Piękny chłopiec/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Jerzy Duroy wrócił do dawnego trybu życia.
Zamieszkawszy teraz w mieszkaniu parterowem przy ulicy Konstantynopolskiej, prowadził życie bardzo poważne, jak człowiek, przygotowujący się do nowej ery. Nawet jego stosunek z panią de Marelle przypominał stosunek małżeński, jak gdyby wprawiał się już zawczasu do bliskiej zmiany, a kochanka jego, zdziwiona tym jego spokojem, powtarzała ze śmiechem:
— Jakiż z ciebie safanduła! gorszy jeszcze od mojego męża. Nie warto było zmieniać!
Pani Forestier nie powracała dotąd. Opaźniała wyjazd z Cannes. Jeden tylko odebrał od niej list, zapowiadający powrót na połowę kwietnia; w liście tym jednak nie było najmniejszej nawet aluzyi do ich pożegnania. Czekał. Teraz stanowczo był już zdecydowanym użyć wszelkich środków, mogących zapewnić mu to małżeństwo, gdyby ona chciała się cofnąć. Wierzył jednak w swoją gwiazdę, w ten czar, jaki czuł w sobie, w ową siłą nieokreśloną i nieprzezwyciężoną, której ulegały wszystkie kobiety.
Krótki bilecik oznajmił mu, że godzina stanowcza nadchodzi.

„Jestem w Paryżu. Proszą mnie odwiedzić.
Magdalena Forestier“.

Ani słowa więcej. Odebrał te wiadomość rano o dziewiątej, a o trzeciej po południu był już na stanowisku. Wyciągnęła do niego obie ręce, uśmiechając się przytem swym miłym, ponętnym uśmiechem, a oczy ich skrzyżowały się i wpatrzyły w same białka.
— Jaki pan byłeś dobry, przyjeżdżając tam do mnie, w okolicznościach tak przykrych rzekła wreszcie.
— Byłbym zrobił wszystko, coby mi pani rozkazała — odpowiedział.
Usiedli. Magdalena wypytywała o państwo Walterów, o wszystkich współpracowników, o dziennik.
— Brakuje mi tego wszystkiego, brakuje bardzo — mówiła. — W duszy, stałam się już dziennikarką. Lubię ten zawód.
Umilkła. Zdawało mu się, że rozumie, że chwyta w jej uśmiechu, w jej tonie głosu, w słowach nawet, pewien rodzaj zachęty i chociaż przyrzekał sobie nie naglić tej sprawy, wyjąkał jednak:
— Zatem... czemuż... czemuż nie miałaby pani wrócić do... tego zawodu... pod... nazwieskiem Duroy?
Spoważniała nagle, i kładąc mu ręką na ramieniu, rzekła:
— Nie mówmy jeszcze o tem.
Zrozumiał jednak, iż się zgadza i padłszy przed nią na kolana, począł namiętnymi pocałunkam i okrywać jej ręce, powtarzając głosem przerywanym:
— Dziękuję, dziękuję. Ach! jak ja cię kocham!
Magdalena podniosła się z kanapki. Poszedł i on za jej przykładem i spostrzegł, że była bardzo blada. Zrozumiał więc, iż musiał się jej oddawna podobać, a ponieważ stali na prost siebie, objął ją ramieniem, a następnie ucałował w czoło, długim, tkliwym i poważnym pocałunkiem. Gdy nareszcie oswobodziła się z uścisku, rzekła powoli:
— Słuchaj przyjacielu, nie jestem jeszcze na nic zdecydowaną. Być jednak może, że powiem „tak“. Musisz mi jednak przyrzec najgłębszą tajemnicę, aż do chwili, w której cię od niej uwolnię.
Przysiągł, a następnie oddalił się z sercem wypełnionem radością bezmierną.
Od tej chwili stał się bardzo ostrożnym co do wizyt składanych Magdalenie i nie dopraszał się już przyzwolenia bardziej stanowczego, gdyż umiała ona w taki sposób mówić o przyszłości, tak wymawiać to słowo „później“, układać projekty o przyszłości obojga, tak wiązać je z sobą, że to wszystko odpowiadało mu lepiej i delikatniej, niż najwyraźniejsze mogłyby uczynić słowa.
Duroy pracował wytrwale, stał się nadzwyczaj oszczędnym, chcąc odłożyć trochę grosza na pierwsze chwile swojego małżeństwa i z rozrzutnika przemienił się w prawdziwego skąpca.
Minęło już lato i jesień, a nikomu nie przyszło do głowy najlżejsze nawet podejrzenie. Spotykali się bowiem rzadko i najnaturalniej w świecie.
Pewnego wieczoru Magdalena, patrząc Jerzemu bystro w oczy, spytała:
— Czy nic jeszcze nie wspomniałeś pan o naszym projekcie pani de Marelle?
— Nie, kochana przyjaciółko. Przyrzekłszy ci sekret, nie wspominałem o tem przed żywą duszą.
— A więc czas, by ją już uprzedzić o tem. Ja biorę na siebie panią Walter. W tym tygodniu, dobrze?
Zaczerwienił się.
— Dobrze, zaraz jutro — odpowiedział.
Odwróciła powoli oczy, jakby nie zauważyła była jego pomieszania i zaczęła powtórnie:
— Jeźli chcesz, moglibyśmy się pobrać na początku maja; byłoby to najodpowiedniej.
— Z radością poddaję się wszystkiemu.
— Dziesiątego maja, w sobotę, przypada dzień moich imienin. Dzień ten najbardziej by mi się podobał.
— Dobrze, niech będzie dziesiątego maja.
— Rodzice twoi mieszkają w okolicach Rouen, nieprawdaż? Tak mi przynajmniej opowiadałeś.
— Tak, w okolicach Rouen, w Canteleu.
— Cóż oni tam robią?
— Oni są... mają maleńką posiadłość.
— Ach! Pragnę bardzo ich poznać.
Zamyślił się, pełen niepokoju.
— Ale... bo to... oni są...
Potem zdobywszy się na prawdziwą odwagę, przemówił:
— Moja najdroższa, to są chłopi, karczmarze, którzy pracują w krwawym pocie, wychowali mnie i umożliwili ukończenie nauk. Ja nie wstydzę się ich bynajmniej, lecz ich... prostota... ich... wieśniacza prostota... mogłaby cię może wprowadzić w kłopot.
Uśmiechnęła się słodko i twarz jej rozjaśniła się dobrocią.
— Nie — odpowiedziała. — Będę ich bardzo kochać. Pojedziemy ich odwiedzić. Chcę tego. Powrócimy jeszcze do tej kwestyi. Ja również jestem córką biednych ludzi, lecz straciłam moich rodziców. Nie mam już na świecie nikogo... — Wyciągnęła ku niemu ręką i dodała: — Prócz ciebie.
Czuł się rozrzewnionym, wzruszonym, podbitym, jak przez żadną dotychczas kobietę.
— Myślałam o czemś — mówiła dalej — ale to dosyć trudne do wypowiedzenia.
— Cóż takiego? — zapytał.
— Otóż widzisz, mój drogi, jestem jak wszystkie inne kobiety, mam... słabostki, małostki, lubię, co błyszczy, co dźwięczy. Pragnęłabym bardzo nosić nazwisko szlacheckie. Czy nie mógłby pan z okazyi naszego małżeństwa... oszlachcić się trochę?
Teraz ona znowu się zaczerwieniła, jakby proponowała mu coś niestosownego.
— Dawno już myślałem o tem — odpowiedział z prostotą — tylko nie wydawało mi się to tak łatwe.
— Dlaczegóż?
— Bo boję się, czy to nie będzie śmiesznem — odpowiedział ze śmiechem.
— Ależ wcale nie, bynajmniej — odpowiedziała wzruszając ramionami. — Wszyscy tak robią i nikt się z tego nie śmieje. Rozdziel pan swoje nazwisko na „Du Roy“. To brzmi wybornie.
— Nie, to nie będzie dobrze — odpowiedział bez namysłu, jak człowiek, znający doskonale kwestyę poruszoną. — Sposób to nazbyt powszedni, nazbyt znany. Myślałem już nad tem, by przybrać nazwą miejsca urodzenia, początkowo, jako pseudonim literacki, potem łączyć je zwolna z mojem nazwiskiem, a z czasem rozdzielić, jak radzisz, moje nazwisko.
— Miejsce twego urodzenia, to Canteleu? — zapytała.
— Tak.
— Nie — rzekła po namyśle. — Nie podoba mi się zakończenie. Jak sądzisz, czy nie moglibyśmy zmienić cokolwiek ten wyraz... Canteleu?
Wzięła ze stołu pióro i zaczęła kreślić wyrazy, badając ich wygląd.
— Patrz, patrz! — zawołała nagle.
Przysunęła mu ćwiartką papieru, na której wyczytał: „Pani Duroy de Cantel“.
Po chwilowym namyśle zadecydował z powagą:
— Tak, to bardzo dobrze.
Magdalena powtarzała z zachwytem:
— Duroy de Cantel, Duroy de Cantel, pani Duroy de Cantel. To wybornie, ach! wybornie!
— A zobaczysz jak łatwo ludzie się do tego przyzwyczają — dodała z przekonaniem. — Trzeba tylko korzystać ze sposobności. Później byłoby już zapóźno. Od jutra zacznij podpisywać swoje kroniki: „D. de Cantel“, a echa poprostu Duroy. W prasie podobne rzeczy zdarzają się codziennie, i nikt się nie zadziwi, czytając nowy przydomek dziennikarza. Gdy się pobierzemy, będziemy mogli większą jeszcze zaprowadzić zmianę, oświadczając przyjaciołom, że przez skromność tylko zarzuciłeś du, z powodu ówczesnej swej pozycyi socyalnej, a można i nic nie mówić. Jak na imię twemu ojcu?
— Aleksander.
— Aleksander, Aleksander — szepnęła kilkakrotnie, wsłuchując się uważnie w brzmienie zgłosek, poczem na ćwiartce czystego papieru napisała:
„Państwo Aleksandrowie du Roy de Cantel mają zaszczyt zawiadomić o zawartem małżeństwie ich syna, pana Jerzego du Roy de Cantel z panią Magdaleną Forestier“.
Zachwycona, przypatrywała się przez chwilę nakreślonym wyrazom, wreszcie oświadczyła:
— Trochę wprawy, a można dojść do wszystkiego.
Gdy Jerzy, zdecydowany najzupełniej na noszenie nazwiska du Roy, a nawet du Roy de Cantel znalazł się na ulicy, wydało mu się, że zaszło coś nadzwyczaj ważnego. Szedł krokiem śmielszym, niż zwykle, z głową do góry i wąsikiem dumnie podkręconym, jak przystało szlachcicowi. Czuł w sobie radosną chęć opowiadania wszystkim przechodniom:
— Nazywam się du Roy de Cantel.
Zaledwie jednak wrócił do domu, myśl o pani de Marelle zaniepokoiła go silnie i napisał do niej zaraz bilecik, prosząc o schadzkę nazajutrz.
— To będzie twardy orzech do zgryzienia — myślał. — Spadnie na moją głowę prawdziwy huragan.
Ostatecznie jednak powziął decyzyę, z ową właściwą mu beztroską, pozwalającą lekceważyć wszystkie możliwe nieprzyjemności życiowe, i zabrał się do pisania fantastycznego artykułu o nowych podatkach i sposobach doprowadzenia budżetu do równowagi. W artykule tym poruszył kwestye nowego źródła dochodu, przez opodatkowanie szlachectwa i herbu, na sto franków rocznie, a tytułów, począwszy od barona aż do księcia, na pięćset do tysiąca pięćset franków.
Skończywszy, podpisał D. de Cantel.
Nazajutrz otrzymał od kochanki małą niebieską depeszę, oznajmiającą, że przybędzie o godzinie pierwszej.
Oczekiwał ją z pewną gorączką, zdecydowany jednak na zerwanie całego stosunku, na wypowiedzenie wszystkiego odrazu, a gdy minie już pierwsze uniesienie, postanowił jej dowieść w sposób rozsądny, że on nie może przecież pozostać całe życie kawalerem, a ponieważ pan de Marelle upiera się przy życiu, więc on musi pomyśleć o innej, by mieć ostatecznie prawną towarzyszkę życia.
A jednak był wzruszonym. Na odgłos dzwonka serce zaczęło mu bić jak młotem.
— Dzień dobry Bel Ami — zawołała, rzucając mu się w ramiona.
Czując jednak pewien chłód w jego uścisku, spojrzała nań bystro i spytała:
— Co ci jest?
— Siadaj, moja droga. Musimy się rozmówić poważnie.
Odrzuciwszy woalkę, usiadła, nie zdejmując kapelusza. Czekała w milczeniu.
Spuścił oczy; przygotowywał wstęp. Nareszcie głosem powolnym zaczął:
— Kochana przyjaciółko, widzisz przed sobą człowieka bardzo wzburzonego, bardzo smutnego i zakłopotanego tem, co ci ma wyjawić. Kocham cię bardzo, kocham z całego serca, dlatego też obawa sprawienia ci przykrości bardziej mnie jeszcze gnębi, niż sama wiadomość, której ci mam udzielić.
Pobladła gwałtownie i drżąc cała, rzekła głosem stłumionym:
— Co ci jest? Mów prędko!
— Co mi jest? Żenię się — przemówił głosem smutnym, lecz stanowczym, w którym przebijało to udane zgnębienie, z jakiem zawiadamiamy o spadającem na nas nieszczęściu-szczęściu.
Wyrzuciła z siebie głębokie westchnienie kobiety bliskiej omdlenia, westchnienie bolesne, pochodzące z głębi piersi i nie mogąc wymówić słowa, poczęła dyszeć gwałtownie.
Widząc, ze milczy, mówił dalej: — Ty nie pojmujesz nawet, ile cierpiałem, zanim doszedłem do ostatecznej tej decyzyi. Nie posiadam jednak ani pozycyi, ani majątku. Jestem samotny, zaprzepaszczony w Paryżu. Potrzebowałem koniecznie mieć kogoś, coby przedewszystkiem był dla mnie radą, pociechą i podporą. Szukałem wspólniczki, sprzymierzonej i znalazłem to wszystko!
Umilkł, spodziewając się, że odpowie, że wybuchnie straszliwym gniewem, że obrzuci go gwałtownemi przekleństwy.
Ona jednak milczała. Prawą ręką przyciskała serce, jakby chciała je uspokoić, wciąż oddychając krótko, szybko, jakby z trudem, gdy dreszcz wstrząsał raz po raz jej głową i piersiami.
Ujął opartą na poręczy fotelu rękę: wyrwała mu ją gwałtownie, a po chwili, jakby zapadając w pewien rodzaj przytępienia umysłowego, szepnęła:
— Ach!... mój Boże...
Ukląkł przed nią, nie śmiejąc jej jednak dotknąć i onieśmielony tem milczeniem bardziej, niż gdyby widział najsilniejsze jej uniesienie, mamrotał:
— Klo, moja maleńka Klo, zrozum przecież moje położenie, zrozum dobrze, czem jestem. Ach! gdybym mógł się z tobą ożenić, cóźby to było za szczęście! Ale ty jesteś mężatką. Cóż mogę na to poradzić? Rozważ tylko, no, rozważ! Trzeba przecież, bym sobie wyrobił w świecie stanowisko, a nie mogę tego dokonać, dopóki nie będę miał własnego domu. Ach! gdybyś ty wiedziała!... Są dni, w których pragnąłbym zamordować twojego męża...
Mówił głosem cichym, słodkim, głosem który wpadał w ucho niby urocza melodya.
Widział dwie grube łzy, zbierające się w osłupiałych oczach kochanki, widział potem jak spadały i jak tuż zaraz za niemi, inne pojawiły się na rzęsach.
— Ach! nie płacz, moja Klo! nie płacz! szeptał błagalnie. — Ranisz mi serce.
Kobieta uczyniła wysiłek, wysiłek wielki, by okazać godność i dumę, i głosem drżącym, w którym czuć było tłumione łkanie, spytała:
— Któż to jest?
Wahał się chwileczkę, czując jednak, iż trzeba koniecznie powiedzieć, wyrzekł:
— Magdalena Forestier.
Pani de Marelle wstrząsnęła się całem ciałem i zapadła ponownie w milczenie, myśląc o czemś z takiem natężeniem, ze zdawała się zapominać o klęczącym przed nią mężczyzną. A dwie przeźroczyste krople, formując się bezustannie na brzegach rzęs, spadały, ustępując miejsca innym, następnym.
Wstała nareszcie. Duroy zrozumiał, że chce odejść bez jednego słówka, bez wymówek i bez przebaczenia. Uczuł się zadraśniętym, upokorzonym w głębi duszy. Chcąc ją zatrzymać, chwycił ramionami za suknię, ściskając poprzez ubranie jej okrągłe łydki, które czuł, jak się prężyły, stawiając opór.
— Błagam cię, nie odchodź tak — prosił.
Wówczas, spojrzała na niego, objęła go tem łzawem, zrozpaczonem, tak uroczem i smutnem spojrzeniem, które wypowiada cały ból serca kobiecego i rzekła:
— Ja nie... ja nie mam nic do powiedzenia... nie... mogę nic uczynić... Ty... ty masz racyę... ty... ty... wybrałeś dobrze, czego ci potrzeba...
Wyrwała się jednym rzutem i wybiegła, mimo, że Duroy starał się ją jeszcze zatrzymać w objęciu.
Pozostawszy sam, podniósł się, jakby odurzony obuchem w głowę, za chwilę jednak pogodził się z położeniem i mruknął:
— Dalibóg, tem gorzej lub tem lepiej. Już po wszystkiem... bez scen. Tak wolę.
I czując się oswobodzonym naraz od straszliwego ciężaru, czując się swobodnym, wolnym, czując przed sobą szeroki widnokrąg życiowy, uniesiony radosnem upojeniem zwycięstwa i siły, zaczął się boksować, kułakami potężnymi uderzając o ścianę, jak gdyby walczył z przeznaczeniem.
Gdy pani Forestier zapytała:
— Czy uprzedziłeś panią de Marelle? — odpowiedział spokojnie:
— Ależ tak...
Spojrzała nań przenikliwie.
— I nie wzburzyła ją ta wiadomość?
— Ależ nie, bynajmniej. Przeciwnie, bardzo się jej to podobało.
Wiadomość rozeszła się szybko. Jedni się dziwili, drudzy utrzymywali, że to było do przewidzenia, inni jeszcze uśmiechając się, dawali do poznania, iż ich to wcale nie dziwi.
Młody człowiek, podpisujący się obecnie w kronikach „D. de Cantel“, w echach „Duroy“, a w artykułach politycznych, które od niedawna zaczął pisywać, du Roy, spędzał pół dnia u narzeczonej, traktującej go z poufałością siostrzaną, z którą jednak łączyło się uczucie gorętsze, choć skrywane, rodzaj żądzy tajonej, niewyraźnej. Magdalena zadecydowała, aby ślub odbył się w największej tajemnicy, w obecności tylko dwóch świadków i aby tegoż samego wieczora wyjechać do Rouen. Nazajutrz pójdą uściskać starych rodziców dziennikarza i zabawią tam przez dni kilka.
Duroy wszelkimi sposobami chciał ją zniechęcić do tego projektu, nie mogąc tego jednak dokazać, musiał się poddać konieczności.
W dniu 10-go maja, młodzi małżonkowie, uważając ceremonię religijną za zgoła niepotrzebną, ponieważ na ślub nie prosili nikogo, załatwili się szybko w merostwie, wrócili do domu, by pozamykać walizy podróżne i o szóstej, wziąwszy bilety na dworcu Ś-go Łazarza, wsiedli do pociągu, mającego ich zawieść do Normandyi.
Aż do chwili, kiedy znaleźli się sami w wagonie, nie zamienili z sobą dwudziestu słów. Teraz, w uwożącym ich pociągu, spoglądali na siebie i śmiali się bezustannie, chcąc ukryć pewne zakłopotanie, którego nie chcieli wzajem okazać.
Pociąg minął zwolna Batignolles, wydostając się na równinę, biegnącą od fortyfikacyj Paryża wzdłuż Sekwany.
Duroy i żona jego rzucali od czasu do czasu kilka banalnych słów, odwracając się następnie do okna.
Gdy przebywali most d’Asnières, zdjęła ich nagle niezmierna wesołość na widok rzeki, pokrytej statkami, łodziami rybaków i przewoźnikami. Słońce, potężne majowe słońce, oblewało skośnymi promieniami te rozliczne łodzie i tą rzekę spokojną, jakby nieruchomą, zakrzepłą w tej chwili pod upałem i światłem zapadającego już dnia. Barka masztowa w pośrodku rzeki, rozwiawszy swe trójkątne, białe, wielkie płótna, chwytające najlżejsze podmuchy wiatru, czyniła wrażenie olbrzymiego ptaka, gotującego się do odlotu.
— Zachwycam się okolicami Paryża — szepnął Duroy. — Wspomnienia ryb smażonych, tu spożytych, należą do najprzyjemniejszych w mojem życiu.
— A łódki! Jak to przyjemnie mknąć lekko po wodzie przy zapadającem już słońcu! — odparła.
Przerwali znowu, jakby nie mieli odwagi do dalszych zwierzeń, dotyczących przeszłości i zapadli w milczenie, przeżywając żałosną poezyą wspomnień.
Duroy, siedzący naprzeciw żony, ujął jej ręke i złożył na niej długi pocałunek.
— Po powrocie do Paryża — przemówił — będziemy czasem chodzili na obiad do Chatou.
— Będziemy mieli co innego do czynienia! szepnęła tonem, zdającym się oznaczać: Trzeba będzie poświęcić przyjemne dla pożytecznego.
Trzymał ciągle jej rękę, zapytując się z niepokojem, w jaki sposób dojdzie do pieszczot. Nie byłby się czuł zakłopotanym wobec bezświadomej dziewczyny; lecz baczna i przebiegła inteligencya, jaką przeczuwał w Magdalenie, onieśmielała go całkowicie.
Lękał się jej wydać mazgajowatym, nazbyt nieśmiałym lub też nazbyt brutalnym, za powolnym lub tez za gwałtownym.
Ściskał tę rączkę krótkimi uściskami, wyczekując bezskutecznie na odpowiedź.
Takie mi się to wydaje zabawne, że ty jesteś moją żoną — przemówił.
— Dlaczegóż to? — spytała zdziwiona.
— Alboż wiem. Wydaje mi się to zabawnem. Pragnę cię ucałować i dziwię się, że mam już do tego prawo.
Podała mu spokojnie policzek, który pocałował, jak gdyby całował siostrę.
— Pierwszy raz, gdy cię ujrzałem — począł znowu — (pamiętasz, na tym obiedzie, na który mię zaprosił Forestier), pomyślałem sobie: „Sapristi, gdybym tak ja mógł znaleźć taką kobietę“. No i cóż! znalazłem. Mam ją.
— To bardzo ładnie — rzekła, patrząc m u prosto w twarz swemi sprytnemi i zawsze uśmiechniętemi oczyma.
— Jestem za zimny — myślał. — Jestem za głupi. Powinienbym szybciej iść do celu. W jaki sposób poznałaś się z Forestierem? — zapytał.
— Czy jedziemy do Rouen, aby mówić o nim? — zapytała, ze złośliwością wyzywającą.
— Jaki ja głupi! — zawołał, czerwieniąc się. — Kiedy bo ty mię onieśmielasz!
— Ja! — zawołała uradowana. — Nie może być! A to dlaczego?
Siadł obok niej na kanapie, tuż blisko.
— Ach! jeleń! — krzyknęła.
Pociąg przebiegał właśnie wzdłuż lasku Saint-Germain i Magdalena dojrzała wystraszonego jelenia, jednym skokiem przesadzającego szeroką aleję.
Gdy wyglądała przez otwarte okno wagonu, Duroy, pochyliwszy się nad nią, złożył długi pocałunek, pocałunek kochanka, na szyi, pokrytej drobnymi, kręcącymi się loczkami.
Stała przez chwilę nieruchoma, poczem podniósłszy głowę, rzekła:
— No, daj pokój, łaskoczesz mnie.
On jednak nie przestawał, delikatnie, fryzowanymi wąsikami, długą i denerwującą pieszczotą, muskając białe, delikatne ciało.
— Dajże pokój — powtórzyła, wstrząsając się.
Ująwszy prawą ręką głowę Magdaleny, obrócił ją ku sobie i, jak jastrząb na zdobycz, rzucił się na jej usta.
Szamotała się, odpychała go, starała się uwolnić z tego uścisku.
Gdy się jej nareszcie udało, powtórzyła:
— Dajżeż pokój.
Nie słuchał jej już wcale, ściskając i całując pożądliwemi, drżącemi usty i próbując przewrócić ją na poduszki kanapy.
Odepchnęła go gwałtownie i szybko się zerwała:
— Ach! przestańże już Jerzy. Nie jesteśmy przecież dziećmi, możemy zaczekać do Rouen.
Zaczerwienił się po same uszy, zmrożony temi słowami rozsądku, poczem odzyskując zwolna swą zimną krew, rzekł wesoło:
— Niech i tak będzie, zaczekam. Będę jednak durniem, jeśli do tej pory wypowiem dwadzieścia słów. A pamiętaj, że jesteśmy dopiero w Poissy.
— No, to ja będę mówiła.
Siadła obok niego i zaczęła mówić, co będą robili po powrocie do Paryża. Zatrzymają mieszkanie po pierwszym jej mężu, a Duroy odziedziczy też zajęcia i pensyę Forestiera w La Vie Française.
Zresztą, już przed ślubem ułożyła te wszystkie sprawy, wszystkie szczegóły finansowe, z doskonałą znajomością rzeczy.
Pobrali się na zasadzie rozdziału majątkowego i wszystkie wypadki zostały z góry przewidziane: śmierć, rozwód, urodzenie jednego lub kilkorga dzieci. Młody człowiek wnosił cztery tysiące franków, jak mówił, lecz na tę sumę pożyczył był już tysiąc pięćset. Reszta pochodziła z oszczędności ostatniego roku, poczynionych w przewidywaniu ogniska domowego. Młoda kobieta wnosiła czterdzieści tysięcy franków, pozostawionych, jak twierdziła, przez Forestier’a.
— Był to człowiek bardzo oszczędny, przyzwoity i nadzwyczaj pracowity — mówiła, stawiając go za przykład. — W krótkim czasie byłby zrobił majątek.
Duroy nie słuchał prawie, zajęty całkowicie innemi myślami.
Magdalena milkła chwilami, jak gdyby goniąc jakąś myśl intymną, i znowu poczynała:
— Za lat trzy będziesz mógł zarabiać od trzydziestu do czterdziestu tysięcy franków rocznie. I Karol miałby te same dochody, gdyby żył.
— Sądzę, że nie po to jedziemy do Rouen, aby rozmawiać o nim — odezwał się nareszcie Jerzy, znudzony tą przydługo trwającą lekcyą.
Prawda, masz racyę, — zaśmiała się, uderzając go lekko w policzek.
Przybrał postawę małego, grzecznego chłopczyka, trzymającego rączki na kolanach.
— W tej chwili masz minę niewiniątka — zauważyła.
— To moja rola — odrzekł. — Rola, którą mi sama przypomniałaś przed chwilą. Zatrzymam ją i nadal.
— Dlaczego? Ponieważ ty obejmujesz nietylko zarząd nad domem, lecz i nad moją osobą. I w istocie, jako wdowie, należy ci się to nawet.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała zdziwiona.
— Że ty posiadasz doświadczenie, mogące rozprószyć moją nieświadomość, i w dodatku praktykę małżeńską, która powinna wyprowadzić z odrętwienia moją niewinność kawalerską. Oto wszystko!
— To za rubaszne! — zawołała.
— Tak jest jednak. Ja nie znam kobiet, a ty znasz mężczyzn, bo przecież jesteś wdową. Wobec tego, ty powinnaś rozpocząć... dziś wieczór moją edukacyę... a nawet, jeśli chcesz... możesz rozpocząć ją natychmiast.
— Oh! jeśli na mnie liczysz w tym względzie!... — zawołała wesoło.
— Ależ tak, liczę... na pewno! — rzekł głosem uczniaka, niewyraźnie wybębniającego lekcyę. — Liczę nawet, ze dwadzieścia twoich lekcyj wystarczy na dopełnienie moich wiadomości ogólnych... dziesięć przeznaczonych na zasady początkowe... czytanie i gramatykę... a dziesięć dalszych obejmie ogólne wykształcenie i retorykę... Ja zresztą nie wiem...
— Jaki z ciebie głuptas! — zawołała rozbawiona.
— Ponieważ zaczynasz mi mówić „ty“, więc idę za twoim przykładem i powiadam ci, najdroższa, że z każdą chwilą, z każdą niemal sekundą kocham cię bardziej i bardziej i uważam, że Rouen leży bardzo daleko!
Mówił teraz z intonacyą aktorską i wyborną mimiką, która też bawiła młodą kobietę, przyzwyczajoną do przesady i krotochwilności cyganeryi.
Przypatrywała mu się z boku i wydał się jej istotnie zachwycającym. Uczuwała też ochotą schrupania owocu świeżo zerwanego, jakkolwiek rozwaga nakazuje odłożyć go do godziny poobiedniej.
I zarumieniona lekko pod napływem owładających nią myśli, ozwała się pieszczotliwie:
— Maleńki mój uczniu, wierz memu doświadczeniu, bardzo wielkiemu doświadczeniu. Pocałunki w wagonie niewiele są warte. Sprowadzają niestrawność. Nie trzeba nigdy zżynać zboża przedwcześnie — dodała, rumieniąc się coraz silniej.
Jerzy odpowiedział jej krótkim uśmiechem, podniecony dwuznacznikiem z tych pięknych usteczek. Poruszając cicho ustami, jakby w modlitwie, zrobił znak krzyża i szepnął:
— Uciekam się pod opiekę świętego Antoniego, orędownika od pokuszeń. Teraz jestem jak z bronzu.
Noc zapadała powolnie, ocieniając przejrzystym jakby woalem leżącą po prawej stronie wioskę. Pociąg biegł nad brzegiem Sekwany i młodzi podróżni poczęli się wpatrywać w jej nurty, połyskujące tuż koło plantu długą, jak z polerowanego metalu wstęgą, w której odbijały się czerwone refleksy, odbicia zawisłych tam w górze chmur, zabarwione krwistą i świetną purpurą znikającego słońca. Odblaski te nikły stopniowo, zaciemniały się coraz silniej, pokrywały całunem coraz smutniejszym. Wreszcie cała wioska zanurzyła się w ponurych cieniach, z tym dreszczem śmiertelnym, jaki wywołuje zwykle roztaczająca się wokoło nas pomroka.
Wieczorna ta melancholia wślizgiwała się przez otwarte okna wagonu i przenikała nawskroś tak wesołe przed chwilą dusze młodych małżonków. Milcząc, zbliżyli się ku sobie i patrzyli razem na to powolne pięknego i radosnego dnia majowego konanie.
W Mantes zapalono małe lampki oliwne, które obrzuciły drżącem i żółtawem światłem kanapy i suknem wybite ściany wagonu.
Duroy otoczywszy kobietę ramieniem, przycisnął ją ku sobie. Niedawne, pełne pożądliwości pragnienie przemieniło się teraz w tkliwość omdlewającą, w pragnienie słodkiej, niemal dziecięcej pieszczoty.
— Będę cię bardzo kochał, Magdaleno — szepnął ledwie dosłyszalnie.
Słodycz tego głosu wzruszyła młodą kobietę, dreszcz leciuchny przebiegł jej ciało i pochyliwszy się ku Jerzemu, którego głowa spoczywała na jej łonie, ofiarowała mu usta do pocałunku.
Był to pocałunek przeciągły, niemy i głęboki, a po nim rzut, gwałtowny, szalony uścisk, krótka i dysząca walka, wreszcie namiętne, niezręczne połączenie.
I młodzi małżonkowie znużeni, oszołomieni, wzajem trochę rozczarowani, pozostali tak w uścisku aż do chwili, gdy rozdzierający świst lokomotywy oznajmił stacyę.
— Jakie to głupie! Straszne z nas łobuzy — zadecydowała Magdalena, poprawiając rozrzucone nad czołem włosy.
On jednak gorączkowo całował kolejno obie jej ręce, powtarzając:
— Ubóstwiam cię, Magdalenko.
Do samego już Rouen milczeli, nieruchomi niemal z twarzą przy twarzy, ze wzrokiem skierowanym w ciemności, z pośród których wyłaniały się od czasu do czasu oświetlone domy. Marzyli, przytuleni do siebie, a pragnienie swobodniejszego, tkliwszego jeszcze złączenia coraz bardziej się w nich potęgowało.
Zajechali do hotelu przy bulwarze, a po spożyciu lekkiej i bardzo krótko trwającej wieczerzy udali się na spoczynek.
Hotelowa służąca obudziła ich nazajutrz o ósmej rano. Duroy wypił stojącą na stoliczku filiżankę herbaty, wpatrzył się następnie w żonę i pochwyciwszy ją gwałtownie w objęcia, jak człowiek uradowany ze skarbu odkrytego, począł szeptać raz po raz:
— Maleńka moja, czuję, iż cię kocham bardzo... bardzo... bardzo...
Uśmiechnęła się doń swym uśmiechem spokojnym i pełnym ufności i oddając mu pocałunki, rzekła:
— Ja... może również.
Niepokoiła go jednak ta wizyta u rodziców. Kilkakrotnie uprzedzał był żonę; przygotowywał, czynił jej uwagi. Zdawało mu się teraz, iż nie zaszkodzi rozpocząć znów od nowa.
— Wiesz, to są wieśniacy, chłopi ze wsi, nie z opery komicznej.
— Ależ wiem, mówiłeś mi już o tem niejednokrotnie — odpowiedziała z uśmiechem. — Ot widzisz, wstawaj lepiej i daj mi się również podnieść.
— Będzie nam tam źle, bardzo źle wyrzekał, zeskakując z łóżka i zaczynając się ubierać. — W moim pokoiku jest tylko jedno łóżko ze słomianym siennikiem. W Canteleu nie znają materacy.
Wydawała się zachwyconą.
— Tem lepiej — rzekła. — Będzie nadzwyczaj przyjemnie spać na niewygodnym sienniku... obok ciebie... i zbudzić się przy pianiu kogutów.
Zarzuciła na siebie ranny szlafroczek, szlafroczek biały, flanelowy, który też Duroy poznał natychmiast. Widok ten zrobił mu wielką przykrość. Dlaczego? Żona jego, wiedział przecież o tem, posiadała cały tuzin rannych szlafroczków. Nie mogła wszak zmarnować swej dawnej wyprawy i kupować nowej? Mniejsza o to. On jednak chciał, aby bielizna nocna, bielizna miłości, nie była tąsamą, co za tamtego męża. Zdawało mu się, że śnieżna, miękka ta tkanina zachowała w swych fałdach coś łącznego z Forestierem.
Podszedł ku oknu i zapalił papierosa.
Widok portu, szerokiej rzeki, brzemiennej ładownymi statkami, o wysmukłych masztach, para, wydobywająca się za pomocą maszyn na bulwar — wszystko to go wzruszyło, jakkolwiek znane mu było oddawna.
— Jakie to piękne! — zawołał.
Przybiegła doń Magdalena i położywszy obie ręce na ramieniu mężowskiem, pochyliła się ku niemu z gestem poddania, patrząc przed siebie wzrokiem zachwytu.
— Ach, jakie to piękne, jakie piękne! — powtarzała. — Nie wiedziałam, że można nagromadzić razem tyle statków.
W godzinę potem jechali już do rodziców, których zawiadomili przed kilku dniami, że przybędą do nich dziś na śniadanie.
Jechali w odkrytym, zardzewiałym, brzęczącym i hałasującym powoziku. Przebyli naprzód długi i wcale niepięknie wyglądający bulwar, wydostali się na łąkę, wśród której płynęła rzeczka, wkońcu poczęli wznosić się na pagórek.
Magdalena, zmęczona, zdrzemnęła się w rogu starego powozu. Ciepłe i pieszczotliwe promienie słoneczne oblewały ją jakby rozkoszną kąpielą sielankową.
— Spójrz tylko — przebudził ją naraz głos męża.
Byli teraz na połowie pochyłości pagórka, o słynnym z piękności widoku, dokąd zwykle prowadzono ciekawych turystów.
U stóp ich rozciągała się wspaniała, olbrzymia równina, zalana bystremi, jasnemi falami rzeki, która zataczała tutaj wielkie koło przed wejściem do Rouen. Po prawej stronie widne już było miasto, okryte w tej chwili leciuchną mgłą poranku. Słoneczne promienie oślizgiwały dachy i tysiączne w górę strzelające lub przysadkowate dzwonnice, lekkie wszystkie i misterne, jak olbrzymie klejnoty, których czworograniaste lub okrągłe wieżyczki dźwigały na głowach heraldyczne korony. Był tu cały zastęp wież i dzwonic: cały tłum gotyckich, kościelnych wierzchołków, ponad którymi królowała wysmukła strzałka katedralna, zadziwiająca igła bronzowa, najdłuższa ze wszystkich istniejących na świecie, lecz zarazem rażąca brzydotą swą i bezkształtem.
Tam znowu wprost poza rzeką wznosiły się okrągłe i grube w swych podstawach, wysokie kominy fabryk, olbrzymiego przedmieścia Saint-Sever.
Tłumniej jeszcze, niż ich bracia, dzwony wyciągały swe olbrzymie, smukłe, ceglane szyje i ginąc aż w odległej wiosce, buchały w niebo czarnym oddechem węglowym. A najwyższy z pośród wszystkich, równie wysoki jak piramida Cheopsa, drugi z niebotycznych szczytów zbudowany ręką ludzką, dorównujący niemal swej dumnej katedralnej towarzyszce, ognista studnia, La Foudre, wydawała się królową śród pracowitego i parą ziejącego tłumu, podobnie jak jej sąsiadka, władczyni strzelających w niebo uświęconych gmachów.
A jeszcze niżej, poza robotniczą częścią miasta, ciągnął się las sosnowy; Sekwana zaś przerzynając stary gród miasta na dwie połowy, roztaczała srebrzystą swą wstęgę, podmywała falami pagórek, pokryty staremi drzewami, odsłaniała czasami swe kościste z białego kamienia łożysko, następnie zatoczywszy jeszcze wielką krzywą linię, nikła w dalekiem przestworzu. Widać było ładowne statki, przybliżające się lub oddalające. Wszystkie one sunęły siłą maleńkich, parowych statków, plujących dokoła gęstym dymem. Wyspy, rozłożone wśród wody, szły równą linią, jedna za drugą, lub też pozostawiały między sobą wielkie przedziały, tworząc jakby ziarna nierównego, zielonawego różańca.
Woźnica czekał, aż podróżni nasycą się widokiem. Wiedział on z doświadczenia, jak długo zwykły trwać zachwyty turystów wszelkiego rodzaju.
Zaledwie jednak ruszył z miejsca, Duroy spostrzegł nagle oddalonych od niego o kilkanaście sążni dwoje zbliżających się starych ludzi. Zeskoczył z powozu z okrzykiem.
— Oto ich masz. Poznają ich!
Było to dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta, idących nierównym krokiem, kołyszących się i potrącających wzajem ramionami. Mężczyzna, niskiego wzrostu, przysadzisty był, czerwony, barczysty, mimo podeszłego już wieku. Kobieta wysoka, sucha, zgarbiona i smutna, prawdziwa niewolnica pracy, zaciągnięta w jarzmo od zarania życia, kobieta, która się nigdy nie śmiała, gdy jej mąż wdawał się zwykle w gawędy, pijąc z gośćmi oberży, Magdalena, wysiadłszy również z powozu, przypatrywała się tym dwom biednym istotom, na widok których doznała dziwnego ściśnienia serca, jakiegoś smutku nieprzewidywanego. Nie poznali oni syna w tym pięknym panu, a w eleganckiej i strojnej w jasną suknią kobiecie nie domyślali się synowej.
Szybkim krokiem, w milczeniu, dążyli na powitanie oczekiwanego dziecka i nie zwracali uwagi na elegantów, postępujących za powozem.
— Dzień dobry, ojcze — zawołał Duroy ze śmiechem.
Oboje stanęli jak wryci. Ogarnęło ich naprzód zdziwienie, potem znowu obezwładniła radość. Stara, uspokoiwszy się, pierwsza wybąkała:
— To ty, nasz syn?
— Alei tak, to ja, matko Duroy — odpowiedział młody człowiek i zbliżywszy się do niej, ucałował w oba policzki. Następnie dotknął skronią skroni ojca, który zdjął był swój czarny jedwabny kapelusz, modny w Rouen, a podobny do kapeluszy rzeźników.
— Oto moja żona — rzekł Jerzy.
I dwoje wieśniaków zaczęło się przypatrywać Magdalenie. Spoglądali na nią jak na jakiś ciekawy okaz, z pewnym kłopotliwym niepokojem, z którym łączył się u ojca rodzaj zachwytu, a u matki nieokreślona jakaś zazdrość.
Mężczyzna, posiadający temperament jowialny, przesiąkły wesołością słodkiego cydru i alkoholu, zebrał się na odwagę i spytał żartobliwie:
— Czy można ją też pocałować?
— Czemuż nie? — odparł Jerzy.
I Magdalena, mimo niechęci, podała staremu oba policzki, a ten ucałowawszy je, otarł następnie usta rękawem.
Z kolei, stara matka pocałowała synowę z chłodem niechęci. Nie była bo też to synowa, o jakiej marzyła: hoża i zdrowa wieśniaczka, rumiana jak jabłko, a silna i rosła jak łania. Dama ta wyglądała jak lalka porcelanowa, strojna w falbany i pachnąca piżmem, gdyż stara wieśniaczka każdą perfumę nazywała piżmem.
Wszyscy razem ruszyli teraz za powozem, wiozącym walizy podróżnych. Stary, wziąwszy syna pod ramią i pozostając trochę za kobietami, pytał zaciekawiony:
— No i jakże tam idą interesa?
— Ależ bardzo dobrze.
— Tem lepiej! Ale powiedz mi, czy żona twoja majętna?.
— Czterdzieści tysięcy franków — odpowiedział Jerzy.
Stary świsnął zcicha, pełen zachwytu i mruknął:
— A to szelma! — do głębi wzruszony tą sumą. — Słowo dają, to piękna kobieta! — dorzucił po chwili z akcentem głębokiego uznania.
Magdalena podobała mu się istotnie, a ongi uchodził przecież za znawcę kobiet.
Magdalena i matka szły obok siebie w milczeniu. Mężczyżni zrównali się z niemi.
Zbliżali się już do wioski, do maleńkiej osady, składającej się z dziesięciu domostw, po obu stronach drogi, domostw, zbudowanych z lichej cegły, lub ulepionych z gliny, jedne o strzechach słomianych, inne znowu pokryte łupkiem. Kawiarnia ojca Duroy „Pod pięknym widokiem“, lichy parterowy domek, znajdowała się na lewo, przy samem wejściu do wioski. Sosnowa gałąź, zawieszona tu starym zwyczajem ponad drzwiami, oznajmiała, ze zmęczony podróżnik znaleźć może wytchnienie i posiłek.
Na dwóch dużych stołach kawiarni stały gotowe nakrycia, poosłaniane serwetami. Przybyła tu do pomocy sąsiadka, złożyła głęboki ukłon wchodzącej pięknej pani, następnie poznając Jerzego, krzyknęła:
— Jezus, Marya, to ty, smyku?
— Tak, to ja, matko Brulin — odrzekł wesoło.
I pocałował ją, jak pocałował był przed chwilą ojca i matkę.
— Chodźmy do naszego pokoju — zwrócił się do żony. — Będziesz mogła odłożyć okrycie i kapelusz.
Zaprowadził Magdalenę do pokoiku po prawej stronie kawiarni, wybielonego wapnem. Stało tu łóżko z bawełnianemi firankami; nad niem krucyfiks nad kropielnicą i dwa kolorowe obrazki: Paweł i Wirginia pod palmą i Napoleon I na gniadym koniu: wszystko to razem tworzyć miało jedyną ozdobę tego pokoiku czystego i ponurego.
— Dzień dobry, Magdalenko — rzekł Jerzy, całując ją czule. — Rad jestem, że widzę starych. W Paryżu człowiek zapomina o nich, a jednak przyjemnie mi, że ich znów widzę.
— Chodźcie, chodźcie — przerwał ojciec, stukając silnie we drzwi — zupa gotowa.
Trzeba było zasiąść do stołu.
Było to długie chłopskie śniadanie, cały szereg potraw źle dobranych. Po baraninie kiełbasa, a po kiełbasie omlet. Ojciec Duroy podniecony jabłecznikiem i kilkoma szklankami wina, popuściwszy cugli językowi, opowiadał całe tuziny anegdotek, służących zwykle do rozweselania gości wyjątkowych. Były to awantury żołnierskie, grube i nieprzyzwoite, które, jak zapewniał, przydarzyły się jego przyjaciołom. Jerzy, znający już doskonale wszystkie te historye, śmiał się jednak, podniecony atmosferą rodzinną, wrodzonem przywiązaniem do tej strzechy, do tych miejsc, znanych oddawna, mnóstwem wspomnień i pamiątek z dzieciństwa; każdy drobiazg, naprzykład znak noża na drzwiach do przyległej izdebki, kulawe krzesło, przypominały mu jakiś szczegół; zapach ziemi, żywiczne powietrze sosnowego lasku, a nawet woń mieszkania, rzeczki i śmietnika rozrzewniały go i wzruszały.
Matka Duroy milczała uporczywie. Smutna zawsze i surowa, śledziła synowę spojrzeniem pełnem nienawiści, tej nienawiści starej, skołatanej pracownicy, starej chłopki o spracowanych przy twardej robocie rękach, zbezkształconej w krwawym znoju, a patrzącej na miejską damę, budzącą w niej wstręt, odrazę, niby jakaś istota przeklęta, potępiona, nieczysta, a stworzona jedynie do próżniactwa i grzechu.
Wstawała co chwila, by podawać nowe potrawy lub nalewać do szklanek żółty i kwaśny napój, który zakorkowany silnie w butelkach, strzelał głośno korkiem, jak limoniada gazowa.
Magdalena milczała, wcale nie jedząc, ze zwykłym na ustach uśmiechem, który jednak smutny był teraz i zrezygnowany. Czuła się znękaną, rozczarowaną. Dlaczego? Wszak sama chciała tu przybyć. Wiedziała, że jedzie do chłopów, do biednych wieśniaków. Jakże ona ich sobie wyobrażała, ona, nie oddająca się marzeniom?
Alboż wiedziała? Alboż kobiety nie spodziewają się zawsze czegoś innego, niż to, co jest w rzeczywistości! Czy może zdala wyobrażała ich sobie poetyczniej? Nie, lecz sądziła, że będą więcej ukształceni, szlachetniejsi, tkliwsi i barwniejsi. Nie chciała jednak, by byli podobni do bohaterów romansu. Skądże zatem raziły ją teraz tysięczne szczegóły, tysięczne grubiaństwa nieuchwytne, sama nawet ich natura nieokrzesana, słowa, gesty ich, wesołość?
W myśli stanęła jej własna matka, o której nie wspominała nigdy, biedna, uwiedziona nauczycielka, wychowana w Saint-Denis, która, w dwunastym roku życia Magdaleny, umarła ze zgryzoty i nędzy. Nieznajomy jakiś mężczyzna wychowywał małą dziewczynkę. Prawdopodobnie jej ojciec? Kim on był? Nie zdołała nigdy dociec, mimo, że miała pewne silne poszlaki.
Śniadanie przeciągało się bez końca. Teraz zaczęli przychodzić zwykli konsumenci, ściskali rękę ojca Duroy, zachwycali się synem i spoglądając z ukosa na młodą kobietę, mrugali żartobliwie oczyma, co miało prawdopodobnie oznaczać:
— A do licha! to wcale niczego, ta małżonka Jerzego Duroy.
Inni, mniej zadomowieni, zasiadali przed drewnianymi stołami, wołając:
— Pół kwarty!
— Kufelek!
— Dwa małe.
— Kieliszek absyntu!
I zabierali się do gry w domino, stukając głośno czarnemi i białemi kostkami.
Matka Duroy chodziła teraz bezustannie tam i napowrót, usługując gościom z miną żałośliwą, przyjmując pieniądze i ocierając stoły rogiem niebieskiego fartucha.
Dym fajek i ordynarnych cygar napełnił izbę.
— Gdybyśmy tak wyszli? nie mogę już dłużej pozostać — ozwała się Magdalena, pokaszlując.
Posiłek nie był jeszcze skończony i stary Duroy zrobił miną niezadowoloną. Młoda kobieta wstała zatem i wyszedłszy przed domek, usiadła na krześle, czekając, aż ojciec i mąż wypiją czarną kawą i likiery.
Jerzy wyszedł niezadługo.
— Czy chcesz pójść nad Sekwaną? — zapytał.
— Ach! tak! Chodźmy! — zawołała z radością.
Zeszli oboje z góry, a wynająwszy w Croiset łódkę, przepędzili całe popołudnie na małej wysepce, zacienionej wierzbami, gdzie słodkie wiosenne powietrze i delikatny szum fal rzecznych, rozkosznie ich rozmarzał.
Noc już zapadała, gdy powrócili do domu.
Posiłek wieczorny, przy jedynej świecy, był jeszcze bardziej przykry dla Magdaleny, niż śniadanie. Ojciec Duroy, mający tego dnia lichy zarobek, milczał. Matka miała ciągle miną cierpką.
Żółte światło palącej się świecy rzucało na ścianą cienie olbrzymich nosów i ruchów dziwacznych. Od czasu do czasu wyłaniała się potworna ręka, podnosząca widelec, podobny do wideł, a usta, otwierające się dla przyjęcia pokarmu, przypominały paszczęki potworów, ilekroć czyjś profil odbił się na ścianie.
Zaledwie doczekawszy końca obiadu, Magdalena wyciągnęła męża na powietrze, nie mogąc wytrzymać w ciemnej tej i dusznej sali, przepełnionej cierpkim dymem fajczanym i odorami różnorodnych napojów.
— Nudzisz się już — rzekł Jerzy, zostawszy z nią sam na sam.
Chciała zaprzeczać.
— Nie. Widzę to doskonale — przerwał. — Jeśli sobie życzysz, wyjedziemy jutro.
— Tak. Chciałabym — szepnęła.
Szli przed siebie powoli. Noc była rozkoszna, ciepła, a pieszczotliwa opona cienia zdawała się przepełniona delikatnymi szmerami, odgłosami, podmuchami tajemniczymi. Znaleźli się w jakiejś wązkiej alei, wśród niebotycznych drzew, w mroku nieprzeniknionym.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytała.
— W lesie — odpowiedział.
— Duży to las?
— O! bardzo duży. Jeden z największych we Francyi.
Powietrze przesycone było zapachem ziemi, mchów, mięszaniną świeżości i zgnilizny, sokami drzewnymi i zbutwiałymi, zeschłymi liśćmi. Magdalena, podniósłszy głowę, dostrzegła pomiędzy zbitą masą drzew migocące drżącem światłem gwiazdy i mimo, że najlżejszy podmuch nie poruszał liści, czuła wokół siebie wśród tego oceanu liści, nieokreślone jakieś i tajemnicze drżenie.
Dziwny dreszcz wstrząsnął całą jej istotą; serce się ścisnęło lękiem nieokreślonym. Dlaczego. Nie pojmowała tego. Zdawało jej się jednak, iż jest zgubioną, zatopioną, otoczoną niebezpieczeństwami, opuszczoną od wszystkich, samą, samą jedną, pod tem żyjącem i drżącem tam wysoko sklepieniem.
— Boję się trochę. Chciałabym wrócić — rzekła.
— Dobrze, wróćmy.
— I... pojedziemy jutro do Paryża?
— Tak, jutro.
— Jutro rano.
— Jutro rano, jeśli chcesz.
Powrócili do domu. Starzy już spali. W nocy miała sny przykre, przebudzały ją bezustannie nieznane jej, coraz to nowe wiejskie odgłosy, krzyki puszczyków, kwik wieprza zamkniętego w chlewku, przytykającym do ściany mieszkania i pianie koguta, zwiastującego północ.
Wstała o świcie i niebawem gotowa już była do drogi.
Gdy Jerzy oznajmił rodzicom, ze musi wyjechać, stanęli oboje jak wryci; zrozumiali jednak odrazu, skąd wyszło to rozporządzenie.
— A zobaczę cię prędko? — zapytał ojciec.
— Ależ tak. W ciągu lata.
— No, to dobrze.
— Życzę ci, byś nigdy nie pożałował wyboru — mruknęła stara.
Zostawił rodzicom dwieście franków, by załagodzić ich nieukontentowanie i gdy powozik, sprowadzony przez małego wisusa, przybył o godzinie dziesiątej, młodzi małżonkowie, ucałowawszy starych wieśniaków, wyruszyli w stronę Rouen.
— Widzisz, uprzedzałem cię — przemówił ze śmiechem Duroy, oddalając się od wioski. — Nie powinnaś była poznawać państwa du Roy de Cantel, ojca i matki.
— Teraz jestem już zachwycona — odpowiedziała również ze śmiechem. — Zacni ludzie i zaczynam ich teraz kochać. Z Paryża poszlę im różnych łakoci.
— Du Roy de Cantel — rzekła. — Zobaczysz, iż nikt się nie zadziwi rozesłanemi zawiadomieniami. Opowiemy, że byliśmy przez cały tydzień w majętności twoich rodziców.
I przysunąwszy się do małżonka, ucałowała go pieszczotliwie, mówiąc: Dzień dobry, Jerzyku.
— Dzień dobry Magdalenko — odpowiedział, obejmując jej kibić.
Zdaleka, w głębi doliny, widać już było wspaniałą rzekę, roztaczającą się srebrną wstęgą w blaskach porannego słońca; i wszystkie kominy fabryk, ziejące w niebo chmurami węglowego dymu i wszystkie dzwonnice starego grodu.

II.

Państwo Du Roy byli już od dwóch dni w Paryżu i dziennikarz powrócił tymczasowo do dawnych swych czynności, czekając chwili, kiedy obejmie dział Forestiera i poświęci się całkowicie sprawom politycznym.
Tego wieczora wracał do domu swego poprzednika z sercem przepełnionem radością, z rozbudzonem w tej chwili pragnieniem ucałowania żony, której urokowi fizycznemu i władzy niedostrzegalnej szybko się poddawał. Przechodząc około kwiaciarki, na rogu ulicy Nôtre-Dame de Lorette, powziął myśl kupienia kwiatów dla Magdaleny. Wybrał duży bukiet zaledwie rozwijających się róż, wiązankę wonnych pączków.
Na każdem piętrze, prowadzącem do nowej jego rezydencyi, przypatrywał się z lubością odbijającej się w zwierciadle własnej postaci, co przypominało mu pierwsze wejście do tego domu.
Zapomniawszy klucza, zadzwonił.
Tenże sam lokaj, co niegdyś, zatrzymany również za poradą żony, otworzył drzwi.
— Pani już powróciła? — zapytał Jerzy.
— Tak, proszę pana.
Przechodząc przez pokój jadalny, zdziwił się niepomiernie, zobaczywszy na stole przygotowane trzy nakrycia; a przez uchyloną kotarę dostrzegł, iż Magdalena układa w wazony na kominku takież same róże, jakie on przyniósł. Uczuł się podrażnionym, złym, jak gdyby okradziono go z pomysłu, a temsamem i z przyjemności oczekiwanej.
— Zaprosiłaś kogoś na obiad? — zapytał, wchodząc.
— Tak i nie — odpowiedziała, nie odwracając głowy i w dalszym ciągu układając kwiaty.
— To stary mój przyjaciel, hrabia de Vaudrec, ma zwyczaj obiadowania tu każdego poniedziałku, więc i dzisiaj.
— Ach! dobrze — mruknął Jerzy.
Stał za nią, trzymając w ręku przyniesiony bukiet, mając ochotę rzucić go, skryć przed oczami żony.
— Patrz, przyniosłem ci kwiaty — rzekł jednak po chwili.
— Ach! jakiś ty dobry, że pamiętałeś o tem — zawołała, odwracając się nagle i uśmiechnięta, rzuciła mu się na szyję.
Wyraz szczerości, widny na twarzy Magdaleny, uspokoił go i pocieszył.
Młoda kobieta pochwyciła róże, poiła się ich wonią, z minką uradowanego dziecka, poczem umieściła je w drugim, pustym dotąd wazonie.
— Ach! jakże się cieszę! — zawołała. — Taki mam teraz śliczny kominek.
— Wiesz, to zachwycający człowiek, ten hrabia Vaudrec. Od pierwszego widzenia będziesz z nim na przyjacielskiej stopie — dodała tonem przeświadczenia.
Odgłos dzwonka oznajmił przybycie hrabiego. Gość wszedł spokojny, pewny, jak gdyby był we własnym domu. Ucałowawszy z galanteryą paluszki młodej kobiety, zwrócił się do męża, i podając mu przyjaźnie rękę, zapytał:
— No i cóż, wszystko dobrze, kochany Du Roy?
Nie miał teraz swej dawnej sztywności i miny wyniosłej. Zachowanie się jego wobec Jerzego było ujmujące; wiedział przecież, że sytuacya zmieniła się najzupełniej. Dziennikarz, pełen podziwu, usiłował być również uprzejmym. Po pięciu minutach rozmowy byli z sobą, jak ludzie znający się i kochający oddawna.
— Zostawiam panów na chwilę — odezwała się uradowana Magdalena.
— Muszę zajrzeć do kuchni.
I wybiegła z salonu, przeprowadzona wzrokiem obydwóch mężczyzn.
Powróciwszy, zastała ich rozmawiających o teatrze à propos nowej sztuki, a poglądy ich tak były zgodne, że odrazu w oczach ich zajaśniał pewien wyraz przyjaźni, zrodzonej przez wspólność upodobań.
Podczas całego obiadu panowała atmosfera serdeczna, swobodna. Hrabia bawił do późna, czując się doskonale w tem ślicznem, nowem gniazdku.
— Prawda, że zachwycający? — zagadnęła Magdalena męża, po odejściu hrabiego. — Zyskuje wiele przy poznaniu. Prawdziwie dobry, pewny, oddany i wierny przyjaciel. Ach! bez niego...
Nie dokończyła swej myśli.
— Tak, wydał mi się nadzwyczaj sympatycznym — odpowiedział Jerzy. — Prawdopodobnie porozumiemy się doskonale.
— Ach! ale ty nie wiesz — przerwała Magdalena — że mamy dzisiaj jeszcze robotę. Nie możemy jeszcze myśleć o spoczynku. Nie miałam czasu powiedzieć ci przed obiadem, gdyż zaraz przyszedł hrabia. Mam bardzo ważne wiadomości z Maroko. Udzielił mi ich Laroche-Mathieu, deputowany, przyszły minister. Trzeba napisać wielki, sensacyjny artykuł. Mam fakty i cyfry. Musimy się natychmiast zabrać do pracy. Weź lampę.
Wziął i przeszli oboje do gabinetu.
Tutaj, na półkach, stały w równych szeregach też same co niegdyś książki, a biblioteka przyozdobiona była trzema wazonami, kupionymi w zatoce Juan przez Forestiera, w przededniu śmierci. Pod stołem, futro nieboszczyka czekało teraz na nogi Jerzego Du Roy, a obsadka z kości słoniowej nosiła leciuchne ślady zębów zmarłego.
Magdalena oparła się o kominek i zapaliwszy papierosa, przedłożyła wiadomości marokańskie, rozwijając swe pomysły i plan wymarzonego artykułu.
On słuchał uważnie, notując ciągle cyfry, a gdy skończyła, podjął kwestyę bez żadnej trudności, rozszerzył ją i rozwinął plan, już nie artykułu, lecz całej kampanii przeciw dzisiejszemu ministeryum. To będzie atak wstępny. Magdalena przestała palić, zainteresowana tą kwestyą, widząc cały krąg myśli męża, z któremi się jednoczyła.
— Tak... tak... mówiła od czasu do czasu. — To będzie bardzo dobrze... Doskonale... Wybornie...
Gdy skończył mówić, rzekła:
— No, teraz piszmy.
Jerzemu trudny był jednak każdy początek, więc i teraz nie wiedział, jak rozpocząć. Wysilał mózg napróżno. Wówczas Magdalena pochyliwszy się lekko nad jego ramieniem, poczęła mu szeptać gotowe już frazesy.
Od czasu do czasu zatrzymywała się, pytając:
— Czy to chcesz powiedzieć?
— Tak, najzupełniej.
Miała rysy trochę ostre, rysy kobiety jadowitej, pragnącej ugodzić śmiertelnie naczelnika rady. A ta mięszanina żartobliwości i zaciekłości politycznej, tworzyła całość tak zabawną, iż przyprawiała o śmiech, zadziwiając równocześnie trafnością obserwacyi.
Du Roy dorzucając czasami kilka wierszy, pogłębiał myśl i potęgował atak rozpoczęty. Redagując echa, wyuczył się półsłówek, domyślników, i gdy fakt podawany przez Magdalenę, wydawał mu się zbyt wątpliwy lub kompromitujący, wolał go podać w formie domysłu i przez to uczynić silniejszym i niezbitym. Gdy skończyli artykuł, odczytał go głośno, z odpowiednią intonacyą. Jednozgodnie uznali go za doskonały; uśmiechnęli się do siebie, pełni podziwu i zachwytu, jakby dopiero teraz poznali swoje zdolności. Patrzyli sobie prosto w oczy, pełni wzajemnego podziwu i tkliwości i ucałowali się gorąco, gdyż admiracya intelektualna przechodziła zwolna w namiętność cielesną.
— A teraz spać, spać — rzekł z okiem roziskrzonem Du Roy, biorąc lampę.
— Idź naprzód, mój panie, ponieważ oświecasz drogę — odpowiedziała.
Usłuchał, a Magdalena, idąc tuż za nim, łaskotała go po karku, co zniewalało Jerzego do szybszego kroku, gdyż nie lubił tej pieszczoty.
Artykuł pojawił się z podpisem Jerzego du Roy de Cantel i wywołał wielką wrzawę. Zrobił się ruch w senacie. Walter winszował autorowi i poruczył mu redakcyę działu politycznego. Echa wróciły do Boisrenard’a. Teraz zaczęła się w dzienniku systematyczna i gwałtowna kampania przeciw całemu wydziałowi ministerstwa. Atak był zręczny i obfitujący zawsze w fakty; ironiczny, to znów poważny, czasem żartobliwy lub jadowity jak żmija, uderzając bezustannie z nadzwyczajną pewnością i wytrwałością. Inne dzienniki przedrukowywały całe szpalty z La Vie Française, a ludzie wpływowi starali się przez policyę zakneblować usta temu nieznanemu a tak zaciekłemu nieprzyjacielowi.
Du Roy stawał się znakomitością w grupie politycznej. Czuł rosnący swój wpływ, ujawniający się w każdem uściśnieniu, w każdym odbieranym ukłonie. Z drugiej strony pomysłowości żony, łatwo nabywane informacye, jej rozliczne znajomości i stosunki napełniały go podziwem i zachwytem.
Co chwila zastawał w swym salonie jakiegoś senatora, deputowanego, wysokiego urzędnika lub generała, którzy obchodzili się z Magdaleną jak z dawną i rozumną przyjaciółką.
Gdzie ona poznała tych wszystkich ludzi? W salonie — powiadała. Lecz jakim sposobem zdołała pozyskać ich przyjaźń i zaufanie? Tego nie pojmował.
— Byłaby z niej wytrawna dyplomatka — myślał.
Niejednokrotnie spaźniała się na obiad i zadyszana, czerwona i drżąca, nie zdjąwszy jeszcze woalki mówiła:
— Mam dzisiaj przysmaczek. Wyobraź sobie, minister sprawiedliwości zamianował dwóch urzędników policyjnych, którzy należeli do działu administracyjnego. Sprawimy mu takie lanie, że popamięta.
I sprawiali ministrowi lanie i powtarzali je nazajutrz i na trzeci dzień i dni następnych. Deputowany Laroche-Mathieu, co wtorek przychodzący na obiad, gdyż hrabia Vaudrec rozpoczynał tydzień, ściskał gorąco ręce młodej kobiety, a mężowskie znów z widoczną, nieukrywaną radością, powtarzając raz po raz:
— Chryste Jezu! co za kampania! Jeśliby się nam jeszcze teraz nie udało?
W istocie, spodziewał się teki spraw zagranicznych, na którą miał chętkę oddawna.
Był to polityk o dwóch obliczach, człowiek bez przekonań, bez silnych środków, nieśmiały i niewykształcony, z fachu adwokat prowincyonalny, piękny mężczyzna, utrzymujący równowagę filuta we wszystkich najskrajniejszych partyach, rodzaj republikańskiego jezuity lub wątpliwej natury grzyba liberalnego, jakich setki wyrastają na śmietniku głosowania powszechnego.
Prowincyonalny jego machiawelizm czynił go silnym między współkolegami, osobnikami wykolejonymi, lub niedorostkami, sprawującymi obowiązki poselskie. Był staranny, dobrze wychowany i dość sympatyczny, by módz liczyć na powodzenie. Miał też dosyć szczęścia w świecie, w tak zwanem towarzystwie mieszanem, nie mającem jasnego pojęcia o koniecznych warunkach męża stanu.
— Laroche będzie ministrem — powtarzano wszędzie.
I Laroche silniej od innych wierzył, że to nastąpi.
Był jednym z głównych akcyonaryuszów dziennika Waltera, kolegi swego i wspólnika w różnych przedsiębiorstwach finansowych.
Du Roy podtrzymywał go silnie i miał już co do niego plany ukryte. Zresztą kontynuował on tylko dalej dzieło rozpoczęte przez Forestiera, któremu w razie tryumfu, przyobiecał był Laroche krzyż legii honorowej. Dekoracya przyozdobi pierś nowego męża Magdaleny, ot i wszystko. Pozatem nic się nie zmieniło. Rozumiano tak dobrze, iż nic się nie zmieniło, że koledzy Du Roy’a zaczęli mu urządzać piłę, która irytowała go niepomiernie.
Nie nazywano go inaczej, tylko Forestier.
Zaledwie pojawił się w redakcyi, wołano:
— Słuchaj no, Forestier.
Udawał, że nie słyszy i szukał listów w przeznaczonej dla siebie skrzynce.
Głos odzywał się ponownie:
— Hej! Forestier!
Ciche śmiechy obiegały salą.
Gdy następnie przechodził do biura dyrektora, wołający zatrzymywał go, przepraszając:
— Ach! przepraszam najmocniej, to do ciebie chciałem mówić. Jakie to głupie! Zdaje mi się ciągle, że ten biedny Karol wchodzi. Ale to dlatego, że artykuły twoje dyabelnie są podobne do jego artykułów. Każdy się na nie łapie.
Du Roy nie odpowiadał, lecz wściekał się ze złości, a w sercu jego rosła tajona nienawiść ku nieboszczykowi.
Sam nawet ojciec Walter zadecydował, gdy dziwiono się rażącemu podobieństwu określeń i pomysłów nowego a umarłego redaktora politycznego, „iż w istocie, jest to Forestier, lecz Forestier dojrzalszy, bardziej nerwowy i wytrawny“.
Innym znów razem, gdy Du Roy przypadkowo otworzył szafę z bilboqietami, znalazł wszystkie bilboqiety swego poprzednika, okryte czarną krepą, jego zaś własny, którym odbywał pierwsze próby pod kierunkiem Saint-Potin’a, przystrojony był różową wstążeczką. Wszystkie stały w tym samym porządku, co dawniej, stosownie do wielkości, a karta umieszczona nad niemi, oznajmiała: „Dawna kolekcya Forestier’a i spółki. Forestier-Du Roy, patentowany spadkobierca. Spuścizna niezużyta, mogąca służyć w każdym wypadku, nawet w podróży.“
Zamknął spokojnie szafą, mówiąc dość głośno, by go usłyszano:
— Głupców i zazdrosnych nie brak nigdy.
Czuł się jednak zranionym w swej dumie i ambicyi, w tej dumie i ambicyi autora, która wyraża czujną zawsze wrażliwość nerwową, zarówno u reportera, jak i u genialnego poety.
Słowo to: „Forestier“ rozdzierało mu uszy, lękał się je usłyszeć, czuł, iż czerwieni się za każdym razem. Słowo to oznaczało dlan szyderstwo, było dlań obelgą. Krzyczało mu ciągle: To żona twoja pracuje za ciebie, taksamo, jak pracowała za pierwszego męża. Bez niej, nie byłbyś niczem.
Przyznawał zresztą, że Forestier nie znaczyłby nic bez Magdaleny; ale on! cóż znowu!
Myśl ta napastowała go nawet po powrocie do domu. Wszystko przypominało mu umarłego. Wszystkie meble, wszystkie graciki, wszystko, czego on dotykał. Z początku nie zastanawiał się nad tem; piła jednak urządzana konsekwentnie przez kolegów, wytworzyła w umyśle jego rodzaj rany, którą tysiączne drobiazgi wpierw niespostrzegalne, rozdrażniały teraz jadowicie.
Nie mógł wziąść do ręki żadnego przedmiotu, aby jednocześnie nie ujrzeć na nim ręki Karola. Widział i posiadał jedynie to, co tamtemu dawniej służyło, co było przez niego kupione i lubione, co było wyłączną jego własnością. Nawet wspomnienie stosunku, łączącego tamtego człowieka z żoną jego, sprawiało mu torturą bolesną. Dziwił się niejednokrotnie buntowi, powstającemu w głębi serca, zapytując sam siebie:
— Jak to u dyabła, mogło się zacząć? Nie jestem przecie zazdrosny o przyjaciół Magdaleny. Nie interesuje mnie, co ona robi. Wchodzi i wychodzi, kiedy jej się podoba; a jednak wspomnienie tego gbura, Karola, doprowadza mię do wściekłości! W gruncie rzeczy — dodawał w myśli — był to po prostu głupiec; to mnie prawdopodobnie tak rani. Gniewa mnie, iż Magdalena mogła była poślubić takiego głupca.
I Jerzy powtarzał bezustannie:
— Jak też ta kobieta mogła bodaj na chwilę pokochać takie bydlę?
Nienawiść jego wzrastała z każdym dniem. Tysiączne, najmniej znaczące szczegóły, kłuły go niemiłosiernie jak szpilki. Każde słowo Magdaleny, wymówione z powodu tamtego, każde podobne odezwanie się służącego lub pokojówki irytowało go niepomiernie.
— Dlaczego nie jadamy leguminy? — spytał raz Du Roy, lubiący słodkie potrawy. — Nigdy nie każesz robić.
— Ach, prawda, zapominam zawsze — zaśmiała się młoda kobieta. — Ale bo widzisz, to dlatego, że Karol nie cierpiał...
Przerwał jej z niecierpliwością, nie dającą się opanować:
— Ach! wiesz, ten Karol zaczyna mnie już dyabelnie nudzić. Zawsze: Karol to, Karol tamto, Karol lubił, Karol nie lubił. Karol umarł, więc dajże mu pokój.
Magdalena przypatrywała mu się ze zdumieniem, nie pojmując, skąd u niego podobna wściekłość. Będąc jednak nadzwyczaj sprytną, domyśliła się potrosze, co dzieje się w głębi jego duszy. Domyśliła się, iż każdej chwili, na każdym kroku, wspomnienie umarłego zatruwa mu spokój.
Być może, iż uważała to za dzieciństwo; pochlebiało jej to jednak; więc umilkła, nie dodawszy ani słowa.
Irytował się na siebie za ten wybuch gniewu, którego nie był zdolnym ukryć. Gdy po obiedzie, jak zwykle, pisali razem artykuł, zaplątał sobie nogi we futro, leżące pod biurkiem, a nie mogąc z niem dojść do ładu, odrzucił je, zapytując ze śmiechem:
— Czy Karolowi zawsze było zimno w nogi?
— Ach! on żył zawsze pod groźbą kataru — odpowiedziała również ze śmiechem — miał bardzo wątłe piersi.
— Czego najlepszy zresztą dał dowód! — zawołał brutalnie.
Natychmiast jednak dodał z galanteryą, całując rękę młodej kobiety:
— Na moje szczęście.
Idąc na spoczynek, prześladowany ciągle tą samą myślą, spytał jeszcze:
— A może Karol dla uchronienia uszu od przeciągów nosił bawełniane szlafmyce?
— Nie, tylko szalikiem obwiązywał sobie czoło — odpowiedziała żartobliwie.
Jerzy wzruszył pogardliwie ramionami i tonem wyższości oświadczył:
— Stary dudek.
Od tej pory Karol stał się dlań ustawicznym tematem rozmowy. Najbardziej błaha przyczyna sprowadzała mu na usta: „biedny Karol“, a słowa te wymawiał z pewnem politowaniem. Po powrocie z biura, gdzie co najmniej dwa lub trzy razy interpelowano go pod adresem Forestier’a, mścił się w domu drwinami i nienawiścią pod adresem nieboszczyka. Przypominał jego błędy, wady, jego śmieszności, małostki, wyliczał je sumiennie, rozwijał i podkreślał, jakby chciał tym sposobem zwalczyć w sercu żony wpływ nienawistnego rywala.
— Powiedz-no, Magdalenko, — powtarzał — czy przypominasz sobie dzień, kiedy ten korniszon Forestier starał się nam dowieść, że ludzie otyli silniejsi są od chudych?
To znów pragnął się dowiedzieć o nieboszczyku mnóstwa poufnych szczegółów, których młoda kobieta, podrażniona już cokolwiek, nie chciała mu udzielić. Nalegał jednak w dalszym ciągu:
— No, opowiedz-że mi to. Musiał być okropnie zabawny w takiej chwili?
— Ale dajże mi wreszcie pokój — wyrzekła przez zaciśnięte zęby.
— Nie, musisz mi powiedzieć! Prawda, że to bydlę musiało być okropnie zabawne. Ach! co to był za nieokrzesaniec! — zamykał zwykle rozmowę.
Pewnego wieczora, było to pod koniec czerwca, Jerzy palił przy otwartem oknie, a silny upał wieczorny wzbudził w nim chęć przechadzki.
— Magdalenko, czy nie chciałabyś się przejechać? — zapytał. — Pojechalibyśmy do Lasku Bulońskiego.
— I owszem.
Wzięli odkryty powozik i udali się Polami Elizejskiemi w stronę lasku. Noc była cicha, powietrze, napływające do płuc, zdawało się wychodzić z pieca rozpalonego. Szereg pojazdów wiózł całe tłumy zakochanych. Powozy ciągnęły jedne za drugimi, bez końca.
Jerzy z Magdaleną bawili się oboje, patrząc na te czułe pary, jadące w powozach. Była to cała olbrzymia fala, płynąca pod gorące i gwiaździste niebo lasku. Prócz turkotu cichego kół, nic nie było słychać dokoła. Przejeżdżali, przejeżdżali po dwoje w każdym powozie, przytuleni do siebie na powozowych poduszkach, pogrążeni w halucynacyjnych pragnieniach, drżący w oczekiwaniu bliskiej rozkoszy. Gorąca pomroka zdawała się być przesyconą pocałunkami. Czułość, miłość zwierzęca, przenikające atmosferę, czyniły ją cięższą jeszcze i bardziej duszną. Wszyscy ci ludzie, złączeni gorącym uściskiem, pijani jedną jedyną myślą, jedną żądzą, roztaczali naokół siebie zaraźliwą jakąś gorączkę. Wszystkie te miłością przepełnione powozy, ponad którymi zdawały się krążyć pocałunki i pieszczoty, pozostawiały na swej drodze tchnienie zmysłowe, subtelne a niepokojące.
Nawet Magdalena i Jerzy ulegli tej miłosnej zarazie. Milcząc, owładnięci ciężarem atmosfery i porywającą ich żądzą, ujęli się za ręce.
Na zakręcie, prowadzącym ku fortyfikacyom, pocałowali się oboje, a Magdalena, zmięszana cokolwiek, szepnęła:
— Jesteśmy takimi samymi łobuzami, jak w podróży do Rouen.
Fala powozów rozpłynęła się teraz po ciernistych alejach. W alei „Jeziora“, którą jechało teraz dwoje młodych ludzi, tłum powozów zmniejszył się nieco, lecz cień, padający od zbitych gęsto drzew, powietrze, odświeżone masą liści i wilgocią strumienia, szemrzącego tuż koło drogi, pewien rodzaj szerokiej, nocnej przestrzeni, roziskrzonej migotliwemi gwiazdami, nadawały pocałunkom kochanków uroku bardziej przejmującego.
— Ach, moja mała Magdalenko — szepnął Jerzy, przyciskając ją do siebie.
— Przypominasz sobie ten twój las w Canteleu? — przemówiła. — Jaki on był straszny. Zdawało mi się, iż jest przepełniony dzikiemi zwierzętami i że nie ma początku, ani końca. Tymczasem tutaj, jak uroczo. Czuć pieszczotę w powietrzu, a w dodatku wiem doskonale, że po drugiej stronie lasku jest Sèvres.
— Ach! w moim lesie — odpowiedział — były tylko same sarny, lisy, wiewiórki i dziki, a gdzieniegdzie jakiś domek leśniczego.
Słowo ostatnie (po francusku leśnik, brzmi: forestier) zadziwiło go niepomiernie. Zdawało mu się, iż krzyknął mu je ktoś przez jakąś tubę. Zamilkł raptownie, zdjęty dziwną nieustającą zawiścią, tą zazdrosną a toczącą mu serce złością, która od pewnego czasu zatruwała i psuła mu spokój.
— Czy przychodziłaś tu wieczorami z Karolem? — zapytał po chwili.
— Ma się rozumieć, często nawet — odrzekła.
Ogarnęła go raptowna chęć, powrotu do domu, chęć nerwowa, ściskająca mu serce. Obraz jednak Forestier’a owładnął całkowicie jego umysłem, mordował go niemiłosiernie. O nim tylko jednym mógł był myśleć i mówić.
— Słuchaj, Magdalenko — począł z irytacyą.
— Czego chcesz, mój drogi?
— Przyprawiałaś ty rogi temu biednemu Karolowi?
— Ach! jaki ty się stajesz głupi ze swoimi dowcipami! — mruknęła ironicznie.
Jerzy nie odstępował jednak od swojej myśli.
— No, moja Magdalenko, bądźcie szczerą, przyznaj się. Przyprawiałaś mu rogi? Przyznaj się do tego.
Magdalena milczała, urażona, jak wszystkie kobiety w podobnych wypadkach.
— Słowo daję — ciągnął uparcie — jeśli kto miał do nich odpowiednią głowę, to właśnie on. Ach! tak, tak! Toby mnie dopiero uradowała wiadomość, że Forestier miał przyprawione rogi. Och! co za znakomita głowa...
Uczuł, iż kobieta się uśmiecha, może pod wpływem jakichś wspomnień; nalegał więc w dalszym ciągu:
— No, powiedz-że! Cóż to szkodzi? Przeciwnie, to będzie bardzo zabawne, jeśli mi wyznasz, żeś go oszukiwała, jeśli to wyznasz właśnie przedemną.
Pod wpływem nienawiści, drżał na samą myśl, że Karol, ten obrzydliwy Karol, ten znienawidzony umarły, napiętnowany był hańbą podobną. A jednak inny jeszcze niepokój, niepokój niewyraźny, pobudzał w nim pragnienie dowiedzenia się prawdy.
— Magdalenko, moja śliczna Magdalenko — powtarzał — proszę cię, powiedz mi. O, to była osobistość godna podobnego przystrojenia! Byłabyś niesprawiedliwą, gdybyś mu nie była dała tego, co mu się bezsprzecznie należało. No, moja Magdalenko, powiedz...
Widocznie musiało ją bawić to długie naleganie, gdyż śmiała się ciągle. Śmiała się śmiechem krótkim, urywanym.
Jerzy, przykładając usta do ucha żony, powtarzał:
No!... moja najdroższa... wyznaj?...
Kobieta odrzuciła się ruchem gwałtownym i rzekła ostro:
— Jakiż z ciebie nudziarz! Czyż odpowiada się na podobne zapytania?
Wymówiła to tonem tak dziwnym, iż Jerzy uczuł dreszcz lodowaty, pod wpływem którego zamilkł przerażony, niepewny, dyszący lekko, jakby pod wpływem jakiegoś wstrząśnienia moralnego.
Powóz toczył się teraz po alei, biegnąc tuż obok jeziora, na które gwiaździste niebo rzucało całe snopy bladych świateł. Dwa, zaledwie dostrzegalne w ciemnościach łabędzie pływały cicho po jego srebrzystych falach.
— Zawracaj! — krzyknął Jerzy do woźnicy.
I powóz skręcił napowrót, krzyżując się z innymi pojazdami, posuwającymi się powoli. Wielkie latarnie powozów błyszczały jak oczy w nieprzebitych mrokach lasku.
— Jakim to ona dziwnym powiedziała tonem! Czyżby to było wyznanie? — zapytywał sam siebie.
I pewność niemal, że oszukiwała swego pierwszego męża, napełniła go naraz wściekłością. Miał niewymowną chęć bić ją teraz, udusić, wyrywać jej włosy.
Ach! gdyby mu była odpowiedziała: „Ależ, mój drogi, gdybym go była miała oszukiwać, oszukiwałabym z tobą.“ Jak on byłby ją za to ucałował, przytulił, uściskał!
Zatopiwszy wzrok w niebie gwiaździstem, niezdolny z nadmiaru podrażnienia myśleć o czemkolwiek, siedział ze skrzyżowanemi rękami. Czuł tylko fermentującą w sobie ową zawiść i złość, jaką knuje każdy mężczyzna wobec pożądliwych kaprysów kobiecych. Po raz pierwszy odczuł owe nieokreślone męczarnie podejrzywającego męża! Jednem słowem, był zazdrosnym, zazdrosnym za umarłego, za Forestiera! zazdrosnym do takiego stopnia, że powstała w nim nagle gwałtowna nienawiść ku Magdalenie. Skoro oszukiwała tamtego, jakżeż on mógłby mieć do niej zaufanie?
Powoli jednak, wzburzony jego umysł zaczął się uspakajać i, śmiało stawiając czoło cierpieniu, zadecydował w myśli:
— Każda kobieta jest prostytutką; trzeba się niemi posługiwać, nie dając im nic nawzajem.
Gorycz wypełniająca mu serce, wylała się w słowach wzgardliwych, pełnych ohydy. Nie zdołała jednak rozpłynąć się całkowicie. Powtarzał więc w duchu:
— Świat należy do silnych. Trzeba być silnym. Trzeba stać ponad wszystkiem.
Powóz jednak toczył się szybko. Byli teraz na fortyfikacyach. Duroy ujrzał naprost siebie rozlaną na niebie czerwoną jasność, podobną do łuny kuźni olbrzymiej. Usłyszał jakieś niewyraźne szmery; niezliczone, bezustanne i różnorodne odgłosy, odgłosy głuche, bliskie lub dalekie, niepewne jakieś i olbrzymie tętna życiowe, tchnienie oddychającego Paryża, zmęczonego i wyczerpanego kolosa, odpoczywającego w tę noc letnią.
— Byłbym wielkim osłem, martwiąc się z tego powodu. Każdy dla siebie. Zwycięstwo przy śmiałych. Wszystko jest tylko egoizmem. Egoizm skierowany ku ambicyi i fortunie, więcej wart od egoizmu, skierowanego ku kobietom i miłości.
Brama Tryumfalna, wznosząca się na dwóch olbrzymich podstawach, widniała już przy wejściu do miasta. Brama ta, rodzaj bezkształtnego olbrzyma, wydawała się jakoby gotową do pochodu wzdłuż otwartej przed nią alei.
Jerzy i Magdalena znaleźli się teraz wśród długiej linii pojazdów, odwożących na uprągniony spoczynek milczące i w czułym uścisku splecione pary. Zdawało się, iż ludzkość cała, pijana żądzą, radością i szczęściem, prześlizguje się tuż pod ich bokiem.
— O czem tak myślisz, najdroższy? — odezwała się słodkim głosem młoda kobieta, przeczuwająca doskonale, co dzieje się w sercu jej męża.
— Minęło już dobre pół godziny, odkąd milczysz.
— Myślę o tych wszystkich całujących się durniach — odparł z gniewem — i powiadam sobie, że doprawdy, wiele jest innych rzeczy w życiu do załatwienia.
— Tak... ale i to dobre czasami.
— Tak, dobre... dobre... gdy człowiek nie ma nic lepszego do roboty!
Myśl Jerzego pracowała dalej, odzierając życie z poetycznej jego osłony, odzierając z pewnym rodzajem zawiści okrutnej.
Byłbym też ostatnim głupcem, wstydząc się lub pozbywając czegokolwiekbądz dobrego, niepokojąc się, mordując, tocząc sobie serce, jak to czynię od pewnego czasu.
Obraz Forestier’a przemknął mu znowu przez umysł, lecz nie obudził już najlżejszego niepokoju. Zdało mu się, iż pogodzili się teraz, iż stali się przyjaciółmi. Miał nawet ochotę krzyknąć: „Dobry wieczór, stary“.
— Gdybyśmy tak zajechali do Tortoni’ego na lody — odezwała się Magdalena, zakłopotana tem długiem milczeniem.
Spojrzał na nią z ukosa. Delikatny profil młodej kobiety zarysował się w żywem świetle girlandy gazowej, zwiastującej ogródkowy teatrzyk.
— Jaka ona piękna — pomyślał. — Ech! tem lepiej. Dobra mysz dla dobrego kota. Ale jeśli sądzisz, że będę dla ciebie zawracał sobie głowę, to chyba prędzej zrobi się upał na biegunie północnym.
— Alei i owszem, kochanko — odpowiedział natychmiast. I ażeby się niczego nie domyśliła, pocałował ją nawet. Młodej kobiecie wydało się, iż wargi męża są lodowate. Uśmiechała się jednak zwykłym swoim uśmiechem, gdy wchodząc na stopnie, prowadzące do teatralnego budynku, ujmowała jego ramię.

III.

Nazajutrz, wszedłszy do biura, Jerzy udał się natychmiast do Boisrenard’a.
— Kochany przyjacielu, mam do ciebie prośbę. Od niejakiego czasu bawią się tutaj w nazywanie mnie Forestier’em. Co do mnie, zaczynam to uważać za mocno głupie. Czy nie byłbyś tak łaskawym uprzedzić delikatnie wszystkich kolegów, iż wypoliczkuję pierwszego, pozwalającego sobie na podobne żarty. Niech sami osądzą, czy zabawka ta warta kulki w łeb. Zwracam się do ciebie, gdyż jako człowiek spokojny możesz zapobiedz nieprzyjemnym następstwom, a przytem byłeś już raz moim świadkiem w pojedynku.
Boisrenard podjął się zlecenia.
Du Roy wyszedł na miasto za interesami i wrócił za godzinę. Nie usłyszał już zwykłego przezwiska. Powróciwszy do domu, usłyszał w salonie jakieś głosy kobiece.
— Kto tam? — zapytał służącego.
— Pani Walter i pani de Marelle — brzmiała odpowiedź.
Uczuł cokolwiek silniejsze bicie serca.
— Ano, zobaczmy — rzekł do siebie i otworzył drzwi.
Klotylda siedziała w rogu kominka, naprost światła, padającego na nią z okna. Zdało się Jerzemu, iż pobladła nieco na jego widok. Przywitał naprzód panią Walter i dwie jej córki, siedzące tuż koło niej, jakby na straży; potem dopiero zwrócił się do dawnej kochanki. Podała mu rękę, którą uścisnął wymownie, jakby chciał przez to powiedzieć: „Kocham cię zawsze.“ — Odpowiedziała na ten uścisk.
— Jakże się pani miewa? — zapytał. — Od wieków pani nie widziałem.
— Doskonale — odpowiedziała tonem swobodnym. — A wy, Bel-Ami?
— Pozwolisz, bym nazywała go jak dawniej: Bel-Ami? — spytała, zwracając się do Magdaleny.
— Ależ ma się rozumieć, moja droga, pozwalam na wszystko, czego tylko zechcesz.
W słowach tych zdawała się ukrywać lekka ironia.
Pani Walter opowiadała o jakiejś zabawie, urządzanej przez Jakóba Rival’a, w kawalerskiem jego mieszkaniu; miał to być jakiś turniej w obecności kobiet z towarzystwa.
— To będzie nadzwyczaj interesujące — mówiła. — Jestem też w rozpaczy, że nie będę miała z kim pójść, gdyż mąż mój wyjeżdża właśnie.
Du Roy ofiarował swe usługi, które przyjęto.
— Będziemy panu ogromnie wdzięczne — rzekła — ja i moje córki.
Spojrzał na młodszą z panien Walter i pomyślał:
— To wcale niczego dziewczyna, ta mała Zuzanna. Tak, wcale niczego.
Robiła wrażenie laleczki o jasno blond fryzowanych włosach, maleńkiej, lecz zgrabnej, smukłej i wiotkiej jak trzcinka, istnej figurki miniaturowej. Oczy miała jasne, szaro-niebieskie, jakby malowane przez fantastycznego, a pracowitego artystę, ciało bardzo białe, bardzo delikatne, gładziutkie, bez najlżejszej plamki, włosy, mocno fryzowane, rozrzucone umiejętnie, tworzyły dokoła twarzy uroczy, delikatny obłoczek, podobny do fryzury pięknych i zbytkownych lalek, jakie spotykać można niejednokrotnie u dzieci, trochę zaledwie większych od swych zabawek.
Starsza siostra, Rozalia, brzydka była, płaska i nie zwracająca na siebie uwagi, jedna z tych dziewcząt, z któremi i o których nie zwykło się mówić.
— A zatem mogę liczyć na pana w przyszły czwartek, o godzinie drugiej po południu — odezwała się pani Walter, powstając.
— Tak pani. Stawię się z pewnością — dopowiedział.
Zaledwie te panie wyszły, podniosła się również pani de Marelle:
— Do widzenia, Bel-Ami — rzekła na pożegnanie, podając mu rękę.
Tym razem uścisk pochodził od Klotyldy — uścisk bardzo silny i długi. Jerzego wzruszyło ciche wyznanie tego prawdziwie cygańskiego i dobrego dziecka, które może i naprawdę go kochało.
— Pójdą do niej zaraz jutro — pomyślał.
Zaledwie znalazł się sam na sam z żoną, Magdalena wybuchnęła śmiechem wesołym, serdecznym.
— Czy wiesz — rzekła, patrząc mu prosto w oczy, — że roznieciłeś namiętność w sercu pani Walter?
— Cóż znowu? — odparł z niedowierzaniem.
— Tak, zapewniam cię. Mówiła mi o tobie z szalonym entuzyazmem. To bardzo zabawne z jej strony! Pragnęłaby znaleźć dwóch takich mężów dla swoich córek!... Na szczęście, podobne rzeczy nie mają w danym wypadku żadnego znaczenia.
— Jakto, nie mają żadnego znaczenia? — zapytał, nie wiedząc, co chce przez to powiedzieć.
— Oh! pani Walter — odpowiedziała tonem kobiety, przeświadczonej o trafności swego sądu — pani Walter jest jedną z tych, o których nie powiedziano nigdy złego słowa, ale to nigdy a nigdy. Jest ona niezdobytą pod każdym wzglądem. Męża jej znasz tak samo, jak ja, ale ona, to zupełnie co innego. Cierpiała wprawdzie wiele, że wyszła za żyda, pozostała mu jednak wierną.
— Ja myślałam, że ona jest również żydówką — przerwał młody człowiek ze zdziwieniem.
— Ona? Cóż znowu! Ona jest protektorką wszystkich filantropijnych stowarzyszeń w kościele świętej Magdaleny. Wzięła nawet ślub religijny. Nie wiem jednak, czy ojciec Walter się ochrzcił, czy też, poprostu kościół patrzył na to przez palce.
— Ach! — bąkał Jerzy — ona... mię zatem... łapie?
— Najpewniej i najzupełniej. Gdybyś nie był już w niewoli, poradziłabym ci starać się o rękę... Zuzanny raczej, niż Róży, nieprawdaż?
— Ach! sama matka jeszcze niczego — odparł, podkręcając wąsika.
— Wiesz, mój mały — rzekła Magdalena zniecierpliwiona — matki, to ci życzę z całego serca. Nie przeraża mnie ona jednak. W tym wieku nie popełnia się pierwszego błędu. Trzeba się do tego zabrać wcześniej.
— A gdyby to było prawdą, że mógłbym dostać Zuzannę — pomyślał Jerzy. — Potem wzruszył ramionami:
— Ależ... szaleństwo... Czyż ojciec byłby mi ją oddał!
Postanowił jednak uważać lepiej na zachowanie się wobec niego pani Walter, nie zadając sobie pytania, czy mógłby z tego korzystać.
Przez cały wieczór nagabywały go wspomnienia miłosne z Klotyldą, wspomnienia tkliwe i zmysłowe zarazem. Przypominał sobie jej głupstwa, pieszczoty, wycieczki awanturnicze:
— Doprawdy, ona jest nadzwyczaj przyjemną — powtarzał w myśli. — Tak, pójdę do niej jutro.
Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, poszedł w istocie na ulicę de Verneuil. Taż sama dziewczyna otworzyła mu drzwi i zwyczajem służących u średnio zamożnych mieszczan, spytała poufale:
— Jakie się pan miewa? dobrze?
— Doskonale, moja mała — odpowiedział.
Wszedł do salonu, w którym słychać było niewprawne ćwiczenie na fortepianie. Grającą była Lorka. Przypuszczał, że rzuci mu się na szyję. Dziewczynka jednak, powstawszy z powagą, złożyła mu ukłon ceremonialny, godny osoby dorosłej i oddaliła się w milczeniu. Miała minę kobiety obrażonej, która go zdumiała.
Za chwilą weszła matka. Ujął ją za rękę i pocałował.
— Ileż razy myślałem o pani — przemówił.
— Ja także — odparła.
Usiedli, patrząc sobie prosto w oczy i uśmiechając się nawzajem, mając ochotą ucałować się w usta.
— Maleńka moja Klo, kocham cię.
— Ja również.
— A zatem... zatem... nie bardzo się na mnie gniewałaś?
— Tak i nie... Sprawiło mi to przykrość, potem jednak zrozumiałam powód i powiedziałam sobie: Ba, powróci do mnie, dziś czy jutro.
— Nie śmiałem przyjść, nie wiedząc, jak mnie przyjmiesz. Nie śmiałem, lecz miałem ogromną ochotą. Ale, à propos. Powiedz mi, co się dzieje z Lorką. Zaledwie raczyła mnie powitać i uciekła, jakby rozgniewana.
— Albo ja wiem! Nie można jednak mówić z nią o tobie od czasu twego ożenienia. Doprawdy, przypuszczam, iż musi być chyba zazdrosną o ciebie.
— Ale cóż znowu!
— Tak, tak, mój kochany. Nie nazywa cię już Bel-Ami, tylko Forestier’em.
Du Roy poczerwieniał, poczem zbliżając się do młodej kobiety, szepnął:
— Daj buzi.
Spełniła jego życzenie.
— Gdzie moglibyśmy się zobaczyć? — zapytał.
— Ależ... przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Więc mieszkanie nie jest wynajęte?
— Nie... zatrzymałam je.
— Zatrzymałaś?
— Tak, myślałam zawsze, że powrócisz.
Fala pychy radosnej rozdęła mu piersi.
Ta więc go kochała miłością prawdziwą, głęboką i stałą.
— Uwielbiam cię — szepnął. — A twój mąż, dobrze się miewa? — zapytał po chwili.
— Tak, doskonale. Był tu przez cały miesiąc i wyjechał dopiero pozawczoraj.
— Wybornie się składa! — zawołał Jerzy, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu.
— A tak, doskonale się składa — odpowiedziała naiwnie. — Chociaż, co prawda, bytność jego też niewiele przeszkadza. Wszak wiesz o tem.
— Tak, to prawda. Zresztą, to bardzo przyjemny człowiek.
— A ty? — zapytała. — Jakże to nowe życie?
— Ni złe, ni dobre. Żona moja, to towarzyszka... wspólniczka.
— Nic więcej?
— Nic więcej... Co do serca...
— Rozumiem dobrze. Jest jednak przyjemna.
— Tak, ale to mnie nie wzrusza. Kiedyż się zobaczymy? — szepnął, przysuwając się do Klotyldy.
— Ależ... jutro... jeśli chcesz?
— Tak, jutro, o godzinie drugiej.
— O drugiej.
Powstał, zabierając się do wyjścia, poczem wyjąkał z pewnem zakłopotaniem:
— Wiesz, chciałbym wziąć teraz całkowicie na siebie to mieszkanie przy ulicy Konstantynopolskiej. Chcę tego koniecznie. Tegoby jeszcze brakowało, byś ty za nie płaciła.
Tym razem Klotylda ucałowała z uwielbieniem ręce kochanka, szepcząc miłośnie:
— Uczynisz, jak zechcesz. Wystarcza mi, iż zachowałam je do naszego spotkania.
Du Roy oddalił się pełen zadowolenia.
Przechodząc koło jakiejś fotograficznej wystawy, ujrzał portret wspaniałej kobiety, przypominąjącej mu panią Walter.
— Mniejsza o to — powiedział sobie — musi ona być jeszcze niczego. Jak to się stało, iż nigdy nic zwróciłem na to uwagi? Ciekaw jestem, jak mnie przyjmie we czwartek.
Idąc, zacierał ręce. Serce miał napełnione wewnętrzną i głęboką radością powodzenia, radością w całem tego słowa znaczeniu, radością człowieka zręcznego i dochodzącego do celu, radością subtelną, złożoną z zadowolonej próżności i rozkoszy zmysłowej, jaką daje przywiązanie kobiety.
We czwartek, zapytał Magdaleny:
— A ty nie pójdziesz na ten turniej do Rival’a?
— Oh! nie. To mnie zgoła nie zajmuje. Pójdę dziś do Izby deputowanych.
Pojechał zatem po panią Walter, a ponieważ pogoda była prześliczna, wziął odkryty powóz.
Zdziwił się niezmiernie, ujrzawszy ją dzisiaj: tak była piękną i młodą. Nosiła jasną tualetę, a wycięty cokolwiek stanik pozwalał się domyślać pod przeźroczystą koronką, pełnej i falującej piersi. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak świeżą i ponętną. Osądził, iż jest to jeszcze kobieta godna pożądania.
Postawę miała szlachetną i dystyngowaną, pewien pozór spokojnej mamy, co pozwalało jej przesuwać się niepostrzeżenie pośród lwów salonowych. Zresztą mówiła zwykle mało, wygłaszając sądy znane, przyzwoite i umiarkowane; wszystkie jej myśli były w porządku, dobrze uszykowane, wolne od jakichkolwiek wybryków.
Córka jej Zuzanna, cała w zwojach różowej materyi, przypominała świeżo werniksowany portret à la Watteau, siostra zaś starsza miała minę guwernantki, towarzyszącej tamtej ślicznej żywej laleczce.
Przed mieszkaniem Rival’a stał już cały szereg powozów.
Du Roy podał ramię pani Walter.
Zabawa urządzona była na dochód sierot szóstego okręgu, pozostających pod opieką wszystkich żon senatorów i deputowanych, mających jakiekolwiek stosunki z La Vie Française.
Pani Walter nie przyjmując tytułu protektorki, przyrzekła jednak przybyć na tę uroczystość ze swemi córkami. Nazwiska swego udzielała jedynie sprawom, odbywającym się pod egidą kościoła; nie przez krańcową dewocyę, lecz dlatego, że małżeństwo z żydem zobowiązywało ją poniekąd do pewnej gorliwości religijnej, zabawa zaś urządzana przez dziennikarza, przybierała pewien odcień republikański, co mogło się wydawać antyklerykalnem.
Od trzech już tygodni można było czytać w dziennikach różnorodnej barwy:
„Nasz znakomity współpracownik, Jakób Rival, powziął myśl zarówno genialną jak i szczęśliwą, urządzenia w swej prześlicznej zbrojowni, znajdującej się przy jego mieszkaniu kawalerskiem, rodzaju wielkiego turnieju, z którego dochód przeznacza się na rzecz sierót szóstego okręgu.
„Zaproszenia rozsyłają senatorowie: Laloigue, Remontel, Rissolin i żony znanych deputowanych, panie: Laroche-Mathieu, Percerol i Firmin. Podczas antraktów odbędzie się zwykła kwesta, a kwota zebrana przejdzie natychmiast w ręce komisarza szóstego okręgu lub jego reprezentanta“.
Była to szalona reklama, jaką zręczny dziennikarz wymyślił na swoją korzyść.
Jakób Rival oczekiwał gości przy drzwiach, prowadzących do jego mieszkania, w którem urządzony był bufet, również na korzyść funduszu ogólnego. Następnie uprzejmym gestem wskazywał małe schodki, prowadzące do piwnicy, w której znajdowała się zbrojownia i strzelnica, dodając:
— Na dół, panie, na dół. Turniej urządzony jest w apartamentach podziemnych.
Ujrzawszy żonę swego redaktora, skoczył ku niej z przywitaniem, poczem uścisnął rękę Jerzego:
— Jak się masz, Bel-Ami?
— Któż ci to powiedział, że... — zapytał zdziwiony.
— Obecna tu pani Walter, uważając ten przydomek za nader odpowiedni — przerwał gospodarz.
— Tak — potwierdziła pani Walter, czerwieniejąc.
— Wyznają, iż gdybym pana znała lepiej, zrobiłabym jak mała Lorka, nazywając go Bel-Ami. Przydomek ten bardzo panu przystoi.
— Alei pani, proszą, racz mnie tak nazywać — odpowiedział ze śmiechem.
— Nie. Zbyt mało się znamy — odparła, spuszczając oczy.
— Pozwól mi pani mieć nadzieją, iż poznamy się bliżej — odrzekł.
— Więc wtedy zobaczymy — odpowiedziała.
Zaczęli zstępować po wąskich schodkach, oświetlonych jedynym gazowym płomieniem. Kontrast gwałtowny słonecznego dnia z tą żółtawą jasnością miał w sobie coś niezwykle ponurego. Zapach piwniczny wznosił się ku tej krętej drabinie, zapach rozgrzanej wilgoci i spleśniałych, oczyszczonych chwilowo murów, do czego przyłączał się jeszcze zapach benzoesu, przypominając uroczystości kościelne, a z tem wszystkiem znowu spływały się kobiece perfumy, werwena, irysy i fiołki.
Z podziemia dolatywały głośne gwary, szmer tłumu podnieconego.
Piwnica oświetlona była gazowemi girlandami i latarniami weneckiemi, wyłaniającemi się z pod liści, okrywających ściany. Nic nie było widać, prócz zieleni. Sufit przybrany wrzosami, podłoga zasypana liśćmi i kwieciem.
Zachwycano się cudownym tym pomysłem. W małej piwniczce, w głębi, urządzona była estrada dla walczących, dokoła której stały dwa rzędy krzeseł dla sędziów. Główna piwnica mieściła kilka rzędów ławeczek, mogących pomieścić przeszło dwieście osób. Liczba wszystkich zaproszonych gości dochodziła do imponującej cyfry czterystu.
Przed estradą umieściła się już grupa młodych ludzi, przybranych w kostyumy zapaśników. Postacie wyniosłe, szczupłe, o ruchach elastycznych. Szeptano sobie ich nazwiska, wyliczano mistrzów i amatorów, cały zastęp znakomitości na polu szermierki. Dokoła tej grupy widać było mężczyzn starych i młodych, przybranych w długie tużurki i rozmawiających poufale z bohaterami uroczystości. Inni również pragnęli być widzianymi i poznanymi. Byli to książęta mieczowi, ubrani po cywilnemu, — kompetentni sędziowie.
Wszystkie niemal ławeczki zajęte były przez panie, czyniące wiele szmeru rozmową i szelestem jedwabiów. Wachlowały się jak w teatrze, gdyż duszno już było w tej grocie napełnionej zielenią. Dowcipniś jakiś krzyczał od czasu do czasu:
— Oranżada! limoniada! piwo!
Pani Walter zajęła z córkami miejsca zachowane dla nich w pierwszym rzędzie. Du Roy, umieściwszy je na ławeczce, rzekł:
— Oddalam się, gdyż mężczyznom nie wolno zajmować tych miejsc.
— Miałabym jednak ochotę zatrzymać pana przy sobie — z wahaniem rzekła pani Walter. — Mówiłby mi pan nazwiska walczących. Ot, gdyby pan tak stanął za ławeczką, nie przeszkadzałoby to nikomu.
Spojrzała nań swemi wielkiemi, słodkiemi oczyma.
— Zostań z nami... panie... panie Bel-Ami — nalegała.
— Jest nam pan niezbędnie potrzebny.
— Pani... usłucham z przyjemnością... — odpowiedział.
— Jaka to zabawna ta piwnica — odzywały się głosy ze wszystkich stron. — Jak tu przyjemnie!
Piwnicę tę znał Jerzy doskonale. Stanął mu teraz w pamięci ów nieszczęśliwy ranek, poprzedzający dzień jego pojedynku. W tej to sklepionej sali przepędził wówczas tyle godzin, naprzeciw maleńkiego białego punkciku, spoglądającego nań z głębi drugiej piwniczki, jakby wielkie a straszliwe jakieś oko.
— Zaczynamy — rozległ się od schodów donośny głos Jakóba Rival’a.
W tejże samej chwili weszło na estradę sześciu mężczyzn, przybranych w niesłychanie obcisłe tużurki, zarysowujące znakomicie ich torsy i zajęli miejsca, przeznaczone dla sędziów. Podawano sobie dokoła ich nazwiska: generał de Raynaldi, prezydent, mały człowieczek z wielkimi wąsami; artysta-malarz Józef Roudet, wysoki, łysy, z długą brodą; Mateusz de Ujar, Szymon Ramoncel, Piotr de Carvin, trzech młodych salonowców i mistrz Gaspard Merleron.
Dwie pankarty, umieszczone po dwu stronach piwnicy podawały nazwiska: „Pan Crevecoeur“ czytano po prawej, „Pan Plumeau“ po lewej stronie estrady.
Byli to dwaj mistrze, dobrzy mistrze drugorzędni. Zjawili się; szczupli, o twarzach marsowatych i ruchach cokolwiek sztywnych.
Powitawszy wszystkich automatycznym ukłonem wojskowym, przystąpili do ataku. W białych kostyumach, nawpół płóciennych, nawpół skórzanych, przypominali dwóch piechurów, bijących się na żarty.
Od czasu do czasu padało słowo: „trafił“. Wówczas sześciu sędziów, z minami znawców kiwało poważnie głowami. Publiczność nie widziała nic, prócz dwóch żywych maryonetek, rzucających się i wyciągających ramiona. Nie rozumiała nic, była jednak zadowoloną. Jednakowoż te dwie gestykulujące figury wydawały się jej niezbyt eleganckie i ogromnie śmieszne. Każdemu przychodziły na myśl drewniane figurki gladyatorów, sprzedawane na bulwarach w dzień Nowego Roku.
Dwaj pierwsi zapaśnicy ustąpili teraz miejsca panom: Planton i Carapin; jeden z nich był cywilem, drugi wojskowym. Pan Planton, mały człowieczek, stanął naprzeciw niezmiernie otyłego pana Carapin. Zdawało się, iż pierwsze dotknięcie szpady rozetnie ten balon, jak wydętego ze skóry słonia. Śmiano się serdecznie. Pan Planton skakał jak małpa. Pan Carapin ruszał ramieniem, reszta zaś ciała z powodu nadzwyczajnej otyłości pozostawała w stanie nieruchomym; co pięć minut zaś pochylał się naprzód z taką siłą, z takiem wytężeniem i energią, jakby tu naprawdę chodziło o życie. Trudno mu się było następnie wyprostować.
Znawcy oceniali jego walkę jako nadzwyczaj silną i wprawną. Ufna publika przyświadczała.
Następnie ukazali się panowie: Porion i Lapalme, jeden szermierz fachowy, a drugi amator. Ci wykonywali znowu ruchy gimnastyczne z taką zajadłością, iż sędziowie zmuszeni byli przenosić swoje krzesła z jednego końca estrady na drugi. Jeden z walczących uchylał się, drugi nacierał skokami wielkimi i nader komicznymi. Niektóre ruchy przy cofaniu się, śmieszyły zebraną damską publikę, inne gwałtowne, nacierające, przejmowały ją podziwem. Gimnastyczny ten atak wywołał okrzyk, wydany przez niewiadomo kogo: „Nie połamcie sobie żeber, ostrożnie“ Publika zrażona brakiem taktu, zawołała „Pst!“ Z ust do ust podawano sobie wyrok sędziów. Walczący wykazali wiele siły, nie zachowując niekiedy przepisów. Część pierwszą zakończyło piękne skrzyżowanie szabel Jakóba Rival’a ze znakomitym belgijskim profesorem, Lebeque. Rival podobał się ogólnie kobietom. Był to w istocie piękny chłopiec, dobrze zbudowany, giętki, zwinny i o wiele zręczniejszy, a bardziej elegancki od wszystkich poprzedników. W ruchach odpornych lub atakujących, zachowywał zwykłą swą a sympatyczną elegancyę salonową i stanowił dodatni kontrast wobec energicznych lecz pospolitych ruchów przeciwnika.
— Czuć człowieka dobrze wychowanego — mówiono.
Zwyciężył. Zasypano go gradem oklasków.
Dochodzący z góry od kilku minut jakiś dziwny odgłos, zaczął niepokoić zebraną w podziemiach publikę. Było to wielkie tupanie, połączone z głośnymi wybuchami śmiechu. Druga część zaproszonych, a nie mogących pomieścić się w piwnicy, zabawiała się widocznie na swój sposób. Na wąziuchnych, kręconych schodkach tłoczyło się z pięćdziesiąt osób. Upał stawał się nieznośnym. Wołano dokoła:
— Powietrza!
— Pić!
Tenże sam dowcipniś co przedtem, krzyczał głosem piskliwym:
— Oranżada! Limoniada! Piwo!
Rival, czerwony, nosząc jeszcze strój szermierza, wmieszał się między publikę, oświadczając, iż każe podać napoje chłodzące. Pobiegł ku schodom. Tu jednak komunikacya była zupełnie przerwana z jego mieszkaniem. Łatwiej było przebić sufit, niż przedostać się przez zbitą masę ludzką.
— Proszę przepuścić, lody dla dam! — krzyknął Rival.
— Lody! Lody! — powtórzyło z pięćdziesiąt głosów.
Zjawiła się w końcu taca, ale... z próżnemi szklaneczkami. Wszystko wypito po drodze.
— Udusić się tu można — wrzasnął jakiś głos donośny. — Kończmy prędko i wynośmy się.
— Kwesta! — odezwał się ktoś inny.
— Kwesta?... kwesta... kwesta — powtarzała dysząca ze znużenia, lecz mimo to wesoła publika.
Wówczas sześć pań poczęło krążyć między ławeczkami i do woreczków posypało się z brzękiem srebro i złoto.
Du Roy obznajamiał panią Walter z nazwiskami znakomitych osobistości. Byli to dziennikarze wielkiego świata, piszący do wielkich dzienników, a na Vie Française patrzący z lekceważeniem i pewną ostrożnością, dyktowaną doświadczeniem. Widzieli oni już tyle umierających świstków polityczno-finansowych, tworów kombinacyi podejrzanych, a zmiażdżonych upadkiem któregokolwiek z ministrów. Spotykało się tu również nazwiska malarzy i rzeźbiarzy, ludzi, należących zwykle do klubu strzeleckiego; był nawet jeden członek akademii, którego sobie wzajem pokazywano, dwóch artystów muzyków i wielu przedstawicieli szlachty zagranicznej; przy ich nazwiskach dodawał zawsze Du Roy sylabę Rast (co znaczy Rastaquouere), naśladując, jak mówił, anglików, kładących Esq. na swoich kartach wizytowych.
— Dzień dobry, kochany przyjacielu — krzyknął ktoś zdaleka do Jerzego.
Był to hrabia de Vaudrec. Młody człowiek przeprosiwszy damy, pospieszył przywitać wołającego.
— Co to za zachwycający człowiek ten hrabia Vaudrec — zadecydował, powróciwszy do pani Walter. — Czuć w nim rasę.
Pani Walter milczała. Była trochę zmęczona, a pierś jej falowała jakby z trudem, co zwróciło uwagę Jerzego. Od czasu do czasu spotykał spojrzenia „swojej redaktorowej“, spojrzenia niespokojne, niepewne, które spocząwszy na nim, natychmiast się odwracały.
— Ho!... ho... ho — pomyślał. — Czyżbym i tą był urzekł?
Skończono kwestą. Woreczki napełnione były srebrem i złotem. Nowa pankarta, umieszczona na estradzie, oznajmiała: „Wielka niespodzianka“. Członkowie sądu zajęli swoje miejsca.
Na estradzie ze szpadami w ręku pojawiły się dwie kobiety. Przybrane były jak do walki, w ciemny trykot, w bardzo krótką, zaledwie do połowy łydek sięgającą spódnicę i w nadęty na piersiach pancerz, zmuszający je do trzymania głowy wysoko. Były młode i piękne. Miłym uśmiechem powitały zebraną publiką. Oklaskiwano je długo. Rozpoczęła się walka wśród uprzejmego szmeru i szeptanych dowcipów.
Przyjazny uśmiech osiadł na wargach sędziów, oklaskujących z lekka piękne zapaśniczki.
Publice podobało się nadzwyczaj to widowisko. Nie szczędziła tez pochwał. Mężczyźni zapałali żądzą, u kobiet rozbudził się wrodzony gust paryski do przyjemnostek trochę błazeńskich, do elegancyi dwuznacznej, piękności półświatkowej, ogródkowych śpiewaczek i piosnek kabaretowych. Dreszcz radosny przebiegał zgromadzonych, ilekroć któraś z walczących się poddawała. Zwracając się do publiki plecyma, plecyma dobrze wydatnemi, zapalała spojrzenia i rozchylała usta wszystkich. Nie na same też tylko ruchy ręki zwracano uwagę.
Sala zabrzmiała hucznem brawem. Nastąpiło starcie mieczów, na które nikt jednak nie zwracał uwagi. Wszystkie zmysły skupiły się w słuch. Na górze działo się coś niezwykłego. Od kilku już minut słychać było niezmierny hałas, odgłos przesuwanych mebli, jakby przy przeprowadzce. Nagle dźwięki fortepianu przebiły się przez sklepienie i usłyszano wyraźnie rytmiczne posuwanie się nóg. Ludzie na górze urządzili sobie bal z tańcami. Pocieszali się jak mogli, nie mogąc być świadkami widowiska.
Śmiech głośny rozległ się między zgromadzonymi w zbrojowni widzami. Kobiety poczuły gwałtowną chęć do tańca i przestały zajmować się tem, co działo się na estradzie. Zaczęły nawet głośno rozmawiać.
Pomysł urządzenia balu przez maruderów wydał się im ogromnie zabawnym. Tamci się nie nudzą. Jakżeby i one chciały być tam, na górze.
Tymczasem dwaj nowi szermierze kłaniali się zgromadzeniu, a rozpoczęli walkę z tak niezwykłą wprawą, iż zdołali skupić na sobie uwagę. Poddawali się i składali z tak nadzwyczajnym wdziękiem, z taką pewnością i siłą, ruchem tak zręcznym i umiarkowanym, że odrazu porwali nieznającą się na tem publikę.
Ich spokojna zręczność, giętkość, szybkość ruchów tak obliczona, iż wydawały się powolnymi, — przyciągały i zniewalały oko, samą potęgą doskonałości. Publiczność czuła, że patrzy na coś pięknego i niezwykłego, że dwaj wielcy artyści w swoim fachu pokazują jej coś najdoskonalszego — wszystko, co możliwem jest u dwóch szermierzy, posiadających wprawę, przebiegłość i zręczność fizyczną. Wszystkie głosy umilkły. Patrzono tylko na walczących. Następnie, gdy po ostatniem starciu szabel, antagoniści uścisnęli sobie dłonie, rozległo się jedno przeciągłe: „hura“. Tupano nogami, krzyczano. Wszystkim wiadome były ich nazwiska. Byli to: Sergent i Ravignac.
Podniecone umysły zdolne były do najzaciętszych sprzeczek. Mężczyźni spoglądali zaczepnie na swoich sąsiadów. Wyzwaliby niechybnie za najlżejszy uśmiech. Ci, którzy nigdy nie mieli w rękach szpady, wykonywali laskami ruchy i obroty szermierskie.
Tłum powoli zaczął się zmniejszać. Wracano na górę małemi schodkami, aby się wreszcie czegoś napić. Jakież było oburzenie, gdy przekonano się naocznie, iż bawiący się goście, obrabowawszy cały bufet, ulotnili się następnie, oświadczając jeszcze na odchodnem, iż było rzeczą niegodziwą fatygować dwieście osób po to, by im nic nie pokazać.
Nie było ani jednego ciastka, ani jednej kropli szampana, syropu lub piwa, ani jednego cukierka, owocu, nic, nic, nic. Splądrowano wszystko, zjedzono, uprzątnięto.
Służbie, robiącej smutne miny, a siłą wstrzymującej się od śmiechu, kazano sobie opowiadać wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Panie były jeszcze bardziej łakome od mężczyzn, jadły, ile się tylko dało! Opowiadali to wszystko takim tonem, jak ludzie cudownie ocaleni po jakimś straszliwym rabunku lub krwawem najściu nieprzyjaciela.
Trzeba było jednak odejść. Mężczyźni żałowali swoich dwudziestu franków, danych na kwestę; oburzało ich, że ci z góry uraczyli się, nie dawszy ani grosza.
Panie protektorki zebrały przeszło trzy tysiące franków. Po potrąceniu wszystkich kosztów, pozostało dla sierot szóstego okręgu dwieście dwadzieścia franków.
Du Roy, towarzyszący paniom Walter, czekał na powóz.
Odwożąc redaktorową, spotkał się raz jeszcze z jej unikającym go a tkliwym wzrokiem, który wydał mu się zmieszanym.
— A do licha! — myślał. — I ta już widocznie ugodzona.
I uśmiechał się, nabierając przekonania, że naprawdę ma szczęście do kobiet, gdyż pani de Marelle od nawiązania ponownie stosunku, zdawała się go kochać szalenie.
Powrócił do domu uradowany.
Magdalena czekała nań w salonie.
— Mam dla ciebie nowiny — rzekła. — Sprawa marokańska zaczyna się wikłać! Francya za jakie trzy miesiące może tam wysłać pomoc zbrojną. W każdym razie chcą z tej sprawy korzystać, celem usunięcia dzisiejszego ministeryum a Laroche pochwyci sposobność otrzymania teki spraw zagranicznych.
Du Roy, jedynie dla sprzeciwienia się żonie, udawał, iż w nic nie wierzy! Nie byliby przecież takimi waryatami, by rozpoczynać awantury w Tunisie.
Magdalena niecierpliwie wzruszyła ramionami:
— Mówię ci, że tak! mówię ci, że tak! — zawołała. — Nie rozumiesz więc, że to stanowi dla nich kolosalną sumę. Dziś, mój drogi, w kombinacyach politycznych nie trzeba mówić: „Szukaj kobiety“, lecz: „Szukaj interesu“.
— Ba! — szepnął, udając pogardę, by ją bardziej jeszcze zirytować.
— Masz go! — zawołała z rosnącą niecierpliwością. — Jesteś tak samo naiwny, jak Forestier.
Chciała mu dokuczyć i wyczekiwała gniewu z jego strony. On jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Co, ten Forestier z rogami?
— Ach, Jerzy! — szepnęła zaskoczona.
— No i co? — ciągnął z miną bezczelną i szyderczą. — Alboż nie wyznałaś mi sama owego wieczoru, że przyprawiałaś mu rogi? Biedaczysko! — dodał tonem głębokiego politowania.
Magdalena odwróciła się plecami i nie raczyła nawet odpowiedzieć, a po chwilowem milczeniu odezwała się, jak gdyby nic nie zaszło.
— We wtorek będziemy mieli gości: pan Laroche-Mathieu przyjdzie tu na obiad z hrabiną de Percemur. Czy chcesz zaprosić Rival’a i Norberta de Varenne? Ja idę jutro do pani Walter i pani de Marelle. Być może, iż przyjdzie jeszcze pani Rissolin.
Od niejakiego czasu, korzystając z politycznego wpływu męża, wytwarzała sobie stosunki, przyciągając do swego domu żony senatorów i deputowanych, potrzebujących niezbędnie pomocy dziennika.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Jerzy. — Biorę na siebie Rival’a i Norberta.
Zacierał ręce z radości, rad, że wynalazł nareszcie znakomitą piłę dla żony i odwet za skrytą nienawiść, za ową mętną i gryzącą zazdrość, jaka się w nim zrodziła od owej przejażdżki do lasku. O Forestierze nie odzywał się inaczej, jak: „Forestier z rogami“. Czuł, iż doprowadzi to Magdalenę do wściekłości. Wieczorem znalazł sposobność do powtórzenia kilkakrotnie tego samego epitetu.
Teraz nie zazdrościł już nieboszczykowi; teraz mścił się za niego.
Magdalena starała się nie słyszeć i przybierała minę obojętną i uśmiechniętą.
Wobec tego, że żona miała się udać nazajutrz z zaproszeniem do pani Walter, postanowił ją uprzedzić, pragnąc znaleść się sam na sam z redaktorową i przekonać się, czy rzeczywiście jej na nim zależy. Bawiło go to i pochlebiało. A przytem... czemuż nie... jeśli to możliwe... możliwe... O godzinie drugiej, zameldował się przy bulwarze Malesherbes. Wprowadzono go do salonu. Czekał krótką chwilą.
Pani Walter wyszła na spotkanie gościa.
— Jakież bogi łaskawe przyprowadziły pana do mnie? zapytała, podając mu rękę z uszczęśliwionym wyrazem twarzy.
— Nie bogi, lecz tylko pragnienie ujrzenia pani — odpowiedział. — Jakaś siła parła mię tutaj, nie wiem nawet dlaczego, gdyż nic nie mam pani do powiedzenia. Przyszedłem, jestem! Wybaczy mi pani tę ranną wizytę i szczerość wyznania.
Powiedział to uprzejmie, tonem żartobliwym, z lekkim uśmiechem na ustach, lecz z odcieniem powagi w głosie.
— Ależ... doprawdy — wyrzekła zdumiona i lekko zaczerwieniona pani Walter. — Nie rozumiem pana... to takie dla mnie niespodziane...
— Oświadczenie na nutę wesołą, by panią nie przerazić zbytecznie — dorzucił.
Usiedli tu i koło siebie. Gospodyni obróciła to w żart:
— A zatem oświadczenie... na seryo?
— Ależ najzupełniej! Dawno już pragnąłem je uczynić, bardzo nawet dawno. Nie miałem jednak śmiałości. Mówią, że pani taka surowa, taka niedostępna...
— Dlaczegóż wybrał pan dzień dzisiejszy? spytała, odzyskując zwykły spokój.
— Alboż wiem?... Może dlatego, że od wczoraj myśl moja wyłącznie jest zajęta panią — dodał niepewnym szeptem.
Pani Walter gwałtownie pobladła.
— No, dość już tego dzieciństwa, mówmy o czem innem.
On jednak rzucił jej się do nóg ruchem tak gwałtownym, że aż się przestraszyła. Chciała wstać, lecz objął ją silnie ramionami, powtarzając raz po raz głosem namiętnym:
— Tak, to prawda, kocham cię, kocham cię szalenie i to od dawna. Nie odpowiadaj mi nic. Cóż chcesz, jestem szalony! Kocham cię... Ach! gdybyś wiedziała, jak ja cię kocham!
Ona dysząca, zmęczona, chciała próbować mówić. Nie znajdowała jednak słowa. Obiema rękami odpychała go od siebie, ująwszy go za włosy, by tym sposobom nie pozwolić zbliżyć się jego ustom, które już czuła blisko swoich. Zmrużywszy oczy, by go już nie widzieć, kręciła gwałtownie głową na prawo i na lewo.
Dotykał jej przez suknię, obejmował, ona zaś omdlewała pod tą brutalną i silną pieszczotą. Nagle wstał i chciał ją ku sobie przyciągnąć, lecz kobieta, uczuwszy się wolną przez sekundę, wyrwała mu się ruchem gwałtownym i uciekała teraz z fotelu na fotel.
Uznał, iż pogoń taka jest komiczną i padłszy na pierwsze lepsze krzesło, zakrył twarz rękami, udając łkanie konwulsyjne.
Następnie zerwał się i krzyknął:
— Żegnam, żegnam! — i wybiegł szybko z salonu.
W przedpokoju zabrał najspokojniej pozostawioną tu laskę i wyszedł na ulicę, myśląc:
— Do licha! zdaje mi się, że jestem już u celu.
Z temi słowy udał się na stacyę telegraficzną, by przesłać Klotyldzie małą niebieską depeszę, zapowiadającą jej schadzkę nazajutrz.
Powróciwszy do domu o zwykłej godzinie, zapytał żonę:
— No i cóż, będziesz miała gości na obiedzie?
— Tak — odrzekła. — Tylko pani Walter coś kaprysi. Nie wie, czy będzie wolną. Namyśla się. Sama nawet nie wiem, o czem mi chciała mówić. Coś o zobowiązaniu jakiemś, o sumieniu. Jednem słowem, wydała mi się zabawną. Mniejsza o to; mam nadzieję, że przyjdzie mimo wszystko.
— Ah, ma się rozumieć, że przyjdzie — zadecydował, wzruszając ramionami.
W głębi duszy nie był jednak pewnym i niepokoił się do samego wtorku.
Tego dnia rankiem Magdalena otrzymała bilecik od redaktorowej, zawierający słowa następujące:
„Urządziłam się tak, iż jestem swobodną i stawię się dzisiaj o godzinie naznaczonej. Mąż mój jednak nie będzie mi mógł towarzyszyć.“
— Doskonale zrobiłem, nie narzucając się więcej — pomyślał Du Roy. — Ot i uspokoiła się, a teraz baczność!
Z pewnym jednak niepokojem wyczekiwał jej przybycia. Wydawała się bardzo spokojną, cokolwiek chłodniejszą i wyniosłą.
Jerzy przybrał wyraz uniżony, cichy i uległy.
Panie Laroche-Mathieu i Rissolin przybyły z mężami. Pani de Percemur opowiadała o wielkim świecie. Pani de Marelle urocza była w swym nadzwyczajnie fantazyjnym hiszpańskim kostyumie czarno-żółtym, obciskającym doskonale jej kibić, uwydatniając piersi i krągłe ramiona. Główka jej ptasia wydawała się dzisiaj bardziej jeszcze ruchliwą.
Du Roy zajął miejsce po lewej stronie pani Walter i podczas całego obiadu opowiadał jej z przesadnem uszanowaniem rzeczy najpowabniejsze. Od czasu do czasu spoglądał na Klotyldę.
— Doprawdy, ładna jest i świeża — myślał.
Później znów kierował wzrok na żonę, którą obserwował bardzo dobrze, mimo, że zachował do niej gniew skrywany a zaciekły.
Redaktorowa jednak obchodziła go w tej chwili najwięcej. Trudność położenia i pragnienie nowości, zawsze nęcącej mężczyzn, podniecały mu nerwy.
Pani Walter oświadczyła chęć wczesnego powrotu do domu.
— Będę pani towarzyszył.
Odmówiła. On jednak nalegał:
— Czemu mi pani nie raczy pozwolić? Dotknie mię pani mocno. Czy nie zechce mi pani dać dowodu przebaczenia? Widzi pani przecież, jak jestem spokojny.
— Nie może pan opuszczać swoich gości — odrzekła.
— Ech! oddalę się na dwadzieścia minut — rzekł z uśmiechem. — Nikt nawet nie spostrzeże mojej nieobecności. Jeśli mi pani odmówi, obrazi mię tem do żywego.
— A zatem dobrze, przyjmuję — odrzekła.
Zaledwie jednak znaleźli się w karecie, pochwycił jej rękę i począł okrywać namiętnymi pocałunkami.
— Kocham cię, kocham — powtarzał. — Pozwól mi to mówić. Nie lękaj się, ani cię dotknę. Pozwól mi tylko powtarzać, że cię kocham.
— Ach! to bardzo źle... po tem, coś mi pan przyrzekł... To bardzo źle... bardzo źle.
Zdało się, że czyni wysiłek nadzwyczajny; wreszcie szepnął głosem stłumionym:
— Widzi pani, jak nad sobą panuję. A jednak... Ach! pozwól mi tylko powiedzieć... kocham cię... i pozwól mi to powtarzać codziennie... tak, pozwól mi przychodzić do siebie, pozwól, bym zapatrzony w twarz twą ukochaną, na klęczkach, przez pięć minut, powtarzał ci te dwa wyrazy.
Pozostawiła rękę w jego dłoni i, oddychając ciężko, wymówiła:
— Nie, nie mogę, nie chcę. Pomyśl tylko, co pomyślałaby moja służba, moje dzieci. Nie, to niepodobna.
— Nie mogę już żyć dłużej bez twego widoku — mówił dalej. — Mniejsza z tem, czy zobaczę cię w twoim domu, lub gdziekolwiek. Potrzebuję cię widzieć choćby na minutę, na minutę codziennie. Potrzebuję dotknąć twojej ręki; potrzebuję odetchnąć tem samem, co ty, powietrzem, potrzebuję nasycić wzrok ślicznemi liniami twego ciała i wpatrzeć się w twe wielkie, piękne oczy, napełniające mię szałem.
Drżąca i wzruszona, wsłuchiwała się w tę banalną muzykę miłosną.
— Nie, nie, — jąkała. — Nie... to niepodobna. Uspokój się pan!
— Słuchaj... trzeba koniecznie — szeptał jej w ucho, czując, iż skromną tę kobietę trzeba brać powolutku, że trzeba nakłonić ją do naznaczenia schadzki naprzód tam, gdzie ona ją wybierze, by potem... samemu już stawiać warunki. — Słuchaj — szeptał — trzeba... zobaczę cię!.. czekać będę na ciebie przed drzwiami twego mieszkania... jak żebrak. Gdy nie zejdziesz, przyjdę do ciebie... lecz muszę cię zobaczyć... zobaczę cię... jutro...
— Nie, nie, nie przychodź pan. Nie przyjmę cię wcale. Pomyśl, że mam córki.
— A więc powiedz mi, gdzie cię mogę spotkać... na ulicy... gdziekolwiek... o którejkolwiek godzinie... abym tylko cię mógł ujrzeć... Ukłonię ci się... Powiem: „Kocham cię“ i pójdę dalej.
Traciła zmysły, walczyła. Powóz stanął przed bramą pałacową, prędko więc rzuciła:
— A zatem dobrze, będę jutro w kościele Świętej Trójcy, o trzeciej po południu.
Wysiadłszy następnie z karety, rozkazała stangretowi:
— Odwieź pana Du Roy do domu.
— Gdzieżeś był tak długo? — zapytała go żona, gdy wrócił do salonu.
— Byłem na stacyi, gdzie nadałem bardzo pilną depeszę — odpowiedział cicho.
— Czy odprowadzisz mnie, Bel-Ami? — zagadnęła go pani de Marelle.
— Wszak pan wie, iż pod tym jedynie warunkiem przychodzę tu z tak daleka na obiad. Nie jesteś przecie zazdrosną? — dodała, zwracając się do Magdaleny.
— Nie bardzo — przeciągle odpowiedziała pani Du Roy.
Goście już wychodzili. Pani Laroche-Mathieu wyglądała na prowincyonalną pokojówkę. Była to córka notaryusza, z którą ożenił się Laroche, będąc jeszcze podrzędnym adwokatem. Pani Rissolin, stara i pretensyonalna kobieta, przypominała starodawne akuszerki, których wykształcenie odbywało się jedynie w czytelniach publicznych. Hrabina de Percemur wyniośle spoglądała na te panie. Jej „biała łapka“ niechętnie dotykała tych rąk prostaczych.
— Znakomity był twój obiad — odezwała się, pokryta koronkami pani de Marelle, wychodząc. — Niezadługo salon twój stanie się pierwszym salonem politycznym Paryża.
— Ach! mój kochany Bel-Ami — rzekła, ściskając go, gdy ujrzeli się nareszcie sami. — Ach! mój kochany, z każdym dniem więcej cię kocham.
Powóz unoszący ich, toczył się szybko.
— To nie to, co nasz pokój — rzekła.
— Ach! nie — odpowiedział.
Lecz myślał o pani Walter.

IV.

Plac Świętej Trójcy skąpany był w promieniach lipcowego słońca. W tej chwili było tu niemal pusto. Duszący upał przygniatał Paryż, jak gdyby ciężkie, palące powietrze, spadłszy na olbrzymie miasto, piekło i tłoczyło mu piersi.
Fontanny przed kościołem biły powoli, ociężale. Zdawały się zmęczone, zmordowane i znudzone, a woda, zamknięta w basenie, po którym pływały liście i kawałki papieru, miała odcień brudno-zielonawy.
Pies jakiś, przeskoczywszy kamienną ścianę, kąpał się w tych falach o wątpliwej czystości. Kilka osób, odpoczywających na ławkach w maleńkim, okalającym świątynię ogródku, zazdrośnie przypatrywało się zwierzęciu.
Du Roy spojrzał na zegarek. Była dopiero trzecia, miał więc czekać jeszcze pół godziny.
Śmiał się, myśląc o tej schadzce.
Kościoły wydają się jej odpowiednie do każdego użytku — myślał. — Pocieszaja ją, że wyszła za żyda — dają jej możność zamanifestowania protestu w świecie politycznym, zaszczytną pozycyę w salonach dystyngowanych, a nakoniec schronienie dla schadzki miłosnej. Do tego prowadzi posługiwanie się religią, en-tout-cas. Gdy pogoda, służy za laskę, gdy słońce piecze, ochrania od palących promieni, gdy deszcz pada, służy za parasol, a gdy zostajemy w domu, stoi sobie spokojnie w przedpokoju. A jest takich setki, którzy nie dbając wcale o Boga, nie pozwalają jednak mówić o nim z lekceważeniem i posługują się nim, niby rajfurem. Gdyby im zaproponowano wejść do jakiego pokoju umeblowanego, uznałyby to za niegodziwe; wydaje im się jednak rzeczą najprostszą snuć przędzę miłosną u stopni ołtarza.
Okrążał powoli basen fontanny i spoglądał od czasu do czasu na zegar kościelny. Upłynęło dopiero pięć minut. Zegar wskazywał pięć minut po trzeciej.
Uznał, iż lepiej mu będzie we wnętrzu świątyni, więc wszedł.
Owiał go chłód piwniczny. Odetchnął nim z rozkoszą — następnie obszedł kościół dokoła, chcąc zapoznać się lepiej ze sytuacyą.
Inne jakieś kroki, miarowe, przerywane chwilami, odpowiadały w głębi obszernego budynku odgłosowi jego stąpania, odbrzmiewającemu głucho wśród wysokich sklepień. Zdjęła go ciekawość przypatrzenia się temu spacerowiczowi, i począł go szukać. Był to jakiś otyły, łysy jegomość z nosem zadartym; w ręku trzymał kapelusz.
Tu i ówdzie stara jakaś kobieta modliła się na klęczkach, zakrywając twarz rękami.
Owiewało tu poczucie samotności, pustki, odpoczynku. Światło, przesiane przez różnokolorowe szyby, miłe było dla oka.
Du Roy uznał, że „tu dyabelnie dobrze“.
Powrócił do kruchty i spojrzał ponownie na zegarek. Było dopiero kwadrans po trzeciej. Usiadł przy samem wejściu do głównej nawy, żałując, że nie wolno mu zapalić papierosa. W głębi świątyni, w pobliżu chóru, rozlegały się wciąż powolne kroki spacerującego łysego jegomościa.
Ktoś wszedł. Jerzy odwrócił się nagle. Była to jakaś wieśniaczka, w wełnianej spódnicy, kobieta biedna, która, rzuciwszy się na kolana przy pierwszem lepszem krześle, trwała jakby nieruchoma, ze skrzyżowanymi palcami, wzrokiem wlepionym w niebo, duszą zatopioną całkowicie w modlitwie.
Du Roy przyglądał się jej uważnie, zapytując sam siebie, jakie zmartwienie, jaki ból, jaka rozpacz zakłócać mogła to maluczkie serce ludzkie. Była zrozpaczona, to było widoczne. Może ma męża, bijącego ją niemiłosiernie, a może dziecko umierające.
Biedne stworzenia, myślał w duchu. Więc istnieją ludzie, którzy cierpią naprawdę? Opanowała go wściekłość przeciw nielitościwej naturze. Pocieszył się jednak natychmiast myślą, że głupcy ci wierzą przynajmniej, iż tam, w górze opiekują się nimi i, że ich położenie społeczne, zarejestrowane w niebie, zrównoważy długi z dochodami.
Tam, w górze? Gdzież to? Jakie to wszystko głupie — szepnął, pogrążony w marzeniu, wywołanem ciszą kościelną. Jakie to głupie — powtórzył.
Drgnął, usłyszawszy szelest sukni. To była ona.
Wstał i podszedł do niej. Nie podała mu ręki, lecz szepnęła:
— Mam bardzo mało czasu. Muszę wracać do domu. Uklęknij pan przy mnie, byśmy nie zwrócili czyjej uwagi.
I doskonale znając sytuacyę, zapuściła się w głąb nawy, szukając schronienia przyzwoitego i pewnego. Twarz jej okryta była gęstą zasłoną, a kroki stawiane ostrożnie, budziły echo bardzo dyskretne.
Gdy doszli do chóru, odwróciła się do Jerzego i tajemniczym, w kościele używanym szeptem, rzekła:
— Boczne nawy będą lepsze. Tu jesteśmy zbyt na widoku.
Pochyliła się nisko przed Najświętszym Sakramentem i kierując się na lewo, zawróciła cokolwiek, następnie uklękła na klęczniku.
Jerzy przykląkł na drugim, tuż koło niej, i przybrawszy, jak ona, postawę nieruchomą, jakby w rozmodleniu, począł:
— Dziękuję ci, dziękuję. Ubóstwiam cię. Chciałbym ci zawsze o tem mówić, wyznać, w jaki sposób zacząłem cię kochać, jak mnie oczarowałaś przy pierwszem spotkaniu... Czy pozwolisz mi kiedykolwiek wywnętrzyć się, wypowiedzieć to wszystko, co nagromadziło się w mem sercu?
Słuchała go, zatopiona niby w głębokiem rozmyślaniu, jakby nic nie słyszała.
— Szalona jestem — odpowiedziała przez palce, którymi zakrywała sobie usta — szalona jestem, iż pozwalam panu na podobną rozmowę. Szalona, że przyszłam tutaj; szalona, że robię to, co robię, że pozwalam przypuszczać ci, że... awantura ta może mieć jakiekolwiek następstwa. Zapomnij pan o tem, to konieczne, i nie mówmy już o tem nigdy.
Czekała. On zaś szukał odpowiedzi; szukał słów stanowczych, namiętnych; nie mogąc jednak poprzeć ich odpowiednią gestykulacyą, czuł się zupełnie skrępowanym.
— Ja nie wyczekuję niczego i nie spodziewam się niczego — przemówił wreszcie. — Kocham cię! Cokolwiekbyś uczyniła — słowa te powtarzać ci będę zawsze. Powtarzać ci je będę tak często, z taką siłą i mocą, że je nakoniec zrozumiesz. Chcę przeniknąć cię moją miłością, chcę słowem po słowie, godzina po godzinie, dzień po dniu, sączyć ci tę moją miłość do duszy, by wreszcie, niby balsam spadający kropla po kropli, przesiąkła cię nawskróś, ułagodziła, zmiękczyła i zmusiła wreszcie do odpowiedzi: „Ja cię także kocham!“
Poczuł drżące ramię, dotykające jego ramienia i gorący oddech kobiety, która wyszeptała bardzo szybko:
— I ja cię kocham.
Drgnął, jakby uderzony obuchem w głowę, i westchnął:
— Ach! mój Boże!...
Mówiła dalej głosem przerywanym od wzruszenia:
— Czyż powinnam ci była to powiedzieć? Czuję się winną i niegodną... ja... mająca dwie córki... lecz nie mogę... nie mogę... Nigdy nie byłabym przypuszczała nic podobnego... nie myślałam... ale to nad siły... to nad moje siły. Słuchaj... słuchaj pan... nigdy nie kochałam nikogo... prócz ciebie... przysięgam. Kocham cię od roku. Kocham w skrytości mojego serca. Oh! ileż ja cierpiałam, jakże walczyłam! Dłużej nie mogę, kocham cię...
Płakała, zakrywając twarz rękoma, a cała jej postać drżała, szarpana wstrząsem gwałtownym.
— Daj mi rękę — mówił Jerzy. — Niech jej dotknę, niech ją uścisnę...
Odjęła powoli rękę od twarzy. Ujrzał teraz jej policzki, mokre od płaczu, i łzę, drgającą jeszcze u rzęsy:
— Ach! jakżebym pragnął napić się twych łez! — szepnął, ściskając podaną sobie rękę.
— Nie nadużywaj pan mojej słabości... jestem zgubiona! — wyrzekła głosem cichym i złamanym, podobnym do jęku.
Omal się nie roześmiał. Jakże mógł nadużyć w tem miejscu? A zużywszy już cały zasób namiętnych frazesów, położył jej rękę na swem sercu i spytał:
— Czuje pani, jak ono bije?
Lecz od kilku minut słyszeli miarowe kroki spacerującego jegomościa, który okrążywszy ołtarze, skierował się znowu ku małej nawie po prawej stronie. Kroki zbliżały się coraz bardziej, a gdy nareszcie doszły do filara, zasłaniającego klęczącą parę, pani Walter, wyrwawszy palec z uścisku Jerzego, ponownie zakryła twarz rękami.
Pozostali tak oboje na klęczkach nieruchomi, jak gdyby zasyłali do nieba prośby wspólne a gorące. Otyły jegomość przeszedł tuż obok klęczącej pary i rzuciwszy na nią spojrzenie obojętne, oddalił się w stronę kruchty, wciąż trzymając kapelusz w rękach, skrzyżowanych na plecach.
— Gdzież zobaczę cię jutro? — spytał Jerzy, pragnąc bądź co bądź otrzymać schadzkę dogodniejszą, niż w kościele.
Kobieta milczała. Klęczała jak zmartwiała, zmieniona w posąg modlitwy.
— Czy chcesz, bym cię spotkał jutro w parku Monceau?
Zwróciła ku niemu swą twarz trupiobladą, skurczoną bólem strasznym i głosem przerywanym poczęła:
— Zostaw mnie w spokoju... zostaw w spokoju... teraz... odejdź... odejdź odemnie... odejdź tylko na pięć minut... za wiele cierpię przy tobie... chcę się modlić... nie mogę... odejdź odemnie... Pozwól mi się modlić... samej... przez pięć minut... nie mogę... pozwól mi błagać Boga... by mi przebaczył... by mię ocalił... odejdź odemnie... na pięć minut...
Twarz miała tak wzburzoną, wyraz tak bolesny, że Jerzy wstał w milczeniu i dopiero po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy wolno mi będzie zaraz powrócić?
Skinęła mu głową, jakby w odpowiedzi: „Tak, zaraz“ i Jerzy oddalił się w stronę chóru.
Teraz próbowała się modlić. Z nadludzkim wysiłkiem chciała myśleć o Bogu i drżąca, tracąc zmysły, rzuciła w niebo okrzyk:
— Litości!
W rozpaczy zamknęła oczy, by nie patrzeć dłużej na tego, który się od niej oddalał. Wypędzała go z myśli, buntowała się przeciw niemu, mimo to jednak, zamiast wyczekiwanych widzeń niebieskich, wciąż widziała przed sobą fryzowane wąsiki młodego człowieka.
Od roku już walczyła tak codziennie wieczorami z potęgującą się w niej namiętnością, walczyła z tym obrazem, majaczącym w sennych jej marzeniach, kuszącym jej ciało i spędzającym sen z powiek. Czuła się ujętą w sidła, jak zwierzę, związaną, rzuconą w ramiona tego kusiciela, który zwalczył ją jedynie fryzowanym wąsikiem i kolorem oczu.
I teraz oto, w kościele, tu i blisko Boga, czuła się jeszcze słabszą, bardziej opuszczoną, bardziej zgubioną, niż pod własnym dachem. Nie była już zdolną do modlitwy, myśląc jedynie o nim. Cierpiała już, że się oddalił. Walczyła jednak rozpaczliwie, broniła się, wzywała na pomoc całą siłę ducha. Wolałaby umrzeć, niż upaść tak nisko, ona, która przecież dotąd nie popełniła żadnego czynu niegodziwego. Wargi jej szeptały niewyraźne słowa błagalnej modlitwy, lecz ucho chwytało oddalający się odgłos kroków Jerzego. Zrozumiała, że już po wszystkiem, że dalsza walka byłaby nadaremną! Nie chciała jednak uledz. Napadł ją teraz atak nerwowy, rzucający nieraz na ziemię kobiety drżące, jęczące i wijące się z bólu. Drżała całem ciałem, czując, że upadnie, że zsunie się pomiędzy krzesła i krzyczeć zacznie z całych sił.
Ktoś zbliżał się ku niej szybkim krokiem. Odwróciła głowę. Był to ksiądz. Wówczas powstała i biegnąc wprost ku niemu, ze złożonemi jak do modlitwy rękoma, zawołała:
— Ach! ocalenia! ocalenia!
— Czego pani sobie życzy? — zapytał zdziwiony.
— Chcę pomocy. Zlituj się nademną. Jeśli mi nie dopomożesz, zginę!
Spojrzał na nią, jak na waryatkę.
— W jakiż ja sposób mogę pani pomódz? — zapytał znowu.
Był to młody, cokolwiek już tyjący, piękny wikary bogatej dzielnicy, nawykły do bogatych penitentek. Cerę miał świeżą, policzki cokolwiek obwisłe, zaciemnione czarnym, starannie ogołonym zarostem.
— Proszą mię wyspowiadać — wyrzekła. — Udziel mi rady, pomocy, powiedz, co mam czynić!
— Ja spowiadam co sobotą, od trzeciej do szóstej po południu — odpowiedział.
— Nie! nie! nie! zaraz! — powtarzała, chwyciwszy go za ramię. — Zaraz! To konieczne! On jest tam! w tym kościele! On na mnie czeka!
— Kto na panią czeka? — zapytał wikary.
— Człowiek... który chce mię zgubić... który mię posiądzie, jeśli odmówisz mi swej pomocy... Nie jestem już w stanie uciekać przed nim dłużej... Nie mam już na to siły... nie mam siły... jestem tak słaba... tak słaba!...
Szlochając, rzuciła mu się do nóg.
— Ach! zlituj się nademną, ojcze! Ratuj mnie w imię Boga, ratuj!
Trzymała go za sutannę, by jej nie uciekł, on zaś, niespokojny, rzucał dokoła wzrokiem podejrzliwym, chcąc się upewnić, czy jakie złośliwe lub świętoszkowskie oko nie widzi tej kobiety, leżącej u jego nóg.
— Powstań pani — przemówił wreszcie, czując, iż nie zdoła jej się wymknąć. — Mam właśnie przy sobie klucz od konfesyonału.
I mówiąc te słowa, począł szukać w kieszeni, a wydostawszy z niej pęk kluczyków, wybrał jeden i szybkim krokiem skierował się do maleńkiej budki, rodzaju drewnianego pudła, przeznaczonego do przyjmowania nieczystości duszy, w którem grzesznicy pozbywają się swych grzechów.
Wszedł w drzwi środkowe, zamykając je za sobą, a pani Walter, rzuciwszy się w boczny przedział konfesyonału, poczęła szeptać gorączkowo, z namiętnem uniesieniem i nadzieją zbawienia:
— Pobłogosław mię ojcze, gdyż zgrzeszyłam...
Du Roy okrążywszy dokoła wielki ołtarz, skierował się w boczną nawę. Doszedłszy do połowy, spotkał się znów z łysym jegomościem, przechadzającym się powoli.
— Czego ten człowiek chce tutaj? — zapytał w duchu.
Spacerujący zwolnił jeszcze kroku i spojrzał na Jerzego z widoczną chęcią rozpoczęcia rozmowy. Gdy już się z sobą zrównali, ukłonił się i zagadnął uprzejmie:
— Przepraszam pana, ale czy nie mógłby mię pan objaśnić, kiedy została wzniesioną ta świątynia?
— Dalibóg, i ja nic o tem nie wiem — odparł zagadnięty. — Przypuszczam, iż musi chyba istnieć z jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Pierwszy raz tu jestem.
— I ja również. Nie widziałem jej dotąd nigdy.
— Zdaje mi się, iż zwiedza ją pan z wielkiem zainteresowaniem — ciągnął dalej zaciekawiony dziennikarz. — Ogląda pan wszystko tak szczegółowo.
— Ja jej bynajmniej nie zwiedzam — odparł. — Czekam poprostu na żonę, z którą się miałem tutaj zejść, a która się bardzo opażnia. Okropnie jest gorąco na dworze — dodał po chwilowej pauzie.
Du Roy przypatrywał się uważnie nieznajomemu, mającemu minę niesłychanie poczciwą i nagle strzeliło mu do głowy, że łysy jegomość przypomina Forestier’a.
— Pan z prowincyi? — zapytał.
— Tak, z okolic Bordeaux. A pan, czy jedynie przez ciekawość zaszedłeś do tego kościoła?
— Nie, ja czekam również na kobietą.
I z temi słowy, ukłoniwszy się spacerującemu jegomościowi, dziennikarz oddalił się z lekkim uśmiechem na ustach.
Zbliżywszy się do wielkich drzwi, ujrzał powtórnie biedną kobietę, klęczącą ciągle i modlącą się bez przerwy.
— Na honor! to dopiero wytrwałe natchnienie — pomyślał.
Nie był już teraz wzruszonym i nie czuł dla niej żadnego współczucia.
Przeszedł obok klęczącej i podążył ku nawie, koło której pozostawił panią Walter.
Zdala już upatrywał miejsca, gdzie klęczała, dziwiąc się, iż nie może jej dojrzeć. Przypuszczał, iż pomylił się może co do filaru i doszedł aż do końca nawy. Nie znalazłszy jej, zawrócił. Musiała chyba odejść! Stanął wściekły i zdumiony. Potem pomyślał, iż musi go chyba szukać i znów okrążył kościół. Nie znalazłszy jej jednak nigdzie, wrócił i usiadł na krześle, zajmowanem wpierw przez nią, przekonany, iż przyjdzie do niego. Czekał. Niezadługo, cichy jakiś szept zwrócił raptownie całą jego uwagę. Nikogo przecież nie było w tym kącie kościoła. Skądże więc mogą pochodzić te szepty? Powstał, by przekonać się, co to może znaczyć i dojrzał drzwi konfesyonału w bocznej kaplicy. Spostrzegł nawet rąbek sukni, spływającej na posadzkę.
Postąpił kilka kroków, chcąc się przekonać, co to może być za kobieta. Poznał ją. Więc ona się spowiada!...
Poczuł nagle gwałtowną chęć uchwycenia jej za ramiona i odrzucenia od tego pudła obrzydliwego. Prędko się jednak rozmyślił:
— Et! dziś kolej na proboszcza, jutro na mnie!
Z temi słowy usiadł najspokojniej przed drzwiami konfesyonału, poza któremi znajdowała się penitentka. Czekał swojej kolei, śmiejąc się z całej tej awantury.
Długo musiał czekać. Wreszcie pani Walter powstała, odwróciła się, a zobaczywszy Jerzego, zbliżyła się doń.
— Panie — wyrzekła, przybierając postawę zimną i surową — proszę, by mi pan nie towarzyszył, nie szedł za mną i nie przychodził do mnie nigdy. Nie będziesz już nigdy przyjętym. Żegnam!
I oddaliła się krokiem poważnym.
Pozwolił jej się oddalić, gdyż przedewszystkiem trzymał się systemu, by nigdy zbytnio nie nacierać. Następnie, widząc wychodzącego ze swojej kryjówki, trochę pomięszanego, spowiednika, podszedł wprost ku niemu i spojrzawszy mu prosto w oczy, mruknął pod nosem:
— Gdybyś nie miał na sobie tej sutanny, dałbym ci parę razy w tę mordę przebrzydłą.
Zakręcił się na pięcie i wyszedł z kościoła, pogwizdując.
Przede drzwiami kościoła spotkał się znowu z otyłym jegomościem, teraz już w kapeluszu na głowie, z rękoma w tył założonemi; znudzony widocznie oczekiwaniem, przebiegał oczami rozległy płac i przytykające do niego ulice.
Skłonili się wzajemnie.
Dziennikarz, nie mając nic do roboty, udał się do redakcyi. Na samym zaraz wstępie poznał po zakłopotanych minach chłopców redakcyjnych, iż dzieje się tu coś nadzwyczajnego; wszedł więc szybko do gabinetu redaktora.
Walter, widocznie rozdrażniony, przerywanymi frazesami dyktował jakiś artykuł, wydając w pauzach polecenia okalającym go reporterom i Boisrenard’owi, i rozpieczętowując listy.
— Ach! co za szczęście! otóż i Bel-Ami! — zawołał uradowany, spostrzegłszy przybywającego.
Przerwał jednak nagle, cokolwiek zakłopotany:
— Przepraszam pana, iż cię tak nazwałem — tłómaczył się. — Jestem w tej chwili niezmiernie wzburzony, zresztą żona moja i córki nazywają cię tak od rana do wieczora, więc i ja przyzwyczaiłem się do tej nazwy. Nie gniewasz się pan na mnie?
— Ależ bynajmniej — odparł ze śmiechem. — Ten przydomek nie ma dla mnie nic ubliżającego.
— Bardzo dobrze. A zatem i ja pana nazywam Bel-Ami. Otóż słuchaj! Mamy wielkie nowiny. Ministeryum upadło trzystu dziesięciu głosami przeciw dwustu. Wakacye nasze zostały zatem odłożone, odłożone na czas nieograniczony, a mamy już dwudziesty ósmy lipca. Hiszpania rozgniewała się na Marokko, iż zrzuciło Durand’a starszego i jego służalców. Jestemśmy w błocie po same uszy. Marrot’owi polecono sformować nowy gabinet. Wybiera on generała Boutin d’Acre na dowódcę wojskowego, a przyjaciela naszego Laroche-Mathieu na ministra spraw zagranicznych. Sam zatrzymuje tekę spraw wewnętrznych z prezydyum w radzie. Droga, po której myślą kroczyć, jest mi znaną — ciągnął dalej Walter. — Mnie jednak potrzeba czegoś interesującego w kwestyi marokkańskiej, czegoś z chwili bieżącej, jakiejś efektownej kroniki lub czegoś sensacyjnego, sam dobrze nie wiem czego? Bel-Ami, to pan musi wymyśleć.
— Mam już, czego panu potrzeba — rzekł Du Roy po chwilowym namyśle. — Dam panu szkic o politycznej sytuacyi kolonii afrykańskich, z Tunisem na lewo, Algierem w środku i Marokko na prawo; historyę pokoleń zaludniających te olbrzymie przestrzenie i opis wyprawy na granicę marokkańską aż do samej wielkiej oazy Figuig, gdzie nie przedostał się jeszcze dotychczas żaden europejczyk, a która jest przyczyną dzisiejszego zatargu. Czy to będzie odpowiadać?
— Ależ znakomicie! — wykrzyknął Walter.
— A jaki tytuł?
— Od Tunisu do Tangeru.
— Przewybornie!
Du Roy poszedł szukać w rocznikach Vie Française swojego artykułu: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“, który pod zmienionym tytułem, przerobiony i zastosowany do okoliczności, nadawał się znakomicie od początku do końca; była tam bowiem potrącona kwestya polityczna osadnictwa ludu algierskiego i wyprawy do prowincyi Oran’u.
W ciągu trzech kwadransy wszystko już było gotowe, ułożone w porządku i ze smakiem, a z całego artykułu przebijał hołd dla nowego gabinetu.
Redaktor, przeczytawszy artykuł, oświadczył:
— Wybornie... znakomicie... znakomicie... Jesteś pan nieoceniony. Winszuję.
Du Roy wrócił do domu w humorze znakomitym. Rad był z dnia dzisiejszego, gdyż mimo niepowodzenia u Świętej Trójcy czuł, iż partya jest wygraną. Magdalena oczekiwała męża rozgorączkowana.
— Wiesz już, że Laroche został ministrem spraw zagranicznych? — zawołała, ujrzawszy wchodzącego męża.
— Ależ tak. W tej chwili napisałem nawet artykuł o Algierze z tego powodu.
— Cóż to takiego? Znasz go, ten najpierwszy, który napisaliśmy wspólnie: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“. Przejrzałem go i zastosowałem do okoliczności.
— Ach! tak! to się wybornie nadaje — potwierdziła z uśmiechem.
Zamyśliła się chwilę, poczem ciągnęła dalej:
— Wiesz? przyszedł mi na myśl ten dalszy ciąg, który miałeś pisać wówczas i który... odłożyłeś na później. Moglibyśmy się teraz do niego zabrać. Mielibyśmy temat do pięknej seryi artykułów, ogromnie odpowiadających potrzebie chwili.
— Wybornie — odpowiedział, zabierając się do rosołu. — Teraz, ponieważ ten rogacz Forestier należy już do przeszłości, nic nam nie stoi na zawadzie.
Dowcip ten conajmniej nie na miejscu — przerwała mu tonem suchym — i proszę cię bardzo, abyś go zaprzestał. Mam już tego dosy
Chciał jej jeszcze coś dociąć, lecz w tejże samej chwili podano mu maleńką, niebieską depeszę, w której, bez żadnego podpisu, znajdowały się te tylko słowa;

„Straciłam głowę. Przebacz mi i przyjdź jutro o godzinie czwartej do parku Monceau.“

Zrozumiał, o co idzie i uradowany, chowając bilecik do kieszeni, rzekł do żony:
— Nie powtórzę już tego nigdy, moja najdroższa. W istocie, sam uznaję, iż to bardzo głupie z mojej strony.
Zabrał się ponownie do jedzenia. Podczas obiadu powtarzał sobie w myśli:
— „Straciłam głowę, przebacz mi i przyjdź jutro o czwartej do parku Monceau.“ A zatem, uległa. o miało znaczyć mniej więcej: „Oddaję ci się, jestem twoją, gdzie chcesz i kiedy chcesz“.
Zaniósł się od śmiechu.
— Co ci jest? — spytała Magdalena.
— Nic wielkiego. Przypomniał mi się ksiądz, którego przed chwilą spotkałem i który był okropnie śmieszny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Du Roy stawił się punktualnie na schadzkę oznaczoną. W parku, na wszystkich ławkach, znużeni upałem, wypoczywali rozmaici mieszczanie lub wpółsenne niańki, na wyżwirowanych zaś uliczkach tarzały się gromadki dzieci.

Panią Walter ujrzał w małej, starożytnej ruinie, nad strumieniem. Z twarzą zbolałą i niespokojną krążyła dokoła kolumnady.
— Ach! ileż tu ludzi w tym ogrodzie — zawołała zaraz przy powitaniu.
— Tak, to prawda — odpowiedział, korzystając ze sposobności. — Chciałaby pani znaleźć się gdzieindziej?
— Ale gdzie?
— Gdziekolwiek; naprzykład... w karecie. Zapuściłaby pani firankę ze swojej strony i byłaby pani doskonale ukrytą.
— Tak, wolałabym tamto; tu umieram ze strachu.
— Więc dobrze. Za pięć minut spotka mnie pani u bramy, prowadzącej na bulwary. Przyjadę w karecie.
Z tem i słowy szybko się oddalił.
Zaledwie znalazła się w karecie, zasłoniła starannie okno po swojej stronie i zapytała:
— Gdzie pan kazał jechać?
— Niech pani będzie spokojna — odpowiedział. — On już wie, co ma robić.
Wskazał był woźnicy adres swego mieszkania przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Pan nie ma wyobrażenia, jak bardzo cierpią z twego powodu — mówiła dalej pani Walter. — Wczoraj w kościele byłam bardzo surową, lecz chciałam uciec od ciebie za jakąbądź cenę. Tak, lękam się pozostać z tobą sam na sam. Przebaczyłeś mi pan?
— Tak, przebaczyłem. Czegóźby ci nie wybaczył człowiek, który cię tak kocha, jak ja cię kocham?...
— Słuchaj pan — przemówiła tonem błagalnym — trzeba mnie szanować... nie trzeba... nie trzeba... inaczej nie mogłabym cię widywać.
W pierwszej chwili nie wiedział, co ma odpowiedzieć; pojawił mu się nawet na ustach ów uśmiech subtelny, niepokojący kobiety. W końcu jednak szepnął:
— Pani, jestem twoim niewolnikiem.
Teraz pani Walter zaczęła mu opowiadać, w jaki sposób doszła do przekonania, że go kocha. Stało się to wówczas, gdy dowiedziała się o jego postanowionem małżeństwie z panią Forestier. Opowiadała mu szczegóły, wspominała daty i mnóstwo rzeczy poufnych.
Nagle zamilkła. Kareta stanęła przed jakimś domem i Du Roy otworzył drzwiczki.
— Gdzież jesteśmy? — spytała.
— Wysiądź pani i wejdź do tego domu. Tu będziemy spokojniejsi.
— Ale gdzież my jesteśmy? — U mnie. W mojem dawnem kawalerskiem mieszkaniu, do którego powróciłem... na kilka dni... chcąc mieć swobodny kącik, w którym moglibyśmy się widywać.
— Nie, nie, nie chcę! Nie chcę! — zawołała przerażona, na samą myśl podobnego sam na sam.
Uchwyciła się ścianki powozu.
— Przysięgam pani, iż cię uszanuję — wymówił z mocą. — Chodź. Widzisz, iż nam się już przypatrują, a niezadługo otoczy nas gromada gapiów. Spiesz się pani... spiesz... wysiadaj... Przysięgam, iż cię uszanuję — zapewnił znowu.
Handlarz win, stojący przede drzwiami swego handlu, przypatrywał im się ciekawie. Zdjęta przestrachem, wbiegła szybko do bramy.
Chciała już biedź na schody, lecz Jerzy pochwycił ją za ramię, objaśniając:
— To tu, na dole.
Z temi słowy wepchnął ją do mieszkania.
Zaledwie zamknął za sobą drzwi, rzucił się na kobietę, jak na swą zdobycz. Wyrywała mu się, walczyła, szeptała raz po raz:
— Ach! mój Boże!... ach! mój Boże!...
Z namiętnem uniesieniem całował jej szyję, oczy i usta, a ona, niezdolna oprzeć się tym pieszczotom, odpychając go ustawicznie, broniąc ust swoich, mimowoli oddawała mu pocałunki.
Nagle przestała się bronić i pokonana, zrezygnowana, pozwoliła mu się rozbierać. Zręcznie i delikatnie, jak wytrawna pokojówka, zdejmował z niej kolejno wszystkie części ubrania.
Wyrwała mu z rąk gorset i zasłoniwszy nim twarz, stała tak, cała w bieli, wśród rozrzuconego na ziemi ubrania.
Zostawił jej tylko buciki na nogach i pochwyciwszy w ramiona, zaniósł do łóżka. Wówczas pani Walter szepnęła mu do ucha głosem złamanym:
— Przysięgam ci... przysięgam... iż nigdy jak żyją, nie miałam kochanka.
Taksamo, jak młoda dziewczyna w podobnym wypadku powiedziałaby:
— Przysięgam ci, iż jestem niewinną.
— No! to już dla mnie zupełnie obojętne — pomyślał Jerzy.

V.

Nadeszła jesień. Państwo Du Roy spędzili całe lato w Paryżu, prowadząc energiczną kampanię na korzyść nowego gabinetu, podczas jego krótkotrwałych wakacyj parlamentarnych.
Pierwszych zaraz dni września miała Izba rozpocząć czynności, gdyż sprawa marokkańska stawała się coraz bardziej niepokojącą.
W gruncie rzeczy nikt prawie nie wierzył w możliwość wyprawy do Tangeru, pomimo, że w dzień rozejścia się parlamentu pewien deputowany z prawicy, hrabia de Lambert Sarrazin, w mowie, pełnej dowcipu i przyjętej oklaskami nawet przez oba centra, gotów był założyć się i na wzór pewnego głośnego wice-króla Indyi dać w zakład swoje wąsy, że nowy gabinet nie będzie mógł powstrzymać się od naśladowania dawnego i wyśle armię do Tangeru, jako pendant do armii tuniskiej, li przez zamiłowanie symetryi, która każe stawiać dwa wazony na jednym kominku.
— Afryka, panowie — dorzucił — to prawdziwy dla Francyi kominek, na którym spalamy najlepsze nasze drzewo; kominek wielkiego interesu, podsycany biletami bankowymi. Podobało wam się, panowie, uledz fantazyi artystycznej i przyozdobić lewy bok kominka cackiem tunisowskiem, kosztującem was drogo; przekonacie się teraz, że pan Marrot zechce naśladować swojego poprzednika i przyozdobi prawy bok tegoż kominka cackiem marokkańskiem.
Dyskusya ta stała się głośną i posłużyła Jerzemu za temat do dziesięciu artykułów o kolonii algierskiej, do całej seryi kronik, przerwanych od pierwszego występu dziennikarskiego. Nie wierząc w możliwość wyprawy zbrojnej, popierał jednak energicznie ten pomysł. Uderzył w dzwon patryotyzmu i bombardował Hiszpanię całym arsenałem pogardliwych argumentów, jakich używać się zwykło przeciw ludom, których interesa nie zgadzają się z naszymi.
Vie Française zjednała sobie wielkie uznanie przez bliskie stosunki z rządem. Na pierwszej kolumnie, przed artykułami poważnej treści, zamieszczał dziennik wiadomości polityczne, w których nakreślał zlekka zamiary swoich przyjaciół, ministrów, a wszystkie dzienniki paryskie i prowincyonalne czerpały z nich potrzebne informacye. Przytaczano całe ustępy, obawiano się tego organu, zaczęto go szanować. Nie był on już dziennikiem podejrzanej jakiejś grupy szachrajów politycznych, lecz organem, poświęconym gabinetowi. Laroche-Mathieu był teraz prawdziwą duszą dziennika, Du Roy zaś jego echem. Ojciec Walter, niemy deputowany i przebiegły redaktor, zeszedłszy na drugi plan, prowadził w cieniu, jak wieść niosła, wielkie interesa kopalni miedzi w Marokko.
Salon Magdaleny stał się teraz niezwykle wpływowem ogniskiem, gdzie zbierało się co tydzień wielu członków gabinetu. Nawet sam prezes ministrów obiadował u niej dwukrotnie, a żony mężów stanu, namyślające się ongi przed kaźdem przestąpieniem jej progów, chełpiły się teraz jej przyjaźnią i więcej jej składały wizyt, niż ona im oddawała.
Minister spraw zagranicznych odgrywał w jej domu rolę niemal gospodarza. Wchodził o każdej porze, przynosił depesze, objaśnienia i wiadomości, które dyktował bądź żonie, bądź mężowi, jak gdyby byli jego sekretarzami.
Gdy po wyjściu ministra Du Roy zostawał sam z Magdaleną, unosił się niejednokrotnie i rzucał pogróżki i chytre insynuacye przeciw temu lichemu dorobkiewiczowi.
Ona w odpowiedzi wzruszała pogardliwie ramionami, powtarzając:
— Postępuj, jak on. Zostań ministrem, a wówczas będziesz miał prawo zadzierać głowę do góry. Tymczasem jednak siedź cicho.
— Nikt jeszcze nie wie, do czego jestem zdolny — mruknął, pokręcając wąsika i z ukosa spoglądając na żonę. — Może się to kiedyś okaże.
— Zobaczymy — odpowiadała filozoficznie.
Rankiem, w dniu ponownego zebrania się Izb, młoda kobieta, leżąc jeszcze w łóżku, wydawała tysiączne polecenia mężowi, wybierającemu się na śniadanie do nowego ministra, celem zasięgnięcia od niego, jeszcze przed posiedzeniem, informacyj potrzebnych do jutrzejszego artykułu, który miał być rodzajem półurzędowego objaśnienia co do rzeczywistych planów gabinetu.
— Przedewszystkiem nie zapomnij zapytać, czy wysłano już do Oranu generała Bellonde, jak poprzednio zamierzano. Okoliczność ta miałaby ogromne znaczenie.
— Ależ ja sam wiem, co mam robić — odparł zirytowany. — Daj-że mi już pokój z twoją gadaniną.
— Mój kochany, zapominasz zwykle połowę moich poleceń do ministra — rzekła spokojnie.
— Nudzi mnie już ten twój minister! — zawołał gniewnie. — Stary szpak!
— Jest taksamo twoim, jak i moim ministrem — chłodno odparła Magdalena. — Tobie jest nawet użyteczniejszy, niż mnie.
— Przepraszam, do mnie on nie stroi koperczaków — zawołał szyderczo.
— Ani do mnie — odparła przeciągle — pomaga nam jednak do zrobienia majątku.
— Gdybym miał wybierać między twoimi adoratorami — ozwał się po chwilowem milczeniu — to już wolałbym tego starego głupca, de Vaudrec. Co się z nim dzieje? nie widziałem go już od tygodnia.
— Słaby jest — odpowiedziała, nie poruszając się. — Pisał mi nawet, że leży. Cierpi na podagrę. Powinienbyś do niego wstąpić i zapytać o zdrowie. Wiesz, iż cię bardzo lubi i że odwiedziny twoje sprawiłyby mu przyjemność.
— Tak, pójdę do niego. Nawet dzisiaj.
Dokończył tualety i nałożywszy na głowę kapelusz, szukał w myśli, czy czego nie zapomniał. Nie przypomniawszy sobie jednak nic, zbliżył się do łóżka i składając pocałunek na czole młodej kobiety, pożegnał ją słowami:
— Bądź zdrowa, moja droga. Wrócę dopiero o siódmej.
Wyszedł.
Pan Laroche-Mathieu wyczekiwał gościa. Śniadanie podano o dziesiątej. W południe, przed ponownem otwarciem parlamentu, mieli się zebrać członkowie gabinetu.
Zaledwie znaleźli się u stołu, w towarzystwie jedynie poufnego sekretarza, gdyż pani Laroche-Mathieu nie życząc sobie zmieniać zwykłej godziny posiłku, nie ukazała się przy śniadaniu, — Du Roy wszczął odrazu rozmowę w kwestyi artykułu, przedstawiając plan, przez siebie nakreślony; a gdy odczytał już wszystkie notatki, zapisane na karcie wizytowej, spytał gospodarza:
— Czy masz tu co do zmienienia, kochany ministrze?
— Bardzo niewiele, mój drogi. Uważałbym tylko, iż cokolwiek za stanowczo mówisz o kwestyi marokkańskiej. Mów pan o tej wyprawie w sposób niby potwierdzający, lecz dozwalający jednocześnie domyślać się niedojścia jej do skutku i zaakcentuj, niby od niechcenia, swoją w tym kierunku niewiarę. Zrób tak, by publika wyczytała pomiędzy wierszami pewność, iż nie damy się złapać na podobną awanturę.
— Bardzo dobrze. Zrozumiałem dokładnie waszą myśl i postaram się ją puścić w obieg. Żona moja poleciła mi jeszcze zasięgnąć od pana wiadomości, czy generał Bellonde zostanie wysłany do Oranu. Z tego jednak, co mi pan mówi, wnioskuję, że nie.
— Nie — odpowiedział minister.
Rozmowa przeszła na temat przyszłej sesyi. Laroche-Mathieu zabrał się na seryo do perorowania, wprawiając się w układanie frazesów, które za kilka godzin miał rozsypać między swych kolegów. Gestykulował zapamiętale, podnosząc w górę to widelec, to znowu nóż lub tez kawałek chleba i nie zatrzymując wzroku na obecnych, zwracał się do niewidzialnego zgromadzenia, wyrzucając z pełnej piersi szumną wymowę pięknie ufryzowanego chłopca. Maleńkie wąsiki, mocno zakręcone, wznosiły się w górę, przypominając rożki niedźwiadka; włosy zaś nasycone wonną pomadą i rozdzielone na dwie równe połowy, zakręcały się na skroniach, tworząc dwa pretensyonalne kotleciki.
Sekretarz prywatny, przyzwyczajony widocznie do podobnych pryszniców wymowy, pił i zajadał najspokojniej. Du Roy jednak, którego serce toczył tłumiony robak zazdrości, myślał ze złością:
— Niech cię czart porwie, głupcze jakiś! Co to za durnie, ci politycy!
I porównywując się w myśli z nowo mianowanym ministrem, myślał w duchu:
— Na honor, gdybym tak miał sto tysięcy franków dla przedstawienia się wyborcom w moim pięknym kraju, w Rouen, jakiżby ze mnie mógł być znakomity deputowany, jakiż polityk wobec tych nierozważnych pajaców.
Laroche-Mathieu gwarzył tak aż do podania kawy, następnie, spostrzegłszy, że już późno, kazał zajechać karecie i podając rękę dziennikarzowi, rzekł na pożegnanie:
— A zatem, dobrze mnie pan zrozumiałeś?
— Wybornie, kochany ministrze: może pan na mnie liczyć.
Jerzy, nie mając nic do roboty aż do czwartej, skierował się ku redakcyi, chcąc rozpocząć potrzebny na jutro artykuł. O czwartej miał się stawić na ulicy Konstantynopolskiej, gdzie schodził się regularnie z panią de Marelle dwa razy tygodniowo.
Zaledwie przestąpił próg redakcyjny, wręczono mu zapieczętowaną depeszę. Było to pismo pani Walter.

„Muszę pomówić z tobą koniecznie dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mię o drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogę ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka,
Wirginia“.

— A do licha! to ci pijawka — zaklął.
I w napadzie złego humoru, niezdolny do pisania, wybiegł szybko na ulicę.
Od sześciu już tygodni próbował z nią zerwać, lecz zawsze nadaremnie. Nie widział sposobu odczepienia się od tej natrętnej kobiety.
Pani Walter, po swym upadku, pod wpływem straszliwych wyrzutów sumienia, podczas trzech schadzek obrzucała kochanka cierpkiemi wymówkami i przekleństwy. Znudzony temi scenami i przesycony dostatecznie tą dojrzałą i dramatyczną kochanką, postanowił poprostu oddalać się od niej, przypuszczając, iż w ten sposób zakończy całą awanturę. Wówczas to pani Walter przyczepiła się do niego, jak to mówią, rękami i nogami, rzucając się w tę miłość, jakby w wodę, z uwiązanym u szyi kamieniem. Powodowany słabością, ustępstwem i pewnymi wzglądami subtelnymi, dał się na nowo usidlić, został omotany jej gwałtowną, męczącą i przesladującą go tkliwością.
Pani Walter pragnęła widywać go codziennie, wzywała o każdej porze telegramami, spotykała na rogach ulic, w magazynach i ogrodach publicznych.
I w kilku zawsze jednakowo brzmiących frazesach powtarzała, że go kocha, że ubóstwia, poczem oddalała się, zapewniając, że „nadzwyczaj jest szczęśliwą z tego spotkania“.
Przedstawiała mu się teraz zupełnie inną, niż ją sobie był wyobrażał; próbowała go podbić naiwnemi słówkami i dziecinną, niestosowną w jej wieku miłością. Będąc do tej pory surowo uczciwą, dziewicą sercem, niedostępną jakimkolwiek miłostkom i nie mając najlżejszego pojęcia o zmysłowości, ta czterdziestoletnia kobieta przypominała bladą jesień, która nastąpiła po zimnem lecie. Była niejako zwiędłą wiosną, pełną zwyrodniałych, drobnych kwiatków i niedojrzałych owoców, dziwny rozkwit miłości dziewczęcej, spóźnionej, namiętnej a naiwnej, złożonej z porywów niespodziewanych, uniesień szesnastoletniej dziewczyny, pieszczot kłopotliwych i wdzięków przestarzałych, które nigdy nie znały młodości. Pisywała do Jerzego dziesięć razy dziennie, a listy te, pisane były zawsze tonem szalonej namiętności, stylem dziwacznym, poetycznym i śmiesznym, najeżonym jak styl indyjski, nazwami zwierząt i ptactwa.
Zaledwie znaleźli się sami, obsypywała go zwykle pocałunkami, pieszczotami naiwnemi ciężkiej dziewczyny, minkami trochę śmiesznemi, gwałtownie oplatając go ramionami.
Najwięcej jednak drażniły go takie pieszczotliwe określenia, jak: „Mój szczurku“, „mój piesku“, „mój kotku“, „mój klejnocie“, „mój ptaszku błękitny“, „mój skarbie“ i ta komiczna, dziecinna wstydliwość, z jaką mu się za każdym razem oddawała, z lekkim okrzykiem przerażenia, który wydawał się jej czemś rozkosznem i różnemi tego rodzaju sztuczkami rozwiązłej pensyonarki.
— Czyje to usta? — zapytywała, a gdy jej nie odpowiedział natychmiast: — Moje — nalegała dopóty, że nieszczęśliwy kochanek bladł z nudów.
Uważał, iż powinna była przecież rozumieć, że w miłości potrzeba koniecznie pewnego taktu, pewnej zręczności i umiarkowania; że ona, kobieta dojrzała, matka, oddając mu się, powinna była oddawać się poważnie, z pewnym tłumionym zachwytem, może nawet ze łzami, lecz że te łzy powinny być raczej łzami Dydony, a nie szesnastoletniej Julii.
— Jak ja cię kocham, mój maleńki! — powtarzała mu bez końca. — A ty? czy ty mię kochasz taksamo, moje dzieciątko? — zapytywała.
Niezdolny już był słuchać podobnych epitetow, bez gwałtownej chęci powiedzenia: „moja stara“.
— Co za szaleństwo popełniłam, oddając ci się — mówiła. Nie żałuję jednak. Jaka to rozkosz kochać!
Wszystko, co wychodziło z jej ust, irytowało go niepomiernie. Wydawało mu się, że szept ten: „Jaka to rozkosz kochać!“ jest tylko parodyą zdań, wypowiadanych na scenie przez naiwne dziewczątko.
A w dodatku irytowała go jeszcze niezręcznością swych pieszczot. Stawszy się nagle zmysłową pod wpływem pocałunków tego pięknego chłopca, tak silnie rozpalającego jej krew, wnosiła do owych pieszczot pewien pierwiastek niewprawnej namiętności i powagi, który śmiesząc kochanka, przypominał mu ludzi, uczących się na starość abecadła.
A gdy wydusiła go już dostatecznie w ramionach, paląc go jednocześnie spojrzeniem, tem głębokiem i strasznem spojrzeniem, właściwem niektórym zwiędłym a potężnym w ostatniej miłości kobietom, gdy wycałowała go już drżącemi, namiętnemi usty, ciepłem, zmęczonem, a mimo to nienasyconem ciałem, trzepotała się znowu jak podlotek i szepleniła dla dodania sobie wdzięku:
— Jak ja cię kocham, mój maleńki, Jak ja cię kocham. Ukochaj troszeczkę swoją maleńką kobietkę.
Wówczas napadała go szalona chęć zaklęcia, trzaśnięcia drzwiami i ucieczki od tej natrętnej istoty.
Początkowo widywali się często w mieszkaniu przy ulicy Konstantynopolskiej, teraz jednak Du Roy, lękając się spotkania jakiego z panią de Marelle, wynajdywał tysiączne przeszkody, stające w poprzek dawnym schadzkom. W zamian za to, m usiał u niej bywać codziennie na obiedzie lub śniadaniu. Pani Walter ściskała czule pod stołem rękę swego gościa lub nadstawiała mu poza drzwiami usta do pocałunku. Du Roy bawił się doskonale w towarzystwie Zuzanny, śmieszącej go swemi psotami. Lalkowata jej powierzchowność odsłaniała niekiedy umysł giętki i złośliwy, tembardziej zabawny, że niespodziewany. Piękna ta maryonetka szydziła ze wszystkiego i wszystkich. Jerzy zaś, podniecając jej zapał, dodawał rozmowie pieprzyku. Rozumieli się znakomicie.
Dziewczyna wołała bezustannie:
— Słuchaj, Bel-Ami. Chodź tutaj, Bel-Ami.
Odchodził w tej chwili od mamy i biegł ku córeczce, z którą szeptali na ucho złośliwe uwagi i śmiali się z całego serca.
Z czasem jednak, przesyciwszy się miłością matki, doszedł do nieprzezwyciężonego do niej wstrętu. Nie był już w stanie widywać się z nią, patrzeć na nią, słuchać jej głosu. Sama nawet myśl o pani Walter napełniała go wściekłością. Zaprzestał wizyt, nie odpowiadał na odbierane listy i wezwania.
Zrozumiała nareszcie, ze przestał ją kochać. Cierpiała okrutnie. Teraz uczepiła się go całą siłą, szpiegowała, śledziła potajemnie. Niejednokrotnie w wynajętej karecie, spuściwszy szczelnie firanki, wyczekiwała nań przed drzwiami redakcyi, domu, w którym mieszkał, lub na ulicy, przez którą wiedziała, że musi przechodzić.
On miał szaloną chęć znieważenia jej, zwymyślania, wybicia nawet, wypowiedzenia krótko a węzłowato: „Idź-że sobie do dyabła, nie nudź mnie już dłużej swoją osobą.“ Przez wzgląd jednak na stanowisko, jakie zajmował w redakcyi, nie pozwalał sobie na wypowiedzenie całej prawdy, ograniczając się na silnie akcentowanym chłodzie, ostrych spojrzeniach i słowach, mających jej dać do zrozumienia, że stosunek ich musi się skończyć.
Pani Walter, mimo to wszystko wynajdywała sposoby, zmuszające go do schadzek na ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy zaś za każdym razem drżał z obawy, iż obie te kobiety spotkają się kiedyś nos w nos przed jego drzwiami. Przywiązanie jego do pani de Marelle spotęgowało się natomiast w ostatnich miesiącach. Nazywał ją „łobuzem“ i rad był ze swej kochanki. Natury ich odpowiadały sobie znakomicie, składały się z tychże samych pierwiastków; oboje należeli w zupełności do tych salonowych awanturników życiowych, mających mimo wiedzy tyle podobieństwa do cyganów.
Lato spędzili rozkosznie, jak prawdziwa para studencka, używając swobody. Wymykali się na obiady do Argenteuil, Bougival, Maisons, Poissy, przepędzając długie godziny w maleńkiej łódce rybackiej. Ona lubiła namiętnie smażone ryby, potrawkę z królika, marynaty rybne i krzyki przewoźników; on znów zachwycał się wspólną jazdą, gdy oboje siadali na imperyał, a on, kąpiąc się w słonecznych promieniach dnia sierpniowego, opowiadał mnóstwo facecyj.
Gdy zaś tegoż samego dnia musiał iść na obiad do pani Walter, nienawidził tembardziej starej natrętnej kochanki za to, że odrywa go od tej młodej, że przeszkadza mu przedłużać rozkosz i nie pozwala napawać się do woli chłodnem, ożywczem tchnieniem Sekwany.
Teraz oto, gdy zdawało mu się, że nareszcie uwolnił się już od nudnej redaktorowej, której jasno, niemal brutalnie wyłożył stanowczą potrzebą zerwania — teraz oto odbiera telegram, wzywający go na godziną drugą do jego kawalerskiego mieszkania.
Idąc ulicą, kilkakrotnie odczytywał ten bilet:

„Muszą koniecznie pomówić z tobą dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mnie o godzinie drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogą ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka
Wirginia“.

— Czego ona jeszcze chce odemnie, ta stara sowa? Założyłbym się, iż nie ma nic a nic do powiedzenia. Będzie mi powtarzać, iż mię ubóstwia. Trzeba się jednak przekonać. Mówi o bardzo ważnej kwestyi i wielkiej przysłudze. Może to i prawda? A Klotylda, która przychodzi o czwartej? Trzeba, bym pierwszą wyprawił conajpóżniej o trzeciej. Ach! do stu piorunów! żeby się chociaż nie spotkały. Co za nieszczęście z temi babami!
Przypomniał sobie, ze w istocie jedna tylko żona nie przeszkadzała mu w niczem. Żyła obok niego, wydawało się nawet, że kocha go bardzo, w godzinach przeznaczonych dla miłości, gdyż nie pozwalała, by przeszkadzano jej kiedykolwiek w zwykłych zajęciach codziennych.
Szedł wolnym krokiem, kierując się na ulicę Konstantynopolską i wybuchał gniewnie od czasu do czasu.
— Ach! ja ją nauczę, jeśli mi nie ma nic do powiedzenia. Natrę jej uszu! Przedewszystkiem zapowiem, że już nigdy noga moja nie postanie w jej domu. Przyszedłszy do mieszkania, czekał jej przybycia.
Pani Walter zjawiła się niezadługo. Zaledwie przestąpiła próg mieszkania, zawołała uradowana:
— Ach! odebrałeś moją depeszę! Co za szczęście!
— Do kata! oddano mi ją w redakcyi, w chwili, kiedy miałem iść do Izby odpowiedział gniewnie. — Czegóż ty jeszcze chcesz odemnie?
Kobieta podniosła woalkę, chcąc pocałować kochanka i przybliżyła się do niego lękliwie. Podobna była w tej chwili do uległej wyżlicy, przywykłej do częstego bicia.
— Jaki ty dla mnie jesteś okrutny... Jak ty ostro do mnie przemawiasz... Cóż ja ci złego zrobiłam? Nie przypuszczasz nawet, jakie mi zadajesz męki!
— Znowu zaczynasz? — mruknął.
Stała przed nim, wyczekując najlżejszego uśmiechu, jednego gestu zachęcającego, gotowa rzucić mu się w ramiona.
Nie trzeba było mnie uwodzić, aby mię następnie tak maltretować — wyrzekła. — Trzeba mię było pozostawić spokojną i szczęśliwą, jaką byłam. Czyż nie pamiętasz już, co mówiłeś mi w kościele, i że wepchnąłeś mię gwałtem do tego mieszkania. A teraz, jak ty do mnie przemawiasz! jak mię przyjmujesz w tym pokoju! Boże mój! Boże! jakże ja cierpię przez ciebie!
— Ach! dajże mi święty spokój! — krzyknął gwałtownie, tupiąc nogą. — Mam już dosyć tego wszystkiego. Nie mogę się z tobą spotkać choćby na minutę, byś mi nie śpiewała zawsze jednej i tej samej piosnki. Myślałby kto, ęe wziąłem cię w dwunastym roku, lub, że byłaś niewinną, jak anioł. Nie, moja droga, rozważmy fakt i przyznajmy, że nie może tu być mowy o uwiedzeniu niewinności. Oddałaś mi się własnowolnie i jesteś kobietą dojrzałą, Dziękuję ci za to tysiąckrotnie, jestem ci nawet nieskończenie wdzięczny, ależ nie mogę przecież przyszyć się do twojej spódnicy na całe życie. Ty masz męża, a ja mam żonę. Ani ty, ani ja nie jesteśmy wolni. Podobało nam się zadowolnić nasz kaprys oto wszystko. Teraz już koniec tego dobrego.
— Ach! jakiż ty jesteś brutalny! jaki ordynarny, jaki niegodziwy! Tak, prawda, nie byłam młodą dziewczyną, ale też nie kochałam nikogo, nie upadłam nigdy...
— Wiem już o tem! Powtarzałaś mi to ze dwadzieścia razy — przerwał niecierpliwie. — Miałaś jednakże dwoje dzieci, zatem nie ja pozbawiłem cię niewinności...
— Ach! Jerzy! to niegodziwe! — zawołała z oburzeniem i obiema rękami przycisnąwszy piersi, zaczęła dyszeć gwałtownie, tłumiąc łkanie, ściskające jej gardło.
— A więc zabierasz się do płaczu! — odezwał się, biorąc kapelusz z kominka. — A zatem, bywaj zdrowa. Więc to na takie przedstawienie ściągnęłaś mię tu do siebie?
Postąpiła parę kroków, zagradzając mu drogę, otarła łzy, cisnące się gwałtownie do oczu, i przywoławszy na pomoc całą siłę woli, odezwała się głosem przerywanym przez cierpienie:
— Nie... przyszłam tutaj... ażeby ci udzielić wiadomości politycznej... aby dać ci sposobność zarobienia co najmniej pięćdziesięciu tysięcy franków, a nawet więcej... jeżeli chcesz.
— Jakim-że sposobem? — zapytał, nagle uspokojony. — O czem ty mi chcesz powiedzieć?
— Wczoraj wieczorem mimowoli podchwyciłam kilka słów, zamienionych między moim mężem a Laroch’em. Co prawda, nie kryli się nawet bardzo przedemną. Walter jednak zalecał ministrowi usilnie tajemnicę przed tobą, utrzymując, iż ty ją wygadasz.
Du Roy położył kapelusz na krześle.
— Słuchaj teraz uważnie, bardzo uważnie.
— O cóż więc idzie?
— Chcą zagarnąć całkowicie Marokko! Ale dajżeż pokój. Byłem dziś u Laroche’a na śniadaniu, który opowiedział mi wszystkie plany gabinetowe.
— Nie, mój najdroższy. Oszukali cię, gdyż lękają się, aby ktośkolwiek nie odkrył ich spisku.
— Siadaj — rzekł Jerzy.
Rzucił się na fotel, a kobieta, przysunąwszy sobie maleńki taburecik, usiadła u nóg młodego człowieka.
— Ponieważ myślę teraz wciąż o tobie — ozwała się głosem pieszczotliwym — więc zwracam baczną uwagę na wszystko, co dokoła mnie szepcą.
I zaczęła mu opowiadać drobiazgowo, jak już od pewnego czasu dostrzegła, że knują coś wspólnie bez jego wiedzy, że posługują się nim, nie dopuszczając go jednak do tajemnicy.
— Wiesz przecie, że kochając, stajemy się przebiegłemi — mówiła. — Otóż wczoraj wieczorem zrozumiałam dokładnie, o co idzie. Było to wielkie, bardzo wielkie przedsięwzięcie, przygotowywane po cichu.
Śmiała się teraz, szczęśliwa ze swej przebiegłości, zapalała się w mowie, jak prawdziwa żona finansisty, przyzwyczajona patrzeć na giełdowe operacye, na podnoszenie się papierów, gwałtowne podwyżki lub zniżki, rujnujące w jednej godzinie miliony średnio zamożnych mieszczan, drobnych kapitalistów, którzy lokują oszczędności w papierach, gwarantowanych przez ludzi honoru, ludzi szanowanych, polityków lub bankierów, — Ach! kombinacye ich przechodzą już wszelką miarę — powtarzała.
— Co za wiele, to za wiele. I to Walter wszystko urządził, a teraz wyczekuje zysków. Doprawdy, to już przechodzi pojęcie, — Ale powiedz-że mi już raz, o co chodzi — przerwał niecierpliwie.
— Otóż słuchaj. Wyprawa do Tangeru ułożona już jest między nimi od dnia, w którym Laroche został ministrem spraw zagranicznych i oto powolutku wykupili całą pożyczkę marokkańską, która spadła do sześćdziesięciu czterech lub sześćdziesięciu pięciu franków. Wykupili ją nader zręcznie, posługując się podejrzanymi agentami, nie zwracającymi niczyjej uwagi. Zawiedli nawet Rotszylda, dziwiącego się temu skupowi pożyczki. W odpowiedzi podali mu nazwiska ludzi nieznanych, widocznie nieoględnych. To uspokoiło wielkiego bankiera. A teraz oto chcą urządzić wyprawę, a z chwilą, gdy francuzi znajdą się w Tangerze, rząd zagwarantuje długi. Nasi przyjaciele zarobią na tej manipulacyi conajmniej od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu milionów. Rozumiesz teraz całą kombinacyę? Rozumiesz, jak obawiają się najlżejszej niedyskrecyi.
Położyła głowę na kamizelce młodego człowieka, a ramiona wsparła na jego kolanach. Przytulała się do niego, przylepiała, czując, iż teraz się nią zajmuje. W tej chwili zdolna była do wszystkiego, do każdego czynu, byle w zamian otrzymać jedną pieszczotę, jeden jego uśmiech.
— Czy jesteś tego pewną? — zapytał.
— Och, ma się rozumieć! — odpowiedziała ze stanowczością.
— W istocie, to przechodzi wszelkie pojęcie. Co zaś do tego durnia Laroche’a — to ja mu dopiero pokażę! Ach! łotr jakiś! niech on dobrze na siebie uważa! niech dobrze uważa... Jego teka ministeryalna wpadnie mi jeszcze kiedyś do ręki!
— Trzebaby jednak z tego skorzystać! — rzekł po namyśle.
— Możesz jeszcze nabyć akcye — zawołała. — Podniosły się dopiero do siedemdziesięciu franków.
— Tak, nie mam jednak pieniędzy do rozporządzenia.
— Myślałam już o tem, koteczku — rzekła, podnosząc na kochanka błagalne spojrzenie. — Myślałam już o tem i gdybyś był grzeczny, bardzo grzeczny, gdybyś mię chociaż trochę kochał, to przyjąłbyś odemnie pożyczkę.
— Oh! co to, to nie! — odparł szorstko, niemal gniewnie.
— Słuchaj — szeptała błagalnie. — Słuchaj, można to nawet urządzić bez pożyczki. Chciałam kupić tych papierów za dziesięć tysięcy franków, chcąc stworzyć sobie osobisty mój fundusz, otóż kupię ich za dwadzieścia! Ty będziesz należał do połowy. Rozumiesz przecież, że nie oddam tych pieniędzy Walterowi. Otóż, jeżeli operacya się uda, zarobisz na niej siedmdziesiąt tysięcy franków; jeżeli nie, będziesz mi winien dziesięć tysięcy, które oddasz, gdy będziesz mógł.
— Nie, nie podoba mi się ta kombinacya — bronił się jeszcze.
Pani Walter zaczęła nalegać. Perswadowała mu, że ryzykuje przecież na jej słowo dziesięć tysięcy franków, że stracić je nawet może, że ona ze swej strony nie robi żadnego poświęcenia, gdyż pieniądze wypłaci bank walterowski.
Wyłożyła mu jeszcze, że to przecież on sam przeprowadził w Vie Française całą kampanię polityczną, umożliwiającą całą tę aferę.
Jerzy namyślał się ciągle.
— Wyobraź sobie, — dodała — że w rzeczywistości to przecież Walter daje ci zaliczkę i że ty oddałeś mu przysługi, stokroć więcej warte.
— A więc dobrze! niech i tak będzie! Należę do połowy. Jeżeli stracimy — oddam ci dziesięć tysięcy franków.
Kobieta była tak uradowana, że zerwała się na równe nogi i tuląc głowę kochanka, poczęła obsypywać go pocałunkami.
Nie bronił się początkowo, potem jednak, gdy pani Walter ośmielona, poczęła go ściskać coraz czulej i pożerać niemal w pieszczocie, przypomniał sobie, że niezadługo ma tu przyjść ta druga, i że jeśli teraz ulegnie, straci dużo czasu i pozostawi w objęciach tej starej cały zapał, który warto jednakże zachować dla tamtej, młodszej.
— No, bądź rozsądną — przemówił, odpychając ją zlekka.
— Ach! Jerzy, czyż mi cię nie wolno nawet pocałować? — zapytała ze smutkiem.
— Nie, nie dzisiaj — odpowiedział. — Mam migrenę i to mię męczy.
Biedna kobieta usiadła potulnie u jego stóp. Czy przyjdziesz do mnie jutro na obiad? — zapytała. — Jakąż byś mi tem sprawił radość.
— I owszem — odparł, lękając się odmówić.
— Dzięki ci, mój najdroższy.
Pieszczotliwym, regularnym ruchem ocierała policzek o piersi młodego człowieka, przyczem długim czarnym włosem zaczepiła o jego kamizelkę. Nagle strzeliła jej do głowy myśl szalona — jeden z tych przesądnych pomysłów, właściwych często kobietom. Zaczęła tym włosem okręcać delikatnie guzik kamizelki. Potem okręciła drugi, a potem jeszcze następne. On zaraz powstanie i powyrywa jej te włosy. Sprawi jej ból fizyczny. Co za rozkosz! Nie wiedząc nawet, uniesie cząstkę jej istoty. Uniesie garstkę jej włosów, o które nie prosił nigdy. Był to węzeł jakim się z nim łączyła, węzeł tajemniczy, niewidzialny, talizman, jaki rzucała na niego. Nie chcąc nawet, będzie o niej myślał, śnić będzie o niej, a może pokocha jeszcze troszkę.
— Muszę odejść — odezwał się nagle. — Czekają na mnie w Izbie, przed ukończeniem sesyi. Muszę się stawić koniecznie.
— Ach! już! — westchnęła... Poczem tonem rezygnacyi dodała:
— Idż, mój najdroższy. Ale jutro przyjdziesz do mnie na obiad.
Odrzuciła głowę ruchem gwałtownym. Poczuła krótki lecz silny ból, jakby ją kto pokłuł szpilkami. Serce zabiło jej jak młotem. Jakże była szczęśliwą, że może cierpieć — dla niego.
— Bądź zdrów — wyrzekła.
Ujął ją w ramiona i z czułym uśmiechem chłodno ucałował w oczy.
— Już! — szepnęła raz jeszcze, podniecona tym pocałunkiem, a wzrok jej błagalny wskazywał drzwi wiodące do drugiego pokoju.
— Muszę wyjść — rzekł, spiesznie odsuwając ją od siebie. — I tak się już lękam, czy się nie spóźnię.
Nadstawiła mu usta, których zaledwie dotknął, a podając jej zapomnianą parasolkę, powtarzał, nalegając:
— Chodźmy już, chodźmy. Spieszmy się. Już po trzeciej.
— Jutro o siódmej wieczorem — powtórzyła, odchodząc.
— Tak, jutro o siódmej.
Rozłączyli się zaraz. Ona zwróciła się na prawo, on zaś na lewo.
Du Roy dotarł aż do bulwarów obwodowych. Potem skierował się wolnym krokiem na bulwar Malesherbes. Przechodząc koło jakiejś cukierni, ujrzał w oknie smażone kasztany:
— Trzeba wziąść funt kasztanów dla Klotyldy — pomyślał.
Kupił więc torebkę tych smażonych owoców, które lubiła pasyami.
O czwartej był już na stanowisku, czekając młodej kochanki. Klotylda spóźniła się trochę. Pan de Marelle przyjechał właśnie aź na cały tydzień.
— Czy możesz przyjść do nas jutro na obiad? — zapytała. Mąż mój bardzo byłby rad z twojej wizyty.
— Nie, nie mogę. Będę jutro na obiedzie u redaktora. Mamy do omówienia mnóstwo interesów politycznych i finansowych.
Zdjęła kapelusz, poczem zaczęła zdejmować gorset, który ją uciskał.
— Patrz, przyniosłem ci smażonych kasztanów — rzekł, wskazując torebkę leżącą na kominku.
— Ach! świetnie! Jaki ty jesteś dobry! — zawołała klaszcząc w dłonie. — Wyborne są — zadecydowała, kosztując jeden kasztan. — Wiem już z góry, że nie pozostawię ani okruszyny.
Spojrzała na Jerzego oczyma rozpromienionemi radością zmysłową i dodała:
— Schlebiasz wszystkim moim występkom.
Jadła powoli ulubione łakocie, zaglądając raz po raz do woreczka, jakby chciała się przekonać, czy na długo jeszcze wystarczy.
— Siadaj na fotelu! — rzekła. — Przykucnę u twoich stóp i będę chrupać moje łakocie. Będzie mi tak dobrze. Posłuchał uśmiechnięty i objął ją kolanami, jak przed chwilą obejmował panią Walter.
Klotylda podnosiła ku niemu głowę i mając usta pełne kasztanów, pytała:
— Wiesz, mój najdroższy, śniłam o tobie. Śniłam, że na wielbłądzie odbywaliśmy wspólnie jakąś daleką podróż. Wielbłąd był dwugarbny, a my siedząc na tych garbach, jak na koniach, przebywaliśmy jakąś rozległą pustynię. Mieliśmy kanapki, zawinięte w papier i wino w butelce i obiadowaliśmy, jadąc. Mnie jednak nudziła taka jazda. Siedzieliśmy za daleko od siebie. Chciałam zejść z wielbłąda.
— Ja również chcę zejść.
Śmiał się, zabawiony opowieścią Klotyldy i podniecał ją do wypowiadania coraz to nowych głupstw, psot i dzieciństw, owych czułych błahostek, wymyślanych zwykle przez kochanków. Głupstwa wypowiadane przez Klotyldę wydawały mu się uroczemi, natomiast były mu one wstrętne, gdy wychodziły z ust pani Walter.
Klotylda nazywała go również: „Mój kotku, mój maleńki, mój najdroższy“. Epitety te, łaskotały mu ucho słodko i pieszczotliwie; mówione zaś przed chwilą przez panią Walter, irytowały i raziły nieprzyjemnie. Tesame zawsze słowa miłosne, nie zawsze są jednakowo przyjemne, zależnie od ust, z których wychodzą.
Bawiąc się paplaniną kochanki, nie zapominał jednak o siedmdziesięciu tysiącach franków. Przerwał jej raptownie, delikatnie puknąwszy jej w czoło.
— Słuchaj, koteczko. Chcę cię obarczyć poleceniem. Powiedz odemnie swemu mężowi, by jutro kupił koniecznie za dziesięć tysięcy akcyj marokkańskich; ręczę mu, że zarobi na tem w ciągu trzech miesięcy od sześćdziesięciu do ośm dziesięciu tysięcy franków. Zaleć mu przytem absolutne milczenie. Powiedz mu odemnie, że wyprawa do Tangeru postanowiona jest na pewno i że rząd francuski zabezpieczy długi marokkańskie. Nie mów jednak o tem nikomu. Powierzam ci tajemnicę stanu.
— Dziękuję ci — szepnęła, wysłuchawszy uważnie. — Jeszcze dziś wieczór uprzedzę mojego męża. Możesz liczyć na niego, że się nie wygada. To bardzo pewny człowiek. Niema najmniejszej obawy.
Zjadła już wszystkie kasztany, rozdarła torebkę i rzuciła ją w kominek.
— A teraz się położymy — zawołała i nie podnosząc się z ziemi, poczęła rozpinać kamizelkę Jerzego.
Nagle przerwała i ujmując w palce długi włos, zaplątany o guzik, zawołała ze śmiechem:
— To dopiero! Przyniosłeś z sobą aż tutaj włosy Magdaleny. Co za wierny małżonek!
Nagle zamilkła i poczęła się uważnie przypatrywać delikatnej niteczce, odkrytej przed chwilą.
— Nie, to nie jest włos Magdaleny, to jakiejś brunetki.
— Prawdopodobnie pokojówki — rzekł ze śmiechem.
Ona jednak egzaminowała dalej kamizelkę z uwagą szpicla policyjnego i znalazła drugi włos, osnuty koło innego guzika; następnie trzeci. Pobladła i drżąc lekko, zawołała:
— Ach! spałeś z jakąś kobietą, która ponawijała ci włosów dokoła wszystkich guzików.
— Ależ nie. Zwaryowałaś — bąkał zdziwiony.
Nagle przypomniał sobie poprzednią wizytę, zrozumiał całą awanturę i zmieszał się w pierwszej chwili. Zaprzeczał jednak usilnie, rad w duszy, że podejrzywa go o szczęście do kobiet.
Klotylda nie zaprzestawała poszukiwań i znajdowała coraz to więcej włosów, które odkręcając gwałtownie, rzucała następnie na dywan.
Przebiegłym instynktem kobiecym odgadła prawdę i rozzłoszczona, wściekła, bliska już płaczu, rzekła:
— Ona cię kocha, ta... i chciała, byś zabrał z sobą jej cząstkę... Ach! jakiż z ciebie zdrajca...
Nagle wydała okrzyk ostry, nerwowy okrzyk uradowania:
— Ach!... ach!... to jakaś stara... otóż i biały włos... Ach! to ty się teraz bierzesz do starych... Czy one ci za to płacą... powiedz... czy ci za to płacą?... Ach! więc ty nawiązujesz teraz romanse ze staremi... Więc mnie już nie potrzebujesz... zatrzymaj sobie tamtą...
Szybko się zerwała i zaczęła gwałtownie nakładać gorset, wpierw odłożony.
Chciał ją zatrzymać, jąkając zawstydzony:
— Ależ nie... maleńka... jesteś szalona... ja sam nie wiem, co to jest... słuchaj... zostań... no... zostań...
— Trzymaj sobie swoją starą babę... trzymaj ją — powtarzała. — Każ sobie zrobić pierścionek z jej włosów... z jej siwych włosów... Masz ich dosyć...
Szybko i zwinnie ubrała się, włożyła kapelusz i woalkę, a gdy ją chciał pochwycić w objęcia, wymierzyła mu silny policzek.
Jerzy stanął, jak wryty, a Klotylda, korzystając z chwilowego jego odurzenia, otworzyła drzwi i uciekła.
Gdy został sam, porwała go wściekłość na tę starą kobyłę, panią Walter. Ach! jakżeby ją chciał przepędzić do stu dyabłów.
Obmył wodą czerwony policzek i wyszedł, knując w myśli zemstę okrutną. Tym razem nie przebaczy. Ach! nie!
Doszedł do bulwarów i wałęsając się wolnym krokiem, stanął przed wystawą jubilerską, przypatrując się chronometrowi, na który oddawna miał ochotą, lecz który kosztował tysiąc ośmset franków.
— Jeśli zarobię moje siedmdziesiąt tysięcy franków, będę mógł sobie pozwolić na ten zbytek — pomyślał nagle, z gwałtowną radością w sercu.
Zaczął marzyć o różnych przyjemnościach, jakie osiągnie za tą sumą. Przedewszystkiem zostanie deputowanym. Następnie kupi sobie upragniony chronometr, potem jeszcze będzie grał na giełdzie... a potem jeszcze... potem...
Nie miał ochoty iść teraz do redakcyi. Wołał pomówić z żoną przed napisaniem jutrzejszego artykułu. Skierował się zatem ku domowi.
Doszedł już do ulicy Drouot, gdy nagle się zatrzymał. Zapomniał odwiedzić hrabiego Vaudrec’a i dowiedzieć się o jego zdrowiu. A Vaudrec mieszka przecież na ulicy Chaussee-d’Antin. Wrócił więc, idąc zawsze wolnym krokiem, pogrążony w szczęśliwem i słodkiem marzeniu, myśląc o tysiącznych rzeczach, o bliskiej może fortunie, jak również o tej ropusze Laroche’u i tej starej wiedźmie, redaktorowej. Nie kłopotał się wcale gniewem Klotyldy, aż nadto przekonany, że wkrótce mu przebaczy.
— Jakże się miewa hrabia de Vaudrec? — zapytał odźwiernego domu, w którym mieszkał hrabia. — Słyszałem, że ostatnimi dniami trochę niedomagał.
— Z panem hrabią bardzo źle — odpowiedział odźwierny. — Kto wie nawet, czy przeżyje dzisiejszą noc. Artretyzm zaatakował serce.
Jerzego tak przeraziła usłyszana wiadomość, iż nie wiedział, co począć ze swoją osobą. Vaudrec umierający! Niewyraźne jakieś myśli zaludniły mu umysł. Myśli niespokojne, których nie śmiał nawet przed sobą sformułować.
— Dziękuję... wrócę potem — wyszeptał, nie wiedząc sam, co mówi, i wskoczywszy do dorożki, kazał się zawieźć do domu.
Służący oznajmił mu, iż pani już wróciła. Wpadł do pokoju Magdaleny i zawołał od progu:
— Czy wiesz, że Vaudrec umierający?
Młoda kobieta, zajęta czytaniem jakiegoś listu, podniosła na niego oczy i powtórzyła trzykrotnie:
— Co mówisz?... mówisz?... mówisz?...
— Mówię ci, że Vaudrec jest umierający. Artretyzm zaatakował serce. Cóż ty zamyślasz teraz uczynić? — dodał po chwili.
Magdalena podniosła się zwolna. Twarz miała trupio-bladą, policzki drgały jej nerwowo. Zakryła twarz obiema rękami i poczęła gwałtownie szlochać. Stała tak długą chwilę, wstrząsana tłumionem łkaniem, zgnębiona cierpieniem.
Nagle jednak całym wysiłkiem woli opanowawszy się, rzekła:
— Pójdę... pójdę do niego... nie kłopocz się o mnie... nie wiem, kiedy powrócę... nie czekaj na mnie.
— Bardzo dobrze. Idź — odpowiedział.
Ścisnęli się za ręce, poczem wybiegła z takim pospiechem, iż zapomniała rękawiczek.
Po zjedzonym samotnie obiedzie, Jerzy zabrał się do pisania artykułu. Zredagował go ściśle według wskazówek ministra, pozwalając domyślać się czytelnikom, że wyprawa do Tangeru wcale nie przyjdzie do skutku. Następnie zaniósł artykuł do redakcyi, porozmawiał chwilę z Walterem i wrócił do domu, czując jakieś dziwne, niczem niewytłómaczone zadowolenie.
Żona nie wróciła dotąd. Położył się i zasnął.
Magdalena zjawiła się o północy. Obudzony raptownie usiadł na łóżku.
— No i cóż? — zapytał.
Nigdy jeszcze nie widział żony tak bladej i wzruszonej.
— Umarł — wyrzekła.
— Ach! I... i nie powiedział ci nic?...
— Nie. Stracił przytomność przed mojem przybyciem.
Jerzy zamyślił się głęboko. Na usta tłoczyły mu się pytania, których nie śmiał wypowiedzieć.
— Połóż się — rzekł wreszcie.
Rozebrała się szybko i wśliznęła do łóżka obok niego.
— Czy byli jacy krewni przy jego śmierci? — zapytał.
— Jeden tylko siostrzeniec.
— Ach! A widywał tego siostrzeńca?
— Nigdy. Nie widzieli się z sobą od dziesięciu laty.
— A czy miał jakich krewnych?
— Nie... Nie zdaje mi się.
— A zatem... to ten siostrzeniec musi być spadkobiercą?
— Alboż ja wiem.
— Czy ten Vaudrec był bogaty?
— Tak, bardzo bogaty.
— Ile mógł mniej więcej mieć w majątku?
— Nie wiem na pewno. Może milion, może dwa miliony.
Nie dodał już ani słowa. Magdalena zgasiła świecę. Małżonkowie leżeli obok siebie nieruchomo, zatopieni w myślach.
Trudno mu było teraz zasnąć. Owe siedmdziesiąt tysięcy franków, obiecanych przez panią Walter, wydały mu się w tej chwili błahostką. Nagle, zdało mu się, że Magdalena płacze. Chcąc się o tem upewnić, zapytał:
— Czy śpisz?
— Nie.
Głos jej drżący był i załzawiony.
— Zapomniałem ci powiedzieć, — rzekł — że twój minister zakpił z nas doskonale.
— Jakto?
Opowiedział jej od początku do końca całą kombinacyę, ułożoną między Laroch’em a Walterem.
— Skądże ty się o tem dowiedziałeś? — zapytała, po uważnem wysłuchaniu całej historyi.
— Pozwolisz, iż ci tego nie powiem. Ty posiadasz swoje sposoby zbierania wiadomości, których źródła nie dochodzę, ja mam swoje, które chcę zachować przy sobie. W każdym razie odpowiadam za prawdziwość moich wiadomości.
— Tak, bardzo to możliwe — wybełkotała. — Ja sama nawet domyślałam się, że knują coś poza naszemi plecami.
Jerzy, nie czując najmniejszej ochoty do spania, przybliżył się do żony i pocałował ją delikatnie w ucho. Magdalena odepchnęła go gwałtownie.
— Proszę cię, dajże mi pokój — zawołała niecierpliwie. — Nie mam dziś najmniejszej ochoty do żartów.

Zrezygnowany, odwrócił się do ściany i przymknąwszy oczy, zasnął niebawem.
VI.

Kościół był całkowicie obity kirem. Umieszczony nad głównemi drzwiami wielki herb z dziewięciopałkową koroną oznajmiał, że ma się odbyć pogrzeb wysoko urodzonego szlachcica.
Nabożeństwo skończyło się przed chwilą. Zaproszeni znajomi powoli wychodzili z kościoła, przedefilowawszy przed trumną i siostrzeńcem hrabiego de Vaudrec, któremu składali ukłon, ściskając dłoń.
Gdy małżonkowie Du Roy znaleźli się na ulicy, przez pewien czas szli obok siebie w milczeniu, kierując się ku domowi. Nagle odezwał się Jerzy półgłosem, jak gdyby mówiąc sam do siebie:
— Doprawdy, jakie to niezrozumiałe!
— Co takiego, mój drogi? — zapytała Magdalena.
— To, że Vaudrec nic nam nie zapisał.
Młoda kobieta zaczerwieniła się silnie, jak gdyby kto na bladą jej twarz i szyję zarzucił raptownie woal czerwony.
— Dlaczegoźby miał nam co zapisać? — rzekła. — Nie miał do tego najmniejszego powodu... Zresztą bardzo być może, że pozostawił jaki testament — dodała po chwilowem milczeniu.
Jerzy się zamyślił.
— Tak, prawdopodobnie — rzekł. — Bo koniec końców, to nasz najlepszy przyjaciel, przyjaciel obojga. Obiadował u nas dwa razy tygodniowo, przychodził o każdej porze. Był u nas jak we własnym domu, zupełnie jak we własnym. Ciebie kochał jak ojciec, nie miał rodziny, dzieci, żadnych sióstr, ani braci, jednego tylko siostrzeńca i to dalekiego. Prawdopodobnie musi być testament. Nie chodzi mi o wielką jakąś rzecz bynajmniej, ale w każdym razie musiał nam przecież zostawić jakąś pamiątkę, dać nam poznać, iż myślał o nas, iż oceniał okazywane mu przywiązanie. Zasłużyliśmy przecież na dowód przyjaźni z jego strony.
— Bardzo możliwe, że pozostawił testament u notaryusza — potwierdziła obojętnie po chwilowym namyśle.
Gdy weszli do mieszkania, służący podał list Magdalenie, która przeczytawszy, podsunęła go mężowi.
Jerzy przeczytał, co następuje:

Kancelarya M. Lamaneur
notaryusza
17, ulica des Vosges.
„Pani!

Mam honor prosić panią o przybycie do mojej kancelaryi, pomiędzy drugą a czwartą po południu, we wtorek, środę lub czwartek, w interesie, dotyczącym pani osobiście.
Racz pani przyjąć, etc.

Lamaneur “.
Z kolei zaczerwienił się Jerzy.

— Tak, to musi być to — rzekł. — Jakie to jednak zabawne, że wezwanie wystosowane jest do ciebie, skoro przecież ja jestem prawnie głową domu.
Magdalena nie dała na to żadnej odpowiedzi, a po chwilowym namyśle spytała:
— Możebyśmy tam zaraz poszli?
— I owszem.
Wyszli zaraz po śniadaniu.
Gdy weszli do kancelaryi pana Lamaneur, starszy dependent wstał szybko od biurka i zaprowadził ich do gabinetu notaryusza.
Był to mały, okrągły człowieczek, pulchniutki jak pączek. Głowa, okrągła jak kula, zdawała się umieszczoną na drugiej, większej, którą podtrzymywały znowu dwie, tak maleńkie nóżki, iż czyniły również wrażenie kulek.
Ukłonił się przybyłym, wskazał krzesła i zwracając się ku Magdalenie rzekł:
— Pani, wezwałem panią do siebie celem powiadomienia jej o treści testamentu hrabiego de Vaudrec, obchodzącej ją osobiście.
— Domyślałem się tego — rzekł Jerzy, zdradzając wzruszenie.
— Muszę pani przeczytać ten testament, bardzo zresztą krótki — mówił dalej notaryusz.
Wyjął z biurka arkusz papieru i zaczął czytać:
„Ja niżej podpisany, Paweł Emil Cypryan Gontran, hrabia de Vaudrec, zdrów zupełnie na umyśle i ciele, objawiam niniejszem ostatnią moją wolą. Ponieważ śmierć może dotknąć każdego niespodziewanie, chcę, przewidując tę ewentualność, spisać testament i złożyć go w ręce notaryusza pana Lamaneur.“
„Nie mając spadkobierców naturalnych, zapisują cały mój majątek, składający się z papierów giełdowych, w sumie sześciu kroć stu tysięcy franków i dóbr, wartości mniej więcej około pięciukroć stu tysięcy franków, pani Klarze Magdalenie Du Roy bez żadnych ciężarów i warunków. Proszą ją o przyjęcie tego daru od umarłego przyjaciela, jako dowodu bezwzględnego przywiązania, głębokiego i zupełnego szacunku.“
— To i koniec — dorzucił notaryusz. — Testament ten, datowany z ubiegłego miesiąca, zastąpił takiż sam dokument, dokonany przed dwoma laty, na imię pani Klary Magdaleny Forestier. Mam u siebie zachowany poprzedni testament, jako dowód, w razie protestu ze strony familii zmarłego hrabiego de Vaudrec, dowód, stwierdzający, że wola zmarłego hr. de Vaudrec nie uległa zmianie.
Magdalena, bardzo blada, przypatrywała się swoim bucikom, Jerzy zaś, zdenerwowany, niecierpliwie kręcił wąsa.
— Ma się rozumieć — odezwał się znów po chwili notaryusz — że pani Du Roy nie ma prawa przyjąć zapisu bez pańskiego upoważnienia.
— Proszę o czas do namysłu — sucho odpowiedział Jerzy, powstając.
Notaryusz, który się uśmiechał, schylił się nieco i dodał głosem uprzejmym:
— Pojmuję skrupuł, który wywołuje w panu wahanie. Muszę też nadmienić, że siostrzeniec pana de Vaudrec, poinformowany przezemnie dziś rano o ostatniej woli swojego wuja, gotów jest uszanować ją, jeżeli otrzyma sto tysięcy franków. Mojem zdaniem, testament jest nienaruszalny, proces jednak narobiłby hałasu, którego warto uniknąć. Świat gotów jest zawsze do sądów złośliwych. W każdym razie, czy mógłby mi pan udzielić odpowiedzi na wszystkie te punkty przed sobotą?
— Tak, panie — odpowiedział Jerzy.
Złożył następnie ukłon ceremonialny i puszczając żonę, ciągle milczącą, wyszedł z pokoju z miną tak surową, że notaryusz przestał się uśmiechać.
Gdy weszli do domu, Du Roy zatrzasnął drzwi i, rzucając kapelusz na łóżko, zawołał:
— Byłaś kochanką hrabiego de Vaudrec’a!
— Ja! o! — zawołała Magdalena, obruszona, zdejmując woalkę.
— Tak, ty! Nie pozostawia się całego majątku kobiecie, chyba, że...
Magdalena poczęła drzeć tak silnie, że nie mogła wyjąć szpilki, przytrzymującej delikatną tkaninę.
— Ależ... — wyjąkała nareszcie głosem wzburzonym. — Ależ... ty chyba zwaryowałeś... ty... ty... Alboż sam... przed chwilą... nie przypuszczałeś... że pozostawi ci cokolwiek?
Jerzy stanął tuż obok żony, śledząc bacznie wszystkie oznaki jej wzruszenia, jakby urzędnik, chcący pochwycić najlżejszy ślad, naprowadzający na ślad zbrodni.
— Tak — mówił, kładąc nacisk na każdą sylabę. — Tak... mógł mnie coś zapisać... mnie, twojemu mężowi... mnie, swojemu przyjacielowi... rozumiesz... ale nie tobie... nie tobie, swojej przyjaciółce... nie tobie, mojej żonie... Różnica to zasadnicza, dobitna, ze względu na przyzwoitość... i opinię publiczną.
Teraz Magdalena z kolei przeszyła go wzrokiem i wpatrzyła mu się prosto w oczy spojrzeniem tak wymownem i dziwnem, jak gdyby z tych oczu chciała wyczytać, odkryć tajemnicę tego nigdy niezbadanego stworzenia, zwanego człowiekiem, — tajemnicę, którą zaledwie można przychwycić w błyskach przelotnych, w tych błyskach zapomnienia, zniechęcenia lub nieuwagi, co jakby drzwi uchylone, odsłaniają myśli, skrywane głęboko.
— Mnie się zdaje — wymówiła dobitnie — że również... że mogliby również uznać conajmniej za bardzo dziwaczne podobnie wielki zapis od niego... na rzecz... twoją.
— Dlaczegóż to? — zapytał gwałtownie.
— Dlatego... — Tu się zatrzymała.
— Dlatego, że ty jesteś moim mężem... dlatego, że znałeś go od bardzo niedawna... dlatego, że ja to jestem jego dawną przyjaciółką... dlatego, że pierwszy jego testament, napisany jeszcze za życia Forestier’a, uczyniony był na moją korzyść! Jerzy zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami.
— Nie możesz tego przyjąć — oświadczył wreszcie.
— Bardzo dobrze — odparła obojętnie. — Nie mamy zatem potrzeby czekać aż do soboty; dziś jeszcze możemy uwiadomić o tem pana Lamaneur’a.
Stanął naprzeciw niej, zmierzyli się wzrokiem, tonąc w spojrzeniu przez długą chwilę, usiłując przedrzeć się do najskrytszych tajników serc swoich, pragnąc przebić zasłonę, pokrywającą ich myśli. Chcieli zajrzeć wzajemnie do głębi swego sumienia, zbadać nieme a gorące jego pragnienia. Była to walka najwewnętrzniejsza dwóch istot, żyjących obok siebie, nie znających się, podejrzywających się zawsze, szpiegujących się nawzajem, lecz nie wiedzących, co dzieje się w głębinach ich duszy.
Nagle rzucił jej w twarz:
— No, przyznaj się, że byłaś kochanką Vaudrec’a.
— Głupi jesteś — odrzekła, wzruszając ramionami. — Vaudrec bardzo był do mnie przywiązany, bardzo... ale nic więcej... nigdy...
— Kłamiesz! — zawołał, tupiąc nogą. — To niemożliwe!
— A jednakże tak jest! — odpowiedziała spokojnie.
Zaczął znów biegać po pokoju.
— A więc wytłómacz mi — zapytał, zatrzymując się nagle — dlaczegóż tobie tylko pozostawił cały majątek?
— Ależ to bardzo proste — tłómaczyła z pozorem głębokiej obojętności i bezinteresowności. — Sam przecież powiedziałeś niedawno, że oprócz nas nie miał żadnych przyjaciół, a raczej prócz mnie, gdyż znał mnie od dziecka. Moja matka była wówczas damą do towarzystwa u jego bliskich krewnych. Przychodził tu zawsze do nas, jak gdyby nie miał żadnych naturalnych spadkobierców, myślał o mnie. Czy w tem przywiązaniu nie było jakiejś małej domieszki miłosnego uczucia? tego nie wiem. Być może... Lecz czyż jest kobieta, którejby nie kochano w taki sposób? być może nawet, iż ta przymieszka, to ukryte, tajemne przywiązanie podsunęło mu moje imię w tej chwili, w której zamierzył wyrazić ostatnią swoją wolę... Wszakże przynosił mi kwiaty każdego poniedziałku. Nie dziwiłeś się temu nigdy, mimo, że tobie ich nie przynosił. Dzisiaj z tejże samej przyczyny daje mi swój majątek, tembardziej, iż nie ma nikogo, komuby potrzebował go ofiarować. Przeciwnie, postąpiłby bardzo nienaturalnie, gdyby ni stąd ni zowąd, zapisał tobie cały majątek. Czemże ty byłeś dla niego?
Mówiła tak naturalnie i spokojnie, że Jerzy się zawahał.
— Mniejsza o to — odezwał się wreszcie. — W tych jednak warunkach, żadną miarą nie możemy przyjąć tego zapisu. Wywarłoby to bardzo niedobre wrażenie. Cały świat podejrzywałby coś złego, a ze mnie śmianoby się i obmawiano niemiłosiernie. Koledzy moi i tak już bardzo nieprzyjaźnie dla mnie usposobieni, zazdroszczą mi i napadają niejednokrotnie. Stokroć więcej, niż kto inny, dbać muszę o swój honor i opinię. Niepodobna mi dopuścić i pozwolić, by żona moja przyjmowała spadek tego rodzaju po człowieku, o którym chodziły już głośne wersye, że był jej kochankiem. Forestier byłby może tolerował podobne rzeczy, lecz ja — nigdy!
— A zatem dobrze, mój drogi. Nie przyjmijmy — rzekła łagodnie. — Będziemy mieli milion mniej w kieszeni, ot i wszystko.
Chodził ciągle po pokoju i zaczął myśleć głośno, mówiąc do żony, a nie zwracając się do niej.
— A więc dobrze... tak... milion... tem gorzej... On nie rozumiał nawet, pisząc testament, jaki popełniał beztakt, jak wykraczał przeciw formom przyjętym. Nie rozumiał, jaką stwarza pozycyę fałszywą i głupią... Na świecie wszystko zależy od delikatnych odcieni... Powinien był mnie zapisać połowę, a wszystko byłoby w porządku.
Rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi i jak zwykle, w chwilach wielkiej niepewności i podrażnienia, zaczął niecierpliwie targać wąsy.
Magdalena zabrała się do roboty kanwowej, którą się zajmowała od czasu do czasu, i przebierając we włóczkach, rzekła łagodnie:
— Mnie nic nie pozostaje, jak milczeć. Ty sam powinieneś to rozważyć.
Du Roy namyślał się głęboko.
— Świat nie zrozumie nigdy — odezwał się nareszcie, ważąc każde wymawiane słowo — dlaczego Vaudrec uczynił ciebie swoją jedyną spadkobierczynią i dlaczego ja na to zezwoliłem. Przyjąć ten majątek w ten sposób, byłoby to wyznać... wyznać z twojej strony grzeszny związek, z mojej zaś byłoby to uprzejmością nikczemną. Czy rozumiesz teraz, w jaki sposób osądzonoby nasze przyjęcie spadku? Trzebaby wynaleźć jakiś środek, jakiś sposób łagodzący. Trzebaby naprzykład dać do zrozumienia, że Vaudrec rozdzielił majątek między nas oboje, dając połowę mężowi, a połowę żonie.
— Nie widzę na to żadnego sposobu, ponieważ testament jest najzupełniej formalny.
— Ach! to bardzo proste. Mogłabyś mi odstąpić połowę zapisu na przeżycie. Nie mamy dzieci, a zatem jest to możliwe. W taki sposób zamknęłoby się usta wszystkim.
— Nie pojmuję, w jaki sposób zamknęłoby się usta złośliwym, skoro istnieje akt i to podpisany własną ręką Vaudrec’a — odezwała się Magdalena zniecierpliwiona.
— Czyż potrzebujemy go komukolwiek pokazywać? — zawołał rozgniewany. — Czyż potrzebujemy go rozlepiać na rogach ulic? Głupią jesteś, doprawdy. Powiemy każdemu, że hrabia de Vaudrec rozdzielił majątek między nas dwoje... Ot i wszystko... A zresztą, bez mojego zezwolenia nie wolno ci przyjąć tego spadku. Daję ci to pozwolenie pod jednym, jedynym warunkiem: musisz podzielić się ze mną do połowy. To jedno ochroni mię od śmieszności.
Spojrzała na niego wzrokiem przeszywającym.
— Jak chcesz — rzekła. — Jestem gotową.
Jerzy wstał i znowu zaczął chodzić. Zdawał się znowu namyślać, unikając przeszywającego wzroku żony.
— Nie — mówił. — Nie... stanowczo nie... być może, że byłoby najwłaściwiej zrzec się całej sumy... to byłoby bardziej honorowo... przyzwoiciej... szlachetniej... Jednakże w ten sposób nie będą nic podejrzywali, zupełnie nic. Ludzie najbardziej skrupulatni nie będą już mieli nic do zarzucenia.
Zatrzymał się przed Magdaleną.
— A zatem, jeżeli chcesz, moja droga, wrócę sam do notaryusza, celem poradzenia się go i wytłómaczenia całej sprawy. Opowiem mu swoje skrupuły i dodam, że ułożyliśmy ten podział przez wzgląd na przyzwoitość i celem uniknięcia niepotrzebnej gadaniny. Z chwilą, w której przyjmuję połowę tego zapisu, jest rzeczą pewną, że nikt nie będzie śmiał podejrzywać nas o nic złego. To tak, jakgdybym powiedział publicznie: „Żona moja przyjmuje, gdyż ja przyjmuję, ja, jej mąż, będący najlepszym sędzią jej postępków, wiedzący, jak powinna postępować.“ Inaczej skandal.
— Jak chcesz — rzekła Magdalena.
— Tak, to jasne jak słońce — dowodził dalej. — Podobny podział upraszcza całą sprawę. Dziedziczymy wspólnie po naszym przyjacielu, który nie chciał robić pomiędzy nami żadnej różnicy, nie chciał, by któreś z nas przypuszczało, iż mniej było przezeń lubiane. Rzecz naturalna, iż bardziej lubił żonę, lecz pozostawiając jednakowe zapisy, pragnął dać dowód, iż miłość jego była natury czysto platonicznej. I bądź pewną, że gdyby zastanowił się był nad tem, co robi, byłby napewno w ten sposób postąpił. Postąpił jednak nierozważnie, nie pomyślał o następstwach. Dobrze mówiłaś przed chwilą, iż przynosił ci kwiaty każdego poniedziałku, tobie też pragnął pozostawić ostatnią po sobie pamiątkę, nie zdając sobie nawet sprawy z tego postępowania...
— Dobrze. Wszystko więc ułożone — przerwała z pewnym odcieniem niecierpliwości w głosie. — Zrozumiałam już wszystko. Nie potrzebuję więcej objaśnień. Idź zaraz do notaryusza.
— Masz racyę, idę zaraz — wyjąkał, czerwieniąc się.
Wziął kapelusz i na odchodnem dodał:
— Będę się starał załatwić pretensyę synowca pięćdziesięciu tysiącami franków, nieprawdaż?
— Ach, nie! — odparła wyniośle. — Daj mu całe żądane sto tysięcy i, jeśli chcesz, odtrąć je z mojej części.
— Ależ, jak można! — rzekł, nagle zawstydzony. — Podzielimy sumę na połowę. I tak, odstępując po pięćdziesiąt tysięcy franków, zostanie nam jeszcze okrągły milion.
— Bądź zdrowa! — dodał. — Powrócę zaraz, Magdziu.
I poszedł do notaryusza, któremu wyłożył całą tę kombinacyę, dodając, że to pomysł żony.
Nazajutrz podpisali akt, mocą którego Magdalena Du Roy odstępowała mężowi pięćkroć sto tysięcy franków na przeżycie.
Następnie, wyszedłszy z kancelaryi, zaproponował Magdalenie przechadzkę w stronę bulwarów, gdyż pogoda była cudna. Starał się być uprzejmym, nadskakującym i tkliwym. Śmiał się, uradowany ze wszystkiego, gdy Magdalena była ciągle zamyśloną, a nawet trochę szorstką.
Powietrze było jesienne, cokolwiek ostre.
Tłumy ludzi, zaludniających ulice, poruszały się żywo, zdawały się bardzo spieszyć. Du Roy zaprowadził żonę przed wystawę jubilerską, za którą stał upragniony przez niego chronometr.
— Czy chcesz, bym ci kupił coś z biżuteryi? — zapytał.
— Jak ci się podoba — odparła obojętnie.
Weszli do sklepu.
— Co wolisz? naszyjnik, bransoletkę, czy kolczyki?
Widok złota i drogich kamieni rozchmurzył sztuczny smutek Magdaleny, która też poczęła przypatrywać się z nadzwyczajnem ożywieniem gablotkom, napełnionym kosztownemi cackami.
— Patrz! co za śliczna bransoletka — zawołała, rozpromieniona żądzą posiadania tej kosztowności.
Był to łańcuszek oryginalny, zdobny w różnorodne kamienie.
— Ile kosztuje ta bransoletka? — zapytał Jerzy.
— Trzy tysiące franków — odpowiedział jubiler.
— Jeśli pan spuści na dwa tysiące pięćset, interes będzie ubity.
— Nie, panie, to niepodobna — odrzekł kupiec po pewnym namyśle.
— Ot, dołączy pan ten chronometr za tysiąc pięćset franków, co uczyni razem okrągłe cztery tysiące, które zaraz złożę w gotówce. Dobrze? Jeśli pan nie chce, udam się gdzieindziej.
— Niech-że będzie — zdecydował się jubiler, z widocznem jednak wahaniem.
Dziennikarz podał swój adres, dodając:
— Każe pan wyciąć na zegarku monogram złożony z liter: J. R. C., a powyżej koronę baronowską.
Magdalena uśmiechnęła się, spojrzawszy na męża z podziwem, a wychodząc, ujęła go pod ramię z pewnym rodzajem tkliwości. W istocie, musiała przyznać, że sprytny jest i rozumny. Teraz, gdy posiada już kapitały, potrzebny mu i tytuł. Ma zupełną słuszność.
— Niech pan na mnie liczy, panie baronie — zapewniał jubiler z ukłonem. — Zegarek będzie gotów na czwartek.
Przechodzili teraz koło Vaudevill’u. Grano jakąś nową sztukę.
— Możebyśmy weszli dzisiaj do teatru? Jeśli tylko dostaniemy lożę.
Znalazłszy żądane bilety, kupił je.
— Może chcesz zjeść obiad w restauracyi? — zapytał znowu.
— Ach tak, i owszem.
Był szczęśliwy, jak udzielny monarcha, szukając tylko w myśli, coby jeszcze wymyśleć dobrego.
— Gdybyśmy tak poszli do pani de Marelle i poprosili, by zechciała przepędzić z nami wieczór dzisiejszy? Mówiono mi, że i mąż jest obecnie w Paryżu. Bardzobym rada go zobaczyć.
Jerzy, lękający się trochę pierwszego spotkania z rozgniewaną kochanką, rad był, że odbędzie się ono w obecności żony, przez co uniknie wyjaśnień.
Klotylda jednak zdawała się o niczem nie pamiętać i sama nawet skłoniła męża do przyjęcia zaproszenia.
Obiad przeszedł wesoło, jak również i cały wieczór.
Jerzy i Magdalena powrócili do domu późno. Gaz już był zgaszony i dziennikarz, chcąc oświetlić schody, zapalał od czasu do czasu woskową zapałkę.
Na zakręcie pierwszego piętra, silnie potarta zapałka oświetliła w lustrze ich zbliżające się postacie, które wyłaniały się powoli z okalającej pomroki.
Miały pozór widm, gotowych rozpłynąć się w nocnych cieniach.
Du Roy podniósł rękę, chcąc lepiej oświetlić własne odbicie i z tryumfującym uśmiechem rzekł:
— Patrzcie, oto przechodzą milionerzy.

VII.

Dwa miesiące upływało już od zawładnięcia państwem marokkańskiem. Francya, władczyni Tangeru, dzierżyła w swej dłoni całe wybrzeże afrykańskie morza Śródziemnego, sięgając aż do Trypolisu i zagwarantowała wszystkie długi nowo włączonych posiadłości.
Chodziły wieści, iż dwóch ministrów zarobiło na tej wyprawie około dwudziestu milionów franków, a nazwisko Laroche’a-Mathieu wymawiano nawet głośno.
Co do Waltera, nie było to już dla nikogo tajemnicą, że zarobił podwójnie na całym interesie, po pierwsze, że na pożyczce marokkańskiej zyskał od trzydziestu do czterdziestu milionów franków; a powtóre, iż zarobił również na marokkańskich kopalniach miedzi około dziesięciu milionów i prócz tego jeszcze na olbrzymich obszarach, kupionych za bezcen przed zaborem, a odsprzedanych nazajutrz francuskim Towarzystwom kolonizacyjnym.
W ciągu kilku dni stał się jednym z wszechwładnych panów tego świata, jednym z owych potentatów finansowych, potężniejszych od królów, przed którymi zginają się głowy, a usta plamią się podłością, nikczemnością i zawiścią, ukrytemi na dnie serca ludzkiego. Nie był to już teraz ów żyd Walter, stojący na czele podejrzanego banku, dyrektor dziennika niepewnej opinii i podejrzywany o niejasne zamiary deputowany. Teraz — był to pan Walter, bogaty izraelita.
I chciał dać tego dowód.
Wiedząc o złym stanie interesów księcia de Carlsbourg’a, posiadającego jeden z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu Saint-Honoré, z ogrodami, wychodzącymi na Pola Elizejskie, zaproponował mu sprzedaż pałacu wraz ze wszystkiemi ruchomościami, nie dając ruszyć choćby jednego fotelu — w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ofiarował w zamian trzy miliony franków. Książe skuszony cyfrą, przystał na zamianę.
Nazajutrz rozgościł się Walter w swojej nowej rezydencyi. Wówczas to przyszła mu do głowy myśl, prawdziwa myśl zwycięzcy, który chce zdobyć Paryż, pomysł godny Napoleona.
Całe miasto biegło teraz oglądać olbrzymie płótno pędzla węgierskiego malarza Karola Markowicza, wystawione u Jakóba Lenoble’a, przedstawiające Chrystusa idącego po falach. Rozentuzyazmowana krytyka artystyczna orzekła, iż praca ta jest ostatecznym wyrazem doskonałości bieżącego wieku. Walter kupił ten obraz za pięćkroć sto tysięcy franków, a zabierając go do siebie, przeciął w jednej chwili całe zaciekawienie publiczne, zmuszając temsamem cały Paryż do interesowania się jego osobą, do zazdroszczenia mu, obgadywania go lub wychwalania.
Następnie rozgłosił przez dzienniki, iż zaprosi na wieczór całe wybitniejsze towarzystwo paryskie i da mu możność napawania się tem arcydziełem mistrza zagranicznego, by tym sposobem odeprzeć zarzut, iż chciał być wyłącznym posiadaczem znakomitego płótna.
Dom jego będzie otwarty dla każdego, może wejść, kto zechce.
Wystarczy okazać przy wejściu kartą zapraszającą.
Kartę zaś ułożono jak następuje: „Państwo Walter mają zaszczyt prosić do siebie w dniu trzydziestym grudnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, celem obejrzenia płótna Karola Markowicza: „Jezus idący po falach“, które będzie oświetlone światłem elektrycznem.
Niżej w post-scriptum, dopisano maleńkiemi literami: „Tańce rozpoczną się po północy“. Zatem ci, którzy zechcą pozostać, zostaną, a z pomiędzy tych znowu, Walter zrekrutuje przyszłe znajomości.
Inni będą oglądać płótno, pałac i jego właścicieli, ze zwykłą impertynencyą światowców lub z obojętną ciekawością, poczem odejdą sobie, jak przyszli. Lecz Walter wiedział dobrze, że powrócą kiedyś do niego, jak bywają u jego braci izraelskich, tak jak on wzbogaconych.
Trzeba tylko, by weszli do jego domu, by weszli ci wszyscy tytułowani i wzmiankowani po dziennikach; a przyjdą z pewnością, by zobaczyć człowieka, który w ciągu sześciu tygodni zarobił pięćdziesiąt milionów franków; przyjdą, by zobaczyć, kto też będzie u niego; wreszcie dlatego, że miał dobry smak i zręczność zaproszenia ich do oglądania znakomitego obrazu chrześcijańskiego u niego, — syna Izraela.
Jakoby im mówił: „Patrzcie, zapłaciłem pół miliona za chrześciańskie arcydzieło Markowicza, za Jezusa idącego po falach. A dzieło to pozostanie u mnie i dla mnie, w domu żyda Waltera.
O zaproszeniu tem wiele rozprawiano w sferach książęcych, jak klubowych. Ostatecznie nie zobowiązywało ono do niczego. Pójdą tam tak, jak chodzą oglądać akwarelle u Petit’a. Walterowie posiadają arcydzieło. Otwierają wieczorem podwoje swego pałacu, chcąc wszystkim dać możność oglądania tego arcydzieła. Nic więcej.
Vie Française, od dwóch tygodni reklamowała w zręcznych artykułach ów wieczór, naznaczony na dzień trzydziestego grudnia i starała się jak najbardziej rozpalić ciekawość publiczną.
Du Roy był wściekły na powodzenie Waltera.
Zdawało mu się przedtem, że jest bogatym, posiadając owe pięćkroćstotysięcy, wyłudzone żonie, a teraz oto zdało mu się znowu, iż jest straszliwym biedakiem, porównywując swój nędzny majątek z tym milionowym deszczem, padającym dokoła niego, a z którego on nie mógł nic pochwycić.
Zawistna ta złość rosła, potęgowała się w nim z każdym dniem. Zły był na Walterów i nie chciał już u nich bywać; zły był na żonę, która oszukana przez Laroche’a, odradziła mu nabycie akcyj marokkańskich, a najbardziej wściekał się na ministra, który go podszedł, który się nim posługiwał i który dwa razy tygodniowo obiadował przy jego stole. Jerzy służył mu za sekretarza, ajenta, rączkę do pióra, a pisząc pod jego dyktandem, czuł gwałtowne pragnienie zduszenia tego tryumfującego zwierzęcia. Jako minister, Laroche miał średnie powodzenie, a dla utrzymania teki, musiał się taić, iż teka ta jest wypchana złotem. Du Roy jednak czuł doskonale to złoto, czuł je w wynioślejszych słowach spanoszonego adwokata, w ruchach jego bardziej impertynenckich, w twierdzeniach stanowczych, w nadzwyczajnej pewności siebie. Laroche królował teraz w domu Jerzego Du Roy; zajął dni i miejsce, należące przedtem do hrabiego Vaudrec’a, a do służących przemawiał, niby drugi pan domu.
Jerzy tolerował go, drżąc ze złości, jak pies, co chciałby ugryść, lecz nie śmie. Wobec Magdaleny natomiast okazywał się nieraz szorstkim, lecz ona wzruszała ramionami i obchodziła się z nim, jak z dzieckiem niesfornem. Dziwił ją jednak ten jego ustawiczny zły humor.
— Nie rozumiem cię — powtarzała. — Nie rozumiem, czemu tak ustawicznie narzekasz. Masz przecie stanowisko świetne.
Odwracał się plecyma i nie odpowiadał.
W pierwszej chwili postanowił, że absolutnie nie pójdzie na wieczór do redaktora i że wogóle nie przestąpi już progu tego obrzydliwego żyda.
Od dwóch miesięcy pani Walter zarzucała go codziennie listami błagającemi, by przyszedł, by wyznaczył miejsce spotkania, bo nareszcie pragnie mu wręczyć owe siedmdziesiąt tysięcy franków, zarobionych na akcyach.
Nie odpowiadał jej wcale, a listy rzucał w ogień. Nie dlatego to jednak czynił, by nie chciał przyjąć tak znacznej sumy, lecz poprostu, chciał ją doprowadzić do szaleństwa, chciał zgnieść ją swoją wzgardą, rzucić ją sobie pod nogi. Była zbyt bogatą! On chciał się okazać dumnym. W dniu wystawienia obrazu przez Walterów, Magdalena usiłowała dowieść Jerzemu, iż postanowienie jego nie ma najmniejszej podstawy.
— Dajże mi święty pokój — odpowiedział. — Pozostanę w domu i basta.
Po obiedzie jednak zmienił nagle zdanie.
— No, trzeba jednak pójść na tę procesyę — odezwał się — Ubierz się szybko.
Spodziewała się tego.
— Za kwadrans będę gotową.
Ubierał się, mrucząc ustawicznie i w powozie jeszcze nie mógł zaprzestać pogróżek.
Główny wjazd do pałacu książąt de Carlsbourg, oświetlony był czteremi lampami elektrycznemi, przypominającemi cztery małe błękitnawe księżyce, umieszczone po rogach dziedzińca. Wspaniały dywan pokrywał stopnie wysokiej galeryi, a na każdym z tych stopni stał wygalowany lokaj, sztywny jak posąg.
— A to dopiero szyk dorobkiewiczowski — mruknął Du Roy. Pogardliwie wzruszył ramionami, lecz serce ścisnęło mu się zazdrością nieopisaną.
— Cicho bądź i staraj się także dojść do tego — rzekła Magdalena.
Weszli na galeryę i oddali okrycia lokajom. Było już mnóstwo gości, zdejmujących również futra.
— Bardzo piękne! bardzo piękne! — szeptano dokoła.
Olbrzymi przedsionek, obity był kosztownymi gobelinami, przedstawiającymi historyę Marsa i Wenery. Na lewo i na prawo prowadziły dwie odnogi schodów pałacowych, łączących się na pierwszem piętrze. Poręcze były wykonane z kutego żelaza, którego stare złocenia rzucały delikatne smugi światła wzdłuż stopni z czerwonego marmuru.
Przy wejściu do salonu dwie małe dziewczynki, ubrane jedna w różową a druga w niebieską gazę, ofiarowywały damom bukiety z świeżych kwiatów. Uważano ten pomysł za doskonały.
W salonach roił się już tłum zwiedzających. Większość kobiet nosiła toalety spacerowe, chcąc tem zaakcentować, że przychodzą tu, jak na każdą inną wystawę. Te, które miały zamiar zostać na balu, były w sukniach wyciętych z obnażonemi ramionami.
Pani Walter, otoczona przyjaciółmi, siedziała w drugim salonie i odpowiadała na ukłony zwiedzających. Wielu jednak z przybyłych wcale jej nie znało i spacerowało, jak po muzeach, nie troszcząc się o właścicieli pałacu.
Na widok Du Roy’a, stała się trupio-bladą i uczyniła ruch, jakby chciała iść na jego spotkanie. Następnie znieruchomiała, czekając. Jerzy złożył jej ukłon ceremonialny. Magdalena zaś zaczęła obsypywać ją czułościami i komplimentami. Du Roy pozostawił żonę przy redaktorowej, sam zaś zginął w tłumie publiczności, chcąc nasłuchać się — jak przewidywał — złośliwych uwag.
Pięć równoległych do siebie salonów, obitych kosztownemi materyami, haftami włoskimi lub wschodnimi dywanami różnorodnego stylu, mieściło w sobie obrazy starych mistrzów. Nadewszystko zwracał powszechną uwagę mały salonik, w stylu Ludwika XVI, rodzaj buduaru, obitego całkowicie blado-niebieską materyą, zarzuconą gęsto bukietami z róż. Niskie meble ze złoconego drzewa, pokryte takąż samą jak ściany materyą, wykonane były artystycznie. Jerzy rozpoznawał w okół same znakomitości. Była tu księżna de Ferracine, hrabia i hrabina de Ravenel, generał książę d’Andremont, prześliczna margrabina des Dunes, dalej wszystkich i wszystkie, które można spotkać na każdem pierwszem przedstawieniu. Naraz uczuł, iż chwyta go ktoś pod ramię i jednocześnie usłyszał głos, młody i uszczęśliwiony, szepczący mu do ucha:
— Ach! nareszcie! pokazałeś się nareszcie, szkaradny Bel-Ami. Dlaczego nie przychodziłeś do nas tak długo?
Była to Zuzanna Walter, patrząca na niego w tej chwili swemi porcelanowemi oczkami. Twarzyczkę osłaniał zwykły obłoczek jasno-blond loczków.
Rad był z tego spotkania i serdecznie uścisnął podaną rączkę.
— Nie mogłem... — zaczął się tłómaczyć. — Tyle miałem zajęcia w ciągu tych długich miesięcy. Nie wychodziłem prawie z domu.
— To źle, bardzo źle — poczęła z powagą. — Zrobiłeś nam tem wiele przykrości, ponieważ mama i ja, wprost cię ubóstwiamy. Ja bo nie mogę się obejść bez ciebie. Jeśli pana niema, nudzę się okropnie. Widzi pan, mówię to tak otwarcie, a to dlatego, byś nie miał już prawa porzucać nas na tak długo. Podaj mi pan ramię. Pokażę ci sama Chrystusa, idącego po falach. To aż tam, na samym końcu. Ojciec umieścił go na samym końcu, by musiano oglądać cały pałac. Coś śmiesznego, jak on się pyszni tą rezydencyą.
Szli wolno, poprzez tłumy. Wiele osób odwracało głowę, chcąc się przypatrzeć temu pięknemu młodzieńcowi i tej zachwycającej laleczce.
— Patrzcie! A to śliczna para! — odezwał się jakiś znany malarz. — Doprawdy, można się zachwycać.
— Gdybym tak był na prawdę mądry, to powinienbym się był ożenić z tą oto dziewczyną myślał Jerzy. Było to przecież możliwe. Jak mogłem o tem nie pomyśleć? Jak mogłem brać inną? Co za szaleństwo! Zawsze postępujemy za prędko, nie zastanowiwszy się dostatecznie.
I zazdrość, zazdrość gorzka, zaczęła kropla po kropli przepełniać mu duszę — zalewać żółcią całą jego radość, zohydzać całe jego istnienie.
— Ach! przychodź często, Bel-Ami — mówiła Zuzanna. — Teraz, gdy ojciec mój taki bogaty, będziemy urządzać przerozmaite zabawy. Będziemy się bawić jak szaleńcy.
— Ach pani! Pani wyjdzie teraz za mąż — odpowiedział, idąc za wątkiem swoich myśli. — Za jakiego pięknego, cokolwiek zrujnowanego księcia, a wówczas nie będziemy się już mogli widywać.
— Ach! nie, jeszcze nie teraz! — zawołała z zupełną szczerością. — Ja chcę takiego, któryby mi się podobał, bardzo podobał. Majątek mój wystarcza dla obojga.
Uśmiechnął się uśmiechem dumnym i ironicznym i począł jej wymieniać nazwiska przechodniów, potomków starej szlachty, którzy posprzedawali swe zardzewiałe tytuły córkom finansistów, jak ona, i żyli teraz blisko lub daleko od swoich żon, swobodnie, niezależnie, jako ludzie znani i szanowani.
— Ręczę pani — zakończył — iż najdalej za pół roku dasz się złapać na tę przynętę. Będziesz się nazywała jaką panią margrabiną, hrabiną, lub jaśnie oświeconą księżną, a na mnie patrzeć będziesz wówczas z całej wysokości swego stanowiska.
Oburzyła się i uderzając go w ramię wachlarzem przysięgła, iż pójdzie tylko za głosem serca.
— Zobaczymy; zanadto pani na to bogata — odparł ze śmiechem.
— Ale pan również odziedziczył jakiś spadek? — zagadnęła znów Jerzego.
— Ach! nędzota. Nie warto wspominać. Zaledwie dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu. Na dzisiejsze czasy, to bagatela.
— Ale żona pańska odziedziczyła również...
— Tak, milion na nas oboje. Czterdzieści tysięcy franków dochodu. Przy takiem bogactwie nie możemy nawet trzymać powozu.
Doszli teraz do ostatniego salonu, poza którym umieszczone były cieplarnie, rodzaj zimowego ogrodu, pełnego drzew podzwrotnikowych i nadzwyczajnej rzadkości kwiatów. Wchodząc w to cieniste miejsce, oddychało się jakąś ciepłą świeżością wilgotnej ziemi i ciężkim zapachem roślin. Atmosfera dziwnie słodka, niezdrowa a urocza, oszałamiająca jakiemś tchnieniem sztucznem, denerwującem i obezwładniającem. Stąpało się tu po dywanie, ułożonym jakby z mchu, a po obu stronach alei ciągnął się szpaler rozłożystych krzewów. Nagle na lewo, Du Roy spostrzegł pod rozłożystą palmą rodzaj sadzawki, zamkniętej w marmurowym basenie, w którym możnaby się wykąpać i na którego brzegach, cztery porcelanowe łabędzie wyrzucały wodę z dziobów nawpół rozwartych.
Dno sadzawki wysypane było złotym piaskiem, a w wodzie pluskały wielkie czerwone ryby, dziwaczne chińskie straszydła, o wypukłych oczach, łusce obramowanej niebieską lamówką — rodzaj wodnych mandarynów; zawieszone nad złotą głębiną, przypominały oryginalne hafty egzotyczne.
Dziennikarz zatrzymał się, tłumiąc gwałtowne bicie serca.
— Co za zbytek, co za zbytek — myślał. — Oto dom, w którym można używać. Dlaczegóż ja nie miałbym dojść do czegoś podobnego?
Myślał nad potrzebnymi do tego środkami, a nie mogąc ich na razie wynaleść, niecierpliwił się swą bezsilnością.
Towarzyszka jego trochę zamyślona, milczała. Spojrzał na nią z ukosa i pomyślał znowu: Wystarczyłoby jednak — ożenić się z tą żywą maryonetką.
— Baczność — zawołała nagle młoda dziewczyna, jakby budząc się ze snu.
Pociągnęła towarzysza poza grupę drzew, zagradzających im przejście i skierowała na prawo.
Wśród gaiku dziwnych roślin, wysyłających w przestrzeń drżące swe gałązki, o listkach otwartych jak dłonie zakończone cienkiemi palcami, widać było człowieka nieruchomego, stojącego na falach morskich.
Efekt był nadzwyczajny. Obraz, którego ramy zakryte były ruchomą roślinnością, wydawał się jakoby czarną plamą na widnokręgu fantastycznym i olśniewającym.
Trzeba się było dobrze przypatrzeć, by zrozumieć. Rama w połowie przecinała łódź, na której znajdowali się apostołowie, oświetleni słabo, skośnie padającymi promieniami latarni, a jeden z nich, siedzący na brzegu, całe światło latarni skierował na nadchodzącego Chrystusa.
Chrystus stąpał po fali, która zdawała się ustępować, wydrążać pod delikatnem dotknięciem stopy boskiej. Wszystko było czarne, wokół Człowieka-Boga! Jedne tylko gwiazdy błyszczały na firmamencie. Postacie apostołów, oblane niepewnem światłem latarni sterniczej, trzymanej przez tego, który wskazywał mistrza, zdały się jakby sparaliżowane zdumieniem.
Istotnie, było to dzieło potężne i niezwykłe, dzieło wielkiego mistrza, jedno z tych, które wzburzają umysły i pozostawiają po sobie wspomnienia na całe lata.
Ludzie, patrzący na ten utwór, pogrążeni byli w milczeniu; następnie odchodzili zadumani, by później dopiero zachwycać się techniką i doskonałością rysunku.
Du Roy po chwili przyglądania się obrazowi, wykrzyknął:
— To szyk, módz zakupić podobne cacko!
Ponieważ jednak publika, pragnąca widzieć arcydzieło, popychała go i szturkała łokciami, oddalił się, trzymając ciągle drobną rączkę Zuzanny i ściskając ją delikatnie.
— Może pan wypije kieliszek szampana? — zapytała dziewczyna. — Chodźmy do bufetu. Znajdziemy tam ojca.
Wracali znów przez wszystkie salony, w których tłum wzrastał z każdą chwilą, tłum kołyszący się jak fala, swobodny, pełen elegancyi, prawdziwy tłum odświętny.
Nagle wydało się Jerzemu, że dosłyszał wyrazy:
— To Laroche i pani Du Roy.
Zdanie to obiło mu się o ucho, jak oddalone echo, krążące w powietrzu. Skąd ono przyszło? Zaczął się rozglądać na wszystkie strony i w istocie spostrzegł przechodzącą żonę, wspartą na ramieniu ministra.
Rozmawiali po cichu, z pewnym odcieniem poufałości, uśmiechnięci, patrząc sobie w oczy.
Zdało mu się, iż dosłyszał pewne szepty przechodniów o tej parze i nagle uczuł brutalną i głupią ochotę rzucenia się na tych dwoje ludzi i ubicia ich pięścią.
Wystawiała go na pośmiewisko. Przypomniał sobie Forestier’a. Teraz mówiono może za jego plecami: „Ten rogacz Du Roy“. Kimże ona była? Parweniuszka i dość zręczna intrygantka, nie posiadająca jednak środków odpowiednich. Przychodzono do niego, gdyż obawiano się go obrazić, ale za jego plecami musiano dobrze obmawiać to małżeństwo dziennikarskie. Nigdy nie dojdzie do niczego z tą kobietą. Rzuca podejrzenie na jego dom, kompromituje go, napełnia atmosferą intrygi. Teraz staje mu się prawdziwą kulą u nogi. Ach! gdyby był przeczuł, gdyby wiedział! Jak wielką mógł odegrać rolę, jak silną! Jakiż zdobyć majątek przez tę małą Zuzannę! Jaki był ślepy, nie rozumiejąc tego wszystkiego!
Przyszli wreszcie do sali jadalnej, do wielkiej sali o marmurowej kolumnadzie, z porozwieszanymi na ścianach starymi gobelinami.
Walter spostrzegł kronikarza i skoczył ku niemu z wyciągniętą ręką. Pijany był radością.
— Czy wszystko pan widział? Zuzanno, czy wszystko panu pokazałaś? Co za tłumy; nieprawdaż Bel-Ami? Czy widziałeś księcia de Guerche? Był tu przed chwilą. Wypił szklankę wody.
Po tych słowach rzucił się ku senatorowi Rissolin, ciągnącemu pod ramię żonę, wyglądającą, jak ruchomy sklep jubilerski.
Wysoki jakiś mężczyzna, o blond faworytach i cokolwiek łysawej głowie, przechodząc koło Zuzanny, skłonił się jej z tą miną światowca wyróżniającą człowieka, się na pierwszy rzut oka. Jerzy usłyszał, że tytułowano go: margrabia de Cazolles i uczuł nagłą zazdrość do tego człowieka. Odkąd on zna Zuzannę? Prawdopodobnie od chwili zdobycia majątku przez Waltera. Przeczuł w margrabim konkurenta.
Ktoś go ujął pod ramię. Był to Norbert de Varenne.
Stary poeta o bujnych włosach i zniszczonem nieco ubraniu balowem przechadzał się z miną zmęczoną i obojętną.
— Oto, co nazywają zabawą — rzekł. — Niedługo zaczną się tańce, a potem pójdą spać i będą zadowoleni. Napij się szampana. Wyborny.
Kazał sobie napełnić kieliszek i trącając się z Jerzym, rzekł:
— Piję za zwycięstwo rozumu nad milionami... Nie dlatego jednak, by mi one przeszkadzały u drugich, lub abym ich miał zazdrościć — dodał głosem łagodnym. — Protestuję tylko z zasady.
Jerzy go już nie słuchał. Szukał Zuzanny, która mu znikła z margrabią de Cazolles i porzucając nagle Norberta de Varenne, udał się w pogoń za dziewczyną.
Ciżba tłocząca się do bufetu zagrodziła mu przejście. Gdy się nareszcie przedostał, spotkał się oko w oko z Marelle’ami.
Widywał zawsze żonę, lecz nie widział już dawno jej męża, który też pochwycił go teraz za obie ręce:
— Dziękuję ci mój drogi za radę, udzieloną mi przez Klotyldę. Zarobiłem na pożyczce marokkańskiej około stu tysięcy franków. Tobie to zawdzięczam. W istocie, jesteś przyjacielem nieocenionym.
Mężczyźni odwracali się i przypatrywali tej pięknej i eleganckiej brunetce.
— W zamian za tę przysługę — odparł Du Roy — zabieram ci mój drogi, żonę, albo raczej ofiarowuję jej ramię. Trzeba zawsze rozdzielać małżonków.
— Ma pan słuszność — potwierdził pan de Marelle. — Jeśli cię zgubię, znajdziemy się tutaj za godzinę.
— Wybornie.
I młoda para utonęła w falującym tłumie, pozostawiając małżonka nieco w tyle.
— Jaki to szczwany lis, ten Walter — powtarzała KlotyIda. — Co to jednak znaczy rozum w interesach!
— Ach! — odparł — ludzie silni dochodzą zawsze do celu, nie tym, to innym sposobem.
— Oto dwie panny, z których każda będzie miała około trzydziestu milionów. Nie licząc przytem piękności Zuzanny.
Jerzy milczał. Irytowało go, iż własną jego myśl powtarzają inne usta.
Klotylda nie widziała jeszcze Chrystusa idącego po falach. Ofiarował się być jej przewodnikiem. Po drodze zabawiali się obgadywaniem ludzi, wyśmiewaniem nieznajomych. Otarli się około Saint-Potin’a, noszącego na klapie fraka liczne dekoracye i śmiali się z niego serdecznie. Postępujący obok jakiś stary ambasador nie mógł z nim współzawodniczyć.
— Co za mieszanina! — zauważył Du Roy. — Boisrenard przystroił się również w zieloną i żółtą dekoracyę, wydobytą z kufrów w dzień pamiętnego pojedynku Jerzego.
Ogromna i wystrojona vice-hrabina de Percemur rozmawiała z jakimś księciem w buduarze, urządzonym w stylu Ludwika XVI.
— A to romansowe sam na sam — rzekł Jerzy.
Przechodząc przez cieplarnię, zobaczył znowu żonę, siedzącą obok Laroche’a Mathieu. Zasłonięci byli grupą krzewów. Zdawali się mówić: „Tu sobie naznaczyliśmy schadzkę, schadzkę publiczną. Drwimy sobie z opinii“.
Pani de Marelle przekonała się, że „Jezus“ Karola Markowicza, jest istotnie zadziwiający. Powracając, zgubili gdzieś męża.
— A cóż Lorka? — zagadnął. — Czy zawsze na mnie zagniewana?
— Tak, zawsze jednakowo. Nie chce cię widywać i odchodzi, gdy mowa o tobie.
Nic nie odpowiedział. Nagła niechęć tej dziewczynki martwiła go istotnie.
— Ach! mam was nareszcie — zawołała Zuzanna, chwytając ich na zakręcie drzwi, prowadzących do dalszych salonów. — Więc Bel-Ami, musisz teraz sam pozostać; zabieram ci piękną Klotyldę, by jej pokazać mój pokój.
I dwie kobiety oddaliły się szybkim krokiem, torując sobie zręcznie drogę, prześlizgując się między tłumem, pomagając sobie owymi ruchami falisto-wężowatymi, jakie zwykle przybierają w tłumie.
— Jerzy! — szepnął jakiś głos w tejsamej prawie chwili.
Była to pani Walter.
— Ach! jaki ty jesteś okrutny! — szepnęła cicho.
— Jakie mi zadajesz tortury... Poleciłam Zuzannie, by zabrała tę twoją towarzyszkę, bo chcę z tobą pomówić. Słuchaj, muszę... muszę koniecznie, pomówić z tobą dziś wieczór... albo... albo... nie domyślasz się nawet, na co jestem zdecydowana. Udaj się do cieplarni. Zobaczysz tam na lewo drzwi i wyjdziesz do ogrodu. Idź ciągle prosto główną aleją. Na samym końcu zobaczysz altankę. Zaczekaj na mnie. Przyjdę za dziesięć minut. Jeśli mnie nie usłuchasz — przysięgam ci, że zrobię skandal natychmiast.
— Niech będzie — odpowiedział wyniośle. — Za dziesięć minut będę w miejscu wskazanem.
Rozstali się. O mało co jednak nie spóźnił się, z powodu Jakóba Rival’a. Ten, chwyciwszy go pod ramię, począł opowiadać mnóstwo niestworzonych rzeczy, a opowiadał je z ożywieniem nadzwyczajnem. Widocznie musiał wracać z bufetu. Uwolnił się wreszcie Jerzy, pozostawiając go panu de Marelle, spotkanemu we drzwiach salonu i uciekł jak mógł najprędzej. Musiał jeszcze uważać, ażeby go nie spostrzegli: żona i Laroche. Udało mu się to jednak z łatwością. Rozmawiali ciągle z nadzwyczajnem ożywieniem. Nareszcie znalazł się w ogrodzie.
Chłodne powietrze oblało go, jak zimna kąpiel.
— Ach! do licha! dostanę jeszcze kataru — pomyślał, obwiązując gardło chustką.
Szedł powoli aleją, nie mogąc się zoryentować w tych otaczających go nagle ciemnościach.
Na lewo i na prawo rozróżniał teraz krzewy, ogołocone z liści; delikatne ich gałązki drżały zlekka na wietrze. Przez gęstwinę przedostawały się szare światła, odblaski iluminowanych okien pałacu. Na drodze dostrzegł coś bielejącego, a w tejże chwili pani Walter z obnażoną szyją i ramionami, drżącym od wzruszenia głosem, szepnęła:
— Ach! nareszcie! Czy ty mię chcesz zabić?
— Proszę cię — odparł chłodno — nie wyprawiaj żadnych scen dramatycznych. Inaczej, odchodzę natychmiast. Rzuciła mu się na szyję i zbliżając wargi do jego ust mówiła:
— Ach! cóż ja ci zrobiłam złego? Obchodzisz się ze mną, jak nędznik. Cóż ja ci zawiniłam?
— Pookręcałaś mi wszystkie guziki swymi włosami za ostatniem naszem widzeniem, co omal nie spowodowało zerwania między mną a żoną.
Stanęła jak wryta. Za chwilę dopiero uczyniła głową ruch, mówiący: „nie“.
— Ach! twoja żona niewiele sobie z tego robi. Scenę tę musiała ci zrobić jedna z twoich kochanek.
— Ja nie mam kochanek — odparł.
— Daj pokój! A dlaczegóż nie przychodzisz do mnie. Dlaczegóż odmawiasz mi, choćby jednego obiadu tygodniowo? Cierpię okrutnie, kocham cię tak, iż ani jednej myśli nie mam poza tobą! prócz ciebie, nic nie widzę! nie śmiem nawet mówić, lękając się, by bezwiednie nie wymówić twojego imienia! Ty tego nie pojmujesz! Zdaje mi się, że jestem ujęta w jakieś kleszcze, zaszyta w jakiś worek, sama nie wiem... Wspomnienie twoje nie odstępujące mię ani na chwilę, ściska mi gardło, rozrywa mi coś w piersi, w łonie — zgina mi nogi i odejmuje siły do chodzenia. Dniami całymi, jak idyotka, siedzę tylko na krześle i myślę o tobie.
Patrzył na nią zdumiony. Nie była to już owa krotochwilna kochanka, którą znał dawniej, lecz kobieta tracąca zmysły, zrozpaczona, zdolna do wszystkiego.
Równocześnie przesunęły mu się przez głowę niepewne jakieś zamysły.
— Moja droga — odpowiedział — miłość nie jest wieczną. Ludzie się łączą i porzucają nazajutrz. Gdy zaś miłość trwa tak długo, jak między nami, staje się wówczas prawdziwą kulą u nogi. Mam jej dosyć! Oto cała prawda. Jeśli jednak postarasz się być rozsądną, jeśli zdołasz przyjmować mię i traktować jak przyjaciela, będę u ciebie bywał, jak dawniej. Jakże? jesteś do tego zdolną?
— Jestem zdolną do wszystkiego, byle cię widywać — szepnęła, kładąc białe ramiona na czarnym fraku Jerzego.
— A więc, zgoda. Jesteśmy przyjaciółmi, nic więcej.
— Tak, zgoda — odparła głosem zaledwie dosłyszalnym. — Jeszcze jeden pocałunek... ostatni — szepnęła po chwili, nadstawiając usta.
— Nie — odparł łagodnie. — Nie. Trzeba dotrzymać umowy.
Odwróciła się i otarłszy dwie grube łzy, spływające jej po policzkach, wyjęła z zanadrza pakiet papierów, związanych różową wstążeczką.
— Masz — rzekła, podając mu ów pakiet. — To twoja część, przypadająca ze sprzedaży akcyi marokkańskich. Tak byłam szczęśliwą, zyskując te pieniądze dla ciebie. Masz, weź je przecież...
— Nie, nie przyjmę tych pieniędzy — bronił się.
— Ach! to ty tak ze mną postępujesz! — krzyknęła. — Ależ te pieniądze są twoje, tylko twoje! Jeśli ich nie przyjmiesz, rzucę je do kanału. Ty mi tego nie zrobisz, Jerzy.
Wziął pakiecik i wsunął go do kieszeni.
— Trzeba wracać — rzekł. — Nabawisz się jeszcze zapalenia płuc.
— Tem lepiej — rzekła. — Ach! gdybym mogła umrzeć!
Pochwyciła go za rękę i ucałowawszy ją z namiętnością, graniczącą z szaleństwem, uciekła w stronę pałacu.
Powoli wracał aleją, całkowicie zatopiony w myślach. Gdy wchodził do cieplarni, trzymał już głowę wysoko, promieniał uśmiechem.
Nie zastał tu już ani żony, ani ministra. Tłum również się przerzedził. Widocznem było, iż mało kto pozostanie na balu. Spostrzegł zdala Zuzannę ze siostrą. Podeszły do niego, zapraszając do pierwszego kontredansa z hrabią de Latour-Yvelin.
— Cóż to za jeden? — zapytał zdziwiony.
— To nowy przyjaciel mojej siostry — złośliwie objaśniała Zuzanna.
Róża, czerwieniąc się, rzekła:
— Złośliwa jesteś, Zuzanko, ten pan jest taksamo moim przyjacielem, jak twoim.
— Już ja się znam na tem — odpowiedziała siostra z uśmiechem.
Róża, rozgniewana, pozostawiła ich samych.
Du Roy ujął poufale ramię młodej dziewczyny i głosem pieszczotliwym spytał:
— Słuchaj, kochana moja, maleńka, wierzysz ty w moją przyjaźń?
— Ma się rozumieć, Bel-Ami.
— A masz pani do mnie zaufanie?
— Najzupełniejsze.
— Czy pani sobie przypomina, o czem mówiłem przed chwilą?
— O czem?
— O małżeństwie pani, a więcej jeszcze o człowieku, za którego wyjdziesz.
— Tak, pamiętam.
— A zatem dobrze. Może mi pani dać słowo w pewnej kwestyi?
— I owszem, ale o co idzie?
— Że mi powiesz, ilekroć ktoś oświadczy się o twoją rękę i że nie dasz stanowczej odpowiedzi bez zasięgnięcia mojej rady.
— Dobrze... i owszem.
— Ale to będzie tajemnicą tylko pomiędzy nami. Przed ojcem ani też matką ani słowa.
— Dobrze, ani słowa.
— Pani przysięga?
— Przysięgam.
— Panno Zuzanno, ojciec czeka na panią w sali balowej — oświadczył w tej chwili Rival.
— A zatem chodźmy, Bel-Ami — rzekła.
Jerzy jednak odmówił uczestnictwa w zabawie. Wołał pozostać sam ze swojemi myślami. Umysł jego zaludnił się całym szeregiem nowych pomysłów. Zaczął szukać Magdaleny. Niezadługo znalazł ją w sali bufetowej, pijącą czekoladę w towarzystwie dwóch nieznajomych mężczyzn. Przedstawiła im męża, nie wymieniając nawzajem ich nazwisk.
— Czy pójdziemy? — spytał po chwili.
— Jeżeli chcesz, bardzo chętnie.
Wzięła go pod ramię i przeszli razem wszystkie salony, prawie już opustoszałe.
— Gdzie jest redaktorowa? — zapytała. — Chciałabym się z nią pożegnać.
— Niewarto. Będzie się starała zatrzymać nas na wieczór.
— Tak, masz słuszność! Podczas całego powrotu do domu nie przemówili do siebie ani słowa. Zaledwie jednak znaleźli się w swoim pokoju, Magdalena, nie zdejmując nawet koronkowego kapturka, odezwała się z twarzą rozpromienioną:
— Wiesz? mam dla ciebie niespodziankę.
— Cóż takiego?
— Zgadnij.
— Ach! nie chcę sobie zadawać kłopotu.
— A więc dobrze! pojutrze mamy pierwszego stycznia.
— Więc cóż?
— A zatem masz twoją kolendę. Laroche złożył ją przed chwilą w moje ręce.
Podała mu maleńkie puzderko, podobne do tych, w jakich przechowuje się biżuterye. Jerzy otworzył obojętnie i zobaczył krzyż legii honorowej, spoczywający na błękitnym aksamicie. W pierwszej chwili pobladł cokolwiek. Następnie jednak rzekł z uśmiechem:
— Wołałbym otrzymać z dziesięć milionów. To nie kosztowało go znów zbyt wiele.
Magdalena spodziewała się większej z jego strony radości. Obojętność ta mocno ją zirytowała.
— Jesteś niepojęty, doprawdy. Nic cię już teraz nie zadawalnia — rzekła.
— Człowiek ten spłaca mi tylko dług — odparł obojętnie. — Winien mi jeszcze dużo.
Ton, jakim wymówił te słowa, zadziwił młodą kobietę.
— W każdym razie, w twoim wieku bardzo to piękne.
— Wszystko jest względne. Dziś mógłbym mieć daleko więcej.
Wziął pudełko, postawił na kominku i przez chwilę przypatrywał się spoczywającej wewnątrz migotliwej gwieżdzie. Zamknął je następnie i, wzruszywszy ramionami, udał się na spoczynek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gazeta urzędowa, w dniu pierwszym stycznia, umieściła w istocie wiadomość, iż pan Prosper Jerzy Du Roy, publicysta, w nagrodę zasług wyjątkowych, mianowany został kawalerem legii honorowej. Nazwisko wypisane było w dwóch wyrazach, co sprawiło Jerzemu większą jeszcze radość, niż sama dekoracya.
W godzinę po przeczytaniu tej wiadomości, otrzymał bilecik od pani Walter, która go zaklinała, by dziś jeszcze przybył do niej na obiad wraz z żoną. Chciała obchodzić uroczyście to nowe jego odznaczenie. Namyślał się przez chwilę, poczem bilecik, pisany tonem zbyt gorącym, rzuciwszy do ognia, rzekł:
— Proszeni dziś jesteśmy na obiad do Walterów.
— Czyż być może? — zawołała zdziwiona.
— Myślałam, że nie będziesz już chciał przestąpić ich progu.
— Zmieniłem zdanie — wyjąkał w odpowiedzi.
Zastali panią Walter samą, w buduarze Ludwika XVI, przeznaczonego do wizyt poufnych. Nosiła czarną suknię, bez żadnych ozdób; upudrowane na biało włosy, dodawały jej ogromnego wdzięku. Zdaleka, wydawała się starą, zbliska znów młodą kobietą, a przyjrzawszy się jej dobrze, można było przyznać, iż jest jeszcze bardzo niebezpieczną.
— Pani nosi żałobę? — zapytała Magdalena.
— Tak i nie — odpowiedziała smutno. — Nie straciłam nikogo z bliskich. Doszłam jednak do wieku, w którym już można nosić żałobę po własnem życiu. Przywdziałam ją też dzisiaj po raz pierwszy. Nadal będę ją nosiła w głębi serca.
— Dotrzymasz tego postanowienia? — zapytał w myśli Du Roy.
Obiad był dosyć ponury. Jedna tylko Zuzanna mówiła nieustannie. Róża zdawała się zajętą własnemi myślami. Młodemu dziennikarzowi składano mnóstwo powinszowań.
Po obiedzie towarzystwo rozeszło się po salonach i cieplarni. Pani Walter, idąca za innymi obok Jerzego, ujęła go za ramię.
— Słuchaj pan — rzekła głosem cichym. — Nie będę ci już nigdy mówiła o niczem. Ale przychodź pan do mnie. Widzisz, iż nie mówię ci nawet po imieniu. Nie mogę żyć bez twego widoku... nie mogę. Jest to dla mnie torturą nieopisaną. Całymi dniami i nocami czuję cię, widzę oczami mej duszy, czuję cię w mojem sercu i ciele. Zdaje mi się, żeś mi dał jakiejś trucizny, która toczy teraz moje wnętrzności. Nie mogę. Nie. Nie mogę. Chcę być dla ciebie tylko starą kobietą. Ubieliłam sobie nawet włosy. Chciałam ci się pokazać starą, bardzo starą; ale przychodź tu pan czasem, przychodź, jako przyjaciel.
Ujęła jego dłoń i ścisnęła ją silnie, gwałtownie, namiętnie.
— Przecież to rzecz ułożona — odparł chłodno. — Niewarto już tego powtarzać. Widzi pani, że przybyłem dzisiaj, natychmiast po twoim liście.
Walter, idący naprzód z córkami i Magdaleną, czekał na Jerzego przy „Chrystusie, idącym po falach“.
— Wyobraź sobie pan — rzekł do niego ze śmiechem — iż wczoraj zastałem żonę na klęczkach przed tym obrazem. Modliła się, jakby w kaplicy. Naśmiałem się z niej potężnie.
— Bo Chrystus ocali moją duszę — rzekła pani Walter głosem stanowczym. — Gdy patrzę na niego, czuję wstępującą we mnie odwagę i siłę.
I zatrzymując się naprost Boga, idącego przez to morze wzburzone, dodała:
— Jakiż on piękny! Jak oni się go boją, a On, jakże kocha tych ludzi! Patrzcie tylko na jego twarz, na jego oczy. Jaki on naturalny, a jaki boski zarazem!
— Ależ on podobny do pana, Bel-Ami! — zawołała Zuzanna. — Doprawdy, tak jest do ciebie podobny. Gdybyś tylko miał faworyty, albo gdyby on był ogolony — wyglądalibyście jak jeden człowiek. Ach! cóż za uderzające podobieństwo!
Nalegała, by stanął tuż przy obrazie i wszyscy musieli przyznać, że podobieństwo jest uderzające! Wywołało to zdziwienie ogólne. Walter uważał, że to niesłychanie zabawne. Magdalena zadecydowała z uśmiechem, iż Chrystus ma wyraz twarzy bardziej męski.
Pani Walter stała jak wryta, osłupiałym wzrokiem wpatrując się w oblicze kochanka, a twarz jej stała się nagle białą — tak białą, jak jej włosy.

VIII.

W ciągu zimy Du Roy’owie bywali często u Walterów. Jerzy obiadował u nich nieraz parę razy tygodniowo, Magdalena zaś, zasłaniając się zmęczeniem, pozostawała najczęściej w domu. Jerzy wybrał sobie w końcu piątek jako stały swój dzień i w dniu tym redaktorowa nie zapraszała nikogo więcej. Należał wyłącznie do Bel-Ami, tylko do niego. Po obiedzie grano zwykle w karty, karmiono ryby chińskie, słowem, bawiono się jak w kółku rodzinnem. Niejednokrotnie pani Walter, korzystając z chwili, osłonięta zbitą zielenią krzewów lub drzwiami któregoś ze salonów, chwytała Jerzego w ramiona i przyciskając go do piersi, szeptała namiętnie:
— Kocham cię!... kocham!... kocham na śmierć!
On jednak odpychał ją zawsze z jednakowym chłodem, powtarzając sucho:
— Jeżeli znów zaczynasz, nie przyjdę tu już nigdy.
Z końcem marca zaczęto nagle mówić o małżeństwie obydwóch sióstr. Róża, jak mówiono, miała wyjść za hrabiego Latour-Yvelin, a Zuzanna za margrabiego de Cazolles. Dwaj ci ludzie należeli teraz do rodziny, należeli do tych, którym okazywano wyjątkowe względy i szczególną sympatyę.
Jerzy i Zuzanna byli z sobą na stopie najzupełniejszej swobody, traktowali się niemal jak rodzeństwo. Gawędzili całemi godzinami, wyśmiewali się ze wszystkich i wzajem czuli się najlepiej w swem towarzystwie.
Nie mówili nigdy o możliwem jej zamążpójściu, ani o przedstawiających się konkurentach.
Pewnego razu redaktor przyprowadził Jerzego na śniadanie, a po skończonym posiłku pani Walter była zmuszoną oddalić się na chwilę. Jerzy zaproponował Zuzannie, by poszli nakarmić purpurowe ryby w basenie. Wzięli ze stołu miękkiego chleba i poszli razem do cieplarni.
Dokoła marmurowego basenu porozrzucane były na ziemi miękkie poduszki, na których można było przyklęknąć, by być bliżej dziwacznych pływaków. Młoda para, przysunąwszy sobie poduszki, uklękła tuż koło siebie i pochylając się nad wodą, poczęli rzucać pożywienie. Ryby, zaledwie dostrzegłszy karmiących, przybliżyły się do brzegu i, trzepocząc ogonami i płetwami, wytrzeszczały jeszcze bardziej i tak już wypukłe oczy, rzucając się chciwie na zdobycz, poczem znów wracały, oczekując dalszej kolei.
Ruchy ich pyszczków były niesłychanie zabawne, rzuty gwałtowne i szybkie, jak błyskawica, cały wygląd prawdziwie potworny. Wśród złotego piasku przeźroczystej głębiny przewijały się jak ogniki, ukazując czasami, przy spokojniejszych ruchach, niebieskie nitki, okrążające ich płetwy.
Jerzy i Zuzanna widzieli w wodzie własne swe odbicia i uśmiechali się do nich.
— To bardzo źle ukrywać przedemną tajemnicę, panno Zuzanno — ozwał się nagle głosem cichym.
— Co takiego, Bel-Ami? — zapytała.
— Czy nie przypomina sobie pani danego mi słowa, za pierwszem naszem spotkaniem w tem miejscu?
— Nie.
— Nie pamięta pani, iż przyrzekłaś powiadomić mię o każdym kandydacie do twojej ręki?
— Więc i cóź z tego?
— Ma pani przecież teraz takiego kandydata.
— Któż to taki?
— Sama wiesz najlepiej.
— Nie. Przysięgam, że nie.
— Owszem, wiesz doskonale! Ten błazen, margrabia de Cazolles.
— Przedewszystkiem, nie jest on błaznem.
— Bardzo być może; w każdym razie jest głupi, zrujnowany, wyniszczony rozpustą. W istocie, to bardzo odpowiednia partya dla tak ładnej, świeżej i inteligentnej osoby, jak pani.
— Co pan ma do niego? — odpowiedziała z uśmiechem.
— Ja? Bynajmniej. — Ależ tak. On wcale nie jest takim, jakim go pan przedstawia.
— Daj pani pokój. To skończony głupiec i intrygant.
Odwróciła się nieco od wody i, patrząc nań badawczo, spytała:
— Co panu jest?
— Ja... ja... ja jestem zazdrosny o niego — wykrztusił głosem przerywanym, jakby wyrzucając tajemnicę głęboko skrywaną.
— Pan? — spytała trochę zdziwiona.
— Tak, ja.
— A dlaczegóż to?
— Ponieważ jestem w tobie zakochany, a ty wiesz o tem doskonale, ty... nielitościwa!
— Szaleńcem jesteś, Bel-Ami! — rzekła surowo.
— Wiem o tem doskonale — odpowiedział. — Tak, jestem szaleńcem. Alboż wolno mi wyjawiać podobne rzeczy przed tobą, tak młodą dziewczyną? Jestem więcej niż szalony, jestem winowajcą, niemal zbrodniarzem. Nie mogę mieć żadnej nadziei, a myśl ta doprowadza mnie do obłędu. Gdy słyszę, że masz wyjść za mąż, napada mnie szalona wściekłość, chciałbym zabić tego człowieka. Trzeba mi wybaczyć, panno Zuzanno!
Zamilkł. Ryby, którym przed chwilą rzucano chleb, stały teraz wszystkie w uszykowanym szeregu, nieruchome, podobne do angielskich żołnierzy, i wpatrywały się w twarze pochylonych nad wodą osób, które przestały się już niemi zajmować.
— To wielka szkoda, że pan już żonaty — rzekła młoda dziewczyna nawpół żartem, nawpół seryo. — Cóż jednak na to poradzić? Niema na to żadnej rady. Klamka zapadła!
— A gdybym był wolny, czy wyszłabyś za mnie? — zapytał szeptem namiętnym, zbliżając się jeszcze bardziej do Zuzanny.
— Tak, Bel-Ami — odparła z prostotą. — Poszłabym za ciebie, gdyż podobasz mi się więcej od innych.
— Dziękuję... dziękuję — odrzekł, powstając. — Błagam cię, nie dawaj nikomu stanowczej odpowiedzi. Zaczekaj jeszcze trochę. Błagam cię! Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam — rzekła lekko zmięszana. Nie wiedziała nawet dobrze, o co mu idzie.
Du Roy rzucił w wodę duży kawał chleba, który jeszcze miał w ręku, i uciekł jak szalony, nie pożegnawszy jej nawet.
Wszystkie ryby rzuciły się gwałtownie na zdobycz, nie pokruszoną w palcach, jak zwykle, i zaczęły ją szarpać żarłocznie. Zaciągnęły ją na drugi koniec basenu, rzucały się w głębi fali, tworząc teraz jakąś poruszającą się grupę, rodzaj żywego kwiatu, spadłego w tę toń srebrzystą, z kielichem zwróconym ku głębi.
Zadziwiona i niespokojna, Zuzanna podniosła się z klęczek i powolnym krokiem wróciła do jadalni. Dziennikarz odszedł.
Du Roy zaś najspokojniej powrócił do domu i zastał Magdalenę, zajętą pisaniem listów.
— Czy idziesz w piątek do Walterów na obiad? — Bo ja idę stanowczo.
— Nie. Jestem trochę cierpiąca — odparła po krótkim namyśle. — Wolę zostać w domu.
— Jak ci się podoba. Nikt cię nie zmusza.
Wziął kapelusz i wyszedł znów na miasto.
Szpiegował już oddawna żonę, obserwował jej postępowanie, śledził wycieczki. Godzina, której wyczekiwał, nadeszła wreszcie. Nie pomylił się też co do tonu, z jakim wyrzekła: „Wolę zostać w domu“.
W ciągu następnych dni był dla niej jak najuprzejmiejszym. Był nawet wesołym, co nie zdarzało mu się teraz zbyt często.
— Doprawdy, stajesz się teraz znów przyjemnym — kilkakrotnie zauważyła Magdalena.
W piątek ubrał się wcześnie, chcąc, jak mówił, załatwić kilka spraw przed udaniem się na obiad. O szóstej, pocałowawszy żonę na pożegnanie, wyszedł z domu i wsiadł do karetki, stojącej na placu Notre-Dame de Lorette.
Wsiadając, rzekł do stangreta:
— Zatrzymasz się wprost domu numer 17, ulica Fontaine, i stać tam będziesz, dopóki ci nie dam rozkazu ruszenia. Wówczas zawieziesz mnie do restauracyi Coq Faisan, ulica Lafayette.
Dorożka potoczyła się zwolna, a Du Roy zapuścił starannie firanki. Zaledwie stanął naprost swojego domu, począł pilnie obserwować. Po dziesięciu minutach zobaczył Magdalenę, która skierowała się w stronę bulwarów. Zaledwie oddaliła się cokolwiek, wysunął głowę i zawołał:
— Jedź.
Dorożka ruszyła z miejsca i zatrzymała się przed mieszczańską restauracyą, znaną w okolicy pod nazwą: Coq Faisan. Jerzy wszedł do sali, kazał sobie podać obiad, który też zjadł powoli, spoglądając od czasu do czasu na zegarek. O pół do ósmej wypił czarną kawę, dwa kieliszki wyborowego szampana, wypalił dobre cygaro, wyszedł na ulicę, a przywoławszy inną karetkę, właśnie przejeżdżającą, kazał się zawieść na ulicę La Rochefoucauld.
Nie żądając nawet wskazówki odźwiernego, wszedł na trzecie piętro, zadzwonił i spytał:
— Pan Wilhelm de Lorme jest w domu, nieprawdaż?
— Tak, panie.
Wprowadzono go do salonu, gdzie czekał kilka minut. Po chwili zjawił się we drzwiach drugiego pokoju wysoki, wyorderowany mężczyzna, o wyniosłej wojskowej postawie i włosach siwych, mimo, że był młody.
Du Roy, skłoniwszy się, rzekł:
— Jak przewidywałem, panie komisarzu, żona moja obiaduje ze swoim kochankiem w umeblowanem mieszkaniu, przy ulicy des Martyrs.
— Jestem na pańskie usługi — odrzekł komisarz.
— Ma pan czas do godziny dziewiątej wieczorem, nieprawdaż? — pytał Jerzy. — Po tej godzinie nie ma pan już prawa wchodzenia do prywatnego mieszkania, celem sprawdzenia cudzołóstwa.
— Tak, panie. Do siódmej wieczorem zimą, a do dziewiątej od 31 marca. Ponieważ mamy dzisiaj piątego kwietnia, przysługuje nam prawo do godziny dziewiątej.
— A zatem, panie komisarzu, kareta czeka na mnie przed domem. Im później tam wejdziemy, tem większą będziemy mieli pewność przychwycenia ich na gorącym uczynku.
— Jak pan sobie życzy.
Komisarz wyszedł z salonu, a za chwilę wrócił już w palcie, które zakrywało jego trójkolorową szarfę. Usunął się na bok, ustępując pierwszeństwa dziennikarzowi. Du Roy jednak, zajęty własnemi myślami, nie chciał wyjść pierwszy, powtarzając machinalnie:
— Proszę... proszę...
— Przejdź-że pan, jestem przecież u siebie — rzekł komisarz-
Jerzy wyszedł z niskim ukłonem.
Udali się naprzód do cyrkułu, by zabrać trzech policyantów, ubranych po cywilnemu, a czekających już na nich, ponieważ Du Roy uprzedził wcześniej o wyprawie, która miała nastąpić wieczorem. Jeden z tych ludzi zajął miejsce obok woźnicy, dwaj inni usiedli w karecie; powóz potoczył się w stronę ulicy Martyrs.
— Mam plan mieszkania — mówił dziennikarz. — Znajduje się ono na drugiem piętrze. Jest tam mały przedpokój, następnie pokój jadalny, a w samym końcu sypialnia. Trzy te pokoje ciągną się amfiladą. Niema żadnego innego wyjścia, któremby można umknąć. Trochę dalej, mieszka ślusarz; będzie on w pogotowiu dzisiejszego wieczora.
Gdy przybyli przed dom wskazany, było dopiero kwadrans po ósmej, czekali zatem w milczeniu przeszło dwadzieścia minut. Gdy jednak zegar wybił trzy na dziewiątą, Jerzy rzekł:
— Chodźmy teraz.
I weszli na schody, nie zwracając uwagi na odźwiernego, który również ich nie zauważył. Jeden z policyantów pozostał na ulicy dla strzeżenia wyjścia.
Czterech mężczyzn zatrzymało się na korytarzu drugiego piętra, a Du Roy przyłożył naprzód ucho, a potem oko do dziurki od klucza. Nie usłyszał i nie zobaczył nic. Zadzwonił.
Komisarz zwrócił się do policyantów.
— Zostaniecie tu na każde zawołanie — rzekł.
Czekali. Po dwóch czy trzech minutach Jerzy szarpnął dzwonkiem. Teraz doszedł ich delikatny jakiś szmer, lekkie kroki zbliżały się ku drzwiom wchodowym. Dziennikarz gwałtownie stuknął pięścią we drzwi.
— Kto tam? — zapytał zmieniony głos kobiecy.
— Otworzyć, w imieniu prawa! — odpowiedział komisarz.
— Kto pan jesteś? — powtórzył głos.
— Jestem komisarzem policyi. Proszę otworzyć, albo wyłamię drzwi.
— A czego pan chce? — pytano dalej.
— To ja jestem — ozwał się Du Roy. — Nie uda wam się umknąć przed nami. Lekkie stąpanie bosych nóg oddaliło się na chwilę i powróciło niebawem.
Jeśli nie otworzycie, wyważymy drzwi — rzekł znowu Jerzy.
Naciskał z całej siły mosiężną klamkę i popychał ją zwolna ramieniem. Gdy jednak nie odpowiedziano mu natychmiast, uderzył w klamkę tak gwałtownie i silnie, że stary zamek nie zdołał oprzeć się podobnemu natarciu. Śruby wyskoczyły z drzewa i młody człowiek omal że nie upadł na Magdalenę, stojącą w przedpokoju w koszuli i krótkiej spódniczce. Włosy miała rozrzucone, nogi bose. W ręku trzymała zapaloną świecę.
— To ona, mamy ją w ręku — krzyknął i wpadł do dalszych pokojów.
Komisarz, zdjąwszy kapelusz podążył za dziennikarzem, a młoda kobieta, przerażona, nie wiedząc, co się dzieje, szła za niemi, przyświecając im świecą.
Przeszli salę jadalną, w której stół niesprzątnięty, świadczył jeszcze o spożywanym przed chwilą posiłku: stała jeszcze puszka z strasburskiego pasztetu, resztki pulardy i niedojedzony kawałek chleba. Dwa talerze odstawione, były przepełnione muszlami od ostryg.
Pokój sypialny wyglądał jakby po jakim napadzie. Suknia rzucona niedbale na krzesło, męskie spodnie na poręczy fotelu. Cztery buciki dwa duże i dwa małe, walały się na dywaniku przed łóżkiem.
Był to typowy pokój hotelu umeblowanego, napełniony tandetnymi sprzętami, w którym czuć było ów nieprzyjemny zapach, mięszaninę odoru ze starych firanek, materacy, murów i krzeseł; wyziewy wszystkich ludzi, śpiących tu lub mieszkających przez dzień lub sześć miesięcy i pozostawiający po sobie część wyziewów, tych wyziewów ludzkich, które, dołączając się do poprzednich, wytwarzały zaduch nieokreślony, słodki i nieznośny zarazem, właściwy wszystkim podobnym lokalom.
Talerzyk z ciastkami, butelka Chartreus’y i dwa małe kieliszki napełnione jeszcze do połowy, stały na kominku. Zegar bronzowy nakryty był męskim kapeluszem.
Komisarz zwrócił się szybko ku Magdalenie i spojrzawszy jej prosto w oczy, spytał:
— Czy w istocie jesteś pani Klarą Magdaleną Du Roy, prawą małżonką obecnego tutaj pana Prospera Jerzego Du Roy, publicysty?
— Tak, panie — rzekła głosem zdławionym.
— Co pani tu robi?
Nie dała żadnej odpowiedzi.
— Co pani tu robi? — powtórzył komisarz. — Spotykam panią poza twym domem, w umeblowanem mieszkaniu, okrytą ledwie bielizną. Po co pani tu przyszła?
Czekał kilka sekund na odpowiedź. Gdy kobieta jednak nie odpowiadała, począł dalej:
— Ponieważ pani nie chce się przyznać do winy, muszę przystąpić do sprawdzenia faktu.
Na łóżku widoczne były ludzkie kształty, starannie nakryte prześcieradłem.
— Panie! — zawołał komisarz, zbliżając się do łóżka.
Leżący człowiek, nie uczynił najlżejszego nawet poruszenia. Widocznem było, iż leży zwrócony plecami do pokoju i ma głowę ukrytą w poduszkach.
Oficer dotknął części ciała, zdającej się być ramieniem i powtórzył:
— Panie, proszę, nie przymuszaj mię pan do gwałtu.
Ciało jednak, okryte prześcieradłem, zachowywało niezmiennie trupią nieruchomość.
Duroy, przyskoczywszy gwałtownie, chwycił za kołdrę i wyrwawszy poduszkę z pod głowy leżącego, odkrył trupiobladą twarz Laroche’a -Mathieu. Pochylił się następnie nad nim i drżąc od chęci pochwycenia go za gardło i zduszenia, rzekł przez zaciśnięte od złości zęby:
— Miej przynajmniej odwagę swej nikczemności.
— Kto pan jesteś? — zapytał znowu komisarz.
Przerażony kochanek nie odezwał się ani słowem.
— Jestem komisarzem policyi i rozkazuję panu wyjawić swoje nazwisko!
— Odpowiadaj-że nikczemniku, inaczej ja sam powiem, jak się nazywasz! — krzyknął Jerzy, uniesiony złością zwierzęcą.
— Panie komisarzu, nie pozwalaj pan, by ten człowiek mi ubliżał — wyszeptał leżący mężczyzna. — Czy z panem czy też z nim mam do czynienia? Panu czy też jemu mam odpowiadać?
Zdawało się, że mówi językiem sparaliżowanym.
— Mnie tylko — odpowiedział komisarz. — Mnie jedynie. Pytam, kto pan jesteś?
Zapytany milczał. Trzymał prześcieradło obwinięte koło szyi i rzucał wokół wzrokiem osłupiałym. Małe podkręcone w górę wąsiki wydawały się czarne jak heban, przy jego twarzy trupio-bladej.
— Nie chcesz pan odpowiedzieć? Będę więc zmuszonym pana zaaresztować — ciągnął komisarz. — W każdym razie, wstań pan. Gdy się ubierzesz, rozpocznę badanie.
Ciało poruszyło się na łóżku, usta wyszeptały:
— Ależ nie mogę przy was wszystkich...
— Dlaczego? — spytał urzędnik policyjny.
— Ponieważ... ponieważ... jestem zupełnie nagi — odpowiedział.
Du Roy zaśmiał się szyderczo i podnosząc z ziemi koszulę, rzucił ją na posłanie, wołając:
— No masz... wstawaj... Skoro mogłeś się rozbierać wobec mojej żony, możesz się teraz ubrać wobec męża.
Odwrócił się następnie plecami i stanął przy kominku.
Magdalena odzyskała tymczasem zimną krew, i widząc, że wszystko stracone, była gotową na wszystko. Bezczelna śmiałość błyszczała teraz w jej oczach; skręciwszy kawałek papieru pozapalała nim jakby na jakie wystawne przyjęcie, wszystkie dziesięć świec, oprawnych w brzydkie kandelabry, ustawione na kominku. Następnie, oparła się o marmurowy blat i wyciągając jedną z bosych nóg ku gasnącemu już ognisku, co uniosło spódniczkę, zaledwie przewiązaną na biodrach, wyjęła papierosa, zapaliła go i poczęła puszczać zgrabne kółka.
Komisarz, czekając aż ubierze się jej współwinowajca, stanął przy młodej kobiecie.
— Często pan praktykuje to rzemiosło? — zapytała go hardo.
— Staram się jak najrzadziej, — odpowiedział z powagą.
— Winszuję — odparła, śmiejąc mu się w sam nos. — W każdym razie nieczysty to interes.
Starała się nie widzieć swego męża, pokazać, iż wcale o niego nie dba. Mężczyzna tymczasem kończył tualetę. Włożył spodnie, kamasze i zbliżył się, zapinając kamizelkę.
Urzędnik policyjny zwrócił się znów do niego z zapytaniem:
— A teraz panie, czy zechcesz mi powiedzieć swoje nazwisko?
Zapytany nie dawał odpowiedzi.
— Jestem więc zmuszony pana aresztować — oświadczył komisarz.
— Nie dotykaj mnie pan! — zawołał tamten gwałtownie. — Jestem nienaruszalny!
Du Roy rzucił się ku niemu, jak gdyby chciał go powalić na ziemię i krzyknął mu w samą twarz:
— Złapałem cię na gorącym uczynku... tak, na gorącym uczynku. Mogę cię kazać aresztować, jeżeli zechcę... tak, mogę!
— Ten człowiek nazywa się Laroche-Mathieu, minister spraw zagranicznych — krzyknął głosem przenikliwym.
Komisarz cofnął się przerażony.
— Doprawdy — szepnął — czy zechce mi pan wymienić nareszcie swoje nazwisko?
— Raz w życiu nikczemnik ten powiedział prawdę — z mocą odrzekł zapytany. — W istocie, jestem Laroche-Mathieu, minister.
I wyciągając rękę ku piersi Jerzego, na której płonęła czerwona wstążeczka, dorzucił:
— A ten gałgan oto nosi krzyż legii honorowej, którym ja go obdarowałem.
Twarz Du Roy’a okryła się śmiertelną bladością. Gwałtownym ruchem oderwał od klapy paltota kawałeczek czerwonej wstążeczki i wrzucił ją w ogień.
— Oto, co znaczy order, pochodzący od takiego jak ty durnia! — zawołał.
Stali wprost siebie, z zaciśniętemi zębami, wściekli, gotowi porwać się do bójki. Komisarz stanął szybko pomiędzy nimi i odsunął ich od siebie.
— Panowie — przemówił — zapominacie się, zapominacie o swojej godności.
Umilkli i okręcili się na piętach. Magdalena siedząca nieruchomo, uśmiechała się, nie przestając palić papierosa.
— Panie ministrze — zaczął znów urzędnik policyjny — zastałem pana sam na sam z obecną tutaj panią Magdaleną Du Roy. Pan leżał, ona zaś była niemal nagą. Ubrania wasze porozrzucane były po pokoju. To nazywa się schwytaniem na gorącym uczynku cudzołóztwa. Nie może pan zaprzeczyć faktowi. Co ma pan teraz do powiedzenia?
— Nic — rzekł Laroche-Mathieu. — Pełń pan swoją powinność.
Komisarz zwrócił się do Magdaleny.
— Wyznaj pani, czy byłaś kochanką tego pana?
— Bynajmniej temu nie zaprzeczam — odpowiedziała zuchwale — ten pan jest moim kochankiem.
— To wystarcza.
Komisarz zrobił sobie teraz niektóre notatki, co do stanu mieszkania i jego położenia. Gdy skończył pisać, minister ubrany już kompletnie, z paltotem na ramieniu i kapeluszem w ręku, zapytał:
— Czy jestem panu jeszcze potrzebny? Co mam teraz uczynić? Czy mogę odejść?
— Po co? — ozwał się Du Roy z zuchwałym śmiechem. — Jużeśmy skończyli. Możesz się pan teraz napowrót położyć; pozostawimy was zaraz sam na sam.
Dotknął palcem ramienia urzędnika policyjnego.
— Odejdźmy panie komisarzu — rzekł kierując się do drugiego pokoju. — Nie mamy tu już nic do roboty.
Komisarz trochę zdziwiony, podążył za dziennikarzem; na progu jednak ten ostatni zatrzymał się, zostawiając przejście urzędnikowi. Ten jednak odmówił ceremonialnie.
— Przejdżże pan — nalegał Du Roy.
— Po panu — odpowiedział komisarz. Teraz Du Roy skłonił się, mówiąc tonem ironicznej grzeczności:
— Teraz pańska kolej, panie komisarzu. Tutaj ja jestem prawie że u siebie.
Następnie z nadzwyczajną dyskrecyą zamknął za sobą drzwi.
W godzinę niespełna wchodził już do redakcyi. Zastał już pana Waltera, gdyż wydawca nie zaprzestał kierownictwa dziennika, owszem doglądał go starannie. Vie Française nabrało obecnie wielkiego znaczenia i popierało zwiększające się operacye jego banku.
— Ach! pan tutaj? — spytał Walter, podnosząc głowę. — Ale jak dziwnie pan wygląda! Dlaczegóż nie przyszedłeś do nas na obiad? Skąd wracasz?
— Obaliłem w tej chwili ministra spraw zagranicznych — odpowiedział młody człowiek, kładąc nacisk na każdej zgłosce. Wiedział, jakie wrażenie uczynią te słowa.
— Co?... Obaliłeś?... Jakim sposobem? — pytał Walter, biorąc tę wiadomość za prosty żart.
— Zmieniłem gabinet, ot i wszystko! Nigdy nie jest zawcześnie przepędzić takiego zdechlaka.
Wydawca przerażony, zaczął przypuszczać, iż jego współpracownik podchmielił sobie.
— Ależ bredzisz — rzekł.
— Bynajmniej. Schwytałem w tej chwili Laroche’a-Mathieu na gorącym uczynku cudzołóztwa z moją żoną. Komisarz policyjny stwierdził fakt. Minister jest zmiażdżony.
— Czy pan nie żartuje? — zapytał Walter, całkowicie zsuwając na czoło okulary.
— Ależ nie. Chcę nawet napisać o tem do „Ech“.
— Ale czegóż pan chce właściwie?
— Obalić tego łotra, tego nikczemnika, tego publicznego złoczyńcę.
— Biada tym, którzy mi staną w drodze. Ja nie wybaczam nigdy! — dorzucił, odkładając kapelusz.
— Ależ... twoja żona? — rzekł Walter, nie mogąc jeszcze wszystkiego zrozumieć.
— Mój proces rozwodowy rozpocznie się zaraz jutro. Odsyłam ją do nieboszczyka Forestier’a.
— Chcesz jej pan dać rozwód?
— Do kata! Byłem śmieszny, lecz chcąc ich złapać, musiałem udawać głupiego. Oto cała prawda. Jestem teraz panem sytuacyi.
Papa Walter nie mógł jeszcze przyjść do siebie; patrzył na Jerzego wzrokiem przerażonym i myślał:
— U licha! To awanturnik, którego trzeba oszczędzać.
— Ot! jestem wolny — począł znów Jerzy. — Mam jaki taki majątek. Na prowincyi, gdzie znają mię doskonale, przedstawię się nowym wyborcom w październiku, jako kandydat. Dotąd nie mogłem imponować, ani wzbudzić w nikim prawdziwego szacunku, mając żonę ogólnie podejrzaną. Omotała mię jak głupca, złapała, otumaniła. Lecz odkąd poznałem się na jej sztuczkach, czuwałem nad tą łajdaczką.
— Ten biedny Forestier nosił także rogi, nosił je nie wiedząc o tem — mówił dalej ze śmiechem. — Ufny był i spokojny. Ja jednak pozbyłem się oto tego trupa, pozostawionego mi w spadku. Teraz mam ręce rozwiązane. Zajdę daleko.
— Zajdę daleko — powtórzył, odpowiadając własnym swym myślom i siadając na krześle okrakiem.
— Tak, ten łajdak zajdzie daleko — mówił w duchu Walter, bystro przypatrując się Jerzemu i nie zsuwając z czoła okularów.
— Muszę napisać echo — ozwał się Du Roy, powstając. — Trzeba je zredagować bardzo oględnie. Ale uprzedzam pana, że będzie ono straszliwe dla ministra. To człowiek na pełnem morzu; nikt go już stamtąd nie wyłowi. Dla Vie Française nie może już być potrzebnym. Nie warto go oszczędzać.
Walter zamyślił się przez chwilę, następnie oświadczył:
— Rób, jak chcesz. Tem gorzej dla tych, co włażą w takie błoto.

IX.

Upłynęło trzy miesiące. Rozwód Jerzego został przeprowadzony i zatwierdzony. Żona wróciła do dawnego nazwiska Forestier, a ponieważ Walterowie mieli 15 lipca pojechać do Trouville, więc postanowiono przed rozstaniem przepęddzić wspólnie cały dzień na wycieczce zamiejskiej.
Rano o godzinie dziewiątej wyruszyli wielkiem podróżnem lando na sześć osób, zaprzężonem w cztery konie pocztowe.
Śniadanie spożyli w Saint-Germain, w pawilonie Henryka IV. Bel-Ami, który nie mógł znieść margrabiego de Cazolles, zastrzegł sobie, że będzie jedynym mężczyzną w całem towarzystwie. W ostatniej jednak chwili, postanowiono zaprosić hrabiego de Latour-Yvelin. Uwiadomiono go już późnym wieczorem o jutrzejszej rannej wycieczce.
Powóz przejechał szybko Pola Elizejskie i Lasek Buloński. Powietrze było prześliczne, tchnące świeżością, a chyże jaskółki zakreślały wielkie zygzaki na niebieskim przestworzu.
Trzy kobiety: matka i obydwie córki, zajmowały wnętrze powozu; na przednich siedzeniach usadowili się: Walter i dwaj zaproszeni.
Przebyli Sekwanę, okrążyli Mont-Valerien, i dojechali do Bougival, poczem powóz potoczył się po drodze, biegnącej wzdłuż brzegów Sekwany, aż do Pecq’u. Hrabia de Latour-Yvelin, człowiek nie pierwszej już młodości, o długich rzadkich faworytach, które wiatr rozwiewał za najlżejszym podmuchem — w Różę czule się wpatrywał; od miesiąca już był jej narzeczonym. Jerzy bardzo blady, co chwila spoglądał na Zuzannę, również bladą. Oczy ich spotykały się, zdawały się porozumiewać, odgadywać, zamieniać z sobą tajemne myśli, poczem uciekały od siebie. Pani Walter była spokojna i szczęśliwa.
Śniadanie przeciągało się długo. Przed powrotem do Paryża, Jerzy zaproponował przechadzkę po tarasie. Naprzód zatrzymano się dla podziwiania widoków. Całe towarzystwo stanęło wzdłuż muru, zachwycając się rozległym widnokręgiem. Tam wgłębi, jak olbrzymi wąż rozpostarty na trawie, płynęła Sekwana, ku Maisons-Laffite. Na prawo, na szczycie pagórka, gościniec Marly zarysowywał na czystym błękicie swój olbrzymi profil, przypominający gąsienice o długich łapach, a poniżej w gęstym bukiecie zieleni, widniało miasteczko Marly.
Na olbrzymiej płaszczyźnie, rozciągającej się wokoło, były rozrzucone wioski. Małe jeziorka w Vesinet, tworzyły przejrzyste plamy na tle wątłej zieleni lasku, a na lewo, we mgle oddalenia, zarysowywała się niewyraźnie wysoka wieża Sartrouville.
— Nigdzie na świecie niema podobnie pięknej panoramy — zauważył Walter. — Nawet w Szwajcaryi niema nic podobnego.
Wolnym krokiem ruszyli następnie na przechadzkę, rozkoszując się tą czarowną perspektywą.
Jerzy i Zuzanna pozostali za resztą towarzystwa. Zaledwie się trochę oddalili, rzekł głosem cichym i stłumionym:
— Zuzanno, ubóstwiam cię. Kocham cię do szaleństwa!
— Ja również, Bel-Ami — szepnęła.
— Jeśli cię nie dostanę za żonę, opuszczę Paryż i kraj ten — mówił dalej.
— Spróbuj pan poprosić ojca o moją rękę — odparła. — Prawdopodobnie zezwoli na nasz związek.
Uczynił gest zniecierpliwienia.
— Nie! po raz dziesiąty panią zapewniam, że to się na nic nie przyda. Zamkną mi dom, wyrzucą z dziennika i nie będziemy się nawet mogli widywać. Oto piękny rezultat, jaki przewiduję, jeśli zachowam formy zwykłego konkurenta. Przyrzekli rękę pani margrabiemu de Cazolles i mają nadzieję, że w końcu się zgodzisz. I czekają.
— Więc co zrobić? — spytała.
Namyślał się, patrząc na nią z ukosa.
— Czy dość mię kochasz, by popełnić szaleństwo? — spytał.
— Tak — odpowiedziała stanowczo.
— Wielkie szaleństwo?
— Tak.
— Największe z szaleństw?
— Tak.
— Miałażbyś odwagę wystąpić przeciw własnemu ojcu i matce?
— Tak.
— Naprawdę? — Naprawdę.
— A zatem... jest sposób, sposób jedyny! Projekt powinien wyjść od pani, a nie odemnie, Jesteś pani dzieckiem zepsutem, wolno ci wypowiadać wszystkie pragnienia, a więc i ta śmiałość nie zadziwi ich tak dalece. Słuchaj pani. Dziś wieczorem, powróciwszy do domu, pójdź naprzód do matki, do matki samej. Wyznaj jej, iż pragniesz wyjść za mnie. Ona się zdziwi niepomiernie, a potem wpadnie w gniew straszliwy...
— Ach! mama zgodzi się odrazu — przerwała Zuzanna.
— Nie. Pani jej nie znasz — odparł żywo. — Ona bardziej się jeszcze będzie gniewać i miotać, niż ojciec. Zobaczysz, że zakażę ci o tem mówić. Pani jednak nie ustąpi i będzie powtarzać jej ustawicznie, że wyjdzie za mnie, tylko za mnie. Czy to zrobisz?
— Najpewniej.
— Potem, powtórzysz to samo ojcu. Będziesz z nim mówić poważnie, stanowczo.
— Dobrze, dobrze. A potem?
— A potem? Ha! idzie tu o rzecz najważniejszą. Jeśli jesteś zdecydowaną, zupełnie zdecydowaną, by zostać moją żoną, moją ukochaną, maleńką Zuzanką... Ja... ja cię wykradnę!
Dziewczyna tak się ucieszyła, że omal nie klasnęła w dłonie z radości.
— Ach! co za szczęście! Pan mnie wykradnie! A kiedy?
W umyśle jej przesunęła się błyskawicą cała romantyczna poezya nocnych ucieczek, zmiana dyliżansów, noclegi po drodze, owe czarowne awantury książkowe, wszystkie urocze marzenia, mające się oto urzeczywistnić.
— Kiedyż to nastąpi? — powtórzyła.
— Dzisiaj... tej nocy — powiedział cichutko.
— A dokąd pójdziemy? — zapytała drżąc cała.
— To już moja tajemnica. Zastanów się pani dobrze nad tem, co masz uczynić. Rozważ, że po tej ucieczce, będziesz musiała zostać moją żoną! Jedyny to sposób... ale sposób bardzo niebezpieczny... dla pani.
— Jestem najzupełniej zdecydowaną... Gdzie mam się z panem spotkać? — zapytała.
— Czy będzie pani mogła wydostać się sama z pałacu?
— Tak, umiem otwierać małe drzwiczki.
— A więc dobrze! O północy, gdy odźwierny już zaśnie, przyjdź pani do mnie na plac Zgody. Będę w dorożce, naprost ministeryum marynarki.
— Dobrze, przyjdę.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Ach! jakże cię kocham! — szeptał, ściskając ją za rękę. — Jakże jesteś dobrą i odważną! A więc nie chcesz wyjść za margrabiego de Cazolles?
— Nie, za nic w świecie!
— Czy ojciec pani bardzo się gniewał, gdyś odmówiła?
— Tak, oczywiście. Chciał mię przecież oddać do klasztoru.
— Widzi pani, że trzeba być energiczną.
— Tak, i nią będę.
Z głową przepełnioną myślami o porwaniu, wpatrywała się w rozległy horyzont. Z nim ucieknie jeszcze dalej!... Wykradnie ją... Jakże była dumną! Nie myślała zgoła o swojej opinii, o niesławie, jaką mogła się okryć. Czyż bo wiedziała? Czyż mogła się domyślać?
— Chodż-że tu mała — zawołała pani Walter, oglądając się za pozostałymi. — Cóż ty tam robisz z Bel-Ami?
Połączyli się z resztą towarzystwa. Mówiono o kąpielach morskich, dokąd mieli wkrótce wyjechać. Następnie, aby nie wracać tą samą drogą, udano się do Paryża przez Chatou.
Jerzy nie przemówił już ani słowa.
— A zatem, jeżeli ta dziewczyna zdobędzie się na potrzebną odwagę, dojdę nareszcie do celu — myślał.
Od trzech miesięcy zarzucał na nią wędkę nieprzepartej czułości. Wabił ją, opanowywał, podbijał. Zmusił ją, by go pokochała, jak nieraz zwykł był czynić. Owładnął z łatwością tą lekką i lalkowatą istotą.
Naprzód kazał jej odrzucić margrabiego de Cazolles; teraz, usidlona, godzi się na proponowaną ucieczkę. Nie miał innych sposobów.
Wiedział dobrze, ze pani Walter nie zgodziłaby się nigdy na oddanie mu córki. Czuł, iż kocha go jeszcze, iż kochać go będzie zawsze. Hamował ją w tem uczuciu chłodem wyrachowanym, lecz rozumiał aż nadto, że nurtuje w niej namiętność gwałtowna i niepowściągliwa. Nigdyby nie przełamał jej oporu; nigdy nie zgodziłaby się na oddanie mu córki.
Stanie się jednak panem sytuacyi z chwilą, gdy dostanie Zuzannę. Wówczas będzie już traktował z jej ojcem, jak równy z równym.
Myśląc o tem wszystkiem, odpowiadał urywanemi zdaniami na zapytania, których prawie nie słyszał. Oprzytomniał dopiero w Paryżu.
Zuzanna była również zamyśloną; a dzwonki czterech koni, odzywające się echem w jej główce, nasuwały jej wielkie, nieskończone drogi, oświetlone srebrnym blaskiem księżyca, czarne lasy, trudne do przebycia, zajazdy na rozstajnych drogach, pośpiech służby stajennej, zmianę koni i wszelkie inne sposoby, umożliwiające zmylenie pędzącej za nimi pogoni.
Gdy powóz wjechał już w dziedziniec pałacowy, Walterowie chcieli zatrzymać Jerzego na obiad. Odmówił jednak i wrócił do siebie.
Posiliwszy się nieco, uporządkował papiery, jak gdyby miał zamiar udać się w podróż daleką. Popalił listy kompromitujące, schował inne, napisał do kilku przyjaciół.
— Co się też tam teraz dzieje? — szeptał od czasu do czasu, spoglądając na zegar. — A gdyby jej się nie udała ucieczka? — myślał, uczuwając nagle gwałtowny niepokój. — No, i wówczas nawet nie potrzebuję się niczego obawiać. Wykręcę się jakoś. W każdym razie, dzisiejsza gra staje się już hazardowną.
Wyszedł z domu o jedenastej i, powałęsawszy się trochę po ulicy, wsiadł następnie do dorożki i kazał się zawieść na plac Zgody, przed pałac ministeryum marynarki.
Od czasu do czasu zapalał zapałkę i spoglądał na zegarek. Około północy opanował go niepokój prawdziwie gorączkowy. Co chwila wychylał głowę z powozu, śledząc, czy kto nie nadchodzi. Daleki zegar wybił północ, następnie jakiś zegar w pobliżu powtórzył dwanaście uderzeń, potem znowu dwa inne zadźwięczały wśród ciszy, a nakoniec odezwało się jeszcze jakieś echo oddalone, powtarzające ową stanowczą już godzinę.
— Już po wszystkiem. Przegrałem. „Ona nie przyjdzie“ — pomyślał, gdy przebrzmiewało już ostatnie echo dwunastego uderzenia.
Zdecydowany był jednak czekać choćby do samego rana. Trzeba być cierpliwym w takich wypadkach.
Czekał kwadrans, pół godziny i jeszcze kwadrans, aż nakoniec wszystkie zegary obwieściły godzinę pierwszą w tenże sam sposób, w jaki oznajmiały północ.
Przestał już wyczekiwać, łamiąc sobie głowę, co się stać mogło. Nagle jakaś główka kobieca zajrzała przez drzwi karetki, pytając:
— Czy to ty, Bel-Ami?
— Ach! Zuzanno — zawołał, drgnąwszy gwałtownie.
Poczuł w gardle silne dławienie.
— Tak, to ja — odpowiedział głos kobiecy.
— Ach! to ty... to ty... wejdź-że — powtarzał kilkakrotnie, nie mogąc otworzyć drzwiczek.
Zuzanna weszła do karetki i rzuciła się obok Jerzego.
— Jedź! — krzyknął wówczas do woźnicy i dorożka potoczyła się szybko.
Dziewczyna dyszała, nic nie mówiąc.
— No, jakże to wszystko poszło? — zapytał.
— Ach! okropnie, zwłaszcza z matką — szepnęła, prawie nawpół omdlała.
— Z matką? A cóż ona mówiła! Opowiedz — pytał niespokojny i drżący.
— Ach! to było okropne! Wszedłszy do jej pokoju, wyrecytowałam całą ułożoną wpierw przemowę. Wówczas zbladła, a po chwili krzyknęła: „Nigdy! nigdy!“ Ja zaczęłam płakać, gniewać się, przysięgać, iż nie pójdę za nikogo innego. Myślałam, że mnie zacznie bić, Wpadła jakby w obłąkanie, wołała, że zaraz jutro odeszlą mnie do klasztoru. Nigdy jej taką nie widziałam, nigdy! doprawdy! Ojciec usłyszał niezwykły hałas i przyszedł dowiedzieć się, o co właściwie idzie. Nie gniewał się wcale, lecz oświadczył, że pan nie jesteś dla mnie partyą odpowiednią.
Ja wpadłam również w złość i krzyczałam jeszcze silniej. Ojciec przybrał pozę dramatyczną, z którą mu wcale nie do twarzy, i kazał mi wyjść z pokoju. Skłoniło mię to do ucieczki. I oto jestem. Dokąd jedziemy?
Jerzy otoczył delikatnie kibić młodej dziewczyny, słuchając z nadzwyczajną uwagą całej tej opowieści. Serce biło mu silnie i czuł rodzącą się w nim gwałtowną nienawiść do tych ludzi. Ma jednak w ręku ich córkę. Teraz dowiedzą się, z kim mają do czynienia.
— Zapóźno już na pociąg — odpowiedział. — Ten powóz zawiezie nas do Sèvres, gdzie przenocujemy. Rano zaś udamy się do La Roche-Guyon. Prześliczna to wioska, nad brzegiem Sekwany, między Mantes a Bonnières.
— Ale ja nie mam z sobą żadnych rzeczy — rzekła. — Nic nie zabrałam.
— Eh! poradzimy na to — odpowiedział niedbale.
Powóz toczył się miarowo. Jerzy ujął rękę młodej dziewczyny i począł ją okrywać pocałunkami, pełnymi szacunku. Sam nie wiedział, co ma do niej mówić. Nie był przyzwyczajonym do czułości platonicznych. Naraz spostrzegł, że Zuzanna płacze.
— Co ci jest, najdroższa? — zapytał przerażony.
— Ach, moja biedna matka! Jeżeli dostrzegła już moją ucieczkę, nie śpi teraz na pewno — odpowiedziała głosem stłumionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Matka nie spała w istocie. Zaledwie Zuzanna oddaliła się z pokoju, pani Walter pozostawszy sam na sam z mężem, spytała przerażona:
— Boże mój! Co to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczy, że ten intrygant zbałamucił dziewczynę — krzyknął Walter z wściekłością. — Tego to sprawka napewno, że Zuzanna odmówiła margrabiemu de Cazolles. Do licha! uważa, że jej posag, to dobra gratka. Ty sama przyciągałaś go ustawicznie — mówił dalej, mierząc pokój wielkimi krokami. — Pochlebiałaś mu, ciachałaś, nie miałaś dosyć pochwał dla niego. Wiecznie: Bel-Ami tam, Bel-Ami tu. I tak codziennie od rana do wieczora. Masz teraz za swoje.
— Ja? ja go przyciągałam! — szepnęła, blednąc.
— Tak, ty! — krzyknął. — Wy wszystkie szalałyście za nim. Ty, pani de Marelle, Zuzanna i inne. Myślisz, że nie widziałem, iż nie mogłaś się bodaj przez dwa dni obejść bez niego!
— Nie pozwolę do siebie tak przemawiać — rzekła tonem tragicznym. — Zapominasz, iż nie wychowałam się jak ty, w sklepie.
Stał przez chwilę jak skamieniały, zdziwiony tem, co usłyszał, następnie zaklął i wybiegł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
Zaledwie ujrzała się sama, podeszła instynktownie do lustra, jak gdyby chciała się przekonać, czy nie zaszła w niej jaka zmiana. Wszystko to wydawało jej się takie niepodobne, takie potworne! Zuzanna kochała Bel-Amiego, a on chciał się z nią ożenić! Nie! to nie może być prawdą. Musiała się chyba pomylić! Bardzo być może, iż dziewczyna zawróciła sobie głowę tym pięknym chłopcem. To nawet bardzo prawdopodobne; wyobrażała sobie, że dostanie go za męża; zawróciła sobie głowę... Ale on! on przecież nie mógł być jej wspólnikiem! Zastanawiała się nad tem pełna niepokoju, jak w chwili zbliżającej się katastrofy. Nie, Bel-Ami nie był chyba wtajemniczonym. Myślała długo, czy mógłby być tak przewrotnym... A może przecież jest niewinny w danym wypadku! Jakimż byłby nędznikiem, gdyby sam przygotował był ten cios! Jak się to wszystko skończy? Jakież ją czekają niebezpieczeństwa i cierpienia.
Jeśli on nie wie o niczem, wszystko da się jeszcze ułożyć. Wyjadą z Zuzanną na jakie sześć miesięcy zagranicę i wszystko się zakończy. Ale ona, jakże ona go będzie mogła potem widywać? Bo przecież kocha go ciągle. Namiętność ta, jak ostrze stali, wbiła się w samą głąb jej serca, nikt już nie zdoła jej wyrwać.
Żyć bez niego niepodobna. Raczej umrzeć! Myśl jej błąkała się w chaosie niepokoju i trwogi straszliwej. W głowie jej poczynał się wyłgać ból jakiś nieokreślony, jakiś zamęt, odbierający jej siły. Chciała przeniknąć tajemnicę, a równocześnie odwracała się od niej zrozpaczona. Spojrzała na zegarek; była już pierwsza po północy.
— Nie mogę pozostawać dłużej w takiej niepewności — rzekła — muszą dowiedzieć się prawdy. — Muszą zbudzić Zuzanną i ją wybadać.
Zdjęła buciki, by przejść jak najciszej i z zapaloną świecą w ręku, udała się do pokoju córki. Otworzyła ostrożnie drzwi, weszła i spojrzała na łóżko. Było nietknięte. W pierwszej chwili, nie mając najmniejszego podejrzenia, pomyślała tylko, że dziewczyna musi się dotąd sprzeczać z ojcem. Nagle jednak opanował ją szalony niepokój i przerażona, gwałtownie pobiegła do męża. Wpadła do pokoju zadyszana, z twarzą okrytą trupią bladością. Walter leżał w łóżku i czytał.
— No i cóż! Co ci jest? — zapytał przerażony.
— Czy nie widziałeś Zuzanny? — wyjąkała.
— Ja? Nie. Albo co?
— Ona... ona... uciekła... Niema jej... w pokoju.
Zeskoczył z łóżka i wsunąwszy pantofle, w koszuli rozwianej pobiegł do pokoju córki.
Rzuciwszy okiem na łóżko, zrozumiał sytuacyę.
Padł na fotel, ustawiwszy lampą na ziemi.
Pani Walter przybiegła za mężem.
— No i cóż? — wyjąkała.
Nie miał nawet siły odpowiedzieć, nie gniewał się nawet.
— Stało się, trzyma ją — jęknął tylko. — Jesteśmy zgubieni.
— Jakto zgubieni? — zapytała, nie rozumiejąc o co idzie.
— No, tak, do licha! Teraz musi się z nią ożenić.
— On! nigdy! — krzyknęła dziko. — Oszalałeś chyba?
— Krzyki do niczego nie doprowadzą — odparł smutno. — Porwał ją, shańbił. Teraz najlepiej zrobimy, gdy mu ją damy. A jeśli się zręcznie zabierzemy do sprawy, nikt się nawet nie dowie o całem zajściu.
— Nigdy! nigdy! — powtarzała pani Walter, wstrząśnięta do głębi. — On nigdy nie dostanie Zuzanny! Nigdy na to nie pozwolę.
— Jednak ją ma. Stało się. Ukryje on ją dobrze i będzie trzymał, dopóki nie otrzyma naszego zezwolenia. Dla uniknięcia zatem skandalu, trzeba ustąpić natychmiast.
— Nie! nie! Nie pozwolę na to nigdy! — powtarzała, szarpana bólem straszliwym.
— Niema już o czem mówić — przerwał zniecierpliwiony. — To być musi. Ach! łajdak! jak on nas podszedł... W każdym razie, silny to człowiek. Mogliśmy wynaleść lepszą partyę, pod względem stanowiska społecznego, ale trudno o większy spryt i rzutkość umysłu. To człowiek z przyszłością. Zostanie deputowanym, a potem ministrem.
— Nigdy nie zezwolę, by poślubił Zuzannę! — krzyknęła pani Walter z dziką energią.
Rozgniewał się na prawdę i jako człowiek praktyczny, począł teraz bronić Jerzego.
— Ależ uspokój się... Powtarzam ci, że tak być musi... koniecznie. Zresztą, kto wie? Może nie będziemy nawet tego żałować. Z ludźmi tego pokroju niewiadomo nigdy, dokąd się zajdzie. Widziałaś przecież sama, jak trzema artykułami obalił tego głupca Laroche-Mathieu i z jaką godnością wybrnął z arcy-trudnego położenia jako mąż. Wreszcie zobaczymy. Teraz wiemy tylko, że jesteśmy złapani i że żadną miarą nie zdołamy z tego wybrnąć.
Miała ochotę krzyczeć, tarzać się po ziemi, wyrywać sobie włosy.
— Nie będzie jej miał — powtórzyła jeszcze rozpaczliwie. — Ja tego... nie chcę!
— Otóż to! Jesteś głupią, jak wszystkie kobiety! — zadecydował Walter, powstając i podnosząc lampę z podłogi. — Wy wszystkie czynicie to tylko, co wam dyktuje namiętność. Nie umiecie się nigdy nagiąć do okoliczności... jesteście głupie! Ja ci mówię, że on się z nią ożeni... To być musi.
I odszedł, szłapiąc pantoflami.
Niby widmo komiczne w nocnej koszuli przeszedł szeroki korytarz rozległego pałacu i dostał się cichutko do swojego pokoju.
Pani Walter ciągle jeszcze stała na miejscu, szarpana bólem potwornym. Nie pojmowała jednak dotąd całej grozy położenia. Czuła tylko, że cierpi. Potem wydało się jej, że nie może tak pozostać przez całą noc. Uczuła jakąś gwałtowną potrzebę ratunku, biegnięcia gdzieś, szukania pomocy, opieki.
Szukała w myślach, kogoby mogła przywołać na ratunek, jakiego człowieka, lecz nie znajdowała nikogo.
— Księdza! tak księdza! Rzuciłaby mu się do nóg, wyznałaby mu całą swoją winę i rozpacz. Onby zrozumiał, iż nikczemnik ten nie może się ożenić z jej córką, onby temu przeszkodził.
Trzeba jej zwrócić się do księdza, ale natychmiast. Lecz gdzież go teraz znaleść? Dokąd iść? A jednak, nie może tak pozostać dłużej.
Wówczas, niby wizya, przesunął się przed jej oczyma, czysty obraz Chrystusa idącego po falach. Ujrzała go, jakby spoglądała na obraz. On ją przywoływał. Mówił do niej: „Chodź do mnie. Pójdź i padnij do mych stóp. Ja cię pocieszę i natchnę, co czynić należy“. Wzięła świecę, wyszła z pokoju i skierowała się ku cieplarni. Obraz Jezusa był umieszczony na samym końcu w maleńkim saloniku, zamkniętym szklanemi drzwiami, które ochraniały płótno od wilgoci. Był tu jakby rodzaj kaplicy w gaiku roślin egzotycznych.
Wszedłszy do zimowego ogrodu, pani Walter przeraziła się ciemnością, jaka tam panowała. Nie była tu nigdy o tej godzinie. Ciężka roślinność podzwrotnikowa, przesycała atmosferę duszącymi wyziewami, a zamknięte drzwi tego dziwacznego lasku, okrytego szklanem sklepieniem, potęgowały jeszcze zapach, który odurzał, upajał, sprawiał przyjemność i wywoływał mdłości, budził senzacye zmysłowe, denerwującej rozkoszy i śmierci.
Biedna kobieta posuwała się wolnym krokiem. Otaczający ją wokół zmrok, napełniał ją dziwną obawą, a migotliwe światło świecy, którą niosła w ręku, rzucało niewyraźne cienie na rośliny, nadając im kształty straszliwe, niby ciał ludzkich, o konturach najdziwaczniejszych.
Nagle ujrzała przed sobą Chrystusa. Otworzyła drzwi, dzielące ją od Niego i padła na kolana.
Błagała Go z początku jak szalona, szepcąc drżącemi usty słowa jakieś, zaklęcia namiętne i rozpaczliwe. Potem, gdy minął pierwszy poryw ekstazy, podniosła oczy i pełna niepokoju wpatrywała się w Jego oblicze. W niepewnem świetle wydawał się jej tak podobnym do Jerzego! Nie był to już Chrystus, lecz spoglądający na nią kochanek. To jego oczy, jego czoło, jego wyraz twarzy, jego postać tak wyniosła i zimna!
— Jezu! Jezu! Jezu! — szeptała, lecz na usta jej nasuwało się mimowoli imię Jerzego.
Naraz pomyślała, że w tej samej chwili, on trzyma może w objęciach jej córkę. Jest z nią sam na sam w jakimś pokoju. On! on! z Zuzanną!
— Jezu!... Jezu! — powtarzała, lecz myśl jej była przy nich... przy córce i jej kochanku! Byli sami, sami w pokoju... i w nocy. Widziała ich. Widziała ich tak wyraźnie, że zamiast obrazu, oni stali przed nią. Uśmiechali się do siebie. Ściskali. Pokój był ciemny, a łóżko przygotowane do spania. Podniosła się, by pójść do nich, chwycić córkę za włosy i wyrwać ją z tego uścisku. Tę córkę znienawidzoną, chciała chwycić za gardło, udusić, — córkę oddającą się temu człowiekowi!
Wyciągnęła ku nim ręki i dotknęła płótna. Trąciła nogi Chrystusowe. Wydała krzyk przeraźliwy i padła na ziemię. Świeca wywrócona, zgasła.
Co się potem stało? Śniła długo o rzeczach dziwnych i strasznych. Jerzy i Zuzanna przesuwali się ciągle przed oczami, splecieni z Chrystusem, błogosławiącym ich miłość ohydną!
Czuła, że nie jest w swoim pokoju. Chciała wstać, uciec, lecz nie mogła. Napadło ją jakieś odrętwienie, krępujące członki, nie pozwalające na obudzenie się myśli, ciągle wzburzonej, dręczonej obrazami strasznymi, fantastycznymi, nieprawdopodobnymi. W głowie jej się mąciło, zapadła w sen niezdrowy, w majaczenia dziwaczne, wywołane odurzającą wonią roślin podzwrotnikowych, przyprawiających nieraz o śmierć.
Rankiem znaleziono panią Walter przed obrazem „Chrystusa, idącego po falach“. Leżała na ziemi bez czucia, prawie martwa. Była tak chorą, że lękano się o jej zdrowie. Nazajutrz dopiero odzyskała przytomność. I zaczęła płakać.
Zniknięcie Zuzanny wytłómaczono przed służbą nagłem odwiezieniem jej do klasztoru, a pan Walter odpowiedział na długi list Jerzego Du Roy, przyrzekając mu rękę córki.
Bel-Ami, opuszczając Paryż, wrzucił był do skrzynki pocztowej list, z góry przygotowany. W słowach pełnych szacunku pisał, iż oddawna kochał już Zuzannę, lecz mimo to, nie było między nimi żadnego porozumienia. Gdy jednak dzisiaj przyszła do niego, oddając mu się najzupełniej i oświadczając, że chce zostać jego żoną, uznał, iż ma prawo ukryć ją u siebie do chwili, w której otrzyma pozwolenie rodziców, jakkolwiek legalna ta aprobata mniejsze ma w jego oczach znaczenie, niż własna wola jego narzeczonej.
Prosił następnie, by pan Walter zechciał odpowiedzieć na poste-restante, skąd odbierze list jeden z jego przyjaciół.
Po otrzymaniu odpowiedzi przychylnej, przywiezie natychmiast Zuzannę do Paryża, a sam nie pokaże się u nich przez czas dłuższy.
Młodzi spędzili cały tydzień nad brzegami Sekwany, w wiosce La Roche-Guyon.
Nigdy jeszcze dziewczyna nie bawiła się tak doskonale, jak tutaj. Jerzy podał ją za swoją siostrę; żyli więc w poufałości swobodnej i niewinnej, jak para dobrych kolegów. Po przybyciu do wioski, kupiła sobie zaraz nazajutrz chłopską bieliznę i ubranie, a włożywszy na głowę wielki kapelusz pasterski, przybrany polnymi kwiatami, zabrała się do łowienia ryb na wędkę. Przyznawała, że okolica jest prześliczna. Była tam stara wieża i starożytny zamek, gdzie pokazywano przepyszne dywany.
Jerzy przebrany w sukmanę, kupioną u miejscowego krawca, oprowadzał Zuzannę po urwistych wybrzeżach lub woził w małej łódce rybackiej. Całowali się co chwila. Ona ufna była i niewinna, on zaś walczył z pokusą. Umiał jednak być bardzo silnym, a gdy oznajmił, iż otrzymał przychylną odpowiedź od ojca, dziewczyna szepnęła naiwnie:

— Już? A mnie tak bawiło być twoją żoną!

X.

Ciemno było w maleńkiem mieszkanku przy ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy i KlotyIda zeszli się równocześnie przede drzwiami i zanim jeszcze Jerzy zdążył podnieść rolety, pani de Marelle ozwała się gwałtownie:
— Więc żenisz się z Zuzanną Walter?
— Tak — odparł łagodnie. — Czy nie wiedziałaś o tem?
— Żenisz się z Zuzanną Walter! — powtórzyła, zbliżając się do niego z wściekłością. — Tego już za wiele! doprawdy za wiele! Od trzech miesięcy pochlebiasz mi tylko dlatego, by ukryć przedemną prawdę. Wszyscy o tem wiedzą, prócz mnie. Mąż mój przyniósł mi tę nowinę!
Du Roy nieco zmieszany, zaczął jednak drwić i umieściwszy kapelusz na brzegu kominka, siadł na fotelu.
Stanęła naprost niego i patrząc mu bystro w oczy, rzekła głosem cichym, ale wzburzonym:
— Cios ten przygotowywałeś, odkąd porzuciłeś żonę, a mnie zatrzymałeś tymczasowo jako kochankę! Jaki z ciebie łajdak!
— Dlaczegóż? — spytał. — Miałem żonę, która mię oszukiwała. Schwytałem ją na gorącym uczynku, otrzymałem rozwód, a teraz żenię się z inną. Cóż może być prostszego?
— Ach! jakiś ty chytry i niebezpieczny! — rzekła, drżąc z irytacyi.
— Do licha! — odparł ze śmiechem — durnie i głupcy bywają zawsze oszukiwani!
— Powinnam była odgadnąć to od samego początku — mówiła Klotylda, idąc za biegiem swoich myśli. — Lecz nie, nie mogłam nawet przypuścić, byś mógł być do tego stopnia podłym.
— Proszę cię, licz się więcej ze słowami — odparł z miną obrażoną.
— Co! Chcesz może, żebym mówiła z tobą w rękawiczkach! — zawołała oburzona. — Obchodzisz się ze mną od samego początku, jak łajdak i mnie nie byłoby wolno powiedzieć ci prawdy. Oszukujesz cały świat, wyzyskujesz wszystkich, zgarniasz, skąd możesz, rozkosze i pieniądze i chcesz jeszcze, bym cię traktowała jak człowieka uczciwego?
— Cicho bądź, albo ci drzwi pokażę! — krzyknął drżącemi ustami, zrywając się z fotelu.
— Ty mnie... drzwi?... Ty mnie?... Ty mi każesz stąd wyjść... ty... ty?...
Tak była rozzłoszczoną, iż nie mogła nawet mówić, bo gniew dławił jej głos w krtani.
— Wyjść stąd? — krzyknęła nagle, jakby w ataku wściekłości. — Wyjść stąd?... Więc zapomniałeś, że to ja, ja płaciłam zawsze za to mieszkanie! Ach, brałeś je od czasu do czasu na swój rachunek... Ale kto je wynajął?... Ja!... Kto je zatrzymał?... Również ja!... I ty chcesz mi kazać wyjść? Milcz więc, nicponiu! Czy myślisz, że nie wiem, w jaki sposób ukradłeś Magdalenie połowę spadku po hrabiu Vaudrec? Myślisz może, iż nie wiem, że spałeś ze Zuzanną, by ją zmusić do tego małżeństwa...
— Zabraniam ci o niej mówić! — krzyknął, chwytając za ramiona i gwałtownie nią potrząsając. — Zabraniam!
— Spałeś z nią, wiem o tem! — krzyknęła.
Byłby przyjął wszelką obelgę, lecz to kłamstwo doprowadziło go do wściekłości. Prawdy, rzucane mu przed chwilą w oczy, wywoływały w nim tylko złość okrutną, lecz fałsz, wymyślony na to dziecko, mające zostać jego żoną, rozbudził w nim furyę, pragnienie obicia tej kobiety.
— Milcz... uważaj na siebie — powtarzał, trzęsąc nią gwałtownie. — Milcz!
Klotylda, z rozczochranymi włosami, z obłąkanym wzrokiem, wyła z całej siły:
— Tak, spałeś z nią!...
Puścił ją i wymierzył jej taki policzek, że oparła się aż o ścianę. Odwróciła się jednak jeszcze i podnosząc pięści, wrzasnęła:
— Tak, spałeś z nią!...
Rzucił się na nią i powaliwszy na ziemię, tłukł z całej siły.
Naraz zamilkła i poczęła jęczeć pod tymi razami. Ani drgnęła. Skryła tylko twarz w róg ściany, wydając od czasu do czasu krzyki bolesne.
Przestał ją bić, wyprostował się i przeszedł kilka razy po pokoju. Chciał odzyskać zimną krew. Naraz przyszła mu jakaś myśl do głowy. Napełnił miednicę zimną wodą, przeszedł z nią do drugiego pokoju i zanurzył w niej głowę. Następnie wymył sobie ręce i, otarłszy je starannie ręcznikiem, wrócił do saloniku, by się przekonać, co robi Klotylda. Nie ruszała się z miejsca. Leżała rozciągnięta na dywanie i płakała.
— Kiedyż przestaniesz jęczeć? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stał przez chwilę na środku pokoju, zmieszany trochę, zawstydzony, wobec tego ciała, leżącego przed nim. Nagle powziął postanowienie i, chwyciwszy kapelusz z kominka, zawołał:
— Żegnam. Gdy będziesz gotowa, oddasz klucz odźwiernemu. Nie mam ochoty czekać na twoją łaskę.
Wyszedł, zamknął za sobą drzwi, a wszedłszy do stróża oznajmił, iż pani pozostała w mieszkaniu.
— Wnet odejdzie — dodał. — Powiesz pan również gospodarzowi, iż opuszczam mieszkanie od 1 października. Dziś 16 sierpnia, więc wypowiadam w sam czas.
Odszedł szybkim krokiem, gdyż miał jeszcze dużo do załatwienia. Musiał kończyć zakupno ślubnych podarunków.
Ślub naznaczono na dwudziestego października, po otwarciu Izb; miał się zaś odbyć w kościele świętej Magdaleny. Gadaniny było wiele, lecz nikt nie mógł dowiedzieć się prawdy. Opowiadano sobie różne historye. Szeptano nawet, iż było jakieś porwanie, ale na pewno nie wiedziano.
Służba opowiadała, że pani Walter, nie rozmawiająca wcale z przyszłym swoim zięciem, truła się owego wieczora, kiedy postanowiono to małżeństwo, a córkę o północy odwieziono do klasztoru.
Rankiem znaleziono matkę prawie nieżywą. Prawdopodobnie nie odzyska już nigdy zdrowia. Wygląda teraz, jak stara kobieta; włosy ma zupełnie siwe i wpadła w nadzwyczajną dewocyę. Co niedziela przystępuje do komunii. W pierwszych dniach października Vie Française ogłosiło, iż baron Du Roy de Cantel obejmuje obowiązki głównego redaktora dziennika, pan Walter zaś zatrzymał tytuł wydawcy.
Wezwali teraz cały batalion znanych kronikarzy, reporterów, pisarzy politycznych, krytyków teatralnych i artystycznych, przyciąganych siłą pieniędzy przez stare redakcye, przez wydawców wielkich, wpływowych dzienników.
Starzy dziennikarze, dziennikarze poważni i szanowani, nie wzruszali już dzisiaj ramionami, gdy mówiono o Vie Française. Raptowny i pełny tryumf zatarł całkowicie dawne lekceważenie, okazywane początkującemu świstkowi.
Małżeństwo głównego redaktora dziennika stało się prawdziwem świętem dla Paryża. Jerzy Du Roy i Walterowie budzili w mieście od pewnego czasu nadzwyczajną ciekawość. Wszyscy ludzie, wspominani w echach, obiecywali sobie być na tym ślubie.
Fakt ten nastąpił w piękny poranek jesienny.
Już od godziny ósmej rano cała służba kościelna rozścielała czerwony dywan na wysokich stopniach świątyni, górującej nad ulicą Royale, ściągając uwagę przechodniów i obwieszczając paryżanom wielką uroczystość, mającą się tu odbyć. Przed kościołem zatrzymywali się urzędnicy, panny z magazynów i kupczyki, a przypatrując się ludziom, rozścielającym szkarłatne sukno na marmurowych schodach, wyobrażali sobie w myślach owych ludzi bogatych, wydających tyle pieniędzy na pobłogosławienie małżeństwa.
O dziesiątej zaczęły się już zbierać tłumy ciekawych. Stały przez chwilę, przypuszczając, iż zobaczą zaraz orszak ślubny, poczem się rozchodziły. O jedenastej, przybył oddział policyi i zaczął natychmiast usuwać ludzi, tłoczących się coraz liczniej.
Poczęli już napływać goście zaproszeni. Ci, którzy chcieli przypatrzeć się wszystkiemu, zajmowali krzesła przybrzeżne, wzdłuż nawy.
Powoli przychodzili i inni. Kobiety, szeleszczące jedwabiami, oraz poważni ludzie, z łysemi czaszkami, nosząc tu głowy jeszcze wyżej, niż gdzieindziej.
Kościół zapełniał się powoli. Słoneczne promienie, wpadając szerokiemi smugami przez otwarte na oścież podwoje, oświetlały pierwsze rzędy zebranych tu przyjaciół. Wgłębi świątyni, osłoniętej lekką pomroką, jarzyły się na ołtarzu świece woskowe, rzucając wokół żółte, słabe światło, niknące niemal wobec światła dziennego.
Rozpoznawano się nawzajem, dawano sobie znaki, zbierano się w małe grupy. Ludzie pióra, mniej sztywni niż światowcy, rozmawiali półgłosem. Przypatrywano się kobietom.
Norbert de Varenne, szukając jakiegoś przyjaciela, zobaczył w pośrodku nawy Jakóba Rival’a i przyłączył się do niego.
— No i co! — rzekł. — Przyszłość należy do zręcznych!
Zagadnięty, bynajmniej nie zazdrosny, odpowiedział:
— Tem lepiej dla nich. Mają przed sobą cały świat.
I zaczął poznajamiać poetę z nazwiskami różnych ludzi.
— Nie wiecie, co się dzieje z jego żoną? — spytał wreszcie Rival.
Poeta się uśmiechnął.
— Tak i nie — odpowiedział. — Mówiono mi, że żyje w zupełnem odosobnieniu w dzielnicy Montmartre. Ale... jest pewne ale... Od niejakiego czasu czytuję w dzienniku Plume artykuły polityczne, przypominające najzupełniej artykuły Forestiera i Du Roya. Są pisane pod nazwiskiem Jana Le Doi, młodego człowieka, bardzo pięknego i inteligentnego, należącego do tej samej kategoryi, co nasz przyjaciel Jerzy. Dziennikarz ten, zaznajomił się z panią Magdaleną, z czego wnoszę, że ona lubi debiutantów i pozostanie wierną ich przyjaciółką aż do śmierci. Zresztą kobieta to bardzo bogata. Vaudrec i Laroche-Mathieu niedarmo byli przyjaciółmi jej domu.
— To wcale niczego kobietka — wtrącił Rival. — Istota niezmiernie zręczna i sprytna! Przy bliźszem poznaniu, musi być bardzo przyjemną. Ale wytłómacz mi, mój drogi, jakim się to dzieje sposobem, że Du Roy, po sprawie rozwodowej, bierze ślub religijny?
— Żeni się w kościele — odpowiedział Norbert de Varenne — ponieważ pierwszy raz nie brał ślubu kościelnego.
— Jakim sposobem?
— Nasz Bel-Ami, niewiadomo, czy przez obojętność, czy przez oszczędność, żeniąc się z panią Forestier, uważał ślub cywilny za zupełnie wystarczający. Obszedł się zatem bez kościelnego błogosławieństwa, co w oczach naszego świętego Kościoła równa się związkowi nieprawemu. Tak więc staje on dziś przed ołtarzem, jako kawaler; a Kościół udziela mu błogosławieństwa z całym przepychem, który notabene drogo będzie kosztował ojca Waltera.
Szmery napływającego do świątyni tłumu, stawały się coraz wyraźniejsze. Słychać już teraz było niemal głośne rozmowy. Wskazywano sobie różne znakomitości, pozujące z przyjemnością wobec zebranego tłumu i zachowujące starannie postawę, przybieraną zwykle wobec zebranej publiczności. Byli to ludzie, przywykli do pokazywania się na wszystkich uroczystościach, na których, jak im się zdawało, byli niezbędną ozdobą, brylantem pierwszej wody.
— Powiedz mi, mój drogi — zapytał znowu Rival — ty, który widujesz czasem dyrektorową, musisz wiedzieć, czy ona istotnie nie mówi do Jerzego.
— Tak. Żadną miarą nie chciała mu oddać córki. On jednak miał w ręku ojca. Odkrył podobno jakieś trupy w Marokko. Zagroził, że poczyni straszliwe zeznania. Walter przypomniał sobie awanturę z Laroche’m i ustąpił odrazu. Matka jednak, uparta jak wszystkie kobiety, przysięgła sobie, iż nigdy nie przemówi słowa do zięcia. Wyglądają wobec siebie bardzo zabawnie. Ona niby posąg Zemsty, on zaś, chociaż udaje zucha i dyabelnie umie nad sobą panować, ma jednak wobec niej minę zakłopotaną.
Koledzy zbliżyli się do rozmawiających. Nastąpiły powitania. Słychać było urywki rozmów politycznych, a szmer ludu zebranego przed kościołem, niby jaki szum oddalony morza, wciskał się przez otwarte drzwi, wraz ze słońcem, wzbijał się pod sklepienie i mięszał z szeptami dyskretniejszej publiczności, zbitą masą zalewającej tę rozległą świątynię.
Naraz szwajcar trzykrotnie uderzył halabardą w marmurową posadzkę. Wszyscy obecni zwrócili się ku drzwiom głównym.
Zaszeleściały jedwabie odwracających się kobiet, ruch wszczął się w kościele i w tejże chwili, na tle słonecznem głównego portalu, ukazała się młoda kobieta, wsparta na ramieniu ojca.
I dziś robiła wrażenie cacka, prześlicznego cacka, w śnieżnej szacie, z wieńcem pomarańczowym na głowie.
Stała przez chwilę na progu świątyni, a za pierwszym jej krokiem ku nawie, organy, potężnym swym głosem metalowym, obwieściły wejście oblubienicy.
Z głową spuszczoną, lecz wcale niezawstydzona, posuwała się lekkim krokiem. Wydawała się trochę wzruszoną, śliczną, czarującą miniaturką narzeczonej. Kobiety uśmiechały się i szeptały, gdy przechodziła. Mężczyźni uznawali, iż jest „cudowną“, „prześliczną“. Pan Walter prowadził córkę z przesadną powagą, blady cokolwiek, z oczyma przesłoniętemi złotymi okularami.
Za nimi cztery druhny — wszystkie w różowej gazie i wszystkie piękne, stanowiły dwór tej lalkowatej królewny. Drużbowie zaś, dobrani znakomicie co do powierzchowności, szli równym krokiem, jakby wyuczeni przez mistrza tańców.
Za nimi pani Walter, wsparta na ramieniu ojca drugiego zięcia, siedmdziesięcio-dwuletniego hrabiego de Latour-Yvelin. Trudno było powiedzieć, że idzie; wlokła się raczej do ołtarza, bliska omdlenia. Widać było, że nogi jej przylepiają się do marmurowej posadzki, że odmawiają posłuszeństwa, że serce bijące w jej piersi, podobne jest do ptaka, pragnącego wyrwać się z zamykającej go klatki.
Zeszczuplała ogromnie, a włosy, pokryte szronem, jeszcze bardziej uwydatniały chudość i bladość jej policzków.
Patrzyła wprost przed siebie, nie chcąc widocznie spotkać się z niczyim wzrokiem, nie chcąc może myśleć o tem, co ją dręczyło tak okrutnie. Następnie zjawił się Jerzy Du Roy, prowadzony przez jakąś nieznaną matronę.
Szedł z głową do góry, nie patrząc na obecnych. Spojrzenie miał twarde, brwi nieco ściągnięte. Wąsik zdradzał pewne wzburzenie. Uznano go za bardzo pięknego. Postawę miał dumną, kształty wysmukłe, nogę jakby wyrzeźbioną. Frak leżał znakomicie, a na klapie jego niby kropla krwi, czerwienił się skrawek Legii honorowej.
Za narzeczonym postępowała rodzina: Róża wsparta na ramieniu senatora Risolin, zamężna już od sześciu tygodni i mąż jej hrabia de Latour-Yvelin, prowadzący wice-hrabinę de Percemur.
Teraz zaczęła się dziwaczna procesya sprzymierzeńców lub przyjaciół Jerzego, przedstawionych przez niego nowej rodzinie — ludzi znanych w szerokiem kole paryżan, którzy, stosownie do okazyi, mogą się stać odrazu przyjaciółmi serdecznymi, lub dalekimi kuzynami bogatych dorobkiewiczów. Byli to przeważnie zrujnowani szlachcice, z plamką na honorze, a co najgorsza, czasem nawet żonaci, I tak: był tu pan de Belvigne, margrabia de Banjolin, hrabia i hrabina de Ravelin, książęta de Ramorano i Kravalow, kawaler Valreali i inni. Za nimi szli znajomi Walterów, książę de Guerche, księstwo de Ferracine, piękna margrabina des Dunes, a w końcu kuzynowie pani Walter, którzy w całej tej defiladzie zachowywali dystyngowane miny szlachty prowincyonalnej.
Organy śpiewały ciągle, napełniając świątynię krzykliwo-miarowymi dźwiękami swych piersi metalowych, które obwieszczać zwykły niebu wszystkie radości i bóle ludzkie.
Zamknięto podwoje kościoła i nagle zrobiła się w kościele taka ciemność, jakgdyby słońce wyrzucone zostało za drzwi.
Jerzy klęczał przed wielkim ołtarzem, oświetlonym rzęsiście woskowemi świecami, a obok niego klęczała narzeczona. Nowomianowany biskup Tangeru, z pastorałem w ręku, a infułą na głowie, pojawił się we drzwiach zakrystyi i dążąc do ołtarza, niósł młodym błogosławieństwo w imieniu Przedwiecznego.
Zadał im kilka zwyczajowych pytań, zamienił obrączki, wymówił kilka słów, wiążących silniej od najsilniejszych łańcuchów i... zwrócił się do młodych małżonków z przemową chrześcijańską. W długich i pompatycznych frazesach mówił im o wierności małżeńskiej. Był to mężczyzna wysoki, otyły, jeden z tych pięknych prałatów, których cały majestat polega na zaokrąglonym brzuszku.
Odgłos łkania zwrócił uwagę niektórych obecnych. Pani Walter zakrywszy twarz rękami, płakała głośno. Musiała uledz. Od dnia, kiedy wypędziła ze swego pokoju córkę powracającą, odmówiwszy jej pocałunku, od dnia, kiedy kłaniającemu się ceremonialnie Jerzemu, powiedziała głosem cichym: jesteś człowiekiem najpodlejszym, jakiego znam i zabraniam ci mówić do siebie, gdyż ci nie odpowiem! — od dnia tego cierpiała straszliwie. Zuzannę nienawidziła nienawiścią okropną, złożoną z beznadziejnej namiętności i zazdrości przeszywającej, dziwnej zazdrości kochanki i matki, zazdrości tłumionej, straszliwej, palącej jak rana zaogniona. A teraz oto, biskup, wobec dwóch tysięcy świadków, napełniających świątynię, wobec niej, łączy węzłem małżeńskim jej kochanka i jej córkę! A ona nie może przemówić ani słowa! Nie może przeszkodzić tej zbrodni! Nie może krzyknąć: Ten człowiek należy do mnie! On jest moim kochankiem! Związek, który teraz błogosławicie, jest bezeceństwem.
— Jakże biedna matka jest wzruszona — odezwało się z współczuciem kilka kobiet.
— Jesteście wybrańcami tej ziemi — deklamował biskup — należąc do ludzi najszczęśliwszych, najbogatszych i najbardziej szanowanych. Ty, panie, który górujesz nad innymi zdolnościami, talentem pisarskim, ty, który oświecasz, nauczasz, kierujesz ludem, ty, panie, masz do spełnienia piękną misyę, powinieneś świecić przykładem!...
Du Roy słuchał tych słów, pijany radością. Oto prałat Kościoła rzymskiego przemawia do niego w ten sposób! A za nim, za jego plecami cały tłum ludzi znakomitych, zebranych dla niego! Zdało mu się, iż siła jakaś podnosi go, pcha naprzód. On stał się teraz panem świata, on, syn dwojga biednych chłopków z Canteleu.
Ujrzał ich nagle w biednej karczemce, położonej na szczycie pagórka, nad doliną Rouen. Ujrzał nagle tego ojca i tę matkę, podającą kufelki przybyłym wieśniakom. Odziedziczywszy majątek po Vaudrec’u, posłał im pięć tysięcy franków, teraz poszle im pięćdziesiąt. Kupią sobie maleńką posiadłość. Będą szczęśliwi, zadowoleni.
Biskup skończył przemowę. Ksiądz przybrany w złocistą stułę, wstępował na stopnie ołtarza, a organy poczęły znowu ogłaszać chwałę nowozaślubionych.
Wyrzucały niekiedy okrzyki przeciągłe i olbrzymie, nabrzmiałe jak fala pienista, a tak głębokie i potężne, że zdało się, iż zerwą dach świątyni i rozpłyną się w niebieskiem przestworzu. Przenikliwe ich głosy napełniały całkowicie kościół, wstrząsały duszą i ciałem. Nagle odgłosy te uspakajały się znowu, a w powietrzu drżały tylko ciche, delikatne tony, wpadające do ucha jakby lekkie podmuchy zefiru; były to prześliczne śpiewy zbiorowe, przelatujące czasami jak ciche ptaszki wśród burzy, która znów rosła, stawała się silną, potężną, wszystko zagarniającą po drodze.
I znowu wznosiły się ludzkie głosy, płynęły szeroko ponad głowami ludzi, tłoczących się w świątyni. Śpiewali teraz Vauri i Landec, artyści wielkiej Opery. Kadzidło rozpylało dokoła woń benzoesu, a przy ołtarzu dopełniało się już ostateczne błogosławieństwo. Bóg-Człowiek, wezwany przez kapłana, zstępował na ziemię i uświęcał tryumfy barona Jerzego Du Roy.
Bel-Ami, klęczący obok Zuzanny, kornie spuścił głowę. W tej chwili czuł się prawie wierzącym, prawie religijnym. Pierś jego przepełniona była wdzięcznością dla owego bóstwa, wyróżniającego go tak bardzo, obchodzącego się z nim tak łaskawie. I nie wiedząc dobrze do kogo się zwraca, dziękował owemu bóstwu za swoje powodzenie.
Po skończonem nabożeństwie wstał, i poddając żonie ramię, skierował się ku zakrystyi. Teraz rozpoczęła się nieskończona defilada zaproszonych. Jerzy, oszalały z radości, wyobrażał sobie, iż jest królem, któremu lud poddańczy przychodzi składać hołdy. Ściskał wszystkim dłonie, szeptał wyrazy nic nie znaczące, kłaniał się, a na komplimenty odpowiadał: „Państwo bardzo łaskawi“.
Nagle ujrzał panią de Marelle, a wspomnienie wszystkich pocałunków i pieszczot i figlów, dźwięku jej głosu, smaku ust, rozbudziło mu we krwi pragnienie ponownego nawiązania. Była ładna, elegancka, z tą minką łobuzerską i żywemi oczyma. Pomyślał: „Jaka to jednak urocza kochanka“.
Podeszła doń, trochę trwożna, trochę zaniepokojona, wyciągając rękę. Ujął ją w swoją i zatrzymał. Wówczas uczuł ów zew dyskretny palców kobiecych, lekki uścisk wybaczenia i pojednania. A on ściskał ciągle tę drobną rączkę, jakby chciał powiedzieć: „Kocham cię zawsze, jestem twoim!“
Oczy ich się spotkały, uśmiechnięte, błyszczące, rozkochane. Swym melodyjnym głosem szepnęła:
— Do rychłego zobaczenia.
A on odparł wesoło: — Do rychłego zobaczenia.
I odeszła.
Inni ludzie cisnęli się naprzód. Tłum falował przed jego oczyma jak rzeka. Nareszcie się przerzedziło — ostatni goście skierowywali się ku wyjściu.
Jerzy podał ramię Zuzannie, by przejść przez kościół.
Był znowu pełny, gdyż wszyscy zajęli szybko dawne miejsca, by zobaczyć młodą parę razem. On szedł powoli, spokojny, z głową do góry, a oczyma utkwionemi w rozwarty portal kościoła, zalany słońcem. Po skórze przebiegały mu lekkie dreszczyki, te zimne dreszczyki, towarzyszące nadmiernemu szczęściu. Nie widział nikogo. Myślał tylko o sobie.
Stanąwszy na progu, ujrzał tłum zbity, czarny, przewalający się tłum, który tu przybył dla niego, dla Jerzego Du Roy. Lud paryski przyglądał mu się i zazdrościł.
Następnie podniósłszy oczy, dostrzegł tam w głębi, poza Placem Zgody, Izbę deputowanych. I wydało mu się, że musi teraz wykonać skok, z portalu kościoła świętej Magdaleny do portalu pałacu Burbonów.
Powoli zstępował ze schodów, otoczony podwójnym szpalerem widzów. Nie widział ich jednak; myśl jego zawracała wstecz, a przed oczyma olśnionymi jaskrawym blaskiem słońca, majaczyła postać pani de Marelle, poprawiającej przed zwierciadłem loczki, zmierzwione zawsze po wyjściu z łóżka.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.