Ewangelistka/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ewangelistka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
EWANGELISTKA.
ROMANS PARYZKI.
PRZEZ
Alfonsa Daudeta.
Przełożył
Feliks Mierzejewski.
TOMII.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1883. Дозволено Цензурою.
Варшава 20 Января 1883 г.
W Druk. Przeglądu Tygodniowego, ulica Czysta № 2.
|
Codzień o jedenastej godzinie, w nieobecności bankiera, zasiadali wszyscy dygnitarze kongregacyi dokoła Joanny Autheman przy śniadaniu. Odbywało się ono tam punktualnie i poważnie, jak wszystkie czynności pałacowe w Porcie Zbawiciela.
Każdy zajmował stale jedno miejsce, prezydująca siadała w końcu długiego stołu; z prawej strony Anna de Beuil, z lewej zaś nauczyciel Crouzat o zapadłych policzkach, brodzie krótkiej i twardej, oczach namiętnych i fanatycznych pod spiczastem czołem.
Pochodził on z Charenton, równie jak Anna de Beuil i chcąc zostać pastorem, słuchał wykładów Aussandon’a, kiedy znajomi zaprowadzili go raz na kazanie Ewangielistki.
Wyszedł z tamtąd w stanie tego rozegzaltowanego wzruszenia, jakie wywołują w światowych dewotkach niektórzy kaznodzieje udrapowani w białe sutanny, Ale w nim wrażenie to było trwalsze i od pięciu lat porzucił rodzinę i przyjaciół dla skromnej posady nauczyciela elementarnego, która przybliżała go do Joanny.
W okolicy uchodził za jej kochanka, bo ci prostacy, ci chłopi, nie umieli sobie wytłómaczyć inaczej gorliwego ucznia, przykutego do ust apostołki. Ale Ewangelistka nie miała nigdy kochanka — i jedyne namiętne słowa, jakie wyszły z tych zaciśniętych lecz kształtnych ust, pozostały zawieszone, skrystalizowane na cyplu skały nad morzem Lodowatem.
Naprzeciwko Crouzat’a siedziała dyrektorka szkoły dziewcząt, panna Hammer, osoba płaczliwa, ze wzrokiem zawsze spuszczonym, milcząca, która na wszystko odpowiadała twierdząco i żałośnie: „tak”: począwszy od ramion, skończywszy na nosku zbyt małym wśród tej białej twarzy, zdawała się jakby przygnieciona, skutkiem grzechu pierworodnego.
Poczucie pierwszej winy jest u niej tak głębokie, tak ją przytłacza, że prawie nie śmie uczyć małych dzieci w klasie. Skutkiem skrępowanego umysłu i wielkiej nieśmiałości, wcale nieuzdolnioną jest do zewnętrznej propagandy.
W końcu stołu, w miejscu, przeznaczonem w niedzielę dla pastora Birk, w powszedni dzień siada uczeń lub uczennica, którzy najlepiej wydali lekcyę z Pisma Świętego.
W Porcie Zbawiciela edukacya jest wyłącznie religijna, ograniczająca się do wersetów z Biblii, zkąd czerpane są wszystkie lekcye, wzory do pisma, a nawet i abecadło obrazkowe. Joanna Autheman ma taką wiarę w Ewangielię, że sądzi iż choć jest niezrozumianą, zawsze oddziaływa na neofitów, w taki sposób, jak naprzykład przepisy Koranu, któremi Arabowie w razie choroby, obwiązują sobie czoło.
Żal bierze patrząc jak najpiękniejszą z ksiąg, czytają bąkając i ziewając dzieci chłopskie, jak jest gorącą i brudną od ich posmolonych rąk i łez, lenistwem wyciskanych.
Młody Mikołaj, dawny pensyonarz z ulicy La Petite-Roquette, jest udoskonalonym produktem tego systemu edukacyjnego; dla tego też prawne zawsze zasiada na honorowem miejscu, na przeciwko prezydującej.
Ten umie na pamięć Pismo Święte, wszystkie ewangielie czterech ewangielistów, pięcioksiąg Mojżesza, Psalmy, listy Świętego Pawła i co chwilę niepytany, wygłasza jaką cytatę, bezwiednie, niewyraźnie, jak gdyby wychodziła z trąbki fonografu.
Dokoła robi się cisza, podziwiają go; to Bóg przemawia przez usta tego młodzieniaszka.
A jakie to usta! Pomyśleć tylko ile bluźnierstw i bezeceństw z nich wychodziło, przed trzema laty, na łączce młodych więźniów. Nie jest że to cudownem i najwymowniejszem świadectwem na korzyść szkól ewangielickich? Tem bardziej, że pozostały jeszcze w Mikołaju, niektóre ślady dawnych grzechów: kłamliwość, łakomstwo, przeniewierstwo — i że często przedstawia on budujący przykład walk, jakie stacza zło z dobrem, w tem sumieniu źle oczyszczonem, w tych słowach, gdzie entuzyasta z wielkim trudem poprawia język więzienny.
Obok tego to zjawiska, zwykła siadać Elina w dnie, kiedy je śniadanie w pałacu. Wszyscy znają jej położenie, wiedzą, że ma zawrzeć bezbożne małżeństwo. Wiedzą że rozpoczęte jest leczenie tej duszy, ale zło opiera się wszelkim usiłowaniom. Trzeba słodyczy pani Autheman, jej niewyczerpanej cierpliwości, żeby wobec takiego uporu, prowadzić dalej kuracyę.
Anna de Beuil oddawna by wypędziła ze świątyni, tę istotę skazaną na piekło.
Chcesz gorzeć w ogniu, szatanie, to gorzej...
Takiegoż zdania był Crouzat.
Elina czuje otaczającą ją niechęć. Nikt do niej nie mówi, nikt nie raczy zajmować się nią, chyba po to, żeby ją obrzucić wzrokiem gniewu lub wzgardy. Nawet wobec niemej twarzy zakrystyana, który posługuje przy stole, schyla czoło, onieśmielona, czująca w głębi serca swą niższość, wśród tylu świątobliwych osób.
Jednakże przytłaczająco długie śniadania w Porcie Zbawiciela, klasztorne dania: mięso gotowane, śliwki, jarzyny na wodzie; powaga olbrzymiego stołu, na którym nakrycia rzadko rozstawione, — mają dla niej coś uroczystego i świętego, co ją tak wzrusza, jak gdyby ona niegodna, znajdowała się przy Wieczerzy Pańskiej.
Lubi tę rozmowę, do której jej nie przypuszczają, ten dykcyonarz mystyczny, rzucający z wysoka symboliczne wyrazy, jak: winnica, namiot, trzoda, albo abstrakcye: próby, pokuta, wicher pustyni, tchnienie ducha.
Interesuje ją mnóstwo rzeczy, których nie zna, które objaśniają przy niej, nie wciągając jej do rozmowy.
Robota, robotnice, tajemnicze Ustronie, gdzie nigdy jeszcze nie weszła i pobożna kronika okolicy, moralny stan tej lub owej rodziny.
— Jestem zadowolona z Grelinot’a... Łaska działa...” rzekła Anna de Beuil, która ma swoją policyę we wszystkich zakątkach wsi i w promieniu dziesięciomilowym. Albo: Baraquin psuje się... znowu przestaje chodzić na nabożeństwo.
Tu następuje cały ładunek obelg, przeciw złym chrześcianom, odstępcom, odszczepieńcom, tarzającym się jak wieprze w błocie swych grzechów. Elina wie że się do niej stosują te delikatne porównania, chociaż byłoby trudno dojść związku między zwierzęciem biblijnem i tym miłym zarumienionym ze wstydu profilem, którego uszko czerwieni się, pośród gęstych, płowych włosów.
— Anno! Anno! nie odbierajmу grzesznikowi nadziei. I ruchem ręki uspakaja pani Autheman, sekretarkę, z niewysłowioną słodyczą Jezusa, upominającego faryzeusza Szymona.
Potem ciągle spokojna, jedząc i pijąc z rozwagą, mówi długo i płynnie, tym głosem przekonywającym, który Crouzat’owi tamuje oddech z zachwytu, a biedną Elinę kołysze niejako do snu mystycznego, unosi ją w krainy chwały promiennej, gdzie chciałaby zniknąć i unicestwić się, jak efemeryda w słońcu.
Ale dla czego to dziewczę z pozoru, tak łatwo dające sobą powodować, natura miękka, tkliwa, która wzrusza się i płacze, gdy jej wykazują potworności grzechu, tak długo powziąść nie chce ostatecznego postanowienia? Już od miesiąca blizko bywa w Porcie Zbawiciela, a prezydująca dziwi się, że dotąd nic na niej nie wymogła. Miałażby Anna de Beuil słuszność? Czy szatan odniósł zwycięztwo nad tą duszą, z tylu względów cenną dla stowarzyszenia?\
Pani Autheman zaczyna lękać się tego i nie zastawszy tego ranka w sali o jedenastej godzinie Eliny, która pokornie stojąc, czekałaby, jak zwykle, na swe miejsce, pomyślała: „Rzecz skończona... już nie przyjdzie”.
Ale otwierają się drzwi, Elina wchodzi — ożywiona i pomimo spóźnienia się, oko jej śmiało spogląda, z pod obrzmiałych od płaczu-powiek.
— Było jakieś zamieszanie na kolei, pociąg musiał się zatrzymać kwadrans w Choisy. — Tłómaczy się spokojnie, siada i żąda chleba od sługi kościelnego, bez wstydliwości. Ogólna rozmowa zawiązuje się: ona się też odzywa, swobodnie, naturalnie; mówi: namiot, winnica, trzoda, jakby adeptka i wówczas dopiero doznaje zmieszania, gdy Anna de Beuil pyta, warcząc jak pies:
— Co to są za ludzie tam na tamie? Kobieta przyjechała wczoraj końmi, jakaś efrontka, która przeszywa wzrokiem... Trzymała dziewczynkę za rękę, podobno siostrę małego Maurycego. Nowy łup dla proboszcza!
Elina zbladła, łzy cisną się jej do oczu. Fanny jej dziecko ukochane, jest tak blizko!... Pod spuszczonemi powiekami, widzi tę główkę ładniutką i delikatną, włoski gładko uczesane i przewiązane wstążeczką, takie powiewne, miękkie. Ach! kochaneczka...
W tem obok niej ochrypły głos galernika, przerywa ciszę, panującą przy stole, cytując jakiś frazes grubiański, uliczny.
To tchnienie szatana ulatnia się przez usta młodego Mikołaja. Nieborak ten zdaje się być sam zalękniony, tem co powiedział. Na twarzy jego obrzękłej, konwulsyjnie wykrzywionej, sinej, jak gdyby się dławił, wszyscy z niepokojem śledzą okropną i widoczną walkę, dobrego ducha ze złym.
Nakoniec, napiwszy się, przychodzi chłopak do siebie i oddycha głęboko, poczem wygłasza werset eklezyasty: „Dusza moja jest nasycona jak by szpikiem i tłuszczem, a usta moje wychwalają cię pieniem wdzięczności”.
Alleluja! Szatan raz jeszcze pokonany został.
Westchnienie zadowolenia stwierdza to dokoła stołu i podczas huku południowego pociągu, który przebiega, wszyscy podnoszą się, składają serwety i wielbią Przedwiecznego.
— N aprawdę? czy na prawdę? Ach drogie dziecko, niechże cię uściskam, za tę dobrą nowinę!...
To zimna Joanna Autheman, ściska Elinę z zapałem i porywa ją z sobą...
— Chodź mi to opowiedzieć... czemprędzej...
U drzwi saloniku, rozmyśliwszy się dodaje:
— Nie! do Ustronia, tam będzie nam lepiej.
Do Ustronia! Jaki zaszczyt dla Eliny!
Na balkonie oblanym blaskiem słonecznym, gdzie peleryny rzucają ostre cienie, Anna de Beuil, zatrzymuje prezydującą, mówiąc:
— Przyszedł Baraquin.
— Pomów z nim, ja niemam czasu, i po cichutku uśmiechając się, dodaje: „Ocalona”, poczem odchodzi pod rękę z Liną, podczas kiedy jej akolitka wypytuje starego marynarza, który powstał z ławki, w jednej ręce trzymając czapkę, drugą drapiąc czaszkę twardą, wilgotną i okrągłą jak kamień leżący nad wodą...
— Baraquin, dla czego już nie przychodzisz na zgromadzenia?
— Zaraz pani powiem...
Z żalem ściga on okiem czarną suknię; która znika na zakręcie alei; wiedząc, że łatwiejby sobie dał radę z Ewangielistką, niż z tą starą wilczycą w czepku...
— Z pewnością religia pani Autheman, tyle warta co inna i żaden proboszcz tak doskonale mszy nie odprawia, jak ona... Ale cóż na to poradzić? Rodzice mają sprzeczki o to z dziećmi, które mieszkają w innej okolicy. One ciągną do swojego kościoła. Trzeba przyznać, że jakiem wszedł przeszłej niedzieli do kościoła w Jurisy, to świece, złocenia, piękna Matka Boska, wszystko mi wnętrzności poruszyło.
Nie pierwszy to raz odgrywa tę komedyę stary Baraquin, ażeby wyłudzić czterdzieści franków i surdut nowy.
Anna de Beuil wzbrania się i nic zabawniejszego, jak kiedy ten chłop z chłopką, oboje chytrzy, targują się jakby na rynku w Sceaux, o jego starą, wyschłą duszę, która z pewnością niewarta tych pieniędzy, Ale jakiż by to był tryumf dla proboszcza, gdyby Baraquin powrócił do dawnego kościoła.
Jednakże dopuszcza, żeby odszedł niepewnym krokiem, zgarbiony, stękający, skurczony. Było to udawanie jak zwykle, przy targu. — Anna de Beuil zatrzymuje się na środku balkonu i woła:
— Baraquin!
— Słucham. Idzie z nim po trzech schodkach do zielonego saloniku. Przechodząc koło Mikołaja, niemego świadka tej sceny, chłop mrugnął okiem, a tamten, zwieszając głowę świętoszka, wygłasza werset zastosowany do okoliczności: „Zdjąłem z ciebie grzechy i przyoblekłem cię w nowe szaty”.
Pozostawszy sam, zrzuca maskę obłudy i z rękami w kieszeniach puszcza się na mostek nad drogą, gdzie przez chwilę, widać tę wychudłą i zepsutą postać galernika.
Od miesiąca bywając w Porcie Zbawiciela, Elina, z całej miejscowości znała tylko rabaty pełne kwiatów, wschody Gabryeli i szpaler, w którego drugim końcu, ukazywały się białe budowle: świątynia i szkoły.
Do tego to szpaleru, pani Autheman prowadziła ją, w ostatnich kilku dniach, aby ją nawracać i straszyć następstwami bezbożnego małżeństwa, „Bóg ukarze cię w matce twej i dzieciach. Twarz twoja będzie jak u Joba, pokryta błotem łez”.
Biedaczka się wzbraniała, opierając się na tem, że dała słowo i że jej żal sierot. Wracała do domu znękana, zachwiana, ażeby we dwa dni rozpocząć znowu posępną przechadzkę po szpalerze, pełnym woni rozkosznych i śpiewu ptasząt. Słońce tam odbijało się jasnemi smugami, które czarne suknie zdawały się zbierać chodząc, podczas gdy Ewangielistka mówiła o śmierci i o pokucie. Lina słuchała, czując, że utraca wszelką wolę, wszelką wiarę w szczęście.
Tym razem pani Autheman, zapuściła się dalej w przechadzce: przeszła przez cały park, poprzerzynany prostemi ulicami, alejami utrzymanemi czysto, starannie, które powiększa jeszcze wspaniałość właściwą ogrodom francuzkim. Drzewa sztucznie poprzycinane, tworzą portyki, galerye, z kulistych bukszpanów i cisów, w kształcie piętrzących się wazonów. Naśladują marmur oplatając się lijanami i akautem.
Joanna milczała, wsparta na ramieniu neofitki, wzruszonej otaczającą ciszą, przerywaną tylko szelestem ich sukien lub chrzęstem gałązek, które Lyonezka obcinała przechodząc, przez upodobanie w regularnych liniach.
Zatrzymały się nareszcie u kraty — i zardzewiałe zamki, zgrzytnęły pod ręką pani Autheman. Krajobraz zmienił się: tam dalej była wieś i swoboda, aleje zarosłe trawą, grupy brzóz drżących w kątach łąk różowych od wrzosów i żywopłotów, świergot ptasząt, buki, dęby, o pniach mchem obrosłych, wydające wonie starej roślinności leśnej.
W miejscu gdzie las był przerzedzony, wznosił się szalet z jedliny, prawdziwy szalet szwajcarski: miał zewnętrzne wschody, szybki w ramę ujęte, ganek ciągnący się wzdłuż pod wystającym dachem, umocowanym dużemi kamieniami, z obawy burz górskich.
Ustronie!
Wkrótce po ślubie, Joanna urządziła sobie, w drugim parku, zdala od rafineryi i domu, skazanego na wieczne potępienie, to schronienie pobożne, na pamiątkę Grindenwaldu i pierwszych jej rozmów z Niedostępnym.
Utworzywszy kongregacyę, tam osadzała swe robotnice, wybranki przeznaczone do rozkrzewiania Ewangielii, od których wymagała, aby pod jej okiem, pozostawały kilka miesięcy.
Mieściły się na dole w sali modlitw nizkiej i smutnej, jak przedział między dwoma pokładami na jednym z tych statków misyjnych, które rozwożą Pismo Ś-te angielskim łowcom wielorybów na morzach północnych. — Tam to one wprawiały się w kazania. Pani Autheman lub Crouzat uczyli robotnice trochę teologii i śpiewów kościelnych; reszta czasu schodziła na rozmyślaniu w pokojach, aż do dnia, kiedy sądząc je godnemi, Joanna całowała je w czoło, mówiąc słowami Biblii: „Dziecię moje, idź i pracuj w winnicy mojej”.
I szły te nieszczęśliwe: dostawszy się do wielkich fabrycznych miast: jak Lyon, Lille, Roubaix, tam gdzie grzech największe szkody zrządza, gdzie dusze są czarniejsze od skóry afrykańskich dzikich, — czarne jak wązkie uliczki, sadza węglowa i narzędzia do pracy.
Osiedliwszy się na przedmieściu, rozpoczynały dzieło łaski, w dzień nauczając dzieci, według doskonałej metody Portu Zbawiciela; wieczorem zaś głosząc Ewangielię. Ale winnica okazywała się jałową i skalistą, plony nie były obfite.
Prawie wszędzie przemawiały wśród chłodu pustych sal, lub musiały znosić obelżywe drwiny robotników i prześladowanie administracyi, od czego wpływ Authemanów, z powodu oddalenia od Paryża, niezawsze je mógł obronić.
Nie zniechęcając się, pełne ufności, siały słowo Boże na chybił trafił, pomimo nie sprzyjającego gruntu; czytały bowiem w Piśmie Świętem, iż w najmniej przygotowanej duszy odrobina wiary, nie większa od ziarnka gorczycy, może wzrastać i wydawać owoce.
Musiały mieć silną wiarę, godząc się za sto franków miesięcznie, na to życie samotne, sieroce, na jakie je skazywała pani Autheman, zrywając w koło nich wszystkie związki serdeczne, z tąż samą obojętnością, z jaką obrywała w lasku wystające gałęzie. Było to klasztorne wyrzeczenie się świata, bez krat wprawdzie, ale z temiż samemi wymaganiami; wyjeżdżały i zmieniały miejsce pobytu na rozkaz i co rok powracały do Ustronia, aby się pokrzepić w Jezusie.
Czasami robotnica spotykała na swej drodze odważnego człowiekа, wyrzekała się więc kazań dla małżeństwa.
Jedna, ale tylko jedna, uciekła z pieniędzmi przeznaczonemi na jej życie, mieszkanie i wykupywanie dusz. Ale w ogólności, przywiązywały się do sprawy i wszystkie swe siły zwracały ku jedynemu celowi. Były one mystyczkami aż do ekstazy, aż do tego szału kaznodziejstwa i propagandy, jakie się często napotyka u kobiet religii reformowanej. Czasami udziela się to usposobienie, jak zaraza, całemu narodowi. Naprzykład w Szwecyi trzydzieści lat temu, gdy place publiczne i gościńce wiejskie były pełne proroków i prorokiń.
Pomiędzy robotnicami pani Autheman, tak ładne dziewczęta jak Elina Ebsen, rzadko się zdarzały. Prawie wszystkie były podstarzałe, chorowite, ułomne, wyrzutki celibatu, szczątki ocalałe od burz nędzy, szczęśliwe, że się mogą tam schronić i oddać Bogu to, czem człowiek wzgardził.
Było to jedyną użyteczną stroną tego stowarzyszenia, tak mało mającego cech francuzkich, które byłoby śmiesznem, gdyby nie boleść i łzy, jakie aż nazbyt często powodowało.
Nie śmiał się, wierzajcie mi, latarnik Watson, gdy czuwając sam jeden w swej wieży, rozmyślali „gdzie ona jest? co się dzieje z dziatwą?”
Nie śmiała się właścicielka szynku Pod zgłodniałym, w żałobie, której już nigdy zdjąć nie miała, szlochając przy kominie, pośród żarcików karczemnych, — ona, której mąż zwaryował, a córka umarła.
Biedna Damour, dziewczyna taka ładna i przykładna! Pani Autheman, wzięła ją była do swych szkół, potem zamknęła w Ustroniu, z przyzwoleniem matki, nierozumiejącej dobrze, o co chodzi. Kazania, śpiewy i śmierć, zawsze śmierć, jako nadzieja i jako groźba, wkrótce przeniknęły wysuszającym smutkiem tę naturę świeżą w chwili rozwijania się.
Dziecko mówiło: „Nudzi się mi, chciałabym wrócić do domu”. Anna de Beuil łajała ją, straszyła i nie pozwalała wychodzić.
Nagle neofitka popadła w jakąś szczególną niemoc, przerywaną atakami nerwowemi, wizyami odkrywającemi jej tajemnice nieba i piekła, męki potępionych, radość wybranych do Stołu Pańskiego, — które ją przejmowały rozkoszą i zachwytem, lub taką trwogą, że jej zęby szczękały.
Chłopka ta miewała kazania, prorokowała; wyciągała na łóżku swe ciało wychudłe, konwulsyjnie skurczone od wewnętrznych cierpień i tak krzyczała, że się w całym parku rozlegało.
— Słyszę jej jęki zdaleka, mówiła nieszczęsna matka, której niedopuszczano do niej pod pozorem, żeby wzruszenie choroby nie pogorszyło.
Weszła nareszcie skoro córka niepoznawała już nikogo. Zaczynało się konanie: chora milczała, drgała konwulsyjnie, zęby miała zaciśnięte, źrenice osobliwie rozszerzone — który to objaw, nagle oświecił lekarza, co było powodem tej dziwnej śmierci.
— Musiała rwać w parku jagody belladony i jeść je, myśląc, że to wiśnie.
— Niby to moje dziecko nie znało wisien, wołała zrozpaczona matka i pomimo zdania lekarza, pomimo raportu prokuratora z Corbeil, arcydzieła ironii sądowniczej i grzecznego przedrwiwania, pozostała przekonana, że zabito lekami jej małą, chcąc usposobić główkę jej do ekstaz.
Takie było powszechne mniemanie w okolicy, i odtąd złe imię pozostało temu tajemniczemu szaletowi, który w zimie zdaleka można było poznać przez gałęzie drzew do koła niego wyciętych.
Stojąc po środku łączki usianej różnobarwnem kwieciem, falującej od powiewu lekkiego wiaterku, wśród ciszy i wspaniałości tego letniego popołudnia. Ustronie nic złowrogiego w sobie nie miało. Elina doznała na jego widok, mystycznego wrażenia zachwytu, które streścić można było w trzech słowach: błogość, spoczynek, światło. Ach! nadewszystko błogość!
Dochodziły ją jęki kobiet modlących się głośno, organy mieszające się z ostrym szmerem szarańczy w trawie i z lotem muszek wirujących wysoko pod błękitem nieba. Przed drzwiami mały garbusek zamiatał z cicha schodki prowadzące do wejścia.
— To Chalmette’a, rzekła Joanna po cichu, robiąc znak robotnicy żeby się przybliżyła.
Chalmette’a przybyła właśnie z Creuzot, po tysiącznych obelgach.
Wieczorem, górnicy przychodzili gromadami na jej kazania, przynosząc z sobą śledzie i miarę wina, przygłuszali jej głos zwrotkami Marsylyezy. Kobiety szczególnie pastwiły się nad nią, wymyślały jej na ulicy, ciskały w nią węglami, kamieniami, wyśmiewając bez miłosierdzia kalekę. Ona, pomimo to, zawsze była gotową, rozpocząć swe dzieło.
— Jak mi rozkażą... jak mi rozkażą, mówiła łagodnie, ale w jej delikatnej głowie ze spiczastym podbródkiem, w długich, jak u każdego garbusa rękach, które wysuwały się z pod peleryny, dźwigając miotłę większą od niej samej, przebijała się niezwykła wola.
— One wszystkie są takie! rzekła pani Autheman, idąc po zewnętrznych wschodach szaletu.
Posadziła potem Elinę obok siebie na ganku pod werendą, którą tworzył dach wystający.
— Wszystkie! Ale mam ich tylko dwadzieścia, a potrzebowałabym tysiące, żeby świat zbawić!
Ożywiając się myślą powszechnego odkupienia, rozwodziła się nad celem i duchem kongregacyi, nad swą chęcią rozszerzenia jej zakresu.
— Dotąd ograniczam się na Francyi, mówiła, ale spróbuję działać za granicą: w Niemczech, Szwajcaryi i Anglii, gdzie umysły są lepiej przygotowane do religij liberalnych. Watson już wyjechała, a inne pójdą w jej ślady...
Tu zamilkła, lękając się, czy nie zawiele powiedziała, Elina jej niesłuchała. Jakto bywa w stanowczej chwili, była skupiona w sobie, ogarnięta upojeniem niewysłowionem i dumnem, które ją koiło i porywało.
Przed werendą, na wierzchołku wierzby, ptaszek śpiewał, kołysząc się na końcu gałązki, która się uginała pod jego lekkim ciężarem: ten ptaszek — to była jej dusza.
— A więc już skończone, zupełnie skończone?
Pani Autheman wzięła ją za rękę i wypytywała:
— Jakeśmy się umówiły, prawda? Komunia dziecka... bardzo dobrze. Rozumie się, że ojciec nie mógł przystać. Na listy nieodpowiadasz. Fanny już nie uczysz? Dobrze, doskonale.
Ale podczas kiedy Elina opowiadała o swojej walce z pokusami szatana, gdy dziewczynka ją przywoływała z rączkami rozpaczliwie wyciągniętemi, łzy stały jej w oczach, jak rano przy śniadaniu.
— Żeby pani wiedziała, jak ja ją kochałam! Jak gdyby mojem dzieckiem była. Poświęcenie to było ciężkie.
— Co ty mówisz o poświęceniach? Chrystus będzie ich wymagał więcej od ciebie i — straszniejszych.
Elina Ebsen pochyliła głowę, drżąc cała pod wpływem tego srogiego głosu, lecz nieśmiała zapytać: czego by Chrystus mógł jeszcze od niej żądać?
— Pociąg!... przybyłam na czas... rzekła pani Ebsen zdyszana, obarczona parasolami i parą kaloszy obwiniętych w gazetę, — stojąc u baryery w chwili kiedy pociąg zajeżdżał przed dworzec.
Była w domu, spokojnie zajęta nakrywaniem stołu do obiadu, kiedy nagła burza, ostatnia letnia burza, wybuchła potokami deszczu. Na myśl, że córka jej wybrała się rano do Portu Zbawiciela, w letniej sukni i cienkiem obówiu, jak wszystkie paryżanki dnia tego, zerwała się i zadyszana przybyła omnibusem do dworca kolei Orleańskiej.
Teraz czekała oparta o zakratowaną furtkę, szukając okiem kapelusza lub warkoczy Eliny, wśród tego tłumu ludzi śpieszących się, pomieszanych, niosących koszyki, bukiety i parasole wodą kapiące. Popychając się nawzajem, każdy się stara dobiedz pierwszy do powozu: słychać przytłumione głosy: „weź psa... zanieś dziecko...”
Ale napróżno wychyla się ku drzwiom, staje na palcach, zagląda poprzez kraty lub ramię celnika aż do placu, gdzie stoją błyszczące i puste wagony — nie widać czarnego kapelusza Eliny.
Z początku nie przerażało jej to, tłómaczyła sobie jej opóźnienie nagłą ulewą. „Pewno przyjedzie córeczka moja następnym pociągiem” myślała. „Ale będzie to dosyć późna godzina, bo do 8-mej żaden pociąg nie nadejdzie, prócz pośpiesznego, który się nie zatrzymuje w Ablon”.
Mało sobie z tego robiąc, przechadzała się po opustoszonej sali, gdzie gaz był tylko co zapalony i płomienie jego chwiały się od wilgotnego wiatru, odbijając się na bruku podwórza wodą zalanym.
— Na chwilę świst pośpiesznego pociągu ożywił dworzec; słychać było kroki ludzkie, szmer głosów i turkot taczek; potem znów odbijało się tylko echo powolnej przechadzki pani Ebsen, pluskanie deszczu, lub w korytarzach oszklonych szelest odwróconej stronnicy i głośne wycieranie niewidzialnego nosa.
To wyczekiwanie nudziło biedną kobietę: żołądek miała pusty, zimno jej było w nogi. Na pociechę za to długie wartowanie, wyobrażała sobie, że za chwilę, w wygodnem gniazdku, zasiądą z Liną naprzeciw siebie do wyśmienitej i gorącej „zupy z piwa”.
Ósma godzina!... Słychać świst i turkot wagonów zajeżdżających przed dworzec. Drzwi się otwierają... Eliny znowu nie ma... „Niezawodnie zatrzymano ją w pałacu i zastanę w domu depeszę. Bądź co bądź, nie jestto grzecznie ze strony pani Autheman, która wie, żeśmy zawsze razem i że się tak kochamy... Elina, także niepowinna była przystać...
Biedna kobiecina gderała, brodząc pod parasolem po kałużach wzdłuż tych długich alej, na których ciągną się od dworca do Val-de Grâce, ogromne niezamieszkałe budowle o pięciu piętrach, z czarnemi otworami zamiast okien.
— Czy jest dla mnie depesza, matko Blot?...
— Nie... mam tylko gazetę... ale co to znaczy, że pani sama jedna? Nie miała siły odpowiedzieć ogarnięta tysiącem obaw, które jej się cisnęły do głowy.
— Może Elina chora? ale by mnie uprzedzono, jeżeli w tym pałacu ludzkie istoty mieszkają...
— Pojechać, włóczyć się po nocy, w taką niepogodę?... Lepiej zaczekam do jutra rana... myślała.
Jakże ten smutny wieczór przypominał jej powrót z pogrzebu Babuni. Ogarnęło ją to samo wrażenie pustki i rozłąki, z tą różnicą, że Eliny nie ma i że ona sama jedna musi dźwigać zmartwienie i katusze niepokoju.
U Lorie’go nie świeciło się.
Odkąd wyprawił Sylwanirę z dziećmi do tamy, bardzo późno wracał biedak, unikając sąsiedztwa, które zbyt było bolesne od czasu, jak Elina postanowiła nie odpowiadać mu na listy, nawet na ten w którym poddawał się i przyjmował narzucane warunki, dla siebie i dla dzieci.
Nagle, pani Ebsen, która od dwu miesięcy nie schodziła już do Lorie’go, doznała w swym smutku wyrzutów sumienia, że z taką łatwością opuściła tę zacną ofiarę kapryśnej nieczułości Eliny. W strapieniu najlepiej potrafimy odczuwać cudze, nawet tajone cierpienia.
Nie gasząc lampy, siedziała całą noc i rachowała godziny, śledziła szmery i turkot nielicznych powozów, — to z szaloną nadzieją, to pod wpływem gorączkowych zabobonów.
— Trzeci, co nadjedzie, zatrzyma się przed domem... Ale mijał ten i inne, a nakoniec, o świcie, zaczęły się zjawiać głośne wózki mleczarzy.
Przez reakcyą następującą za zwyczaj po źle spędzonej nocy, usnęła na fotelu, jak się to sypia po czuwaniu przy umarłym, z usty otwartemi, z głową zwieszoną. Obudziła się wkrótce, posłyszawszy gwałtowny dzwonek i energiczne wołanie matki Blot:
— Pani Ebsen... pani Ebsen... tylko co odebrałam... zdaje mi się, że to od córki...
Wśród światła dziennego, jakiem już był oblany salonik, dostrzegła wsuniętą pod drzwi kopertę, pobiegła więc podnieść ją. „Elina pisze, nie chora... więc cóż to jest?” Oto co było:
„Moja droga matko, obawiając się zasmucić cię, cofałam się dotąd przed postanowieniem, oddawna już powziętem, w głębi serca. Ale wybiła godzina. Bóg mię powołuje, dążę do Niego. Skoro list ten rąk twych dojdzie, będę już daleko. Czy rozłąka nasza będzie długą, dopóki będą trwały dni próby — nie wiem; ale będę się starała przesyłać ci wiadomości i dam ci sposobność udzielania mi ich o sobie. Bądź pewną że cię nigdy nie zapomnę i że będę błagała Zbawcę Miłosiernego aby cię błogosławieństwem swojem obdarzał.
Z początku nie zrozumiała; odczytała więc powoli, głośno, zdanie po zdaniu, aż do podpisu...
— Elina... Elina to napisała... moje dziecko, moja Linetka... Co znowu!... Jednakże to jej pismo, chociaż trochę niepewne. Te waryatki musiały jej rękę prowadzić i dyktować potworne frazesa, które się nie mogły zrodzić w jej głowie...
Skąd ten list przyszedł?... Stempel z Petit-Port! Elina jest tam jeszcze... pojadę... wiem, że natychmiast zmieni to okrutne postanowienie... Cóż to za niegodziwość, chcieć mi odebrać dziecko... ukochaną Linę... Pani Autheman zrobiła sobie chyba zawód z tego, żeby ludziom serca krwawić...
— Zobaczymy, czy jej się to uda tym razem...
Wszystkie te myśli wypowiadała głośno lub objawiała tylko gniewnym gestem, gotując się do wyjazdu: przyczesała włosy i twarz obmyła po łzach nocnych.
Skoro kupiła bilet i usiadła w wagonie, uspokoiła się nieco. Z zimną krwią zaczęła rozważać, jak powoli, zdradziecko, zastawiano sidła na jej córkę, począwszy od pierwszej bytności Anny de Beuil, która ją tak ciekawie wypytywała jakie mają stosunki w Paryżu, — pewno dla przekonania się, czy można działać bezkarnie, — skończywszy na zgromadzeniu w Ternes, gdzie córka jej stała na estradzie, obok tej waryatki.
Jakież to okropne!... wszystko jej się uprzytomniało; nawet ten frazes pani Autheman, kiedy przyjechała zaprosić Elinę do swych szkół: „Pani bardzo kochasz swe dziecko!” Jak złośliwie i zimno wymówiły to, jej ładne choć zaciśnięte usta.
— Jakim sposobem dotąd tego nie spostrzegłam? Cóż to za zaślepienie?... Jakie niedołęztwo... wszystkiemu ja winną jestem...
Elina nie chciała tych tłumaczeń, tych chorobliwych obrzędów religijnych, któremi zwolna obałamucono jej głowę. Na ową wspólną modlitwę także nie miała chęci... Ja sama tego pragnęłam przez chciwość, przez próżność, dla zbliżenia się z Authemanami, dla tego że to bogaci ludzie. Ach głupia ze mnie, głupia!...
Przeklinała siebie samą i zarzucała obelgami.
Ablon!
Wysiadła, nie poznając dworca, nie przypominając sobie przyjemnej wycieczki, jaką tam wszyscy razem na wiosnę zrobili; tak dalece miejscowość przeistacza się, stosownie do naszych wrażeń osobistych, tak wpływa nasze oko na krajobraz i ludzi, którym się przygląda!
— Przyszło jej na myśl, że Elina jeździ do Portu Zbawiciela omnibusem, zapytała więc o niego, ale nie przychodził na ten pociąg; w skazano jej tylko krótszą drogę, którą w pół godziny zajść może do pałacu.
Powietrze było miłe, białawe, mgła wznosiła się z ziemi wilgotnej jeszcze po nocnej ulewie, czekając południa, aby spaść znowu deszczem, lub ulotnić się pod słońca promieńmi.
Z początku szła ciągle koło domów i murów, między któremi gdzieniegdzie, była wysoka krata ukazująca W dali łączki zielone, rabaty kwiatów, — szeregi drzew pomarańczowych przed balkonami, — słowem lato zaskoczone i drżące wśród mgły, jak wczorajsze jasne suknie paryżanek. Naraz znalazła się na wsi: otaczały ją piętrzące się na stokach winnice, buraki, gromady kruków na wielkich uprawnych przestrzeniach, pola z kartoflami, gdzie worki ustawione szeregiem i postacie ludzkie, wyglądały jak plamy szare i ciężkie na tych białych mgłach, zawieszonych tuż nad ziemią.
Biedną matkę przytłaczało to smutne otoczenie jakby fizycznym ciężarem, a stan ten wzmagał się w miarę jak się zbliżała do Portu Zbawiciela, którego czerwone dachy widać było w połowie pochyłości wzgórza.
Długi czas szła przy ogrodzeniu olbrzymiego parku, na którem pięły się bluszcz i purpurowe wino dzikie, potem przeszła przez plant drogi i znalazła się nad brzegiem Sekwany, przed pałacem ujrzawszy naprzeciw głównego wejścia gazon w kształcie półksiężyca, otoczony żelaznemi łańcuchami i długi dom za wspaniałą kratą, powiedziała sobie:
— Tak, to tutaj.
— Moja córka... gdzie ona jest?... Natychmiast chcę ją zobaczyć...
Lokaj w białym fartuchu, z cyfrą P. L. wyszytą srebrem na czarnym sukiennym kołnierzu, odrzekł, jak mu przykazano, że panna Elina wczoraj jeszcze wyjechała z pałacu. Widząc rozpaczliwy i przeczący gest matki, dodał:
— Z resztą, pani Autheman jest w domu... może się pani z nią rozmówi...
Przeszła za nim kilka alej, balkon i parę schodków, nic nie wiedząc; nareszcie znalazła się w zielonym saloniku, gdzie pani Autheman wyprostowana pisała przy biurku. Ta znana jej twarz, ten uśmiech imponujący i słodki, uśmierzyły jej gniew.
— Ach! pani... pani... Lina... ten list... co to wszystko znaczy?...
Tu wybuchnęła konwulsyjnem łkaniem trzęsąc się cała.
Pani Autheman zmiarkowała, że łatwo da sobie radę z tą płaczliwą kobieciną: usiadłszy obok niej na sofie, słodziutko, czule, odezwała się:
— Niepowinnaś pani rozpaczać, ale raczej cieszyć się i wielbić Pana, który raczył oświecić twe dziecko i wyrwać je z ponurego grobu...
To mystyczne opatrywanie rany serdecznej sprawiło wrażenie rozpalonego żelaza...
Matka zebrawszy siły, podniosła się i rzekła z suchem już okiem:
— To są czcze słowa... Moje dziecko!... ja chcę mego dziecka!...
— Eliny tu już nie ma... odparła pani Autheman, smutno wzdychając na widok tego bezbożnego oporu.
— Powiedzże pani gdzie jest... chcę wiedzieć, gdzie jest moja córka... Prezydująca, oswojona z podobnemi utarczkami, spokojnie odpowiedziała, że Elina wyjechała z Francyi, w celu głoszenia ewangelii.
— Może się uda do Anglii, może do Szwajcaryi, nie wiem tego na pewno, w każdym razie prześle wiadomość o sobie matce, dla której przechowuje zawsze uczucie córki chrześciańskiej i przywiązanej.
Był to list Eliny, prawie w tychże samych wyrazach, wypowiedziany powoli, z powagą, tonem nieubłaganej słodyczy, która doprowadzała panią Ebsen do wściekłości, do gwałtownego szału zabójców, — wobec tej kobiety ubranej starannie w obcisłą czarną suknię, przy której wązka jej twarz zdawała się jeszcze bledszą, z tem czołem wypukłem, dużemi przejrzystemi oczami prawie bez źrenicy, z których widziało się, że jest jak kamień twarda i zimna, nieznająca tkliwości i kobiecego miłosierdzia.
— Ja ją zaduszę!.. myślała matka.
Ale jej ręce nerwowo skurczone, wyciągały się błagalnie:
— Pani Autheman, mówiła, oddaj mi Linetkę... Ją tylko jedną mam na całym świecie. Jeżeli wyjechała, nic mi już nie pozostało... Mój Boże! my co byłyśmy tak szczęśliwe, widziałaś pani nasze mieszkanko, tak starannie utrzymane, takie miluchne... niepodobna tam dąsać się, nie ma na to miejsca... Trzeba się ciągle całować...
Łkania wznawiały się co chwila gwałtownie jak burza — dusiły ją i zalewały błagalne wyrazy.
Prosiła tylko o to jedno, żeby mogła zobaczyć córkę, rozmówić się z nią. Jeżeli to wszystko jest prawdą, jeżeli Lina sama jej to powie... Wówczas przyrzekała poddać się konieczności.
Joanna nie mogła właśnie na to pozwolić. Ona wolała używać dla przekonania matki kaznodziejskich frazesów, wyjątków z takich książeczek, jak: Pocieszenie w Jezusie.. Smutek usposabiający do modlitwy...
Egzaltując się powoli własnem kazaniem, zaczęła w ten sposób przemawiać:
— Ależ to ciebie, nieszczęsna kobieto, twoją duszę Elina chce zbawić. Twoja wielka boleść jest początkiem zbawienia...
Pani Ebsen słuchała ze wzrokiem w ziemię spuszczonym, lecz sercem i głową buntowała się.
Nagle, z siłą powziętego postanowienia, rzekła:
— Dobrze nie chcesz mi pani oddać Liny... udam się do sprawiedliwości. Zobaczymy, czy takie bezeceństwa są dozwolone.
Pomimo tych pogróżek, na które była obojętna, pani Autheman wyprowadziła ją na ganek gdzie dała znak lokajowi, aby jej towarzyszył — ciągle majestatyczna, nieugięta jak przeznaczenie.
W połowie drogi, matka obejrzała się, stanęła na tym tarasie, gdzie córka jej przechadzała się wczoraj, może dziś rano. Objęła okiem wielki i cichy park, nad którym się wznosił krzyż biały, wyłaniający się z mgły, jakby na szczycie cmentarza.
Ach! pobiedz ku tym gęstym zaroślom, ku tej grobowej piwnicy, gdzie czuła, że córkę jej żywcem zamknięto, ciężarem własnym rozbić drzwi i z wielkim, z okropnym okrzykiem: „Lina!...” porwać ją, unieść daleko, przywrócić ją do życia... oto jakie pomysły wzburzona krew zrodziła w jej głowie.
Potem zatrzymała ją pewna wstydliwość, poczucie swej niemocy wobec tego zbytku, tego przepychu, które bądź co bądź, czyniły na niej wrażenie.
Pozostała jej tylko ucieczka do sprawiedliwości.
Z silnem postanowieniem szła wyprostowana ku wsi, mając gotowy i bardzo prosty plan. Oto chciała pójść do mera, przełożyć mu swą skargę i wrócić z żandarmem, ze strażą wiejską, z kimkolwiek, coby zmusił tę szkaradną kobietę, żeby jej oddała dziecko, lub przynajmniej powiedziała, co się z niem stało.
O skutku tego przedsięwzięcia nie wątpiła; o to jej tylko chodziło, czy uczyniła wszystko, co się dało, coby przekonać mogło panią Autheman zgodnym sposobem.
— Płakałam, zaklinałam ze złożonemi rękami... nie chciała mię słuchać. Trudna rada! Trzeba dać naukę tej kobiecie kradnącej dzieci.
Na jedynej ulicy tej wsi, po której pięła się w górę między szeregiem domków i wązkich ogródków, nie było żadnego ruchu. Wszyscy musieli być w polu w tej porze żniw.
Od czasu do czasu uchylił ktoś firankę, albo pies przyszedł węszyć kroki obcej osoby, ale firanka opadała natychmiast, a pies nie szczekał. Nic nie przerywało tej ponurej ciszy koszar lub domu karnego.
Na górze w cienistej alei ze starych wiązów błyszczała pod mglistem niebem, świeżo wybielona świątynia, wraz z dwiema ewangelickiemi szkołami.
Pani Ebsen zatrzymała się przy uchylonych wysokich oknach szkoły dziewcząt, chcąc się przysłuchać dziecięcym głosikom recytującym jednostajnie i w takt: „Któ-ry-jest-ró-wny-Przed-wie-czne-mu-w-nie-bie-Któ-ry-jest-ja-ko-Przed-wie -czny mię-dzy-sil-ny-mi...“ Uderzenia linią w stół przyśpieszały lub zwalniały tempo czytania.
— A gdyby wejść?
Elina to właśnie uczy; może nieco o niej powiedzą... Kto wie nawet, czy jej nie zastanę wykładającą lekcyę po prostu...
Otworzywszy drzwi, ujrzała się pośród czterech białych ścian, pełnych wersetów, długie szeregi opalonych wieśniaczek w czarnych bluzach i takichże czepeczkach, siedzące przy pulpitach. W głębi siedziała słusznego wzrostu dziewczyna z twarzą bladą i nalaną, trzymając w jednej ręce biblię, a w drugiej długą linijkę. Ujrzawszy wchodzącą panią Ebsen, przystąpiła do niej; lekcya została przerwaną i wszystkie główki podniosły się ciekawie.
— Zmiłuj się pani... jestem matką Eliny...
— Nie przerywajcie! zawołała z przestrachem panna Haumer do dzieci, tak donośnie, jak się na to mógł zdobyć jej pokorny głos.
Cała klasa na nowo rozpoczęła:
— O-Przed-wie-czny-Bo-że!
Biedna panna Hammer musiała być wielce wzburzoną, kiedy pchnęła panią Ebsen ku drzwiom, odpowiadając na wszystkie jej pytania: „tak, tak ”, głosem żałosnym, zrozpaczonym, w którym czuć było wstyd i smutek wywołane po tylu tysiącach lat, nieszczęsną przygodą Adama i Ewy pod jabłonią.
— Czy pani znasz moją córkę?
— Так...
— Tutaj dawała lekcye?
— Tak...
— Prawda to że wyjechała? Ach, powiedz... Zlituj się...
— Tak... tak... niс nie wiem, zapytaj się pani w pałacu.
Nieśmiała ta osoba, korzystając z silnej dłoni, wypchnęła potem biedną matkę i zamknęła drzwi, a cała klasa przez ten czas dalej zawzięcie recytowała: „Dro-gi-Przed-wie-czne-go-są-pro-ste i spra-wie-dli-wi-po-nich-po-stę-po-wać-bę-dą.
Po drugiej stronie placu widać było chorągiew trójkolorową merostwa, a na szarych murach wypisano wielkie litery R. F. których pani Autheman jeszcze nie śmiała zastąpić swojemi: P. L.
Jakiś otyły i blady człowiek z fizyonomią sługi kościelnego, pisał przy jednem z dolnych okien. Był to sekretarz merostwa; ale pani Ebsen chciała się rozmówić z samym merem.
— Nie ma go w domu... odrzekł zapytany, nie obracając głowy.
— O której godzinie można go zastać?
— codzien, od szóstej do siódmej, w pałacu.
— W pałacu! jestto więc...
— Tak, to pan Autheman...
Nie mogąc się po nim nic spodziewać, pomyślała o proboszczu, który musi być ich nieprzyjacielem, a przez to samo, wesprze ją radą lub pomocą.
Zapytawszy o drogę do probostwa, podążyła szybkim krokiem nad brzeg wody. Idąc, dostrzegła mały, wiejski omnibus, przed biurem pocztowem. Zbliżywszy się do konduktora zapytała, czy nie zna wysokiej, pięknej osoby w żałobie — i dla odświeżenia pamięci, wsunęła mu w rękę srebrną monetę.
— Spodziewam się, że ją znam. Przecież ją wożę trzy razy w tygodniu.
— Czy jeździła wczoraj... i dziś rano?... o, proszę sobie przypomnieć!...
Na nieszczęście swoje, dodała:
— To moja córka... porwali mi ją...
Człowiek ten zaraz się zmieszał... nie mógł sobie nic przypomnieć...
— Czy jeździła wczoraj?... Niech się pani spyta w pałacu.
Ciągle pałac! Ten długi i szary dom rósł, olbrzymiał w umyśle matki, jakby Bastylia, forteca, jeden z tych olbrzymich feodalnych gmachów, które na całą okolicę rzucają cienie swych wieżyczek, podkopując ją podwalinami i rowami bezpieczeństwa.
Nad brzegiem wody, naprzeciw małej przystani, gdzie kobiety zajęte były praniem, wznosiło się probostwo, podobne do domku rybaka, z powodu czółen przywiązanych do schodków na dole — i wielkich, schnących sieci, rozciągniętych jak hamaki, pomiędzy dwiema tykami.
Proboszcz odrazu wzbudził w niej zaufanie postacią krzepką i dobroduszną, czerwonością twarzy z dołeczkami — widząc osobę przyzwoicie ubraną wprowadził ją do saloniku przesiąkłego trochę wilgocią parterowego mieszkania i poblizkiej rzeki. Przestraszył go nieco jej pierwszy frazes:
— Nieszczęśliwa matka przychodzi po radę i pomoc...
Nie miał się bowiem czem dzielić.... Jeszcze bardziej przeraziły go słowa:
— Pani Autheman porwała mi córkę...
Nie spostrzegając, że nagle twarz tego smakosza przybrała wyraz obojętności i chłodu, z zapałem zaczęła swe opowiadanie. Ksiądz, pomny na słowa biskupa tyczące tych bankierów i na przykrą przygodę siostry Oktawii, nie był skłonny ryzykować się na tak niebezpieczną walkę, dla osób mu nieznanych.
Po kilku wstępnych frazesach, żywo przerwał jej mowę:
— Przepraszam, pani jesteś protestantką?... Jakże więc mogę mieszać się w to wszystko?... To są familijne sprawy, które pastorowie powinni rozwikłać...
— Ależ księże proboszczu, to raczej kwestya ogólnie ludzka, jak religijna... Kobieta, matka przychodzi... przecież jej pan nie odepchniesz od siebie...
Pomiarkował, że słowa jego były zbyt ostre i że trzeba osłodzić odprawę współczuciem, rzekł więc:
— To bardzo wzruszająca historya i łzy pani dowodzą, że jest prawdziwą... Należy przyznać, że osoba, o której mowa — wymieniać ją byłoby zbyteczne... oddaje na usługi swych przekonań religijnych, mając zbyt ślepy zapał i naganną gorliwość w propagandzie... Ja pierwszy na tem ucierpiałem.
„Zresztą, w rzeczach tyczących się religii, kobiety zawsze idą za daleko, bezwzględu na rozsądek i na cel. Księża katoliccy dobrze znają te egzaltacye dewotek, które pod pozorem że się śmią ołtarzem zająć i kwiaty odmieniać, mięszają się w sprawy zakrystyi, w czem je trzeba ciągle poskramiać. Ale pastorowie nie mają takiej powagi.
Cóż można zrobić w religii gdzie jest dozwoloną krytyka, swobodne roztrząsanie, w religii bez karności, do której każdy wchodzi, jak do młyna, wierzy w co mu się podoba, może się nawet bawić w księdza, jeżeli mu to przyjemność sprawia.
Dla tego takie tam mnóstwo sekt, wierzeń!...
Ożywiał się, unosił, — rozżalony będąc względem Lutra i Kalwina i dumny z erudycyi w przedmiocie, który specyalnie studyował w wolnych chwilach od obowiązków proboszcza: wymieniał liczne sekty, na które oprócz wielkich niesnasek między wolnomyślnymi i prawowiernymi, rozpada się Reforma.
— Rachuj pani, mówił podnosząc jeden po drugim grube swe palce, na których porobiły mu się odciski od wioseł i sieci... Macie Irwingianów, chcących powrotu do idej pierwszych apostołów; Sabbatystów, żądających sabbatu, jak żydzi. Peagersów, których cała pobożność polega na biciu się w piersi; Derbystów, buntujących się przeciw wszelkiej władzy duchownej, nie przyjmujących żadnego pośrednika pomiędzy swą pychą a Bogiem; Metodystów, Wesleyenczyków, Mormonów, Anabaptystów, Krzykaczy Drżących... i kogo tam jeszcze.
Biedna kobieta odurzona słuchała tej nomenklatury teologicznej i jak gdyby wszystkie te religie stanowiły zapory między nią a córką, zasłoniwszy oczy ręką, wyszeptała: „Moje dziecko!... moje dziecko!... głosem tak rozdzierającym, że ksiądz wzruszony do głębi serca, otrząsnął się ze swego chłodu:
— Bądź co bądź, są przecież prawa... Trzeba się udać do Corbeil... wnieść skargę do sądu... Wprawdzie będziesz pani miała do czynienia z nielada przeciwnikami... Kilka lat temu, prawie w takich samych okolicznościach zaczęto śledztwo... Ale było to podczas szesnastego Maja; pani zapewne lepiej się powiedzie, pod rządem szczerze republikańskim.
Przy tych ostatnich słowach, dziecinna jego twarzyczka przybrała wyraz złośliwości.
— Czy Corbeil daleko stąd? zapytała nagle matka.
— Niedaleko, będziesz pani szła wzdłuż nadbrzeża do Juvisy, stamtąd koleją we dwadzieścia minut staniesz na miejscu.
Szła więc wązką ścieżką zmierzającą ku Juvisy: mogłaby dostrzedz zdaleka grupy białych domów na zakręcie Sekwany, gdyby nie to, że gęsta mgła zasłaniała wszystko o pięćdziesiąt kroków.
Rzeka stężała pod tą mgłą, wyglądała jakby skrzepła pomiędzy drzewami o niewyraźnych kształtach. Gdzieniegdzie, ukazywało się nieruchome czółno z wyprostowaną postacią rybaka, trzymającego żerdź w ręku. Dodajmy do tego, ciszę panującą dokoła, oczekiwanie jakieś, niepokój w powietrzu, który się udzielał matce, już i tak bezsilnej, nie jadła bowiem od wczoraj, znużona była, spłakana i tak rozmiękła niejako, jak ta ścieżka mało uczęszczana, zarośnięta trawą, gliniasta, gdzie się poślizgiwała za każdym krokiem.
Myśli gnały ją tak niemiłosiernie, że biegła jak niesforne dziecko i dziesięć razy więcej uszła drogi, aniżeli było potrzeba.
Już sobie wyobrażała, jak wejdzie do prokuratora, co on powie, co ona odrzeknie... W tem... ogarnęło ją straszne zniechęcenie... Pomyślała: „Idę sama jedna... brnę po błocie, w bezludnej okolicy, chcę wezwać żandarmów, żeby mi siłą oddali dziecko...
Na co się zdadzą sędziowie, żołnierze, kiedy mnie już córka nie kocha? Powtarzała sobie słowo po słowie straszny list, od rana tyle razy odczytywany. Bóg mię woła, idę do Niego... oddana ci córka...
— Lina!... oddana mi!... Doprawdy, są rzeczy...
Wtedy, wraz z niewdzięcznością Liny odżyło w jej sercu wszystko, co dla niej uczyniła...
— Czuwałam po nocach, biegałam nad siły, żeby jej na niczem nie zbywało, żeby była wykształcona i wychowana starannie. Sama chodziłam w łachmanach i łatach, żeby dziecku dać nową wyprawkę na pensyę. I kiedy po tylu prywacyach i trudach, wyrosła na piękną i wykształconą osobę... ach jakaż ona miluchna... „Bóg mnie woła, idę do Niego!“
Nogi się pod nią uginały. Musiała wypocząć na stosie czerwonawych kamieni z kopalni do jakiejś budowli przywiezionych-, pomiędzy pokrzywami i wielkiemi roślinami przechowującemi w zielonych kieliszkach wodę deszczową, jakby truciznę w czaszy.
Postawiła przemokłe nogi na desce wiodącej do statków; której koniec mókł jeszcze w rzece; jej gładka spadzistość nęciła znużoną i zrozpaczoną matkę, ale nie dłużej jak na mgnienie oka. Jedna tylko straszna myśl ją zajmowała:
— A gdyby to było prawdą, co ta kobieta mówiła? Gdyby rzeczywiście Bóg nie kto inny odebrał mi córkę?... Przecież ta Joanna Autheman nie jest czarodziejką i trzeba czegoś nadnaturalnego, żeby tak obałamucać głowy dorosłym, dwudziestoletnim dziewczętom...
Urywki zdań posłyszanych na kazaniu i słowa z książek pobożnych, w zamąconym jej umyśle przybierały nagle ognistą siłę pogróżek biblijnych... „Nie kochajcie... Теn, kto opuści ojca lub matkę...“ W takim razie... jakaż rada na Boga?... Po cóż idę do Corbeil?... Szukać sprawiedliwości?... Przeciw Bogu?...
Siedząc na swym stosie kamieni, przytłoczona, nieruchoma, patrzyła na Sekwanę żółtą i gęstą, gdzie niegdzie tylko pieniącą się. Całe życie biednej matki skupiło się w tych kipiących myślach, które głucho huczały w jej głowie, jak woda wrząca w kotle... Zaczął padać deszcz drobny i tak gęsty, że całkiem zasłaniał niebo.
Chciała wstać, puścić się w dalszą drogę; ale wszystko wirowało: rzeka i drzewo... ona sama zaś padła na rozmiękłą i błotnistą trawę, zamknęła oczy, ręce wyciągnęła...
I zawsze ten szmer kipiącego kotła, lecz jakoś bliższy, zwiększony, tuż obok niej. Czuje iż głowę ma wolniejszą i że szum w uszach ustał. — Otwiera oczy i ze zdziwieniem, nie widzi już ani rogatki, ani stosu kamieni.
Zkąd to wielkie łóżko, na którem leży i ten pokój do którego blask dzienny, przedziera się przez żółte firanki, odbija się na suficie i ścianach, tak jak w nadbrzeżnych domach?
Pani Ebsen już kiedyś widziała ten dywan w duże kwiaty, te rozwieszone obrazki wycięte z żurnali, ale najwięcej ją zdumiewa ten odgłos gwizdawki pod oknem i wołania: „hej! hej! Romanie!” panujące nad szmerem fal pieniących się wzdłuż stawideł. A tam we framudze drzwi, mała blondynka w długiej koszulce chłopskiej, patrząca na nią, nagle ucieka, wołając głosem Fanny:
— Sylwaniro! obudziła się.
I obie siadają przy jej głowach; widok ten ożywia biedną matkę, ta twarz poczciwa naprzeciw niej i te jedwabne włoski dziecka na jej policzku. Lecz dla Boga, co się dzieje? Jakim sposobem ona się tu znajduje?
Sylwanira również nic niewie. Wczoraj Maurycy, wracając z lekcyi katechizmu, znalazł panią Ebsen prawie nieżywą, nad brzegiem.
— Było to uderzenie krwi do głowy, jak o tem zadecydował doktor z Ablon, który zmuszony był, dwa razy puszczać krew, i ze sposobu jak krew upływała, zaraz poznał, iż nic jej nie będzie.
Pomimo to, Sylwanira czemprędzej zatelegrafowała do panny Eliny. Co za dogodność mieć telegraf w domu.
Żona Romana, przerywa mowę, widząc szlochanie pani Ebsen, ukrywającej twarz w poduszkę, bledszą od powłoczki.
Imię Eliny przebudziło jej rozpacz nanowo powstałą i mocną, po krótkim śnie zbolałego mózgu.
— Nie ma już Eliny... odjechała... pani Autheman....
Z tych przerywanych słów, Sylwanira dowiaduje się całej katastrofy i wcale się nie dziwi. Nie pierwsza to sprawka pani z portu Zbawiciela; zrobiła z tem dzieckiem toż samo co z Damour i Grelinot: „
dając im jakiś napój”.
— Napój? Tak myślisz? powiedziała matka pragnąca wierzyć w to podanie, ponieważ ono całą odpowiedzialność za zbrodnie zwala na Authemanów.
— Z pewnością dali jej się napić, bez tego, jakżeby to się stać mogło? Ale niech pani na to nie zważa, jeszcze dni szczęścia powrócą. Muszą oddać panienkę. Ale to nie tu, starać się o to: w tej bowiem stronie, Authemanowie są jakby królami. Trzeba próbować w Paryżu, cały świat poruszyć. Przecież nasz pan zna się z ministrami, pomówi z nimi. Niezadługo pani swój odzyska skarb.
To szczere spojrzenie, ta serdecznie naiwna i krzepka mowa, było to jakby przelaniem odwagi i nadziei w żyły matki.
Myśli o swych możnych i bogatych przyjaciołach: o hrabiostwie d’Arlot, o baronowej. Gotowa iść wszędzie; będzie to jakby ogólnem powstaniem przeciw tej niegodziwej kobiecie. Gdyby nie opór Sylwaniry, byłaby natychmiast wstała i poszła. Lecz nakazano jej kilka dni spoczynku, pod groźbą recydywy.
Cóż począć, przecież to dla dziecka, trzeba być rozsądną.
O jakże powrót do zdrowia wydał się jej długim, a godziny spędzone na oczekiwaniu w pokoju na tamie okropne. Mierzyła czas regularnem przejściem statków, ciągnionych łańcuchem, licząc galary i transporta drzewa, przeciągające ospale, z ich sternikiem, w bawełnianej czapce, pochylonym nad rudlem.
Wieczorem zapalało się czerwone światło na przodzie płytów, zwiększające się przez odbicie w wodzie. Wpatrywała się w ten płomień, niknący we mgle, towarzyszyła mu myśląc:
— Teraz są w Ablon... w porcie l’Anglais.... w Paryżu...
Wobec pożerającej ruchliwości jej myśli, ta woda, ci ludzie, te statki przesuwające się z jednostajną powolnością, doprowadzały ją do rozpaczy; jakby naigrawania się z niej. Czas rekonwalescencyi dzieliła na przystanki: tyle to dni w łóżku, tyle w krześle, kilka kroków po pokoju dla wzmocnienia nóg, a potem — w drogę!
Była to gorączka więźnia, blizkiego uwolnienia.
Jednakże pieszczono ją na tamie. Roman szczęśliwy z posiadania żony przy sobie dla siebie, obcowaniem z nią, wyrzekał się śmiechu i śpiewu, przez wzgląd na biedną matkę; i kiedy wchodził po cichu, aby postawić na komodzie wielkie bukiety z trzciny, irysów i kit wodnych, tak ułożone jak on jeden potrafił; przed wejściem do tego smutnego pokoju, przysposabiał się uzbrajając w myśli ponure: Wyobrażał sobie że Sylwanira zachorowała lub że ją pan odwołał z dziećmi.
Lecz jego gest powściągliwy, oczki małe na dół z hypokryzyą spuszczone, zwykłe „cré cochon pani Ebsen”, gniewały i drażniły Sylwanirę. Wypychała go więc z pokoju, ażeby na świeżem powietrzu wybrzeża, dał ulotnić się upojeniu swego szczęścia samolubnego, jak wszystkie wielkie szczęścia.
Z małą Fanny najlepiej matce było, sadzała ją z robótką przy sobie i cały dzień mówiła o Elinie:
— Prawda żeś ją bardzo kochała? że chciałaś ją za mamę?
W puszku jej świeżej twarzyczki, odnajdywała odrobinę pieszczot córki i ślad jej rąk na cienkich włoskach dziecka.
Innym razem, widząc przekształcenie się dziewczynki, grubą chustkę w którą była owinięta, czepeczek, saboty, rączki czerwone i zlodowaciałe, jak jesienne jabłka, uczuwała smutek, jaki nam sprawia widok upadku fizycznego lub moralnego.
Na Maurycym to się jeszcze więcej odbijało.
Z owego przyszłego ochotnika marynarki; którego prezentowano w świetnych salonach prefektury, pozostała tylko czapka w łachmanach na dużym, czerstwym, rozpróżniaczonym chłopaku wiejskim.
Zawsze się gotował da marynarki; lecz na chwilę, zwolniony od nauk, z powodu przygotowywania się do pierwszej komunii, w godzinach wolnych od katechizmu, pędził najsłodsze życie włóczęgi nad brzegiem wody; niepokojony tylko przez młodego Mikołaja z Portu Zbawiciela, który polował na niego przy każdym wyjściu z probostwa.
Śnił o tem w nocy biedny chłopiec, a w dzień opowiadał straszne historye siostrzyczce, która oburzała się że jest takim tchórzem, on przyszły oficer.
— Zobaczyłbyś, gdybym to ja była!
Na tamie, wszyscy mówili o tych okropnych polowaniach, po których Maurycy wracał zdyszany, blady i rozstrojony.
— Biada mu, jeśli ja się w to wdam! mówiła Sylwanira; lecz na szczęście małego Mikołaja, ciągłe zajęcia, zatrzymywały ją w domu.
Naprzód telegraf, z którym obchodzić się uczył ją Roman, potem kuchnia, czuwanie nad praniem mężowskiej i dziecinnej bielizny, jak również i Baraquina; bo ten renegat należał do domowników: sypiał tam, jadł z nimi, co im przeszkadzało mówić o pałacu i Elinie przy stole i w czasie wieczornej gawędy. Nie dla tego aby Baraquin był złym człowiekiem; ale za kieliszek wódki, gotów był sprzedać: przyjaciół, skórę swoją, duszę i to tak łatwo, jak surdut dawany mu za komunię.
Dla tego Sylwanira nieufała mu i wyczekiwała jego wyjścia aby się wypowiedzieć.
Sylwanira przekonaną była, że Elina nie opuściła pałacu i codzień wysyłała Romana na zwiady, aby na swojem czółnie, stawał naprzeciw kraty pałacowej, podczas gdy ona, rozpytywała się u dostawców, w rzeźni ewangelickiej pod godłem: „Umieraj tu aby żyć tam”, u kupca korzennego z napisem: „Miłujcie rzeczy, które są na wysokościach”.
Nigdzie się piękna panna niepokazywała, jednakże wiedziano dobrze o kim ona mówi. Lecz prosić ich o oddanie listu, lub podjęcia się jakiegoś zlecenia, było to samo co pytać o ich zdanie polityczne lub za kim będą głosować na przyszłych wyborach.
Nie można było nic więcej wydobyć prócz słów na wiatr puszczonych, mrugnięcia okiem lub śmiechu filuternego albo głupiego.
Pewnego wieczora matka Damour, weszła na moment do dozorcy tamy.
Ta chłopka z twarzą ponurą, w ciągłej żałobie, rodzaj dzikiej i twardej rezygnacyi, z jaką opisywała swoje nieszczęście, napełniała panią Ebsen przestrachem.
— Wszystko cobyś pani nie robiła na nic się nie przyda, mówiła szynkarka z Pod zgłodniałego, posępnym głosem, siedząc trzymała płasko położone ręce na kolanach. Mnie Authemanowie zabili córkę, męża zamknęli w domu waryatów. I nic wskórać niemogłam... Kiedym przesłała sprawę sędziemu, chciał mię wsadzić do więzienia... To bogaci ludzie, na nich niema sprawiedliwości.
Napróżno tłómaczył jej Roman, że pani Ebsen jest w innem położeniu, użyje wpływów możnych przyjaciół, ministrów, komisarzy policyi; matka Damour pozostała niezachwianą przy swem zdaniu.
— Na nic się nie zdało, to są za bogaci ludzie.
Dla tego ją więcej już nie wpuszczano.
Pani Ebsen zresztą miała się już lepiej, wstawała, powoli przechadzała się po wybrzeżu i po ośmiu dniach, odjechała, palona niecierpliwością, rozpoczęcia swych poszukiwań.
Sylwanira nie myliła się. Elina była pod srogim dozorem w Ustroniu, gdzie pani Autheman przygotowywała ją do misyi, trzymając w oddaleniu od wszelkich niebezpieczeństw, związków ziemskich.
Nigdy ją niepozostawiono samą i nie zajętą choćby na chwilę. Po lekcyi teologii przez Crouzata i konferencyach z Joanną, następowały śpiewy religijne, rozmyślania, modlitwy wspólne, głośno odmawiane, przechadzka pod rękę z Anną de Beuil lub z Chalmette’ą, której gorąca mowa podbudzała ją.
Najczęściej przechadzano się pod werendą z powodu deszczów jesiennych, padających na zrudziałą i przerzedzoną zieloność. Pięć lub sześć robotnic z Ustronia, wychodziło owinięte w nieprzemakalne płaszcze. Ich postacie pozawijane, czarne, nacechowane smutkiem, nędza wielkich miast zmieszana z melancholią lasów. Lecz najlepsze godziny dla neofitki, były na dole w szalecie, w sali modlitw, nawpół przyćmionej okapem dachu.
Tam to kołysana monotonną melodyą śpiewów, pogrążała się w rozkosznym hypnotyzmie, który powoli oddziaływał na słabą jej głowę, aż do lekkiego zawrotu.
Przygotowywano się do modlitwy rozmyślaniem na klęczkach, z czołem opartem o ścianę, pochłonięciem całej istoty. Te ciała kobiece pozostawały nieruchome w rozmaitych postawach: wyprostowane, zgięte, wykrzywiane mocą woli, lub też leżące na ziemi, jakby sama odzież bez ciała.
Nagle ta, która uczuła się usposobioną, natchnioną, stawała przed stołem, gdzie wyprężona i drgająca, głośno improwizowała modlitwę. Mniej słów niż wykrzyków, uniesień, wezwań, zawsze tych samych:
— Jezu, Jezu, mój Zbawicielu, najsłodszy i ukochany Jezusie! Chwała! Chwała! pomocy, litości dla mej duszy!
Lecz w tych improwizacyach był zapał mimowolnych wylań, których nie bywa w wyuczanych modlitwach, wyrazy przeistaczały się jak we śnie na wspaniałe i świetlane.
W takich chwilach Elina zapominała o swych troskach i okropnym bólu spowodowanym zerwaniem związków serdecznych. Pogrążona w Bogu, unicestwiona w bezbrzeżnej miłości, wyższej nad wszelkie inne miłości, ulegała namiętnym dreszczom, które zmieniały jej głos, czyniąc go więcej pociągającym i silniejszym.
Jej rysy dziecięce, jej słodycz właściwa blondynkom, podniecały się w mowie, oczy podsiniałe lubieżnością i łzy płynące potokiem, pozbawiając jej delikatną cerę rumieńców, zdawały się prawdziwie odradzającym hartem, wodą zbawienia, obmywającą muł grzechu.
Inne robotnice, chłopki dotknięte newralgią, doświadczały takiego samego zachwycenia w modlitwie; ale te ekstazy nie upiększały ich jak Elinę.
Garbata stawała się okropną: oczy miała obłąkane i nieruchome, ułomne ciało, wstrząsało się spazmatycznem drganiem, duże wykrzywione usta wołały Jezusa wyjąc i jęcząc.
Była ona prawdziwą konwulsyonistką, hysterya bowiem nie rozróżnia wyznań. Historycy opisujący sektę Revivals i Сampsmeetings w Anglii i Ameryce, mogą to zaświadczyć.
W tych revivals, zgromadzeniach religijnych i kaznodziejskich, podobnych do naszych „Jubileuszów”, a co w Szwajcaryi nazywają „Réveils”, ataki konwulsyjne są rzeczą zwyczajną.
„W Bristolu, podczas kazań Wesley’a, kobiety padały jak by od piorunu; ugodzone w samo serce słowami pastora. Leżały na ziemi bez czucia, jak trupy[1]. Albo też następująca scena w kościele presbyteryańskim w Cyncynati[2].
„Z tego poplątanego stosu istot ludzkich, rozciągniętych na płytach posadzki, odzywały się: histeryczne czkawki, łkania, głuche jęki, krzyki niewyraźne, ostre, gwałtowne... Jedna bardzo ładna dziewczyna, klęcząca przed nami w postaci Magdaleny Canovy, po wygłoszeniu trudnej do pojęcia ilości żargonu metodystskiego, zalała się łzami i wykrzyknęła:
— Przekleństwo! przekleństwo odszczepieńcom! Usłysz, usłysz Jezusie... Miałam lat piętnaście, kiedy mi matka umarła: wyrzekłam się wiary. Połącz mię z matką o! Jezu, ponieważ jestem mocno strudzona. O! John Mitchell O! John Mitchel!
W Irlandyi nazywają to chorobą revivalu.
Wszystkie robotnice z Portu Zbawiciela były nią dotknięte, Elina Ebsen, niebezpieczniej od innych, skutkiem naturalnego usposobienia nerwowego, które zaostrzyła śmierć Babuni i manewra Joanny Autheman. Była to prawdziwa choroba z atakami, peryodycznie powtarzającemi się.
Powróciwszy wieczorem, do samotnego pokoiku, dziecko uczuwało normalne bicie serca i tęsknotę do matki. Napróżno powtarzała sobie, że zbawienie matki nakazuje tę rozłąkę i że potrzebny jest ten czas próby, aby ją zbliżyć do Jezusa, napróżno przywoływała na pomoc wszystkie wersety z Pisma, wspomnienie spokojnego życia wśród uczuć przyrodzonych, porywało ją i przeszkadzało modlić się.
W tych chwilach, pani Ebsen zjawiała się przed córką i wyciągała ku niej z płaczem ramiona.
— Wracaj, o! wracaj, bądźmy szczęśliwe. Cóż ci złego uczyniłam?
Elina widziała matkę, słyszała ją i przywoływała do siebie; mówiła do niej łkając, aż zmęczona tą okrutną walką, wyciągała rękę ku szklance z napojem, którą Anna de Beuil co wieczór przygotowywała; po wypiciu ogarniał ją sen, z którego nazajutrz budziła się bez myśli, bez woli, nawet z wyschniętemi łzami.
W takie dnie nie wychodziła ze swej celi i przez zapocone szybki szaletu, patrzyła na przechodzące pomiędzy drzewami płaszcze stowarzyszonych, ich gesta ekstatyczne i przystawanie w zamyśleniu, jak się to widzieć daje na łąkach w Salpêtrière.
Liście wirowały pod ponurem niebem; coraz nowe obłoki, w jednym punkcie widnokręgu, skupiały się, rozchodziły i spadały drobnym deszczem.
Elina śledziła okiem tę zmianę światła i cieni, być może jednocześnie z matką, blizko niej patrzącą na to, ze swego krzesła rekonwalescentki, czasami skutkiem wpływu magnetycznego z oddalenia, tej zamiany myśli, tak potężnej pomiędzy kochającymi się, Elina miała jakby przeczucie tego sąsiedztwa.
Pewnego ranka pani Autheman zastała ją zalaną łzami.
— Cóż tam znowu? spytała ostro.
— Moja matka choruje tu blizko.
— Kto ci powiedział?
— Czuję to.
W ciągu dnia dowiedziano się rzeczywiście, że pani Ebsen jest na tamie.
Prezydująca widziała w tem przeniewierstwo służby, nikt nie jest takim niedowiarkiem w rzeczach tyczących się subtelnego odczuwania, jak ci prawowiernie wierzący. Czuła że wpływ jej ustanie, skoro tylko córka zobaczy się z matką.
— Czas w drogę Ebsen, czyś gotowa?
— Jestem gotową, odpowiedziała biedna Ebsen, starając się mówić stanowczym głosem.
Jej skromna wyprawa robotnicy prędko była ukończona i z pewnością nie tak starannie jak ta, dla której matka przerzuciła stare koronki i najdroższe pamiątki. Była to wyprawa biednej guwernantki, najwięcej miejsca w niej zajmowały biblie i Poranne Modlitwy, które czuć było jeszcze drukarnią.
Powóz już gotów. Anna de Beuil wsiadła w niego, tymczasem Ebsen uściskała panią Autheman, potem wszystkie towarzyszki, pannę Hamer i Crouzat’a, słowem prawdziwą swą rodzinę, jedyną dozwoloną robotnicom Portu Zbawiciela.
— Teraz idź moje dziecko i pracuj w winnicy mojej.
Powóz zawrócił za mur parku, powoli po ciasnej uliczce, pnąc się pod górę.
Dziewczynka schodząca na dół z koszykiem w ręku, ustąpiła na bok, aby powóz przepuścić i zajrzawszy wewnątrz poznała Elinę i wykrzyknęła:
— Mama!
Odpowiedział jej cichszy krzyk zakończony jękiem; lecz w tej chwili koń smagany biczem, szybko począł powóz unosić. Fanny nieopuszczając koszyka, biegła całą mocą swych nóżek, dysząc i wołając ciągle:
— Mamo! Mamo!
Lecz długo nie mogła biedź z powodu ciężkiego ubrania i sabotów wykrzywiających małe jej nogi i po ostatnim uczynionym wysiłku, padła ciężko na ziemię.
Gdy się podniosła, pokaleczona, mając ręce i włosy zawalane błotem, powóz już był wjechał na górę.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła nieruchoma, poważna i zamyślona; nagle ogarnął ją przestrach, jak gdyby odgadła coś okropnego i pobiegła bez tchu do tamy.
Parter pałacu Gerspach, ulica Murilla.
W przedpokoju stoi szeregiem, jakby pod bronią, służba w liberyjnych frakach i w rękawiczkach. Odęty i pyszny szwajcar siedzący przy swym stoliku, poraz dwudziesty powtarza:
— Pani baronowa nie przyjmuje.
— Jednakże to jej dzień.
— Tak, ale zasłabła nagle...
Tu, coś nakształt wesołego śmiechu zaigralo na tych szerokich, sinych, wygolonych podbródkach.
Ta skórna choroba; co rok wznawiająca się, dawała powód do żartów w przedpokoju.
— Mnie przyjmie... jestem hrabiną d’Arlot.... Mam tylko słowo do powiedzenia.
Natychmiast odezwały się przygłuszone dzwonki w ścianach, ostrożne i mierzone kroki... i prawie w tejże samej chwili, ku zdumieniu lokai, przyszedł rozkaz wprowadzenia przybyłej, chociaż nie należała do poufnego kółka.
W salonie pierwszego piętra, gdzie pani d’Arlot czekała kilka minut, suty ogień płonął na kominku, pod wielką szybą lustrzaną, stanowiącą ramę dla parku, Monseau, jego angielskich trawników, skał i maleńkiej świątyni wśród ogołoconych drzew. Zimowy ten krajobraz paryzki wydawał się jeszcze smutniejszy w porównaniu z apartamentem, gdzie pełno było kwiatów błyszczących z laki i z bronzu sprzęcików, gracików, cacek, oraz materyj różnobarwnych jak paleta, parawaników niskich przy oknach, krzeseł skupionych w koło kominka i rozstawionych gdzie niegdzie.
Leonia przyglądając się temu salonowi modnej paryżanki, przypominała sobie czasy, kiedy i ona także świetnie przyjmowała w dzień oznaczony, zanim się rozstali z hrabią. Odtąd bowiem ogarnęło ją zniechęcenie, o wszystkiem myślała: „co mi po tem?” mąż zaczął pędzić życie w klubie, ona zaś w kościele, ani przyjmując, ani oddając wizyt.
Trzeba było bardzo ważnej przyczyny, żeby się udała do Debory, przyjaciółki z pensyi, którą długo wolała od innych znajomości pomimo to, że w odmiennym żyły świecie; lecz i z nią przestała się widywać, zerwawszy wszystkie stosunki.
— Może pani hrabina raczy wejść...
Weszła do pokoju nawpół ciemnego, z obiciem jasnem i spuszczonemi firankami.
— Tutaj, odezwał się dziecięcy i płaczliwy głosik z olbrzymiego łóżka z pawilonem, na wzniesieniu... Co za traf, że dziś właśnie przybywasz!...
Pośród ręcznych lusterek, ołówków, łapek zajęczych, pudełek z pudrem i maścią, ułożonych na stoliku pokrytym aksamitem genueńskim, który przypominał gotowalnię aktorki, pani d’Arlot oswoiwszy się z ciemnościami, dostrzegła nieszczęsną Deborę. Leżała ona z rostarganym rudym włosem i bladą twarzą żydówki ze wschodu, świecącą się od maści, zarówno jak ręce i wspaniałe ramiona wysunięte z pod koronek.
— Widzisz... to samo co bywało na pensyi... Cały tydzień nie będę mogła przyjmowań gości ani bywać nigdzie.... W dodatku muszę znosić te szkaradzieństwa naskórne... Dziś rano wystąpiło to niespodzianie... właśnie w dzień przyjęcia... Jutro miał być mój bazar w ambasadzie na korzyść powodzian... zapomniałam jakich... A moja suknia od Veroust... Przyznaj, żem nieszczęśliwa!
Łzy spływały po rozpuszczającej się maści, ukazując krwawe zadraśnięcia skóry, nie zbyt widoczne, ale przykre dla ładnej, światowej kobiety, zajmującej wybitne stanowisko.
— Czegom ja nie próbowała żeby się pozbyć tego... Louesche, Pougues, błota z Saint Amand... Tak, po pięć godzin siedziałam po szyję w czarnem, gorącem błocie, wśród którego przebiegały strumienie wody, chodząc po ciele jak robactwo... Nic nie pomogło... To jest we krwi... dziedziczne... złoto Authemanów, jak mówiła nieraz ta niegodziwa Klara...
Leonia poznawała ową Deborę z pensyi pani de Bourlon, tę wysoką, niezłą dziewczynę z maleńką główką, z jasnym włosem, w kapeluszu fantazyjnym, — równie piękną, banalną i wynurzającą się, jak w infirmeryi.
— Ale ja tu siedzę... płaczę.. rozpaczam, zamiast zapytać, co się z tobą dzieje... Tak dawno nie widziałyśmy się!... Wydajesz mi się zmienioną.. Czy jesteś trochę szczęśliwszą?...
— Nie, odparła szczerze pani d’Arlot.
— Zawsze to samo zmartwienie?
— Zawsze.
— O, rozumiem cię, moja najdroższa... Gdyby mnie się coś podobnego przytrafiło... Nie z baronem... bo taki baron... ale z człowiekiem, któregobym kochała... O, Boże!...
Trzymając przed sobą lusterko, końcem zajęczej łapki obcierała ślady łez.
— Na szczęście masz religię...
— Tak, mam religię, odrzekła hrabina swym posępnym głosem.
— Czy to prawda, co opowiadała parę dni temu Paulina de Lostande, że świekra dała ci 200,000 franków na założenie domu sierot...
— Świekra jest bardzo dobrą dla mnie...
Nie powiedziała, że hojne, prawdziwie królewskie dary, jakiemi stara markiza starała się zatrzeć winy swego syna, każdym razem jątrzyły jej ranę, zamiast ją leczyć.
— Ta biedna de Lostande, ona także należy do nieszczęśliwych... mówiła dalej Debora, lubiąca w swej rozpaczy, smutne przedmioty... Słyszałaś o śmierci jej męża... Wiesz, że spadł z konia na wielkich manewrach.. Jest niepocieszoną... ale szuka zapomnienia w nakłówaniu... tak... tak... stała się... jakże się to mówi... Morfiomanką... Jest całe takie stowarzyszenie. Jak się te panie zgromadzają, każda z sobą przynosi srebrny futeralik, z igłą, z trucizną... potem wpuszczają płyn w rękę, albo w nogę... To nie usypia, ale uspokaja. Na szczęście, chcąc doznawać błogich skutków, trzeba za każdym razem powiększać dozę.
— Tak samo z mojemi modlitwami... szepnęła Leonia i niespodzianie wykrzyknęła rozdzierającym głosem... Wszystko nic niewarte, prócz miłości... ach, gdyby mój mąż był chciał... Umilkła prawie tak zdumiona, jak jej przyjaciółka, tym okrzykiem rozpaczy, tem wyznaniem poufnem, po którem na chwilę ręką zasłoniła sobie oczy.
— Biedaczko moja!... odezwała się Debora, chcąc ją przy tem serdecznie uścisnąć, ale sobie przypomniała że ma ręce maścią posmarowane, żałosne strapienie stanęło jej na myśli, zawołała więc znowu:
— Ach, życie nie jest wesołe... Wszędzie same nieszczęścia... Czy wiesz, co się przytrafiło naszej biednej matce Ebsen?
Leonia obtarła żywo łzy, posłyszawszy to nazwisko:
— Ja dla niej właśnie tu przybyłam... rzekła ożywiając się... Czy słyszał kto coś podobnego? Nawet tego powiedzieć nie chcą gdzie jest jej córka... Ależ to potwór, ta Joanna Autheman.
— Nie zmieniła się od czasów pensyonarkich. Czy przypominasz sobie jej ładną twarz, poważne zachowanie, maleńką biblię, którą nosiła w kieszonce od fartuszka, gdzie myśmy kładły zegarki?... Ona i mnie chwilowo zawróciła głowę. Byłabym z nią pojechała do Afryki... Czy wyobrażasz mnie sobie misyonarką, pomiędzy murzynami?...
Rzeczywiście trudno było wystawić ją sobie tam — z temi jej maściami, kosmetykami, ołówkami, któremi malowała ciągle żyłki na posągowej szyi.
— Cóż twój kuzyn Autheman mówi na to?... Jakże on może pozwalać na takie okrucieństwa... Serce się kraje... jak ta biedna matka zacznie opowiadać... Nie słyszałaś jej?... Niektóre szczegóły są niedouwierzenia... Ona jest na dole, w moim powozie. Nie śmiała wejść, sądząc, że masz gości, ale jeżeli chcesz...
— Nie, nie, proszę cię, zawołała Debora z przestrachem, baron zakazał mi się mięszać w tę sprawę...
— Baron?... Dla czego?... A ja właśnie liczyłam na ciebie... na twój salon... na tego Chemineau, który tu ciągle przesiaduje...
— Nie, moja droga, na wszystko cię proszę... Ty nie wiesz, co to jest w banku, mieć Authemana przeciwko sobie. On by zgubił człowieka... Ale ty sama... twój mąż... przecież jest deputowanym teraz... Deputowany z opozycyi uzyska wszystko, co zechce...
— Nie mogę prosić o nic mego męża, powiedziała hrabina podnosząc się.
Debora zatrzymywała ją tylko przez grzeczność; słaba ta istota lękała się sporu, w którym musiała być pobitą; co było jej z góry wiadomem; przedewszystkiem chodziło jej też o to, żeby nie widziano pani Ebsen u niej, na jej dziedzińcu.
— Bardzo mi przykro... wierzaj mi... dla ciebie... dla tej biednej kobiety... odwiedzisz mnie kiedy?... Bądź zdrowa moja droga... że cię też nie mogę uściskać!
Porwana znowu szałem rozpaczy, padła na łóżko i leżała w strojnym negliżu z maścią na piersiach, rękach i ramionach, wyglądających z pod koronek i atłasów. Nie płakała, nie poruszała się, jęcząc tylko leżała, podobna do dużej lalki.
Schodząc ze wschodów wyłożonych jasnym dywanem z brzegami z pluszu, Leonia d’Arlot myślała:
— Jeżeli oni się boją, cóż powiedzą inni?...
Sprawa ta zdawała jej się teraz daleko trudniejszą do rozwikłania, niż przed chwilą. Stojąc pod wystawką, podczas gdy powóz podjeżdżał, przypomniała sobie pewne nazwisko... „Tak, to dobra myśl, przynajmniej tam można liczyć na skuteczną radę...” Wskazawszy adres woźnicy, usiadła obok pani Ebsen, śledzącej ją tak gorączkowo, jak gdyby się spodziewała, że powróci z Eliną.
— Cóż?
— O, znasz pani Deborę... ociężała, jak zawsze... Zresztą teraz choruje na krosty, zbyt długo byśmy czekały... Pojedziemy do pana Raveraud.
— Raverand?
Dunka nie znała nawet z nazwiska najuczeńszego, najzdolniejszego z adwokatów paryzkich.
— Adwokat? Więc będzie proces?
Z przestrachem spojrzała:
— To tak długo potrwa... tak dużo kosztować będzie...
Leonia uspakajała ją:
— Może się obejdzie... zobaczymy... to przyjaciel...
Był on starym przyjacielem jej ojca, któremu zawdzięczała to, że się nie rozeszli z hrabią i że honor rodziny ocalał, chociaż szczęście ich przepadło.
Przybyły na ulicę Ś-go Wilhelma przed jedyny starożytny dom, jaki ocalał na przedmieściu Saint Germain. Zachował on tradycye starej Francyi w łuku wielkich odrzwi z młotkiem i szerokiej balustradzie kamiennej.
Raverand tylko co przybył z sądów i natychmiast kazał wprowadzić hrabinę, aby nie czekała w salonie wraz z klientelą, tak liczną i niecierpliwą, jak gdyby to był modny doktór.
— Czy się stało co złego, drogie dziecię...
— Nie; przynajmniej nie mnie... ale osobie, którą kocham bardzo...
Przedstawiła panią Ebsen, której adwokat przyglądał się bystrem i ciekawem okiem.
Biedna matka była bardzo wzruszona. Ten wielki gabinet, ta cisza, ta poważna i delikatna głowa prawnika przy lampie... Ach, tyle korowodów, gdy idzie o rzecz tak słuszną i prostą, jak odzyskanie córki, którą jej zabrano.
— Słucham... rzekł Raverand, a ponieważ pani Ebsen pozostała nieco głuchą, po owem uderzeniu krwi do głowy, powtórzył raz jeszcze:
— Słucham.
Zaczęła mówić, lecz gniew i oburzenie dławiły ją. Wszystkie wyrazy cisnęły się razem na usta i we wszystkich językach, jakie posiadała: w duńskim i niemieckim, stosownie do tego, jakie wyrażenie jej się przypomniało. Przymuszanie się do mowy francuzkiej, syczący ciągle w ustach, mimo jej woli północny dźwięk „sz”, czynił tę nieprawdopodobną historyą jeszcze zawikłańszą, zwłaszcza, że ją coraz z innej strony rozpoczynała.
— Moja mała Lina taka miluchna... Ją jedną miałam na świecie... Babunia, prezydująca, zegar elektryczny, modlitwy po trzy sous, napoje dawane mojej małej... Rozumie pan?
— Nie bardzo, mruknął adwokat.
Leonia chciała przemówić, ale ją powstrzymał.
— Niech pani będzie łaskawa odpowiadać:
— Czy córka odjechała z domu?
— Nie, nie, nie odjechała... Oni mi ją wzięli, ukradli... jej serce... całe dziecko moje...
— Jak się to stało, kiedy?
Wydobywał z niej objaśnienie jedno po drugiem; kazał powtórzyć okropny list wyryty w pamięci matki: Przywiązana córka, Elina Ebsen...
— A po wyjeździe jej, czy odbierałaś pani listy?
— Miałam dwa... jeden z Londynu, a ostatni z Zurichu... ale niema jej ani w jednem, ani w drugiem miejscu...
— Pokaż mi pani ten list z Zurichu...
Wyjęła z kieszeni naparstek, okulary, portrecik córki, który zawsze miała przy sobie, potem nareszcie list, rozwinąwszy go drżącemi i grubemi palcami, podała adwokatowi. Przeczytał głośno, powoli, aby wniknąć w ducha, gdyż ta nieszczęśliwa matka zaczynała go interesować.
„Moja droga matko, ponieważ głównie idzie mi o to, żeby ci przesłać wiadomość o sobie, nie odkładam dłużej listu; ale z wielką przykrością dowiedziałam się do jakiego stopnia nie lękasz się, wybiegami i kłamstwem...”
Pani Ebsen rozszlochała się.
„Do jakiego stopnia nie lękasz się, oskarżać niesprawiedliwie osoby, które nam tylko dowody dobroci dawały. Skutkiem tego nie mogę ci wyjawić dokąd mię powołała służba boża i wyrazić całego szacunku, jakim jest przejęta córka kochająca cię w Jezusie — Elina Ebsen.“
Po chwili milczenia, rzekł Raverand z powagą w głosie:
— Newroza religijna... takie choroby leczy Bouchereau...
Newroza... Bouchereau, były to czcze dźwięki dla matki, ale to wiedziała dobrze, iż gdyby nie trucizny jakiemi pojono ukochaną jej córkę, nigdyby takiego listu nie napisała.
Spostrzegłszy niedowierzający uśmiech adwokata, przetrząsnęła raz jeszcze kieszenie i podała mu papier cały zapisany receptami chemicznemi, nazwami alkaloidów: hуохуаnіпа, atropina, strychnina, a to ze stemplem jednej z pierwszych aptek paryzkich. Po wyjeździe Eliny znalazła w jej szufladach pudełko pigułek z flaszeczką w której jak się okazało po zbadaniu, były: wyskok belladony i dekokt, wywołujące osłupienie, konwulsyjne drgania, a niekiedy nawet zupełne pomieszanie zmysłów.
— Tam do licha! rzeki Raverand... w roku 1880!... To ważne!... Ile ma lat córka pani? dodał i wyprostowany w fotelu, główkę małą wysunął naprzód wietrząc tę sprawę, jak łasica norę, do której wchodzi.
— W krótce skończy dwadzieścia, odrzekła matka z boleścią w głosie; gdyż ta młodość Eliny, podwajała jej żal.
Stary praktyk pomyślał głośno:
— Ciekawa sprawa.
— Ta kobieta nie pierwszą zbrodnię popełnia, odezwała się Leonia d’Arlot z tryumfem. Możemy wskazać więcej matek i jeszcze od tej nieszczęśliwszych...
— Któż to jest? Jak się nazywa ta osoba? zapytał Raverand, coraz bardziej zainteresowany.
Pani Ebsen zrobiła wielkie oczy, zdumiona, że jeszcze nie odgadł. Leonia go objaśniła:
— Pani Autheman...
Adwokat okazał gestem przerażenie:
— W takim razie... rzekł.
Powaga i dostojeństwo nie pozwoliły mu dokończyć frazesu; ale widocznie powziął przekonanie, że się nic nieda zrobić.
Przeciwnie, należało odwodzić biedną kobietę od procesu niebezpiecznego i daremnego.
— Authemanowie są zbyt potężni, zbyt wysoko stojący pod względem imienia, moralności i majątku. Trzeba się uciekać do wybiegów i być cierpliwą. Przedewszystkim, gdyby nawet proces został rozpoczęty, Elina w ciągu jego trwania dojdzie do lat, a wówczas...
— Więc niema sprawiedliwości! zawołała pani Ebsen z tąż samą rozpaczą w głosie, co chłopka z Petit-Port, której nieszczęście, stanęło jej na pamięci.
W tej chwili podano czyjąś kartę wizytową, pan Raverand, podniósł się zatem, mówiąc:
— Czyby się nie można dowiedzieć o miejscu pobytu córki pani na skutek rozkazu ministra sprawiedliwości i drogą urzędowego śledztwa... Ale jak tu nakłonić ministra do tak drażliwego kroku? Chyba że... Pani jesteś cudzoziemką, Dunką?... Zobacz się pani ze swoim konsulem...
Odprowadzając je ku drzwiom; — szepnął do hrabiny:
— Zresztą, jej córka nie jest nieszczęśliwą...
— Ale ona...
— Ona — jest matką, a wszystkie są męczennicami. Nagle zmienił ton mowy:
— Co słychać u państwa?... Jak się ma mąż?
— Nic nie wiem.
— Zawsze nieubłagana?
— Tak.
— Jednakże on się robi stateczniejszym. Jest teraz człowiekiem, politycznym... Jego ostatnia mowa w Izbie...
— Bądź zdrów, przyjacielu.
W powozie matka rzekła:
— Zimno mi...
Zęby jej szczękały:
— Odwieziesz mię, Leonio?
— Ależ nie, nie.... pojedziemy wpierwej do tego konsula... Gdzież to?
— Na przedmieściu Poissonnière... pan Desnos.
Desnos, wielki fabrykant mebli, sprowadzał drzewo z Norwegii i z Danii — i w interesie swego handlu, postarał się o stanowisko konsula.
Swoją drogą obcym mu był kraj, który przedstawiał. Nie znał jego obyczajów, języka, ani nawet położenia geograficznego.
Biura znajdowały się po prawej stronie podwórza, na które wychodziły okna ogromnej pracowni, gdzie słychać było huk młotów, zgrzyt pił i hurkot maszyny parowej. W biurach panował także ruch, lecz objawiający się skrzypieniem piór, przenoszeniem ksiąg kupieckich i syczeniem gazu nad głowami piszących.
Tutaj, tak samo jak u adwokata, nazwisko hrabiego d’Arlot skróciło wyczekiwanie. Desnos natychmiast przyjął damy w swoim bogatym i obszernym gabinecie, oddzielonym od pracowni rysowników oszklonemi drzwiami, poprzez które widać było szeregi mężczyzn w bluzach, stojących lub siedzących i w ciszy pracy oddanych.
— Czy świeci się na górze? zapytał fabrykant, myśląc, że te panie przybyły po meble.
Na wiadomość, że chcą z nim mówić jako z konsulem, uśmiech znikł i twarz dobrodusznego paryżanina spoważniała...
— W konsulacie przyjmuję zwykle od 2-giej do 4-tej... ale kiedy panie tu jesteście...
Z rękami założonemi na kamizelce, z miną zamożnego negocyanta, słuchał sprawy przy oddalonym huku maszyny parowej, od której trzęsły się szyby i podłoga.
— Cóż mi to panie opowiadacie? Trucizna, wykradzenie — ależ, taką rzecz należało zanieść do teatru Ambigu. Wśród Paryża, mając telefon w mieszkaniu i pracownie oświetlone lampami Edisona, — jakże uwierzyć w podobną awanturę?
Nagle, w ciągu opowiadania, które naprzemian ciągnęły obie kobiety, gdyż pani Ebsen była tak zmieszana, że hrabina musiała jej przyjść w pomoc, Desnos podniósł się z oburzeniem.
— Nie mogę dłużej słuchać... Autheman jest moim bankierem, rzekł. To najbogatszy, najpewniejszy dom... nieskazitelne imię... Takie bezeceństwa nigdy się nie mogą dziać u Authemanów. Wierzaj mi pani, ciągle zwracał się tylko do hrabiny, jak gdyby tamta niegodną była uwagi dygnitarza. Nie bądź echem podobnych oszczerstw. Honor Authemanów, jest honorem całego handlu paryzkiego.
Ukłonił się, gdyż czas jego jest drogi, zwłaszcza też u schyłku dnia i tygodnia.
— Zresztą, zawszem gotów do usług pani hrabiny... W rezultacie — od 2-giej do 4-tej... można się zgłosić do sekretarza Dahrelupe...
Pracownie huczały w cienmem podwórzu, wózki ciągnione przez ludzi, taczki, ciężko toczyły się po bruku, podczas gdy nasze dwie kobiety dążyły do powozu.
Pani Ebsen rzekła gestykulując wśród tego zgiełku:
— Sama dam sobie radę, kiedy się wszyscy boją...
W tem robotnicy wyładowujący drzewo popchnęli ją... chcąc się usunąć, wpadła na koło od wózka... głucha, ciężka, niezgrabna, zmięszana, wydawała krzyki, jak dziecko — wtedy Leonia przyszła ją wziąć za rękę, myśląc, co by się stało z tą biedną istotą, gdyby musiała walczyć sama jedna ze swem nieszczęściem. „Nie, nie, ja jej nie opuszczę”, powiedziała sobie.
— Zarządzi się to śledztwo o którem wspominał Raverand. Zaraz jutro pan d’Arlot zobaczy się z ministrem...
— Jakaś ty dobra kochaneczko, odparła matka, której palące łzy spływały na rękawiczki, wśród ciemności panującej w powozie.
Było to prawdziwem poświęceniem ze strony Leonii d’Arlot dla starej przyjaciółki, że się chciała zwrócić do męża; bo chociaż mieszkali pod jednym dachem, zupełnie był jej obcym i przestała go wtajemniczać w swoje sprawy.
Powracając z ulicy Val-de-Grâce, zastanawiała się nad tem, iż jeden po drugim, przypomniały jej się nieszczęsne szczegóły urazy, tak krwawiącej się jeszcze, jak gdyby wczoraj powstała: widziała różową mężateczkę w wizytowej sukni, słyszała śmiech tego niewiniątka, zwierzenia szeptane, jakby starszej siostrze; nareszcie słowa: „pójdę do wujaszka...” Ponieważ długo nie było ich widać, sercem odgadując nagle rzecz całą, znalazła uwodziciela pomiędzy dwojgiem drzwi: podły i godzien wzgardy, jak każdy złodziej, bełkotał w pomięszaniu, blady był, spocony... ręce miał zwieszone i drżące.
Jakie życie wiódł potem jej mąż? w jaki sposób starał się uzyskać jej przebaczenie? Oto przesiadywał ciągle w klubie, albo wśród dziewcząt. Dopiero od sześciu miesięcy, znudzony kochanką, dawną aktorką, utrzymującą obecnie sklep galanteryjny na Avenue de l’Opera, z pokoikiem do romansowania, rzucił się w wir polityki, która jest również składem fraszek, po za którym dzieją się także bezeceństwa i zdrady. Teraz, nęciło go ognisko domowe, stawało mu się potrzebnem dla gromadzenia przyjaciół i zyskiwania wpływów. Nie śmiał o to prosić, ale bardzo pragnął, aby żona na nowo przyjmowała gości i bywała w świecie — żeby zapomniano o tem co zaszło. Ale... to nigdy nie nastąpi, rozłączeniśmy na zawsze!
Po tej gniewnej przysiędze, badała siebie, rozważała swoje nudy, dotkliwą pustkę dni nie dających się już zapełnić nabożeństwem i uczęszczaniem na sławne kazania.
— Mam wprawdzie dziecko, które mię strzeże od błędu; ale czy to zapełnia życie?... Ach Raverand miał słuszność... jestem nieubłaganą...
Jednakże zmiękła od kilku godzin, jak gdyby ją te łzy matki roztkliwiły, czyniąc bardziej ludzką swem udzielającem się ciepłem. W każdym razie, ten dramat pani Ebsen poruszał ją, wyrywał z tego odrętwienia mystycznego, przez które upatrywała tylko śmierć — cel i wyzwolenie.
— Pan hrabia jest w salonie z hrabianką...
Poraz pierwszy oddawna salon w ich domu był oświetlony: przy otwartym fortepianie siedziała na wysokiem krześle dziewczynka i pod nadzorem starej guwernantki z baranim profilem, grała jakieś ćwiczenia.
Pan hrabia przyglądał się paluszkom rozstawionym na klawiszach i uderzał takt, a cały ten obrazek oblany był światłem dużej lampy z zasłoną.
— Muzykujemy trochę przed obiadem, rzekł mąż kłaniając się z półuśmiechem, ściągającym brodę krótką i jasną, miejscami siwiejącą i wielki nos sybaryty, który trybuna parlamentarna nazwie pewno majestatycznym.
Ona, zmięszana, że się znajduje w tem niby odzyskanem kółku domowem, tłómaczyła się ze spóźnienia, uniewinniała... nagle rzekła:
— Mam cię o coś prosić, Henryku.
„Henryku!...” Całe lata minęły jak nie słyszał tego imienia, bo na Avenue de l’Opera pan hrabia nazywał się Biquette.
Guwernantka wyprowadziła dziecko, a Leonia zdejmując rękawiczki i kapelusz, który wyniosła pokojówka, opowiadała swe kroki w sprawie pani Ebsen, postrach jakim jest dla wszystkich nazwisko Authemanów i radę Raveranda, żeby się udać do ministra sprawiedliwości.
Stała przy kominku, wysmukła i śliczna, ożywiona całodziennym ruchem i różowemi odbłyskami ognia, przy którym kolejno grzała nóżki wygięte i wązkie. Jednakże to o co prosiła, przemówienie do ministra, przedstawiało wiele trudności w owej chwili.
— Wojna jest wypowiedziana i to nie żartem... wyroki, prawa magistratury...
Przybliżyła się o krok, spojrzała swem ładnem złotawozielonem okiem i rzekła:
— Bardzo cię proszę.
— Gotów jestem na twe usługi, moja droga.
Uczuł chęć porwać ją w ramiona i przycisnąć do serca, kiedy we drzwiach z trzaskiem otwartych, automatyczny głos oznajmił:
— Pani wicehrabino, obiad już podany.
Henryk d’Arlot wziął żonę pod rękę i gdy przechodzili do jadalnego pokoju, skąd ich śledziła z zaciekawioną minką dziewczynka siedząca już przy stole, zdawało mu się, że okrągłe i gibkie ramię Leonii opiera się i drży trochę.
Był to jedyny skutek kroków pani Ebsen.
— Pycha i tylko pycha w tej kobiecie, ani serca, ani wnętrzności. Zaraza anglikańska, wszystko w niej pochłonęła. Taka jest twarda i zimna jak marmur.
Stary dziekan, siedząc przed kominem, gwałtownie uderzył szczypcami po okopie, które jego droga w milczeniu z rąk mu wyrwała.
Tak był przejęty, że nie spostrzegł tego i dalej ciągnął opowiadanie: o bytności swej w pałacu Authemanów.
— Przekonywałem ją, błagałem, groziłem. Odpowiadała mi kaznodziejskiemi frazesami: o obojętności względem wiary, o potrzebie wielkich przykładów. Jak na złość, dobrze mówi ta kondliczka. Za wiele żargonu z Chanaan. Ale wymowna i dobrej wiary. Nic mnie to nie dziwi, że obałamuciła tę młodą głowę. A co ona zrobiła z tym Crouzat. Wszystkom wypowiedział co o niej myślę!
Powstał i przechadzał się wielkim krokiem.
— Nakoniec, kto pani jesteś, na mocy czyjego upoważnienia przemawiasz? Boga? Lecz to nie Bóg panią kieruje. Ciebie tylko widzę w twych czynach, twoją duszę złośliwą i zimną, która ma jakiś żal do świata i zdaje się ciągle mieć coś do odemszczenia.
— Mąż był przytem? — zapytała staruszka z przerażeniem. — I nic nie mówił?
— Ani słowa. Widać tylko było usta wykrzywionę do uśmiechu i to oko, które paliło jak soczewka szkła na słońcu.
— Ależ usiądź, jesteś w dziwnym jakimś stanie.
Stojąc za krzesłem, naktórem spoczął nakoniec jej zacny mąż, pani Aussandon obcierała mu czoło myślące, szerokie i wypukłe. Zdjęła mu fular z szyi, o którym zapomniał.
— Zanadto się gorączkujesz, daj pokój.
— Cóż dziwnego? Takie wielkie nieszczęście, taka niesprawiedliwość. Żal mi tego biednego Lorie’go.
— O! co się jego tyczy — powiedziała, gestem okazując niechęć dla człowieka, którego chwilowo przekładano nad jej syna.
— Ale matka! matka, która nie może się dowiedzieć nawet, gdzie się jej córka obraca. Czy możesz wyobrazić siebie na miejscu tej kobiety i jej milczenia uprawnionego. Cóżbyś ty zrobiła?
— Ja? Pożarłabym jej głowę...
Było to powiedziane z takiem wystawieniem naprzód szczęki, iż dziekan się roześmiał i ośmielony gniewem żony, rzekł:
— O! ale oni jeszcze nieskończyli ze mną. Nikt mi nie zabroni mówić i zaskarżyć ich przed sumieniem publicznem. Chociażbym miał nawet posadę utracić!
Nieszczęsne to słowo, nagle przypomniało główny punkt tej okoliczności. Co to, to nie, skoro posadzie może grozić niebezpieczeństwo.
— Zrób to dla mnie i nie mieszaj się do niczego, Albercie!
— Droga, droga! — błagał biedny Albert — droga niechciała słuchać. Gdybyśmy byli sami, możnaby ryzykować, ależ chłopcy: Ludwik ma zostać pomocnikiem naczelnika, Fryderyk poborcą podatków, major jest podany do orderu. Ci ludzie są tak potężni, że dosyć ich skinienia.
— A mój obowiązek? — przebąknął dziekan, który poczynał słabnąć.
— Jużeś go dopełnił, a nawet i więcej uczyniłeś, Cóż myślisz, że Authemanowie darują ci kiedykolwiek szorstkość dzisiejszych słów twoich; — posłuchaj mię.
Wziąwszy go za ręce, zaczęła przekonywać:
— Czy chciałbyś w twym wieku biegać po ślubach i pogrzebach? Zawsze powtarzasz: „jestem u szczytu... jestem u szczytu”. Ale powinieneś pamiętać z jakim trudem dostałeś się tam. A w sześćdziesiątym piątym roku życia, zwichnąć karyerę byłoby smutno.
— Droga...
Był to ostatni opór uczyniony dla bonoru, gdyż zdanie żony, zgadzało się z przekonaniem kolegów jego z fakultetu, wypowiedzianem przed chwilą, w czasie przechadzki do koła gazonu, mniej zimnego i smutnego jak egoizm ludzki.
Tak, wspinać się na nowo pod górę swemi staremi nogami, przestraszało go, a więcej jeszcze okropne sceny, burze domowe, jakieby powstały w razie śmiałego zamachu, o jakim zamyślał po wizycie u Authemanów.
Lecz jakąż wymówkę dać biednej matce? Udała się do niego z całem zaufaniem, licząc na jego tylko pomoc wśród ogólnego zobojętnienia. I otóż on się usuwa jak inni, zmuszony uciekać od tej wielkiej boleści, albo ją łudzić kłamliwemi i czczemi obietnicami: „Czekaj pani, to tylko chwilowe przejście. Bóg tego niedopuści.” O! poczciwy dziekanie hypokrytów i tchórzów.
Od tego dnia, ani spoczynku, ani swobodnej pracy nie zaznał stary Aussandon, u szczytu!
Wyrzut sumienia, ten ponury ostrzegacz, siadał z nim przy stole; ścigał go wszędzie, towarzyszył mu na brudne przedmieście Ś-go Jakóba, oczekiwał na rogu bulwaru Arago, gdy wychodził z lekcyi. Pastor nieśmiał nawet wchodzić do ogródka, chociaż był to czas nowego zasiewu, bo tam zgryzota sumienia przybierała widzialną postać bladej twarzy o zaczerwienionych oczach matki, upatrującej przez okno: coby mogła uczynić dla niej religia, która jej właśnie wszystko zabrała.
Prędko spostrzegła, że i ten ją opusza i nie dziwiła się temu, bo wszyscy jej przyjaciele toż samo uczynili.
Jednych strach oddalał, drugich litość, nie mogli bowiem nic dla niej uczynić i napróżno tylko dzielili jej boleść;, pomijając sceptyków, dla których to zdarzenie, w rodzaju Anny Radcliff, wydawało się nieprawdopodobnem, śród cywilizowanego i nowożytnego Paryża. Kręcili oni głowami, prawie podejrzliwie, mówiąc:
— Kto wie co się pod tem ukrywa.
Tak, Paryż jest cywilizowany, poruszany przez postęp i ideje szlachetne, lecz zarazem jest lekki i powierzchowny. — Wypadki następują szybko po sobie, jak fale Morza Śródziemnego.
Nic głębokiego, nic stałego. „Biedna pani Ebsen! A to okropne!” Lecz pożar magazynów l’Univers, ciało kobiety pocięte w kawałki i odnalezione w numerze Temps, samobójstwo Cazarès, prędko nabywały nowych praw do spółzucia.
Jedyny dom gdzie ją jeszcze przyjmowano ze stałą życzliwością, a nawet z osobistą wdzięcznością, hotel przy ulicy Vezelay, nagle zamknął się dla niej. Hrabiostwo d’Arlot, wyjeżdżając do Nizzy z dzieckiem, otrzymali poufnie im zakomunikowany raport: o śledztwie z sądu w Corbeil.
W tym raporcie, jeszcze dowcipniej ułożonym niż w sprawie Damour, dającym dokładny opis pałacu, szkoły Ustronia, dołączone były imiona robotnic, zamieszkałych obecnie w Porcie Zbawiciela:
Zofia Chalmette, lat 36, z Roszelli.
Marya Souchotte, lat 18, z Athis-Mons.
Ludwika Braun, lat 27, z Bernu.
Katarzyna Looth, lat 32, ze Stanów Zjednoczonych.
Co się tyczy Eliny Ebsen, to ona odbywa podróż w celach stowarzyszenia po Szwajcaryi, Niemczech i Anglii, bez stałego miejsca zamieszkania i regularnie koresponduje z matką.
Rzeczywiście, od niejakiegoś czasu, dzięki pastorowi Birk, pani Ebsen mogła pisywać do córki, lecz po omacku, adresując listy do Portu Zbawiciela.
Listy te z początku zrozpaczone, pełne rozdzierających przywoływań, obelg a nawet groźne przeciwko bankierom, wprędce spokorniały, Elina bowiem groziła, że nie będzie odpowiadać na zniewagi, czynione przyjaciołom, których poważa i uznaje za godnych ogólnego szacunku.
Od tego czasu skargi matki uśmierzyły się, stały się bojaźliwsze, ograniczały się tylko na opisach jej życia samotnego i smutnego, które bynajmniej nierozczulały córki. Stanowczy i zimny ton listów młodej dziewczyny, odbijał się także w jej piśmie, sztywnem i równem.
Pisała o zdrowiu swojem, przeplatając list frazesami egzaltowanemi i niejasnemi: o służbie Bożej! Zawsze było jakieś wezwanie mistyczne i zamiast zwykłego uściśnienia, kończyła zapewnieniem swem o przywiązaniu w Jezusie.
Nic dziwaczniejszego jak ten dyaiog listowny, ta sprzeczność żargonu kaznodziejskiego metodystki, z głosem prawdziwego uczucia. Ziemia i niebo odzywały się do siebie, ale z tak znacznej odległości, że się porozumieć z sobą nie mogły, bo nerwy czucia porwane były i bujały w powietrzu. Matka pisała:
„Gdzie jest moje drogie dziecko? Gdzie jesteś, co robisz? Ja myślę o tobie i zalewam się łzami. Wczoraj był dzień Zaduszny, udałam się na cmentarz i na grobie babuni uszczknęłam bukiecik, który ci posyłam.”
Córka odpowiadała:
„Dziękuję ci za pamięć, ale mi jest daleko milej posiadać Zbawiciela żyjącego wiecznie, niż te nędzne kwiaty. Niczego tak gorąco nie pragnę, jak tylko żebyś droga matko, pozyskała Jego przebaczenie, spokój i pociechę, jakiem i cię w łasce swojej chce obdarzyć.”
Pomimo to wszystko, nic nie miała lepszego jak te listy zasmucające i zimne; ocierała łzy na to-tylko, aby je odczytać. W oczekiwaniu ich, w otwieraniu koperty ze drżeniem, czerpała siły do życia, do walki z wyrokami losu i przeciw zuchwałym swym zamysłom, które tak trwożyły pastora Birka, troszczącego się: „o biedną swą towarzyszkę.” Naprzykład chciała czekać na powóz pani Autheman, przed jej domem, uczepić się go i wołać pod kołami: „Moje dziecko, gdzie jest moje dziecko?” Albo też jechać do Londynu, Bazylei, Zürichu, szukać jej samej, jak jej radzono w biurze poszukiwań.
— Biedna, biedna przyjaciółko. Myśl to niemożliwa. Ta podróż byłaby tylko ruiną, wśród takiej niepewności, jeszcze niebezpieczniejsze byłyby jakieś gwałtowne kroki w Paryżu, które by panią naraziły na więzienie, lub co gorszego. Birk nie mówił coby to było, lecz tajemniczość jego wielkich oczu, podnoszenie się śpiczastej apostolskiej brody, wyrażały udzielający się przestrach.
I biorąc jej ręce w swe dłonie: ciężkie i wilgotne, pachnące pomadą, używaną do długich pukli, które ciągle poprawiał, uspokajał ją, starał się ukołysać, mówiąc:
— Zostaw mi pani pole do działania. Jestem przy tobie, dla ciebie tylko tu pozostaję. Ufaj mi dziecko twoje będzie ci powrócone.
Jakto łatwo mylić się na ludziach! Ten człowiek, który jej się tak niepodobał, któremu nieufała, zniechęcona jego słodziutką miną, ubieganiem się za posagami, sam jeden nieopuścił jej: odwiedzał ją, wywiadywał się o jej życiu i zamiarach, a nawet zapraszał ją na narodowe Risengroed do swego mieszkanka kawalerskiego, które dewotki zdobiły podarunkami. I za każdym razem, gdy ją odprowadzał, zwykł powtarzać: „Trzeba się rozrywać, biedna przyjaciółko!”
Ale jak się tu rozrywać, żyjąc w tej przerażającej trwodze i tej wyłącznie ją zajmującej myśli, którą wszystko podsycało.
Ponieważ Elina odjeżdżając, nie zabrała ani odzienia, ani bielizny, dom był pełen pamiątek: z szaf, z szuflad rozchodził się zapach, który ona tak lubiła. Najmniejszy szczegół z toalety, dawał matce żywy obraz jej dziecka.
Na stole leżał jeszcze zielony kajet, w którym zapisywała młoda dziewczyna co wieczór, drobne ich wydatki, obok oczekiwanych za lekcye zysków.
Ten porządny kajet, starannie poliniowany, zapisany kolumnami cyfr, wymownie opowiadał jej życie zacne i odważne, tak pracowite i zajęte cudzą wygodą: „Płaszczyk dla Fanny“. Pożyczono Henryecie. Na Świętą Elżbietę, dzień imienin pani Ebsen, obok bukietów i niespodzianek, znajdowały się na marginesie słowa czułe i dziecinne: kocham moją drogą mamę.
Kiedy wieczorem pani Ebsen przepatrywała zielony kajet z Lorie’m, oczy ich napełniały się łzami i nie śmieli spoglądać na siebie.
Było to prawie powtórne wdowieństwo dla biednego Lorie, może jeszcze okropniejsze, chociaż żałoby nie nosił, gdyż upokarzało go to, że nie umiał zdobyć serca młodej dziewczyny, które z pozoru tak spokojne, w gruncie spragnione namiętności, sięgnęło po nią w wyższe krainy.
Chociaż niechciał przyznać się, jednakże odjazd Eliny, zadawalniał jego miłość własną; nie on jeden był opuszczony. Wspólne nieszczęście zbliżyło go do matki, z którą wznowiły się serdeczne stosunki.
Powracając z biura zachodził na górę po wiadomości, spędzał długie godziny przy kominku, słuchając zawsze jednej i tej samej bistoryi, przeplatanej wybuchami płaczu. W pośród ciszy saloniku, przy dolatującym gwarze z ulicy, szukał on instynktowo Eliny i Babuni w ich ulubionym kąciku; zdawało mu się, iż słyszy wesoły śmiech swojej dziewczynki, tam gdzie obecnie snuły się cienie i zapomnienie, jak zwykle bywa po odjeździe lub śmierci.
W dzień pani Ebsen, nie mogła sama jedna usiedzieć w domu, zawsze po uporządkowaniu swego małego gospodarstwa, wychodziła odwiedzić znajomych, swych dawniejszych gości niedzielnych, którzy cierpliwie słuchali opowiadania o porwaniu córki.
Potem zawsze pozostając pod wpływem swej idée fixe, szła jakby na oślep; w tych razach bowiem człowiek jest gnanym gdzieś bezwiednie, tak jakby ruch mógł powrócić zwykłą równowagę istocie ludzkiej. Snuła się po ulicach, zwiększając liczbę błądzących bez celu po bruku paryzkim, zatrzymujących się przed wystawami, opierających się na poręczach mostów i z jednakową obojętnością przypatrujących się: wodzie co płynie, wywrócoremu omnibusowi i modnym nowościom przez okna sklepowe.
Któż może wiedzieć, wielu to wynalazców, poetów, zakochanych, złoczyńców lub waryatów, znajduje się pomiędzy tymi ludźmi, idącymi po przed siebie, ażeby uciec przed wyrzutem sumienia, lub też goniąc za chymerą! Lunatycy idei, samotni w najgęstszym tłumie, ci próżniacy są najbardziej ze wszystkich ludzi zajęci, nikt ich nie może rozerwać: ani obłoki, na które spoglądają, ani potrącanie przechodniów, ani też książka, machinalnie przerzucana.
W czasie tej włóczęgi po Paryżu, pani Ebsen wracała się zawsze do jednego miejsca, to jest do pałacu Authemanów, do którego z początku chciała się wcisnąć, ażeby zasięgnąć od sług niejakich wiadomości. Lecz nie miała potrzebnych środków do rozjaśnienia tych zimnych postaci najemników.
Obecnie zadawalniała się tylko obchodzeniem tego domu, jakby instynktem gnana, pomimo pewności, że córki nie ma we Francyi. Stawała na pustym placyku przed palisadą pałacową i całemi godzinami wpatrywała się w głąb podwórza, w wysokie poczerniałe mury, w nierówne okna o rzeźbionych kapitelach.
Powozy zatrzymywały się przede drzwiami: ludzie wchodzili i wychodzili z tekami, dźwigając na plecach worki z pieniędzmi. Na głównym ganku, pokazywały się poważne postacie.
Wszystko to się odbywało bez tłoku, bez hałasu; słychać było tylko łagodny i ciągły brzęk monet liczonych, dźwięk srebra przytłumiony, jakby szmer niewidzialnego strumienia, który płynął od rana do wieczora; u źródła swego niewinny, rozlewał się potem po Paryżu, Francyi i świecie, stawał się szeroką rzeką bystrą i niebezpieczną, nazywaną: bogactwem Authemanów, które napełniało trwogą najwyżej stojących, najsilniejszych, wzruszało sumieniem najtwardszem, najlepiej od pokus zabezpieczonem.
Zdarzało się czasami pani Ebsen, widzieć otwierającą się główną bramę przed srokatemi końmi, ciemno bronzowego koloru karetą, którąby poznała nawet bez poważnej i srogiej sylwetki ukazującej się za przejrzystą szybą. Doznawała wówczas pokusy do jednego z tych szaleństw, od jakich ją wstrzymywał pastor Birk, strasząc ją, więzieniem lub jeszcze okropniejszą rzeczą, której wyjaśnić nieśmiał.
Po tej bezcelowej bieganinie, którą starała się przedłużyć, wracała do domu wyczerpana i z jakimże biciem serca i gorączkową trwogą, pytała za każdym razem: „Matko Blot, czy nie ma nic dla mnie?”
I cóż ona znajdowała niekiedy? Niestety! zimny list, od „swej oddanej” ale nigdy i nigdy czego się spodziewała, nie śmiejąc do tego się przyznać.
Pewnego dnia gwałtowny dzwonek pociągnięty jakby znajomą ręką, przejął ją śmiertelnym dreszczem. Trzęsła się otwierając.
Serdeczne ramiona z czułością objęły ją; topniejący śnieg na letnim kapeluszu z kwiatami, zmoczył jej twarz, Była to Henryeta Briss. Opuściła ona miejsce w domu posła rossyjskiego w Kopenhadze. Doskonali byli to ludzie, ale strasznie, pospolici.
Zresztą, nie mogła się obejść długo bez Paryża i przybywa tu pomimo przestróg przełożonej klasztoru wizytek, która jej pisała, iż Paryż dla niej jest brzytwą, w ręku dwuletniego dziecka.
Ciągle gadając, Henryeta weszła do dobrze znanego jej mieszkania i usadowiła się tam jak u siebie; roztargniona i wesoła, niespostrzegła zbolałej twarzy matki.
Nagle obróciła się żywo jak koza, pytając:
— A Lina? gdzież Lina? Pewno zaraz przyjdzie?
Odpowiedziało jej łkanie:
— Ach, Lina! nie ma już Liny, wyjechała, skradziono, zabrano mi ją. Jestem sama jedna.
Henryeta potrzebowała chwili czasu, aby zrozumieć stan rzeczy; a nawet zrozumiawszy, nie mogła sobie zdać sprawy, ażeby Lina, tak rozsądna, tak praktyczna, tak przywiązana de swoich...
Ach ta Joanna Autheman, zręcznie się bierze do kierowania duszami! Podczas kiedy matka płakała, ona, z ciekawością spogląda na dwie małe złotobrzeżne książeczki, na te spólniczki wielkiej zbrodni, leżąc na stole jako dowód popełnionego występku: Modlitwy poranne, Rozmowy duszy chrześciańskiej.
— Nie! doprawdy to nie jest zwyczajna kobieta... Gdyby nie protestantyzm, rzecby można, że to siostra Antonina Bourignon.
— Kto to Bourignon? — spytała matka, obcierając oczy.
— Jakto, pani niesłyszała o niej? Prorokini z czasów pani Guyon. Napisała więcej niż dwadzieścia tomów.
— Niech sobie będzie kim chce — powiedziała poważnie pani Ebsen, jeżeli ona zmuszała matki łzy przelewać, to niewarto o niej mówić.
Jakiś instynkt ostrzegał ją, że Henrryeta, nie miała dla jej smutku spółczucia i że nieśmiała tego wyjawić, co miała na końcu języka, od czego błyskały mocno źrenice i kościste palce drżały przewracając tajemnicze książeczki.
— Mogłabyś pani pożyczyć mi te książeczki? — spytała wielbicielka Serca Jezusowego, pożerana chęcią przeczytania Rozmowy, ażeby wytknąć herezyę.
— O! weź, zabierz wszystko.
Henryeta uściskała ją z zapałem; wychodząc zostawiła swój adres: ulica Sèvre, u Magnabos, dekoratora, w dzielnicy klasztornej.
— Odwiedź mnie pani, to cię rozerwie.
Ta wizyta, a wraz z nią wywołane wspomnienia dawnych sporów, w których Lina okazywała się tak dobrą i rozsądną, była dla pani Ebsen bolesną próbą, jak niektóre pamiętne daty, dawniej obchodzone lub przepłakane razem: Iuleaften bez choinki i Risengroed, rocznica śmierci babuni, smutna pielgrzymka na cmentarz i jeszcze smutniejszy ztamtąd powrót.
Czyż to nie powracając z cmentarza przeszłego roku Elina jej przysięgała, że ją będzie kochać i nigdy nieopuści.
Pod wrażeniem tych wspomnień, napisała do córki list wzburzony i błagalny:
„Gdybym przynajmniej mogła pracować, dawać, lekcye dla rozrywki; ale zmartwienie mnie osłabiło, choruję na oczy i źle słyszę, od czasu mej choroby. Pieniądze także się wyczerpują; za kilka miesięcy, zbraknie mi ich zupełnie, cóż pocznę wówczas? O! moja droga, czekam cię na klęczkach. Nie matka cię już prosi, ale stara i bardzo nieszczęśliwa kobieta...”
W odpowiedzi na to odebrała kartę pocztową z Jersey, otwartą i czytelną dla wszystkich:
„Jestem głęboko zmartwioną niedobrą wiadomością o twem zdrowiu; lecz cię te próby codzień więcej zbliżają do Boga. Co się mnie tyczy to tylko twojem i mojem zbawieniem w wieczności jestem zajętą. Trzeba ażebym żyła daleko i strzegła się złego.”
To opłacone świadectwo ewangelii, było srogością nad srogościami.
Więc już nie będzie poufałości swobodnej, słów szeptanych i cichych łez. Ach! niegodziwe! oto co uczyniły z mojej córki. Wystrzegać się złego, tem złem była matka!
— Już nie będę pisywała. Na zawsze jest dla mnie straconą.
I wielkiemi literami na adresie napisała: Ostatni list mego dziecka.
— Pani Ebsen! pani Ebsen.
Wołano na nią z ogródka, obtarła oczy, chwiejąc się otworzyła okno i ujrzała pana Aussandon, podnoszącego ku niej swą piękną, dumną głowę.
— W niedzielę będę kazał w oratoryum i to dla pani, przyjdź a będziesz zadowoloną.
Pożegnał ją, podnosząc jednym palcem swą czapeczkę i dalej robił przegląd krzaków róż, u których na gałązkach, pokazywały się zielone pędy. Można było się domyślić, iż pani Aussandon nie było w domu, widząc dziekana w ogródku w taką przykrą i szkodliwą porę, jaka zwykle bywa w początkach marca.
Przy świątyni w Oratoryum, westyak, w którym się ubierają kaznodzieje, złożony jest z dwu pokoików. Całe ich urządzenie stanowią wielkie szafy w murze, krzesła wyplatane, biały stół drewniany i piec fajansowy. Aussandon, otoczony pastorami kolegami z fakultetu teologii, rozmawia tam półgłosem i ściska wyciągnięte ku niemu ręce. Tymczasem z zewnątrz słychać, jak powozy przybywają i stają przed dwoma krużgankami świątyni, jak tłum wchodzi wszystkiemi drzwiami i rozprasza się po korytarzach , gdzie się popadały ciemne mury.
Stary dziekan mający, stanąć na kazalnicy, przywdział czarną sutanę i biały rabat, ten ubiór surowy, właściwszy w sali sądowej, niż w kościele, odpowiedni jednak dla stanu kapłańskiego, dla księdza, który w kościele reformowanym uważany jest za prostego adwokata Boga.
Tak, Aussandon występuje dziś jako adwokat, przerzuca na stoliku dokumenta świadczące przeciw Authemanom.
Od pięciu miesięcy obmyślał tę sprawę i wahał się z powodu następstw grożących jemu i rodzinie: ciągle śledząca go „Droga” była też na przeszkodzie.
Nareszcie musiała ona pojechać do Commentry, gdzie się jej wnuk urodził; dziekan widząc w tem miłosierdzie Boże nad czystością i spokojem jego sumienia, również jak nad obawą, płynącą z ubóstwa, wziął się natychmiast do dzieła.
Dwa wieczory potrzebował tylko pracować nad mową, do której materyały oddawna huczały mu w głowie, że bliski był szału. Ukończywszy ją, poprosił kaznodzieję zapisanego u wejścia do świątyni, aby mu ustąpił swej niedzieli. Od tygodnia cały protestancki Paryż wybierał się usłyszeć znakomitego dziekana, którego głos milczący od lat wielu, zagrzmi po raz ostatni z kazalnicy, jak Bossuet’a na obłóczynach panny de la Vallière.
Powozy zajeżdżają tłumnie, słychać trzask otwierających się drzwiczek, głośne szastanie się wykwintnej liberyi, oraz szmer publiczności tłoczącej się w korytarzach; co chwila otwierają się drzwi do westyaka i wchodzi dyakon, ktoś ze starszyzny, albo członek konsystorza.
— Dzień dobry...
— Dzień dobry, dzień dobry, panie Arlès.
— Nie widziałem afisza... o czem pan będziesz mówił?
— O Ewangelii przypadającej na dzisiaj... Kazanie na Górze.
— Będzie ci się zdawało, żeś w Mondardier, pomiędzy swymi drwalami.
— Nie, nie; dla Paryża będę mówił... Miałem coś do powiedzenia przed śmiercią...
Stojący obok niego kolega z fakultetu teologii odchodząc szepnął po cichu:
— Ostrożnie, Aussandon...
Dziekan potrząsa głową w milczeniu: znane mu są te rozważne przestrogi, aż nadto długo ich słuchał.
Nie poszedłże on jeszcze raz do pałacu Authemanów, chcąc się dowiedzieć od tej niemiłosiernej kobiety, jednej tylko rzeczy: gdzie przebywa Lina. Pragnął sam pójść po tę biedną, zbłąkaną duszę — i oddać ją macierzyńskim pieszczotom. Pani Autheman ciągle odpowiadała:
— Nie wiem... Bóg ją zabrał.
Gdy pastor zagroził, że ją publicznie oskarży podczas nabożeństwa, odrzekła:
— Uczyń to dziekanie, pójdziemy się przysłuchać.
— A więc usłyszysz bezecna!
Uniesiony gniewem wstępuje po omacku na czarne kręcone wschodki, prowadzące do kazalnicy, otwiera nizkie drzwiczki i staje śród światła i powietrza olbrzymiej nawy.
Stary kościół Oratoryanów, ustąpiony protestantom przez konkordat, jest najrychlejszą i najokazalszą z paryzkich świątyń.
Inne, zwłaszcza też nowe, nie usposabiają tak dalece do uczuć religijnych. Arystokratyczna świątynia z ulicy Roquépine, w kształcie białej rotundy oświetlonej z góry, przypomina targ i skład na zboże. Sala Ś-go Andrzeja, kościół wolnomyślicieli z wielkiemi jakby galerye trybunami, podobna jest do sali koncertowej. Oratoryum zaś skupia i symbolizuje cały dogmat reformy religijnej i czystego chrystyanizmu, bez świec, bez obrazów, na ścianach nagich, widać tylko wyjątki z hymnów i wersetów.
W łuku kaplic, prawie całkiem zamurowanych zachowano kilka trybun, zniesiono chór, w miejscu ołtarza postawiono organy. Całe życie świątyni skupia się w kazalnicy i dokoła długiego, zazwyczaj dywanem przykrytego stołu, na którym w niedzielę wyznaczoną do przyjmowania komunii, stoją koszyki i kielichy ze srebra przerabianego złotem.
Jest to jedyna okazałość tego miejsca. Prostota jego, którą powiększa jeszcze wysokość sklepień i tajemniczość kolorowych szyb, staje się uroczystą, gdy Oratoryum jest tak pełne, jak dziś, gdy się roją ludzie na ławkach, w trybunach i na nierównych stopniach u wejść.
Ponad głównemi drzwiami płomieni się szyba przedstawiająca wielki krzyż legii honorowej z szeroką wstęgą purpurową, na pamiątkę pierwszego pastora, udekorowanego po konkordacie. Rozpościera on promienie po całej świątyni, rzuca różowe cienie na mury, na piszczele organów i kielichy do komunii u stóp kazalnicy, gdzie wszystkie oczy szukają pastora.
Aussandon jest niewidzialny jeszcze; ukryty w ciemnym kąciku, czeka żeby mu serce bić przestało ze wzruszenia, jak zwykle, kiedy przychodzi bronić sprawy samego Boga.
Z tą zdolnością, jaką mają mówcy i aktorzy, rozpoznawania osób będących w sali, zauważył nieobecność Authemana w ławce dygnitarzy, lecz za to napotkał naprzeciwko siebie jakby naturalny punkt do celowania; wyprostowaną postać bankierowej: jej bladą główkę, której natężone spojrzenie pali go magnetycznie z oddalenia.
Tam, w trybunie, ta postać pochylona, poobwijana w czarne woale, to matka, która się stawiła na wezwanie, wzruszona — ach, jak wzruszona! Ona wie, że nareszcie godzina sprawiedliwości wybiła; że dla niej wielki ten mówca wstąpił na kazalnicę, dla niej jest cały ten tłum bogaczy, znakomitości, te szeregi powozów u drzwi i ta błoga muzyka, wraz z którą łzy jej ku niebu się wznoszą.
Dla niej ta ewangelia, którą zaczyna lektor i te cudowne wersety z kazania na Górze, jak lekki wietrzyk, chłodząc jej spieczone powieki: „Błogosławieni smutni, albowiem będą pocieszeni... Błogosławieni łaknący i spragnieni sprawiedliwości, albowiem będą nasyceni.“ O, tak... smutni... o, tak... łaknący i spragnieni sprawiedliwości...”
Za każdą aluzyą biblii, ściskała za rękę Lorie’go, który siedział obok niej, tak drżący prawie, jak ona. Chór kobiet, przy towarzyszeniu organów, zaczął śpiewać psalm Marot’a:
„Panie, wysłuchaj głosu sprawiedliwego. Usłysz głos wołający do Ciebie.“
Ten wykrzyk jej rozpaczy, wzlatuje ku wysokim sklepieniom na skrzydłach głosów świeżych i młodych, jak jej Eliny.
Aussandon wynurza się nareszcie z ciemności: pomimo lat siedemdziesięciu pięciu, wyniosłą postać trzyma prosto, zarówno jak potężną głowę; odbijającą od białego rabatu na kapłańskiej szacie. Silnym głosem akcentuje werset, służący mu za tekst dnia tego:
„Panie, Panie, czyśmy nie prorokowali w Twojem Imieniu. Czyśmy nie wypędzali szatana w Twojem Imieniu. Czyśmy nie spełniali cudów.“
Następnie zaczął mówić z wielką prostotą, zniżonym głosem, bo to człowiek odzywał się po Bogu.
„Bracia moi, przed trzystu laty Piotr Ayraut, adwokat w parlamencie, uczony i mędrzec, miał nieszczęście stracić jedynego syna, dzięki jezuitom, którzy zwabiwszy go do zakonu swego, nigdy już mu się nie dali zobaczyć z rodziną. Rozpacz tego ojca była straszna i tak wymowna, że król, parlament, nawet papież, wdawali się w tę sprawę, chcąc mu przywrócić syna, który się jednak nie odnalazł. Piotr Ayraux napisał wówczas swój piękny traktat o władzy ojcowskiej, poczem położył się i umarł z rozdartem sercem... W trzysta lat później, protestanci, chrześcianie reformowanego kościoła, wznowili ohydny ten zamach.”
Tu, wielkimi rysami opisał zniknięcie dziewczęcia i niezwalczoną boleść matki.
„O, ta nie napisała traktatu, nie poruszyła królów, ni parlamentów... jest to jedna z tych maluczkich, wzmiankowanych w Piśmie Świętem; ona ma tylko łzy do rozporządzenia i wylewa je ciągle, ciągle, potokami...”
Dotąd ani jednem słowem nie wskazał na winnych, nie dotknął żadnej osobistości. Publika stara się odgadnąć, wątpi jeszcze... Lecz gdy począł mówić o kobiecie z nielitościwem sercem, kryjącej się pod płaszczykiem szanowanego imienia i ogromnego majątku, wszyscy zrozumieli, że się to bezpośrednio odnosi do pani Autheman, której głowa bynajmniej nie odwróciła się od mówcy, a woskowo żółta twarz nie pokryła się rumieńcem.
Jednakże donośny głos Aussandon’a grzmi i huczy, jak burza górska, przez echa odbijana.
Oddawna świątynia Oratoryum przyzwyczajona do frazesów zaokrąglonych, ślizgających się po powierzchni szablonowych, nie słyszała słów tak śmiałych i prostych, takich obrazów natury napełniających nawę balsamiczną wonią. Aussandon przywracał Pismu Świętemu tej księdze ludów koczujących i z pod gołego nieba, pierwotny wdzięk i blask.
Jakże piękną wzgardą ogarnął, niewymieniając go, stowarzyszenie ewangelistek i wszystkie pobożne instytucye tego rodzaju. Nazywał je naroślami na chrześciańskiem drzewie, pasożytami, co je pożerają.
Ażeby drzewo zachowało siłę i soki, trzeba wyrzynać te narośla. Stary kapłan wyrzyna je też: piętrzy całe stosy publicznych zeznań, scen mistycznych i ekstatycznych, na tych posiedzeniach Aissa-Ouas. Jest ono mniej śmieszne, ale okrutniejsze od sabbatów „Wojska Zbawienia” pokrywającego Paryż afiszami olbrzymiemi stawiającego na chodnikach ulic młode dziewczęta, przyodziane całe w reklamy i rozdające je arkusz po arkuszu.
Naraz z gestem szerokim i śmiałym, jak gdyby chciał sięgnąć po za kazalnicę i świątynię, rozedrzeć kamienne sklepienie i tajemnicę obłoków, — zawołał:
„Boże dobry, Boże miłosierny, pasterzu ludzi i gwiazd! Patrz, jak komiczną karykaturę robią z Twej boskości na wizerunku swoim. Chociażeś się zaparł i wykląłeś ich w Twem kazaniu na Górze, pycha fałszywych proroków i kupczących cudami, popełnia ciągle zbrodnie w Twojem Imieniu. Ich kłamstwa osłaniają mgłą Twą religię światłą. Dlatego stary sługa Twój obarczony wiekiem i ukryty już w cieniu, gdzie człowiek tylko rozpamiętywa i milczy, znowu dziś wstępuje na kazalnicę, aby ogłosić te zamachy na sumienie chrześciańskie i powtórzyć Twą klątwę:
„Oddalcie się odemnie, albowiem nigdy was nie znałem”.
Słowa pastora padają wśród tej ciszy natężonej uwagi i gwałtownego wzruszenia, zastępujących oklaski na pobożnych zgromadzeniach. Wszędzie były oczy zroszone łzami i przyspieszone oddechy, a tam, na górze, w kącie trybuny, biedna matka szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. Tym razem jednak są to łzy kochające, wolne od goryczy.
Pomszczona jest, a nadewszystko zwolniona od bolesnej obawy, że Bóg może stać po stronie tych niegodziwców. Nie, nie! z nią trzyma Bóg sprawiedliwości, On protestuje i rozkazuje... Elina będzie musiała usłuchać Go i powrócić do matki.
Teraz, dziekan zstąpiwszy z kazalnicy, stoi przy długim stole, gdzie wino kropli się w kielichach, pomiędzy czterema koszykami chleba. Podczas odmawiania prostej i pięknej modlitwy poprzedzającej komunię: „Słuchajcie, bracia moi, w jaki sposób Pan nasz Jezus Chrystus ustanowił komunię świętą”, zadrżał, ujrzawszy bankierową stojącą przy jego ławce, prosto i nieruchomie. — Co ona tu robi, ta uosobiona pycha, po tem co usłyszała? Dlaczego nie wyszła, kiedy błogosławiąc prosiłem, żeby osoby nieprzystępujące do komunii, wydaliły się w należytym porządku. Czyżby się istotnie odważyła?...
Z naciskiem i podniesionym głosem na jej intencyę, wypowiedział tekst liturgii: „Niechaj każdy wniknie w siebie, zanim się napije z tego kielicha i zje ten chleb; albowiem ktokolwiek jeść i pić będzie niegodnie, zje i wypije potępienie swoje.“
Nieporuszyła się — i w szeregu ściśnionych głów, przybierających jagnięce miny nawet w świątyni, Aussandon widzi ją tylko, te zagadkowe, jasne oczy, uporczywie zwrócone ku niemu.
Po raz drugi, stosując się do rytuału, powtarza zwolna, uroczyście: „Jeżeli kto z pomiędzy was nie żałuje grzechów swoich i nie postanawia wynagrodzić krzywd zrządzonych bliźniemu, powinien się oddalić od tego stołu, żeby go nie znieważył.“
Wszyscy ci chrześcianie są pewni siebie: nikt nie drży i nie narusza porządku w tłumie wyczekującym nieruchomo. Pastor przemówił więc z powagą:
„Zbliżcie się teraz bracia moi, do stołu Zbawiciela.“
Przy szerokim i potężnym rytmie organów, pierwsze szeregi poruszają się, rozbijają i przychodzą stanąć półkolem w pustej przestrzeni dokoła stołu.
Nie było tam porządku hierarchicznego: sługa stał obok pana, angielskie kapelusze guwernantek znajdowały się obok arystokratycznych strojów. Imponujący ten i chłodny obraz, odpowiedni do nagich ścian i prawdziwego chleba w koszykach, oraz to proste przybranie świątyni, bliższemi były pierwotnego kościoła, niż obrzęd rozdawania komunii, na obrusie o haftowanych symbolach.
Pomodliwszy się chwilę w duchu, pastor podniósł głowę i spostrzegł panią Autheman stojącą przy nim po prawej stronie.
Od niej ma zacząć rozdawanie komunii, a zaciśnięte jej usta i bladość wyzywająca, wymownie świadczą, że nie przychodzi jako pokutnica, lecz tylko buntem wiedziona, żeby ukazać lekceważenie temu, który śmiał oskarżyć ją publicznie.
Aussandon jest także bardzo blady. Rozłamał chleb i trzyma go nad koszykiem, podczas gdy dźwięki organów milkną zwolna, jak fale odpływające od brzegu, tak że słychać bardzo wyraźnie cicho szeptane wyrazy:
„Chleb, który łamiemy, jest komunią z ciałem Jezusa Chrystusa Pana naszego.“
Maleńka rączka bez rękawiczki wysuwa się ze drżeniem. On udaje, że tego nie widzi i po cichu, nieporuszając się, niepatrząc, pyta:
— Gdzie Lina?
Nie ma odpowiedzi.
— Gdzie Lina? — powtarza raz jeszcze.
— Nie wiem... Bóg ją zabrał...
Wtedy rzecze on surowo:
— Oddal się... jesteś niegodna, nic nie ma dla ciebie przy stole Pańskim...
Wszyscy usłyszeli jego wykrzyk i zrozumieli ruch. Podczas kiedy koszyk przechodzi w koło stołu z rąk do rąk, Joanna Autheman, prawie spokojna, dumna i wyprostowana pomimo obelgi, znika wśród rozstępujących się szeregów, z pewnością mniej poruszona niż pastor, któremu resztę sił odebrały własne słowa.
Zaledwie może utrzymać w ręku kielich, z którego wino sączy mu się po palcach. Skoro komunię rozdał i zdjęto ze stołu pozostałości chleba i wina, odmówił modlitwę przytłumionym głosem i z trudnością dokonał błogosławieństwa, tak mu ręce drżały.
Zazwyczaj, po skończonym obrzędzie, zakrystya napełniała się przyjaciółmi i katechumenami, którzy przychodzą okazać kaznodziei swój zachwyt.
Dziś Aussandon jest sam jeden w tej obszernej sali, gdzie widać dokoła wizerunki i popiersia wielkich reformatorów kościoła; pomieszane, niechętne fizyonomie jakie dostrzegł przebijając się przez tłum, tłómaczą dostatecznie to osamotnienie.
— Odmówić komunii jest rzeczą ważną, przekroczyłem prawo pastora... a to nadużycie władzy, będzie mię drogo kosztowało. W podobnymże wypadku, w Lyonie, przed kilku laty, zamknięto świątynię i złożono z urzędu kapłana.
Rozmyślając w tak smutny sposób, dziekan przygląda się starej i naiwnej rycinie, wiszącej naprzeciw niego na ścianie zakrystyi. Przedstawia ona pastora na pustyni, w czasie prześladowań: tłum klęczący, mieszczan, chłopów, dzieci, starców i kaznodzieję w czarnej sukni w swej budce ciasnej i lekkiej, w której wnętrzu widać postacie będące na straży.
Ten krajobraz górski, te skały bazaltowe pośród wilkolistnych kasztanów, przypominają mu pastorat w Mongardier, pomiędzy ubogimi duchem...
— Dobrze, niechaj mię usuną, niech mi odmówią nawet najmniejszego probostwa, mogę sypiać w szałasach węglarzy, a obrzędy spełniać będę pod gołem niebem, dla trzód i ich pasterzy...
Tak, ale „Droga.”
Nie pomyślał o niej jeszcze...
— Powróci za dwa dni... Co za scena...”
I on, dziekan kościoła, on zastępca Boga, który się nie cofnął przed ważnością swego kroku i zemstą Authemanów, drży na myśl o złości tej wątłej kobieciny, przygotowuje już w skołatanej głowie list, jaki napisze, aby złagodzić starcie się w chwili jej przybycia.
Dokoła niego chodzą po zakrystyi. Dozorca świątyni z żoną, porządkują przedmioty święte, zajmują się gospodarstwem Boga, nieodzywając się do pastora, jak gdyby także obawiali się skompromitować.
Zawsze najpierw maluczcy dają czuć niełaskę... „Trzeba iść” — zostaje z trudnością, żeby się rozebrać w westyarzu.
W pustej świątyni rozlegają się jeszcze niknące szmery, jakie zazwyczaj tłum zostawia po sobie: jest to kołysanie się parowca, gdy się maszyna zatrzymuje i szruba przestaje się obracać.
Cienie zaczynają padać, trybuny oblekają się czarną barwą, ciężkie dywany rozkładane między stołem świętym a ławką dyakonów zwijają i układają w stosy; a ten ogołocony kościół jest tak posępny, jak teatr po spuszczeniu zasłony.
Aussandon przyspiesza kroku, wchodzi do westyaku i przerażony staje na progu: jest tam jego żona. Wszystko widziała, wszystko słyszała i na odgłos otwierających się drzwi, biegnie ze szczęką wysuniętą naprzód, w kapeluszu przekrzywionym na siwiejących włosach.
— „Droga” — szepnął biedny dziekan, zbity z tropu.
Ale ona nie daje mu więcej mówić:
— Ach, mój przyjacielu... mój drogi mężu! Zacny człowieku!... — woła i szlochając rzuca mu się w objęcia.
— Jakto... wiesz?
— O, wiem... i dobrześ postąpił... Ta niegodziwa, co dzieci wykrada, zasłużyła na taką karę.
Jakże czarowną jest siła głosu i mowy! Wszak że on słowem swojem podbił tę istotę zmateryalizowaną i w słabą stronę ugodził to macierzyńskie serce.
— „Droga...” „Droga...”
Zbyt wzruszony, żeby mówić, tulił tylko staruszkę do piersi i tak ją przyciskał, że się cała w szerokich fałdach jego czarnej szaty skryła.
Ach, mogą usunąć go, wysłać go gdzie zechcą, teraz kiedy „Droga” jest zadowoloną. Będą razem dążyć do szczytu, ciężko, powoli, drobnym krokiem starców, lecz wsparci jedno na drugiem, silni błogiem poczuciem spełnionego obowiązku.
Dużo wcześniej niż zwykle, powracając z biura, Lorie Dufresne wszedł a raczej wpadł do pani Ebsen. Bladość jego i skwapliwe zamykanie drzwi przestraszyły kobiecinę.
— Co się stało?
— Pani Ebsen, musisz się skryć, uciec ztąd, bo cię przytrzymają.
— Mnie? mnie? a to dla czego?
Lorie zniżył głos, jak gdyby sam przerażony był okropnemi wyrazami, które wymawiał:
— Pomieszanie zmysłów... zamknięcie...
— Mnie zamknąć... ależ ja nie jestem waryatką...
— Jest świadectwo Falconet’a... widziałem je...
— Świadectwo? Falconet’a?
— Tak psychiatry... jadłaś pani z nim obiad.
— Ja jadłam obiad?
Po chwili milczenia krzyknęła:
— Boże mój! Któregoś dnia u Birka, ten stary jegomość, taki grzeczny, a który ze mnie wyciągał opowiadanie o pani Autheman i fasoli świętego Ignacego. — Ach podły ten Birk! więc to jest owa tajemnica i okropna rana, którą mi groził. — Zamknąć mnie chcą, jak waryatkę, uwięzić, jak męża tej kobiety...
Nagle opanował ją strach, drżała jak dziecko, które ścigają.
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu, broń mię, nieopuszczaj...
Lorie ją uspakajał, jak mógł:
— Nieopuszczę i zacznę od tego, że wywiozę panią i skryję u życzliwej osoby.
Przyszła mu na myśl Henryeta Briss, kobieta szalona, ale uczynna.
— Byleby nie wyjechała z Paryża.
Podczas gdy posłał po fiakra, pani Ebsen, tracąc głowę jak w pożarze, kiedy wszystko dokoła jest czerwone i szyby pękają, zebrała trochę rzeczy, wydobytych z szaf, nieco pieniędzy, portret Eliny i jej listy. Spieszyła się, dyszała ciężko, lecz nie mówiła ani słowa. Trwoga jej wzmogła się, gdy matka Blot, powróciwszy z fiakrem, powiedziała, że był rano jakiś jegomość i rozpytywał się o lokatorkę: kiedy wychodzi, o której godzinie powraca...
Lorie przerwał:
— Jeżeli ten człowiek jeszcze przyjdzie, proszę mu powiedzieć, że pani wyjechała w niedaleką podróż.
— Tak? Widząc pomieszanie pani Ebsen i zawiniątko źle upakowane, co leżało na ziemi, stara odźwierna zapytała po cichu:
— Czy jedzie do swojej córki?
Lorie uradowany tym pomysłem, skinął głową, kładąc palec na ustach. Na ulicy z obawy, aby go nie ścigano, gdyż jako były podprefekt, znał sztuczki policyi, zawołał na woźnicę:
— Na dworzec kolei wschodniej.
Ten mając przed sobą długi kurs, opieszale ruszał z miejsca, robiąc wpierwej różne przygotowania, bez względu na niecierpliwość pani Ebsen. Wsunięta w kącik z zawiniątkiem na kolanach, siedziała naprzeciw pana Lorie, wzburzonego zarówno jak ona.
Miał do tego słuszne powody; tegoż ranka, gdy w biurze wycinał krawieckiemi nożyczkami najświeższe artykuły o swym ministrze, wezwano go do p. Chemineau.
Ani w ministeryum Spraw Wewnętrznych, ani w żadnem innem, służba nie jest tak skomplikowana, jak w dyrekcyi bezpieczeństwa. Co też tam klasyfikacyi i pudełek potrzeba do tylu rozmaitych urzędów: policya wyznań, nadzór nad cudzoziemcami, ściganie złoczyńców: wydawanie upoważnienia na ryciny. Zgromadzenia. Stowarzyszenia.Wyznańcy. Żandarmerya.
Zapewne tym to stosunkom z panami żandarmami, zawdzięcza! p. Chemineau swą nową fizyognomię; mowa jego była zwięzła, wąsy zakręcone w górę, szkiełko osadzone w oku. Lorie Dufresne osłupiał, widząc, że już nie jest kopią.
— Zła sprawa, mój kochany — powiedział dyrektor, zachowując połowę każdego wyrazu dla kosmetyku swych wąsów. — Tak, tak, wieża, ten skandal w Oratoryum, widziano cię z tą waryatką.
Lorie bronił starej przyjaciółki, zapewniając, że jest ofiarą krzyczącej niesprawiedliwości. Ale mu tamten ostro przerwał mowę:
— Waryatka, furyatka, niebezpieczna, zapakować do Ville Evrard i to jak najprędzej... Co do Aussandon’a, to zdziecinniał na dobre, odwołanie w Officiel w ciągu tygodnia. Ty również mój kochany żeby nie dawne stosunki nasze...
Zmiękczony tem wspomnieniem, Chemineau stanąwszy przed dawnym ukochanym kolegą, łajał go po cichu, patrząc mu w oczy.
— Powiedz mi, czy to nie było po prostu głupstwem? Chcieć wojować z tem, co jest w Paryżu najmocniejsze, najwyższe, najbardziej nieposzlakowane, z fortuną Authemanów. I to ty, człowiek z szesnastego maja, któremu przeszłość nakazywała milczenie. Za mało ci było jednej nauczki? Znowu chcesz umierać z głodu z dziatwą?
Nieszczęśliwy człowiek z szesnastego maja, bladł za każdem słowem. Już widział siebie pośród przepisywaczy dramatycznych i wówczas dopiero przyszedł trochę do siebie, kiedy dyrektor bezpieczeństwa pożegnał go tym frazesem zimnym i dobitnym:
— Jeżeli będziesz robił głupstwa, to cię porzucę.
W czasie długiej przeprawy z ulicy Val de-Grâce aż do mieszkania Henryety przy ulicy Sèvres, przechodząc przez dworzec kolei Wschodniej, Lorie opowiadał tę scenę swojej przyjaciółce, Nowy ten Chemineau, wywarł na nim tak silne wrażenie, iż pomimowoli, powtarzając jego słowa, naśladował głos twardy i syczący.
Nie powtórzył pani Ebsen „porzucę cię” ale powiedział, że ci ludzie są zbyt mocni, więc nie trzeba głupstw robić.
Nie miała też na to ochoty, biedna ta znękana i złamana kobieta, cała drżąca na myśl, że ją chciano zamknąć między waryatkami.
Przybyli nakoniec o zmroku, do Henryety, weszli na wschody z miękkiego kamienia, domu zamieszkałego przez robotników, przesiąkłego rozmaitemi zapachami, z których najznośniejszy wydawała ciepła mąka, z piekarni. Na drugim piętrze, zkąd czuć było malowanie i pokost, ujrzeli się przede drzwiami z napisem:
Młoda kobieta w dużym pensyonarskim fartuchu, z czołem obwiązanem chustką umoczoną w wodzie uśmierzającej, otworzyła drzwi, w jednem ręku trzymając paletę, a w drugiem nóż do złocenia.
— Panna Briss?... Tu mieszka. Poszła po obiad dla siebie, ale zaraz wróci.
Promień światła dziennego, prześlizgał się do przedpokoju, przez nawpół otwarte drzwi z pracowni, gdzie widać było setki posążków błyszczących złotem i barwami kościelnemi. Przez to samo wejście wchodziło się do pokoju Henryety, gdzie ich wprowadzono.
W tym małym pokoiku panował okropny nieporządek: łóżko nieposłane, zarzucone było dziennikami, na drewnianym stole obok kałamarza, leżały sztućce do jedzenia i arkusze papieru zagryzmolone i zaplamione atramentem. Różaniec z grubych paciorek, zawieszony był na lustrze, nad obrazem Ś-go Jana, z barankiem w obrożce na szyi; wszędzie warstwy kurzu nigdy niezmiatanego, wszystko w tej małej celce opowiadało o życia istoty wykolejonej i dziwacznej. Okno wychodziło na ciasne podwórze, które wieczorem oświecało się światłem buchającem z piekarni.
Naprzeciw okna, tak blisko że ręką można było dostać, wznosił się ponury mur, na którym wilgoć i pleśń nakreśliły foremne heroglify, od dołu do góry, wypisujące jedno i toż samo; „Nędza i choroba, choroba i nędza.” „Witam państwa, prawdziwa niespodzianka.”
Henryeta weszła z chlebem i talerzykiem w rękach, piekarz bowiem z dołu pozwalał jej gotować przy swoim ogniu. Wysłuchawszy o co idzie natychmiast ofiarowała swój pokój i łóżko. Sama miała sypiać na kanapie, a panią Ebsen przedstawić za ciotkę przybyłą z Chrystyanii.
— Zobaczysz pani jak to przyjemnie, jacy to dobrzy ludzie ci Magnabos. On jest wolnomyślicielem, ale co za głowa, jaki ogień... Często z nim rozprawiamy. A do tego dzieci nie ma, ani jednego.
Rozmawiając rzucała rzeczy pani Ebsen bezładnie do komody. Paląca się lampa naftowa, oświecała stół, na którym pośród różnych papierów, widać było sztuciec blaszany i wyszczerbiony talerz.
Lorie pożegnał je w czasie obiadu; matka była trochę spokojniejsza, czując się zabezpieczoną, Henryeta zaś ciągle gadająca i podbudzona nietyle połoženiem pani Ebsen, jak powietrzem Paryża zanadto gwałtownem i skomplikowanem dla tej biednej anemicznej istoty.
Ten Paryż obecnie przestraszał Loriego. Nigdy jeszcze tak nie poznał ujemnej strony jego bezeceństw jak dziś. Powracając powoli na ulicę Val-de-Grâce, po obiedzie, zdawało mu się, iż stąpa po gruncie podminowanym.
Więc te rzeczy o których się czyta, są możliwe? Przecież dobrze wiedział, że pani Ebsen nie jest waryatką. Czyżby naprawdę chciano ją zamknąć, a może to była tylko pogróżka, aby się zachowywała spokojnie?
Ktoś go oczekiwał siedząc na progu drzwi. — Przypomniał sobie wczorajszego człowieka i spytał żywo, nie zbliżając się doń:
— Kto tam?
Odpowiedział mu głos Romana, ochrypły, cichy i smutny...
Roman w Paryżu i o tej godzinie!... Cóż się znowu stało?
Oto co się stało:
Zawiadomiony tegoż ranka o swem wydaleniu, za nieakuratność w służbie, dozorcy tamy czemprędzej pobiegł do Zarządu Dróg i Mostów, myśląc że to jakaś pomyłka, lecz żadnych mu tam nieudzielono wyjaśnień.
Nieakuratność w służbie i Baraquin na jego miejscu. Można sobie wyobrazić jak regularnie pójdzie służba.
Lorie miał pewne nazwisko na końcu języka, lecz Roman go uprzedził:
— Wszystko to przez Autbemanów... źli to ludzie, gorsi od artylerzystów...
Od niejakiegoś czasu, wojna była wypowiedziana, pomiędzy pałacem i tamą. Nawet mały Mikołaj, polując na Maurycego, odważył się wejść na nieprzyjacielskie terytoryum i tak został zbity przez Sylwanirę, że cały tydzień nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą.
Ztąd wynikła sprawa przed strażą wiejską, z rozkazu sądu w Corbeuil, lecz to nie był występek służbowy że strony dozorcy tamy, mniej zmartwionego utratą posady, niż myślą o rozłączeniu się z żoną.
Dzieci powrócą do pana i Sylwanira z niemi, to nieuniknione. Wiedział o tem i był na to zrezygnowany, jednakże...
Ponieważ godzina wybiła u Ś-go Jakuba, a Roman niechciał opuścić pociągu, pożegnał więc pana, mrugając wilgotnemi oczkami i zamykając całą boleść, w okrzyku:
— „Cré cochon” panie Lorie.
U Magnabos’ów pani Ebsen pędziła życie bardzo smutne i samotne.
Henryeta biegała po klasztorach, zakrystyach, przestraszona wyrokiem rządu o klasztorach i kongregacyach, którego blizkie wykonanie zapowiadano. Biedna matka, nie śmiejąc wychodzić, dręczyła się w tym pokoju, którego nie mogła uczynić znośnym do mieszkania, ponieważ jej burzliwa towarzyszka, dziesięć razy na dzień wpadała i wybiegała jak huragan.
Co za różnica z cichem mieszkaniem na ulicy Val-de-Grâce! Jedyną jej rozrywką było odczytywanie na murze; choroba... nędza, lub też spędzenie godzinki w przyległej pracowni.
Magnabos, rodem z Aviège, gruby, krępy, brodaty, w wieku lat pomiędzy trzydziestu pięciu a pięćdziesięciu, z żabiemi powiekami i głosem basowym, był znakomitością na zebraniach publicznych, zdobył sławę w sali, na ulicy d’Arras, ale szczególnie celował w mowach pogrzebowych.
Ani jeden z ważniejszych cywilnych pogrzebów nie odbył się bez mowy Magnabos’a. A ponieważ te ceremonie nie odbywały się tak często jakby on sobie życzył, zapisał się do loży masońskiej i w lidze wolnomyślicieli, czatując w obydwóch towarzystwach, doglądając starców, chorych, przymierzając do nich swą mowę pogrzebową, tak jakby brał miarę na jodłową trumnę, wiedząc dokładnie: coby mógł mu przynieść panegiryk.
W danym czasie, z nieśmiertelnikiem zatkniętym w dziurce od guzika, z szeroką niebieską wstążką na piersi, unoszącą się z wiatrem w deszcz i pogodę, w każdą porę roku, Magnabos stawał nad jamą wykopaną i przemawiał. Nie były to wielkie rzeczy, ale zawsze coś.
Zwolna zaczął zakrawać na kapłana. Jego mowa nabierała namaszczenia, ruchy, powagi; nieprzyjaciel księży, stawał się księdzem wolnomyślicielstwa, którego zachowywał reguły i obrzędowość, pobierał opłaty, zjadał śniadania na koszt krewnych, otrzymywał koszta podróży; gdyż Magnabos dla mów pogrzebowych udawał się aż do Poissy, Nantes, Pernon.
Ach, gdyby wolnomyśliciele wiedzieli o prawdziwem rzemiośle swego arcykapłana, malarza godeł religijnych, powlekającego farbami wszystkie te statuetki z kartonu naśladującego kamień, jakie można widzieć na wystawach ulic: Bonaparte i Saint-Sulpice. Cóż robić, żyć trzeba! — Zresztą Magnabos, tak mało się zajmował temi bożkami, jak ich nazywał.
Gdyż prawdziwą dekoratorką była jego żona, niemniej zręczna od niego.
Typ robotnicy paryzkiej, o pięknej twarzy, zniszczonej długiem czuwaniem i częstą migreną wywoływaną wonią pokostu i prostych farb, pani Magnabos od rana do wieczora, a czasami i do późnej nocy, przesiadywała przed procesyą świętych i madonn, które przybywały do niej, mając martwe usta, włosy i szaty białe; ona zaś nadawała im pełne zachwytu niebieskie wejrzenie, różnobarwne tuniki i aureole złote, jako też gwiazdy błyszczące wszędzie rozsiane.
Pani Ebsen często siadała przy jej krześle; bawiło ją kolorowanie, wycinanie ozdób ze złota malarskiego, przyklejanie emblematów zręczną ręką, do posążków powleczonych żywicą i oliwą.
Pracując nieustannie, robotnica opowiadała o ostatniej mowie Magnabos’a nad grobem jednego z braci, która mu się tak udała, że nawet w gazetach o nim pisano. On jest tak dobry, zawsze zadowolony, jednostajnego humoru, nawet kiedy czasem powracał podchmielony ze świetnego pogrzebu. Nie ma szczęśliwszej od niej kobiety, mówiła ta dzielna kobieta, chwytając się lewą ręką za głowę, z wielkiego bólu mrużąc oczy, jednocześnie prawą ręką malując Ś-go Ambrożego... tak szczęśliwej kobiety nigdy nie było na świecie.
Brakowało jej tylko dziecka, nie chłopca, bo chłopcy prędko wyruszają w świat, ale dziewczynki, którąby nazywała Matyldą, robiła jej takie loczki jak ma św. Jan i trzymałaby ją przy sobie, od rana do wieczora w pracowni, gdzie się często samotną trochę czuje.
Lecz cóż począć, zawsze czegoś brak, nawet w najszczęśliwszem życiu.
— Pani nigdy nie miałaś dzieci? — spytała się raz mniemanej ciotki Henryety...
— Owszem... — odpowiadała cichutko.
— Córkę?
Odpowiedzi nie było. Odwróciła się i ujrzała biedną kobietę całą we łzach, kryjąc twarz w dłonie.
— A... to dlatego ona tak smutna... i niechce nigdzie wychodzić!
I sądząc, że córka sąsiadki umarła, pani Magnabos już więcej nigdy nie wspominała o swojej małej Matyldzie.
Wieczorem powracała Henryeta Brissa czasami i Magnabos, kiedy robota była pilna i nie było zebrań.
W tej wielkiej pracowni, wzdłuż której przechodziła rura żelazna od komina, zawsze rozpalona do czerwoności, nie zważając na porę roku, a to dlatego, aby farby schły prędzej, gruby Magnabos kolorował obok swej żony, włosy miał płaskie, upomadowane, brodę zbyt czarną, rozpostartą na bluzie szarej, jednakże przy całej swej powadze kapłańskiej, puszczał się na zabawne dowcipy:
— Chodź tu do mnie, niech ci nakleję aureolę.
Przemawiał w ten sposób do biskupa z pastorałem, którego komicznie stawiał przed sobą.
— Żart ten ciągle powtarzany, niezmiennie wzbudzał śmiech w żonie i protest ze strony Henryety która mówiła:
— Jakto można, panie Magnabos.
Poczem rozpoczynała się dysputa.
Głęboki bas mówcy pogrzebowego, cienki głosik szalonej ех-mniszki, wznosiły się, opadały i przerywały. Przez wysokie okna, wychodzące na tłumną ulicę, po której toczyły się omnibusy i wózki ręczne, słowa: Wieczność... Materya... Przesąd... Sensualizm... wylatywały jakby z okien kaplicy, z tą kaznodziejską intonacyą, która zwykle kładzie nacisk na ostatniej sylabie.
Oboje, ateusz i wierząca, posługiwali się jednym słownikiem, przytaczali cytaty z ojców kościoła lub z encyklopedyi; z tą tylko różnicą, że się Magnabos nigdy tak nie unosił jak Henryeta.
Ciągnąc dysputę, malował grubo umoczonym pędzlem w żółtej farbie, brodę św. Józefowi lub warkocze św. Perpetui.
Do tego koncertu Lorie Dufresne dołączał czasami swą notę uspakajającą. Zbadawszy ostatniemi czasy protestantyzm, posiadał o tem wyznaniu najświeższe wiadomości, które wygłaszał z całą powściągliwością języka administracyjnego. Jego pobłażliwe zdania, zamiast uspokajać, rozdrażniały spierające się strony.
Siedząc w ciemnym kąciku, ażeby ukryć swe łzy, niema i nieruchoma, jak te szeregi małych świętych, których zrezygnowane profile, odbijały się na białej ścianie, pani Ebsen smutno rozmyślała nad błahością różnicy wyznań, kiedy ludzie posługują się niem do złych i niesprawiedliwych czynów. Jak śród snu ciężkiego, przysłuchiwała się piorunującym słowom Magnabos’a zapowiadającego, iż nastąpił czas zniesienia wszelkich przywilejów, ponieważ już się przeżyły.
Magnabos mylił się.
Pośród walących się starych przywilejów, pozostał jeden nienaruszonym, starczący za tamte wszystkie; tyrania wyższa nad prawa i rewolucye, wzrosła przez zniszczenie dokoła niej poczynione; jest to: bogactwo, prawdziwa siła tegoczesna, równająca wszystko bezwiednie i bez wysiłku. O! bez najmniejszego wysiłku.
Biedna matka zmuszona ukrywać się jak zbrodniarka, wydalony z posady dziekan i poczciwy Roman, tak haniebnie wypędzony z tamy, niedomyślają się nawet jak dalece Authemanowie nieprzyczyniali się do ich nieszczęścia.
Wszystko to się dokonało po za nimi, bez ich wiedzy, naturalną mocą rzeczy, przewagą pieniędzy, ogólnem płaszczeniem się przed bożyszczem. I podczas, kiedy się dokonywają te nizkie i okrutne sprawy w ich imieniu, oni sami pędzą żywot zacny i spokojny; pani w Porcie Zbawiciela, przeniósłszy się tam w pierwsze piękne dni wiosny, bankier zaś po za kratką przy źródle potoku kryształowego, nieustającego, niewyczerpanego, który utrzymuje wielką rzekę złota, na równi z jej wyniosłemi brzegami.
Codzień o godzinie piątej, kareta Authemana zabiera go i unosi z całą rączością koni, do żony. Nic punktualniejszego nad czas tego odjazdu; według tej chwili, urzędnicy kantorowi regulują swe zegarki i rozjaśniają twarze zasępione obecnością zwierzchnika.
Jakież to było ogólne zdziwienie, kiedy w pewne czerwcowe popołudnie, o godzinie trzeciej, wstał i opuścił biuro. Przechodząc koło posługaczy, powiedział:
— Idę na górę. Skoro tylko Piotr zaprzęże, dać mi znać.
— Czy pan nie chory? — pytano się.
— Ani mniej, ani więcej, jak zawsze — odpowiadano.
Zawzięcie macając i drapiąc spuchnięty policzek, powoli wstępował na szerokie wschody, gdzie echo, jak w starym kościele, odbijało kroki jego ociężałe i zniechęcone. Wszedł do apartamentu, w którym spuszczone rolety, brak dywanów i obicia, czyniły go jeszcze rozleglejszym i uroczystszym. Udał się do parlatoryum, gdzie się zgromadzano na modlitwy; ławki były zsunięte w koło ścian, pokrytych sentencyami biblijnemi, biurko, na którem leżały zielone teki w porządku ułożone, wspaniały salon z meblami z pierwszego cesarstwa, w pokrowcach w smaku sukien owoczesnych — stanął nakoniec przed wysokiemi drzwiami, z rzeźbą w stylu poważnym.
Był to pokój jego żony.
Od czterech lat, drzwi te uporczywie zamykały się przed jego szczęściem.
Z początku zachowywano formy przyzwoitości, pozorowano zmęczeniem, chorobami kobiecemi, które panie umieją udawać w razie niechęci; potem przyszła kolej prostej odmowy bez wyjaśnień i zasuwki mocno w starym murze osadzone.
On wcale nie protestował, czyniąc spełnienie swych życzeń od niej samej zależnem. Lecz wiele to razy w nocy, marzył w tym wielkim salonie, tak samo jak i w korytarzu w Porcie Zbawiciela, przysłuchując się równemu i spokojnemu oddechowi swojej Joanny.
Myślał: „Sprzykrzyłem się jej, to wstręt, odraza...” i tak jak w młodości oddał swój policzek staraniom doktorów; lecz okropny nocrus dziedziczny, naigrawał się ze wszystkich leków.
Operacye nieprzyniosły żadnej ulgi. Wykorzeniana choroba, wznawiała się jeszcze ohydniejszą za każdym razem i rozciągała się jak siny pająk na całej jednej stronie twarzy.
Wówczas rozszalały, upokarzając w swem sercu miłość, która go niechciała, Autheman próbował rozpusty.
Kiedy na chodnikach dowiedziano się, że bogaty Autheman rozpoczyna polowania, napędzono zewsząd zwierzynę, jak w lasach królewskich. — Lecz ten wykwintny kochanek kobiety czystej, nie umiał się wziąść do rzeczy.
Pierwsza kobieta, którą mu sprowadzono, lat osiemnastu, soczysta i pełna jak piękny owoc przejęta była szalonym strachem, z twarzą ukrytą w nagie ramiona, na widok człowieka, którego miała kochać, drżąc po cichu wyjąkała: „Boję się.“
On zaś zdjęty litością dla tego białego ciała niewolnicy na sprzedaż wystawionej, powiedział:
„Ubieraj się, zapłatę pomimo to otrzymasz.”
Druga rzuciła mu się na szyję, otaczając go namiętną pieszczotą. Tę byłby zabił...
Stanowczo, dla niego jest tylko jedna kobieta na całym świecie: jego żona, ale ta go niechce. Dlatego postanowił umrzeć.
O tak! śmierć jest jedyną ucieczką dla wydziedziczonych — i to śmierć szalona, okrutna, mścicielka; jedno z tych samobójstw z gniewu, które zakrwawia resztkami ciał ludzkich: twarde chodniki, kraty żelazne pomników zakończą życie przepełnione okropną nędzą i nieuleczalną chorobą, pośród narzekań i bluźnierstw. Taką to on śmierć wybrał.
Zabije się tegoż wieczora, tam, blisko niej. — Lecz naprzód chciał jeszcze, po raz ostatni ujrzeć ten pokój.
Duży pokój, z obiciem jedwabnem, koloru synogarlicy, z lekko złoconemi buazeryami. Duchowość jego żony odbijała się w tem delikatnem obiciu i tegoż samego koloru meblach, tak świeżych jak w dzień ślubu, przed jedenastu laty.
Biedny Autheman bez imienia... którego nikt, nawet matka, nie nazywała Ludwikiem. Biedny Autheman bogacz, biedny brzydal!...
Rzucił się bezładnie na łoże miłości, zmienione dla niego na łoże śmierci, zagłuszał krzyki gniewu i namiętności, gryząc poduszkę, szarpiąc grubą kotarę.
I któżby uwierzył, widząc go tak płaczącego głośno jak dziecko, że to ten sam Autheman w rękawiczkach, sztywny i zimny, jakim go lokaj zastał po chwili, stojącego w przedpokoju przed klatką papugi.
Każdego roku klatkę z ptakiem przewożono do Portu Zbawiciela, ku wielkiemu zgorszeniu Anny de Beuil; dochodzącej do wściekłości, gdy słyszała jak zakrzywiony dziób starej heretyczki, wołał: „Mojżeszu, Mojżeszu!”
Tym razem, dobrowolnie lub też przez nieuwagę, zapomniano o papudze; i leży ona w klatce na ziemi, z głową opuszczoną, z łapkami zesztywniałemi śród konwulsyj, przed lusterkiem rozbitem, w którem się odbijały puste naczyńka do picia i jadła.
Już nikt nie posłyszy wołania Mojżesza; nic izraelskiego w domu renegata nie pozostało
. Autheman przyglądał się chwilę i wyszedł bez gniewu; chłodno powiedział stangretowi:
— Pilno mi, Piotrze.
Kareta pomknęła, pędząc przez ulice, nadbrzeża, smutne przedmieście Ivry, zczerniałe od składów węgla, pełne chatek robotników i ciężkiego dymu z kuźnic. Jest to dzielnica nędzy i powstań, po której rzadko przejeżdżające powozy zarzucane bywają przez okna gnojem i błotem.
Lecz kareta bankiera od tak dawna przebywająca tę drogę, dobrze jest znana ludności w Ivry, nie ma się czego obawiać, zamknięta jest bowiem jak lektyka trędowatego, nawet pomiędzy zbożem i falującemi łąkami, ozłoconemi czerwonem słońcem.
W taki to sposób podróżuje ten bogacz, wychodzący z więzienia wówczas, kiedy się odmyka przed nim krata i kiedy może swobodnie napawać się miodowym zapachem pacolonii rozpościerającym się ponad martwą ciszą Portu Zbawiciela.
— Gdzie jest pani? — spytał, podczas gdy koń jego błyszczący i dumny, gryzł spienione wędzidło.
— W parku, na ławce Grabryeli.
Na tej porosłej mchem ławce, półokrągłej, łączącej górne poręcze wschodów i utajonej, jak gniazdko, pomiędzy gałęziami starej lipy, piękna Gabryela, niegdyś musiała gruchać miłośnie, wzdychać przy śpiewie i słówkach zalotnych, w takie wieczory jak dzisiejszy, kiedy brzęczą pszczoły i rozchodzą się wonie ciepłych powiewów.
Dla Joanny Autheman, ten kącik był prostem obserwatoryum. Gdy nie była w Ustroniu na rozmowie z Bogiem, ztamtąd pilnie śledziła przez gałęzie porządek domowy, regularną linię szpalerów grobowych, kwater kwiatowych i ogród warzywny, na grzędach którego wzdłuż błyszczały szklanne klosze.
Służba wiedziała o tem i kiedy „Pani była pod drzewem”, w pałacu szło wszystko dokładniej i surowiej jak zwykle.
— Dusza łaknąca połączyć się z Bogiem, winna zapomnieć o wszystkich rzeczach stworzonych, o wszystkich znikomych istotach.
Ten zimny głos żony, dolatuje do ucha bankiera, wchodzącego po krętych stopniach.
Odpowiada jej szlochanie Watsonowej; biedna kobieta, wróciła z misyi, jeszcze więcej wzburzona, zbolała niż kiedykolwiek, z niewygasłą pamięcią o dzieciach, odzywającą się w jej sercu.
Joanna się oburza i łaje, bynajmniej niewzruszając się jej łzami, albowiem Chrystus udzielił jej: dar siły.
— Dzień dobry — rzekła do Authemana, prędko nadstawiając mu czoło, ażeby dalej ciągnąć rozmowę; lecz on przemówił tonem władcy.
— Mam z tobą do pomówienia, Joanno.
Z błysku jego oczu, z nerwowego uściśnienia ręki, zrozumiała, iż nastąpiła tak długo odkładana chwila wyjaśnień.
— Odejdź, moja córko — powiedziała do Watsonowej i oczekuje z wyrazem twarzy zmordowanym i strasznym kobiety, która nie kocha i wie dobrze, że jej będą mówić o miłości.
Usiadłszy przy niej na ławce, Autheman szepcze:
— Dlaczego cofasz swą rękę, Joanno? Dlaczego odbierasz to, coś mi oddała? Tak, tak, rozumiesz mnie dobrze. Nie układaj kłamliwego wejrzenia. Oddałaś się mnie, dlaczegóż się cofasz.
Potem, w słowach prędkich i palących, stara się dać jej pojąć czem była dla niego.
Po dzieciństwie samotnem i niedołężnem, młodość bez radości, bojąca się pokazać na świat; w chwilach miłości i podbojów, bolesne poczucie brzydkiego owadu, kryjącego się pod kamienie, aby niebyć zmiażdżonym.
Oto pewnego dnia, zjawiła się ona nakoniec, otoczona taką jasnością, iż czuł się odrodzonym, ożywionym. Nawet te udręczenia miłosne, cierpienie, kiedy ją widział z Deborą pod więzami cierpienie przemawiające doń: „ona mnie nigdy nie zechce.” Nawet to było słodkie, ponieważ od niej pochodziło.
— Czy przypominasz sobie Joanno, kiedy matka przyszła cię prosić o rękę? Spędziłem całe popołudnie tu na tej ławce w oczekiwaniu. O bez niecierpliwości i bardzo spokojny. Mówiłem sobie: „Jeżeli ona nie zechce, umrę.” Wiedziałem nawet jak umrę, wszystko przygotowane było do tego... Spójrz na mnie. Wiesz dobrze, że nie lubię czczych słów. Widzisz mnie przed sobą, jak jedenaście lat temu, mam silne postanowienie umrzeć, jeżeli odmówisz; godzina i miejsce już są obrane... Wyrokuj!
Znała go jako poważnego i szczerego człowieka i strzegła się wymówić „nie”, którego potwierdzenie mógł wyczytać w jej oczach, jak w mimowolnem cofaniu się całej jej istoty.
Łagodnie zwraca go do uczuć chrześciańskich, wiary kojącej, do prawa Boskiego, które zabrania nam porywać się na swe życie.
— Bóg? Ależ to ty jesteś mym Bogiem!
Potem, były to raczej całusy niż wyrazy, jąkanie namiętne:
— Bóg! To twoje usta, twój oddech, twoje ramiona, któreby mnie otoczyły, to twoje nagie ramię, na którembym usnął. W tej świątyni do której mnie wprowadziłaś i nad cyframi palącemi oczy, zawsze o tobie tylko myślałem. Tyś była moją odwagą w pracy, moim zapałem w modlitwie. Teraz odebrałaś siebie... Jakże chcesz żebym wierzył? Żebym żył?...
Powstała oburzona, że się odważa tak bluźnić wobec niej.
Lica spłonęły rumieńcem, był to ogień tego świętego gniewu, na który pismo zezwala, mówiąc: Oburzajcie się ale nie grzeszcie.
— Dosyć, ani słowa więcej... Zdawało mi się, iż mnie rozumiesz... Bóg i moje dzieło!... Reszta nie istnieje dla mnie...
Była piękną w tej postawie, cała drżąca, ona której nic wzruszyć nigdy nie mogło, z zielonemi źdźbłami, spadłemi z lipy na jej czarne włosy, z czem jej tak było do twarzy.
Zachwyca się nią przez chwilę, przenika ją tem okropnem wejrzeniem pełnem ironii, prześlizgującem się po opasce.
— Czyż istotnie Bóg jest przeszkodą? Czy też moja potworna brzydota?
W każdym razie zna ją dobrze. Jest to „nie” osoby nieubłaganej.
— Nie omyliłem się — powiedział wstając i powracając do zwykłego tonu poważnego i zimnego, tonu bankiera, dodał: wiedziałem, że mój dzisiejszy krok będzie daremny, alem niechciał by między nami było nieporozumienie.
Zrobił parę kroków do odejścia, lecz się zatrzymał i spytał:
— A więc nigdy?
— Nigdy.
Dokąd idzie? Spojrzał na zegarek i pospieszył ku domowi, jak człowiek bojący się spóźnić na schadzkę.
Niechaj idzie, Bóg karze buntujące się dusze.
Nie zajmując się nim więcej, zaczęła się modlić, ażeby uspokoić swe drżenie wewnętrzne i zetrzeć zmazę pozostałą na jej duszy od tego nawoływania jej ku ziemi.
Modli się i uspokaja, tymczasem wieczór zapada, gałązki drgają. Wielkie ćmy zastępują motyli na ogrodowych geraniach, niknących powoli w cieniach bezksiężycowej nocy.
Widać tylko plant drogi żelaznej i światło migające dwóch latarń wypukłych, ukazujących się na zakręcie Sekwany.
Wieczorny pośpieszny!
Przebiega jak grzmot i błyskawica, Joanna, dla której jest on sygnałem obiadu, schodzi ze wschodów, odmawiając ostatni werset modlitwy i patrzy na niego jak znika śród nocy, niedomyślając się, że ją czynił wdową, Tegoż samego wieczora, odnaleziono Authemana śród ruchu z latarniami, pomiędzy odchodzącym i nadbiegającym pociągiem.
Kapelusz, laska i rękawiczki leżały złożone w porządku na balustradzie tarasu.
Ciało odrzucone daleko, zmiażdżone, leżało po obu stronach drogi, głowa tylko pozostała nietknięta; nie zasłonięta opaską, bardziej widzialna i okropna jak kiedykolwiek, wyglądała ohydna rana, jak pająk z długiemi chwytnemi nogami, ciągle żywa i pastwiąca się nad swoją ofiarą.
Pani Ebsen zaczęła wychodzić, nabierając odwagi. Hrabiostwo d’Arlot powrócili do Paryża, a z pewnością wzięliby niebogę w opiekę, gdyby ją chciano rzeczywiście zamknąć. Trzeba było tylko, żeby się zachowywała spokojnie, gdyż okropny wypadek z bankierem, męzkie i pełne godności zachowanie się wdowy, jej wyższa inteligencya, okazana w objęciu interesów, jak przystało na synową starej Authemanowej, wszystko to zjednywało jej opinię publiczną.
Zresztą, biedna matka była obezwładniona, wyczerpana strachem i oczekiwaniem zmieszanem z nadzieją, który to stan trwał już od tylu miesięcy. Chętnieby powiedziała, jak owa chłopka z nad tamy, tymże obumarłym głosem: „Nie da się nic zrobić”.
Nie śmiejąc jednakże wracać na ulicę Val-de-Grâce, obecnie sama jedna zajmowała pokój Henryety Briss, która ujrzawszy się bez grosza, wyjechała na Podole.
Pani Ebsen, wyczerpawszy swe oszczędności, zmuszoną także była objąć niektóre z dawnych lekcyj.
Było to dla niej rozrywką w ciągu dnia; ale w długie wieczory, prawie żałowała burzliwej przyjaciółki, szczególnie od czasu choroby Magnabos’a. Mówca pogrzebowy, przeziębiwszy się na ostatnim pogrzebie, dręczony był gorączką katarową i kaszlem, od którego trzęśli się bożkowie na swych płótnach.
Nie wolno mu było mówić i pani Magnabos, ciągle pracując, zmuszoną była znosić zły humor chorego męża, wściekającego się na myśl, że bracia umierają i grzebią ich bez niego.
Smutek, nic tylko smutek... Pani Ebsen siedziała w swej ciupce przed szczeliną muru, coraz bardziej zagłębiającą się. Myśl o córce jeszcze wszechwładniej ją opanowała od czasu, kiedy się przestała lękać zamknięcia między waryatkami. Pytała wciąż:
— Gdzie ona? Co robi?
Nie odbierając listów, odczytywała dawne, tak okrutnie zimne, szczególniej karta pocztowa otwarta, na wierzchu której, napisała: Ostatni list mego dziecka. I z tego byłaby teraz uradowana, z jednego wiersza, nawet z jednego słowa: Elina.
Brakowało jej także Lorie’go, który pojechał przed kilku dniami do Amboise, dla objęcia spadku po Gailleton’ach, zmarłych jedno po drugiem, w ciągu dwóch tygodni.
W czasie jego nieobecności, chodziła sama ukradkiem dowiadywać się u matki Blot, czy nie ma jakich wiadomości; lecz długo tam nie pozostawała, bała się wstąpić do swego mieszkania, a nawet uścisnąć Maurycego i Fanny, pozostałych w Paryżu z Sylwanirą. Lękając się ciągle jakiej zasadzki, po dziesięć razy patrzyła dokoła siebie na pustej całkiem ulicy.
Pewnego dnia, kiedy otworzyła drzwi, z tem wiecznem pytaniem: „Czy nie ma nic dla mnie? matko Biot” — odźwierna przyskoczyła z twarzą ożywioną:
— Owszem, owszem, córka pani jest na górze. Tylko co przyjechała.
Zkąd wzięła siłę, by wejść na wschody, zakręcić klucz, pozostawiony w zamku i dowlec się do salonu?
— Moje dziecko! moja córka!
Porwała ją w objęcia, po cichu zraszała włosy jej łzami, nic nie mówiąc. Elina zaś poddawała się uściskom blada, zimna i okropnie wynędzniała; w czarnym, słomianym kapeluszu i wstrętnym, fałdzistym waterproof.
— Ach! moja śliczna Linetka — szeptała matka, odsuwając się nieco, aby się jej przypatrzyć — ach! cóż oni z niej zrobili.
I znów się jej rzucała na szyję, oddychając ciężko, jak topielec, chwytający powietrze i życie.
— Nie opuszczaj mię... to tak boli...
Zbliska, ażeby módz łagodzić wymówki pieszczotą, opowiadała jej o swem wielkiem zmartwieniu, o swej nadaremnej bieganinie, o tem, że ją chciano zamknąć w domu waryatek.
— Zamilknij, zamilknij — powtarzała Elina — Bóg mi dozwolił powrócić; dziękujmy Mu za to, bez skarg.
— Masz racyę.
Odzyskawszy dziecko, zapomniała o wszystkiem i gdyby nawet niegodziwy Birk zjawił się w tej chwili, ucałowałaby jego judaszowską brodę.
Pomyśleć tylko! miała ją przy sobie, dotykała się jej, słyszała ciche jej kroki we wskrzeszonym domu z podniesionemi storami; mogła chodzić za nią z pokoju do pokoju, wśród krzątaniny, spowodowanej powrotem i razem z nią otwierać walizy i szuflady, siedzieć naprzeciw niej przy zaimprowizowanym obiedzie, spotykać się wejrzeniem i ściskać się poprzez stół, jak za dawnych czasów.
Jakaż uraza, jakiż gniew, mógłby się ostać wobec takiej radości!
W ogrodzie, ozłoconym pięknym zachodem słońca, słychać było śmiech i krzyki dzieci Lorie’go, które pustoszyły kwatery kwiatowe, odkąd karta z napisem: „Do najęcia”, była wywieszona na zamkniętym pawilonie pastora. Lecz Elina nie myślała o nich, nie odróżniała nawet ich krzyków od świergotu wróbli na drzewach. Pani Ebsen zaś niewtajemniczona w zamysły Eliny, lękała się mówić o przeszłości, żeby jej nie zniechęcić ku sobie i nie rozbić tak kruchego i niespodziewanego szczęścia.
Podobne obawy ogarniają wśród zbyt pięknych snów.
Mówiły tylko o dziekanie. Biedny człowiek, z jaką rozdzierającą boleścią musiał opuszczać ten spokojny kącik, ogródek przez niego samego sadzony, ukochane róże dubeltowe i stare drzewo wiśniowe, z którego tak ostrożnie zrywał rzadkie i cierpkie jagody, prawdziwie paryzkie wiśnie: kwaśne, przesiąkłe czarnym pyłem, które trzeba było obmywać i obcierać przed podaniem na stół.
Pani Ebsen przedstawiała sobie stare stadło, idące za wozem z ruchomościami wysłużonemi także i żądającemi tylko spoczynku. Widziała ich obozujących gdzieś na prowincyi, u pożenionych dzieci, zanim znajdą jakie skromne probostwo i rozpoczną na nowo życie pełne prywacyi.
I to wszystko przez nią, dlatego, że on jeden wśród całego Paryża, ośmielił się podnieść głos przeciw okrucieństwu i niesprawiedliwości!
— Ach! Linetto, żebyś ty go słyszała w tej świątyni. Jakie to było piękne... jak się czuło, że z nim jest Bóg. O byłabyś prędko powróciła, niedobra...
Bojąc się, czy jej nie obraziła, brała za rękę i całowała ją przez stół.
— Ja tylko żartuję... Elina milczała; była jakoś roztargniona, zamknięta w sobie, blada, jakby zbolała i znużona.
Matka myślała: podróż ją zmęczyła, i pomimo milczenia córki, wypytywała ją zaciekawiona, zkąd powraca; lecz w odpowiedzi słyszała tylko słowa niejasne i zakłopotane.
— W Zürichu chorowałam cały miesiąc; w Manchester uczyniłam wiele dobrego — od czasu do czasu wygłaszała jaki frazes z Biblii, lub pobożną exortę: cierpmy w Chrystusie, moja matko, a będziemy z Nim wspólnie królować.
Matka zaś znowu myślała: o moja śliczna Linetka, co oni z niej zrobili!
Lecz główną rzeczą było to, że ma ją przy sobie, bliziutko, w pokoiku, dokąd Lina wcześnie się oddalała, pod pozorem zmęczenia; podczas kiedy pani Ebsen długo czuwała, chcąc się jak najprędzej urządzić na nowo, aby powrócić do dawnych zwyczajów w ich drogiem mieszkanku, od tak dawna opuszczonem; co chwilę zatrzymywała się wśród zajęć, z rozkosznem uczuciem odzyskanego pokoju, domku, zaludnionego po tylu dniach rozpaczy i samotności.
Ulica spała. — Po nad drzewami ogrodów rozlegał się głos bijących godzin na wieży kościoła Saint-Jacques-du-Haut-Pas, a od Bullier’a dolatywały urywane dźwięki skrzypiec.
W pokoju Eliny ustał już ruch, jednakże światło paliło się jeszcze.
— Pewno zapomniała zgasić lampy — pomyślała p. Ebsen i weszła po cichu. Dziewczę klęczało z głową wzniesioną w górę, z rękami sztywno wyciągniętemi, w postawie błagalnej. Na głos skrzypiących drzwi, rzekła ostro, nie odwracając się:
— Pozostaw mnie z Bogiem, matko.
Matka podbiegła i ściskając ją konwulsyjnie, mówiła:
— Nie, nie, byle nie to... drogie dziecko... nie gniewaj się... gotowaś mi znów ucieknąć.
Nagle, wypuszczając ją z objęć, padła na kolana całym ciężarem ciała.
— Będę się modlić razem z tobą. Mów głośno.
Gdy słońce oświeca w pełni dom, to przenika do wszystkich piąter: miałożby tak samo być ze szczęściem?
We dwa dni po przybyciu Eliny, pani Ebsen otrzymała list od Lorie’go, z wiadomością, że napewno odziedziczył majątek po Gailleton’ach. Dochody ich były wprawdzie dożywotnie, ale mu pozostał dom, który zamierza sprzedać, winnica i folwark, gdzie myśli osadzić dzieci, Romana i Sylwanirę.
„Piszę w pokoju mojej męczenniczki, z widokiem na wielką wieżę zamkową. Maurycy będzie dalej prowadzić studya morskie w małem kolegium w Amboise”.
Biedny uczeń Borda, ofiara swego powołania! Po udzieleniu tych nowin, nieśmiało, w przypisku Lorie Dufresne, dodał:
„Odzyskałaś pani Dziecko. Sądzę, gdyby wśród radości bez granic było jej i dla mnie trochę, napisałabyś o tem. Ale pragnę, byś pani wiedziała i uwiadomiła ją, że Serce moje w niczem się nie zmieniło i że moje dzieci dotąd matki nie mają”.
Oto odpowiedź pani Ebsen, naiwna, tkliwa, z cudzoziemska napisana:
„Lorie, mój przyjacielu, jest to zarazem moje i nie moje dziecko. Słodka i uległa, gotowa na wszystko, o co ją prosić, lecz zimna, obojętna, jak gdyby się w niej jakaś struna zerwała. To serce jej wstrzymane w biegu. Czasami biorę ją, trzymam ją przyciśniętą do siebie, ażeby ją swem ciałem rozgrzać. Wołam ją: ciebie jedną mam tylko, drogie dziecko moje. Cóż warte życie bez wzajemnego uczucia? Ona nie odpowiada, albo też mówi, że się trzeba kochać w Bogu i że zbawienie duszy powinno być jedynym dla nas celem. — To jedno ją zajmuje i cały czas schodzi u nas na modlitwach, na czytaniu religijnych książek.
„W pierwszych dniach odwiedziła wszystkich naszych znajomych, wszędzie się pokazała; ale teraz nie przychodzi i nawet nie wspomina o lekcyach. Nie wiem co zamyśla czynić, a tymczasem pracuję za dwie, ale cóż to szkodzi, mam dwadzieścia lat, odkąd ona tu jest.
„Pańskie sprawy także źle stoją. Po odebraniu twego listu, poszłam do Fanny, której nie widziała. Spodziewałam się, iż poruszy się jej serce, na widok wdzięku tego dziecka, jej minek, włosków cienkich, które tak lubiła czesać; ale nie... powitała jak obcą, tym lodowatym pocałunkiem, jakim i mnie darzy, mówiła tylko o Bogu, o potrzebie ewangelii do biednej małej, która drżała, tuląc się do mnie.
„Jednakże nie tracę nadziei, że uleczę córkę z tej okropnej choroby niekochania nic na święcie; liczę na czas i uczucie moje.
„Dzisiejszej nocy płakałam po cichu, leżąc w łóżku, bo to boli stracić dziecko za życia. Zdawało mi się, że słyszę w przyległym pokoju jęki, wstaję i biegnę do Liny, leżącej bez światła. Co tobie moje dziecko? Ale nie... nie... całując ją, uczułam jej twarz zalaną zimnemi łzami.
„Ach! mój przyjacielu, jestże coś smutniejszego, jak ta matka i córka, płaczące w milczeniu z cieniami nocy pomiędzy sobą? Jednakże płakała, może to jej serce się odzywa. Jeżeli mnie odda serce, to zwróci je także tobie i twoim dzieciom”.
Było to 15 lipca, we trzy tygodnie po powrocie Eliny do matki. Pani Ebsen, pożegnawszy ostatnią swą uczennicę, pozostałą jeszcze w Paryżu, zboczyła z drogi, ażeby się dowiedzieć jak się ma Magnabos.
— Źle, bardzo źle — ochrypłym głosem odrzekł z głębi fotelu mówca pogrzebowy i z trudnością zwracając się do żony, zraszającej cichemi łzami niebieską szatę Ś-go Rigoberta, powiedział: przedewszystkiem proszę cię żadnych mów nad mym grobem nie chcę. Nie ma takiego, coby umiał mówić.
Potem, ożywiając się wczorajszem świętem narodowem, rzekł:
— Cóż pani Ebsen, widziałaś? Jakież to było piękne! Wykrzyczeli się, nacieszyli!
— Słyszałam zdaleka, aleśmy nic nie widziały. Lina nie chciała wyjść.
Magnabos oburzył się:
— Nie chciała! Jednakże to nasze święto, święto maluczkich, święto ludu, koniec przesądów i przywilejów... światło! światło! do stu piorunów!
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu — prosiła biedna żona, lękając się, aby nie wypluł reszty płuc.
Błagalne jej oko wyganiało niejako panią Ebsen, która wracała przez ulice, strojne we flagi, godła i przemokłe od burzy wieńce zielone.
Czy to widok umierającego, czy smutku jego dzielnej żony, lub może cisza po wczorajszem święcie, tak oddziałały na panią Ebsen, ale czuła się bardzo niedobrze; zmęczone nogi trudno ją dźwigały. Luksemburgski ogród, przez który przechodziła, wydał jej się ogromnym i ponurym, z powodu ogołoconych z ozdób estrad i wysokich tyk zielonych, do których przywiązywano sznury latarń i trójkolorowe słoiki z oliwą. Duże latarnie, z pomarańczowego papieru, poniewierały się na ziemi, u stóp drzew, pobielonych wapnem, w pyle po godach, jaki się jeszcze unosił w powietrzu.
Szła prędko; pilno jej było wyrwać się z tego smutku ulicznego, być już u siebie, przytulić się do dziecka.
— Lina!... Lina!...
Pokój Eliny był zamknięty na klucz i otworzył się dopiero za powtórnem wołaniem.
Dziewcze stało gotowe do wyjścia, bledsze jednakże niż zwykle, w kapeluszu podwiązanym szeroką czarną wstążką.
Obok niej, na krześle, leżała waliza i drobiazgi, przygotowane do podróży.
— Elino, co to znaczy?...
— Bóg powołuje mnie, matko, idę do Niego...
O, tym razem matka nie wydała krzyku, nie uroniła ani jednej łzy.
Zrozumiała podłą komedyę, dla odparcia zarzutów Aussandon’a kazano dziewczęciu na jakiś czas powrócić, wszędzie się pokazać, na dowód, że jest wolna, niezamknięta, a gdy już wywarła pożądane wrażenie, nie zważając na to, iż może zabić matkę: dalej — w drogę!
— A więc idź... nie mam już dziecka.
Wypowiedziała to głosem głuchym i strasznym. Potem obie stały wyprostowane, milczące, nie spoglądając na siebie, dopóki nie nadjechał powóz, po który Elina posłała.
Czas ten był długi i zarazem krótki, niedający się zmierzyć, jak chwila śmierci.
— Żegnam cię, matko; będę do ciebie pisywała — powiedziała Lina.
Matka wyrzekła tylko: „Żegnam”!
Twarze ich machinalnie przytknęły się do siebie, pocałunek prześlizgnął się po ustach zimny, jak płyta kościelna, lecz w tem krótkiem dotknięciu ciało się rozbudziło i odezwało się w głębi Eliny to, co pozostało jej z dziecka, matka usłyszała poroniony odgłos łkania.
— A więc pozostań! — rzekła, szeroko otwierając ramiona.
Ale obłąkana Elina ostrym głosem odparła:
— Nie! nie! dla twego i mego zbawienia; zbawiam cię tem naszem zobopólnem cierpieniem...
Pani Ebsen, nieruchoma, stojąc na jednem miejscu, słyszała oddalające się jej lekkie kroki na wschodach.
Ani córka nie wychyliła się przez drzwiczki, ani matka nie podniosła firanki, ażeby po raz ostatni pożegnać. Powóz ruszył, skręcił na rogu ulicy, znikł pomiędzy tysiącem innych powozów, wśród zgiełku Paryża.
Już się więcej nie widziały z sobą... nigdy.
Bolesna historya, opowiedziana przez Alfonsa Daudet’a, nie jest wcale dziełem wyobraźni romansopisarza, lecz prawdą, czerpaną z rzeczywistości. Romans ten mógłby zatytułować: Spowiedź matki, od początku do końca opiera się bowiem na faktach. Pani Ebsen nie jest fikcyą, to osoba żyjąca. Wypadek dostarczył Daudet’owi treści do napisania utworu, tak nazwanej przez niego „Zarazy anglikańskiej”. Jest to ów fanatyzm protestancki, dochodzący aż do szału, który zagnieżdża się najspokojniej w Paryżu, ogarnąwszy już poprzednio Anglię i Amerykę. Porozumiejmy się jednakże. Nie idzie tu o religię protestancką, lecz o nadużycia, jakich się dopuszczają hallucynaci, w imieniu tej religii, a to nie jest jedno i toż samo. Nie mamy bynajmniej odrazy do żadnego wyznania; chcemy tylko spokoju sumienia dla wyznawców i to bez wyjątku. Znakomity belletryta nie napisałby dzieła w celu sponiewierania jakiegokolwiekbądź wyznania: on nie jest sekciarzem, lecz rzecznikiem sprawiedliwości. Dla dowiedzenia tego, pragnę wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem doprowadzony był, pomimowolnie, do skreślenia tej smutnej opowieści i na jakich opiera się dokumentach.
Alfons Daudet zaczął pisać dla feljetonu „Figara” humorystyczny romans, ogłoszony podtytułem: Trousseaux et Layettes (Wyprawy ślubne i wyprawki dziecięce). Plan był gotów, kiedy prosty traf zmusił go do zaniechania tej roboty. Daudet jest ojcem rodziny; jego kółko domowe bardzo miłe, żona osoba wysoce dystyngowana, pisuje także w wolnych chwilach zajmujące książki; dziatki ich są pełne wdzięku. Starszy syn Daudet’a uczy się kilku obcych języków, między innemi niemieckiego. Nauczycielką jego jest ta p. Ebsen, którą znają czytelnicy. Daudet, towarzysząc niekiedy lekcyom, uderzony był smutkiem pani ***, nazwijmy ją panią Ebsen, kiedy tak sobie życzy autor. Pewnego dnia, ujrzawszy łzy tej kobiety, spadające na gramatykę, zaprosił ją do swego gabinetu i spytał o ich przyczynę. Wówczas to, poprostu, jak osoby, które rzeczywiście dużo przecierpiały, pani Ebsen opowiedziała wypadki rozwijające się w romansie, od początku do końca, okoliczności nieprawdopodobne i osobliwe szczegóły smutnych dziejów tej rodziny. Jak tylko ta poczciwa kobieta skończyła opowiadanie, Daudet, poruszony do głębi serca, rzekł:
— Moja biedna pani, nie zobowiązuję się powrócić ci córki, zaciągniętej obecnie do sławnej armii Zbawienia, bo mózg, dotknięty tą chorobą, jest nie do uleczenia. Elina stała się jedną z tych hallucynatek, które nazywają ewangelistkami w tej sekcie. Nie mogę wprawdzie oddać ci dziecka, ale przynajmniej pomszczę twoją boleść.
Poczciwa kobieta niedobrze go zrozumiała, ale odeszła uspokojona nieco myślą, że spotkała zacną i współczującą duszę.
∗
∗ ∗ |
Ta spowiedź pani Ebsen posłużyła za treść do niniejszego romansu.
Daudeťa opanowała chęć opisania fanatyzmu protestanckiego, lecz romansopisarz opiera się na faktach i nie przytacza ani jednej okoliczności, którejby w potrzebie nie poparł autentycznemi dokumentami. Przystąpił on do zbadania, nietylko tego, co się tycze pani Ebsen i Eliny, lecz wszystkiego, co się odnosi do działalności hallucynatów protestanckich i potężnej organizacyi armii Zbawienia, która ma przywódców w najwyższej sferze społeczeństwa. Rezultatem tego śledztwa jest gruby wolumin aktów, który widziałem na biurku Daudet’a. Spotyka się tam mnóstwo faktów, popartych nazwiskami, po części znakomitemi. Gdybym wyjawił te tajemnice intrygi, dochodzące nawet do zbrodni przez fanatyzm, powstałby skandal, jakiego od wielu lat nie widziano na bruku paryzkim. Lecz nie jest to naszym zamiarem, nie nadamy rzeczywistych nazwisk osobom, które Daudet wprowadza na scenę, nie jesteśmy bowiem denuncyantami, ani inkwirentami sądowymi.
Autor wskazuje jedną z ran naszego czasu, z tym tylko zamiarem, żeby, o ile zdoła, spełnić akt sprawiedliwości. Nie ma on lekarstwa na te choroby; wskazawszy je więc tylko, pozostawia resztę tym, dla których jest to obowiązkiem, wyświecić je, wyszukać winnego i zaopiekować się zbłąkanymi. Utwór Ewangelistka, opiera się na idei prawdziwej, zdrowej, napisany był w celu humanitarnym, ażeby zwrócić uwagę ogółu na plagę, którą autor uważa za jeden z licznych rodzajów zboczeń umysłowych; dlatego to dzieło swe poświęcił, znakomitemu psychiatrze, doktorowi Charcot, który w następujących słowach, podziękował mu za dedykacyę:
„Kochany kolego i przyjacielu, wysoko cenię honor, jakim mnie zaszczyciłeś, poświęcając jedną z najpiękniejszych „obserwaeyj” z twojej „kliniki”. Dziękuję ci za nią z całego serca.
Dedykacya Daudet’a i odpowiedź sławnego doktora, wykazują tendencyę książki: Ewangelistka jest analizą naukową.
∗
∗ ∗ |
To, co Daudet nazywa zarazą anglikańską, jest rzeczywiście chorobą mózgową, rodzajem waryacyi mystycznej, której nie trzeba mieszać z samą religią. Autor bardzo dobitnie wykazał różnicę, wprowadzając pastora protestanckiego, którego życie jest przykładem najszlachetniejszej i najbardziej wzruszającej wiary. Nie można więc brać za jedno protestantyzmu i hallucynacyj armii Zbawienia, które rozpowszechnia występne broszurki i wszędzie rekrutuje adeptów. Główne siedlisko tej armii, jest w Londynie: naczelnikiem sekty jak się sam nazywa, jest: jenerał Both. Jego córka Katarzyna, osoba bardzo piękna, głosi Ewangelię jak Elina Ebsen. Daudet, który przez cały rok studyował tych szczególnych ludzi, pokazał mi pewnego dnia Katarzynę Both, w czasie jednego ze zgromadzeń mystycznych, nazywanych „zeznaniem” lub „świadectwem”, które chodził badać z natury w la Villette. Było to bardzo ciekawe. Mowy przeplatane były wykrzykami kuglarzy, którzy rozłożyli się w bliskości na ulicy, z powodu jakiegoś święta. Po każdem przemówieniu, odgrywano jakie solo na akordeonie. Katarzyna Both, córka generała, otwarła posiedzenie natchnioną mową, która wprawiłaby w zdumienie doktora Charcot. Po niej jakaś stara jejmość, powstała i wygłosiła frazes, podany tu dosłownie:
„Nieśmiałabym wam nigdy opomedzieć, w jakich tarzałam się zdrożnościach.“
Podczas kiedy mówiła w ten sposób, echo przynosiło nam z ulicy hałas z budy kuglarskiej.
— Po owej starej jejmości, wypadła kolej na wyrostka z żółtą cerą i zapadłemi oczami. Powstał, przez jakiś czas błądził wzrokiem po suficie i wypowiedział słodkawym głosem:
Ja takie zaznałem obrzydliwości grzechu! Ach! jakiż on szkaradny. Jednakże ciągle powracam do niego.“
Przed budą sąsiednią słychać było szczekacza kuglarzy, zapraszającego publiczność do wejścia na wielkie przedstawienie. Odgłos bębnów jarmarcznych, łączył się z dźwiękami akordeonu sekciarzy.
∗ ∗
∗ |
Armia Zbawienia ma także swój dziennik: „En Avan“, wydawany raz na tydzień: przepisuję ogłoszenie z nagłówka jednego z numerów:
„Przychodźcie jak najprędzej na posiedzenia Zbawienia, bo trzeba je widzieć na własne oczy, żeby powziąść dokładne wyobrażenie.”
Dom, na wybrzeżu Valmy, będący miejscem zebrań, nie nazywa się ani kościołem, ani świątynią, tylko: „główną kwaterą.” Mister Both, jest: „jenerałem”, adepci zaś „żołnierzami”, noszą naramiennik z literą S, co ma oznaczać według urzędowego dziennika: Zbawienie (Salut), albo Świętość, jak kto chce, — w numerze z 7 marca, dziennik zamieścił widok domu, przy ulicy Valmy: z jednej strony czytamy:
„Tu zatracają się: Nudy, Smutek, Tęsknota, Troski, Niepewność, Rozpacz, Obawa śmierci.”
Z drugiej zaś:
„Tu się odzyskuje: Spokój, Radość, Pociechę, Zabezpieczenie życia wiekuistego.”
I to wszystko odbywa się w pośród Paryża, w tem mieście tak wesołem, skłonnem do śmiechu i w gruncie tak mało usposobionem do podzielania waryacyj sekciarskich. Należy jednak przyznać, że mystyczna propaganda, coraz większe postępy czyni między nami.
Choroba ta przyszła do nas z Anglii i liczy w Paryżu wiele ofiar.
— Dotyka ona bez różnicy wszystkie stany. Znajdują się wprawdzie w szeregach hallucynatów komedyanci, dla których fanatyzm jest źródłem zysku, ale niezapominajmy, że armia Zbawienia liczy też bardzo zacnych ludzi. Wiem o takich, którzy w tem stowarzyszeniu zajmują wyższe stanowisko i pomimo tego obłędu, mają wielkie znaczenie w Paryżu, wypróbowanej są uczciwości, niewyczerpanej dobroci i z wszelkich miar godni są najgłębszego szacunku. To tłómaczy, dlaczego taka biedna kobieta jak pani Ebsen, napróżno traci czas, w celu odszukania córki, kiedy jakaś Elina, zaliczona pomiędzy ewangelistki, porzuca ognisko domowe. Oto biedaczka na każdym kroku spotyka takie potęgi, iż czując się zwyciężoną, wyrzeka się na koniec walki.
Chociaż romans Daudet’a, może się wydać nadzwyczajnym osobom znającym Paryż tylko powierzchownie, jednakże nie ma w nim nic zmyślonego; wszystko tam jest zbadane suшіеппіе, a pisane po mistrzowsku. List pani Ebsen i jej córki, które autor przytacza, są autentyczne. Prawda wydaje się częstokroć nieprawdopodobieństwem.
∗ ∗
∗ |
Literackie stanowisko Daudet’a jest tak wybitne i oparte na ogólnem uznaniu, że się może obejść bez moich pochwał; chciałem tylko objaśnić czytelników, że Ewangelistka jest dziełem, mającem na celu sprawiedliwość. Przerzuciłem wszystkie akta, zebrane przez Daudet’a, czytałem listy tej, którą on nazywa panią Ebsen i natchnione epistoły jej córki, ukrytej pod pseudonimem Eliny. Nie są to osoby urojone, istnieją, drgają życiem; wszystko jest rzeczywistością, w tem dziele starannie przestudyowanem: waryacya anglikańska, której ulega Elina, jak również wielka boleść matki. Ta ostatnia, pomimo zranionego serce, zarabia skromnie na życie dawaniem lekcyj. Pierwsze wydrukowane feljetony dał jej autor przeczytać, mówiąc: „Osądź pani, czy się dobrze mszczę za twoją boleść.” Biedna kobieta; która jest uosobioną zacnością, niechciała na czytanie tracić czasu, przeznaczonego na lekcyę z młodyn Daudet’em, za którą jej płacą i dlatego poleciła uczniowi swemu, „tłómaczyć feljetony ojca. Z początku śmiała się serdecznie ze swego portretu, doskonale skreślonego, lecz w miarę jak się posuwał dalej, ustawała w śmiechu, zwłaszcza też gdy doszedł do rozczulającej sceny śmierci babuni, gdy stanął na własnych jej słowach do córki powiedzianych: prawda, że się nigdy nie rozstaniemy”, wzruszenie biednej kobiety było tak wielkie, że wyrywając feljeton z rąk ucznia, zawołała:
— To boli! dosyć! resztę w domu przeczytam, Przykro mi, że nie mogę podać prawdziwego nazwiska tej nieszczęśliwej matki, możeby znalazła pomoc i współczucie u niejednej z naszych czytelniczek. Autor tylko mógłby ją wymienić, ale tego nie uczyni. Ta kobieta pełna godności w swem nieszczęściu, chce pozostać nieznaną, cichą męczenniczką. Czy zachowała nadzieję ujrzenia córki? Trudno o tem wyrokować. Widziałem ją u Daudet’a, schylona nad gramatyką, oddana obowiązkowi, nieczuła na wszystko dokoła. Stanęła już na tym stopniu, kiedy długie cierpienia, czynią z człowieka jakąś istotę niższego rzędu; już niedrga pod powtarzającemi się razami Przeznaczenia, jak bydle robocze pod kijem parobka. — Wielka faza boleści przeszła: pani Ebsen już nie ma łez do przelewania, wypłakała ona wszystkie nad straconem dzieckiem i doszła do tego stanu znieczulenia, jakiemu podlegają osoby, które doznawały wielkich boleści; stan taki uspokaja trochę mózg, wyrządzając obojętność i ostatni wyraz nieszczęścia.