O Bohdanie Zaleskim
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Bohdanie Zaleskim |
Pochodzenie | Szkice |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
w niebo stworzon jestem.«
Jeżeli o jakimkolwiek poecie trudno jest mówić z tak zwanego ogólnego stanowiska poezyi, tedy o Bohdanie Zaleskim prawie niepodobna. Jest bowiem w tej duszy śpiewaczej coś, co się cofa od biegu wielkiej, tysiącem żywych zdrojów spotężniałej rzeki natchnionego słowa; coś, co przeciw jej prądowi wstecz idzie, aż do źródeł samych. Jest w duszy tej coś, co się nie zlewa, nie może zlać z ogromnym ciekiem wód, niosących pieśń naszą do oceanu wszechludzkiego piękna.
Coś, co przyzostaje i trzyma się u jej pierwszego wybuchu. A jeśli się i rozstrumieni, roztęczuje przebystrym ruczajem, to tylko na czas i na ściśle zakreśloną przestrzeń. Których gdy domierzy, rzuca się skroś ziemi, przepływa niewidzialne, zatajone żyły, i znów u świeżych, u najświeższych źródlisk pieśni pierworodnym wytryskiem uderza. A czyni tak nie raz, nie dwa, ale przez cały ciąg żywota swego i zgoła niezależnie od miejsc, w jakich pieśniarz przebywa, i zgoła bez względu na czas, w jakim żyje, albo na ogrom skoku, choćby ten był od samego nieba i przez wszystkie światy.
I czyni tak bez obliczeń, bez zamierzonego planu, mocą natury swojej i nieprzepartego instynktu, tą mocą nieukróconą, która sama sobie panuje i sprawia, iż coś jest, bo jest.
Na nic tu tedy krytykowi śluzy i tamy ogólnych poetyckich reguł, w których każdy wiosenny wylew świeżego natchnienia tyle czyni szkód i wyłomów. Na nic mu piony i sznury miernicze, któremi próbuje głębi i wartkości prądów. Na nic mu nadewszystko naładowane przewoźnemi porównaniami stare i trzeszczące promy, które, przeciągane mozolnie od brzega różnic do brzega podobieństw na zwijanej i rozwijanej skrzypiącą korbą linewce, udają, że płyną naprzód swoim własnym ruchem.
Ta bowiem pieśń pomija wszelkie i tamy i śluzy, przeskakuje, lub podpływa sznury, a tak bardzo jest w sobie osobna, iż również zawodną rzeczą byłoby wskazywać jej różność, jak i jej podobieństwo z innemi.
Gdy jednak — a wiemy o tem wszyscy — Bohdan Zaleski silną indywidualnością poetycką nie był; gdy nie miał tej dużej ręki, co to piętno swoje na wszystkiem, czego tknie, wyciska; gdy ani w tem, co było jego słabością, ani w tem, co było jego siłą, pęd twórczości samodzielnym nie jest, — powstaje pytanie: czem się to dzieje, że pieśń jego nie łączy się, nie zlewa w jedność z ogólnym prądem naszej poezyi, i że się oku patrzącemu za drżeniem i skrzeniem prądu tego, ani właściwie ująć, ani ocenić nie daje?
Mniemam, iż najistotniejszym powodem tego zjawiska jest potężna indywidualność ukrainnej ziemi, która poetę wydała. Indywidualność potężna nietylko w porównaniu do innych owoczesnych dzielnic kraju, ale — i to jest sam rdzeń tej kwestyi — przeważająca nieskończenie odrębność i siłę osobowości samego poety. A to w takiej mierze, iż poeta nie wyzwolił się nigdy ze stosunku bezpośredniej przynależności duchowej do swojej Ukrainy; że duch jego nigdy nie wyszedł ze stadyum współżycia z jej przyrodą, współczucia i myślenia z jej dziejami; że nigdy nietylko nie dorósł do podmiotowej pełnoletniości, że się tak wyrażę, ale nie osiągnął tego nawet stopnia usamowolnienia, na którym dziecię odłącza się od matczynej piersi.
Jakoż, jakakolwiek pomiecie nim fala, jakiekolwiek miody poda mu życie i jakiekolwiek zgotuje gorycze, zawsze on odwróci się od nich do tej piersi, która go przez cały wiek jego przykarmiać będzie »mlekiem dum i mleczem kwiecia«, najpierw w żywej rzeczywistości Zujowego futoru w »śnie na jawie« i w »śnie złotym«, a później w jego tęczowych, coraz bledszych a bledszych odbiciach.
Bo ten pokarm mistyczny nie wysechł nigdy dla Bohdana. Bywała dusza jego w spiekocie obcego nieba, a rzeźwił ją; bywała w upragnieniu i suchości wnętrznej, a poił ją. Zaprawdę, żaden z pieśniarzy naszych nie był tak biernie, tak dziecięco przytulony do tej piersi karmicielki, jak był do niej przytulony Bohdan. Bo inni pieśniarze, rosnąc duchem na różną wysokość, zawsze jednak wyrastali tak, iż czas im było zerwać się z kolan matki-ziemi w lot własny, w świat własny, szeroki. A czynili tak nawet ci, których dola nie gnała precz od niej.
Ale Bohdan nigdy takiego własnego lotu i własnego osobnego świata ducha, poza Ukrainą nie miał. On, który się i na zaziemski żywot przymawiał o nią Bogu.
Bo inni pieśniarze miłowali ziemię-rodzicielkę, jak miłuje matkę syn-mąż, syn-człowiek, który, choć sercem poczuwa się do niej, choć się zastawia za nią pieśnią i ramieniem, przecież i po za nią ma »takie rzeczy, w których mu być trzeba.« Zaczem przychodzi chwila, że odłącza się od niej i przyzostaje w świątyni ducha swego, i mówi onej zafrasowanej, onej szukającej: »Niewiasto, co mnie i tobie?«
Ale Bohdan, jakiekolwiek »prazniki« życia szły, i do jakiegokolwiek wędrował Jeruzalem, zawsze się pilno wzorzystych rańtuchów Ukrainy trzymał, a »rzeczy, w którychby mu bez niej być trzeba«, nie uznawał zgoła.
Kiedy więc inni ogarniali ziemię pieśnią i porywali ją ku sobie, Bohdan sam był ogarnięty Ukrainą swoją i sam w jej słodkiem jeństwie pieśń swoją ku niej wyśpiewał.
I kiedy inni ukochali w ziemi rodzinnej — ojczyznę, Bohdan ukochał w niej — matkę. Ojczyzną była mu Polska, którą chętnie z ukraińska »Polszczą«, albo »Laszą« zwał; ale Ukraina — matką.
Rzecby można, iż dlatego miał je obie, aby w pieśni jego rozbrzmieć mogły conajmiększe, najsłodsze, najpieściwsze tony na rzecz Ukrainy właśnie. Tony, jakich Polska, ze swojem owoczesnem burzliwem i pociemniałem obliczem, nie natchnęła nigdy temu śpiewakowi szerokiej ciszy i wolnej pogody.
I rzecby można, iż dola dlatego tylko osierociła Bohdana w samym progu życia, iżby serce jego umiłować mogło bez podziału jedną tylko matkę-Ukrainę.
A stosunek ten jest obustronnie całkiem wyjątkowy.
Bo i Ukraina, nietylko, że wydała pieśniarza swego, jak wydaje trawy stepowe i stepowe kwiecie, ale i zhodowała go tak samo, jak one hoduje, w najtkliwszem przytuleniu, wprost na swojem łonie.
Ten futor Zuja znachora, ta miodna a wonna pasieka, to tylko zamówka, żeby pacholę jak najbliżej przy sobie zatrzymać. Jakoż nakryła je burzanami tak, że ani ono świata, ani świat jego długi czas nie widział. I póty nie puściła, póty nie powierzyła »Laszy«, póki go na amen nie zaczarowała. Póki go nie zaczarowała tak, że stał się wskroś jej obrazem, jej dźwiękiem, jej echem.
Śmiało rzec można, iż żaden z naszych poetów nie miał duszy tak zupełnie roztopionej w rosach, tak pachnącej kwieciem, tak strumieniącej potokami, tak ufnie oddającej siebie ziemi-rodzicielce, bez innego pragnienia nad rozpłynięcie się w niej, zagubienie, zatracenie.
Jakoż, wsłuchawszy się w Bohdanowe pieśni, słyszymy w nich bezpośrednio prawie głosy przyrody ukrainnej, tak, jakbyśmy słuchali szumu wiatru, szeptu traw, furkotu skrzydeł ptasich, huku wód Dnieprowych, lub szerokiego uciszenia stepu.
Stąd muzyczność pieśni tych wibrująca, rozstrzenna, falista, wyprzedzająca w swoim czasie wszelką teoretyczną zasadę takiego właśnie tworzenia. Stąd ich rozlewność prześpiewna, ich dopełnianie się westchnieniami jakby, temi charakterystycznemi »och« i »ach« Bohdana, które, jeśli nie zawsze odpowiadają istotnej potrzebie czytanego wiersza, znajdują za to nieomylne swe usprawiedliwienie w potrzebie chwycenia tchu, lub wyrzucenia tchu! z rozśpiewanej piersi.
Stąd ich gubienie się, rozśpiewanie w echach różnogłosych, podawanych do wtóru od nieba do ziemi. Stąd i to czarodziejstwo, które sprawia, iż jedno zaniesienie się głosu, jeden dech pieśniowy rzuca nas w jakieś bezbrzeża, w jakieś nieobjęte, nieprzejrzane dale.
Spróbujmy-no głosem, zaciągnijmy-no piersią:
Hej, step mój ojciec, sicz moja matka,
Orłowie ci — rodzina! —
a otoczy nas, widomie niemal, taka siność powietrzna, takie morze wolnych, szerokich błękitów, że tylko skrzydła na nie kłaść — i lecieć, lecieć, lecieć...
Ale i plastyka Bohdana ma w sobie coś muzycznego. Ma rytm i ton linii, jaki tylko przyroda sama z dzieł swoich dobywa.
Ton — jest półtonem raczej. Nigdy nie zabrzmi surowem, twardem, bezwzględnem odgraniczeniem się od wielkiej, przepłynnie zharmonizowanej całości.
Linia — określa zjawisko w najwyższym stopniu zmienne, rozlotne, jednochwilowe, ledwo że wzbudzone, a tuż wsiąkające w ogromne tło wiecznego stawania się.
Rytm — nie znajduje sam w sobie skończoności swojej. Domaga się on koniecznie współwzbijania się i współspadania jakiej wielkiej, żywej, ciągle pracującej fali wszechkształtu, wszechbytu, wszechruchu.
Stąd przedziwna miękkość tej plastyki, która wprost nie może utrwalić się i stwardnieć, zalewana ciągle muzycznością własną tak, że o sile jakiegoś rysu nie stanowi u Bohdana uderzenie dłuta, ale — napięcie tonu. A to w takiej mierze, iż postacie jego oglądamy zawsze w pierwszym narzucie gliny, a nigdy w spiżu, i nigdy w marmurze. On je lepi i śpiewa. A gdzie się w śpiewie silniej pierś zaniesie, tam i rzut ręki silniejszy; a gdzie śpiew mdleje i opada, tam i kształt zaciera się, gaśnie.
Stąd żadna z tych postaci nie jest i nie może być posągiem, ale każda ma coś żywego, ma coś drgającego w sobie. Coś, co nie zdołało, zda się, ostygnąć jeszcze po dotknięciu ręki poety. Przyjrzyjmy no się tym jego panom Czepichom, panom Hołowatym, Jazłowieckim, Swierczowskim; tym jego panom Koszowym, panom Sahajdacznym, jak się to rusza, jak gra wszystkiemi fibrami konia i człowieka; jakie to lekkie, sprawne, polotne, a spostrzeżemy, że postacie te dźwięczą poprostu jakimś wnętrznym rytmem. Otóż ta to muzyczność Bohdanowej pieśni, nietylko z rytmu tonu, ale i z rytmu linii płynąca, nadaje pieśniom tym szczególnie świeżą i pierwotną krasę, podpatrzoną w naturze jakimś szóstym zmysłem, który jest i widzeniem razem, i razem słyszeniem i czuciem, zaostrzonem niebywałą wrażliwością na muzykę słowa.
Przyczyny wszakże tego próżnoby szukać w rozmyśle artystycznym: w tym rozmyśle, który z całego mnóstwa barw, linii, świateł, wybiera i grupuje obrazy wedle własnego planu i własnego rozumienia piękna. Zgoła!
W pieśni Bohdanowej czynnik refleksyi jest niezaprzeczenie najsłabszym czynnikiem twórczym, co się odbija zarówno w niedoskonałej budowie jego większych poematów, jak i w cudownie rozkwitających wonią i blaskiem drobnych jego pieśniach. Owszem, przeważnym czynnikiem w twórczości Bohdana jest instynktowność, jest wpółświadome jakby podanie się pieśniarza na tony i dźwięki, na tęczowe i echowe odbicia otaczającej go przyrody; jest rozśpiewanie się w niej, z nią i przez nią.
Zaczem idzie, że w pieśni Bohdana widzimy Ukrainę nie w poetyckim ładzie i układzie, i nie w poetyckiej rozmaitości skończonych i odrębnych momentów, ale w ruchomej, wibrującej, bardzo żywej i bardzo rozlewnej przypadkowości zmiennego w formie, a przecież jednolitego w treści podłoża momentów takich. Widzimy w pieśni tej Ukrainę, nie odtworzoną rymami, ale wprost biernie odbitą.
Jak się to stało? Czyja w tem była sprawa? Jaki udział miały w tem księżycowe »na młodziku« noce, a jaki »Dniepr, Iwanhora«, trudno to dziś orzec. Od tego ma Ukraina swoje czary, żeby czarowała. Owe pierwsze »chwilki latka« pozostaną też na zawsze, — nawet dla samego poety, — »uwikłaną w cud zagadką«, — a wpływ ich uczuwany syntetycznie i z wielką wyrazistością w całej Bohdanowej pieśni, może nigdy szczegółowej analizie poddać się nie zechce.
To pewna, że niemałym cudu owego i owej zagadki czynnikiem była ogromna i skroś źwierciedląca płynność, rozlewność, niemal bezosobowość duszy samego poety, w której pełne żywej, silnej krasy oblicze »matki-Ukrainy« odbiło się z taką jasnością i mocą, iż mu po latach i aż na samym skraju wieku swego, dość oczy zamknąć, żeby za górami, za rzekami oglądać oblicze to, jak żywe.
Bo nie trzeba składać wszystkiego na okoliczności.
Prawda, sam poeta potwierdził nieraz wagę faktu, iż z ust teorbanisty słyszał »żywą dumę«. On mówił nawet, iż dumę »połknął«; wziął w siebie. Prawda, iż rzeczy składały się tak, iż z dzieciństwa zaraz i przed wszelkiem doświadczeniem życiowem postawiony był pod czarem stepu, pod strażą mogił, pod mocą podań, pod urokiem bezpośredniego odczuwania z przebujną przyrodą i fantazyą ludu. A i to prawda, że wypadki krajowe pomiotły poetą, jak liściem, wpierw, niżby zażywiony mógł być i pchnięty współczesnym sobie kierunkiem serc i umysłów.
Ale przeciw tej prawdzie staje inna, bardzo jasna i bardzo prosta prawda. Nigdy owa żywa duma nie byłaby uderzyła z taką mocą w serce Bohdana, gdyby to serce nie było w jakiś szczególny sposób otwarte na jej przyjęcie. Nigdy poeta nie byłby wyżył samem »mlekiem dum i mleczem kwiecia«, gdyby jego organizm duchowy wymagał innego, tęższego pokarmu.
Nigdy też czar mogił i urok podań nie chwyciłby z taką siłą tej duszy chłopięcej, gdyby dusza ta sama w sobie nie była w najwyższym stopniu echową, i na czar taki cudownie wraźliwą, gdyby się sama ku niemu nie rwała. Ale się rwie, ale go szuka, ale się oddaje pod władzę jego całkiem instynktownie. Jest w tym stosunku coś mistycznego, coś fatalnego prawie. Jest jakieś wzajemne przyciąganie się, jakaś moc wyroczna.
Ta ziemia chce przemówić, chce dostać głosu. Jest ciężka od »niewyśpiewanej dumy«. Ten step chce mieć swojego pieśniarza. »Słowik dawnych lat«, Bojan, zamilkł, rozechwiał się w szerokich błękitach, nie budzi już echa.
Trzeba Ukrainie »Bojanicza« choćby. Trzeba jej takiego pieśniarza, którego »całe wnętrze« byłoby »ostrunione« na gęśl czarodziejską, iżby ta ziemia sama siebie wygrać na niej mogła. Swoją krasę, swoją tęskność i swoje wesele. »Step szumi sieroco...« Oto niepokój, odpowiadający tej żądzy matki-Ukrainy, nurtuje duszę pacholęcia i gna ją precz z Zujowego futoru, na pagóry mogił, na bezdroże stepu, na instynktowne szukanie swej śpiewaczej doli.
Trzy dni błąka się »Lasze-ptaszę« po rucianem wybrzeżu Siniuchy, po konwaliowym łęgu Taśminy, i słucha sierocego stepowego szumu. Trzy dni idzie naprzeciw przeznaczeniu swemu, aż po »Wał Żmii«, co step na dwoje przecina. Trzy dni błądzi »trzema szlachy«, tym złocistym, bursztynowym od słonecznej starej chwały; tym koralowym od krwi, co tu wsiąkła niegdyś w ziemię, a teraz w bodziakach odkwita; tym sinym, od zanoszącej się, nieukojonej, bezbrzeżnej zadumy stepowej.
Trzy noce nocuje na mogiłach stepowych, pod wróżebnym blaskiem gwiazd ukrainnych, przytulony piersią do szepczących podmogilnych prochów, zapatrzony w wielki, czerwony, ukrainny księżyc. A nad nim siwy orzeł kracze, a przed nim trzy sokoły lecą, a za nim szum stepowy płynie. Aż dostaje kwiat-cudu, rusałczany kwiat paproci, co wyrósł pod palącem się mistycznemi blaski »Sen-Drzewem«.
A wtedy uczuwa nagle, że mu pióra u barków się łuszczą, widzi wszędzie, słyszy wszędzie, rozumie, co śpiewa kwiat wszelki i zioło.
Bo ten krok za próg futoru, to błąkanie się trzydniowe w stepie, to było wyższe wtajemniczenie poety w ukrainne czary. W takie czary, których dusza dostać nie może przez świat ludzki, pośrednio; po które musi nietylko sama ku przyrodzie żywej iść, ale, owszem, musi się w niej zagubić, zatracić, musi się obłąkać w jej dziwach.
A wtedy dopiero dostaje cudowny kwiat pieśni. Dostaje go nie z ręki człowieka, choćby też znachora, ale od wędrownego żórawia, od »latawca za morza«, za bajeczne morza czarodziejskiej fantazyi. Poczem natychmiast uczuwa moc lotu, słyszy i rozumie wszystkie głosy ziemi. Widzi wszędzie. Wielka pieśń stepu przenika mu duszę i ostrunia ją sobie na zawsze. Otrzymuje wysokie poetyckie święcenie, otrzymuje chryzmat prawdziwej poezyi: czucie całości, syntetyczne czucie przyrody. Oto jest to wierne, to bardzo realne w psychicznej prawdzie swojej odtworzenie momentu inicyacyi w tajemnice pieśni.
Wszelako sam wiek pacholęcy, równie jak instynktowność tęsknoty, nie wyrywa momentu tego czynnie z biernego stosunku poety do przyrody. Jakoż pacholę ulega prącemu je za futor niepokojowi całkiem instynktownie. Ani drogi obranej, ani wytkniętego celu nie ma przed sobą. Idzie, nie wie gdzie i nie wie po co.
Ale jeżeli w stosunku do przyrody dusza Bohdana Zaleskiego była niemal że dalszym jej ciągiem; jeśli była tylko odbiciem Ukrainy, to, w stosunku do ludzkiego świata, miała swój indywidualizm.
Tu była granica jej bierności i tu się zaczynał jej stan czynny.
Ten stan czynny tem się przedewszystkiem objawił, że z ludzkiego, współczesnego sobie świata czerpał Zaleski znacznie mniej, niż jakikolwiek poeta.
Przeciwstawił on, owszem, bieżącym wpływom chwili i ludzi, nieobszerny może, lecz zwarty i pełny w sobie całokształt uczuć i pojęć, które powstały z innego wątka i na zupełnie różnym postawie zasnowane były.
Miał w tem Bohdan czucie odrębności swojej bardzo żywe, bardzo wybitne i bardzo zdecydowane.
Miał w tem konserwatyzm prawdziwie ludowy. Nie rozumował, czy coś jest lepiej, czy gorzej, ale niemylnem czuciem oceniał, że jest »inaczej« — i zaraz stawał sztorcem. U nas »inaczej«, to była u Bohdana nietylko poetycka przyśpiewka; to był wyraz bardzo istotnego odgrodzenia i bardzo stanowczego zastrzeżenia się przed wszystkiem, coby tę inszość, tę różność, zetrzeć i osłabić mogło.
Okoliczności złożyły się tak, iż życie tułacze zacieśniło jeszcze tę sferę wyłączności, przez brak odpowiedniego środowiska, którego czynniki mogłyby działać na nią rozkładowo. Gdy wszystko, co nas otacza, jest cudze, dusza zamyka się tembardziej w sobie, i zwija, i tuli, żeby nie uronić nic z tej treści, którą nosi w sobie, a która na obczyźnie jest właśnie tym szczupłym zasobem powietrza, jakim oddycha nurek, zapuszczony w morze.
Ale dusza, która się zamyka szczelnie, iżby z siebie nic nie uronić, jest szczelnie także zamknięta na wszystko, coby jej z zewnątrz przybyć mogło. Jakoż istotnie, Bohdanowi prawie że nic z zewnątrz nie przybywa, jako przyrost duszy. Czem ona rośnie, to wszystko ma sama w sobie i z siebie tylko siły swe dobywa.
Prąd emigranckiego żywota potrąca Bohdana zblizka, i twardo potrąca; ale go nie unosi z sobą. Owszem, cofa się od niego poeta w głębokiem, nieomylnem czuciu, że do żadnej z fal prądu tego przylgnąć nie potrafi. Nie jest ani »Demokratą«, ani »Centralistą«, ani »Czartoryszczykiem«. Jest wprost — Ukraińcem. Ma swoją wybitną indywidualność, nie psychofizyczną, ale psychoetnograficzną, że się tak wyrażę.
Zawierucha opinii, niezgód, zawiści, zostawia go chłodnym. Bardzo przezornie, a także trochę obojętnie trzyma się od nich Bohdan na uboczu, oddalony od wrzątku emigracyjnego nietylko tą odległością, jaka dzieli Paryż od Fontainebleau, ale tą, znacznie większą, i jak się okazało, prawie nie do przebycia, jaka dzieli jego stepową, zadumaną naturę kozaczą od burzliwej »Laszy«.
Mickiewicza nazywa »wieńconośnym Adamem«, »Namaszczeńcem« i »Słowomocarzem«. Gdy jednak przychodzi zetrzeć się na dusze, nie idzie za nim w progi »nowego kościoła«, nie poddaje się wpływowi jego biernie; owszem, przeciwstawia mu niezwykłą energię, najpierw odporną, a potem nawet zaczepną. Prosty i daleki od subtelności, zamyka się w takiej niezdobytej twierdzy, w jakiej żaden filozofujący umysł zamknąćby się nie potrafił.
Kiedy Mickiewicz wyzywa go — słowiczka swego — na lot, na pieśń »wyśnionym snom«, »minionym łzom«, Bohdan w lot się nie zrywa i w śpiew nie uderza, ale wychyla głowę z gęstwy stepowych burzanów, w których się dusza jego kryje, i zupełnie jakby to uczynił kozak, na czatach stojący, rozgląda się ostrożnie i pyta:
— »Kto? Z jakich stron?«
A to: »z jakich stron?« pokazuje wyraźnie tę etnograficzną domieszkę do psychicznej natury Bohdana. Owszem, etnograficzną w naturze tej przewagę.
Więc choć zaraz spostrzega, że to »bliźni duch«, spostrzega zarazem, że strony — nie swoje. A jak strony nie swoje, to tam i robić co niema. Chociaż tedy wezwanie ono »niewoli słuch«, nie niewoli duszy. Jakoż wstrzymuje się od pieśni i lotu, a Towiańszczyźnie przystępu nie daje do siebie.
Poleca się wprawdzie w liście, do Mickiewicza pisanym, »opiece Izraelskiego Dawidowego ducha«, bo widzi w nim »tę mądrość i powagę, o jakich się innym, mniejszym duchom, nie śni«, ale widzenie to ma z Kochanowskiego Jana, ma z Dawidowego Psałterza, a nie z Towiańszczyzny.
W stosunku do Towiańszczyzny jest wyczekujący, podejrzliwy, chytry. Jest podejrzliwy i chytry nawet w stosunku do »wieńconośnego Adama«. On, który »Księgi Narodu« i »Księgi Pielgrzymstwa«, na kolanach czytał, i Ewangielią je zwał, trzyma się teraz prosto, twardo, lęka się spaść »między poronieńce«.
Owszem, od taktyki odpornej przechodzi wkrótce do zaczepnej. Bierze Mickiewicza na spytki, na próby. Żąda, aby przystąpił do spowiedzi, aby odbył rekolekcye. Odczynia mu — że tak powiem — Towiańskiego, jak na Ukrainie odczyniają zły urok. A gdy Mickiewicz i rekolekcye odbywa, i do spowiedzi przystępuje, znów mu tego nie dość.
Jeżeli Towiański ma istotnie wysokie posłannictwo do spełnienia, to niech je »znakami poprze«. Chce znaku. Chce widomego objawienia. Chce — a jakie to przedziwnie ludowe! — chce cudu.
Niema cudu, niema wiary. Takie sobie ultimatum stawia. I to nie jakiegoś opowiadanego cudu chce; takiego dostarczałaby mu wstrząsająca opowieść Mickiewicza o uzdrowieniu żony; ale widzianego naocznie, doznanego bezpośrednio, własnemi zmysłami. Jeśli zresztą czyni ustępstwo, to tylko z naoczności i zmysłów, nigdy z bezpośredniości i osobistego przeświadczenia. Narzucić sobie nic nikomu nie da: ale niech ma jakieś wewnętrzne objawienie, jakieś wstrząśnienie, jakieś olśnienie Szawłowe w drodze do Damaszku, jakąś, jak miecz przeszywającą piersi, błyskawicę prawdy, to — zobaczy.
Nie argumentuje, nie dysputuje — czeka. Ma w sobie niemylne czucie własnych dróg duszy i własnego świata duszy. Na niebie Bóg, a na ziemi ksiądz, — oto jej autorytety.
— »Nie wiesz, czy to herezya? — pisze do Witwickiego w sprawie Towiańszczyzny — spytaj księdza«.
A jakie to znowu przedziwnie ludowe!
Niech tylko nie mniema nikt, że wszystko to szło na zimno i bez żadnej walki. Owszem, była walka. Samo już owo czekanie to na cud, to na znak, to na objawienie wewnętrzne, walką być musiało. Bo jeśli czekał, to przypuszczał, że jednak coś przyjść może. Coś, czemu nawet »spytanie księdza« zaradzić nie zdoła. A jeśli tak, to uznać trzeba, iż tam, w tej duszy jego, o której sam mówił, że ma w sobie »coś z kantyczek i coś z wiary gminu«, musiało się porządnie burzyć.
A potem, żeby przeciw tej fali Towiańszczyzny iść, potrzebował użyć dużego wysiłku, bo z nią — szli najmilsi. Jakoż jest »blady i drżący«, gdy na pamiętnem zebraniu Batignolskiem, wykluczającem Towiańczyków z prawa nauczania w szkole, przeciw »gromadzie« staje. Ale jednak — staje. Taką ma w sobie twardość ta przepłynna, ta bierna i echowa w stosunku do przyrody dusza, kiedy jej przyjdzie uderzyć się o świat ludzki, choćby bardzo blizki. A iż z tem drżeniem i z tą bladością żyć mu niepodobna, puszcza się do Rzymu, aby tam, jak chłop Bożej Męki, chwycić się Piotrowej opoki i przetrwać wichurę. Taka była ta próba, z której, bądź co bądź, wyszedł cało ze swoją prostą, ukraińską duszą; próba prawdziwie ogniowa, bo mu w sercu zostawiła znaczne popielisko.
A gdy ją przebył, gdy się od zmory ostatecznie odżegnał, gdy »księdza spytał« i o Adamie powiedział sobie: »Herezya i obłąkanie zupełne«, uczyniło mu się dużo wprawdzie puściej na świecie, lecz dusza jego wydała ten dzwon, jakiego się w niej dosłuchiwał zawsze, dzwon prostej, ludowej wiary.
Ale indywidualność Bohdana w stosunku do ludzkiego świata objawia się i w tem, że pieśń jego nie ulegała, albo prawie nie ulegała wpływom współczesnych pieśni.
Inaczej też być nie mogło. Bo właśnie fakt, że tak pieśń, jak i dusza Bohdana, była biernem odbiciem matki-Ukrainy, że, owszem, już w zaraniu dni swoich pieśniarz połknął żywcem zasłyszaną z Iwanhory dumę stepową, fakt ten musiał mieć i miał istotnie swój odpowiednik w tem, że cała silna i w najwyższym stopniu oryginalna indywidualność Ukrainy stanowić będzie o bardzo wybitnej indywidualności pieśni, która ją odbiła — biernie, to raz. A drugi raz: że w pieśni tej, wypełnionej po ostatni rozbrzęk tonów nutą Ukrainy, na nic obcego, innego, miejsca już nie będzie.
Powiadają nam o znacznym jakoby wpływie Brodzińskiego na twórczość Bohdana. Ale to powiedzenie istotnemu stanowi rzeczy mało odpowiada.
Bo jeśli dostrzedz można w kilku słabszych utworach Zaleskiego, jak naprzykład »Ludmiła», »Śpiew Tarły«, »Tryolety«, te same braki, co i w pokrewnych utworach Brodzińskiego, a mianowicie to samo przepieszczenie i przesłodzenie jakby, zostawiające w słuchaczu uczucie ckliwości, to pochodzą one niewątpliwie z tej jeszcze epoki, o której Bohdan mówi, że jego Duch-ptak porastał dopiero »w puch i w pałki«, i nie śpiewał, lecz »piszczał« zaledwie.
Co stosuje się także i do powiedzenia Michała Grabowskiego, który upatrywał w Bohdanowej pieśni pewne podobieństwo do sielanek Karpińskiego. Jakoż ani Karpiński, ani Brodziński nie wywarł na Bohdana żadnego decydującego wpływu.
I nie dla tego, że to był talent pieśniarski, bez porównania wyższy od nich obu, ale przedewszystkiem dlatego, że był inny.
On do ludowej pieśni nie przez teoryę i nie przez ducha czasu szedł; on w niej i z niej wyrósł i ta pieśń była przyrodzonym twórczości jego żywiołem.
Jemu nie trzeba było Herdera ani Lessinga, żeby mu pokazali drogę. On ją znał instynktem, przeczuciem, mocą natury swojej tak, jak zna drogę ptak do własnego gniazda.
On był w poezyi naszej tak różny i tak osobny, — i tu dotaczam kręgu pierwotnego założenia mego — jak różną i osobną od reszty ziem polskich była Ukraina. A różność ta, warująca się samą istotą swoją przeciw obcym wpływom, które, jeśli działają, to działają zawsze na mocy podobieństw, na mocy pokrewności jawnej, lub ukrytej, — różność pieśni tej przetrwa nietylko krótkie i wypadkowe zetknięcie się z Brodzińskim, ale nawet zetknięcie się ze »Słowomocarzem« Mickiewiczem, jakkolwiek ściślejsze, bezpośredniejsze i długi szereg lat trwające.
Ona się nie da ni ludziom — geniuszom nawet, — ni czasom, złym, czy dobrym, ni miejscom, blizkim, czy dalekim.
Ona tak samo brzmieć będzie ukrainną nutą w Fontainebleau, w Molsheim, w Endoume, jak brzmiała nad Rosią, Rasawą. Ona zawsze będzie pełna Dnieprowego szumu i zadumy stepowych kurhanów.
Ale jeżeli tak jest, nie należy zgoła dziwić się pewnej ograniczoności sfery, w której grało natchnienie Bohdana. Dał on w pieśni cały swój świat, a więcej, niż swój świat, żaden poeta dać nie może.
Świat ten może być ogromny, niebosiężny, docierający do granic stworzenia, może być światem Danta i Improwizacyi Konrada, i może być mały, szczupły w swym zakresie. Jest wszakże zawsze pełny w sobie, jeżeli jest własny.
Ta wrzekoma przestrzenność, a nawet bezkresność, w jaką się przyoblekają pomniejsze dusze śpiewacze, nietyle idzie z ich rozprężliwości, ile z braku kotwicy mocnego czucia, którąby w jakiś drogi sobie, własny grunt zatkwić byli zdolni. Unoszą się oni na falach pieśni szeroko, daleko, ale obojętnie. Zaraz też poznać można, iż czucie ich przestrzeni tych nie wypełnia sobą i dna ich nie sięga. Że mają serca mniejsze, niżeli na objęcie ich byłoby trzeba.
Bo mówić można o wszystkiem, ale śpiewać tylko o tem, co serce płomieniem miłości swojej wypełnić jest zdolne.
Lira Bohdana Zaleskiego nie była wielostrunną lirą. Był to ten stary tetrakord, przy którym śpiewywały aojdy greckie jeszcze, a który mógł dać wyraz tylko prostym a natchnionym duszom.
Mówi wprawdzie Zaleski, że gęśl jego ma strun pięć i pięciorakie dźwięki. »Bóg, świat, słowiaństwo, Polszcza, Ukraina«, ale dodaje zaraz, że właściwy ton pieśni podają dwie skrajne, Bóg i Ukraina, trzy zaś środkowe są tylko jej wtórem.
Jakoż przysłuchując się tej gęśli baczniej, przekonywamy się, że dźwięki jej istotnie są nierównomierne i do owej »kwinty« nie dociągają jakoś.
Przedewszystkiem dwie pierwsze struny: Bóg i świat, pokrywają się wzajem niemal całkowicie.
Bóg uwidomia się poecie przez świat, a świat pojmuje on tylko w Bogu.
Bóg, »Duch duchów«, »Słońce słońc«, źródło, rdzeń i wszechsprawca światów. Z niego moc, z niego ruch, z niego wszechżycie, wszechprawo.
Bóg, to nie materya do filozofowania; to nawet nie materya do dogmatyzowania. To jest materya do hymnu, śpiewanego na klęczkach, z ukorzonem czołem.
— »Bóg! — Na wiek wieków cześć Jemu i chwała!«
Przyroda, świat, to widome objawienie się Boga. To »przeczyste zwierciadło, w którem się odbija jego »jarzące oblicze«.
»Świat«, to »Niezmierzony dwór Boga«, »Przestworze, milionami uiskrzone bryłek«, to »Nieskończoność«. To także nie materya do filozofowania, lecz do uwielbienia.
Jakoż »Na kolanach i w bieli, jak pokorni anieli«, wpatruje się poeta w przyrodę, w tę »złotą powierzchnię«, zwierciedlącą w sobie oblicze Boga, którego »jarzenia się« nie zniósłby twarzą w twarz i bez miłościwej osłony wszechzjawisk.
To wpatrywanie się na klęczkach w przyrodę jest wszakże nietylko hymnem; jest ono także źródłem wszelkiego poznania. Bo przyroda, to i cud, i także — prawda.
»Wszelki kwiat, wszelkie ziółko, trawa«, ma swoją »wewnętrzną prawdę«. »Wszystko to służki są bożego prawa« i »myśli bożej odbicie«: »Ptak, co w niebo leci« i »kwiat, co wonią wieje«. »Cud boży i ład boży w źdźble każdem widomy«.
Stąd owo zadumanie się głębokie, to oczarowanie w przyrodzie; stąd żądza, żeby w niej zagubić i zatracić siebie. »Człowiek chciałby zawiekować w cudzie«.
Poznanie wszakże ładu bożego i myśli bożej w przyrodzie nie ma nic wspólnego z owem ludzkiem poznawaniem, co to wpierw cud rozłoży, zniszczy, zabije, zanim go określić zdoła. Nie jest też rezultatem ludzkich dociekań, które oną »złotą powierzchnię« »okopcić« tylko i zaciemnić mogą.
To jest wprost objawienie się widome Boga, to jest prześwięte »jarzenie się oblicza jego« bezpośrednio w ukorzoną przed cudem tym duszę.
Bo między Bogiem a przyrodą jest dusza. Dusza — »dech Ducha, tchnienie to Boga« »z głębin wieczności tchnione w glinę i na żywot krótki«.
Dusza — »Skra słońc«, przyćmiona gliną, w której się »szamota«. »Dusza senliwa«, śniąca na ziemi jakiś sen na jawie, ma w sobie cudowne zapamiętanie inszego żywota, cudowne czucie swojej przepłynności »przez Czasy-Rozstrzenie«. Im prostsza, im głębiej w sobie rozrzewniona, tem silniej pałająca w swej ziemskiej lepiance ku niebu, gdzie miała »żywot czysty i skrzydlaty«, »pierworodny swój początek«.
Bóg, przyroda i człowiek, oto troiste widzenie »Ducha«. W jego istocie i pełni, w jego »jarzącem« odbiciu, i w jego tchu, skrze, cząsteczce, oczarowanej, natchnionej odbiciem onem, ową miarą Boga, jaką znieść może w swej glinie, a wybuchającej tęsknotą ku nieskończonej pełni, ku nieobjętej istocie Ducha.
Oto jest »widzenie Ezechielowe« i »Księga genezy« — Bohdana. Oto jest ten »błyskawicowy jeden promień prawdy«, co mu » przeraził duszę nawskroś i nazawdy«. Oto jego wiara i wiedza zarazem. Oto ta przedziwna metafizyka serca, która mu tłumaczy wszelkie tajemnice. Oto ten punkt najgórniejszy, z którego poeta rozgląda się po świecie i po zaświecie; ten prawdziwy dział wód, strumieniących jego pieśni, które stąd »wiały w niebo, w ziemię wiały«.
Czy była to filozofia?
Nie sądzę.
Ten całokształt pojęć o Bogu, świecie i człowieku, jako troistym aspekcie Ducha duchów, Słońca słońc, nie opiera się na żadnej spekulacyi myślowej. Jest to raczej ogromna uczuciowa synteza, zrodzona z nieprzepartej potrzeby patrzenia w wieczność i w świat zjawisk, nie od strony człowieka, lecz od strony Boga.
Jakoż nie nazywa nigdy Bohdan Zaleski tego całokształtu pojęć swoich — filozofją.
Nazywa go »prawdą, którą ma po Chrystusie«, »mądrością, którą ma po Salomonie«.
Wiemy już, że »prawda« jest łaską, udarowaniem, objawieniem, jest błyskawicą, która »przeraża duszę, nawskroś i nazawdy«.
Co do »mądrości«, to jest ona przedewszystkiem prostotą i otworzystością duszy na przyjęcie błyskawicowego promienia prawdy.
Powstaje też jako ciche, pogodne światło w głębi zadumanego w przyrodzie i ukorzonego przed jej pięknem ducha. Jest oraz słodkim owocem gorzkości serca, a »nie ma jej ten, kto niepożywał we łzach swego chleba«.
Ta mądrość królewska jest mądrością prostaczków i proroków razem. Jest mądrością tych, którzy »nie nadymają się światową pychą«, lecz »po anielsku biją Panu czołem«. Nie można jej nabyć u żadnych mędrców, na żadnem miejscu świata i za żadne skarby. Tak właśnie jak za czasów Salomona, który wiedział, że próżno jej szukać jako perły, albo ją chcieć kupić jako bisior drogi, albo wyprawiać się po nią za najdalsze morza. Stanowczo też odróżnia ją poeta od »mądrości świata«, której służą »zmysły-mędrki, nasze wrogi«, i z którą, tylko »do trzeciego nieba dostać się można«, ale — nie wyżej.
Tę dopiero mądrość filozofją zowie.
Filozof, to ten »wieczny lunatyk«, który »drze się w otchłanie, zachciewa na wieże«, a nie miarkuje tej najprostszej jawy, że »człowiek tutaj stoi nizko, a Pan Bóg wysoko«.
Filozofja?... Chuda to macierz i nie karmi ducha.
»Filozof znajdzie czasem ziarnko zboża w plewie, lecz do pełnego brogu, biedak, drogi nie wie«.
Filozofja — to marny ogarek, którym ludzie »okopcili to zwierciadło, kędy jarzył Bóg obliczem«.
Wybranem naczyniem mądrości Bożej i prawdy jest wieszcz, pieśniarz, »Pan z Pana i namiestnik Boży«.
Poeta, chociaż sam »maluczki zawdy, cichy, prosty zawdy«, wie, że »wyhodowan został na proroka«. Wie, że jest »oźwierciedlony promieniami łaski«. Wie, że »sam Pan wnętrze jego ostrunił na lutnię«, że na rzeczy ziemskie i niebieskie »dał mu przecudowne oko«. Wie, że mu wcale nie potrzeba »wyswabadzać ducha, bo w nim inszy pierwiastek, niebieski — przemaga«.
Ma on niezmiernie żywe »zapamiętanie« »pierworodnego początku« swego, gdzie wiódł »żywot czysty i skrzydlaty«. Czuje, iż w duszy jego jest »wiedza pierworodna, wszechmogąca, co naukę w lot wyprzedza«.
Czuje, że ma wzrok, co strzela »to skroś-niebnie, to skroś-ziemnie, niby odblask słońc tysiąca«; co »jednym rzutem wieczność zwiedza, i w kończyny światów trąca«.
Czuje, że duch jego »mocen jest cud sprawić«.
A czucie to jest tak silnie »oparte o Boga«, iż nigdy i nigdzie nie staje się aktem pychy, tam nawet, gdzie poeta woła: Est Deus in nobis! Że owszem, tak samo po tem zawołaniu, jak i przed niem, ma on prawo powiedzieć o sobie:
Maluczki zawdy, cichy, prosty zawdy,
Nie chwały ludzkiej szukałem — lecz prawdy.
Pieśniarz-poeta śpiewa o Bogu, o świecie.
Tylko ta treść »Dawidzkiego hymnu« godną jest śpiewaka-ducha. On śpiewa »Wieczną pieśń naszego łona«.
Jakąkolwiek potrąci strunę, gdzie się nie zaniesie głosem, wszędzie Bóg i wszędzie »Niezmierny dwór jego«.
Zaprawdę, mało która pieśń była tak pełna Boga w sobie, jako pieśń Bohdana.
A nie mówię tu o jego tak zwanych »poezyach religijnych«, lub »półreligijnych«, bo i taki już podział zrobiono[1]. Mówię tu o tym wielkim, szerokim wiewie ducha, który przewiewa wskroś pieśń Bohdanową, czy ona mówi o Bogu, czy nie mówi o Nim. Bo i wtedy, gdy o Nim nie mówi, jest jak »ptak, co leci
i jak kwiat, co wieje wonią w niebo«. Owszem, wonniej wieje, chyżej leci, gdy jest modlitwą mimowolną, nieświadomą siebie. Gdy brzmi w całej swojej prześwieżej i przedźwięcznej nucie jako jeden z głosów przyrody, i w chórze z nią samą. Gdy »nie bada prawdy Bożej w sobie«, lecz kwieci się i woni, »jak lubystek i jak macierzanka«. Kiedy jest hymnem nie z zamiaru, lecz z istoty i z natury swojej. Z tego, po prostu, że gdy uderzy w skrzydła, nigdzie indziej, tylko w niebo ulatywać musi.
I wtedy jest najsilniejszą w brzmieniu swojem i locie, kiedy ją ponosi »duch-dech, dusza niewidoma«, więc nie manifestująca się żadnym, z góry powziętym zamiarem. Kiedy, owszem, w brew wszelkiemu zamiarowi, pełna jest »czegoś z nieba, czegoś, czegoś, co nie słucha«, i tak prześwieca Bogiem, jak na pogodę cicha okolica prześwieca złotem, szerokiem łyskaniem.
Bo śpiewać o Bogu z zamiarem opiewania go, może tylko duch potężny, wielki. Nieskończenie potężniejszy i większy niżeli był duch Bohdana.
Wyzywał wprawdzie Mickiewicz Zaleskiego na taki »Hymn Dawidzki«, ale Zaleski wyzwaniu temu nie odpowiedział hymnem. Nie miał orlego »Zołotoszponu«, którymby trącić mógł w struny Dawidzkiej harfy.
Nie był też »wyhodowan na proroka«, choć była chwila, w której się co do tego łudził.
Pieśń jego nie mogła »proroczyć o Bogu«, mogła nim tylko dyszeć i dźwięczeć. Bóg — nie mógł być jej treścią; mógł tylko być jej tonem, jej barwą, jej blaskiem.
A jest to zjawisko bardzo logiczne i bardzo ściśle związane z naturą tej duszy przepłynnej, echowej, iż w niej tak samo, jak w przyrodzie, której była biernem odbiciem, Bóg objawia się »jarzeniem« tylko.
Jakoż, ilekroć poeta wbrew tej bierności, temu mimowolnemu jakby przebłyskiwaniu pieśni swojej Bogiem, świadomie o nim śpiewać zamierzy; ilekroć ten wyraz Bóg — (»Na wieki wieków cześć jemu i chwała!«), zamierzy rozłożyć na głoski; tylekroć weźmie ton niższy, »złotą powierzchnię« pieśni swojej przyćmi, tylekroć owo żywiołowe jarzenie się jej Bogiem przygasi.
I nie może być inaczej.
Wielka uczuciowa synteza: Bóg — wyłącza wszelkie rozdrobnienie i na równe składniki żadną miarą rozłożyć się nie da. Natychmiast bowiem i za każdem pokuszeniem o to, na miejsce syntezy, która jest bezpośrednią niemal sprawą ducha, wstępuje analiza, sprawa zmysłów, »gliny«, a na miejsce dynamicznej siły czucia wstępuje siła statyczna — słowo. A tak niema już wybuchu, niema pędu, błysku, gromu, niema rozjęcia skrzydeł przez wszystkie otchłanie i rzucenia się w nieskończoność, niema poezyi — jest wiersz.
Dowodem tego są wszystkie utwory tak zwane »religijne« Bohdana, jego »Hymny«, »Modlitwy«, »Wniebogłosy«, które mogą niezawodnie wypełnić kościół po kopułę samą, ale wypełnić otchłani pomiędzy »Tchem Ducha, a Duchem-Duchów«, — nie mogą. Wszystkie one bowiem niosą w sobie i z sobą dużo, dużo ziemi. Wszystkie niosą z sobą i w sobie jakiś pierwiastek kultu, obrzędu, dogmatu, zwyczaju, czegoś, co Boga tłumaczy na język człowieczy. Może nawet na anielski; ale bezpośredniem czuciem się w Bogu nie jest. Gdyby było, nie stałoby tam miejsca ani na skruchę, ani na żal, ani na rozważanie swojej słabości, ani na skargę, ani na nadzieję, ani na prośbę o to, lub o owo.
Wszystko bowiem byłoby światłem, dźwiękiem, biciem fal wieczności.
Byłoby czuciem się cząsteczki w całości takiej, że poza nią nic ani do żądania, ani do otrzymania — już niema.
Byłoby czuciem się »skry-słońc« w »słońcu-słońc«. Skry rozpalonej do bezkolorowej i nierozkładalnej bieli, o którą powietrze ziemskie już nie trąca i żadnemi jej nie tęczuje barwy.
Byłoby właśnie tem, co lud »zachwyceniem« zowie.
Toż samo da się powiedzieć i o tych utworach Bohdana, które krytyk i biograf poety[2] »półreligijnemi« nazywa, dlatego zapewne, że są mniej kościelne od poprzedzających. I one także, lubo przebijają kopułę i nad wieże kościelne wylatują znacznie, do Boga przecież dolecieć nie mają siły.
Jakoż zawsze wzięte są, jak Adam, z ziemi i jak on — ulepione z gliny.
Nie poczynają się z płomienia samorzutnie gorejącej duszy, ale mają swój rodowód ziemski, pewny, wyraźnie i kategorycznie określony; mają swój stan cywilny, zapisany w księdze takich to a takich okoliczności, miejsca i czasu, takich to a takich pobudzeń zewnętrznych. Słowem, wszędzie pokazują przyczynowy związek między momentem a utworem, to znaczy: pokazują mechanizm poruszający duszą, ale nie wyjaśniają i nie udzielają natchnienia.
Najlepsze jeszcze w tych »religijnych« i półreligijnych utworach są nieliczne strofy, bardzo proste i bardzo pierwotne, w których czuć »coś z kantyczek, i coś z pieśni gminnej«.
Ten naprzykład chór w »Stella Maris« oparty na paru tylko tonach, na kilku wyrazach, z których każdy jest ślepo rzucanym w niebo, ekstatycznym krzykiem; ten chór, w którym słychać znojne zanoszenie się i ogromny wybuch chłopskich głosów, rozpierających wprost kościelne ściany; ten chór, który
o nic nie prosi i na nic się nie uskarża, a przecież bije z takim gwałtem i z takim uporem; ten chór w którego prawie że tępiej jednostajności, jest nietylko żywiołowe, instynktowne rwanie się i szamotanie dusz, na głucho w glinę zakutych, ale jakaś niesłychana, bezwiedna strzelistość; ta suplikacya bez suplikowania — jest niezawodnie bliższa owego stanu »zachwycenia«, zagubienia się w niebie, niż cały szereg i »Hymnów« i »Modlitw« Bohdana. A chociaż nie nazwana przez poetę »Wniebogłosem« jest nim z natury swojej, której istotą jest krzyk, jest wołanie, jest bicie duszy od ziemi do nieba.
Niewątpliwie też stanął poeta w owym małym chórze ludowym na tym samym punkcie, na którym wyrzekł był — mianując pierwszą ze strun swojej lutni:
»Bóg! — Na wieki wieków cześć Jemu i chwała!«
Ale jest to właśnie punkt, z którego już teraz nawskroś przejrzeć można, iż materya ta nie nadaje się w żadnym swoim momencie i pod żadną formą na przedmiot sielanki, czy epopei, i że — co za tem idzie — ani »Przenajświętsza Rodzina«, ani »Duch od stepu« udać się poecie nie mogły.
Wiemy wszyscy, że w »Przenajświętszej Rodzinie« jest ogromne pomniejszenie tych właśnie rzeczy, których wielkość i boskość chciał nam poeta pokazać.
Że wszystko tam jest przewdzięczone, a od prostego, surowego piękna bardzo dalekie; że każdy wiersz gasi coś z zaświatowego mżenia tajemnicy; że nie duch nasz został porwany ku sprawom górnym i wysokim, ale, że właśnie samym tym sprawom górność ich i wysokość odjętą została. I to nie na rzecz prostoty, ale na rzecz ckliwości.
Bo dobrze! Niechby to były jasełka, ledwo że zastrugane kozikiem. Każdy odnalazłby w sobie na ich widok coś, co drży przypomnieniem dziecięcych serdecznych wzruszeń. Ale to nie są jasełka.
To jest takie sobie »teatrum«, w którem użyto dekoracyi, do innej zgoła należących sceny, i wyprowadzono osoby mówiące słowa, do zgoła innego należące dramatu. I gdyby nie cudowna własność duszy samego poety, która skroś fałszywie ustawionych kulis i nie w czas podpowiadanych wyrazów tchnie konwaliowe wonie z nad Taśminy i mży gwiaździstym nadstepowym zmierzchem, cały ten poemat byłby bez krzty poezyi.
Tylko, że aby do tej poezyi się dobrać, trzeba sobie powiedzieć tak: Nie wracamy z żadnego Jeruzalem; nie idziemy do żadnej Kany, ani do Nazaretu, ani do Kafarnaum; nie koczujemy pod figowym gajem z żadnym Nadjordanowym ludem, tylko oto, gdzieś u Rosi, Rasawy, świętujemy gromadą wiosenne rozkwiecone świątki.
A co w tych świątkach jest nieba i Boga, to »jarzy się« wprost z przejrzystości tej majowej nocy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ale jeżeli w »Przenajświętszej Rodzinie« religijna sielanka nie udała się Bohdanowi Zaleskiemu, w »Duchu od Stepu« religijna epopeja także mu chybiła.
Bo miała to być istotnie epopeja.
Kiedy 1837, w wierszu »Nieskończoność«, pisanym na Śródziemnem morzu, zapowiada nam poeta, że we »wrotki pieśni lat przeniże dzieje« i »huknie cudowną wielką epopeję, której tłem wieczność, a Bóg — bohaterem«, — nie mówi tu o zamiarze poetyckim, który mógł się spełnić, albo nie spełnić. On wypowiada w tem nazwaniu istotne chrzestne imię poematu, od roku już istniejącego, lubo niewydanego jeszcze.
Kwalifikując wszakże poemat ów, jako »epopeję«, mylił się poeta zupełnie.
Jakoż »Duch od stepu« nie jest niczem innem, jak próbą historyozoficznego poematu, w którym poeta usiłował zamknąć pewien pogląd na stosunek spraw ziemskich do spraw niebieskich. Pogląd nie swój zresztą i nie nowy, gdyż u samych już źródeł swoich wypływający z biblijnych podań, które ziemię i niebo stawiały w takim stosunku, że człowiek — od Adama począwszy — bywał zbuntowanym rabem, a Bóg — panem karzącym i mściwym. Pod którym aspektem, gdy na ogólne dzieje narodów spojrzano, okazało się, jako ten punkt widzenia zarówno dobrze służy ku wyjaśnieniu nieszczęść ludzkiego rodzaju, jak i ku celom pedagogii ludów.
Otóż pogląd ten, uznający trzy zasadnicze momenty w stosunku Stwórcy i stworzenia: nadane z góry prawo, bunt przeciw prawu temu, oraz karę w ślad za buntem idącą, z tak potężną, wprost gromową siłą, rozwinięty w Pięcioksiągu, występuje z dawną wagą i powagą skroś czasów i dziejów zawsze, ilekroć naród jaki, przygnieciony przemożną klęską, utraci bronie ziemskie i za niebieskiemi oglądać się poczyna.
Kara się dopełniła, rab kaja się i wyrzeka buntu, a w ślad za tem przyjść musi odkupienie. Której nadziei trzeba się chwycić koniecznie, aby nie zginąć w odmęcie rozpaczy.
— Otóż pogląd ten, w zastosowaniu do narodowych nieszczęść, ma w sobie siłę przedziwnie krzepiącą i daje moc wyżycia w najcięższych momentach.
Jakoż: pod jakimkolwiek gwałtem bezprawia stałby Naród, to z chwilą, w której się odwołuje do praw ogólnych, światem ludzkim rządzących, do sprawiedliwości, wysoko — nietylko nad bezprawiem onem — ale i nad wszelkiemi prawami ziemskiemi stojącej — z chwilą tą musi czuć się, i rzeczywiście czuje się w samej treści, w samej duchowej istocie swojej wyjętym z pod uzurpacyi gwałtu, który wtedy tylko mógłby go na śmierć docisnąć, gdyby go Naród ów sam za prawo uznał.
A tak, — w owem Interregnum ziemskiem — staje on rzeczywiście pod berłem i mocą — Boga-Ideału. I nietylko, że z królewskości swojej rozkoronowanym nie jest, ale owszem, przez ów akt uznania praw wiecznych, opowiada się przy sprawiedliwości, przez samego siebie niegdyś znieważonej, — co jest konieczną dla jego dziejowego odrodzenia — restytucyą. Konfederuje się oraz i skupia przy stokroć potężniejszej, stokroć trwalszej władzy, niźli ją jakikolwiek mocarz ziemski mieć może.
Co go odrazu, — choćby powalonym był, — na nogi stawia, i w sam grunt życia, — w wiarę w życie, z wielką potęgą wkorzenia.
Lecz owo odniesienie się do praw ogólnych, wyższych, do tych praw, które świat ludzki bożemi i wiecznemi zowie, jest oraz uznaniem ich władztwa, ich jurysdykcyi, ich obowiązującej mocy, — właśnie dlatego, że są ogólne i wyższe — nie tylko nad sobą, ale także nad wszystkimi narodami ziemi, a więc i nad tym, od którego gwałt mu przychodzi.
A jakże stąd blisko do wniosku, iż gwałt ów nie jest dowolnem i sobą władnącem zjawiskiem, ale narzędziem kary, wybranem dla jej wymiaru po to, iżby i samo ukaranie zniosło.
Iżby samo wstrząśniętem zostało od ciosów, które wymierza. Iżby wstrząśniętem zostało od samego rdzenia swojej tak twardej, tak martwej i tak głuchej treści, że tego tragicznego bicia sobą w coś żywego, w coś bolesnego, w coś rozpalonego w żarach męki, — potrzebuje koniecznie, aby się stopić, i podać na odlew nowych form życia.
Co gdy się dopełni, gwałt upadnie tak, jak upada moc młota ciśniętego o ziem, kiedy czas kowania przeminie.
I tu jest punkt zwrotny ze zmierzchów śmierci — wprost na brzask żywota.
Bo niech się pełniący bezprawie nie łudzą!
Świat ludzki ani oddychać, ani żyć nie może w trującej atmosferze gwałtu. Z chwilą też, w której gwałt prawa świata ludzkiego zdeptał i znieważył, — występuje natychmiast na ich miejsce jakaś niedotkliwa, nieujęta, niezniszczalna moc, tak nad tym Narodem, który gwałt cierpi, jak i nad tym, który go zadaje. Jestto substytucya sprawiedliwości, zrodzona ipso facto z reakcyi sumienia powszechnego ludów, i z mimowolnej czci dla znieważonych Ideałów.
Ostatnim bowiem krzykiem zdeptanego prawa, nie jest i nie może być homagium dla bezprawia.
Krzykiem tym — jest apellacya do sprawiedliwości dziejowej.
A na ten krzyk, mocą samego aktu apellacyi, który to akt jest niczem innem, jak stwierdzeniem i uznaniem wyższej nad bezprawie Instancyi, — sprawiedliwość, lubo niedostrzegalna zrazu, nieochybnie pełnić się poczyna. Poczyna się jakowyś wielki »sąd kapturowy«, wszelkiemu bezkrólewiu praw ziemskich właściwy; sąd, którego tajne wyroki uprawomocnia czas, a egzekwują dzieje.
Taką jest — według mego rozumienia — i w najogólniejszym zarysie swoim — owa historyozofja, będąca treścią, istotą i podstawą Mesyanizmu, który Narodowi gwałt cierpiącemu nietylko odkupienie zapowiada, ale zwiastuje w Narodzie tym Odkupiciela samychże narzędzi gwałtu.
Taką jest ta historyozofja, do której tragicznych głębin, gdzie Ból-Mistrz wykuwa na kowadle wieków dziejowe rysy duchowego oblicza Narodów — zstąpił Słowacki w »Królu — Duchu«, który jest niczem innem, jak przeraźliwą pochodnią, wniesioną w tajemnicze, pełne straszliwych wizyi warsztaty stawającego się przez gwałt — odkupienia.
Taką jest ta historyozofja, w imię której położył się Irydyon na swój sen wiekowy marmurowo piękny, iżby czekać, aż się przez potępioną w Massynisie moc gwałtu, dzień zbawienia uczyni.
I taką jest ta historyozofja, na której Synajskie wyżyny wzbił się Konrad w wielkiej Improwizacyi, gdy przez gwałt męki własnej, drgającem czuciem męki milionów napiętej, wymusić chciał na potęgach nadziemskich i do rąk swych prometejskich dostać moc cudu.
Wszyscy owi trzej wielcy Jasnowidze, wielcy Mesyaniści, wielcy Oczekujący, dotarli do samych krańców poglądu tego górującemi potęgami ducha: potęgą niezrównanego wizjonerstwa, potęgą wieszczej myśli, potęgą stworzennego czucia.
Ale Bohdan Zaleski, w żadnej z tych potęg posiadaniu nie był.
On ani do tragicznych głębin dziejowych nie zstąpił, ani na marmurową ciszę współpracy z wiekami się nie zdobył; ani na gromowe szczyty pożądania cudu wzbić się nie miał siły.
I on wprawdzie Mesyanizmowi hołduje. I on woła: »Jest Odkupiciel«, ale do ostatecznych tajemnic odkupienia duchem nie dociera.
On stoi na tej ich syntezie, której widomym znakiem jest — krzyż. Krzyż ten, wysoko wzniesiony ponad ziemskie sprawy, stanowi nietylko granicę dociekań Bohdana, ale jest punktem oryentacyjnym, z którego poeta przedmiot swój rozważa.
Był bunt, była kara, lecz po karze przyszło miłosierdzie. A kiedy przyszło raz, przyjąć należy za nieomylną nadzieję, iż przyjdzie znowu, gdy się kara i pokuta dopełni.
Jest to punkt widzenia, ukazujący z jednej strony jehowiczne oblicze zagniewanego Boga, a z drugiej miłościwy błękit odkupienia przez Krzyż Chrystusowy.
Ale już samo postawienie zasady łaski, zasady miłosierdzia, na miejsce odkupujących czynników cierpienia, oraz na miejsce wywołanej przez sam gwałt bezprawia reakcyi sprawiedliwości dziejowej, to samo już usunąć musiało i usunęło istotnie z horyzontu rozważań poety te tajemnicze głębie Mesyanizmu, które Słowacki, Krasiński i Mickiewicz oglądali w duchu.
Bohdan Zaleski coś nie coś z głębin tych przeczuwa.
Wie nawet niewątpliwie, iż jest jakaś »okolica nocna bytu naszego, pełna cudów i tajemnic, skąd dzieje ludzkie i dzieje człowieka, niby od systemu słonecznego Ducha, jak mnogie koła przecinają się od wielkiej średnicy«[3]. Owszem, wyznaje, że ile »dusz czystych, rzewnych zaznał w życiu, każda biegała ostrzem w te mroczne strony«[4].
Sam nawet Krzyż wydaje mu się senną tajemnicą wieków. To też zamierzał odrazu dać poematowi swemu tło »mistyczne, nieco niewyraźne«[5]. Nie dlatego, aby uznawał konieczny, organiczny związek między tłem takiem a obrazem samym poematu, ale że »w takich marzeniach kochali się i kochają najznamienitsi mężowie«[6].
Cały więc zamiar ma w sobie coś pośredniego, coś zewnętrznego, coś, co wynika nie z organizacyi duchowej samego twórcy, ani z natury samego dzieła, ale jest kierunkiem obranym naśladowczo, i dla pewnych z góry wypowiedzianych względów przyjętym.
To wszakże, iż jest przyjętym, nie znaczy, iż wykonanym został.
Jakoż, cały ów plan naśladowczej »metafizyki» pozostał w sferze zamiaru, wbrew któremu, właściwości duchowe poety wystąpiły tak czynnie, tak decydująco, że plan ów pierwotny zatarły sobą w dziele całkowicie.
Przedewszystkiem uderza stosunek, w jakim poeta stanął do przedmiotu swego.
Otóż charakterystycznem jest, że poeta, zabierając się do rozpatrzenia raz jeszcze aktów sprawy pomiędzy niebem a ziemią, — wyzbywa się niejako człowieczeństwa swego, wyzwala z materyi ducha, ducha tego czyni ptakiem wzbitym w »okolicę błękitną, astralną, promieniącą się na wsze strony kreacyą Boga«, i stamtąd dopiero przedmiot swój rozpatrywać zaczyna.
Nie wnosi zatem w rozpatrywanie owo ani bezpośredniego i namiętnego czucia, ani potęgi jasnowidztwa i geniuszu; nie wnosi żadnego z czynników walki, bólu, pragnień, nadziei, rozpaczy, które właśnie tworzą owo »ostrze«, jakiem duch ludzki uderza w »okolicę pełną tajemnic«.
Ostrze to bowiem nie wpierw uderzyć tam może, aż przebije pierś ludzką żywą i obróci się — krwawe — w żywem ludzkiem sercu.
Ale Bohdan Zaleski zrywa cały głęboki, współczuciowy związek między sobą a przedmiotem swoim i wprost uniemożliwia sobie wniknięcie w sam rdzeń dramatu dziejów rodzaju ludzkiego, obrawszy stanowisko ducha.
I to nie tego Ducha, który przebija się przez materyę gwałtem własnej męki; nie tego, który wyrzuca się burzą »za gwiazd kołowroty«, nie tego, który siada na grobowcach i w ciszy katakumbowego zatajenia żywota liczy ziarnka piasku, toczące się w wieczność; ale Ducha niedotkliwego, bujającego lekko, swobodnie, wysoko nad ziemią. Ducha, który odklął się nietylko z ludzkiej, cierpiącej własny gwałt natury, ale i z ludzkiej postaci, który nie jest już Duchem-człowiekiem, ale Duchem-ptakiem. Jakoż właściwa materya poematu zaczyna się od chwili, kiedy poecie, »odzianemu w piór oblaski«, wiatr »wiekuiste tchnienie boże«, wkoło ramion wzdyma puchy«, a on, skrzydłem prawem, skrzydłem lewem mierząc światy, za powiewem coraz wyżej mknie w błękity«.
Poeta chwilę tę nazywa »chwilą łaski«, »uroczystą wielką chwilą«. A zatem, chwilą podniesienia i rozpłomienienia ducha, chwilą poczucia się na szczytach twórczej siły, chwilą natchnienia, chwilą wzbicia się nad samego siebie. Ale to wzbicie się nad siebie było oraz wzbiciem się nad ludzkie czucie męki i tryumfu, gniewu i buntu, miłości i nienawiści, rozpaczy i nadziei, a zatem nad wszystkie czynniki dramatycznego konfliktu pomiędzy niebem a ziemią.
To było wzbicie się w sferę kontemplacyi ufnej, pogodnej i zrezygnowanej.
To był zarazem stan »błogości«, ogarniający tego, »kto pamięta pierworodny swój początek, żywot czysty i skrzydlaty«; stan krańcowo różny od namiętnego gwałtu uczuć, w jakim znajdowały się wieszcze duchy, »biegnące ostrzem w okolicę mroczną bytu naszego«.
Jakoż, zamiast niej, otacza poetę, dawniej już marzona »okolica błękitna, astralna, promieniejąca na wsze strony kreacyą Boga«, gdzie wszystko uczyniło mu się prostem, jasnem, koniecznem, i gdzie obaczył, iż »sam Pan kłębek czasów mota«. Fakt wszakże, iż to obaczył odrazu, i z góry, mocą samego uskrzydlenia swego, mocą »chwili łaski«, fakt ten obrócić się musiał i w rzeczy samej obrócił się na słabość i ułomność dzieła. Jest to bowiem właśnie ten punkt widzenia opatrznościowy i predestynacyjny, na którym stanąwszy, znalazł się poeta absolutnie nazewnątrz dramatycznych czynników przedmiotu, a zarazem na takiej wysokości, iż dzieje ludzkiego rodzaju, mógł oglądać istotnie tylko z lotu ptaka.
Jakoż wpatrzywszy się w budowę poematu, spostrzegamy jak gdyby wielką jakąś drogę, widzianą z góry, podzieloną słupami na etapy pochodu ludzkości.
Na słupach napisy: Raj, Ziemia, Potop, Judea, Grecya, Rzym, Chrześciaństwo, Hunny i Wandale, Rycerstwo, Krucyaty, Reformacya, Rewolucya francuska itd. Ale już to jedno wyjawia nam, że wbrew zamierzeniu samego poety, tłem poematu nie jest, i żadną miarą nie może być — Wieczność, to głuche, niepodzielne, kołychające się samo w sobie bezczasie; że owszem tłem owem będzie właśnie Czas, rządnie podzielony na dziejowe doby. Że, co ważniejsza, nie poeta, jak to zapowiadał wiersz »Nieskończoność«, pisany na morzu Śródziemnem, ale tenże sam Czas, »Czas bezbrzeżny, czas w rozstrzeni«, śpiewać będzie »wielką epopeję«.
Spostrzegamy nadto, że — również wbrew zamierzeniu poety — nie będzie to żadna »metafizyka« dziejów, nic »mistycznego i niewyraźnego«, nic, coby wymagało owej »pierworodnej, wszechmogącej wiedzy«, »co naukę w lot wyprzedza«. Że owszem, wszystko będzie tu realne, dziejowo rzeczywiste, cofnięte w przeszłość ziemską, wszystkim wiadome, oparte na dokumentach autentycznych, lub za takowe powszechnie przyjętych, i że nie będzie wymagało zgoła poczucia, czy »zapamiętania innego żywota« ku wyjaśnieniu swemu.
Jakoż istotnie »Duch od stepu«, ze względu na faktyczną treść swoją, jest jak gdyby skorowidzowym przeglądem dziejów ludzkości — skroś Bilbii zrazu, a potem — skroś Historyi, co znowu zaznaczają owe naczelne, jak gdyby słupami oznaczone, momenty.
Ale patrzmy dalej: Przy słupach coś się dzieje.
Rusza się przy nich jakieś mrowie ludzkie, do głosu przychodzą kolejno: Mojżesz, Herodot, Liwiusz, Tacyt, Apostołowie, Tamerlan, Cyryl i Metodyusz, Truwery, Luter itd.
Z tej wszakże wysokości, na której trzyma nas poeta, słyszymy tylko oderwane zdania i wyrazy, czasem tylko hasła i okrzyki, jak: »Sion! Sion!« albo: »Roma! Roma!« albo jeszcze: »Do Panonii! Do Panonii!« O uczuciach, o pobudkach, które zrodziły te hasła, nie może tu być mowy. Jest zbyt daleko. Ale i z ruchów tego ludzkiego mrowia trudno nam sobie zdać sprawę. Głębsze ich, mianowicie, psychiczne podniety zostają prawie-że zupełnie po za sferą naszej świadomości.
Te bowiem błyskawicznie rzucane na pole widzenia naszego obrazy, jakimi poeta przedmiot swój interpretuje, dotyczą przeważnie zewnętrznej strony faktów i ukazują nam kulminacyjne ich punkty, a zatem widome skutki owych niewidomych podniet.
Na drodze mgła. Może mgła czasów, — rzecz zaczyna się od stworzenia świata — a może tuman duchów, wypełniających przestrzeń pożądaniem, wysiłkiem, nadzieją i męką. Ale to wszystko jest prawie-że niedotkliwem dla oka i ucha poety.
Już i tak wiele, że dosłyszał »brzęk jakiś, cichy, złoty brzęk lutni« prorockiej. Już i tak dziwo, iż dojrzał, iż »Wódz-posąg« walącej na Romę czerni nigdy i przed nikim nie cofa wzroku, »bo ma w czoło wrośnięte powieki«.
Ale takie bystre, dosadne, rozgarniające mrok czasów, prawdziwie epickie momenty są rzadkie.
Przeważnie dzieje się tak, że poeta spostrzega skroś mgły jakąś dziejową zmianę i woła: »Widzę!«
Widzenie wszakże owo nigdy jasnowidztwem nie jest, do głębin zmiany nie dociera, stanowiąc raczej zapowiedź nowej dekoracyi na dziejowej scenie.
Co wszakże zadziwia, to, że mimo gęstych zmian owych dekoracyi, droga ciągnąca się skroś czasów i wieków, nie jest drogą postępu ludzkości. Że nie jest drogą wypracowywania się jej ku coraz wyższym, coraz doskonalszym formom bytu. Owszem, każdy krok, każdy etap zaznaczony jest jako upadek rodu człowieczego, po którym to upadku przychodzi nieodzownie kara.
Jakoż wszystkie tryumfy i zdobycze ludzkości uznane są za buntownicze wyzwalanie się rozumu »lichego służki duszy«, wszystkie zaś straty i klęski za środek opatrznościowy, mający bunt ten stłumić i ukarać.
Jakoż, od samych wrót Raju, aż do naszych czasów słychać skroś mgły dziejowej głos:
»Może człowiek się ukorzy?«
I biją młoty dziejów pale męki rodu człowieczego, biją nie w ziemię jakby, ale w żywe serca.
I widać szereg coraz dalszych słupów.
A przed każdym owo zwiastujące nową klęskę pytanie:
»Może człowiek się ukorzy?«
»Gdzie tam! Z wieku na wiek gorzej!«
Stajemy się niespokojni:
Jakto? Gorzej, mimo, że
»Sam Pan kłębek czasów mota?«
I natychmiast budzi się w nas reakcya.
Tak nie jest! Tak z pewnością być nie może.
Owa »jutrznia«, wyglądana przez ludzkość, nie może być błyskiem »gilotyny« tylko. Ów krzyk nadziei narodów:
»Świtać, świtać już zaczyna!«
nie może zwiastować tylko — pożaru.
I uczuwamy, że jest to jakieś nieporozumienie, jakieś niedopatrzenie głębokiej istoty, żywej duszy dziejów. Że wszystkiemu winien tu punkt widzenia, jaki poeta obrał w stosunku do przedmiotu swego, owo przeniesienie środka ciężkości spraw ziemskich człowieka w sferę pozaziemską, owo wzbicie się Ducha-ptaka na taką wysokość — nie czucia, lecz lotu, — iż dzieje rodzaju ludzkiego uczyniły mu się z niej pomniejszone jakby, i ze zwierzchniej tylko strony widne.
Jakoż nie mylimy się.
Nieporozumienie to wszakże ma głębokie przyczyny, w samej naturze psychicznej poety leżące.
On nie mógł — a powracamy tu do założenia swego, — nie mógł inaczej patrzeć na świat, jak — od strony Boga.
Jego historyozofia mieściła się w wierze jego, cała — i bez reszty; wiara zaś jego nie znosiła żadnych subtelności, była wiarą prostą, ludową.
W takim stanie rzeczy motyw winy i kary, motyw obejmujący najpierwotniejsze pojęcie stosunku ziemi do nieba, musiał stać się naczelnym i zasadniczo wytkniętym skroś dziejów motywem. Musiał on zachować całą bezpośredniość obu składających go momentów, to jest takie ich ustosunkowanie, jakie odpowiada prostej ludowej wierze. Stąd poszło zakreślenie poematu — od stworzenia świata.
Tylko bowiem na takich klasycznych momentach, jak Raj, grzech, potop, wieża Babel itd., ekspozycya motywu mogła stać się od razu jasną i niezbitą, zyskiwała od razu stan cywilny, o autorytety oparty, i ten niezmiernie ważny atut, iż — tak było zawsze.
Czego niezawodnie osiągnąć by się nie dało poza momentami tymi z równą jasnością i mocą, zwłaszcza, iż na kłębek dziejów poczęły się wić coraz bardziej poplątane i coraz liczniejsze nici, a stosunki życiowe komplikowały się tak fatalnie, iż wina często mogła się wydawać bezkarną, a kara niesłuszną.
Ale raz uzyskana i o powagę momentów owych oparta zasada koniecznego i przymusowego ich związku, natychmiast komplikacye takie usuwa, zawiłości wyjaśnia, plątaninę zjawisk upraszcza, i skroś największego zamętu spraw boskich i ludzkich niechybnie motyw winy i kary odkrywa, a stosunek ich do siebie ubezpośrednia tak, że biją nam w oczy — jak błysk i grom — razem.
A tak rozpusta Rzymu i waląca się na niego »gens barbara«, druk i rewolucya francuska, okazują się tak samo od siebie zależne, i w tymże genetycznym związku do siebie stojące, co budowa wieży Babel i pomieszanie języków.
Rzecz prosta, iż o indywidualnem oświetleniu dziejów przez poetę mowy tu być nie może.
»Któż ogarnie, któż wypowie,
Choćby promyk w bożem słowie?«
On abdykuje ze stanowiska czynnego w tej sprawie. Abdykuje z ogromnej roli — świadka dziejów.
Z roli, jaką podjęli i tak potężnie odegrali: Irydyon, Król-Duch i Konrad.
On poprzestaje — a biorę to głębokie rozróżnienie z Wiktora Hugo — poprzestaje na roli — widza dziejów.
Znaczy to, że na tych zawiłych rokach pomiędzy niebem a ziemią, nie stanie zaprzysięgły na własną swą duszę, że nie będzie świadczył sobą własnej swojej prawdzie; że nie będzie wywalczał na nadziemskich potęgach żadnego wyroku — na śmierć, lub na życie.
On przypomni »pierworodny swój początek«, i — Duch-ptak — »niebieskich duchów bliźni«, uderzy w pióra i zerwie się »w górę od poziomu, jakby uciec chciał do domu«, i ważył się będzie coraz wyżej, a wyżej, coraz dalej, a dalej, od ziemi, aż tam, gdzie:
»Sam Pan kłębek czasów mota«.
A pod nim, ledwo że widzialne, przemijać będą z tragicznym szumem fale rodu człowieczego, a on patrzyć na nie będzie:
»W śnieniu ducha lekkiem, miłem,
Niecielesnem ducha okiem«.
Dopiero kiedy w tym szumie dosłyszy huk Dniepru, kiedy z wyżyn owych dojrzy
»Ukochane, wielkie plemię«,
wtedy dopiero uderzy mu w słuch ogromny głos budzącego Anioła:
»Syn ty ziemi! Syn ty ziemi!«
I ocknie i opadnie ku niej tak, jak utęskniony gołąb na gniazdo opada, i rozpierzy oba skrzydła, i nakryje niemi umiłowaną ziemię, i zgłuchnie w nim złowróżbne, jastrzębie krakanie:
»Z wieku na wiek coraz gorzej«
i zakwitną mu w piersiach stubarwne nadzieje.
A wtedy ujrzy ogromne tłumy duchów, idące z mgieł i mroków pod jakąś wielką jasną zorzę, pod słup przez dzieje nienazwany jeszcze. I usłyszy przed tłumami idący brzęk złoty, złoty brzęk wróżebnej, bojanowej gęśli. Nowy ich Bojan, »słowik dawnych lat«, w nowe lata wiedzie duchy pieśnią.
I ozwą się na to, i uderzą echem wszystkie tony, w ostrunionej piersi poety zamknięte, a dzieło jego stanie się naprawdę »przygrywką do nowej poezyi« — żywota.
Ale to nie będzie już historyozofia, to będzie — Ukraina.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Jeżeli uwagi nad »Duchem od stepu« zajmują więcej miejsca, niżby to z ogólnych proporcyi studyum tego wyniknąć mogło, to dwa są ku temu powody.
Pierwszy ten, że »Duch od stepu» uważany jest powszechnie, a błędnie, za utwór mistyczny i niezrozumiały; drugi, że równie błędnie i równie powszechnie uznawany jest za koronne dzieło Zaleskiego. Tymczasem bliższy rozbiór obu tych momentów nie usprawiedliwia żadnej z obu tych opinii.
Jakoż ze względu na treść swoją jest poemat ten szeregiem pośpiesznie na wyobraźnię naszą rzucanych obrazów, które ilustrują wszystkim dobrze znane fakty, zaczerpnięte z Biblii, oraz z Historyi narodów, a to w takiem faktów tych zestawieniu i ugrupowaniu, iż całe dzieje ludzkości, od progu Raju, aż do naszych czasów, są wskroś prześwietlone, przeniknięte, biblijnem światłem i biblijnym duchem — motywu winy i kary.
Otóż światło to, do którego oczy nasze przy czytaniu świeckich dziejopisów przywykłe nie są, niemniej, jak pewne uogólnienia i niedomówienia, zatapiające w mroku kontury wywołanych przed oczy nasze obrazów, sprawiają owo złudzenie czegoś mistycznego, czegoś niezrozumiałego w samej treści dzieła. Zupełnie tak, jak kiedy do znanej nam dobrze komnaty przeniknie księżycowa poświata, i wszystko nam w niej jak gdyby obcem i dziwnem uczyni.
Poświata owa jednak nie bije na nas wprost z piersi poety, nie jest światłem indywidualnem, ze zderzenia ducha poety z duchem dziejów ludzkości skrzesanem; światłem, które-by on nieświadomie jakby, a przecież koniecznie, w gmach dziejów onych z sobą wnosił, przesączając z niem razem mistycyzm jakiejś własnej doktryny historyozoficznej.
Owszem, jest światłem zapożyczonem, nazewnątrz tak ducha poety, jak ducha przeważnego odłamu dziejów stojącem; światłem, którego źródło, wszystkim znane i dostępne, zasilane jest żywym prądem tego jedynego w swoim rodzaju religijnego racyonalizmu, jaki bije z Ksiąg Mojżeszowych.
Z tych Ksiąg, zdumiewających jasnością wprost pozytywną swoich transcendentalnych koncepcyi; tłómaczących najzawilsze stosunki pomiędzy niebem a ziemią na język praktycznych konsekwencyi i codziennych zastosowań; z tych Ksiąg, które metafizykę przekuły wprost i bez aliażu na prawodawstwo narodowe, a przyrodzoną rozlewność ducha ludzkiego ujęły w kamienne łoże i skanalizowały je tak, że wszystko, co jest aspiracyą i polotem w zaświat, obróconem zostało, jako motor, ku celom użyteczności powszechnej.
Z Ksiąg, które tyle mówią o Bogu i w tak naoczny pokazują go sposób, iż wszelkie marzenie o Nim uczyniły zbytecznem, niedorzecznem nawet; tych Ksiąg jedynych, które tłómacząc nam Boga obywają się bez słowa: miłość, i które, z żelazną logiką uznając Stwórcę — Panem, a nie Ojcem, przecinają od razu, bez rekursu wszelkie pretensye rodzaju ludzkiego do praw synowstwa, a stan jego cywilny z niezachwianą pewnością na prochu ziemnym palcem Mojżeszowym piszą.
Z Ksiąg niepożytych, których mocy duch ludzki nie przetrawi nigdy, nigdy się jej nie oprze i nigdy nie zbędzie, a których potęga pośrednio, albo bezpośrednio, panować będzie — nie nad duszami — bo te, z wieku na wiek, ulatają we własne swoje światy, — ale nad umysłowością społeczeństw, filtrując w nie tę dziwną mieszaninę twierdzenia i przeczenia razem, która bodaj że jest substancyą, w jakiej rodzaj człowieczy zawsze smakować będzie i nigdy podobno łaknąć jej nie przestanie.
Ale jeżeli tak jest, jeżeli ten religijny racyonalizm, krańcowo wszelkiemu mistycyzmowi przeciwny, stanowi najogólniejszą i zarazem najistotniejsza cechę Pięcioksięgu, ze szczególną precyzyą i jasnością występuje on w motywie winy i kary, o który poeta nasz oparł dzieło swoje. Bo jest to właśnie motyw regulujący stosunki życia najprostsze i najrealniejsze; owszem, będący ze względu na zasadnicze pojęcie przyczynowości, które je tworzy, nietylko ziarnem rozrodczem, ale zarazem koroną i kwintesencyą owego racyonalizmu. Każdy inny motyw snadniej zniósłby jakąś przymieszkę mistyki; ten jeden nie zniósł-by żadnej. Dowodem czego fakt, że nawet w ręku Mesyanisty, który woła:
»Jest odkupiciel», motyw ten, zastosowany, jako probierz dziejów ludzkiego rodzaju, nie traci nic ze swej twardości, ze swej nadzwyczajnej spójności i nieprzenikalności, a to tak samo do czasu wybicia godziny panowania krzyża, jak i po niej także.
Więcej powiem. Motyw ten jest tak nieugięty, tak arbitralny, tak imperatywny, iż miesza i niweczy sobą cały poetycki zamiar.
Jakoż wszystko w »Duchu od stepu» dzieje się na opak, i wbrew zamiarowi temu.
On to sprawia, iż tłem poematu nie będzie wieczność, jak chciał i jak nam to już zapowiedział poeta, ale czas, jak wymagała logika motywu winy i kary.
On sprawia, iż dzieło, zamiast być »cudowną wielką epopeją« — bo i to zapowiedział nam poeta — staje się przewlekłym, przez wszystkie instancye wieków ciągnącym się od stworzenia świata procesem pomiędzy niebem a ziemią.
On wreszcie ruguje i wytrzebia z dzieła — i także wbrew zapowiedzeniu poety — wszelki mistycyzm, aż do najlżejszego powiewu i najulotniejszej woni, tak, że wszystkie momenty poematu stają przed nami w jednostajnem, nużącem świetle kazuistyki, chłodne, nagie, skostniałe, rozodziane nietylko z mesjanicznej, ale i z poetyckiej fantazyi.
A tak, ze względu na treść swoją, »Duch od stepu» nie usprawiedliwia mniemania, iż jest mistycznym i niezrozumiałym.
Wszakże i forma poematu nie uzasadnia tej opinii jego. To bowiem, że poeta czuje się w nim uskrzydlonym i wysoko nad ziemią wzbitym duchem, duchem-ptakiem, nie jest u Zaleskiego ani nową, ani wyłącznie do materyi metafizycznych stosowaną koncepcyą.
Tę formę bytowania jego znamy dobrze i znamy oddawna.
I nie u jednego Zaleskiego ją znamy, ale także u innych poetów.
Tylko, że to, co u innych jest czuciem chwilowem i przygodnem, u Bohdana jest ciągle obecną, jasną świadomością przyrodzonego jakby pokrewieństwa ze skrzydlatym światem.
»Na śpiewanie, latanie w niebo stworzon jestem» — mówi Bohdan, dając nam w słowach tych nietylko najpiękniejszą syntezę swego poetyckiego talentu, ale zakreślając niemi oraz ścisłe granice tak swojej siły, jak swojej niemocy.
Jakoż czuje się poeta zrazu »pisklęciem w puchach i pałkach.» Czarodziejka Ukraina »przeczuwa na plemiona jego napowietrzne życie» i wróży mu »powołanie ptasie». Pierwszą inicyacyą poety w świat pieśni jest zrozumienie tego »co śpiewają ptaki»; poczem sam czuje, jak mu »z barków pióra się łuszczą» i zaczyna »pośpiewywać słowiczo w sobie». W pieśni swojej »podrzeźnia ptaszętom po rosie», tak, że »dużo ptasiego zostaje w jej głosie».
O pieśniach swoich mówi, że są »krasnopióre», i »mają różny polot ptasi, polot w górę«. Wie też, iż pieśni jego »ludzi nęcą osobną barwą i wrzawą ptaszęcą«.
Zaczem »długo muska w słońcu piórka«, »aż wyleci ptakiem złotym«.
I leci, i buja, i śpiewa; i czuje; że mu »skrzydła u ramion i wieją i kwitną«.
»Aż gdy »Matka Ukraina«,
skrzydlatego swego syna,
wypuściła w świat szeroki,«
»zakrakał dumę, jak brat orzeł«, gdy pieśń stepową »na kurhanie kracze«.
I tęskni »do gniazda swego«, »jeży i strzępi pióra złote«, »ptak daleki«, i »w oman żórawi« się zrywa, on »tułacz, hej żóraw na świecie«. Aż zwija w »fontaineblowskich lasach« »gniazdo pelikanie« i pozostaje na czużynie »ptak obcy, daleki«.
A »wrzawa pieśni wiosennej cichnie na okół«, a »pożegnani druhowie skrzydlaci odlatują po jednemu gdzieś na wieczną wiosnę«.
A duch jego, »górny latawiec, zatrzaśnięty w klatce, w ciele« szamocąc się, wniebogłosy śpiewa »pieśń łabędzią«.
»Czas w cieplice, czas«!
Zaczem przychodzi chwila wyzwolenia, i ulatuje »na wieczne wyraje« »ptak skrzydlaty«.
Ale to, co tu przywodzę, nie wyczerpuje nawet w drobnej cząstce materyału, jaki zebrać można ze słów samego poety.
Prawda, latami całemi składało się w pełny obraz to, co tutaj oglądamy w skrócie.
Ale właśnie fakt, że się składało latami, że całe życie, we wszystkich momentach swoich, mogło dodawać rys po rysie do obrazu tego, dowodzi, że rysy owe tkwiły głęboko w samej istocie poety, i że miał on cudowne widzenie natury własnej, swojej przedźwięcznej, uskrzydlonej duszy, gdy wyrzekł:
»Na śpiewanie, latanie w niebo stworzon jestem«.
Śpiewać i latać, to jak już nieraz znaczyło u Bohdana, żyć pełnią ducha, być w napięciu wszystkich jego władz twórczych, być — w natchnieniu.
I tu więc, w »Duchu od stepu«, gdy chodziło o wybranie formy dla zamierzonego dzieła, forma owa narzuciła się poecie sama, i na drodze najnaturalniejszej asocyacyi czuciowej, jako wzbicie się uskrzydlonego ducha w niebo i oglądanie dziejów ludzkości — jakby »mapki poetyckich krain«[7] — widzianej z lotu ptaka.
Ale obrawszy tak nawet przejrzystą, tak poufałą sobie, a nam tak dobrze jeszcze znaną, z wcześniejszych swoich utworów transfiguracyę, poeta niepokoi się jeszcze. Nie chce być jakimś zagadkowym duchem, o którego — skąd się wziął — miałby ktoś łamać głowę.
On od razu legitymuje się. Jest — »Duchem od stepu«.
A tak mu na sercu leży, aby tu nie było żadnych zawiłości i żadnego nieporozumienia, iż raz jeszcze — tak, jak to uczynił już nieraz — roztacza przed nami wszystkie oczarowania i wszystkie klęski swego życia, wyprowadzając duchowy swój rodowód od chwili w której jako »iskierka« zleciał »do otchłani«, skroś przez cudowne latka dziecięce, stepowe, przez burze młodości, gorycze tułactwa i osamotnienia, odjąwszy im wszakże tym razem cała cielesność jakby, całą dotkliwość materyi, a uczyniwszy z nich przemijające przed okiem ducha obrazy własnych jego dziejów. Co uczynił nie dla uwikłania nas w jakowyś mistycyzm, ale właśnie dla wywikłania nas z niego; dla wyjaśnienia na osobistych, po wielekroć opowiedzianych nam już swoich sprawach, jaką to metodą, jakim kształtem i porządkiem rozwiną się w dziele sprawy świata.
Jakoż w rzeczy samej, pierwsze fragmenty poematu to nietylko legitymacya »Ducha od stepu«, tłómacząca nam, kto zacz i skąd się tu wziął, nietylko poetyckie »generalia« jego, że tak powiem, to także jak gdyby próba metody tworzenia, coś jak puszczenie palców po strunach własnych dziejów, zanim przyjdzie czas na struny dziejów rodzaju ludzkiego; coś, jakby strojenie instrumentów na dobrze znanym leitmotywie sieroctwa, Zujowego futoru i pielgrzymiej doli gęślarza, zanim seraficzne harfy rozebrzmią pierwszym rozciągłym akordem epickim:
»Widzę! Ziemia zwie się rajem!«
A tak całe to odczłowieczenie się poety, to jego rozodzianie się z ludzkiej postaci, to przeczarowanie się w »Ducha-ptaka«, nie stało się czynnikiem mistycyzmu w dziele, a forma nie otchnęła treści poematu cudowną wonią rzeczy zaświatowych. Nie stworzyła też pomiędzy słuchaczami a pieśniarzem tego tajemniczego a żywego prądu, który jest jakgdyby przelewaniem się duszy w duszę, a który powstaje nie na mocy zewnętrznych przeistoczeń, ale na mocy wewnętrznych właściwości ducha poety.
Mistycyzm nie leży bowiem ani w rzeczach, ani w stosunkach życiowych, ani — w choćby też największem — oddaleniu od ziemi i tego co ziemskie; on leży w duszy samego poety, i z niej promieniejąc na zjawiska, użycza im swego zaziemskiego światła.
Zaprawdę, Dante jako człowiek do piekieł szedł; owszem, w codziennej, pospolitej, dobrze wszystkim znanej odzieży Florentczyka swego wieku. A przecież woń mistycyzmu owiewa ślady jego od pierwszego kroku, i towarzyszy mu skroś najrealniejszych obrazów mąk potępieńczych, a to mimo całej aktualności pojęć, faktów, nazwisk, osób, któremi posługiwał się przy tem »altissimo poeta«.
Stwierdza biograf Zaleskiego[8], iż Duch od stepu przyjęty był obojętnie, wbrew temu uniesieniu, z jakiem, małoco przedtem, przyjęto Mickiewiczowskie Księgi, którym poemat ów pokrewnym być mniema. Ale inaczej wcale być nie mogło. Bo Mickiewiczowskie Księgi, obejmujące zakres dziejów jednego, umiłowanego ludu, mogły zachować i zachowały istotnie cały żar czucia, całą gorącość natchnienia, całą moc bezpośredniości, która sama jedna dusze porywa i własny swój gwałt im narzuca. Zaś Duch od stepu, obejmując dzieje wszystkich ludów ziemi i prowadząc rzecz swoją na całej przestrzeni wieków, od stworzenia świata, już przez sam zakres swój zobojętnił dla nas materyę swoją i uczynił ją nam czemś obcem i czemś dalekiem. A nie tylko nam, ale i samemu poecie.
Ratuje się on wprawdzie od chłodu tego przez ograniczenie psychicznej sfery poematu do zjawisk buntu i kary, które go — a nie zapominajmy, że patrzy na świat ludzki z punktu Cherubów, śpiewających »Chwała! Chwała«, — najwięcej, owszem jedynie, obchodzą. Ale właśnie najbliższy skutek jest ten, że zamiast żywego postrzału miłości, skruchy, wiary w odkupienie, jakim Księgi w piersi nasze godzą, grotem u serca ich twórcy napiętym, Duch od stepu ma za jedyny oręż ów tępy, chłodny dydaktyzm dziejowy, który ani ran nie zadaje, ani ich nie leczy. A tak i ta metafizyka dziejowa, i to wezwanie do odrodzenia chybiły. Chybiła próba zamknięcia w poemacie historyozoficznego poglądu. Dzieło nie wypromieniło z siebie świeżej, żywotnej i na zasilenie życia idącej filozofii dziejów. Ono się oparło o doktrynę starą, skostniałą i nazewnątrz siebie stojącą, o doktrynę, która mu niezawsze oczekiwanej podpory użyczyć była zdolna, a poetyckiej piękności dzieła przyniosła szkody niepowetowane.
Miewał Bohdan Zaleski w głębi swej uczuciowości daleko śmielsze i jaśniejsze błyski, skroś czasów, i ziemi, i nieba. Miewał cudowne wizye, cudowne intuicye wzajemnej zależności i wzajemnego oddziaływania na siebie rzeczy ziemskich i niebieskich. W Duchu od stepu wszakże obrał drogę o wiele łatwiejszą, niż rozkrycie własnych tajemniczych głębin. Obrał w nim drogę — doktryny. I stało się, że po tej szeroko otwartej drodze nie przyszły wizye wielkie, jasne. Przyszły tylko reminiscencye. A i to jeszcze się stało, iż dzieło, mające być — jak to zapowiadał poeta — »summą dźwięków opery« jego, zapowiedzeniu temu nie dotrwało.
Kiedy Bohdan Zaleski powiada, iż trzeciej strunie teorbanu jego na imię: »Słowiaństwo«, to nie należy imienia tego mieszać z nazwą »Słowiańszczyzna«. W ten tylko bowiem sposób uchwycić można dźwięk struny tej czysty i niesfałszowany.
Jakoż rozróżnienie to nie jest ani przygodnem, ani dowolnem; ono wynika wprost i bezpośrednio z żywego uczucia istotnych, głębokich różnic między jednem a drugiem pojęciem, tak co do samej pojęć tych natury, jak i wzajemnego stosunku ich do siebie.
Słowiańszczyzna — to przedewszystkiem określenie różnorodności w jednem plemieniu zawartej, a zawarunkowanej przebiegiem krótszych lub dłuższych dróg dziejowych i w ślad za tem idących przeobrażeń, innoplemiennych domieszek, tudzież poszczególnych cech i właściwości w drogach tych nabytych, lub wypracowanych. To pojęcie historycznego zróżniczkowania się ludów, z jednego pnia idących, ich terytoryalnego rozmieszczenia, rozbieżności zadań i celów, które niezależnie od wytycznego plemiennego prądu, a nawet wbrew prądowi temu, powstawać mogły w różnych okresach dziejowego ludów tych istnienia.
Słowiaństwo — to abstrakcya i synteza Słowiańszczyzny. To jej posłannictwo dziejowe. To pojęcie jej ideałów najwyższych, jej prądów najgłębszych, jej celów i zadań ostatecznych, bez względu na to, czy w danym momencie historycznym znajdują one w Słowiańszczyźnie urzeczywistnienie swoje, czy go nie znajdują, jak również bez względu na to, czy ludy słowiańskie dopełniają ich świadomie, czy też nieświadomie, a nawet — czy je uznają, czy ich nie uznają.
Słowiaństwo to Duch Słowiańszczyzny. Duch, który przez Słowiańszczyznę samą zgwałcony może być i zaparty, zaprzedany i zdradzony, ale który zabity w niej być nie może.
Ludy Słowiańszczyzny mogą być sobie blizkie lub dalekie, bratnie lub wrogie; te wszakże, które zachowały w pewnym stopniu czystość swą plemienną, nie mogą odpaść od ducha Słowiaństwa.
Dopiero zlanie się dziejowe słowiańskiego ludu z obcą przymieszką, w stosunku zapewniającym przymieszce tej przewagę, przechyla go, że tak powiem, na stronę obcego żywiołu, czyni »pustkę własnego ducha w jego kościach« i poddaje władztwu ducha cudzego. Który, iż ludowi onemu nie hospodynił od naczęcia jego, wchodzi weń jako zwycięzca i tryumfator, owszem, jako gwałciciel i zaborca, a piętno swoje wyciska na duszy jego tak silnie, iż historyczne rysy ludu owego świadczą odtąd przemożnemu cudzemu duchowi, są rysami niewolnika.
A tak, odpada lud ów od ducha Słowiaństwa i staje się żywem zaprzeczeniem jego, chociaż się do Słowiańszczyzny zalicza.
Niewola bowiem, to ziarno i jądro wszelakich zaprzeczeń, jest w pierwszej linii przeczeniem życia i nadziei.
Słowiaństwo zaś wypowiada się zawsze twierdzeniem. To duch swobody i wolnej pracy dla jutra. Duch-oracz i zasiewca przyszłości.
Kiedy Bohdan Zaleski chce znaleźć dla ducha tego najściślejsze i najbezpośredniejsze określenie, szuka go w samem ognisku życia i nadziei, szuka go — w młodości.
— »Słowiaństwo — mówi — rodzaj na wieki młodzieńczy«.
To znaczy rodzaj wolny od zestarzeń duszy w negacyi, w pesymizmie, w bezmiłości i w gnuśnym bezruchu.
Rodzaj tych, którzy są obróceni ku jutrzennym brzaskom, którzy idą ku ideałowi dni przyszłych. Tych, którzy śpiewają pieśń życia i pieśń zapału. Tych, których dech unosi się zawsze i wszędzie ku wielkiej wiośnie ludzkości, ku pokojowi i pogodzie świata.
»Rodzaj na wieki młodzieńczy«, to pełnia siły, pełnia woli życia. To pożądanie światła, to wzmożone tętno myśli, to gotowość do ofiar, to heroizm serca.
Ale za czasów poety już Słowiańszczyzna była od ducha Słowiaństwa daleko. Była tak daleko, że najbliższe pola życia zgoła związku dwu tych pojęć nie obejmowały. Że okazało się wprost niepodobieństwem tłómaczyć je na język współczesnych wrażeń i osobistych doświadczeń, które, zebrane w burzliwej dobie walki i klęski, stawały się związku tego zaprzeczeniem jaskrawem, bolesnem. Gdy wszakże, mimo to, struna owa drżała na sercu poety i chciała dźwięk swój wydać, gdy marzenia przeciwstawne otaczającej go rzeczywistości poczęły go nawiedzać i duszę mu pożądaniem stroić, cofnął się poeta ku prastarym źródłom historycznego bytu Słowiańszczyzny, kiedy ta pełną jeszcze była ducha Słowiaństwa, cofnął się na Jug, o którym mówi, że jest w Słowiańszczyźnie, jako dziecię.
Ale i tu zaszedłszy, musiał od zmąconego cieku poślednich czasów iść wstecz, ku pierworodnym krynicom świeżości i siły, het, precz, aż do zatajonych świętych uroczysk, z których pieśń wyszła była niegdyś na lirach dziadów srebrnych, homerycznych Rapsodów Słowiaństwa. A teraz oto podawała, przez Wuka Karadzicza wywołane echa, na oczarowanie i dziw nietylko pokrewnych, ale i obcych ludów[9].
Te echa uderzają w samą pierś Bohdana. Wnet cały jest porwany i rzucony ku nim. Wnet przypomina sobie długie warszawskie rozmowy z Brodzińskim o nadzwyczajnej pieśni tych piękności; wnet chce ten »Rodzaj na wieki młodzieńczy«, z którego ducha pieśni one biją, podnieść do jakichś mistycznych wyżyn, do rodowodów nieziemskich.
»Słowo przed wieki było na początku:
Słowianie — z tegoż bożego my wątku.«
Już mu za mała jest sława, karci tych, którzy z niej nazwę »Sławian« wywodzą; Zygmuntowskim wiekiem się zastawia, w którym pisano i mówiono: »Słoweńce«. A jeśli ród idzie po słowie, oczywiście, że i pieśń pośledniejszego pochodzenia nie jest.
»Pieśń po słowiańsku słowo, słowo boże,
Niby wieść z nieba...«
— »Tak, Szafarzyku! Tak, tak, Kopitarze! Pieśni hej dawaj, Wuku Karadziczu!«
I nie czekając, aż Wuk Karadzicz w całości je poda, odkrywa w sobie, — jak pisze do Grabowskiego Michała — »szczerosłowiański« talent i tłumaczy pyszne ułamki serbskiej epopei, tak cudnie a prosto, jakoby je Serbowie i współplemienni Polanie, razem przed wiekami wyśpiewali byli, zaś rozszedłszy się zapomnieli wspólnej pieśni, a teraz nagle, za powianiem jakowychś tchów bożych, pieśń ową przybaczyli tak żywo, że śpiewać ją mogą zgodnym chórem, każdy w swojem słowie.
Tak stały się własnością naszą one przedziwne »Rapsody Gęślarskie«, jak je Bohdan Zaleski nazywa, one pieśni o »Carze Łazarzu i o Kossowskim boju«, przelane w śpiż polskiej mowy, pod miarą i wagą tak ścisłą, iż zdaje się, że niema tam jednej zgłoski użytej zastępczo i w przybliżeniu tylko, na miejscu której staćby mogła inna jakaś zgłoska. To też wiatr czasu, który zazwyczaj na takie pokłady jednej mowy, przysypujące pokłady mowy innej, z borealną surowością wieje, z tego, — dla jego ogromnej zwartości i wagi, nie zdołał dotąd odwiać nic, w stronę lekkiej i nieważnej plewy.
Rozbrzmiał nam tedy donośnie, szeroko, gwar owych czasów i ludzi, kiedy w królewskim Pryzrenie Car Duszan sławnie panował, a z wojewody swymi do stołów biesiadnych i do rady siadał.
I błysnęły nam w oczy pióra i kołpaki junaków, łowcze sokoły, szczerozłote czasze, i twarze niewieście rąbkami zawite a cudne.
A tuż zahuczał łomot głazów ciosanych na fundamenty Rawanicy kościoła; kościoła, o którym lud świadczy w pieśni, że go »zbudował król o własnym chlebie i o własnem mieniu tak, że nie było w nim łzy jednej sierocej«.
I rozległy się ojcowskie słowa Cara Duszana, i mądre, ważne słowa sędziwego Juga, i bystre, chytre mowy Miłosza wojewody, i głos słodki Milicy dziewicy, zaswatanej Łazarzowi, według ksiąg wróżebnych.
Bo szły już czasy poślednie, a »Roki Boże« pogrzmiewały już groźnie nad światem. I zachlustał, zaszumiał Dunaj-rzeka, od kopyt wojsk sułtana Muradowych, i od strzał tureckich zachlustał. A sułtan Murad drobne listy pisze. Na bój cara Łazarza wyzywa. Na bój, albo na haracz, na śmierć, lub na niewolę, wedle tego, co Łazarz obierze.
I obiera car Łazarz i obrał. Bój obrał, choć wie, że polęże. Cyd to jest bowiem Słowiaństwa prawy, a duch nieustraszony i ofiarujący się ofiarą całopalną w nim mieszka.
I rozległo się, rozesłało Kosowe pole. Rozesłało się równiną śmierci.
A przed Kosowem ostatnia biesiada w królewskim Kruszewcu. Car Łazarz wznosi ostatni raz czarę, i probuje przezdrowiem i słowem wojewody swoje, który zdradzi a który nie zdradzi.
A przed Kosowem ostatni sen, nadranny sen wróżebny.
»Obieraj, Carze Łazarzu, królowanie ziemskie, alboli niebieskie.«
I obiera Car Łazarz i obrał. I dał stawić ołtarz na Kosowem i wojskom swoim kazał się kajać grzechów, a mieć się ku śmierci. Bo ze śmierci żywot wykwita, żywot ziemi, gdzie legną pobici.
I rozgrzmiało Kosowe bojem. Bojem sławnym i bojem śmiertelnym.
I trzasnęły o siebie dwie moce, i zniosły się, jak się znoszą dwa gromy.
I legły tysiące po tej stronie, i tysiące legły po tamtej, po każdej stronie legły dziesiątki tysięcy.
»Całe wojsko dostojne i święte«
I odsieczona jest Łazarza głowa, głowa króla-wodza bohatera, i zatopiona w jasnych zdrojach kosowskiej krynicy.
I stoi w jasnych zdrojach krynicy pół wieku, i świeci ze dna miesięcznem światłem, świeci cudem nadziei ludowi.
A kiedy tak za Wukiem Karadziczem śpiewa Bohdan, duch Słowiaństwa, duch męskiej woli, zapału, ofiary, wyjawia mu się ogromną wizyą praplemienną. Jest u źródeł świętych poezyi. Poezyi słowa i czynu. Jest u źródeł siły życia i natchnienia życia.
Dobrał się też jakiejś wielkiej kopalni języka.
»Gdzie nie spojrzeć srebrna żyła,
Samorodna złota bryła.
Skarb ogromny a nietkniony,
Na ołtarze, na korony.«
A po skarbnicy onej słaniają się dwa wielkie cienie.
Jeden to Nestor, mnich, »latopisiec surowy«. Drugi, to »słowik zamierzchłych lat«, to wieszczy Bojan Słowiaństwa.
I zamieszkiwa tam zaraz poeta duchem, jak w domu ojcowym, i poufali się z owym światem przedziwnej świeżości i krasy.
I śni mu się jakieś wielkie Jaro Słowiaństwa, i woła w zachwycie:
»Zaprawdę! Nigdy my nie będziemy starzy!«
Bo oto przed oczyma jego czynią się jakieś rzeczy proste a wieczne.
Coś się dźwiga, zakwita, buduje i wznosi; coś przyszłość w tej pracy poślubia. Jakaś moc przemaga cząstkę i jej cele, na rzecz całości, na rzecz dobra całości.
A kiedy najwyższe dobro całości tej jest zagrożone, kiedy jest zagrożona jej wolność, »rodzaj na wieki młodzieńczy« idzie świadczyć młodości swojej i wierze, idzie poledz na Kosowem, idzie dać żywot za sprawę, którą w sercu swem rozsądził, iż warta żywota.
A gdy poległ jako był rozsądził, stanęła na bojowisku Pieśń, i nieśmiertelne palce na strunach wiatrzanych kładzie i wznosi życia śpiew. Na polu śmierci śpiew życia wznosi, aż życie z mogił wybuchnie.
Ten ci jest krąg opieśnionego bohaterstwa. Bayardowski krąg sławy i śmierci, uwity z kwiecia i żelaza, o którym sprawiedliwie powiedziano, iż stokroć cudniejszy jest, niżeli krwawy pierścień Nibelungów. Ten ci jest krąg i opisanie trzykroć święte, do którego dotarł czuciem poeta, i w którem Duch Słowiaństwa wyjawił mu się głębokimi, niezniszczalnymi rysami ideału, ofiary, nadziei.
Żywem zaprzeczeniem Słowiaństwa, jest — Panslawizm. Panslawizm, w takiej formie politycznej i z takiemi aspiracyami politycznemi, jakie się wyjawiają dzisiaj, to zły duch Słowiańszczyzny.
To jest właśnie ten Duch cudzy, Duch obcoplemiennego żywiołu, który przeważył niegdyś żywioł słowiański opanowanego przez siebie ludu tak, że lud ten, odpadłszy od Ducha Słowiaństwa, świadczy sobą odtąd owemu cudzemu Duchowi, i nosi w obliczu dziejowem piętno niewolnika.
To jest ten Duch, który — sam niegdyś gwałciciel i uzurpator, — zaszczepił w lud opanowany przez siebie, własne swoje zaborcze instynkty; który się w ludzie tym rozpiera według własnej swojej zaborczej natury i pcha go po własnych swoich drogach, ku dalszym zaborom Słowiańszczyzny.
Panslawizm to wszystko to, co raz już przeparło plemienność słowiańską, a teraz prze się dalej polem Słowiańszczyzny. Zasadą Panslawizmu jest zaborcza Horda, która — lubo utajona, — nie przestaje żyć i działać po swojemu.
To Horda, która burzy wyższe cywilizacye, gwałci religie, mnoży więzienia i która, o samem południu życia europejskich narodów, zachowuje znamienne cechy swego pierwotnego, antykulturalnego bytowania.
Panslawizm to nie jest idea braterskiego współżycia jednoplemiennych ludów, z zachowaniem niezależności każdego z nich. To jest idea pochłonięcia i zatracenia słabych, na rzecz mocnego.
Panslawizm nie urodził się ani na gruncie równości politycznej współplemiennych narodów, ani na gruncie przewagi ducha i kultury jednego z nich. On się urodził na gruncie siły, na gruncie przewagi militarnej i terytoryalnej. Idea panslawizmu stoi przeczeniem ducha i wolności. Wątpliwe to nawet, czy panslawizm w ogóle jest ideą. Można go raczej kwalifikować, jako ślepy, mechaniczny pęd do rozlania się po najszerszej przestrzeni.
Z najwyższą też trwogą, z przerażeniem prawie patrzy Bohdan na to morze, które ludy słowiańskie chce zalać. On morza tego ani na chwilę nie utraca z oczu. On się czyni strażnikiem na przymorskiej wieży i trzyma na niej, dzień noc, ostrzegawcze, pożarne światło. On w uciszeniu i uspieniu ludów obwołuje przybór morza tego i niebezpieczeństwo.
— «Słowianie! — woła — Czujcie tam! — Chcą zatopić was w ogromnej fali!«
A gdy nieopatrzni lub otumanieni puszczają się na owo morze, jeszcze ich krzykiem ostrzega.
— »Lechu, Czechu, Morawcze, rodzaju gołębi! Strzeż się!...«
Kiedy Rygier i Palacki wracają ze zjazdu panslawistów, wyzywa ich na ostrze dusz i rzuca im w twarz słowa gorzkie, palące. Sypie im — jak powiada — sól na kołacz, wieziony z tej gościny do dom, ludom swoim, kołacz, o którym dobrze wie, że zatruwa duszę.
»W wigilię Godów tysiącolecia chrztu ludów słowiańskich Bohdan Polanin Dnieprowy, śle Polanom Wiślanym pozdrowienie, w poemacie, który jest wizyą braterstwa jednoplemieńców, w duchu Słowiaństwa pojętem. Zamierza on w poemacie tym ożywić, wskrzesić i wzmocnić Słowiaństwo, oraz przeciwstawić je Panslawizmowi.
Ale jeżeli Bohdan lęka się Panslawizmu dla innych ludów słowiańskich, tembardziej drży on przed nim dla swoich Dnieprowych Polan.
Przypomina też Ukrainie czasy, kiedy, po zajęciu Siczy przez wojska Tekelego, — wolnomyślna młodzież kozacza wyszła z bronią z pałanek, z zimowników, i setkami, tysiącami, ściągała do jeziora Teliguł, obozując tam, jako pierwsza emigracya Ukrainy, protestująca przeciw zaborowi ziem swoich i swoich wolności.
Wiedział Tekeli, że nie zmoże tych wolnodumców bagnetami, posiał więc chytrze waśń pomiędzy nimi, która ich jedność i siłę rozbiła. I uwierzyli jedni w obietnice i poszli osiąść nad Kubań. A drudzy, widząc rozbicie swoje — zrozpaczyli i poszli do Turcyi.
Lecz ci, którzy utraty wolności przeboleć nie mogli, poszli do Polski, i tam ręka w rękę z konfederatami Barskimi, okryli się piękną i rycerską sławą.
Z tych był — pan Sawa.
Ale i tureccy wychodźcy zachowali w swej klęsce godność wolnego ludu, godność Ukrainy.
Ci wszakże, którzy nad Kubań poszli, nietylko zdradzeni zostali w obietnicach, jakie im na przynętę rzucono, ale, traktowani jak raby, znikczemnieli na duchu i zaparli się własnej wolności.
Taką jest ta trzecia struna Zaleskiego, jedyna, która na jego teorbanie drży gniewem i bije na trwogę.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Najwyższy blask, najgłębszy ton, najczystsze i najrozleglejsze brzmienie ma na Bohdanowej lirze struna Ukrainy. Od pierwszego jej drgnięcia poznać można, że jest to struna magistralna tej liry. Że panuje nietylko nad innemi jej strunami, ale i nad sercem lirnika.
Na innych musi on palce kłaść, aby z nich dźwięki dobyć. Palce człowiecze, zawodne, które podczas pomylić się, splątać, lub osłabnąć mogą. Ta jedna dźwięczy, jakoby sama z siebie, od potrącenia bijącego serca, a dźwięczy tak szeroko, roznośnie, zalewnie, że którąkolwiek strunę teorbanu swego poruszy pieśniarz, wnet struna Ukrainy brzmieniem swem ją głuszy.
Chce poeta do Boga? Zaraz czuje, że:
»Z Ukrainy najbliższa doń droga«.
I niema na to rady »dla duszy kozaczej«, chyba że w innym jakimś słowiczym żywocie »sam Bóg inaczej wnętrze mu ostruni«.
Teraz — Ukraina jest ogniskiem, z którego wybucha żywy płomień jego pieśni; jest ogniskiem czucia i natchnienia.
Natchnienie to wyjawia się w sposób dwojaki: pieśnią swobody i pieśnią zadumy. Pieśń swobody jest śpiewem młodości i stepu. Szumi step bujny, szeroki, i młodość szumi bujna, skrzydlata.
Gdzie puścić wzrok, morze zieleni i barwnego kwiecia. Gdzie puścić słuch, pogwar burzanów i poświsty ptasie. »Skroś okolicą jarzącą się, siną, Boże śpiewaki ciągną w różne strony«. Ślicznych i świeżych dźwięków w powietrzu gra tysiące, a dźwięk każdy szumem wieje, »na wiatr czary swe rozwiewa«.
Wiosna idzie stepem. Czarodziejka mocna i upajająca. I sercem idzie wiosna, młoda, swawolna, rozkochana, śpiewna.
W powietrzu rozbrzęk gęślowy, co nie wiedzieć skąd wynika, a w piersi »srebrne i złote, lejące się tony«, co nie wiedzieć, gdzie lecą, gdzie płyną.
Czasem — niewypowiedziane rzeczy! — »słowik zawodzi, wietrzyk chucha wonią z kwieci, aż dusza omdlewa«; a tam, jakaś wietrznica wiośniana »pływa, nuci na Tychyni«, wabi, mruga na Bohdana, przyśpiewywać sobie każe.
»Na ten głos ptasi, to na ten głos ptasi!«.
A gdy już utrafił w one ptasie głosy, znów przygaduje, i znowu kaprysi:
»Inaczej! Milej! Miłośniej-no jeszcze!«.
I stroi mu duszę na najpieściwsze tony majowego ranka.
»Żebyż podejść je z ostrożna,
Żebyż to co wiedzieć można!«.
Bo co jest ciekawe, że choć poeta czarów boi się niby, lgnie przecież do czarownic bez ratunku zgoła.
Ha, cóż! Wie, że »będą czary, psoty, ale będą i pieszczoty«. Zresztą musi wziąć »oczarowanie na pieśniane życie«.
Jakoż bierze je, to oczarowanie, ale na swój sposób. Te kręgi, które dokoła niego w »Rusałkach« zatacza lekka, taneczna Zoryna, to jest nieprzestąpiony i zamknięty pierścień poetyckiego żywota: troiste koło: miłości, guślarstwa i pieśni, pełnia pieśnianej i gęślarskiej doli.
Każdy inny brałby inicyacyę taką od Muzy, od Geniusza, o ile nie wypromieniłby go sam z siebie. Bohdan bierze ją od swawolnej, ukrainnej dziewy. I nietylko ją bierze, ale odrazu ulega czarowi z zupełnem oddaniem się jego oczyniającemu działaniu. Gdzie go postawią — stoi; na co mu patrzeć nie każą — nie patrzy, na co chcą przysięgi — przysięga; słowem, raz jeszcze stwierdza zupełną bierność w tem wszystkiem, co mu na duszę czarem Ukrainy pada. A kiedy Zoryna przegraża swawolnie: »No, zobaczysz!« — on, już cały w głos jej, do bezwoli, do bezpamięci wsłuchany, echem powtarza: »No, zobaczę!«.
I widzi. Dziw widzi, cud, przemienienie zupełne rzeczywistości na ów »sen na kwiatach«, którego odtąd nigdy już nie prześni. Nie dziewczęta widzi, nie czarnobrewy płoche, wiejące w powietrzu mglistą bielą szatek, ale Rusałki, tajemnicze boginki stepowe, odprawujące taniec swój wróżebny. Widzi objawienie sił przyrody stepowej, widzi samo wcielenie czarów Ukrainy.
I natychmiast jakaś niespodzianość, jakaś nieobliczalność wchodzi w jego życie duchowe, jako czynnik nowy i wskroś fantastyczny, a świat mu się mieni w oczach tak, że tych kilku, śmigających po zroszonej trawie tanecznic policzyć nie jest w stanie.
»...Trzy, pięć, siedem, do dziesięciu«.
Ile właściwie, tego nikt nie zgadnie. Bo już czar działa. Już ogarnął oczarowanego ten przedziwny, prawdziwie poetycki zawrót głowy, który mu nietylko rzeczywistość zdmuchuje z przed oczu, jak żart i jak fraszkę, ale który nawet samej wizyi ustalić się, jako zjawisku, nie daje, zacierając kontury, liczbę, osobowość, w jakiejś czarownej fantasmagoryi splatających się i rozplatających kół tanecznych tak, że zjawisko staje się jednem wrażeniem ruchu, rytmu, lotu.
Jakoż całość tej rusałczanej impresyi jest w najwyższym stopniu muzyczna, a tak rozwiewna, że nie zostawia w duszy konkretnego obrazu, tylko niepochwytne, goniące się echa. Ona sama jest echem wiosennej pieśni stepu. Pieśń nie w duszy poety się poczęła, ale w wielkiej duszy stepu. Nie poeta zaklął ją do życia, i nie on odkląć ją jest władny. Stanął na drodze jej, kiedy przewiewała pomiędzy ziemią a niebem, i oto wziął ją w siebie, jak harfa, i dźwięczy nią sam, jak ruszona struna.
Odtąd muzyczność stepu przeważy w poecie plastykę stepu. Odtąd nie będzie nam Bohdan malował Ukrainy, ale będzie ją śpiewał, a raczej będzie współśpiewał z jej stepem.
I wzlecą »Szumki« jego rusałczanym śladem lekko, tanecznie, i zakrążą nad burzanami polotnym, fantastycznym rejem.
I urodzą się, i rozśpiewają owe »Wiośnianki«, owe prześwieże »Allegra«, o niebywałych rytmach, przygrywkach, przyśpiewkach, podszeptywanych przez tańczące »po młodziku« rusałki, które płoszyć go będą, jak słowika, w niespane, krótkie noce wiosenne, do miłości, do pieśni, do lotu.
Urodzi się ta poezya majowego ranka, ta niefrasobliwa pieśń swobody i radości życia, jakiej przedtem nie bywało u nas.
I zatęczują w niej mocne blaski i kolory wiosny, i rozwinie się do pełni kwiat nowy, bujny, prawie że egzotyczny, przez swoją zupełną inszość od naszego kwiecia. I nagle, bez żadnego hasła i obwołania, bez żadnej teoryi, bez żadnego sporu, bez opowiedzenia się pierwszym strażom poetyckich obozów, zapachną, zakraśnieją te wonne, te młode i szumne pieśni, ani się troszcząc, jak przyjęte będą.
Z jakąś naiwną samowolą, z jakiemś rozigraniem dziecięcem, zaścielą, zakwiecą ziemię, jak barwinek, umają, jak ruta, i uczynią sobą w naszej poezyi ogromnie żywą wiosnę.
A nie będą to pieśni miłosne, ale w najwyższym stopniu rozkochane. I nie będą to pieśni namiętne, ale swawolne, a czyste. I nie będą to pieśni na tę, lub na ową nutę, ale na wszystkie głosy i westchnienia, na wszystkie echa i poszumy, na wszystkie rytmy i tętna majowej, słowiczej nocy.
I nie będą opiewały pieśni te uroków stepu; ale sam step zajarzy w nich sobą i wyjawi się w nich całym swym urokiem, całym czarem bezbrzeżnej swobody. To będą pieśni, z oczarowania duszy wprost idące i miecące czarem; pieśni, ukąpane w lubystkach na miesięcznym nowiu; pieśni, które »co zechcą to z nami zrobią«. To będą pieśni — czarnoksiężnice, pieśni — rusałczane.
Przy całej swojej lekkości i pustocie, pochwycą one głęboką, prastarą wiedzę ludową; a choć zabujają lotnie, wysoko, ciężkie będą miodem mądrości ludowej, ważnej, a słodkiej nawet w swych gorzkościach.
Uwielbią i na jaw wywiodą pierwiastek żeński w naturze, w guślarstwie, w miłości. Uwielbią w nim przewagę lekkiego, bachicznego, a przecież śmiertelnego piękna. Przewagę płomienia, wichru, fali, nad ciężką grudą żywota.
Uwielbią jakieś spiknięcie się, zszeptanie pierwiastku tego z mocami przyrody; jakieś wiedzenie ważne a osobne rzeczy zakrytych, wyrocznych; jakieś głębokie, tajemnicze porozumienie z siłami życia i śmierci, rodem z matek na córki idące. Porozumienie, które nie będzie miało w sobie nic ponurego, nic zbrodniczego, ale się oprze na jakiejś żywiołowej, więc prawie że bezwinnej demoniczności istot lekkich, wdzięcznych, nieodpowiedzialnych, a mających moc »zrobić, co zechcą«.
I zaroją się te pieśni rusałczanem pogłowiem swawolnych wietrznic, pływaczek, rybaczek, tanecznic, hasających na urodę po rosie, latawic, czarnoksiężnic, kąpanych w mleku na młodziku, wabiących, urokliwych, pustych, z których każda czarów umie bez liku.
I odda im się poeta duszą i ciałem, i wyuczy się, wypatrzy niemało z ich mocy.
I będzie »dla pustoty, dla igraszki, puszczał dumki, jako ptaszki«. I będzie śpiewał, »co mu się śni, i co nie śni, na zieloność wieczną pieśni«, na wieczną jej wiosnę, która teraz jeszcze tchnie na nas swe czary, swe wonie.
A tam, w dali, w oddali, rozdźwięczą śmiechy i głosy wyroczne:
»Ty rusałkowy!... Nasz!... O, tylko nasz!«.
I będzie w tych głosach i śmiechach akcent tryumfalny, zwycięski, zdobywczy, prawie że okrutny w swej wyłączności i niepodzielnem władztwie.
A tak zamknie się dokoła oczarowanego taneczny, lekki, śmiertelnie urokliwy krąg rusałczanych mocy na całą wiosnę Bohdanowej pieśni.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ale step nie zawsze stoi w kwiecie, a wiosna życia przemija. Rusałczane czary ulatują razem z puchem okwitłych bodziaków, »orumieniona obrzaskiem woda Limanu« ugasa w pełnem dnia świetle.
Miłość i jej uroki nie wyczerpały w młodem sercu całej rozkoszy życia, całego pożądania swobody, całego pędu i polotu ku niej.
Pieśń majowa wyśpiewana, czara wiosennych upojeń dopita. Inne żary chcą być ugaszone, inny ton życia chce głosu.
Więc kiedy słońce się wzbiło, a rusałczane, mgliste rąbki opadły nad Rosią, Rasawą, oczarowany widzi, że poza kwietnym ługiem i poza konwaliowym brzegiem jest jeszcze jakiś świat inny, szeroki, daleki i zgoła nieznany dotąd. Czuje, że pierścień czarów i uroków pęka, rozmyka się u jego piersi, że mu nad słodkie więzy rąk Zoryny milsza jest dzika i junacza wola. On już nie wzdycha, nie przemyśla nad tem.
»Żeby coś widzieć, coś wiedzieć można«.
Widział już. Już wie, co chciał wiedzieć. Przelatał — latawiec śpiewny — zaczarowane kraje dziwów i zachwytów.
»Sokół, chart i koń« nęcą go teraz więcej, niż podpatrywanie pomiesięcznych, wietrzanych tanecznic. Żywioł fantastyczności pierzcha przed butną fantazyą szumnej, młodej siły.
I oto otwiera się przed nim jakaś przestrzenność, nieobjęta, ogromna, bezkresna, wołająca w siebie na wichrowe, szalone, nieokiełznane pędy. Ukazują mu się jakieś niezmierne, świetne dale, jakieś olśniewające perspektywy zamżone słonecznym pyłem »mołodeckiej« sławy.
Spostrzega nowe cele, nowe do nich drogi; uczuwa nowe siły, nowe pożądania.
Jakaś ognistość, dzielność, jakaś męska pogarda miękkości i rozkoszy wypiera z wysoko bijącego serca dawną tkliwość, dawne rozkochanie. Wszystko się teraz żarzy, iskrzy, płomienieje. Jakaś stal wypala się i hartuje w jasnych ogniach duszy. Świat nowy krzyczy i rwie się do życia. Świat wolny, bujny, bogaty. Wola jest jego hasłem. Wola jest berłem i koroną życia.
Umilknął słowik w wiśniowym sadzie futoru, a nad stepem, nad szerokim, zakrakał brat-orzeł, brat-sokół. Sen — ziele uwiędło, opadło; wyśniła się z niego buńczuczna i orężna jawa.
Żywot uczynił się bojem. Występuje przewaga męskiego pierwiastku nad usidlającym urokiem rusałczanych czarów. Same Rusałki nawet odczarowały się w stepowe krasawice. Nie chcą już przyśpiewek »na ten głos ptasi, to na ten głos ptasi«. Chcą tylko »sławnego junaka«. Wiośniany pąk róży, Zoryna, wykwitła w kwiat pełny, stepowy, w hetmańską czarnobrewę, która, zabaczywszy czarów, całkiem po ludzku
»Piękne oczy łzami mroczy,
Załamuje dłoń«.
Żadne uroki, żadne lubystki, nie zatrzymają w pędzie tej bujnej, męskiej młodości, rwącej ku rozmożeniu się, ku spotężnieniu, ku poczuciu pełni swobody i siły. Życie stoi za mało, sława stoi za wszystko. Sława i zdobycz.
Przemożny instynkt rozszerzania się, instynkt zaboru, tryumfu, trzyma na kulbace, na czajce, cały ród męski kozaczy. Zaciasno sercu w piersiach, zaciasno junakowi w domu. Tu, owdzie, wzdycha jeszcze i grucha jakiś rozkochany »Zołotarenko«, ale i ten się przegraża, iż rzuci niewdzięczne amory dla konia i szabli.
Napięcie młodych muskułów i młodych dusz junaczych nie da długo wytrwać w bezczynie. Muskuły prężą się, chcą zapasów, chcą walki, chcą wroga. Nie miłość, ale nienawiść szuka sobie ujścia. Dusza chce szerokiego oddechu, chce burzy, chce gromu, wybuchu. Świst wichru jest teraz jej rytmem, jej strojem. Wyrazem życia jest siła. Jest żądza wywarcia się siły.
Dawny rozbrzęk gęślowy w powietrzu wzmaga się, rośnie, mężnieje, przybiera tonów i mocy.
Aż zbudził się step ze snu, który mu zadało czar-ziele, i rozbrzmiał, roztętnił się przypływem wezbranego życia.
I rozwinęła się, zaszumiała, zachrzęściała nad stepem hetmańska chorągiew, na której Michał Archanioł, na koniu i w zbroi, zabija wroga-smoka.
A za chorągwią powiało tysiące krasnych czapek, »kit i chorągiewek«, tysiące rucianych, barwinkowych wianków, zatkniętych na spisy, zafurczało wstęgami na wietrze. Zagrały trąbki, zagrzmiały janczarki; hukiem, rozhukiem wzleciały echa gromkie. I uczyniło się jakieś ogromnie junacze »powitanie stepu«, pławiącego się w słońcu i kurzawie, kipiącego życiem i bojową pieśnią, upojonego męską siłą i swobodą. I buchnął step szczękiem i brzękiem orężnym, buchnął grzmotem okrzyków, wiwatów, wystrzałów, trąb, kotłów, piszczałek i litaurów szumnych.
A wtedy urodziła się pieśń nowa, pieśń stepowej swobody, junacza pieśń — dumka.
Rytm jej, to bicie stalowych kopyt po stepowym szlaku; to wesoły poszum rozwitych na wietrze proporców, to zanoszenie się tysiąca męskich, rozgorzałych głosów.
Rytm jej, to »szturm do Stawiszcz«, grzmot moździerzy, granie haubic. To ten zgrzyt, jaki Czarniecki, »nasrożywszy lice, czyni na popłoch żołnierstwu«. To okrzyk pomsty i trzaskanie w szable, gdy ginie kochanek i bohater Ukrainy — Daszko. To przeraźliwe rżenie konia, wpadającego między obozowe ognie samoluz, z pustem siodłem, z którego wicher bitwy zmiótł Bieniawskiego Janusza. To nadewszystko muzyczny tętent »wronego«, na którym hetman Kosiński w cwał leci do pułków, do żony, aż echa grają od Piatyhor i od Pawołoczy.
Rytm jej, to plusk czajek kozackich na Dnieprze; to bicie wioseł w zmącone wody Limanu; to szum i huk walącej w pianach Taśminy, w którą junaki skaczą wpław i do Wyhowskiego, atamana, śpieszą. To grzmiące echa okrzyków od Chortycy do Tawani:
»Niechaj żyje, niech hetmani, Konaszewicz, nasz koszowy!«
To znów nadewszystko ów junaczy a śmiertelny wybuch głosów: »Ura — ho!.. Ura — ho!..«, który, gdy zagrzmi, blednie i drży Synopa, a nad Bosforem pożarne łuny się palą...
Wrzawa bojowa, huk, szczęk jest w tym rytmie. Jest w nim pęd, polot wichrowy. Jest rozpętanie srogości i swawoli; świszczący oddech zwartych z sobą zapaśników, trzask gruchotanych kości, jęk pobitych i okrzyk zwycięzców. Jest muzyka życia i śmierci, na samem zwarciu się ich z sobą, na samym ich przełomie chwycona.
Dopiero kiedy Synopa ugaśnie, a Galata zdeptaną zostanie, kiedy Bosfor zapieni się krwawo, a Natolia gruzem się własnym osypie, wtedy ciężkie łupem czajki, pod falę do Siczy wracają, a zwarty rytm bojowej pieśni rozłamuje się, rozprzęga, rozdłuża, opada. Hej, nie doliczyć już tych gromkich głosów, które go na sobie trzymały!
...Wróg pobity, miód wypity, wszystko się ma ku spoczynkowi i ciszy...
I oto uderza Ukraina w »Podzwonne ku ojcom«, ku błogim »Latawcom siedmiu złotych nieb«.
Przyjmijcie stare kmiecie Boże, stare hospodyny rajskie, te wszystkie dusze junacze, które wojna z piersi wyparła! Których białe ciała pływają po zapienionych krwią Bosforu wodach, których białe kości suszą się na tureckich polach! Przyjmijcie, zbożni ojcowie, junaków dobrych, przemiłych!
I bije »Podzwonne« szeroko, rozgłośnie nad ogromnym stepem, »rozhuk po wodach, po siołach brodzi«. »Ho, ho! Chmury z dalekich odgrzmiewają stron«. A lud miecie pęki płonącego ziela, iżby odstraszyć czartów, mknących jarami na wichrach i zastępujących drogę junakom dobrym, przemiłym...
A Michał Archanioł »na lewo, na prawo, pogląda jaskrawo«, i smoka, wroga piekielnego, pod złotem żądłem oszczepu swego trzyma, iżby szkodzić nie śmiał duszom junaków dobrych, przemiłych...
I bije »Podzwonne ku Ojcom«, dziwnym jakimś, archaicznym rytmem; jakimś rytmem pokajania, żalów i zaklinań z prastarych, zamierzchłych czasów. Bije rozhoworem zmieszanych wierzeń, których dawniejsze i nowsze warstwy pokładły się na sobie wiekami, a teraz nagle rozkryte, zaświeciły nam razem do oczu. Bije rozhoworem zmieszanych świętości od owych »Latawców siedmiu złotych Nieb«, do rycerskiej postaci Michała Archanioła. Bije obrzędową pieśnią prasławiańskich »Dziadów«, echami, co się uchowały gdzieś pod zmurszałą belką, wypadłą z rozwalonej od wieków gontyny.
...Wróg pobity, miód wypity, wszystko się ma ku spoczynkowi i ciszy...
Ustały tętenty kowanych stalą kopyt. Rozkiełznane konie, odpasane szable, zwinięte na drzewcach proporce, uciszone litaury i surmy.
Tatarski pastuch nie śmie się za dnia wychylić na świat biały, i tylko w najciemniejsze noce ku Dzikim Polom się skrada.
Ogromione granice, ubezpieczone ziemie, jasyr odbity, a pohaniec starty.
Śmierć, wielka hetmanka polna tej krainy, odwołuje hasła, ściąga placówki, komendy i warty. Sławna była potrzeba, i przesławne boje, i sława jedynym łupem chrobrego rycerstwa. A teraz — skończony bój, otrąbion mir, ukoiło się serce Ukrainy.
I oto odchodzą bohatery strudzone na wieczne pokoje. Oto szerokim, uciszonym stepem suną mary Serdecznego Lacha.
»A za Lachem, czarnym szlachem, Ukraina wzdłuż,
Jako umie, w tęsknej dumie przyśpiewuje tuż...«
A umie przedziwnie, przebogato, przegrobowo, przemęsko.
Hej, latał on, sokół siwy, w samo słońce chwały! Hej, żył on z kozaczą wierną i żywot z nią przebojował, przeżył. »Żywot krwawy, krwawej sławy«. A teraz oto »sojusz skończony«. Lach »powraca na słobodę do swej Lanckorony«.
I »toczy się wóz« i «zrywa oczy« posępnym przepychem śmierci.
Stepowe woły go ciągną wyprzężone z jarzem; stepowe burzany, makatami nakryte, go ścielą. A nad wozem orzeł kracze, a za wozem idzie koń-sierota, koń hetmański, który »rży smutnie, wie po kim«.
I ciągną tak mary krajem szerokim, pełnym mogił, smętnym. A za marami step idzie bezkresny, mglisty, posępny. I lud idzie szeroką ławą, nie chcący się ostawać bez bohatera swego, idzie Ukraina cała w swoich jesiennych sadach i lewadach.
A między ludem pogwary, poszepty, zalewane westchnieniami, rwane jękiem, zawodzące, żałosne, prześpiewne.
I rosną poszepty i pogwary ludu w jakąś opowieść, skandowaną wichrem i szumem stepowym, na przedziwne spadki. Rosną w jakieś epickie rozpamiętywanie sławy i żywota Bohatera-Lacha, w jakiś homeryczny, rodzący się wprost z piersi, wprost z momentu, Rapsod o bojach hetmańskich, o hetmańskiej sławie.
I stają mary na mogile »co kilkoro staj«. I lud ciągnie za marami, »i modli się kraj«.
Aż zaniósł się step, zakipiał, zahuczał potężną falą rozciągłych, czystych, męskich, lejących się tonów.
I śpiewa step ukrainny bohatera swego.
— Hej, latał on, sokół siwy, w samo słońce chwały! — Hej żył on z kozaczą wierną i żywot z nią przeżył!
Przepyszny rytm pieśni bije orlem i sokolem skrzydłem w chmurne, wietrzne niebo nadstepowe. Spiż jest w tym rytmie. Dzwon śmierci i dzwon sławy w nim bije.
Dzwon śmierci i dzwon sławy biją zgodnie, razem, bo śmierć i sława chodzą za bohaterem na każdy czas, jak cień i jak światło. I huczy Dniepr, i szumi step, i śpiewa Ukraina atamana swego...
Rytm się pogłębia, wznosi, oczyszcza, mężnieje. Opadają z niego miary dawnych, znanych pieśni. Pękły na jego kryształowem jądrze; złuskały się na niem, jak plewa. Żaden ton znany, żadna znana nuta nie dotrwała mu w sile rosnącego pędu. Wszystkie zostały za nim, daleko, przy ziemi.
On płynie górą, waży się śródniebnie, na rozciągnionych i wichrowych skrzydłach.
Tysiąc serc żywych, bijących, poddaje mu swe spadki, swe wzloty.
Czarny szlach, wóz toczący się po nim, hetmańska trumna, szeroka ława ludu, mogiły stepowe, cała Ukraina — wszystko trzyma się i płynie na tym jednym rytmie.
Aż buchnie wielki Chorał stepowy niedoścignioną mocą, powagą, pięknością, nieporównanym nastrojem rzeczy wiecznych, prostych, surowych.
I wyjawi się w nim, przemówi tajemniczy Duch Ukrainy, wichrowoskrzydły Cherubim, zatajony w stepowych bezkresach. A rytm Chorału wyzwolony, potężny sam sobą, pełny po wrąb ogromnej muzyki śmierci, wzdęty nieskończoności tchem, zakołysze się na rozwiei stepowego wichru i popłynie ku nieśmiertelnej przystani wiecznego milczenia.
...Wróg pobity, miód wypity, wszystko się ma ku spoczynkowi i ciszy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Która gdy się uczyni, siędzie lirnik na stepowej mogile, na »dalekookiej strażnicy« minionych czasów i ludzi. I nastroi Bojanowe gęśle na poszept mogilnych prochów, w których utajon jest żywot, i będzie szukał tonu do nowej pieśni, do pieśni życia.
I zapadnie w szeroką stepową zadumę, i targnie struny gęśli, i zapatrzy się w szerokosławne a rycerskie sprawy, i zasłucha się w echa tętentu »budziackich tabunów«, w echa »trąbiących pułków natolskich żórawi«, i będzie opętany wizyą starej chwały.
I stanie się do jego ducha poselstwo od Ducha stuleci. I powstanie mu włos na skroniach od mocnego tchnienia mar, które go otoczą. I da głos rzeczom niemym i rzeczom uśpionym, które czekają zbudzenia i słowa.
Kiedy Bohdan Zaleski pisze do Grabowskiego Michała: »Mój talent jest wskroś historycznym«[10], to nie trzeba tego brać bardzo dosłownie.
Przy bliższem bowiem badaniu okazuje się, że historyczność nie była kością pacierzową talentu tego; że nie była czemś, bez czego on ostaćby się nie mógł. Okazuje się, owszem, iż lubo znacznie wyższa, tak co do stopnia rozległości horyzontów, które ogarnia, jak i co do stopnia różnorodności środków, jakiemi rozporządza, historyczność talentu Bohdana Zaleskiego nie przenosi swoją naturą i wagą tej historyczności, około której osnuwają się Dumy, śpiewane przez wędrownych lirników Ukrainy.
Prawowita w samym wątku pieśni, dowolna w jego rozsnuciu, przemieszana z pierwiastkiem fantastyczności zaraz u źródła swego i wzbierająca pierwiastkiem tym w ciągu całego swego cieku, nie może ona rościć prawa do tej uwagi i powagi, jaką przywykliśmy łączyć z pojęciem dziejowego motywu.
Jest to prawdziwa historyczność ludowa. Historyczność, która wyprowadza wprawdzie na jaw fakt dziejowy, ale w takiem oderwaniu od przyczyn i skutków pojęty, i mimo całej możliwej złożoności swojej, w tak prostych i pierwotnych liniach przedstawiony, że właściwe jego znaczenie, jako ogniwa w dziejowym łańcuchu, zaciera się niemal zupełnie, a on sam występuje w proporcyach nadnaturalnych, z całą jaskrawą wypukłością wyodrębnienia swego, po za stosunkiem zależności i współbytowania z resztą czynników historycznych, działających w danym momencie. Owszem, występuje z całym absolutyzmem rzeczy samej w sobie.
Otóż takie traktowanie materyału historycznego mieć będzie zawsze ten skutek, iż przedmiot, zaledwie tą metodą tknięty, z dziedziny historyczności wypada, i choćby najrzeczywistszy, przybiera w ekspozycyi swojej znamienne cechy podania.
Niezawodnie, i w podaniu każdem tkwi dużo historyczności. Gdy jednak samo już wyzucie przedmiotu z historycznych proporcyi czyni go ogromnie bezwzględnym, i w tej bezwzględności ogromnie samotnym, występuje w nim nowy czynnik, czynnik patetyczności, który metoda historycznego traktowania przedmiotu wyklucza.
Historyczność może być tragiczna, może być, i nawet bywa często dramatyczna, jako sposób traktowania przedmiotu w stosunku jego do bliższych, lub dalszych przyczyn i skutków, oraz w stosunku do środowiska i jego oddziaływania, czy to pośredniego, czy też bezpośredniego. To bowiem jedynie wykazać może w historycznym fakcie albo fatalną zależność jego od dziejowego tła i momentu, albo równie fatalne a nieuchronne ciążenie na nim przyczyn, jakie go wywołały i związanych z przyczynami temi komplikacyi, albo wreszcie szereg konieczności, w postaci wywołanych przez fakt następstw, pojawiających się częstokroć wbrew zamiarowi, ale zawsze ściśle wedle nieubłaganych praw logiki dziejowej.
Ta jest arena, na której metoda historyczna odgrywać może dramaty swoje i swoje tragedye, w zakresie własnej natury i własnych środków.
Ale patetyczność ani się z naturą tą nie zgadza, ani w zakres środków tych nie wchodzi. Patetycznem może być tylko — podanie. Ono bowiem jedno nie liczy się z niczem i tworzy sobie własną perspektywę uczuciową, tworzy to oddalenie i wyosobnienie, jakie jest koniecznym warunkiem patetyczności.
Ono samo, jako wyrwane ze wszystkich stosunków zależności dziejowych, olbrzymieje w oczach naszych tak, że wypełnia nam sobą cały horyzont czucia i myślenia, ogniskuje i skupia na sobie całą sumę wraźliwości naszej w danym momencie, i niepodzielnie panuje nad nami.
Ono dopuszcza wszelką egzaltacyę, wszelką egzageracyę, tak ściśle, i nawet tak nieuchronnie z czynnikiem patetyczności związane.
Ono uderza w najwyższy ton, daje najbardziej skoncentrowany nastrój, wywołuje najbezpośredniejsze wzruszenie. Ono inicyuje w sam rdzeń rzeczy, i samo w sobie ma usprawiedliwienie swoje, swoją racyę bytu. Ono ma bezwzględność zjawisk żywiołowych. Ono jest, bo jest.
Ale fakt dziejowy, traktowany metodą historyczną, to jest w całem swojem uzależnieniu od związków przyczynowych i stosunków oddziaływania środowiska swego, nigdy nie wyda i wydać nie może prawdziwego dzieła sztuki; gdy tenże sam fakt, wyrwany z tych stosunków i traktowany metodą podaniową, daje w moc twórcy olbrzymią dziedzinę uczuciową, dziedzinę patetyczności; daje mu cały świat sam w sobie, i staje się pod genialną ręką prawdziwego artysty materyałem doskonałego piękna.
Łudzi się zatem ten, kto odbywszy mozolną kwerendę historyczną i nazbierawszy całe mnóstwo ubocznych faktów i okoliczności, wprowadza to wszystko do dzieła swego w mniemaniu, że im będzie dokładniej historycznym, tem dzieło piękniejszem się stanie.
Prawdziwy twórca kroczy drogą nie analizy, lecz drogą syntezy. Przedwstępnej pracy nigdy nie uważa za materyał dzieła, ale zsypuje ją sobie pod stopy jak gruz, jak podścielisko, na którem stanąwszy, rozgląda się z wysokości onej po widnokręgach, zgoła niewidnych dla oczu drobiazgowego szperacza.
Prawdziwy twórca wyrywa przedewszystkiem przedmiot swój z historycznych zależności jego. Nie przeto, iżby ich nie uznawał, ale przeto, iż musi czuć go pod ręką wolnym, samoistnym, przerastającym wszelką obciążającą go przypadkowość.
W teatrum swojem nie rozpala, po jednej, świeczek, któreby przedmiot jego oświetlały kolejnie i wszechstronnie. On w samem jądrze przedmiotu rozpłomienia własne jego światło i czyni go buchającem ogniskiem natchnienia.
Prawdziwy twórca rzuca pomiędzy sobą a przedmiotem swoim ogromne oddalenie, wykreśla potężną perspektywę, pozwala przedmiotowi swemu urość w olbrzymią i samotną wizyę, rysującą się patetycznemi linjami na horyzoncie tworzenia.
Pozwala mu stać się podaniem.
Co gdy się stało, przedmiot, uduchowiony w stopniu najwyższym i przemieszany z duchem twórcy ostatecznie, zmienia się w zaczyn prawdziwego piękna, w materyał wysokiej inspiracyi.
Tak tworzy instynktownie lud, i tak tworzy mistrz — świadomie.
W pierwszym wypadku, w wypadku twórczości ludowej, piękno wystąpi w prostych, surowych, nieco sztywno łamiących się hieratycznych linjach, przynosząc nam wstrząsające wrażenie, z którego nie łatwo będziemy mogli zdać sobie sprawę na razie, a które, po latach jeszcze, ukaże nam w przypomnieniu ciemne, niepokojące twarze wypadków i ludzi; wrażenie czegoś niedomówionego, czegoś, co wogóle, w zakresie skończoności zjawiska domówić się nie da. I będzie to wywarcie się na nas patetyczności bezpośrednie, a tak silne, że aż gnębiące prawie.
W drugim wypadku owe surowe, hieratyczne linje rozkwitną przepychem barw, pełnią ciepła, blasków, cieniów; mistrzowsko wykreślona perspektywa ustosunkuje oddalenie, tworząc między wizyą a widzem atmosferę drgającej wehemencyi, żywą atmosferę wzajemnego oddziaływania, a dzieło da nam wrażenie doskonałego piękna.
Piękno to wszakże, na pierwiastku patetyczności osnute i rozwinięte, nie pozwoli nam zatonąć w dosycie skończoności swej, w harmonii czystego artyzmu; ale, zachowując wyraźne kontury z owych pierwotnych hieratycznych linii, w połowie zatopionych w surowym mroku rzeczy wiecznych i niewypowiedzianych, porwie ducha naszego w tajemnicze dziedziny zaświatowych mocy.
I będzie to wywarcie się na nas patetyczności pośrednie, przez ducha twórcy, — który sam przyjmie pierwsze jej gwałtowne uderzenie, — przepuszczone, i estetycznem wrażeniem dzieła sztuki zmodyfikowane.
Ale i warunki, i niebezpieczeństwa tworzenia są w obu tych przypadkach różne.
Gdy bowiem lud, nie mając w swej prostej duchowej treści żadnych takich powikłań, któreby dzieło komplikować mogły, zostawia miejsce i głos patetyczności samego przedmiotu, a Rapsod swój, czy Dumę, przeplata jedynie odwołaniem się do potęg niebieskich, lub do sumienia słuchaczy, a zatem do instancyi, noszących w sobie elementarnie ogromny pierwiastek patetyczności, i owszem, wzmagających sobą patetyczność samego przedmiotu; artysta, którego świat duchowy bogaty jest w treść różnolitą, nadto często ulega pokusie domieszania czegoś z treści tej do dzieła, czy to w postaci historyozofii i związanej z nią etyki, czy też wprost osobistego afektu. Co zawsze na szkodę dzieła obrócić się musi, zważywszy, iż pierwiastek patetyczności, w swojej surowej, pierwotnej i na zupełnej jednolitości polegającej prostocie, właśnie żadnej takiej domieszki bezkarnie znosić nie może.
Stąd niezmierna rzadkość mistrzowskich dzieł w tym zakresie twórczości. Stąd ich bezcenność prawie i porywająca nad duszami władza, gdy szkopułu tego uniknąć potrafią, biorąc z ducha twórcy nie materyał jego, ale samą żywą moc tworzenia.
Taką jest »Iliada« i taka jest Sienkiewiczowska »Trylogia«, w której całe odłamy historyi, metodą podaniową traktowane, porywają nas siłą i czarem swej patetyczności, wywołując przed oczy nasze wizye potężne i niezapomniane.
Zobaczmy teraz, w jakim stosunku do wykazanych powyżej różnic w traktowaniu historycznego motywu i trudności, połączonych z niemi, stanął Bohdan Zaleski w swych »Dumach«.
Odróżnić tu wszakże należy właściwą »Dumę«, jako rodzaj historycznego, dającego się wyśpiewać Rapsodu, od poematów epickich, którym poeta miano »Dumy« nadaje dowolnie, lubo nie posiadają one najpierwszego i najgłębszego jej znamienia: nie dają się śpiewać.
Bo Duma, to przedewszystkiem pieśń. Pieśń, urodzona z popiołów życia na wielkich zgliszczach jego bojów, i wielkich mogiłach jego ukojenia. To pieśń,
Co cześć ludzką, ludzką pamięć na struny swe niże,
Strzeże sławnych ojców kości i stawia im krzyże.
Otóż takich właściwych Dum w całem Bohdanowem dziele znajdujemy mało.
Taką Dumą jest pieśń, śpiewana z »Mogiły Sawor«, o Daszku, pierwszym hetmanie Ukrainy, to »Downarowski w jassyrze«, ta śliczna wizya swobody, marzona w kajdanach niewoli; to »Pożegnanie«, słane do króla Władysława od skazanego na gardło Sulimy; to »Zozulicz« ze swoją nutą rozciągłą, stepową; to pieśń »o Iwonim«, wdowim synu Laszki-orlicy; pieśń, którą marsowe kozactwo Zaporoża usypia hetmańską »detynę-sierotę«; to »Wyprawa Chocimska«, o żołnierskim, twardym rytmie, w takt którego:
Idą Lachy trzema szlachy,
A kozaki czterma walą...
To jeszcze duma o Konaszewiczu Sahajdacznym i Koszowym; to »Teligoła«, w której błyskom harmat Tekelego odbłyskują w gołe szable pan Czepicha i pan Hołowaty; to może jeszcze po części »Damian Wiśniowiecki«.
Otóż we wszystkich tych Dumach stoi poeta na stanowisku lirnika, śpiewającego gdzieś na mogile stepowej. Jak on, śpiewa w nich Bohdan Ukrainę, jej dzieje, jej ducha, jej klęski, jej zwycięstwa, śpiewa lud Ukrainy w bohaterach jego.
Prosty, zwarty, surowy niemal w ujęciu przedmiotu, prowadzi go silnie i rozwija konsekwentnie w sferze jednego uczucia, wywołując wielkie mary zdarzeń i ludzi, którym sądzono »zawiekować w pieśni«. Nie przekracza w nich nigdzie naczelnego warunku Dumy, możności wyśpiewania jej całej przed jednem audytoryum, za jednem zaniesieniem się ducha, za jednym wybuchem natchnienia, zanim zbudzone w słuchaczach uczucie osłabnąć i ugasnąć zdoła, tak, że wezbranie uczucia tego, jego najwyższy wzlot i jego spadek, zawrą się w momencie słuchania całkowicie, w pełni jednej fali patetyczności, która z pieśni lirnika w serce słuchacza uderza.
Ani tonem, ani rozmiarem, nie odstępuje poeta w Dumach tych od zakresu naturalnego pieśni.
Każdej z nich mógł słuchać tłum wzruszony, zadumany. Tłum, zgubiony w Dumie.
Jeżeli też gdzie można mówić o historyczności talentu Bohdana, to właśnie w tych Dumach. Rzecz prosta, o historyczności ludowej, która mu przynosi kapitalne poetyckie korzyści: widzenie faktów i ludzi w świetle i ogromie podania.
Mniejsza o to, czy stopień doskonałości Dum tych odpowiada wymaganiom najwyższym, czy trzymają one miarę doskonałego piękna w swoim rodzaju. Mniejsza, czy poeta śpiewa tak samo, jak śpiewali wielcy lirnicy Ukrainy. Czy wylatuje w pieśni
To jak orzeł siwy w chmury,
To ku ziemi, jak wilk bury...
Czy po Bojanie wziął siłę i słodycz, a po Naumie wieszczego ducha wróżbity. To pewna, że narzędzie pieśni i natura pieśni są też same. Że w Dumach tych gra Bohdan Zaleski na prawych, bojanowych gęślach, na złotych gęślach pieśni ludowej.
Owszem, w »Iwonim« i w »Mogile Sawor« stawia się i przemawia poeta w osobie samego ludu, wyzuwa się z siebie, nabiera pełną pierś tchnienia Ukrainy, jest prawowitym następcą i dalszym ciągiem tych, którzy stroili gęśle na kurhanach i wywodzili Dumy pod rytm stepowego szumu.
Krańcowo przeciwległą tym szczerym, tym prostym Dumom ukrainnym, jest epicka opowieść o losach »księżnej Hanki na Rużynie«, opowieść, której poeta imię »Złotej Dumy« daje.
Ale ta »Złota Duma« nie jest w rzeczy samej ani »Dumą«, ani »złotą«.
Zakrojona na ogromną miarę, samym już obszarem swoim chybia zasadniczemu warunkowi »Dumy«: nie może być wyśpiewaną, nie może mieć słuchaczy, stojących pod mocą jednego wybuchu natchnienia.
Ale i drugiemu istotnemu warunkowi ścisłej Dumy też chybia: nie tworzy patetycznej wizyi.
Jakoż rozlanie się opowieści po płytkich wodach mniej ważnych szczegółów sprzeciwia się najmocniej tej sile i wyrazistości, tej jednolitej, surowej prostocie, jakich podaniowe, ściśle z patetycznością związane traktowanie przedmiotu wymaga. Zaczem idzie zatarcie się konturów naczelnego motywu, rozdrobnienie jego rysów, słowem niemożność stworzenia patetycznej wizyi, któraby się odrazu zarysowała śmiałemi, szerokiemi linjami, i skroś całego toku zdarzeń, dających jej odpowiednią perspektywę, widna była i panująca nad całym obszarem dzieła. Tymczasem łatwa opisowość ponosi w Złotej Dumie poetę na szlaki bujne, często kwieciste, ale, w znaczeniu istotnego piękna — bezpłodne.
Tam nawet, gdzie materya sama przez się drga patetycznością, jak naprzykład w rozpoczynającej akcyę śmierci ostatniego z książąt na Rużynie, poeta daleki od surowej powagi, jaka podobnej osnowie przystoi, rozprasza na pieściwe i strojne drobiazgi ten cenny zaczyn piękna, bez żadnej istotnej korzyści dla dzieła.
Ale Bohdan Zaleski nie spełnia w Złotej Dumie i trzeciego warunku właściwej Dumy. Nie stawia się w niej na stanowisku pieśniarza, widzącego przedmiot swej pieśni zewnątrz siebie, w tem koniecznem oddaleniu i wyodrębnieniu, bez którego niepodobna wywołać patetycznej wizyi. Owszem, on do dziejów książąt Rużyńskich miesza własne życiowe koleje, występując w opowieści jako Maryan Bukat, piewca Ukrainy. Dodajmy, że poeta włączył do tego dzieje swego niemowlęctwa, opowiadane świegotliwie przez osobę trzecią, przemieszane z epizodami dotyczącymi różnych rodzinnych zdarzeń, że — jak pisze o nim Józef Zaleski, — »zabrnął w pamiątki swego życia, w sny szczęścia domowego, w przeczucia i przewidywania młodości, które się ziściły i nie ziściły«, a uczynią nam się od razu widne te skazy, które materyę epicką zrysowały, nie dając się jej zrość i stężeć w jednolite i skończone dzieło.
Jak się to stało?
Albo się bardzo mylę, albo pierwszą przyczyną takiego zespolenia materyi epickiej z własnemi dziejami była znana już nam niemożnosć samodzielnego rozróżniania się poety od matki Ukrainy, na co był położony nacisk zaraz przy pierwszem określeniu twórczości poetyckiej Bohdana. To był ów brak usamowolnienia duchowego, w którem poeta przetrwał całe życie; owa bierność w odbijaniu wrażeń, jakich mu dostarczała umiłowana ziemia, a to aż do identyfikowania się z tłem, na którem zasnuł się pierwotny wątek jego losów.
Zaczem poszło, że gdy na czele pierwszej części dzieła postawił Bohdan wyraz »Ukraina«, objął wyrazem tym nietylko ziemię i dany moment jej dziejów, ale także samego siebie i lata, które tam przeżył, przebujał, prześpiewał. A tak, niemożna powiedzieć nawet, że uosabiająca poetę postać Bukata wprowadzoną została z zewnątrz do pomysłu dzieła. Bo ten Bukat, on się tam znalazł ipso facto, on tkwił w materyi samej całym swoim światem duchowym, jako cząstka integralna, niedająca się zgoła pominąć i wprost nierozłączna z całością.
Zrazu nie czuje poeta tej głębokiej rysy w swem dziele. Owszem, zespolony w ten sposób z przedmiotem, jak najbardziej odpowiednim swemu czuciu genetycznym związkiem, rozgrzewa się, nabiera pędu i wierzy, naprawdę wierzy, iż mówiąc o sobie i swoich najbliższych, ani na krok od materyi dzieła nie zbacza. Bo jakże! Te dzieje bohaterów, te uniesienia religijne, miłość, przyroda stepowa, dom rodzinny, śmierć matki, bracia, siostry, on sam, jego życie, jego dusza, to wszystko przecież nic innego, tylko Ukraina!
I tak, obejmując tę Ukrainę coraz szerszem, coraz rozlewniejszem czuciem, chce w objęciu tem zawrzeć i ogarnąć wszystko, co mu kiedykolwiek było pięknością, wzruszeniem i umiłowaniem.
»Zdaje mi się« — pisze w tym czasie do Wodzińskiego Karola — »że spłacam w ten sposób długi, a przynajmniej procenty, Bogu, ojczyźnie, rodzinie«.
Dzieło wszakże nie mniej cierpi na tem.
Bo gdy się wyczerpał zasób młodych wspomnień, a w dalszych kolejach życia nie stało heroicznego materyału, bo nie stało Ukrainy samej; gdy brakło podkładu osobistych pobudzeń i wrażeń, oraz głębokiego bezpośredniego zespolenia z treścią, dzieło marnieje i rwie się w osnowie swojej tak, że go poeta nie kończy. Poprostu, nie może skończyć. A wtedy, niezdolen rozwikłać splątanych nici tej dwoistej tkanki, odrzuca ją, poniechuje, tłómacząc się sam sobie i przyjaciołom, że duch jego zwichnął loty w inne okolice, w okolice »Ducha od stepu«, i że na dawne szlaki zawrócić mu trudno.
Ale nie ta była przyczyna.
Przyczyna była ta, że w samym planie i samem swojem poczęciu pieśń o rodzie Rużyńskich, fatalnie skręciwszy na tory osobistych dziejów i pamiątek, z dziedziny patetyczności bez ratunku wypadła, i raz utraciwszy właściwą sferę lotu, była jak ptak zbarczony, który już nigdy nie rozwinie skrzydeł.
W tem to leżała owa »morząca przeszkoda«, której się tak lękał poeta, iż mu przyjść może zewnątrz od ludzi i okoliczności, gdy ona tkwiła w nim samym, razem z dziełem jego poczęła się, rosła i musiała ostatecznie rozprządz je i rozbić.
Taki był los tej pieśni, którą Bohdan Zaleski zwał »pieśnią — uczynkiem« i o której mniemał, iż będzie jego wieńcem na ołtarzu ojczystej sławy[11].
Tak, jak ją znamy, jest »Złota Duma« niewykończonym i porzuconym torsem, o którym od pierwszego rzutu oka powiedzieć można, iż praca nad nim nie została przerwana jakimś nagłym wybuchem gdzieindziej porywającego poetę natchnienia, ale że zatonęła w powszedniości i nudzie, które, jak stojące wody, nakryły ją mułem.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Celnem dziełem epickiem Zaleskiego jest wydana już po śmierci poety »Potrzeba Zbaraska«, którą »Dumą Hetmańską« nazywa.
»Potrzeba Zbaraska« jest jak gdyby ziszczeniem przepowiedni Mickiewicza, który Bohdanowi wróżył, że »gdy się postarzeje, od razu bujny liryzm wsiąknie w epopeję«. Postarzenie wprawdzie nie było znaczne, gdyż między »Złotą Dumą, « a »Dumą Hetmańską« jest zaledwie lat trzy w różnicy wieku, ale doświadczenie było uczące i świeże.
Jakoż, istotnie, jest w »Potrzebie Zbaraskiej« epickie zacięcie, epicki tok słowa, epicki ruch mas i epickie postawienie przedmiotu nazewnątrz siebie.
To postawienie przedmiotu nazewnątrz siebie jest niezawodnie trudnem zadaniem dla liryka wogóle, a dla Bohdana Zaleskiego było dotąd prawie że nie do osiągnięcia. A przecież ten jeden krok, to jedno wyniesienie się poety nad dotychczasowy sposób tworzenia, daje »Potrzebie Zbaraskiej« wyjątkowe stanowisko w dziele Zaleskiego.
Co jest wszakże godnem uwagi, to, że poeta, jak gdyby sam czuł trudność i prawie niepodobieństwo opiewania Ukrainy, w jakimkolwiek momencie jej dziejów, bez utożsamienia z nią własnego żywota, tak dalece to dwoje było mu w duszy jednem, i tak pomyśleć nawet nie dało się z osobna, — że ten epik, który jest nawkroś lirykiem, wyzuwa się przezornie sam z siebie i kładzie »Dumę Hetmańską« w usta ukraińskiego teorbanisty, jednego z tych, co to ciągną stepem ze »starosławnym teorbanem i białą w pas brodą«.
Teorbanista zowie się wprawdzie także Bukatem, ale jest to ten Bukat, który właśnie postarzał tak, że »bujny jego liryzm wsiąknął w epopeję«.
Lirnik, stary Zbarażanin, długo coś wędrował, od Bohusławia idąc, czy Trechtymirowa, a teraz oto przybył, pokłonił się gromadzie, »powiódł okiem po ziemi, po niebie«, nastroił teorban do wtóru z Dnieprowym szumem, a gdy wyzwanie do pieśni rozgrzmiało okólnym okrzykiem: »Zbaraż! Zbaraż!« obrócił »twarz stuletnią, wyschłą, śniadą«, do pana Jana Horyszowskiego, który jest Koszowym w Siczy, i zawiódł na szumy, na stepowe poświsty, sławną Zbaraską »Sprawę i Rozprawę.«
Już sama ta przygrywka, samo to wejście w rzecz, stwarza niezwykle żywą atmosferę; ujęcie zaś przedmiotu z tej właśnie strony daje mu od razu wybitne znamiona ludowego Rapsodu, który nie będzie się rozciekał drobnemi, obojętnemi strużkami, ale z miejsca zaraz weźmie głęboki, bystry prąd patetyczności.
— »Podobno twój poemat jest ten, gdzie wyprowadzasz kozaka, opowiadającego wojnę zbaraską?« — pisze Mickiewicz do Zaleskiego z Lozanny.
— »Myśl bardzo szczęśliwa, bo da ci ramy, ograniczy twoje obrazy i zatamuje wybryki liryczne, które twoje opowiadania ciągle rwą«.
I tak się stało.
»Sprawa i rozprawa« potrzeby Zbaraskiej prowadzi nas w te czasy,
— »Kiedy Lachi, jak to oni zwyczajniej weseli,
Pod Zyhmontem Starym królem hulali, szumieli,
I w najlepsze im się miodem czupryny kurzyły,
A na stepie wyrastały wysokie mogiły«.
Oto jest ściśle ta miara historycznego podkładu, jaka przypada Dumie. Oto jest ten rytm szeroki, męski, ta nuta rozciągła śpiewna, która też Dumie przypada. I oto są te pierwsze śmiałe linie, które mają stworzyć patetyczną perspektywę dla opiewanych ludzi i wydarzeń.
Mniejsza o to, czy »Kozacza« wojowała wespół z »Laszą« w te czasy przeciw Ordzie, i czy odniosła pod Zbarażem walne jakieś zwycięstwo.
Mniejsza o to, że w historyi Zbaraża fakt taki zaznaczonym nie jest. Że poeta dla odkupienia hańby Chmielnicczyzny wywołał nam przed oczy owe boje, w których szable Zaporoża cięły pohańca razem z szablami polskiego rycerstwa.
Mniejsza o to, czy na czas ten przypadło ustanowienie wolnego Hetmaństwa na Ukrainie, i popisanie się kozaczej ludności w regestry wojska zaporoskiego. A i o to także mniejsza, czy ten lub ów bohater Potrzeby Zbaraskiej był osobą urojoną, czy prawdziwą.
Wszystkie te wątpliwości bowiem właśnie przedziwnie służą przedmiotowi, wyrywając go z dziedziny historyczności właściwej, i zmuszając niejako poetę do traktowania go metodą podaniową, jedyną, która pierwiastkiem patetyczności operować może.
Więc kiedy jawi nam się pan Daszkiewicz Ostafi, siwy orzeł, co zbujał stepy, porohy, ostrowy, i lat sześćdziesiąt nie schodząc z kulbaki:
»Co rok ciągnął w cztery pola i w piąte Podole,«
nie pytamy, nie przychodzi nam wprost na myśl pytać, czy był on istotnie, czy nie był pierwszym Hetmanem Ukrainy, ale patrzymy za nim, czując, że póki koń jego omiatał będzie z puchów kopytami burzany stepowe, póty będziemy mieli przed oczyma wielką patetyczną wizyę.
Jakoż »Sprawa« od razu poczyna się górnie.
Na majdanie kupy ludu zegnanego z jarów i czaharów, kędy krył się przed tatarstwem dzikiem. Wśród ludu trwoga i bezład niemocy. Wtem jawi się pan Ostafi Daszkiewicz, który, widząc bezbronność Ukrainy, i jako w niej »rosną wysokie »mogiły«, jechał do »Króla Zyhmonta«, iżby Ukrainie ratunek obmyślił.
»A jak jechał, tak pojechał«,
i oto stoi — Hetmanem. A nad nim w szumach, w szelestach, powiewa wielka malinowa chorągiew z Michałem Archaniołem na koniu i w zbroi. Królowa ją szyła na krakowskim zamku, poświęcały władyki w Kijowie — pierwsza hetmańska chorągiew Ukrainy. Przy Hetmanie starszyzna: Lach Serdeczny, Przecław Lanckoroński, i kniaź Rużyński Bohdanko.
Błyszczą w słońcu ich pozłociste zbroje, a nad wszystkimi błyszczy hetmańska buława. Skinęła — i oto cichość przewiała skroś stepem.
Czyta się pergamin Króla Zyhmontowy. Nastaje na Ukrainie wolna Hetmańszczyzna. Oto wam konie i bronie. Z chłopstwa będziecie sławnem Wojskiem Zaporoskiem: kresom ku spokojowi, sobie ku bezpieczeństwu, Laszy ku pomocy.
Skoczy na jedną stronę burłactwo junacze, skoczą na drugą słobodzkie, rodowe kozaki. Sam pan Hetman pisze ich po łbach w sotnie i w tysiące. Już sotniki i tysiączniki oganiają konno, popisane w regestr kupy.
»Na koń i szable do pasa!«
I oto rozpłoszone i nieradne chłopstwo zmienia się »w prześliczną Kozaczę«.
Ledwo ruszyli, już Barańczuków biją, i topią u Rosi, u Bereźny.
Ledwo się rozwinęli szykiem, już lecą, jak orły, wprost w słońce.
A jednych wiedzie Lach Serdeczny, a drugich Bohdanko, a wszyscy patrzą w hetmańską buławę i w chorągiew z Michałem Archaniołem.
W pochód! W pochód! Na odsiecz Zbarażowi! W pochód!
Zbaraż oblega chan Gierej, carzyk perekopski. Grzmią tam »dziuła« i janczarki grają, a strzały świszcząc oblatują Zbaraż, jak wianek ognisty.
Od Słuczy, od Horyni rycerstwo polskie pędzi na pomoc, jako chmura złota. Od Rosi, od Czarniawy, pędzi Kozactwo Zaporoskie, jako obłok siny.
»Chrobra Lasza w ogniu stoi, hej, w ogień, Kozaczo«!
I wypadł piorun z chmury złotej, i wypadł drugi z sinego obłoku, i starły Chana Giereja dwa bratnie pioruny.
— Na karki bisurmanów! W pochód! W pogoń! W pogoń!
I znów zaszumiała hetmańska chorągiew,
»Grają trąbki w cztery pola, a w piąte Podole«.
...»Morze! Morze! Czarne morze! Nasze, nasze morze!«
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dziwna rzecz! Choć każda z trzech części Potrzeby Zbaraskiej przechodzi obszarem swoim rozmiary właściwej Dumy, całość, podzielona przestankami, daje się przecież jak Duma wyśpiewać.
Taki w niej ruch, taki pęd, taka muzyka tętniącego rytmu, taka odręczność słowa, taka zawierucha pochodów, starć, bitew, spotkań, to miłych, to groźnych; taka rzeźkość, taka fantazya, taka nagłość i zmienność przygód, miejsc, obrazów; taka pełność ludzi i zdarzeń, takie bogactwo treści, ledwie, że dotykanej, muskanej skrzydłem pieśni, w jej orlim polocie! A mówię tu szczególnie o dwu pierwszych częściach, obejmujących »Sprawę i Rozprawę«. W każdej z nich, fala uczuciowa pomiędzy pierwszem a ostatniem słowem stale wzbiera, rośnie, osiąga swoją najwyższość i zwolna opada.
Opada wszakże nie do poziomu tęsknego zadumania, do ugaśnięcia ostatniej iskry wrażliwości, jak w Dumie właściwej, po której w duszy słuchacza smutek się tylko wije, niby tuman senny.
Ona się zatrzymuje mądrze na tym stopniu, który jest chwilowym spoczynkiem, szerszem nabraniem oddechu, przy nieukojonej jeszcze wibracyi owej uczuciowej fali.
Rozumiemy też doskonale, że słuchacze nie chcą się rozchodzić, choć teorbanista umilkł i ledwie że po strunach brząka.
Że owszem kupią się przy nim, przynoszą mu wina, żeby się pokrzepił i czekają milcząc, aż buchną znowu szerokim okrzykiem:
»Jeszcze śpiewaj!... Jeszcze!«
A dziad:
»Stójcie! Stójcie! Niech oczyma pobujam po stepie!«
Bo ze stepu
...»Wieją głosy dawno już przebrzmiałe,
Dopominać się tak lecą o pieśni, o chwałę«.
Ale Potrzeba Zbaraska nie tylko spełnia warunek śpiewności. Ona czyni zadość wszystkim innym warunkom właściwej ludowej Dumy.
Podkład momentu dziejowego postawiony jasno, silnie, w pierwszych zaraz słowach, wzbiera stale fantastycznością i ani na chwilę nie przekracza granic historyzmu szczerze ludowego.
Przedmiot posiada głęboką perspektywę rzeczy minionych, skończonych w sobie i tworzy wizyę patetyczną, o szerokich linjach epickich.
Linje te, rozpołożone swobodnie, już to obejmują masy całe, użyczając im heroicznego ruchu, już też skupiają się i akcentują na postaciach pojedyńczych i pierwszoplanowych, nadając im plastykę, u Bohdana Zaleskiego niezwykłą.
Całość zaś tej wybornej konstrukcyi nie wynika z widnego oczom trudu i zamiaru. Ona się rodzi razem z pomysłem dzieła i ma w sobie coś żywiołowego, coś, co byle tylko raz uczuć, już samo się staje.
Nic też piękniejszego, jak pewne, przyrodzone Dumie zwroty wprost ludowe, owszem wprost lirnicze, i których nie można sobie wyobrazić po za takim, śpiewanym na mogile stepowej Rapsodem, jak naprzykład ten do słuchaczy:
»Panie Janie Horyszowski,
Bóg zapłać za wino!
Bóg wam zapłać za oklaski,
Serdeczna drużyno!«
który nam tak żywo stawia przed oczy całą scenę pieśni i gościny.
Albo ten, zwrócony do poległych w Zbaraskiej Potrzebie:
»Gdzie Wy, druhy, towarzysze, gdzie was tylu, tylu?
Gdzie Ty, Samo Iwanowski, Sobański Wasylu?
Wdowi synu, jedynaku, Jaczewski czarniawy,
Trzej rodzeni Pilawicze od cichej Rasawy?«
»Boże wielki, miłosierny, za wszystko ci chwała«!
I tuż zaraz:
»Jakże wpadniem na nich burzą, aż ziemia zadrżała!«
Co za ton! Jak to dźwięczy jakiemś Słowem o pułku Igora, jakimś królodworskim Rękopisem, jakimś bojem na Kosowem polu!
Alboli znów owo:
»A jak jechał, tak pojechał«.
To jest przecież przedziwnie ludowy ruch słowa, którego nie zanaśladuje żadna poetycka sztuka!
Miał Bohdan Zaleski ogromne natchnienie prawdziwego piękna, pozwalając w tej Zbaraskiej potrzebie przemówić nietylko własnemu najgłębszemu czuciu ludu i ziemi Ukrainy, ale nie wychodząc nigdzie na cal, na pół cala, ze sfery ludowych pojęć, uogólnień, i trzymając się ściśle ludowego punktu widzenia rzeczy i sądzenia o nich.
Nie może naprzykład być, aby lud, — ot za Stefana Batorego — inaczej sobie wyobrażał absolutną władzę hetmańską nad sobą i własne swoje zdanie się na nią, jak w tym przepysznym zwrocie pana Ostafiego Daszkiewicza:
»Moja Ukraino, co z wami uczynię,
To samemu Panu Bogu wiadomo jedynie!«
Albo, jakie to pełne bezpośredniości widzenie kłopotów starszyzny — od strony ludu:
— »Nakiwali tam ku sobie głowami w naradzie«.
I prawda! Co mogła »Kozacza« więcej widzieć ze swego majdanu, jak to hetmańskie »nakiwanie ku sobie głowami«? A jest to wszystko nietylko bardzo ludowe, ale i bardzo epickie razem.
I czy może kto zaprzeczyć temu pełnemu prawdy słowu samego poety:
»Wcielenie ludu — to Homer«.
Znamy Bohdana Zaleskiego zbyt wiele i zbyt mało razem. Znaczy to, że znamy go niedostatecznie.
Jakoż, wszyscy wiemy, że Bohdan Zaleski — »Słowik Ukraiński« — jest twórcą Rusałek i twórcą Przenajświętszej Rodziny, że pisał Dumki, Szumki, a także Ducha od Stepu, o którym już wiemy mniej znacznie, i który nam się przedstawia, jako rzecz bardzo mglista, metafizyczna i do połapania się w niej trudna.
Wszyscy umiemy przytoczyć z pamięci po kilka, po kilkanaście wierszy z Zaleskiego.
To »święć się, święć się wieku młody, śnie na kwiatach, śnie mój złoty«, to: »Bom pożegnał nie wczora i nie jutro obaczę«: to znów: »Czara życia nie wciąż miodna«; to jeszcze »O widać i słychać w ogródku skowronek«; to wreszcie »Hop, hop, cwałem, koniu wrony«! — i zapewne kilka jeszcze.
Wszyscy też wiemy, a niedawna stuletnia rocznica urodzin poety stwierdziła to dosadnie, — że »na ziemi, u mogiły, kilka piórek pozostało, co ku niebu go nosiły«.
A ponieważ te wdzięczne cytaty każdy miał w świeżej pamięci i posługiwać się niemi mógł z największą łatwością, ugruntowało się u nas mniemanie, że Zaleskiego znamy wprost na wylot.
Do tego przybywały dane biograficzne, także w podobnym skrócie; i także — przez osobność swoją — mocno w pamięci naszej odbite.
...Zaleski? — a! »Dniepr, Iwanhora, chata gdzieś za wsią starego znachora«.
A potem:
— »I mnie matka Ukraina,
I mnie matka swego syna,
Upowiła w pieśń u łona«.
A potem jeszcze — długie lata tułactwa, ślepota i grób na obczyźnie.
I takeśmy do tego sumarycznego rachunku z pieśniarzem tym nawykli, że wszystko niemal, co u nas powiedziano o nim w tę setną rocznicę urodzin jego, owinęło się od razu w sposób zupełnie naturalny około tych cytat i dat, tak bardzo popularnych i tak bardzo ogółowi szerokiemu znanych. Szczególniej »piórka« owe zostały podjęte tak skwapliwie i zużytkowane tak wszechstronnie, już to na motta, już to na przykrasę artykułów, wspomnień, wzmianek, iż każda mniej cudna i mniej lotna strofa zbanalizowałaby się i zwietrzała bez ratunku w podobnych opałach.
Oczywiście miało to swoje przyczyny, a pierwszą z nich była popularność niekompletnych wydań poezyi Bohdana, jeszcze za jego życia drukowanych, a z których szeroki ogół zapoznawał się z poetą trochę ułamkowo, i trochę powierzchownie.
A trwało to tak długo i tak się ten szemat ustalił, że kiedy przed kilku laty przyszło wydanie dopełniające, pośmiertne, przyjęliśmy je obojętnie w przeświadczeniu, że o Zaleskim niczego więcej nad to, co wiemy, dowiadywać się nie mamy potrzeby.
A potem, alboż Zaleski już się nie przestarzał?
Inne czasy, inne pieśni...
Istotnie. Dawno już roztrzęsiono ten snop wonnego kwiecia, który się poezyą Bohdanową zowie.
Dawno wybrano z niego i zszeregowano poosobno okazalsze i pomniejsze kwiaty.
Że jednak w snopie owym nie było kłosów, z którychby zaraz ziarno pożytków oczywistych można było brać, osądzono go lekkim, i owszem, powiedziano sobie, że na rychłe uwiędnięcie skazany, zeschnąć i wypłowieć musi.
Nie zauważono wszakże, iż ten snop stepowego kwiecia, do poezyi naszej wniesiony, rozszerzył wprost granice jej piękna, het precz, aż po Kahorlik, po Liman Dnieprowy; że tchnął w nią ogromnie nową, świeżą woń kwiecia, które się u nas nie rodzi, i że ta woń weszła do atmosfery poezyi naszej jako czynnik dopełniający i wzbogacający, który dyszeć w niej będzie nazawsze szerokim, wolnym tchem stepu.
A i tego nie zauważono, że jeśli nawet kwiecie owego snopa nie wydało ziarna, z którego chleby doraźnych pożytków piec można, to przecież każdy kwiat ma w nim własne, dźwięczne nasionko, które samo w sobie jest prześpiewnym tonem, i że byle je rozstrząsnąć po ugorach życia, przybędzie na nich muzyki dusz, niezbędnej — nawet przy chlebie.
A tak, okazuje się, że Bohdan Zaleski i rozwiośnił, i rozpieśnił pieśń naszą; że nadał ją nowemi krainami piękna; że wprost faktycznie rozszerzył, rozbogacił jej piastowskie patrimonium całym obszarem stepowego ducha; że jak ów Lirnik ze Zbaraskiej Potrzeby, powiedzieć może o sobie:
— »Zakupiłem Ukrainę Dumami mojemi«.
Autor obszernej, i z wielkim nakładem pracy podjętej, acz niedość głębokiej w sądach książki[12], powiada, że »Bohdan Zaleski pozostał w drugim rzędzie poetów naszych«.
To nie jest prawda.
Ten rząd, w którym stoi Bohdan Zaleski, nie jest »drugi«. Jest inny. Jest tak bardzo inny, że nie poprzedza go żaden pierwszy, i że nie następuje po nim żaden trzeci. Jest, bez względu na Malczewskiego i Goszczyńskiego — jedyny.
Do rzędu tego ani Bohdan szedł, ani poza niego gdzieś dążył; o żadnem więc pozostaniu, w znaczeniu niedojścia do dalszej jakiejś zamierzonej mety, mowy być nie może. Od razu, pierwszym wzlotem twórczości, stanął Bohdan w tym innym i jedynym rzędzie i stał w nim po ostatni dech żywota:
»Twórca w swoim sposobie,
Guślarz — gęślarz — na wieki.«
I to jest jego macierzysta scheda, jego »wolna Hetmańszczyzna«, po której on »chodzi, jak po własnej chacie«, i »z teorbanem atamańską piastuje tam władzę«.
Niewdzięczną też rzecz podejmuje autor wspomnianej książki, mozolnie dochodząc różnych pochyleń psychicznych Bohdana, to w tę, to w ową stronę; rozgraniczając pilnie momenty większej, to znów mniejszej religijności jego, usiłując, przy pomocy cierpliwych, choć nie zawsze pomyślnych, zestawień, ustalić raz na zawsze, że tak powiem, stan cywilny jego duszy.
Po co? Po co nam wiedzieć, czy był gorliwym, czy mniej gorliwym katolikiem; czy silniej, czy słabiej wierzącym duchem; czy uległym, czy nieuległym wpływom otoczenia?
Był poetą, to dosyć. Dosyć, bo to znaczy: był tem wszystkiem razem.
Był z tych, co śpiewają »świat omamień« i sami radzi w omamieniu żyją.
»Biada mi, jeśli ocknę!« — pisze Bohdan w jednym ze swoich listów[13].
I nam biada, jeśli ockniemy o tyle, że czarodziejstwo pieśni jego przestanie nas czarować i po kupiecku stemplować je zaczniemy.
Był poetą.
Czasem, święty prostak, rozpada się, zanosi w ludowej kantyczkowej pieśni; czasem seraf, ulata na poczwórnych skrzydłach i ma widzenia wielkie skroś otchłani.
Czasem, pusty jak dziecko, wesoły, swawolny, podrzeźnia głosy ptasie, i z wiatrem stepowym dmucha w rusałczaną piszczałkę z sitowia; czasem podnosi »w górę lutnię złotostrunną«, z jarzącym wzrokiem psalmisty, a w duszy jego odgrywa się jakieś wieszcze oratoryum. Czasem, cały w płomieniach ducha, chwyta za surmę i woła:
Pieśni! Bój mi prorokuj!
Czasem chłodnie, zastyga powierzchu, jak lawa, i mówi do pieśni swojej:
Wróć w katakumby, w święte me podziemia.
Czasem wszystko mu pachnie wiosną i radością życia. Chce »kochać i śpiewać«. Czasem budzi się nagle, rozgląda i pyta:
Zaczarowany ptak, co ja tu robię?
Ma przecież pewne rysy ducha trwałe, niezmienne, wyrzeźbione silnie i odrazu widne:
Jak Bogu, nie przeniewierzę się nigdy ludowi.
A drugi ten:
Ojczyzna — stanem moim dozgonnym.
A kiedy tułacz mówi: »ojczyzna«, to tak, jak gdyby mówił: tęsknota.
Bo jestto przedewszystkiem »śpiewak tęskniący«. Ledwo z oczu step stracił, już »mokrą mruga powieką«, już wie, że jego »chaty tu niema, że daleko, daleko!«.
To »daleko« staje się tonem wszystkich pieśni jego. Nawet Warszawa nie odmuchuje mu mgły Dnieprowej, ni puchów bodiakowych z duszy. Chodzi po niej, sumuje z Dumką Mazepy na ustach, a tylko dyszy, z której strony wiatr stepowy ciągnie. O Warszawie powiada, że był tam, jako barwinek z bujnej ziemicy, w piasek Mazowiecki wszczepiony.
Chuchali, dmuchali przyjaciele, iż przeżył nieco, sami jednak widzieli, że mu grunt nie nada.
Toż Ukrainiec nie na Ukrainie
I wiek przepłacze swój, i marnie zginie.
»Ej, ty tu tabun przypędził, kozacze, i tęsknisz nazad w step!«. A już i jemu samemu »zwiędła była twarz piękna, i już go dogryzały smutki«.
Ale, im dalej, tem gorzej.
»Czużyna« trawi Bohdana wielką »suchością duszy«, którą z suchością stepu porównywa.
Trawi go »emigrancka choroba«: »tęsknota za ojczyzną ziemską, a choćby niebieską«. Modlitwy jego, to także tęsknota, tylko że na klęczkach i z oczyma wzniesionemi w niebo.
Obce ziemie? Zapewne, cuda! »Ale doma serdeczniejszy żywot i zieleńsze drzewa«.
...Śnię, Ukraino, wiecznie śnię o tobie!
»Nie nasyci serca okolica cudza, choć się śpiewak na chwilę ucieszy, że cudna«.
Endoume? »Morze i skały. Kraj nagi i pusty. Co było wczoraj, jest dziś i będzie jutro. »U nas inaczej! Inaczej...«. To: »u nas inaczej«, to nie poetycka przyśpiewka; to żywe, buchające źródlisko tęsknoty.
A potem, ta beznadziejność ziem obcych! »Straszne uczucie, że nic tam ani zasiać, ani zaszczepić nie warto!«.
»Na co nam tu sława?« — pyta. A jaka w tem prawda!
Molsheim? Strasburg? »Błękitne dnie, błękitne noce, ale stepu niema«. Ledwie się na Ren zapatrzył, ledwie się w niego zasłuchał, gdy pisze:
»Kąt spokojny, któryśmy długiem staraniem znaleźli, już nas nie zaspakaja i znów wędrować będziemy po cudzych ziemiach, gdzie tak trudno, bo niepodobna zastąpić swojej«.
I oto »zmienia miejsca, widoki, ale zmienia napróżno«.
Do Rzymu jedzie z pośpiechem, z uniesieniem nagłem. Aliści zaledwie się tam znalazł, pyta:
— Co porabiam tu, rzymskim prochem opylony?
I wnet czuje, że z tą Romą nie ma nic wspólnego.
Aventyńska wilczyca próżno kły swe stali,
On plemiennik tych mężów, którzy ją zdeptali.
To nie dla nas!
»My, wnuki Scytów, Daków«!
Na apijskiej drodze ma widzenie Jana Kochanowskiego, a ze wszystkich arcydzieł zajmuje go tylko twarz konającego Gladyatora, i bystro w nią patrzy, bo mu się zdaje: »brat z zamierzchłych stuleci, co ożył w posągu«.
Paryż? Co z niego ma? Co z niego bierze? W czem się do niego przystosować może?
»Co oni wiedzą?« — mówi o poetach francuskich, bo go gniewała ta »galijska bezrytmowa, bezrymowa dusza.«
W emigracyi widzi »coś tak strasznego, jak w klątwie Bożej«.
»Przepadniem, nie wiedzieć jak«! — mówi.
Tam mu tylko dobrze, gdzie może śpiewać głośno i latać swobodnie.
Przeszedłem świat, a jedna tylko strona miła,
Gdzie mi się pierwsza moja dumka urodziła.
Ni swojej ziemi, ni swojego nieba,
Ni tego czegoś, czem serce oddycha...
Woła raz wprawdzie Zaleski:
Fonteneblowskie lasy! Moje lasy!
Ale to były te lasy, gdzie obaj z Mickiewiczem brnęli między paprocie i wrzosy, tonąc w przypomnieniach i śpiewając Dumy ojczyste, aż do tchu utraty...
Aż raz, gdy się w dumach owych zapamiętał Bohdan, zatracił, pojrzy — a tu przed nim wzdłuż przestwór siny — step! A w dali pas srebrzysty — Dniepr-ojciec, samotnik stepowy!
I słyszy — Dniepr w skały pluszcze! Więc łzy mu wytrysną kropliste...
A wizye takie powtarzają się, przychodzą na jawie, przychodzą we śnie, a tak wyraźliwe, że je poeta ma za objawienia.
»Widziałem — z łaski zaprawdę Wszechmocy,
Widziałem — kraj mój!«
I nagle wzbiera mu w piersi ogromna fala tęsknoty, ogromna żądza i nadzieja.
Zrywa się. Chce biedz.
»Dalej! Dalej! W swoje strony!
W step bezludny! W step zielony!
Choć o kiju dojdę tam!...«
Ale »czużyna« nie puszcza od siebie.
Więc gdy »przędza nadziei rozmotała się do ostatniej nitki«, buduje poeta »Kalinowy most«, na wielki Finał życia. Przerzuca duszę na drugi brzeg wspomnień przez wodę dużą i wodę burzliwą. Idą mary lube, i przechodzą, i nie zostaje żadna. Pieśniarz rzuca im kwiaty serca. Kwiaty lecą, padają, a on wie, że padają w niepowrotną falę.
I przychodzą »lata cierpkie i dnie omroczne, kiedy niema czem osłodzić gorzkości ust«, niema czem rozjaśnić gasnących oczu.
Bo oczy już gasły.
A wtedy wydziera się Bohdanowi z piersi ogromny, przejmujący krzyk beznadziejnej tęsknoty, krzyk, który swoją beznadziejnością samą tęsknotę zabija:
— »Już ja nie ujrzę Polski, dzieci moje!«
Jesteśmy zdumieni.
Jakto? Więc nie Ukrainy imię brzmi w tym wielkim krzyku?
Ciekawą jest rzeczą, choć jednym rzutem oka objąć stosunek, w jakim poeta stawia wzajemnie do siebie Polskę oraz Ukrainę. Zrazu — jest to stosunek antytezy. Wiemy już, że Ukraina to Matka, a Polska — to ojczyzna lasza.
To także »Polszcza«, żeby nic nie myliło punktu, z jakiego ten lirnik stepowy na Polskę patrzy.
Ukraina przeciw Laszy, to rzeźkość, bujność krasa, swoboda, — to »sokole stadko«.
Polszcza, to przeciwstawienie woli — swobodzie sokolego stadka. To jakiś ład, jakieś prawo, jakaś dostojność koronna. Polszcza — to sejm i król, który gdy w pole woła, wrony koń Kosińskiego w cwał poleci do pułków, chociaż żona czarnobrewa piękne oczy łzami mroczy.
Polszcza, to »Korol Zyhmont Stary«, ustanawiający na Siczy wolną Hetmańszczyznę; to ta wielka malinowa chorągiew z Michałem Archaniołem, rozwita w stepowych poszumach nad zaporoskim majdanem, chorągiew, którą królowa wyszywała z pannami w Krakowie.
To Regestry popisowe słobodzkiego i burłackiego ludu Ukrainy; to wsadzenie na koń, to opasanie szablą, to podwyższenie na rycerstwo — kmiecej kozaczyzny.
Polszcza, to duch organizacyi, to nadanie prawno-politycznego bytu obu Ukrainom; to ten duch asymilacyjny, »duch boży«, jak mówi poeta, który powiał na składowe żywioły Rzeczypospolitej.
To też ilekroć »Sokole stadko« ukrainne ugania się po świecie za mołodecką sławą, zawsze jakieś polskie imię górnie nad niem świeci. Zawsze tam wybłyśnie jakiś Lanckoroński, jakiś Bieniawski, jakiś Swierczowski, Rużyński...
A tak przeciwstawne owej antytezy stają się wzajem dopełniającymi czynnikami.
Jest to wprost rozczulające, jak Bohdan Zaleski zdaleka obchodzi bratobójcze walki, i jak go pieśń unosi zawsze ku tym dniom jasnej, bohaterskiej chwały, kiedy Ukraina i Polska trwały w duchowym związku i sojuszu. Kiedy stepem latał okrzyk:
»Hej orły, sokoły! Do koni, do broni za Laszę!«
On śpiewa te czasy, kiedy »Lachom i Kozakom« — tym współplemieńcom po dawnych »Dnieprowych i Wiślanych Polanach«, było żyć razem w Ukrainie miło. Kiedy Polszcza i Ukraina były jako dwie siostry wywianowane z jednego ojczystego domu, zanim »poterały miana, wiana«, i w niewolę poszły. Zanim u Dniepru, u Wisły »Dwie trysnęły rzeki, tu łzawa, tam krwawa«.
Zanim »czasy wspólnych swobód i dnie złotej chwały,
Obwinęły się w klonowy liść, i — odleciały«.
A nietylko unika Bohdan krwawych wspomnień walk bratnich, on »tęskni zmazać ojców winy«. Potrzebę Zbarazką, koronne dzieło swoje, pisze poto, żeby jakimś wielkim wspólnym, choćby legendarnym bojem, jakimś blaskiem wielkiej wspólnej sławy, rycerskiej Polski i kozaczej Ukrainy, ozłocić, zakwiecić zgliszcza i popioły Hajdamaczyzny, na tem samem miejscu, gdzie ona wykopała grób wspólnej wolności.
Owszem, sam siebie chce mieć cząstką tej ekspiacyi, gdy mówi:
»...Imię Chmiela wziąłem
Abym w jego imieniu przed Polską bił czołem«.
To »bicie czołem« wszakże niema wcale znaczyć jakiegoś ślepego poddania się Polsce, jakiegoś bezosobistego wsiąknięcia w nią.
Bynajmniej!
Mówi wprawdzie Bohdan o Laszy:
»To wszechsłowiańska królowa i nasza« —
I mówi:
— »Wszyscy zginiemy za nią — kiedy skinie!«
— Ale śnić będziem o swej Ukrainie!
Jest tu więc i jakaś jedność i wyłączność razem.
On nie lubi nawet, żeby mu się jego Kozacza »laszyła«.
— »Patrzcie! — powiada gdzieś z przekąsem — Patrzcie! — Stećko, zwie się Stecki!« i dodaje: »Do reszty biesi się Drużyna«. On chce tylko, żeby Lasza i Kozacza czuły się zbratane sercem tak, jak są plemiennie i dziejowo zbratane. Kto to braterstwo rozerwał pierwszy, nie dochodzi. Gdy jednak zaduma się nad tą wielką raną swego serca, gdy zabrnie myślą w przeszłość, wtedy mówi z jakąś ogromną żałością i skargą: »Nie za Laszę bieduję ja — lecz za Kozaczę!« — I mówi:
Rozkroili Czerwoną Ruś oto na dwoje...
Rozkroili i polsko-ruskie serce moje!
A tem polsko-ruskiem sercem tak cierpi, że pierwszy i jedyny raz wznosi głos klątwy, on — śpiewak pogody i ciszy — i do tych Rozerwańców i Apostatów przeszłości, do tych wszystkich, którzy ciągną Ukrainę w śmiertelną toń rozterki, rozdwojenia, woła:
— Biada wam, wielkiej naszej sprawy przeniewierce!
Głos wieszczów, to głos piersi potężnych, co leci,
Błyskawicuje ludom i grzmi skroś stuleci
— W taki głos — ciskam klątwę wam! Niech pęka serce! —
Ale Bohdan nie mógł sprawy tej zakończyć klątwą, która jest wyrazem rozpaczy. On musiał ją zakończyć nadzieją. Owszem, wróżbą prawie, prawie że jasnowidzeniem tego, w co wierzy, iż przyjść musi, i przyjdzie. I mówi:
Nie będzie ciszy memu snowi
I dobra nie będzie na tej ziemi,
Aż znów Polanie się Dnieprowi
Z Polany zbratają Wiślanemi...
A co jest godnem uwagi, to, że wyrazy te nie tylko obejmują jakiś polityczny pogląd, ale są wypowiedzeniem się bardzo istotnych uczuć samego poety. Bo im dalej w życie, im dalej w świat, tem ściślej »Matka Ukraina« i »Ojczyzna Lasza« zespalają się w nim, stapiają w płomieniu utęsknienia i miłości.
Jeżeli dawniej mawiał o Ukrainie »Matka moja«, teraz mówi o Laszy: »Matka nasza«, — abdykując niejako ze swego stepowego separatyzmu na rzecz czucia się w żywej całości. Gęślarz stepowy, z teorbanu ludu wyrosły, wie, że mu z tą pieśnią i żyć i umierać. Ale o pieśni polskiej powiada, że w niej archanielska, straszna siła, »bo z niej bije na świat serce«. Otóż ta archanielska siła ogarnia go potężniej coraz, aż »Polszcza« prześwietli się w duszy Ukraińca tego — w Polskę.
I oto ukaże mu się wizja ostatnia. Jakaś ogromna wizja wielkiego Ducha-Hetmana, który wszystko porwie, uniesie potężnem hasłem Wielkich Godów zjednoczenia. Ten Duch-Hetman już kroczy, »już jest niedaleki«. — Ale poeta wie, że nie on będzie go witał ukrainną pieśnią — w wielkim polskim chórze. On, co czeka na to stary, tak, jak czekał młody.
Tać jest prawdziwa Złota Duma Bohdanowa.
Tać jest owa Duma dum jego, owa »Niewyśpiewana«, która mu żywa drga w łonie.
Ten ci jest wiecowy dzwon jego po Bojanie. Dzwon, o którym tuszył, że w niego zadzwoni na »jakieś wielkie wspólne zmartwychwstanie«...
Ta jest pieśń, którą dusza Bohdana śpiewa w katakumbach, w świętych swych podziemiach. Ta jest pieśń, którą poeta, już na mogilniku swoim stojący, żegna razem z tem słońcem, co gaśnie dla niego:
Niewyśpiewana! Żegnaj mi na wieki!
Urodziłem się w narodu niewoli,
Pieśniami chciałem ulżyć jego męce.
Dużom z nim bolał, lecz najsrożej boli,
Że wśród nadziei kostnieją mi ręce!
Oto już słońce nisko — już się chowa...
Niewyśpiewana Dumo — bądź mi zdrowa!
A wtem odwraca się i głosem silnym, ostatnim duszy swej przekazem woła:
— »Strójcie na jutro gęśle, piewcy młodzi«!
I tak się wyjaśniły dwa głębokie rysy jego duchowego oblicza: Jak Bogu, — nie przeniewierzył się nigdy ludowi swemu. A Ojczyzna — była naprawdę stanem jego dozgonnym.
Kochał nas — i my go kochamy.
Dla prostoty serca, dla czarodziejstwa pieśni, dla wiary w wielkie, w ogromne dobro miłości bratniej — kochamy go.
Kochamy tego ptaka bożego, który mówił o sobie:
— »Na śpiewanie, latanie w niebo stworzon jestem«,
i który śpiewał nam pieśń słodką wiośnianej otuchy, a lotem wzbity był zawsze nad powszedniość życia. Kochamy go, bo on »lutnię narodu ogrywał w łkaniach od młodu«. Bo ograł w Dumach swoich ludu »pieśń i czyny«, bo on chciał śpiewać »pieśń czynów«. To była pieśń jego nadziei i jego siły. Za nadzieję tę i za tę siłę — kochamy go.
Nie, on »na kwieciech nie wysypiał marnie Bożego daru«. On śmiało mógł mówić do starego druha Domejki:
Miłowaliśmy i wierzyli w pełni,
I spodziewali cudu — przez wiek cały.
Jeńcy my śmierci — ale nieśmiertelni!
..............
A o to, czy się Bohdan przestarzał — bądźmy spokojni!
Pieśń, która płynie z serca, z źródła życia płynie. Jest zawsze świeżą.
— Zaprawdę, nigdy my nie będziem starzy,
Dopóki pijem z owej żywej wody
Odmładzającej ludzie — i narody!
Tę moc odmładzającą, ten niezniszczalny czar świeżości, czuł Bohdan sam w swej pieśni. On wiedział, że ten wiecowy dzwon jego po Bojanie, zwoła nas, i przywoła znowu do niego. Wiedział, że do pieśni jego — starego znachora — przyjdą po radę potomni, a pieśń — znachor.
— »Mało może im wywróży, lecz wiele przypomni«.
A przypomnieć coś silnie a wspólnie w duchu, to często znaczy wskrzesić i uczynić żywem.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lirniku nasz! Nie chciałam mówić o tobie źle, i nie chciałam mówić dobrze.
Chciałam tylko uderzyć w Podzwonne ku tobie, błogi latawcze siedmiu złotych Nieb pieśni!
Chciałam wejść sama w krąg twych rusałczanych oczarowań, w krąg twojej zadumy stepowej.
Czyś miał, jak Bojan, »dusze ludzkie w ręku« — nie wiem. Ale wiem, żeś miał często w ręku ludzkie serca.
Chciałam wskrzesić dla ciebie serc kilka.
- ↑ St. Zdziarski: »Bohdan Zaleski«.
- ↑ St. Zdziarski.
- ↑ Koresp. B. Zaleskiego, I.
- ↑ Tamże.
- ↑ Tamże.
- ↑ Tamże.
- ↑ Bohdan Zaleski, Korespondencya.
- ↑ St. Zdziarski »Bohdan Zaleski«.
- ↑ Zebrane przez Wuka Karadzicza pieśni serbskie tłómaczone były na język angielski, francuski, niemiecki i inne.
- ↑ »Korespondencya Bohdana Zaleskiego«, tom pierwszy, str. 11.
- ↑ Kor. do Karola Wodzińskiego.
- ↑ St. Zdziarski: »Bohdan Zaleski«.
- ↑ Koresp. B. Zaleskiego, I, str. 34.