Beniowski (Sieroszewski, 1935)/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM XVII
BENIOWSKI
POWIEŚĆ
II
INSTYTUT WYDAWNICZY
„BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA

Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy

XXIII.

Gdy wepchnięto Beniowskiego do celi więziennej, chwilę stał przy drzwiach, aby oswoić oczy z panującym tam zmrokiem. Więźniowie poznali go natychmiast.
— Beniowski!... Pan Beniowski?... Co się stało!?
— Chodź, chodź!... Dawno czekamy na ciebie... Ale przedtem coś niecoś ofiaruj na majdan... na sierocy nasz majdan więzienny... Bogacz jesteś przecie!...
— Daj czerwońca!... Albo tę kurtkę lisią, w którą odzian jesteś...
Ogromny kozak z twarzą opoja, z wyrwanemi, jak u ostatniego szelmy, nozdrzami zbliżył się do Beniowskiego i ujął poufale za róg jego kaftana. Beniowski dłoń jego z niechęcią odsunął.
— Cóż to, nie znasz prawideł więziennych? Dawnoś to nas porzucił? Co!? — spytał ochrypłym głosem kozak.
— Dajcie mu spokój! Zapłacę za niego, jeżeli nie ma pieniędzy!... — ozwał się cichy głos z pod okna. — Auguście Samuelowiczu, chodźcie tutaj... tu jest miejsce!
Był to Kazarinow. Beniowski ledwie go poznał, tak był się kupiec zmienił, zmarniał i podstarzał. Wahał się chwilkę, lecz na powtórne zaproszenie zbliżył się i przyjął wyciągniętą dłoń.
— Właśnie przed paru godzinami widziałem się z żoną pana — zaczął cicho — cóż, kiedy fortuna kołem się toczy!
— Chciałem to samo powiedzieć: żebraczej torby i więziennej doli nie zarzekaj się!... Cóż, jak tam u mnie w domu? Dzieci czy zdrowe?... Co robią?... Majątek opisali, wiem, wiem... Kątem mieszkają u starego przyjaciela... Może herbaty napijesz się, Auguście Samuelowiczu?... Jeszcze ciepła...
Beniowski zlekka wzdrygnął się.
— No, no!... Nie ta, inna... przyjacielska... Co stare grzechy wspominać!? — I wy byliście przed chwilą u szczytu powodzenia, a teraz tu jesteście... — dodał Kazarinow łagodnie.
— A za co?... Nie wiecie?... — spytał inny z kupki więźniów, siedzących na pryczy bliżej drzwi.
— Nie wiem, potwarz jakaś...
— Wszyscyśmy tu przez potwarz! — uśmiechnął się kozak z wyrwanemi nozdrzami.
— Wiadomo niewinni... przez potwarz! — cieniutko zaśpiewał łysawy, ale młody jaszcze aresztant. — Dziewicza niewinność... oprócz... — słomka tam nie bywała!
— Cicho, Ciotka!... Co ty się tam znasz!
Zaczęły się swary, cyniczne drwiny i śmiechy, które całkowicie pochłonęły uwagę czcigodnego towarzystwa.
Beniowski siedział nieruchomo i pilnie słuchał; bystre oczy jego, utkwione w mur, zdawały się przebijać przeszkody i lecieć daleko, zmarszczone brwi zdradzały natężenie myśli.
— Nasłuchujesz, Auguście Samuelowiczu, nasłuchujesz! To samo było z początku ze mną... Nie wierzyłem, że może się wszystko tak nagle zmienić... A przecie... Pij herbatę, Auguście Samuelowiczu, bo zupełnie wystygnie... Myślałem wciąż, że, oto, za chwilę otworzą się drzwi, przyjdą, powiedzą: wychodź, Timofieju Archipyczu, wracaj do domu, do rodziny, do sklepu i dobytku, gdyż to był tylko brzydki sen-mara... A przecie!... Teraz już wiem, że jestem nędzarzem, teraz już marzę jedynie, jakby się stąd wydostać choć nago, byle cało! Ale to trudno, to bardzo trudno! Jak kogo te kleszcze ułapiły, musi skórę na nich zostawić... Myślałem, że uda mi się przez ciebie, Auguście Samuelowiczu, a, oto, sam tu jesteś!... Czy można spytać zaco?... Jak myślisz?... Skąd to przyszło? Co!? Powiedz!... Może razem coś ułożymy: ręka rękę myje, noga nogę wspiera... — szeptał Kazarinow.
— Wszystko z powodu tej nieszczęsnej zapiski, którą im oddałeś!... — powiedział po krótkiem zastanowieniu się Beniowski.
— Źle. Rzecz sama przez się błaha, gdyby nie to, że sekretarz ma ochotę na tę dziewkę, raczej na jej posag i miejsce po ojcu... On całą rzecz rozdmucha i zrobi zeń, co będzie chciał... Chyba, że mu pan da pieniędzy... Za gotówkę on wszystko odda: i najładniejszą pannę i najlepszą karjerę. On mówi, że jak się ma w ręku grosze, to się ma wszystkie kobiety na wybór, ale jak się ma wszystkie kobiety, to się jeszcze nie ma pieniędzy. Gdyby tak można moją sprawę z pana sprawą połączyć?... Co? Jabym im cały majątek oddał, gdyby mię wypuścili i gdyby mię wysłali choć na jaki rok na Aleuty na poborcę podatków... Właśnie umarł dawny na wyspach Kurylskich... Ale cóż, kiedy z nimi niepodobna się porozumieć... Łatwo wpaść... Nietylko majątek zabiorą ale i życie! Kto ich wie?... Trzeba mieć głowę na karku, aby z nimi gadać... Liczyłem na pana, bo pan mądry, a tymczasem... masz, babo, jarmark! — użalał się kupiec.
Beniowski słuchał go z pewnem roztargnieniem; prawe jego ucho wciąż zwracało się ku oknu. Nagle stamtąd dobiegł dziwny dźwięk, jakby zwady i uderzeń w bramę ostrokołu. Beniowski zerwał się.
— Idą!
Więźniowie również zerwali się ze swych miejsc.
— Kto idzie?... Twoi?... — spytał się kozak z wyrwanemi nozdrzami. — Właź, Beniowski, właź na okno!
Stanął blisko muru, oparł się oń ramieniem i podstawił swe kolano i szerokie plecy Beniowskiemu, jak schody. Beniowski wdrapał się zręcznie i zawisł na kracie u maluchnego, zaciągniętego rybim pęcherzem okienka. Tumult nazewnątrz przycichał, ustały kołatania. Do grubych męskich głosów dołączył się płacz niewieści, poczem wszystko ucichło i odeszło z głuchym łoskotem licznych chrzęszczących na śniegu kroków.
— He, to jakaś podwika!... Dużo ich masz rozsianych po świecie, Beniowski, co? Och, rozkosznik jesteś, czuć to odrazu!... Baby za takim latają jak suki!... — roześmiał się kozak i ruszył ramionami.
Beniowski ześliznął się na ziemię blady i zmieszany. Twarz mu sposępniała, jak chmura; nikt go już nie śmiał zaczepiać; nawet Kazarinow nie odważał się nawiązać przerwanej rozmowy.
Zapadła noc, posnęli więźniowie. Beniowski również wyciągnął się na twardej pryczy, podłożywszy pod głowę litościwie użyczony mu przez Kazarinowa worek; spać wszakże nie mógł. Przed oczyma przesuwały mu się w ciemnościach obrazy tego, co się stać w tym czasie mogło poza murami więzienia. Co znaczył ten krzyk i kołatanie?... Czyżby ta nieszczęsna, śliczna dziewczyna odważyła się aż tutaj pójść za nim?... Boże mój, Boże!... Z cichym jękiem przewrócił się na bok i zakrył twarz dłonią. Dlaczego nie przyszli towarzysze, jak przysięgali?... Wszak przeczytał wyraźną obietnicę w oczach Chruszczowa? Co znaczyło dla pięćdziesięciu nieomal ludzi, uzbrojonych w muszkiety, zdobycie więzienia przy tak lichej załodze?... A jednak nie przyszli!... I nie przyjdą!... Widział zdradę i tchórzostwo, lęgnące się już w wielu sercach...
— Ludzie są słabi... Potrzebna dla zwycięstwa twardość w postanowieniu i szybkość w czynie... Męstwa, widać, nie stać im na długo... Chruszczów jest powolny i ostrożny... Panow... Panow nie wierzy mi! Ach, ten Stiepanow, ten Stiepanow!... Czego on ode mnie chce?... Wciąż czegoś chce?... Co będzie teraz?... Historja z kartką, rozumie się, że głupstwo... Ale za parę dni... wypłyną a może już wypłynęły sprawy, za które będę wisiał! Niema tam głowy... Jedynie strach przede mną, wiara w me powodzenie trzymały ich na wodzy... Dawnoby się między sobą pożarli, wydali jeden drugiego... Niewielu mam przyjaciół! Mogę liczyć na Chruszczowa, na Baturina, na Sybajewa, na Bielskiego... lecz wszyscy oni mało mają determinacji! Winblath zakopał się w chałupie ze swoją Kamczadalką, nosa nigdzie nie pokazuje, z trudem ściągnąć się daje na zebrania... Innych utrzymuje przy mnie nadzieja zysku, łupu, swywoli... Ach, prawda: Kuzniecow, ten wierny, ale co go wiąże ze mną, sam nie wiem!... Zresztą wszystko jedno: teraz wszystko to pęknie i znajdą się oni wszyscy wcześniej czy później tutaj!... Ha, wtedy, stąd spróbujemy...
Usiadł i dotknął ręką oślizgłych zrębów ściany więziennej. Przez malutkie okienko wpadał popielaty świt.
— Dnieje! — pomyślał. — Muszę się wyspać, bo niewiadomo co jutro przyniesie! Wezwą mię pewnie na dopros!...
Przytulił głowę do worka i zamknął oczy. Śniło mu się, że jedzie w Krakowie ulicą Florjańską na czele swych pułków zwycięskich, że pędzi przed sobą stada bydła i wiedzie wozy z żywnością dla oblężonych, że tysiące ludzi wita go radosnemi okrzykami, że z balkonów, z okien i z dachów wieją chorągwie barwne i kobierce, a woddali u wylotu, na skrawku błękitnego nieba czernieje strzelista korona wieży Marjackiej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— „Miłuję cię ponad wszystko, Maurycy... nie odchodź, nie odchodź!...“ — szepczą usta świeże i purpurowe, jak wiśnie, oczy modre patrzą błagalnie z pod ciemnych rzęs. — „Uniwersał przyszedł... przysięgałem Generalności i Ojczyźnie...“ — „Jeszcze miesiąc, tydzień, dni kilka... Wszak dla mnie ty jeden jesteś na całym świecie, a tam oni mają cały świat... Oni nawet nie poczują twej nieobecności, gdy z twem odejściem zgaśnie tu dla mnie dzień słoneczny!...“ — „Jeżeli zostanę, inny zostanę i ty mnie przestaniesz miłować!...“ — „Nie mówię: nie idź!... mówię: dzień, jeszcze jeden dzień tylko pozostań!...“ — „Jutro trudniej się będzie oderwać, niż dziś... słodkie są pocałunki twoje, Hanno, tak są słodkie!...“ — „Słodkie są, bo niewiadomo, czy się powtórzą!...“ — „Ludzkich rzeczy los! Kto trwałości ich dobija się, oddaje się im w niewolę...“ — „Słodka niewola, po stokroć razy słodsza od samotnej wolności...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Wstawaj, Beniowski, wstawaj!... Przynieśli ci chleb i wody gorącej na herbatę, a że jej nie masz, więc zaparzyłem podwójną porcję w swoim imbryczku!... — budził Beniowskiego Kazarinow.
Podniósł się Beniowski, poprawił starganą we śnie odzież, rozczesał włosy palcami i spojrzał badawczo na szare postacie towarzyszy więziennych.
Wzrok jego zatrzymał się dłużej na pełnej zwierzęcej mocy postaci kozaka z wyrwanemi nozdrzami. Ten poczuł jego spojrzenie i zwrócił nań oczy siwe, śmiałe i zimne jak połysk topora.
— Co? Nie idą?... Ha!... Ech, panie Beniowski, poszedłbym ja do pana na służbę, służyłbym, wysługiwał się wiernie, ale...
Wstrząs! kudłatą głową i zanucił z początku cicho ochrypłym głosem:

Chyże stopy w pętach łańcuchów,
U wrót wszędzie stoją żołnierze,
Niema wyjścia dla śmiałych zuchów,
Niema przejścia przez te rubieże...
Hej, nadpłyńcie, chmury gradowe,
I rozbijcie turmy darniowe!...

Pod koniec głos jego grzmiał, jak burza; wszyscy słuchali z przejęciem i ciekawością. Wtem zachrobotały zawory u głównych drzwi, wionęło zimnem powietrzem, zastukały kolby muszkietów o podłogę. Chwilę potem nadzorca otworzył celę i zawołał gromkim głosem:
— Beniowski, wychodź!...
— Pewnie do lochu, do katowni!... Niech cię Bóg ma w swej pieczy!... — szepnął Kazarinow.
Beniowski wyprostował się dumnie i wyszedł; zdumiał się wszakże do tego stopnia, że wpół drogi przystanął, gdy na schodach więziennej przyciesi spostrzegł stojącą w słońcu i błękicie Nastazję, a za nią samą panią Niłowową.
— Chodź, chodź, Auguście Samuelowiczu!... Czekamy!... Śpiesz się, bo zimno!...
Beniowski nie ruszał się, przejęty wyrazem twarzy dziewczyny i widokiem łez, płynących z jej wpatrzonych w niego oczu gwiaździstych.
Nawet zrobił ruch, jak gdyby chciał się cofnąć, ale klucznik i żołnierze popychali go ztyłu.
— Już się wszystko ułożyło... Iwan Piotrowicz wie, że madrygał pisał Stiepanow... — gadała Niłowowa, patrząc ze wzruszeniem na więźnia i córkę.
— Jakto?... Więc Stiepanow aresztowany?... — spytał z przerażeniem Beniowski.
— Ależ nie!... Całkiem inaczej... Wszystko dobrze, pocałuj-że ją, narzeczoną swoją!
Beniowski wahał się, lecz dziewczyna, popchnięta przez matkę, już była koło niego i podniosła ku niemu zapłonioną twarz. Pobladł, pochylił się ku niej, objął i musnął po świeżej twarzy ustami.
Całą drogę do fortecy i mieszkania Niłowowych opowiadała zacna Marta Karłowna przebieg wypadków; jak Nastka, dowiedziawszy się o jego aresztowaniu, postradała zmysły i, jak stała, w jednym sarafanie, pobiegła do więzienia, jak łomotała we wrota, żądając, żeby ją również zamknięto; jak z trudem i wielkiem zgorszeniem udało się nareszcie ją stamtąd uprowadzić; jak przyszedł Chruszczów i poradził, żeby wskazać na Stiepanowa, że chłopak gotów jest odpokutować za swe przewinienie; jak bardzo gniewał się i wytrząsał pięściami na Chruszczowa, na nią i na córkę Iwan Piotrowicz, aż wreszcie zmiłował się, więcej nawet, bo pogodził się z koniecznością marjażu... Cała trudność teraz, jak skłonić sekretarza, żeby odnalazł co prędzej paragraf prawa pozwalający na ułaskawienie jego, Beniowskiego, i przywrócenie mu wolności, nie czekając na odpowiedź z Petersburga, bo jako skazaniec bezprawny nie może przecie jej poślubić! Trzeba go zjednać sobie i skłonić, aby napisał niezwłocznie od siebie odpowiednie urzędowe podanie...
Beniowski słuchał wszystkiego uważnie, prowadząc za rękę Nastazję. Na ganeczku spotkała ich Mironowna, Adelajda, Marta, Grześ i Chruszczow.
Beniowski zamienił z ostatnim znaczące spojrzenie i poszedł do naczelnika dziękować mu za uwolnienie. Stary siedział na swym stolcu przed stołem z nadpitym sporo już gąsiorkiem wódki i pełną jej czarką. Przywitał Beniowskiego dość kwaśno, a gdy ten z Nastazją padli mu do nóg, odepchnął ich zlekka, mrucząc:
— Och, och! Zgubicie wy mnie, wcześniej czy później zgubicie!...
Poczem Beniowski poprosił o pozwolenie udania się natychmiast do domu, aby mógł się przebrać i oczyścić z więziennego niechlujstwa; lecz pani Niłowowa nie zgodziła się na to.
— Musisz przedtem zjeść obiad, a umyć się to i tutaj możesz, bo już przecież jesteś tak jakby nasz syn!...
Pojechał więc Chruszczow sam do wioski z radosną nowiną.



XXIV.

Dopiero pod wieczór wrócił do siebie Beniowski.
Natychmiast zjawił się u niego Chruszczow z dwoma uzbrojonymi spiskowcami i zażądał niezwłocznie udania się na zebranie.
Chłodne zachowanie się Chruszczowa i obecność zbrojnych zastanowiły Beniowskiego.
— Bardzo dobrze, żeście zwołali zebranie, ale... cóż się tam stało nowego?
— Mam zakaz rozmawiania z tobą w tej sprawie. Na zgromadzeniu dowiesz się o powszechnych zarzutach i zamiarach!... — odpowiedział poważnie Chruszczow.
W izbie Chruszczowa było pełno ludzi; wpływowsi wygnańcy siedzieli dookoła stołu na ławach, inni kupili się po kątach, złowrodzy, ciemni, ledwie widzialni w słabem, czerwonem świetle gorejącego u ściany łuczywa. Tu i tam lśnił krwawo oręż. Pośrodku stołu leżały dwa pistolety i stał kubek pełny napoju; zbrojna w muszkiety straż pilnowała wejścia.
— Beniowski — zabrał głos Baturin wśród powszechnej ciszy — opowiedz nam, w jaki sposób uwolniłeś się z więzienia, oczyściłeś z urzędowych oskarżeń i uzyskałeś nawet pono rękę starszej córki naczelnika kraju?
— Aha, więc to tak!... Widzę, że podejrzewacie mię o nędzną zdradę i że ta trucizna dla mnie przygotowana jest!... — zaczął wzburzonym głosem Beniowski. — Jakiem prawem i dlaczego śmiecie tak myśleć o mnie? Czy dałem wam jakie powody? Czy obracałem kiedy na własną wyłącznie korzyść osiągnięte przez siebie powodzenie?... Co więc dowodzi mej zdrady? Czy gdybym z wami tak haniebnie postąpił, przybyłbym tutaj teraz, aby narażać się na wasz sprawiedliwy gniew?... Azali nie bylibyście raczej otoczeni w tej chwili żołnierzami i zakuci oddawna w łańcuchy!?
— Jesteś tak pełny wybiegów, Beniowski, i tak w nie dufny, iż mogłeś pozory umyślić, aby, rozproszywszy nas do domów, tem łacniej bez oporu zagarnąć!... — wybuchnął Stiepanow.
— Taak! Teraz rozumiem, gdyż... ten oto pan był właśnie mego aresztowania powodem. Nie o to jednak na razie mi chodzi, chodzi mi bardziej o ten brak wszelkiej ufności, jaki wykazaliście mnie, swemu wodzowi... Pocóżeście wybierali mię i przysięgali mi?... Czy mogę polegać na ludziach, co wykazali tak łatwą wiarę w zmienność zamiarów, obietnic, nawet przysiąg swego naczelnika?... I co za powód tego?... Przypomnijcie sobie początek stowarzyszenia naszego. Kto był jego twórcą i więzią?... Kto z wytężeniem pracował krok za krokiem, aby zbliżyć chwilę wyzwolenia?... Kto zbudował szkołę?... Kto powiódł was do Ankalów i wyrobił wam powszechny w społeczności szacunek?... Kto polepszył byt wasz?... Kto związał was, rozsypanych, poróżnionych i słabych, wspólną nicią, dającą wam jedność i siłę?... Nie dlatego przypominam to wam, aby się chwalić... Bynajmniej; ale dlatego, aby wykazać, nierozsądni, iż w razie wykrycia naszego sprzysiężenia, bądź co bądź, ja byłbym karany najsrożej, że żadna zdrada nie mogłaby mię uchronić od podejrzeń i prześladowania, gdyż zaiste winy moje wobec rządu są największe. Wiedzą tu poniektórzy z obecnych, że nawet ułaskawienie za obecny spisek nie uwolniłoby mię od wielu innych oskarżeń, albowiem życie całe dążyłem do wyzwolenia siebie oraz innych. I zato zapewne wyście mi tutaj przygotowali truciznę!...
Przerwał i milczał czas dłuższy, oddychając ciężko.
— Owszem, gotów jestem wypić ten kubek, o ile dowiedziecie mi, że którykolwiek z moich postępków nie wiedzie ku waszej wolności!...
Zapanowała śmiertelna i długa cisza; wreszcie wstał Panow.
— Oddawna w podejrzeniu cię miałem, Beniowski. W głowie mojej pomieścić się nie mogło, iżby te były rzetelne powody tak ścisłych twoich z naczelnikiem stosunków, o których radzie naszej donosiłeś. Śledziłem więc wszystkie twoje kroki, a skoro tylko tego poranku uszu mych doszło, iż na mocy ukazu cara Piotra wolność zyskałeś, nie wątpiąc już o twej zdradzie, umyśliłem własną ręką życie ci odebrać i jeżelim odwlókł wykonanie tego przedsięwzięcia, to szczególnie w celu, bym co prędzej ostrzegł mych towarzyszów, jak srogie i bliskie grozi im niebezpieczeństwo.
— I jakoś niebezpieczeństwo to nie nadchodzi. Jeżelim was zdradził i stanąłem wśród was jedynie poto, aby... was łacniej, po domach rozproszywszy, bez oporu ująć... w takim razie zostańmy razem do rana w tej komnacie, a nawet dłużej, abyście w każdej chwili mogli mi wpakować w łeb kulę z jednego z tych pistoletów...
— Tak!... To prawda... Głupstwo wszystko!... — rozległ się pomruk w tłumie.
— Bądź jednak, Panow, szczerym do końca i przyznaj się, azaliż sam przyszedłeś do tych podejrzeń, czy raczej podszepnął je ci kto inny?... — pytał dalej Beniowski.
Panów nie odpowiadał blady i wzruszony.
— Odpowiedz!... — rozkazał Baturin.
— Istotnie... często mówiłem o tem... ze Stiepanowym.
— Aha, właśnie!... Otóż posłuchajcie, co pan ten pisze do panienki, której dobroci i poświęceniu winienem właściwie wolność... Znacie jej: skromność i zacność, albowiem chodzi ona, jak to wspomniałem, do szkoły naszej i wielu z was widuje ją codziennie... Co zaś do jej uczuć i małżeńskich względem mnie zamiarów, to myślę, że te całe plany rzekomo są jeno szlachetnym wybiegiem w celu ułagodzenia gniewu srogiego ojca... Gniewem zaś słusznym zapłonął on po przeczytaniu następującej kartki:

Twe oczy, skąd Kupido na wsze ziemskie kraje,
Nastazjo Iwanowno, harde prawa daje,
Nie oczy, lecz pochodnie dwie nielitościwe,
Które palą na popiół serca nieszczęśliwe...
Twe wdzięki, jak straszliwe Ateny pawęże,
Rażą śmiertelnym blaskiem osłupiałe męże...

Otóż kartkę tę przypisano mnie i za nią wtrącon zostałem do więzienia... Jeżelim zamilczał imię autora, to nie dlatego jednak, że pragnąłem uchodzić za twórcę owych pięknych wierszy, żywcem zresztą tłumaczonych z francuskiego znanego poety, lecz jedynie z obawy, aby istotny ich właściciel przez właściwą mu lekkomyślność nie naprowadził wypadkiem władzy na ślad naszego spisku... Czy nie było tak, jak opowiadam?... Powiedz, panie Chruszczów?... I czy to ja powiedziałem nazwisko Stiepanowa naczelnikowi okręgu?... Czy ja?...
— Więc je wiedzą!?... — krzyknął z przerażeniem Stiepanow.
Obecni roześmieli się głośno.
— Uspokój się, Hipolicie Piotrowiczu, już sprawa załatwiona... Nie grozi ci nic narazie, ale trzymaj się czas jakiś... zdaleka... od panny!...
Do Beniowskiego podszedł zmieszany Panow:
— Daruj, byłem wprowadzony w błąd... Ten Stiepanow... Ale widzisz: kodeks Piotra Wielkiego mówi podobno wyraźnie o przywróceniu praw tym wygnańcom, którzy wykryją jakąś zbrodnię, zamach stanu lub spisek...
— Grożące całości państwa, albo zdrowiu i mieniu urzędników państwowych... Otóż wykrycie, iż cukier, podarowany nam przez Kazarinowa, był zatruty, będzie uważany za taką zasługę, gdyż mógł on być przez nas... podarowany naczelnikowi kraju, sekretarzowi, oraz innym... — dodał Beniowski znacząco.
Zebrani znowu roześmieli się głośno.
— A stało się to również za zgodą Kazarinowa, który przyznał się do zamiaru strucia urzędników, lecz za szczere wyznanie winy, głęboką skruchę i obietnicę poprawy, zostanie ukarany jedynie konfiskatą majątku i zesłaniem jako poborca rządowy na wyspy Kurylskie...
— Ukarali kota sadłem!...
— Za rok będzie miał drugie tyle!...
— Kruk krukowi oka nie wykole... Wiadomo!
— Szajka!
— Będzie darł z żywego i umarłego!...
Pomrukiwali zebrani, ruszając ku wyjściu.
— Jakiż więc koniec?... — spytał Baturin.
— Ja chcę powtórzyć moją przysięgę!... — powiedział Beniowski.
— A ja proponuję zwolnić Beniowskiego od wszelkiej przysięgi, my tylko mu ponownie przysięgniemy!... — krzyknął Panów.
— Zgoda!... Stójcie!... Przysięgać!... Niech Chruszczów czyta przysięgę.
— Na przysięgę z waszej jedynie strony nie zgadzam się: przysięgniecie dopiero po mojej przysiędze!... — sprzeciwiał się Beniowski.
Stało się, jak żądał. Po chwili Chruszczow zaczął drżącym głosem:
— ...„Iż przyłoży z nich każdy wszystkich swych starań, choćby z niebezpieczeństwem życia, iżby dopomógł do uskutecznienia planu, w celu odzyskania wolności“...
Gdy się rozchodzili, Beniowski zatrzymał przedniejszych z rady naczelnej: Chruszczowa, Baturina, Kuzniecowa, Sybajewa.
— Chciałem się was, przyjaciele drodzy, poradzić, jak mam postąpić w sprawie mego narzeczeństwa?
— Cóż, panna ładna i zacna, w razie czego zabierzemy ją z sobą na okręt!... Można ci tylko powinszować!... — odparł Baturin.
— Cukierek-dziewczyna!... — cmoknął Sybajew.
— Nie jest to jednak rzecz taka prosta, gdyż przedewszystkiem może nie zechcieć opuścić rodziców, następnie... — zaczął Beniowski.
— Musiałaby jednak ich opuścić, gdybyś naprzykład został urzędnikiem i dano ci posadę w jakim odległym zakątku... Białogłowy tego zwyczajne, z tem od dzieciństwa rosną... — zauważył Chruszczow.
— Następnie... — powtórzył z pewnem wahaniem się Beniowski — wiedzcie, że jestem żonaty i że mam syna... Nawet nie widziałem go... Opuściłem żonę w stanie błogosławionym...
— Masz tobie!... — przeciągnął Baturin. — To co innego!
— Licho nadało!... Gdzie djabeł nie może... — mruczał Kuzniecow.
— To, rozumie się, komplikuje sprawę!
— Tak komplikuje, że chwilami nie wiem, co robić... — szczerze zgodził się Beniowski. — Wolałbym iść otwarcie na ogień nieprzyjacielski...
— Mógłbyś, zaślubiwszy ją, nie korzystać z praw małżeńskich... Na tej zasadzie, oraz wyjaśniwszy pod jakim zrobiłeś to przymusem, łatwo wszędzie otrzymałbyś rozwód — wstawił ostrożnie Chruszczów.
— Zawsze to dwużeństwo!...
— Wcale nie, gdyż wyrok sądów rosyjskich, pozbawiający praw, zwalnia wygnańców od wszelkich ślubów...
— Nie jestem poddanym rosyjskim... Zresztą w żadnym razie nie chcę i nie mogę wplątać w taką brzydką historję czystej, cnotliwej i tak mi oddanej panienki.
— Cóż się wtedy z nami stanie?... Zrozum, że całą osłoną twoją i naszą jest rodzina naczelnika. Przez swą odmowę obrazisz ją i uczynisz z niej najzajadlejszych swych wrogów... — wybuchnął Kuzniecow.
— Co czynić, co czynić? — szeptał Beniowski, chodząc po pokoju w rozterce.
Towarzysze po raz pierwszy widzieli go w takim stanie.
— Możnaby tak urządzić, żeby ci dał ślub nasz spiskowy pop; onby wtedy i w księgi kościelne i w sam obrzęd mógł wstawić takie nieformalności, że małżeństwo byłoby nieważne — radził Baturin.
— Nie!... Nie mogę... Jej jednej tak okłamywać nie mogę... nie mogę...
— Cóż więc uczynisz? — spytał cicho Chruszczow.
— Nie wiem, myślę, że najlepiej zwłóczyć... Zostało do wiosny jakieś trzy miesiące... Dwa albo nawet trzy tygodnie zajmie nam podróż z naczelnikiem... Z tego więc też względu musi ta wyprawa jak najrychlej dojść do skutku... Następnie drugie trzy tygodnie albo miesiąc zabierze wyszukanie miejsca i rozplanowanie naszej osady... Potem trzeba będzie budować domy — nie mogę przecie małżonki z tak szlachetnej rodziny wprowadzić do byle budy... Będę czepiał się najrozmaitszych pozorów... Nie przyjdzie mi to łatwo, gdyż w każdym razie będzie to fałsz, a nie uwierzycie, jak mi jest ciężko... gdyż taka ufna jest... ona!...
Urwał i z pewnem zmieszaniem spojrzał na uśmiechającego się Baturina.
— Pamiętaj, że losy nasze... — zaczął cicho Chruszczow.
— Pamiętam, pamiętam!... — przerwał mu niecierpliwie Beniowski.
Wracając do domu, nałożył drogi i długo błądził po pustych drogach, wśród śmiertelnie cichych, zaśnieżonych lasów, szukając jak zwykle wśród migocących na niebie gwiazd ukojenia dla swej myśli i swej burzliwej duszy.



XXV.

W parę dni potem odbył się uroczysty ceremonjał przywrócenia praw Beniowskiemu, według przepisanego kodeksem porządku.
A więc zrana wszyscy wygnańcy w odświętnej odzieży zebrali się w szkole, by czekać na wysłańców rządowych.
O dziesiątej przybył pisarz Sudejkin z dwoma kozakami i obwieścił, że przywozi rozkaz naczelnika okręgu, aby się Beniowski niezwłocznie wraz z nim do kancelarji gubernjalnej stawił. Kto miał psy i sanie, ten pośpieszył razem z Beniowskim. Inni szli pieszo. W zarządzie wygnańcom kazano czekać w sieni, a Beniowskiego urzędnicy wprowadzili do sali radnej. Siedział w niej Niłow, jako prezydent, na pierwszem miejscu, otoczony asesorami z przedniejszych obywateli miasta i oficerstwa, z sekretarzem Nowosiłowym i setnikiem Czernych na czele.
Rozpoczął uroczystość Niłow długą przemową, w której dowodził, jako szczęśliwy jest każdy mający do czynienia z światłymi i sprawiedliwymi przedstawicielami rosyjskiego rządu, jako szczęśliwi są poddani, korzystający z dobrotliwej i mądrej opieki praw rosyjskiego państwa.
— Szczególniej, gdy na tronie zasiada taki anioł w ludzkiej postaci, jakim jest boska nasza, panująca obecnie Imperatorowa, Katarzyna Wielka... Głębia mądrości, wzór cnót niedościgły, uosobienie tkliwości i wspaniałomyślności, Mars i Athene razem i sama Wenus w jednej osobie, anioł-stróż bezpieczeństwa i pomyślności poddanych, rozsypanych po całem Jej niezmierzonem Państwie. W jej to imieniu nagradzam zasługi, okazane Imperjum przez obecnego tu a wszem znanego Augusta Samuelowicza Beniowskiego.
Tu kiwnął na Sudejkina i ten zaczął urzędowym nosowym głosem:

— „Powodowany nigdy niezmiennem mojem do sprawiedliwości przywiązaniem, dojrzale i z uwagą rozważywszy godne i chwalebne czyny Augusta Samuelowicza Beniowskiego, tutejszego wygnańca, w myśl ukazu Senatu a z woli Jej Cesarsko-Imperatorskiej Mości Katarzyny Samowładnej i Najwyższej Rządczyni Wszech Rosji, ogłaszam go wolnym od proskrypcji, na którą wzwyż wymieniony wyrok go skazał. Wyrok ten od dziś dnia ustaje, a to w myśl prawa, wyłuszczonego w pięknym artykule przepisów, tyczących się urządzenia wygnańców. Ażeby zaś powody, które mię do tego kroku skłoniły, poznane były, rozkazuję, ażeby czyn Augusta Samuelowicza Beniowskiego został do wiadomości publicznej podany i przyłączony do powyższej deklaracji w brzmieniu, wyłożonem mi przez naczelnego sekretarza mej kancelarji.

Naczelnik Kamczatki
Kapitan I. Niłow“.


„Jaśnie Wielmożny Gubernator, zastanowiwszy się nad gorliwym czynem Augusta Samuelowicza Beniowskiego, który odkrył spisek, uknowany przez kupca Timofeja Kazarinowa na strucie i zadanie śmierci gubernatorowi i przedniejszym urzędnikom gubernjalnym, a to zapewne w celu zbrodniczym opanowania tej prowincji i wyrwania jej z pod władzy Najwyższej; nadto zważywszy, iż wspomniany August Samuelowicz Beniowski, dla dowiedzenia sromotnego zamiaru przestępcy, hazardował nietylko życie swoich towarzyszów, ale i swoje własne, doświadczeniem mocy trucizny na własnej osobie, a tem samem z niebezpieczeństwem dni swoich i życia swoich przyjaciół przekonał się dostatecznie o występku zwyż wyrażonym, co świeżo potwierdził sam Kazarinow, dobrowolnie wyznając swoją zbrodnię, zaczem w nagrodę tej tak ważnej usługi, postanowione jest wyrokiem Jaśnie Wielmożnego Gubernatora, stosownie do ukazów Piotra Cara, iżby wspomniany August Samuelowicz Beniowski uznany był wolnym od kary wygnania, jakoż niniejszym aktem uroczystym wolnym jest deklarowany.

Naczelny sekretarz kancelarji
S. Nowosiłow.
Pisarz Sudejkin.


Po przeczytaniu deklaracji przywołał Nilów do stołu prezydjalnego Beniowskiego i kazał mu ucałować „zierkało“, poczem uściskał wygnańca sam, a za nim koleją inni członkowie rady. W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazało się na progu sześciu żołnierzy z doboszem. Sudejkin stanął pośród nich z dekretem w ręku i udał się natychmiast na miasto, tam go ogłaszać po wszystkich rogach ulic.
Beniowski poprosił, żeby jemu też pozwolono zrobić pewien wniosek, a otrzymawszy pozwolenie naczelnika, tak zaczął:
— Po usłudze, którą los szczęśliwy wydarzył, iżbym oddał ją Państwu, można zaufać, iż całe moje życie poświęcę na użytek i dobro łaskawej tej Gubernji, która tak wspaniale i skutecznie raczyła się zatrudnić mym losem; podejmuję się zatem wprowadzenia uprawy roli w części południowej Kamczatki i założenia tam pastwisk, wystarczających na utrzymanie tyle bydła, ile go potrzeba będzie na wyżywienie tej całej prowincji. Do wykonania tego zamiaru niczego więcej nie żądam, jak tylko pozwolenia, ażebym mógł osiąść w owych stronach z kilkunastu dobranymi towarzyszami, toż iżby mi ze czterdziestu krajowych mieszkańców w pomoc przydano.
Przemowę Beniowskiego spotkano pochwalnym szmerem; poczem Niłow po krótkiej naradzie z Nowosilowym obwieścił, że propozycja została przyjęta i zostanie podana pod obrady na następnej sesji Zarządu.
— A teraz proszę do mnie na obiad!... — zwrócił się do asesorów.
Beniowski wymknął się do sieni, aby uściskać towarzyszy i powiadomić ich o urzędowem przyjęciu projektu osady rolnej.
Wywołało to wielką wśród nich radość i gwarnym, podnieconym tłumem opuścili fortecę.
Beniowski poszedł do gubernatora, aby siąść przy biesiadnym stole z obywatelami miasta, już jako równy z równymi. Obok niego posadzono strojną w perły, w drogie zausznice i odzianą w najpiękniejsze szaty Nastazję. Wszyscy już dobrze wiedzieli o narzeczeństwie, ale czekali cierpliwie, aż to ogłosi publicznie sam naczelnik kraju. Ten nie śpieszył się, jadł, pił, gości jeść i pić zmuszał, dopiero dobrze sobie podchmieliwszy, poczuł godne rzeczy wzruszenie i podniósł się, aby przemówić:
— I powiedziane jest: — rzekł Niłow — wyjął Pan żebro z boku Adamowego i uczynił zeń niewiastę... Ogłaszam cnym gościom, jako tych dwoje ma się za łaską Boga i mojem pozwoleniem niedługo pobrać...
Tu kiwnął głową w stronę córki i Beniowskiego.
— Nie wcześniej to jednak nastąpi, aż nadejdzie od gubernatora irkuckiego nominacja pana młodego na oberpolicmajstra Kamczatki, na który to urząd przedstawiłem go...
Radość gości nie miała granic, wszyscy na wyścigi szli z kieliszkami trącić się najpierw z rodzicami, a później z narzeczonymi. Nastazja, cała w ogniach, dziękowała na wszystkie strony, ściskając tajemnie pod stołem rękę ukochanego.
Lecz ten był smutny i skąpy w uśmiechach. Nawet gdy na wniosek kupca Rybnikowa miejscowi obywatele uchwalili zebrać składkę na wiano dla młodych i posypały się niezwłocznie dość duże sumy na ręce kupca Biełycha, obranego prezesem komisji składkowej, troska nie znikła z pięknej twarzy wygnańca.
— Co ci jest, synu, gdyż sądzę, że tak pozwolisz mi ciebie od dziś nazywać!? — zwróciła się do niego pocichu pani Niłowowa.
— Mamo, on taki smutny, jakby to był pogrzeb!... — szepnęła Nastazja, opierając się na ramieniu narzeczonego.
— Myślę, droga Marto Karłowno, o towarzyszach, z którymi przeżyłem tyle czasu, zaznałem tyle biedy, przebyłem tyle drogi w trudach i niebezpieczeństwach, a którzy pozostają wciąż w niedoli, z jakiej los szczęśliwy mię tylko co, dzięki wam, wywiódł...
— To się da zmienić, to się zmieni! Skoro będziesz naczelnikiem policji, będziesz przez to najbliższym ich opiekunem. Zresztą cóż robić!... Musisz się przyzwyczaić, żeś przestał być już ich towarzyszem. Mam nadzieję, że zamieszkasz u nas, gdzie kazałam już pokoje wyporządzić! Ufam, że nie odmówisz temu żądaniu, a tem samem łatwiej ci przyjdzie w interesach publicznych pomagać Iwanowi Piotrowiczowi...
Kłaniał się Beniowski, dziękował, pulchne ręce pani naczelnikowej całował, niecierpliwą Nastazję upewniał, że niczego tak nie pragnie, jak być wciąż blisko niej, ale...
— Niech panie zrozumieją, że byłoby zbyt już bolesną, zbyt nieludzką z mej strony rzeczą, gdybym tych przyjaciół wiernych i oddanych mi, tak natychmiast po otrzymanem szczęściu porzucił... Mam tam w dodatku uczni, szkołę, którą obowiązałem się prowadzić... Potrzeba czasu, aby to wszystko urządzić, aby nauczyciele włożyli się w swe obowiązki!... Jesteśmy młodzi, życie nas czeka jeszcze długie, Nastazjo, nieprawda? Nie należy być skąpym, nieużytym i bezwzględnym w chwili szczęścia dla pokrzywdzonych przez los, nieprawda!?... — dowodził szeroko i wymownie.
Nastazja miała w oczach łzy rozrzewnienia, ale pani Niłowowa wzruszyła niecierpliwie ramionami.
— Rób, jak chcesz!... Chociaż nie przekonałeś mię. Nie rozumiałam cię nigdy i teraz nie rozumiem... Wiem tylko, że wszystko w twem ręku na lepsze się obraca!
— Niech mi pani wierzy, iż to dlatego, że istotnie szczerze pragnę, aby wszystkim było jak najlepiej!... — odparł z wesołym naciskiem.



XXVI.

Uwolniono nareszcie Kazarinowa; sam Beniowski poniósł mu o tem wieść do więzienia. Kupiec z płaczem upadł mu do nóg.
Sekretarz Nowosiłow również był bardzo zadowolony, gdyż ułaskawiony wydał mu niezwłocznie skrypt, że jego skonfiskowany majątek nie przenosił paru tysięcy rubli w gotówce, w należnościach, oraz w pewnej ilości zleżałych, zepsutych towarów.
— Wszyscy trzej zarobiliśmy na tej sprawie po ośmnaście tysięcy rubli — chwalił się Niłow. — A wszystko przez ciebie, Auguście Samuelowiczu. — Od dzisiaj codziennie zrana przychodzić do mnie będziesz pomagać mi w mej pracy. Czytać będziesz raporty i listy, treść z nich wyciągać i dawać na nie stosowne odpowiedzi albo rozkazy. Wprawi cię ta robota do urzędowania, na którem wprędce mam cię nadzieję pomieścić!...
Beniowski spełnił rozkaz i zaraz nazajutrz wziął się do porządkowania papierów, co trochę rozerwało jego przykre myśli. Miał już dość tego wszystkiego i marzył o rychłym wyjeździe z gubernatorem, spodziewając się, że w drodze trochę wytchnie od tych wszystkich brudów i intryg. Zawiódł się jednak srodze, gdyż po obiedzie wezwał go znowu do siebie naczelnik przez umyślnego i kazał uprzedzić kupca Kuzniecowa, który podjął się dostawy podwód, aby przygotował więcej psów i sani, gdyż sekretarz i komendant również z nimi jadą.
— A z nami... szachownica!... — dodał znacząco Nowosiłow.
— Ha, ha!... Właśnie... ona!... — roześmiał się setnik.
— Cobyśmy tu bez ciebie robili, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził słodziuchno sekretarz, nie spuszczając błyszczących oczek z pochmurnej twarzy wygnańca.
— W Awaczyńsku, w Wierchnim, w Niżnim są jeszcze osoby, co nie poznały ostrości twego umysłu i płoną ochotą starcia się z nami!... — rozwodził się setnik.
— Myślę, że twój Kuzniecow zdąży jeszcze wszystko urządzić. Zapowiedz mu, że chcę wyjechać najpóźniej pojutrze, aby uniknąć w powrotnej drodze złej sanny!... — rozkazywał naczelnik.
Beniowski skorzystał z pretekstu, aby się wymknąć.
Tej nocy odbyło się w szkole ostatnie zebranie spiskowców, na którem Beniowski zdał władzę na czas swej nieobecności Chruszczowowi.
— Winniście mu bezwzględne posłuszeństwo!... Nie czyńcie kroku bez jego pozwolenia!... Już niedużo zostało czasu, lecz rozgałęzienie naszego spisku takich dosięgło rozmiarów, iż byle nieostrożność zwrócić może na nas uwagę, a wtedy trudno byłoby prawdę zataić!... Jeszcze trochę cierpliwości i wysiłku a cel zostanie osiągnięty!... — pouczał zebranych Beniowski.
Obiecali słuchać jego rad i widać było, gdy żegnali się z nim, że byli jego odjazdem przejęci.
— A ty, Beniowski, wracaj jednak co prędzej, szczęśliwie. Jakoś raźniej nam z tobą!... — mówili niektórzy.
Kudin, Łapin i Rubatow szykowali się w drogę, jako przyboczna straż Beniowskiego.
Orszak naczelnika składał się z czterdziestu sześciu osób na dziewiętnastu saniach; w tej liczbie było dwudziestu pięciu spiskowców, wprowadzonych umyślnie przez Kuzniecowa, jako straż, służba i psiarze. Sprawni, karni, trzeźwi, otaczali oni naczelnika i urzędników czujnym pierścieniem, nie dopuszczając do nich żadnej osoby, żadnej wieści bez uprzedzenia o tem Beniowskiego. Ten nieodstępnie przebywał przy boku coraz mocniej przywiązującego się do niego Niłowa.
— Bóg cię zesłał na pociechę moich starych lat!... Z tobą nie zginiemy!... — powtarzał mu w chwilach rozczulenia.
A zdarzało się to dość często, gdyż płaskich baryłeczek podróżnych z wódką wzięto spory zapas.
Pogoda sprzyjała, dnie były złote, słoneczne, a noce szafirowe, gwiaździste i mroźne. Psy i sanie lekko mknęły po stwardniałym, ubitym wiatrami, zeszklonym przez słońce i mróz nocny śniegu.
Droga z początku wiodła po lodzie rzeki Bystrej. Urwiste, porosłe lasami brzegi malowniczo załamywały się na wysokich przylądkach, tworząc ciemne skały i osypiska, obrzeżone na złomach rąbkami śniegów. Z poza nich wyglądały tajemniczo mleczno-białe, wysokie i zębate łańcuchy gór. Zorze świtu i zachodu malowały je cudną, mierzchliwą purpurą, a jasny dzień dziergał złotem, omglonem tęczową śreżogą promieni, rozszczepianych w kryształkach szronu, w perełkach lodu.
Nocowano w kamczackich osiedlach, gdzie znajdowano zawczasu przygotowane jurty, ogrzane sutym ogniem, wymiecione, wyczyszczone, upiększone futrzanemi wzorzystemi dywanami. Przyjmowali ich tam uniżenie kamczaccy „taju“, ubrani w cenne futra, padając na twarz i ofiarując im wyborne ryby wędzone, mrożone, gotowane, moc dziczyzny, jarząbków, kuropatw, zajęcy, dzikich i swojskich renów... Wszyscy tedy byli syci i weseli, i ludzie i psy... Każdy z orszaku na popasach dostawał od okolicznych mieszkańców jako datek futerko lisa, lub dziesiątek skórek wiewiórczych, a prócz tego mógł wymienić na herbatę, cukier, chińską tkaninę lub poprostu wyłudzić drugie tyle. Gdy zaś naczelnik pokrzepił się jedzeniem i trunkiem, przychodzili z hołdem wodzowie pobliskich plemion i, kłaniając się, rzucali mu pod nogi całe stosy drogich futer kunich, lisich, nawet sobolich. Dostawało się z tych skarbów sporo i podwładnym.
Pęczniały skórzane sumy podróżne, okrągliły się od wywczasów, od dobrej wyżerki, od zadowolenia twarze urzędników.
Gdy w dalszej podróży wdarli się zwężającym wciąż wąwozem rzeki w samo wnętrze górzystej krainy, w dzikie zacienione wąwozy o ścianach prawie prostopadłych, droga stała się bardzo uciążliwą i otwarły przed nimi zadymione mroźnym oparem czeluście „tarinów“. Rzeczułki, płynące po dnie wąwozów, w wielu miejscach pokrywała sina gołoledź, dziwnie odbijająca od przyległych bialuchnych calin śniegowych. Jeszcze bardziej dziwiły i przerażały wędrowców niespodziane rozlewy żywej wody, wyciśniętej z głębin rzecznych odmętów mrozami, która chlupała pod łapami psów, jak rozlew letni.
W takich miejscach, aby nie pomrozić zwierząt, ludzie przewozili je i przenosili na rękach, przeciągali następnie sanie i ładunki, co dużo zabierało czasu. Nieraz już i noc zapadła i księżyc wszedł nad czarniejszemi od nocy skałami, a karawana, pokrzykując, dzwoniąc brzękadłami osztołtów, poskrzypując płozami, tłukła się wśród białych oparów oparzeliska, ledwie prześwietlonych srebrną poświatą. Tu i tam wśród mrozu, białości i martwoty tajemniczo migotała i łuszczyła się żywa smuga płynącej wody... Czasami w lodowym pagórku rozpękłego łona rzeki trzeba było rąbać schody wśród tych ciekących niebezpiecznych strumieni.
Ludzie w tych miejscach bardzo cierpieli od zimna i odmrożeń; nawet naczelnik zdradzał czasem obawy o nich i ze współczucia wstawał z sani w trudniejszych miejscach. Jedynie sekretarz nie ruszał się ze swego futrzanego wora, gdzie było mu miękko i ciepło, zaciszno, jak w uchu.
Na przestrzeni często paruset wiorst nie spotykali podróżni mieszkańców i nocowano w „powarniach“ — pustych schroniskach, umyślnie pobudowanych co wiorst kilkadziesiąt dla wygody kupców przejezdnych, oraz na użytek poczty rządowej.
Po przybyciu niecono przedewszystkiem suty ogień na niskiem ogniszczu, umieszczonem pośrodku; ławy i ściany wyścielano pośpiesznie futrami, urządzano naprędce stoły z pniaków, z narcianych blatów, rozstawiano małe zydelki sporządzone z karczów i sęków... Siadali na nich zziębnięci i zdrożeni panowie urzędnicy i czekali niecierpliwie na warzącą się herbatę. Po herbacie podawano ryby, mięsiwo i wódkę. Któryś z kozaków siadał wtedy z bałabajką nieopodal i śpiewał, przygrywając:

Car Kuczur na gołym stepie
Opłakuje państwa stratę,
Przypomina skarby swoje,
Góry złota, błamy futra,
Czarnych lisów i soboli...
A w obszernym jego dworcu
Kozacy dzwonią w puhary,
Piją hucznie Rosji zdrowie,
Wspominają Rosji sławę...
Pośrodku siedzi naczelnik,
Wszechpotężny wojewoda,
Pierwszy w boju, pierwszy w radzie,
Sam Jermak, syn Timofieja...
............

Nazajutrz, ledwie zorza różowa zapaliła wierzchołki gór, już długa karawana napełniała znowu wrzaskiem, ujadaniem psów, dzwonieniem brzękadeł, skrzypem sani i okrzykami psiarzy stężałe od mrozu wąwozy spiętrzonych do nieba skał.
Tak dotarli do Wierchniego Ostroga, gdzie naznaczony był trzydniowy postój dla nabrania sił. Byli tu spiskowcy, których odwiedził i zlustrował Kuzniecow, podczas gdy Beniowski musiał grać z kupcami w szachy.
Podejmowali tu ich bardzo szczodrze; naczelnik prawie chwili nie był trzeźwy.
Ale nic nie mogło iść w porównanie z przyjęciem, jakie zgotował im porucznik Norin w Niżnie-Kamczacku.
Na spotkanie wyszła procesja z kościelnemi chorągwiami przy odgłosie dzwonów a wódki wypito w ciągu trzech dni pobytu tam tyle, że długo o tem chodziły po kraju niewiarogodne legendy. I długo kobiety z westchnieniem opowiadały o czterdziestu przybyłych z naczelnikiem mołojcach...
— Jednem słowem... czterdziestu braci zbójów z bajki! — kończyły zwykle z zachwytem.
Norin był szczerze rad Beniowskiemu, cieszył się z jego wywyższenia i na każdym kroku mu swoją przyjaźń i szacunek okazywał.
Nocną porą w ustronnej chatce odbyło się połączone zebranie przybyłych i miejscowych spiskowców; były skargi na przywódcę sekcji Lewantiewa, że uciska sprzysiężonych, że część kasy wspólnej roztrwonił na własne potrzeby. Beniowski zbadał sprawę i ku zadowoleniu wszystkich winowajcę złożył z urzędu. Kazał się ponadto związkowym sposobić usilnie do drogi, gdyż miał zamiar ściągnąć wszystkich z końcem wiosny do Bolszeriecka, skoro tylko kra morska od brzegów odejdzie.
Drogę powrotną wybrał gubernator inną, łatwiejszą, brzegiem morza na Awaczyńsk.
Wtedy to, niedaleko od Bolszeriecka, zdarzył się wypadek, który o mało wszystkich nie zgubił.
Rano o świcie wyszedł Beniowski z jurty, gdzie spał z naczelnikiem, aby zobaczyć się z Kuzniecowym i polecić mu wysłanie umyślnego do miasta.
— Niech się zobaczy z naszymi i dowie się, czy co nie zaszło?... Zawsze lepiej naprzód wiedzieć!...
— Zapewne, zapewne!... — zgodził się Kuzniecow. — Choć nie wiem, coby się stać mogło!
Gdy tak rozmawiali, zbliżył się ku nim Kamczadal w podróżnem ubraniu i zapytał, czy nie wiedzą, kiedy naczelnik wstanie.
— A co takiego? — Mam mu oddać ważny list od pewnego wygnańca, który dla nagłej słabości nie mógł tu osobiście stanąć!
— Oddaj list temu tu panu, to jest sekretarz naczelnika. On mu list doręczy! — odrzekł Kuzniecow.
Beniowski ledwie okiem rzucił na kopertę, drgnął i pobladł, gdyż poznał pismo Lewantiewa. Wszedł natychmiast do jurty Kuzniecowa a Kamczadala kazał nakarmić, obdarować i odesłać niezwłocznie z powrotem.
Otworzywszy list, wyczytał, że Lewantiew umyślnie wyjechał z Niżnie-Kamczacka, aby dogonić gubernatora. W drodze wszakże zasłabł nagle, schwycony ostrą kolką. Wysyłał więc zamiast ustnego doniesienia pisemne o spisku wygnańców, o roli Beniowskiego, o zebraniach, naradach; przyczem podawał cały szereg nazwisk sprzysiężonych, oraz miejsca, gdzie ukrywają broń i amunicję.
Beniowski odczytał list drżącemu z przerażenia i gniewu Kuzniecowowi.
— Cóż ty na to?
— Śmierć!... — odrzekł kupiec z złowrogim blaskiem w oczach.
— Weź więc natychmiast Kudina, jedź z powrotem i zrób z tym nicponiem porządek... Zaczekamy na ciebie. Wytłumaczę twoją nieobecność zapomnieniem jakiego przedmiotu na poprzedniej stacji... i postaram się naczelnika tutaj zatrzymać. Właśnie jest blisko wulkan, będę go namawiał, żeby górę zwiedził!
Przy śniadaniu starał się Beniowski dowieść naczelnikowi, że zamiast tłuc się w ciągu paru dni po przykrych drogach, nocować w pustych, zimnych schroniskach, należy raczej wypocząć dobrze w tej tu wesołej i względnie zaludnionej miejscowości, podpaść psy, wyreparować uprząż, aby następnie za jednym przejazdem stanąć w mieście.
— Zapewne, że lepiej, ale... co tu robić będziemy! — zauważył Niłow.
— To samo, co w drodze: leżeć sobie do góry brzuchem! Z tą różnicą, że nie będzie nas trząść... — podtrzymał Beniowskiego sekretarz, któremu obiecano na ten wieczór jakąś osobliwą Kamczadalkę.
Proponował zatem Beniowski wycieczkę do wulkanu, lecz zdołał zachęcić jedynie setnika.
— Bo i prawda!... Żadnej rozrywki, grać niema z kim, wódki ledwie starczy dla Iwana Piotrowicza!... Pójdziemy więc chyba z tobą, Beniowski!... Zawszeć to dziwo przyrody!
Wzięli przewodników miejscowych, uprzężkę psów u miejscowego „taju“ i kazali się wieźć na górę. Rychło dosięgli kresu lasów i dalej już piechotą musieli piąć się na goły stożek po spękanych opływiskach lawy, ledwie przyprószonej śniegiem, wśród złomów skalnych i osypisk zrzuconych trzęsieniem ziemi i zawianych zaspami śniegu, wśród rumowisk sterczących nago z białych lodowców, jak żałobne, tajemnicze znaki. Droga była trudna i żmudna; często wypoczywali, a wówczas komendant bawił Beniowskiego opowiadaniami o swoich niepowodzeniach służbowych i zamiarach przezwyciężenia ich nareszcie.
— Gdybyś tylko, Auguście Samuelowiczu, zechciał, gdybyś tylko zechciał, mielibyśmy, co dusza zapragnie!... Namów ty Iwana Piotrowicza, żeby on nie wysyłał pocztą twego opisu Kamczatki, lecz polecił mnie osobiście przedstawić go Imperatorowej... Wyjechałbym wczesną wiosną, a w zimie jużbym był z powrotem... Przez ten czas mógłbyś mię zastępować na służbie... Już jabym całą rzecz tak tam przedstawił, że naczelnik dostałby gubernję Ochocką, tybyś tutaj rządził w Kamczatce, a ja... ja dla siebie nic nie chcę, jeno wyspy Aleuckie... Tam można dużo zarobić, tam jeszcze jest na oceanie dużo niewykrytych ziem... Opowiadają, że są takie ziemie, gdzie mieszkańcy mają oko pośrodku piersi, a jeżdżą nie na psach, lecz na sobolach... Ale dla mnie to nie ma znaczenia... Tacy czy owacy byle jasak płacili...
— Zapomnieliśmy jednak, Nikandrze Gawryłowiczu, całkiem... o sekretarzu! On swego nie daruje. Co z nim poczniemy!? — wstawił niespodzianie Beniowski.
Czernych zmieszał się i chwilę patrzał w osłupieniu na Beniowskiego.
— Istotnie, co poczniemy!? On swego nie daruje!...
— Czy nie lepiej więc, abyśmy tak zrobili: Iwan Piotrowicz dostanie Ochocką albo Irkucką gubernję, sekretarza osadzimy tu w Kamczatce, a ja zostanę twoim pomocnikiem na Aleutach... I poco nam jakichś nieznanych ziem na oceanie szukać, kiedy na tamtym brzegu w Ameryce mamy Kalifornję. Hiszpanja daleko, zawikłana w wojnę z Austrją, musi bronić i odnowa zdobywać bliższe swoje prowincje, nie będzie mogła rychło okrętów swych posłać tak daleko, a my się tymczasem tam utrwalimy... Kraj piękny, żyzny, południowy...
Kozakowi zapaliły się oczy.
— Kraj żyzny, piękny, południowy... — powtarzał rozmarzony. — A ludzie tam są?...
— Są Kanaki. Tęgi lud miedzianoskóry, ma moc futer i złota.
— Złota, powiadasz, prawdziwego złota? A dziewki ładne?
— Rosłe, jak topole...
— Ho, ho... A daleko to z Aleutów?...
Opowiadał mu Beniowski w krótkości wszystko, co wiedział o Nowym Świecie, o jego ziemiach, ludach, o drogach do niego wiodących, o Kolumbie, o Pizzaro i Kortezie...
Słuchał w milczeniu kozak, przejęty i wzburzony, i wciąż pytaniami dręczył Beniowskiego, choć przykra droga bardzo utrudniała rozmowę. Przerwał ją wreszcie Beniowski, gdyż wchodzili w krainę dziwną, pełną syku i gulgotu pary, bijącej tu i owdzie szparami z podziemi, jak z zamkniętego kotła; pełną siwych kłębiących się mgieł, pełną grzmotów dalekich, jęków i furkotu... Zapach siarki poraził im nozdrza, pod nogą czuli ciepło drgającej ziemi. Kamczadalowie nie chcieli iść dalej. Beniowski spojrzał na stromy kopiec, dymiący się i wznoszący wspaniale ponad mgłami ku jasnemu niebu, i powiedział, że pójdzie sam; wahał się chwilę setnik, lecz uważając, że przyszłemu zdobywcy Kalifornji nie wypada wykazywać strachu, też się iść zgodził. Dwóch spiskowców, Kudin i Łapin, wiernie pośpieszyło za nimi.
Zaspy popiołu i narzutowe głazy mocno im przeszkadzały w podróży; co chwila obsuwali się razem z nimi i o mało nie pospadali w przepaść. Zmęczeni niezmiernie dostali się nareszcie na grań krateru, czerwonosczarnej skalistej czaszy, pełnej skłębionego siwego dymu, hurkotów, jęków i szmerów. Pozatem nic tam nie dojrzeli, a że z dołu wiał niezmiernie przykry zaduch i gorąco, więc pośpieszyli zejść, tem bardziej, że zbliżał się wieczór.
Dopiero w samem obozowisku, przy rozstaniu się, ocknął się z głębokiej zadumy setnik i rzekł, ściskając rękę Beniowskiego:
— Sprawiedliwie rzekłeś, przyjacielu, w Kamczatce osadzimy Sergjusza Mikołajewicza, a co do Kalifornji to milcz na Boga, gdyż lękam się, by nas nie ubiegli.
Beniowski uśmiechnął się i kiwnął mu głową.
Nad ranem trawiony bezsennością Beniowski usłyszał skrzyp sani i wyszedł przed jurtę. W siwym zmroku przedświtu przemykały się ostrożnie ku dalszym budowlom dwie ludzkie figury, wiodąc sforę oszronionych psów.
— Czy to ty, Kuzniecow?...
— Tak, to ja!...
— Jakże tam?...
Kuzniecow przystąpił blisko i rzekł cicho:
— Stało się, jakeś kazał. Znaleźliśmy go wpół drogi w kamczadalskiem Siedliszczu, leżał chory... Przyznał się do wszystkiego. Więcej — opowiedział docna, co się w Niżnim dzieje. Grzech, srom... Rozpuścili się nasi sprzysiężeni pod przychylnemi rządami Norina, jak dziadowskie bicze... Będziem mieli z nimi niemało zachodu... Trzeba ich stamtąd nagwałt zabrać...
— Skądże tak?...
— A wszystko przez baby!... Wiadomo...
— No a... ten?... Co z tym?
— A no nie chciał pić, błagał, obiecywał poprawę, ale... musiał!
Beniowski odwrócił głowę.
Świtało. Blade czoło dnia już wychylało się z za góry, gasząc gwiazdy.



XXVII.

Czuć było wiosnę. Mgławo migały nocami gwiazdy na pociemniałem niebie. Nagrzane za dnia śniegi zionęły siwemi oparami, które krzepły natychmiast w leciuchne szrony na odwilgłych i znowu tężejących ku nocy gałązkach drzew. Kroki ludzi chrzęszczały przejmująco na śniegowej grudzie.
— Kto idzie? — pytały co chwila straże, rozstawione dokoła szkoły.
— Swój!
— Hasło?
— Piotr i Paweł...
Czerwono gorzały nieduże okna szkolnego budynku, słaniały się na nich tłumnie cienie ludzkie.
Beniowski opowiadał zebranym o zdradzie Lewantiewa i o jego śmierci. Groza wiała nad słuchaczami.
— Będzie się to powtarzać coraz częściej! — rzucił Baturin. — Ludzie są słabi!... Zapachniało im prawo Piotra Wielkiego i, miasto uwolnić się razem, myślą jeno o polepszeniu swego wyłącznie losu za judaszową cenę...
— Nie widzę innego na to sposobu, jak oddać władzę dyktatorską życia i śmierci jednemu z nas. Aby miał prawo wydawać rozkazy i układać plany, nie zdradzając ich przed nikim... Dla pomocy niechby ów najwyższy naczelnik dobrał sobie sam zaufanych ludzi... W ten sposób może uda się zachować tajemnicę! — radził Panow.
— Proponuję na dyktatora Beniowskiego!... dorzucił Chruszczow.
— Tak, tak!... Beniowski, niech rządzi Beniowski!... — ozwały się głosy.
— Myślę też, że potrzebna większa w słowach oględność i tajemniczość, niż to możliwe przy obecnym sposobie wykonywania naszych zamiarów — zabrał głos Beniowski. — Lecz musi to być ze wszech punktów rozważone postanowienie, a osoba dyktatora wybrana jednogłośnie!
— Co tu radzić?... kto tu za nas do tej pory myśli?... kto w razie czego najciężej za wszystko odpowie? Ty, Beniowski... Tobie najwięcej ufamy!... Ty rządź!... — zagrzmiało ze wszystkich kątów.
— Więc głosujcie! Bez głosowania tak ważna sprawa obejść się nie może. Pamiętajcie, że w razie wyboru będę miał nad wami prawo życia i śmierci... nawet... za zwykłe nieposłuszeństwo!
— Podchodzić do głosu!... — wezwał przewodniczący obradom Chruszczow.
Podchodzili i zgodnie podawali głosy za Beniowskim, a Chruszczow znaczył je na papierze.
— Jest nas tu pięćdziesięciu dziewięciu, a głosów podano pięćdziesiąt osiem... Kto jeszcze nie głosował?
— Stiepanow nie głosował! — odrzekł Panow.
— On jeden. W każdym razie Beniowski wybrany.
— Chciałbym jednak usłyszeć powody, dla których wstrzymałeś się od głosowania? — zwrócił się do Stiepanowa Beniowski. — Czy masz co przeciwko samemu postanowieniu, czy też przeciwko mojej osobie?
— I jedno i drugie!... — odrzekł krótko. — Despotja nigdy nie prowadzi do dobrego...
— Skoro jednak potrzebna jest dla tajemnicy, dla powszechnego bezpieczeństwa!...
— Będziemy cierpieć od omyłek, od stronności i zaślepienia jednostki...
— Choć pochwalam wasze ogólne postanowienie, ale uznaję zarazem słuszność uwag Stiepanowa i w razie mego wyboru wcale nie miałem zamiaru umniejszać liczby członków Rady Zarządzającej, ani ujmować jej znaczenia... Owszem, zapraszam do niej na dawnych prawach nawet Stiepanowa, który, jako adwersarz, najlepiej dojrzy i śledzić będzie umiał moje czynności! — odpowiedział Beniowski.
— Nie wypada mi dłużej przed wami zataić... — przerwał głucho Panow — że Stiepanow według mnie nie godzien jest dopuszczenia do tajemnic związkowych i że uczyniłem moją propozycję głównie w zamiarze usunięcia go z Rady!
Zaległa cisza głęboka.
— Co?... Co powiedział?
— Ładna rzecz!... Przecież to jego krewniak!...
— Niech gada zaraz, o co chodzi!...
— Prostych ludzi to śmiercią karzą, a takiego!... Ho, ho!
— Co on zrobił!... Zaraz gadaj!...
— Nie ujdzie żywy!... Tu o zgubę naszą chodzi!...
Wrzawa wzmagała się. Wtem Beniowski znowu głos zabrał.
— Trudno zmuszać Panowa, aby na siostrzeńca swego powiedział więcej nad to, co powiedział. Zupełnie to wystarcza. Zapewne, że Stiepanow po proteście swego krewniaka już do Rady nie może być przyjęty, lecz nie widzę dlaczegobyśmy mieli dalej go ścigać, skoro nic jeszcze występnego nie uczynił, prócz może wypowiedzenia nierozważnie jakich słów lub gróźb! Wystarczy nam, gdy obieca większą na przyszłość wstrzemięźliwość oraz posłuszeństwo, a zaś Panowowi, z którym mieszka, poruczymy pilny nad nim nadzór... Czy zgadzacie się na to?
— Tak będzie najlepiej!... — przywtórzył mu Chruszczow.
— Zamiast niepotrzebnych sądów i swarów, niech Stiepanow poprostu powtórzy przysięgę...
Spiskowcy rozstąpili się, czyniąc puste miejsce przed wezwanym; ten milczał, blady, z oczyma utkwionemi w ziemię; wreszcie podniósł wzrok gorejący i utkwił go w Beniowskim.
— Tak?... Dobrze! Więc powiem!... A komuż to mam przysięgać!?... Temu drabowi, który wszystkich nas, świat cały uwodzi jedwabnemi słówkami, budując powodzenie osobiste na powszechnem omamieniu?... Nie, tej przysięgi nie uczynię!... Nie jestem szaleńcem!... Gotów jestem życie przynieść w ofierze sprawie ogólnej, ale kropli krwi nie obowiązany jestem oddać na widzimisię jakiegoś tam awanturnika!... Mówi, że jest hrabią, że jest generałem, magnatem i bogaczem, ale jakie mamy nato dowody prócz słów jego własnych?... Czem poświadczył pokładane w nim zaufanie? To, co uczynił, każdy z nas uczynić w stanie. Że ogrywa kupców?... To czyż o mało w ten sposób nie wydał nas wszystkich i nie naraził nas na zgon haniebny od otrucia!?... Wzbudził powszechną ku sobie nienawiść i stąd to a nie skądinąd płynie zdrada, której nic nie wstrzyma, gdyż płynie ona z małej ku niemu ufności... Kto zresztą wie, kto wie, jakie pobudki skłoniły go do zabójstwa Lewantiewa? Może nieboszczyk przejrzał go i odmówił mu posłuszeństwa, jak ja, albo może zechciał Beniowski zawładnąć i jego majątkiem, jak zawładnął majątkiem Kazarinowa!...
— Co on plecie?... Co on plecie?... Bezmyślny szaleniec!... — szepnął Beniowski.
— Podlec, podlec!... Patrzcie, oto na szczęście zachowałem pismo Lewantiewa, choć mi je kazał Beniowski zniszczyć! — krzyknął Kuźniecow, występując z szeregów.
Chruszczów wziął od niego podawany list.
— Czytaj, czytaj!... — wołano ze wszech stron.
— „Do Jego Wysokiej Szlachetności Naczelnika Kamczatki...“ — zaczął Chruszczów drżącym głosem.
— Fałsz... Nie wierzę!... Sfałszowany... Co dla Beniowskiego znaczy sfałszować list?... Nie pierwszy i nie ostatni sfałszowany przez niego dokument... Wiem coś o tem!... — wciąż przerywał czytanie Stiepanow.
Po skończeniu zaś listu w długiej przemowie dowodził oponent, iż z takim potworem i intrygantem, jak Beniowski, walczyć bronią zwykłą niepodobna, lecz on gotów uciec się do sądu Bożego i pojedynkiem zaświadczyć prawdziwość swoich oskarżeń.
— Co za głupstwo! — zawołał Chruszczów. — Średniowieczne zabobony!...
— Ukarz go, zuchwalca! — krzyczał Panów. — Pojedynków mu się zachciewa...
— A jeżeli Beniowski zginie, to co? — wołali jedni.
— Co za niedorzeczne pomysły!... — sprzeciwiali się drudzy.
— Śmierć jego najmniejszej jest wagi!... IlHu tu nas jest przytomnych, tylu zdatniejszych do wykonania nie tak trudnych już naczelnika obowiązków!... Zresztą żądam w imię Boga!... Niech Bóg nas sądzi, skoro wy, grzeszni ludzie, nie umiecie!... — wybuchnął Stiepanow.
— Tak, to prawda, nie można mu odmówić, skoro pod opiekę Boga się udaje! — rozległy się tu i owdzie nieśmiałe głosy.
Rzesza wygnańców zawahała się. Dojrzał to Beniowski i ogłosił naraz, że wyzwanie przyjmuje.
Nazajutrz o świcie pojechał wraz z Chruszczowym i Kuzniecowym na oznaczone miejsce; niezadługo stawił się i Stiepanow z Panowym; grupkami zwolna napływała reszta spiskowców. Czarne ich postacie w kosmatych odzieżach, twarze posępne i ogorzałe, mocno odrzynały się na niepokalanej białości śniegów i szronów, pokrywających polankę oraz zarośla. Złote słońce ranne roziskrzyło zimne pokrowy tysiącem skier, górą sklepił się blady błękit nieba z srebrnemi chmurami; mroźny opar nocny opadał ku dołowi, jeno na miejscu pojedynku chwiał się jeszcze, podsycany oddechem licznych ust, ciepłem tęgich, parujących ciał ludzi, otaczających gotujących się do walki adwersarzy. Dano im broń, długie szpady oficerskie; zajęli pozycje, sekundanci stanęli po bokach z laskami. Stiepanow z niesłychanym impetem natarł na przeciwnika. Beniowski początkowo ustępował, zasłaniając się. Gdy już był u kresu mety, silnie sparował sztych i momentalnie sam przeszedł do natarcia. Furknęła szpada Stiepanowa, oplątana niezmiernie szybkim wężowym ruchem klingi Beniowskiego, wyleciała w powietrze i padła o dwa kroki na śnieg. Beniowski cofnął się, nadepnął ostrze nogą i swoją szpadę opuścił.
Lecz w tejże chwili huknął strzał i widzowie z okrzykiem trwogi i zgrozy przychylili się ku ziemi. Stiepanow stał z dymiącym się pistoletem w prawym ręku, a lewą z drugim pistoletem podnosił znowu ku zbroczonemu krwią Beniowskiemu. Strzał jednak spalił na panewce.
Sekundanci schwycili szaleńca i powalili go na ziemię, reszta rozjuszonych wygnańców wpadła nań kupą. Musiał Beniowski poniechać tamowania krwi ze zranionego ramienia, aby nieszczęśnika bronić. Związanego oddano pod straż Panowa; poczem wszyscy niezmiernie wzburzeni wracali gromadkami do wioski.
Beniowski musiał śpieszyć na zwykle zajęcie do gubernatora, gdzie miał pozostać na obiedzie; zakończenie więc sprawy zostało odłożone do wieczora.
W czasie obiadu wesoła, przydrwiąca rozmowa obracała się dokoła projektów setnika Czernych, dokoła możliwości zdobycia Kalifornji i prawdopodobieństwa zagarnięcia trzech gubernij przyległych sobie pod władzę zacnego triumwiratu.
— Juścić, że w tych warunkach zgadzam się i na Ochocką gubernję!... — dowodził Niłow. — Mając na wyspach Aleuckich i w Kalifornji twoje, mój zięciu, poparcie, a w Kamczatce przychylnego sobie Nowosiłowa, będziemy mogli rządzić całym tym krajem, jak nam się spodoba!
— Nie wiem jednak, czy na sekretarza można będzie liczyć zupełnie!... Za gruby! Nie dwóch a trzech i więcej ludzi w nim się mieści! — zauważył Beniowski.
— Hm!... Myślałem i o tem... Zapewne, że nie zupełnie. Ale zważ, Auguście Samuelowiczu, że węzłem wszystkiego jest Ochock: przezeń idą rozkazy i raporty, z niego wypływają okręty, niosąc prowiant, amunicję i zasiłek w ludziach... Kto ma Ochock, ma w garści kraj cały... A tam ja będę!... Ja, który znam Sergjusza Mikołajewicza jak zły szeląg!
Pilnie, choć w milczeniu, słuchały tej politycznej rozmowy Nastazja z Martą Karłowną, znikając od czasu do czasu za drzwiami dla spraw domowych. Dopiero na samem wyjściu zawolała pani Niłowowa Beniowskiego do pokoju córki i jęła mu wyłuszczać, jak pilne jest, wobec gotujących się zmian i możliwej dalekiej wyprawy, przyśpieszenie wesela:
— Żebyście się mogli choć sobą nacieszyć przed twoim tam wyjazdem! Chcesz a skłonię męża, żeby dom i całe uekwipowanie własnym ci sprawił kosztem, żebyś mógł nie czekać na budowanie osady...
Zmieszał się mocno Beniowski i umknął jej oczu:
— To żadną miarą być nie może, gdyż i względem wygnańców zaciągnąłem zobowiązania, których naruszenie odrazu zniweczy me wpływy... A bez tych wpływów nic się nie uda!
Długo dowodził, zanim przekonał gorącą niewiastę. Gdy już wychodził, w ciemnym korytarzu rzuciła mu się na szyję ukryta w ciemnościach Nastazja i, tuląc zapłakaną twarz do jego piersi wyrzucała mu tkliwie:
— Nie śpieszno ci do mnie, ukochany, nie śpieszno!
Nadaremno próbował oderwać jej ręce, przyciskała się doń coraz mocniej, aż po krótkim oporze Beniowski sam ją nagle do siebie przygarnął, przechylił wtył i utonął gorącemi ustami w jej pokornych ustach.



XXVIII.

Jeszcze czuł w krwi upajający czar tych pieszczot a już musiał składać i przyjmować groźne przysięgi, gdyż zebrani w szkole spiskowcy przy jego pojawieniu się tam jednogłośnie okrzyknęli go nieograniczonym władcą nad sobą. Poczem przewodniczący zebraniu Chruszczow zażądał w imieniu wszystkich sądu i kary na Stiepanowa.
— Niechby jednak przedtem Panow powiedział, co wie o powodach tak zaciętej ku mnie nienawiści jego siostrzeńca!... Możeby się udało całą rzecz załagodzić!... Bądź co bądź stary to i, do niedawna, wierny towarzysz!... — przekładał zgromadzonym Beniowski.
Panow stanowczo odmówił.
— Spytajcie jego samego... Nie chcę się do tej sprawy mieszać... Choć jest bliskim mym krewnym, straciłem serce do niego... Niech się sam tłumaczy, jak umie! Zresztą związany jestem słowem honoru!
Wezwano więc Stiepanowa, który wszedł wcale zuchwale, z głową hardo wzniesioną i wodził rozgorzałym wzrokiem po wszystkich, nie wyłączając Beniowskiego.
Chruszczow w poważnem przemówieniu wykazał mu szkodliwość jego zachowania się, groźne dlań jego skutki i zażądał szczerego wyznania pobudek dziwnej zawziętości.
— Owszem, ponieważ wiem, iż wkrótce spotka mię los Piacynina i Lewantiewa, nie będę sobie zadawał fatygi, żeby was okłamywać. Zobaczycie, że wy wszyscy pójdziecie niedługo za mną, gdyż celem tego człowieka jest zgubić was dla swego wywyższenia. Skąd wiecie, o czem rozmawia on z gubernatorem?... Jakie układa plany z niecnym sekretarzem i dzikim kozakiem Czernych?... Azali przypuszczacie, że wymową swoją zamienił ich w łagodnych baranków?... Nie, tych ludzi poruszać może jeno przewrotna chciwość i pycha; musi więc on ich czarować podobnemi nadziejami; i kto z was zaręczy mi, czy w chwili wsiadania na owe upragnione, mające nas wieźć ku wolności okręty, nie spotkacie tam siepaczy i więzów?... Beniowski jest mądry i przebiegły jak wąż, nie sprzeda was za byle co i wpół drogi, lecz sprzeda was za cenę drogą i w chwili ostatniej, aby zasługa była tem widoczniejsza... Już i teraz gadają, że ma być naznaczony naczelnikiem miejscowej policji... a rychło stanie się zięciem gubernatora i pękną ostatnie nici, wiążące go z nami, nędznymi, bezprawnymi rabami... Jaki jest więc powód jego troski o nas?... Łudzi was, jak łudził niegdyś mnie... Podejrzenie dawno mnie nurtuje, dawno śledzę jego piekielną zręczność, niezwykłe powodzenie we wszystkich zamiarach... Nie wydaje mi się to rzeczą naturalną... Ale nie mogłem się oprzeć sidłom ufności i wspaniałomyślności, jakie wciąż zastawiał na mnie ten nieskończenie przebiegły człowiek. Nietylko przebaczał mi stale wszelkie wykroczenia, owszem obsypywał dowodami uznania, wyznaczył do Rady Najwyższej, powierzał tajemnice, obsypywał szczodrzej od innych upominkami... I poco?... Czyżby chciał zabić mię lub podkupić wspaniałomyślnością? Czas jakiś poddawałem się temu, ale rychło spostrzegłem cel utajony — wywyższyć siebie przez moje poniżenie!... Więc starałem się odepchnąć jego dobrodziejstwa... Przemawiałem najostrzej przeciwko niemu, a przecie niedawno jeszcze, pamiętacie, chciał mię zaprosić do przybocznej swej rady, w triumfie wlec mię za swoim rydwanem... Dziś rano godziłem na jego życie, a jednak nie zabił mię?... Czy nie wydaje wam się to dziwne?... Ha, może on upatrzył mię sobie jako drużbę na bliskie wesele?... Co?... Tego jeszcze brakowało, abym pychę jego nasycił widokiem mego cierpienia!... I tak już cierpię niewymownie, że tego anioła, tę dziewicę niesłychanie czystą i piękną, on schizmatyk i oczajdusza, wychodziec z piekła rodem...
— Miarkuj się!... — wstrzymał go Chruszczow. — Mów, co chcesz, ale lżyć ci nie wolno!
— ...Ciągnie w przepaść swych niegodnych zamysłów, czyni ofiarą swych sprośnych chuci...
— Milcz, nie mieszaj jej!... — wybuchnął Beniowski.
— Dlaczego nie mam mieszać, krzywdzicielu? Czyli świadomie nie uwodzisz jej pod przykrywką pożytku naszego sprzysiężenia?...
— Nieprawda!... Nie uwodzę jej wcale!
— Cóż więc znaczą te przesiadywania, schadzki, ciche rozmowy i spojrzenia?... Azali nie ogłoszono cię jej narzeczonym i nie naznaczono dnia ślubu!?... Kpisz sobie z nas?... W dniu tym, przyjaciele, wyda on nas wszystkich na wiano... naczelnikowi kraju! Zobaczycie!
— Wzywam na świadków obecnych tu Chruszczowa i Baturina, czy nie za ich poradą zgodziłem się z wielkim wstrętem dopuścić do ogłoszenia owego narzeczeństwa. Oni również wiedzą, czy mogę zaślubić ową panienkę, istotnie zacną i życzliwą mi...
Stiepanow umilkł i nieufnym wzrokiem spojrzał na wymienionych.
— Istotnie, prawdą jest, iż na nasze żądanie Beniowski nie odrzucił ofiarowanej mu ręki panny Niłowówny, choć zaślubić jej nie może! — potwierdzili zgodnie obaj wygnańcy.
— Cóż więc to wszystko znaczy, cóż więc znaczy? Ha, rozumiem: on niby rząd zwodzi, ale nie wierzę... Zbyt wielka pokusa! Niepodobna... Oszukuje nie ich a was... — oburknął wzgardliwie Stiepanow.
Wśród wygnańców zapanowało przykre milczenie.
— Więc o to chodzi! — zaczął nagle cichym, przejmującym głosem Beniowski. — Więc to tak?... Więc wolność stawiacie narówni z posiadaniem ładnej dziewczyny, z dojściem do bogactwa, do urzędu? I dlatego, że mogę tego dosięgnąć, podejrzewacie mię, iż gotów jestem tutaj pozostać i was nawet na najwyższe katusze zaprzedać!... Więc wolność dla was to możność przewodzenia innym i uciskania ich, bo tutaj nie można niczem innem być, ino rabem albo katem... Więc wy przypuszczacie, że można wolną duszę zamienić na szyty złotem mundur, że wieczne tęsknoty za rozmaitością wolnego świata można zalać gorzałką, że miejscowe szacherki i intrygi mogą zastąpić wolną grę szlachetnych zapałów i ambicyj, że, patrząc w ładne oczy niewieście, można zapomnieć ojczyste krajobrazy, ojca, matkę, krewnych, przyjaciół, wszystko, co tysiącem nici wrosło od kolebki w serce i pragnienie, co po tysiąckroć razy tu spotężniało od ręki gwałtu, która powrotu ku nim wzbrania... Nie, — dla mnie wolność jest to żyć równym wśród równych, jest to możność niekłamania nikomu i nigdy, nieudawania, nieuniżania się, nieodczuwania przed nikim strachu, jest to możność zostania tem, czem się chce, możność sięgania po wszystkie zaszczyty i wszystkie prawa życia... Pewność jutra, pewność należnych mi zasług... Tu zaś co?... Nawet gdybym został owym szczęśliwym małżonkiem córki naczelnika i naczelnikiem miejscowej policji, jak mi obiecują, to czyż jutro nie mogę znów być przez podły donos, zawiść sąsiada, nieszczęśliwy traf, strącony na samo dno tutejszego piekła, zapędzony do min, wyzuty z mienia i życia?...
— Nie, przyjaciele moi — mówił dalej Beniowski — nie pogodzę się nigdy z myślą pozostania tutaj, choćbyście się wy wszyscy jej wyrzekli... Sam, jak włóczęga, przekradać się będę przez nieobeszłe lasy, na kolanach pełzać nie przestanę ku dalekiej mojej wymarzonej ojczyźnie. Taka jest moja wolał Jako grot, jako kamień raz rzucony, przelecę przez wszystkie przeszkody i zapory, albo padnę zdruzgotany... Przebaczam ci, nieszczęśniku — zwrócił się do Stiepanowa — widzę, jako ogarniony jesteś szaloną żądzą i zazdrością... Przebaczam ci ze względu na krewnego twego a wiernego przyjaciela mego, Panowa, przebaczam za przebyte niegdyś razem niebezpieczeństwa i niedolę więzienną... Co się zaś tyczy panny Niłowówny, rad będę, skoro pozyskasz jej wzajemność i zajmiesz po naszym wyjeździe przygotowane dla mnie miejsce naczelnika policji... Teraz zaś oddal się, albowiem wykreślam cię z liczby sprzysiężonych, a zaprawdę zbyt już wiele drogocennego czasu poświęciliśmy tym małoważnym sprawom. Daremnie czekają rozważania pytania najpierwszej doniosłości, jak mianowicie zdobyć potrzebny nam statek, o czem właśnie chciałem dziś mówić... Wyprowadźcie Stiepanowa.
— Czy wypuścić go... żeby sobie poszedł? Czy zatrzymać w lochu?
Beniowski chwilę pomyślał.
— Nie. Do czasu zamknijcie go w lochu a potem niech Panow zatrzyma go w swojem mieszkaniu pod pilnym nadzorem. On odpowiada za jego postępki, on i Winblath...
— Dlaczegóż ja?... — spytał Szwed.
— Dlatego... że jesteś z nas... najspokojniejszy! — roześmiał się Beniowski.
Wyprowadzono Stiepanowa, poczem obrady przybrały bieg łagodniejszy. Radzono nad środkami zapobiegawczemi osłabieniu karności i wzajemnej życzliwości wygnańców, czego skutkom przypisywano coraz częściej ujawniające się zdrady. Postanowiono zgromadzić wszystkich znowu na jakiś czas do wsi, aby wzmocnić ducha przez wypływ osobisty, nie puszczać nigdzie wątpliwszych, choćby przyszło ich żywić w ciągu pozostałych paru miesięcy. Po obliczeniu okazało się, że spiskowców jest z górą sześćdziesięciu, że każdy z nich posiada muszkiet i długi nóż, mogący zastąpić w walce szablę, że w magazynie znajduje się szesnaście par pistoletów, trzydzieści sześć siekier, sto dzid i koło tysiąca ostrych naboi, że palisady dookoła szkoły, dostatecznie wzmocnione i zaopatrzone w ukryte przed niewtajemniczonem okiem strzelnice, pozwolą wytrzymać nawet oblężenie, że więc w razie wykrycia i napadu możliwy jest opór gromadą i przedzieranie się zbrojną ręką w pożądanym kierunku przez przylegle lasy, które rychło już miały stracić zimowe pokrowy i obszyć się zielenią.
— Nastaję jednak, że najlepsza, najpewniejsza dla nas droga to morzem — dowodził Beniowski. — Dlatego proponuję podać do gubernatora memorjał z prośbą, iżby użyczył nam jakiego okrętu dla przetransportowania rzekomo do Łopatki naszych zapasów i sprzętów. Jak taki statek zdobędziemy, już go z naszych rąk nie wypuścimy, lecz odpowiednio przysposobiwszy, bez krwi rozlewu i gwałtu użyjemy do uzyskania naszej wolności...
Propozycja została przyjęta. Do Wierchniego Ostroga i Niżnie-Kamczacka postanowiono wysłać gońców z wezwaniem tamtejszych spiskowców do niezwłocznego przyjazdu.
Po rozejściu się sprzysiężonych, gdy znużony Beniowski już kładł się spać i, zrzuciwszy odzież, opatrywał zranione ramię, niespodziewanie zastukał ktoś do drzwi i, nie czekając na pozwolenie, wszedł.
Był to Stiepanow. Rzucił się do nóg Beniowskiego i, tuląc twarz do jego futrzanych butów, długo i boleśnie szlochał:
— Zabij mię, gdyż cierpię, strasznie cierpię!... Niegodzien jestem... Zazdroszczę ci, wszystkiego ci zazdroszczę!... Przecież ja tysiąckroć razy zabiłbym cię, gdybym miał władzę twoją. W dodatku... miłuję ją, tak ją miłuję, że i samej wolności bez niej nie pragnę...
— Użyję wszelkich sposobów, żebyś wzajemność jej mógł pozyskać... A wtedy co przeszkodzi wam siąść razem z nami na okręt, skoro uda się nam go zdobyć?...
— Beniowski, jesteś dobry, jak sam Bóg... Przysięgam!...
— Nie przysięgaj!... Bądź szczęśliwy i dziewczynę uczyń szczęśliwą, bo warta... Słodka i szlachetna to dusza!
— Ależ wiem, wiem!...
— Idź więc w spokoju!... Nie omieszkam ze sposobności skorzystać, aby zapoznać cię z nią i z całą rodziną Niłowowych.
— Już ją znam, gdyż w czasie twej nieobecności bywałem u Marty Karłowny razem z Sybajewym...
— Tem lepiej!... — odrzekł Beniowski.
— Zmysły tracę, gdy pomyślę, co to będzie, gdy siądziemy z nią razem na okręt... Gdy trafię na jaki piękny kąt świata, na jaką cichą wyspę, osiądę z nią tam, aby w spokoju uprawiać rolę i cieszyć się jej miłością... Uważałeś, Beniowski, jakie ona ma śliczne oczy?... Gdy się w nie spojrzy, wydaje się, że się zapada w jakąś słodką przepaść... Co?... Nie!?... Wieczniebym patrzał... Uchyla mi jednak oczów, szkaradnica... Przyjdzie jednak chwila, że utonę w nich niewzbronnie... Och, Beniowski, jakże bije mi serce, przyjacielu, gdy o tem myślę!... Albo usta?... Ileż niewiast całowałem, a bez drżenia nie mogę wspomnieć jej ust!... Czar dziwny i uroki rzuciła na mnie!... Dziwię się, jak im się oparłeś, Beniowski!...
Beniowski milczał i chował w cień zmienioną twarz.



XXIX.

Chyży bieg przybierać zaczęły przygotowywane całą zimę wypadki.
Jeszcze Beniowski spał, a już nazajutrz stukał do drzwi szkoły zaśnieżony i zdrożony wysłaniec, wioząc list od Łoginowa, przełożonego spiskowców w Niżnie-Kamczacku. Pisał, że ma przyjechać z Wierchniego Ostroga do Bolszeriecka trzech wygnańców, Iwaśkin, Wołodimirow i Puszkarew, którzy będą prosić o przyjęcie ich do sprzysiężenia. O istnieniu sprzysiężenia mieli dowiedzieć się od Lewantiewa, lecz szczegółów nie znają. Zwierzyli się wszakże poniektórym przyjaciółkom swoim, jako niezadługo pozyskają wolność, wielkie honory i majątki, gdyż są na tropie wykrycia rządowi wielkiego buntu, organizowanego przez Beniowskiego.
„Co zaś do innych, to wszyscy jesteśmy pełni otuchy, gorącego pragnienia jak najrychlej tę ziemię przeklętą opuścić i posłuszni waszemu wezwaniu wraz z kapitanem Sybajewym niezwłocznie się u was stawimy“.
Jeszcze Beniowski rozmyślał nad listem, co ma czynić, gdy wszedł kupiec Krasilnikow i po długiej okolicznościowej rozmowie ofiarował Beniowskiemu 200 rubli kozubalca, byle ten wyrobił mu jedyne prawo dostarczania przyszłej rolniczej kolonji wygnańców wszystkich potrzebnych towarów i wiktuałów.
— Dwanaście tysięcy rubli kaucji natychmiast w kancelarji złożę, że towary będą dobre, słusznej wagi i miary, oraz wydawane bez zwłoki!
— Daruje pan, iż sam dać odpowiedzi nie mogę, gdyż ten ważny interes dotyczy wszystkich... Muszę więc propozycję pana na ogólnem zebraniu przedłożyć... Uczynię to natychmiast... Właśnie mamy odbyć naradę! — mówił z pewną niecierpliwością Beniowski.
Kupiec ani myślał wychodzić. Rozwodził się długo i szeroko o potrzebach rolniczej kolonji i o wielkich zyskach, jakie ona osiągnie z porozumienia z nim, Krasilnikowym.
— Inni was obedrą. Mnie przedewszystkiem chodzi o usługi ojczyźnie. Weźmy naprzykład siekierę: to się zawinie, to wyszczerbi, to stępi łatwo i trzeba odrywać się od roboty, by ją na brusie pociągnąć...
— Ależ tak, tak! Bardzo słusznie!... Jesteśmy pewni, że pan dostarczy nam doskonałych cieśli i kowali. Niezmiernie się nam przydadzą!... Niech pan zabierze pieniądze i pośpieszy zamówić nam majstrów... Nie wątpię, że zebranie przychyli się do prośby pana...
— Jakież to mam zabrać pieniądze, he, he!... Rozgniewaliście się pewnie, Auguście Samuelowiczu, że śmiem wam ofiarować tak mało... Małe dostatki nasze nie pozwalają nam na większą kwotę: uważamy ją jednak za drobny ledwie zadatek i nawet zaraz obecnie gotowiśmy powiększyć ją jeszcze o sto rubli, mając wasze słowo!...
Zżymał się Beniowski, miał ochotę wyrzucić kupca za drzwi, musiał jednak nietylko wysłuchać do końca jego rozwlekłych wywodów, lecz i przyjąć zgodnie z obyczajem obrzydliwy datek.
Natychmiast po wyjściu Krasilnikowa udał się Beniowski do Chruszczowa, wyłożył mu treść otrzymanego listu i kazał na piątą zebrać spiskowców do szkoły. Sam musiał śpieszyć do komendanta, który go wzywał w „ważnej, wiadomej sprawie“.
Powitał go kozak jak zawsze utyskiwaniem, że mu zbyt mało udziela czasu i wręczył następnie ogromną plikę papierów, mówiąc wyniośle:
— Znajdziesz tu, przyjacielu mój, szczegółowo wyłożone moje poglądy na wyspy Aleuckie... Dodasz do tego to, cośmy mówili o Kalifornji, i otrzymamy piękny memorjał, który na wiosnę podam osobiście Imperatorowej... Zajrzyj, a zobaczysz, jak niewiele będziesz miał pracy... Wszystkim nam to podanie dobrze się tu przysłuży...
Z konieczności musiał Beniowski przebiec oczami pierwsze stronice.
„Jako oddzielone od lądu burzliwemi wodami oceanu wyspy Aleut w nieznanych mgłach... A bogactwa ich są niezliczone i niewiadome, a składają się z futer morskiego i lądowego zwierza, z drogich kamieni Sezamu, a może nawet i złota amerykańskiego... Zamieszkują zaś je ludy dziwne i nikomu niepodwładne, przebywające równo chętnie na ziemi, jak w wodzie...“
— Trzeba będzie jednak trochę tam zmienić!... — bąknął Beniowski, składając papiery.
— Poco?... Aha, rozumiem; tu i owdzie jaką literę albo znak pisarski, bo ja, he, he, istotnie żołnierz jestem, w tych drobiazgach, niezupełnie pewny! He, he!...
— Nietylko! Trzeba będzie trochę i treść...
Setnik wydął usta.
— Czyż ty, Beniowski, sądzisz, że w kilka miesięcy zdążyłeś lepiej poznać kraj, niż ja, który tu jestem od lat kilkunastu!... Mylisz się... Nie zgodzę się na żadne zmiany!... Co, naprzykład, według twego zdania należałoby?... Co, naprzykład?...
— Naprzykład o tych... ziemno-wodnych ludziach!...
— Domyślałem się... A jeżeli przedstawię ci świadków, którzy na własne oczy widzieli...
— Ale pan sam ich nie widział?
— Cóż z tego!... Chociaż byłeś w rozmaitych stolicach i na dworach, nie widziałeś też wszystkiego...
Spór stawał się trochę przykry i Beniowski już wstał, żeby się pożegnać, gdy wszedł sekretarz Nowosiłow i ogłosił wielką nowinę, że przyjechał kupiec Kobylin z Wierchniego z wieloma ludźmi, z rabami i psiarzami i z karawaną futer drogich, i że uda się go pewnie namówić na grę, gdyż jest to wesoły hulaka i rozrzutnik.
— Cóż ty na to, Beniowski, hę? Kwaśny jesteś czegoś, hę?
— Jest kwaśny, bo myśli, że wszystkie rozumy połknął, a tymczasem okazuje się, że nie! — rzucił komendant.
— Pokłóciliście się, to ciekawe!... A o co?...
— Wcaleśmy się nie pokłócili, lecz nie widzę, poco mam przepisywać i poprawiać doskonały raport Nikandra Gawryłowicza...
— Mówiłem już, że dla niektórych liter i znaków pisarskich...
— Przyjacielu, Nikandrze, jesteś pierwsza na półwyspie głowa, wiemy o tem wszyscy, ale pozwól, niech już Beniowski z twej mądrości dowolnie skorzysta... Niech go tam gęś kopnie, niech korzysta... dla wspólnego naszego powodzenia... — śmiał się sekretarz.
— Właśnie o to chodzi!...
Beniowski wstał.
— Muszę już iść!...
— Więc grać nie pójdziesz?...
— Dziś wieczorem naczelnik zapowiedział mi swoją wizytę z całą rodziną.
— Ho, ho!... A nas nie prosisz?...
— Owszem. Rad będę bardzo!
— Nie widzę bardzo radości! A któż tam będzie więcej?
— Nikt.
— Co za piekielna nuda!... A może przyprowadzić... Kobylina?
— Nie wiem, czy wypada?... Będą panie!...
— Czy wypada?... Patrzcie go! — zasyczał sekretarz. — Ech, Beniowski, Beniowski!...
Beniowski uchwycił wzrok jaszczurczy urzędnika i rzekł łagodniej:
— Jutro służę... z tym Kobylinym. Dziś, Sergjuszu Mikołajewiczu, doprawdy nie mogę!
— A już idź, idź do swego fartuszka!... — roześmiał się sekretarz i dodał żart tak ordynarny, że Beniowski aż pobladł z gniewu. Pośpieszył więc wyjść, czując, że łatwo wybuchnąć może niebezpieczna zwada między nim a podrażnionymi urzędnikami.
— Bielskiego!... Wołać Bielskiego!... Niech przyniesie skrzypce. I bez stołecznych obejdziemy się frantów!... Hulaliśmy bez nich, pohulamy i teraz!... — huczał gniewnie sekretarz.
— Leć, Mitka, po Bielskiego! — rozkazywał podręcznemu kozakowi komendant.
Jednocześnie z Beniowskim wysunął się na dziedziniec kozak Mitka.
— Gdzie go znajdę, tego żebraka!... Pewnie gra gdzie w szynku! — mówił, mijając Beniowskiego i kłaniając mu się nisko.
Beniowski z przykrem uczuciem siadł na sanki i kazał się wieźć do siebie. Podejrzewał, że Bielski jest na zebraniu, i śpieszył go uprzedzić.
Gdy wszedł, spostrzegł starca niedaleko ode drzwi, kryjącego się wstydliwie w ostatnich szeregach zebranych. Zafrasował się bardzo Bielski, usłyszawszy opowieść o zamiarach sekretarza i komendanta.
— Trzeba iść, bo gorzej będzie, jak mię nie znajdą!... Bywajcie zdrowi!...
Westchnął, nacisnął uszastą czapkę futrzaną na siwą głowę i wyszedł.
Beniowski przedstawił sprawę Iwaśkina, Wołodimirowa i Puszkarewa; wszczęły się przykre i namiętne debaty: jedni proponowali, żeby zdrajców zaraz zabić, inni, żeby ich uwięzić, ci wyrzekali wogóle na zepsucie obyczajów, na podłość ludzką, na sobkostwo, tamci klęli świat cały i złych i dobrych. Wkońcu przyjęto podaną przez Beniowskiego rezolucję, żeby zgłaszających się judaszów upewnić, „jako dawny zamiar zrzucenia jarzma niewoli został porzucony wobec zmiany zachowania się członków rządu względem wygnańców; że obecnie wszystkie ich siły skierowane są wyłącznie na założenie osady rolniczej na Łopatce, ku czemu zapraszają wszystkich towarzyszy, a w tej liczbie i przybyłych“.
Beniowski śpieszył ze skończeniem obrad, poczem wraz ze służącym i dobraną do pomocy Alajdą zaczął porządkować i przygotowywać dom na przybycie naczelnika z rodziną.
Przybyli wszyscy, przybył nawet Grześ, który zresztą wkrótce się gdzieś ulotnił. Gubernator wesoło żartował, spoglądając na ustawione na stoliku gąsiorki:
— Jakiegoż to bohatera miałeś, Auguście Samuelowiczu, na myśli porazić, szykując taką moc napitków?...
— Wcale tego nie dużo, Iwanie Piotrowiczu! Grube ino szkło naczyń wywołuje omamienie wzroku. Aby wszakże damom nie było nudno, prosiłbym o pozwolenie zaproszenia paru moich przyjaciół: Chruszczowa, Baturina, Stiepanowa.
Nastazja rzuciła nań zdziwione, pytające spojrzenie, więc wysławszy po przyzwoleniu gubernatora z kartką służącego do zaproszonych, skorzystał ze sposobności i, zbliżywszy się, szepnął jej prosząco:
— Szczególniej dla tego ostatniego proszę was o względy, Nastazjo Iwanowno!...
— Pocóż to?
— Długo i szeroko o tem mówić i nie miejsce po temu! Wyjaśnię najdalej jutro, o ile pani sama nie wymiarkuje powodu.
Spojrzał jej smutno i zarazem serdecznie w oczy. Kiwnęła głową i zwróciła się do wchodzących niebawem gości.
Wieczór przeszedł na ożywionej rozmowie; naczelnik upodobał sobie Baturina, który okazał się wielce gładkim, światowym kawalerem i nieodmownie sekundował mu przy puharze; rozweselona pani Niłowowa miała wciąż z obu swych stron Beniowskiego i Chruszczowa, opowiadających zabawne historyjki ze stołecznego życia, a Nastazję oblegał rozpłomieniony Stiepanow.
Przesiedzieli tak do dnia, gdyż podochocony naczelnik nie chciał wracać do domu. Dopiero gdy siny świt, lejąc błękitne smugi tężejącej światłości w komnatę, przepłoszył cienie, przygasił żółte płomienie świec, uwydatnił bladość zmęczonych twarzy oraz pustość opróżnionych gąsiorków, dźwignął się Niłow na niepewnych nogach. Obudzono śpiącego na ławie Grzesia i kazano zajeżdżać saniom. Ponieważ odurzony ostatecznie Niłow potrzebował podtrzymania i pomocy, siadł z nim razem zamiast Grzesia Beniowski a chłopak stanął ztyłu na płozach za siedzeniem matki i siostry.
Szczęśliwie dojechali na miejsce i wprowadzili przy pomocy służby naczelnika do sypialni. Gdy Beniowski wychodził, zatrzymała go Nastazja.
— I mnie się trochę należy, Auguście Samuelowiczu, tem bardziej, że zdaje się dobrze spełniłam wasze polecenie.
— Pani jest zawsze dobrotliwą nad wyraz istotą...
— Nie o to chodzi!... Wiem, że Stiepanow was nienawidzi... dziś wiem nawet dlaczego! Wyznał mi już bez ogródki swoją miłość i nalegał usilnie, iżbym go za swego obrała małżonka... Czy tego pan chciał?...
Beniowski spojrzał na nią dziwnym wzrokiem:
— Możeby to... było... najlepiej!...
Szarpnęła się i pobladła.
— Niedobry!...
Ujął ją pieszczotliwie za rękę.
— Cóż pani mu odpowiedziała?...
— Odpowiedziałam, iż mało miałam okazji do poznania go, że zatem nie mogę tak nagle przyjąć jego propozycji; że choć nic nie mam przeciw jego osobie, nie czuję jednak również nic okrom przyjaźni... Wskazałam mu ponadto na trudności ze strony rodziców, którzy sprzeciwią się pewnie widokom człowieka, który przez stan swój wygnańca żadnej nie może posiadać własności, ani urzędu... Uprzątnąć więc mu przedewszystkiem tę zawadę radziłam!
Beniowski zrobił bezwiednie niespokojny ruch.
— ...Nareszcie dodałam, że pan cieszy się zupełnem zaufaniem ojca i że nie widzę skuteczniejszego środka usunięcia trudności nad pana pomoc... Radziłam mu więc, aby nie opuszczał żadnej okazji pozyskania szczerej i prawdziwej pana przyjaźni... Cóż, dobrze?...
Beniowski przez dłuższą chwilę nie podnosił opuszczonej głowy.
— Zapewne!... Nic lepszego nie można było w tym wypadku uczynić!... W każdym razie dziękuję pani serdecznie, dziękuję...
Dziewczyna czekała, że ją popieści, zrobiła nawet ruch, jakby chciała się do niego przytulić, lecz on złożył jeno na jej ręku pełen szacunku pocałunek i powiedział:
— Do jutra... a raczej do dziś po południu!
Wracał piechotą.
Zorza napełniła miasteczko swoim złotym pyłem i purpurą; cicho płynęły w podniebiu od morza siwe chmury. Wszystko spało jeszcze, nawet psy nie snuły się po pustych ulicach. Gdy jednak mijał dom komendanta, dobiegła go stłumiona wrzawa.
— Popili się!... — mruknął, wspominając z niechęcią scenę z setnikiem i sekretarzem. Zamierzał iść dalej, gdy nagle rozległ się przejmujący krzyk.
— Oho!... — szepnął — mordują kogoś!
Zawrócił mimowoli i poszedł w tę stronę. Rychło dostrzegł kupkę kozaków i mieszczan przed gankiem domu komendanta; przyglądali się ciekawie czemuś, co działo się wewnątrz ich koła. Nad głowami ludzi mignęły nagle pręty i straszny, skomlący krzyk powtórzył się.
— Egzekucja!
Zbliżył się już na tyle, że spostrzegł stojących na ganku komendanta, sekretarza i paru kupców.
Schował się przed ich wzrokiem za plecy tłumu i z boleśnie bijącem od przykrego domysłu sercem spojrzał, kogo biją. Na kobyle z rękami i nogami przywiązanemi pod klocem leżał Bielski; siwa głowa starca tłukła się o brudne drzewo, a nagie, napuchłe, okrwawione plecy drgały i kurczyły się za każdym świstem rózeg.
Beniowski rzucił się ku oprawcom; tłum zakołysał się i rozstąpił, ale kozacy, stojący w pierwszym rzędzie, przytrzymali go za ręce.
— Nie wolno!
Rzucił wzrokiem na ganek i na krótką chwilkę oczy jego skrzyżowały się z wyzywającem, okrutnem spojrzeniem sekretarza.
— A Beniowski!... Jużeś wolny? Chodź, chodź! Jeszcze zdążymy zagrać partyjkę... Mamy czas!... Nic tu ciekawego!... Nieraz to jeszcze zobaczysz!... Ha, ha!...
Beniowski odwrócił się i szybkim krokiem podążył do fortecy. Lecz widok mocno przywartych drzwi i ślepych okien objętego snem domu naczelnika otrzeźwił go; przypomniał sobie ową scenę, gdy był tu w podobnych warunkach z powodu zapomnianej u drzwi jego warty, zawahał się i zawrócił. Straż w bramie, śledząca za nim ze zdziwieniem zdaleka, oddała mu, gdy przechodził, ukłon wojskowy.
— Śpią, Auguście Samuelowiczu, śpią i nie wstaną wcześniej, jak na podwieczerze!...
— Tak, tak!... Zapewne!... — odszepnął machinalnie. Serce i usta miał pełne goryczy. Poskarży się jutro, poskarży! Bić starca... niedołężnego, steranego starca!... Czy jednak nie lepiej skoczyć do wsi, wzburzyć wygnańców i dziś jeszcze rzucić się na nich wszystkich?... Nie!... Morze skute lodami... Dwa miesiące co najmniej trzebaby było walczyć i czekać... Tymczasem nadciągnęłyby załogi z Wierchniego, z Niżniego, z Awaczyńska!... Trzeba zcierpieć, pogodzić się z losem!... Zdaje się, że już... cicho!... Ach, łotry, ach, łotry!
Istotnie pusto było przed domem Czernych i sam dom, mocno zamknięty, zdało się, spał już twardo. Wtedy Beniowski, ostrożnie wymijając chałupy, gdzie już błyskały ognie i gdzie z kominów poczynały kurzyć się dymy, skierował się do znanej sobie lepianki Bielskiego.
W ciemnej, niskiej izdebce znalazł starca, leżącego twarzą na glinianej podłodze. Pozostał widocznie tak, jak padł, gdy go tu wrzucono. Skrwawione, starmoszone futrzane ubranie garbiło się na nim, jak skóra na zdychającem, wychudłem bydlęciu.
Beniowski nachylił się ku bladej, odrzuconej w bok ręce skatowanego i przylgnął do niej gorącemi wargami.
— Bracie, bracie!...
Palce Bielskiego uścisnęły go lekko.
— Nie trzeba ci co, bracie!...
— Beniowski?... To ty?... Tak?...
— Tak!... Może cię przenieść na pościel?...
— Nie rusz mię, nie!... Uciekamy, co?...
— O tak!... Uciekamy, ale przedtem...
— Nic, nic przedtem!... To przeszkodzi!
— Święty człowieku!...
— Idź, już idź!... Mogli cię zauważyć!... Przyjdą!... Dam sobie sam radę... Muszę trochę tak tylko poleżeć!... Pomodlę się do Matki Boskiej Częstochowskiej, to mi zawsze pomaga! Twardo trzyma się człek życia, twardo!... Wciąż mi jakowaś świtała nadzieja, że zobaczę Polskę... I oto przyszła! Idź już Beniowski, bo wyda się!... Och, och!... Jakże strasznie... jakże strasznie!... ale idź już!... Mówię ci!...
Nagle w pobliżu zaszczekał pies; starzec uniósł opuchłą, posiniałą twarz i kiwnął niecierpliwie na Beniowskiego.
Ten posłusznie wysunął się za drzwi.



XXX.

Gdy Beniowski podchodził do swego domu, dzień już był rozgorzał w całej pełni. Wiosenne słońce zalewało olśniewającym blaskiem białe jeszcze, lecz już ciemniejące okolice.
Otopniałe ze szronu drzewa i krzewy prężyły rozkosznie swe gałązki w ciepłem powietrzu i rzucały sine, wilgotne cienie pod siebie na roziskrzone, brylantowe śniegi. W zaroślach szemrały szmery, niesłyszane w przeciągu całej zimy, kapała woda, chlapały opady śniegu, nawet tu i tam rozlegało się nieśmiałe ćwierkanie ptaszków, zimujących tu sójek. Z kryształowych frendzli sopli lodowych, zwieszających się z gałęzi, z rogów domów, z przęseł płotów ciurkiem leciały kryształowe krople. Ciemne figury ludzi pieszych i na saniach migały często w jasnych przelotach leśnej drogi.
O śnie i wypoczynku nie było co marzyć. Już zdala Beniowski zauważył przed ganeczkiem swego domu parę sani, a na ganeczku kilka figur w futra zaszytych.
Nie znali go i patrzyli nań ciekawie, ale obojętnie; dopiero gdy stanął na stopniach schodków i spytał ich, kto zacz są, domyślili się, że on to jest Beniowskim, i zdjęli uszaste, podróżne czapki.
— Wygnańcy jesteśmy z Wierchniego.
— Czegóż chcecie?...
Milczeli i kręcili w rękach czapki, przestępując z nogi na nogę.
— Nieszczęśliwi jesteśmy... pozbawieni kraju swego i wolności... i wszelkiego prawa... — zaczął jeden.
— Długo o tem gadać, więc może pan pozwoli...
— Tu nieporęcznie... Należałoby opowiedzieć wszystko, porządnie od początku... więc może...
Beniowski zdawał się wahać.
— Chodźcie! — rzekł wreszcie — ale ja nie mam żadnych tajemnic. Jak się nazywacie i skąd jesteście?
— Wszyscy jesteśmy z Wierchniego... Zwę się Iwaśkinym, a ci dwaj Wołodimirow i Puszkarew...
Beniowski ruszył przodem i wprowadził gości do świetlicy.
Iwaśkin obwiódł ją bystrem, lisiem spojrzeniem, poczem jego skośne, zielonawe oczki schowały się natychmiast pod opuszczone na dół powieki; dwaj jego towarzysze patrzyli z pewnym lękiem i zachwytem na wspaniałą, swobodną w ruchach, dumną postać Beniowskiego, podziwiali kosztowną, krytą aksamitem szubę, zamorskie skórzane obuwie, sukienny żupan i lity pas, wyglądający z pod rozchylonych pół zwierzchniego ubrania.
— Czegóż chcecie?... — powtórzył Beniowski, zatrzymując się w połowie komnaty i zwracając ku nim.
Stanęli nieśmiało u proga.
— Panie, jesteśmy nieszczęśliwymi, uciskanymi niewolnikami!... Ratuj nas — zabełkotał nagle Iwaśkin. — W tobie jedyna nasza nadzieja... Dwadzieścia lat jak gniję już w tem tu piekle kamczackiem... Byłem niegdyś niewielkim wprawdzie ptakiem, prostym mieszczaninem z miasta Rżewa, ale wolnym... Miałem dom, rodzinę, dzieci, kawał gruntu, dorabiałem się... Wtem stał się nieszczęśliwy wypadek, spłonął sąsiad i w swej zaciekłości rzucił na mnie podejrzenie, jakobym ja podpalił go przez zawiść... A tymczasem co ja... robak marny... Myślałem jeno o kawałku chleba... byłem nawet w sam czas pożaru daleko... Schwytano mię jednak i poprowadzono do Uprawy. Gdybym był bogaty, wiadomo, że wypuszczonoby mnie, ale nie miałem czem opłacić diaków i zostałem skatowany... Oczerniłem w bólach samego siebie i przyznałem się do niespełnionych win... Odtąd zaczęły się moje nieszczęścia... Najpierw bito mię knutem na placu targowym, następnie piętnowano mnie...
Zaczął wyliczać długą litanję rzeczywistych i jawnie zmyślonych krzywd. Dwaj jego towarzysze przytakiwali mu, wzdychali, chrząkali, szczególniej, gdy po skończeniu swych przygód rozpoczął o nich opowieść:
— Wziąć też choćby Wołodimirowa... Ten od urodzenia był chłopem, rabem bez praw... Zabrano mu córkę i popędzono do odległych majątków pana na brzeg Czarnego morza... a syna znowu na Ural do zakładów żelaznych. Zniszczyli chłopu nie wiedzieć poco gniazdo docna. Byli przecie inni samotni, bezdzietni. Wybrali jego... Co miał robić?... Uciekł... Złapany, zesłany, znowu uciekał, aż znalazł się tutaj... Czy nie tak?...
— Juściż tak! Sprawiedliwie, uciekałem... Co miałem robić, kiedy z pracy miałem tyle co nic?... Zjesz i wypijesz i tyle twego, a co nadto, zabierają rabuśniki. Niech ich morowa zaraza! Niech ich ziemia święta połknie... — potwierdził krępy, kudłaty Wołodimirow.
— Albo Puszkarew, żołnierz od zorzy swej młodości!... Oddany nie w kolej pod czerwoną czapkę... Musiał pójść bo był biedny... za syna bogacza, co się pańskiemu ekonomowi opłacił. A co miał w wojsku, wiadomo: jadła mało, zato kijów sotnię całą!... Niema sprawiedliwości w ziemi ruskiej i poprawić jej nie sposób, gdyż rabusie, ciemiężyciele w niej rządzą, złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania... Nie, niema na nich żadnej rady, gdyż zewsząd do cara daleko a do Boga wysoko... Obszerna ziemia ruska, lecz niema w niej przytułku i ukrycia dla prostego człeka, dla biedaka... Dlatego umyśliliśmy opuścić ją, uciec za morze sine, do Alaksy albo na Białe Wody, albo do innego państwa, gdzie, powiadają, ludzie równi są sobie i wolni... Ale drogi nie znamy i sposobu nie posiadamy, więc błagamy cię, o panie, abyś wziął nas pod swą mocną i światłą opiekę, przyjął do drużyny, którą za morza wyprowadzić zamierzasz, a będziem ci służyć jako wierne psy, nie żałując sił naszych, mienia i nawet życia.
Tu Iwaśkin upadł na kolana i wyciągnął ręce do Beniowskiego, a za nim przyklęknęli i dwaj jego towarzysze powtarzając:
— Będziem, o panie, ci służyć wiernie, jako psy, nie żałując sił, mienia i życia!... Na co przysięgamy!...
Cofnął się Beniowski i potrząsnął głową.
— Wstańcie! Przedewszystkiem... nie jestem ja żadnym panem, a takim jak i wy do niedawna wygnańcem, dziś wolnym, jutro niewolnikiem... I mylicie się, sądząc, iżbym mógł dla was więcej uczynić, jak dla siebie.
Iwaśkin zwrócił głowę ku drzwiom i nadstawił uszu.
— Idzie ktoś!... — zawołał, zrywając się. — Idzie ktoś!...
— To nic!... Tu niema żadnych sekretów... — uspakajał spłoszonych Beniowski.
Zastukano trzykroć.
— Proszę wejść!...
Na progu ukazał się Stiepanow, obrzucił podejrzliwem spojrzeniem wygnańców i zrobił ruch, jakby chciał się cofnąć.
— Proszę dalej... Zaczekaj!... Zaraz będę na twoje usługi... — zapraszał go Beniowski.
Iwaśkin poruszył się niespokojnie.
— A może... potem przyjdziemy?...
— Nie, nie!... Poco? Zaraz skończę!... Otóż, był wprawdzie wśród niektórych tutejszych wygnańców, szczególnie uciśnionych nędzą i niewolą, zamiar wydostania się stąd, lecz zważywszy, że wokół leżą nieprzebyte góry, dzikie pustynie i burzliwe morza, wydało się im, że ucieczka stąd jest niezmiernie trudna. Skoro więc naczelnik, wnikając w nieszczęśliwe położenie ogólne wygnańców, zgodził się dopomóc im przez urządzenie proponowanej przeze mnie kolonji, wszyscy zgodnie postanowili ku temu celowi skierować jedyne swe siły... Bo pomyślcie sami, jeżeli uda nam się wyhodować tutaj ogrodowiznę, owoce, zboże, albo rozplenić mleczne bydło, trzodę, owce, co rzecz nietrudna, bo trawy tu rosną piękne i klimat nie gorszy, niż w kraju Norweskim, który znam... — zaczął Beniowski, siadając na rogu stołu i zwieszając prawą nogę.
Długo opisywał korzyści, płynące z dobrze postawionego gospodarstwa rolnego, widoki powodzenia, możność zbogacenia się. A czynił to w tak ułudnie pięknych wyrazach, że przysłuchujący się ze zwieszoną głową Stiepanow posępniał coraz bardziej, a u Wołodimirowa i Puszkarewa świeciły się coraz mocniej oczy i na policzkach wystąpiły im krwawe rumieńce.
— Jeżelibyście więc chcieli przyłączyć się do naszej kolonji, to owszem, przedstawię wasze życzenie towarzyszom, gdyż nikt nie może zostać przyjęty bez powszechnego przyzwolenia! — zakończył Beniowski.
— Panie, dobry panie, my o takiem szczęściu nie marzyliśmy!... Ręce, nogi całować ci należy!... — wybuchnął Wołodimirow.
— Nic ino zbawcą jesteś naszym!... — dodał piętnowany Puszkarew.
— Cicho!... — wstrzymał ich Iwaśkin. — Rzecz to jest zbyt ważna, aby ją postanawiać, nie pomyślawszy...
— Czego cicho?... I poco zwłoka?... Szczęście samo w ręce lezie, bierz je, trzymaj, a ty chcesz rozmyślać!?
— I wcale nie o myślenie mu chodzi, wielmożny panie! Za dobroć waszą i serdeczność my też nie chcemy zostać dłużni... i powiemy wszystko! Mów Iwaśkin, boś ty zmówca...
— Co za zmówca!?... Nic ja teraz nie powiem. To rzecz poważna! Tu mało trzy razy zmierzyć, zanim ukrajesz! Jutro, jutro, wielmożny panie, przyniesiemy panu odpowiedź!... Chodźcie już. Czy nie widzicie, że drugi pan tyle czasu nadaremno czeka!...
Kłaniał się i zwracał ku drzwiom, lecz gruby Wołodimirow zastąpił mu drogę.
— A ty się nie śpiesz, stój!... Nie puszczajcie go, wielmożny panie, gdyż wszystkich on nas, a szczególniej waszą miłość zgubić zamierza... Są tu tacy, co mu obiecali i wolność i pieniądze, jeśli dokaże, że zamierzyliście bunt, jak o tem szeroko po okolicach gadają.
— Ach, tak! W takim razie zostań, Iwaśkin, już musisz zostać... Inaczej pójdę natychmiast do naczelnika!...
— Widzisz, mówiłem!... — mruczał Puszkarew. — Ale to nie my. My co: prości ludzie... On zmówca!...
— Było tak... — zaczął Wołodimirow, opierając się szerokiemi plecami o zaworę drzwi. — Było tak...
Krótko i dosadnie opowiedział plan zdrady, opisany w liście Łoginowa.
W czasie opowiadania zwolna jeden po drugim napływali wygnańcy, wkrótce była ich pełna izba.
— Zawiniliśmy, ukarz nas albo pomiłuj... Twoja wola! Ale jeśli nas pomiłujesz, rabami twymi zostaniemy na wieki... — zakończył grubas, chyląc się pokornie do stóp Beniowskiego.
— Rabami twymi zostaniemy na wieki... — powtórzył Puszkarew, chyląc się również.
— Jeno że nie my jesteśmy przyczyną, a on — dodał Wołodimirow, kiwając głową na stojącego bez ruchu Iwaśkina.
— On zdrajca i podmówca!... — przytaknął Puszkarew.
— Cóżeśmy ci uczynili, przewrotny człowieku? — zwrócił się ostro do oskarżonego Beniowski. — Uważ, jak duszę masz czarną, kiedyś chciał zguby tylu niewinnych ludzi, których ani znałeś, ani najmniejszej od nich nie doznałeś urazy. Poznaj ich dzisiaj... Widzisz, ilu nas tu jest... tych wszystkich, których przeznaczyłeś na męki... Mogąc się zemścić na tobie, gardzą li tylko nikczemnym swym nieprzyjacielem i pozostawią sprawiedliwym niebiosom przykładne ukaranie twego haniebnego przestępstwa, o ile wyznasz, kto cię do niego skłonił. A następnie niegodny oddychać jednem z nami powietrzem ustąpisz, odejdziesz i nie poważysz się pokazywać więcej na oczy tych, którzy, czystość sumienia i swoich postępków mając za sobą, nie lękają się niczyjego zarzutu, ani niczyjej zdrady... Powiedz więc, przyznaj się, kto cię do nas podesłał?
Iwaśkin milczał, utkwiwszy oczy w ziemię; tłum wygnańców poruszył się niespokojnie za plecami Beniowskiego.
— Nie wypuszczać go...
— Do tajgi z nim...
— Co za ceregiele!?...
— Wiem tyle tylko, szlachetni panowie — zaczął wylęknionym głosem Wołodimirow — że ma on tutaj kumę i ziomkę, kucharkę sekretarza Agafję...
— Ona cię więc podmówiła? — spytał Beniowski.
— Nie wiem!... — mruknął Iwaśkin. — Boję się... I ja jestem człowiekiem i nade mną litość powinniście mieć... A zresztą wszak nie udało się i nic nie będzie!
— Ach, hultaju! Nie udało się!... Ładna obrona... — oburzał się Panow.
— Sprawa jasna: żadnego z nich wypuścić stąd nie można... — gorączkował się Stiepanow.
— Cóż ty na to, Beniowski?... Istotnie oni mogą zmyślić i nagadać Bóg wie co!... Nie słyszałeś jeszcze tego, co o tobie mówią z powodu wczorajszej egzekucji? Straszne rzeczy! Wszystko to się tak dziwnie splata... — szeptał cicho Chruszczów, chyląc się ku Beniowskiemu.
Ten kręcił zlekka wąsa i namyślał się, zachowując pozorny spokój.
— Dobrze!... Zatrzymajcie ich wszystkich trzech, ale nie róbcie im nic złego, dopóki sprawy nie wyjaśnię. Wy, Stiepanow z Panowym, zostaniecie przy nich na straży.
— Ja nie mogę, muszę z tobą pójść... Mam do pogadania... wymawiał się Stiepanow.
— W takim razie Winblath... Niech zostanie Winblath... A ty chodź ze mną zaraz; w drodze opowiesz, bo śpieszę się! — zwrócił się Beniowski do Stiepanowa.
Czas dłuższy szli w milczeniu.
— Jakże więc: uciekamy czy nie? — spytał wreszcie Stiepanow.
— A ty jak myślisz?
— Ja?... Doprawdy nic już nie wiem. Gdym cię słuchał przed chwilą tak przekonywająco wychwalającego korzyści, płynące z pozostania tutaj i zajęcia się rolnictwem, zdawało mi się, żeś zmienił zdanie.
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem.
— No i co?...
— A no że... zostajemy... o ile się rolnictwo powiedzie. Ale w takim razie może zmienisz zamiary i... względem Nastazji Iwanowny, co?... Powiedz otwarcie i odrazu, co?
— Żadnych zamiarów nie zmieniłem...
— Bo, widzisz, ja rozumiem... Trudno się oprzeć urokowi tej dziewczyny... Ona niepokoi... Kto raz ją poznał... Ona nietylko jest piękna, cudowna, boska, ona prócz tego ma jakiś dziwny czar... Płynie odeń jakiś urok miodowy, jakiś blask słodki i przedziwny... Jej uśmiech... Uważałeś jej usta?... Patrzeć na nie nie mogę bez zawrotu głowy... Ach!... a oczy!... Marzę, żeby w nich wzrokiem na długo, na życie całe utonąć... Nieznośna zalotnica, umyka mi jednak wciąż źrenic...
— Jużem przecie to słyszał. Więc to chciałeś mi powtórzyć? — przerwał mu z pewną niecierpliwością Beniowski.
— Nie, nie!... Chciałem cię prosić... Okazałeś mi tak niezmierną usługę, wyrwałeś mię z takiej rozpaczy... Już myślałem, że pozostaje mi jeno umrzeć... I nagle przez ciebie, któregom podejrzewał i któremu starałem się szkodzić, błysnął mi promyk nadziei. Nim jedynie żyję teraz, trzymam się, błyszczy on mi jak gwiazda w mrokach mego nieszczęśliwego żywota... Już myślałem, że wszystko skończyło się dla mnie, że pozostaje mi jeno bezsławny zgon, gdy nagle ta dziewczyna... Jasny anioł w ludzkiej postaci... Czy nie uważałeś, że gdy ona idzie, to wydaje się, że nie stąpa po ziemi, jeno płynie w powietrzu jak srebrny obłok... A ręce? Jakie ona ma ręce? To nie ręce a dwie lilje, wyrastające z białego łona... Gdy myślę o tym, kogo ona temi liljami uściśnie, lub wyobrażam sobie inne jej wdzięki... krew mię zalewa...
Beniowski zatrzymał się i zwrócił ku niemu rozgniewaną twarz.
— Dość!... Miasto już blisko. O cóż nareszcie ci chodzi?
— Ach, tak!... Prawda. Ani spostrzegłem, jak przebyliśmy drogę... Otóż, bądź wspaniałomyślny do końca... Kiedy wyjedziesz z innymi wygnańcami w tych dniach, aby odszukać miejsce i wytknąć plan osady, nie bierz mię z sobą, zostaw tutaj, abym mógł w dalszym ciągu prowadzić, co tak szczęśliwie wczoraj z twoją pomocą zacząłem. Wierz mi, że wdzięczność moja dla ciebie już teraz granic nie ma, że już nie przyjacielem, lecz zaprzedanym ci na śmierć i życie niewolnikiem będę... Gdybyś zaś zdołał jeszcze uczynić, abym mógł zająć twoje miejsce sekretarza osobistego przy naczelniku, dopełniłbyś szczytu mych marzeń oraz miary twych dobrodziejstw dla mnie. Mógłbym wówczas widywać ją codzień bez przeszkody, a wyświadczając jej ojcu, matce i jej samej tysiące drobnych usług, wzmocnić poczynający się między nami afekt węzłami tkliwej przyjaźni. Ty zaś i tak będziesz tu nieobecny, gdyż, jako naczelnik kolonji, zmuszony będziesz żyć tam, na miejscu... Będzie więc twa posada wakowała...
— Jakto? Więc chciałbyś zostać tu w mieście, podczas gdy my wszyscy będziemy tam?...
— Cóż w tem dziwnego? Mówię na wypadek, gdy nie uzyskamy okrętu i będziemy musieli ucieczkę odłożyć do przyszłego roku, abyśmy statek, jak projektowałeś, mogli sami wybudować albo innej czekać sposobności...
Beniowski znowu się zatrzymał i rzucił na rozedrganą twarz Stiepanowa bystre spojrzenie.
— Aha, tak więc myślisz!... Dobrze, zastanowię się nad twą prośbą, ale tymczasem stanowczo miejsce przy gubernatorze dla siebie zatrzymać muszę, gdyż dostarcza mi ono wiadomości i sposobów do przeprowadzenia naszych planów...
— Mógłbym również ich dostarczać... — Nie wątpię. Sprawa jednak mego ustąpienia z tego stanowiska jest zbyt ważna, abym ją mógł osobiście załatwić, nie zasięgnąwszy rady poważniejszych towarzyszy.
— Ach, tak! W takim razie... niech lepiej wszystko pozostanie jak jest... Gotów jestem czekać, kiedy sam... osądzisz albo wyjedziesz... stąd zupełnie!... Czy ja wiem!?... Proszę w każdym razie o sekret... Nie mów nikomu... gdyż to mogłoby... — plątał się i śpieszył Stiepanow, rzucając okiem na drogę, po której szedł ku nim podręczny kozak naczelnika okręgu.
Zdrowia życzę ci, Auguście Samuelowiczu!... — zwrócił się kozak do Beniowskiego, salutując po wojskowemu. — Dobrze, że złapałem cię, gdyż Iwan Piotrowicz bardzo cię potrzebuje, kazał cię wszędzie szukać i zaraz przyprowadzić!
— Niech więc wszystko to zostanie między nami!... Dowidzenia, kochany przyjacielu i panie mój, Auguście Samuelowiczu!... — żegnał się nadskakująco Stiepanow z Beniowskim.
Uśmiech ironiczny znowu przewinął się pod wąsem Polaka.
— Owszem, zgadzam się, i wszystko uczynię, żebyś został w mieście na czas naszego obecnego wyjazdu. Życzę ci powodzenia pod wszystkiemi względami.
— Wdzięczny będę ci do grobowej deski...
Rozeszli się.
— Nie wiesz, Tomek, czego to chce ode mnie naczelnik? Co tam takiego pilnego!? — rozpytywał się wesoło Beniowski, idąc z kozakiem przez miasto.
— A nie wiem... Ale chyba tyczy się to wczorajszego waszego przyjścia do fortecy... Straż zaraportowała mu... Głupcy! Niby nie wiedzą, o co chodzi!... Hhi!... Hhi!... — roześmiał się kozak.
W korytarzu czekała nań Nastazja, przypadła i, schwyciwszy za rękę, zaszeptała gorączkowo:
— Byłeś wczoraj... Słuchaj, gdybyś... kiedy... to zastukaj w moje okno... Wiesz gdzie ono jest?... Trzy razy... a otworzę ci zaraz... Co za szkoda?... Gdybym przypuszczała... Dlaczegoś nie powiedział mi przy rozstaniu?...
Beniowski stał odurzony i zmieszany, i zlekka odpychał cisnącą mu się do piersi dziewczynę. Wtem drzwi od świetlicy otworzyły się i stanął na progu naczelnik.
— Cóż wy tutaj pociemku... szepczecie po... kątach? Zawcześnie!... Zawcześnie!... Chodź, Beniowski, chodź... Czekam już dawno!...
— Śpieszyłem się, Iwanie Piotrowiczu!... Bóg świadkiem... Ale, jak widzisz, nieprzezwyciężona mi się trafiła przeszkoda!... — roześmiał się Beniowski.
— Umiesz je brać... przeszkody, przyznaję!... — odparł wesoło Niłow, spoglądając na uciekającą w głąb domu córkę. — Ale tym razem nie o to chodzi!...
Podszedł do stolika, nalał sobie lampkę wódki, wypił, poczęstował Beniowskiego, potem przegryzł wędzoną rybą i usiadł ciężko na stołku.
— Pocóżeś tu wczoraj przychodził, ha? Możeś się nie nagadał z Nastazją, co?... Przyznaj się, hę!?
Twarz Beniowskiego pobladła nagle i sposępniała.
— Nie, Iwanie Piotrowiczu, nie potom przychodził — zaczął śmiało. — Ale wracając do domu, widziałem na placu przed mieszkaniem komendanta, jak bili starca...
— Właśnie, właśnie!... Mówili mi o tem... Skarżyli się, że chciałeś bunt urządzić, żeś krzyczał na kozaków i nawet żeś ich popychał... Gorąca jesteś głowa, ale pamiętaj, że nie wszystko uchodzi nawet mojemu zięciowi. Nie jestem wszechmocny... Oskarżą, zadenuncjują!... Co pocznę?... Sekretarz tylko czyha na to, jakby mię stąd wysadzić i wleźć samemu na moje miejsce... I o cóż to poszło?
— Bili starca... cichego, spokojnego człowieka... Bielskiego.
— Tak, tak!... Wiem: on rab... źle, powiadają, grał!... Bez przyczyny nawet bić go wolno, a on... źle grał, umyślnie źle grał... Ktoby tu sobie bez bicia ze wszystkimi poradził!... Jakby jemu darować, to drugiby gorszą sprawę zrobił i tak dalej — znikłoby wszelkie posłuszeństwo, trzebaby było łby ścinać... Dla ich więc dobra, dla napędzenia rozumu bijemy żołnierzy, bijemy niewolników, kupców... Bijemy wszystkich bez gniewu, miłując, przez litość dla głupców... Nie raz pierwszy widziałeś bitego i nie ostatni... Sam będziesz musiał bić nieraz, gdy na urzędzie siądziesz, zobaczysz... I pamiętaj bij dobrze, nie żałuj! Wiedz, że u nas w Rosji to za bitego dwóch niebitych dają... Bo stąd płynie szacunek dla władzy, największa na świecie cnota, którą się państwo całe trzyma! I co on ci, ten Bielski? Co? Hę?...
— On mój rodak!... — przerwał surowo Beniowski.
— Cóż że rodak!... Ty o tem zapomnij!... Coś ty był, ty sam wiesz!... Nic nikomu do tego! A potem umarłeś, praw cię wszelkich pozbawiono i przyszedłeś tu pozbawion tytułu i nazwiska, rodu i plemienia, jako numer... Jeżeliś teraz zmartwychwstał, to jedynie dzięki łasce Imperatorowej i do niej teraz należy i ciało twe i dusza, w życiu tem i w przyszłem, i grzechem najgorszym jest nieposłuszeństwo jej woli!... A wolą jej jest, aby nieposłusznych rabów bić, uczyć rozumu! Tak! Słyszałeś, co?... — grzmiał coraz głośniej Niłow, a żyły nabrzmiewały mu na skroniach.
Usłyszawszy jego podniesiony głos, weszła pani Niłowowa, ciężko stąpając. Rzuciła okiem na Beniowskiego i męża, poczem weszła między nich.
— Cóż się to stało?... Cóżeście przewinili, Auguście Samuelowiczu?...
— Broni niewolników!... Bunty urządza!... Siebie i nas chce zgubić... Ale myli się!... Znajdzie się i na niego uzda!... Nie daruję!... Pasy drzeć będę!... Nikomu nie daruję, rodzonemu synowi... kto prawo naruszyć zechce... rozkazy Jej Cesarskiej Mości w wątpliwość podawać! Ja wasz pan a pierwszy Jej rab!...
Krzyczał i tupał nogami, aż drzwi otwarły się i na progu pojawiła się blada jak śmierć Nastazja.
— Czego chcesz, dziewucho bezwstydna!... Jak ci kto srom połechtał, toś dla niego gotowa ojca matkę zgubić!?... Wieczne gzy!... Kto ci tu pozwolił wejść?... Wynoś się zaraz, a to i tobie każę skórę kozakom wyłoić dla przykładu... Patrzcie ich, wywłoków, przybłędów, już im łoza śmierdzi!... Wczoraj im kij był chlebem powszednim, a dziś już ich honor obraża!... Hrabia, magnat cudzoziemski... Otóż wezmę i każę ci wlepić pięćdziesiąt odlewanych, a zaraz rozumu nabierzesz!...
Pani Niłowowa robiła Beniowskiemu znaki, ale ten nie spostrzegł ich, czy nie rozumiał, gdyż stał wciąż pod ścianą nieporuszony, blady, z oczami świecącemi i ostremi jak gwoździe. Aż podeszła ku niemu Nastazja, wzięła łagodnie za rękę i uprowadziła z komnaty. Znaleźli się w korytarzu.
— Co za nieszczęście! Taka już moja dola... A dziś właśnie matka chciała wam powiedzieć, że ojciec zgodził się podarować wam dom z całem urządzeniem, z naczyniami i meblami, który ma być przewiezion do tej waszej kolonji na Łopatkę, której naczelnikiem macie zostać... Chce ojciec, żeby nic nie stało już na przeszkodzie naszemu rychłemu połączeniu się. On dobry, on doprawdy dobry, a tylko prędki... Dlatego najlepiej zejść mu na czas jakiś z oczu.
— Nie, nie mogę teraz odejść... Gorzej się jeszcze rozgniewa.
Po chwili jednak, gdy grzmoty naczelnikowskiego głosu przycichły w świetlicy, wyszła stamtąd pani Niłowowa i również kazała mu uchodzić.
— Był tu sekretarz i on to pewnie na ciebie nagadał. Idź ty do niego, Auguście Samuelowiczu, i jakoś sprawę załagodź... Istotnie, co ci do nich, do tych wygnańców?... Świata nie poprawisz, a siebie zgubisz... Zapewne, że nie powinni byli bić starego, ale na tego Bielskiego też czasem coś nachodzi: cichy, cichy, aż nagle... skrzypcami o ziemię trzaśnie, w chwili największego wesela, jak to było w przeszłym roku u popa w zapusty, pamiętasz, Nastka?...
— Ciężkie ma życie tutaj! Och ciężkie! Żal mi starego! — westchnęła dziewczyna.
— Już dobrze!... Wiem! Ty, Auguście Samuelowiczu, idź, idź, jak ci radzę, do sekretarza!
Podeszła do Beniowskiego i, ująwszy go za ramię, popychała zlekka ku wyjściu, oglądając się od czasu do czasu lękliwie na drzwi do świetlicy.
Beniowski wyszedł, postał chwilkę na ganku, posłuchał głosów szumiących poza nim w domu, jak w ulu poruszonych pszczół, i ruszył ku bramie fortecznej, poczem dalej przez miasto do mieszkania sekretarza.
Zastał go w domu i został nadspodziewanie grzecznie przyjęty.
— Hej, Agafja!... Mamy drogiego gościa!... Daj nam co prędzej wypić i przekąsić! — wołał piskliwym głosem zacny Sergjusz Mikołajewicz.
Słowem nie zdradził się, że czeka jakich wynurzeń lub wyjaśnień; Beniowski również napomknieniem nawet nie potrącił o wczorajszy wypadek. Ale po długiej rozmowie o miejskich nowinach i podróżnych swych przygodach, rzekł nagle:
— Wiecie, Sergjuszu Mikołajewiczu, jaką dziwną dziś miałem przygodę... Właśnie chciałem was się poradzić, co mam robić...
Poczem, nie spuszczając oczów z nalanej twarzy sekretarza, opowiedział mu o przybyciu z Wierchniego Iwaśkina z dwoma towarzyszami, uczynionej mu przez nich propozycji, swej odpowiedzi, wreszcie o wyznaniu Wołodimirowa i Puszkarewa.
— To łotry! — zawołał Nowosiłow. — To łotry!... A przecież my mogliśmy im uwierzyć i tylu niewinnych ludzi dać katu!... To łotry!...
— Gorzej, bo i was w całą tę sprawę chcieli wmieszać — dodał śmiało Beniowski.
— Mnie?... Jakże to?...
— Przez Agafję...
— Wołać ją... Agafja, chodź tu zaraz, suko!... Znasz niejakiego Iwaśkina?
Przerażona kobieta zamigała szybko rzęsami, poczem oczy szeroko otwarła.
— Mów prawdę!
— Znam... — szepnęła cicho.
— Oho!... Dobrze!... Przyślij mi tych tu ludzi, Auguście Samuelowiczu, i bądź spokojny, już ja całą sprawę zbadam!
— Otóż prosiłbym bardzo, Sergjuszu Mikołajewiczu, żeby tych dwóch nie karać... Co oni winni? Zostali w błąd wprowadzeni... W naszej kolonji poprawią się, zamienią się w uczciwych pracowników... Oddaj ich nam; są to podobno dobrzy cieśle; gotowi jesteśmy za nich suty okup złożyć do skarbu, jako bardzo potrzebni są nam wszelcy majstrowie...
Sekretarz słuchał i gładził dłonią swój gładki babi podbródek.
— W takim razie, skoro o nich prosisz, to co innego... Złożycie za nich po dwieście rubli kaucji... Czy i Iwaśkina weźmiecie?
— Nie, tego nie weźmiemy.
— W takim razie... rozporządź się, żeby wracał do Wierchniego i żeby nie opuszczał miejsca pobytu bez urzędowego pozwolenia. Odprowadzić go pod eskortą... Tobie, Beniowski, jako staroście, polecam wykonanie wyroku. Hę, zgadzasz się, co?... A z Agafją to już ja sam się załatwię... Wynoś się stąd, dziurawa dzieżo, do kuchni!... — mruknął, mierząc zmrużonemi oczkami przerażoną niewiastę. — A teraz, może zagramy w szachy, co?... Poślę zaraz po komendanta i Kobylina!... Na pewno są w domu, co?...
Przygryzł wargi Beniowski, ale musiał przystać. Ku wielkiemu jednak rozgoryczeniu swoich wspólników z pięciu partyj przegrał aż dwie.



XXXI.

W domu zastał Beniowski list od Norina i partję futer, którą ten oficer przysłał na satysfakcję długu, jaki przed odjazdem zaciągnął. Winszował Beniowskiemu przyjaźni naczelnika i przyszłych związków z jego córką. Kończył prośbą, aby dalej kontynuował dla niego swe względy i nie odmawiał w potrzebie pomocy.
Niewolnik Jędrzej rozpakował przysłane futra, z których kilka było wielkiej ceny; dodał w czasie rozmowy, że pan Chruszczów coś trzy razy w ciągu wieczoru przychodził dowiadywać się, czy pan wrócił...
Beniowski był wszakże tak znużony niewywczasem i kłopotami ubiegłego dnia, że wprost nie miał już siły na rozważanie jakichkolwiek spraw. Usiadł więc na łożu i kazał Jędrzejowi ściągnąć sobie buty, gdy drzwi się otwarły i wszedł Chruszczow.
— Po raz czwarty!... — zawołał od proga. — Ale tylko na chwilkę... Pewnie ledwie żyjesz? Nie spałeś ubiegłej nocy, lecz co robić, musisz mi dać wskazówki... Przedewszystkiem, co mam począć z tym... z tym i tymi... trzema?
— Możesz iść spać, Jędrzeju... Sam się rozbiorę, a jutro rano obudzisz mię o zwykłej porze — zwrócił się Beniowski do niewolnika i dopiero, gdy ten odszedł, spojrzał pytająco na Chruszczowa.
— Siedzą i lamentują, myślą, że ich zgładzić każesz!... Następnie przyszła odpowiedź z kancelarji gubernjalnej w sprawie ustąpienia nam okrętu dla przewiezienia rzeczy, narzędzi i nasion na Łopatkę... Otóż, pewnie wiesz już, że nie powiodło się...
— Wiem, zamiast okrętu dają sześć bajdar.
— Dalej z Niżniego jakieś trwożne przyszły wieści. Przybył umyślny z listem od popa Ustiużnikowa. Oto pismo!
Beniowski natychmiast rozdarł kopertę i zagłębił się w czytanie.
— Znowu zdrada!... Boże mój!... Pisze, że protojerej cofnął pozwolenie na jego wyjazd do Bolszeriecka, że traktuje go jakoś dziwnie a nocami miewa jakieś tajemne rozmowy z Izmaiłowym i Boczkarowym... że po mieście chodzą mętne wieści o buncie, o mojem aresztowaniu, że jest pełen niepokoju, że nie wie co robić i że jeżeli tam u nich nie dzieją się gorsze rzeczy, to dzięki jedynie znanej przychylności do wygnańców komendanta Norina...
— Cóż więc? — spytał głucho Chruszczow.
— A no, poczekaj — pomyślimy... Przedewszystkiem niech Sybajew weźmie dwunastu ludzi i przywiezie z Niżniego tych nicponiów oraz resztę pozostałych tam wygnańców... Niech przedstawi im, że są potrzebni przy zakładaniu kolonji na Łopatce... Skoro jednak z dobrej woli się nie zgodzą, niech użyje siły... Gorzej z popem: jeżeli go zostawimy, wyda nas, a wziąć go przemocą niepodobna. Kłóci się i swarzy wciąż z tamtejszym protojerejem! Więc wszcząłby się hałas... Ale słuchaj: czy mi się przywidziało, czy co, lecz wydaje mi się, że mówiono w mieście o zgonie protojereja Łożkowa?...
— Umarł dziś właśnie.
— Aha, wybornie!... Jutro Niłow wyśle list, żeby Ustiużnikow przyjechał tu na uroczysty pogrzeb protojereja!... Rozumiesz?... Już moja w tem głowa!... Niech Sybajew uprzedzi go, żeby szykował się do drogi... Tak!... A więc jedna sprawa załatwiona!... Dalej: przed południem zwołasz Radę do mnie; wezwiesz Kuzniecowa, Panowa, Gurcynina, Winblatha, Baturina, no i sam przyjdziesz... Pogadamy o okręcie i owych bajdarach... Następnie, skoro świt wyślesz Iwaśkina pod strażą dwóch spiskowców do Wierchniego Ostrogu, — został tam internowany z rozkazu sekretarza i nosa niech stamtąd nie wychyla, bo będzie źle!... Mnie jako staroście wygnańców polecono za tym śledzić! Zapowiedz mu to ode mnie!... Wołodimirowa i Puszkarewa zostawić na wolnej stopie. Ale mieć oko na nich, ze wsi nie wypuszczać, z ludźmi obcymi nie pozwalać im wiele gadać... Niech się szykują też, gdyż biorę ich z sobą na Łopatkę...
— To jedziesz?
— Jadę i cieszę się z tego niezmiernie, bo jestem bardzo znużony. Zresztą pobyt mój jest tam konieczny. Władze, mieszkańcy i nawet nasi muszą być przekonani, że te sprawy nas obecnie jedynie zajmują, że nawet jeżeli były, albo są jakie inne projekty, to porzucone zostały dawno i ostatecznie!
— Słusznie, ale widzisz...
— Nic nie widzę! Dosyć!... Dziś nie mogę więcej... Czuję, że jak się nie wyśpię, to zdechnę!...
— Bój się Boga, nie zdychaj!... Cóż się z nami stanie, przyjacielu!?
— Właśnie!... Dlatego wynoś się!...
— Szczęście istotnie, że jeszcze spać możesz... Ja bo nie mogę się tem pochwalić...
— Bo masz nieczyste sumienie!... Ale już idź, idź sobie!...
— Nieczyste sumienie!... Dobrześ powiedział!... — roześmiał się Chruszczow, uścisnął wyciągniętą prawicę przyjaciela i wyszedł.
Beniowski opatrzył i zasunął za rum rygle, drzwi wewnętrzne, wiodące do Jędrzeja, zawarł na haczyk; położył nabitą krócicę koło siebie na nocnym stoliczku, rozebrał się i zwalił, jak martwy na posłanie.
W opustoszałej nagle komnacie chwiał się jeno i cicho pryskał blady płomyk kaganka. To nikły, to wypływały w chybotliwem jego świetle stojące pod ścianami sprzęty i lśniące jak sztaby lodu rzędy nabitych muszkietów oraz broni, zebranej w kącie, zasłoniętym we dnie zazwyczaj kotarą, w nocy rozsuwaną na boki.
Nazajutrz na cichy stuk do drzwi Beniowski otworzył oczy rzeźki, wypoczęty. Wesoło spojrzał na smugi słońca, przekradające się przez okno, zszyte z drobnych mikowych szybek.
Zarzucił naprędce futrzaną opończę na ramiona i poszedł otworzyć drzwi. Wszedł Jędrzej, niosąc zastawę do herbaty i błyszczący, buchający parą imbryk.
— Cóż słychać?... Przychodził kto?...
— A jakże!... Już przychodzili!... Jakżeby się bez tego obyło!?...
— Gdzież są?
— Gdzież mają być: u Chruszczowa czekają! Niech się wielmożny pan nie lęka, zaraz tu będą, jak kruki węszą każdą chwilkę wolną pana...
Beniowski roześmiał się i, obmywszy się cały od stóp do głowy zimną wodą. siadł do śniadania; nie zdążył go jednak zjeść, gdy zjawił się Chruszczow z całą Radą. Obsiedli długi stół; Jędrzej przed każdym z nich postawił filiżankę herbaty, a Beniowski podsunął im fajansową cukiernicę z cukrem trzcinowym i koszyczek z sucharami.
— Od czegóż zaczniemy?... Aha, Chruszczow, czy wszystkie moje rozporządzenia spełnione?
Wszystkie. Iwaśkin błagał, żeby go dopuszczono do ciebie, że chce się usprawiedliwić i ciebie przebłagać, alem się nie zgodził.
— Słusznie bardzo. Sprawa jasna, niema powodu mitrężyć! Czy Sybajew już wyruszył?... Nie chciałbym, żeby go w drodze mógł dopędzić posłaniec naczelnika z listem...
— Pewnie, że wyruszył. Miał zaraz jechać, zanim miasto się obudzi...
— A więc teraz: cóż powiecie na odmowę okrętu?... Jeszcze jedna nadzieja prysła. Mów Winblath, tyś najmłodszy!
— Wyznaję, że nie żywiłem nigdy nadziei zbyt wielkiej. Nawet lepiej może, że nam odmówiono. Liczylibyśmy na pewno i nie przedsiębrali środków, a statku mogli nam nie dać w ostatniej już chwili. Co wtedy?... Pogłoski i plotki rozchodzą się coraz szerzej, lada dzień możemy zostać wykryci. Dlatego radzę obecnie przywarować, siedzieć cichutko, zaprzestać nawet ściągania i werbowania ludzi. Poco nam więcej!? Każdy nowy człowiek to możliwy zdrajca... Tymczasem, jeżeli rzecz poprowadzić należycie, starczy nam tych sił, jakie posiadamy. Z jedenastu statków, jakie stoją w porcie, wypatrzyć najlepszy, najodpowiedniejszy dla nas i owładnąć nim w ostatniej chwili, kiedy będzie miał wyjść pod żaglami. Zazwyczaj cała załoga i oficerowie są wówczas pijani po pożegnalnej uczcie... Część naszych ludzi mogłaby jeszcze w czas tej uczty na statek zakraść się i uśpić załogę, częstując nietrzeźwych marynarzów wódką zmieszaną z jakim sennym proszkiem... Mederowi nie trudno go będzie sfabrykować, myślę. A wtedy łatwo już będzie za umówionym znakiem reszcie naszych do statku przypaść i przymusić ekwipaż do posłuszeństwa albo opuszczenia okrętu...
— Rada dobra, ale zbyt... dowcipna, za dużo komplikacji, a dość by jeden warunek zawiódł, a cała sprawa upadnie! — zauważył Beniowski.
Winblath próbował bronić swego projektu, upierał się, wskazując na trudność otwartej walki, ale po długich dyskusjach projekt został odrzucony licznemi głosami.
Zkolei mówił Gurcynin; ten zalecał ucieczkę ofiarowanemi przez rząd bajdarami do wysp Kurylskich, a stamtąd do Japonji, gdzie nie trudno spotkać holenderski okręt i na nim już dostać się do Europy. Podobała się z początku śmiała rada, lecz kiedy wystawiono trudności kierowania płaskimi statkami na pełnem morzu, a stąd niezawodne rozproszenie całej flotylli, następnie długość wodnej podróży na statkach tak niedołężnych, gdyż objechać należało całą prawie Japonję, zanim uda się dosięgnąć Nagasaki, jedynej na tych morzach holenderskiej osady gdy rozważono to wszystko, projekt Gurcynina również został odrzucony.
Panow zrzekł się głosu, gdyż wyznał, że zupełnie nieświadom jest przedmiotu.
Baturin proponował, ażeby, z powodu mniemanych przenosin do Łopatki całej wygnańczej kolonji, dać bal dla naczelnika, oficerów, urzędników, przedniejszych obywateli; wszystkich w czasie uczty pochwytać i trzymać w zakładzie, póki rząd nie ustąpi jednego okrętu.
Lecz i ten wniosek nie znalazł uznania, gdyż obliczono, że garnizon, składający się z 240 żołnierzy, snadno mógł przymusić o wiele mniej licznych wygnańców do wydania zakładników. A choćby się udało podejściem czy przekupstwem wojsko przemóc, pozostałoby jeszcze 700 blisko kozaków, rozkwaterowanych w mieście, okolicy i dalszych warownych osadach, którzyby obojętnem okiem na podobny postępek wygnańców nie patrzyli.
Gdyby zresztą i ich, co rzecz wątpliwa, udało się ułagodzić, niewiadomo jeszcze, coby powiedzieli oficerowie morscy, mający na swych okrętach armaty oraz broni i amunicji poddostatkiem. Ci, skupiwszy swych majtków i część fortecznej załogi, mogliby nieprzełamaną ucieczce stawiać przeszkodę.
I ten więc projekt odrzucono i oczy wszystkich zwróciły się na Beniowskiego, który pilnie słuchał, najmniej mówiąc w czasie całej dyskusji.
— Przedewszystkiem powinniśmy, o ile się da, unikać wszelkiego gwałtu, wszelkiej przemocy — zaczął niespodzianie dla wszystkich Beniowski. — Mało nas jest, a nadomiar, jak to ze smutkiem przekonaliśmy się, nie na wszystkich polegać możemy. Bo jeżeli wobec grożącego nam wciąż niebezpieczeństwa nie w stanie jesteśmy drobnych wyzbyć się wad, zaniechać swarów i pokonać niskie zawiści, co stanie się, gdy życie trzeba będzie narazić i ponieść w ofierze!?... Wątpliwa jest powszechna jedność działania i przezorność każe nam liczyć ino na te wypróbowane siły, któremi wykonywaliśmy wszystko dotychczas. Te porachować możemy nieledwie na palcach. Ale to nic; położenie nasze obecne nie jest wcale ani rozpaczliwe, ani krytyczne, abyśmy hazardować albo śpieszyć się potrzebowali. Zdaniem mojem należy czekać i uciec się do wybiegu, który jest siłą słabych. Należy skorzystać z odjazdu okrętu „Święty Piotr i Paweł“, który ma być przygotowany na 15 maja, a więc za pięć tygodni. Cały jego ekwipaż składa się z dwudziestu dwóch majtków i kilku pasażerów. Nic łatwiejszego jak kilkunastu naszym towarzyszom zaciągnąć się w służbę okrętową, co gdy nastąpi, wówczas Kuzniecow, jako należący do handlu, ułoży się z kapitanem, żeby go na okręt zabrał potajemnie, nocną porą, niby dla ukrycia kilku pak przemycanych futer... Z kapitanem Kuzniecow powinien się przedtem zaprzyjaźnić, ująć go pieniędzmi i obietnicą wspólnych zysków. Według umowy kapitan musiałby ruszyć z portu pod żagle przed świtem i wszystko na ten czas przygotować... My zaś w ostatniej chwili na bajdarach dopadniemy okrętu, każemy się wziąć na pokład pod jakimkolwiek pretekstem, choćby dostawy owych futer przemycanych, w których może być schowana broń... W ten sposób opanujemy statek bez rozlewu krwi i bez niebezpieczeństwa wykrycia, gdyż plan ten możemy trzymać w zupełnej tajemnicy do ostatniej chwili.
Po krótkiej rozwadze plan Beniowskiego został przyjęty. Polecono Kuzniecowowi wybrać dwunastu ludzi, którzy mieli się za majtków na okręt zaciągnąć. Następnie obradowano nad ułożeniem porządku służby wojennej, w przypadku, gdyby wygnańcy zmuszeni zostali do otwartej walki. Podzielono spiskowców na trzy dywizje. Lewem skrzydłem miał dowodzić Winblath, a dano mu w rozporządzenie Kuzniecowa, Stiepanowa, Sybajewa, Bielskiego, Łobaczowa i trzynastu towarzyszy. Beniowski objął dowództwo środka, do którego zaliczono: Panowa, Rumina, Medera, Łoginowa, Baturina i czternastu związkowych. Chruszczowowi oddano prawe skrzydło i zaliczono doń archidjakona Protopowa, kniazia Zadskoja, Brondorpa, Nowoziłowa, Lapina, Wołkowa i dwunastu spiskowców podrzędniejszych.
— Samych inwalidów, żeby się miało kim opiekować twoje litościwe serce!... — żartował Gurcynin, zwracając się do Chruszczowa.
Na Łopatkę postanowił Beniowski wyruszyć nazajutrz rano i za towarzyszy podróży wyznaczył sobie Panowa z Winblathem i sześcioma ludźmi z najmniej wtajemniczonych i najmniej potrzebnych na miejscu.
Po skończonych obradach Beniowski odział się przystojnie i udał się do naczelnika na obiad, gdzie spodziewał się zastać takoż sekretarza Nowosiłowa i zręcznie ubić tam odrazu sprawę popa Ustiużnikowa.



XXXII.

— Kiedy wrócisz, Auguście Samuelowiczu? Wracaj, miły, jak najprędzej!... Będę niespokojna... Gdy niema cię wpobliżu, nawet wprost gdy do domu tylko odszedłeś, serce moje wciąż ściska trwoga, że coś się stanie, że coś ci zagrozi, że nie zobaczymy się już, że cię porwą, zamordują... Nad twoją jasną głową, wciąż wydaje mi się, że wisi chmura, że padnie grom, który i mnie i ciebie zabije... Cóż dopiero, gdy jesteś daleko! Ach, kiedyż, kiedyż nareszcie będę mogła nie opuszczać cię ani na chwilę? — szeptała Nastazja, zaglądając w twarz Beniowskiemu.
— To chyba będzie niemożliwe do ziszczenia nawet po ślubie, gdyż nie mogę przecie zamknąć pani w mem sercu, jak w więzieniu!
— Co za szkoda!... — westchnęła zabawnie.
Starała się odprowadzić Beniowskiego na ubocze od gromady jego towarzyszy, zajętych szykowaniem psów i sani do dalszej podróży. Szli po rozmiękłych śniegach, po rozoranej płozami drodze ku sinawym rozłogom i ciemnym borom, rozpływającym się w bladych dalach wiosennych, w srebrnych blaskach słonecznych, przesianych przez zwały skłębionych chmur. Wiał łagodny wiatr niewiadomo skąd i niósł ciepło i wilgoć nadchodzącej z za morza odmiany. Wesoło spoglądały oczy dziewczyny na topniejące śniegi, pełnym tchem dyszały jej piersi i radośnie uderzało serce, czujące wolniejące pęta zimy.
Trzymając się za ręce, uchodzili coraz dalej od ludzi i nędznej chaty zruszczałego Kamczadala z Nihilowej, gdzie jedli obiad. Nastazja z bratem miała stąd wrócić do miasta, a Beniowski odjeżdżał dalej na Łopatkę.
— Niech mi pan powie, dlaczego pan zwłóczy z małżeństwem? Bo przecież ten brak domu, brak gospodarstwa najmniejszego nie ma znaczenia... Chętnie zamieszkałabym z panem w jego obecnym pokoiku przy szkole; zastąpiłabym Jędrzeja w małem gospodarstwie pana. Więc dla kogo ta zwłoka potrzebna?...
— Potrzebne to przedewszystkiem... dla ludzi... dla ojca pani, jako przedstawiciela władzy, dla matki, jako niewiasty o dawnych poglądach, dla sąsiadów, kupców, znajomych... Nie może pani, naczelnikówna, zamieszkać w lichej chałupie wygnańca... nie może upodobnić się do ludzi niewolnych!
— Ach, przypuśćmy że tak, lecz to wszystko dla nich, a co dla mnie?... Są to błahostki w porównaniu z tęsknotą, jaka mię gnębi, gdy ciebie niema... Co wobec niej znaczą wszelkie pozory, nawet same śluby... Chcę wiedzieć nareszcie, że doprawdy jesteś mój, że mię miłujesz! Chcę trzymać cię blisko siebie w objęciach, patrzeć bez przeszkody w twe oczy... Chcesz, a przyjdę kiedykolwiek do ciebie... ani się domyślisz i spostrzeżesz: w noc ciemną zastukam niespodzianie w okienko...
— Byłoby to tak wielkiem nadużyciem zaufania rodziców pani, którym obowiązany jestem aż nazbyt wiele... — dowodził Beniowski.
— Co mi tam! Co za nadużycie, jeżeli mię kochasz? Zresztą wszak mię zaślubisz... Ach, jakże mię to wszystko nudzi i nuży!... Słuchaj, wracajmy do miasta... Sprawimy zaraz natychmiast w twym pustym domu nasze gody weselne!... Powiesz towarzyszom, żeś coś zapomniał, dogonisz ich potem... Niech jadą!
Stanęła i zastąpiła mu drogę. Patrzał na nią, na jej śliczną wzburzoną twarz, na oczy płonące jak gwiazdy pod sobolowym kołpaczkiem, na różowe rozdęte nozdrza, na rozchylone usta nabiegłe krwią i sam czuł, że twarz mu blednie od żądzy.
Odwrócił od dziewczyny pociemniałe, rozszerzone źrenice.
— Co pani ze mną robi, Nastazjo Iwanowno, co pani ze mną robi! Niemożliwe!... Nietylko względem pani popełniłbym haniebną zbrodnię, ale... nieobliczalne wywołałbym następstwa. Dowie się pani zczasem i zrozumie!...
— Nikt wiedzieć nie będzie!... A zresztą co mię to obchodzi! Kto mi tu słowo może powiedzieć!... Nowosiłowa ojciec już podkupił... On jeden coś śmie...
— Ho, ho!... Dużo tu jest oczów, co nas śledzą gorliwie!?
— Myśli pan o Stiepanowie! Nienawidzę go!... Pocoś pan kazał mi go przynęcać? Jest to wstrętna dla mnie nad wyraz osoba!...
— A jednak... błagam panią, niech pani nie odtrąca go ostatecznie... jeszcze... jakiś czas!...
— Dziwna jakaś tajemnica!... Albo pan mię... nie kocha... albo...
Beniowski przemilczał; szli kroków kilkanaście, nie mówiąc do siebie, nie patrząc na siebie, a gdy wreszcie Beniowski rzucił na nią zukosa spojrzenie, dostrzegł łzy wiszące na długich jej rzęsach.
— Niech się pani uspokoi!... Przysięgam, że już niedługo wszystko pani wyjaśnię, wytłumaczę!
Ujął dziewczynę za rękę; nie broniła jej i wydała się osłabłą i bezwolną.
— Dobrze!... — rzekła wreszcie. — Będę czekać!... Wszak czekałam tak długo, a mogłeś wcale się nie zjawić!... Bywaj zdrów więc, ale pamiętaj, pamiętaj, że straconym dla mnie jest bezpowrotnie każdy dzień spędzony bez ciebie... Pamiętaj, pamiętaj, kochany!
Beniowski podniósł jej rękę ku ustom i utonął w odwróconej jej dłoni, jak w kielichu kwiatu.
Tupot psów, skrzyp sani, brzękanie „osztołów“, okrzyki i nawoływania ludzi, zbliżające się gwałtownie, ostrzegły ich, że przyszedł czas, by się rozstali.
Grześ krzyknął na psy grubym głosem starego psiarza i zatrzymał zręcznie sanie przed siostrą. Beniowski pomógł mu je zawrócić i usadowił pieczołowicie Nastazję.
Chwilę potem mknęli w dwie przeciwne strony.
Wygnańcy mijali bory, doliny, wzgórza i pasma zaśnieżonych gór, wciąż kierując się ku stojącemu na zenicie słońcu. Przypiekało. Zmęczone, zgrzane psy co chwila lizały śniegi wywieszonemi ozorami i pokładały się przy najmniejszym przystanku. Dopiero gdy droga wywiodła na krawędź morza, powiało chłodem. Zatrzymali się, dziwując niezwykle pięknemu widokowi kier lodowych, rozkołysanych na morskich odmętach.
Przypędził je tu do samego brzegu wiatr i silny flukt bałwanów, jaki bił o skały. Ogromne, lśniące bryły z niezmiernym hukiem, zgrzytem i stukotem ześlizgiwały się po bokach gwałtownie wzdymających się fal i rzucały wściekłemi zastępami na stromy brzeg. Z pod ich cielsk, ze szpar, z niedomkniętych paszczy ich spękanych krawędzi wysoko pryskała ślina wzburzonej piany, chlustały bicze zielonawych wytrysków, roznosząc daleko słony pył. Wodna kurzawa rychło zmoczyła, niby z dołu bijący deszcz, wstrzymaną przez Beniowskiego na krawędzi wiszaru karawanę wędrowców.
Psy pokładły się, a ludzie nie odrywali oczu od wrzącej w dole szalonej walki, od potężnych brył lodowych, z jękiem i rykiem spływających jako wiórki drobne w leje wirzysk, gdzie uderzając o się wzajem, topiły się i mełły w szatańskim młynie. Na miejsce znikłych pod wodą pojawiały się inne, wynurzały z zielonych toni białe łona i roziskrzone w słońcu złomy, zapalając to tu, to tam błyskawice diamentów i tęczy, niby błyski oczu rozigranych bestyj.
Pomimo jednak niezmiernych wysiłków morza, wszędzie, jak okiem zajrzeć, panowały tu jeszcze lody. Widać je było wzdymające potworne łbiska, szeregi nieprzeliczone, aż po kraj widnokręgu... A szedł od nich taki szum, ryk, grzmot, że mowa ludzka nawet zbliska nikła w nich bez śladu.
— Kiedyż to wszystko odejdzie!... Mam wrażenie, że nigdy nie starczy słońca, by roztopić te lodowce! — szepnął Panow do Beniowskiego, gdy ruszyli dalej.
— Morze zabierze je i połknie, jak garść śmiecia! — roześmiał się ten. — To tylko wobec człowieka takie przeraźliwe, ale i ten daje sobie z tem radę dowcipem... Majtkowie islandzcy nigdy po innem nie pływają morzu; życie ich mija wśród lodów i morskich fal!... Jeżeli wiatr powieje pomyślny, jutro już może ich tu nie być śladu... Gorzej z lodami na rzece, w zatoce, w przystani. Te musi słońce skruszyć, podnieść powódź ze stopniałych śniegów... Trzeba więc czekać cierpliwie terminu. Ha, będziemy czekać! Już niedługo!...
— Dobrze, że niedługo!... — odszepnął Panow.
Dnia tego nocowali w osadzie Kompach, skąd otwierał się wspaniały widok na poszczerbiony stożek wulkanu „Opalnaja“. Miejscowy „taju“ przyniósł Beniowskiemu kawałki rudy miedzianej i spore ułamki malachitu, znalezione w pobliskich wąwozach.
Zmęczone ciepłem psy z coraz większym trudem ciągnęły sanki po rozmiękłych od odwilży śniegach. Czwartego dopiero dnia stanęła wyprawa w wioseczce Tontynie, skąd Beniowski zamierzał zrobić wycieczkę w głąb lasu dla rzekomych poszukiwań miejsc zdatnych do uprawmy zboża. Tontnyński taju bardzo wychwalał żyzność wschodnich wybrzeży półwyspu Łopatki, ofiarował się zawieźć tam Beniowskiego z towarzyszami morzem na bajdarach. Ale w tych jego zachwalaniach czuć było strach o posiadanie podległej mu obecnie ziemi i chęć oddalenia od siebie niebezpiecznej osady. Beniowski zaś musiał zachować pozory, więc na propozycję się nie zgodził i kazał się wieźć ku równinom, leżącym wpobliżu jeziora Kuil. Tam, odnalazłszy obszerną równinę nad małą rzeczułką, dopływem jeziora, wytknął na śniegach wiechami granice i plan przyszłej kolonji. Poczem wrócił do Tontyny, a nazajutrz opłynął na bajdarach półwysep, zwiedził wyspy Szumszu, Paramuszir, Alaidę i odesławszy Panowa do Tontyny, aby z pozostałymi tam ludźmi wracał sankami lądem do Bolszeriecka, sam dla lepszego poznania brzegów popłynął bajdarą morzem do Czekawki.
Wyprzedził w ten sposób znacznie towarzyszy i niespodzianie wszedł sam do Chruszczowa o północy.
Zastał go za stołem pochylonego przy kaganku nad stosem papierów. Alajda spała już za kotarą.
— Wróciłeś?... A gdzie tamci?... — zdziwił się Chruszczow.
— Przypłynąłem morzem.
— Aha, więc nie widziałeś się z naczelnikiem, z naczelnikową, z Nastazją Iwanowną... Wybierali się wszyscy na twoje spotkanie!
— Nie, nikogo nie widziałem!... Przyjechałem wprost!... Wiesz co, chodź do mnie: Jędrzej ugotuje nam herbaty i opowiesz mi, co się tu działo!
— Dobrze!... Chodźmy, ale właściwie nic tutaj godnego opowieści nie zaszło!
W drodze ostrożny Beniowski nie mówił wcale i dopiero oddaliwszy Jędrzeja podsunął gościowi filiżankę gorącej herbaty, sam wziął drugą i zaczął go szczegółowo wypytywać.
Chruszczow zdał sprawę dokładnie z wyjazdu Sybajewa, z drobnych zatargów, jakie znowu zaszły wśród wygnańców, z plotek, jakie krążyły po mieście...
— Czy pop Ustiużnikow przyjechał?...
— Nie. I nie mam stamtąd dotychczas żadnej wieści...
Zerwał się z miejsca Beniowski i krążył niespokojnie po izbie.
— Źle!... Czuję, że źle!... Czemu nie wracają?
— Zamiecie były podobno w górach. Zresztą zwłoka niewielka jeszcze...
— A... Stiepanow co? Co robi?... — spytał, zatrzymując się nagle, Beniowski.
— A no nic! Łazi chmurny... Pono mu się nie wiedzie u... naczelnikówny. Nic z tego nie będzie!... Dziewczyna zbyt jest w tobie rozmiłowana. Nawet tego nie ukrywa. Mordowała mię w dzień wypytywaniem wszelkich o tobie szczegółów. A czy daleko pojedziesz?... A czy bezpieczna aby podróż?... A kiedy wrócisz?... Wielką im wszystkim sprawi przykrość, że nie spotkają cię dworem całym w Czekawce!... Dostanie się tamtejszemu taju, który miał rozkaz uprzedzić ich umyślnym wysłańcem o twoim powrocie... Bo i naczelnik i naczelnikowa o niczem nie mówią, jeno o tobie, o twym rozumie, o twoich talentach, o twojem powodzeniu, o oczekującej cię świetnej przyszłości i swojem do ciebie przywiązaniu i myślę, że istotnie szczerze cię miłują...
Beniowski chodził chmurny, założywszy lewą rękę za pas, a prawą za siebie.
— Wolałbym, żeby mię nienawidzili! — wybuchnął wreszcie. — Nie uwierzysz, Chruszczow, jak mi ciężko, jak strasznie mi ciężko chwilami! Bo ja się nie łudzę, że cała odpowiedzialność za naszą ucieczkę spadnie na naczelnika... Obwinią go nieprzyjaciele, a przyjaciele odstąpią natychmiast, skoro popadnie w niełaskę u dworu. Rzecz wiadoma!... Oskarżą go o ułatwienie nam ucieczki. Wszystkie pozory przeciwko niemu... Wtrącą starego do więzienia, skonfiskują majątek, może nawet ześlą do min... Wszystko możliwe w tym kraju przeklętym... Co się wtedy stanie z jego rodziną? A najgorzej mi żal tej dziewczyny czystej, prawej, szlachetnej, która bezwiednie tak nam do swej zguby pomaga!... Jakżebym chciał, żeby była szczęśliwa!... Gdyby ten Stiepanow był lepszy, możeby zakochała się w nim... Ale ona przejrzała jego niski, brzydki charakter i ty masz rację, że z tego nic nie będzie!... Co więc robić, co robić?... Nie chcę, nie mogę pogodzić się z myślą, że za dobre, bądź co bądź, ich uczucia dla mnie, za pomoc i życzliwość, czekają ich cierpienia, nędza, gorzej — bo nawet katusze!... Czy nie porwać ich wszystkich na okręt?... Co? Radź, przyjacielu, bo w tym wypadku, doprawdy, ból rozsądek mi mąci!...
Chruszczow, wsparty łokciem na stole, śledził z pod oka za ruchami Beniowskiego.
— Cóż ci mogę poradzić!? Myślałem sam nieraz o tem, lecz położenie doprawdy bez wyjścia... Gorzej — wszelka słabość, wszelka ustępliwość z naszej strony nikogo nie osłoni, nie uratuje, a wszystkich zgubi... Bo gdybyśmy nawet nie uciekli, to czyż najbłahszy wypadek, pijacka zwada, kłótnia małżeńska nie mogą wykryć wszystkiego, a wtedy czy da się ukryć przed śledczym życzliwość naczelnika dla ciebie, narzeczeństwo jego córki z tobą, jej wreszcie dla ciebie uczucie... A to wszystko czyż nie będzie dostatecznym powodem dla zguby jego i jego rodziny w oczach rządu i dworu... Już stało się... zabrnęliśmy tak daleko, że powrót niemożliwy... Sameś chciał tego...
— To prawda, sam chciałem, ale nie wiedziałem... że...
— Nikt z nas nie wiedział. Teraz wiemy. Więcej ci powiem, nie tajno dla nikogo z nas, że miłujesz naczelnikównę... To widać ze spojrzeń, ze zmiany twej rozjaśnionej twarzy, łagodniejącego głosu, gdy z nią się spotykasz, lub mówisz... I musi uczucie być silne, skoro nawet ty, Beniowski, ukryć go nie możesz... Nie dziw się więc, że z niepokojem śledzimy za tobą... Silni ludzie silne miewają namiętności... Co stanie się z nami wszystkimi, jeżeli...
Beniowski zatrzymał się i zmarszczył brwi.
— Tego możesz się nie obawiać!
— Ja się też nie obawiam, ale... ja jeden, który cię znam lepiej... Co zaś do innych... Wierzaj mi, że na tem właśnie podłożu lęgnie się... cała... chwiejność... naszych... wewnętrznych... stosunków!... — cedził znacząco.
— Wcale nie na tem, a na tchórzostwie! — odparł Beniowski.
— Może i na tchórzostwie, lecz zrozum, że wszyscy widzą, iż w obecnym twoim stanie najmilszym byłby dla ciebie zapewne... zbrojny gwałt. Jakiś koniec krótki i stanowczy. Czy nie tak? On pokryłby do pewnego stopnia winę gubernatora, którego możnaby związać, wtrącić do więzienia, udać względem niego srogość i przemoc... Co innego my, my wszyscy nie chcemy zbrojnej walki, bo nas mało, bo nas pobiją... Wolimy podstęp, bo siłą słabego jest...
— Czyż nie mówiłem tego samego?
— Tak, ale czyś mówił szczerze!?... Czyś jeno przymuszał się do takiego myślenia mocą rozumowania?... W tem sęk! Jesteś śmiały, lubisz ryzyko, a tu w dodatku pcha cię w tym kierunku uczucie. Rzecz prosta, iż obawiamy się o naszą skórę. Lękamy się niepotrzebnego rozlewu krwi, walki nierównej; stąd niepewność, nieufność mimowolna wśród dowódców, udzielająca się szeregowym i wywołująca w całości mąt i rozruch... I dlatego twierdzę, że ty musisz się nareszcie na coś zdecydować, choćby na przymusowe małżeństwo Nastazji ze Stiepanowym i zostawienie ich swemu losowi!
Beniowski zatrzymał się i długo namyślał z oczami utkwionemi w róg izby.
— Nie!... Daremna ofiara! Zresztą naczelnik się nie zgodzi!... A Stiepanow wyda nas, aby zatrzymać na wieki szczęście, które mu w ręce wpadnie! W ten sposób odrazu pozyska i wolność i zaszczyty...
— Myślę, że nie jest tak podły...
— Myślę, że jest!... Prób zresztą nie możemy robić... Obaczymy!... Nieprawdą jednak jest. Chruszczów, żebym ja pchał was do gwałtu, do walki... Czyż nie wiem, co to jest walka? Czyżbym śmiał hazardować właśnie życiem i bezpieczeństwem osób, które mówisz, że miłuję?... Bo, o ile znam Niłowa, pewny jestem, że bez oporu się nie podda!... Nie! — szczerze pragnę wyprowadzić was wszystkich stąd bez krwi rozlewu i bez użycia przemocy, ale myślę jednocześnie, jakby oszczędzić i tym ludziom skutków bolesnych. Czyż możesz mię o to oskarżać?
— Nie oskarżam cię wcale, tłumaczę jeno obecny stan ducha powszechności... Wydaje mi się prócz tego, że taka troska o bezpieczeństwo nieprzyjaciela zawsze osłabia atak... Nie czyje inne jeno twoje powtarzam wyrazy! Ach, Beniowski, Beniowski... miły druhu!... My słabi, my zwykli i poziomi, rzecz prosta, od takich jak ty przywódców nadludzkich często wymagamy przymiotów! Nie gniewaj się więc, a bądź dumny z naszego o tobie mniemania... Ty wszystko możesz... ty wszystko móc powinieneś!
Beniowskiemu twarz drgnęła boleśnie, mimowiednie zrobił przeczący ruch ręką i odwrócił się.
— Zresztą przesadzasz! Nie tak już wielkie Niłowowym grozi niebezpieczeństwo. Kruk krukowi oka nie wykole!... Zaiste nic pewniejszego, że dwór przypisze twoją ucieczkę naczelnikowi, gdyby do jego wiadomości doszło wszystko, co on uczynił dla ciebie, gdyby wydało się, że miałeś zostać jego zięciem... Dlatego nastaję, aby Nastazję Iwanownę wydać za kogokolwiek zamąż, jeżeli nie za Stiepanowa, to choć za... Nowosiłowa!
— Co ty gadasz!... Dziewczyna prędzej na siebie się targnie!...
— W takim razie obmyśl co innego... bo to bardzoby ułatwiło Niłowowym obronę. Komendant i sekretarz już są przecież pośrednio w naszą sprawę uwikłani. Grywali w spółce z tobą w szachy, — kupiectwo dobrze im to zapamięta! Układali i zatwierdzili pierwsi projekt szkoły, wnieśli podanie o twoje uwolnienie, wreszcie brali decydujący udział w naradach nad planami i zatwierdzeniem naszej kolonji... Ich podpisy wciągnięte są do wszystkich protokółów. Nawet ostatnie postanowienie o zesłaniu Iwaśkina, napisane własnoręcznie przez Nowosiłowa. Broniąc więc siebie, będą starali się zniszczyć ślady tych... dobrodziejstw, będą ukrywali prawdę o stosunkach swoich i naczelnikowskich z tobą i z nami... Wyłżą się, mówię ci... Co najwyżej przeniosą ich gdzieś na jakiś czas na gorsze miejsce, na wyspy Aleuckie albo nad Amur, gdzie będą mogli bezkarniej rabować i bogacić się... Gdzież tu porównywać ich losy z tem, co nas czeka w razie niepowodzenia!...
— Pocóż mówić zaraz o niepowodzeniu... Chciałbym jeno uniknąć niepotrzebnego, jak ci mówiłem...
— Nie, przyjacielu, właśnie o to chodzi!... Niepokoi mię nie to, że zmienisz swoją główną decyzję; nie wątpię, że jej nie zmienisz, lecz straciłeś swobodę wyboru najlepszych... najodpowiedniejszych środków wykonawczych... Zgodzisz się przecie, że tak! Nie dziw się więc, że pragnęlibyśmy, aby ci dawna jasność i twardość postanowień wróciła...
— Może i masz rację, może i masz rację... Człowiek jestem!... — szepnął Beniowski, trąc czoło.
Chruszczow powstał, zbliżył się do niego, objął wpół i tak chodzili długo razem w milczeniu.
— Zostaw mię już, przyjacielu! Dziękuję! Stanie się, jak się stać musi! — szepnął wreszcie Beniowski, wysuwając się z ramion towarzysza.
Ten spojrzał nań miłośnie błękitnemi oczyma, raz jeszcze uścisnął serdecznie i wyszedł.



XXXIII.

Wieść o powrocie Beniowskiego rychło rozbiegła się po wiosce i dotarła do miasta. Wygnańcy, kozacy, kupcy, sznurem pociągnęli do jego domu, jedni przez ciekawość, drudzy z najrozmaitszemi interesami, obudzonemi nadzieją zysków i zaprojektowanej rolniczej osady. Czekali w przedsionku, siedzieli na ganeczku, na przyzbie, rozmawiając między sobą i z wygnańcami o tem, co przywiózł z wyprawy Beniowski.
— Ha, może i będzie z tej mąki chleb!... Mistrz on we wszystkiem!
— A gdzie? nie wiesz? Gdzie wybrał miejsce?...
— Nie wiem, nie przyjmuje nikogo... Plany wygotowuje dla naczelnika!
— Tak powiedział przysłanemu po niego kozakowi z kancelarji!...
— Jakie plany?... Siedzą u niego Kuzniecow, Baturin, Chruszczow...
— Może właśnie nad temi planami radzą!
Jeden Stiepanow do rozmów się nie mieszał i oparty o filar patrzał w posępnem zamyśleniu na błękitniejącą wśród rozsłonecznionych śniegów wyrwę zamarzłej i nieruchomej wciąż jeszcze rzeki.
W komnacie tymczasem Kuzniecow opowiadał zebranej Radzie Związkowej, że już przyjęci są za majtków na okręt „Śgo Piotra i Pawła“ dziesięciu strzelców i dwóch Kamczadalów, którym ślepo zaufać można, i że on sam, Kuźniecow, zdołał już skłonić kapitana Czurina do zabrania go do Ochocka wraz z rzekomą kontrabandą futer...
Ucieszyło to wszystkich; wspaniały zaś plan oraz rysunki domów przyszłej kolonji, wygotowane naprędce przez Beniowskiego, zabawiły i zajęły zebranych tak, jakgdyby, miały zostać wykonane w rzeczywistości.
— Muszę was już opuścić, muszę iść do kancelarji, gdyż znowu gotowi przysłać po mnie kozaków!... — tłumaczył się, odziewając pośpiesznie Beniowski. — Niech obrady dalej prowadzi Chruszczow!
— Najmniejszej niema potrzeby! Załatwimy wszystko, jak wrócisz!..
Gdy Beniowski zjawił się na ganku, sunęli ku niemu wszyscy ze swemi sprawami i załatwiał je pobieżnie podczas, gdy Jędrzej przygotowywał do odjazdu psy i sanie.
— Muszę dłużej z wami pomówić, Auguście Samuelowiczu; może znowu pozwolicie mi towarzyszyć sobie!... — zwrócił się do niego chłodno Stiepanow.
Zsunęły się sobole brwi Beniowskiego, lecz wyrównały prędzej, nim zdążył zauważyć to Stiepanow.
— Cóż!... Chodźmy!... Jędrzeju, pojedziesz za nami!
Milczeli, idąc obok siebie czas jakiś; Stiepanow rzucał chmurne spojrzenia na stężałą w pozornym spokoju twarz Beniowskiego. Ten nie śpieszył się pytać.
— Nie mogę znosić dłużej tego stanu. Muszę z tobą pomówić otwarcie — zaczął wreszcie z lekkiem zająknięciem Stiepanow. — Powiedz mi szczerze z ręką na sercu, co to wszystko znaczy: niby to ustąpiłeś mi Nastazję, a tymczasem ona odprowadza cię... i wszyscy mówią o waszem weselu, które ma odbyć się, skoro tylko zbudowany zostanie wasz dom! Ten dom ma stanąć nawet nie w osadzie, dokąd chcesz nas wszystkich wyprawić, a tu blisko pod miastem... Co to za nowa gra?
— Nic o tem nie wiem!... — odpowiedział z nieudanem zdumieniem Beniowski.
— A jednak ja sam widziałem budowlę; setki robotników pracują z wielkim pośpiechem... Umyślnie chodziłem sprawdzać... Zresztą mniejsza o to. To mogą być dalsze projekty jej matki, które skończą się z waszą... z naszą ucieczką! Gorzej, że dziewczyna zupełnie się zmieniła po powrocie z tej przejażdżki do Nihilowej... Traktuje mię prawie wrogo... Coś ty jej tam nagadał!?... Muszę wiedzieć!...
— Należało jej się o to spytać!... Mogę cię tylko upewnić, że wcale nie mówiliśmy o tobie...
— Bardzo dobrze!... Lecz skądże ta zmiana właśnie względem mnie!? Przedtem, choćby ostatniego wieczora u ciebie, wykazywała mi uprzejmość, więcej powiem — pewną względem mnie zalotność, która kazała mi się łudzić nadzieją... Obecnie — lód, skała! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na te cudne rysy, jakby rzeźbione z marmuru, na te oczy stale odwracające się ode mnie... Chciałbym ją porwać, przytulić do siebie, rwać z niej odzież, oddzielającą ją ode mnie, a tymczasem ona taka daleka od myśli nawet o mnie, taka daleka! Nie wytrzymam, doprawdy oszaleję! Rzucę się na nią, na was wszystkich w przystępie rozpaczy, ręce na siebie nałożę... Czy ja wiem!... Ratuj mię, Beniowski!
Głos mu zadźwięczał szczerym bólem.
— Cóż ja na to mogę poradzić!... Bóg świadkiem, że chciałbym... Usunąłem się, dałem ci czas... I na przyszłość nie będę ci wchodził w drogę... Wierz mi! Nie mam żadnych na tę dziewczynę zamiarów... Wiesz o tem dobrze, wiesz, że wszystkie siły poświęcam wyzwoleniu naszemu z tutejszej opresji... Musisz się sam postarać serce jej ku sobie przychylić, tego za ciebie nikt nie uczyni...
— Choćbyś słówko czasem za mnie rzucił!...
— Robiłem to i obiecuję na przyszłość. Ale afekt niewieści takiemi często dziwnemi chodzi drogami...
— Ty wszystko możesz, wszystko, co zechcesz... Jesteś najzręczniejszy, najrozumniejszy z ludzi, jakich znam... Zechciej jeno, a stanie się... Nie wątpię!...
Przykry uśmiech przewinął się po ustach Beniowskiego.
— Są granice, poza któremi żadna zręczność nie działa... Niepodobna się podobać za kogo innego... Sam się staraj, wysilaj wolę, zaostrzaj dowcip, zabiegaj... Stałość i gorącość uczucia często zwycięża kobiety...
— Gdybym choć miał czas. Ale ucieczka nasza już tak niedaleka... Jeżeli zostanę, cała mściwość rządu spadnie na mnie; wtrącą mię do min, może nawet na śmierć haniebną skażą; umrę pod batem i od katuszy. Nikt nie uwierzy, że, żyjąc z wami tak blisko, nie wiedziałem o waszych zamiarach... Jeżeli zaś ucieknę, stracę ją na wieki... Nie mogę myśleć o tem... Chyba, że pozwolisz ją zabrać?...
— O ile zgodzi się dobrowolnie, owszem...
— A jeżeli się nie zgodzi?
Beniowski milczał przez chwilę.
— Wiesz, że postanowiliśmy... nie używać... żadnego gwałtu! — odrzekł, cedząc wyrazy.
— Zgodziłeś się jednak, żeby Kuzniecow porwał Agafję...
— To co innego! Lecz skąd ty wiesz o tem? Tego nikt wiedzieć nie powinien!...
Zatrzymał się i utkwił błyszczące źrenice w bladych oczach Stiepanowa.
— Wiem!... — odrzekł ten zuchwale. — I wiele innych rzeczy jeszcze wiem... Są granice, za któremi żadna zręczność nie działa... — dodał szyderczo.
— Słuchaj! — przerwał mu stanowczo Beniowski. — Żadnego gwałtu względem rodziny Niłowowych nie dopuszczę! Wybij sobie wszystkie podobne projekty z głowy... szczególniej względem tej szlachetnej i czystej dziewczyny. Jeżeli zgodzi się dobrowolnie, to co innego... Ale pamiętaj, że na drugi dzień po odbiciu od brzegu pop okrętowy zwiąże was ślubem.
— Tego tylko pragnę!... — roześmiał się Stiepanow.
— Staraj się więc. Masz jeszcze miesiąc czasu... Daruj, ale muszę się śpieszyć... Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia? Nie, a więc dowidzenia!... Jędrzej dawaj sanki!...
Siadł i pomknął ku miastu, a Stiepanow odszedł powoli ze zwieszoną głową w stronę wioski wygnańczej. Gdy chwilę potem obejrzał się Beniowski, długa, pochyła postać wygnańca rysowała się w bladym wylocie drogi, jak zgięta wichurą, obłamana z gałęzi drzewina.
— Trzeba będzie pilnie go śledzić!... — powiedział sobie. — Muszę pogadać o tem z Chruszczowym, bo przed Radą niepodobna podnieść tej sprawy ze względu na... Panowa! Do licha, plącze się wszystko coraz gorzej!... Końca przewidzieć niepodobna!
Rozerwała go trochę i ożywiła wielka radość, jaką wykazała rodzina Niłowowych na jego widok. Siedzieli jeszcze przy obiedzie, kiedy wszedł do jadalnego pokoju. Naczelnik po ojcowsku uścisnął go za głowę; pani Niłowowa wyciągnęła mu dworskim obyczajem rękę do pocałunku, dzieci opadły go z wrzawą wesołą, a Nastazja, rumieniąc się i blednąc ze wzruszenia, robiła mu miejsce koło siebie, zastawiała przybory i podsuwała półmiski.
Beniowski jadł niewiele, mówił mało i posmutniał gwałtownie. Aż zauważyła to pani Niłowowa i zwróciła się doń z dobrotliwym uśmiechem.
— Niedobre widać wieści przywiozłeś ze swej wyprawy, Auguście Samuelowiczu, ale nie martw się znowu bardzo, tak czy owak zrobi się wszystko i źle ci z nami nie będzie.
— Ani chwili w to nie wątpię, widząc niezmienią i niezasłużoną życzliwość państwa dla siebie... Smutek mój nie z materjalnych pochodzi powodów a z rozmaitych trosk, związanych z mojem położeniem.
— Czyż to położenie się nie odmieniło?... Przy twym rozumie i wykształceniu łatwo uzyskasz najwyższe rangi i służbowe odznaczenia. Możesz nawet zostać zczasem naczelnikiem kraju... Nieprawda, mężu?...
— Zapewne, zapewne!... Nie wątpię, że przedstawienie nasze zatwierdzą, jeżeli nie teraz, to po pierwszych żniwach, po pierwszej zbiórce kamczackiego zboża. A cóż ci się tam tak nie udało na Łopatce?...
— Owszem,, wszystko mi się udało i plany mam ze sobą. Myślę o tem, jakby tam co rychlej się przenieść!... Czasu mało, a roboty dużo... Droga zła, a morzem niebezpieczna... Właśnie umyślnie zpowrotem popłynąłem bajdarą wzdłuż brzegów. Skały, fale i prąd silny!... Myślałem, że nas rzuci na rafy i że jak drugi Sinbad-marynarz będę się musiał ratować wpław na nieznaną ziemię. A srogie było zimno i kra pływała dokoła.
— Boże uchowaj zginąłbyś!... — zawołała pani Niłowowa, a Nastazja, już nie kryjąc się, spojrzała w twarz narzeczonemu pociemniałemi z przerażenia oczami.
— No, nic się nie stało!... Widzicie, że żyje przecież?... Wy, baby, bo wiecznie trzymałybyście wszystkich pod pierzyną!... — wstawił naczelnik.
Grześ aż parsknął z uciechy i uszczypnął obie młodsze siostry naraz gdzieś... pod stołem. Wszczął się płacz i narzekanie, w czasie których Niłow uprowadził Beniowskiego do świetlicy. Tam rozwinął Beniowski rulon ze skreślonemi przez siebie planami i zaczął objaśniać malowniczo ich szczegóły, oraz opisywać miejscowość. Wszystko to do tego stopnia zajęło i zachwyciło naczelnika, że posłał natychmiast po sekretarza i komendanta, aby podzielić się z nimi dobremi wieściami.
Do wieczora przesiedzieli, gawędząc i popijając rozmaite nalewki i proste wódki, snując wesołe plany, rojąc złote marzenia zaboru Kalifornji i ostatecznego poddania całego pobrzeża oceanu Wschodniego pod władzę zjednoczonego triumwiratu Niłowa, Nowosiłowa i kozaka Czernych w Imieniu Jej Imperatorskiej Mości.
Na wychodnem naczelnikowa poprosiła Beniowskiego, aby przybył jutro rano i wziął udział we wspólnej przejażdżce za miasto.
— Pojedziemy aż nad morze. Zobaczymy owe straszne flukty i góry lodowe, o których pan tak ładnie opowiadał. A może prócz tego zobaczymy jeszcze coś, od czego rozsieje się zupełnie i twój i Nastki smutek, bo ja rozumiem, dobrze rozumiem, o co chodzi!... Pilno wam, młodzi jesteście, a i wiosna idzie! Niech więc was Bóg błogosławi!... Tyle nam tylko pozostało szczęścia, co przyglądać się waszemu!... — dodała z westchnieniem.
— Czy mógłbym wziąć ze sobą na przejażdżkę kogo z przyjaciół?... — spytał po krótkim namyśle Beniowski.
— Owszem, owszem! Weź tego tam długiego... Stiepanowa, no i Sybajewa, jeśli wrócił, bo słyszałam, że wyjeżdżał...
— Zdaje się, że wrócił...
— Więc go zabierz i jeszcze kogo zechcesz... Żeby było ludno, gwarno, wesoło... Och, lubię ja te szlichtady!... Pamiętam w Petersburgu...
Zanosiło się na długie opowiadanie, na szczęście na progu świetlicy pojawił się naczelnik na mocno niepewnych nogach i kazał się prowadzić do sypialni; podchwyciły go więc niewiasty pod ręce, a zwolniony Beniowski wyszedł pośpiesznie na ganek.



XXXIV.

Było ludno i wesoło na szlichtadzie. Dwadzieścia podwunastnych sani wyjechało z bramy fortecznej i skierowało się za miasto. Pogoda sprzyjała; wiosenne słońce iskrzyło się na błękicie nieba kręgiem czystym, jasnym jak źrenica dziecka.
Od gór, od dolin i łęgów, od topniejących śniegów wiało wilgotnem, rozmarzającem ciepłem. Oczy wszystkich biegły w sinawą dal z tęsknem, aż do bólu, oczekiwaniem wesela. Usta otwierały się mimowoli do śmiechu i okrzyków, do podśpiewywania hucznej muzyce, grającej na przednich saniach pod wodzą starego Bielskiego. Psiarczykowie pokrzykiwali i pobrzękiwali „osztołami“ do taktu, do taktu tupotały psy i nawet poskrzypywały do taktu sanki.
Wszystko zlewało się w jeden poryw wesela, nakazanego przez pana naczelnika, podnieconego sutą na wyjezdnem libacją. A gdy szlichtada wybiegła z zabudowanych ulic na mleczno-sine śnieżyste pola, gdy obleciał wszystkich żywiczny zapach rozbudzonych już modrzewiowych lasów, gdy poczuli się zdala od ludzkich oczu, wesołość przeszła w szał... Mężczyźni, kobiety krzyczeli, śpiewali, przychutniwali tanecznym dźwiękom muzyki, zapomniawszy o rangach, o pensjach, o należnej urzędom czci i względach.
Mknął rozśpiewany korowód, mknął, ile tchu miały w piersiach, ile sił miały w kosmatych łapach oszalałe, podniecone powszechną wrzawą psy. Migały na śniegach czerwone, niebieskie, żółte i sine barwy drogich kitajek i aksamitów, skrzyło się złoto i srebro galonów, guzów, pętlic, szamerowali; nad ciemnem futrem kosztownych kołpaków i bezcennych szub chwiały się, niby barwne dymy, lekkie kity i pióropusze.
Zdało się, jakoby nawet stroje, zamknięte srogiemi mrozami w czas zimy w skrzyniach i schowkach, chciały sobie nagrodzić przewlekły w ciemnościach pobyt szczególnie jaskrawą grą mieniących się kolorów. Zdało się, jakoby żądze ludzkie i pustota wszelaka chciały użyć sobie i nahulać się dosyta w śródpościu przed zbliżającym się surowym Wielkim Tygodniem.
Nawet naczelnik Niłow, ciężko obijając się na wyboinach o siedzącego z nim razem w saniach sekretarza, mruczał wesoło:

Upiła się młoda wdowa,
Zapragnęła żyć od nowa...

Ci zaś, co mieli koło siebie niewiasty, mimowoli przytulali się do nich i wcale nie byli odpychani. Że zaś Beniowski tak zarządził, aby tym razem białogłowy nie mężów miały za towarzyszy, a innych kawalerów, była więc powszechna stąd wesołość.
Sam Beniowski, wspaniale odziany w krytą drogim niebieskim atłasem szubę kunią i śliczną czapkę bobrową z niebieską czaplą kitą, wpół leżał w długich wąskich saniach obok Nastazji i stało się, rzecz prosta, że ręce ich złączyły się pod futrzanym fartuchem sani. Beniowski zamknął oczy.
— Ostatni raz, ostatni raz! — mówił sobie i pozwolił rozkochanym palcom dziewczyny błądzić po swoich dłoniach i nawet odpowiadał na jej uściski.
Z pewnym niepokojem jednak spoglądał na zawrotach drogi ku sankom, gdzie z Baturinym jechał Stiepanow, zauważył jego bladość i złowrogo płonące oczy.
— Nastazjo Iwanówno, przez wzgląd na tego tam szaleńca musimy zachować pozory!... — szeptał, uchylając ramię od kłoniącej ku niemu głowę dziewczyny.
— A niech tam! Co mię wszyscy oni obchodzą!...
— W przystępie obłędu on może Bóg wie na co się ważyć!...
— On, niewolnik! Niech się ośmieli!... Ojciec zgnoi go w kazamatach!...
— Zapominasz, że byłem, nawet poniekąd jestem takim, jak on...
— O, ty co innego!
— A jednak nie należy go drażnić! Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy!
— Kiedyż to nareszcie się skończy!... — westchnęła dziewczyna, odsuwając się z niechęcią.
— Niezadługo, niezadługo...
— Mówisz mi to już od trzech miesięcy. A według mnie wszystkie te przeszkody nie mają żadnego sensu... Powiedz mi nareszcie, co to znaczy? — dodała, zwracając się ku niemu i zaglądając wprost w oczy.
— Jeszcze chwilkę, chwilkę cierpliwości, a dowiesz się, wszystkiego się dowiesz i... przyznasz, że miałem rację, że istotnie... miłuję cię! — odszepnął.
Nastazja odchyliła się na poręcz sani z cichem westchnieniem.
— Więc proszę cię, abyś była uprzejma dla Stiepanowa, i nawet chcę posadzić go z tobą do sani, gdy po śniadaniu ruszymy dalej z przy« stanku. — Przenigdy! A ty z kim pojedziesz?... — Z twą matką. — Nie, nie chcę, z nikim nie chcę jechać, tylko z tobą!... Przekomarzali się tak, aż Beniowski spo« strzegł nieopodal drogi wielką, już pod dach wy« prowadzoną budowlę, na której uwijała się pokaźna liczba cieśli i stolarzy, stukających siekierami, zgrzytających piłami, szurgających heblami i strugami po pachnących, smolnych kłodach. Przypomniał sobie opowieść Stiepanowa i domyślił się, co to jest; nie miał jednak czasu spytać się swej towarzyszki, gdyż rychło ich sanie wpadły za innemi saniami na podjazd przed budujący się dom. Już naczelnik Niłow, sekretarz, pani Niłowowa, podtrzymywana przez Sybajewa, pani komendantowa, opierając się na ręku Chruszczowa, a za nimi inni wychodzili z sani i kierowali się ku schodkom ganeczku, gdzie z gołą głową stał pochylony pokornie ciesielski „narjadczyk“ Parenicyn, niegdyś okrętowy cieśla kupca Chołodiłowa. Za nim ustawili się w dwa szeregi wolni i niewolni robotnicy, Rosjanie i Kamczadale. Niektórzy tylko postukiwali jeszcze gdzieś w głębi domu młotami.
— Prosimy, prosimy dalej miłych gości!... — zapraszała wesoło Niłowowa zaciekawionych i rozbawionych uczestników szlichtady.
Weszli tłumnie do napół wykończonego już środkowego pokoju, gdzie wśród stosów zgarniętych na bok strużyn i wiórów stały stoły zastawione szkłem, porcelaną, cynowemi talerzami, sztućcami i innemi biesiadnemi przyborami. Na wielkim kaflowym kominie cudzoziemskiego wzoru palił się suty ogień; zaciągnięte w oknach, zamiast szkieł, żółte kitajkowe zasłony, rzucały wesołe, słoneczne światło na złotawe, świeżo wystrugane, modrzewiowe ściany, na takąż powałę z potężnych bali i gładką posadzkę komnaty.
— Zaiste pańska siedziba! — wyrzekł sekretarz, rozglądając się wokoło.
— To dla ciebie, Auguście Samuelowiczu, godny zięciu nasz i synu, szykujemy gniazdko!... — zwróciła się uroczyście do Beniowskiego Niłowowa. — Abyś nie potrzebował oddalać się zbytnio od nas do tej twojej na Łopatce kolonji i nie potrzebował odkładać ślubu i wesela, aż do czasu pobudowania się tam, co przeciągnęłoby się Bóg wie jak długo, postanowiliśmy ten ci tu dom wybudować własnym kosztem, a wesele i przenosiny chcemy sprawić zaraz po Wielkiej Nocy...
— Wybornie!... — zahuczały liczne głosy.
— Do kolonji będziesz mógł dojeżdżać... Zresztą będzie ona wciąż potrzebowała twego przedstawicielstwa w mieście. Prócz tego staramy się dla ciebie o miejsce naczelnika całej policji okręgowej. Będziesz mógł mieć tutaj swoją kancelarję. Miejsca dosyć!... — dowodził Niłow, obwodząc ręką ściany domu.
— Ale w takim razie pocóż, Iwanie Piotrowiczu, stawiacie ten budynek na własny koszt... Przecież to będzie gmach na użytek rządowy... Czy nie prawda, Sergjuszu Mikołajewiczu? zwrócił się słodko komendant do Nowosiłowa.
— Juściż!... — mruczał ten. — Będą stąd rządzić a więc gmach rządowy!... Zgoda, zgoda! Będzie można jeździć tu na pohulanki! Ho, ho!... Ani oko cudze nie zobaczy, ani ucho wrogie nie usłyszy!... Ho, ho!...

W teremie żona łzy srebrne roni,
Obok małżonek w kielichy dzwoni!...

— Czy nie tak, pani naczelnikowo, co?... Bodajto życie nasze: nie spać, nie umierać, jeno się całować i gębę ucierać!
— Siadajcie, goście mili! siadajcie!... — zapraszała naczelnikowa.
Obsiedli hałaśliwie stół, podsuwając sobie wśród żartów i śmiechów drewniane pieńki zamiast stołków, których zabrakło. Deska położona jako ławka na obrzynkach bali, gięła się i chwiała pod ciężarem biesiadników, wywołując lękliwe piski niewiast.

Jak mi miłe życie!
Czego się boicie?...
Że się położycie?...
Nie pierwszy to raz
Zdarzy wam się taki... szpas!

— składał napoczekaniu sekretarz.
Wniesiono potrawy, odkorkowano butelki i beczułki; zapach mięsiwa, zamorskich korzeni, wódki i wina zlał się z miłym, rzeźwiącym zapachem żywicy, świeżo ciosanego drzewa i aromatem smolnych płonących na kominie szczap.
Beniowski usiadł z Nastazją na końcu stołu, naprzeciwko teścia i teściowej i, wesoło gawędząc z sąsiadami, troszczył się jedynie o napełnianie talerza i kieliszka narzeczonej, gdy zbliżył się do niego Chruszczów i szepnął mu do ucha:
— Wynijdź bez zwłoki na ganekl Sprawa pierwszej wagi!...
Zmieszał się Beniowski, spojrzał na ucztujących i, nie dostrzegłszy wśród nich ani Sybajewa, ani Stiepanowa, zrozumiał o co chodzi. Baturin w przeciwnym końcu stołu rozmawiał spokojnie z naczelnikiem i ważniejszymi urzędnikami.
— Znowu ten niecnota! — pomyślał marszcząc brwi Beniowski. — Mam dosyć tego!
Nie mógł jednak zaraz wstać, gdyż siedząca po drugiej jego stronie pani Czernych jęła właśnie go wypytywać, jak to można jeździć sankami, zaprzężonemi w takie duże i dzikie zwierzęta, jak konie?
— Nigdybym się nie odważyła, przenigdy!... Jeszcze gdy mężczyzna na koniu siedzi, to go pod sobą ma, to nim włada, ale tak, toć jakże powodować nim? Może zawieźć, gdzie sam zechce!...
Musiał więc wyłuszczać jej Beniowski urządzenie cugli i wędzidła, kół wozu oraz dyszla, aż usłyszał dyskurs zoddala Nowosiłow i wmieszał się głośno:
— Dyszel urządzon tak, że go białogłowom opisać trudno, ale pokazać łatwo!
— Cha, cha!... — śmieli się mężczyźni.
Beniowski wyniósł się cichaczem, lecz nie zastał już Chruszczowa; psiarczykowie, pilnujący sani, powiadomili go, że odjechał razem z Sybajewym przed chwilą.
— A Stiepanow gdzie?...
— Ten dużo wcześniej od nich wyruszył. Wrychle po przybyciu!...
Beniowski popatrzył na drogę, żółcącą się na śniegach, niby cienka brudna nić, i zawahał się, lecz już go z ganku wołano, żeby wracał, bo sekretarz będzie miał przemowę.
Jakoż Nowosiłow już stał z kielichem w ręku i gadał:
— Kolonja taka nieobliczone przysporzy krajowi korzyści, bo pomijając okoliczność, że dziś wór mąki żytniej, często sprzałej i podmoczonej, przywiezionej lądem z za 12 tysięcy wiorst, kosztuje rząd do dwunastu rubli i za tę cenę sprzedawany jest z dobrodziejstwem mieszkańcom, lub wydzielany kozakom i żołnierzom, jako strawne, co naraża skarb na ogromne straty; to jednak i owej mąki, którą nieraz przed użyciem siekierą kruszyć trzeba, to i tej mąki, powiadam, często dosyć nie bywa!...
— A jakże!... — zgodzili się obecni.
— Jakąż więc zasługę wobec państwa mieć będą ci, co dowcipem pokonawszy nieprzychylność klimatu i gleby, przyszczepią krajowi rolnictwo...
Długo gadał sekretarz, przypijając z kielicha i komplementując zkolei to Niłowa, to Beniowskiego, to komendanta Czernych, to panią Niłowową i nadobną jej córkę, to wreszcie zręcznym zwrotem pochlebiając wszystkim białogłowom, równając je z wdzięcznem polem dziewiczem, które rychło zakwita wszełkiemi fruktami, skoro przejdzie po niem pług oracza...
Tu znowu wszczęły się śmiechy, żarty powodujące powszechne niewiast spłonienie i opuszczenie oczu.
W tym czasie wpadł do sali Sybajew i zbliżył się porywczo do Beniowskiego; ledwie parę słów mu powiedział, gdy ten wstał i, podszedłszy do Niłowa, poprosił go, aby pozwolił mu oddalić się na chwilę, gdyż Stiepanow oszalał i trzeba z nim zrobić porządek.
Umilkł sekretarz, słysząc szepty, i nadstawił ucha.
— Wielka rzecz! Poco masz sam jechać?... To nam zepsuje zabawę!... Każ go związać i niech poczeka!... — odpowiedział głośno Niłow.
— Narzeczoną chcesz rzucić!? Jakże to wyglądać będzie. Wy tu główne jesteście osoby... gospodarze niejako w tym waszym domu — sprzeciwiała się naczelnikowa.
— Bieżysz ratować zuchwalca, któryby cię życia rad pozbawić!... — wmieszała się Nastazja, która podążyła za narzeczonym. — Wiem ja, wiem, co znaczy to szaleństwo!... Zaklinam cię, nie jedź!
Zakryła oczy rękoma i zalała się łzami.
Zerwali się biesiadnicy i otoczyli ich kołem.
— Cóż to znaczy?... Jakieś tajemnicze spiski? — spytał naczelnik, zwolna czerwieniąc się na twarzy..
— Żadne spiski, ojcze, jeno rozmiłował się we mnie ten szaleniec i grozi śmiercią z zazdrości Beniowskiemu...
— Rozmiłował się... bez rodzicielskiego pozwolenia? A możeś mu co obiecała?...
— Nic zgoła!... Wiadomo ci, ojcze, i matka może to potwierdzić, że miłuję jedynie przeznaczonego mi wolą boską i waszą Augusta Samuelowicza!...
— A jednak tego wieczoru u Beniowskiego gadałaś z nim długo. Potem przychodził do nas, widziałem parę razy. I, wyznam, wydawał mi się człowiekiem wcale do rzeczy.
— Wtedy właśnie, ojcze, dowiedziałam się, że mię miłuje, i odwodziłam go od tego beznadziejnego uczucia, prosząc żeby nie ścigał nadaremnie zazdrosną nienawiścią swą Beniowskiego, któremu pozostanę wierną do śmierci. Wtedy to dowiedziałam się, że już czyhał na jego życie i omało nie zabił go zdradziecko w pojedynku...
Coraz ciaśniej kupili się dokoła mówiącej goście, coraz mocniej czerwieniła się twarz naczelnika i nabrzmiewały mu krwią grube żyły na skroniach.
— A ja nic o tem nie wiem!... — zawołał nagle na Beniowskiego.
— Chciałem uniknąć rozgłosu w tak delikatnej sprawie! — tłumaczył się ten.
— Do turmy!... Wszystkich do min! Batoga? mi wybiję ja im te zakazane amory!... Rab nędzny śmiał targnąć się zuchwale na osobę mej córki!... Niedługo po moją głowę sięgną!... Ho, ho! Jedziemy zaraz!... Czernych, każ podawać sanie!... — szumiał Niłow i nogą stół od siebie odepchnął, aż upadły na nim z brzękiem kieliszki i flasze.
Z żałością patrzeli biesiadnicy na lejące się trunki, na niedojedzone na misach mięsiwa, słodycze i placki, lecz słowem nie odważali się sprzeciwić rozgniewanemu naczelnikowi. Jeno niewiasty pośpieszyły z pomocą naczelnikowej, podnoszącej wywrócone szkła.
— Czyby nie lepiej jednak doprawdy załatwienie tej sprawy powierzyć na razie Beniowskiemu? — zauważył ostrożnie sekretarz. — On jest starostą wygnańców, ich bezpośrednim naczelnikiem, on odpowiada za ich prowadzenie się... Można będzie potem śledztwo urządzić, dociec kto tam zawinił i winnych ukarać, ale teraz niech jedzie Beniowski!... Poco mamy zaraz wszyscy dla jednego niewolnika się niepokoić... Zbyt wiele o sobie mniemać zaczną!...
— Nie jedź, Auguście!... Ojcze, nie puszczaj go!... — krzyknęła Nastazja. — Chcą go zgubić, ukochany mój! Widzę to!...
— Dlaczego gubić!?... Poco takie brzydkie podejrzenia!?... My mu damy rozkaz na piśmie... — wtrącił sekretarz.
— Będzie mógł wziąć do pomocy kozaków!... — uspakajał ją komendant.
— Więc pisz, że mu pozwalam robić z nim, co zechce!... — rozkazał Niłow.
Podczas, gdy pisano rozkaz na ćwiartce papieru, dostarczonej przez ciesielskiego „narjadczyka“ Parenicyna, Beniowski upewniał tysiącami zaklęć narzeczoną, że nie narazi się na żadne niebezpieczeństwo i że nic mu się stać nie może.
Goście, gwarząc o wypadku, znowu obsiedli stół.



XXXV.

— Śpiesz, śpiesz się, Jędrzeju!... Popędzaj! — naglił woźnicę Beniowski.
Jędrzej, który dowiedział się coś niecoś od Sybajewskiego psiarczyka, sam w wielkim niepokoju gnał psy, co miały tchu. Sybajew został daleko w tyle. Pędem minęli miasto, fortecę, skąd, wydało się Beniowskiemu, że wołają nań stojący przed bramą żołnierze. Przechodnie, poznając naczelnikowskiego faworyta, ustępowali pośpiesznie z drogi i kłaniali się pokornie. Lecz wydało się Beniowskiemu, że w ich twarzach czyta jakąś niezwykłą, złośliwą ciekawość i wciąż przypilał Jędrzeja. Minęli szkołę, dokąd psy gwałtem chciały skręcić, i za chwilę znaleźli się przed obejściem Chruszczowa. Pobladł i porwał się Beniowski z sani, nim te stanęły, gdy spostrzegł kupę żołnierzy i kozaków, dobijających się do drzwi domostwa.
— Co się tu stało?... Co wy tu robicie!?...
— Nie puszczają!... Każcie im otworzyć, panie!
— Krzyczał tu jeden: „słowo i dzieło!...“, a ci nie chcą go wydać!...
— Wiadomo zdradę knują!... Hej, otwieraj!
— Co zważać na nich!... Napieraj, napieraj... Siekierą wal!... Z dołu podważaj!...
Zahuczały ponownie drzwi pod uderzeniami żołnierskich butów i żelaza.
— Nie ważcie się wchodzić!... Będziemy strzelać!... Mamy swoją własną władzę nad sobą nie was...
— Ho, ho!... Zdrajcy i złodzieje!... Wydajcie zaraz tego, co krzyczał słowo carskie!... Jak łże, to sam odpowie, a może takie powie o was zeznanie, że ducha tu waszego wkrótce nie zostanie!... Dawajcie dokazczyka zaraz, a to odpowiecie za opór!... — dowodził stojący na przedzie podoficer.
Z trudem przecisnął się ku niemu Beniowski przez zbity, wzburzony tłum.
— Czy umiesz czytać?... — spytał go.
— Umiem! Albo co?
— Przeczytaj ten papier, zabierz swoich ludzi i wynoś się zaraz. Jak śmiecie wyrabiać tu takie burdy?...
— Dokazczyka ukrywają... Wołał „słowo i dzieło“ do naszego żołnierza, który tędy przechodził... Mówił, że ma tajemnicę carską do wyjawienia, żeby go więc ratować z rąk waszych, panie Beniowski, że go zamordować kazaliście!... My musieliśmy go usłuchać!... Taki jest ukaz carski... Brać zaraz do urzędu tego, co obiecuje „słowo i dzieło“. Mybyśmy za to ciężko odpowiedzieli przed władzą, wielmożny panie, gdybyśmy go nie wzięli! — tłumaczył się podoficer.
— Czytaj, czytaj! — kazał mu Beniowski.
Żołnierz posłusznie zagłębił się w czytanie, inni przyglądali mu się z otwartemi ustami.
— Tak niby powiedziano tu jest, żeby go wam, wielmożny panie... zostawić... do... rozporządzenia! Ha, zostawić, tak zostawić!... Dla nas czy wziąć, czy zostawić, niema różnicy!... Jak każą, tak zrobimy, byle się nam za to nie dostało... Ale że jako na tym papierze jest podpis Jego Wysokiej Szlachetności pana Naczelnika, więc owszem... bierzcie go! A my spokojnie odejdziemy. Nie gniewajcie się jeno na nas, łaskawy panie, bo my jak nam każą... my jak ustawa! Niech się pan na nas nie żali, jeżeli my co źle zrobili, to nie ze złej zrobili woli a przez ciemnotę naszą... — dowodził wymownie.
— Dobrze, dobrze!... Idźcie już sobie i puśćcie mię, żebym mógł uspokoić napadniętych przez was! — odpowiedział Beniowski.
Zastukał do drzwi, ale gdy Chruszczów odezwał się z głębi, kazał mu po francusku wstrzymać się z otworzeniem, zanim żołnierze i kozacy nie oddalą się zupełnie. Wreszcie na ponowny znak drzwi odemknęły się i Beniowski spostrzegł bladego jak płótno Chruszczowa z rozwichrzoną brodą, a za nim kilku spiskowców z muszkietami w ręku.
— Cóżeście, nieszczęśnicy uczynili?... Czyż nie było sposobu?
— Ach, ty nie wiesz, co się stało!... — zaczął Chruszczow, odprowadzając Beniowskiego na stronę. — O małośmy wszyscy nie zginęli!... Ten szaleniec, Stiepanow, skoro tylko usłyszał przemowę Niłowowej o tym nieszczęsnym domu i twojem niedalekiem weselu, zaraz wybiegł. Śledziłem go i pośpieszyłem za nim, aby przeszkodzić jakiemu wybrykowi. Już siedział na saniach i krzyczał na psiarczyka, żeby go wiózł. Nadaremno wołałem nań, żeby się zatrzymał. Nie słuchał... Wtedy wsiadłem sam do sanek i popędziłem za nim. Miał lepsze psy, nie mogłem go dogonić. Na wjeździe do wsi spotkałem Kuzniecowa i Gurcynina, więc powiedziałem im, co zaszło, i pośpieszyliśmy razem do domu Panowa, z którym, jak wiesz, Stiepanow zamieszkał. Zastaliśmy go nad jakiemś pismem. Skoro nas zobaczył, wpadł wprost w szał. Zaczął lżyć nas, ciebie, świat cały. Krzyczał, że sprzedałeś nas, że za naszą tajemnicę, zdradzoną rządowi, kupiłeś sobie wolność, dostatek i że gotujesz się do ostatecznej zdrady za cenę wdzięków tej dziewczyny... Że on sam woli cię uprzedzić, woli nas wszystkich i siebie wydać i zaprzedać, niż tak cierpieć... Wrzaski i groźby swoje do tego posunął stopnia, iż gdyby je ktokolwiek obcy usłyszał, bylibyśmy wszyscy zgubieni... Staraliśmy się go ułagodzić, przekonać, lecz gdy się porwał biec do kancelarji, żeby wszystkie nasze sekreta rządowi odkryć i kryjówki wskazać, spostrzegliśmy, że nie wypadało dłużej szaleńcowi pobłażać. Rzucili się nań towarzysze, chcąc go obezwładnić, lecz wyrwał się, powalił Gurcynina, mnie również, gdy mu zastąpiłem drogę, wybiegł na ulicę i tam, spostrzegłszy przechodzącego żołnierza, jął wygadywać na nas, oskarżać nas, że go otruć chcemy, prosić, żeby żołnierz pobiegł do kancelarji i powiedział, że ma na nas „słowo i dzieło“, że knujemy przeciw rządowi zdradę... że chcemy uciec a miasto spalić i zrabować!... Zwabieni jego wrzaskiem zbiegli się wygnańcy z całej wsi, kobiety i nawet przechodnie. Chcąc położyć kres scenie i nie dopuścić do ucieczki Stiepanowa, kazałem towarzyszom schwytać go, gębę mu zakneblować i zawlec do mnie, gdzie go kazałem w lochu pod podłogą zamknąć. Żołnierz jednak uciekł i sprowadził kozaków oraz patrol. Na szczęście przybył w międzyczasie Panow, Sybajew a potem Baturin. Pchnąłem Sybajewa zaraz po ciebie a sami postanowiliśmy się bronić. Do Stiepanowa przystawiłem Ziablikowa z krócicą, żeby na wypadek zwycięstwa żołnierzy śmierć mu natychmiastową zadał. Przybyłeś w samą porę. Radź, co robić!...
— Przedewszystkiem odwołaj z lochu Ziablikowa... Czyż nie wiesz jakie miał zajście ze Stiepanowym, jeszcze go uśmierci przed czasem, a musimy się dowiedzieć, co ten zdrajca przedsięwziął, co pisał? Może już zrobił jakie wskazanie rządowi? Gdzie list, nad którym zastaliście go?...
Chruszczów wzruszył ramionami.
— Nie wiem gdzie ten list!... Może go podarł?
— A może go oddał żołnierzowi!... Co?... Widzicie, jacyście wy nieroztropni!? Zajmiemy się szukaniem tego listu... I wogóle trzeba przejrzeć rzeczy Stiepanowa... Ale przedewszystkiem pojedziesz do Naczelnika, przedstawisz mu wszystko przystojnie, powiesz, że wskutek szaleństwa nieszczęśnika wynikła przez nieporozumienie burda z żołnierzami; powiesz mu, że ręczymy za spokój, prosimy jednak, aby wobec powszechnego wzburzenia zabronił przez jakiś czas wchodzić do naszej wsi kozakom i żołnierzom, że porządek i poszanowanie prawa sami nadal utrzymywać będziemy. Poczem przyjedziesz do mnie, do szkoły, gdzie zwołam zebranie i złożymy sąd. Śpiesz się jednak, bo nie chcę bez ciebie tej sprawy załatwiać. Uprzedzisz tych, co mieszkają w mieście, aby też przybyli... Naczelnik pewnie bawi jeszcze z całem towarzystwem na budowli — tam jedź!
Chruszczow odjechał a Beniowski, zabrawszy z sobą Baturina i Kuzniecowa, udał się do Panowa.
Ten spotkał Beniowskiego z twarzą tak zbolałą, postarzałą i zmienioną w krótkim czasie, że litość Beniowskiego zdjęła.
— Nic takiego się nie stało! Wszystko jeszcze na dobre się obróci... — próbował go pocieszać.
Panow wstrząsnął głową.
— Hańba, hańba!... — mruknął.
Pilnie pomagał przeglądać rzeczy siostrzeńca, znosił je z rozmaitych kątów, wywlekał z ukrycia, ale nie odzywał się wcale.
Wieczorem obszerna sala szkoły wypełniła się po brzegi uzbrojonymi wygnańcami. W krwawem świetle kaganków i płonącego po rogach izby łuczywa, złowrogo rysowały się posępne twarze brodate i błyskał tu i owdzie oręż.
Chruszczów opowiadał szczegółowo przebieg wypadków, wskazał świadków, których badano pokolei; poczem Beniowski spytał zgromadzonych, co ze Stiepanowym według ich rozumienia czynić wypada?
— Śmierć, śmierć!... — zaszumiało w dalszych szeregach, ale bliższe milczały.
Beniowski obwiódł spojrzeniem zebranych i zatrzymał wzrok chwilkę na zmiętej twarzy Panowa. Stał z głową wzniesioną do góry, ale z opuszczonemi powiekami i szeptał zawzięcie przez zaciśnięte zęby, błyskające drapieżnie wśród czarnego zwichrzonego zarostu:
— Śmierć!... Śmierć!...
— Coś źle wygląda! Czyżby wiedział zdawna o zamierzonej zdradzie!? — błysnęło przez myśl Beniowskiemu.
Przypomniał sobie pierwsze wystąpienie Stiepanowa, jego wpływ na Panowa, chorobliwą podejrzliwość ostatniego.
— Muszę dowiedzieć się! — powiedział sobie i zaczął głośno:
— Zastanówcie się dobrze, towarzysze, nad waszą decyzją. Sprawa stała się głośną. Śmierć Stiepanowa może zostać użyta przeciwko nam przez nieprzyjacioły nasze, których nie brak nietylko wśród rządu, ale i w mieście, wśród tych zawistnych, co nam zazdroszczą powodzenia, co sarkają przeciwko nadaniu nam przez władzę ziemi i rzekomych tysięcy rubli zapomogi...
— Cóż z nim uczynić zamierzasz?... Ustawa mówi wyraźnie!... — przerwał zapalczywie Kuzniecow.
— Możemy trzymać go w zamknięciu, aż do chwili naszej ucieczki — odpowiedział Beniowski.
— To słaba asekuracja!... Z więzienia można uciec, można napisać... — rzucił Sybajew.
— Zresztą ci sami wrogowie i zawistnicy, o których przed chwilą mówił czcigodny nasz przywódca! — zaczął Gurcynin — nie omieszkają zapewne wypróbować wszelkich sposobów, żeby Stiepanowa z naszych rąk wydostać i dowiedzieć się prawdy. Obecnie władze za sprawą pana Beniowskiego uważają napady Stiepanowa za proste oszczerstwo. Gdyby jednak udało mu się wskazać im nasze kryjówki broni, opowiedzieć treść naszych uchwał, ujawnić wszystkie kunsztowne sposoby, wynalezione przez nas gwoli zapobieżeniu zdradzie, co, zapytam, mogłoby nas uchronić od srogiego losu!?...
— Niech lepiej on zginie, zamiast byśmy mieli zginąć wszyscy!
— Słuszna jest! Dla uratowania pięćdziesięciu, lepiej aby przepadł jeden!...
— Cackają się z nim, jak z wrzodem, bo ich, bo szlachcic, bo siedzi w Radzie, ale z Piacynym i Lewantiewym to się załatwili wprędce...
Huczały coraz burzliwsze głosy. Chruszczów, Baturin, Winblath, Meder, Brondorp, Serebrennikow, kniaź Zadskoj i reszta znaczniejszych wygnańców spoglądali wyczekująco na Beniowskiego.
— Wprowadzić oskarżonego!... — kazał ten. — Może on co nam powie na swoją obronę!
Wszedł Stiepanow w pętach, w otoczeniu czterech uzbrojonych spiskowców. Minę miał dość zuchwałą, skoro jednak przeczytano mu rozkaz naczelnika kraju, oddający go na łaskę i niełaskę Beniowskiego, oraz skoro własnemi oczami sprawdził rozporządzenie i podpis Niłowa, zbladł i opuścił głowę. Ale rychło znowu ją podniósł i obwiódł błyszczącym wzrokiem zebranych:
— Zamiast mnie tracić, który wam dobrze życzę, albowiem dla waszego ocalenia całą rzecz wszcząłem, lepiej schwytajcie jego, wydajcie władzy, upokorzcie się a uzyskacie przebaczenie!... — zagrzmiał nagle, kiwając głową w stronę Beniowskiego. — Azali wiadomo wam, dokąd was on prowadzi i czem się to skończy?... Azali nie on sam dotychczas miał korzyści z naszych trudów, pracy, niepokojów i niebezpieczeństwa!?... Spojrzyjcie na niego: w atłasy i sobole odzian, a wy czyż nie nosicie po dawnemu siermięgi podartej oraz skórzanej odzieży!?... Żyje z gnębicielami naszymi za pan brat... i czy wiadomo komu o czem mówi z nimi w głębokie noce przy kieliszku?... Może on dawno wszystkich nas sprzedał i stara się nas zebrać w onej kolonji poto ino, iżby żaden z nas stamtąd nie uszedł i nie stał się powszechności mścicielem?... Co, czy kto z was poręczy, czy nie tak?... I ciebie, wuju, widzę wśród sędziów moich!... — zwrócił się do Panowa — a czy nie dalej jak wczoraj nie przyznawałeś sam, że podejrzane jest zachowanie się tego tu niesłychanego kłamcy i zagranicznego intryganta?... Bo zaiste, jaki ma powód starać się i narażać po tysiąc razy na własną zgubę, aby ocalić nas, biedną hołotę, obcą mu mową, językiem, obyczajem, przeszłością!... Zapytajcie go, niech powie!? Przecież nie na tyle miłuje nas, aby obecne swoje położenie, swoje wpływy, swoje zdobyte przez nas bogactwo, swoje nadzieje na urzędy i zaszczyty, zamienić na niepewny los buntownika i zbiega, oddać się na łaskę burzliwych mórz, nieznanych przygód w nędznej łupinie tutejszej bajdary... Czego mu brak?... Już teraz włada całym krajem, jak prawdziwy jego naczelnik, urzędnicy gną przed nim swe grzbiety, kozacy i żołnierze słuchają go pilniej, niż swych oficerów... Je, pije, bogaci się... Za parę dni zaślubi najpiękniejszą w mieście, ba, w kraju całym, na świecie całym, dziewczynę... — tu pobladł, zachwiał się i dokończył zdławionym głosem: — A wtedy... a wtedy... Cóż mu przeszkodzi sięgnąć po najwyższe w województwie zaszczyty?
— Powiedziałem ci, nędzniku, że nie zaślubię jej nigdy!... Wiedz, że nawet jej zaślubić nie mogę, gdyż mam żonę i dziecko!... Spytaj się Chruszczowa i Baturina, niech poświadczą!... — wybuchnął wreszcie Beniowski. — Co się zaś tyczy innych twoich oszczerstw, to czyny moje są najlepszą na nie odpowiedzią!... Czy istotnie nie polepszyło się położenie wasze?... Czy rabują, poniewierają i katują was za byle co, jak dawniej?
— Bili niedawno Bielskiego... — bąknął ktoś z tłumu.
— To... nic... Co was to obchodzi... Sam wiem... sam Beniowskiego prosiłem!... Nie winien nikt!... Głupcy!... — odpowiedział nagle z kąta przerywanym głosem Bielski.
— Nie jestem wszechwładny!... — mruknął Beniowski — ale porównajcie swoje poprzednie położenie z obecnem... Czyż istotnie nie widzicie różnicy i czy sądzicie, że zdobył ją wam swem przebiegłem rozumowaniem Stiepanow?... Nie o to wszakże chodzi, gdyż przecie nie dla polepszenia obecnego swego bytu związaliśmy się i sprzysięgli. Nie dlatego narażaliśmy życie nasze na śmierć i najgorsze tortury, aby zdobyć mały, lepiej okraszony kęs chleba, lecz poto, aby zdobyć wolny, ludzki byt, aby żyć jak inni, żeby nie drżeć wciąż, iż lada kaprys tyrana odbierze wam to, co dzisiaj dała wam jego łaska... Czyż nie pragnęliśmy wszyscy wolności!... Czyż nie w imię wolności zgromadziłem was, pobudzałem do pracy i wytrwania?... Kiedyż to mówiłem wam, że będzie wam lepiej, że lepiej będziecie mieszkać, smaczniej jeść, dłużej spać, skoro zwiążecie się w sprzysiężenie, karane torturą i minami!?... Zaiste moglibyście mię uważać za ostatniego w tym wypadku głupca... Nie, nie dlatego zgromadziłem was, nie dlatego sam kłamałem, poniżałem duszę mą, obcując z wyrodkami tego świata, nie poto wwodziłem w błąd szlachetne, miłe mi serca... abyście tłusto jedli i miękko spali! O, nie! Bo chociaż sprzyjam wam, jak wogóle sprzyjam ludziom udręczonym, lecz duszy mej za całość waszego obuwia i sytość waszego brzucha nie oddam i nie winienem jej oddawać... I nie dlatego miłuję was, żeście ciemni, ubodzy i udręczeni, lecz dlatego, miłuję was, że z waszą pomocą tylko mogę stać się wolnym, czyniąc i was wolnymi!... Tak, jesteście mymi towarzyszami dlatego, że idziecie razem ze mną do wyzwolenia, do panowania nad swym losem, do zniszczenia raz na zawsze wspólnych dla wszystkich krzywd, raz na zawsze powtarzam... Czy nie tak?
— Tak, tak... Śmierć zdrajcy! — zahuczał tłum.
— Co się tego tyczy, to pozwólcie niech zdecyduje Rada. Zbyt jesteście wzburzeni, aby rzecz tak ważną jak śmierć niedawnego waszego przywódcy spokojnie rozważyć. Pozwólcie więc, że rozważymy to my, wybrani przez was, w cichości, tu w sąsiedniej komnacie, i rezolucję wyniesiemy wam niezwłocznie. Wy zaś tymczasem rozejdźcie się do domów i znieście tutaj natychmiast wszelką broń, jaką macie, i wszystko główniejsze, co kazano wam przygotować do drogi... Albowiem chwila stanowcza może już jest bliska! Odprowadźcie więźnia do lochu!... — zwrócił się do straży.
— Słuchaj, Beniowski, słuchaj!... Nie wiedziałem, że jesteś żonaty... Daruj!... Dlaczegoś mi przedtem tego nie powiedział?... Jakże żałuję... Teraz rozumiem wszystko!... Jakże inaczej potoczyłyby się wypadki... — zagadał rwącym się głosem Stiepanow, ale Beniowski skinął i więźnia wyprowadzono.
Cała Rada, za wyjątkiem Panowa, zebrała się w szkolnej świetlicy.
— Cóż poczniemy? — zagaił Beniowski obrady po chwili milczenia. — Z wielu względów chciałbym uniknąć stracenia Stiepanowa.
— Tym razem nie uda się. Wina jego jest zbyt widoczna!... — westchnął Chruszczów.
— Wtedy chodziło głównie o ciebie, Beniowski, mogłeś mu przebaczyć lub nie, obecnie przewinił przeciw całemu sprzysiężeniu!... — zauważył surowo Baturin.
— Lepiej niech zginie jeden, niż pięćdziesięciu powtarzał uparcie Kuzniecow. — Gdyby udał się mu występny zamiar, coby się stało?... Sądny mielibyśmy dzień!... Pasy by z nas w tej chwali darto w katowni!... Powinien czuć się szczęśliwym, że z niego drzeć ich nie będziemy.
— A jednak trzeba go ocalić, choćby ze względu na Panowa, dzielnego i wiernego jak rzadko towarzysza!... — nastawał Beniowski.
— Wszelkie związki krwi milkną wobec takiej zbrodni!... Słyszałem, jak sam Panow żądał jego śmierci!... I co byłby wart, gdyby myślał inaczej! — zapalczywie dowodził Kuzniecow.
— Wiemy jednak, że jest bardzo do krewnego przywiązany, uważa go poniekąd za syna!...
— Tem bardziej!... Zgniótłbym własnemi rękami takiego gada, gdybym go znalazł w swem gnieździe!...
— Zemsta nie powinna mieć miejsca w sprawach ogólnych. Ona równie często je gubi, jak niewczesna pobłażliwość. Zimno rozważmy, jakie korzyści da nam jego śmierć, i jakie grozi nam z tego niebezpieczeństwo!
— Zniknie człowiek, który zna nasze tajemnice a życzy nam źle. Chytry niegodziwiec, który zawiódł nasze zaufanie...
— Powtarzam, że możemy go obezwładnić, odosobnić, otoczyć strażą.
— O wierz mi, Beniowski, że najlepiej milczą umarli!... Dlaczego tak bardzo pragniesz go ocalić? — wybuchnął Kuzniecow.
— Zresztą co powiedzą inni!... Słyszeliście już, jakie robili nam zarzuty? Co? Może więc nasza pobłażliwość ostatecznie zdemoralizować wielu i przyśpieszyć szkodliwe dla nas rozwiązanie sprawy... — zauważył Gurcynin.
— Śmierć Stiepanowa przyśpieszy je tem bardziej! Naczelnik i przyboczni jego urzędnicy myślą, że chodzi tu o oszalałego z zazdrości i nienawiści ku mnie zalotnika. Przypuszczają, że ukarzemy go najwyżej chłostą lub zamknięciem. Nie dali nam prawa miecza, bo i sami go nie posiadają!... Toć każdy wyrok śmierci tutejszej władzy musi zatwierdzić generał-gubernator! Zniknięcie Stiepanowa może groźne wprost dla nas mieć następstwa... Jestem stanowczo przeciwny jego zgładzeniu! Ze względu jednak na powszechne wzburzenie, a również dla nastraszenia i przełamania przestępcy, proponuję, aby dać mu silną dawkę lekarstwa na wymioty, któreby on uważał za objaw otrucia... Będzie to zupełnie wystarczająca kara, a uratowanie jego od mniemanej śmierci da nam dostateczny pozór do ułaskawienia. Następnie wszystko się przewlecze, a nim chory przyjdzie do siebie, ruszą lody na rzece i odpłyniemy swobodnie!
— Jest to środek dobry, lecz okrutny i dla nas trochę poniżający!... — zauważył Baturin.
— Cóż robić, przyjacielu, czyż nie gorzej będzie, jeżeli go zabijemy?... Bóg świadkiem, że to, co mówię, jest najprostszym i najkrótszym wybiegiem!... Niech odpowiedzialność zań spadnie wraz z tyloma innymi na moją głowę. Słyszeliście przecie cały szereg stawianych mi zarzutów. Sądzę, że nie będzie ten zarzut największym!... — uśmiechnął się Beniowski.
Projekt został przyjęty; Meder dobył lekarstwo z przygotowanej apteczki podróżnej, odważył ilość potrzebną i zabrał ze sobą w papierku.
Gdy Rada weszła ponownie do wielkiej sali szkolnej, zastała ją już znowu zatłoczoną spiskowcami, jak w początkach zebrania. Dym od łuczywa i kaganków wprost gryzł oczy, zepsute powietrze chwytało za gardło, czerwone przyćmione płomyki świateł ledwie płonęły. Ze względów ostrożności nie otwierano okien ani drzwi i zebrani, znużeni i sposępnieli, czekali niecierpliwie w ścisku i zaduchu na wyrok.
Wprowadzono Stiepanowa i kazano mu zdjąć z rąk pęta.
— Przyznaj, iż obchodzono się z tobą, Hipolicie Aleksiejewiczu Stiepanowie, bardzo względnie! — zaczął uroczyście Chruszczow.
Poczem wyliczył cały szereg dobrodziejstw i ulg, z jakich korzystał obwiniony, dzięki zasługom dla sprawy wygnańczej wuja swego, Panowa. Wspomniał zatarg z Ziablikowym, niecne oszczerstwa rzucane na Beniowskiego, oraz inne drobne, brzydkie nadużycia.
— Ale ostatni twój występek przeszedł wszelką miarę i Rada skazuje cię na śmierć!
— Na śmierć... — powtórzył Stiepanow. — Na śmierć!... A ja myślałem właśnie, że teraz, kiedy wiem...
Pobladł, zachwiał się i pochylił na ręce Panowa.
— Tchórzu nikczemny!... — gromił go ten, ale widząc, że Stiepanow leży bezwładny, zawołał przejmującym głosem:
— Umiera!... Serce pękło!... Umarł!...
Przypadł Meder i zaczął trzeźwić omdlałego octem i „amonjacką“ solą. Wśród zebranych powstał ruch.
— Czego go trzeźwicie? Niech ginie pies podły!
— Oho! Dlaczegóż to tak poprostu!
— Musi wysłuchać wyroku do końca!...
— Niech mu wszystko wyczytają, co zrobił, niech wie! — ozwały się głosy.
Chruszczow szybko pisał wyrok na rogu stołu. Meder podsunął skazańcowi przygotowany kubek. Gdy nieszczęśnik otworzył oczy i ujrzał go przed sobą, znowu zmysły postradał.
— Gachu przeklęty, co masz odwagę zadzierać jeno białogłowskie spódnice!... — zasyczał Panow, chyląc się nad nim z obnażonym sztyletem. Beniowski schwycił go za rękę.
— Co robisz, Pawle, zastanów się!
— Idź precz!... Mam prawo żądać, żeby choć w ostatniej chwili nie kalał rodowego naszego imienia!
— Słuchaj: on żyć będzie!... Upewniam cię!
— Wolej, żeby umarł!... Niewiadomo, co jeszcze od niego nas czeka!... — odrzucił zapalczywie.
— Pozwólcie... pozwólcie mi raz jeszcze przed zgonem... zwrócić się!... — zaczął głuchym głosem Stiepanow, dźwigając się z trudnością.
— Milcz, milcz, psie!... Zdrajco!... Pij!... — rozlegały się głosy.
— Niech mówi!... Każdy ma prawo przemówić ostatni raz przed śmiercią!... — wołali inni.
— Niech mówi!... — rozkazał Beniowski.
Stiepanow zwrócił ku niemu trupią twarz i padł na kolana z wyciągniętemi rękoma:
— Łaski!... Łaski, najwspaniałomyślniejszy z ludzi!... Zaiste nie jestem godzien... Jako nędznego... robaka... rozdeptać mię winieneś... Ale zważ, że skoro nie będziesz... że skoro ona... nie będzie nigdy... niema powodu... Nieszczęsna moja nienawiść w najwierniejszą zamieni się miłość!... Zostanę czem chcecie... kuchtą... oprawcą... czyścicielem okrętowych ustępów... jeno błagam... łaski!... Wywieźcie mię na jaką wyspę bezludną i rzućcie, ale... pozwólcie mi odkupić... winy moje, zmazać hańbę moją... Wszak życie całe jeszcze przede mną. Wszak mam zaledwie trzydzieści pięć lat... trzydzieści pięć... O ludzie! Rodacy... Nie każcie mi ginąć tu w ziemi niewoli... tak młodo! O Beniowski, miłościwy panie, mądry wodzu nasz... przebacz, iżem śmiał się targnąć... nawet oczy podnieść na ciebie!... Słońce dobroci i honoru!... Czyż chcesz splamić ręce twe krwią najnędzniejszego z ludzi!...
Popełznął na klęczkach za Beniowskim, który się cofał. Aż znowu omdlał.
— Dosyć, dosyć!... On istotnie umrze!... — zawołał Beniowski.
— Umrze ze strachu!... — powtórzono w tłumie. — Co za tchórz!...
— Wziąć go i niech Meder puści mu krew natychmiast!... — rozkazał Beniowski.
Kilku litościwszych spiskowców pochyliło się nad nieszczęśnikiem i przeniosło go na ławę. Meder zbliżył się z lancetem i obnażył mu zesztywniałe ramię. Gdy struga czarnej krwi popłynęła w miednicę, spiskowcy zaczęli się rozchodzić.
Beniowski uspokoił Panowa, powiadamiając go o postanowieniu Rady.
— Pozwolisz jednak — zakończył — że w mieszkaniu twojem postawimy przy nim osobną straż. Ciebie, twą szlachetną otwartość on zna zbyt dobrze i łatwo wyprowadzi cię w pole. A przyznasz, że nie możemy już wierzyć mu obecnie!...
— Ależ słusznie!... Sam o to prosić chciałem. Co za nicpoń!... A wiesz, Beniowski, co on mi przed paru dniami mówił?... Otóż ni mniej ni więcej, jeno chciał osobno na swoją rękę córkę naczelnika gwałtem porwać, owładnąć jakim okrętem i uciec... Zmówił się w tym celu z Łoskarewym, Izmaiłowym i sześciu majtkami, których upewnił, że zająłeś się wyłącznie osadą rolniczą, że uciekać już nie myślisz, w czem powoływał się na świadectwo Wołodimirowa i Puszkarewa.
— Dlaczegoś mię o tem nie powiadomił?
Panow zmieszał się, głowę opuścił, ale po chwili podniósł się i spojrzał w oczy Beniowskiemu.
— Ha, źle zrobiłem. Widzę to teraz i to się już nie powtórzy, ale...
— Nie wierzyłeś mi... co?... Ach, Panow, Panow!... Nie daleko w ten sposób ujedziemy... Każdy na swoją rękę...
— To się już nie powtórzy! — rzekł znowu twardo oficer. — Bądź pewny!... Zresztą poprzysięgli mi, że nic bez mej wiedzy nie przedsięwezmą, miałem więc zawsze możność zwrócenia się w ostatniej chwili do ciebie, co też doprawdy zamierzałem uczynić...
Znowu spojrzał twardo w oczy Beniowskiemu, a widząc, że ten kiwa z rozżaleniem głową, chwycił go za rękę.
— Tak, to prawda, że to już po raz wtóry! Ale przysięgam ci, że po raz trzeci... już nie stanie się! Oficerskie słowo! Przeniknąłem do głębi tego kłamcę Stiepanowa... Już mu się więcej mię uwieść nie uda, nie uda... Twoja wspaniałomyśność... doprawdy... ty jesteś... doprawdy! — mruczał coraz niewyraźniej, z trudem kryjąc wzruszenie.



XXXVI.

Z niemałym zachodem udało się Beniowskiemu uchronić Stiepanowa od gniewu naczelnika i naczelnikowej. Iwan Piotrowicz koniecznie chciał winowajcę wysłać do odległych ułusów i odroczył to jedynie na usilne prośby Beniowskiego do czasu wyzdrowienia przestępcy. Siedział więc Stiepanow pod silnym nadzorem w mieszkaniu Panowa, nosa stamtąd nie śmiejąc wychylić.
Tymczasem wiosna zbliżała się w szybkiem tempie. Pod ciepłemi promieniami słonecznemi, pod wilgotnem tchnieniem południowych wiatrów rwał się i nikł w oczach prawie gruby pokrowiec śniegów na ziemi. Schły i kruszyły się wyłaniające z pod nich wojłoki zeszłorocznych traw, zielona ruń wytryskała z czarnoziemu często tuż obok topniejących strzępów lodowych. Pączki drzew, nalane pachnącemi sokami, cicho otwierały swe łuski pod pieszczotą złotych promieni. Na haliznach gliniastych, wygrzanych, na południowych wystawach pagórków zakwitły łany blado-żółtych pierwiosnków i ametystowych krokusów. Rwąc brzegi, szumiała woda, ciepłe jej zalewy omywały coraz szerzej chylizny, wypełniały zamulone wgłębienia ziemi, jakby siląc się zmyć w nich ślady zimowego ucisku. Wartko płynęły potoki wśród korzeni drzew i krzewów, niosąc im nowe soki bogate, ożywcze. Prostowały rozkosznie zarośla zwątlałe do niedawna pędy; połyskiwały żywą, ciepłą barwą wczoraj jeszcze przymierzchłe pnie srebrnych brzóz, złotawych sosen i brunatnych modrzewi...
A w głębi niebios, pełnych płynących chmur i ruchu wiatrów, szumiały skrzydłami niezliczone stada ptactwa. Ich niespokojny gęgot, krzyki, świstania dzień cały przelewały się nad ziemią falą radosną, milknąc jeno w czas krótkiej, jasnej nocy.
Kto żył w mieście i okolicach, chwytał za broń i biegł na brzegi jezior, na piaszczyste przylądki morza i rzeki, szczególnie ulubione miejsca wytchnienia przelotnych gości. Furkotały strzały z łuków, huczały rusznice, mącąc i przerywając na chwilę rozlewną pieśń miłości i wesela. Lecz na krótką jeno chwilę śmierć zwyciężała je, na mgnienie oka, gdyż taką jest potęga radującego się życia!...
To powszechne zajęcie się polowaniem było bardzo na rękę spiskowcom, gdyż pozwalało im niepostrzeżenie czynić tysiące drobnych przygotowań do zbliżającej się wyprawy. Wszyscy byli dobrej myśli, a zapewnienie, że dwunastu zaprzysiężonych zostało już zaliczonych do załogi „Ś-go Piotra i Pawła“, nie budziło już żadnych obaw co do możności zawładnięcia okrętem.
Jako piorun więc spadła na spiskowych wieść, że Czurin, z którym prowadzono szczęśliwie układy, zrzeka się niespodzianie dowództwa statku. Przyniósł tę wiadomość Kuzniecow, a był tak zmieszany, że nie mógł nowiny ukryć przed bawiącymi właśnie u Beniowskiego związkówcami. Gospodarz wszakże nie dał mu dalej mówić, lecz wziąwszy pod ramię, poprowadził natychmiast do sąsiedniej świetlicy.
— Zastanów się, co robisz?... Masz minę, jakbyś ręce chciał na siebie nałożyć, a tymczasem rzecz cała może się da jeszcze naprawić!
— Nic się nie da naprawić!... Okazuje się, że Czurin ma szpetny proces w Admiralicji, który nagle wznowiono; jeżeli go przegra, to pójdzie do min. Więc wzbrania się jechać do Ochocka i robi starania, żeby go naznaczono gdzie indziej... Tymczasem już nasi ludzie zapisali się na ten okręt i wszystko omówione... więc... tymczasem... wszystko... w łeb bierze! Niema rady i Czurin tu nic nie winien! Okrętu Czurinowi nie zawierzą, skoro będzie pod sądem, a i władza go z portu nie puści... Chybaby ktoś dał za niego kaucję 3,000 rubli i wyrobił abszyt!... Ale o tem marzyć niepodobna... W naszym skarbcu, o ile wiem, niema nawet dwóch tysięcy, a wydatków moc... Nikt zaś inny nie zgodzi się na warunki przyjęcia ludzi i towaru na statek, na jakie już przystał Czurin, nikt nie będzie taki przyjazny i powolny... Całą zimę pracowałem, żeby sobie jego zaufanie zaskarbić... A tu... licho nadało!... — zaklął wstrzemięźliwy zwykle Kuzniecow.
— Cóż to za sprawa?... — spytał po dłuższym namyśle Beniowski.
— Ciężka sprawa o jakiś bunt... Dobrze nie wiem... W dodatku rozmiłował się on tu w pewnej panience i z tej okazji nie chce jechać i na niepewną narażać się przygodę...
— O cóż chodzi?... Niechby ją z sobą zabrał! Przecież dobrze wiesz, Kuzniecow, że nie do Ochocka popłyniemy!...
Milczał przez chwilę zdumiony kupiec, wreszcie odparł:
— To prawda!... Nie przyszło mi to do głowy! Ale ja mu przecież tego powiedzieć nie mogę... Wystraszy się i da znać jeszcze do urzędu, aby swoją wolność okupić!
— To da się zrobić!... Ty go tylko namów, żeby szukał u mnie porady i opieki, żeby stan swych interesów szczerze mi przedstawił.
— I cóż mu powiesz?... Bo jeżeli on się nie zgodzi, to ja muszę zawczasu wiedzieć. Porobiłem już pewne kroki u Agafji Matwiejewny. Ona umiera z trwogi, ale zgadza się. Zamówiłem u Czurina miejsce na okręcie dla siebie i dla niewiasty. Musiałem nakłamać, że inna jedzie. Bo jakby dowiedział się, że to sekretarzowa bohdanka, umarłby z samego strachu. Więc powiedziałem, że to Kuźmianka. Jest tu taka córka kozaka Kuźmy, lekkich obyczajów dziewczyna... Bo przecież Czurin wie, że jestem kawalerem, a inna nie pojedzie... Wszystko więc się gmatwa... wisi na włosku... Nowosiłow chytra bestja, widzi skroś ziemię... Zazdrosny, kat... szkoda, że nie mogę ukręcić mu łba przed odjazdem. Trzyma nieszczęśnicę za siedmiu zamkami i takim ją strachem napawa, że od zmysłów odchodzi biedaczka, gdy przypuszcza, iż może się wydać... Nie chciała się zgodzić... Musiałem jej powiedzieć, że ty całą sprawę prowadzisz, wtedy dopiero...
— Zupełnie niepotrzebnie! Ale stało się... Biegnij więc do twego Czurina i zrób tak, żeby był u mnie dzisiaj wieczorem...
— Biegnę!... Boże mój, jakże się wszystko plącze! Zdaje się czasem, że nigdy nie dojdziemy do końca...
— Eh, Kuzniecow, Kuzniecow! Miałem ciebie za najdzielniejszego!...
Kupiec zamyślił się znowu.
— Ha, może i jestem!... — odrzekł bez cienia przechwałki. — Tylko, widzisz, nie każdy jest taki jak ty... doszły!... I odrazu mu wszystko do głowy przychodzi!... Ja muszę się namyślić... A może to i lepiej, bo, gdyby takich jak ty było więcej, światby się zawalił!
Uścisnął Beniowskiego za rękę, czapkę na uszy wsadził i ruszył ku drzwiom.
Po obiedzie uprzedził Beniowskiego przez umyślnego, że Czurin niebawem przyjdzie. Beniowski kazał Jędrzejowi nastawić samowar i przygotować herbatę, a na straży postawił spiskowców, żeby doń nikogo w tym czasie nie puszczali prócz Czurina i żeby im nikt nie przeszkadzał.
Wpół godziny potem zatrzymały się przed szkołą sanki i Czurin dość nieśmiało wszedł na schody ganeczku. Beniowski ukazał się w sieni i, po krótkiem wzajemnem zapoznaniu się, zaprosił gościa do świetlicy.
Przybyły był średniego wzrostu szczupławy blondyn z twarzą jednostajnie ogorzałą, z jasnemi oczami i rzadkim jasnym, jakby wypłowiałym zarostem. Usiadł na brzeżku krzesła, trzymając w ręku swój marynarski kapelusz i, po kilkakrotnem chrząknięciu, zaczął cichym głosem:
— Wybaczy pan, że choć nieznajomy, ośmielam się nachodzić szanownego pana, lecz powiedziano mi, że ma pan do załatwienia jakoweś interesa i zakupy w Ochocku... Będąc komendantem okrętu „Ś-go Pawła i Piotra“, rad jestem, iż mogę ofiarować panu swą pomoc w sprawie tak ważnej dla ogółu, jak założenie pierwszej rolniczej w tym kraju kolonji... Wszelkie polecenia z największą pilnością wykonam i z największą też ochotą... Mogę czcigodnego pana upewnić, że...
Zakończył jednym tchem, śpiesząc się i plącząc w widocznie przygotowanej przemowie.
— Wybornie się składa!... — odparł żywo Beniowski. — Nietylko potrzebne mi są narzędzia i sprzęty, których tu dostać nie mogę, lecz ze sprawozdania magazynów rządowych wnioskuję, iż nie starczy ani mąki, ani soli moim osadnikom zwołanym i z Niżniego i z Wierchniego, i z wielu ułusów. Zanim zaś zbiory nasze się objawią, musimy żyć kupionemi wiktuałami. Gdyby więc szanowny pan zechciał podjąć się zakupu tych towarów według przedstawionej specyfikacji, wolelibyśmy polecić to panu, niż kupcom, którzy nie omieszkają nałożyć na przedmioty cen znacznie wyższych dla pokrycia swoich procentów. A będzie tego pewnie za parę tysięcy rubli, które w chwili spisania umowy zostaną panu z kasy osadniczej wypłacone. Wzamian za tę usługę i życzliwość żywioną dla nas, gotowi jesteśmy panu okazać wszelką pomoc w jego osobistych sprawach...
— Cóż ja... ja nic! Doprawdy taka drobnostka... — bąkał oficer, rumieniąc się na całej twarzy.
— Szanowny panie, zapewne, że i my niewiele możemy, ale... mamy już jaki taki kredyt i poparcie u władzy... Są to rzeczy, których przeceniać nie należy, lecz... sam byłem marynarzem, wiem dobrze, jak to często między jedną i drugą wyprawą zachodzą trudności niespodziane, które łatwo znikają dopiero w obrotach samej nawigacji.
— Ha, ha! — roześmiał się Czurin. — To prawda: w obrotach samej nawigacji!...
Na pięknej chińskiej tacy lakowej wniósł Jędrzej wspaniałą zastawę do herbaty, słodycze, ciasta, cukrzone owoce. Nieśmiało brał Czurin grubemi palcami cieniuchne porcelanowe filiżanki, pełne aromatycznego płynu, niezręcznie nabierał małemi srebrnemi łyżeczkami konfitur z kryształowych słoików.
W tym czasie Beniowski opowiadał swobodnie jakąś przygodę ze swej żeglugi po morzu Niemieckiem.
Suto dolany do herbaty rum rozwiązał wreszcie usta gościowi. Zaczął zająkliwie uskarżać się na zawiść i niesprawiedliwość ludzką, jako to mu niby przyjaciel, kapitan Lewaszow, podstawił nogę w Admiralicji i, zwalając własne winy na niego, oskarżył go o zbuntowanie załogi na okręcie „Św. Katarzyny“, gdzie Czurin służył za pomocnika kapitana w czasie wyprawy 1769 r.
— Nawet świadków fałszywych postawił, najgorszych pijaków i nicponiów z pośród majtków wyszukał i podkupił... A wcale tak nie było... Przeciwnie, ja odrazu dowodziłem, że okręt chyli się i jest w niebezpieczeństwie rozbicia, bo balast został przez niego, przez Lewaszowa, który był drugim pomocnikiem, źle załadowany... w pijanym stanie. I właśnie z tego poszło rozbicie statku na barze rzeki Bolszej i śmierć kapitana Krewicyna, zmytego przez fale. Ale on dowodzi, że to ja... a że ma romans z Niemką Schmitową, żoną komendanta portu, więc mu wierzą!
Długo mówił, rozgadany do niemożliwych granic, otwierając admiralickie i swoje własne sekreta, aż przerwał mu Beniowski w odpowiedniem miejscu, że chociaż słuszność zupełna po jego stronie, zręczni wrogowie skorzystali z jego uczciwości i obstawili go, jak to z opowiadania widać, tak chytrze formalnościami, iż wątpliwa rzecz, aby mu się udało sądu i kary uniknąć.
Zbladł Czurin i blade oczy na Beniowskiego wytrzeszczył.
— Juściż! Sam to czuję, że mię oplątali. I właściwie przyszedłem tu, do wielmożnego pana, po radę i pomoc... Udam chyba chorego i tem samem inny mię w komendzie „Piotra i Pawła“ zastąpi!
— Mało to pomoże. Jest to jeno zwłoka a nie ratunek. Admiralicja bowiem, widząc, iż pan nie powraca, rekwirować niechybnie gubernatora kamczackiego będzie, iżby cię wydał i pod strażą do Ochocka przystawił. Musi on przychylić się do tego żądania, a tak zyskasz pan kilka miesięcy na tym wybiegu, ale prędzej czy później interesa pańskie w gorszym niż przedtem znajdą się stanie!
Zakrył biedny oficer twarz rękami i nuż jęczeć i przeklinać swoją dolę:
— Gdybym był sam! Niechby tam już raz się stało, co się stać ma! Dziśbym dni moje zakończył... Nie raz śmierci zaglądałem w oczy... Ale związałem się tu z pewną... panienką, której losy ode mnie zupełnie obecnie zależą, gdyż zaufała mi całkowicie. Co więc czynić!? Co czynić!... Chyba, że pan ulituje się i weźmie mię do swej kolonji, gdzie ukryję się do czasu, aż w razie powodzenia uzyska pan powszechne dla wszystkich osadników wszelakich win przebaczenie. Albo porwę dziewczynę i ucieknę z nią... na wyspy Aleuckie, albo jeszcze gdzie dalej!
— Powoli, powoli, Wasyli Grzegorzewiczu!... Niema co jeszcze tak rozpaczać!... — pocieszał go Beniowski. — Przedewszystkiem jeszcze na was nie wydano wyroku, nawet mało kto wie o waszej sprawie. Należy więc to wszystko jak najdłużej, w jak najgłębszej zachować tajemnicy. Dlatego nietylko pan nie powinien składać komendy statku, ale owszem szykować wszystko tak, jakbyś miał zamiar z pierwszymi zaraz lodami wyruszyć. O wszystkiem, co się stanie, staraj się mnie natychmiast zawiadomić, a ja ze swej strony wybadam u naczelnika kraju wszystko, co się da o pańskiej sprawie i względnie do tego naradzimy się co robić. Być może, że się tu na miejscu uda całej sprawie łeb ukręcić!...
W miarę jak Beniowski mówił, Czurin nabierał otuchy, patrzał na wygnańca wniebowziętemi oczyma, mrugał zaczerwienionemi powiekami i nawet się uśmiechał.
— Skoro pan weźmiesz się do tego, to rozumie się... Już czuję się zbawion. Wdzięczność moja niewolnikiem mię uczyni pana po wsze czasy. A teraz już muszę odejść, gdyż czekają na mnie!
Gdy po uniżonem pożegnaniu wyszedł do sionki, Beniowski zawołał nań nagle od proga:
— Panie Czurin, wróć pan na chwileczkę!...
Marynarz zatrzymał się z błyskiem nowego strachu w oczach.
— Widzi pan — zaczął Beniowski, wychodząc za nim. — Zapomniałem zupełnie, że pan może być obecnie w kłopotach pieniężnych. Ponieważ bardzo nam chodzi o załatwienie tanio i dobrze naszych zakupów w Ochocku, więc może jako zadatek weźmie pan... pięćset rubli. Pewnie wyprawę musi pan narzeczonej na drogę kupić... Mało białogłowa na statku znajdzie odpowiednich dla siebie rzeczy i wygód!
Podał gościowi sakiewkę brzęczącą złotem. Ten zdumiony długo patrzał na nią z nieufnością, poczem nagle pochylił się i pocałował w ramię Beniowskiego.
— Pan... pan... nietylko szlachetny... pan... dobry!... Nie zapomnę... Istotnie w wielkim jestem kłopocie!
Rozstali się, mocno uścisnąwszy sobie dłonie.
Zaledwie sanki Czurina znikły za zakrętem drogi, już wpadli do Beniowskiego spiskowcy, czekający u Chruszczowa na rozwiązanie tak ważnej sprawy. Beniowski jednak nie kwapił się wtajemniczać ich we wszystkie szczegóły, ograniczył się jedynie do zapewnienia, że sprawa jest na najlepszej drodze.
— Więcej nie mogę na razie wam powiedzieć... Musimy być nad wyraz ostrożni, a wy musicie mi ufać. Najmniejszy rozgłos zgubi nas. Jestem pewny, że cała ta historja ze Stiepanowym jeszcze się nie skończyła i że lada chwila możemy być zmuszeni do najbardziej hazardownych kroków!
— Cóż wtedy zamierzasz czynić? — zapytał się Panow.
— To się zobaczy! Obecnie nic przewidzieć się nie da... Zależy od okoliczności, od przeciwników... Niewiadomo jeszcze, w jakich warunkach i gdzie będziemy zmuszeni przyjąć walkę. Ale zwycięża ten, kto gardzi śmiercią. Tuszę, że każdy z wygnańców dotrzyma przysięgi, a wtedy pierzchną nikczemni najemnicy. U szlachetnych narówni ze swobodą — śmierć chwalebna! Nikczemności jurgieltnika — popłoch i ucieczka odpowiada! My bronimy życia swego, oni jedynie swych urzędów i majętności. Upewniam was, że czuwam wciąż nad wszystkiem, że użyłem wszelkich sposobów i mam niezbitą nadzieję, iż o każdym kroku rządu powiadomią nas w porę. A byleśmy tylko kilkanaście do przygotowania mieli godzin, w zakład głowę mą stawiam, iż zamku i garnizonu zostaniemy panami, co gdy się uskuteczni, wówczas miasto musi nam się poddać, będąc zewsząd wystawione na ogień forteczny.
— Tak więc dalece!... Myślisz o zdobyciu miasta? zapytał pobladły Baturin. — Wstępnym bojem?... Co? Cóż więc znaczyły wówczas twoje zapewnienia pokojowe i odrzucenie moich projektów!?
— Gdyby szło wszystko tak, jak przypuszczaliśmy wtedy... Ale kto przewidział zdrad tyle? A co jeszcze będzie, niewiadomo!...
— Zapewne, niewiadomo!... Któż również ręczy, że ci twoi przyjaciele wśród rządu uwiadomią cię w porę o zamachu?... Kto oni są?... Czy można im tak bezwzględnie zaufać?...
— Kto są, to moja rzecz!... — odparł chłodno Beniowski. — Wymienić nazwisk nie mogę. Przekonałem się, że najcichszym głosem wypowiedziana tajemnica dziwnym jakimś sposobem przesiąka tutaj przez ściany. Dla waszego więc bezpieczeństwa, dla powodzenia sprawy, żądam raz jeszcze bezwarunkowego posłuszeństwa i zaufania... zaufania i raz jeszcze zaufania!...
— Czujesz chyba, że go posiadasz w zupełności!... — gorąco podchwycił Chruszczow. — Chodźcie, przyjaciele, niech Beniowski idzie do Niłowa, bo już wieczór i tylko patrzeć jak po niego przyślą... Niech rzadziej nas widzą razem z sobą ci wysłańcy!...
Cały wieczór spędził Beniowski u naczelnika, opowiadając mu to o swoich planach, tyczących się rolniczej kolonji, to wysłuchując uwag i projektów, co do wykończenia budujących się dla niego domów, oraz rolniczych narzędzi i sprzętów, potrzebnych na nowem gospodarstwie. Wszyscy również z natężoną uwagą wysłuchali ponownego opowiadania o zatargu ze Stiepanowym, o jego szaleństwie, o pojedynku i zdradzieckim zamachu pistoletowym.
— Już ja mu dam!... Niech się tylko z choroby wyliże!... — wołał Niłow, stukając twardym palcem po stole.
— Ze ślubem wszystko się skończy!... uspakajała go Marta Karłowna.
Beniowski milczał, rad, że będzie miał czem trzymać na wodzy Stiepanowa i jego cichych stronników.
Wrócił do domu po północy.
Cały następny ranek strawił na robieniu z doktorem Mederem petard do wysadzenia w potrzebie bramy forteczki, lub drzwi do składów oraz kancelarji. Poczem odwiedził Stiepanowa. Gorączka ominęła już chorego; poznał Beniowskiego i natychmiast zaczął uniżenie mu schlebiać, przysięgać wierność, obiecywać wdzięczność bezgraniczną. Beniowski udawał, że wierzy, upewniał go, że zapomniał już niedawne przewinienia i skoro się nie powtórzą, nic nie przeszkodzi powrotowi dawnej jego dla Stiepanowa życzliwości...
— Wobec jednak gniewu Niłowa, musisz do czasu pozostać w mieszkaniu i pilnować łóżka, a straż nazewnątrz strzec cię musi!... — zakończył rozmowę.
Stiepanow skrzywił się, lecz nie mógł nie usłuchać.
Przed wieczorem zjawił się u Beniowskiego wezwany przezeń Czurin.
— Otóż wszystko obraca się ku lepszemu, ale po pierwsze: zatrzymasz pan dowództwo statku; po drugie: wiernie spełnisz to, coś obiecał Kuzniecowowi; po trzecie: pod pozorem, że statek rozeschnął się i że sączy się woda do niego, zawiniesz pan nazajutrz po wyruszeniu z portu do brzegów Łopatki w miejscu, które ci w wilję wyjazdu Kuzniecow wskaże. Tam dowiesz się, co należy robić i co postanowił o twym losie naczelnik kraju. Mam nadzieję, że nietylko uda mi się proces przeciw panu unicestwić, lecz wyrobić ci nawet rangę rzeczywistego kapitana okrętu. Musisz wszakże poprzysiąc mi posłuszeństwo i tajemnicę do czasu. Pięćset dodatkowych rubli na wydatki bieżące dostaniesz pan zaraz... Siadaj więc pan i pisz pokwitowanie!
Zachwycony Czurin wziął pióro i napisał nietylko weksel, ale całe swe zobowiązanie.



XXXVII.

Dnia 30 marca deputacja z dwudziestu pięciu wygnańców z Chruszczowym i Panowym na czele udała się do naczelnika, następnie do sekretarza i komendanta z prośbą, aby chcieli przyjąć tytuł protektorów rolniczej osady wygnańczej. Stamtąd udali się wygnańcy do Zarządu miejskiego, prosząc go o pomoc i wsparcie w założeniu kolonji, którą na cześć naczelnika nazwano „Niłowaja“.
Nazajutrz zarząd miasta odpowiedział uroczyście, że od poparcia materjalnego nie uchyla się, zaś przez wzgląd na zacność zamiaru oraz korzyści, jakie spłyną na cały kraj i państwo, postanawia przypuścić do obywatelstwa Bolszowskiego wszystkie dzieci, spłodzone w nowej osadzie, aby w ten sposób mogły odzyskać pełnię praw cywilnych.
Dnia 1 kwietnia Kuzniecow uwiadomił Beniowskiego, że statki, używane do żeglugi między Ochockiem i Kamczatką, biorą ładunku najwięcej dziesięć, do dwudziestu beczek. Kazał więc Beniowski natychmiast jednemu ze spiskowych, Salmonowi, przysposobić ich dwadzieścia i wysłać niezwłocznie do Czekawki, pod pozorem, że będą potrzebne do warzenia soli w nowej osadzie.
Właśnie był zajęty wyjaśnianiem szczegółów swego rozkazu, gdy wszedł do izby Grześ i wręczył mu liścik od Nastazji.
— Co się stało?... Czy wszyscy aby zdrowi!? — zapytał troskliwie Beniowski.
— Nic się nie stało i wszyscy zdrowi! — odrzekł z uśmiechem chłopak. — Ale Nastka lubi pisywać!... Nie to, co ja. Lepiej, gdyby to ją posłano do kadetów!... Doprawdy...
— Idź już, idź do szkoły!... Spóźniłeś się. Pan Chruszczów już dawno zaczął lekcję!...
— A ja właśnie chciałem prosić, żeby mię pan dziś uwolnił, bo zmówiłem się z Kieszką Rybnikowym, żeby pójść na gęsi na Ilimski cypel... — wybąkał nieśmiało.
— Hm!... A no, puszczę cię tym razem, skoroś obiecał, ale... mówiono mi, że wogóle mało w tych czasach uczęszczasz do szkoły! Co?
— Ojciec pozwolił!... Przylot ptactwa niedługo się skończy... Wtedy znowu...
— Wtedy pojedziesz do Ochocka!
— Tak, tak!... Wtedy pojadę do Ochocka! — westchnął chłopak.
Gdy chłopak odszedł, Beniowski rozdarł natychmiast trzymaną w ręku kopertę.
„Bądź o godzinie trzeciej po południu w domu, muszę się z tobą rozmówić w ważnej sprawie bez świadków.N.“
— Ani słowa więcej, ani pieszczotliwego przydomku, ani wesołego jak zwykle żartu!... Co to znaczy!? Jaka nowa czeka mię niespodzianka!?... I kiedy się to wszystko skończy?...
Serce mu się ścisnęło jak od ucisku niezabliźnionej rany. Znowu przypomniał sobie cały swój do dziewczyny stosunek od pierwszej chwili, od owego przelotnego widzenia w uchylonych drzwiach.
...„Kocham cię, kocham!... Niewolnica twoja jestem!... Rób ze mną, co chcesz!... Słuchaj, wracajmy zaraz do miasta i sprawimy w twym pustym domu nasze gody weselne!...“ — szeptał miły głos, lśniły jak gwiazdy agatowe oczy i rozchylały się do pocałunku drobne usta...
— Ha, niech będzie co chce!... Chodził wzburzony po izbie i zabronił Jędrzejowi wpuszczać kogokolwiek do siebie. Słyszał, jak kłócili się z nim na ganku rozmaici interesanci, lecz czuł, że nie będzie mógł spokojnie sądzić spraw i wydawać rozkazów w swojej obecnej rozterce. Bał się zbliżającego spotkania i zarazem go pragnął... O co jednak jej chodzi?... Zdawało się, że już pogodziła się z koniecznością czekania do... choć do świąt?... Może znowu Stiepanow?... Ależ niedawno jeszcze całował mię po rękach i obiecywał poprawę... Kocha ją, szczerze ją kocha i napewno ją wkońcu swoją stałością zdobędzie!...
Zżymnął się Beniowski i pięść ściśniętą na stół opuścił.
— Ale... jeżeli nicpoń tutaj zostanie, to go stracą za nas, za to, że nie wydał nas... Ostatecznie... Chyba, że wykręci się swoją słabością... Nic nie wiem i nikomu w tym wypadku wierzyć nie mogę... Porwać zaś ją na okręt nie mogę mu pozwolić, bo wtedy... pościg za nami będzie wścieklejszy... wszystko wcześniej się wyda... Zresztą lepiej, żeby została z rodzicami... zapomni... przeniosą się do innego miasta... wyjdzie tam za mąż... Czyż to mało zakochanych rozstaje się na świecie!?...
Wbrew rozumowaniom niepokój Beniowskiego wciąż jednak wzrastał i za zbliżeniem się godziny trzeciej każdy szelest na dworze wzruszał go niezmiernie. Pod koniec chodził po izbie, cały zamieniony w słuch i uwagę. Zdumiał się więc bardzo, gdy niespodzianie, bez uprzedniego hałasu, otwarły się drzwi i na progu pojawiła się Nastazja. Była bardzo blada i ogromne jej oczy, płonące pod sobolim kołpaczkiem, zdawało się, że wypełniały całą zdrobniałą i wychudłą twarzyczkę.
Postąpił ku niej kroków parę.
— Z kim przyjechałaś?... Nic nie słyszałem!?...
— Odesłałam sanki z rozdroża i przyszłam piechotą!... Odeślesz mię swojemi psami, dobrze?...
— Ależ zmęczona pewnie jesteś i nogi przemoczyłaś na roztopach...
— Bynajmniej!... Zresztą to drobnostka!
Chciał zdjąć z niej szubkę, ale odsunęła łagodnie jego rękę, rozpięła jeno pętlice i ciężko usiadła na ławie.
Beniowski stał przed nią, z trudem przezwyciężąjąc drżenie ciała.
— Cóż się stało?...
— Zaraz!... Ach... Auguście... Auguście... Samuelowiczu! — zakryła twarz i wybuchła nagłym płaczem.
Chwilę płakała tak, aż poczuła nagle, że obejmuje jej nogi, że tuli do jej kolan kochaną głowę. Więc jedną ręką zakrywając wciąż zalane łzami oczy, drugą położyła na bujnych, zwichrzonych kędziorach narzeczonego.
— Zaliż mię... miłujesz jeszcze?...
Mocniej przycisnął się do jej kolan, lecz milczał. Przyzwyczajona do jego w tych wypadkach milczenia, ciągnęła więc dalej cichym przełzawionym szeptem:
— ...Miłujesz?... Dlaczego więc chcesz mię opuścić?...
Uścisk Beniowskiego zwolniał. Odsunął się, a po chwili wstał. I ona też wyprostowała się na siedzeniu, opuściła z oczu dłoń i patrzała nań bystro obsychającemi oczami. Stał ciemny, chmurny jak burza; nie widziała go jeszcze takim i poczuła nieznany dotąd przed nim lęk.
— Skądże wiesz?...
— Wiem. Dawno domyślałam się, a teraz wiem napewno!...
— Skąd wiesz!?... — powtórzył. — Skąd wiesz!? Musisz mi powiedzieć!...
— To nie ma znaczenia! I nie to mię boli, że uchodzisz, że chcesz porzucić nasze smutne lodowe pustynie i dzikich ludzi tutejszych, że pragniesz wrócić do twoich ciepłych, pięknych krajów, do twoich rodaków ogładzonych i wytwornych, do twoich dostojeństw, do dóbr rozległych, zamków i pałaców... Nie to mię boli, gdyż rozumiem!... — dodała z westchnieniem.
— Co za niewczesny żart!... — próbował sprzeciwiać się Beniowski. — Powiedz nareszcie, kto ci go urządził?...
Nie zwróciła uwagi na jego uwagę i ciągnęła dalej głosem cichym, jak żałosny świegot jaskółki:
— Pomogłabym wam sama, ukrywałabym was bez względu na czekającą mię karę, radowałabym się z waszej wolności... Sama tęsknię doń... ja, niby pani, a gorsza od was niewolnica, bo przykuta na wieki do miejsca mego przez ojca, przez matkę, przez nieszczęsny mój los! Czyż nie mówiłam ci nieraz, czyż nie widziałeś sam, że rwę się stąd, że cierpię, choć przecie nie zaznałam dotychczas nic lepszego nad to, co mam dookoła!... Więc rozumiem i nie dziwię się tobie, wam wszystkim, że ujść zamierzacie!... Nie, nie to mię nawet boli, że mię wziąć z sobą nie chcesz... Być może byłabym zawadą w ciężkiej czekającej was drodze, być może nieobecność moja przed czasem wydałaby wasze przedsięwzięcie!... Nie, nie to mię boli, Maurycy! — szepnęła, używając po raz pierwszy tego zatajonego przed wszystkimi, jej tylko wiadomego imienia kochanka.
Wstała i spojrzała mu w oczy.
— Lecz boli mię to, że tak... kłamiesz, tak strasznie kłamiesz!... Słuchałam nieraz ze zdumieniem, z przerażeniem, patrzałam z trwogą zabobonną, jak na niepojętego z bajki czarownika, jakeś mówił z tą samą łatwością, z tym samym miłym uśmiechem, tym samym przeszywającym serce słodkim głosem, fałsz wierutny, dobrze mi wiadomy, zaprzeczenie prawdzie, którąś sam mi przed chwilą odkrył. I w głowie mi się mąciło, i nie wiedziałem już nieraz, gdzie kończy się zdrada, gdzie zaczyna prawda, czemu wierzyć a czemu nie, na co się oprzeć godziwie?... Sama wciągnięta w ten wir, musiałam potwierdzać wbrew wewnętrznemu zaprzeczeniu, musiałam kłamać, poniżać się. I tyś się poniżał!... To mię bolało i boli nad wszystko!... Bo widzę teraz wyraźnie, że wszystko od początku do końca było chytrze obmyślanym planem, fałszem, łańcuchem kłamstw, udawań, wzorem komedjanckiej gry, podczas gdym ja...
Umilkła, opuściła powieki i znowu łzy duże jak groch potoczyły się po jej bladych jagodach. Beniowski stał przed nią, mieniąc się na twarzy, która mu pociemniała, poszarzała i stężała jak lice rozgniewanego lwa; miarkował jednak swój głos i swoje wzburzenie i zaczął prawić spokojnie:
— Zastanów się, dziecko moje, zastanów co mówisz? Zali nie rozumiesz słów moich, żądając ode mnie otwartości w takiej sprawie!... Cóżby to było?... Należało albowiem ręce jedynie założyć i pozostać z prawdą na ustach w wiecznej niewoli. I ku czyjej to wygodzie?... Poco i dla kogo? Dla ciemiężycieli?... Mianujesz mię podłym i niskim za użyte fortele wojenne!... Bo to wojna, wojna między uzbrojonym od stóp do głów panem i zupełnie bezbronnym oraz słabym niewolnikiem! Wojna skrzywdzonego z krzywdzicielem, wojna sprawiedliwego z chytrą i okrutną przemocą. Gdyż zaiste bladą igraszką jest i, nawet, — cnotą ów łańcuch rzekomych fałszów, kłamstw, udawań i komedjanckiej gry, o które obwiniasz mię wobec tego, co się tu u was dzieje i zwie się porządkiem i prawem!... Ale i te obowiązują, jeżeli już chcesz, jeno ludzi waszego pochodzenia i waszego poddaństwa! Kto zaś jak ja jest z innego ludu, jest wolnym obywatelem niegdyś potężnego, dziś nieszczęśliwego państwa, ten nie winien wam jest nic i żaden środek użyty gwoli wyzwoleniu się nie ubliża jego honorowi. Dezarmowany wódz pobitego wojska, wzięty na placu boju, okryty ranami w nieudatnej imprezie... osoba, którą nawet pogańscy wyznawcy półksiężyca umieli uszanować i rycerskie jej oddawali honory... A cóżeście wy uczynili ze mną?... Co uczynili wasi jenerałowie, oficerowie i żołnierze, tylekroć zwyciężani przeze mnie, z którymi po skończonej batalji zawsze obchodziłem się po ludzku?... Co uczynili, zapytam?... Oto ociekającego krwią cisnęliście w srogie więzienie, w ciemnicę bez światła i powietrza, gdzie w nieopatrzonych ranach moich lęgło się robactwo i pleśń... gdzie jedynym głosem, jaki dochodził mię poprzez grube mury, był brzęk łańcuchów i jęki katowanych przez was mych współbraci... Mało tego, dla większej mej udręki, jeszcze okaleczałego i słabego wywlekliście w łańcuchach na plac i kazaliście mi przyglądać się kaźni moich walecznych, szlachetnych żołnierzy, bitych przez was aż do śmierci kijami, piętnowanych rozpalonem żelazem, szarpanych obcęgami przez siepaczy za nozdrza, policzki i piersi, zato jedynie, że nie chcieli wam na wierność przysięgać, że byli dobrymi synami nieskończenie pokrzywdzonej ojczyzny... A gdym i ja odmówił przysięgi, cóżeście uczynili ze mną?... Czyż wasz pachołek... i... mnie... — ciągnął urywanym głosem — czyż mnie... wycieńczonego chorobą i więzieniem, jako widmo... nie bił... ażem padł bez zmysłów?... Rzucono mię następnie, jako krwawy łachman do żelaznego pudła i powieziono o tysiąc mil bez względu na szalone zimno, na brak odzieży, na niewygody, na litości godny stan mój, wywołany przez dodanie nowych ran do niezgojonych blizn starych... I takich jak ja znajdowałem wszędzie po drodze tysiące... Zaludniliście ziomkami mymi swoje pustynie, zapełnili nimi swoje ostrogi i twierdze, wzmocniliście nimi swoje wojska, zmuszając ich do służenia sobie ku pojarzmieniu innych ludów. Jakoweż prawo macie więc mówić o prawdzie i cnocie? Wy, coście wdarli się w czas pokoju w granice wolnego państwa i chwytacie każdego cnotliwego, starającego się o poprawę ginącej ojczyzny i wleczecie go na katusze, na zgubę... Wzamian płodzicie zdrajców, przekupujecie ich i wysuwacie ich przewrotnie na czoło narodu, do steru rządów, abyśmy pohańbieni w najskrytszych ostojach duszy naszej zgnili za życia od własnego trądu... Kto zacny wśród nas pewien jest, że nocą nie wpadnie do jego dworku banda waszych żołnierzy i oficerów, nie wywlecze go, z łożnicy, nie pohańbi mu przed oczami żony i córek, nie osmaga, nie pomorduje czeladzi i obrońców, nie pokradnie albo nie pożga dzieci... nie zrabuje wszystkiego, nie spali i nie zniszczy i nie odejdzie, zostawiając jeno łzy i ruiny!?... Gorsi niźli pohańce i Tatarowie, gdyż żyjecie wciąż wśród nas, podczas gdy tamci zjawiali się i uchodzili. Nie, zaiste, to nie ja pozbawion jestem praw, lecz wy wyzuci jesteście z oblicza ludzkiego... I wszystko jest wolno względem was i wszystko jest cnotą, co kłoni się ku waszej zgubie, albowiem czynami waszymi postawiliście się poza granicą społeczności!... Nie bliźnich winien w was widzieć uciemiężony, lecz krwawych tygrysów... I wolen wszelkie brać i przeciwko wam sposoby i wszystkie są godziwe, jako uświęciliście je po stokroć razy sami niedościgłym w podłości i okrucieństwie przykładem!...
Zatrzymał się, gdyż wydało mu się, że dziewczyna go nie słyszy, że jest jakby oszalała. Otwarła jak do krzyku blade jak: sama twarz usta, a nieruchome oczy patrzały nań martwą źrenicą. Gniew i gorycz opuściły go nagle, zbliżył się do niej i wziął ją za rękę.
— Nastazjo Iwanówno — zaczął łagodnie. — Tobie jednej nie kłamałem... Jeżelim prawdę ukrywał, to tyle tylko, ile potrzeba było dla własnego twego i twych rodziców bezpieczeństwa...
W milczeniu podała mu list. Poznał od rzutu oka pismo Stiepanowa. Namiętnemi słowy zaklinał ją nieszczęśnik, aby zmieniła ku niemu uczucie, aby zgodziła się poślubić go i uciec z nim na okręcie, jaki gotuje Beniowski dla uprowadzenia wszystkich wygnańców... Opowiadał szczegółowo plany ucieczki, wyłuszczał sposoby, wykazywał fortele użyte dla zamaskowania zamiarów, wyśmiewał łatwowierność władz, mówił szyderczo o rzekomej kolonji rolniczej... A wszędzie podkreślał chytrość, fałsz, obłudę Beniowskiego, malował go jako potwora w ludzkiej postaci, lubującego się w podłych podejściach.
„On i miłości twej używał jeno za pokrywkę swych planów i drwił z niej w kole swych towarzyszów, opisując śmiesznie najtajniejsze twoje pieszczoty... Dowodził, że miał, do ciebie zawsze wstręt, jako do prostej dziewki, z którą ślubów nigdy zawrzeć nie myślał i zawrzeć nie mógł, jako już miał prawą żonę hrabinę i od niej prawe potomstwo...“ — kończył donosiciel.
Tu zmarszczone brwi i ściśnięte usta Beniowskiego drgnęły; śledząca za nim w milczeniu Nastazja z jękiem opuściła się na ziemię. Pośpieszył jej z pomocą Beniowski, dźwignął na ławę, rozpiął stanik na piersiach, zbryzgał twarz wodą.
— Ach, puśćcie mię, puśćcie!... Pozwólcie, niech umrę!... — szeptała, przychodząc do siebie. I odwróciwszy odeń twarz, znowu zalała się łzami. Szloch wkrótce przeszedł w straszne wewnętrzne łkanie, wstrząsające boleśnie wyciągniętem jej ciałem. Beniowski stał bezradny, a po wykrzywionej bólem twarzy płynęły mu niemęskie łzy.
— A jednak... tak nie jest, Nastazjo! — zaszeptał. — Też człowiekiem jestem... I gdyby... gdyby tak było... gdybym cię... nie... miłował... Nastazjo... możeby było inaczej... możebyśmy w tej, oto, chwili... prawie u wrót wybawienia... nie stanęli na progu zguby... Bo gdybym naprzykład poślubił cię... byłoby mi o wiele łatwiej ukryć wiele rzeczy... Ślub taki według kanonów mojej religji nie ma znaczenia... Tem bardziej... wymuszony położeniem mojem... A przecie nie chciałem... właśnie dlatego, kochana... że...
Urwał, pogładził leciuchno jej rękę.
— Słuchaj, Nastazjo, zniknę niedługo jak zły sen z twego życia... Młoda jesteś, przebolejesz, zapomnisz... Trafisz na godnego siebie młodzieńca... I wśród was są ludzie szlachetni, kryjący się w cieniu... Nie wątpię, że już nie poślubisz tyrana... lecz... możesz jeszcze być szczęśliwa!...
Dziewczyna usiadła na ławie i spojrzała nań z dołu smutnemi nad wyraz oczyma.
— Nie!... — odrzekła, wstrząsając głową. — To się nie stanie!... Ale ty się nie bój!... Nie wydam was... Rozumiem was... Skoro mnie samej cięży to wszystko, co widzę dokoła, jakże wam, bezwolnym, ciężyć musi!... Nawet twą... nienawiść... Maurycy... rozumiem... Tylko my... my przecież... zdaje się... inni...
— Ależ tak, osobiście doświadczyłem od was tylko życzliwości i wierzaj mi, że używałem i użyję wszelkich sposobów, aby rodzinie twej jak najmniej stało się z naszego powodu krzywdy... Zważ jednak, czy mogłem zrzec się własnej wolności i uwolnienia tylu nieszczęśliwych za cenę swego osobistego powodzenia... W dodatku należy ci wiedzieć, że powodzenie to niezmiernie kruche; pomijając, że opiera się jedynie na życzliwości i zaufaniu ku mnie twego ojca, co może zmienić się łatwo z byle powodu, lub zostać zniszczone przez intrygi nienawidzących jego i mnie urzędników, pomijając to, łacno może wypłynąć jakikolwiek ze sposobów już uczynionych przeze mnie wielokrotnie dawniej w drodze, gdyż nie zaniedbywałem nigdy okazji do swego uwolnienia, do ucieczki... Takich grzechów zarówno ja jak i moi towarzysze zostawiliśmy poza sobą mnóstwo!... Wykrycie jednego z nich zgubiłoby nas... Czyż mamy czekać, wiesz dobrze na co?
— Ależ nie!... Uciekajcie!... Obiecuję wam ze swej strony pomoc najgorliwszą... Uciekajcie!... Myślę nawet, że musicie uczynić to bardzo niedługo, gdyż wydaje mi się, że ojciec zaczyna się czegoś domyślać... Łażą tam rozmaici i suszą mu głowę... Masz rację, że wśród nas wszyscy prawie są jak urzędnicy i że nie macie w miasteczku przyjaciół... Na wasze wolności, na osłabienie waszego ucisku krzywem mieszkańcy tutejsi naogół patrzą okiem...
Wstała i gorączkowo zaczęła mu opowiadać rozmaite szczegóły, które udało się jej podchwycić, a które nabawiały ją nieokreślonej trwogi, dopóki nie wiedziała, że istotnie plan ucieczki pokryty jest planem kolonji. Wierzyła w tę kolonję i z oburzeniem odpierała wszelkie zarzuty i wątpliwości; obecnie ocenia ich grozę...
Beniowski, skupiony i pozornie spokojny, słuchał ją uważnie i rozpytywał pilnie o szczegóły.
Przegadali do zmierzchu i wkońcu umówili się co do sposobu porozumienia i planu postępowania.
— A głównie strzeż się ty... Bądź ostrożny, nie przychodź lekkomyślnie na moje nawet wezwanie, a skoro przyślę ci kawałek wstążki czerwonej... wiedz, że wszystko się wydało! Gdybyś jednak potrzebował uciec się do siły zbrojnej, pamiętaj, — szczędź ojca! On też według swych pojęć ma rację, pełni wiernie służbę!... Żegnaj, być może, że widzimy się po raz ostatni!... — westchnęła, wyciągając do niego rękę.
Ukląkł przed nią i, objąwszy jej kolana, długo tulił do nich swą głowę, wreszcie odepchnęła go ostrożnie i, dusząc łkania rękawem szubki, poszła szybko ku drzwiom.
Beniowski miał wrażenie, że otwarły się wszystkie jego stare rany i krew z niego uchodzi.



XXXVIII.

Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow już leżał na pościeli z miękkich poduszek i czekał niecierpliwie, kiedy nareszcie Agafja skończy swe gospodarcze w kuchni zabiegi i zjawi się w łożnicy, gdy wtem czujnych uszu jego dobiegł dźwięk niespodziewany, coś jakgdyby zatrzaśnięcie okna w opuszczonej niedawno jadalni, a potem rozległy się ostrożne kroki na dworze wzdłuż ściany domu. Uniósł się na łokciu i nasłuchiwał; dziwne szmery nie ustawały, przyłączył się do nich jakby szept stłumionej rozmowy; więc Sergjusz Mikołajewicz dźwignął się ruchem tygrysim, cichutko wdział miękkie futrzane ciżmy, atłasowy, gronostajami podbity szlafrok zarzucił na tłuste plecy i wśliznął się do ciemnej świetlicy. Ostrożnie, nie skrzypnąwszy ani razu podłogą, wstrzymując oddech, zbliżył się do przywartych drzwi jadalni i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Szły stamtąd jakoweś szelesty, zbyt wszakże niewyraźne, aby z nich coś można było wyrozumieć; nacisnął więc klamkę ręką i drzwi gwałtownie otworzył.
Okno istotnie było otwarte i nawet wydało mu się, że coś w ciemnościach mignęło, uchodząc przeciwnemi drzwiami. Ale bardziej go uderzył tupot nóg nazewnątrz, wyraźny tupot uciekającego człowieka.
Przypadł więc do okna, lecz kraty przeszkodziły mu wytknąć głowę, musiał ograniczyć się widokiem pustego podwórza, poza którem ciepły wiosenny wiatr szamotał kępą czarnych, nagich jeszcze drzew i krzewów. Zato nadstawiał jak ryś wielkich, ostro zakończonych uszu. Ale kroki już ucichły i z poszumem wiatru leciała jeno z miasteczka pijana piosenka:

Poszła baba raz do popa,
Poprosiła go o chłopa,
On jej mówi:
Co ci złego,
Jeśli weźmiesz mnie samego!?...
Oj luli luli!...

Dalej nie słuchał. Sunął jak cień ku drzwiom, wiodącym na korytarz a stamtąd do kuchni. Wszędzie było ciemno; obmacał pośpiesznie drzwi wchodowe i przekonawszy się, że żelazne zawory są na miejscu, wrócił do świetlicy, gdzie przez niedomknięte drzwi wpadała smuga czerwonego blasku z łożnicy, jedynego światła w całym domu. Na palcach podkradł się i stanął niepostrzeżenie na progu; w głębi Agafja zwłóczyła z siebie odzienie.
— Gdzieżeś to była? — spytał słodziuchno.
— W kuchni byłam... — odrzekła, nie patrząc na niego.
— A którędyś przyszła?...
— Przez świetlicę...
— To w jadalni nie byłaś?...
— Nie byłam.
— Chodźno, gołąbko, chodź!... Coś ci pokażę!...
Chwycił ją za rękę i choć była bosa i w gieźle jeno, powlókł ją do jadalni.
— A to co?...
— Okno!... Darujcie, Sergjuszu Mikołajewiczu, zapomniałam zamknąć!
— Aha!... A czego tak drżysz, gołąbko moja... czego tak drżysz?...
— Boję się ciebie, panie najmiłościwszy, daruj mi, niewolnicy niedbałej... Daruj!
Próbowała upaść mu do nóg, ale nie dopuścił do tego i, podchwyciwszy ją w górę, powlókł napowrót do świetlicy. Wiedziała co ją czeka, i rwała mu się z rąk, całując je ze szlochem i szepcząc:
— Daruj, panie mój najsłodszy, miłościwy mój panie!...
— Kto tu był?... — syczał Nowosiłow!... — powiedz, gadzino?... Z kim gadałaś przez okno?...
— Nikt nie był!... Wydało się wam, panie, jak zawsze... któżby ośmielił się gadać ze mną, niewolnicą twoją...
— Łżyj, łżyj!... Zaśpiewasz ty zaraz inaczej, słowiczku mój!...
Zaciągnął kobietę na środek pokoju, gdzie z żelaznego, wśrubowanego w pułap kółka zwisał podwiązany wysoko, mocny sznur, żółtym opleciony jedwabiem; pętlicę sznura założył na zapięścia niewolnicy i pociągnął gwałtownie ręce jej ku górze, poczem zerwał z niej bieliznę. Stała wyprostowana, jak śliczny marmurowy słup, jeno piersi wypukłe i białe wznosiły się i opadały gwałtownym, bolesnym ruchem.
Nowosiłow szukał tymczasem w kącie, nie przestając piszczeć słodziuchno:
— Zaśpiewasz ty zaraz, zaśpiewasz, Matko Boska heretycka!... Wszystko mi opowiesz, najdrobniejszy kroczek przypomnisz sobie... Już ja ci dopomogę, duszo moja, postaram się, popracuję, nie pożałuję sił i zachodu!
Stanął przed nią z grubym bykowcem w ręku, ogarnął lubieżnym wzrokiem wdzięki, któremi się tylekroć razy cieszył, i spytał groźnie:
— Z kim gadałaś przez okno?...
— Z nikim, panie... Nie byłam tam wcale!... To wiatr szeleści!...
— Zaszeleści ci tu zaraz, zaszeleści!!... Patrz mi w oczy!...
Uniosła z trudem udręczone, obciążone łzami powieki.
— Dawnoś widziała tego... tego Kuzniecowa?... To nie on był?... Co?... Mów prawdę... Jak powiesz, to ci nic nie zrobię, a tylko z niego skórę zdejmę i wypchać każę... Już ja na niego sposób znajdę, choć on wolny, choć kupiec... Już on się złapał we własne sidła, kochanek twój... Widzieli go, jak z bronią w ręku, razem z tymi zbrodniarzami, bronił dostępu do domu Chruszczowa, nie chciał wydać nam donosiciela Stiepanowa... To się skończy, och, skończy niedługo!... Już on, ten twój miłośnik, trup! Więc lepiej powiedz, duszo moja, wszystko powiedz, co wiesz, siebie ratuj. Bo jeżeli jutro okażą się ślady nóg pod oknem, to od ciebie śledztwo zacznę... Choć mi szkoda twojej urody, choć mi szkoda... dam cię katu... Na Boga, dam cię katu!... Więc gadaj...
Obchodził ją dookoła i śmigał w powietrzu bykowcem.
— Nic nie wiem, panie i dobroczyńco mój! Nic nie wiem, nikogo nie znam i nie widziałam... Na nikogo oczu nie śmiem podnieść, wierna niewolnica twoja... Tego Kuzniecowa nie znam i nie słyszałam o nim...
— Jakto nie słyszałaś... Sam mówiłem ci o nim przeszłym razem, kiedy mi doniesiono, że był u ciebie w czasie mojej z naczelnikiem wycieczki... do tych tam nowo budowanych domów! Nie pamiętasz?... Hę!? To ja ci zaraz przypomnę!...
Zaszedł z przodu i ciął na odlew po drżących piersiach kobiety. Okropny krzyk rozdarł ciszę pustego domu.
— A co? Nie pamiętasz?... To może teraz przypomnisz sobie, coś dzisiaj robiła?... Gadaj: coś robiła od samego rana!... Gadaj zaraz, a nie utaj najmniejszego szczegółu...
— Z rana obudziłam się, jeszcze spałeś, miłościiwy panie! Otwarłam drzwi i zawołałam na niewolników, aby wstawali i szli robić porządki!... Przyszedł do kuchni podręczny kozak Siomka... — zaczęła nieszczęśliwa rwącym się głosem.
Nowosiłow chodził dookoła niej i poświstywał w powietrzu bykowcem. Wtem w sieni rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Urzędnik zatrzymał się z niepokojem na twarzy; oczy katowanej rozbłysły nagle nadzieją i obeschły.
— Ty, duszko, nie myśl, że to już koniec!... O nie, ty tu zaczekaj!... — szepnął Nowosiłow, biorąc kaganek ze stolika.
Stukanie, powtórzywszy się parękroć razy, ucichło, a potem rozległo się uderzenie w okiennicę jednego z okien łożnicy i gromki głos zawołał:
— Widzę, że wuj jeszcze nie śpi!... Niech wuj otworzy... Niezmiernie pilna sprawa... To ja, Izmaiłow!
— Do licha!... Tak pilna, że aż po nocy pod oknami się włóczysz?...
— Bardzo pilna, nieodłożnie pilna, Sergjuszu Mikołajewiczu! Pilna i tajemnicza... sprawa państwowa!...
— Głupiś, znam ja wasze tajemnice państwowe... Idź zresztą do drzwi, to ci otworzę... Sam jesteś? Co?
— Sam, wuju, sam!... Komuż mógłbym w takiej rzeczy zawierzyć, prócz ciebie!?...
Urzędnik schował w rękaw nabitą krócicę, zabrał światło i wyszedł.
Wyciągnięte ciało Agafji blado świeciło wpośród opustoszałej komnaty, ledwie rozjaśnionej płomykiem zielonej „lampady“, wiecznie gorejącej tu w rogu, przed wielką „ikoną“ Zbawiciela w bogatych złoconych „ryzach“.
Ogromne łoże bielało niewyraźnie w głębi pod ciemnym baldachimem, jak kamienny sarkofag. Niewolnica, pomimo bólu w skrępowanych rękach, obróciła się twarzą ku drzwiom i cała zamieniła się w słuch. Dobiegała ją urywana rozmowa, w której często powtarzało się nazwisko Beniowskiego.
— Domyślałem się tego!... — piszczał Nowosiłow. — Nigdy ten kanalja nie wzbudzał we mnie zaufania... Ale żeby śmiał taką rzecz zamierzyć... Nie do wiary!...
— On na wszystko się targnie!... Władzy nie szanuje, w Boga nie wierzy... Heretyk, cudzoziemiec! Co mu tam!...
— Ale jak go zmóc, bo on już siłę zebrał i gotów się na wszystko ważyć!... A my nawet nie wiemy, jak daleko spisek jego zaszedł, wielu ma zwolenników, co i jak?... Może ma ich tak dużo, że im nie podołamy...
— Jakto, nie podołamy?... A małoż to kozaków?... Żołnierzy... Wziąć zaraz kompanję, napaść, pobić, związać...
— Głupiś, a jeżeli on i wśród kozaków i żołnierzy ma swoich?... Co wtedy?... Trzeba ostrożnie poczynać sobie, z wybiegiem, z rozmysłem... A większa jeszcze trudność, że ten Niłow, stary dureń, wierzy w niego, jak w Boga!... Całkiem oplątały go baby!... Nicpoń, Beniowski, nie wiadomo nawet z którą z nich żyje, z matką czy z córką!... Tak chytrze sprawę prowadzi... Nie wiadomo z jakiego końca zacząć!?
— Z obiema romansuje... na pewno z obiema!... Oho, ale mam już i na to sposób. Zaraz jutro dostarczę wujowi dowodów...
Głosy zbliżyły się ku drzwiom i umilkły; do łożnicy wszedł sam Nowosiłow, odwiązał Agafję i rzekł jej surowo:
— Odziej się i zrób nam ponczu!...
Wyszedł i drzwi przymknął, ale ona ubierała się tuż przy odźwierzach, z uchem na szparze, aby nie stracić słowa z przyciszonej rozmowy.
Dowiedziała się, że spisek wykryty, że wydała go początkowo Kuźmianka, wygadawszy się, iż wyjedzie z Bolszeriecka niedługo z Kuzniecowym i innymi wygnańcami na okręcie Czurina, że Izmaiłow, podsłuchawszy tę jej opowieść, rozpoczął ze swej strony wywiady i dowiedział się prawdy od przyjaciół Stiepanowa, od Boskarewa i Ziablikowa młodszego... Ale że i ci niewiele i nic na pewno nie wiedzieli, więc ułożyli razem we trzech do Stiepanowa z zapytaniem wysłać list, który zobowiązała się dostarczyć uwięzionemu obsługująca go stara Kamczadalka. Jutro należało czekać odpowiedzi...
— A tymczasem, niech wuj radzi, co i jak!?...
Musiała Agafja wyjść nareszcie ze swego ukrycia, udać się do kuchni i gotować poncz, więc straciła koniec rozmowy. Coś niecoś jeszcze słyszała, przemykając się z naczyniami przez pokój, ale sekretarz rychło zrobił jej uwagę, że zbyt często do komnaty wchodzi, następnie co raz drzwi do korytarza otwierał i o mało jej na podsłuchiwaniu nie przyłapał. Zdążyła jednak wyrozumieć, że chodzi o jakieś zabójstwo z rozkazu Beniowskiego. Liczono, że go na niem przyłapią.
— Już ja to wszystko wyśledzę, jak Boga kocham... — gorączkował się rozgrzany napojem Izmaiłow. — Niech mi wuj wierzy... Już ja mu przystawię stołka...
— Ba, żebyś tylko nie przystawił go nam!... To sprawa mocno poplątana, wydaje mi się ponad twój rozum i ty już lepiej nic beze mnie nie poczynaj!... Trzeba i z nieszczęścia umieć swe szczęście wyciskać!... Czem się to skończy, jeszcze nie wiadomo!... Być może, że trzeba będzie wziąć się do samego Niłowa i że wszystkiem ja tu wkrótce rządzić będę... Więc mię musisz teraz słuchać...
— Ale wtedy nie zapomnijcie, wujaszku, i o mnie!...
— To się wie!... Ale teraz ani pary z ust!... Zanocujesz u mnie, a rano weźmiesz kozaka, aby ci zdala towarzyszył na świadka na wszelki wypadek, i pójdziesz do tego tam Boskarewa i Ziablikowa...
— Pójdę!... A jakże!... Zacne chłopy i moi przyjaciele!... Nienawidzą Beniowskiego ciemięzcy... Wszystko zrobią, co każę!...
— Więc słuchaj, co ja ci powiem... — zaczął Nowosiłow.
Ale przedtem zajrzał do korytarza i, spostrzegłszy stojącą tam z naczyniami w ręku Agafję, krzyknął na nią surowo:
— Znowu się szwendasz?... Zaraz wynoś się do kuchni i nie śmiej więcej nosa pokazywać!...
Dla pewności zamknął ją nawet tam na klucz.
O świcie zdążyła mimo to Agafja przywołać do okna wiernego sobie Kamczadalczyka i posłała go... z bułką chleba do Beniowskiego.
— Powiedz, że to od sekretarza, że dowiedział się nasz pan, iż nie ma pan Beniowski chleba na śniadanie i przysyła mu. On cię suto zato wynagrodzi, ale pamiętaj, milcz na Boga, słowa nie piśnij o tem nikomu, bo to wielki wstyd dla takiego pana jak Beniowski, zięcia samego naczelnika, że mu chleba zabrakło!... Mogliby cię za gadulstwo surowo ukarać!... A jak cicho wszystko minie, dostaniesz srebrnego rubla... Nawet Sergjuszowi Mikołajewieżowi nie godzi się więcej o tem wspominać. Zabronił... Rozumiesz?... Co?... Leć więc!...
Kamczadal kiwnął głową z przebiegłym uśmiechem i tyłami pomknął do pobliskiego lasu, otulonego różowemi porannemi mgłami, gędźbiącego od chórów przelotnego, budzącego się ptactwa.



XXXIX.

Tegoż ranka, jeszcze sekretarz Nowosiłow z Izmaiłowym nie skończyli śniadać, jak wszedł do nich niespodzianie Beniowski. Zdziwiony gospodarz dał natychmiast znak siostrzeńcowi, żeby sobie poszedł, i zaprosił grzecznie do stołu wygnańca.
— Jakiż powód sprowadza was, czcigodny Auguście Samuelowiczu, do mnie w tak rannej porze!...
— Sprowadza mię skarga. Krzywda nam się stała i właśnie ze strony blisko ciebie stojącego człowieka... Wczoraj wieczorem twój krewny, niejaki Izmaiłow, wpadł do narzeczonej przyjaciela naszego Kuzniecowa, zelżył ją bez żadnego powodu i nawet pobił...
— Narzeczonej Kuzniecowa?... — powtórzył ze szczerem zdumieniem urzędnik. — Któż ona jest?... I z jakiej to racji?...
— Jest to siostra sierżanta Kuźmina, a powód ten, że obaj się mają ku onej dzierlatce, jak to często bywa na świecie. Nie mieszałbym się do tej sprawy, gdyby nie to, że Izmaiłow, znany z popędliwości, groził Kuzniecowowi zemstą i śmiercią, do czego żadną miarą dopuścić nie mogę...
— A cóż ci znowu o tego Kuzniecowa tak chodzi!?... Nie wygnaniec on przecie! Dawno już chciałem się ciebie, Auguście Samuelowiczu, spytać, jakie to stosunki go z wami łączą do tego stopnia, iż widziano go pono, jak z karabinem w ręku występował po waszej stronie, przeciw naszym żołnierzom, w owym zatargu o Stiepanowa...
Umilkł sekretarz i świdrował wygnańca zwężonemi jak szpileczki oczami, ale Beniowski spokojnie jego spojrzenie wytrzymał.
— Kuzniecow wiele mi okazał przychylności w samym początku mego tu pobytu, gdym był w potrzebie i powszechnej, jako wygnaniec, pogardzie. Za ostatniego uważałbym się człowieka, gdybym mu teraz nie starał się odwdzięczyć. Teraz jest naszym głównym dostawcą i przedsiębierze budowę naszej kolonji, jak to sam wiesz, Sergjuszu Mikołajewiczu, gdyż za Waszą zgodą podpisywał z nami kontrakt. Czy w zatargu brał jaki udział, nie wiem; nie dziwiłbym się, gdyby w szlachetnej zapalczywości, będąc w owej chwili u nas gościem, za broń razem z innymi chwycił. Błąd był z obu stron, jak to wykazało śledztwo, na co i Wasza Szlachetność się zgodziła...
— Tak to tak!... O cóż ci więc teraz chodzi?...
— Chodzi mi o to, że powyższa Kuźmianka miała razem z Kuzniecowym jechać do Ochocka, w jakim to celu już najęta została podwójna kajuta, o czem Wasza Szlachetność może się natychmiast przekonać, rozpytawszy kapitana Czurina. Właśnie przyjechał ze statku, widziałem go przed chwilą w mieście. Wiedziałem o tem i nawet pomagałem Kuzniecowowi, dając dziewczynie tysiąc rubli posagu... Myślałem, że jednocześnie wam, Sergjuszu Mikołajewiczu, wyrządzam przysługę, gdyż nie jest to zaiste dość cnotliwa osoba, aby mogła stać się waszą powinowatą. W sam raz ona dla poczciwego kupca Kuzniecowa, nie godna jest jednak przez swą kondycję wejść do domu szlacheckiego i tak wysoko w urzędowej hierarchji położonego, jak was... Toć wiadomo, że ani Kuzniecow, ani siostrzeniec wasz nie są jedynymi jej kochankami, że miała za gaszków nieomal wszystkich oficerów załogi... Czy nie lepiej więc, żeby sobie z nowym adoratorem wyjechała do Ochocka?
Nowosiłow wydął wygolone wargi w kształcie ryja i robił niemi rozmaite ruchy, starając się ukryć zmieszanie. Wreszcie sięgnął po dłoń Beniowskiego i zawołał z przyjacielskim uśmiechem:
— Dziękuję ci, przyjacielu, za pamięć o mnie! Nie zapomnę ci tego, choć rozumiem, że bardziej ci w tym wypadku chodzi o honor osób dzierżących urząd i przedstawiających władzę, do których sam rychło zaliczon zostaniesz, niż o mnie. Cieszy mię, iż rozumiesz dług wdzięczności, jaki zaciągnąłeś względem rosyjskiego rządu i szczególniej Miłościwej Pani naszej Imperatorowej. Byłeś w nędzy, a oto wydźwignion jesteś, byłeś niewolnikiem, a oto wywyższon jesteś i zrównan z najprzedniejszymi. Gdzież równy przykład sprawiedliwości i cnoty państwowej; oto kara przykładna za występki i nagroda za cnoty! Czy więc nie mamy prawa oczekiwać od ciebie również najwyższej wierności?... Przyznaj, że byłoby to szczytem podłości ze strony tak obdarzonego najmniejsze uchylenie się od wierności Ojczyźnie i Tronowi i zasługiwałoby na karę najsroższą?... Co?... Nie?... Powiedz sam!...
— Zapewne, zapewne!... — przerwał Beniowski, podnosząc nagle opuszczone powieki. Zmierzyli się przez krótką chwilkę oczyma.
— W tym wypadku jednak chciałbym wiedzieć, co Wasza Szlachetność postanowi. Czy nie należałoby Izmaiłowa na czas pewien wysłać z miasta, aby nie mógł przeszkodzić odjazdowi Kuzniecowa z dziewką w celu zaślubienia jej w Ochocku?
— Owszem ten plan mi się podoba... Muszę jednak, choć dla formy, wszystko sprawdzić, gdyż siostrzeniec przedstawiał mi tę rzecz wcale inaczej!... Beniowski spojrzał na urzędnika pytająco, lecz ten, nic nie dodawszy, wstał i, wyciągając doń rękę na pożegnanie, powiedział, że go przeprasza, lecz musi pójść się ubierać, aby następnie udać się do kancelarji, gdzie przeprowadzi śledztwo.
Beniowski mocno zamyślony poszedł wolno przez miasto na plac przed cerkwią, gdzie miał spotkać się z Chruszczowym. Istotnie ten już nań czekał.
— Wszystko załatwione. Byłem u Kuźmianki i kazałem jej zeznać, jakeś powiedział, uprzedziłem również Kuzniecowa.
— A list do Stiepanowa przejęliście?...
— Oto jest!... Skończony łotr!... Lękam się, że tym razem będziemy musieli z nim skończyć.
— Przyjacielu, gdzież twoja dawna filozofja? Szafujesz śmiercią, jak miłosierdziem! Nie wyjmuj listu, aż skręcimy w zarośla...
Dopiero gdy znaleźli się sami na błyszczącej od kałuż wody drodze, gdy przejrzeli na wsze strony przezroczystą, ledwie ledwie zielonym puchem pokrytą gęstwinę i przekonali się, że nikogo niema wpobliżu, Beniowski przyjął podany list, rozwinął go i odczytał półgłosem:

„Nie tajne nam jest niegodziwe z tobą postępowanie okrutnego waszego herszta, któregoście sami sobie za dowódcę wybrali. Los twój do żywego nas porusza, tem bardziej, gdy uszu naszych dochodzi, że i niebezpiecznie chorujesz, i więźniem jesteś. Korzystamy z niniejszej wydarzonej pory, iżbyśmy cię zapewnili, żeśmy gotowi oswobodzić cię z więzów i z hazardem nawet życia naszego wolność ci przywrócić. Przysięga, którą na nas wróg twój wymógł, przeszkadzała nam dotąd zdradzić niepoczciwego twego herszta; a do tego wstrzymywał nas los tylu zacnych ludzi z nim połączonych, których śmierci stalibyśmy się sprawcami przez wyjaśnienie zamiarów Beniowskiego. Nie zgubimy więc twoich przyjaciół, lecz jeżeli dni twoje są zagrożone, powiedz, a o godzinie, którą nam naznaczysz, zaręczamy ci, iż skruszone twe więzy zostaną. Jeżeli zaś sądzisz, iż bezpieczeństwo i zamiary twoje wymagają, by nie żył twój tyran, rozkaż tylko a wnet ręce nasze obmyją się we krwi tego powszechnego naszego nieprzyjaciela. Śpiesz się z twoją odpowiedzią, a nadewszystko nie zapominaj o wspólnej naszej umowie i obowiązkach, których się podjąłeś, a my nawzajem poprzysiężonej ci dotrzymamy wierności. Oddani ci do śmierci — Boskarew, Ziablikow“.

— Taak! A gdzież oni są? — spytał Beniowski.
— Nocowali u Ziablikowa, starszego, męża dawnej kochanki Stiepanowa... Ona to ułatwiła porozumienie z więźniem.
— Dużo ich?
— Dwóch, ale mają podobno jeszcze sześciu stronników wśród spiskowców; tak przynajmniej zeznała niecnota, Ziablikowowa, zbita przez męża.
— Źle! Kruszy się wszystko. Tymczasem my musimy przewlekać za wszelką cenę. Od Sybajewa ani słuchu, ani duchu!... Aresztowali ich, czy inna stała się im przygoda!? W każdym razie nie możemy ich tak na los szczęścia porzucić, musimy się o nich zatroszczyć... Piętnastu ludzi sukursu to również znaczy dla nas niemało! Następnie — aura!... Dziś jeszcze mówił mi Czurin, że wcześniej jak za miesiąc marzyć o nawigacji niepodobna. Góry lodowe w zatoce mają być niezwykle w tym roku liczne i potężne.
— A co powiedział sekretarz?
— Chytry lis. Przypuszczam, że niewiele wie na pewno, ale domyśla się wszystkiego. Będzie nam szył buty u naczelnika, ale powojujemy z nim jeszcze. Czy beczki z solonemi rybami i wódką odstawiono już do Czekawki?
— Pisał Salmonow przez umyślnego, że załadował je już na statek!...
— To dobrze!... Pośpieszajcie z odesłaniem reszty, a spiskowcom, zabroń stanowczo wydalać się z domów... bez; pozwolenia dowódców!
— A cóż zrobimy ze zdrajcami...
— Ha, trzeba będzie ich jakoś... pozyskać!...
— Co?... Jeszcze pozyskiwać!? Nasi chłopcy proponowali, że urządzą z nimi zwadę i usieką ich...
— Mamy i tak ludzi mało, spróbujemy inaczej...
Tak gawędząc, doszli do wioski, gdzie obecność mnogich wygnańców, rozmawiających kupkami na ulicach, zdradzała powszechne wzburzenie. Ujrzawszy idących przywódców, kłaniali się im zdaleka czapkami i szli ku nim tłumnie. Beniowski wstrzymał ich znakiem ręki i wszedł niezwłocznie do domu Chruszczowa. Przybył tam zaraz Panow, Baturin, Winblath.
Odbyli małą naradę.
Beniowski odrzucił wszystkie propozycje gwałtowne i skłonił Panowa, a za nim innych, że zobowiązali się wymusić na Stiepanowie następujący list do jego sprzymierzeńców:

„Pismo to niechaj was przekona, jak ciężką chorobą jestem złożony. Zapadłem na zdrowiu od momentu, kiedy ostatnim razem się z wami widziałem. Składam wam najuprzejmiejsze dzięki, szacowni moi przyjaciele, za wspaniałomyślną waszą pomoc, którą mi ofiarujecie, lecz ta dziś już niepotrzebna, a jedyną jest teraz moją pociechą poznawać, jak dalece niesprawiedliwie postępowałem z moim zwierzchnikiem. Nieznośny on wam jest, ponieważ wam go wystawiłem za człowieka nienawiści godnego; myliłem się; przeto zaklinam was na tę przysięgę, która nas wspólnie związała, nie powiększajcie mych zgryzot czyhaniem na życie tego szacownego i zewszechmiar kochania godnego męża. Twierdząc, że jest moim nieprzyjacielem, w tem błędnem przekonaniu działałem, jakeście widzieli, śmierci nawet onego szukałem. Wnieśliście stąd zapewne, iż zemsta jego mnie ściga; lecz on, przeciwnie, moim stał się obrońcą, a ratując me życie, własną swą całość na sztych wystawił. Gdy więc dni moje jemu szczególnie winienem, błagam was, byście go tyle poważali, ile przyjaciela waszego. Śpieszę się z tym odpisem, bym zapobiegł skutkom znajomej mi waszej żywości. Przybądźcie co prędzej do mnie, iżbym was ustnie obszerniej o moim uwiadomił stanie. Możecie mię odwiedzić bez żadnej obawy i pochlebiam sobie, iż w tej okoliczności tę wam największą uczynię przysługę, gdy was poznam z pewną osobą, która godna jest waszego szacunku i śmiało się z nią związać możecie“.

Niektórzy twierdzili, że Stiepanow podobnego listu napisać nie zgodzi się, ale Beniowski twierdził stanowczo, że nietylko napisze go, lecz odegra nawet całą potrzebną w dalszym ciągu komedję.
— Sam ja nie pójdę... Niepotrzebnieby go to rozjątrzyło, ale dam odpowiednie instrukcje Panowowi i jestem pewien dobrego skutku!
Wyszedł razem z Panowym i w drodze przedstawił mu zatajony przez siebie do tej pory list Stiepanowa do Nastazji, opowiedział co z tego wynikło i wytłumaczył blademu z gniewu i przerażenia Panowowi, jak tej rzeczy użyć powinien, aby nacisk na nędznika wywrzeć. Panow przysięgał, że go własną ręką tym razem zabije, gdyby się choć chwilkę wzdragał.
— Chwilkę może się i będzie wzdragał, lecz ty go nie zabijaj, gdyż koniec końców zrobi, co mu każesz... Nie przypuszcza nawet pewno, że wiemy o jego zdradzie!... Spadnie to na niego jak grom, a nie jest on bynajmniej... twardy!
— Nędznik!...
— Ma jednak stronników i... przyda się nam!
Stało się, jak przewidział Beniowski. O godzinie jedenastej wieczorem doniósł Panow, że Stiepanow chce przedstawić Beniowskiemu oraz Radzie związkowej swych przyjaciół: Boskarewa i Ziablikowa z sześciu towarzyszami.
Przyjął Stiepanow zwierzchników, leżąc w łóżku i odegrał swoją rolę znakomicie. Słabym głosem poprosił Beniowskiego, aby się doń zbliżył, chwycił jego rękę i ucałował gwałtownie. Poczem zaczął wyliczać mnogie swoje przestępstwa oraz dowody przyjaźni, pobłażania i ufności, jakich od towarzyszy doznał. Skończył prośbą o odpuszczenie mu win oraz przysięgą wierności i posłuszeństwa na przyszłość.
Poczem, nim zdążył mu ktokolwiek odpowiedzieć, zwrócił się wprost do Beniowskiego, przedstawiając mu swych przyjaciół: Boskarewa, Ziablikowa, oraz innych, prosił o przyjęcie ich niezwłocznie do związku i ręczył głową za ich zachowanie się oraz ścisłe przestrzeganie prawideł karności i tajemnicy.
Rozpytał się Beniowski każdego zosobna, kto zacz jest i czy istotnie szczerze, stanowczo i z dobrej swej woli przystępuje do spisku, za który grozi mu kara śmierci ze strony rządu.
Wszyscy wyrazili niezłomną gotowość służenia sprawie, w wielkiem podnieceniu wypytywali się o czasie i sposobie ucieczki i błagali o natychmiastowe ich zaprzysiężenie.
Beniowski trochę się opierał temu, naznaczył im termin o trzeciej po północy, kiedy przyjdą z miasta Gurcynin, Bielski, kniaź Zadskoj i inni, ale Rada postanowiła, że wobec powszechnego zmęczenia i konieczności wypoczynku poniektórych dla zajęć jutrzejszych, należy przysięgę przyjąć od nowozaciężnych natychmiast i rozejść się do domów.
Boskarew i Ziablikow z towarzyszami zanocowali u Panowa. Długo w nocy przesiedział z nimi Beniowski, zagrzewając w nich męstwo i zapalając pragnienie wolności. Przed odejściem wziął na stronę Boskarewa i Ziablikowa i dał im szczegółowe wskazówki, co i jak mają zeznawać w razie, gdyby Izmaiłow wezwał ich na świadków.
— Bo wyście nieopatrznie podzielili się z nim swemi myślami, a on nas zdradził!...
— Nie może być!? Sam chciał uciekać!...
— A jednak tak jest!... Widziałem go u sekretarza, którego, jak wiecie, jest krewniakiem!... Więc pamiętajcie, com wam mówił, i nie dajcie się oplątać! — powtórzył Beniowski na odchodnem.



XL.

Nazajutrz wielki ruch trwał dzień cały w osiedlu wygnańczem. Beniowski kazał Panowowi rozdać spiskowym pieniądze i zalecił im kupić niezwłocznie, gdzie kto będzie mógł, jak największą ilość prochu i ołowiu. Jednocześnie surowo im zabronił wstępować do szynkowni i wszelkich spelunek, gdzie łacno było o zwadę przy kieliszku i białogłowach z miejscowym garnizonem lub kozakami. Mieli chodzić zawsze parami, aby jeden drugiego pilnował i od lekkomyślnych kroków odwodził. Część na zmianę pozostawała wciąż pod bronią we wsi oraz w szkole. Dziesiątek umyślnych łączników kursował między Czekawką, miastem i osadą wygnańczą, przynosząc wieści o ładowaniu statku, o ruchu lodów, o prowadzonem przez sekretarza śledztwie w sprawie Izmaiłowa. Wieść o jego aresztowaniu dodała wszystkim otuchy. Po południu przybył do Beniowskiego w towarzystwie podręcznego kozaka sam Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow, przepraszał go za niesłuszne swe podejrzenia, upewniał o swej przyjaźni, opowiadał szczegółowo przebieg śledztwa, które niezbicie wykazało płonność złośliwych oskarżeń Izmaiłowa.
— Zadurzył się i głupstw narobił, których sam teraz żałuje!... — mówił urzędnik o siostrzeńcu. — Aby ostatecznie przyszedł do siebie, kazałem mu wyjechać do Wierchniego Ostroga i nie ruszać się stamtąd nigdzie bez mego pozwolenia. Tymczasem Kuzniecow wywiezie ową trojańską Helenę tutejszą, powód nowej wojny domowej. Proszę was więc, Auguście Samuelowiczu, nie mówcie nic o tem naczelnikowi do czasu, aż się wszystko uspokoi. Stary bardzo się tem wszystkiem przejmuje, a jest ogromnie ostatniemi czasy, może z braku zdrowia, a może z nadmiaru wesołości... drażliwy!... Sam mu przy sposobności w wesołym tonie opowiem owo homeryckie uganianie się za wdziękami niewieściemi... niezwykłe w tak zimnym klimacie!... Tymczasem zaś przyjmijcie ode mnie, Auguście Samuelowiczu, podarunek ślubny, który zdawna w przyjaźni swej gotowałem dla was, ale wręczyć nie miałem okazji!...
Tu położył na stole kiesę złota oraz kazał kozakowi rozłożyć przyniesiony w zawiniątku błam soboli.
— Królewski to zaiście podarunek, pozwolicie jednak, przyjacielu, iż ze względu na skromne me stanowisko i małe zasługi, nie mogę uważać się za godnego... — bronił się dworsko Beniowski.
Kazał przynieść kielichy i długo ugaszczał sekretarza drogiemi wódkami oraz zamorskiemi winami, których miał zapas znaczny na podobny wypadek.
Sekretarz pił, śmiał się, dowcipkował, śpiewał, ale „duszy“, jak to bywało dawniej, Beniowskiemu nie otwierał. Nie robił z nim planów o zawojowaniu Kalifornji i zabraniu obu brzegów Oceanu Spokojnego pod swoją władzę. Nie mówił o dochodach, o orderach, nawet o wdziękach białogłowskich nie wspominał. Beniowski, który pić umiał i miał najmocniejszą w miasteczku głowę, zrozumiał, że go tym razem nie spoi, a sam przeciwnie czuł w myślach lekki zamęt. Gdy więc sekretarz o zmierzchu zaczął wybierać się do domu, nie zatrzymywał go bardzo, choć zwykle takie hulanki ciągnęły się tu przez noc całą do białego dnia, a bywało i dłużej.
Po odejściu gościa wsadził zaraz Beniowski głowę w zimną wodę, umył się i posłał po Chruszczowa, który w jego zastępstwie przyjmował w tym czasie wieści i wydawał rozporządzenia.
— Izmaiłow wysłany do Wierchniego Ostroga!... — krzyknął ten radośnie, wpadając do izby.
— Wiem!
— Sam komendant go odwiózł z pięcioma kozakami!
— Oo! To mi się mniej podoba! Kiedyż wyjechali?
Dość dawno, pewnie przed południem. Nikt ich nie widział. Dopiero wieczorem jeden z naszych doniósł nam, że wracając z polowania, spotkał ich na drodze w górach, w dziesięciu wiorstach od miasta, że prowadzili z sobą juczne konie i byli w pełnem uzbrojeniu.
— Słuchaj, Chruszczów, my się tu im w naszej wsi ani szkole w razie zbrojnego napadu nie oprzemy. Zmogą nas. Otóż, mam pewien plan, który trzeba jednak szczegółowo obmyślić i na miejscu wykalkulować. Jutro rano pójdziemy obaj do Czekawki, zrób więc odpowiednie rozporządzenie na czas naszej nieobecności. A teraz, przyjacielu, muszę biec do naczelnika. Dawno tam nie byłem i dłużej wprost nie wypada... A potrzebuję się również dowiedzieć, jak stoi sprawa z sekretarzem, bo widzi mi się, że mię mocno okłamuje... Do widzenia więc, druhu!
Wybiegł z domu i szybkim krokiem skierował się po ciemniejącej drodze ku miastu, błyskającemu ogniami poprzez zarośla.
Była już dobra noc i wieczorne ognie gorzały w oknach domów, gdy stanął przed bramą fortecy.
Zatrwożył się, znalazłszy podniesione zwody; jednak straż, poznawszy go, przepuściła boczną furtką bez żadnej trudności.
Rodzina naczelnika zebrana była w jadalni, przyjęto go z ożywieniem, ale bez zwykłej radości. Nastazja zaraz mu podsunęła talerz i misę z pieczonem dzikiem ptactwem, naczelnik nalał mu kielich wódki.
— Cóżeś tak długo nie był?... — spytał go z surową wymówką.
Musiał Beniowski znów kłamać, opowiadać o swych kłopotach i trudach nad zorganizowaniem przewozu potrzebnych rzeczy, narzędzi oraz zapasów dla zakładanej osady rolniczej. W czasie tej opowieści od czasu do czasu rzucał smutne spojrzenie na wychudłą, znękaną twarz Nastazji, opływającą co chwila gorącym rumieńcem.
Naczelnik zwolna poweselał i z dawną ufnością słuchał pod koniec planów Beniowskiego, jak to on posieje na początku tylko jęczmień i jare żyto na miejscach suchych, mniej urodzajnych, ale wygrzanych słońcem, na południowych wystawach, aby zboża zwolna przyuczać do klimatu.
— Bo roślina, jak człowiek, boi się przeziębienia i może nawet dostać... kataru! — śmiał się wygnaniec.
— Co za szkoda, że nie można ich polewać wódką, bo to od kataru najlepsze lekarstwo!...
— Ryżkow, co już przed tobą, Auguście Samuelowiczu, tych rzeczy próbował, to w zimne noce jesienne, lękając się przymrozków, ogień na polach dookoła zbóż palił... Grzał je... Cóż kiedy od tego część plonu się spaliła. Ta co właśnie dojrzała. Zawiał wiatr i słoma zajęła się!... — opowiadała Marta Karłowna.
Szczery, dawny nastrój nie wrócił jednak i Beniowski wychodził od naczelnika w wielkim niepokoju. W korytarzu czatowała nań, jak za dawnych czasów, pani Niłowowa.
— Co to u was zaszło?... Dziewczyna znowu płacze, nie śpi po nocach, mizernieje... Pokłóciliście się, czy co?
— A tak, trochę... poróżniliśmy się. Nastazja Iwanowna chce, żebym... do greckiego przystąpił kościoła. A lubo jednakiem okiem spoglądam na wszystkie religje, brzydzę się jednak interesownem odszczepieństwem... Gdy więc mi oświadczyła, że upór mój może przeszkodzić naszym związkom, wręcz jej powiedziałem, iż wolę żyć nieszczęśliwym, aniżeli zasłużyć na najmniejsze wyrzuty sumienia!
Obruszyła się na córkę pani Niłowowa, zawołała ją i zaczęła surowo strofować. Dziewczyna pełnemi łez oczyma patrzała na matkę, ale nic nie odpowiadała i dopiero kiedy ta kazała jej uścisnąć Beniowskiego, wybuchła głębokiem łkaniem już na piersiach narzeczonego.
Wybiegł z duszą starganą, z sercem uciśnionem. Przebiegł szybko bramę i mostek warowni i ruszył przez śpiące miasto ku czerniejącym wdali lasom.
— Nie, nie mogę! Już i ja nie mogę!... — szeptał suchemi ustami.
Aby uspokoić się, poszedł dookoła brzegiem rzeki, gdzie zimna wstęga lodów bielała tajemniczo w głębokim parowie. Patrzał na nią z jakąś zabobonną trwogą.
Wydało mu się, że lody nie ruszą się nigdy. Poczuł potrzebę dotknięcia się ich dłonią i spuścił się po gliniastem osypisku na samo dno. Ogarnął go wilgotny grobowy wiew; gdy wszakże zbliżył się do trupio połyskujących cielsk lodowców, spostrzegł wartką, szeroką płoń żywej wody, oddzielającą stężałe kry od rozmokłej ziemi. Chcąc dostać się na sam lód, podążył z prądem i znalazł się pod cyplem wyniosłego przylądka. Obszerny widok otwierał się stąd na długą, zamgloną płosę rzeki, ginącą w zmieszanych cieniach brzegów i nocy. Wtem zauważył nieopodal figurę człowieka, stojącego na szczycie kry i tak samo jak on zapatrzonego wdal.
— Hej, kto tam?... — zawołał.
Nieznajomy szybko się obrócił.
— To ja, Sybajew!... Aha, Beniowski!
— Jakże się to stało, że tu przyszedłeś?... Anim myślał, że cię tu spotkam!...
— Przyjechałem już dawno. Znudziło mi się czekać w pustem mieszkaniu, więc wybiegłem zobaczyć jak tam stoją sprawy z lodami... Co, niezgorzej!...
Zamilkł na chwilę i uszu nadstawił. Beniowski również zwrócił nagle uwagę na ciche szmery, pluski, kapanie, oraz głuche mamroty nurtów, strumyków, strumyczków i kropel sączących się na całym obszarze rzeki w lodowych wnętrzach skuwającego ją pokrowca.
— Zupełnie jak my teraz!... nurkują... pod jarzmem despotyzmu!... — roześmiał się Sybajew.
— Czemuż nie mówisz, jak udała ci się wyprawa?... Czy przyprowadziłeś wszystkich towarzyszy?... Czy zauważyli w Niżnim wasze wyjście?... Czy nie przeszkadzali wam?... Wielki był czas!... Już zaczynałem się obawiać!...
— Zaskoczyło nas bezdroże. Nawet w górach śniegi miejscami zupełnie rozmokły, psy sani przeciągnąć nie mogły. Stąd zwłoka... Dobrze jednak i to, że się połączenie z Niżnim przerwie, gdyż podły tamtejszy protopop coś przewąchał; naszego diakona puścić nie chciał. Z trudem udało nam się go wyrwać, tem bardziej, że sam on również zląkł się i iść wzdragał. Przemocą nieledwie uprowadziliśmy go. Gdyby został, Boże broń, wydałby nas. A tymczasem podburzeni kozacy i mieszczanie nastawali na nas. Widząc, że zabieramy rzeczy, dobytek, broń, nie chcieli nas puszczać i rzeczy wydawać. Gdyby nie Norin, któremu zgodnie z twoją instrukcją przedstawiliśmy oficjalne do kolonji wezwanie, nie obeszłoby się bez bijatyki i krwi rozlewu...
Opowiadał szczegółowo przebieg wyprawy, zdawał sprawę ze stanu ducha, sił i zdrowia swego oddziału.
— Owszem nie są nawet od tego, żeby się pobić, a szczególniej mają ochotę zawładnąć kasą rządową i rządowemi składami futer!... — roześmiał się wkońcu.
Beniowski szedł w ciemnościach obok rozgadanego oficera, chmurny i milczący.



XLI.

Nazajutrz rano Beniowski z Chruszczowym nie uszli i stajania od osady, gdy dogonił ich zdyszany kozak Niłowa i obwieścił:
— Pani prosi, żeby pan zaraz przyszedłl Starszy pan umiera!...
— Co?... kiedyż to?...
— A wrychle po śniadaniu. Rozgniewał się na sekretarza, wygnał go, a kiedy ten odszedł, położył się i jęczeć zaczął!...
— Wracaj i powiedz, że będę natychmiast!... — odesłał Beniowski kozaka; poczem zwrócił się do Chruszczowa. — Przyjacielu rzekł widzę, że nie będę mógł pójść z tobą, tymczasem jest to rzecz niecierpiąca zwłoki. Rozumiesz, iż dla szczupłych sił naszych, bezskuteczny byłby nasz opór wojskom rządowym, gdybyśmy walczyli pod miastem. Załoga i kozacy otoczyliby nas łatwo w polu, a zamkniętych w domu szkolnym łatwoby mogli podpalić lub ogłodzić... Nareszcie zbiegostwo i wszelki popłoch łatwiejszy w miejscu zewsząd otwartem. Przyszło mi więc na myśl, że najlepiej będzie, jeśli na pierwsze doniesienie, że nasze zamiary ostatecznie odkryte zostały, zrejterujemy całym taborem na brzeg morski, gdzie opanowawszy redutę przy latarni morskiej, łacno w niej wytrzymamy natarczywość nieprzyjaciela, aż do chwili, gdy stan aury i sprzyjające wiatry uwolnią zatokę od lodów i pozwolą Czurinowi z portu wypłynąć. Wiem, że w reducie są cztery armaty, lecz wiem takoż, że prochu tam na sześć jeno wystrzałów. Otóż zlustruj dobrze stan reduty i wszelki do niej dostęp, abyśmy mogli plan odpowiedni ułożyć; następnie przypilnuj spiskowców, żeby zabiegali koło zakupu prochu i część jego wydziel do artyleryjskiego użytku!...
— Więc idziesz do naczelnika?...
— Muszę!
— Bój się Boga, czy to aby nie wybieg, żeby ciebie zwabić! Drżę, kiedy myślę o tem... Co się z nami stanie... Wszystko pryśnie!... Ludzie tobie jednemu ufają, tobie tylko wierzą, ciebie się lękają!... Bez ciebie nie ruszą się, co gorzej wydadzą nas wszystkich natychmiast władzom, aby uzyskać przebaczenie!...
— To trudno, iść muszę!... Czas przyzwyczaić się, przyjacielu, do niepewności. Toć grę tę wciąż o włosek od zguby prowadzimy już oddawna!... Nie myślę wszakże, żeby to był podstęp... Jeszcze na to za wcześnie!... Staraj się wrócić co prędzej z twego przeglądu, gdyż czuję, że obecność twoja będzie potrzebna... Niepokoi mię, wyznaję, ten wyjazd komendanta z Izmaiłowym do Wierchniego, a i z Niżniego, sądząc ze słów Sybajewa, może przyjść donos lada dzień... Bywaj zdrów, a śpiesz się!
Na rozwidleniu drogi rozeszli się każdy w swoją stronę. Beniowski szybko pokroczył ku widniejącemu w wylocie lasu miastu, kierując się wprost ku ciemnym częstokołom fortecy.
Zastał spłakaną rodzinę Niłowowych dookoła łoża, na którem leżał nieruchomo wyciągnięty naczelnik. Twarz chory miał zsiniałą a z otwartych ust wydobywały się mu chrapliwe jęki. Felczer Lapin puścił mu krew, ale bezskutecznie; zabierał się właśnie do powtórzenia operacji.
Beniowski rozpytał się naprędce, co i jak było i pochylił nad chorym z zapytaniem, gdzie go boli? Ten odemknął cokolwiek powieki i w zmętniałem jego spojrzeniu zatliła się przez chwilkę skra radości i nadziei. Z trudem wielkim wskazał ręką na bok.
Beniowski bok zmacał, wywołując mocnym naciskiem zwiększone jęki chorego. Kazał grzać talerze cynowe, owijać chustami i przykładać do wskazanego miejsca, a w apteczce domowej wyszukał aloesu, zmieszał go z wódką i wlał płyn w gardło choremu.
W rezultacie po niejakim czasie naczelnik poczuł się na tyle dobrze, że mógł mówić i wpół przysiadł na łóżku. Rozradowane kobiety patrzały na Beniowskiego, jak na Boga.
— Wynoście się wy, wynoście!... Zostawcie nas samych! — zwrócił się do nich Niłow.
— Teraz jeszcze niemożna wiele gadać, musi pan, Iwanie Piotrowiczu, czas jakiś poleżeć w zupełnym spokoju!... — opierał się Beniowski.
— Nie, nie!... To mi ulży, czuję, że zaraz zdrów będę... Albo... niech się co chce stanie... Ja rozkazuję! — upierał się chory. — Słuchaj!... — zwrócił się do Beniowskiego, gdy zostali sami. — Pokochałem cię jak syna, córkę ci daję, urząd po sobie chciałbym ci zabezpieczyć... wywyższyć cię pragnę ponad wszystkich, bo wydało mi się, żeś wart, żeś jest człowiekiem, jakim sam niegdyś zostać marzyłem, a nie mogłem... Tymczasem ten... ten gad parszywy... gada mi, że ty, ty... zdradę mi szykujesz, że urządziłeś jakowyś wielki spisek w celu wyzwolenia wygnańców... Śmiał nawet twierdzić, że córka moja wmieszana doń jest i żądał pochwycenia was i oddania natychmiast pod surowe śledztwo, pod przymus i tortury... Czego myślał dociec w ten sposób, nie wiem... Może, jak Marta Karłowna mówi, chciał sprośne swe oczy nacieszyć widokiem wylękłej, obnażonej przez kata Nastki, która wiadomo, że go, gada, odpaliła!... Tfu!... Obrzydliwość!... Ale znany on z tego!... Ach łotr! Ach gałgan!... Słowem rozgniewał mię, wypędziłem go, oskarżając, że czyha na moje miejsce, na moje dobre imię, oraz rękę i wiano mojej córki... Jak to sobie dawniej układałem, zanim ty nie przybyłeś. Ale wyznaję, że mi tyle rozmaitych pozornych dowodów przytoczył, że czuję się zmąconym... Więc powiedz mi, co to wszystko znaczy, upewnij, że nic podobnego nigdy nie powstało ci w głowie, że to złe urojenia tego rozpustnika, jarzącego się do sromu każdej urodziwej niewiasty, tego okrutnika ohydnego, tego wieprza cuchnącego... tego... tego!... Powiedz, zaraz powiedz, że to nieprawda!...
Utkwił w Beniowskim groźne rozgorzałe od nowa oczy. Na twarzy wygnańca przez krótką chwilkę widać było jakby zmieszanie i walkę. Krzaczaste brwi Niłowa zsunęły się prawie w jedną linję, zjeżyły się sumiaste jego wąsy.
— Cóż... milczysz?...
— Zbyt nieoczekiwane i zbyt wielkie wniesiono na mnie oskarżenie, abym nie czuł się wytrącony z równowagi... — zaczął wreszcie Beniowski. — Ale rozumiem, skąd to pochodzi...
Tu w krótkich wyrazach opowiedział o niefortunnych, miłosnych zabiegach Izmaiłowa u Kuźmianki, o zamiarze Kuzniecowa uprowadzenia tej nowej „bolszerieckiej Heleny“ na okręcie do Ochocka, o swojem wmieszaniu się w tę sprawę i bajce zmyślonej z tej racji przez siostrzeńca sekretarza, wreszcie o wykryciu tego wszystkiego i zesłaniu Izmaiłowa przez wuja do Wierchniego Ostroga.
Naczelnik odrazu poweselał, kilka razy śmiał się w czasie opowiadania, ale wkońcu wybuchnął:
— W takim razie cóż on mi tutaj dzisiaj gadał!... Nie mogę tego puścić płazem!... Hej, Fomka!... wołał na dyżurnego kozaka. — Skocz do kancełarji i proś natychmiast do mnie sekretarza Nowosiłowa!...
— Należałoby odłożyć, nic pilnego!... Ze względu na zdrowie wasze, Iwanie Piotrowiczu!... — uspakajał go Beniowski, lecz żyły już nabrzmiewały na skroniach Niłowa i oczy rzucały błyskawice.
— Zaraz, natychmiast!... Lepiej odrazu z tem skończyć, łeb temu ukręcić, gdyż czuję, że żółć mię znowu zaleje!...
Zdziwił się niezmiernie Nowosiłow, zastawszy Beniowskiego u łoża naczelnika, gawędzącego z nim z dawną poufałością.
— Cóż to naplotłeś mi, Sergjuszu Mikołajewiczu? O mało nie wysłałeś mię na tamten świat!?... Tymczasem wszystko okazuje się babskiem gadaniem, spódnicową jakąś intrygą... Jakżeś śmiał mamić mię podobnemi głupstwami, co?... Jak się nie usprawiedliwisz, to popamiętaj sobie, że cię nauczę, jako ja tu jestem pierwszy, nikt inny! Rozumiesz, hę!? Dlaczegóż więc ponowiłeś swoje tutaj oszczerstwa, które sam uznałeś za niesłuszne i za które sam skazałeś wczoraj jeszcze na wygnanie swego synowca?... Co?... Ha!?...
Sekretarz rzucił zwężonemi oczkami w bok na Beniowskiego złośliwe spojrzenie i poprawił zwisający żołądek.
— Tak, istotnie, czas z tem skończyć i ponieważ główny ptaszek w rządowym znajduje się lokalu, żądam natychmiastowego przytrzymania go i gorącego nad nim śledztwa! Oto list, jaki otrzymałem w tym przedmiocie dzisiejszego rana!
Tu podał Niłowowi nowy list z drogi od Izmaiłowa, w którym ten nietylko ponawiał swoje oskarżenia, lecz wskazywał na Boskarewa i na Ziablikowa, jako na świadków.
Zmieszał się i spochmurniał naczelnik, ale Beniowski, nie tracąc ani na chwilę spokoju, zaproponował, aby stało się zadość żądaniu sekretarza, żeby wezwano natychmiast podanych przez Izmaiłowa świadków, a on zaczeka w sąsiednim pokoju na ich zeznania, aby ponieść karę, jeśli wina jego się potwierdzi.
— Wiadomo jest wszystkim, iż Stiepanow oddawna przysięgał mi zgubę, a i to nikomu nie tajno, w jak ścisłej z Boskarewym i Ziablikowym żyje on przyjaźni. Jakkolwiek więc świadkowie, na których szanowny Sergjusz Mikołajewicz powołuje się, są dla mnie nienawistni, zgadzam się na nich, aby raz koniec położyć potwarzom, które rząd niepokoją i grożą wszystkim moim pokojowym i kulturalnym planom!...
— Owszem, owszem!... Ale niech jednocześnie sprowadzą tu kata, żeby szczerą prawdę tym krętaczom i zbrodniarzom z wnętrzności wyrwał!... — srożył się sekretarz.
— Poco zaraz kata!? Tybyś wszystkich katował, wiadomo!... Jak nie dadzą należytych odpowiedzi, wezwiemy i jego... Lecz tak odrazu, bez śledztwa — na to i prawo nie pozwala!... — sprzeciwił się Niłow.
— Należałoby wciągnąć w to jeszcze jaką niewiastę, bo z nią ciekawsza byłaby igraszka!... Czy nie sprowadzić czasem Kuźmianki, aby ją przez kata rozdziać i na wolnym ogniu, gdzie należy, przypiekać!? — żartował Beniowski.
— Ha, ha!... — śmiał się Niłow. — Powiadają, Sergjuszu Mikołajewiczu, żeś znowu swoją Agafję przetrzepał!...
Zżymał się sekretarz i brzuch gniewnie co chwila poprawiał.
— Milcz, obieżyświacie!... — syknął wreszcie na Beniowskiego. — Jeszcześ nie wolny, jeszcześ „rab“, a i z wolnego za podobne twoim sztuczki skórę zdjąć należy!...
— No, no!... Dosyć!... Zapominasz z kim mówisz!... — wstrzymywał go naczelnik. — Zresztą zaraz to się okaże, z kogo ściągać skórę będziemy!...
Przyprowadzono Boskarewa i Ziablikowa. Zaczęło się badanie, podczas którego Beniowski zabawiał się rozmową z niewiastami w jadalni.
Pytani zosobna i pokolei zgodnie zeznali, że w ścisłej żyjąc przyjaźni ze Stiepanowym i słysząc go często utyskującego na Beniowskiego, znienawidzili tego i nawet szukali jego zguby, gotowi byli mu śmierć zadać, jednakowoż o żadnym spisku nie słyszeli.
— Wprawdzie Izmaiłow na kilka dni przed odjazdem ułożył sobie podobną bajeczkę, lecz pochodziła ona wyłącznie od niego i Stiepanow jej stanowczo zaprzeczył. Wtedy poznaliśmy, że Izmaiłow chciał nas użyć za narzędzie swojej osobistej zemsty i mocnośmy się na niego za tę niegodziwość oburzyli i gdyby nie nagły jego odjazd, zażądalibyśmy od niego z tego porachunku... Obecnie wstyd nam, że daliśmy mu się wplątać w tak szpetną sprawę i żałujemy naszych dawnych słów i podejrzeń z całego serca!
Po odejściu świadków powstał Niłow na sekretarza. Beniowski starał się gniew jego ułagodzić i nawet pozyskać znowu ufność zawstydzonego i poniżonego urzędnika.
— Cóżem ja winien?... — zaczął się ten wreszcie usprawiedliwiać. — Obowiązek służby kazał mi natychmiast o tak ważnej sprawie donieść wam, czcigodny Iwanie Piotrowiczu!... Czyż mogłem przypuszczać, że ten nicpoń tak mię okłamie!... Łotr i w dodatku rodzony synowiec... Już ja mu dam przy okazji, już ja mu za cały mój srom zapłacę!...
— Eh, co tam!... Dajmy temu spokój!... Małoż to głupstw i myśmy robili w młodości, szczególnie gdy nam krew zapaliła podwika!... Ale ognistego masz krewniaka, Sergjuszu Mikołajewiczu!... Widać, że to familijne!... Co?... Wszystko dobre, co się dobrze kończy! Co?... Wypijmy więc na zgodę i tyle, hę!? — radził rozweselony naczelnik.
Kazał sobie podać szlafrok kunami podbity, dźwignął się z loża i zasiadł na zwykłem miejscu przed stołem, na którym domyślna Marta Karłowna już postawiła kielichy i pełne wódek gąsiory.
Gdy na odchodnem opowiedział Niłowowej i Nastazji Beniowski o co go obwiniano i co mu groziło, zbielała z przerażenia Niłowowa jak płótno, a Nastazja nawet zemdlała. Gdy ocucono dziewczynę, Beniowski pożegnał się z niewiastami i wyniósł się co prędzej z fortecy z mocnem postanowieniem nie wracania tu już nigdy.



XLII.

Przeżyte wzruszenia zmogły jednak i żelazne zdrowie Beniowskiego. Straszliwa żółciowa kolka i jego powaliła na łoże. Podczas gdy leżał nawpół z bólu przytomny, wpadł Chruszczow, donosząc, że komendant już wrócił z Wierchniego Ostroga i że kozak z jego konwoju przywiózł list od Izmaiłowa do Boskarewa i Ziablikowa.
Poczytując ich za swych przyjaciół, pisał Izmaiłow o swym rychłym powrocie, o wykryciu zabójstwa Lewantiewa z rozkazu Beniowskiego oraz o całym szeregu innych przestępstw „herszta“, udowodnionych przez licznych świadków, którzy niebawem zostaną sprowadzeni do Bolszeriecka po aresztowaniu głównego winowajcy i jego przyjaciół.
„Możecie więc powiedzieć Stiepanowowi, że wkrótce skończą się jego męczarnie!...“ — dodawał w dopisku.
Beniowski kazał natychmiast zgromadzić spiskowców, przeczytać im powtórnie porządek komendy, podział na oddziały i oznaczenie miejsc, które każdy miał na dany sygnał zająć. Na długiej żerdzi kazał umocować nad bramą szkoły latarnię, aby każdy w razie nocnego alarmu mógł łatwo znaleźć drogę; mostek na rowie, otaczającym dom, kazał rozrzucić i zostawić jedynie wąską kładkę, wiodącą do obronnej furtki. Przygotowano broń, ładunki, sprawdzono zamknięcia bramy, drzwi, okiennic oraz całość częstokołu. Rozstawiono straże.
Wieczorem dano znać Beniowskiemu, że przybyła Nastazja; kazał ją puścić natychmiast do wnętrza.
— Przychodzę pożegnać się z tobą; gdyż wydało się wszystko; przywieziono Izmaiłowa i dużo ludzi z Wierchniego. Ojciec wprost straszny, w matkę cisnął cynowym dzbanem i mocno ją zranił, a mnie szukał po całym domu... Niańka mię na strychu ukryła, skąd wieczorem uciekłam, aby ciebie ostrzec... Brama zwodzona w fortecy zamknięta i nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają bez pozwolenia ojca. Z trudem przekradłam się, przecisnęłam szparą w rozłamanym częstokole ztyłu, o której ci mówiłam. Ledwiem nie utonęła w błocie, w fosie fortecznej... Nie wiem jak wrócę!...
— Zostań!... — rzekł gwałtownie Beniowski.
Dziewczyna spojrzała nań przeciągle i wstrząsnęła głową.
— Nie!... Ale pamiętaj: jeżeli przyjdzie do bitwy — oszczędzaj, proszę, ojca!
— Rozumie się!... Nie potrzebujesz mię o to prosić!... Sam twego ojca lubię... pomimo wszystko! Nie zapomnij tylko otworzyć twego okna od ogrodu!
— Już idę! Niech cię Bóg chroni!... — szepnęła dziewczyna.
Beniowski zbliżył się, lecz nie śmiał jej objąć; ucałował jedynie jej drżącą rękę.
Nad ranem przyszła wieść, że całą noc trwały narady u naczelnika, że byli tam wszyscy urzędnicy, oficerowie i nawet główny zwierzchnik kamczadalskich „taju“ okolicznych.
O dziesiątej zjawił się w szkole sierżant i zaprosił Beniowskiego na śniadanie do naczelnika. Beniowski wymówił się chorobą i obiecał, że przyjdzie jutro, jeżeli stan zdrowia mu pozwoli. Wysłaniec nastawał i groził, że ma rozkaz zmuszenia siłą Beniowskiego do słuchania siebie, przyczem ujął za rękojeść szpady. Beniowski pogroził mu pistoletem, twierdząc, że nie mógł otrzymać tak dziwacznego rozkazu prowadzenia siłą na śniadanie, żeby wynosił się natychmiast i nie wracał bez pisemnego rozkazu.
W parę godzin potem przybył komendant z kilkoma kozakami i lektyką naczelnikowej... Beniowski na wieść, że idą, kazał wartom się ukryć i przepuścić ich swobodnie do wnętrza.
— Cóżto się stało, przyjacielu!... Chory jesteé!? A szkoda!... Wesoła gotuje się u naczelnika pohulanka!... Brak nam ciebie będzie... Pogadalibyśmy o naszych kalifornijskich zamiarach!... A i obecnością swoją rozproszyłbyś wszelkie podejrzenia, wylęgłe z głupich bajek Izmaiłowa! Co, namyśl się!... Może pójdziesz?...
— Żałuję bardzo, ale nie mogę! Ledwie się ruszam!... Mam ulanie żółci, a ten wasz sierżant swem zachowaniem mój stan pogorszył!
— To też my cię poprowadzimy ostrożnie!... Mam ludzi, którzy ci iść pomogą. A nawet w potrzebie poniosą cię w lektyce.
— Dzięki ci serdeczne, Nikandrze Gawryłowiczu, ale wcale iść nie mam zamiaru!...
Zmienił się setnik na twarzy i krzyknął gburowato:
— Nie pójdziesz!... Gwałtem cię zawlec tam rozkażę!...
Roześmiał się Beniowski.
— Za krótkie ręce, mości komendancie!
— Bierzcie go, wiążcie!... — ryczał coraz głośniej rozłoszczony setnik.
Wpadli kozacy, lecz na gwizdnięcie wyskoczyli z ukrycia związkowcy, schwycili wszystkich i nałożyli im pęta.
Widząc się pokonanym, spokorniał Czernych i poprosił Beniowskiego, aby pozwolił mu napisać list do naczelnika.
— Owszem, pod warunkiem, że ja go przeczytam, gdyż uważam cię za mego wojennego jeńca...
— Aż tak!...
— Aż tak!...
Do krótkiego zawiadomienia komendanta, że został wzięty i zatrzymany jako zakładnik, dodał Beniowski długie wyjaśnienie, iż wobec spisku na jego życie i wolność wszystkich jego towarzyszy ze strony sekretarza Nowosiłowa, musi się bronić, że prosi, aby naczelnik nie uważał tego jego kroku za bunt i pozwolił mu wraz z wygnańcami udać się spokojnie do Łopatki, a zakładnicy natychmiast zostaną uwolnieni i spokój publiczny przywrócony.
O piątej przyszła odpowiedź Niłowa. Żądał wypuszczenia natychmiastowego komendanta oraz kozaków, groził odpowiedzialnością, rozkazywał stawić się niezwłocznie wraz ze spólnikami do śledztwa.
„Jeżeli dowiedziesz istotnie swej niewinności, Bóg świadkiem, że surowo ukarzę sekretarza, Izmaiłowa i wszystkich twych oskarżycieli. W przeciwnym razie zdaj się na łaskę nieskończenie dobrotliwej naszej Monarchini, nie powiększaj daremnym oporem swej winy. Zaklinam cię na dawną naszą przyjaźń!...“ — pisał stary.
„Gdybym sam tylko jeden do tej okoliczności wchodził — odpowiedział Beniowski, — nie wahałbym się stanąć osobiście przed wami, Iwanie Piotrowiczu, moim sędzią i moim zwierzchnikiem. Lecz gdy podług własnych pana wyrazów uważany jestem za naczelnika wygnańców, których sekretarz Nowosiłow również zgubić zamierzą, nie mogę samowolnie działać i z towarzyszami mymi porozumieć się muszę. A że dziś zapóźno ich zwoływać, zaczem jutro rano kategoryczną dam odpowiedź!...“
Tymczasem wygnańcy pośpiesznie ściągali swoje siły i gromadzili wszelki oręż oraz zapasy żywności do swej małej warowni, jaką była szkoła.
W głębi najobszerniejszej komnaty, oświetlonej płonącym na kominie ogniem, siedział Beniowski, a obok niego dowódcy oddziałów: Winblath, Panow, Chruszczow. Co chwila rozbrzmiewały nazewnątrz okrzyki wart:
— Kto idzie?...
— Swój!...
— Hasło?...
— Wolność!...
Baturin, Sybajew, Gurcynin spotykali wchodzących, lustrowali ich broń, przeglądali rzeczy, odrzucając niemiłosiernie wszystko zbyteczne.
— Zlituj się, Wasza Szlachetność, przecież to wszystko moje własne!... Cóż ja z tem zrobię?... — opierali się niektórzy.
— Rzucisz, bratku, rzucisz!... I bez tego będziemy mieli dużo do niesienia amunicji i żywności!...
— To idziemy stąd?...
— A cóżeś ty myślał, że wiecznie tu będziemy siedzieć?... Zabieraj swoje i ruszaj a odłożone rzuć tam na kupę w kącie!...
Pokrzywdzony wahał się, spoglądał żałośliwie na Beniowskiego, ale ten zdawał się nic z tego nie widzieć, nie słyszeć. Ruchliwe rysy jego twarzy stężały w niezłomnem skupieniu, piękne, powłóczyste oczy otwarły się szeroko, patrzały surowo. Na kogo padło dziwne ich spojrzenie, milkł onieśmielony i przejęty.
Wtem na ganku rozległa się wrzawa i szamotanie, drzwi otwarły się szeroko i wpadła Ziablikowa z dwojgiem dzieci, a za nią jeszcze parę kobiet:
— Cóż wy chcecie z nami zrobić, niegodziwcy?... Rzucacie nas na sromotę i śmierć pewną!... Toć nas wyrżną rozjuszone kozaczyska na pewno... Ja tam nie zostanę! Jak sobie chcecie!... Gdzie mąż mój, tam i ja, według prawa!... wołała Ziablikowowa.
— A juści!... My też!... — krzyczały inne.
— Zlitujcie się, Auguście Samuelowiczu, dajcie rozkazanie! Toć ani z dobytku, ani z domu nic nie zostanie, wszystko spalą i rozdrapią tutejsze drapieżce!... Dozwólcie choć życie ratować, choć dzieciaków... — wybuchnęła z płaczem Ziablikowowa, rzucając się do nóg Beniowskiego.
Ten wstał.
— Kto was tu wpuścił, kiedy surowo zabroniłem wpuszczać niewojskowych!?... Sybajew, zmienić wartę i winnego postawić na godzinę w pełnym rynsztunku pod ścianą!...
— Ja nie pójdę, nie pójdę stąd!... Zarżnijcie nas lepiej sami własną ręką!... — piszczała Ziablikowowa, kładąc się na ziemi i przyciągając do siebie dzieci.
— Musisz, kobieto, odejść!... Tu nikt pozostać nie może, kto w boju udziału nie weźmie. Z tego tylko zamęt!... Potem, kiedy zdobędziemy okręt, zobaczymy, być może zabierzemy was!...
— A teraz co?... co?... Nie pójdę!... Ratunku!... Boże mój, Boże!...
W szeregach skupionych pod ścianami spiskowców rozległ się pomruk.
— Pójdziesz, pójdziesz!... Sama pójdziesz i przyjaciółki swoje zabierzesz, kobieto!... Zrozum, że zgubicie i nas i siebie!..
— Za nic, za nic!... Tam ciemnio, tam straszno...
Beniowski pomyślał chwilkę.
— Sybajew, zaprowadź je do mego gabinetu i zamknij!...
— Tam wszystek nasz proch i ognia zapalać nie można.
— Niech siedzą w ciemnościach!... Zrewidować i postawić wartę!... Pamiętajcie nic tam nie ruszać. Nieposłuszną zaraz wyrzucić każę za palisadę!
Zaledwie uporano się z żonami, gdy wprowadzono Stiepanowa; stanął blady i cokolwiek wylękły między dwoma uzbrojonymi strażnikami.
— Puśćcie go!... Jesteś wolny!... Więziliśmy cię dla własnego bezpieczeństwa, obecnie to zbyteczne!... Możesz odejść i zostać tutaj w miasteczku jakeś chciał... Nic ci nie zrobią, bo wiedzą o twej zdradzie!
— Teraz... nie mam już... poco zostawać!... — odszepnął cicho.
Wśród wygnańców znowu dało się zauważyć poruszenie. Boskarew, Ziablikow młodszy oraz ich przyjaciele wystąpili cokolwiek naprzód.
— Niechby poszedł z nami, naczelniku!... przebaczenia, przebaczenia... dla wszystkich!... Wszyscy za chwilę staniemy w obliczu śmierci!... Łaski, zgody i przebaczenia!... — wołali.
Beniowski pomyślał i skinął ręką.
— Dobrze, niech idzie! Ale głową swoją odpowiadacie mi za jego zachowanie się!...
— Odpowiadamy!...
— Panow, do twego zaliczam go oddziału!
Obstąpili Stiepanowa radośnie jego przyjaciele, a Panow zbliżył się do Beniowskiego i chciał dziękować, gdy do komnaty wpadł zmieszany wartownik.
— Idą!... Wszczął się ruch, rozległa się komenda. Chruszczow, Winblath, Panow wyprowadzili kolejno swoje oddziały, wzmacniali posterunki, rozstawione u palisady i przy bramie. Beniowski przepuszczał idących mimo siebie, przyglądał im się bystro, a z kroczącym za innymi z muszkietem w ręku Stiepanowym zamienił krótkie, zimne spojrzenie.
Okazało się wszakże, że trwoga była daremna, że to wracał Łoginow z sześciu towarzyszami, wysłany do miasta na zwiady oraz dla schwytania, jeśli się da, sekretarza. Lecz ten nosa nie wychylał z fortecy; splądrowano jedynie mu dom, zabrano papiery, uprowadzono Agafję. W drodze powrotnej udało się też podjazdowi schwytać Izmaiłowa, pisarza Sudejkina i głównego kamczadalskiego „taju“. Agafję przyłączono do zamkniętych w sypialni Beniowskiego kobiet, a zakładników zbadano, związano i wtrącono do lochu, gdzie mieścił się skład solonych ryb, tranu oraz innej żywności.
Z otrzymanych wieści należało wnioskować, że napad odłożony został na dzień, że urzędnicy ściągają wciąż do fortecy kozaków, uzbrajają mieszczan i Kamczadalów.
Beniowski kazał części swej załogi położyć się spać, a sam rozmawiał cicho z Chruszczowym, oglądając pilnie przedstawiony przezeń rysunek.
— Mam nadzieję, że przez dzień jutrzejszy jeszcze przetrzymamy. Udamy, że się niby chcemy tutaj bronić!... Wtedy ściągną wszystkie siły do miasteczka, rozumiejąc, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, że wcześniej czy później albo siłą, albo głodem, albo zdradą, nas wezmą, wobec tego, że nic przedsiębrać nie śmiemy. Tak uśpimy ich czujność i na pewno o Czekawce i baterji pod latarnią zapomną. Wtedy niespodzianym napadem łatwo zabierzemy tamtejsze składy rządowe oraz redutę... — dowodził Beniowski.
— A jeżeli wezmą nas szturmem?... Mają armaty!... — zauważył ostrożnie Chruszczow.
— Ha, zapewne!... Wojna zawsze jest grą!... Ale czyż dziś możemy wyruszyć, nie odebrawszy żadnej odpowiedzi od Kuzniecowa i Czurina?... A co jeżeli reduta już jest obsadzona a okręt zajęty? Na okręcie, nie zapominaj, jest dwanaście armat, które ztyłu mocno nam szkodzić mogą, gdy przeciwnie w naszych rękach będą nam wielką pomocą. Gdyby zaś nieprzyjaciel te kroki zapobiegawcze uczynił, znaleźlibyśmy się w otwartem polu otoczeni i łatwo zostalibyśmy wytępieni przez nadbiegłą z miasta załogę. Myślę, że należy czekać na odpowiedź i względnie do niej wziąć postanowienie... Wyślij jeszcze jednego pewnego posłańca do Czurina!
— A jeżeli złapią go?...
— Wyślij najzręczniejszego! Zresztą to trudno, bez hazardu niema wygranej!...
— Chyba Sybajewa, on jeden...
— Szkoda Sybajewa, mężnie się potyka, ale sprawa zbyt jest ważna!... Niech idzie!...
Reszta nocy przeszła spokojnie.



XLIII.

Pochmurny, dżdżysty poranek nie sprzyjał podniesieniu uczuć wśród niewyspanych, zmęczonych wygnańców.
Wstawali ze snu leniwo, jakby przygnębieni wspomnieniem tego, co się stało, i rozmyślaniem o tem, co ich czeka. Wolno porządkowali zmiętą w czasie spoczynku odzież i umywali się kolejno na ganeczku. Tymczasem kucharze przyrządzali strawę u suto płonącego ogniska, a kolejni wartownicy szykowali swą broń i ładownice.
Dusze jednak wszystkich były nazewnątrz, wsłuchane w najmniejszy dźwięk, przedzierający się przez szum łopocącego na wietrze lasu, przebijający się przez plusk i szmer pluchoty.
— Trzeba ich czemś zająć!... — szepnął Beniowski do Chruszczowa, oglądając chmurne twarze spiskowców. — Czy wszystko gotowe do drogi?
— Ach, tak! Wczoraj jeszcze powiązaliśmy węzły!...
— Każ Baturinowi, żeby ich przemustrował!... Tu w izbie częściami, żeby nie zmokli na deszczu...
Po śniadaniu zaczęły się więc ćwiczenia z bronią, które istotnie podniosły trochę ducha.
W tym czasie przyszła pierwsza wieść pomyślna; wrócił Sybajew ze spotkanym na drodze wysłańcem Kuzniecowa, który zawiadamiał, iż reduta jest zupełnie opuszczona, że Czurin przychylił się stanowczo do rebelji i poprze ją z okrętu w razie potrzeby armatami. Kuzniecow szedł ze swoim oddziałem na pomoc i miał zjawić się lada chwila.
Niedługo potem przybył zbieg z miasta, Kamczadal, niewolnik kupca Oleskowa, i opowiedział, że żołnierze i kozacy rewidują domy, ulice i zaułki w miasteczku, szukając zaginionego Izmaiłowa, pisarza Sudejkina i kamczadalskiego „taju“, którzy mieli wczoraj jeszcze przybyć do fortecy, aby świadczyć przeciw Beniowskiemu; że wściekły z powodu ich zniknięcia Niłow zaczyna wszystko uważać za intrygę sekretarza Nowosiłowa; kazał go nawet aresztować, a sam skłonny jest do zgody z rebeljantami.
Beniowski wypytał zbiega, co z tego opowiadania widział na własne oczy, a co słyszał i od kogo? Poczem ku zdziwieniu wszystkich kazał go związać i wtrącić do lochu z innymi jeńcami.
Wkrótce jednak istotnie przybył goniec z listem od gubernatora, ogłaszającym powszechne przebaczenie wygnańcom i pozwalający im na zatrzymanie komendanta Czernych oraz innych zakładników, ale żądający wzamian, aby Beniowski poddał się czterem żołnierzom, których w razie zgody niezwłocznie on, gubernator, po niego przyśle, żeby przybył pod ich strażą do fortecy złożyć usprawiedliwiające go zeznanie.
Jeszcze Beniowski nie zdążył dać na te punkty odpowiedzi, gdy przybiegła chyłkiem niewolnica Niłowowych i wręczyła mu list od Nastazji. Panienka zaklinała go, iżby co prędzej przybywał do fortecy, zaręczając mu bezpieczeństwo oraz upewniając o bezwzględnej przychylności ojca.
„Ojciec przejrzał i zrozumiał całą zdradliwość sekretarza w tej sprawie. Już kazał go zakuć w dyby. Przyjdź więc i dokonaj swego zwycięstwa. Liczę na twą miłość!...“ — pisała.
Wahał się chwilę Beniowski, a Chruszczow, któremu list ów pokazał, nawet nastawał, by raz jeszcze użył swej zręczności i zyskał pożądaną zwłokę aż do ustąpienia lodów z zatoki...
— Nie wytrzymamy oblężenia tak długo. Nawet gdy Kuzniecow z nami się połączy, nie będziemy mieli więcej jak sześćdziesięciu kilku ludzi. Obecnie jest nas wszystkiego pięćdziesięciu siedmiu... Czyż z taką siłą zdołamy złamać dziesięć kroć razy silniejszego i zasobniejszego w broń i amunicję nieprzyjaciela!... — dowodził.
— W dodatku ludzie nasi wcale kiepskie dziś mają miny... — podtrzymał go Baturin.
Wtem z wytrząśniętej przez Beniowskiego koperty wypadł strzępek czerwonej wstążki.
— Wszystko to jeno fortel! Znam ja dobrze waszych jenerałów!... — odrzekł spokojnie Beniowski. — Wyprowadźcie natychmiast swoje oddziały na podwórze i obsadźcie palisadę, aby wiedzieli, że się strzeżemy. A posłańca z moim listem odeślijcie natychmiast do miasta — zwrócił się do Winblatha, Baturina i Panowa.
O piątej wieczorem zjawił się przed bramą zapowiedziany kapral z czterema żołnierzami i imieniem Imperatorowej głośno zażądał, aby mu ją otwarto.
— Ach, głupi chłopie!... Cóżto myślisz w nas wmówić, że Imperatorowa takich jak ty drabów na posłańców sobie wybiera?... A gdzie masz rozkaz cesarski?... — żartował z żołnierza Winblath.
— Jego Wysoka Szlachetność naczelnik powiedział, że mam wziąć Beniowskiego, który obiecał się poddać!
— A w takim razie chodź po niego, ale sam jeden!... Beniowskiego może nie dostaniesz, ale dostaniesz zato wódki i list od niego do twojego gubernatora!
Żołnierz zgodził się; zaledwie wszakże próg furtki przekroczył, rozbrojono go, zatkano mu gębę szmatą i poprowadzono do domu przed oblicze Beniowskiego.
Tam musiał wyśpiewać wszystko, co wiedział o przygotowaniach i zamiarach rządowych. Poczem kazano mu wezwać jednego po drugim towarzyszy, niby na wódkę; wszystkich rozbrojono i zamknięto w piwnicy.
Już gęsty zmrok wieczorny zapadł nad lasem, gdy czujki znać dały, że ciągnie przez gęstwinę duży oddział żołnierzy. Aby upewnić się, czy to czasem nie Kuzniecow, wziął Beniowski Winblatha z dwudziestoma ludźmi i ruszył na spotkanie oddziału.
Oddział szedł drogą boczną wielką, ciemną kupą, migając w ciemnościach białemi lampasami ładownic. Po miarowem stąpaniu i tych białych błyskach poznał łacno Beniowski, że są to żołnierze. Puścił ich na strzał i okrzyknął, żeby nie ważyli się dalej posuwać. Kupa zatrzymała się, poczem naraz zachrzęściały zamki muszkietów, błysnęła podwójna nić czerwonych ogni, zahuczały strzały i kule ze świstem śmignęły po gałęziach drzew.
— Ognia z kolana!... — krzyknął zkolei Beniowski.
Zerwali się z ziemi leżący w ukryciu wygnańcy i dali salwę. Rozległy się jęki, krótka komenda i ciemna gromada, zamykająca przelot drogi, zniknęła w ciemnościach. Zapanowało głuche milczenie, nawet jęki ustały, szumiał jeno wiatr i słychać było ciche, pojedyńcze kroki oddalające się śpiesznie w stronę miasta.
— Położyli się i posłali po sukurs do miasta!... Słuchaj, Winblath, ty tu ich przytrzymaj!... Jak się ruszą, pal zaraz, a jak się zaczną cofać, gnaj ich przed sobą, ale niezbyt daleko!... Pójdę tymczasem rozporządzić się, żeby nas czasem nie oskrzydlili inni!
Z niecierpliwością czekano na Kuzniecowa, aby pod osłoną ciemności rozpocząć odwrót ku reducie pod morską latarnią. Zamiast niego jednak około północy usłyszano znowu od strony miasta wielki chrzęst, łoskot i chlupanie na głównej drodze, po których poznano, że toczą ku nim tamtędy działa.
Beniowski z oddziałem Baturina pośpieszył naprzeciw idącym. Zobaczył wśród swoich żołnierzy Stiepanowa z bronią w ręku i kiwnął mu życzliwie głową.
— Jak tak dalej pójdzie, to znowu będziemy przyjaciółmi! — rzekł mu dość głośno, aby usłyszano to w szeregach.
Oddział raźno ruszył przekątną dróżką wbok nieprzyjacielowi. Było ciemno, jak oko wykol, ale wygnańcom znany tu był każdy nieledwie wybój i sęczek, szli więc cicho. Gdy byli już na strzał i przygotowali się do niespodzianej salwy, krzyknął im nagle oficer rządowy, iżby się poddali, gdyż inaczej ma ordonans w pień ich wyciąć. Widocznie usłyszano ich.
— Możemy kapitulować, ale wprzód wiedzieć potrzeba na jakich warunkach? — odparł Beniowski.
— Jakież podajesz kondycje?...
Tak rozmawiając, oba oddziały zwolna zbliżały się do siebie; wtem Beniowski zauważył podejrzany ruch u armat, kazał więc pocichu swoim położyć się co prędzej i strzelać, leżąc.
W tejże chwili ryknął spiż, zaświegotały górą po gałęziach kartacze, a wśród czerwonego blasku i dymu wygnańcy spostrzegli tuż przed sobą paszcze dział wśród kolumny żołnierzy na dwie strony rozstąpionej.
Niezwłocznie puścili w nią swe kule raz za razem i rzucili się z krzykiem wielkim do ataku; z boku Winblath podtrzymał ich strzałami do swego leżącego na ziemi nieprzyjaciela. Zmieszani żołnierze, uważając się za otoczonych, pierzchnęli w stronę przeciwną w las, zostawiając bez osłony armaty. Beniowski w okamgnieniu opanował je, zwrócił na oddział przyczajony nad rowem pod strażą Winblatha i poczęstował go z flanku kartaczami. Niewiele pewnie wyrządził nieprzyjacielowi w ciemnościach szkody, lecz tak go przeraził, że chyłkiem rozpełzli się natychmiast i pośpieszyli wślad swych towarzyszy. Beniowski kazał zabrać rannym i zabitym muszkiety oraz ładownice, zebrał wszystkie oddziały razem i, tocząc przed sobą armaty, pomaszerował ku bolszerieckiej fortecy.
Powodzenie i obecność dział wielce dodały ducha rebeljantom. Jedynie Chruszczów szepnął w drodze do Beniowskiego:
— Czy nie lepiej jednak trzymać się starego planu i pomaszerować ku reducie nad morzem!?
— Na to zawsze będzie czas!... — odparł równie cicho Beniowski. — Spróbujemy przedtem ostrzelać fortecę! To im dobrze zrobi!... A może uda się i co innego!...
Zbliżył się do Sybajewa i, wziąwszy go pod rękę, szeptał z nim coś długo.
Szli przez miasteczko puste, jakby wymarłe, bez najmniejszego gdziekolwiek światełka. Wdali czerniała również ciemna, nieprzenikniona warownia. Ciężka, kwadratowa baszta wznosiła się wysoko za zwodzonym mostem; między drewnianemi bastjonami zębiły się długie linje ostrokołu.
Gdy zbliżyli się do zwodu, szyldwach otworzył nad furtą okienko i zapytał ich, czy prowadzą jeńców.
Wziął ich widocznie za swych kamratów.
— Spuszczaj, gapiu, most!... Naco czekasz!? — zagrzmiał oficerskim basem Sybajew.
Żołnierz widać poznał głos dawnego naczelnika, bo mruknął:
— Słucham, Wasza Szlachetność! — i zamknął okienko.
Zazgrzytały łańcuchy, most opadł, otwarła się czarna paszcza bramy z niewyraźnie majaczącemi u jej wejścia figurami zbrojnych żołnierzy.
— Naprzód! — zakomenderował Beniowski.
Spiskowcy rzucili się ławą i nim grenadjerzy zdołali krzyknąć, już opanowano wejście, broniących się zabito, innych zamknięto rozbrojonych na odwachu.
Niezwłocznie Beniowski kazał zwód napowrót podnieść, wysłał oddziały do obsadzenia bastjonów oraz do zajęcia koszar i rozbrojenia śpiących tam żołnierzy, sam zaś pośpieszył z małym oddziałem do domu Niłowa.
W sam czas, gdyż już wszczął się popłoch w twierdzy, wywołany strzałami napastowanych szyldwachów. W oknach domu płonęły i ruszały się niespokojnie światła.
Gdy Panow zastukał do drzwi, nie odpowiedziano mu wcale; natomiast w głębi rozległ się krzyk i płacz kobiet. Kazał Panow pod drzwi podłożyć petardę, a Beniowski tymczasem obszedł pośpiesznie dom dookoła i przez otwarte okno wpadł do pokoju Nastazji.
— Jestem!... Nie lękajcie się, nic wam nie będzie! Gdzie ojciec?
— W świetlicy. Szykuje się do obrony! Bądź ostrożny, Maurycy!... — szepnęła drżącym głosem dziewczyna.
Beniowski przebiegł korytarz, pokój jadalny, gdzie przy blasku kaganka dojrzał nawpół ubraną panią Niłowową, tulącą do piersi młodsze dzieci.
— Nieszczęście!... Nieszczęście!... Już są!... Auguście Samuelowiczu, co robić!? Łaski! — wołała.
— Niech się pani uspokoi, ręczę, że nikomu z was włos z głowy nie spadnie!
Wtem drzwi otwarły się i na progu ukazał się Niłow z pistoletem w ręku.
— Kto tu?... Co znaczą strzały?... Ach, Beniowski, więc przyszedłeś?...
— Poddaj się, Iwanie Piotrowiczu!... Opór daremny!... Twierdza wzięta, w naszej jesteś mocy!...
Niłow patrzał nań długą chwilę, jakby nie rozumiał. Dopiero gdy Beniowski krok ku niemu postąpił, wyprężył się stary, twarz mu się krwią nalała i krzyknął:
— Zdrajco!... Wprzód mi zapłacisz!
Wypalił jednocześnie w pierś napastnika; zachwiał się Beniowski, lewe ramię opadło mu bezwładnie, lecz nim dym się rozsiał, już rzucił się ku Niłowowi, błagając go rozpaczliwie:
— Poddaj się, poddaj!... Oddaj broń i uchodź do dziecinnego pokoju... Za chwilę będą tu moi żołnierze!... Słyszysz!
Istotnie do drzwi w korytarzu coraz gwałtowniej dobijał się wystraszony strzałem Panow...
Ale Niłow ani myślał się poddawać, wywijał pustym pistoletem i cofał się, klnąc brzydko.
— Komuż to ja mam się poddać, podły niewolniku?... Tobie?... Ja, Naczelnik Kraju, zastępca Jej Cesarskiej Mości! Kawaler orderów! Nie twoje doczekanie, podły psie!... Hej, do mnie, żołnierze!... Raczej ty sam zginiesz przedtem, plugawy Polaku! Niedoczekanie twoje, żebym ja, kapitan Niłow, weteran z pod Oczakowa, poddał się...
Skoczył do stołu i szukał na nim nowego ładunku, ale Beniowski przypadł i, pociągnąwszy za róg kilimu pokrywającego stół, zrzucił wszystko na ziemię. Wtedy stary z nalanemi krwią oczyma cisnął się jak dzik na przeciwnika i schwycił go za gardło. Po krótkiem szamotaniu się twarz Beniowskiego posiniała, zacharczał i potoczył się w tył, ale w tej chwili gwałtowny huk wstrząsnął domem, wyleciały drzwi, wysadzone petardą i zbrojny orszak wdarł się do domu. Zagrzmiały strzały...
Gdy Beniowski przyszedł do siebie, pierwszą rzeczą, jaką spostrzegł, była pochylona nad nim blada twarz Panowa, drugą — leżący obok niego trup starego Niłowa z przestrzeloną głową.
— Gdzie kobiety?... Postaw straż u drzwi! — wyszeptał cicho. — Dajcie mi wody!...
Podano mu kielich wódki, wypił go chciwie, a że nazewnątrz dalej huczały strzały i wzrastał tumult, Beniowski dźwignął się ciężko z ziemi i, poleciwszy straż nad domem Panowowi, zostawił mu paru ludzi, a resztę poprowadził w bój. Ogień regularny z ręcznej broni za palisadą wskazywał, ze fortecę atakują żołnierze. Szyldwach postawiony u bramy, wołał rozpaczliwie na całe gardło:
— Tutaj!... Tutaj!... Nieprzyjaciel idzie!...
Ale nikt nań nie zważał, wszyscy zajęci byli walką z rozproszonemi tu i tam gromadkami załogi, szturmowaniem do koszar, do składów, gdzie odstrzeliwali się zamknięci żołnierze.
Beniowski kazał zaprzestać szturmów i gromadzić się wszystkim ku bramie. Przy koszarach zostawił zaledwie czterech, aby pilnowali wyjścia i straszyli zamkniętych częstemi strzałami. Winblathowi polecił zbierać i prowadzić spiskowców na wały. Sam Beniowski obsadził niezwłocznie bastjony i raził stamtąd skutecznie nacierających kozaków i żołnierzy nieustającym ogniem z muszkietów. Ci raźno odpowiadali, wybornie wskazując cel błyskami swych strzałów. Wkrótce nadciągnął Winblath z dwudziestoma spiskowcami i przyprowadził zapasowe armaty. Zatoczono je natychmiast na wały i dano ognia kartaczami do rojących się za fosą kup. Za wydaniem powtórnego strzału rozproszyli się doszczętnie i nie ponawiali już ataku.
Beniowski kazał rozstawić warty, uprzątać trupy, opatrywać rannych, poprawić niezwłocznie uszkodzenia palisad i mieć się wciąż na baczności, w pogotowiu do odparcia ponownego szturmu.
Winblath, Chruszczow, Panow, Sybajew, Gurcynin rozbiegli się w rozmaite strony spełniać wydane rozkazy.
Zamknięci w koszarach żołnierze poddali się pod grozą ustawionych przeciwko nim armat.
Już świtało, gdy Beniowski, zlustrowawszy posterunki, posłał wreszcie Baturina do pani Niłowowej z prośbą, aby go przyjęła. Zanim posłany wrócił, pikieta postawiona od miasta dała znać, że z tamtej strony słychać wielki szmer jakowyś i łoskot. Wstąpił więc znowu Beniowski na bastjon i, spostrzegłszy wielką moc ogni płonących i poruszających się wśród miasta, wysłał Chruszczowa z dwoma odważnymi towarzyszami na zwiady. Sam, powiadomiony przez Basturina, że Niłowowa nań czeka, udał się do domu naczelnika.
Smutne to było spotkanie. Zbolała, nawpół przytomna z przerażenia, siedziała pani Niłowowa w giezle jeno i w spódnicy na ławie w tej samej sali, gdzie na stole leżał wyciągnięty trup jej męża.
Upadł przed nią na kolana Beniowski, ręce i nogi całował; błagając o przebaczenie. Nie odpychała go, nie broniła mu swych rąk, jeno nic nie mówiła, nie płakała nawet, jakby nieczuła na wszystko, co się dokoła działo.
— Gdzie dzieci?... — spytała wreszcie cichym głosem.
— Nastazja Iwanowna z resztą rodzeństwa jest zamknięta w piwnicy dla ochrony przed kulami!... Jest tam z niemi felczer, któremu kazałem puścić im krew dla bezpieczeństwa. Pani też by to należało zrobić!...
— Ale... wartę!... Poco postawiono wartę!? Nie puszczają mię!...
— Warta postawiona jedynie dla ochrony państwa. Każę ją natychmiast zdjąć, gdyż jest pani po dawnemu panią w swoim domu!
— Więc niech przyprowadzą dzieci!...
Beniowski wydał rozkaz i odszedł, nie chcąc spotkać się z Nastazją.
Tymczasem wrócił Panow i, wziąwszy na stronę Beniowskiego, zdał sprawę, że wszyscy mężczyźni wyruszyli z miasta, zostawiając jeno kobiety i dzieci, że uwolniony z lochu przez żołnierzy komendant gromadzi resztki garnizonu kozaków i okolicznych Kamczadalów, że obrał stanowisko na górach, gdzie się okopał w półmilowej odległości od miasta, że czeka jeszcze przybycia posiłków, aby ponownie szturm do fortecy przypuścić, a w razie niepowodzenia otoczyć ją i ogłodzić; że ma już koło siedmiuset ludzi i że napływają coraz nowi.
Beniowski zwołał natychmiast radę wojenną do kancelarji fortecznej i zaproponował przedewszystkiem wypuścić z więzienia aresztowanych za rozmaite przestępstwa, darować im winy i wkluczyć ich do szeregów spiskowych dla wzmocnienia siły zbrojnej. Następnie przedstawił położenie rzeczy, wykazał, że forteca ściśle oblężona długo się nie ostoi, że szczupłość załogi nie pozwoli obronić całego jej obszaru przed szturmem generalnym, poprowadzonym zewszechstron jednocześnie, że trzeba wyszukać jakich innych sposobów wysunięcia się z matni, albo obezwładnienia nieprzyjaciela.
— W takim razie wróćmy do starego planu i rejterujmy na redutę do Czekawki!... — radził Chruszczow.
— A armaty?... Czyż zdołamy wziąć z sobą wszystkie armaty i potrzebną do nich amunicję!... To na nic!... — oponował Winblath.
— Armaty zagwoździmy, amunicji weźmiemy tyle, ile trzeba, resztę utopimy w fosie... — dowodził Baturin.
— Nie dojdziemy nawet do Czekawki! — przerwał spór Beniowski. — Skoro zauważą, że opuściliśmy fortecę, napadną na nas i zgniotą przeważną liczbą w czystem polu!...
— Okopać się i obwarować tutaj w jakim z kątów fortecy, pomniejszyć linję obronną... — radził Gurcynin.
— Nie podobna, wszystko jest tak z sobą powiązane, że zdobywszy pewną część okopów, zapalą zaraz palisadę, budynki i żywcem nas upieką, albo wysadzą w powietrze, dzięki wybuchowi prochów! — zauważył Baturin.
Panow milczał i spoglądał na Beniowskiego. Ten słuchał i dopiero wkońcu, gdy wypowiedzieli się wszyscy i rozpacz zaczynała dźwięczeć w słowach radzących, ozwał się surowo:
— Niema co, trzeba będzie uciec się do środka ostatecznego, barbarzyńskiego, ale... nie widzę innego sposobu! Trzeba będzie dzieci i kobiety pozostałe w mieście spędzić do cerkwi i zagrozić, że je spalimy, w razie jeżeli ojcowie nie upokorzą się, nie wydadzą nam broni i zakładników!...
— I spalimy ich... doprawdy?... — spytał drżącym głosem Chruszczow.
— I spalimy ich doprawdy!... — groźnie powtórzył Beniowski.
Oficerowie powstali.
— Nie!... Nawet za cenę życia!... Toć to wszystko znajomi!... Nie!... — zaszeptali Sybajew, Gurcynin, Chruszczow.
— Pocóż ich palić?... Można udać, że ich spalić chcemy! Można w ostatniej chwili ich tajemnie z cerkwi wyprowadzić i spalić ją pustą! — radził Baturin.
— Ja też myślę, że do spalenia nie dojdzie, ale... wojna wymaga przedewszystkiem szczerości postanowienia, gotowości pójścia do końca! Jak się zacznie pożar i walka, to nie wiadomo co z temi nieszczęśliwemi ofiarami stać się może! — odrzekł Beniowski.
Długo milczeli oficerowie, wreszcie Winblath i Panow wypowiedzieli się za Beniowskim, zgodził się z nimi po pewnem wahaniu i Sybajew. Plan niewielką większością został przyjęty.
Niezwłocznie zabrano się do wykonania postanowienia. Kazał Beniowski sprowadzić więźniów z turmy i ogłosić im rezolucję Rady, że będą wolni, ale muszą wstąpić do wojska i słuchać ślepo rozkazów.
Stojący na przedzie ogromny kozak z wyrwanemi nozdrzami padł natychmiast na kolana i, wyciągając rękę ze złożonemi do przysięgi palcami, zawołał:
— Dotrzymałeś słowa watażko! Przysięgam ci na duszę mą i Zbawiciela, że będę ci służył... jak miecz katowski!...
Pochylił się, pocałował ziemię i uderzył po trzykroć czołem, inni więźniowie powtórzyli przysięgę i uczynili to samo.
— Pamiętajcie, że za najmniejsze nieposłuszeństwo kula w łeb bez długiego zachodu... Teraz tu rządzą prawa wojenne!... — surowo zapowiedział im Beniowski.
Odprowadzono ich do koszar, ubrano w mundury, wzięte ze skarbowych składów, i dano im broń.
Inna część załogi pod dowództwem Panowa i Łoginowa wyszła do miasta i rychło spędziła gromadę lamentujących kobiet i dzieci do cerkwi na placu przed forteczką.
Woddali widać było wśród zgromadzonych na stoku wzgórza kozaków i żołnierzy wielkie zaniepokojenie, ruch i formowanie szyków.
Beniowski przez lunetę pilnie śledził za nimi, stojąc na bastjonie; przed nim u armat, skierowanych na plac i drogę, stali z zapalonemi lontami artylerzyści Winblatha.
Obok z jednej strony skupiła się garstka oficerów, z drugiej strony stała w pogotowiu reszta załogi pod bronią, składająca się przeważnie z niedawnych „nowobrańców“, z ludzi piętnowanych, z osobników o twarzach dzikich, okrutnych, odrażających. Wszyscy z zapartym oddechem śledzili za gromadzeniem dookoła cerkwi palnych materjałów, sągów drzewa, desek, wiórów i chróstu.
Wysłany przez Beniowskiego niewolnik kamczadalski z listem już dosięgał obozu nieprzyjacielskiego; widać było wybornie, jak drapał się z trudem pod górę, wymachując białą chustką, widać było, jak obstąpili go kozacy, żołnierze, jak komendant w błyszczącym mundurze odbierał odeń pismo, jak je czytał. Następnie widać było, jak przybyła delegacja kobiet, jak zawrzało znowu, jak poruszyły się kolumny żołnierzy, jak kobiety padły przed niemi na kolana, jak przemawiał coś długo chytry komendant...
I, oto, nadspodziewanie znów wszystko uspokoiło się, cofnęły się na pozycje i wyrównały złamane na chwilę szeregi nieprzyjacielskiego wojska.
Długo czekał daremnie Beniowski, coraz spoglądając w lunetę, i czekali wokoło niego coraz bledsi i coraz bardziej wzruszeni spiskowcy.
Wreszcie przybiegł od cerkwi Łoginow i zapytał z odległości przez fosę:
— Co robić?...
— Powiedzcie kobietom, że zaraz zostaną żywcem spalone, i na mój znak chorągwią podpalcie z czterech rogów wióry!...
Po chwili okropny krzyk, wycia i łkania, pisk przeraźliwy dzieci buchnęły z cerkiewnego budynku. Przyglądający się w głębi placu Kamczadale częścią rozpierzchli się, częścią z jękiem popadali na ziemię; jeszcze chwilę i Beniowski podniósł rękę i powiał czerwoną chorągwią.
Białe dymki z początku małe, potem coraz gęstsze i ciemniejsze, słupem popłynęły z czterech rogów ku górze.
I wydało się na chwilę Beniowskiemu, że odległość między nim i jego oficerami jakgdyby zwiększa się, że oni jakgdyby bezwiednie cofają się, że zostaje on osamotniony z tą zgrają piętnowaną, stojącą bez ruchu po drugiej jego stronie z bronią u nogi. Gorzki uśmiech wykrzywił mu usta, podniósł lunetę i skierował ją ku kozackiemu obozowi.
— Wstrzymajcie ogień!... Gaście!... Idą, już idą!...
— Chwała niech będzie Miłościwemu Bogu!.. — krzyknął gorączkowo Chruszczow.
Istotnie na górze znowu wszczął się gwałtowny ruch, pojawiła się na dzidach moc białych chustek, roje ludzi bezładnie zbiegało po zboczu, a na przedzie pędziło dwóch kozaków, trąbiąc, wymachując papierem i białą chorągwią.
Pożarem już niepodobna było owładnąć, huczał i szalał i słał ku błękitom nieba czarne słupy dymu, przesnute krwawym płomieniem i siwym oparem. Ale budynek cerkiewny czerniał wśród wianka ognia jeszcze nietknięty.
— Wyprowadzajcie kobiety, wyprowadzajcie kobiety!... Zgadzamy się!... Komendanta, który nas oszukał, mówiąc, że ty nie ośmielisz się zapalić cerkwi, że to tylko z twej strony fortel, związaliśmy... Prowadzą go oraz innych oficerów, kupców i zakładników, których żądałeś... I my wszyscy idziemy poddać się; broń złożona została na górze... Poślij swoich, żeby ją odebrali!... Ale przedtem wyprowadźcie z ognia kobiety i nasze dzieci!... I nie pal miasta! Wyprowadźcie kobiety!...
— Owszem, wyprowadzimy je tu... pod armaty!... I wy wszyscy zgromadzicie się na tym tu placu pod armatami, zanim nie odbierzemy od was broni i zakładników! — rozkazywał Beniowski.
I tak się stało.



XLIV.

Po rozbrojeniu mieszkańców i kozaków, po wybraniu pięćdziesięciu przedniejszych obywateli, jako zakładników, kazał Beniowski otworzyć kazamaty i wypuścić czterdziestu więzionych tam żołnierzy.
Sekretarza Nowosiłowa, komendanta Czernych oraz paru radnych, znanych z przywiązania do rządu, kazał zamknąć wraz z zakładnikami; wyznaczył w mieście naczelników i sędziów dla utrzymania porządku, kozakom i żołnierzom obiecał w dalszym ciągu wydawać należny żołd i utrzymanie.
Ale sam Beniowski już nie mógł doglądać spełnienia tych rozporządzeń; rana w ręku tak się zapiekła, zaogniła i rozbolała, że musiał zawołać Lapina, by mu kulę wyjął. Długo krajał felczer opuchłe ciało, zanim ją znalazł. Osłabionego utratą krwi i cierpieniem Beniowskiego zaniesiono do domu komendanta, tu wkrótce dostał mocnej gorączki i wpadł w malignę.
Nie dowierzając zręczności felczera, zaczęto szukać fizyka Medera, lecz Meder przepadł bez śladu; dopiero z wielkim trudem odnaleziono go w ciemnej komórce w jego własnym domu. Nie chciał wyjść, siłą wywleczono go stamtąd i nieprzytomnego postawiono wobec chorego Beniowskiego. Meder wciąż nie poznawał towarzyszy spiskowych i pewny, że stoi przed naczelnikiem Niłowym, błagał go o łaskę i obiecywał wyznać całą prawdę. Dopiero wypiwszy na rozkaz Baturina kieliszek wódki, przyszedł do siebie i, dowiedziawszy się o zwycięstwie, o mało nie zwarjował z radości. Wziął się żywo do opatrzenia rany Beniowskiego, ale głową mocno kręcił.
— Musisz go uratować, — krzyknął na niego Panów — bo przecież to dopiero początek!... Co się z nami stanie!?...
— Wiem, że muszę, lecz do djaska, pocóżeście tak ranę zapaskudzili... ha? Słyszycie, co?...
— Chwili nie było wytchnienia!
— Teraz musicie mu dać choć parę dni spokoju!... Inaczej za nic nie ręczę!... — nastawał Meder.
W cichej, półciemnej jadalni Niłowowych usunięto stół, a na jego miejsce wstawiono łoże, na którem Beniowski przeleżał nieprzytomny dni kilka.
Nie słyszał, jak wynoszono ciało Niłowa, którego według pierwotnego rozkazu Beniowskiego pochowano ze wszystkimi honorami wojskowemi. Nie słyszał śpiewów duchowieństwa, ani strzałów salutowych; nie wiedział nic o zamachu, jaki dokonało stronnictwo rządowe, dowiedziawszy się o jego chorobie, ani o rozruchach miejskiego motłochu, który rozbił i zrabował sklepy kupca Kazarinowa i pokuszał się nawet owładnąć rządowemi składami wódki i futer.
W krótkich chwilach przebłysków świadomości, wydało mu się, że rozpoznaje, jak przez mgłę, pochyloną nad sobą miłą twarz Nastazji, lecz skoro przytomność zaczęła wracać, Nastazja znikła i czy to było urojenie, czy prawda, nie wiedział, gdyż wstydził się pytać.
Zaraz zresztą napłynęły setki ważniejszych spraw. Przyszedł Chruszczów i powiadomił go, że lody na rzece nareszcie ruszyły, że Kamczadale z dalekich ułusów niewiadomo, w jakim celu ciągną do miasta pod wodzą Orunczy, że wreszcie połączone załogi Wierchniego Ostroga i Niżnie-Kamczacka również szykują wyprawę, że w samem mieście głucho nurtuje wśród mieszkańców bunt, pomimo wymuszonej na nich uroczystej przysięgi.
— Któż im kazał przysięgać?
— Panow kazał za poradą, zdaje się, Stiepanowa i nas do tego zmusił... W samej załodze naszej o mało nie wybuchły z tego powodu swary, gdyż Panow, Baturin i inni oficerowie żądali, aby przysięgano na wierność cesarzewiczowi Pawłowi Piotrowiczowi, a Kuzniecow i czerń nie chcieli przysięgać nikomu, ino nieboszczykowi cesarzowi Piotrowi Trzeciemu, mówiąc, że ten wcale nie umarł i że rychło się ludowi objawi...
— Trzeba było nie dopuszczać do żadnych przysiąg!... Przysięgaliście mnie i jeszcze was od przysięgi nie zwolniłem! — wybuchnął Beniowski.
— Właśnie dowodziłem im to samo!... — bronił się Chruszczow. Pod wpływem tych wieści dźwignął się z łoża Beniowski wcześniej, niż mu doktór pozwolił. Wysłuchał sprawozdania Winblatha, któremu powierzył główny zarząd wojskowości. Okazało się, że choć dziewięciu ze spiskowców w czasie walki poległo, a siedmiu z nich ciężkie otrzymało rany, siła wojenna wzrosła do stu ludzi przez włączenie uwolnionych więźniów oraz napływ nowych ochotników. Że amunicji, broni, zapasów żywności i ubrania w magazynach rządowych znalazło się poddostatkiem, ale że pieniędzy w skarbcu narachowano wszystkiego dwadzieścia tysięcy rubli, zato futer jasakowych pełne składy.
Beniowski kazał zrobić niezwłocznie spis wszystkiego; z sum zabranych dziesięć tysięcy rubli rozdać między oficerów i załogę, resztę przelać do kasy. Skarbnikiem naznaczył Bielskiego.
Chruszczowowi polecił niezwłocznie popłynąć do Czekawki, objąć w jego, Beniowskiego, imieniu w posiadanie okręt „Św. Piotra i Pawła“, a inne statki stojące w zatoce spalić. Baturinowi i Gurcyninowi rozkazał zająć się pobudowaniem tratew, na których możnaby spławić do morsskiej zatoki odrazu działa, amunicję, żywność i ludzi, kiedy przyjdzie na to czas.
Zawrzała usilna praca w fortecy i miasteczku. Pojawienie się na fortecznym dziedzińcu Beniowskiego wywołało wśród załogi wybuch szczerej radości.
Tegoż wieczora Winblath doniósł mu, że pani Niłowowa prosi, żeby pozwolić jej opuścić twierdzę wraz z dziećmi i przenieść się do miasta.
— A gdym zwrócił jej uwagę, że dom dość obszerny i że mogłaby mieszkać w nim swobodnie aż do naszego wyjazdu, odparła, że nie godzi się jej korzystać z gościnności ludzi, którzy bądź co bądź zabili jej męża!... — dodał Szwed z przekąsem.
— Bardzo słusznie!... — odparł Beniowski i kazał niezwłocznie wydać Niłowowej glejt na wolny przejazd, gdzie tylko zechce, na przewóz wolny rzeczy oraz polecił wypłacić jej zaległą pensję mężowską ze skarbca. Prosił również, aby zgodziła się na widzenie z nim przed wyjazdem.
Pani Niłowowa odmówiła przyjęcia pieniędzy oraz uchyliła się od widzenia z Beniowskim, pod pretekstem słabości.
Wrócił Chruszczów z oznajmieniem, że okręt gotów jest i że zatoka szybko oczyszcza się od lodów, dzięki wiatrom wiejącym z lądu i prądom płynącej już rzeki. Tegoż dnia na kilku przygotowanych tratwach wysłał Beniowski pod mocnym konwojem na okręt trzydziestu trzech zakładników i sto sześćdziesiąt sześć fas z różnemi wiktuałami i towarami.
Dnia 5 maja rozkazał Beniowski protojerejowi odprawić uroczyste nabożeństwo i wypowiedzieć przychylne dla rewolucji kazanie, po którem związkowcy i cały nowo-zaciężny garnizon zaprzysiągł mu powtórnie posłuszeństwo, a rozmaici dawni urzędnicy, wojskowi i radni miejscy zobowiązali się również pod przysięgą, że nie uczynią nic do chwili wyjazdu Beniowskiego bez jego wiedzy i pozwolenia. On zaś obiecywał im przysłać z Kalifornji statki i siłę, zbrojną, która obroni ich przed śledztwem i wyzwoli z ucisku...
Poczem nastąpiła wspaniała biesiada, na którą byli zaproszeni i przedniejsi obywatele miasta.
Pod jej koniec dostał Beniowski poufny list od pani Niłowowej; prosiła, aby przyjął pod swą opiekę i wywiózł z Imperjum Rosyjskiego jej starszą córkę, Nastazję.
„Gdyż pobyt jej tu jest niemożliwy i po waszym odjeździe zostanie ona na pewno natychmiast schwytana i uwięziona za rzekomy udział w waszym spisku. Kara ją czeka sroga, tortury i śmierć. Niech więc jedzie z tobą i szuka swego losu... Mam nadzieję, że przez pamięć dawnych naszych stosunków otoczysz ją należytą opieką i zastąpisz ojca, którego śmierci mimowolną stałeś się przyczyną. Ponieważ w tych dniach mam zamiar zupełnie opuścić miasto, Nastazja uda ucieczkę i zjawi się, gdzie jej rozkażesz, ze swą kamczadalską służącą“.
Beniowski zaraz wziął na stronę Chruszczowa i wydał odpowiednie rozporządzenia, poczem wrócił do fortecy.
Jednocześnie Panow wraz z archidiakonem spiskowym Protopopem i wierniejszymi związkowcami zabrali przemocą z głównej cerkwi cudowny obraz Ś-go Mikołaja i z wielką ostentacją przewieźli go do Czekawki na okręt „Piotra i Pawła“.
Wszystko to zajęło niezmiernie wiele czasu i wzburzyło silnie mieszkańców; nikt jednak nie śmiał ani kroków żadnych czynić, ani się nawet skarżyć Beniowskiemu na nadużycia, jakie się działy w czasie rekwizycji, pomimo nadzoru oficerów. Dużo ludzi jednak porzuciło swe domy i uciekło w lasy.
W miarę jak przygotowywano tratwy, kazał Beniowski spławiać działa, amunicję, futra i zapasy. Kazał zabrać archiwum kancelarji. Natomiast zostawił odpis rzeczy skonfiskowanych.
Dzień cały od świtu do głębokiej nocy upływał mu na gorączkowej działalności, na słuchaniu doniesień i wydawaniu rozkazów.
Pewnego razu zjawił się doń, gdy pracował nad papierami, blady Stiepanow i oświadczył, że pani Niłowowa wyjechała, ale bez starszej córki, że ta podobno odeń uciekła i kryje się tu... w jego domu... w męskiem przebraniu.
— Pozwól mi, proszę cię!... Muszę się z nią widzieć!...
— Owszem, zobaczysz się z nią, ale nie prędzej, jak na okręcie...
— Więc jej tu niema?...
— Nie!...
— Porwałeś ją?...
— Jedzie dobrowolnie!...
— Aha!... — szepnął Stiepanow z zimnym błyskiem w oczach. — To tak!...
— Mój drogi, nudzisz mię! Wybaw mię od swoich rozmów i wracaj natychmiast do wyznaczonego ci zajęcia!...
— Słucham!... — odrzekł po wojskowemu spiskowiec, odwrócił się i wyszedł.
Tegoż dnia w nocy Beniowski popłynął łodzią do Czekawki. Czekano nań tam i przyjęto z radosnemi okrzykami. Czurin zdał raport i zapewnił, że za parę dni, jeżeli wiatr się nie odmieni, będzie można wyruszyć na pełne morze.
7-go maja Beniowski oglądał roboty prowadzone przy ładowaniu okrętu i wyrąbywaniu dokoła niego lodów. Pracowała nad tem większość związkowców i stu przypędzonych na robotę kozaków. Wtem dano mu znać, że schwytano wpobliżu obozu kamczadalskiego „taju“ z Kawki, u którego niegdyś gościł, zaczajonego z pistoletem na drodze, jaką miał Beniowski powracać. Wystraszony krajowiec wydał wspólników: wygnańca Guriewa i porucznika Wolnowa.
Złożono na nich natychmiast sąd, który skazał winowajców na śmierć, lecz za wstawiennictwem Beniowskiego zamienił ją na plagi. Osmaganych odesłano do miasta do lazaretu, a jednocześnie polecono konwojującemu ich kozakowi Riuminowowi zabrać z magazynu miejskiego wszystką mąkę, jaką tam znajdzie, gdyż żywności po obliczeniu okazało się za mało.
Mąka już była z magazynów rozdrapana przez mieszkańców i Riumin musiał ją zbierać po domach. To wywołało zwłokę w terminie wyruszenia statku.
Dopiero 11-go maja odesłał Beniowski zakładników do miasta, za wyjątkiem Izmaiłowa, którego za zdradę i wywołany przez nią przelew krwi skazano na pełnienie służby okrętowego kuchty.
Była godzina jedenasta rano. Zimne mgły, unoszące się nad morzem, pełnem jeszcze kier, już się rozsiały. Blado-lazurowy błękit ledwie marszczącej się wody i pogodnego nieba zlały się w jedną przedziwną całość. Daleko, daleko chmury i lody tworzyły mieniące się srebrem korowody.
Na statku zaintonowano „Ciebie, Boże, chwalimy“, według greckiego obrządku. Poczem wywieszono banderę konfederacji barskiej przy dwudziestu wystrzałach armatnich i podniesiono żagle.
Statek, spowity wieńcem prochowego dymu, kołysząc się wdzięcznie pod naporem wzdętych płótnisk, ruszył w modrą dal...

Paryż, 6 maja 1913 r.
KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.