworska, ty lakudro! ty! — krzyczał coraz wścieklej.
— Stul pysk ty ukrzywdzicielu! — wrzasnęła nagle.
— Ty złodziejska gębo!
— Ja złodziejska! Ja?
— A ty stara, ty...
— A ty oszukańcze, ty złodzieju! ty zbóju. A strażnika w boru kto zabił?
— Widziałaś ty zapamiętała, widziałaś co? — przyskoczył do niej z pięściami.
— A kto kowala spalił, może nie ty!
— A ty czarownico piekielna, adyć zamknę ci tę gębę, zamknę.
— Zamknij, spróbuj! Jeszcze są sądy... jeszcze jest sprawiedliwość... trafię ja wszędzie, trafię...
Tak się zaczęli przezywać, tak rwać z pazurami do siebie, tak przyskakiwać, że aż ich kobiety, idące z pogrzebu, rozdzielić musiały, bo sołtys miał już twarz podrapaną, a Winciorkowej chustka unurzała się w błocie.
Zabrały Winciorkową pomiędzy siebie i prowadziły do chałupy, a sołtys szedł za niemi i krzyczał:
— Już ty mnie popamiętasz całe życie. Już ja wam zapłacę! Będziesz ty skomleć jak pies, jeno Jaśka zakują w kajdany i poślą na Sybir. Już ja wam zapłacę. — Charczał jak pies, duszony wścieklizną.
Wszystko w Przyłęku szło koleją zwykłą.
Po paru dniach słot wiosennych zajaśniało słońce, wypiło wody z pól i wysuszyło nieco drogi; pogoda ustaliła się na dobre i wypędzała ludzi do roboty. Kto wychodził z pługiem, kto dosadzał resztkę kartofli. Kto dosiewał jarzyn, a kto znów z pól nizinnych spuszczał nagromadzone wody i kopał przegony, cała wieś była w ciężkiej rolnej pracy a w znoju. Ale robota szła niesporo i jakoś opieszale; nie słychać było w polach gwarów wesołych, a śmiechów, a podśpiewywań.
Ludzie poruszali się wolno, ociężale, jakby zwarzeni smutnemi myślami, opuszczali ręce, wstrzymywali konie w pługach, stawali na roli i przez miedzę, przez zagony, przez zielone pólka żytnie prowadzili rozmowy.
— Wiecie! Wczoraj sześcioro z Bieżywód poszło do Brazylii.
— Prawda! A mówią, że z Malowanej Woli pół wsi się wybiera.
— To komornicy! a w Górkach trzech gospodarzy sprzedało grunta, sprzedali chudobę, sprzedali wszyćko i poszli.
— Moiściewy, a co to z tego będzie!
— A co ma być!
— Pan Bóg karę na naród spuścił i rozum mu odebrał.
— Zmarnuje się naród i tyla! — zajęczała jakaś stara.
— Stareście, a pomiarkowania nie macie! Dlaczego się ma zmarnować!
— A to w tyli świat iść, na niewiadome. Pedają, że tam mowy naszej nikt nie rozumie, że wiara insza, że gorąc taki, co garnek z kartoflami, aby ino w piach wrazić, to zaraz się ugotuje!... A na morzu powiadają...
— Ale, nie wszystkie przecie idą za morze.
— Do Miemców na robotę idą.
— A bo to u nas roboty nie ma, co! Idą ino próżniaki, a pijanice, a obieży-światy, idą ano na rozpustę i zatracenie.
— Żebyście, Antoni, cepem tak bili mocno, jak ozorem, zarazbym was najął do młocki, a dobrze zapłacił.
— Żebyś ino co miał młócić! Wio, gniada, wio! — zawołał stary, świsnął batem, ujął pług w ręce i pochylił się i orał dalej.
— Ale, mają robotę, a gdzie? Może u chłopów? Każdyby dwa razy tyle zrobił, co robi, żeby tylko miał, nie potrza mu najemnika. Może we dworze? adyć i tam robią, bo co mają biedaki robić! robią i w kopaniu, to dobrze, jak dostaną pieniądze na Boże Narodzenie, abo i na zwiesnę. A może do fabryków iść! na zmarnowanie! Naszemu człowiekowi potrzeba gruntu, dają im w Brazylii, to tam i idą... Żyją tam inne, to czemuby nie miał żyć nasz naród! A już jak iść na robotę, to przecież lepiej do Miemców, jak do swoich! Zapłacą, uhonorują i jeszcze się tyli świat zobaczy.
— Prawda, prawda! — potwierdzali prawie jednogłośnie.
— I każdy z groszem powraca z Prus.
— I wystrojony kiej dziedzic.
— Kara boska to wszystko razem, nie więcej! — mruczała niechętna.
Takie i tym podobne rozmowy ciągnęły się codziennie po polach, chałupach, drogach, gdzie się tylko ludzie zeszli; a codziennie prawie zjawiał się w jakiejś wsi Herszlik i cichaczem, pod osłoną ciemności leśnych zamawiał na robotę do Prus lub do wyjazdu do Brazylii. A jako skutek jego roboty żarliwej, co parę tygodni wychodziły całe gromady ludzi. Szli młodzi i starzy, szły kobiety i wyrostki, z węzełkami na plecach przesuwali się cichaczem, odprowadzani przez rodziny wśród płaczów i tysiącznych pożegnań. Nie pomogły kazania księży, oddziaływania dworów, ani pilnowania policyi, lud powstawał i olśniony obietnicami lepszej doli, rozpalony ciekawością nowych krain, rzucał wszystko i szedł.
Tak było przez parę tygodni, że Przyłęk cały żył w ciągłej gorączce wychodźctwa i w posępnym tajemniczym nastroju cichych gawęd o emigrantach, o nowych krajach, o przyszłej doli.
Tak byli wszyscy tem pochłonięci, że mało zwracano uwagi na Jaśka Winciorka, który wyzdrowiawszy, przestał się ukrywać i bardzo zuchwale pokazywał się w różnych miejscach.
To go drwale w lesie widzieli, to pastuchy na łąkach, to dworscy ludzie w parku, to był w karczmie, to szedł przez wieś, w biały dzień, hardo spoglądał na ludzi, rzucał pozdrowienia, widać, że nie bał się nikogo. Imponowało to wszystkim.
— A niech sobie chodzi spokojnie, dopóki może! Co to! zabił kogo, okradł, podpalił! Że ta trafił widłami pod rządcowe żebra, to i co? Mógł mu dziewuchy do stodoły nie ciągać.
— Powinien teraz rządcy zapłacić za siebie i za wszystkich, a to mnie złapał w lesie z siekierą i zaraz do sądu. Zapłaciłem 15 rubli! A co uciąłem, chojaczka kiej ręka! Żebyś, ścierwo, Boga przy skonaniu nie oglądał!
— Ja tam nie Judasz, cobym go wydawał.
— To raz, a potem to onby darował, co?
— Przecie, żeby nie darował, zawzięta jucha.
— Bez dwa roki siedział w kreminale, to on już praktyk!
— Przecie, z takim to trza kiej z jajkiem...
Tak wieś mówiła o nim, a on jakby wiedział, że nikt się nie ośmieli go wydać, pokazywał się we wsi coraz częściej, aż raz na środku drogi spotkał się z sołtysem.
Wilcza twarz sołtysa ściągnęła się jak do kąsania, rzucił się do Jaśka.
— Te, kundlu! nie ruchaj, bo ci kulasy poprzetrącam! — mruknął Jasiek.
— Złodziej! Łapać! Chłopcy, dawać postronki! Łapać go! — krzyczał rozwścieklony, ale nikt mu nie spieszył z pomocą, wszyscy pochowali się za węgły.
— Sołtysie, idźcie sobie swoją drogą, nie zaczepiajcie — prosił chłopak.
— Do kancelaryi, do kryminału, ty złodzieju! — rzucił się na niego.
Jaśkowi zbrakło cierpliwości, uderzył go w łeb raz i drugi, rzucił na ziemię, skopał po bokach co się zmieściło i poszedł.
A sołtysa zanieśli do domu i chorzał parę dni.
— Pono was, sołtysie, gąsior potłukł, czy co? — kpili chłopi potem.
— Juchy! żadnego pomiarkowania nie mają dla takiej honornej osoby!
— Ale! tak zbić sołtysa, kiej prosty gliniany garnek!
— A to baba kijanką szmat lepiej nie spierze...
A sołtys nie rzekł nic, tylko gnany wściekłością i wstydem, pobiegł do kancelaryi, a potem długo konferował z rządcą.
Za to najbliższej niedzieli, przed kościołem, ogłoszono przy bębnie:
— «że kto złapie Jaśka Winciorka i dostawi do kancelaryi gminnej, ten dostanie pięćdziesiąt rubli nagrody».
— Kawał grosza, a czy to ino rzetelnie dadzą! — mówiono przed kościołem.
— Taki zbój! Co do grosza wypłacą! — zawołał sołtys.
Parę dni wrzało o tem we wsi, we wszystkich chałupach, nikt wprawdzie wydawać Jaśka nie myślał, ale pięćdziesiąt rubli... zawsze to kawał pieniędzy. Jaki taki z chciwszych obliczał już, coby można kupić za te pieniądze... i oglądał się posępnie.
A sołtys przytem nie próżnował, zacięła mu się dusza zawziętością taką, że ino pił dnie całe, jak wilk tropił nocami Jaśka i podburzał chłopów, tak skutecznie, że po paru dniach już po chałupach mówiono:
— Kiedy tyla pieniędzy za niego dają, to musi być, co to zbój!
— Podobno dziedzicowi z Woli wziął cztery konie.
— Żebyto tyle... ano w Koziełkach pono przenocować go nie chcieli, to przez złość podpalił stodołę... pół wsi się z tego skurzyło...
— Prawda! Na miły Bóg, prawda! Przyjeżdżały pogorzelaki do kancelaryi i mówiły, że ich ktosik spalił.
— Jezus! taki zbój, taki podpalacz!
Juści, że w tem wszystkiem nie było ani źdźbła prawdy, lecz tylko sołtysowa złość. A że zdarzyło się w tym czasie, iż kilka partyi emigrujących cichaczem przez granicę schwytano i zawrócono do domów i trochę do kozy, to sołtys głośno już krzyczał, że to robota Jaśka.
I tem ostatecznie rozsrożył wieś na niego.
Odczuła to najpierw Winciorkowa, bo odsuwali się od niej, jak od zapowietrzonej, a gdy przechodziła przez wieś, leciały za nią głosy:
— Złodziejska mać!
— Ludzie to są, jak te świnie, coby im nie rzucić, żrą wszystko — myślała z goryczą, bo żarło ją to niezasłużone postponowanie. Ale zapominała o tem, zajęta przygotowaniami do wyjazdu.
Sprzedała dziedzicowi gospodarkę, wyprzedała zwolna różne ruchomości i czekali już teraz tylko na Herszlika, który miał ich przeprowadzić do Prus.
— Żeby to już najprędzej. — Myślała pełna trwożnej niecierpliwości, bo przecież wiedziała, co sołtys gada po wsi, jak się odgraża, a potem, to chociaż serce jej rosło na widok jedynaka zdrowego, silnego jak młody koń, bała się jego junactwa, jego nieustępliwej natury.
— Jak się spotka ze strażnikami, to nie ucieknie, tylko będzie bił! to już taki gatunek! Jego ojciec był taki sam! — mówiła do Tekli z dumą i obawą.
— Sielny parobek. Powiedali, co ino raz sołtysa wyciął, a tamten już w błocie, a przecię sołtys kawał chłopa! Loboga, taki parobek!
— Dał ci mi Pan Jezus pociechę, dał!
— A gibki w sobie, jak i mało która dziewucha! — Mówiła Tekla z zapałem.
— Juści, gibki on ten dzieciak mój kochany, gibki...
— A jak popatrzy na którą, to juże nogami przebierają, jak te źrebice...
— Ale! nie przebierałyby... chłopak kiej malowanie...
— Obetrze się o człowieka, to aże cosia mroczy i skóra cierpnie...
— Niema takiego drugiego, niema! — wykrzyknęła z dumą stara.
— Oj, niema takiego... niema!... — szepnęła ciszej Tekla i umilkła, opuściła głowę, aby ukryć twarz rozpaloną i oczy rozgorzałe. A bo ona wiedziała, co się z nią działo od czasu, jak zobaczyła Jaśka po wyzdrowieniu?
Siedziały w milczeniu, zajęte myślami o nim, aż on wszedł do izby.
— Chłopaku, co ty robisz! w biały dzień się pokazujesz!
— Cichocie, matko, nic mi nie będzie.
— A to sołtys dzień i noc wypatruje cię tylko, jak ten jastrząb.
— Niech przyjdzie mnie wziąć!
— Sam on nie przyjdzie, a z całą wsią...
— Z całą wsią! — wykrzyknął zapamiętale. — Niech przyjdą, niech mnie bierą... niech mnie wydadzą... aby kamienia na kamieniu we wsibym nie zostawił. Aż poczerwieniał ze wzruszenia.
— Jasiek! Niech cię Bóg broni. Jasiek! — uspokajała matka.
— Cała wieś, to jak te psy wściekłe, aby ino człowieka zagryźć! — szepnęła Tekla.
— Nie powiadajcie byle czego! — burknął na nią ostro i zabrał się do miski, którą matka przed nim postawiła.
A Tekla nie rzekła nic, tylko patrzyła długo na tę głowę, okrytą gęstą, bujną czupryną, spadającą mu aż na czoło, które ruchem stałym odrzucał na bok, na tę twarz rumianą, pełną sił i młodości, na ten długi nos, jakby ze sznura upleciony, na te modre oczy połyskliwe, na te czerwone, pełne usta, po za któremi połyskiwały białe, drobne i ostre jak u psa zęby, na te brwi czarniawe, kieby węglikiem umalowane, na te bary rozrośnięte — patrzała... patrzała... patrzała... i dusza jej napełniła się dziwną słodkością i boleniem, wszystka krew zbiegła jej do serca, a wszystkie łzy cisnęły się do oczów, aż w końcu wytrzymać nie mogła, porwała się gwałtowniej i uciekła z izby.
— Bąk ich jakiś ukąsił! — zauważył jedząc i spoglądając w okna naprzemian.
— To po dziecku tak ją jeszcze ciska. Kiedy jedziemy? — zapytała ciszej.
— W niedzielę. Już ja czekał Herszlika nie będę. Kto inny przeprowadzi.
— Loboga, w niedzielę, to już za dwa dni!
— Pojutrze.
— Jezu mój miłościwy. Już w niedzielę! — i płakać zaczęła.
— Nie bójcie się, matko, przecież razem i z Nastką pojedziemy, pieniądze mamy, to co nam może źle być. Nie frasujcie sobie ano głowy po próżnicy... Gospodynią wy tam będziecie na włókach, nie na morgach!
— I to już w niedzielę trza iść? — pytała, nie wierząc jeszcze sobie.
— W niedzielę z wieczora, przyjdzie szwarcownik i powiedzie nas...
Stara jak mogła tłumiła płacz, ale mimo to całe sznury łez toczyły się po jej twarzy i lęk pełen żalu rozrywał jej serce.
I on nie mógł spokojnie usiedzieć i patrzeć na matkę, zjadł z miski, wziął chleba w kieszeń i poszedł.
Włóczył się jak pies bezpański po polach i po lasach, przystawał, patrzył, rozglądał się dokoła i ruszał dalej.
— O Jezu! o Jezu! — jęczała mu dusza w strasznym żalu!
— I... raz kozie śmierć, co będzie, to będzie! — dodawał sobie odwagi.
Ale dusza coraz bardziej mu miękła ze zgryzoty, nie chciał już myśleć o wyjeździe, kładł się po bruzdach i godzinami leżał wpatrzony w niebo, wsłuchany w suche chrzęsty zbóż pochylających się nad nim, w śpiewanie skowronków, w pokrzyki, co leciały odewsi, nisko nad zbożami, w brzęki owadów — usuwał się w tę ziemię czarną, pulchną, okrytą zielenią, w tę ziemię rodzoną, w tę ziemię kochaną!...
— Jezus! Jezus! — krzyczał z bólu i płakał jak dziecko.
A nazajutrz, w sobotę rano, wsunął się cichaczem do domu i już suchemi oczyma patrzył, jak matka oddawała Tekli wszystkie domowe sprzęty, których ani zabrać, ani sprzedać nie było można.
Stara chodziła po wszystkich kątach z zapuchłemi od płaczu oczami.
— Tekla! Weźcie i te ławki, wszystko, co jest w chałupie, wszystko... — wołała, gorączkowo wyciągając sprzęty na środek.
Tekla brała, ale bez wylewów radości, obojętnie patrzyła na tyle dobra, nawet dar ogromnej pierzyny nie wzruszył jej martwej, zmizerowanej twarzy. Poruszała się jak automat, to szła po wodę, której przynieść zapomniała, to zaczynała szorować naczynia, to długo bezmyślnie przypatrywała się wszystkiemu, była jakby niespełna przytomności.
Milczenie ciężkie, smutne, pełne łez niewypłakanych i żałości panowało w izbie.
— To już jutro, synu? — rzucała cicho stara.
— Jutro, matko, jutro... — odpowiedział cicho.
Już wszystko było ułożone, musieli do dnia wyjść, skryć się w dołach pod lasem i poczekać na przewodnika, który mógł przyjść przed południem jeszcze, a może dopiero wieczorem.
A potem w świat! w szeroki, obcy świat!
A tymczasem to oczy ich wciąż ślizgały się po tych kątach drogich, po obrazach, po ścianach, wybiegały przez okna na zabudowania, na wieś, na pola, na wieżę kościoła — spotykały się chwilami, tonęły w sobie i w tej gorzkiej żałości rozstawania, i zasłaniały się powiekami prędko, prędko, żeby powstrzymać te ciężkie, ołowiane łzy...
— Pójdę do Nastki, muszę przypomnieć, żeby nie zaspała... — porwał czapkę i uciekł z izby.
Okrążył klasztor i chyłkiem przelazłszy mur, wsunął się do parku dworskiego, skrył się w wielkim świerkowym klombie, rosnącym w szczycie dworu, a tak gęstym i osłoniętym od ziemi gałęziami, że żadne oko nie mogło go dojrzeć.
Czekał długo, aż w końcu zobaczył Nastkę wybiegającą po tarasie.
Zagwizdał, bo był to sygnał umówiony, dziewczyna wkrótce przyszła.
— Nastuś! to jutro do dnia, a nie zaśpij — szepnął.
— Tak już czekam, tak czekam, że już ścierpieć nie mogę...
— Nie boisz się, co?
— A czego się mam bać! a bo to nie z tobą, nie z matką, co?
— Dobrze, Nastuś! A ten, co nas przeprowadzi, mówił, że zaraz za granicą to będziemy mogli wziąć ślub. Już ty się niczego nie bój, krzywda ci przy mnie nijaka nie będzie.
— A bo to ja nie wiem... dobryś taki Jaśku, że... że...
— A powiedziałaś pani, że dopiero w poniedziałek.
— Powiedziałam... Pani mi dała dziesięć rubli i złoty krzyżyk, o ten!
Odwróciła się nieco i wyciągnęła z za stanika krzyżyk na czarnej tasiemce.
— Niech jej Pan Jezus da co dobre.
— I dała mi pani tę książeczkę, tu pono stoi wypisane wszystko: którędy i gdzie jechać, wiele płacić, i do kogo w tej Jameryce iść... wszystko... a tu jest także malowanie już tak zrobione, że tam jest każda woda, i góra każda, i drogi... Pani mi wszystko pokazywała i uczyła. Wręczyła mu mapę i książeczkę, schował ją do kieszeni i rzekł:
— Obejrzę sobie potem.
— A znasz się to na tem?
— Hola, bo mnie to ksiądz mało lachą smarował, jak mnie uczył! a potem to i uczyli mnie tam... nie mógł wykrztusić słowa: Więzienie.
Od dworu rozległ się głos jakiś, wołający: Nastuś!
— Już polecę, bo ino wypadłam po agrest dla kucharza...
— A pamiętaj! Ino świt, o drugich kurach. Wszystko ostaw, weź tylko na siebie, co masz najlepsze, nie żałuj, już ja ci kupię lepsze... Przychodź do matki.
— O samem świtaniu! Ano koszule to zabierę, i tę spódnice, co od pani, i tę chustkę dużą, com ją też dostała, i wełniak, bo jakby ziąb był...
— Dobrze, Nastuś, dobrze, a ino nie zaśpij!
— Zaspałabym!... ty... mój... ty najmilszy! — Objęła go rękami, zwarli się w uścisku i rozerwali natychmiast, bo znów wołano Nastki.
Jasiek wydostał się z gęstwiny, przeczołgał się do grabowej starej alei, okrążającej park cały i zmierzał szybko do swojego przełazu, gdy na skręcie spotkał się oko w oko z rządcą.
— A tuś mi, braciszku!
Jasiek wzdrygnął się cały ze strachu i zmartwiał. Przełaz miał o dwa kroki, jeden skok, a byłby na murze, ale nie ruszył się, przykuły go rządcy rozgorzałe oczy i tak obezwładniły, że dopiero potężny cios kijem, jaki dostał w głowę, obudził go — i już nie uciekał, zawrzała w nim krew, ożyła pamięć krzywd, zapragnął się pomścić.
Napiął się cały jak wilk i osunął na rządcę.
Zawiązała się krótka, straszna walka.
Rządca krzyczał na ludzi, ale ucichł schwycony za gardło, przewalili się na ziemię i tarzali się jak dwa psy gryzące się na śmierć.
Rzężenia, ryki chrapliwe, przekleństwa, ciosy rąk i nóg — wszystko to migotało, jak błyskawice i przewalało się po wyżwirowanej alei...
Jasiek słabł, czuł, że nie zmoże, więc z siłą szaleństwa i rozpaczy wydostał się na wierzch i z całej siły uderzył go kolanami w brzuch — rządca żygnął krwią i opadł nieprzytomny.
Nadbiegli ludzie, ale Jaśka już nie było, gnał jak jeleń do lasów.
Noc była ciepła, cicha — wiosenna.
Gwiazdy świeciły bladawo w przepaściach nieba, a z ziemi, pokrytej mgłami, podnosiły się śpiewy ptaków, a czasem chór żab zarechotał na łąkach. Wieś spała cicho, prawie bez oddechu.
Tylko Jasiek czuwał. Skoro noc głucha zapadła, wysunął się z kryjówki swojej, gdzie siedział od wczoraj, od tej ucieczki z parku.
Nic, ani światełka nigdzie, ani głosu żadnego słychać nie było.
Do świtu było jeszcze daleko.
— To już jutro, za parę godzin i w świat daleki... daleki... — myślał — i jakby zahypnotyzowany, wyszedł na drogę przy klasztorze i poszedł do wsi.
Nie wiedział przecie, po co idzie, zapomniał o niebezpieczeństwie, zapomniał o wszystkiem i wolno szedł środkiem drogi.
Wieś spała tak głęboko i spokojnie, że przez pootwierane okna słychać było chrapania, a gdzie niegdzie, pod przyźbami w sadkach, bieliły się postacie śpiących na świeżem powietrzu.
Przyglądał się każdej chałupie, każdemu obejściu z uporem dziwnym człowieka, który się skupić nie potrafi. Opierał się często o kamienne płoty — przystawał, a potem znów szedł, ale szedł wolniej — ciężej.
Czasem pies jakiś warknął przez sen na niego, czasem koń w stajni zarżał, lub zakrzyczało domowe ptactwo na podwórzach — i znów była cichość taka, że Jasiek oglądał się na wszystkie strony, jakby z przerażeniem.
Nie mógł nic myśleć, nic — trzęsło mu się serce i dziwna słabość go ogarniała. Za ostatnim domem usiadł na drodze, pod starym krzyżem bez ramion, i bezmyślnie patrzył na pola omglone.
Czuł się tak źle, jakby w umieraniu...
Dobrze już po pierwszych kurach, gwiazdy zmętniały, a wkrótce na wschodniej stronie głęboki granat nieba rozjaśnił się nieco. Stamtąd szło słońce, ale było jeszcze daleko... daleko...
Jasiek siedział, jak martwy, nie spał, ale i nie czuwał, nie myślał. Pochylał się w sobie coraz bardziej, jakby patrzył, i zwolna się zsuwał w jakąś głąb bezdenną, w pustkę, która się rozwarła nagle w jego duszy.
Noc się rozjaśniła zwolna; już mgły zeszkliły się bardziej i opadały nieco, wieś przyczerniała, a w polach i nad drogą zaczynały się wyłaniać z mroków kontury drzew, potem zamajaczyły sznury zagonów, a potem droga coraz wyraźniej pokazywała swój obraz.
Jasiek bezwiednie się podniósł i wolno powracał przez wieś, do matki... już było tyle przedświtowego brzasku w powietrzu, że dobrze widział puste podwórza, pootwierane wierzeje i ludzi śpiących na dworze. Wszystko spało tak głęboko i cicho, że słychać było szmer rosy spływającej z liścia na liść.
Matka siedziała na progu z Różańcem w ręce, a Nastka drzemała na ławie.
— Już czas... — szepnął ledwie dosłyszalnie.
— Czas... czas... czas...
Przebudziła Nastkę, wzięli węzełki na plecy i wyszli.
Tekla zanosiła się od płaczu, a pies, niespuszczony na noc z łańcucha, zaczął skomleć żałośnie, że Jasiek powrócił go odwiązać, ale pies nie poszedł za nimi, uciekł na drogę i zaczął wyć przeraźliwie.
Przeszli podwórze i miedzę wśród zbóż, ruszyli ku lasowi.
Nikt się nie odezwał, nikt się nie obejrzał na wieś, ni na dom własny, nikt nie zapłakał głośno, szli prędko, jakby uciekali, tylko kiedy niekiedy wyciągnęła się która ręka i przesunęła dłonią po kłoszących się zbożach... tylko kiedy niekiedy któreś oczy zmętniały nagle łzami... tylko kiedy niekiedy któreś piersi zaczęły się trząść rozrywanym żalem...
A wiatr przedwschodni powiał po polach i rozkołysał zboża, że chyliły się na miedze, przed nimi, jakby do nóg...
Ostańcie gospodarze... ostańcie... ostańcie... jakby szemrały, płacząc rosami.
A te drzewa po polach, te tarniny, te grusze stare, wyciągały gałęzie przed nimi, wysadzały drogę i szumiały głucho: o! o! o!
A światła zórz drgały nad polami, przebłyskiwały w rosach krwawo, jak oczy zrozpaczone, jak oczy zaszklone łzami, odbijały się w wodach, jak oczy szukające, obłąkane — rozsiewały po świecie trwogę i niepokój...
A oni szli coraz prędzej, pełni żalu, pełni męki, pełni łez.
Pod lasem, już na rozstajach dróg, gdzie Chrystus na krzyżu, wyciągał swe ofiarne ciało i umordowaną głowę pochylał na piersi, pękła ich moc panowania nad sobą. Rzucili się na kolana, do stóp krzyża i wybuchnęli płaczem rozdzierającym.
— O mój Jezu, mój Jezu! mój Jezu! A ochfiarujemy my się tobie... a oddajemy się, sieroty biedne, Tobie Częstochowska, pod Twoją świętą opiekę, pod Twoją... — wołały ich serca pełne żalu...
A potem odpoczęli trochę, bo już im sił brakowało z utrudzenia i płaczu.
— Już ja cię nie zobaczę, ty ziemio rodzona, już cię nie zobaczę, ty, mój świecie, już cię nie zobaczę... — szeptała Winciorkowa i ostatniemi spojrzeniami leciała na pola, na wieś, na ten jej świat cały, rozwidniony świtem, i brała go obficie w siebie, jak Ostatni Sakrament, jak namaszczenie ostatnie na drogę daleką...
A potem na ostatnie pożegnanie, bo już iść trza było, przywarli piersiami do tych zagonów rodzinnych, do tej matki-ziemi, i spieczonemi ustami całowali jej łono święte... po raz ostatni...
— Chodźcie, matko, chodź, Nastuś! bo już biały dzień, jeszcze kto zobaczy! — przynaglał Jasiek, bo kobiety nie mogły się utulić w płaczu, ni oderwać od ziemi.
I wkrótce pod osłoną lasu dostali się do dołów po kartoflach, w których Jasiek czas jakiś przepędził; tam, wedle umowy z przewodnikiem, mieli czekać na niego.
A że byli pomęczeni, usnęli wkrótce snem kamiennym.
∗
∗ ∗ |
Przebudzili się późno dosyć, bo akurat dzwoniono na nieszpory.
Stara rozwiązała tobołek i zaczęli się pożywiać, bo srodze byli zgłodniali.
— Na nieszpór sygnują.
— Coś długo nie widać szwarcownika.
— A pewny to człowiek synu, co?
— Przecie, na pewność, że przyjdzie, to dał mi dziesięć rubli.
Jedli dalej w milczeniu, spoglądając w błękitne niebo, którego skrawek widać było przez otwór dołu.
Naraz Jasiek się zerwał, jakieś splątane głosy rozległy się nad nimi.
Wziął kij, przysunął się do otworu i słuchał długo...
— Jest dużo ludzi... słychać, że idą... cichocie... — szepnął — wspiął się nieco, żeby wyjrzeć na świat, ale natychmiast opadł na dno...
— Chłopy nasze ze strażnikami... obława... to na mnie... Jezu! — wyrzucał prędko z siebie... gorączkowo... — Siedźcie tu cicho... nie ruszajcie się do nocy... ja... ja wyjdę... Bór o parę kroków... żeby nie wiem co, to się do niego dostanę... a tam mnie już nie dostaną... nie... jak się... ściemni... będę was czekał kiele przyłęckiej karczmy... Idą... szukają po dołach... o... o... — szeptał cicho, coraz ciszej... przysiadł nieco, bo dygotał cały ze strachu i niepokoju, kobiety zmartwiałe oniemiały także... wszyscy słuchali tych głuchych głosów, które były coraz bliżej... bliżej...
Jezus! Jezus. Już słychać było ciężkie stąpania i stuk kijów o kamienie.
Jasiek zapiął kapotę, ścisnął kij, wpatrywał się czas jakiś w otwór.
— Przy karczmie... pamiętajcie... — szepnął — przeżegnał się nerwowo i nie obejrzawszy się nawet na kobiety, wyskoczył z dołu na światło...
Zatrzymał się na chwilę, bo oślepiło go słońce.
— Trzymaj, łapaj! trzymaj! — podniósł się nagły wrzask dookoła.
Był otoczonym zupełnie, ze wszystkich stron posuwała się ku niemu zwarta falanga chłopów z ogromnymi kijami w rękach. Byli od niego o kilkadziesiąt kroków, wchodzili już na wzgórze, w którem były pokopane doły.
— Do boru! — pomyślał i rzucił się z największym impetem w stronę lasu na ścianę ludzi, najeżoną dziesiątkami kijów i rąk wyciągniętych; ściana się zachwiała, pękła i w połowie runęła na ziemię razem z Jaśkiem. Zawiązała się krótka a sroga walka. Kilkadziesiąt ciał skłębiło się w gwałtownym wirze i potoczyło po spadku wzgórza.
Jasiek się nie dał, z taką wściekłością i szaleństwem się bronił, z taką zapamiętałością prał kijem, kopał, gryzł, szarpał — że wyrwał się ze szpon i pognał ku wsi, bo drogę do lasu zastąpili inni chłopi, biegnący na pomoc pierwszym... Uciekał, jak wilk, goniony przez całą psiarnię obławy, która się rozwlekła za nim i z ogromnym wrzaskiem goniła.
Uciekał jak wicher... aby tylko do wsi i na drugą stronę pól... do lasu...
Wydobywał wszystkie siły, leciał na skrzydłach szaleństwa i rozpaczy, a zaczynał uczuwać, że uciec nie potrafi, że zbraknie mu sił, bo las był jeszcze daleko... pogoń coraz bliżej... a jemu brakowało tchu... mroczyło go... potykał się... zboża już bujne plątały mu nogi...
— Trzymaj!... łapaj!... — wrzało coraz bliżej za nim.
Podrzucał się jak piłka, ostatnimi wysiłkami... jeszcze parę stajań... jeszcze... O Jezu!... aby do ogrodów... pomiędzy drzewa... Jezus!... O Maryo!... o! o! Piersi mu pękały z wysiłku, nie miał już sił — krew zalewała mu oczy... nic nie widział.
Dopadł ogrodów, biegł nimi jeszcze przez chwilę i upadł pod jakąś stodołą.
— Nie strzymam... — pomyślał po chwili, zobaczywszy przez drzewa twarze goniących.
Był tak zmęczonym i rozbitym w sobie, tak wyczerpanym, że poruszyć się nie mógł.
— A niechtam! A niechtam! Snuło mu się ciężko w mózgu i ogarnęła go taka straszna apatya, takie zniechęcenie, że już mu było wszystko jedno...
Dyszał tylko, obcierał podartą w bójce twarz, i z jakimś spokojem obłąkania, nieprzytomności, wpatrywał się w sylwetki ludzi nadbiegających.
Był tak śmiertelnie zmęczonym, tak strasznie zmęczonym, że już nie miał sił, ani woli, ani myśli jednej...
Jęczał jak dziecko umierające i łzy zdenerwowania płynęły mu strumieniem i obmywały twarz pokrwawioną, a serce przenikać zaczął straszny, nieopowiedziany żal...
Naraz uniósł się nieco, ludzie byli już o kilkadziesiąt kroków, fala krzyków rozbrzmiała w ogrodach!
— Nie, nie daruję! nie daruję — wyszeptał — ożywił się nagle, myśl zemsty wstrząsnęła nim jak huragan, zapaliła błyskawice w oczach, dała moc.
Porwał się na nogi, wyrwał pęk słomy z poszycia stodoły, podpalił zapałką i skoro buchnął płomień — przytknął go do poszycia i rzucił na dach!...
Dach w tej chwili stanął w płomieniach!
— Nie daruję! nie daruję! — szeptał dziko i taką zawziętością cały się przepoił, taką radością zemsty przesycił duszę, tak w niej skamieniał, że wolno, obojętnie poszedł wzdłuż zabudowań, a potem zapadł w żyto już wykłoszone i czołgał się na czworakach ku lasom...
Pogoń ustała.
Po paru minutach odwrócił się i spojrzał na wieś.
Stodoła była cała w ogniu, płonęła jak pęk słomy, a zajmowały się już sąsiednie zabudowania i domy!
— Popamiętają mnie, ścierwy! Popamiętają! — szepnął z mściwością i nie mogąc już na czworakach, chyłkiem biegł, przyśpieszał kroku...
Krzyk ogromny rozległ się nad wsią i biegł po polach... za nim...
— Gore! gore! gore!...
Do lasu było już niedaleko, więc się wyprostował i nie ukrywając już, biegł śpiesznie...
Już widział czerwone pnie sosen, zieleń liści, już wionął na niego uroczysty, jakby kościelny chłód lasów, pełen głębokich szumów.
Jeszcze chwilę, a będzie wolny zupełnie, wolny i nasycony zemstą...
Zadrżał nagle i przystanął.
Dzwony zaczęły bić głucho, ponuro, na trwogę...
Odwrócił się i aż krzyknął mimowoli.
Pół wsi stało w ogniu.
— Popamiętacie mnie! Popa... nie skończył, jakaś groza straszna targnęła go za serce, słowa zamarły mu w gardle, z rozszerzonych źrenic wyjrzał strach, przerażenie... zdumienie okropne.
— Wieś w ogniu! cała wieś! — zaskowyczał sinemi wargami — Jezus! Jezus!
Zaczął uciekać, ale nagle odwrócił się znów do ognia.
Dzwony biły wciąż, biły potężnie, rozpacznie, a razem ze śpiżowymi głosami biegł od wsi straszny krzyk, jęk przerywany i rozlewał się po zielonych szumiących zbożami polach i leciał w przestrzeń, ku słońcu jasnemu...
Jasiek powracał tą samą drogą, nic już nie wiedział, co się z nim stało, wpatrzony w szalejącą groblę płomieni i dymów, usypaną nad wsią, szedł martwy z przerażenia i zgrozy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Cały środek wsi, po obu stronach drogi już był w ogniu.
Płomienne grzywy podnosiły się coraz wyżej, opadały na ścianę, przerzucały się, pieniły gęstym czarnym dymem i chlustały czerwoną straszną falą ognia z budynku na budynek, z chałupy na chałupę, poprzez drogę, poprzez ogrody, które również palić się zaczęły.
Dzwony uderzyły na trwogę, a wieś całą zalał okropny krzyk rozpaczy, lamenty i płacze.
Ludzie biegali oszaleli zupełnie, nikt nie ratował, a ogień z tryumfem szedł coraz dalej, ogarniał coraz szerzej, żarł coraz potężniej, szedł jak zły duch w chmurze dymów, przewalał się po domach, a gdzie stąpił, gdzie jego ognisty blask padł, tam buchały strugi ognia, szło nieszczęście i biły krzyki rozpaczy ludzkich.
Nikt nie ratował, bo nie było czem, nie było narzędzi, nie było wody, nie było rąk, nikt nie miał przytomności, a przytem połowa męzka ludności wyszła na obławę za Winciorkiem, a kobiety były w kościele na nieszporach. A gdy się zbiegli, nie było już mowy o ratunku. Pół wsi płonęło.
Dzwony huczały żałośniej, a ksiądz wyszedł z kościoła z monstrancyą, pod baldachimem, w otoczeniu świec zapalonych, dzwonków jęczących, ludu zrozpaczonego — i szedł środkiem wsi.
«Święty Boże!»
Buchnęło jak wulkan z piersi nieszczęsnych:
— Święty a nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami!
Skowyczały serca i szli zbitą gęstwią pomiędzy ścianami ognia, w zgiełku padających ścian, w deszczu ognistych żagwi i iskier, w chaosie szumów, świstów i syków żywiołu — który tarzał się po wsi, podnosił tysiączne, rozwichrzone łby do słońca, zapadał we wnętrzu chałup i z wściekłością pożerał i tratował wszystko...
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny! — intonował ksiądz uroczystym głosem, a łzy lały mu się strumieniem po twarzy. Dzwony wciąż huczały mocno... posępnie.
A lud cały w krzyku, w obłąkaniu, w męce, wył setkami głosów:
Zachowaj nas Panie!
Procesya obchodziła teraz wieś dookoła, szła ogrodami.
Wójt i pisarz zaczęli też organizować jakiś ratunek.
— Kto podpalił?
— Winciorek! Winciorek!
Widziano przecież jak się zapaliła stodoła tam, gdzie się schował.
— Winciorek! Podpalacz! Dawać go! — rozległ się taki krzyk, że ogłuszył na chwilę śpiewy procesyi.
Zemstą zawrzały wszystkie dusze, straszną zemstą.
— Szukać go, łapać! zabić! — wołano ze wszystkich stron.
Ale nikt nie wiedział, gdzie on jest.
Cała gromada rozwścieczonych, oszalałych rzuciła się do jego domu, za wodę, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo.
Na progu siedziała Tekla i na widok chłopów biegnących, podniosła się, jak widmo, pochwyciła jakiś kołek i wrzeszczała obłąkana:
— Nie dom! nie dom! nie dom!
Za nią, z wnętrza domu, ukazała się wysoka postać Jaśka...
— Jest! Jest. Dawać go! — wrzasnął tłum.
Rzucili się na dom, w mgnieniu oka rozturbowali Teklę, bo jak suka broniła przystępu do drzwi, ale Jasiek jakimś ostatnim ruchem przytomności skoczył na górę, pod dach i zrzucił za sobą drabinę.
— Spalić, spalić! — zaryczano.
Zamknięto drzwi, pozabijano kołkami, podparli okna deskami, zawalili wyjścia płotami, czem kto mógł, i podpalili dom ze wszystkich stron — otoczyli go dokoła i czekali...
Słomiany dach zajął się prędko, a w parę minut był już cały dom w ogniu, w kłębach dymów.
Jasiek teraz dopiero oprzytomniał, gdy się dach przepalał i na głowę zaczęły się lać strugi ognia, skoczył do szczytu, wybił deskę i runął na dół, prawie na ręce pilnujących chłopów.
Już się nie podniósł, bo kilkadziesiąt nóg, rąk i kijów spadło na niego.
— W ogień go! Za krzywdę naszą! W ogień! — wrzeszczeli.
Kilkanaście rąk pochwyciło go za nogi i głowę, rozkołysali i jak tłumok rzucili na dach.
Dach się zapadł i buchnął ognistym tumanem skier.
Rozległ się tylko straszny, nieludzki krzyk z wnętrza domu.
Odpowiedział mu drugi, na drodze...
To matka powróciła do palącej się wsi, powróciła w chwili rzucania syna w ogień.
Patrzyła martwym wzrokiem w płonący dom, stała z wyciągniętemi rękami, pochylona, jakby biedz chciała na zabicie.
— Sprawiedliwie! Sprawiedliwie! Sprawiedliwie! — powtarzała wolno, coraz ciszej... — rozkrzyżowała ręce, posiniała nagle i runęła martwa na ziemię.