>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W pocie czoła
Podtytuł Z dziennika dorobkowicza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk Stanisław Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


W POCIE CZOŁA.

Z DZIENNIKA DOROBKOWICZA.
spisał
J. I. KRASZEWSKI.

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1884.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Марта 1884 года.



W Drukarni Stanisława Niemiery, — Włodzimierska Nr 2 lit. A.







Sit nomen Domini benedictum.
Niżéj na podpisie wyrażony, ja, Roch Bernard dziś Pokrzywnickim zwany, siedemdziesiąt z okładem lat liczący sobie; postanowiłem życia mojego ewenta, chociaż nigdy wysoko nie stałem i oczów ludzkich nie ściągałem na siebie, — spisać, już to dla własnéj pociechy już dla nauki drugich.
Nie czynię tego z prezumpcij, jakobym trzymał, iż żywot mój na szczególną atencję zasługiwał; przecież właśnie, że w maluczkich sprawach łaska i miłosierdzie Opatrzności najlepiéj się okazują, nie do pogardzenia więc jest i to, co z kolei losu mojego nauczyć się można.
W ciągu dość długiego życia mojego ludzi wielu spotykać i temperamenta a umysły wszelakie poznawać mi się zdarzało — rzadko natrafiałem na takich coby losów nie obwiniali i na przeznaczenie swe nie narzekali, chociaż na prawdę, zawsze mi się zdało iż najwięcéj samych siebie obwiniać byli powinni. Mnie jakoś Bóg dał, żem przy różnych przygodach dotykających, nie piszczał zbytnio i nie wyrzekał, choć nieraz różczka smagnęła.
Spokojnym umysłem nieuchronne losy ludzkie znosiłem boć z kolebki z sobą dolę taką bierzemy, że cierpieć każdemu potrzeba. Skarga nie pomoże a siły odbiera i człowieka w oczach drugich małym czyni. Dzieci płaczą, a mąż wielkiego ducha pracuje i milczy, gdy można złego naprawiając, gdy nad siłę — cierpiąc mężnie.
Zatem po ladajakim tym argumencie, ad rem przystępuję.
A naprzód wyznać to muszę, iż rodziców mych i pochodzenia zgoła nie znam, do czego czyniąc tę spowiedź z życia rzetelną mogę się i powinienem przyznać. Nie jestem sprawcą losu tego, zatem wstydzić się nie potrzebuję — o tyle o ilem się mógł chłopięciem będąc dowiedzieć o sobie, nieznana uboga niewiasta... chora i wymizerowana przyszedłszy do wsi Połowinnik na Podlasiu z dzieckiem na ręku, gdy jéj ludzie nie znając, a śmierci się i kłopotu obawiając do domu nigdzie przyjąć nie chcieli — jednéj nocy pod płotem między pokrzywami zmarła. Naleziono mnie przy niéj ledwie żywego...
Borysiak włościanin, którego żona ulitowawszy się nademną, zabrała do chaty, opowiadał, iż zmarła wyglądała na szlachciankę albo dworską sługę, że miała odzież wyszarzaną ale lepszy byt oznaczającą. Papierów przy niéj żadnych nie było, a indygacje i listy gończe nigdy nie wykryły jéj i mojego pochodzenia.
Mogłem mieć z rok lub więcéj gdy się to stało, a po datach kombinując myślę, iż się to działo około roku 1761, więc i datę urodzenia do 1760 odnoszę, salva melioratione.
Ja tego wcale sobie nie przypominam, a jak pamięcią sięgam wiem tylko o chacie Borysiaków, w któréj jakbym na świat przyszedł, bo mi się nań oczy otworzyły.
Dziwną sprawą téj pamięci ludzkiéj, która do spiżarni podobną jest, co w nią na dno naprzód wsypano, późniéj przyległszy doń, najdłużéj pono trwa i czuć się daje. Tak i ze mną. Wielu późniejszych życia chwil tak dokładnie i żywo trudno mi dziś sobie rememorować, jak owych pierwszych dni i impresji.
Stoi mi przed oczyma, jakbym na nią patrzał owa chata Borysiaka, całe gospodarstwo jego i moja około niego kollaboracja. Jak zapamiętam bowiem, gdym jeszcze wedle pospolitego wyrażenia koszulę w zębach nosił, wysługiwać się już za kawałek chleba musiałem.
Borysiakowa sama kobieta była serca dobrego, litościwa, ale czasu do pieszczot nie miała. Wszyscy zresztą ile nas było, wedle prawa Bożego, pracować musieli. Ona, nie młoda już, często słabiejąca, on na którego głowie był chleb powszedni całéj gromadki, starszy odemnie jedyny synaczek ich Mironek, starsza jeszcze od niego córka Marychna, parobczak Fedoś, zgrzybiała już matka Borysiakowéj Praxeda Salomoniakowa, każdy miał robotę jakąś — nikt do góry brzuchem leżąc próżnować nie mógł.
Pierwszym urzędem jaki mi się dostał było — o ile pomnę — wypędzanie i strzeżenie kilkorga gęsi, z któremi nie małego zaznałem kłopotu. Wprawdzie jako godło władzy nad niemi wręczony mi był długi pręt, którym miałem prawo machać, ale krzykliwa gromadka, szczególnie jejmość czuwająca nad pisklętami, otwarty bunt podnosiła przeciw mnie, i skrzydła straszliwie rozstawiwszy, szyję wyciągając, sycząc biegła na mnie tak jakby ani pręt ani ja wiele ją strachu nie nabawiały.
Na pastwisku zaś wyznaczonem dla gęsi trudno je było utrzymać, gdyż pojęcia tego co dozwolonem a co zakazanem było nie miały i parły się najczęściéj albo w zboże cudze lub na łąkę zatkniętą.
Nęciły je wreszcie i kałuże a wody, w które ja daléj kolan iść nie śmiałem za niemi, z czego z perfidją wyrachowaną korzystały, naigrawając się ze mnie.
Najstraszniejszemi w tym zawodzie moim pasterza w koszulinie, bez okrycia głowy, były dnie chłodne, szczególniéj w początkach, dopóki instynkt nie nauczył jak sobie radzić.
Naśladowanie jest w ludzkiéj naturze, a że w exkursjach tych nie sam jeden bywałem, spotykając się częstokroć z doświadczeńszemi, prędkom sobie radzić nauczył się od nich. Schodziliśmy się téż razem czasem, co nie było bez korzyści, ale i bez guzów przytem. Starsi głową i latami na mnie, który byłem sierotą, przybłędą, na łaskawym chlebie, patrzali z wysoka. Nie obudzało w nich litości położenie moje, uczono mnie pokory zawczasu.
Musiałem słuchać aby w łaski się wkupić.
Borysiakowa, jakkolwiek zacna i dobra kobieta, opiekująca się mną po macierzyńsku, wszakże gdy się trafiło iż gąsiotko żółte przepadło, nie puszczała tego płazem. Hałasu i narzekania było wiele, a jedynym ratunkiem ciche łzy w kątku pod piecem i dłubanie palcami w glinie dla dystrakcji.
Sam Borysiak, choć zasadniczo przeciwnym nie był adoptowaniu Pokrzywki, bo tak mnie z racji pokrzyw pod płotem zamianowano, często powtarzał, iż z takiego — znajdy rzadko co dobrego wyrośnie. Prorokował mi żem wisusem miał być i że źle skończyć mam, co się szczęściem nie sprawdziło.
Borysiakowa naówczas z wielkim taktem niewieścim, nie sprzeciwiając mu się, nie drażniąc go bardziéj, milczała chodząc około garnków, niekiedy nawet słodząc mi gderanie kawałkiem chleba i skrawkiem słoniny.
Rozumie się iż sierota na łasce, miałem w domu poślednie miejsce po dzieciach i żem podarte przez nich koszule, sukmanki i łachmanki donaszał. Co z nich spadało dla mnie było przeznaczone. Zdawało mi się to jeszcze przepysznem bom nie miał nic, a zimno szczególniéj dotkliwie mi się czuć dawało. Ladajaki przyodziewek, który swoim nazwać mogłem, jakkolwiek lichy wydawał mi się skarbem nieocenionym — bo ogrzewał.
W żywieniu mnie Borysiakowa, choć dla niéj dzieci pierwsze były, nie krzywdziła i sieroty. Strawa była jak najprostsza, na przednówku licha, lecz wszyscyśmy się z nią obchodzić musieli.
Staruszka Praxeda Salomoniakowa do wnuków przywiązana niezmiernie, mnie jako odjadającego ich, jako choć odrobinę miłości odbierającego dla siebie, nie cierpiała. Wiek czynił ją gderliwą i zgryźliwą. Obrywałem od niéj często pokryjomu szturgańce, które znosiłem nie skarżąc się, ze strachu aby nie zarobić na gorsze jeszcze. Borysiakowa brała mnie w obronę.
Ona miała to przekonanie, iż sierota wzięta do domu, szczęście przynieść była powinna.
Borysiak sam czekał ażebym podrósł i sił nabrał, aby mnie około gospodarstwa zużytkować. Długi czas jednak nie zdałem się na nic oprócz pasienia gęsi.
Ten tylko późniéj uczyniłem postęp, że mi już nie jedna Borysiakowa, ale i dwu sąsiadów oddawali je w opiekę. Obowiązki moje przez to wielce utrudnione zostały, bo gęsi między sobą nie żyły w przyjaźni, z powodu dzieci... a gąsiory jako ojcowie familji koso na siebie patrzali...
Trafiały się nieporozumienia które prętem moim rozsądzać musiałem, a wówczas panie z sykiem i łopotem skrzydeł rzucały się na bose nogi moje.
Z przygód na wygonie pamiętne mi są i tragiczne, gdy psy czasem gęsi rozpędziły, przeciw którym ja czułem się za słabym. Raz niepoczciwiec wyżeł rozhulawszy się jedną udusił, o co sprawa się do dworu wytoczyła.
Ja niewinnie oberwałem w kark od Borysiaka.
Ale trafiały się kompensaty, z których najrozkoszniejszą, o ile sobie przypomnieć mogę, było zajadanie kradzionych kaczarów z kapusty, obrywania grochu i — pożywanie marchewek surowych. U brzegu lasu trafiały się téż rydze, sorojeżki i grzyby, które się piekło. Delicjonalne to były potrawy... Na wiosnę piło się sok brzozowy lub klonowy z chciwością wielką, w jesieni obijało się ulęgałki ze starych grusz na polu... Co tam kijów na nich zawisło, straconych często nadaremnie!
Zapomniałem tu zapisać, iż gdy mnie w rękach zmarłéj kobiety pod płotem wzięto, ponieważ nie było dowodu żadnego iż ochrzczony byłem, jakkolwiek prezumpcja mówiła za tem, warunkowy chrzest dopełnił nademną pleban miejscowy, dając mi aż dwa imiona Rocha i Bernarda, ponieważ działo się to w sierpniu. Nazwisko zaś Pokrzywki także do metryk, w braku innego zapisano.
Z tego Rocha zrobiono Horoszka i tak mnie wabiono.
Z dziećmi Borysiaków, choć się trafiało różnie, żyliśmy dosyć zgodnie. Rozumie się iż posługiwać ich i wyręczać musiałem.
Starsza duża Marychna, która wyrostkiem była, miała dobre serce jak jéj matka, skarżyć się na nią nie mogę. Dziecko wesołe, ładne, zdrowe, śpiewając po całych dniach, radeby było, aby jéj wesołości nic nie mąciło, widzieć wszystkich śmiejącemi się. Łzów i kwilenia znosić nie mogąc, tuliła, głaskała, a podczas i łajała aby cicho być. Gdy zaś i to nie pomogło, gotowa była własnym kawałkiem chleba gębę zatknąć.
Z Mironkiem dosyć zepsutym przez babkę i ojca, szło trochę ciężéj. Nawet w dobrym humorze będąc, znajdował przyjemności insperate, dać sera w głowę lub nogę podstawić. Bawiło go gdy siłę swą i zręczność okazał.
Ale i on zły nie był — nagradzał potem za tę butę.
Oprócz pasania gęsi, z przybywającemi siłami, rosły obowiązki moje, do różnych posług domowych.
Mogłem niewielkie wiadro wody, choć mocno rękę jedną podnosząc i stawając kilkakroć, przynieść do chaty. Płukałem miski i garnki, parobek Fedoś, który wziął na siebie obowiązki guwernera, pokazywał mi różne rzeczy i uczył jak się z czem obchodzić. Jeżeli nie miał z kim mówić, a chciało mu się gadać, siadał i próbował rozmowy ze mną. Szło mu o to aby go ktoś słuchał, gdy ustawicznie narzekał, szczególniéj na starą Praxedę za jéj skąpstwo i podglądanie, przyczem i samemu Borysiakowi nie pardonował.
Działa mu się zawsze krzywda, a gdy podpił wpadał w rodzaj szału i płakał. Jeden wyrostek Marychna miała u niego łaskę, i dla niéj ani pracy, ani czasu, ani narażenia się gospodarzowi nie żałował. Gdyby się jéj nie wiem czego zachciało, — przy najpilniejszéj robocie, miał zawsze czas, wykradł się, wyłgał, byle zrobić co zażądała. Znała ona to dobrze i posługiwała się bez litości. A jak mu głową kiwnęła za to, więcéj nie żądał.
Nie wiem już czy do towarzyszów tych lat młodości zaliczyć mam psa którego zwali Wyrwaniec, złośliwą istotę, niegdyś oparzoną i noszącą ślady wypadku co ją mało życia nie pozbawił, warczącą, złą, najeżoną i wiecznie głodną.
Drażnić go nie było bezpiecznie, bo i swoich nawet kąsał. Ale za to czujny był niezmiernie, po całych nocach nie sypiał i na płot się spiąwszy szczekał a wył żałościwie.
Miałem już za poganiacza iść do pługa, co mnie w niemałą wzbijało dumę, gdyż awans naturalny na parobka przedstawiał się w przyszłości, gdy niespodziana zaszła losu zmiana.
We wsi naszéj dziedzicem był pan Chwostowski, stary kawaler, który za czasów saskich nauczył się popuszczać pasa, choć nie bardzo na to stawało.
Miał podówczas lat z pięćdziesiąt, a o ile widziałem i słyszałem — nigdy prawie w domu miejsca nie zagrzał. Albo gości miał u siebie lub sam był w gościnie, na zjeździe, na sejmiku, na sądach, na weselu, na imieninach, na pojedynku.
Wszyscy się nim posługiwali.
Mężczyzna słusznego wzrostu, z głową podgoloną, z wąsem podstrzyżonym, choć już szpakowacieć zaczynał, zucha udawał, trzymał się krzepko, pił okrutnie, jadł strasznie, krzyczał że go o milę słychać było, stukał nogą, do serpentyny rwał się lada co, — ale serce miał nader miękkie. Po kieliszku kapotę z siebie zdjąć był gotów, rozdarowywał co miał, nikt od niego bez prezentu nie wyjechał.
Ludzie go żenili i on sam pragnął już temu koczującemu życiu koniec uczynić — ale mu się nieszczęściło.
Otóż w czasie gdy się to działo, zaświeciła mu nadzieja do nie młodéj już panny łowczanki Rozpierskiéj. Rodzice nie oponowali, panna się niby zgadzała... ale gniazdo opatrzone nie było na przyjęcie gotowe... We dworze panował nieład okrutny.
Stary Salomon, wierny sługa pana Chwostowskiego, dopominał się choćby chłopca do kredensu.
Z panem Kalikstem, bo tak mu imię było, a tytułowano go Skarbnikiewiczem, krótka zawsze sprawa bywała.
— No, to wziąć ze wsi!
Wprawdzie na dworze niby jakaś krescytywa się przedstawiała i pewna poprawa losu w przyszłości, a nuż się panu w łaski wpadnie? Jednak ze wsi nikt sobie nie życzył dziecka dać na chłopca do kredensu, bo wiedzieli wszyscy że się tam za najmniejszą rzecz znęcano i batogi były w robocie. Salomon był człek dobry, ale ociężały i dla młodzieży nielitościwy. Wszystko jéj za siebie kazał robić. Stróż, stróżka, pastuszki byli w nieustannéj rekwizycij, a Salomon siedział nogę na nogę założywszy, tabakę zażywał i łajał.
Pan i on byli tego przekonania, że się z ludzi nic inaczéj nie robi tylko batem. Był to zresztą system wyciągnięty z owéj słynnéj poezyij abecadlnika.
Różczką dziateczki Duch święty bić radzi...
Bo różczka nigdy zdrowiu nie zawadzi...
Co Duch święty radził, a rada jego była czarno na białem drukowaną — naturalnie za prawidło wychowania dobrego służyć musiało.
Zamiana różczki na batog nie mogła być szkodliwą, — stanowiła tylko spotęgowanie środka nieochybnego.
Dzieci wiejskie chociaż nawykły były i w domu obrywać coś, i do zbytku wydelikaconemi się nazwać nie mogły, obawiały się dworu, gdzie karcenie przychodziło systematycznie. Rodzice choć sami bili, nie radzi byli aby kto inny ich w tém zastępował.
Gdy wójt poszedł na wieś szukać kandydata na chłopca kredensowego — jedni opornie, drudzy kubanami mu się okupując — pozamykali drzwi. Nigdzie w żadnéj chacie nie było dziecka do oddania do dworu.
Skarbnikowicz zaś tupnąwszy nogą, aż się stary dworek zatrząsł — wrzasnął:
— Cóż to ja, po cudzych wsiach sobie sługi będę szukał? A niedoczekanie wasze. Ja tych chamów nauczę.
Nim do tego wykrzyknika przyszło, chamy się zebrały do karczmy na radę dla wspolnéj obrony i z konsylium tego wypadło, iż Borysiakowie powinni byli oddać przybłędę.
Chociaż sam gospodarz wielkiego do mnie serca nie miał, ale podhodowawszy mnie, gdy się posługi spodziewał widzieć odebranym nie życzył.
Mogłem mu już służyć za poganiacza, bronił swéj własności.
Pamiętani iż mocno poruszony wpadł do chaty do żony wykrzykując przeciw gromadzie iż na niego spiknęła.
Wszyscy, nawet stara Praxeda, Salomoniakowa, która mnie nie lubiła, brali stronę Borysiaka. Wyliczano co moje lata w chacie przebyte, kosztowały.
W najgorszym razie Skarbnikowicz powinien był to zapłacić. Stara zaś Borysiakowa, pogładziła mnie po głowie i z oczów jéj widziałem że miała kommizerację nademną.
Wiedziała dobrze co we dworze czekało.
Co do mnie, naprzód nie rychło zrozumiałem o co chodziło i co mi groziło, potem uradowałem się sam nie wiedzieć czego, nakoniec żal mi się zrobiło chaty Borysiaków, i płakać zacząłem poszedłszy do kąta.
Łzy to były osobliwe jakieś, bo je jak błyski przecinały nadzieje dziwaczne, niby przeczucia świetniejszego losu. Pomnę, że perspektywa dostania butów, których nigdy w życiu nie miałem, a były dla mnie podówczas najwyższym ideałem — nadzwyczaj mnie poruszyła.
Tylem wiedział, iż dworscy ludzie, przynajmniéj w pewnych uroczystych dniach życia, buty wdziewali, nie dla oszczędzania nóg, ale dla honoru pańskiego.
Mieć zaś buty oznaczało dla mnie jakby wysokie w społeczeństwie osiągnąć stanowisko.
Tylko w butach można było dojść do czegoś. Ambicja rodziła się we mnie.
Nadzieja butów osuszyła łzy moje. Mironek nie chodził nawet w butach!!
Borysiak chociaż czuł że przeciwko wójtowi i gromadzie z trudnością mnie będzie mógł obronić, bundiuczył się i nastawiał. Gospodyni tknięta do żywego, dała mi skrycie omastę do chleba...
Wieczoru tego byłem w chacie bohaterem, patrzano na mnie, mówiono o mnie — pierwszy raz w życiu doznałem tego dziwnego uczucia jakiegoś — że ja miałem pewną wartość i znaczenie na świecie. Łechtało to mnie, a łzy łzami... Zmiana życia miała stronę swą straszną...
Nazajutrz do dnia Borysiak powołany został do dworu, do samego pana — i nakazano mu nieodzownie przyprowadzić mnie z sobą. Pamiętam iż w obawie aby dwór sobie przyodziewku nie przywłaszczył, wyprawiono mnie w koszulce staréj, podpasanéj sznurkiem, odebrawszy siermiężkę którą po Mironku odziedziczyłem, chociaż tyle była warta, że ją chyba wyrwańcowi na przyzbie podesłać mogli.
Gdyśmy do ganku przyszli pan jeszcze był podobno nie wstał, musieliśmy czekać na niego. Salomon tylko w kurtce, z tabakierką brzozową w ręku, któréj wieczko opatrzone było rzemykiem, siedział już na ławce. Wójt znajdował się także.
Nie pierwszy raz miałem zobaczyć Chwostowskiego bom go zdala przejeżdżającego i przechodzącego widywał. Nigdy jednak oblicza jego nie dano mi było oglądać tak blizko.
Kilkoro drzwi z trzaskiem się otworzyło i zamknęło, Borysiak pogładził się po głowie, Salomon wstał wójt się wyprostował — i Skarbnikowicz jak burza wypadł na ganek.
Był w chałacie rozpiętym, od snu jeszcze czerwony, szyja goła, na nogach buty miękkie, domowe powykrzywiane, z chustą ogromną w ręku.
Twarz wielka o trzech podbródkach, lśniąca, z oczyma wypukłemi mocno, zdała mi się majestatycznie straszliwą. Wszyscy pouchylali głowy. Począł krzyczeć coś głośno, czego nie rozumiałem, i uczułem że mnie na ganek pchano, czemu instynktownie się broniłem stawiąc opór nadaremny.
Nieprzytomny zostałem pochwycony za uszy, co mnie zmusiło podnieść głowę. Salomon już z poprzedniego rzutu oka miał zdanie wyrobione i rzekł:
— Ujdzie! Zmizerowane to — a no, jak się podkarmi...
Naokoło mnie mówiono, krzyczano, Borysiak się bronił. Skarbnikowicz tupał nogą, nie rozumiałem nic. Wreszcie płaczącego ujął Salomon za ramiona i popchnął mnie wprost do kredensu.
Proces był skończony. Słyszałem tylko wrzawę głuchą, głos Borysiaka, tupanie pana i naostatku wykrzyknik straszny, po którym nastąpiło milczenie.
Izdebka do któréj mnie wepchnięto, pomimo żem był na duchu wielce deprymowany, całą moją zwróciła uwagę. Wszystko tu było ciekawem, bo żaden sprzęt do widzianych w chacie nie miał podobieństwa, wyjąwszy wiadra i czerpaka stojących na ziemi. Zresztą talerze, porozrzucane serwety, szklanki, butelki, nawet dziwnych kształtów garnuszki — osobliwością dla mnie były. Samo téż powietrze kredensowe, którem raz pierwszy oddychałem, przejęte wyziewem pomyjów tłustych, łechcących zgłodniałe podniebienie, skwarzeniny jakiéjś i potraw wczorajszych dla mojego nosa dających się uczuć dobitnie — było nowością.
Stałem jeszcze z obawą patrząc po stołach i półkach, gdy z kąta dało się słyszeć warczenie. U wygasłego komina leżał pies duży w kłębek zwinięty, który spostrzegłszy intruza poczynał, o ile mu lenistwo jego dozwalało, objawiać swe nieukontentowanie.
Spojrzał parę razy na mnie, podniósł głowę i ziewnął, zawarczał jakby mi mówił — pocóżeś tu wlazł? — i zwinąwszy się spał daléj.
Był to późniejszy mój dobry przyjaciel i towarzysz Zagraj, który mnie w początku nabawił strachu.
Gdy w podwórzu ucichło, ujrzałem wchodzącego powolnym krokiem Salomona. Obszedł mnie dokoła stary raz i drugi, przypatrując się ze stron wszystkich, twarz miał zasępioną. Nie wiedziałem co mnie czeka — alem przeczuwał iż nic dobrego. Po namyśle stary okno otworzył i począł wołać kogoś. Ten ktoś miał polecenie jeszcze innego sprowadzić, i po chwili weszła zasapana, dosyć brudna, z fartuchem podniesionym kobieta, która mi moją Borysiakową przypomniała. Salomon wskazał na mnie.
— Weźże ty tego drapichrusta, proszę cię — odezwał się do niéj kredencerz — i wyszoruj go co się zowie, włosy mu krótko ostrzyż, mydła nie żałuj, żeby czysty był, koszulę mu trzeba dać, no i spodnie.
(O butach mowy nie było).
Kobieta spojrzała na mnie ruszając ramionami i nic nie odpowiadając. Była to, jakem późniéj się dowiedział Oxenia gospodyni na folwarku; niewiasta energiczna i mogąca zwycięzko walczyć nawet z parobkami, którzy nieustannie do niéj mieli pretensje.
Z kredensu za Oxenią, która obawiając się abym nie drapnął, mocno mnie za rękę ujęła i wlokła za sobą — dostałem się do wielkiej izby folwarcznéj, pełnéj dziewek, stajennych i gawiedzi wszelakiéj. Ta mi więcéj chatę przypominała. Ciekawi obstąpili mnie zaczepiając, śmiejąc się, popychając. Zaglądano mi w oczy. Niektórzy prorokowali żem się miał zpyszna mieć u Salomona.
Oxenia sama nie chciała się fatygować koło mnie i zdała na ręce dziewce bardzo wesołéj i złośliwéj, która w najokrutniejszy sposób obeszła się z szorowaniem mojéj twarzy i rąk. Śmiechu było wiele, jam płakał. Widać że Salomon wydać musiał rozkazy co do przyodziania mnie, gdy zaczęto znosić starą bieliznę i gałgany różne, ale wszystko było za duże. O butach których się spodziewałem, mowy dotąd nie było. W nagrodę za męczarnie dano mi miskę krupniku, którego ktoś nie dojadł i kawałek chleba. Ciężkie strapienie i wrażenie dnia tego nie popsuły mi apetytu; płakałem alem jadł. Ubrany w spodnie płócienne od dołu założone, w kurtkę zadługą z rękawami na wyrost, ostrzyżony przy saméj głowie w schodki, bo sobie pracy około tego nie zadawano, odprowadzony zostałem do kredensu, gdzie Salomon siedzący z nogą założoną jak zwykle i tabakierką w towarzystwie Zagraja, witającego mnie dwuznacznem mruczeniem, dał mi pierwszą instrukcję co do przyszłych moich obowiązków.
Zapytał o imię, ale musiał już być informowany, gdyż zakazał mi się zwać Horoszkiem, a przykazał odpowiadać na Rocha.
Następnie, primo loco, zalecił mi ślepe posłuszeństwo na swe rozkazy. — Żebym ci kazał w ogień czy w wodę — powinieneś spełnić natychmiast, nie — to baty!
I wskazał na ścianie wiszący kańczug, który po przeszłym jego elewie pozostał. Daléj, w dosyć długiéj przemowie, jak groch z kapustą pomięszane były nauki moralne, obowiązek odprawiania modlitw, umywanie się, pracowitość — przestroga abym nie łasował, abym nie próżnował, pomyjów lada gdzie nie wylewał, nie latał do ogrodu, swawoli się nie dopuszczał i t. p. Salomon wymownym nie był, powtarzał się, chciał być groźnym, jąkał i wytrzymał mnie u progu mało nie pół godziny. W czasie gdy się to odbywało Zagraj siedzący u kolan pana patrzał na mnie i zdawał się nabywać przekonania, że musiałem być przyjęty za domownika. W końcu, co mnie strachem największym przejęło, przyszedł obwąchać od nóg aż do łokciów i pewien że się w djagnozie nie myli, wrócił położyć się ku kominowi.
Z pierwszych dni nowicjatu mojego trudnoby mi było zdać sprawę. Spotykały mnie same niespodzianki, kazano mi robić to o czem niemiałem wyobrażenia, brałem się do tego z trwogą i niezgrabnie.
Los mój, pomimo pożywniejszéj strawy i nadziei butów, wydał mi się opłakanym, byłem nawykły do biegania, do powietrza, do ruchu, w kredensie zamkniętemu siedzieć z Zagrajem, który był leniwy i rzadko wychodził na podwórze — było nudno. We dnie się zdrzemnąć nie pozwalał regulamen, do snu szło się późno pomywszy wszystko, a zrywać się do posług musiałem bardzo rano.
Salomon krzyczał za najmniejszą rzeczą okrutnie, zamierzał się nawet, ale nie bił. Zawsze groził tylko że za drugą razą miałem dostać cięgi, ale choć nawet kańczug zdjął z kołka i stawił mi go przed nosem, do razów nie przyszło. Być może iż go rozbrajałem cierpliwą i pokorną postawą moją.
Kredensowa posługa, choć było i około niéj co robić, przy pomocy przyzywanych często stróżki lub stróża, byłaby niczém jeszcze, gdyby nie to że chłopcem kredensowym wysługiwali się wszyscy. Pan gdy był w domu, a zastał mnie w kredensie, gonił do stajni, czasem na pole, na folwark i do arendarza, bez którego obejść się nie mógł. Klucznica czyli ochmistrzyni panna Walerja, otyła jejmość lat czterdziestu, w wielkich łaskach u pana Skarbnikowicza, pędzała także, — czasem Salomon, a nawet gospodyni. Najgorszem to było że spełniając te rozkazy, którym oprzeć się nie mogłem, narażałem się Salomonowi. Ten ile razy mnie nie znalazł na moim zydlu lub przy robocie, wyprawiał historje... Po kilku dniach niewprawnych prób i stłuczeniu pary talerzy — oswoiłem się z losem i obowiązkami mojemi. Resztki jadła, które niekiedy pozostawały dzieląc z Zagrajem, zrobiłem sobie z niego pierwszego przyjaciela. Nawykł on do mnie wprędce i, co było dowodem wielkiéj ofiarności z jego strony — bo był stary i leniwy, towarzyszył mi na folwark i w posyłkach.
Widząc mnie czasem smutnie siedzącym na zydlu, przychodził głowę położywszy na kolanach moich, dać się skrobać za ucho i głaskać. Przyznać się muszę, że byłem mu za to wdzięczny. Była to pierwsza istota, która mi pewne współczucie okazała.
Życie w domu u nas było dziwne i nierówne. Chwostowski wyjeżdżał bardzo często. Gdy go nie było Salomon i ja próżnowaliśmy. Stary miał tę pociechę, że tabakę zażywał i włożywszy okulary na nos, modlił się na książce.
Była to pierwsza którą w życiu widziałem, bo choć niekiedy chodziłem do kościoła, nigdy tam ona nie zwróciła na siebie uwagi mojéj. Kładziona potem na półce z okularami razem, w czasie niebytności Salomona obudziła ciekawość we mnie. Raz nawet wlazłszy na zydel, zdjąłem ją aby się przypatrzeć.
Zamazane czarno kartki nie podobały mi się wcale, alem znalazł obrazki św. Antoniego, Matki Boskiéj, Serca Jezusowego, które na mnie nadzwyczajne uczyniły wrażenie jaskrawym kolorytem i dobitnemi rysy swojemi.
Zatopiony w oglądaniu ich anim się spostrzegł gdy wchodzący po cichu Salomon, krzyknął mi nad uchem:
— A będziesz ty mi, błaźnie, tykał co do ciebie nie należy.
Skoczyłem z zydla. Książka mi upadła, gotowałem się na cięgi, ale Salomon okrutnie łając, nie dał mi nawet kuksańca.
— Wiesz, ośle — rzekł — że ciekawość pierwszy stopień do piekła!
O tém ja dotąd nie miałem ani świadomości ni przeczucia... Kazał mi do pomywacza burcząc:
— Patrzajcie no go! Chamowi takiemu, urwipołciowi książki się zachciewa. Będzie on mi tu nos wścibiał. Dam ja ci!
Gdy Chwostowskiego dłuższy czas nie było, rozprzęgało się we dworze wszystko, ja tylko musiałem w kredensie z Zagrajem siedzieć. Salomon szedł do ekonomowéj, służba się rozpierzchała.
Po takiem często tygodnie trwającem próżnowaniu, nagle jak burza z wichrem spadał Skarbnikowicz. Najczęściéj jeszcze gości z sobą przywoził, wówczas cichy dworek stawał się Zarwańską ulicą. Służba zbiegała się i cała nie starczyła. Salomon klął, jedzono i pito całe dnie, nocy całe...
Wszystko to dla mnie było nowe, dziwne, straszne. W dziedzińcu odbywały się improwizowane kursa oklep, panowie spadali z koni, strzelano z pistoletów, często do szabel zrywali się goście i krwawili.
Zapijano zgodę, panna Walerja przychodziła z szarpiami i bandażami opatrywać rannych.
Kilka dni takich godów kończyły się tém, że Chwostowski zaproszony przez jednego z biesiadujących jechał z nim i znowu go czasami przez kilka tygodni nie było.
Owo ożenienie, które się stało przyczyną porwania mojego od Borysiaków, nie przyszło do skutku — ale ja pozostałem w kredensie. Skarbnikowicz po nową narajoną mu bohdankę pojechał jak mówiono na Ukrainę.
Ponieważ podróż miała trwać długo, w domu gdy go nie stało, zaczęto się ad hoc urządzać.
Sam Salomon uznał że ja po całych dniach musiałem próżnować, kazał mi się uczyć niewód wiązać. Była to robota smutna, dla mnie upokarzająca, bo mi się babską wydawała i miała to do siebie że mi się przy niéj zaraz spać zachciewało...
Śpiącego zaś zastawszy Salomon łajał okrutnie.
On téż, nie mając co robić, gdy się wymodlił, ziewał, a nie zawsze mogąc pójść do ekonomowéj, bo mąż, choć o starego był zazdrosny — nawet ze mną i z Zagrajem wdawał się w rozmowy.
W drugim tygodniu po wyjeździe Chwostowskiego, było to jakoś jesienią, gdy Salomon ziewał w ganku, a ja w kredensie, wyglądając oknem do którego on był obrócony tyłem, ujrzałem osobliwego człeka wchodzącego na dziedziniec.
Stary był, ale prosto się trzymał, z ubioru wnosząc na szlachcica zakrawał, choć szabli u boku mu brakło. Kij spory niósł w ręku, a węzełek na plecach, ale to mu nie przeszkadzało iść z powagą i zamaszystością pańską...
Ogromna pikowana, wysoka czapka rogata, trochę na jedno ucho pochylona, dodawała mu imponującego wyrazu.
Szedł zwolna rozglądając się, a na twarzy pomarszczonéj uśmiech mu igrał. Zobaczywszy zdala Salomona, rękę ku czapce podniósł, rogi nagle złożył, pochylił się i salutując go, zawołał:
— Króla Salomona! najniższy sługa! a jak tam zdrowieczko??
Salomon nogi nie zdejmując i tabakierki nie rzucając, uśmiechnął się téż, ręką go jedną pozdrowił i zawołał:
— Pana Porfyrego sługa!
Ów pan Porfyry postawszy trochę, zwolna począł się ku gankowi przybliżać. Zdawał się z miejscowością obeznany.
— Skarbnikowicza — odezwał się — jak mi arędarz powiadał w domu nie ma. Znowu tedy pojechał szczęścia szukać... bohdanki...
Cha! cha... Życzę mu jak najlepiej, ale poczciwości pan Kalikst... może napytać guza.
Po co mu się żenić? Stary, nieochybnie młodej pożądać będzie a — młoda.
Przyłożył kułak do ust i prychnął.
Był bo śmieszny, minę taką ułożył że i Salomon się rozśmiał i ja usta musiałem zatulić.
Zwolna wszedł na wschodki od ganku, z pleców zdjął węzełek i złożył go na ławce, kij postawił, usiadł, chustką brudną otarł czoło i począł zwracając się do Salomona:
— A co! królu mój! a co? widzisz — ja twój stary przyjaciel, jak tylko dowiedziałem się że jesteś na samotność skazany podążyłem do ciebie. Nie sądź ażeby dla krupniku! Barszcz i krupnik, zwłaszcza z półgąską obojętne mi nie są. Caro infirmo, ale przyjaźń nad krupnik.
Słowo ci daję, mógłbym do Podstolego pójść który lubi gdy mu gram na skrzypcach i przyśpiewuję, i gotów mnie słuchać po całych dniach. Mógłbym do Podkomorzego, którego żona odemnie uczy się różnych sekretów — ale — wszystko to dwory pańskie... Ubogi szlachcic jak ja musi wedle progu stać, krzyżów nadłamać, submitować się raz wraz, jasnością im sypać. Ja zaś jestem dziecko natury, wolność lubię, gębę sznurować wiele mnie kosztuje. Przywlókłem się więc do was w gościnę! Macie tam jaki siennik i tapczan? kąt jaki, byle jaki, bo ja dziecko natury — niepotrzebuję wiele. Siądziemy sobie w arcaby grać, dykteryjki prawić i śmiać się. A chcesz? to ci i na moich skrzypcach zagram i zaśpiewam czasami.
Ja tu sobie u was myślę wytchnąć, bom się zmachał u Wiewiórskich. Bawiłem u nich tydzień. O to mniejsza że na szarym końcu sadzali, bo dziecko natury nie dba o to — alem głodny był, a kazali mi od rana do nocy grać i śpiewać... I piwo u nich kwaśne.
Mówił tak Porfyry, a Salomon słuchał i, choć nie było się jeszcze śmiać z czego, prychał.
Prawda, że sama twarz gościa pobudzała już do śmiechu.
Gdy dokończył, Salomon się odezwał po cichu:
— Niech Bóg płaci za pamięć jegomości! Dali Bóg dobrzeście zrobili, tu sobie wypoczniecie. Krupniku nam nie pożałuje Oxenia, a starka u mnie pod kluczem, i piwo niezgorsze...
Poczęli się oba śmiać.
— Słuchajże — dodał Porfyry — a gdzie ty mnie położysz? Dziecko natury jestem, ale gdzieś także przespać się muszę.
Salomon wskazał za siebie, kredens... i coś zamruczał.
— Aby gdzie! byle zaciszno — rzekł gość.
— Cóż tam słychać? — spytał znudzony Salomon.
— Czy ty myślisz, królu mój Salomonie — odparł gość — że od czasu potopu było kiedy co nowego? Ludzie starzyznę nicują, i po wszystkiem. Albo to nowa rzecz że Podkomorzyna woli swojego oficyalistę niż męża? Albo tego nie bywało że Podstoli do fraucymeru jejmościnego się podkrada? Stare dzieje i nigdy nowego nic nie będzie.
Zaczęli między sobą szeptać; aż Porfyry rzekł głośno:
— Zbytniki są te wszystkie żółtobrzuchy... Pan Bóg im chleb dał, chce się im bułki. Gdy się téj najedzą, żądają pulpetów. Zaoskomią się niemi, radziby cukrem żyć jak kanarki.
Nieszczęśliwi są, a my, dzieci natury? hę? aby kieliszek starki, czem zęby przetrzeć, to i dosyć?
Śmieli się, a Porfyry rzekł:
Ad vocem starki, wiesz że ja z drogi, możeby... hm! Jak ci się zdaje — po naparstku?
Salomon zastukał do okna kredensowego, tak, że ja com do niego ucho przykładał, ledwie czas miałem uskoczyć aby mnie nie złapał na podsłuchach.
Wyszedłem w ganek.
— Flaszkę przynieść tę co na półce, korek na sznurku, i kieliszek na niej bez nogi.
A możeby zakąsić? — spytał Porfyrego, który ręce rozstawił z rezygnacyą. Kazał mi więc Salomon podać chleba i soli.
Wypili do siebie po kieliszku. Gawędzili potem do wieczerzy, nareszcie gość wszedł do kredensu, gdzie zwykle sypialiśmy my we dwu z Zagrajem. Ja mój sienniczek na dzień zwijałem i składałem go w komórce.
Kredens bardzo obszernym nie był. Miejsce dla gościa znalazło się u ściany, a siennik kazano przynieść stróżowi, mnie zalecając abym na dzień go razem z moim sprzątał do komórki...
Owe dziecko natury nie potrzebowało więcej nad trochę siana.
Na kominie zwykle się prawie przez całą noc paliło; Zagraj sypiał przy nim, ja nieopodal. Teraz mieliśmy dostać nowego towarzysza, z którego ja nie bardzo byłem rad. Świadek to był niepotrzebny.
Późno już wygadawszy się i wyśmiawszy dwaj przyjaciele się rozeszli i Porfyry Niewiadomski, bo tak się on zwał, z dodatkiem tytułu Mostowniczyca Pińskiego — węzełki swe z ganku niosąc wszedł do kredensu. Stałem jeszcze nie położywszy się spać przez uszanowanie.
Milcząc i zasępiony Mostowniczyc złożył naprzód ruchomości swe w kącie, potem obejrzał się ku mnie. Kiwnął palcem, podszedłem. Pogłaskał mnie po głowie.
Głos już miał nie ten drwiący co wprzódy, nie wesoły, ale cichy i smutny.
— Coś ty? ze wsi? — począł.
Kiwnąłem głową.
— Sierota?
Począłem palce kręcić nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Z chaty?
— Ja — jestem Pokrzywka — rzekłem.
Chowałem się u Borysiaków.
Wzięli mnie do dworu.
Pogłaskał mnie znowu patrząc w oczy z jakiemś politowaniem.
Siadł potem na zydlu.
— Słuchaj, a potrafisz ty mi buty zdjąć?...
Była to operacja już mi naówczas z teoryi znana, ale praktyki brakło.
— Dla czegóż? — odparłem.
W istocie z najlepszą wolą podjąłem się rzeczy nad siły. Niewiadomski siadł i przewidując że mu skórznie do obrzękłych nóg przywrzały, oparł się o zydel. Chwyciłem za but. Ciągnę, krew mi do głowy uderzyła — ani sposobu.
Mostowniczyc kręci nogą aby mi pomódz, męczymy się oba, syczym, aż nagle but się zluzował i ja z nim poleciałem do ściany padając głową o nią.
Poczciwy Niewiadomski z jedną nogą w onuckach skoczył do mnie ratować, objął mi głowę, począł się użalać... Dobre jakieś miał serce, więc na stłuczenie choć guz i siniec był, nie zważałem.
Drugi but poszedł łatwiéj. Zachwiałem się tylko i nie padłem. Pogłaskał mnie jeszcze i odprawił.
Widziałem jak ukląkł potem, ręce złożył, koronkę dobył i modlić się począł.
Jam téż umiał pacierz i odmawiałem go, ludzi modlących się widywałem nie mało, ale takiéj jak jego modlitwy — nigdy.
Nie mogłem oczów odwrócić od niego. Bił się w piersi, jęczał, zdawało się że z kimś rozmawiał, że płakał. Wzdychał ciężko... mruczał, wywoływał imiona świętych głośno, i wytrwawszy tak na modlitwie mało nie do północy, opończą się otuliwszy spać się położył. Zaledwie głowę do siennika przytknął, bo poduszki nie było, chrapać począł.
No — i chrapania téż takiego jak jego nie słyszałem nigdy, bo przez sen świstał, zgrzytał, burczał i wydawał głosy takie, że strach mnie porywał.
Zagraj kilka razy zbudzony — zaczynał warczeć i nim się z tą muzyką oswoił, tak jak ja usnąć nie mógł.
Wstał do dnia, i naprzód znowu do modlitwy kląkł, odprawił ją, potem do studni poszedł się myć, i już gotów był, gdy Salomon dopiero się zbudził.
Zobaczywszy go Mostowniczyc zaraz i śmiać się i wesół być począł, a jam się domyślił że to czynił za gościnę humorem płacąc, bo gdy sam został usta mu zapadały, czoło się marszczyło i stał posępny.
Z Salomonem, który wiele do gadania nie miał, rozmowa ich w ten sposób się toczyła że on go bawił, prawił mu, tamten śmiał się. Widać było że Mostowniczyc od niego dużo rozumniejszym musiał być — ale temu, jak on się zwał, dziecku natury — wygodnie było i w tym dworze i z tym człekiem. Wypoczywał...
Gdy mu się mówić znudziło, szedł do swojego węzełka, w którym miał skrzypki, dobywał je, stroił, zaczynał z niemi wzdłuż chodzić po ganku i grać a niekiedy podśpiewywać.
Naówczas nietylko Salomon z atracją największą, ale co było ludzi w sąsiedztwie, baby z folwarku, podchodzili ku gankowi i słuchali. On zaś gdy grał, ani widział nic, ani słyszał, i w sobie zatopiwszy zapominał o świecie całym.
Twarz mu się mieniła, stawała surową, smętną, — prawie straszną. Muzyka była osobliwa, czasem rozdzierająca aż się płakać chciało, to warjacka jakby drwił i szydził z ludzi i z siebie...
Gdy grać przestał nareszcie, a nie łatwo mu było ze skrzypką się rozstać — padał na ławę zmęczony jakby pół dnia młócił w stodole.
A i to było szczególne, że gdy sobie baraszkowali z Salomonem, stary był z nim za pan brat, a gdy Niewiadomski grał patrzali nań wszyscy z uszanowaniem, ze strachem jakimś jakby na innego człowieka. Bo téż w istocie stawał się niby drugim a daleko większym od pospolitego.
Salomon i on pili wódkę co najmniéj cztery lub pięć razy na dzień — lubili ją oba, alem ich pijanymi nie widział, tylko rozochoconymi. A Niewiadomski gdy się rozochocił był dziwnie dobry i łaskaw. Wszystkich kochał; i nad każdym się użalał — Biedactwo!
Po kilku dniach miałem do niego taką śmiałość jak w życiu do nikogo.
Jednego wieczora po pacierzu zagadnął mnie:
— Słuchaj Roszek, a chciałbyś ty się czytać nauczyć?
Było to pytanie na które wcale nie umiałem odpowiedzieć.
Nie rozumiałem nawet zkąd mu to przyjść mogło do głowy, abym ja potrzebował uczyć się czytania?
Do pomywania talerzy w kredensie była to rzecz zupełnie zbyteczna.
— A mnież to na co? — zapytałem go śmiejąc się.
— Ba!! Na co? — odparł — ty tego biedactwo nie rozumiesz że czytanie do wszystkiego prowadzi! Jakbyś ty umiał czytać możesz na człowieka wyjść.
Mocno mnie to zdumiło, bo nie spodziewałem się nigdy wyjść na nic oprócz na chłopca kredensowego.
— Tak! tak — mówił Mostowniczyc — ale to bieda że zaraz ot i Salomon powie — a po co chamowi czytanie? żeby nosa darł? żeby fumów dostał w głowie...
Ja tu siedzę daremnie — mógłbym cię nauczyć czytać? hę?
Abecadło mam w węzełku?
Tyle mi to dało do myślenia że odpowiedzieć nie umiałem. Pan Porfyry okrył się opończą i zaczął chrapać.
Wyobrażałem sobie że nauka ta straszną i twardą być musiała. Nie chciało mi się jéj wcale.
Nazajutrz gdym posługiwał im przy obiedzie, słyszę Mostowniczyc się odzywa do Salomona:
— Słuchajno, królu Salomonie. Ja tu nie mam co robić — wiesz? oto tego durnia (wskazał na mnie) nauczyłbym czytać.
— Jeszcze czego! uczyć czytać! — zakrzyknął Salomon. — Czyż asindziej, z pozwoleniem, oszalał! A to mu na co? To przybłęda jest znajda... b... Dopiero by mu się zachciało nie wiedzieć czego! Chamowi tylko dać trochę oleju, zobaczysz co z niego wyrośnie.
Niewiadomski słuchał głową kiwając.
— Widzisz, królu Salomonie, gadasz tak jak żółtobrzuchy. Im się to przebacza, oni temu niewinni, bo się w tém urodzili i zrośli... ale nam, dzieciom natury — nie godzi się tak mówić!! Takiemu urwisowi jak dasz abecadło, to jakbyś mu dał majątek... Dla czego on nie ma nauczyć się Pana Boga chwalić, — i do rozumu przyjść dla czego? Dla tego że go znaleźli pod płotem??
Salomon nie śmiał przeczyć, ale się marszczył.
— Niech Pan Bóg uchowa — rzekł cicho — jakby się Skarbnikowicz dowiedział... dopierobyśmy się mieli z pyszna.
— Zwalicie winę na mnie — a ja się go nie zlęknę? — zawołał Mostowniczyc. — Dziecko natury, słucham praw jej i Bożych, a że ludziom popsutym to nie w smak! starszy Pan Bóg jak pan Rymcza... Ja jak mogę co dobrego zrobić, gotówem się i trzem Skarbnikowiczom narazić. Prawo Boże — oświecaj a nauczaj! Umiesz co, dziel się, masz co, dziel się, na tośmy ludzie. Tylko mosasie, psy gryzą się o kości, ludzie się powinni rozłamywać nietylko chlebem ale słowem Bożém...
Salomon nie wiem czy zrozumiał co ten mówił, ale mnie, choć nie dobrze zrozumiałem, mocno to utkwiło w głowie.
— Królu Salomonie — dołożył — ja chłopca czytać nauczę. Za to mi Pan Bóg jaki kawałek grzechu na duszy ciążącego odpuści...
Nie słyszałem już reszty.
Mostowniczyc nie ponawiając rozmowy o to, nie biorąc pozwolenia, zabrał się do nauki w ten sposób że sobie od snu i modlitwy czasu odejmował.
— Modlitwa dobra rzecz — mówił — ale to jest łakoć, człowiek się Panu Bogu przymila i chce aby mu na duszy lżéj było... Otóż ja sobie mortyfikację zadam, krócéj się pomodlę, a uczynek spełnię dobry.
Zawziął się okrutnie z tém abecadłem, a cierpliwość miał anielską, niby tępa w początku pamięć moja nie zniechęciła go, powtarzał sto razy. Szło zrazu trudno, lecz po kilku wieczorach, jakby mi się w głowie co otworzyło, zrobiło mi się jaśniéj, szło łatwiéj coraz a łatwiéj.
Mostowniczyc gdy to spostrzegł począł mnie w głowę całować.
Ba! — rzekł raz — żebym co więcéj miał nad skrzypki moje, grzechy i biedę, tobym cię ztąd wykupił, wziął i zrobił z ciebie...
Ale co chciał zrobić nie dopowiadał... Gdy mi się raz w głowie, jak mówiłem, otworzyło coś — poczułem się jakby innym. Okrutne mnie paliło pragnienie téj nauki, któréj się tak obawiałem.
Nieraz Mostowniczyc chrapał, a ja u ognia z elementarzem siedząc syllabizowałem i czytałem.
A jakaż to była radość niewysłowiona, gdy dnia jednego z półki na próbę wziąwszy książkę od nabożeństwa Salomona, przekonałem się żem mógł przeczytać.

„Zacznijcie wargi moje...“

Niewiadomski do popełnionego kryminału że mnie czytać uczył, nie przyznał się przed Salomonem.
Działo się wszystko potajemnie.
Być może iż stary się czegoś domyślał, ale udawał że nie widzi.
Z powodu téj nauki Niewiadomski się u nas dłużéj zasiedział niż chciał, musiał się Salomonowi akomodować, śmieszyć go, bawić, dworować mu aby nie przepędził.
Gdym cudem jakimś począł już nieźle czytać bez sylabizowania, jednego wieczora Mostowniczyc wzdychając oznajmił mi że musi iść ztąd. Na płacz mi się zebrało, bom się do niego tak przywiązał, jak Zagraj do mnie.
I jemu łzy się zakręciły w oczach.
— Trzeba iść — rzekł — a ty, dudku, nie chwal się z tém co umiesz... Chowaj to jak skarb, bo to skarb jest... Ja tędy wędrując, bo się ciągle po okolicy włóczę, przyniosę ci lepszą książkę, z któréj byleś chciał, nauczysz się sam dużo rzeczy — ale chowaj ją żeby ci jéj nie odebrano!! Kto wie a jak na człeka urośniesz, będę miał z czém stanąć przed Panem Bogiem...
I coś dodał po łacinie...
Gdy poczciwy ten człek o kiju, ze skrzynką na ramionach i elementarzem w węzełku wyszedł za wrota, łzy mi się polały z oczów... Myślałem tylko czy on téż mi słowa dotrzyma...
Tymczasem jednego dnia, już o przymrozkach, spadł nam jak piorun z jasnego nieba Chwostowski, ale sam jeden, zły, niemal oszalały. Dano mu na Ukrainie nie kolza ale arbuza.
Na cały świat się gniewał.
Salomonowi dał nogą przy pierwszém spotkaniu, co on mi oddał policzkiem, bez żadnéj winy i raczéj tylko aby się rankoru pozbyć.
Zaczęto potém spraszać gości i hulać. Byłem wobrotach wielkich, bom jeden na wszystko starczyć nie mógł. Czasami nocą czytałem myśląc a nuż ja czytania zapomnę? Naówczas chwytałem książkę Salomona i po nocy przy drzazdze, gdy wszyscy spali — na niéj sobie przypominałem czytanie.
Jeszcze to hulanie trwało, gdy o południu jakoś w adwencie, przywlókł się mój Mostowniczyc, ale na mnie ani spojrzał.
Wzięli go panowie zaraz do izby, gdzie musiał im na skrzypcach grać, śpiewać i błaznować. Jam się tam posługując uwijał, w tych pierwszych butach które były długo marzeniem mojém, zaglądałem w oczy Niewiadomskiemu. Jakby mnie nie chciał znać. Prawdę rzekłszy, zły być począłem na niego.
Granie i śpiewanie przeciągnęło się do późna, a takie wzbudziło śmiechy i klaskania a tupanie że się dworek trząsł. Po północy już widzę wchodzi uznojony, zasępiony, jak zbity mój Niewiadomski... Szuka mnie oczyma. Stałem w kącie... Przyszedłszy do mnie sam, pogłaskał po głowie, i wskazał na węzełek swój.
— Książka jest — ale sza! i pilnuj.
Pierwszą tą książką, którą mnie poczciwy dobroczyńca obdarzył, był Komenjusza Świat malowany.
Mogą się dziś z niéj ludzie śmiać, ale co to za skarb był dla mnie, który o świecie prawdziwym nie miałem pojęcia!
W pierwszéj chwili gdym począł oglądać — mogę powiedzieć żem utonął w tym skarbie. Mostowniczyc to postrzegłszy, zaraz mi dał naukę.
— Jak się tak zaciekawisz, dudku, to cię złapią nad książką i odbiorą, a jeszcze i plagi dostaniesz. Książki takiéj drugiéj ja ci nie dostanę, bo i tę musiałem ukraść... prawda że tam gdzie się by ona nie zdała na nic.
Dwa czy trzy dni trzymał Skarbnikowicz Niewiadomskiego u siebie, poił, karmił, podobno mu nawet dał talarów parę, — ale poczciwy stary drugich bawiąc — a choć i przedrwiewając ich po troszę tak się zmęczył, że w końcu musiał precz iść.
Po oddaleniu się Mostowniczyca, trwała jeszcze dobra myśl półtora dnia, ale już się goście sobą i powtarzaniem jednych facecij nudzić zaczynali, — ziewali i szukali w głowach coby nowego począć. Pana Boga prosiłem o to aby ich wyniósł gdzie z domu, byśmy spocząć mogli, a ja się książką nacieszyć gdy Salomon swoim zwyczajem pójdzie do ekonomowéj. Pewny jestem że i mój stary o toż samo się modlić musiał, bo mu nieustanne wołanie do — pana — dojadło, tak że ciągle coś ramionami ruszając pomrukiwał.
Drugiego dnia po obiedzie, dla odmiany pokładli się wszyscy spać, a nazajutrz ruszyli razem z Chwostowskim w sąsiedztwo.
Raili mu znowu wdowę, która miała czworo dzieci, wieś zadłużoną, ale była przystojna, wesoła i śmiała babina. Chwostowski opierał się długo jako kawaler chcąc koniecznie panny dostać, w końcu dał się skonwinkować i pojechali.
My z Salomonem choć teraz nie byliśmy pewni ani dnia ani godziny kiedy znowu na nas spadnie utrapienie; mogliśmy choć jaki dzień odetchnąć. Stary powlókł się z narzekaniem do Ekonomowéj, a ja jak tylko zostałem sam rzuciłem się chciwie do książki. Musiałem jednak przedsięwziąć pewne środki ostrożności i po długim namyśle sporządziłem na mój skarb rodzaj kryjówki, w któréj mogłem na najmniejszy szelest, deszczułką ją przykryć.
Muszę się przyznać że w pierwszych dniach tak mnie Świat malowany żywo zajmował, żem nieco się zaniedbał w obowiązkach — część naczyń została nie pomyta, nie wszystkie były w porządku. Parę razy stróżka Horpyna, która się wałęsała do kredensu, dla podbierania resztek stołowych, bo niemi do domu je nosząc, swoje domowe stworzenia karmiła, zastała mnie tak zatopionego w Komenjuszu żem go ledwie miał czas ukryć przed nią. Zausznica Oxeni opowiedziała jéj pewnie że mnie podejrzewała o jakąś robotę zakazaną z którą się taję. Stara Oxenia umiała i przez dziurki u szpary cicho podglądać. Nie była to zła kobieta, ani mnie nie życzliwa, a Salomonowi się przypodobać każdy życzył. Musiała mu więc coś szepnąć, bo wieczorem stary odbył u mnie rewizję, poprzewracał wszystko, nawet siennik mój trząsł, ale Komenjusz ukryty w łuczywie ocalał...
Nałajał mnie tylko że próżnuję, że pewnie samotrzaski albo sidła na ptaki robić muszę, że u mnie — fiu, bździu w głowie i t. p. Przyjąłem to wszystko z pokorą, szczęśliwy że mi książki nie odebrano.
Drżałem teraz o nią więcéj niż kiedy, gdy mnie wysyłano z kredensu, aby pod niebytność moją, kto kontrabandy nie złapał.
I byłaby nieochybnie prędzéj późniéj katastrofa jakaś nastąpiła, gdyby los w porę nie przyniósł zupełnéj zmiany we dworze.
Z niefortunnych konkurów u wdowy, o którą się począł starać Chwostowski, gdy do jéj ręki oddawna rościł prawa Rejentowicz Podwiejski — przywieziono do domu Skarbnikowicza w stanie opłakanym, porąbanego szpetnie, jęczącego, utratą krwi osłabionego. Natychmiast posłano po cyrulika, zajęła się i panna Walerja troskliwie opatrywaniem ran, ale się okazało że twarda czaszka była do mózgu przecięta. Nieprzytomny Skarbnikowicz nie mogąc nawet testamentu podyktować, ledwo się per dominum patrum wyspowiadawszy, w kilka dni nocą zmarł.
Chociaż ranny był mocno i nie przy zmysłach, ale że znano go jako niezmiernie silnego i że mu już nie jeden raz udało się od śmierci wywinąć; nikt się nie spodziewał tak strasznego ewentu.
Salomon gdy go ostygłego już zobaczył zaszedł się z płaczu i stracił przytomność. Ekonom z téj chwili korzystał na folwarku, aby na wszelki wypadek swoją dolę zabezpieczyć; panna Walerja téż po szafach chodziła i znosiła co mogła do swojego pokoju.
Jeden ksiądz proboszcz któremu dano znać, wpadłszy zaraz jakiś ład starał się utrzymać.
Skarbnikowicz familij blizkiéj nie miał, wiadomo było proboszczowi z tego co on sam opowiadał, iż wrazie gdyby sterilis zmarł, siostrzeniec po nim dziedziczyć miał, Marjan Brzeski, który wikarjuszem był przy kościele Św. Ducha w Lublinie.
Ksiądz natychmiast wysłał doń umyślnego, tymczasem się zajmując przygotowaniami do pogrzebu.
W mojém życiu ta śmierć na którą zblizka patrzałem, była pierwszą. Uczyniła téż na mnie wrażenie wielkie, osłupiające, a żal po panu starego Salomona, głęboko przejmujący był mi niepojętym. Widywałem ich bowiem w ciągłych zwadach z sobą. Chwostowski bezcześcił starego, groził mu; ujadali się z sobą ząb za ząb, Salomon mu odpowiadał, burczał, narzekał, przeklinał, a teraz gdy go nie stało utulić się nie mógł.
Klęczał płacząc przy katafalku, za nogi go ściskał, beczał i głośno zawodził żale...
Nie można było w domu czekać z ciałem do przyjazdu siostrzeńca, musiano więc je wyprowadzić do kapliczki na cmentarzu, a pogrzeb miał się odbyć za przybyciem Brzeskiego.
W domu Ekonom, panna Walerja, jakiś urzędnik wszystko pozamykali i opieczętowali. Oczekiwano spadkobiercy przewidując co on téż począć może z wioską odłużoną i nieosobliwie zagospodarowaną, sam ani gospodarstwa, ani interesów nigdy się nie tknąwszy.
Pamiętam jak dziś żem w ganku stał przemyślając téż nad tém co się ze mną stanie i czy do Borysiaków do chaty nazad mi powracać nie każą, gdy na wózku lichym zjawił się mężczyzna nie stary, blady, pomięszany, który wysiadłszy nie wiedział co tu począć z sobą.
Był to ks. Brzeski. Jak się tylko opowiedział, zbiegli się doń wszyscy z wielką natrętnością cisnąc i uniżenie go witając. Jeden Salomon milczący, zapłakany najmniéj mu nadskakiwał.
Na pierwszy rzut oka można było poznać w wikarjuszu człowieka bojaźliwego, zahukanego, nie pewnego siebie. Dziedzictwo które nań spadło więcéj się zdawało go przerażać niż cieszyć. Mówił mało, oglądał się, kłaniał, wzdychał i dopiero gdy proboszcz przybył ożywił się nieco. Poszli razem do pokoju nieboszczyka i tam się na rozmowę długą zamknęli, z któréj jakby zrekonfortowany wyszedł blady ks. Brzeski.
Panna Walerja zajęła się nakarmieniem go, a że Salomon dla ustawicznego płaczu zniedołężniał, na mnie przypadła posługa.
Gdym się do ks. Brzeskiego zbliżył, pogłaskał mnie po głowie, widać do dzieci przywykły, a ja go w rękę pocałowałem.
Panna Walerja przytomna na zapytanie, com za jeden był, usta zesznurowawszy, nie jasno jakoś objaśniła żem — sierota, znajda... z pod płotu. Nie mogłem jéj tego mieć za złe, bo prawda była, a mnie się zdawało wówczas że to raczéj litość niż wzgardę obudzić było powinno.
Odbył się potém pogrzeb bardzo uroczyście, na który, ponieważ Skarbnikowicz miał wielu przyjaciół, zjechała się moc nadzwyczajna obywateli, nawet z dalszych stron. Żal był powszechny — okazało się że Chwostowski serca sobie jednać umiał. Dla ks. Brzeskiego ta afluencja obywatelska stała się ciężarem niemałym, gdyż na chleb żałobny musiał prosić, a poszła nań i piwnica i śpiżarnia cała niemal, do kropli i pruszynki.
Na pogrzebie kilku prawników i ludzi większéj experencij poznawszy ks. Brzeski zatrzymał ich na konferencję, dla porady w interesach i rozpatrzenia się w stanie majątku.
Skarbnikowicz nieboszczyk w naturze tego nie miał aby się z czem krył, o stanie jego majątku począwszy od arendarza Szmula, we wszystkie arcana wtajemniczonego, aż do Salomona — domownicy byli doskonale zawiadomieni.
Spisanie więc długów i dłużków, już tych które były immatrykulowane, już na prostych świstkach, nie przedstawiało trudności żadnéj. Wioska na owe czasy kilkadziesiąt tysięcy złotych była warta, a wierzyciele na niéj mieli dwie trzecie części, nie licząc zaległych procentów, które można było zredukować dobrowolną umową.
Ks. Brzeski, poświęciwszy się stanowi duchownemu, o gospodarowaniu ani myślał, życzył sobie sprzedać, długi spłacić i kontentować tém co pozostanie.
Sąsiad Wierzewicz widząc że nabycie łatwém być może, a mając za sobą wezwanych do rady, ofiarował się wieś kupić. Dawał bardzo mało.
My o tém wszystkiém co się w izbie toczyło podedrzwiami stojąc, dobrześmy byli uwiadomieni.
Salomon znający Wierzewicza, który dla ludzi nadzwyczaj był ostry, aż krzyknął z rozpaczy.
Nie było sposobu zapobiedz nieszczęściu. Po mnie téż ciarki poszły, bom nie jeden raz słyszał o nielitościwym sąsiedzie.
Późno w noc porozchodzili się spać, a ks. Brzeski do sypialni udawszy się kląkł się modlić z brewiarza. Ponieważ ja mu miałem zdejmować buty, czekałem aż dokończy nabożeństwa. Z płaczu, strachu a zresztą i nie wiem sam w jaki sposób przyszedłem do zuchwałéj myśli, by mu się do nóg rzucić, błagając aby zabrał mnie z sobą. Z twarzy czytałem że dobry być musiał.
Choć z biciem serca i strachem, spełniłem com postanowił. Chwila to w życiu mojém pamiętna, bo od niéj zawisły losy moje.
Gdym padł płacząc i ściskając nogi ks. Brzeskiego, nastraszył się zrazu i sam mnie pochylił się podnosić.
— Co ci to moje dziecko? Mów, czego chcesz... Mów śmiało.
Łzy mi i łkanie nie bardzo dawały się wysłowić. Wyjąkałem nareszcie prośbę moją, aby mnie ratował i na ręce Wierzewicza nie oddawał, że służyć mu będę wiernie życie całe.
Ks. Brzeski się zafrasował.
— Alboż to ten Wierzewicz taki zły dla ludzi? — spytał.
Zacząłem mu opowiadać com słyszał, a gdy mi się raz gęba rozwiązała, po cichu dodałem że ja i uczyć bym się chciał, że nawet czytać umiem trochę.
Uderzyło to mocno księdza.
— Któż cię uczył?
Opowiedziałem mu całą prawdę, a słysząc mnie z taką gorącością mówiącego ksiądz się mało nie rozpłakał. Zdumiało go to i ucieszyło... Rozłożył zaraz książkę którą miał z sobą i kazał mi dać próbę. Jąkałem się trochę, alem z niéj wyszedł nie bardzo źle...
Ks. Brzeski uścisnąwszy mnie, przyrzekł że ekscypować będzie.
Poszedłem do kredensu tak szczęśliwym żem prawie pijanym się czuł... W głowie się zawracało...
Skutkiem mojego postrachu, i tego com o Wierzewiczu mówił, sprzedaż wsi zachwiała się. Ksiądz wziął na stronę plebana, naradzał się, układy rozpoczęte rozchwiały się. Jeden z sąsiadów brał wioskę dzierżawą, dodając coś jakby zastawę...
Ks. Brzeskiemu do jego kościoła i spokojnego życia tak było pilno, iż jak tylko o wieś się ułożył i opisał, natychmiast obdarowawszy sługi, Salomonowi zostawiwszy chleb gracjalisty, zabrał się do powrotu. Jam moje węzełki już miał spakowane, i przy woźnicy na przedzie otrzymawszy miejsce, ruszyłem na wieki żegnając kąt ten w którym dla mnie istotne życie się poczęło.
W wigilję wyjazdu nietylko pozwolił mi, ale zalecił wikary abym pierwszych moich opiekunów pożegnał.
Czasu pobytu we dworze, mało widywałem Borysiaków, oni téż zupełnie się mnie wyrzekli, wiedząc że do nich nigdy nie powrócę, bo co się raz do dworu dostało, już się na wioskę nie zdało.
Gdym do chaty przybiegł, była w niéj tylko sama gospodyni z Marychną i stara Prakseda Salomoniakowa. Ta co mi tak jak matką była, przywitała mnie dosyć dobrze, ale staruszka ani spojrzeć nie chciała. Poczęły się pytania... obstąpiono mnie. Borysiakowa dała chleba i sera. Musiałem opowiadać wszystko — więcéj o drugich jak o sobie.
Ani wielkiéj radości, ani smutku nie dostrzegłem na twarzach... Nie zazdrościł mi téż nikt... Gdym wychodził jedna Borysiakowa wyprowadziła mnie za próg i powiedziała — z Bogiem. Prakseda Salomoniakowa plunęła za mną głośno...
Rad byłem podróży, bo mi się wiele rzeczy śniło które mogły z niéj wyrosnąć, alem odjeżdżając płakał. Salomonowi padłem do nóg. — Zagrajam uściskał...
Płakałem może z półtoréj mili, daléj — daléj już jak niegdyś Malowany Świat, począł mnie żywy i rzeczywisty zajmować.
Wystawiałem sobie, nigdy daleko za wisznice wiejskie nie wychodząc, że wszystkie wsie i dwory były zupełnie do naszego podobne. Gdy mi się poczęły nawijać na oczy coraz to nowe widoki, rzeczy których nie oglądałem jako żyw — musiałem dla ciekawości niezmiernéj o płaczu i smutku zapomnieć.
Na drodze było kilka miasteczek, kościołów wielkich murowanych, dworów piętrowych — które mi się dziwnie wspaniałemi wydały...
Cóż dopiero gdyśmy do Lublina wjechali i jeszcze w dzień targowy, rano, gdy mnóstwo wozów, ludzi napełniało ulice i rynki, gdym zobaczył wojsko, posłyszał bęben — spotkał pańskie karety, hajduków, dwory...
Był to jakby sen dla mnie — którego rzeczywistości uwierzyć było trudno. Wśród tego tłumu i gwaru, zdawało mi się że ja mizerny i mały zduszony i zgnieciony być muszę. Trworzyło mnie to niesłychanie podbudzone życie, ten pośpiech z jakim się ludzie obracali, głosy wrzawliwe, twarze zuchwałe, postawy zamaszyste. Myślałem z obawą jak ja tu żyć potrafię i obronić się od zguby...
Szczęściem bez szwanku dostaliśmy się na wikarję ks. Brzeskiego, do murowanego budynku, w którym on dwie izby ciemne, sklepione zajmował — mając komórkę dla sługi, i schówkę na rzeczy...
Smutne to było mieszkanie — a sprzęt bardzo skromny, dostatku wcale nie oznajmował. Pozostały przy domu dawny sługa ks. wikarjusza, dobrze odemnie starszy Todoś, mieszczańskie dziecko, przyjął nas w progu. Z oczów mu patrzała bystrość wielka, ale i łotrowstwa trochę...
Zmierzył mnie ciekawemi oczyma nie bez jakiejś zazdrości, lecz musiałem mu się wydać zbyt mizernym, abym miał wzbudzać obawę, ksiądz który miał tu wiele do czynienia, zdał mnie na opiekę Todosia, zapowiadając ażeby się ze mną dobrze obchodził.
Pierwsze chwile po strachu który mnie ogarnął w ulicy, pełne były trwogi. Mieszkanie samo robiło wrażenie smutne...
Mury były chłodne i jakby wilgotne... Wrzawa uliczna nie dochodziła tu — milczenie było cmentarne. Zaledwie przeodziawszy się ks. Brzeski wyszedł z domu, a ja pozostałem z Todosiem, który wziął się do egzeminowania mnie z precedencji i jak do tego przyszedłem, że ks. Brzeski wziął mnie na kark sobie.
Todoś obchodził się ze mną jako mąż dorosły z dzieckiem, pogardliwie i dumnie. Ksiądz mu zapewne powiedzieć już musiał że mam chodzić do szkółki, bo mi zaczął malować w barwach bardzo jaskrawych co mnie tam czekało. Zdawało się że znajdował w tém przyjemność aby mnie nabawić trwogą.
— Nie do raju tyś się tu dostał — mówił — ho! ho! nie do raju! Zobaczysz co cię to tu czeka! Będzie skóra w robocie nim rozumu nabiją do głowy! Im tylko aby tłuc, aby się znęcać, placenta nie placenta, rózgi swoją drogą, kułak swoją, a co za uszy i za włosy wytargują to się nie liczy. Ja to znam...
Na wsi toś przynajmniej swobodny był — a tu — niewola jak u turka. Jam to już przeszedł — a dalej nie chcę... Mądrościm się wyrzec gotów, i bez tego ludzie żyją...
Ks. Wikary dobry człek — ale i on nie przebaczy swawoli...
Długo mnie tak męczył, nic ze mnie dobyć nie mogąc — bom milczał jak odurzony nawałą tych wrażeń, które na mnie spadły.
Todoś tegóż dnia wtajemniczył mnie w obowiązki moje, bo znaczniejszą część własnych, jako na młodszego, smarkacza chciał naturalnie zrzucić na mnie. Czyszczenie butów, zamiatanie, przynoszenie wody, pomywanie naczynia, należeć miało w wolnych od nauki godzinach... Z góry mi to zapowiadał że nauka musiała być rzeczą podrzędną, a wysługiwanie się główną.
Godziłem się z moim losem, bom sam o niego prosił. Nie było sposobu, cierpieć musiałem...
Otóż jak z łaski poczciwego księdza Brzeskiego do szkółki się dostałem; a przepowiednie Tomka nie ze wszystkiém się sprawdziły.
Nowicjat w szkole jak wszystkie dzieci przebyć musiałem, nabito mnie w początkach, pokutowałem nie raz za drugich, płaczący powracałem ze szkoły — ale wprędce się mój los polepszył.
Nie mogę tego inaczej wytłómaczyć jak osobliwą opieką opatrzności nademną, żem do nauki miał ochotę niezmierną, a i łatwość uczenia się wielką; pamięcią mnie Bóg obdarzył i uporem, który na dobre wychodził, bo choć mi się w czém nie udało, animuszu nie traciłem nigdy.
Todoś, który drwił ciągle ze mnie, wkrótce począł mi zazdrościć. Śmiał się z mojej gorliwości, z mojego ślepienia przy kaganku po nocach. Gasił mi często światło i płatał psikusy bolesne, ale żem cicho je i pokornie znosił, w końcu przestać musiał, bo mu nie robiły przyjemności.
Ks. Brzeski przekonawszy się że nauka mi idzie dobrze, że mój preceptor chwali mnie i obiecuje wiele, coraz się więcéj przywiązywał, jak do dzieła rąk swoich.
Miało się to w początkach skończyć na elementarnéj szkółce kościelnéj, czytaniu, pisaniu, rachunku i téj odrobinie łaciny, która do ministrantury była potrzebna. Późniéj postanowił Wikary pozwolić mi chodzić do szkoły, napomykając że mógłbym wstąpić do seminarjum i poświęcić się stanowi duchownemu.
Nie miałem ja nic przeciwko temu, ale szczególnego powołania do sutanny nie czułem.
Jednakże jeśli gdzie to tu nabraćbym go był powinien. Opiekun mój był kapłanem głębokiéj wiary, pobożnym, w pełnieniu obowiązków niesłychanie gorliwym. Czas którego nie spędzałem w szkole, lub na posługach, schodził w kościele zwykle, służeniu przy mszy i nieszporach i na praktykach religijnych. Byłem téż pobożnym, ale — śniło mi się co innego nie suknia kapłańska, którą ks. Brzeski za najdostojniejszą na świecie uważał.
Pomimo spadku który nieco polepszył położenie opiekuna mojego, był on tak dobroczynnym, tak nieopatrznym i łatwego serca, że gdym już do szkół wstępował jasném było dla mnie iż stawałem mu się ciężarem.
Usługi moje nie mogły tego opłacić co wydawał na odzież, książki, i wyżywienie moje. Nigdy on mi sam nie dał tego poznać — lecz mnie się oczy otwierały, a Todoś téż nie szczędził mi wymówek że ja tu darmozjadem jestem na łasce. O sobie tego nie mówił, choć w istocie nie robił prawie nic, wyderkafy miał różne, po mieście się włóczył, często napiły powracał, księdza oszukiwał i czasem mu jeszcze co burknął.
Ale to był świętéj cierpliwości człowiek.
Być może iż mi się téż na swobodę trochę wyrwać chciało, ale i to żem tu wisiał na łasce także dolegało tak żem powziął myśl własną siłą zarobienia sobie na kawałek chleba. Umiałem tyle żem korrepetytorem mógł zostać. Jeden z księży professorów już mi nawet poddawał, że nie miałby nic przeciwko temu.
Wahałem się nie wiedząc jak do tego przystąpić i niewdzięcznym się nie okazać mojemu dobroczyńcy.
Utrzymujący uczniów przy Grodzkiéj ulicy niejaki Karpowicz, który sam bakałarzem był, ale w mieście się tém i owém żywiąc, mając dużo znajomości nie bardzo chciał pilnować studentów, raz mnie koło Dominikanów spotkawszy, choć mnie mało znał, zagadnął niespodzianie:
— Ja od księdza prefekta wiem żeś uczeń pilny mógłbyś mieć kawałek chleba a w przyszłości krescytywę. Co będziesz u księdza wisiał na łasce? u mnie dostaniesz stół i stancję darmo, a i na odzież się znajdzie i na buty... Przy godach lub na Nowy rok nie bez tego aby kolędy nie było... Ja już oczów nie mam... Rozmyśl się.
Chciał iść, zatrzymałem go.
— Nie byłbym od tego — rzekłem — i za łaskę jego uniżenie dziękuję — ale nie godzi mi się dobroczyńcy mego tak rzucać i gardzić sercem jego.
Ruszył ramionami Karpowicz.
— Niech pan sam z ks. Wikarym pomówi o tém, jam gotów.
— A no, dobrze — odparł bakałarz i poszedł.
Drugiego dnia gdy jakoś nic słychać nie było, myślałem że się to rozchwiało, aż wracając ze szkoły znajduję Wikarego chodzącego żywo po izbie.
— Cóż to ci się u mnie sprzykrzyło? Źle ci? Był u mnie Karpowicz. Co to jest? chcesz na swój chleb iść?
Padłem mu do nóg.
— Ojcze mój! — zawołałem — całe życie służyćbym ci gotów i nie odsłużyłbym coś ty uczynił dla mnie — ale, Bogiem się świadczę, czuję żem jest ciężarem. Nie wiele usłużę a kosztuję dużo... Czemuż gdy Bóg siły daje i sposobność nie zwolnić dobrodziejowi ciężaru?
Ksiądz, jak był skłonny do łez, rozczulił się, rozpłakał, począł mnie ściskać — i nie miał co odpowiedzieć.
— Dla tego jednego — rzekł cicho — aby cię ten Todoś niepoczciwy nie psuł, gotowem cię puścić.
I wnet się poprawił ks. Brzeski.
— Nie powiadam ja ażeby z tego Todosia nic być nie miało. Jest w nim i dobrego wiele, ale nim się to piwo wyburzy! To natura inna.
Potém zakłopotał się tém że do Karpowicza iść miałem.
— Nie mogę ja i nie godzi mi się Karpowicza potępiać — rzekł. — Jestto człowiek w gruncie dobry, nie bez zdolności, ale się już opuszcza, a żonę ma, — chociaż kobietę dobrą, nie mówię, ale impetyczkę i lubiącą się kłócić... Będziesz miał próbę cierpliwości w tym domu...
Powtarzam ci, ludzie to nieźli, ale każdy ma swe przywary...
Karpowicz któremu mnie polecono, tak naglił i nalegał, że mimo obawy, trzeciego dnia już przeniósłem się do niego.
Pożegnanie z ks. Brzeskim było łzawe. Zaklinał mnie abym mu o sobie znać dawał, aby jeśli mi źle będzie — powrócił do niego. Błogosławił mnie, opatrzył i poszedł płakać a modlić się.
Z Todosiem rozstanie było wcale inne. Urwisz łatwo mógł obrachować że na niego spadną te posługi, które ja cichaczem spełniać musiałem. Nie smakowało mu i to że na korrepetytora wychodziłem co już było pewną dystynkcją. Zły wreszcie i za to był na mnie że ks. Brzeski tak czule rozstawał się ze mną.
— Idź, idź — mówił w boki się wziąwszy — popróbujesz teraz dopiéro takiéj doli jakiéjś wart! Świętoszku ty, faryzeuszu, pochlebco jakiś.
Dom i gospodarstwo państwa Karpowiczów, którzy zajmowali dół kamienicy od ks. Dominikanów trzymali siedmiu studentów, nie bardzo było zachęcające dla tego który im miał służyć.
Chłopcy byli wszyscy prawie dziećmi niezamożnych rodziców, którym ledwie na ordynarję, okrasę i odzież dla dzieci stawało. Płacili bardzo mało, żywność na furach dostarczało się in natura. Utrzymanie téż było nadzwyczaj proste, oszczędne, bo Karpowicze na niém dla siebie jeszcze i dwojga dzieci coś oszczędzać musieli. Karpowicz popsuty był życiem miejskiém i stosunkami z palestrą. Miał się za bardzo mądrego człeka, lekceważył drugich, a w rzeczy próżniak był i lubił siedzieć po szynkach. Prawda że swadę miał ogromną, gębę wyprawną co się zowie, i gdy mówił można się było po nim spodziewać rzeczy nadzwyczajnych, lecz na języku u niego kończyło się wszystko. Dawał złote rady, miał łatwość sofistykowania nadzwyczajną, kota ogonem przewrócić nic go nie kosztowało, przegadał i przekrzyczał każdego — ale zrobić nic nie umiał. Malkontent wiekuisty, ludzi wszystkich za nic miał, najmiléj mu było z błotem zmięszać każdego i poczciwéj nitki nie zostawić na nikim. Złe mu było co się na świecie działo, szczególniéj dla tego iż on, człowiek tak wielki, bakałarzem posiwiał niczego się nie dorobiwszy.
Każda jego diatryba kończyła się nieodmiennie jedném — kiep świat i po wszystkiém!
Kto go piérwszy raz widział, niepodobna było nie dać się olśnić jego wymową i gorącością z jaką rzucał się na wszystko — ale późniéj każdy się rozczarowywał.
Pani Karpowiczowa, kobiéta płomienistego oblicza, zła, krzykliwa, istną była Ksantyppą. Ani mąż którego doskonale znała, ani my, ani sługi nie mieliśmy z nią spokoju nigdy.
Cały dzień na nogach, w poprzydeptywanych na bose nogi wdzianych trzewikach, zabrukana, rozczochrana, straszna, chociaż sama nie robiła nic, wszystkiémi poniewiérała. Sługi biła, studentów popychała, mężowi téż się dostawało, szczególniéj za nieustanne włóczęgi, bo domu nigdy nie pilnował...
Karpowicz znosił te burze domowe z wyższością człowieka, który z istotą upośledzoną, słabą w spory się wdawać miał za rzecz sobie uwłaczającą. Wybuchał rzadko i to tylko gdy małżeństwo było sam na sam. Naówczas krzyki i płacze oznajmywały że przychodziło do — faktów. Zgoda następowała przez samą naturę rzeczy, przeciwnicy jednali się natychmiast gdy przeciwko wspólnemu wrogowi występować przyszło.
Dodawszy do tego dwie kłótliwe sługi i siedmiu chłopców, których tylko największą grozą dawało się utrzymać — można mieć wyobrażenie o atmosferze domu do którego się dostałem.
W początkach w niemém osłupieniu patrzałem na to, jejmość w piérwszych dniach była jeszcze dosyć łaskawą — lecz wkrótce czynnym mi być przyszło...
Znalazłszy się raz wśród takiego chaosu, musiałem szukać jakiegoś modus vivendi.
Dzieci wziąłem w rygor, ale starając się wmówić im że i dobrym być potrafię, gdy zasłużą. Potrafiłem w nich obudzić zaufanie i przekonanie że obronić je będę się starał od niesprawiedliwości.
Pani Karpowiczowa jak tylko pewną powolność i skłonność do łagodności postrzegła we mnie, siadła zaraz na korrepetytora.
Przy zamkniętych drzwiach usiłowała wmówić we mnie że tu bez dyscypliny, linji, rózek i rygoru nic dobrego być nie może.
— To szujna hałastra, to wisielcy, powiadam asanu. Gdyby człowiek Boga w sercu nie miał, to tylko siec, siec a ducha słuchać — bo inaczéj z témi łotrami nie można...
Karpowicz gdy raz mnie zainstalował, prawie się już nie mięszał do niczego, a że w domu stół był zły, słonina iłka, tłuszcz stary, smalec popsuty, mąka stęchła, — gdy się wyniósł z rana, rzadko inaczéj jak późno w nocy powracał.
— Pan Bóg mnie tym nygusem pokarał! — mówiła żona.
Najgorszém ze wszystkiego było to dla mnie iż cały czas prawie miałem zajęty dozorem uczniów, a na własną naukę zostawały godziny nocy odkradzione przy ogarkach, których pani Karpowiczowa żałowała tak że cienkie łojówki żydowskie maczane kupować musiałem sobie, a i te były w podejrzeniu żem je przywłaszczył gdzieś ze spiżarni.
Szczęściem obywa się człowiek ze wszystkiém i ja nauczyłem się wśród hałasu myśl odrywać, pracować — stając się na wrażenia nieczułym.
Radbym to nie jednemu niecierpliwemu człowiekowi powiedzieć z doświadczenia że najlepszym środkiem do znoszenia ciężkiego losu jest niezżymanie się, rzucanie i narzekanie przeciwko niemu, ale — łagodność i wytrwałość. Iluż to ja ludzi rozbroiłem złych zamiast walczyć i drażnić ich, powoli przywodząc do rozumu i pomiarkowania!
Najlepszym tego dowodem był ów dom Karpowiczów w którym idąc na udry z obojgiem niktby nie wytrzymał.
Pan Bóg mi dał instynkt jakiś szczęśliwy, bo naówczas rozumu nie miałem jeszcze tyle, aby nim dojść do tego. Zacząłem od obserwowania ludzi z którémi do czynienia miałem; potém zastosowywałem się do ich charakteru.
Nigdy przeciwko pasji nie trzeba stawić drugiéj, — naówczas dwa płomienie ogień straszniejszym czynią. Nigdy ludziom zapamiętałym i gwałtownym nie należy się wbrew sprzeciwiać i wyzywać do walki. Powoli można ich ostudzić, złagodzić a nawet wpłynąć na to aby się sami uśmierzyli w sobie.
Najwięcéj biédy miałem z Karpowiczową. Nawykła była z dziéwkami ujadać się ząb za ząb, z mężem toż samo, a uczniów uczyła krnąbrności podjudzając ich sama. Byłaby pewnie i ze mną tę grę rozpoczęła, gdybym zaraz w początku z flegmą nie słuchał jéj krzyków, wcale nic nie odpowiadając na nie, jeślim był zmuszony coś odrzec — to łagodnie. Dziwiło ją to. Starała się swoim sposobem gwałtowniéj coraz napastując przywieść mnie do gniewu, ale się jéj to nie udawało. Kłaniałem się, przyznawałem jéj słuszność, ale pozostawałem spokojnym.
W piérwszych dniach tak była tém podrażniona że nieustannie wybiegała o najmniejsze drobnostki wypowiadając mi wojnę. Nigdym się jéj woli nie oparł, przyznawałem się do błędu, i natychmiast robiłem co chciała, nie wymawiając się nigdy. Temperament mój nie podobał się jéj posądzała mnie o skrytość, o fałsz — ale na niczém złapać nie mogła.
Uczniowie którzy dawniéj zuchwale się stawili gospodyni, przekonawszy się że moja metoda była skuteczniejszą i lepszą, powoli mnie naśladować zaczynali. W domu zaszła zmiana widoczna.
Nie pobłażałem uczniom, alem mając wzgląd na wiek ich był wyrozumiałym. Obstawałem przy swojém nie karząc zbyt surowo.
Karpowicz powracający do domu prawie zawsze późno i napiły — zwykł był dawnym obyczajem szukać zaraz na wstępie czegoś za co by i on także mógł łajać. Zwolna coraz mu się to trudniejszém stawało, bo studenci się widocznie poprawiali i złagodnieli. Było to dla obojga państwa moich tém dziwniejszém, że ani placenty, ani dyscypliny, ani ostrych kar nigdy nie używałem. Piérwszy Karpowicz począł mi sprawiedliwość oddawać i gdy ona jeszcze przeciwko mnie różne miała zarzuty, bronił po cichu.
Nie rychło do tego przyszło — lecz z końcem roku, gdy o odnowieniu umowy mowa być miała, Karpowicz otwarcie mi oświadczył:
— Rób ty sobie co chcesz — a ja cię nie puszczę. Możeby tam znalazło się co do naganienia — a no ja z acana jestem kontent — i jejmość téż... zostańże...
Parę talarów dołożył po naradzie z żoną — a ja, nie chcąc mieniać kondycij, pozostałem.
Na wakacje, gdy się uczniowie porozjeżdżali, ja który na świecie ani krewnych ani znajomych nie miałem, pozostałem w mieście. Karpowiczowa oświadczyła wspaniałomyślnie że mi na ten czas ani dachu, ani strawy nie odmówi, choć na nic im nie byłem potrzebnym.
Co do dachu — ten w istocie miałem nad głową, ale izby stały próżne, gdy się uczniowie porozjeżdżali — nie kosztował ich nic, a strawa, która nigdy wymyślna nie była, w czasie feryi ledwie wyżyć dozwalała. Jam téż do bankietów nie przywykły.
Karpowiczowa, mniéj w domu mając do czynienia czasu lata towarzyszyła mężowi w wycieczkach po okolicach i do miasta, odwiedzała przyjaciółki. Gotowano tylko tyle co dla sług i dla mnie potrzeba było. Miałem chleb rzadko świeży, krupnik z wędliną, zacierkę ze słoniną, kluski, niekiedy kawałek chudego i żyłowatego mięsa. Wieczorem chleb zamiast masła czémś tłustém nasmarowany, i znowu polewkę lub kluski z serem. Karpowiczowa postów, suche dni i wigilij pilnowała ściśle żywiąc nas naówczas grochem, bobem, i owsianką, barszczem postnym, śledziami i t. p. W niedzielę i święta podpiwek kwaśny dawano, co za wielką łaskę się liczyło.
A jednak — nigdy zdrowszy nie byłem. Ze swojéj kieszeni nie mogłem wydawać na łakocie bom pieniędzy tak jak nie miał, zmuszony będąc o butach myśleć, o przyodziewku, o książkach i wielu drobnych rzeczach — jak koszule, bez których obejść się nie mogłem. Pomimo obietnicy Karpowicza, który miał mi dostarczać odzieży, gdy rodzice studentów przybywających po dzieci, a dosyć zemnie kontenci, dali mi po talarze po dwa, o czém gospodarz wiedział — uczuł się od swego zobowiązania wolnym.
Wakacje wedle wskazówek profesorów spożytkowałem ucząc się naprzód co na rok następny przypadało. Niech im Bóg płaci, ale na nauczycieli, żadnego z nich skarżyć się nie mogę, byli miłosierni, uczynni, chętni, a gdy widzieli ochotę do pracy, pomagali serdecznie. Odwiedzałem téż ks. Brzeskiego, który mnie zawsze witał z wielkiém uczuciem, rozpytywał i wiele dopomógł mądremi radami.
Bardzo się znużywszy nad książkami, chodziłem na przechadzki, bo mi wszystko nowém było i bardzo wydawało się piękném.
Do skończenia szkół parę lat miałem jeszcze — o te byłem spokojnym wiedząc że mnie Karpowicz nie wypędzi — ale — co daléj?
Pytanie to nastręczało mi się ciągle. Na wieki wiekuiste bakałarzem zostać? nie miałem wielkiéj ochoty, chociaż — gdybym musiał, byłbym i to przyjął nie skarżąc się. Duchownym jak mi radził ks. Brzeski, nie czując powołania w sobie — zostać téż nie życzyłem, uważając za świętokradztwo, bym dla chleba i spokojnego żywota chleb ten obierał.
Innego zaś stanu — nie widziałem przed sobą. Wierzyłem Opatrzności że ona mi go wskaże i poprowadzi doń, tak jak mnie znajdą z pod płota, od gęsi na ławę szkolną przywiodła. Cud to przecież był, żem dotąd u Borysiaków przy pługu i bronach nie chodził, lub w kredensie misek nie pomywał.
Z wdzięcznością myślałem o poczciwym Mostowniczycu, któregom się już w życiu spotkać nie spodziewał. Codzień wieczorem odprawiałem pacierz jeden na jego intencję...
Wakacje miały się ku końcowi, a jam już myślał z trwogą niemal jak się znowu do tego jarzma zaprządz będę musiał — gdy wieczorem powracając od ks. Brzeskiego około Krakowskiéj Bramy spotykam wóz duży węgierski, cztery dzielne konie w nim, na kozłach woźnica w opończy dostatniéj i węgrzynek; na wozie zaś wysłanym, kocami i kobierczykami okrytym, jedzie buńczuczno... czapka wysoka na bakier ułożona — mógłbym był przysiądz że Niewiadomski, dobroczyńca mój. Lecz zkądżeby mu się biedakowi wzięło tak pańsko występować gdy lat temu kilka ze skrzypką o kiju po dworach chodził, żywiąc się wyśpiewaną gościną.
Stanąłem dziwując się osobliwemu podobieństwu, gdy siedzący na wozie, wpatrzył się mocno we mnie i na woźnicę huknął:
— Stój!
Gdym głos posłyszał, omylić się już nie mogłem, przypadłem go całować po nogach. Był to mój własny, poczciwy Mostowniczyc, który ze mną i z Zagrajem w kredensie sypiał.
— Jak Boga kocham — krzyknął — toś ty Roszek? A Komenjusza masz.
Począł się śmiać, ale mu w oczach łzy stanęły.
— Przysiądź że się na stopniu — zawołał — to mi opowiesz jakeś się tu dostał. Pan Bóg przy dziecięciu! Same cuda! Widzisz i ja z żebraka wyszedłem na Sampana. Same cuda!!
Stanąłem na stopniu, a dla bezpieczeństwa Mostowniczyc za kołnierz mnie przytrzymując do gospody jechać kazał.
Tu jeszcześmy się nie rozgościli, gdy mi zaczął i opowiadać.
— Widzisz, co to jest opatrzność Boska... Raz już byłem z kretesem ojcowiznę stracił, ani mi się śniło abym kiedy do majątku przyszedł. Nie powiem nawet żebym bardzo na biedę moją narzekał. Dziecko natury, chodziłem swobodnym, ludzi zabawiając i dając im nauki owinięte w żarty... No — przybolało się, przymierało głodem — ale się żyło.
Trzeba było ażeby mi stryisko zmarło, o którym zapomniałem, który mnie nie znał. Nie miał biedak czasu testamentu zrobić tak go kostucha żywo za kołnierz chwyciła — i ja na raz panem zostałem.
Ale to nie moja rzecz! Ja się z tym majątkiem uporam prędko, i znowu ze skrzypką chodzić będę po świecie, jeśli Bóg życie przydłuży. Ludit in orbe Deus!
Śmiejąc się i wódkę popijając, któréj zaraz podać kazał, naparł mnie abym mu o moich losach opowiadał, — a cieszył się iż mi się tak powiodło.
— Nie wymawiając — dodał gdym skończył — moje obiecadło, jakem ci obiecywał było owém jajem z którego się asindziowi szczęście wykluło.
Całowałem go po nogach...
Zdziwiło mnie bardzo, gdym o ks. Brzeskim, profesorach, o Karpowiczu mówił mu, że wszystkich znał a na wylot ich widział i sądził jak najsprawiedliwiéj.
W końcu o kondycij mojéj przy studentach, o życiu rozpytywać się zaczął z wielkiemi szczegółami, tak żem mu co do grosza się musiał wyliczyć z tego com miał, wyspowiadać z odzieży, zapasów i t. p.
— Ja tu tylko do jutra zabawię — rzekł w końcu. — Rano muszę daléj bo mnie na chrzciny prosili do krewnych, którzy wprzódy znać mnie nie chcieli. No, teraz spodziewają się że chrześniakowi co zapiszę. Naturalna rzecz! nic dziwnego! Ale się omylą — śmiejąc się dodał — ja co mam stracę, bo jestem człowiek nieopatrzny, dziecko natury... i mam fantazje! Nie dostaną nic.
Późno się robiło, więc nie chcąc się dobijać do Karpowiczów gdy pozamykają, zacząłem go żegnać. Widziałem jak wzruszony mocno dobył sakwy zielonéj z kieszeni, zamyślił się i schował ją nazad.
— Widzisz Roszek — odezwał się — chciałem ci co dać na zapomogę, ale nie dostaniesz nic...
Człowiek pieczonych gołąbków które mu z nieba spadają nie ceni, a uczy się rachować na nie — to się na nic nie zdało. Tobie potrzeba biedę przecierpieć, samemu sobie nawyknąć radzić i wyłabudać się własną siłą. Dałbym ci — a sumienie nie dopuszcza. Ruszaj z Bogiem i — pracuj...
Jużem był u drzwi gdy krzyknął za mną:
— A Komenjusza któregom ja skradł dla ciebie, szanuj. Pamiętaj!
Wzruszony wróciłem do domu, i zastawszy w nim Karpowicza nie mogłem się od tego wstrzymać by mu nie opowiedzieć o Niewiadomskim i o sobie. Historja moja mało go co zajęła, lecz posłyszawszy o Mostowniczycu i o tém że teraz czterema końmi jeździł z Węgrzynkiem, chwycił Karpowicz czapkę i kij i pobiegł do wskazanéj gospody.
Tyleśmy go widzieli, bo już u Mostowniczyca zanocował, a nazajutrz powrócił w takim stanie że musiał zaraz iść do łóżka i przez dzień cały jadł tylko kwaśne ogórki.
Opowiadał późniéj że się ich tam dawnych znajomych u Mostowniczyca znalazło kilku, a ten ich tak przyjmował i bawił wyśmienicie że do brzasku się zasiedzieli.
Zamiast wdzięczności — zaśmiał się kończąc proroctwem:
— Będzie on jeszcze chodził piechotą, bo majątku nie strzyma, a póki co ma nie spocznie.
Rok następny zszedł bez żadnéj zmiany a daleko mi był znośniejszy niż pierwsze początki. Nie wiem jakim cudem wśród ubogiéj dziatwy którą utrzymywał Karpowicz, znalazł się po ferjach bardzo skąpego człeka ale bogatego, Podstolego lubelskiego syn Fabjan. Ojciec pod pozorem aby się do zbytków nie nazwyczajał, a w istocie przez oszczędność wybrał mu kwaterę tam gdzie najmniéj kosztować mogła. Żyła jeszcze naówczas matka chłopca, która w sekrecie mu poddawała grosza. Znalazłby był wreszcie i innych coby go dostarczyli, bo fortunę ojca znano a jedynakiem był.
Wśród studentów moich, nie mających jak po lat dziesięć, dwanaście, Podstolic się wydawał dziwnie, bo miał rok siedemnasty i wąs mu się już wysypywał. Wychowanie jego było wielce zaniedbane, bo ojciec myślał się obyć zrazu bakałarzem... i nierychło zdecydował do szkoły oddać. Dopiero gdy mu Fabuś począł dokazywać nadto, zapóźno się opatrzył poddać go pod rygor szkolny.
Chłopak był złotego serca, dobry, przywiązujący się, nawet niezbyt tępy — ale mu już się życie uśmiechało. Rwał się do niego i utrzymać go było trudno.
Miałem biedę dopókim go uchodził, uprosił i wraził mu to że się czegoś uczyć potrzeba aby wstydu nie mieć potém.
Widząc go dobrym w gruncie, i pomagałem mu i osłaniałem... Umiał mi téż być wdzięcznym za to i przywiązał się do mnie.
— Ale żebyś ty pękł — mówił mi śmiejąc się — już ze mnie sawanta nie zrobisz. Ja na świecie między ludźmi, siudy tudy z rozmów pochwytawszy nauczę się czegoś i na wielkiego dudka nie będę wyglądał — ale do książek mnie wciągnąć i czterema parami wołów nie potrafisz!
Trzeba go było pilnować jak oka w głowie bo mi się wyślizgiwał jak piskorz i dokazywał strasznie. Karpowiczowie oboje obawiając się go stracić, bo Podstoli choć skąpy zawsze lepiéj od drugich za syna płacił — chłopcu folgowali, zamykali oczy na różne sprawki, ja musiałem wstrzymywać i reflektować.
Nim rok upłynął, chociem się uznoił z Fabusiem, choć nieraz i ostro się brałem do niego, chłopiec mnie tak pokochał, że gdy nadeszły ferje uparł się zabrać mnie z sobą.
Nie mówiąc mi nic, ponieważ mu oświadczyłem zawczasu iż bez pozwolenia rodziców jego jechać z nim nie mogę, napisał do matki, a ta u Podstolego wyrobiła że dla korepetycji miał mnie zawieść na wieś. Karpowicz nie bardzo był rad téj wielkiéj przyjaźni — ale sprzeciwiać się nie chciał.
Pojechaliśmy więc do Zawrocia, o którém zawczasu mi wiele Fabuś prawił. Majętność była pańska i rezydencja mogła się nazwać piękną, gdyby jak należy była utrzymywaną. Skąpstwo niesłychane Podstolego czyniło ją prawie ruiną. Żona jego synowi przynajmniéj czuć bardzo nie dawała tego sknerstwa ojcowskiego.
Staliśmy razem na górce we dworze, a pierwsze dni Fabuś mnie ze strzelbą i psami oprowadzając po okolicy, potém na koń wsadziwszy dał zażyć wiejskiego żywota.
Podstoli, choć miał oko na syna, ale tak był zajęty procesami, rachunkami, interesami do których się mnóstwem żydów posługiwał, iż nie widywaliśmy go chyba u stołu.
Sama pani słabowita, cicha, bojaźliwa kobiecina, z szyją zawsze obwiązaną, kaszląca — nie śmiejąca się odezwać przy mężu, już była naówczas tak cierpiącą, że często po całych dniach w łóżku leżeć musiała. Fabuś jeden do którego była bałwochwalczo przywiązaną trzymał ją przy życiu. Podstoli oprócz robienia majątku na wszelki sposób, — nic więcéj ani wiedziéć ani się rozumiéć zdawał. W domu był despotycznym i ostrym, ale umiano znając jego słabości z rygoru się wyłamywać.
Syna trzymał ostro i nie odzywał się do niego inaczéj tylko — acan, a kazał mu stać u progu.
Goście w domu byli rzadcy, bo podstoli chmurny, zajęty, mało gościnny ani bardzo karmił ani poił.
Mnie, gdym mu się raz pierwszy przedstawił, zaleciwszy abym Fabusiowi cugli nie puszczał, a pilnował go dobrze — potém już tak jak widzieć i znać nie chciał. Siadałem na szarym końcu, a po ukłonie niskim zjadłszy oddalałem się na górkę.
Po ojcu pana Podstolego została była na strychu złożona, w ciemnéj izbie, obok tych któreśmy zajmowali — bibljoteczka. O téj Fabuś mi powiedział i zaprowadził do niéj. A żem zawsze szpargałów był ciekawy, te zaś, o które nikt nie dbał, przez ptactwo i myszy bardzo były uszkodzone, bo i przez dach na nie zaciekało, — dano mi tam gospodarować jakem chciał. Miałem więc zajęcie, a dużo znalazłem rzeczy starych i osobliwych z którémi nie żałuję żem się zapoznał.
Podstolina na prośbę syna dała mi nawet upoważnienie, abym tego śmiecia zabrał ile mi się podoba. Mało więc nie cały kufer Fabusia stęchłémi témi drukami zapchałem... Byłbym nad niémi siedział ciągle gdyby mój niby uczeń i podwładny a w istocie przyjaciel, nie wyciągał na polowania, na ryby i na konne przejażdżki. On to lepiéj lubił niż książki.
Pierwszy raz naówczas rozmiłowałem się w naturze, w lasach, polach i wszystkich pięknościach, które za osłodę życiu służą.
Ferje i mnie i Fabusiowi upłynęły nadzwyczaj szybko, on liczył dnie, rad był pobyt na wsi przeciągnąć, ale ojciec był nieubłagany. Pomimo próśb matki która obłożnie chorą była, nie pozwolił Podstoli opóźnić się do szkoły i musieliśmy dnia przezeń naznaczonego wyjechać.
U Karpowiczów znaleźliśmy niespodzianą zmianę. Jéjmość dostawszy róży w głowie, a lecząc się na nią sama, zmarła, stary chodził jak obłąkany nie mogąc sobie dać rady z dziećmi, nie wiedząc jak z uczniami i wiktem ich poradzi. Utrzymywał że był zmuszony co najprędzéj się żenić, i niefortunnie sobie dobrał towarzyszkę, pięćdziesiąt przeszło letnim będąc, w bardzo rezolutnéj jéjmościance, która więcéj dwudziestu i dwóch nie miała... Nie zważał na to iż ludzie się o niéj nie ciekawie odzywali, że lubiła stroje i zabawy i na gospodynię wcale stworzoną nie była. Z tą gorzéj jeszcze wyszliśmy niż z nieboszczką, bo niczego nie pilnowała, a męża uczyniła niewolnikiem.
W parę miesięcy zauważyłem że Podstolic zaczął być u niéj w wielkich łaskach i sam téż jéj nadskakiwał. Znalazłem się w trudném położeniu, bo perswazje Fabusiowi nie skutkowały, i nie wiem cobym był począł, gdyby śmierć Podstolinéj nie zmusiła syna jechać do domu. Miał powrócić wprędce, ale się stało inaczéj. Podstoli który za życia żony rzadko kiedy do niéj przemówił, po zgonie jéj tak się uczuł osieroconym, że zachorował ciężko. Słabość niebezpieczna przeciągnęła się, a że na doktorów żałował i cyrulika wziął z miasteczka, który mu ciągle krew puszczał — w końcu i on za żoną pójść musiał.
Fabuś zostawszy sam, pod opieką stryja, który o kilkadziesiąt mil mieszkając zajmować się nim bardzo nie mógł, począł od tego, iż oświadczył że do szkół nie powróci. Jakim sposobem małoletniemu dozwolono zrobić co chciał, nie wiem, dość że Podstolic już o szkole nie myślał.
Lecz pozostawszy panem swéj woli, piérwszą rzecz uczynił, iż do mnie posłańca z listem wyprawił zaklinając abym do niego przybył. Wiedział iż Karpowicz nie zgodzi się na to, osobno więc ujął go datkiem i obietnicami, aby mnie koniecznie do wyjazdu nakłonił.
Gdy listy nadeszły — choć wiele mi się tam obiecywało, bez porady profesorów dezerterować ze szkół nie chciałem. Wszyscy przecież byli tego zdania, iż chudy pachołek powinienem był z łaski losu korzystać.
Wahając się, poszedłem do ks. Brzeskiego, ale i ten mnie skłaniał abym jechał, szczególniéj tym argumentem że Fabusia od wybryków i swawoli będę mógł powstrzymać.
Tak, nie z wielką ochotą, kilka miesięcy straciwszy, które powinienem był na ławie jeszcze siedzieć, — pojechałem na wieś, nie bez aprehensij przyszłości. W Zawrociu, choć nie wiele upłynęło czasu od śmierci Podstolego, znaczną znalazłem zmianę. Stajnie pełne koni, myślistwo pańskie, służbę liczną, a i przyjaciół dosyć. Fabuś któremu opiekun tylko dochodami rozporządzać dozwolił, znalazł sposób zaopatrzenia się w pieniądze, i z gruntu wszystko przerabiał, aby było pańsko i wystawnie.
Jego samego poznać było trudno, tak dojrzałego kawalera przybrał postawę i minę.
Przyjął mnie dobrém sercem i na wstępie oświadczył:
— Potrzebuję i amanuensa, bo sam poczciwie listu nie potrafię napisać, i kogoś coby na dwór miał oko, bo nie chcę aby mi się ludzie na dziadowski bicz rozpuścili... Zresztą w wielu rzeczach przyjaciel sensat jak ty, jest mi koniecznym. Sam wiem że u mnie w głowie pstro... Nie będziesz żałował żeś się do mnie dostał.
Tu dodać muszę o czém wyżéj nadmienić zapomniałem że gdym do Karpowicza przechodził na kondycję i podał mu moje nazwisko Pokrzywka — skrzywił się na to i kazał mi je zmienić na Pokrzywnickiego. I w Zawrociu więc byłem już Pokrzywnickim, wcale nie wiedząc o tém że szlachta tego nazwiska, herbu Bończa, w ciechanowskim powiecie się znajduje. Jam téż do szlachectwa żadnego się nie przyznawał, otwarcie mówiąc że sierotą byłem i pochodzenia mego nie znałem.
U Podstolica volens nolens, uchodziłem za szlachcica, sam o tém nie wiedząc.
Poczęło się życie zupełnie nowe, jakiegom jeszcze nie kosztował. Naprzód dostatek był wielki, wygody do zbytku, praca tak jak żadna, a że w domu coraz więcéj gości bywać zaczynało, do mojego pryncypała nawet często docisnąć się było trudno... Dozór nad dworem czasu nie zabierał wiele, bom miał pod sobą starego sługę, który marszałkował. Nie było co robić.
Nawykły do pracy, począłem się nudzić, nie wiedząc czém zapełnić zbywające godziny. Pan Fabjan mnie wciągał w zabawy swoje, alem do nich serca nie miał ni smaku.
Siadywałem więc sam na górce téj, na któréj staliśmy wprzódy z nim razem i albom książki czytał lub o przyszłym losie myślałem.
Miałem już naówczas lat przeszło dwadzieścia — prawda żem od małego począł, ale, téż tak jak do niczego nie doszedłem. Pan Fabjan dobry człek, płochy był, lada popstrzykanie się z nim groziło odprawą — i — co daléj ?
W rzeczy zaś markotno mi było żem tu chléb darmo jadł, a i remuneracją miał przyobiecaną — nie wiedzieć za co.
Łatwo zaś przewidzieć było że z panem Fabjanem bylem się mu sprzeciwił w jego fantazjach, poróżnię się łatwo... Życie zaczynał prowadzić, które mi wstręt czyniło.
Gdy się młodzież zjechała i dokazywali na umor — wymykałem się z domu nie chcąc na to patrzéć i albo z książką lub bez niéj szedłem po polach i lasach z myślami mojemi.
W rok już po mojem przybyciu do Podstolica, gdym dnia jednego na gościniec wyszedłszy ku dworowi nazad zmierzał, spostrzegłem bryczkę mizernémi chabetami zaprzężoną, która pochylona stała, tak że się było można domyślać albo złamanego koła lub osi.
Woźnica skrobiąc się w głowę z biczem stał z jednéj strony, a dwie kobiety z drugiéj.
Podszedłszy bliżéj poznałem zdaleka widywaną w kościele panią Hryniecką z córką, która mogła naówczas miéć lat może piętnaście...
Miały one o miedzę od Zawrocia lichą bardzo wiosczynę, chatek pięć czy sześć odłużonych. Nie znałem ich wcale, alem od ludzi słyszał że wdowa Hryniecka była w wielkiem ubóstwie, ze dwojgiem dzieci, że sobie ledwie rady dać mogła z gospodarstwem — a chwalono ją jako bardzo zacną kobietę.
Sam ów wózek okazywał że téj co nim jechała nie bardzo się na świecie dobrze dziać musiało. Para koników w nim chudych, uprząż mizerna, woźnica po chłopsku odziany, w środku kilimek wytarty. Hryniecka w płócienkowéj sukni i chustce którą głowę miała okrytą, a córka jéj Filipina w kabaciku skromnym, lamentowały więcéj nad szkodą niż nad tém że piechotą iść do domu musiały...
Zbliżyłem się do nich, powiadając ktom był i oświadczając że im z Zawrocia koło każę dać, bom zobaczył że stare urwantami poprawiane na boku leżało.
Spojrzała na mnie z wdzięcznością panna Filipina, a jam téż ją jakby teraz po piérwszy raz w życiu zobaczył. Dziéweczka była jakby kwiatek, skromna, trwożliwa, choć z oczów jéj daleko więcéj męztwa patrzało niż było w obejściu się — ubożuchno ubrana, a mimo to zdało się że nic by ją lepiéj przybrać nie mogło. Opisywać jéj ani mogę, ani myślę, tyle wiem że piękna mi się zdała jak anioł i że duże oczy niebieskie takie miała rozumne.
Sama Hryniecka nie zbyt jeszcze stara, prędka, niecierpliwa, gadatliwa nie tak mi się podobała. Miała coś w wejrzeniu jakby fałszem podszytego. Popatrzała na mnie pół kwaśno, pół rada że się jéj z pomocą ofiaruję — nie chcąc się zbyt poufalić, zapewne aby mnie to do córki nie ośmielało. Matką była i musiała czuwać nad nią — nic dziwnego.
Chłopca który od dworu nadbiegł, posłałem do stajni po koło, a tymczasem sam zawiązałem z jéjmością rozmowę ustami, z dziéweczką oczyma. Powiedziałem żem je widywał w kościele i o sobie jakie miejsce zajmuję na dworze Podstolica. Hryniecka mi odpowiadała pół słowami, niespokojna, jak mogła zasłaniając córkę sobą, bo zaraz bieganie oczów moich postrzegła.
Nim koło przytoczono ze stajni, trzeba było trafunku aby w polu będący konno Podstolic zobaczył nas zdaleka; w czwał się puścił i przybiegł. Widziałem jak oczyma gorącémi naprzód się zaczął pannie Filipinie przypatrywać bardzo bacznie, potém zsiadłszy przystąpił do jéjmości, chwaląc mnie za to żem pomoc ofiarował. Pochwała ta bodaj na to była przeznaczoną aby dać poznać żem ja tu był jego oficjalistą.
Wdowa, która dla mnie zimną była bardzo i wcale nie zachęcającą do zbliżenia się, dla Podstolica twarz wypogodziła, uśmiechnęła się i daleko wymowniejszą się stała. Córki mu téż nie zasłaniała. Widocznie rada była że zrobi znajomość bliższą bogatego panicza. Filipina jak zawstydzona tą różnicą w postępowaniu matki, stała ze spuszczonémi oczkami i z minką dumną, któréj dla mnie nie miała.
Podstolic który czuł swoją wyższość nad ubogą szlachcianką, obchodził się z Hryniecką bez ceremonji, z poufałością która mi się nie podobała, ale jéj wcale nie obraziła.
Mnie wdowa wcale ani zapraszała, ani mi dała dobrego słowa, a Podstolicowi powiedziała że choć dworek jéj ubogi, mógłby w nim kurczęta ze śmietaną albo piérogi dobre znaleźć, gdyby z blizkiego lasu, w którym na polowaniu bywa zajechał czasem do niéj.
Podstolicowi aż oczy zapałały patrząc na Filipinkę, która słysząc to zarumieniła się jak wiśnia i minkę zrobiła zagniewaną na matkę.
Parę razy próbował Fabuś zaczepić dzieweczkę, ale ta patrząc w bok trochę dumnie, ledwie mu odpowiadała, co znowu matkę zdawało się frasować, bo groźnie na nią patrzała.
Jam stał na uboczu słuchając i patrząc, aż wreszcie koło nadeszło, włożono je, zatknięto, i Podstolic kobietom pomógłszy do bryczki, pożegnał je obiecując się w odwiedziny.
Wszystko to na mnie smutne jakieś uczyniło wrażenie. Podstolic zwolna jechał do domu, a ja szedłem przy nim. Począł zaraz z wielkiemi admiracjami mówić o dziewczęciu ale tak grubijańsko i rubasznie że mi się to niepodobało. Cieszył się że go sama matusia zapraszała, i robił sobie wielkie nadzieje, że niewinne dziewczątko łatwo zbałamuci.
Oburzyłem się na to wręcz mówiąc, że rzecz była niegodziwa.
— Pedant jesteś — odparł mi — przecież sama matka daje mi do zrozumienia, że nic przeciw temu nie ma, a z pełna wie iż się z taką szaraczkową, by najpiękniejsza była nie ożenię.
Zacząłem dawać mu nauki moralne, zbył mnie śmiechem, i dochodząc do dworu popstrzykaliśmy się. Poszedłem na górkę wysapać się. Tak jak pierwszy raz widziane dziewczę niepowinno mnie było wiele obchodzić, a jednak dziwnie zły byłem na Podstolica i na nieoględną matkę.
Żal mi było téj pięknéj Filipinki, a wiedziałem że mój pryncypał, wcale sumienia mieć nie będzie, byle mu się zręczność nastręczyła do swawoli. Nie mogło to być ażeby wdowa siedząca pod bokiem o sprawkach jego coś nie wiedziała, bo te głośne były.
O jednéj Morowównie mówiono już szeroko, a o drugiéj po cichu, nie licząc innych Podstolica wybryków, którego Sędzia z domu od żony szablą się odgrażając przepędzić musiał.
Napróżnom sobie mówił że cóż mnie los dziewczęcia tego mógł obchodzić? serce mi się ściskało.
Fabuś łakomy na nowe twarzyczki z zaproszenia Hrynieckiej wprędce skorzystał i trzeciego dnia na podwieczorek tam pojechał. Powróciwszy, właśnie dla tego żem ja mu się sprzeciwiał, pochwalił się z tém przedemną.
— Dziewczyna dzika — rzekł śmiejąc się — ale one takie wszystkie, a nie ma téj żeby się przygłaskać nie dała. Matka ma rozum. Kobieta bywała i wie że ubogiéj szlachcie najlepiéj się trzymać pańskiéj klamki.
Ubodło mnie to mocno — nie odpowiedziałem mu ani słowa.
Chciałem wdowę koniecznie przestrzedz, suponując że o płochości Fabusia nie wie chyba, ale nie proszonemu do niéj jechać — nie wypadało. Po nabożeństwie niedzielnem w kościele parafjalnym, na którem Podstolica nie było, upatrzywszy na cmentarzu chwilę gdy Hryniecka samą była, zbliżyłem się do niéj.
Pozdrowiłem ją — na co mi bardzo sucho i kwaśno odpowiedziała, chcąc się wymknąć, lecz miałem postanowienie mocno dopełnić obowiązku.
— Słyszałem — rzekłem żywo — że pan Podstolic panią dobrodziejkę odwiedził. Chwalił mi się z tem. Nie godzi mi się źle mówić o tym którego chleb jém, ale sumienie każe ostrzedz asindzkę że bałamut jest wielki.
Spojrzała na mnie ostro.
— A czy to acan myślisz — odparła — że ja się na ludziach nie znam i rozumu nie mam? Obejdę się ja bez przestróg!
— Przepraszam panią — dodałem — złéj myśli nie miałem ani intencij obrażenia jéj.
— Alebo to osobliwa pretensja — zawołała gniewnie Hryniecka — opiekowanie się nie proszonego.
— Pani moja — rzekłem — co za dziw że ja sam chudy pachołek, pani która téż jedynym skarbem masz dziecko, życzę dobrze i radbym nieba przychylić. Podstolic zacny człek, ale to magnat jest... a z magnatami gdy ich młodość jeszcze zuchwalszymi czyni — ostrożność potrzebna...
Miała mnie pewnie obrażona bardziéj jeszcze Hryniecka zbuzować co się zowie — gdy panna Filipina nadeszła, a ja bury nie czekając przywitałém ją, na co mi wesoło i śmiało odpowiedziała. Matka zobaczywszy to, już na mnie wcale nie zwracając uwagi porwała córkę za rękę i pociągnęła ją do bryczki. Nie dała mi sobie pomódz, nie odpowiedziała na pożegnanie i tyle miałem pociechy że panna Filipina z uśmiechem główką mi kiwnęła, a potem, gdy już woźnica konie zaciął, odwróciła się jeszcze ku mnie, za co na me oczy widziałem, jak od matki kułakiem po plecach dostała.
Nos zwiesiwszy poszedłem do konia mego i pojechałem do Zawrocia. Okrutnie mi dziewczęcia żal było — a z Fabusiem coraz będąc zimniéj, i daléj odpychany od niego, począłem myśléć że najlepiéj by było precz się ztąd oddalić, aby nie patrzeć na to i serca sobie nie psuć.
Fabusia znałem już teraz dobrze.
Nie był zły, ale namiętny i płochy, pochlebcy go psuli. Jam mu prawdę mówiąc surową, nie mógł być miłym. Miał takie dnie że mnie ściskał, całował, obdarowywał, przyznawał prawdę, obiecywał słuchać, lecz gdy go pasja jaka opanowała wówczas na wszystko zapominał, hardym się stawał, i nawet przykrem słowem gotów był poczęstować.
Wisiałem przy nim nie wiele już czując się potrzebnym, pozycja była bez przyszłości — ale odstawszy ztąd gdzie się podziać?
Nie wiele znając świata o palestrze myślałem. Charakter ręki miałem dobry, łaciny się wyuczyłem w szkołach ile było potrzeba — nic jużbym miejsca dependenta nie znalazł? a choćby skryptora i kopisty.
Powziąwszy myśl tę zbierałem się wyprosić na dni kilka do Lublina, aby tam kondycij nowéj poszukać, gdy jednego dnia — Deus ex machina, zjawił się z jakiemś wesołem towarzystwem przyciągnięty tu Mostowniczyc Niewiadomski.
Bóg jeden wie jak mu byłem rad.
W gankum go za kolana pochwycił.
— A to ty — komenjuszu mój — zawołał. Ot widzisz góra z górą... a co tu robisz?
Powiedziałem mu w słowach kilku, ale nie było na rozmowę czasu, bo go ciągnęli do izby, gdzie się po nim wielkiego przyczynku wesołości spodziewano. Sławny był ze swych facecji, piosnek i dykteryjek Mostowniczyc.
Szedłem za nim. Prezentowano go Podstolicowi.
— Czołem! czołem! — przemówił kłaniając się. — Cieszę się że dziedzica wielkiego imienia i majętności poznaję. Miałem szczęście i szanownego rodzica znać gdym jeszcze ze skrzypką chodził per pedes apostolorum. Widzę, że w ślady jego nie wstępujesz i masz słuszność. Stary sknerą był, żyć nie umiał. Acindziéj nauczysz się wiele puszczając fortunę na cztery wiatry jak ja — a potem dopiero i rozum i experencja i wszystko nań spadnie z nieba. Każ dać wódki.
Fabuś i inni się śmieli.
— Otóż ja tak lubię — dodał Mostowniczyc — laute, laute! niczego sobie nie żałować, a wesoło, a bez jutra...
Oglądał się po domu.
— Za nieboszczyka to bywało smutno aż strach — teraz aż miło! Co sobie mamy żałować, tyle naszego co zjemy i wypijemy...
Od acana do acana...
Wziął kieliszek i duszkiem go wypił.
— Młodość jest mocanie, jedna — a kto jéj nie użyje ten cztery litery... Ja moją do siwego włosa przedłużam... choć już w kościach admonicję czuję — pulvis es et in gnój reverteris.
Bis repetita placent!
Podstolicu do mnie — w niezawodne ręce.
Stuknęli po drugim kieliszku, śmiechy się rozlegały, humory były coraz lepsze.
— Nieoszacowany Mostowniczyc! — wołano.
— Chwalicie mnie — rzekł — idźcież za przykładem moim. Nie miałbym ani tego humoru ni rozumu, gdybym zaraz w początku ojcowizny nie puścił, i nie począł chodzić ze skrzypką i piosenką.
Non meruit dulcia qui non gustavit amara. Omne trinum perfectum! Podstolicu gorzałki jeszcze...
Nie mogłem poznać prawie tego rozochoconego tak dobroczyńcy mojego.
Prawda że gorzkie prawdy mówił w żartach, ale hulał z niemi, aż mi patrząc na to srom było.
Porzuciłem ich przy kieliszkach i powlókłem się na górkę. Przez cały dzień z dołu dochodziły mnie hałasy, śpiewania, śmiechy, łomot i krzyki. Nie zszedłem już między napiłych na wieczerzę choć mnie wołano. Przy kieliszkach pociągnęła się ona i we dworze nie rychło ucichać zaczęło.
Miałem już iść spać gdy chłopiec z kredensu nadbiegł mówiąc, że mnie jeden z gości prosi na rozmowę. Nie mógł to kto inny być tylko Niewiadomski. Narzuciłem kapotę i poszedłem.
Zastałem go siedzącego na tarczanie w izbie gościnnej z taką zasępioną twarzą, tak smutnego jakby przed chwilą nie pomagał im do śmiechu. Zobaczywszy mnie wskazał na krzesło abym siadł.
Chociaż pił z niemi cały dzień, nie było na nim widać wcale upojenia. Nie tylko trzeźwym był, ale jakby na czczo, a wódkę od niego zdaleka czuć było.
— Cóż — odezwał się — dobrze się u was dzieje? wesoło? Daj go katu! Chłopiec umie żyć, krew w nim jest.
Kiwnąłem głową, spojrzał i jakby mnie odgadnął.
— A tobie to nie w smak? — zapytał.
— Pewnie że nie — rzekłem. — Młodość mi się widzi nie na to żeby ją prześwistać.
— Tak ci się zdaje, bo ty jesteś z innego ludzi gatunku i gęsi pasłeś, jak mi mówiłeś sam — odparł Mostowniczyc. Swoją piędzią cudzego nosa nigdy nie trzeba mierzyć. Ciebie uczyła nędza a jego musi nauczyć rozpusta.
— Nie desperuj, będzie miał rozum gdy mu pieniędzy nie stanie. A czém prędzéj to nastąpi tém lepiéj.
Słuchałem zdziwiony. Niewiadomski uśmiechnął się.
— Widzisz kochany Komenjuszu nie potępiaj nikogo, różnemi drogami ludzie idą do swych przeznaczeń. Ale — gadaj-że no o sobie.
Tegom właśnie chciał. Począłem się więc skarżyć na to moje próżniacze życie w Zawrociu, i opowiadać o niem. Chciałem z serca zrzucić co mi ciężyło, wspominałem więc o innych sprawkach Podstolica, w końcu o Hrynieckiej i Filipinie. Bystro zerknął na mnie.
— A ty się myślisz sam na zbawcę, na salwatora niewinności wybierać? — zapytał prychając... Pewnie! Samemu by ci się chciało tego przysmaku, dlatego patrzeć nie możesz gdy drugi go ukąsi... Ja tę Hryniecką znam — dołożył — i za mężem ją znałem... Gęś była zawsze i nie może z niej co innego być na starość chyba półgęsek! Po co ci w to nosa wścibiać. Dziewczyny ci żal! pewnie — i mnie jej żal... ale jej nie uratuje nic. Matka rada będzie przez nią los swój poprawić. Potem wydadzą ją za szlachcica jakiego — i wszystko się zatrze...
— Ależ to niepoczciwa rzecz! — krzyknąłem.
— A ty myślisz, że na świecie tylko poczciwe rzeczy się dzieją?
Uderzył mnie po głowie...
— Student jesteś! wracaj do szkoły!
— Właśnie jeśli nie do szkoły to do miasta i do palestry chcę się udać, aby na mizerny chleba kawałek zarobić — rzekłem spowiadając mu się. Tam przynajmniej nie będę na to patrzeć, czemu się sumienie oponuje.
— A masz rację — rzekł poważnie Mostowniczyc. Doskonaleś się obrachował, aby z deszczu trafić pod rynnę. W palestrze zasiadają aniołowie, cherubiny są mecenasami, a archanieli assesorami. Student jesteś.
Spojrzałem na niego wielkiemi oczyma, on na mnie z politowaniem.
Chwileśmy milczeli. Westchnął stary.
— Nie mógłby pan dobrodziej mój — rzekłem — polecić mnie komu w Lublinie?
— Koniecznie tam chcesz? — spytał.
— Widzi mi się że przecież tam lżej będzie.
— Tubyś bo przynajmniej — rzekł Mostowniczyc — na tłustej kuchni się odkarmił i więcej nabrał fantazij, a tam znowu głodem musisz przymierać.
— Mniejsza o to — odparłem — nie będę na to patrzeć przynajmniej co mnie boli.
— Rozumiem — odezwał się stary — nie chcesz widzieć jak Podstolic poczciwą dziewczynę będzie bałamucił?
Zarumieniłem się.
— Pewna rzecz — mówił Niewiadomski — że samemu bałamucić daleko jest przyjemniej niż oblizywać się gdy drudzy to czynią. No, to ruszaj ztąd, bo to twe niewiniątko...
W tem nagle mówiąc zadumał się i zamilkł. Rozmowa się urwała.
— Wiesz co — rzekł tonem innym — ja jutro summo mane ztąd jadę. Chcesz, odprowadź mnie do Hrynieckiej. Wstąpię do niej. Zalecę cię... może to ci się na co przyda?
— Ale ona ze mną mówić nie chce! — odezwałem się.
— Właśnie dla tego ja pojadę z tobą... i... zobaczysz... bądź no jutro gotów. Jam tam stary znajomy... Odprowadź mnie...
Na tem stanęło. Wiedziałem dobrze, iż odprowadzanie to na nic się nie zda, że mogę jeszcze złapać burę, alem tak był łasy zobaczenia panny Filipiny!
Nazajutrz rano nim się inni goście pobudzili, ja konno za wozem Mostowniczyca, już jechałem do Pruszek.
W gmachu stała, simplicissime ubrana, z rękawami zakasanemi, w czepcu na bakier, wdowa.
Zobaczywszy mnie i wóz zawracający do bramy znikła.
Z jednego okna wyjrzała głowa z długiemi kosami, z rumianą twarzyczką i prędko się cofnęła.
Weszliśmy do środka.
W izbie gościnnej ubogo było bardzo, żywej duszy w niej, a przy jednym stołku motowidło ogromne i kłębki. Musieliśmy czekać aż Hryniecka się przybrała. Weszła wreszcie i zobaczywszy Niewiadomskiego w ręce plasnęła, potem wejrzała na mnie i zasępiła się.
— Będąc w sąsiedztwie — począł stary całując ją w rękę — nie chciałem was minąć! A oto ten kawaler był tak grzeczny, że mi się ofiarował najbliższą przeprowadzić drogą! Cóż u asindzki słychać? Ów wiekuisty proces z Żylewiczem... skończony...
Hryniecka gdy wspomniał Żylewicza, o wszystkiém zapomniała.
— Łotr! zbój! pieniacz! fałszerz! — poczęła. — Nie tylko że nieboszczyka zagryzł i zamęczył, nad wdową i sierotą się znęca... do torby mnie chce przywieść...
Gdy to mówiła ze drzwi po za nią ukazała się buzia panny Filipiny i oczymaśmy się przywitali. Byłem jak w raju...
Jakim sposobem matka odgadła to, i zaraz się odwróciła za siebie, a Filipina jeszcze prędzéj znikła, nie umiem powiedzieć.
— Ja bo asindzkę nauczę — rzekł Mostowniczyc — jak proces prowadzić. Trzeba takiego adwokata wziąć, żeby się albo w niéj kochał albo w córce...
Hryniecka się rozśmiała.
— Bałamut bo jesteś!
— Jako bałamut! — odparł z powagą Niewiadomski — ale to jedyny nieochybny środek... Gdy ci proces wygra możesz mu figę pokazać... ale fraszka trzos nabity, gdy serce się zapali. Spróbuj!
— Widziszże sam — odezwała się weseléj Hryniecka — że już we mnie staréj kochać się nie będzie nawet kauzyperda.
— A w córce? — zapytał Niewiadomski. — Wszak ja jej od dziecka nie widziałem. Pokaż no mi ją. Niech zobaczę.
Ostro ku mnie spojrzała Hryniecka i skrzywiła się.
— Ani ja ani on — wskazując na mnie, rzekł stary — oczyma ci jéj nie zjemy...
Rada nie rada wdowa zawołała:
— Fipcia! a chodźże tu!
Zarumienione dziewczę stanęło w progu. Niewiadomski patrząc na nią, rękę do oczów przyłożył jakby się od słońca zasłaniał.
Palce potém złożył razem i pocałował ich końce.
— Jagódka! — rzekł cmokcząc.
— Widzisz asindzka — dodał wzdychając — otóż masz najlepszego adwokata w świecie, a nie posłużyłaś się nim. Zawieź ją do Lublina, ona ci proces wygra jak Bóg Bogiem.
— Nie plótłbyś — odparła wdowa kwaśno, mnie nie spuszczając z oka.
— I jeszcze w dodatku ci wielką rybę ułowi, a marjaż zrobi — ut sic!
Hryniecka skorzystała z tego napomknienia o marjażu.
— Marjaż — rzekła — bądź co bądź musi zrobić dobry, za lada chudeusza jéj nie wydam, (zerknęła na mnie), doścem się sama biedy nacierpiała.
— Masz asindźka słuszność — rzekł Mostowniczyc patrząc na nią i na córkę, a mnie się zdaje, że i sąsiedztwo Zawrocia do marjażu by dopomogło, bo chłopak bogaty, w głowie pstro a gorącéj krwi. Tylko to bieda że się on téż głośno zaklina, iż inaczéj jak z wojewodzianką na kobiercu nie stanie.
Wdowa zamilkła... Na twarzyczce córki z tyłu stojącéj można było wyczytać uczucie jakiém ją wspomnienie Podstolica przejęło. Zrobiła dumną minkę i nadąsana spojrzała w okno. Instynkt niewieści oburzał się w niéj przeciwko temu, że ją paniczyk miał za łatwą pastwę.
Rozmowa odbywała się jeszcze stojąc, wdowa musiała prosić siedzieć, grzeczność kazała zaproponować przekąskę.
— Jeść nie chce mi się — rzekł Niewiadomski — ale wódki kieliszek, Omni tempore wypić jestem gotów.
Filipinka znikła.
— Ten kawaler — odezwał się wskazując na mnie Niewiadomski — którego ja dawno znam i dobrze mu życzę... także się pono do palestry wybiera...
Hryniecka udała że nie słyszy, a ja dorzuciłem:
— Długo mi jeszcze dependować przyjdzie, nim się komu na co przydam...
Przyniesiono wódkę, przed którą zakąskę sobie z chleba w soli umaczanego przysposobiwszy Mostowniczyc, począł gwarzyć z jejmością, ale po cichu. Ja, chociaż na oku trzymany przez nią, miałem zręczność znowu kilka wejrzeń wymienić z panną, i mogę powiedziéć, żem się czuł z nią jakby dobrym starym znajomym, tak się jakoś dobrze rozumieliśmy.
Radbym był choć słówko przemówić, lecz wdowa tak pilnowała i groźno Filipinkę to mnie mierzyła oczyma, że o tém i pomyśleć nie mogłem. Tylem więc tylko skorzystał, że niemą rozmową się z nią zabawiałem, a choć mi dawno się wypadało pożegnać, jakby mi co buty do podłogi przybiło, anim mógł ruszyć.
Co stary szeptał swéj dawnéj znajoméj tego nie wiem, ale to pewna, że na moją stronę nawrócić jéj nie mógł, bo nie raczyła ani mi dać dobrego słowa, ani się stała grzeczniejszą.
Tak blizko godziny wytrwawszy pod dachem tym, pod który się wkradnąć pragnąłem, gdy Niewiadomski żegnać się począł, ja téż musiałem. Wdowa mnie znać i widziéć nie chciała do końca, tylko panna Filipina skinieniem główki i oczyma dała mi czuć żem jéj przykrym nie był.
Powróciłem do domu, a że się gości wczorajszych przerzedziło, wieczorem mogłem Podstolica zastać samego. Zmęczony był i kwaśny, co mu zawsze po hulankach przypadało. Prosiłem go o pozwolenie abym na parę dni do Lublina mógł jechać.
Posłyszawszy zachmurzył się.
— Co ci to źle? — spytał. — Ja bo widzę że mój chleb nie w smak.
Zmilczałem.
— Poco chcesz do Lublina? — dodał.
— Sprawy mam różne, moje własne... — szepnąłem.
— Mów prawdę — wtrącił — chcesz się odprawić?
— A cóż ja robić tu będę — odezwałem się. — Listów do pisania nie mam, służby żadnéj, przyszłości téż nie widzę, chudy pachoł jestem, o sobie myśleć muszę...
Podstolic zadumany po izbie się przechadzał.
— Jam się w was przyjaciela spodziewał — rzekł — widzę żem się omylił.
— Nie — odezwałem się — jakom wam życzył dobrze i miłował, tak i dziś nie przestałem, ale cóż tu miłość pomoże gdy słuchać mnie nie raczycie...
— Mentorem bo mi chcecie być, a ja niewoli żadnéj nie znoszę...
Nie było co mówić, skłoniłem mu się zdaleka.
— Jedzcie gdzie się podoba, ja nie trzymam...
Nie pokazując mu się więcéj, nazajutrz konia wziąwszy, puściłem się w drogę.
Uczyniłem jakem postanowił, ale po drodze czasu dużo mając do rozmysłów, wahałem się znowu. Miałem ci wolę coś uczynić, a nie wiedziałem co. W takich razach, choćby się to mogło nie jednemu wydać niedorzeczném, mam zwyczaj przeżegnawszy się, spuścić na Opatrzność i spokojnie od niéj czekać skazówki.
Zbliżając się do miasta i medytując dokąd udam się naprzód, przypomniałem Karpowicza. Postawiwszy konia na Tatarach w gospodzie, poszedłem na Grodzkę. Lecz nim się dobiłem, patrzę idzie ulicą mój Karpowicz. Poznał mnie zdala i stanął.
— A co to? — zapytał — z Podstolicem kwita z przyjaźni.
— Nie jeszcze — odezwałem się — ale na wsi markotno. Niéma co robić!
— Cóż do kondycji byś wrócił? — zapytał.
— Nie, myślę się choć na najmniejsze miejsce do palestry wśrubować.
Pokręcił głową.
— Myślisz że po kancelarjach nowicjatu nie ma jak wszędzie? — rozśmiał się! — Dopóki ci słońce wejdzie, rosa dobrze oczów naje.
Zamiast do domu, Karpowicz który nie lubił w nim siedziéć, zaprowadził mnie do Szmula na miód. Chciał przekonać ażebym belferował u niego bo ze swojego korrepetytora nie był rad, nie dałem się wziąć na to.
Myślał, dumał, mruczał długo.
— Po staréj znajomości, radbym ci usłużył — odezwał się — ale do tych mecenasów co tu renomę mają, trudno się dostać nawet za skrybenta...
— Do lada kogo, aby początek! — zawołałem.
— Chcesz? — huknął — próbujmy szczęścia u Swierzbińskiego... ale o nim uprzedzić muszę... Rozumu ma on dosyć, bystry, chytry, przebiegły... wszystkie sprawy zdesperowane i kulawe na jego rękach. Parszywych dla niego nie ma. Nauczyć się przy nim można wiele, ale i przycierpiéć będziesz musiał, bo sknera, kutwa i zły jak pies.
— Bylem się czegoś nauczył — rzekłem z rezygnacją.
— Chodźmy do niego!
Szliśmy tedy. Mieszkał na drugiém piętrze na tyłach w małéj uliczce koło Dominikanów.
Przez smrodliwy dziedziniec otoczony drewnianemi galerjami, na których schnąc poszarpana wisiała bielizna, musieliśmy się drapać do niego... Szczęściem żeśmy go zastali w domu. Kancelarję do któréj weszliśmy naprzód składała izba od dziedzińca duża o trzech oknach. W środku niéj stół niczém nie pokryty, zarzucony był papierami. Podłoga dawno nie umiatana i błoto z przylgłych do niego zrzynków a śmiecia było pełno.
Za stołem gdyśmy weszli schylony tak iż prawie na nim leżał, siedział chłopak za nogę sznurkiem uwiązany mocno do niego. Mały był, krzywy, z łopatką jedną wyższą, z włosem krótko ostrzyżonym i sterczącym jak szczecina, z twarzą bladą, żółtą, rozumną a złą. Spojrzał tylko na nas z ukosa i smarował daléj zajadle.
— Mecenas gdzie? — spytał Karpowicz.
Chłopak ręką wskazał na drzwi w kącie i jeszcze zapamiętaléj pisał.
Przez drzwi wskazane dostaliśmy się do drugiéj izby, któréj wszystkie ściany zajmowały półki pełne fascykułów zapylonych.
U małego stolika siedział człek słuszny, chudy, z twarzą wcale piękną, postawy poważnéj i nic w nim owego sknery i kutwy o którym Karpowicz mówił nie wydawało. Kłamał doskonale całą swą postacią i twarzą, wydając się pono lepszym daleko niż był. Patrząc nań mogło się zdawać, iż się miało do czynienia z człowiekiem surowéj cnoty i nieposzlakowanéj sprawiedliwości.
Stęknął rzucając pióro gdy Karpowicza zobaczył — i wstał.
— A co mi pan powiesz? — spytał spozierając bystro. — Suplikuję krótko, bom mocno zaprzątnięty.
Karpowicz wskazał mnie i węzłowato wyłożył o co chodziło.
— Skriptor! dependent! mnie! a to na co? — począł szydersko. — Spraw nie ma! Człowiek sam ledwie się przeżywi... Chłopców na naukę na fury brać — a co po nich! Darmozjady! A potém — dokończył siadając i biorąc pióro — finał taki, że się niewdzięcznika w pocie czoła sobie zrobi, zdrajcę i wroga.
Machnął ręką.
— Dajcież mi pokój!
Poszedłem sam bliżéj i — sam nie wiem jak zacząłem mojéj sprawy bronić. Swierzbiński podniósł głowę, słuchał bacznie... dał mi się nie przerywając wygadać z czém chciałem.
Zadumał się, od stóp do głowy mnie opatrzył.
— A kondycje? — spytał.
— Jakie pan sam postanowisz...
Dał mi pióro i kazał mi pisać na próbę pod dyktą, pędząc tak prędko żem ledwie mógł wydołać.
Na pismo spojrzawszy raz drugi, potém na Karpowicza, krótko mnie zbył. Przyjdź no acan jutro rano...
Mój opiekun chciał przemówić za mną; ten mu gębę zamknął prędko.
— Nie mamy mówić o czém, co się może to się zrobi.
I siadł do pisania znowu.
Chociaż mi go było opisano jako wielce przebiegłego i chytrego człowieka, czynił na mnie wcale inne wrażenie, wyspowiadałem się z tego Karpowiczowi, który się rozśmiał.
— Otóż to w nim, widzisz, najzdradliwszém jest że się od niego złego nikt niespodziewa! węże téż mają skórkę bardzo udatnie malowaną, a kąsają.
Z rana zastałem mojego Swierzbińskiego już na konferencji z klientem poufnéj. Zobaczywszy mnie, natychmiast go za drzwi odprawił. Począł od tego, że spytał o curriculum vitae, że kłamstwem się przez całe moje życie brzydziłem, opowiedziałem po krótce co się ze mną działo aż do dziś dnia.
Gdym przyszedł do podstolica, zdumiał się.
— A toż chyba wyobrażenia nie masz co cię tu czeka, gdy taki raj chcesz na piekło mieniać. Wszakże Podstolic cię lubi, na niczém nie zbywa. Trzymając się jego klamki możesz mieć dożywotni chleba kawałek. Czegóż ci się zachciewa?
Trudno mu było wytłómaczyć, żem takiéj przyszłości jaka mi tu się obiecywała nie był łasy. Patrzał na mnie i ramionami ruszał.
— Ja ci nie mam co taić, rzekł, że choć bym wziął, u mnie chleb i suchy i twardy będzie. Kapnie ci jaki grosz może od którego z klientów, co łaska, a ja nie dam nic. Strawa licha, roboty dużo, jam nie z tych co pieszczą i głaszczą. Idziesz na naukę, a za naukę kto nie może groszem płaci potem i skórą. Zatém — chcesz — wezmę... Słuchać musisz bez żadnych tłumaczeń... Emolumentów nie dam... jedzenie i siennik... Jak wola twoja...
— Jadę do Zawrocia, rzekłem mu, panu podziękuję i powracam.
Zdawał się zdumiony moją odwagą i dodał jeszcze:
— A i to sobie zapisz że — żeby cię smażono i pieczono w smole, nic nie piśniesz nigdy słowa o tém co się w domu dziać będzie...
Powróciwszy do domu, począłem od przygotowania małych węzełków moich. Pieniędzy wszystkiego miałem kilka talarów. U Podstolica anim myślał się o co upominać, nie było mi za co płacić, nie robiłem tak jak nic.
Służba dworska która mnie nie lubiła bom ją karcił za zbytki, czasu mojéj niebytności musiała Fabunia źle dla mnie usposobić. Gdym przyszedł prosić go o odprawę, rozgniewał się mocno, nie rzekł nic, odwrócił się, drzwiami trzasnął i wyszedł. Stary sługa przyszedł mi potém oznajmić, że mogę jechać gdzie chcę i że furmanka dla mnie zadysponowana. Dobrego słowa mi nie dał, i za ten czas który tu przebyłem ani grosza. Sądził pewnie iż prosić go będę, lecz rad z uwolnienia, zniosłem kuferek i węzełki do wozu i do Lublina jechać kazałem.
Ludzie się zdala przypatrywali mi, radzi pewnie że się oka pozbyli nad sobą.
Do Lublina droga wiodła mnie około folwarczku Hrynieckiéj, alem w myślach zatopiony był tak, że mijając ogród anim głowy nie podniósł, gdy mnie srebrny I głosik obudził.
— Dobry wieczór panu!
Była to Filipinka która stała z drugiéj strony za płotem, dwoma rączkami za kołki ująwszy, uśmiechnięta i wesoła.
Skoczyłem z woza wcale nie myśląc o tém że ją spłoszyć mogę. Nie uciekła odemnie.
— Dokąd pan jedziesz? — spytała mnie jakby dobrego dawnego znajomego.
— Pan Bóg mi pobłogosławił — rzekłem żywo — iż panią choć pożegnać mogę. Odprawiłem się dobrowolnie od Podstolica i do Lublina jadę. Kto wie czy ja kiedy w życiu zobaczę pannę Filipinę.
Poczęła główką trząść.
— Dla czego? dla czego? Ale po cóż się było odprawiać od Podstolica.
— Długoby o tém mówić — dodałem smutnie. — Panna byś nie uwierzyła może gdybym powiedział, że się téż do tego przyczyniła...
— Ja? — spytała zarumieniona i zamilkliśmy oboje. Stała tak przy płocie ciągle, główkę spuściwszy na piersi i jedną ręką obrywając dziki chmiel co się po kołkach plątał.
— Mów no pan! — szepnęła.
— Nie powiem więcéj — rzekłem — tylko żebyś się pana Podstolica strzegła. Człowiek jest dobry pewnie, ale płochy i bałamut, a panna warta tego abyś sobie stateczną miłość znalazła.
Wejrzenia nasze się spotkały.
— Niech się pan o mnie nie boi — rzekła głosem stłumionym. — Ja Podstolica cierpieć nie mogę choćby go u nas dobrze w domu przyjmowano... ja... nie! O! nie!
Sięgnąłem zuchwale ręką ku jéj rączce zajętéj chmielem, którą ona śmiejąc się o fartuszek otarła, urwała gałązkę chmielu i razem z nią mi ją podała.
Pocałowałem chwytając zielone liście na niezabudź.
— A wie panna Filipina — odezwałem się śmieléj — że chmiel to ziele weselne?
Zakryła sobie oczy...
— Nie! nie wiem... nie wiem — poczęła śmiejąc się, z płaczem w głosie — ale nie zapominaj pan o mnie... Kiedyś się zobaczemy...
Spojrzała na mnie potrząsając główką, puściła kij który w ręku trzymała, skoczyła na ziemi i znikła.
Długo stałem oszołomiony, aż woźnica który opodal stał i koniom trawę gryźć dając przyglądał się téj scenie, począł wołać byśmy jechali...
Muszę to wyznać, żem zjawienie Filipinki miał jakby cud łaski Bożéj, która mi tą krótką rozmową, męztwa i ducha dodać chciała.
Podróż potém szła już przy lepszéj myśli aż do końca!
Nie będę opisywał pobytu mojego trzyletniego u Swierzbińskiego; nauczyłem się u niego wiele, ale gdyby nie nadzieja ta że się wyzwolę kiedyś i na wyzwolenie pracuję — nie byłbym wytrwał w tém piekle. Marłem z głodu i pracy, obejście się było grubijańskie, szorstkie, litości żadnéj. Choroba, znużenie nic nie wymawiało od roboty. Odpowiedzieć mu bodaj słowo zwało się buntem.
W nocy przy świeczce łojowéj, którą co chwila palcami trzeba było objaśniać, siedziało się czasem do brzasku i aż do rana, aby robota była skończona.
Strawy którą nam dawano nie wiem czyby psy pokojowe Podstolica zakosztować chciały.
W prędce poznałem że na fizjognomji człowieka łudzącéj omyliłem się mocno, był przewrotny i niepoczciwy a dla pieniędzy gotów na wszystko. Za to zdumiewać się było potrzeba nad wielką jego znajomością kruczków prawnych, form, wybiegów, praktyką jurysterji i cudami jakie dokazywał w najrozpaczliwszych sprawach — zimną krwią którą umiał zachowywać i tą nawet twarzą, która nigdy go nie zdradziła.
Nie rychło dopiero zrozumiałem dla czego mi Swierzbiński nakazał wcześnie, abym arcanów jego nie zdradzał, bom się żadnéj tajemnicy nie dopatrzył w początku. Oprócz zwykłego przebiegu procesów środkami zwyczajnemi prowadzonych — dojrzałem że się tu działy jakieś machinacje sekretne, po nocy których celu trudno było zrozumieć. Wkradali się ludzie jacyś z księgami i naówczas zamykano się na klucz w komorze na długie godziny — ten co przynosił księgi wychodził z niemi równie ostrożnie jak się wkradał.
Chłopak ów któregom pierwszy raz wchodząc za stołem widział uwiązanego do nogi, wisus, zepsuty a nie poczciwy, nienawidzący mecenasa, który przez szpary drzwi podglądał co się działo w komorze, nauczył mnie że tam akta fałszowano i w sznurowe księgi wciskano co było potrzeba. Opowiadał mi téż jak papiery do tego dobierano, jak nawet pargaminy i pieczęcie fabrykowano za grube pieniądze.
Sam późniéj koncepta takich aktów podarte, datowane z przed półtorasta lat znajdowałem w śmieciach kancelaryjnych. Mecenas biegły w tém że styl i formy starych dokumentów doskonale naśladować umiał. Grzebał się zwykle w starych księgach, dobierał akt treści podobnéj do tego którego mu było potrzeba i mutatis mutandis przepisywał. Żyd pieczętarz robił mu podobne dobrze naśladowane sigilla.
Z tego pono Swierzbiński miał dochód największy, bo choć nie on sam jeden zajmował się fałszerstwem, pono on w niém za najbieglejszego uchodził. W starych procesach, gdzie przedawnienie stanowić mogło, wciśnienie lada protestu ciągłość sprawy ratowało.
Mówiono że i nieszlachta chcąca się podszyć pod herb i nazwisko przez niego sobie dokumenta potrzebne wyzyskiwała.
Nie było nigdy mowy o fałszowaniu ich, mecenas zapewniał że się dokumenta znaleźć muszą, ale za kwerendy po aktach od roku po dukacie i więcéj często opłacać było potrzeba.
Oburzyło mnie to wielce — lecz nie maczałem w to ręki.
Koszlawy ten łotr skryptor którego Ludkiem zwano, miał największą satysfakcję co najczarniejszego znalazł na swego pryncypała przedemną opowiadać.
Mój stosunek z mecenasem nie był poufałym, robiłem co mi kazał, prawie zawsze wedle jego myśli, był ze mnie kontent i po upływie pewnego czasu, zaczął mi powierzać koncypowanie dokumentów, pisanie odpowiedzi na manifesta i t. p. Pierwsze próby były straszne dla mnie, Swierzbiński mazał i prostował, lecz po roku doszedłem do tego że często nie czytając już przyjmował co mu podawałem. Czułem żem mu był potrzebnym, ale mowy o remuneracji żadnéj nie było. Na odzież nową i na buty datki od klijentów, na kancelarję wystarczały, choć Ludek z nich zawsze lwią część zabierał.
Trudno sobie wyobrazić życia bardziéj monotonnego i smutniejszego nad to jakie tu pędziłem.
Do pisania zawsze było tyle że o spoczynku myśleć nawet nie mogłem. Od rana więc już za stołem po grzanem piwie i kawałku chleba, dotrwać trzeba było do obiadu kusego i lichego, po obiedzie toż samo do nocy, przy wieczerzy jeszcze gorszéj niż strawa południowa. Podpiwkiem się krzepiło, bom wódki nie lubił.
Tę Ludek sobie w płaskiéj flaszce nosił i w cholewie ją trzymał, co raz to do niéj zaglądając.
Jedyną odmianą było gdy przyodziawszy się czyściéj towarzyszyłem na trybunał mecenasowi, pozostając zwykle w sieni, gdzie jak na targowicy gwar, ścisk, wrzawa panowały i wszelakich się awantur napatrzeć a historji nasłuchać było można. Tu i na sądach mało kiedy nie dusili się ludzie. Interesowanych, ciekawych, sług i dworzan, panów deputatów zawsze pełno było. Tu się odbywały tajne rady, traktowania, ztąd szły na salę hasła, a często gdyby nie groza i nie warta przyszłoby do bójki.
Czasami już z dobrego śniadania i podochoconym deputatom ciągnącym na górę, na drodze zastępowali ci co ich gdzieindziéj złapać nie mogli i za ręce ściskali nie bez wciskania...
Tu ja cum sociis malorum, dependentami, skrybentami innych mecenasów robiłem znajomości, z których nie wiele korzystałem.
Trafiło mi się późniéj iż klijenci którzy wiedzieli żem u Świerzbińskiego był jedynym — ująć się mnie starali w różnych celach, alem miał to za principium sobie, aby w żadne potajemne się nie wdawać konszachty, bo co ukrywać się musi i wstydać djabła warto.
Świerzbiński się parę razy o tém dowiedziawszy śmiał się ze mnie.
— Z ciebie nigdy nic nie będzie. Gdybyś rozum miał, brałbyś cokolwiek dają, a robił co chciał. Katonem chcąc być, głodem trzeba mrzeć.
Trzy lata już upływało tego żywota utrapionego wielce, a ja przemyślałem co z tą nauką prawniczą pocznę i jak ją zużytkuję, gdy jednego dnia insperate, niosąc za mecenasem papiery, w przedsionku owym Themidy zobaczyłem zdala przechodzącego Podstolica.
Wydał mi się zmienionym bardzo, zestarzałym nad lata, twarz miał pofałdowaną, oczy dzikie. Oczywistą rzeczą było, że tu dla zabawy nie przyjeżdżał i że proces mieć musiał. Jakoż tego dnia dowiedziałem się, iż porąbał Trebica i zapozwany został przez rodzinę za głowę jego, bo pokaleczony w kilka miesięcy umarł. Z téj okazji powiedziano mi, że nie pierwszy to był z tego regestru proces jego, który on wielkiemi pieniędzmi zagadzać musiał.
Przez te trzy lata często bardzo rozmyślałem o Filipinie, a gałązkę chmielu choć zwiędłą i zeschłą konserwowałem w pudełku. O niéj ani o matce wiadomości żadnéj dostać nie mogłem. Wyobrażałem sobie, że pewnie lub za mąż wyjść musiała, albo padła ofiarą Podstolica. Żal mi jéj było.
Jakoś wprędce po spotkaniu z Fabusiem, któremum z oczów zszedł aby mnie nie widział, gdym w niedzielę swoim zwyczajem w kościołku Św. Michała przy Grodzkiéj, rannéj mszy słuchał, zobaczyłem klęczącą i modlącą się rzewnie a płaczącą bardzo ubogo przyodzianą dzieweczkę, na widok któréj, choć twarzy dobrze dojrzeć nie mogłem, serce mi się gwałtownie poruszyło. Przypomniała mi Filipinkę, alem nie mógł przypuścić nawet, aby ona ta sama i w takiéj odzieży, która ledwie służebnym przystała, zjawić mi się mogła. I cóżby robić mogła w mieście.
Choć w niepewności wielkiéj czekałem umyślnie aż zaczną wychodzić z kościoła, stanąłem przy drzwiach i upatrywałem. Nareszcie wstała i gdy się zwróciła ku mnie wątpić nie mogłem iż ona była. Ale jakże zmieniona biedaczka, zbladła, z twarzą wychudłą. Tylko te duże oczy niebieskie — świeciły jeszcze... Szła jakby nie widząc i na nic nie patrząc, aż gdy się do chrzcielnicy ze święconą wodą zbliżyła — postrzegła mnie i — stanęła...
Pobladła więcéj jeszcze i zmięszała się — chciała odwrócić zawstydzona, gdy ja przystąpiwszy a nie dając jéj mówić w kościele, chwiejącą się wyprowadziłem na cmentarz.
— Miłosierny Boże! zawołałem — co ja widzę? Zkąd panna Filipina się tu wzięła.
Z początku mówić jéj było trudno.
— Ja tu już od roku prawie — odezwała się głosem stłumionym... Zabrali nam wioszczynę, matce się biednéj zmarło, bratu także, bez opieki, musiałam pójść w służbę...
Westchnęła.
— Panno Filipino — począłem gorąco — niech mi panna powie wszystko. Czuć to musisz, że ja jéj dobrze życzę, może co poradzić potrafię.
Spojrzała na moją ubogą odzież i zmizerowaną twarz i szepnęła tylko.
— A w czémże wy mi pomódz możecie? nikt mi już nie pomoże.
Jakąś rozpacz czuć było w jéj mowie, powoli jednak wejrzawszy na mnie, widząc że gorąco pragnę się czegoś dowiedzieć, uspokoiła się i ośmieliła.
— Za życia matki — mówiła idąc ze mną, miałam prawdziwe piekło w domu z przyczyny napastliwego Podstolica, któremu matka nie tylko nie broniła wstępu do domu, ale głupią mnie zwała żem go słuchać niechciała i niekorzystała z jego atencji. Nie dawał mi pokoju... alem mu na wszystko odpowiadała jedném. — Miłą mu jestem, to choć serca do niego nie mam, dla matkim się poświęcić gotowa, ale nie inaczéj jak do ołtarza idąc.
Chciał mnie tedy wydać za mąż za innego, alem wiarołomną przysięgę dla zbawienia duszy odrzuciła...
Tymczasem z poduszczenia Podstolica, ten co nas procesował zabrał nam dach ostatni przytułek, zostaliśmy w nędzy bez schronienia. Matka zachorowała i zmarła. Wiedziałam już, że mnie wnet po pogrzebie porwać mają do Zawrocia, bo mnie baby przestrzegły o przygotowaniach, pieszo więc, wprost z cmentarza uciekłam...
Tu jéj łzy mowę zatamowały.
Opowiedziała mi późniéj, jak szukając służby, tułała się po dworach i jak się nareszcie do Lublina dostała, na dwór staréj kasztelanowéj, u któréj za kawałek chleba z innemi dziewczętami po dniach i nocach w krosnach szyć musiała.
Pani ta, niegdyś piękna, z dawnych czasów zachowała upodobanie w haftach, które na starość pasją się stało. Miała więc kilkanaście szwaczek, które w wielkim trzymane rygorze, szyły suknie, zasłony do kościołów — ślubne woale, płaszcze, a kasztelanowa niemi chluby z tego szukając, familję i kościoły obdarowywała.
Życie robotnic było klasztorne, zamknięte, utrzymanie skąpe, płaca bardzo mała ale w domu przynajmniéj był spokój i opieka, a że panna Filipina do najbieglejszych liczyła się haftarek, kasztelanowa ją protegowała...
Wszystkie te szczegóły opowiadając mi ze łzami gdym ją za bramę krakowską odprowadzał, biedna Filipinka spoglądała téż na mnie ciekawie.
Z kolei przyszło na mnie spowiadać się przed nią z własnéj doli, a żem ja narzekać na los nie był nawykły i zasmucać jéj nie chciałem, wesołom opowiedział o mojém nędzném życiu, dodając że przy pomocy Bożéj spodziewam się dobić lepszéj konjunktury.
— A wówczas — dodałem wzdychając — niech panna Filipina pewną będzie, że zeschła gałązka chmielu którą na niezabudź od niéj dostałem, znowu się, zazieleni, bom ja nigdy a nigdy o niéj nie zapomniał.
Zapłoniła się cała.
— Ale czyż może być! — spytała — żebyś pan...
— Tak mi dopomóż Boże — rzekłem poważnie. — Od pierwszego razu, gdym na nią spojrzał, obraz mi jéj nie wychodził z pamięci. Ale — na szczęście czekać potrzeba — dodałem. — Dziś ja nie mam za co rąk zaczepić, przecie uczę się i coś umiem, a choćby dziesięć i więcéj lat tak trwać przyszło... serce się moje nie odmieni...
Ze spuszczoną głową słuchała.
Doprowadziłem ją aż do wrót kamienicy kasztelanowéj, a tu gdy się rozstawać przyszło, prosiłem, aby mi się widywać z sobą pozwoliła, choćby tylko w niedzielę.
— I dla mnie to będzie pociechą — rzekła — bo ja na świecie nikogo nie mam, ale ostrożnym waćpan być musisz i ja, aby złe języki na nas nie padły...
Choć mi się serce krwawiło od widoku biednego dziewczęcia, ale razem otucha jakaś wielka we mnie wstąpiła. Nie byłem na świecie sam, miałem kogoś, kim się zaopiekować mogłem... Panna mi sprzyjała, a od czegóż Opatrzność Boża nad sercami czystemi...
Gdyby mi wówczas kto był taczkami ziemię kazał wozić lat dziesięć, a po nich obiecał... choćby chatynkę z nią, dałbym się był żelaznym łańcuchem przykuć do taczki... Ale taczki téj dla mnie na świecie nie było...
Anim miał w niedoświadczeniu mém poradzić się kogo.
Wracając do domu, Mostowniczyc mi na myśl przyszedł, lecz gdzie ja go szukać miałem. Wiedziałem, że ta wieś którą odziedziczył był, o mil sześć od Lublina leżała, i jak się zwała, lecz przez te lata i jéj pewnie nie stało, a może i Mostowniczyca.
Nazajutrz przepytywać począłem pilno o Niewiadomskiego. Nie łatwo i nie prędko dowiedziałem się, że choć ostatkami gonił i bieda była w domu, żył jeszcze, z łóżka się nie podnosząc już, bo mu obrzękłe nogi odjęło. Chciałem się do niego koniecznie dostać. Od czasu jak u Świerzbińskiego praktykowałem, anim razu go o żaden odpoczynek nie prosił. Gdym go zagadnął o to, ostro spojrzał mnie...
— A co? świerzbi już, chcesz iść precz? — zapytał. — Toć wiem, że niczego oprócz niewdzięczności spodziewać nie mam, ale mów, kto cię odmówił? do kogo chcesz?
Zakląłem mu się najmocniéj, a znał mnie, żem nie kłaniał nigdy, iż do starego Niewiadomskiego chcę iść i nawiedzić go.
— A co ci po starym trutniu? — odparł.
Gdym o wdzięczności przebąknął, począł się śmiać mocno...
— Ja bo ci zawsze mówiłem — rzekł — żeś ty głupi. A co? przewietrzyć się chcesz. Tydzień ci czasu daję, idź i wracaj.
Jechać nie miałem w istocie za co, więc iść musiałem... Mil sześć, a było to porą jesienną, nie późno jeszcze, nie straszyły mnie. Wybrałem poniedziałek, choć do podróży feralny, z téj racji, aby niedzieli, w którą widywałem zawsze Filipinkę, nie stracić. Obrachowywałem się, że juściż mil trzy, choć nogami zasiedzianemi, w dzień ujść potrafię. We wtorek powinienem był stanąć w Lisińcach, a po dniu spoczynku w piątek, najdalej sobotę, być z powrotem w Lublinie.
Kij wyłamawszy i pod twoją obronę mówiąc wyszedłem z miasta.
Tu i owdzie przepytywałem o drogę, ale o Lisińcach odległych mało kto wiedział. Od wsi do wsi potrzeba było ludzi prosić o skazówki. Nóg bardzo nie zmęczyłem, bo jak u nas lud gościnny w domu tak i w podróży pomocny chętnie. Wieśniacy sami na wozy zapraszali podwiózł każdy a wielu i kieliszka wódki za to przyjąć nie chciało i chleb własny dobywszy, rozłamywało się nim po bratersku.
Tak mi ta podróż szła jakoś raźno i dobrze, a daleko żwawiéj niż sądziłem, żem drugiego dnia w południe już pod Lisińcami się znalazł. Dwór stary pod słomą licho wyglądał, a zabudowania na pół obalone, gorzéj jeszcze.
W dziedzińcu z porozrywanemi płotami, żywéj duszy w początku nie spostrzegłem, aż podszedłszy do drzwi starą zapytałem babę, która głuchą będąc i nie rozumiejąc mnie, bosego chłopaka wywołała.
Ten zdumiony się zdawał, że ktoś o pana jego mógł pytać. Stał, myślał, poszedł, wrócił z drugą babą a ta wreszcie przez pustych izb parę wprowadziła mnie do trzeciéj tak ciemnéj, iż w niéj z początku nic dostrzedz nie mogłem.
Głos się tylko zachrypły odezwał z kąta:
— A kto tam?
Jam się dopiero ze światła wszedłszy rozpatrywać zaczynał. Przystąpiłem bliżéj. Na ogromném łożu, co by się lepiéj barłogiem nazwać mogło, leżał obwiązany, narzucony pierzynami brudnemi, stary Mostowniczyc. W ciemności oczy tylko jego z bladéj twarzy obrzękłéj świeciły.
Nie poznał mnie aż po głosie.
— Roszek — panie Mostowniczycu — do nóg waszych się ściele.
— Komenjusz? — spytał zmienionym i osłabłym głosem. — O to w sam czas gdy ja się na łono Abrahama wybieram. Któż ci powiedział, że czas się żegnać? hę?
— Nikt mi nie mówił nic, anim się spodziewał, że chorym mojego dobrodzieja zastanę — począłem.
— A po cóżeś to przywędrował? zkąd? cóż to do téj pory nie masz jeszcze ni łomu ni domu?
— Zkądżebym je wziął?
— A pięć palców, szósta głowa? na cóż to ci je Pan Bóg dał? — mówił chrypiąc i coraz spluwając. — Nie mówię tacy jak ja, jak twój Podstolic co tracić muszą, ci do roboty ani palców ani głowy nie potrzebują, dosyć brzucha i gardła. Hę? Siadaj na stołeczku...
W tém przerwał sobie i głośniéj zakrzyczał:
— Stara — Mioduszyna! Słysz! Mioduszyna — Zgotuj mu jajecznicy... Może byś się wódki napił. — Ja już nie mogę, chyba kapkę. Przy tobie możebym i ja...
— Kiedy panu szkodzi, a ja wódki nie lubię! — rzekłem.
— Mnie już teraz ni zaszkodzi, ni pomoże! — westchnął Niewiadomski. To gorzéj że do niczego smaku nie mam... Woda mnie pali jak gorzałka, a gorzałka niesmaczna jak woda...
Kiep świat!
Kazał mi o sobie mówić. Rozpocząłem więc historję prawdziwą, nic przed nim nie tając, a że wszystkich znał o kim mowa była, łatwo ją sprawdzić mógł. Spytałem go o radę...
— Głupia to rzecz — odezwał się — rady potrzebować. U mnie teraz téż głowa jak stodoła na przednówku pusta. Wróble po niéj latają. Najlepszą by radą było gdybym ja ci co mógł dać, ale ja sam Łazarzem jestem i z miłosierdzia mnie tu cierpią, póki nie zdechnę. Wiedzą że to długo nie potrwa. Gdy z nóg ta obrzęklizna pomaszeruje wyżéj — będzie kaput...
A no, czas — dodał z cicha. — Żyło się, żyło... Teraz o grzesznéj duszy myślę, bo choć zawszem się modlił i Pana Boga chwalił, ale się nagrzeszyło dużo... Kto wie jak tam rachunki wypadną?
Przyniesiono jajecznicę ze słoniną i zapach doszedł chorego... Kazał sobie podać téż, poniósł do ust raz, drugi i porzucił.
— Teraz już jaja inne kury niosą — rzekł — i słonina jakaś wodnista...
Więc aby popłukać usta wódki kazał przynieść. Choć i ta mu nie smakowała, orzeźwiał po niej i poweselał.
— Przyszedłeś do mnie po poradę! — rzekł drwiąco. — Jedyny jesteś człowiek co myśleć może, iż ten co samemu sobie źle radził, drugiemu dobrą radę dać potrafi!! Ale — tak ci jest... Rozumu dla drugich u każdego łatwiej znaleźć niż dla siebie...
Rzuć do kata tego Świerzbińskiego. Szelmostwa od niego przez lat trzy mogłeś się dosyć nauczyć... Będziesz wiedział gdzie go szukać, ruszaj na swój chleb...
Począłem się śmiać...
— Z czém? — rzekłem.
— A no! z głową! — odparł. — Napytaj taką sprawę coby zdesperowana była, a podźwignięta być mogła i staw na nią... albo starosta albo kapucyn...
Rada mi się wydała rezykowną.
Mostowniczyc drzemał już... czy zadumał się, siedziałem milcząc, gdy nagle odezwał się:
— Jak ty się nazywasz? hę? Pokrzywnicki?
— Ja? — odparłem smutnie. — Pan wiesz że mnie w pokrzywach znaleziono i Pokrzywką nazwano, a przezwisko Pokrzywnickiego winienem Karpowiczowi.
— Co to ma do tego! — odezwał się rozbudzony Niewiadomski — kto bądź cię mianował, już dziś jesteś Pokrzywnicki...
Posłuchajże co mi się śniło...
Lat temu kilka słyszałem o procesie Pokrzywnickich w trybunale, ze... jakże się zowią ze Swiderskiemi podobno. Sprawa się pono ciągnie dotąd a idzie o parękroć sto tysięcy summy posagowéj. Poszukaj po aktach, podniósłbyś tę sprawę dla Pokrzywnickich — gotowiby cię do Bończy przyjąć, to raz, a no byś co i oberwał...
— Prawdaż to czy żart? — spytałem.
— Ale prawda święta — rzekł Mostowniczyc. — Coś mnie tknęło... Kto wie może na ciebie ta sprawa czekała i tą furtą na świat wyjdziesz...
Nie wiele ja na to liczyłem, jednakże utkwiła we mnie rada, a żem i ten dzień odpoczywał cały i drugiego jeszcze połowę, Niewiadomski, który z pamięci różne dobywał zapleśniałe wspomnienia, przypominał i to, że Pokrzywnickich sprawę trzymał mecenas Brzeziński, który niedawno był zmarł...
Gdy się z moim dobroczyńcą żegnać przyszło, a mnie na łzy się zabierało widząc go w tak nędznym stanie, on właśnie na tę chwilę pożegnania całą swą wesołość odzyskał.
— Nie żegnaj się — zawołał — co tych mizernych lat kilka dziesiątków... ta to przejdzie jak z bicza trzasł i zobaczymy się na pokojach u Abrahama. Ja tam odmłodzony będę, pamiętaj byś się nie omylił — i przyszedł mi za Komenjusza podziękować... Ruszaj co żywiéj do Lublina, i o sprawę Pokrzywnickich przepytuj... Kto wie? może ona czekała na ciebie...
Jużem był w progu gdy zawołał jeszcze za mną:
— Codzień po méj śmierci, Anioł Pański i wieczne odpocznienie, pamiętaj.
Szmulowi na Grodzkiéj ulicy kłaniaj się i powiedz, że dług za wódkę i miód, chyba na sądzie ostatecznym opłacę, bo teraz gotówki — pasz!
Wyszedłszy ze łzami w oczach, powróciłem do Lublina, po drodze mając czas się rozmyślić, że cała ta sprawa Pokrzywnickich ze Świderskiemi, musiała być żartem starego, który chciał sobie zadrwić z nieporadności mojéj.
W niedzielę zszedłszy się z panną Filipiną, nie przyznałem się przed nią nawet, żem sześć mil tam i drugie tyle nazad upalantował piechotą — aby z cięższém jeszcze sercem powrócić.
W poniedziałek z moim Świerzbińskim poszedłszy na trybunał choć sam się wstydziłem swéj łatwowierności, dependentów rozpytywać począłem o nieboszczyka Brzezińskiego i kto po nim sprawy objął. Nie umieli mi powiedzieć, ale jeden wskazał wdowy mieszkanie.
Sam z siebie się naśmiewając, lecz żeby nic na sumieniu nie mieć, udałem się do wdowy i tytułem niby tym, że Pokrzywnicki jestem, nieśmiało zapytałem o papiery... Byłem pewny, że mi się w oczy rozśmieją, gdy z wielkiém zdumieniem mém, jejmość poprowadziła mnie do kancelarji nieboszczyka i wskazała policę pełną zapylonych fascykułów...
Bez najmniejszéj nawet trudności oddać mi je ofiarowała się kiedy zechcę...
Do Świerzbińskiego na kwaterę ani myśleć było tyle papierów znosić, bo gdyby je zobaczył, a przewąchał korzyść jaką, natychmiastby mi je odebrał. Czasu zresztą na zajęcie się niemi nie miałem, a Ludek by mnie drugiego dnia podpatrzył i doniósł, bo tak samo jak na Swierzbińskiego mnie wygadywał, tak gotów był na mnie przed nim, byle komu psotę wyrządzić.
Miałem naówczas to wyobrażenie, że z tego procesu tak mi jakoś dziwnie zaleconego przez mego dobrodzieja, coś się da zrobić i zarobić. Odważyłem się z młodzieńczą zuchwałością na krok taki, że mógł mi on niemal życie kosztować. Miałem naówczas całego majątku osiem talarów i coś groszy, ale nawykły byłem do oszczędności i życia prawie o suchym chlebie.
Osiem talarów, do tego dodawszy zarobek jaki mogłem mieć z przepisywania przygodnego, starczyły na wyżycie przez czas jakiś, nimbym się poznał ze sprawą Pokrzywnicki contra Świderski.
Com postanowił wykonałem natychmiast. Wpadłem do kancelarji Świerzbińskiego, a że on zawsze mi to powtarzał, iż w każdéj chwili ma prawo mnie odprawić, czułem się téż ja w prawie podziękowania mu kiedy chciałem.
Skłoniłem mu się i prosto z mostu powiedziałem: Przychodzę pana Mecenasa prosić o uwolnienie.
— A to co! oszalałeś! — zawołał.
— Tak mi wypadło, — rzekłem.
Zamyślił się chwilkę.
— Wśród roku! bez oznajmienia? — zapytał. — W tém coś jest? Ale ja nie nawykłem nikogo prosić. Nie dobrze ci, z Panem Bogiem. Jedno tylko muszę dołożyć, że nazad nie przyjmę.
— Cóż robić? — rzekłem — jestem panu bardzo wdzięczen za to co u niego skorzystałem, ale téż wracać nie myślę.
Podejrzliwy macać mnie począł na różne strony — w końcu odpuścił.
— Z Panem Bogiem.
Gdym się począł zabierać do składania moich rupieci, napadł na mnie Ludek, który choć złośliwy był, donosiciel, plotkarz, psotnik, ale się do mnie przywiązał. Żal mu było spokojnego towarzysza, na którego miejsce mógł dostać innego, mniéj potulnego.
Chciał mnie odwieźć od mojego postanowienia — ale daremnie.
Poszedłem zaraz na miasto stancyjki szukać i udało mi się znaleść na tyłach Grodzkiéj ulicy izbę wcale niezgorszą. Piec tylko był rozłupany, ale ten gospodarz na zimę ofiarował się naprawić. Natychmiast opłaciwszy za kwartał przeniosłem tam moją skrzynkę i torby, a w parę godzin potém na taczce zawiózł mi najęty żydek papiery Pokrzywnickich na nową kwaterę.
Rozpoczęło się tedy życie zupełnie nowe. Musiałem sobie sam służyć, wszystko robić, żywić się, porządek utrzymywać i — oszczędzać aby osiem talarów z których już trzy wyekspensowałem, na dłużéj mi stały. Studnia jaka taka była w dziedzińcu, a dzbanek i miska nie wiele kosztowały. Z jedzeniem była najtrudniejsza sprawa, bo samemu gotować ani czasu ani miejsca nie miałem. Musiałem więc obchodzić się chlebem, serem, kawałkiem wędzonki i piwem, które sobie kupowałem. Czasem mi się w początku za ciepłą polewką tęskniło — ale do wszystkiego się przyzwyczaić można.
Wziąłem się z ciekawością wielką do fascykułów sprawy, która że się już przeszło sto lat ciągnęła uzbierała się ich moc straszna.
Naprzód więc rozsegregowałem je chronologicznie co niemało czasu i ślęczenia kosztowało, potém zabrałem się ab ovo do rozpatrzenia się w dokumentach, poczynając od owej intercyzy i zapisu wiana panny Tyburcji Świderskiej, z którego proces się urodził. Mając już pewną wprawę nabytą przy Świerzbińskim łacno nić pochwyciłem tego straszliwego pieniactwa, które trwało już wiek cały.
Zarówno Pokrzywniccy jak Świderscy prowadzili z sobą proces z zajadłością największą, z niesłychaną wytrwałością włócząc się po sądach, z ojca na syna zdając sobie tę spuściznę, w któréj już może więcéj chodziło o postawienie na swojém, niż o materjalne korzyści. Po wielekroć przyjaciele widząc, że się obie familje na sprawę rujnowały, wnosili komplanacje, sądy polubowne, zgodę, na którą ani jedna ani druga strona przystać nie chciała. Znajdowałem przy aktach listy pisane przez członków rodziny Pokrzywnickich, oświadczające że do ostatniéj koszuli krzywdy swéj poszukiwać będą.
Nie prędko doszedłem w tej mojéj kwerendzie do końca i jawném mi było, gdym ostatnie szpargały przeglądał, że Pokrzywniccy odebrać narosłéj summy ogromnéj nigdy nie mogli dla tego, że Świderscy tak jak oni zubożeli byli i zapłacić jéj nie mieli czém.
Była to sprawa o summy neapolitańskie... niestety!
A ja com w nadziei zrobienia z niéj czegoś porzucił Świerzbińskiego i głodem przymarł — widziałem już żem popełnił niedarowane głupstwo. Wprawdzie winien był nieco Mostowniczyc — ale kto wie czy on dla pozbycia się mnie, nie zadrwił po prostu z biedaka.
Pan Bóg mnie za chciwość pokarał.
Gdy się to działo, chodziłem regularnie do kościoła św. Michała, spotykałem się z panną Filipiną, alem jéj o zmianie jaka ze mną zaszła nie mówił nic. Choć na sercu kamień mi leżał, udawałem przed nią wesołego i najlepszéj myśli.
Ona tóż, nie wiem czy skutkiem lepszego bytu u kasztelanowéj, czy że spokojniejszą była mając choć niedołężnego opiekuna we mnie, poprawiła się znacznie na twarzy i znowu rozkwitać zaczęła, a nawet trochę jéj humoru i szczebiotliwości powróciło.
Przekonawszy się, że z papierów Pokrzywnickich jak z piasku bicza, nic ukręcić nie podobna, dałem im spoczywać, a sam pomyślałem o tém jak się przeżywić. Tu i owdzie akta do przepisywania się znalazły. Chodziłem na trybunał do sieni, gdzie się czasem trafił szlachcic, który chciał tanim kosztem akt podług swéj myśli sporządzić, a formy nie był pewien, więc mu się nastręczałem i parę tymfów zarobić mogłem. Znali mnie tam już jako dosyć zręcznego koncepistę, więc przy nawale zajęcia, czasem i który mecenas pociągnął do siebie, ale stałego zajęcia znaleźć nie było można.
Pół roku już upłynęło od mojego odejścia od Swierzbińskiego, gdy raz powracając z trybunału z próżnemi rękami, dowiedziałem się od żydka na dole, że szlachcic jakiś dwa razy bardzo natrętnie dopytywał i dobijał się do mnie.
Myślałem że mi go kto nastręczył do jakiéj skryptury i postanowiłem nie wychodzić z domu.
W kilka godzin usłyszałem łomot na schodach, drzwi się otworzyły i w progu ukazała się osobliwa figura, któréj pókim żyw nie zapomnę jaka mi się po raz pierwszy sprezentowała.
Szlachcic oczywiście był, bo na porwanych rapciach i sznurku prostym miał u pasa szablinę z pochwą wytartą i podartą, jakby tylko dla legitymacji pochodzenia uczepioną. Słuszny dosyć, chudy bardzo, z szyją gołą, żółtą i pomarszczoną, głowę miał do góry pysznie zadartą, wąs zawiesisty siwo-żółty, a na czaszce czapkę dawniéj białą z kasztankiem, ale tak zbrukaną i poplamioną, że się pstrą stała, a kasztanek ledwie resztę kosmacizny zachował.
Twarz marsowata, imponująca, przy nędznéj odzieży tém dziwniéj się wydawała. Na sobie miał żupanik barwy nie do rozpoznania oplamiony i opończę szaraczkową, wychodzoną a od dołu zabłoconą. Ale to wszystko razem tak na nim leżało, tak się z tém nosił, jakby atłasy miał na sobie, lamę i aksamity. Chód był téż nie zwykły, bo stąpał z partesów nogi wyciągając i podnosząc.
Przestąpiwszy próg stanął i zapytał.
— Jak asindzia zowią?
Głos był tubalny, gruby i groźny — a w nim coś kaznodziejskiego.
— Za pozwoleniem, — odparłem wstając, — alem ja tu gospodarz a asindziéj u mnie gościem — zatém mnie przysługuje prawo zapytania.
— A no — rzekł — jestem Jan Aleksander Bończa Pokrzywnicki.
Mówił to takim tonem, z taką prozopopeją, jakby się prezentował Koniecpolskim albo Lanckorońskim. Mnie zaś tém nazwiskiem jak młotem uderzył. Wiedziałem już co się święci. Spuściłem głowę, czułem się winnym.
— Jakże acana zowią? — dodał głośno i dobitnie.
— Mnie też zowią Pokrzywnickim — rzekłem.
— Bończa! — spytał.
— Nie — odparłem, — ja jestem sierotą i mojego pochodzenia nie znam.
Począł się we mnie wpatrywać pilno.
— Hm, albo z linij Gabrjela, albo po Hilarym — zamruczał Pokrzywnicki! — Daj go katu! Toś acan w złéj myśli korzystania z papierów moich pochwycił je u wdowy po Brzezińskim.
— Uchowaj Boże — odparłem — uchowaj Boże — salwowałem je od zguby, bo by je tam szczury zjadły. Papiery wszystkie są w porządku i możesz je waćpan dobrodziej każdéj godziny odebrać w komplecie. Jest przecie i summarjusz.
Znowu popatrzał na mnie bacznie, potém po nędznéj izdebce; stołek był niedaleko, przysunął go sobie i siadł.
— Doszło mnie żeś acan dependował u tego łotra, zbója Świerzbińskiego — dodał. — To huncwot jest. Cóż na prawnika wypadłeś? hm?
— Nie wyszedłem na nic — rzekłem wzdychając...
— A cóż myślisz — spytał.
— Tak biedę klepać jakem nawykł.
Szlachcic się ponuro zadumał.
— Musiałeś papiery nasze choć przez ciekawość rozpatrywać? Co mówisz na nie?
Cóż mówić o procesie który choćby wygrany był złamanéj szpilki nie da — odezwałem się. — Świderscy tak jak nic nie mają.
Jak sprężyną do góry dźwignięty szlachcic krzyknął rękę chudą podnosząc.
— Krew z tych szelmów wyssać! do torby ich przyprowadzić! do wieży in fundo! Tu nie o pieniądze chodzi ale o honor. Nie dać się deprymować i dyzhonorować! Świderscy — chamy są, nieprawa szlachta. Łajdaki. Znękać ich, zdemaskować.
Mówił zapalczywie i bezładnie.
— Dziad mój, pradziad, ojciec i ja procesowaliśmy się. Straciliśmy cośmy mieli ale się szelmom nie damy. Honor domu! Pal ich djabli z ich pieniędzmi. Krwi ich i upokorzenia potrzebuję.
Nie dając mi mówić, rozstawił opończę... pokazał podarte suknie i daléj ciągnął.
— Widzisz do czegośmy doszli — ale si fradus illabatur orbis, Świderskim nie darujemy, aż głowę ostatniego pod obcasem moim poczuję. Tak! tak!
Zapalał się coraz mocniéj.
— Przyjechałem manifest do akt zanieść, te łajdaki mecenasy, którzy tysiące ze mnie wyssali, pod pozorem że im teraz zapłacić nie mam czém, nie chcą mi ani pisać ani do akt wrócić. Intryga to jest tego zbója Ildefonsa Świderskiego, ale gdyby ostatni sygnet przyszło u żyda zastawić...
Zwrócił się nagle do mnie.
— Pokrzywnicki jakikolwiek jesteś czy od Gabrjela, czy od Hilarego, czy od niewiem kogo, tandem z Pokrzywnika wielkiego Pokrzywnicki. Akceptuję cię za powinowatego, a manifest mi pisz... Na rany pańskie... procesowi upaść dać, to śmierć dla mnie, ojcu na łożu śmiertelném poprzysiągłem, że nie popuszczę że gdyby mnie na kolanach prosili — nie daruję...
Milczałem niewiedząc jeszcze co mu odpowiedzieć gdy niespokojny pan Aleksander dobył z kieszeni chustkę brudną i węzełek jej konwulsyjnie rozplątywać zaczął.
— Tak mi Panie Boże dopomóż odezwał się — i święta męka Twoja, więcéj nad pięć tymfów nie mam. Widzisz... Nie będzie o czém do domu powrócić, gdy i te im oddam. Zlituj się! a gdybym miał ostatnią parę koni sprzedać — muszę manifest zanieść. Ratuj! Periculum in mora! Termin prekluzyjny nadchodzi! Nieopuszczaj krwi swojéj, ratuj!!
Łzy mu w zaczerwienionych oczach stały. Żal mi go było, reflektować nie było sposobu. Zaledwiem dał znak głową, że się zgadzam, gdy pan Aleksander skoczył ściskać mnie...
— Dobra krew nie zawodzi! — zawołał! — Zresztą wiesz co — nagrodzić się może twoja poczciwość.
Nie dokończył i jakby za język się ukąsił, siadł przysunąwszy do stołu szybko bardzo dyktując mi zawikłaną treść owego manifestu.
Siadłem pisać z wprawą jaką mi dała praktyka. Na stole w butelczynie stała resztka piwa. Pan Aleksander nalał ją sobie, wypił i kawałkiem chleba, który na papierach znalazł, zakąsił.
Salwowałeś mnie w złym razie — rzekł — będę ci to pamiętał...
Ponieważ papiery rozpatrywałem z uwagą i cały proces był mi, niestety, bardzo dobrze znany — manifest łatwo było skoncypować. Gdym go dokończył i począł mu czytać, szlachcic z radości do szyi mi skoczył.
— Trafiłeś w sedno! — krzyknął. — Tak mi Boże dopomóż i święta męka Jego — zjedzą się Świderscy ze złości. Żaden mecenas nie byłby tak potrafił. Bóg niech ci płaci... Wniesiesz go do akt... Koszta sobie zapisz na regestrze, jakem szlachcic zapłacę...
Poszedłem do szufladki i nic nie mówiąc całą moją kasę wyłożyłem przed panem Aleksandrem. Było jéj kilka talarów.
— Więcéj jak mnie pan żywym widzisz nie mam — rzekłem a jeść muszę...
Skrzywił się szlachcic.
— Rachujmy — rzekł.
Zacząłem mu wydatki obliczać. Mogłem im podołać wprawdzie, ale zostając bez grosza...
Szlachcic tymfy swoje ściskał w ręku...
— Dziej się wola Boża — rzekł — konie, popasając trawą, dociągną do domu, ja sobie i chłopcowi chleba bułkę kupię, a manifest musi być. — Bierz!
Odsunąłem mu pieniądze nazad.
— Nie — rzekłem litując się nad nim — co będzie to będzie, ja jutro mogę znaleźć robotę, kredytu trochę mam... manifest wniosę!
— Niech ci Bóg najwyższy płaci! — zawołał Pokrzywnicki głosem łzawym, który drżał i mienił się. — Lżéj oddycham. Oddam ci, oddam, byle mi znów grad nie wybił... A! gdy się komu nie wiedzie to nie wiedzie. Nie wiesz — boć mnie nie znasz... Zszedłem na trzy chaty w Rubaszowie... trzy chaty, a i ta jedna szelma stara bez uprzęży! Łajdak — konia nie dopilnował i zdechł. Wszystko pożarli ci Świderscy. Otchłań ten proces, alem ojcu poprzysiągł...
Dzieci nie mamy, nas dwoje z żoną, dobijemy się do końca, choć o suchym chlebie! Ale komu ja ten proces zostawię?
Przerwał zadumawszy się... Nie mając mu co odpowiedzieć siadłem zaraz manifest przepisać.
Taka była moja pierwsza znajomość z panem Aleksandrem Pokrzywnickim z Rubaszowa. Choć mi nie był ani swatem ani bratem, ani nas nic nie łączyło, miałem kommizerację nad tą ofiarą.
Wieczorem biedak zasiedział się u mnie, opowiadał, płakał, gniewał się, srożył — a gdyśmy się rozstawali wycałował i wyściskał najserdeczniéj.
— Czy ty o tém wiesz czy nie wiesz — zakończył — ale ty jesteś krew nasza. Nawet w rysach coś jest. Gabrjelowi się zmarło w wielkiéj biedzie... musisz być po nim...
Machnął ręką.
— Innyby tego dla mnie nie zrobił, bo ci juryści skórę by z człowieka zdarli...
— Słuchajże — ztąd do Rubaszowa mil nie więcéj siedmiu na Piaski.... jakby ci się okazja trafiła... bądź mi gościem.
Chuda fara u mnie, ale serce poczciwe. Żonisko choć chore, ale to heroina nie kobieta! to wzór niewiast po wieki wieków!
Zaproszony tak uprzejmie do Rubaszowa, nie myślałem ani mogłem korzystać z tego. Potrzeba było szukać sobie jakiegoś chleba kawałka, a nic się na horyzoncie moim nie prezentowało. Jedna to twarzyczka Filipinki dodawała mi otuchy i jakiejś nadziei. Choćby nie nademną, Pan Bóg się był powinien zlitować nad poczciwą sierotą.
Szło mi jak z kamienia.
O tym czasie właśnie agitował się sejm ów czteroletni, wielkiéj pamięci, czasy się zmieniały, pieniactwo ustawało, procesów było mniéj coraz, roboty ciężko dostać... Miałem już napytanego posła, który ochotę żywiąc wielką występowania jako orator, szukał sobie małego człowieczka, któryby mu mowy mógł pisać i dopomagać w korespondencji. Gdyby nie to że mi potrzeba było Filipinkę porzucić, byłbym się go chwycił zaraz. Wahałem się jeszcze, choć ona sama do tego nakłaniała, gdy — a było to znowu jesienią — zobaczyłem w progu żydka mi znajomego, prowadzącego za sobą posłańca z kobiałką na plecach.
Nieboraczysko który się drugi dzień tułał po mieście, dopytać mnie nie mogąc, dobył wielce uradowany pismo opłatkiem niezgrabnie opieczętowane — z Rubaszowa od pana Aleksandra.
Nie było ono ręką jego pisane, bo biedny leżał po śmierci żony, heroiny téj, o któréj mówił z taką czułością — od kilku tygodni coraz czując się gorzéj. — Zaledwie podpis niezgrabnie i krzywo mógł na niém położyć.
Jakież było podziwienie moje wyczytując w piśmie, że świeżo zrobionym testamentem owe trzy chaty w Rubaszowie — mnie zapisał... prosił, abym na miłosierdzie Boże pośpieszał doń, gdyż chciał mi zostawić informację co do procesu, któremu upaść powinienem był nie dawać nigdy.
Chłop z Rubaszowa tak zmęczony był, że gdym ja list czytał, on, przez uszanowanie na stołku bojąc się usiąść, padł w kącie pod ścianą i jak otrętwiały odpoczywał...
Czytałem — czytałem — odczytywałem nie wiedząc czy się mam cieszyć czy kłopotać. Czém był ów Rubaszów łatwo mi domyślać się było...
Lecz — gdy parę morgów ziemi i chata mi została z niego, nie byłoż to i tak darem opatrzności Bożéj!
Nimem się mógł wybrać do Rubaszowa do którego wóz potrzeba było najmować, a pieniędzy jak zawsze omal było — nim się rozmyśliłem co pocznę — musiałem posłańca podżywić i podkarmić, chcąc téż się cokolwiek od niego dopytać.
Dobrego od niego nie dowiedziałem się nic — stękał i narzekał tylko... Wikłał się zresztą w odpowiedziach jakby obawiał wygadać przez zwykłą wieśniaków ostrożność. O stanie zdrowia pana Aleksandra powzdychując mówił, a wątpiąc czy go żywym zastaniemy, bo już ksiądz go dysponował i lada chwilę wyzwolenia się spodziewano.
Nie mogłem się z miasta oddalić nie dając o sobie znać pannie Filipinie, bo podróż przeciągnąć się groziła. Kto wie co mnie tam czekać mogło? Do kamienicy Kasztelanowéj, która haftarek swych pilno strzegła, mężczyznie się dostać było trudno. Alem ja już był oswojony z miejscowością.
Okna pokoju w którym dziewczęta pracowały wychodziły w dziedziniec. Niektóre z nich siedziały przy nich a znakami porozumieć się było można. Zresztą już mnie tam znano, a Filipinę lubiono...
Gdym się pokazał, wnet jedna z dziewcząt mrugnęła abym pod galerją czekał. Niebawem wyszła i ona. W krótkich słowach, aby jéj zawodu nie uczynić, nic o owym Rubaszowie zapisanym mi nie mówiąc, oświadczyłem tylko, że do imiennika mojego na łożu śmiertelném będącego jechać muszę koniecznie, a powrócić będę się starał jak najprędzéj.
Podaliśmy sobie ręce w milczeniu, a ja jéj drżące paluszki ucałowałem — i — rozstać się trzeba było.
Pełną głowę miałem tego nieszczęśliwego Rubaszowa, o którym Wojtek posłaniec naopowiadał mi siła rzeczy niedobrych, że grunta były zajałowiałe, co roku grady tamtędy przeciągały, urodzaju dobrego ludzie nie pamiętali, perz pola zarastał, i t. p. Mówił téż iż długów moc miał nieboszczyk i tak jak na cudzém siedział...
Najętą furką puściłem się przeżegnawszy w drogę. Przy największym pośpiechu, nędzna uprząż dopiero drugiego dnia stanąć mi dozwoliła. W karczemce nadedrogą Wojtek zeskoczywszy dowiedział się, że dziedzic już nie żył od wczora.
Dworek przy wsi, która się na kilka części dzieliła, stał bardzo biednie w wiśniowym sadzie i wierzbach, opuszczony, łatany, szopami lichemi otoczony. Sklecony z potrzeby gdy się wioska rozdzielała, szczupły był i bardzo zaniedbany. W największéj izbie na lewo okno zastałem otwarte, nieboszczyk leżał na tarczaniku kilimkiem wytartym pokrytym, przy dwóch świeczkach. Bab kilka płakało i modliło się w kącie. Organista drzemiący modlitwy przy ciele odmawiał...
Kląkłem i zapłakałem nad nim i nad sobą razem. Co tu było poczynać, biedę tę dziedziczyć, czy się wyrzec jéj? Nie wiedziałem sam.
Chwilę tu zabawiwszy, a nie mając u kogo się rozpytać ni poradzić, powlokłem się na plebanję...
Ksiądz, który w progu stał, wydał mi się więcéj do żołnierza niż do kapłana podobny. Średnich lat, twarzy ospowatéj i surowego wyrazu, barczysty, słuszny — korda mu tylko brakło i konia, aby go do kawalerji narodowéj zaszeregować.
Z trwogą przystąpiłem do niego w pierwszéj chwili pozdrawiając i rekomendując się, lecz gdy parę słów przemówił — a głos miał bardzo łagodny — ośmieliłem się wprędce.
Szliśmy z nim do środka.
— Ojcze mój — rzekłem — przyszedłem was o radę prosić. Dobrem sercem nieboszczyk pono uczynił mnie swoim spadkobiercą, chociaż mu nie byłem niczém, ale ja biedny człek grosza przy duszy nie mam, Rubaszowa ta część zadłużona — co ja pocznę?
Ksiądz słuchał i dawał mi się wygadywać. Rzucał tylko pytania coraz nowe, nie odzywał się z niczém. Gdym skończył milczał długo...
— Rada trudna — rzekł — Boga wezwijcie na pomoc niech natchnie. Ja ani radzić ani odradzać nie będę.
Jedno wam powiem tylko — dla człowieka któryby coś miał, te trzy chatki i kawał ziemi odłużonéj, to kula u nogi, a temu co nie ma nic, a pracować chce?? hm? czemuby nie próbować?
— Ale ja najpierwszym obowiązkom nie podołam — odpowiedziałem mu — bo na poczestny pogrzeb dla nieboszczyka zdobyć się nawet nie mogę... a daléj — rąk nie ma za co zaczepić!!
— No — pogrzeb, pogrzeb — zamruczał ksiądz — to tam jakoś połatamy... Ja winienem nieboszczykowi coś, bo choć pieniacz okrutny, serce miał poczciwe; splendoru nie będzie, ale pogrzebiemy go uczciwie... Jeśli odwagę masz? hę? czemuby nie spróbować?
Natchnął mnie trochę odwagą, powróciłem się do dworku, rozpatrzeć... Ksiądz który był przy zgonie dopilnował, nic więc nie rozchwytano — było odzieży trochę, zbroiczek starych parę, coś sprzętu, koni para, krów kilka, nie wiele owiec i drobiu. A począwszy od gumna waliło się wszystko...
Więc naprzód pogrzebaliśmy nieboszczyka przystojnie i ksiądz exortę krótką powiedział. Dwóch sąsiadów Stoiński i Trzaskowski przybyli na cmentarz.
Gdyśmy grób przysypali, a ja stałem nad nim z głową spuszczoną, modląc się jeszcze — starszy Stoiński, człek lat średnich, zażywszy tabaki przybliżył się do mnie. Za nim, ale oględniéj przyszedł i Trzaskowski.
Znajomość się zrobiła łatwo.
Szliśmy razem ze cmentarza.
— Cóż acindziéj myślisz poczynać? — zapytał Stoiński — po tym biednym Olesiu dziedziczyć nie łatwa rzecz. Mało się tam co acindziejowi okroi?
Jak w całém życiu tak i w tym wypadku, nie chciałem prawdy taić. Wprost przyznałem się Stoińskiemu, że biedny jestem, nie mam nic, ani się czego spodziewać mogę, zatém chyba opatrzności Bożéj ufając mógłbym na Rubaszowie się ostać.
Nie wiem czy ta moja weredyczność ujęła Stoińskiego, czy go tak jakoś wrażenie pogrzebowe usposobiło, pomilczawszy trochę ujął mnie za rękę...
— A no — rzekł — kiedy nie masz nic, nie ważysz téż wiele, oprócz czasu i pracy. Opatrzności ufając możesz sobie radę dać.
I po chwili dodał:
— Nie wiem czy acindziéj już jest uwiadomiony że ja pryncypalnym jestem wierzycielem nieboszczyka... Acindziéj mi do serca przemówiłeś, bez furfanterji żadnéj. Otóż w obec téj świeżéj mogiły (wskazał na cmentarz) oświadczam panu... że ja mu będę powolnym.
Milczący Trzaskowski zarumienił się mocno i zabełkotał:
— Kiedy pan Cześnikiewicz jest téj intencyi — i ja nie od tego. Ja téż tam coś mam, ale mi nie będzie pilno...
Nie wiedziałem jak im dziękować.
Stoiński biorąc mnie gorąco w opiekę, poprowadził z sobą do dworu, który w środku wsi się znajdował. Wyraźnie mi się szczęściło, bo i jejmość łaskawie mnie przyjęła.
Tu musiałem po troszę z życia mojego coś opowiedzieć, nie kłamiąc żem biedy zaznał dużo. O tém tylko milczałem, iż Pokrzywką byłem nie Pokrzywnickim, gdyż nieboszczyk mnie w testamencie adoptował, i do herbu swego przyjął.
Gdym o Podstolicu wspomniał, pani Stoińska podchwyciła, że matkę jego znała i rozwiodła się o nieszczęśliwym losie jéj, który skąpiec jéj zatruł... Okazało się, że w sąsiedztwie i Hrynieckę znała, ale o téj z przekąsem jakoś mówiła...
Stoiński sam był prawy, starego autoramentu szlachcic, któremu uczucia i fantazja we wszystkiém przewodniczyły. Raz jakoś mi się udało przemówić mu do serca, więc teraz gorąco już brał się do pomagania mi, prorokując, że się z Rubaszowa wygrzebię.
— Pójdź asindziéj jutro po polach, objedź granice, rozpatrz się, przepytaj... Gnoje stare nie wywożone się znajdą, bo tam ich nie było czém na pole wyprowadzić... Grunta od lasu gorsze, ale pod dworem niczego... Na przyszły rok trzeba te co dawno jałowieją ruszyć... Może urodzić...
Wieczorem powróciwszy zwołałem moich gospodarzy. Trzech ich było, najmożniejszy Paweł Kulbaka, drugi Jerzy Żelazo, trzeci ów Wojtek który po mnie z listem przyjeżdżał... Widziałem z twarzy ich, iż z obawą i nieufnością przystępowali...
Odezwałem się do nich po ludzku, bez niepotrzebnéj grozy, żem z maluczka nawykł sam pracować i teraz téż wraz z niemi myślę około ziemi chodzić aby mi poczciwie dopomogli. Zapewniłem że skóry z nich drzeć nie myślę. Sprawiedliwym będę, a proszę aby mi téż życzliwość i troskliwość o moje dobro okazywali.
— Jest was trzech — rzekłem — a oto i ja czwarty przybywam z rękami, które choć więcéj do pióra niż do motyki nawykły — ale się od niéj i od pługa nie wzdrygną.
Patrzali tedy zdziwieni to na siebie to na mnie, nie dowierzając. Poczęstowałem ich wódką. Kulbaka się pierwszy rozgadał, naturalnie bolejąc, że u nich wszystko źle szło, że bieda była wielka, że zubożeli, że własnych pól poobsiewać nie mogli i t. p. Do tego stękania dopomógł Żelazo, potakiwał im Wojtek.
Słuchałem cierpliwie bom to już wiedział, że wieśniakowi potrzeba się dać wygadać i wyboleć.
Gawędka powoli wszczęła się poufniejsza i czoła rozchmurzyły.
Zapewniłem ich powtórnie, że uciskać nie chcę, bom sam biedy zaznał, a fanaberji nie mam.
Skarżyli się na szkody od sąsiadów, to i owo, i w dosyć, jak się zdawało dobrem porozumieniu, rozeszliśmy się.
Rozpatrzyłem się tedy w spuściźnie ruchoméj po Pokrzywnickim, która prawie się z tego tylko składała czego biedak ani sprzedać ani zastawić nie mógł. Papierów prawnych powiązanych w fascykuły, było całe dwa sepety i skrzynia jedna. Z odzieży mało co takiéj któraby się przydać mogła. Jedna lisia szuba tak była wytarta, a w części przez móle zjedzona, iż jéj nawet dla pokrycia się nocną porą użyć nie było można.
Siodeł parę — starych, kulbaka jedna, rządzik prosty rzemienny z mosiądzem, znalazły się w masztarni.
Wóz kuty mógł téż służyć jeszcze, i bieda jedna była niezgorsza. Koni dwa chudych nie przystawały do siebie, ale gdy kto musi, sprzęga i nie parzyste.
Kasztanowaty duży grubokościsty, kolankowaty, choć mu w zęby nie patrzałem, z samych dziur nad oczyma zapadłych pokazywał, że już nie od dziś dnia był na świecie. O jakie ćwierć łokcia mniejszy od niego gniady, trochę młodszy i w ścierwie lepiéj się trzymający, wałowity, mógł służyć jeszcze. Reszta mojego inwentarza odpowiadała temu...
Stara gospodyni Hanna, która za żony i po jéj śmierci służyła przy dworze, okazała mi się tak uczciwą i sumienną, żem ją przy piekarni zostawił.
Do pomocy jéj na przemiany szła stróżka ze wsi. Przy koniach był chłopiec sierotka, powinowaty Żelaza, który choć łotrowato wyglądał, musiałem go przy nich zostawić. W takiem małem gospodarstwie trudno ludzi trzymać dużo, bo to się nie opłaci. Musiał więc on i koni dopatrzeć i innego stworzenia po chlewach i podczas ziela narznąć i nasiekać i przypędzić i wypędzić. Skarżył się, że ma roboty za wiele, ale do czasu musiało zostać jak jest.
Mnie potrzeba było koniecznie do Lublina, aby i co tam zostało zabrać i pannie Filipinie całą prawdę powiedzieć. Miałem już jakąś nadzieję, że za lat kilka gdy się trochę gospodarstwo dźwignie — dworek polepi — a grosz jaki uciuła... i gospodynię można będzie tu sprowadzić a gniazdo słać.
Zdawszy więc dozór na Kulbakę, dwór na starą babę, poleciwszy Stoińskiemu, aby z łaski swéj miał oko na nich, sam dwojgiem tych koni, których mi prawdę rzekłszy, wstyd było, wyruszyłem wozem do Lublina.
Trzeba było i te papiery nieszczęśliwe czy szczęśliwe, które mi Pokrzywnickiego sprowadziły, zabrać choć dla pamięci, bo o procesie ze Świderskiemi anim myślał.
Milę może od Rubaszowa odjechałem i na gościniec lubelski miałem zwrócić, gdym za sobą turkot usłyszał. Pędziła bryczyna prędko bardzo, trzy konie w niéj, a szlachcic pękaty w wytartéj wilczurze na niéj siedział. Zrównawszy się ze mną, gdym mu się dawał wymijać, zmierzył mnie oczyma i zawołał nagle.
— Stój? stój?
Zdziwiłem się.
— Pokrzywnicki!
— Do usług.
Spojrzałem pilniéj na szlachcica, który miał twarz pstrokatą od plam jakichś czerwonych, twarz pyzatą, a usta wązkie i zacięte...
Pomimo że mi stanąć kazał z bryczki nie złaził. Tknęło mnie, iż musiał być jednym z wierzycieli nieboszczyka, bo oprócz Stoińskiego i Trzaskowskiego, takich co mieli obligi po dwieście i trzysta złotych, kilku było na regestrze.
W tem szlachcic w boki się biorąc powiada mi z bryczki.
— Jam Eutymjusz Świderski — rozumie to pan?
Groźno mi to jakoś rzucił, a na mnie pogróżki sprawiają, że chłodnę i czynię się jakbym ich do siebie nie brał.
Zmilczałem.
— Świderski — powtórzył uśmiechając się. — Otóż tyle jegomości powiedzieć chciałem, że jakem nieboszczyka niemal do kija i torby przyprowadził, tak i was to czeka!
— Co ma być to nie minie! — rzekłem spokojnie z mojego wozu nie złażąc. — Zawsze acanu dobrodziejowi dziękuję za przestrogę, bo ostrzeżony bezpieczniejszy jest.
Widząc że ja to tak flegmatycznie biorę, mój Świderski rzucił się na bryczynie.
— Cóż acindziéj myślisz? co? — zapytał.
Trochem mu dał czekać na odpowiedź i powoli odparłem.
— Żebym się miał obowiązek tłomaczyć mu — nie wiem. — Co ja myślę to okaże przyszłość, ale to sobie mam za principium, iż się nie chwalę i nie mówię hoc, gdym nie przeskoczył.
Świderski śmiać się począł. Oczy miał jak dwie gałeczki czarne, wpatrywał się niemi we mnie niespokojnie.
— Ja téż — począł zamaszyście — nie jestem tak simplex, abym się zdradzał gdy co czynić mam — ale rycerski obyczaj to stary, nieprzyjacielowi nawet krzyknąć — pilnuj się a cichaczem nie kąsać.
— Więc pozostaje mi — rzekłem — tylko waszmość panu podziękować.
Rozmowa się zdawała skończoną i chciałem chłopcu dać znać, aby jechał daléj, gdy Świderski z bryczki krzyknął.
— Czekajże mało...
Kazałem konie strzymać co łatwo przyszło, bo trawę gryzły i iść im nie było pilno. Patrzałem na Świderskiego.
— Czekam! — rzekłem.
Świderski z bryczki zlazł, toż samo i ja uczyniłem.
Skłonił mi się, ja jemu, aleśmy stanęli od siebie w takiéj odległości jakby do pojedynku. Widać było po nim że coś miał w sobie czego na żaden sposób wyplunąć nie mógł.
— Słyszę, że jegomość prawnik jesteś z profesji i że cię nieboszczyk do Świerzbińskiego oddawał, abyś się kruczków uczył, ale to nie pomoże nic! Jam téż nie bez experjencji! Trafi kosa na kamień.
— Być może — odpowiedziałem cierpliwie — ale protest zanoszę przeciw temu coś acindziéj rzekł, że mnie nieboszczyk oddawał do mecenasa, bom ja nie znał ś. p. Pokrzywnickiego do niedawna.
— Aleś u Świerzbińskiego bywał? — spytał.
— I dużom się nauczył.
Począł ręką poruszać w powietrzu.
— Ho! ho! pewnie — to spelunca latronum... — dodał. — Więc, krótko a węzłowato, bo na gościńcu się rozprawiać nie miejsce. Jedziesz manifest nowy do akt podać!
— Co mam czynić nie zwierzam nikomu! — odparłem.
Świderski w pasję wpadł.
— Toć się rychło wyda! — krzyknął.
— Zatém nie ma pytać o co...
Zimna krew moja zaczynała mu jakoś imponować.
— Kutyś bratku... — rzekł — kuty — ale i ja nie bez podkówek.
Skłoniłem mu się bo czas darmo schodził, a nie było czego słuchać.
Świderski nogami podrzucając przeszedł się pomiędzy bryczkami namyślając.
— Wiedz że acindziéj to — rzekł przybliżając się do mnie — iż Świderscy o pardon nie prosili nigdy i prosić nie będą. Trwał proces półtorasta lat, byłby się może ze śmiercią nieboszczyka tego skończył, a no — dobrał sobie sukcesora — niech się ciągnie! My o pardon nie poprosimy, do ostatniej koszuli!
— Nie myśl że acindziéj abym i ja miał się im submitować — rzekłem — dla saméj pamięci nieboszczyka.
— A ja acindziejowi — wahając się i jąkając rzekł Świderski widocznie moją reputacją prawnika zastraszony — ja acindziejowi powiem tylko to, że właśnie chwila jest w której zobopólnie uproszeni przyjaciele mogliby pacyfikację uczynić. Hm?
Rozumie się — dodał. — Salvo honore domus — tak aby fama Świderskich nie cierpiała.
— Ani Pokrzywnickich — rzekłem żywo.
Inicjatywa ani odemnie, ani od waszmości nie wyjdzie — dodał śmieléj. — Gdy dwóch się na śmierć zarębuje, rozjemcą pierwszy z brzega kto Boga w sercu ma.
Serce mi w piersiach biło z radości któréj okazać nie chciałem, a ten mnie oczkami czarnemi na wskroś przenikał.
— Nie jestem od tego — odparłem. — Kupić nie kupić, potargować można.
Na twarzy Świderskiego odmalowała się radość któréj pokryć nie umiał.
— No, to nie jedźże do Lublina z manifestem — wstrzymaj się... po co darmo chude gnać konie...
— Jadę dla innych — odparłem — a z manifestem się strzymam chętnie...
Popatrzył mi w oczy.
— Prawda to?
— Nie nawykłem mówić tylko co myślę...
— Chcesz Stoińskiego za arbitra? — zapytał — boś u niego był — a Bogiem a prawdą, myśl to nie moja tylko jego.
— Chętnie — odparłem.
Tu Świderski postrzegłszy się sam, iż pogonią za mną i rozmową podał się w podejrzenie obawy jakiejś, uważał za właściwe dołożyć:
— Bogiem się świadczę — nie mam obawy żadnéj, ani myślałem ręki wyciągać. Gotowem do grobowéj deski stać przy mych prawach — ale ludzie mnie skłonili — ludzie! Nie chcę znowu za pieniacza uchodzić.
— Ani ja — dodałem kłaniając mu się.
Świderski ku wózkowi swemu popatrzył.
— Hm! — rzekł — to rzecz skończona...
Słuchaj acindziéj, sprawa sprawy nie tamuje; a gdybyśmy się wódki napili i kiełbasą wędzoną, a jajami twardemi zakąsili?
Nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu, Świderski téż pierwszy raz usta otworzył i spiesznie poszedłszy do bryczki, w nogach stojącego dobył puzderka.
Tak owa dysputa na gościńcu skończyła się kieliszkiem i zakąską, i pożegnawszy się ruszyłem daléj, a Świderski zawrócił do siebie.
Zmiarkowałem żem pomyślny ten ewent winien był do części interwencji Stoińskiego, a trochę i mojéj nauce u Świerzbińskiego, która mi dawała renomę jurysty.
Za to wszystko Panu Bogu tylko trzeba było dziękować.
Do Lublina przybywszy, najpilniéj było mi do panny Filipiny, aby jéj wszystko zwierzyć. Szczęśliwie się tak składało, iż właśnie w sobotę nadążyłem, a w niedzielę ją w kościołku naszym mogłem spotkać na pewno.
Jakoż wszedłszy przed samą wotywą, jak zwykle zobaczyłem ją klęczącą na swém miéjscu u kratek. Modliłem się pewnie dnia tego gorliwiéj może niż kiedy, a powziąłem to mocne postanowienie, aby nie tylko jéj prawdę całą powiedzieć, ale wcale nie malować jasnemi kolorami tego co dosyć szaro wyglądało.
Chciało mi się pewnie ją zaślubić, ale godziłoż się oszukiwać i na ciężkie losy skazywać??
Ucieszyła się zobaczywszy mnie z powrotem.... Gdym pocałowawszy ją w rękę wyprowadził z kościoła, począłem zaraz opowiadanie moje.
— Oto — odezwałem się — dłużéj mi przed takim przyjacielem jakiego w pannie Filipinie dobrodziéjce znam — taić się nie godzi z przygodą osobliwą jaka mnie spotkała, którą sam nie wiem czy mam niefortunną lub szczęśliwą nazywać. Pokrzywnicki obcy mi zupełnie, z nazwiska tylko blizki, ubogi człek legował mi insperate — nędzę swoją. Inaczéj tego nazwać nie mogę. Jest tego wszystkiego chłopów trzech a długów na sześciu. Dworek lichy pod słomą i jałowego gruntu kawał.
Rumieniec jéj wystąpił na lica.
— O mój Boże — zawołała — jakże tu w Opatrzność Twoją nie wierzyć...
— Jest to moja panno Filipino dobrodziéjko — przerwałem — taki podarek, iż rozmyślać się trzeba było czy go przyjąć.
— Ależ dach własny nad głową — i zagon ziemi na ogródek i mieć na czém pracować u siebie, nie kłaniając się nikomu — poczęła żywo. — Waćpan niewdzięczny jesteś gdy tego cenić nie umiesz...
Oczy jéj pałały i twarzyczka się śmiała; jam stał posępny. Uderzyła mnie zlekka po ręku.
— Jak to może być abyś się waćpan nie cieszył i Bogu nie dziękował? — ozwała się. — Jać to najlepiéj wiem co małe gospodarstwo znaczy, gdy grosza przy duszy nie ma, bom na takiém się przy nieboszce matce wychowała — ale — bogdajbym do śmierci w téj biedzie pozostać mogła, a cudzych kątów nie wycierać. Nad wszystko cięższa służba!!
— Cieszyłbym się i ja — rzekłem — gdyby ta biedna chatynka panny Filipiny godną była, a miał nadzieję...
Spojrzenie wesołe dziewczęcia przerwało mi.
— Cóż to waćpan myślisz, że ja pałaców potrzebuję albo dostatków wymagam. Ale — wstydź że się. Nigdybym mu tego nie powiedziała a dziś muszę. Nie chwaląc się plenipotent kasztelanowéj Żarski, stara się o mnie. Ma i wioskę własną i dwór i dostatek. Kasztelanowa go forytuje, a — ja za niego nie pójdę i wolę z waćpanem do ubogiéj chaty!
O małom nie ukląkł przed nią.
— Przecieżeśmy sobie ślubowali — dodała — i serca nasze dawno Pan Bóg połączył. Wszystko się dobrze składa. Ja choć w krośnach teraz szyję, stokroć będę wolała około drobiu i krów chodzić — i zobaczysz acindziéj że się znam na tém...
Tak mi mężna niewiasta otuchy dodawała i serce mi rosło, ale przecież ją do téj szatry wprowadzić — aż mi się zimno robiło.
— Panno Filipino — zawołałem — życie moje u stóp twych składam; nie ma trudu któregobym dla ciebie nie podjął — ale sumienie mi teraz nie pozwala nędzą się tą dzielić. Niech choć chleba aby czarnego pewny będę.
— Dobrze! — zawołała wesoło... — Ja téż do roku dobyć muszę u Kasztelanowéj, potém zapowiedzi i oto tu u naszego św. Michała archanioła ślub.
Podała mi rękę a jam ją łzami pokropił, bo cóż to za złote serce było...
Ja powiadam zawsze że u nas kobiety więcéj warte są niż my; w tych rzeczach w których my się wahamy one męztwo mają, a weselem okraszają najczarniejsze życia momenta.
Panna Filipina zaczęła mnie po drodze rozpytywać pilno, o najmniejszą rzecz. Musiałem wyliczyć ile izb jest w domu, jaki ogród, czy duży, co w nim rośnie, a daléj szopy i chlewki nawet opisywać, z któremi nie było się co chwalić. Żeby na sumieniu nic nie mieć, malowałem jéj tak ten Rubaszów, iż drugaby się zniechęciła na wieki, jéj zdało się jakby to dodawało ochoty i bodźcem było. Nie desperowała nad niczém; w myśli już budowała, ogradzała, sadziła, śmiała się i wstydzić mi się kazała braku męztwa.
— Na cóż by był człowiekowi dan przyjaciel i towarzysz — odezwała się, gdyby nie chciał razem z nim ciężaru znosić, a w szczęściu tylko wiernym miał być? Za bogatego wstyd by mi było ubogiéj iść, jakbym mu się sprzedawała — a my oboje tak jak nic nie mając — słowo daję — najdobrańsza para!!
Nimeśmy doszli do kamienicy kasztelanowéj idąc bardzo powoli, stając często, obgadaliśmy wszystko prawie. Postanowioném było do wiosny przyszłéj z małżeństwem czekać. Ponieważ kasztelanowa gwałtem pannę chciała za rozkochanego wydać plenipotenta, nie mogła się spodziewać ani wyprawy od niéj ani wesela.
Postanowiliśmy pobrać się po cichu i bez godów się obejść. Tym czasem ja musiałem co rychléj do Rubaszowa na twardą pracę, a żeby jedno o drugiém wiedziało, bośmy z sobą pierścionki zamienili, ułożyliśmy się tak, że na ręce Karpowicza pisać miałem i przez niego od niéj listy odbierać.
Trudno się nam było rozstać — chodziliśmy i wracali, na ostatek choć ze łzami... musiałem iść precz.
Karpowicza o pośrednictwo uprosiwszy, zapakowałem co najprędzéj skrzynkę, papiery i co było, pospieszając do domu.
A to dopisać tu muszę że gdym z Lublina na to dziedzictwo się wyprawiał — z mieszka dobywszy co mi pozostało, — dwóch talarów się nie doliczyłem!! musieliśmy ja i woźnica skromnie się obchodzić, aby bez denara do domu nie przybyć.
Nie łatwo mi tu summaryjnie opisać wszystko com ledwie z woza, natychmiast musiał tu sprawować.
Na sen i spoczynek mało czasu zostawało. Sam pan, sam sługa, i w polu i w stajni i w chlewie musiałem co dzień być. Chociażem z siekierą się obchodzić nie umiał i tyle tylko znałem com u Borysiaków pamiętał, sam wozy naprawiłem, sam grodziłem płoty...
Szło mi nie raźno w początkach, chłopi się śmieli ze mnie, alem się szyderstwem nie dał od roboty odpędzić.
O Świderskim pierwszych dni nic słychać nie było. Poszedłem do Stoińskiego, nie znalazłem go w domu, jéjmość mi powiedziała, że za interesami był w sąsiedztwie.
Poczciwy człek, wziął pono biedę moją do serca — ale się z tém nie wydawał.
Gdym się około gospodarstwa pilno krzątał, jakoś w dni dziesiątek po powrocie, dnia jednego przyszedł Stoiński do mnie. Zobaczywszy że jak prosty chłop zakasawszy rękawy poram się z siekierą koło dworku, zdumiał się bardzo.
— A no! a no! rzekł — choć to nie szlachecka rzecz — kiedy mus — uczciwą jest!
Po krótkiéj rozmowie powiada mi, nic nie oznajmując.
— Przyjdź jutro na barszcz, a nie chybnij, o południu u mnie waza na stole.
Musiałem dnia tego porzucić robotę i odziawszy się jak przystało w gościnę — poszedłem. W dziedzińcu zaraz uderzyło mnie bryczek kilka — a między niemi jedna jakby ta którą Świderski mnie napędził na gościńcu.
Wszedłszy do dworku, pierwszego téż jego postrzegłem, ale z daleka w przeciwnym izby końcu. Był i Trzaskowski i dwóch jeszcze obywateli z sąsiedztwa.
Przedstawił mnie gospodarz, ze Świderskim zdalaśmy się sobie pokłonili, mowy o niczém nie było i szliśmy jeść. U stołu téż o sejmikach, o nowinach z Warszawy, zagadki sejmowe śmiejąc się powtarzano, do żadnéj alluzji o sprawie naszéj nie przyszło.
Takeśmy wstali. Świderski u stołu mało co mówił, ja téż nie wyrywałem się. Stoiński był w dobrym humorze i animował towarzystwo.
Gdyśmy nazad na przeciwek weszli i zasiedli a jejmość z panią Trzaskowską zaraz do alkierza się wymknęły, zagaił Stoiński, iż umyślnie sprosił nas, aby po Bożemu chociaż sprobować jakby zgodę i komplanację między nami uczynić.
Świderski nie oponował, jam milczał. Kazano mi wywodzić naprzód pretensje moje i całą sprawy genealogję, co mi łatwo uczynić było bom ją znał na palcach. — Wystąpił z obroną i repliką mój antagonista, ale mu się język plątał. Odpowiedziałem mu.
Szczęściem do kłótni nie przyszło, bom się starał z flegmą zachować. Stanęło na tém żeśmy się na sędziów kompromisarzy, z Stoińskim superarbitrem pisali oba, zdając na ich rozsądek i dekret bez apelacji przyjmując.
Sprawa tedy odłożoną została, bośmy dokumenta składać mieli.
Procesu na żaden sposób nie żądałem, bom go prowadzić nie miał o czém, komplanacja więc bodaj najniekorzystniejsza była mi na rękę. Świderscy których reprezentował on na gościńcu poznany, odczepnego coś dać musieli.
Spadło by mi to jak z nieba. Bogu i Stoińskiemu dziękowałem.
Nadszedł termin ferowania dekretu — ciekawym był co mnie czeka, wielkich się rzeczy nie spodziewając, krótko powiem iż mi przysądzono zaledwie parę tysięcy złotych z owych sum neapolitańskich, na co Świderski narzekał, lecz w końcu zmusili nas ukontentowanie podpisać.
Ruszył wspaniałomyślnością Świderski i sumę na święty Jan całą zapłacić obiecał. Tymczasowo zaś trzysta złotych dał gotowizną.
Winien będąc Stoińskiemu i Trzaskowskiemu rad się pozbyć choć części ciężaru, natychmiast pozostałą sumę obu im przekazałem. Superarbiter wzdragał się jéj przyjąć, ofiarując się czekać, alem go uprosił ażeby mi tę ulgę uczynił, iżbym mu się choć co kolwiek z zaległości wypłacił.
Pierwszy to był sukces mój, o którym pannie Filipinie z tryumfem doniosłem, a z wziętych gotówką pieniędzy pierwsza rzecz, nabożeństwo solenne za duszę pana Aleksandra zamówiłem.
Zima była ciężka, a u mnie gumna i sąsieki próżne, ratowałem się jak mogłem obchodząc jak najmniejszém. Często zacierką się dzień cały żyło, grzaném piwem, trochą mleka, bo na mięso nie stać było. Jeszczem Bogu dziękował gdy na chleb czarny mąki dostałem i słoniny choć staréj.
Są ludzie pewnie, którzy bez delicji i przysmaków wyżyć by nie mogli, ale jak w istocie mało człowiekowi potrzeba ten tylko wie, kto przez biedę przeszedł.
Sam nie wiem jaka siła mnie trzymała, ale to pewna żem się krzepkim czuł, żem nawet od niedostatku nie cierpiał — a siły nie ubywały. Starego ogromnego konia udało mi się pozbyć i drugiego nabyć który wzrostem do gniadego przychodził a i naturą wałowitą. O trzecim choć go była pilna potrzeba, na teraz myśleć nie mogłem.
Wiosenny zasiew, na który ziarna nie było, największą czynił troskę, ale Stoiński mi owsa i jęczmienia pożyczył, z grochem się ofiarował Kulbaka. Nie wstydałem się z pomocą chłopca zastarzałe gnoje moją parą koni wywozić, bo chłopska chudoba na wszystko starczyć nie mogła.
Nigdy może tak mi dnie, tygodnie, miesiące piorunem nie leciały jak teraz. Czasu nie stawało na tyle roboty. Dwór potrzebował koniecznych naprawek począwszy od dachu. Pamiętając o naszém dobrém przysłowiu że nie święci garnki lepią, sam wiele takich rzeczy robiłem, którychem i nie umiał i niepróbował.
Ci co się w początku naśmiewali ze mnie — późniéj się wierzyć nauczyli że gdy się do czego wezmę, choćby mi nie szło — na swojém postawię. Od okiennic i drzwi aż do podłóg pogniłych i powały popruchniałej od zaciekania, trzeba było wszystko łatać. Było zimą tygodni kilka żem musiał w piekarni na ławie spać, bo moje izby z gruntu restaurowałem, aby na św. Jan za kołnierz nie ciekło i choć polepiono było a nie odrapano i brudno.
W tém mnie téż opatrzność Boska w niespodziany sposób ratowała.
Gdym po kątach chodzić zaczął po szopach, po stajniach, po kletkach poznajdowałem takie rzeczy, o których zapomniano, a walały się na pół ziemią przysypane. Pod ścianą stodoły leżało kilka belek suchych, indziéj opiłek i tarcic po troszę.
Na wyżkach téż i łat i krokwi to i owdzie się nazbierało.
Miałem tę pociechę, że gdy ku końcowi wielkiego postu przybył do mnie Stoiński, dworku prawie nie poznał tak chędogo choć ubogo wyglądał. Sprzętu kupować nie miałem za co, ale się stary oczyścił, poreperował i niezgorzéj z nim było.
A tuż już wiosna zaglądała i trzeba było w pole iść z całą siłą.
Nie mogę się skarżyć na chłopów, bo ci wiedząc że ja siebie nie żałuję, a z niemi na dobry sposób się obchodzę, pomagali mi ochotnie.
Chociaż Rubaszów mój, miał jeno trzy włościańskie chaty, a pustek i sadyb cztery nie zamieszkałych, bo się z nich dawniéj chłopi rozeszli — na trakcie jednak prawo wyszynku i karczemka do mnie należała. Był niegdyś i młynek, który successu temporis obalił się i paliki tylko stały, gdzie się znajdował. O budowaniu nowego myśleć nie mogłem — chyba w późniejszym czasie.
Z arędy od Josia, który ją od dawna trzymał szło kilkaset złotych, bo przejazd był tamtędy, i z innych części Rubaszowa chłopi zachodzili. Był mi téż Joś ten pomocnym w informacjach i mogę powiedzieć życzliwym.
Człek był rozumny ale osobliwy.
Powiadał mi wręcz że więcéj daleko miał korzyści z nieboszczyka, który nic nie robił i u niego ładu nie było, niż ze mnie com pracował i harował...
— Co to mi za pan z jegomości! — mawiał żartobliwie. — Długów nie lubi, sam za wszystkich robić chce, wódki nie pije, bankietów nie wydaje, procesu nie prowadzi. A, waj! co to mi za pan!
Nieboszczyk był lepszy...
Z pożyczkami się mi stręczył, alem ich unikał — bo nie ma ciężaru nad dług, a lichwa, ta człowieka zje gdyby najwięcéj miał.
Około Wielkiéj Nocy, która w tym roku późna była, odetchnąłem lżéj, pilniejsza robota pospychana była, pola prawie obsiane. Ozimina choć mi mówiono: że pośladami ją siano, jakimś cudem łaski Bożéj, wyszła z pod zimowego kożucha wcale niezgorzéj, oprócz małych kawałków które wyprzały. Kulbaka mówił, że zdawna takiéj nie pamiętał. Prawda, że wiosna była jakby na urząd, — kwiecień ciepły...
Listy Filipinki, które ona pisać tak umiała jakby wiedziała czego mi było potrzeba — wielką rozkosz sprawiały; a tu już i ów święty Jan za pasem był, który mnie miał szczęśliwym uczynić.
Stoińskiemu zawsze dziwnie na mnie łaskawemu i jejmości, nie mogłem już taić tego, że mimo ubóstwa żenić się myślałem, a to bez posagu i wyprawy...
Gdym powiedział nazwisko Hrynieckiéj, Stoińska która znała wdowę, znowu kwaśną zrobiła minę. Mnie to zabolało...
Za drugą bytnością spytałem jéj czemuby na moją narzeczoną zdała się nie łaskawą?
— Ale ja przeciwko niéj, uchowaj Boże, nie mam nic, owszem piękne to jest, że bogatszego nie chciała a wam dochowała wiary... tylko — widzicie, panie Rochu, ja z temi trzymam co powiadają, że dzieci są do rodziców podobne, a Hryniecka płocha była. Wy sami tego doświadczyliście.
Nie mogłem zaprzeczyć, alem jednak stawał w obronie Filipinki, bom jéj pewnym był. Listy mi świadczyły o tém, że postanowienie jéj niezmienném było.
Przychodziły one regularnie przez Karpowicza, a że nie zawsze mogłem umyślnego po nie posyłać, ułożyłem się z proboszczem tak, żeśmy każdy na przemiany człowieka wyprawiali dla korespondencji i sprawunków.
Było to już w maju, a ja przystrajałem jak mogłem dominę moją, do wesela się gotując, gdy jednego tygodnia powrócił wysłany Wojtek i od Karpowicza nie przyniósł mi nic. Tknęło mnie to mocno.
Napadłem na chłopa, ale ten mi się zaklinał na wszystko najświętsze, iż mu stary bakałarz powiedział wyraźnie, że — listu nie ma.
Niespokojny nad wyraz wszelki, musiałem czekać do drugiego posłańca. Co mi po głowie chodziło, nie opowiem, obawiałem się choroby, nieszczęścia jakiegoś. Gdybym był mógł pojechałbym sam, a tu sianokos był za pasem i po nocach dla szkody potrzeba było samemu naglądać... Tysiąc rzeczy miałem do zrobienia, niepodobna się było oddalić na dzień nawet.
Kiedy ja się tak z myślami biję — przychodzi do mnie proboszcz i powiada, że mu wikary z sąsiedniéj parafji list oddał dla wręczenia mi. Spojrzałem na kopertę sądząc, że od Filipiny — ale nie. Obcą ręką był zaadresowany i pieczęcią jakąś ogromną herbowną zamknięty. Rozerwałem kopertę i omałom nie padł przeczytawszy co zawierał.
Pisała go jakaś panna Zuzanna Napierska, o któréj wiedziałem od mojéj bohdanki, że Kasztelanowéj była powiernicą, i to — z rozkazu pani, donosząc mi, że panna Filipina Hryniecka, słuchając dobréj i życzliwéj rady, zdecydowała się rękę swą oddać JM. Panu plenipotentowi, o czém mnie dla tego zawiadamiają, abym nadal listy pisywać poprzestał i napróżno jéj nie niepokoił.
Kasztelanowa dodawała, abym téż wszelkich starań widzenia się z panną Filipiną zaniechał, gdyż te napróżne będą, a na niebezpieczeństwo narazić mnie mogą.
Jak piorunem rażony tą wiadomością, list mnąc w ręku pozostałem długo, słowa przemówić i myśli zebrać nie mogąc. Ksiądz odszedł... jam siedział przybity, i już mnie w świecie nic nie obchodziło, ani gospodarstwo, ni dom, ni życie.
Nieszczęściu mojemu wierzyć nie chcąc rozpamiętywałem tylko i postępowanie panny i jéj listy, nie mogąc pogodzić tego co się stało z tém co mi się obiecywało...
Ludzie moi domyślając się, że mnie coś przykrego spotkać musiało, nie mogąc ze mnie słowa dobyć — porozchodzili się — wieczerzy nie tknąłem i moim zwyczajem nawet gospodarstwa nie obszedłem...
Żyć mi się nie chciało. Dopókim nadziei szczęścia nie miał, byłbym dźwigał brzemię moje, teraz do niezniesienia ciężar jego czułem... Mówiłem sobie, że żyć i pracować nie było po co i na co?
Gdyby nie to żem pobożnym był i Boga w sercu miał, niedaleko od tego było, żem sobie życie chciał odebrać...
Zrywałem się chwilami do Lublina jechać sam — potém zwątpienie ogarniało — po co? A nużbym na te zaślubiny trafił?
Drugiego dnia po nocy bezsennéj, nie lepiéj mi było. — Gorycz okrutną czułem w ustach, ciężar na głowie, pragnienie i palenie wewnątrz. Trzeciego musiałem się położyć i tyle wiem, że mi się przed oczyma mary jakieś snuły...
Gospodyni, jak się potém okazało, poszła panu Stoińskiemu oznajmić, że w gorączce leżałem majacząc, i poczciwy sąsiad sam z żoną przybyli zaraz ratować mnie. Posłali po starego cyrulika niemca który u Lubomirskiéj był dawniéj w Opolu, a teraz w okolicy za doktora uchodził i ten podjął się leczenia mnie.
Wcalem nie wiedział co się działo ze mną i miarę czasu tak straciłem, że dnia od nocy nie rozróżniałem. Niemiec, ów Kurcer, podobno mnie już nawet na śmierć dekretował, ale oni wszyscy polskiéj natury nie znają. Gdym już umierać miał, przesiliła się choroba sama przez się...
Jednego dnia ze snu który mnie naówczas ciągle trapił, zbudziwszy się i oczy otworzywszy, myślałem w początku że śnię jeszcze.
Postrzegłem przy łóżku siedzącą pannę Filipinę, trzymała mnie za rękę, czułem jéj dłoń drżącą...
Ale nie mogło to być przecież...
Otwierałem i zamykałem oczy, a za każdym razem widziałem wejrzenie wlepione we mnie... Rozeznawałem ubranie na niéj ubogie i skromne...
Widok ten poruszył mnie i przytomność przywrócił, krzyknąłem obracając się ku niéj, lecz natychmiast usta mi dłonią zamknąwszy pokazała że mówić nie było wolno.
Widzenia tego — nie mogłem pojąć — lecz ono mi życie wróciło.
Czyż ja to teraz po latach tylu potrafiłbym opisać? Ani się oto kuszę nawet. Powiem raczéj jak było.
Kasztelanowa ujęta przez plenipotenta swojego, który śmiertelnie będąc rozkochany u nóg jéj leżał suplikując o protekcję, przy pomocy panny Napierskiéj, postanowiła marjaż gwałtem przyprowadzić do skutku. Potrafiono przejąć listy moje do panny pisane dowodząc jéj sfałszowanemi korespondencjami że ja o niéj nie myślę i że mi Trzaskowscy bogatą synowicę swą zaswatali.
Tak to jakoś dobrze ukartowane było, że Filipina uwierzyła prawie temu — lecz pomimo nalegania kasztelanowéj oświadczyła jéj że za mąż nie wyjdzie i serca nie mając do plenipotenta ręki mu nie odda.
Spodziewano się upor ten przełamać zwolna. Wysłano do mnie ów list który mnie na łoże powalił. Zdawało się u kasztelanowéj wszystkim że między mną a Filipiną zostało zerwane na wieki.
Tymczasem gdym ja zachorzał, Kurcer po lekarstwa do Lublina posłał i Karpowicz się dowiedział od Wojtka o przyczynie choroby, bo o niéj mówili wszyscy. Panna Filipina do kościoła idąc wypadkiem się w ulicy spotkała z Karpowiczem, a gdy go zagadnęła, wymówki jéj czynić zaczął że mnie niewiernością swą bodaj o śmierć przyprawi.
Dopiero jéj się oczy otworzyły na niepoczciwą zdradę.
Cóż tedy uczyniła? Oto nie powracając nawet do kasztelanowéj, pierwszy lepszy wóz nająwszy, jak stała puściła się w podróż do Rubaszowa. Powiadała późniéj że we łzach całą niemal drogę przebyła, a to ją bolało najwięcéj, iż przedemną jako płocha i zdrajczyni wystawioną została.
Jak tylko mi się cokolwiek polepszyło, Stoińska zabrała do siebie Filipinę, aby nimbym wydobrzał i mógł do ołtarza stanąć ludzkie języki się na nas nie rzucały...
Okazało się potém że gdy panna z kościoła długo nie powracała, plenipotent kasztelanowéj jak szalony puścił się w pogoń na miasto, dopytując, śledząc i w końcu dostawszy języka niemal pod Rubaszów pędził za nią zaklinając się że choćby gwałt popełnić przyszło mieć ją musi.
Nie powiodło mu się to w dodatku i od pani dostał srogą admonicję że ją skompromitował i na kłamliwą intrygantkę wystawił. Kasztelanowa chociaż na Hryniecką zagniewana, ale sama niegdyś romansową bardzo będąc, wielką ową miłość poszanować umiała i chciała okazać iż żałowała tego do czego ją Napierska namowami skłoniła. Natychmiast więc wszystkie rzeczy panny Filipiny kazała zebrać, dodając do nich małą wyprawę i gratyfikacij tysiąc złotych, które wyprawiła do Rubaszowa przez zaufanego kamerdynera z tém ustnem zapewnieniem że w błąd wprowadzoną została, czego jéj bardzo żal.
Gdy już u Stoińskich będąca panna Filipina odebrała list i zobaczyła posłańca w początku rozpłakawszy się nic przyjmować nie chciała z tych rąk, lecz się perswazjami pani Stoińskiéj dała przekonać i list piękny dziękczynny do kasztelanowéj napisała.
Z tych to jéj tysiąca złotych i lekarstwa potém i opłata doktora musiała się załatwić, bo u mnie mało co było, a to zaraz w początku wyszło czasu choroby.
Tamtych bowiém czasów i doktorowie i apteki srodze były kosztowne, i znam takie familije co na dłuższe leki fortuny niemal postradały.
Szczęściem że jakem tylko do przytomności przyszedł, gdym oświadomiał że nadzieja szczęścia powróciła mi, tak cudownie począłem zdrowić, jak raptownie padłem rażony tą chorobą.
Młodości siły dźwignęły mnie. Aniśmy nawet czekali do zupełnego powrotu mojego do zdrowia. Panna Filipina chciała zaraz do ołtarza iść aby mi dopomagać w gospodarstwie i módz mnie dopilnować.
W wigilję N. Panny Szkaplerznéj dnia 15 lipca chociażem jeszcze nie spełna siły odzyskał, mógł się ślub odbyć w kościele naszym parafjalnym na pamiątkę tego żeśmy go mieli brać u św. Michała, przed ołtarzem jego. Stoińscy koniecznie sierocie wesele wyprawić chcieli, ale i ona i ja mało u nóg nie leżeliśmy prosząc aby tego niebyło.
Odbyło się więc wszystko jak najprościéj wedle ubogiego stanu naszego. Stoińska pannie młodéj za matkę służyła, u nich ją ubrano ze zwykłym obrzędem, im do nóg upadliśmy prosząc o błogosławieństwo. Pieszo szliśmy potém w małéj komitywie do kościołka, gdzie tylko prostego ludu ze wsi był natłok.
Po błogosławieństwie kapłańskiem wziąwszy się pod ręce, razem ze Stoińskiemi i z proboszczem szliśmy do dworku, gdzie stara gospodyni w progu czekała z chlebem... Prosty obiad był przygotowany zawczasu i przyjęcie na jakie nas stało.
Tu ledwie próg przeszedłszy moja Filipinka fartuszek przypasała wesoło i wystąpiła jako gospodyni w własnym domu...
O Boże miłosierny! gdym ją zobaczył tak krzątającą się, szczebiocącą pod tym dachem naszym, nie mogłem się od łez wstrzymać.
Może mnie to choróbsko tak tkliwym czyniło, może szczęście, alem płakał a płakał... Ona za to śmiała się, żartowała, biegała, po ramionach mnie klepiąc, zawczasu już snując wielkie plany przyszłego gospodarstwa...
Żem ja się ze szczęścia tak rozmazał, w tém nie było dziwu żadnego, ale Stoińscy płakali wesoło jakoś śmiejąc się razem i proboszcz, ostry człek, łzy ukradkiem ocierał...
Choć obiad był — żal się Boże — tak niewystawny, iż ledwie mógł głód zaspokoić, choć wina osobliwego nie miałem, ale wszyscy się u stołu zasiedzieli z nami, i nierychło opuścili dworek.
Gdym potém wszedł z nią do izby, pierwsza rzecz którąm uczynił, to, żem jéj do nóg padł plackiem, dziękując i ślubując, iż tylko dla jéj szczęścia żyć chcę i pracować.
Uścisnęliśmy się długim uściskiem, który znowu łzy pobłogosławiły, ale mi już ślamazarności méj wstyd było; otarłszy więc je prędko — siedliśmy, pierwszy raz dusze sobie otwierając i spowiadając się wszystkich naszych myśli.
Tak nowe poczęło się życie.
Nazajutrz, jak dzień, obojeśmy byli na nogach: Filipinka fartuch przypiąwszy, ja w mojéj opończy siermiężnéj, jedno około obejścia, drugie w polu.
We dwojgu pracować — miły Boże, we dwojgu cierpieć bodaj, a pomagać sobie, a oszczędzać się, w świętéj zgodzie i miłości trwając — czyż może być większy raj na ziemi?
Szczęście mieszkało pod strzechą słomianą, że ludzie mu się jęli dziwując przypatrywać.
Ale mieliśmy téż do borykania się nie z jedną zawadą przy ubóstwie naszém. Pan Bóg krzyżykami próbował — zaraz tegoż roku grad żyto przemłócił dobrze, potém na jarzynę zżętą poszły deszcze, tak że jéj trudno było sprzątnąć. Trzeba było się oszczędzać i ściskać.
Filipinka żeby westchnęła, suchy chleb nasz uśmiech jéj złocił. Na wszystko miała radę, a gdy co złego spotkało, obracała to tak, aby mi nie dać poczuć straty.
Przy jéj dozorze, bo nie wiem jak stała się gosposią zawołaną, począwszy od drobiu prosperowało wszystko, w oczach rosło, mnożyło się, iż się to aż dziwném ludziom zdało.
Ja, żem u Podstolica będąc, koni się napatrzał, oprócz tego com z roli miał, ważyłem się zacząć szkapami handlować.
Pamiętam, pierwszy com go kupił i na nim zarobił, był źrebak deresz, od żyda, który gdym go do domu przyprowadził, ludzie śmieli się ze mnie. Zachodzony był i niewiele obiecywał.
Wziąłem się do niego ostro. Sam czyszcząc a pojąc i karmiąc, w niespełna pół roku gdym go Stoińskiemu ze stajni wyprowadził, nie chciał wierzyć żeby tenże sam był.
Wyprowadziłem go na jarmark do Łęcznej i czystego zarobku miałem przeszło trzydzieści talarów.
To mnie zachęciło, kupiłem strzyżaków dwoje.
Daléj szło mi już, żem czasem w stadku po kilkanaście miewał, nigdy długo nie przytrzymując, a byle zarobek sprzedając zaraz i kupując, młodzież szczególniéj. Pan Bóg mi jakoś błogosławił, że ani z zołzów ani z innéj choroby nie traciłem mojego towaru.
Corazem się w tém więcéj lubował, gospodarstwa nie opuszczając.
Prawda żem ani siana, ni słomy, ni owsa nigdy nie sprzedał, żem często dokupić musiał, ale mi i w polu szło lepiéj, bo nawozu był dostatek, a końmi, szczególniéj w bronach, robiłem więcéj własnemi, niż chłopską chudobą.
O naszém szczęściu cóż pisać?
Kobieta była jakiéj drugiéj świat nie widział pewnie. Żartem nawet nigdyśmy się nie spierali o nic, bo téż nie zażądała nigdy coby słuszném i rozumném nie było.
W rok jakoś po ślubie spodziewaliśmy się błogosławieństwa bożego, ale na świat przyszedł chłopak, który tylko kilka godzin żył i odchorowała potém miesięcy parę. W domu już drugiego roku jeżeli dostatku nie było, tośmy i biedy nie doznawali. Z mojego handelku końmi zawsze świeży grosz napływał, choć niewielki, a w gospodarstwie rzecz to główna, aby człowiek bez żywca nigdy nie został. Nie masz gotówki, toś na łasce i jak sparaliżowany.
Pierwszych pięć lat, w których się nam córka Justysia narodziła, mogłem małe wszystkie dłużki pospłacać. Trzaskowski, że często potrzebował grosza, kapaniną swoją wierzytelność odbierał. Daléj Stoińskiegom spłacił i pokwitowanie od niego dostał jeneralne w początku roku siódmego gospodarstwa naszego.
Rubaszowa było nie poznać.
Zasadziłem sad, który mi się dobrze wiódł, młynek zacząłem budować; brzęczącéj monety było zawsze trochę. W stadzie miałem klaczy pięć, matek, a różnéj drużyny sztuk dwadzieścia kilka. Wstyd powiedzieć, bo to się z tego ludzie śmieją, ale to paskudztwo kłapouche tak się mnożyło, że często gęsto mając prosiaka pieczonego na stole, sprzedawaliśmy chudźce i tuczone wieprze i lochy — ale to już było gospodarstwo bardziéj jéjmościne niż moje.
Gdy się to działo zmarł poczciwy Trzaskowski, którego córka była wyszła za Chomińskiego, a ten miał swoją wioszczynę, około Kazimierza. Jakoś w miesiąc po pogrzebie, przyjeżdża do mnie Chomiński z południa, gdy Filipinki nie było, bo gdzieś koło gospodarstwa chodziła.
Siadł ledwie i czapkę położył na stole i powiada mi:
— Wiesz ty z czém ja przybyłem?
— A no?
— Zgadnij...
— Dajże pokój — ja w tém nie bystry. Mów.
— Kupuj sobie moją część — przylega do twojéj jakby dla niéj była stworzona. Lasu mało masz.
— Ot, toś się wybrał do kapitalisty! — rozśmiałem się — aleć ja pieniędzy nie mam.
— To co! Gospodarz jesteś zawołany, a roztruchacz toż nie zły, robisz grosz w oczach, wypłacisz mi się. — Co dasz?
Anim słuchać chciał, bo to był ciężar okrutny. Jam ledwie się długów pozbył w nowe miałem leźć. Chciałem się od niego odżegnać. Ten mi jedno ciągle prawił.
— Wolę uczciwemu człowiekowi dać bez pieniędzy — jak lada furfantowi co mi zaliczy trochę, a potém procesuj go i wyganiaj.
Tego dnia nie dałem mu się, ale z żoną wieczorem zaczęliśmy o tem mówić i trutynować rzecz. Pokusa była wielka. Kawał ziemi dobry, przyległy, przy pomocy Bożéj ekspektatywy wielkie.
Bałem się, abym się nie podpalił i nie zabrnął. Szedłem do Stoińskiego na radę, a ten mi wręcz powiedział:
— Kupuj, nie pytaj.
Chomiński nie ustępował, napraszał mi się. — Daj co chcesz, a niech się zbędę tego kołtuna. Koniec końców, na początek wziąłem od niego dzierżawą na lat trzy. Poszło mi nadzwyczaj szczęśliwie i przed ukończeniem lat dzierżawnych nabyłem na dziedzictwo jego schedę.
Roboty miałem przez wierzch głowy. Była mowa o tem ażeby się do dworu Trzaskowskich przenieść, bo był daleko większy i dogodniejszy... ale z dwojakiéj przyczyny nie chcieliśmy opuszczać naszéj chaty. Raz żeśmy w niéj najszczęśliwsze lata przebyli, powtóre, jak mówiła Filipinka, żebyśmy na jakie państwo nie zachorowali, a życia nie zmienili, aby się nam w głowie nie zawróciło, co i najrozumniejszemu przypaść może.
Dom po Trzaskowskich trzymaliśmy w dobrym stanie, zaglądaliśmy do niego, posadziłem w nim wójta, alem sam nie zamieszkał. Przyszła pod ten czas na świat Antosia, a choć syna się nam chciało wielce — i téj byliśmy radzi.
Nabytek ów części po Trzaskowskich bardzo się okazał szczęśliwy.
Śmieli się może ze mnie sąsiedzi żem ja w stadninę, w krowy, w trzodę chlewną i owce nadto wierzył i wszystko prawie spasał niemi, a mogę powiedzieć że temum winien iż się dorabiałem, gdy drudzy tracili i stękali. Prawda, że uchowaj Boże pomorku mogłem więcéj stracić niż inni, lecz Opatrzność chroniła od niego, a jam téż czuwał aby nad gościńcami, któremi bydło zdaleka pędzano, że niemi zaraza idzie, nigdy się moje nie pasało. Łąk téż nie najmowałem anim dawał u siebie stawać i gościć.
Jaś mnie wówczas namówił, że dla tuczenia wołów gorzelnięśmy małą postawili, która potem się powiększyła i urosła. Żyd sobie wódką frymarczył, bo ja nie chciałem jéj znać, a jam i woły tuczył i chlewnią — nawet owocom się coś okrajało...
Na wołach do Warszawy, choć bywały przypadki po drodze, począłem zarabiać dużo, dość że się Chomiński spłacił, a jeszczem coś miał w zapasie.
Niebawem jakoś Stoiński przyszedł do mnie rając mi pod bokiem wieś, Zabrzezie. Tanio była do sprzedania, bo wielkiemu panu naówczas pieniędzy na gwałt było potrzeba, a wioska sama jedna w téj stronie, niedogodna była.
Stoiński mi się ofiarował pożyczyć coby brakło na pierwszą ratę.
Chciwym nie byłem, a to com miał bardzo mi starczyło — ale tu kusiła taniość. Dawali wieś za bezcen.
Zniszczona była — bo tam ekonomowie i dzierżawcy za oczyma gospodarzyli, a pan jéj nigdy nawet nie widział — przecież ziemia była dobra i na niczem jéj nie zbywało. Las tylko bardzo ucierpiał, bo go ciął kto chciał.
Jejmość bez któréj ja nic nigdy nie czyniłem, przekonawszy się że rozum miała ogromny i oko bardzo trafne — sama ze mną na wózku objeżdżała Zabrzezie. Kupno przyszło do skutku jak skoro grosikiem brząknąłem.
Gdy w sąsiedztwie okrzyknięto że Zabrzezie kupuję, potrzeba było widzieć zazdrość tych, co mnie pamiętali świętym tureckim. Nie mógł mi jednak nikt zarzucić ani krzywdy ludzkiéj — ni ucisku włościan, ani żadnego szalbierstwa. Szczęściło mi się, alem się na to pocił i trudził i mogłem powiedzieć z sumieniem czystem żem to winien był jeno Bogu i sobie a miłemu towarzyszowi mojemu.
Ci co na mnie dawniéj patrzeć nie chcieli lub z góry poglądali, jako na przybłędę i mizeraka, powoli gdym drugą wieś nabył, zbliżać się poczęli — rosła konsyderacja... Cale innym dla nich stałem się człowiekiem i ci co sobie lekceważyli mnie, poczynali już przyznawać mi — choć szczęście.
I to coś znaczy.
Przytem ani ja ani żona nie wbijaliśmy się w pychę, a tąż samą bryczyną jeździliśmy co przedtem. Konie tylko były lepsze.
W Zabrzeziu dwór jak dwór, stary był choć duży, nie byłby mnie pociągnął — ale ogród, opuszczony prawda — śliczności, z drzewy wyniosłemi, ze szpalery, z altanami, tak że i ja i Filipinka dla niego i dla dozierania gospodarstwa znaczniejszego musieliśmy postanowić dworek nasz opuścić.
Dał się prędko dom zabrzeski poprawić i wygodnym uczynić, tylko mi tego wydatku napędził żem sprzętu musiał dokupić.
Gdym granice jeszcze objeżdżał tego nowego nabytku, dopierom się dowiedział iż lasami będę z Zawrociem Podstolica graniczył. Miły Boże! ktoby mi to był powiedział że ja z nim o miedzę dziedziczyć będę. Mogę powiedzieć żem go był z oczów i z pamięci stracił zupełnie, tak że nie wiedziałem co się z nim działo.
Z okazji téj dopierom się rozpytywać zaczął. Żył jak mi mówiono więcéj w stolicy i za granicą niż w domu, a złe języki utrzymywały iż majętności były odłużone, pozastawiane i ruina blizka.
Powiadali mi iż się po dwakroć żenił nieszczęśliwie, z pierwszą swą wkrótce się rozwiódłszy bez potomstwa, z drugą zaś żyjąc w seperacji. A miała być pani majętna bardzo wielkiego domu, i równie się w życiu na świecie wielkim jak on kochająca.
Co zaś jadowite języki o życiu jego i jéj plotły, temu niespełna wierząc, powtarzać nie myślę.
W rok pono po nabyciu Zabrzezia, gdym jeszcze dopiero się do dworu wnosił i cokolwiek w nim uporządkował, jesienią jakoś, właśnieśmy z żoną po wpół pustym dworze chodzili rozpatrując się gdzie my, dzieci i goście mieścić się będą, gdy trzask z bata słyszę, ktoś przed ganek zatacza. Pobiegliśmy do okna. Stała przed nim machina wysoka jakaś, trochę dziwna, błyszcząca, czterema dzielnemi końmi w poręcz zaprzężona. Był to modny karykl ówczesny.
Wysiadającego z niego calem nie poznał. Mężczyzna był po francuzku z dworska ubrany, wydał mi się chudy, stary, ale wielkim panem od niego zdala zawiewało.
Wyszedłem na powitanie.
Tedy ów gość stanąwszy przedemną z uśmiechem, rzecze.
— Cóż? nie poznajesz mnie waszmość.
Głos go zdradził — Podstolic był, a dziś z tytułu nowego, acz drążkowego Kasztelan, choć na swoim kastelu nigdy nie bywał i na oczy go nie widział. Dawali mu téż teraz, nie wiem z jakiéj procedencji tytuł hrabiego...
— Nie mogłem się wstrzymać — odezwał się przystępując do mnie — abym nowego sąsiada a starego towarzysza szkolnego, nie nawiedził. Rozstaliśmy się prawda zimno, panie Rochu — ale waćpanu się poszczęściło, spodziewam się że żalu do mnie w sercu nie zachowałeś.
— Wdzięczność owszem — przemówiłem kłaniając mu się i do dworu prowadząc.
— A i waćpana małżonka — dodał — także do moich dawnych znajomości się liczy...
Mówił to z uśmiechem jakimś, ale grzecznie i prawie przyjacielsko.
Począłem go przepraszać że nas na nowosiedlicach znajduje i prawie na inkrotowiny przybywa, aby wybaczył że ludzie w dorobku przyjąć go może nie potrafimy...
Śmiał się tedy.
— Zachciałeś! wszakżeśmy to u nieboszczyka Karpowicza razem kaszę jadali ze staremi skwarkami i chleb stęchły!
Gdym jejmości oznajmił kto przybył, w początku wzdragała się do niego wychodzić, ażem ją w czoło pocałowawszy wymógł iż suknię jedwabną wdziawszy ukazała się w salce gościnnéj.
A to muszę powiedzieć, że choć po kilku słabościach i w ciągłéj pracy tak mi się Filipinka moja zachowała piękną i świeżą, iż niktby jéj lat nie dał, które miała... Tyle tylko że ciała więcéj nabrała i pełniejszą się stała, ale jak krew z mlekiem, biała i świeża, gdy się uśmiechnęła klękać przed nią było.
Kasztelan zobaczywszy ją tak młodą i piękną, widocznie się zdumiał... Trochę zakłopotany witał ją, a ona choć się wyjść wzbraniała, wnet ośmielona i wesoła, zagadnęła go sama w sposób żartobliwy o dawną znajomość.
Przy nas obojgu co nam Bóg w pracy zdrowie i czerstwość dał, dawny mój student, z pozwoleniem gdyby śledź wymokły się wydawał. Wesołością nadrabiał prawda, dowcipował, a czuć było że mu we środku gorzko być musiało...
Siedział u nas z godzinę i musieliśmy starszą córkę mu okazać, która się w matkę wdała i piękną była na podziw. Toż się jéj napatrzeć nie mógł. A dziecko było śmiałe, wesołe i zabawiło nas wszystkich...
Gdym go potem w ganek odprowadził, kazał karyklowi przodem iść a sam ze mną w gawędę daléj ciągnął.
— Patrzajże, mój Rochu — rzekł — jak to się kołem fortuna toczy, ty nie miałeś nic, jam był panem całą gębą... lat nie tak wiele upłynęło, tyś urosł już na dziedzica dwóch wsi, a ja — powiem ci (schylił mi się do ucha) — ja okrutnie się zaszarzałem.
Westchnął i dodał:
— Gdybyś miał jaki tysiączek czerwonych złotych zbywających? hę? po staréj znajomości?
— Najchętniej bym nim panu służył — rzekłem — ale mnie Zabrzezie formalnie zrujnowało... grosza przy duszy nie mam.
Zaczął się śmiać...
— A nie wiesz gdzieby można pożyczyć? potrzebuję okrutnie... Na wiosnę do Karlsbadu muszę jechać bo mi doktorzy nakazali pod karą śmierci, a umierać mi się nie chce... Późniéj do Paryża muszę... Jejmość mi bodaj po długiéj seperacji proces rozwodowy wytoczy... Zmiłuj się ratuj.
Odpowiedziałem że ze Stoińskim pomówię, ażali on nie znajdzie gotówki.
— Byłbym ci nieskończenie wdzięczen — rzekł — bo nóż mam na gardle...
Wzdychał. Ścisnął mnie potem za rękę i dokończył:
— A przyjedźże do Zawrocia zobaczyć jak nasza górka teraz wygląda.
W niedzielę na plebanji spotkaliśmy się ze Stoińskim, powiadam mu co mnie spotkało, jaki honor i jaka prośba, dodając:
— No, jeśli u was holendry śniedzieją, macie sposobność je umieścić.
Zamyślił się stary.
— Te lokaty u panów ja znam — rzekł mi — trzeba się pilnować aby kapitał nie stracić, który się w krwawicy uciułało... Czemuż nie? dałbym mu, ale na zastawę... Ma wioskę Borzymówkę, którąbym potem dopłaciwszy odkupił.
— Wiecież co? — powiadam mu. — Zaprosił mnie do siebie pan Kasztelan, jedźmy razem, rozmówicie się.
Dał się łatwo namówić. Ułożyliśmy się o dzień, przybył Stoiński mój wystrojony w atłasy i sajetę, w pasie złocistym, przy karabeli po pradziadku, taki wspaniały, taki wymuskany, jakby do króla na pokoje.
Ruszyliśmy moją bryczką miarkując tak, aby po obiedzie przybyć, ale szlachecka rachuba pańskiego czasu prawie zawsze chybia. My wstajemy rano około południa już się potrzebujemy pokrzepić, a z kurami spać idziemy, oni nawykli dzień robić z nocy, a noc ze dnia. Stało się więc żeśmy w sam obiad trafili.
W Zawrociu choć się coś zmieniło, nic nie było doprowadzonego do końca. Pan sam rzadko tu mieszkał, zawsze się zbierał założyć tu rezydencję, coraz nowe były projekty, zaczynano i nie kończono.
Zastaliśmy oprócz gospodarza, jakiegoś francuza Mosie Degrę (tak go zwano), zabawną figurę jakby z komedji, wymównego człeka, który wszystkich śmieszył, a słuchali go jak wyroczni, pana Samujłowicza, rodzaj przyjaciela i plenipotenta, którego tytułowano skarbnikiem, jakim nie wiem, i z sąsiedztwa sędziego Poncikowskiego.
Choć zarzekaliśmy się żeśmy jedli, ale żeśmy się na bryczce przetrzęśli — i — przysłowie powiada: nie wierz gębie, połóż na zębie — musieliśmy z niemi do stołu siadać.
Największą tedy zmianę znalazłem w kuchni. Nie można inaczéj powiedzieć tylko, że smaczno było bardzo, ale co człowiek jadł, jak się to zwało — ani ja, ani Stoiński, nie wiedzieliśmy. Dawali przytém burgunda, sekt szumiący i wina różne...
Przy stole o interesach żadnych mowy nie poczynano, ale o konjunkturach politycznych i o dworach różnych... a o świecie którego my nie znaliśmy... Wciąż tedy wychodziły na plac nazwiska różnych księżn, pań, panów nam zupełnie, nawet z odgłosu nieznanych...
Po obiedzie szli niektórzy do gry w bilard, nam także nieznanéj kijmi popychając kule na stole gładkim, które się potrącały i różne ztąd wywodzili kombinacje... Mnie pod rękę ujął Kasztelan i spytał:
— A cóż? sędzia? dał się zmiękczyć?
Opowiedziałem jak rzecz stała, że inaczéj nie chciał dać tylko na zastawę.
Kasztelan był niekontent. Pomyślawszy przywołał plenipotenta, poszeptali z sobą, a ten instrukcją opatrzony poszedł do Stoińskiego. Zapewne się go uchodzić spodziewał, bo siedli razem przy małym stoliczku i kazano podać butelkę węgrzyna; chociaż ja z góry wiedziałem, że Stoiński gdy sobie co powie, młotem mu tego nie wybić.
Widziałem jak się nad nim Samujłowicz pocił, czuprynę tarł, ramionami zżymał, brał go za ręce, nachylał się, szeptał, konwinkował... a wszystko to napróżno.
Skończyło się na tém, że plenipotent wstał do pryncypała spiesząc z raportem, naradzali się, szeptali, a gdym ja ze Stoińskim się potém zszedł, powiedział mi na ucho:
— Zastaw muszą dać — inaczéj nie będzie...
Wziął mnie jeszcze na stronę dawny kondyscypuł — prosząc o pośrednictwo, powiedziałem że Stoińskiego znam z tego iż twardy jest jak kamień. Interes chcieli ubić koniecznie bez zwłoki, ściągnęło się więc do wieczora, potrzeba było nocować.
Dano nam tę pamiętną dla mnie górkę na któréj z Fabusiem niegdy odprawialiśmy rekollekcje...
Tam w téj izdebce naszéj nawet sprzęty téż same stały i zmienionego nie było nic. Na ścianie gdziem wyskrobał nazwisko moje, znalazłem je, jakom napisał przed laty.
Zrana powołano mnie do Podstolica, którego znalazłem w tureckim chałacie nad filiżanką czekolady. Chciał mi wyrazić wdzięczność swoją, bo teraz gdy pieniądze miał dostać, już o tém, czém je okupił, nie myślał. Był w humorze doskonałym, ciesząc się podróżą do Karlsbadu i do Francyi. Przyznał mi się téż, iż byle rozwód otrzymał, miał już pewność ożenienia nowego z księżną... podobnie jak on sam rozwódką, a dziedziczką dóbr wielkich, która dlań była z afektem od dawna.
Na ostatku zmusił mnie, jak powiadał, na suwenir, abym przyjął od niego parę pistoletów, cale pięknych srebrem kutych, które, ażeby się nie obraził — zabrałem, choć mi po nich nic nie było.
A ponieważ o Kasztelanie mowa, muszę dopowiedzieć jaki go los spotkał późniéj.
Powędrował do wód jak zamierzał, rozwód téż stanął i na małżeństwo się nowe zbierało, gdy zachorzał ciężko... Przywieziono go do Warszawy, gdzie jeszcze czas jakiś kawęczał i umarł. Po którym majątek natychmiast wierzyciele rozerwali, tak, że dalszéj rodzinie, nie wiem czy co pozostało.
Stoiński się przy Borzymówce utrzymał dopłacając.
A że ta mu do serca przypadała lepiéj i koło niéj się chciał okupywać, wepchnął mi gwałtem część swoją na któréj siedział, że ją nolens volens nabyć musiałem.
Mieliśmy oboje z Filipinką kłopotu, zachodu, nieustannego trudu dosyć. Jam prawie z bryczki zsiadać nie mógł, i ledwie żonę, dzieci uścisnąwszy, odetchnąwszy ruszaj daléj ... Koń zawsze osiodłany stać musiał.
Skarżyłem się nieraz na ten nawał pracy, i pragnąłem spocząć, nie mogąc jednak skarżyć się aby mi ta krętanina na zdrowiu szkodziła... Chorować nie miałem czasu.
Nasza starsza w oczach rosła — a co dziwna, że matka z nią gdy czasem razem szły, wziąć je było można za dwie siostry, tak mi moja młodziusieńko wyglądała.
Jużeśmy byli nadzieję potomka płci męzkiéj stracili prawie, gdy Opatrzność nas nim obdarzyła.
Przyszedł na świat z omyloną rachubą, na kilka dni w przódy niżeliśmy go się spodziewali, bo trzeciego lutego na święty Błażéj, przed niedzielą zapustną.
Byłem podówczas dla wołów moich w drodze, gdy mi posłaniec umyślny wesołą tę przyniósł nowinę, za którym dzień i noc spiesząc dobiegłem do domu w ostatni wtorek...
Postanowiliśmy chrzciny odprawić solenne nie żałując na nie; jak tylko Filipina wstać mogła, bo bez niéj nic w domu zrobić nie umieliśmy. Stoińskiemu któremum tyle winien był z onego czasu, gdym nic nie miał — należało aby chrzestnym ojcem Błażkowi mojemu był, czego mi nie odmówił.
Na témbym historję osobliwą żywota mojego mógł zakończyć, który jest zwierciadłem miłosierdzia Bożego, gdyby jeszcze jedna okoliczność na wzmiankę nie zasługiwała.
Po narodzinach Błażka, gdym z podwojoną usilnością pracował dla dorobku aby mu ojcowiznę większą po sobie zostawić — w czém mi się dziwnie wiodło — w samą wigilję śś. Piotra i Pawła tego roku kiedym od Stoińskiego nabywał resztę Rubaczowa, przybywa do mnie z Lublina, znajomy mi Przemocki jurysta już nad wieczór.
Sądziłem że wracając lub jadąc a wiedząc o mnie po drodze, zajechał spocząć do dworu. Nie pytałem nawet z czém przybywał.
Nie lubiłem tego człowieka, bo był z tych co dla grosza na wszystko są gotowi, ale w towarzystwie człek był miły i gładki.
Po wieczerzy gdym go do gościnnéj izby zaprowadził, potarłszy czuprynę powiada mi:
— Jam tu, mój mości dobrodzieju, nie w gościnę ani dla wypoczynku przybył — ale z niemiłą sprawą. Posłów nie zabijają ni wieszają.
— O! o! — rzekłem — cóż to takiego?
Trwogim nie uczuł bom był w sumieniu czystym.
Usiedliśmy.
— Rzecz jest taka — począł Przemocki — że... że potomstwo Pokrzywnickich najbliższe krwią Janowi Aleksandrowi, po którym asindziej odziedziczyłeś — chce obalić testament, dowodzić mu pochodzenia nieszlacheckiego i na kaduka goni...
Osłupiałem.
— Mości dobrodzieju — odezwałem się spokojnie choć mnie to raziło jak sztylet w serce, dla Filipinki zwłaszcza i dzieci moich... O testament nie zabiegałem, przyjął mnie do krwi i herbu swojego ś. p. Jan Aleksander, dokumenta są, przedawnienie zaszło. Dlaczegóż natychmiast nie protestowali.
— Hm! — odparł Przemocki — być może, iż oni nie wskórają nic w sądzie... a być może, iż się okaże jako w pewnych wypadkach przedawnienia nie ma. Na dwoje babka wróżyła... tak, ale zadawanie chłopstwa głośne zawsze nieprzyjemne jest, sprawa się rozbębni, rozniesie...
— Ja na to poradzić nie mogę — rzekłem. — Dopust to będzie Boży, przyjmę go z Jego ręki.
A gdyby Pokrzywniccy dali sobie czém gębę zatkać? — odparł jurysta...
— To by się zbłaźnili — rzekłem — i okazali że im nie szło o nic tylko o wydarcie grosza...
Po Janie Aleksandrze jak to inwentarz i akta okazują wziąłem trzech chłopów odłużonych... Czegom się dobił to w pocie czoła...
— Bądź co bądź od tych trzech chłopów poczęło się wszystko, a dzisiaj waćpan jesteś dziedzicem pięknéj fortuny — oni zaś — ubodzy.
Spojrzał mi w oczy.
— Sam asindziej prawo znasz i wiesz co trybunały — mówił daléj. — Pokrzywniccy Bończyce choć ubodzy mają kolligacje, protekcje mają, kaduk wyrobić mogą. Ułóżcie się.
Gdy to mówił jam w duchu się przeżegnał i wezwawszy w pomoc Boga — coś mnie tknęło nie poddawać się.
— Wiesz asindziej co — rzekłem — ja szlachectwa sobie nie przyznaję — zostałem adoptowany nie taję — niech prawda jak oliwa na wierzch wychodzi, niech pozywają i procesują. Dziej się wola Boża.
Powiedziałem to z taką siłą choć bez gniewu, iż widząc mnie poruszonym, Przemocki przyskoczył za rękę chwytając.
— Rozmyśl się asindziej, nie trzeba rzeczy brać gorąco....
Nie mówiąc na to nic, wyszedłem. Gdym do pokoju naszego wrócił a Filipinka mnie zobaczyła musiałem być srodze na twarzy zmieniony, gdyż aż krzyknęła...
— Roszek, na rany pańskie — co ci jest?
A trzeba wiedzieć żem ja, nie kłamiąc nigdy, całéj jednak prawdy co do procedencji méj nigdy żonie nie widział potrzeby opowiadać. Nadeszła godzina gdy się wyspowiadać musiałem. Widziałem że szlachciance to uczyni boleść wielką...
— Nim ci odpowiem co mi jest — rzekłem — posłuchaj czegom ci jeszcze nie powiedział nigdy a co dziś wiedzieć potrzeba... Gorzkie to jest — ale przełknąć musisz.
Przeżegnawszy się i na duchu uspokoiwszy, zacząłem wywodzić procedencję moją, nie pomijając nic. Stała bledniejąc to czerwieniejąc, to ręce zaciskając, a tak się w jéj twarzy boleść malowała jako we zwierciedle.
Doszedłem do tego czém nam zagrożono i co uczynić postanowiłem.
Łzy się jéj polały strumieniem z oczów, stała moment jakby ogłuszona, aż rzuciwszy się mi na szyję i łkając — zawołała:
— Choćbyśmy z torbami poszli, czyń co ci sumienie dyktuje. Wykupywać się napastnikom sromotna rzecz... Jest ci przecie sprawiedliwość na świecie...
Kiedy powiem żeśmy omal nie noc całą przeboleli myśląc jaki los dzieciom naszym jest zgotowany jeśli kaduk na nas wyrobić potrafią Pokrzywniccy — nie skłamię. Pomodliwszy się przecie nad ranem miałem mocniejsze niż kiedy postanowienie nie ustępować; w sądzie zaś apelować do uczucia sprawiedliwości i samemu stanąć w obronie własnéj.
Z rana gdym wyszedł Przemocki był już ubrany i konie jego stały zaprzężone pod gankiem.
Gdy mnie zobaczył przybywającego, bystro zmierzył oczyma, chcąc rozpoznać co się święci.
Spytałem go jak spał. Po małym przestanku powiada mi:
— Cóż postanowiliście?
— Jakom wczoraj rzekł, od tego nie ustępuję — odezwałem się. — Mają li Pokrzywniccy prawo i sprawiedliwość za sobą, niechże zabiorą co im należy — ale testament ważny, nie wezmą nic. Rozgłosu się nie boję, bo tak czy owak nie unikniony. Dziej się wola Boża.
Widząc mnie tak twardym Przemocki nie nalegał, żegnać się począł, dałem mu jechać.
Nazajutrz do dnia wpada do mnie poczciwy Stoiński, pomięszany, zhuczony, na szyję mi się rzuca płacząc.
— Wiesz czém ci te szelmy grożą? Przemocki zajeżdżał do mnie. Nie jest ci wrogiem — on i ja radzimy po przyjacielsku — zatkaj im gębę...
— Ojcze mój — odparłem — sumienie mi nie pozwala, groźba nie dopuszcza uledz... Wziąwszy Boga na pomoc bronić się będę.
— Ale fama! dla dzieci!
Znowu tedy na szyję, prawie do kolan stary mi przypadł.
— Pokombinujecie się — zagódź sprawę.
— Nie mogę — rzekłem. — Nie ja jeden jestem w rzeczypospolitéj takim adoptowanym szlachcicem. Miała zawsze prawo szlachta nasza, kogo chciała do herbu przyjmować. Tysiączne są tego przykłady...
Na fałszu żyć nie godzi się, niech prawda się odsłoni.
Nie pomogły nic perswazje i zaklęcia Stoińskiego — uparłem się.
— Dziej się wola Boża.
Czekaliśmy dalszych kroków z ich strony, a ja tymczasem papiery moje zebrawszy, prawo wertując ku obronie się sposobiłem.
Upłynął tydzień i więcéj — cicho.
Przemocki list do mnie wystosował długi, pełen argumentów i pogróżek, nakłaniający do zgody i komplanacij. Odpowiedziałem mu krótko a węzłowato że pozwów czekać będę.
Tak twardym mnie znalazłszy, nie wiedząc co począć, nasłali mi jeszcze przyjaciół z perswazjami, lecz wszystkie te nalegania czyniły mnie zaciętszym jeszcze...
— Nie ustąpię — mówiłem — nie ustąpię...
Wiedziałem już że zabiegli do króla, dworu, do stolicy, a w trybunale sobie jednali deputatów... Jam się zdał na wolę Bożą.
Nie brałem nikogo w Lublinie do sprawy mojéj, sam mając intencję ją prowadzić.
Spodziewałem się już pozwów lada dzień, gdy kadencja nadeszła. Jechałem do Lublina aby sprawie atentować... Tymczasem, czy się jeszcze nie przygotowali, czy się lepiéj rozpatrzyli w dokumentach, czy ulękli, o sprawie słuchu nie było.
Mnie to już poczynało draźnić, bo w domu było co robić około gospodarstwa, a jam tu na bruku czas marnował. Spotykam dnia jednego Przemockiego przed trybunałem i widzę jak mi się wyśliznąć pragnie boczkiem. Zastąpiłem mu drogę.
— Czołem, mości Przemocki — rzekłem — macie pozywać to nie dawajcież czekać. Po tom tu jest.
Zmięszał się znacznie.
— Nie wiem co się dzieje — wyjąknął — ja téż wyglądam decyzji Pokrzywnickich. Mają nadjechać sami dla atentowania.
— Kiedyż to będzie?
Ramionami ruszył i wymknął mi się.
Nazajutrz pojechałem do domu, zostawiwszy polecenie aby mi znać dawano... Miałem już napisaną mowę jaką w obronie swéj powiedzieć chciałem, nic nie tając a do sprawiedliwości odwołując się. Czytałem ją kilku — wszyscy mi przepowiadali iż wygrać muszę i konfuzją okryję napastników. Animusz miałem tak wielki iż najmniejszéj nie czułem trwogi.
To co mnie dolegało najwięcej, żem mojéj Filipince boleść uczynić musiał wyznaniem mém, — już przeszło — o resztę nie dbałem.
Powróciłem do domu — uspokajając ją iż — strachy na lachy, z procesu najpewniéj nie będzie nic.
Tak się téż stało. Nosili się z tém po sejmikach, po szlacheckich zjazdach żem ja im nieprawnie ich ojcowiznę i imię przywłaszczył; zwoływali na mnie swych braci, odgrażali się napaścią i zrąbaniem w śmierć — wszystko to przetrwałem, a skończyło się na niczém. Wrzawę wielką uczyniwszy dali pokój...
W parę lat potém gdy Justynka podrosła i już się o nią dowiadywali kawalerowie — bo piękną była jak matka, a głośno mówiłem że trzydzieści tysięcy dam pod poduszkę, jeden z tych Pokrzywnickich przez różne pośrednictwa począł mnie macać czylibym zań córki nie wydał, aby raz na zawsze sprawę ubić.
Odpowiedziałem wręcz iż go ani na próg nie puszczę, a Justysię prędzéj do klasztoru dam niż za takiego panicza. Dali mi więc pokój zupełnie, głosząc tylko żem ja ze świń i wołów powstał... a do Bończów nie należę.
Tym co mi to powtarzali przyznawałem śmiejąc się że fortunkę moją naprzód Bogu, potém sobie, w ostatku téż wołom i świniom winien byłem i sekretu z tego nie czynię...
Teraz w starości méj gdy te losy rozpamiętywając, myślę jak cudownie Opatrzność Bozka dźwigała mnie i ratowała, choć wiele się przecierpiało — wielbię ją i dziękuję, bo nie wiem czy drugiego takiego u nas znaleźć komuby jak mnie z mizeroty wyjść się udało. — Za co Bóg niech będzie błogosławiony.

KONIEC.

1880 Drezno. Na górce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.