Jack/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

I.
Cecylia.

— Ależ to potwarz!... Masz prawo pociągnąć do odpowiedzialności tego nikczemnego Hirscha. Jakto, przez pięć lat zostawił mnie w przekonaniu, że mój przyjaciel Jack jest złodziejem!... Ach! bestya, naumyślnie przyszedł do nas, ażeby mi to powiedzieć; mógł przyjść tak samo, ażeby temu zaprzeczyć; niewinność bowiem twoja była uznana, stwierdzona, i to stwierdzona w wyrazach jak najpochlebniejszych dla ciebie i jak najlepszych. Pokaż-że mi jeszcze twoją książeczkę.
— Oto jest panie Rivals.
— Wybornie, niepodobna lepiej wynagrodzić mimowolnej krzywdy. Dyrektor ten jest dzielnym człowiekiem. No! jestem zadowolony. Niejednokrotnie dręczyła mnie ta myśl, że wychowaniec mój stał się łotrem.... I do prawdy, gdybym cię nie spotkał wypadkowo u Archambauldów, długobym jeszcze tak myślał.
Rzeczywiście Rivals spotkał swego przyjaciela w domu gajowego.
Od dni dziesięciu, jak zamieszkiwał w Olszynach, Jack żył jak rozmyślający bramin, pogrążony w wielkiem milczeniu przyrody, używając ostatnich pięknych dni, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca, wychodząc z domu na to tylko, ażeby się zapuścić w żywą ciszę lasu. Drzewa obdarzały go swoimi sokami, grunt żywotnością, tak, że niekiedy, potrząsając czołem dla obudzenia myśli, zdawało mu się, iż tracił nieco ze swojej chorobliwej i więziennej brzydoty pod tem niebem łagodnem, głębokiem, czystem, którego jesienne spokojne światło pozwalało zdala widzieć olbrzymie przestrzenie.
Jedynemi istotami żywemi, z któremi zachował stosunki, byli Archambauldowie, których łączyło z nim miłe wspomnienie. Żona przypominała mu jego matkę, której tak długo a tak wiernie służyła; mąż, poczciwy olbrzym, milczący a dziki, pogrążony w pośród roślinności leśnej Faun, nawoływał w jego pamięci obrazy dawnych przechadzek, rozkosznych i wzmacniających. Między tą parą samotników przebywał powtórnie dziecięctwo swoje. Archambauldowa kupowała mu chleb i inne zapasy; a częstokroć, kiedy z lenistwa nie chciało mu się wracać do siebie, sam w popiele ich ogniska przyrządzał sobie jaką ucztę prostaczą. Siadywał wtedy na ławeczce przede drzwiami, paląc fajkę koło gwardzisty. Nie robiono mu żadnych zapytań, tylko widząc jego policzki zaczerwienione i chudość długiej figury, ojciec Arohambauld kiwał samotnie głową, tak jak to robił, gdy patrzał na swoje buki zjadane przez wołki.
Dziś Jack, przyszedłszy do swoich przyjaciół, znalazł męża w łóżku, dotkniętego gwałtownym napadem reumatyzmu, który kilka razy do roku powalał tego kolosa na ziemię, jak drzewo olbrzymie rażone piorunem. W jego wezgłowiu stał mały człowiek, ubrany w długi surdut, którego kieszenie napełnione dziennikami i książkami uderzały go po nogach, głowę miał odkrytą a całkiem siwe włosy zupełnie ujeżone. Był to Rivals.
Spotkanie z początku było kłopotliwe. Jackowi wstyd było znajdować się wobec starego doktora, którego smutne przepowiednie na myśl mu przyszły. Rivals, przypisując to zakłopotanie wspomnieniu kradzieży, zachowywał się również bardzo chłodno; ale słabość chłopca wzruszyła go ponad wszystko. Wyszli razem, rozmawiając po lesie małemi ścieżynami, i przechodząc z jednego miejsca na drugie, od szczegółów niewyraźnych do wyraźniejszych, przybyli wreszcie do granicy boru, a zarazem do zupełnego wyjaśnienia i porozumienia. Rivals tryumfował, odczytując ciągle tę stronnicę książeczki, w której dyrektor fabryki stwierdził pomyłkę oskarżenia.
— No tak, teraz kiedyś przybył już do tej okolicy, spodziewam się, że będziemy się często widywali. To rzecz nieodzowna. Posyłają cię do lasu jak konia na paszę, ale to nie wystarcza. Ty potrzebujesz starań, wielkich, mianowicie w tej porze roku, którą rozpoczynamy. Etiolles nie jest Niceją — do dyabła!.... Wiesz, jak niegdyś przyjemnie było w domu; jest on zawsze tym samym, brakuje tylko mojej biednej żony. Cztery lata temu umarła ze zmartwienia, z rozpaczy, gdyż od chwili naszego nieszczęścia, nigdy jej się nie polepszyło. Na szczęście miałem małą, która mi ją zastąpiła; bez niej nie wiem, co by się ze mną stało. Cecylia utrzymuje książki i aptekę. A toż będzie zadowolona, gdy ciebie zobaczy. No, kiedyż przyjdziesz?
Jack wahał się z odpowiedzią. Jakby zrozumiawszy myśl jego, dodał Rivals śmiejąc się.
— Wiesz, że przed małą nie potrzebujesz stawić się ze swoją książeczką, ażebyś był dobrze przyjęty.... Nigdym jej o tem nie mówił, tak samo jak i matce. Ona cię za nadto kochała; to by im za wiele przykrości zrobiło.... Pomiędzy wami niebyło nigdy nawet cienia złego uczucia.... Możesz więc przyjść bez obawy. No, zbyt zimno teraz, ażebyś dzisiaj przyszedł do nas na obiad; mogłoby ci szkodzić, ale jutro rano liczę na ciebie przy śniadaniu. Zawsze tak jak za dawnych czasów. Śniadamy w południe albo o drugiej godzinie, albo o trzeciej, stosownie do wizyt. A nawet gorzej niż dawniej, gdyż mój rumak przeklęty na starość stał się leniwym i większym maniakiem.... Codziennie mamy ze sobą historye.... Otóż jesteś już u siebie.... Wejdź prędko.... jutro bez zawodu. Nie bądź opieszały, bo przyjdę po ciebie.
Zamykając bramę, całkowicie pnącemi roślinami pokrytą, Jack doświadczył szczególnego wrażenia. Zdawało mu się, że powracał z jednej z owych przejażdżek kabryoletem, siedząc pomiędzy doktorem i swoją małą przyjaciółką, że miał znaleźć matkę, przygotowującą nakrycie wraz z żoną starego gwardzisty, podczas gdy On pracował na wieżyczce. Złudzenie to uzupełniał jeszcze biust Argentona, którego nie zabrano do Paryża, jako zanadto niewygodny, a który ciągle jeszcze dominował nad trawnikiem, zardzewiały, smutny, przeprowadzając swój cień ruchomy w koło siebie jak skazówka kompasu. Wieczór przepędził siedząc w kominku przed ogniem, gdyż był zziębnięty. I tak samo jak dawniej, kiedy powracał ze swoich wycieczek na wieś, przyniesione wspomnienia nie dawały mu uczuć ciężaru smutku i tyranii, które ciążyły nad całym domem, tak samo i tego wieczoru spotkanie z Rivalem, imię Cecylii kilkakrotnie wymówione napełniły serce jego błogością od dawna nieznaną, zaludniły jego samotność ukochanemi widziadłami, szczęśliwemi wizyami, które mu towarzyszyły i we śnie nawet. Nazajutrz w południe zadzwonił w drzwi Rivala.
Jak poczciwiec powiedział, nic się nie zmieniło w domu, ciągle jeszcze nieskończonym, z markizą codziennie coraz więcej rdzewiejącą, a ciągle oczekującą oszklenia.
— Pan nie wrócił.... panienka jest w aptece — powiedziała Jackowi maleńka służąca, która przyszła mu otworzyć i która zastąpiła starą i wierną bonę. Piesek, szczekający w niszy na miejscu dawnego Temewa, dowodził również na swój sposób, że rzeczy trwają dłużej niż istoty do jakiegokolwiek zresztą należące gatunku.
Jack poszedł do apteki, do tego wielkiego pokoju, w którym niegdyś tak często się bawił. Zastukał mocno, chcąc co prędzej zobaczyć swoją przyjaciółkę, ciągle jeszcze dziecko w jego wyobrażeniu, której serdeczna, nadana przez doktora nazwa „małej”, przedstawiała mu ją w postaci siedmioletniej dziewczynki.
— Wejdź pan, panie Jack.
Zamiast wejść, Jack zaczął drżyć z jakiejś dziwnej obawy i wzruszenia.
— Wejdź pan, powtórzył ten sam głos, głos Cecylii donośny i dźwięczny, bogatszy, powolniejszy, głębszy niż niegdyś.
Nagle drzwi się otworzyły, a Jack olśniony światłem pytał sam siebie, czy to nie jest rozkoszne widziadło młodej dziewczyny, stojące na progu, odbijającej promienie swoją jasną suknią, swojemi połyskującemi włosami, które się zwieszały nad czołem, o tyle łagodnem o ile dumnem. Ach! jakżeby on był przerażony, gdyby oczy tej pięknej kobiety, oczy odznaczające się delikatną i miłą szarością, nie powiedziały mu były wesoło, naiwnie: „Dzień dobry Jack; to ja, Cecylia.... nie lękaj się” — gdyby rączka, pozostająca w jego ręce, nie przypomniała była owego miłego ciepła, które przeniknęło mu do serca w dzień piętnastego sierpnia.
— Życie ciężkie było dla ciebie, panie Jack, tak mi dziadek powiedział. (Patrzyła na niego wielce wzruszona). I ja również wiele miałam zmartwień.... Mama mi umarła.... Ona tak cię kochała. Nieraz o tobie rozmawiałyśmy.
Rozmowę podtrzymywała tylko Cecylia. On siedząc naprzeciw wpatrywał się w nią. Ona była dorosła, miła we wszystkich ruchach i bardzo prosta. W tej chwili, oparta o stare biórko, na którem pani Rivals pisywała niegdyś, nachylała z lekka głowę, mówiąc do swego starego przyjaciela, jak jaskółka szczebiocząca na brzegu dachu. Jack przypominał sobie swoją matkę również bardzo piękną, którą z całego serca podziwiał; ale w Cecylii odkrywał jakąś woń nieokreśloną, jakiś zapach boskiej wiosny, coś zdrowego, ożywiającego i czystego, przyczem wdzięki Karoliny, jej śmiech wesoły, jej giesta szorstkie bardzo by raziły.
Nagle, gdy tak w ekstazie znajdował się przed nią, wzrok jego zniżając się padł na jedną z rąk, położoną płasko na spodniach z tą niezgrabnością, jaką członki robotników przyjmują w czasie spoczynku. Ta ręka czarna, czarna nie do wymycia, poprzecinana bruzdami z zadrapania lub zarżnięcia się, zakończona obdartemi paznogciami, stwardniała i zgrubiała w zetknięciu z żelazem i ogniem, ręka ta wydała mu się potworną. Wstydził się jej, nie wiedział gdzie schować. Wreszcie uwolnił się od niej i schował do kieszeni. Ale nie na tem był koniec. Nagle wszystkie niedostatki jego osoby ukazały mu się w jasnem przezroczystem świetle. Widział siebie, jak siedzi na krześle z nogami rozkraczonemi, śmiesznie ubrany, w spodniach od pracy, w starej kamizelce Argentona, zbyt krótkiej na niego. (Za krótki ubiór był dla niego przeznaczeniem).
Cóż ona o nim myśli? jakże musi być dobra i pobłażliwa, kiedy się głośno, bez ceremonii nie śmieje z niego; ona przecież umie się śmiać na przekór swej minie poważnej; jakże zgadnąć można było, że po brzegach jej noska tak poprawnego ukrywa się takie mnóstwo figlarnych minek, tak samo jak w kątach jej ust różowych trochę za silnych a subtelnie zaokrąglonych.
Do tego zakłopotania fizycznego, którego Jack doświadczał, przyłączyło się jeszcze moralne. Ażeby do reszty go zmięszać, przyszły mu na pamięć wszystkie jego hulanki, wszystkie orgie, jak gdyby te klitki, w których się po wszystkich czterech kątach świata tułał, odcisnęły na nim swoją brzydotę, jak gdyby to się dawało widzieć i jak gdyby ona mianowicie to widziała. Zmarszczka smutku, która przerzynała to gładkie młode czoło, współczucie, jakie w jej oczach widział, wszystko to mówiło mu, że ona rozumiała wstrętność jego osoby i sprawiało mu boleść ze wstydem.
Święty wstydy błogosławiona boleść! Dusza jego budziła się pełna zamięszania i skąpana we łzach. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Gniewał się na siebie, że przyszedł i chciał już uciec, zeskoczyć ze schodów i schronić się do Olszyn, ażeby tam zamknąć się na trzy spusty i rzuciwszy klucz do studni, nie mieć pokusy do wyjścia.
Na szczęście ludzie przyszli do apteki, kiedy Cecylia, krzątając się około szalek mosiężnych, ważąc, numerując pakieciki, przepisywała recepty, jak to robiła jej babka; Jack nie czuł już ciężaru uwagi młodej dziewczyny na swoją smutną osobę.
Wtedy mógł ją tylko podziwiać.
Rzeczywiście była ona godną podziwu ze słodyczy, z cierpliwości, jaką okazywała względem tych biednych chłopek, gadatliwych a głupich, których długie wyjaśnienia rozpoczynały się ciągle a nie nużyły jej wcale. Umiała ona dodać odwagi uśmiechem, dobrą radą, spokojnem przenoszeniem się na poziom tych ludzi, do których mówiła, okazywaniem względem nich całego wdzięku swego umysłu. W tej chwili miała do czynienia z jedną starą znajomą Jacka, z ową żoną pokątnego myśliwca, matką Salé, która przejmowała go takim strachem, kiedy był mały. Zgięta we dwoje, jak prawie wszystkie wieśniaczki, których ziemia pociąga ku sobie w skutek ich pracy codziennej, z ciałem popękanem od słońca, zakurzona i wyschnięta, Salé miała jeszcze odrobinę życia W oczach nieufnych, czarnych jak węgiel, wsuniętych pod powiekę jak drapieżne zwierzęta w głąb swej nory. Mówiła ona o biednym człowieku, chorym od kilku miesięcy, niepracującym, niezarabiająoym nic, a który jednakże nie mógł się zdecydować zostać łotrem. Mówiła o rzeczach okropnych, koloryzując je sobie właściwemi wyrażeniami i patrząc prosto w twarz młodej dziewczyny, jakby ją bawiło jej zakłopotanie. Dwa czy trzy razy brała chęć Jacka wyrzucić za drzwi ten potwór w łachmanach. Ale się powstrzymał, widząc jak Cecylia zachowywała spokojność — wobec tego napastniczego grubiaństwa, spokojność wytrwałą i pewną siebie, o którą najwyszukańsza złośliwość łamie sobie zęby, myśląc, że ugryzła. Dostawszy lekarstwo, chłopka wyszła, oddając wszystkie możliwe ukłony i wypowiadając błogosławieństwa z udaną pokorą. Przechodząc koło Jacka odwróciła się, poznała go.
— Patrzaj go, malec z Olszyn, powiedziała głośno do Cecylii, która ją odprowadzała. Boże łaskawy, jakże on zmięty! powiedz sama panno Cecylio, czyż nie warto oderznąć języka tym, którzy kiedyś mówili, że pan Rivals hodował sobie młodego Argentona, ażeby go później z panienką ożenić. Na pewniaka teraz byś go już nie chciała.... Przedziwna rzecz, jakto życie ludzi zmienia.
Odeszła, śmiejąc się do rozpuku.
Jack uczuł, że blednieje. Ach! stara łajdaczka dała mu się ona teraz we znaki, jak to kiedyś groziła. Chciała go podciąć sierpem, tem narzędziem z zakrzywionem ostrzem; rana teraz zadana sięgnęła głęboko, bardzo głęboko i trudna do wyleczenia. Ale nie tylko sam Jack był dotknięty; znam kogoś, który udawał, że pisze w wielkiej książce i pisał w poprzek, z głową pochyloną i z rumieńcem wielkiego wzruszenia!
— Katarzyno, prędko zupę i dobrego wina, dobrego koniaku i wszystkiego co potrzeba.
Tak wołał doktór, który wrócił a widząc Jacka i Cecylię zakłopotanych i milczących, wybuchnął śmiechem radosnym.
— Jakto, tyle tylko macie sobie do opowiadania, po siedmiu latach rozłąki, podczas których nie widzieliście się z sobą? No, prędzej do stołu, to humor poprawi biednemu chłopcu.
Śniadanie nie poprawiło humoru Jackowi, owszem przeciwnie zdwoiło jego pomięszanie. Wobec Cecylii nie umiał jeść, drżał na myśl, że zdradzić się może z karczemnymi nałogami. Przy stole Argentona złe zachowanie się, jakiego nabrał podczas życia rzemieślniczego, nie kłopotało go wcale. Tutaj czuł się śmiesznym, nie na miejscu, a szczególnie nieszczęśliwe ręce sprawiały mu okropne męczarnie. Jeszcze ta, która trzymała widelec, mogła ujść, była zajęta, ale co zrobić z drugą? Na białym obrusie wszystkie jej skaleczenia odbijały się w sposób przerażający. Zrozpaczony zwiesił ją wzdłuż siebie, co mu nadawało postawę mańkuta. Uprzejmość Cecylii powiększała tylko jego lękliwość. Spostrzegła to i odtąd patrzyła nań jedynie ukradkiem aż do końca śniadania, które im się nieskończonem wydało.
Nakoniec Katarzyna przyszła zabrać deser i postawiła przed młodą dziewczyną gorącą wodę, cukier i butelkę o długiej szyi ze starą wódką. Odkąd babka umarła, Cecylia przyprawiała grok doktorowi, a poczciwiec nic na tej zamianie nie zyskał, gdyż Cecylia, bojąc się, ażeby grok nie był zbyt mocny, zaczęła przyprawiać taki roztwór farmaceutyczny, w którym doza alkoholu zmniejszała się z dnia na dzień, jak zauważał melancholijnie Rivals. Podawszy dziadkowi szklankę groku, młode dziewczę zwróciło się do swego gościa.
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
Doktór zaczął się śmiać.
— Czy on pije, on, palacz! dziwna jest ta moja wnuczka.... A więc ty nie wiesz, że oni z tego żyją, ci biedacy..... Ależ na pokładzie Bayonnaise mieliśmy takiego, co rozbijał beczułki z czystym alkoholem i wszystko, co w nich było, wypijał na jednem posiedzeniu..... Możesz mu zrobić grok ognisty, a nie będzie za nadto.
Ona patrzała na niego z miną bardzo łagodną, ale i bardzo smutną:
— Czy pan chcesz?
— Nie, dziękuję pani..... powiedział po cichu prawie zawstydzony.
A jeżeli zrobił małe wysilenie, ażeby odsunąć od siebie szklankę, został dobrze wynagrodzony przez jedno z tych podziękowań, jakie niektóre kobiety umią wyrazić nie mówiąc ani słowa, a jakie rozumią ci tylko, pod czyim adresem wysłane.
— No, to jeszcze jedno nawrócenie!.... powiedział poczciwy doktór, pochłaniając swój grok z komicznym grymasem. Albowiem co się jego tyczy, to on był nawrócony tylko w połowie, jak dzicy, którzy dla tego tylko zgadzają się wierzyć w Boga, ażeby dogodzić missyonarzowi.
Chłopi Etiolles pracujący na polu, którzy widzieli, jak Jack wyszedł od Rivalów dnia tego po południu i wielkiemi krokami udał się w drogę, mogli myśleć, że oszalał, albo też, że śniadanie doktora zbyt obficie mózg mu przewróciło. Giestykulował, mówił sam do siebie, groził pięścią widnokręgowi, a tak był poruszony i rozgniewany, że niepodobna było tego się domyślać po jego zwykłej ospałości.
— Rzemieślnik!....mówił sam do siebie drżąc... Rzemieślnik! Zostałem nim na całe życie. Argenton ma słuszność. Muszę przestawać z równymi sobie, muszę żyć i umierać z nimi a przedewszystkiem nie starać się nigdy wznieść wyżej. To zbyt wiele boleści przyczynia.
Od dawna nie czuł się tak nerwowym, tak pełnym życia, uczucia nowe, nieznane tłoczyły się do jego serca; a wgłębi każdego z nich, jak gwiazda odbijająca się w tysiącach kropli płynącej wody, promieniał obraz Cecylii. Jakiż to wspaniały wdzięk, jaka piękność, jaka czystość! I pomyśleć tu, że gdyby zamiast zrobić go rzemieślnikiem, rzucić do wspólnego dołu, wychowano go i wykształcono; mógłby się stać człowiekiem godnym tej dziewczyny, mógłby pojąć ją za żonę, mógłby posiadać ten skarb na swoją własność. Ach! Boże.... wydał on ten krzyk zrozpaczonego gniewu, jakim wybucha rozbitek, walczący na próżno z tonią i widzący na kilkanaście kroków od siebie wioskę potokami słońca zalaną, na którem suszą się płótna wyciągnięte.
W tej chwili, kiedy skręcał na drogę do Olszyn, spotkał się twarzą w twarz z matką Salé, niosącą wiązkę drzew. Stara spojrzała na niego z tym złośliwym uśmiechem, z jakim rano mówiła te słowa: „Z pewnością teraz byś go nie chciała”. Wobec tego uśmiechu Jack zawrzał, a cała jego wściekłość, z którą nie wiedział co począć, bo gdyby ją w prostym zwrócił kierunku, musiałby dotknąć kogoś drugiego, istotę słabą i delikatną, która jedynie odpowiedzialną była za to nieszczęście — otóż wściekłość jego cała zwróciła się przeciwko okropnej babie.
— Ach! żmijo pomyślał sobie, teraz ja ci wyrwę twoje żądło.
Miał postawę tak straszną, że Salé, widząc go nadchodzącego ku sobie, zlękła się, rzuciła swój ciężar i puściła się do boru z szybkością starej kozy. Był to odwet za łowy z dawnych czasów. Ścigał ją chwil kilka, potem zatrzymał się nagle.
— Waryat jestem..... Kobieta ta powiedziała mi, bądź co bądź, wielką prawdę.... Cecylia nie chciałaby mnie teraz.
Dnia tego nie jadł obiadu; nie rozniecił ognia, lampy nie zapalił. Siedząc w kącie jadalni, jedynego pokoju, który zamieszkiwał i w którym zgromadził kilka sprzętów, rozproszonych po całym domu, z oczami zwróconemi na oszklone drzwi, po za któremi lekka mgła pięknej nocy jesiennej bielała się pod działaniem niewidzialnego pochodu księżyca, myślał sobie: „Cecylia jużby mnie nie chciała”.
To jedno zapełniło cały czas jego dumania.
Ona by go nie chciała. Rzeczywiście wszystko ich oddzielało. Naprzód on był rzemieślnikiem, a potem.... Okropny wyraz pojawił się na jego ustach: „bękart”.... Myślał o tem pierwszy raz w życiu. W dzieciństwie rzeczy te są prawie obojętne, jeśli w otoczeniu nic ich nie przypomina w sposób obrażający; a Jack żył w świecie bardzo mało skrupulatnym, przeszedłszy przez towarzystwo Chybionych do tej klasy robotniczej, w której wszystkie błędy mają swoją wymówkę, w nędzy w której rodziny przysposobione są liczniejsze niż gdzieindziej. Nigdy nie słysząc o ojcu swoim, nigdy się o niego nie troskał; zaledwie uczuwał brak tego przywiązania, tak jak głuchoniemy nie może sobie zdać sprawy ze zmysłów, których mu nie dostaje, nie znając ani zakresu ich użyteczności, ani rozkoszy, jaką one sprawiają.
Teraz kwestya urodzenia zajmowała go więcej niż cokolwiek innego. Kiedy Karolina powiedziała mu imię jego ojca, pozostał najzupełniej spokojnym wobec tego zadziwiającego odkrycia; ale w chwili obecnej chciałby był wypytać się, wyrwać z niej szczegóły wyznania, ażeby sobie dorobić obraz tego nieznanego ojca. Markiz de l’Epan!.... Byłże istotnie markizem? Czy to tam nie było nowej fantazyi tego biednego mózgu, który zawsze marzył o tytułach i o szlachectwach? I czy także na prawdę on umarł? Czy matka nie powiedziała mu tego, ażeby uniknąć opowiadania o jakiemś zerwaniu, opuszczeniu, za któreby się musiała przed nim rumienić? A gdyby pomimo to żył jeszcze ten ojciec, gdyby był dosyć wspaniałomyślnym dla naprawienia błędu, nadania nazwiska swemu synowi!....
„Jack Markiz de l’Epan!”
Frazes ten powtarzał sam sobie, jak gdyby ten tytuł zbliżał go do Cecylii. Biedne dziecko nie wiedziało, że wszystkie próżności tego świata dla wzruszenia prawdziwego serca kobiecego nie mają tego znaczenia, co litość, która je otwiera dla wszystkich innych uczuć.
„Napiszę do matki” — pomyślał sobie. Ale to, o co miał się zapytać, było tak delikatne, tak skomplikowane, tak trudne do powiedzenia, że postanowił udać się do Karoliny i mieć z nią jedną z tych rozmów, w których oczy dopomagają wyrazom, w których domyślne wyznania tłomaczą się nieraz milczeniem, od słów częstokroć wymowniejszem. Na nieszczęście nie miał dość pieniędzy, ażeby pojechać koleją. Matka miała mu je przysłać; ale pewnie zapomniała.
„Ba, pomyślał, odbyłem tę drogę piechotą, kiedym miał lat jedynaście. Mogę ją odbyć i teraz, chociaż jestem trochę słaby.”
Istotnie nazajutrz odbył on tę straszną drogę, a chociaż mu się wydała mniej długą i mniej przerażającą, zauważył przecież, że była przykrzejszą. Nieraz doznajemy tego wrażenia, że rozczarowywamy się ze wspomnień dziecięcych, porównywając je z tym wiekiem, w którym się rozumuje, i wszystko sądzi. Możnaby powiedzieć, że w oczach dziecka jest jakaś materya upiękniająca, która trwa tak długo jak nieświadomość pierwszych spojrzeń; w miarę wzrostu wszystko, co ono podziwiało, powleka się barwą ponurą. Poeci są to ludzie, którzy zachowali swoje życzenia dziecięce.
Jack zobaczył miejsce, w którym spał niegdyś, małą kratę w Villeneuve-Saint-Georges, gdzie się zatrzymał, ażeby przekonać policyanta, że jego matka tu mieszkała, stos kamieni wzdłuż rowu, który nabawił go takiego strachu, i tę karczmę obrzydliwą, która tylokrotnie w jego snach się pojawiała!..... Niestety, co się tyczy nor widział on wiele innych, gorszych! Postacie robotników, i celników, które go niegdyś tak przeraziły, niezadziwiały go już teraz; ocierając się o nich, pomyślał sobie, że gdyby Jack z czasów jego młodości, wychodząc nagle z po za kurzu drożnego swoim chwiejnym i pospiesznym krokiem dezertera szkolnego, spotkał był Jacka teraz uciekającego, toby się może przestraszył daleko więcej niż jakiegokolwiek ponurego widziadła. Przybył do Paryża około pierwszej po południu podczas deszczu drobnego i chłodnego; a ciągnąc dalej porównanie pomiędzy dawnemi wspomnieniami a chwilą obecną, przypomniał sobie i świt wspaniały i piękne niebo majowe, w otoczeniu którego przy końcu pierwszej podróży ukazała mu się matka, jak otoczony chwałą archanioł, co światłością swoją rozprasza pułki duchów nocnych. Zamiast małej willi Olszyn, gdzie jego Ida śpiewała pośród kwiatów, pod portykiem jaskiniowym Przeglądu przyszłych pokoleń ukazał mu się Argenton w towarzystwie Moronvala, obarczonego korektami wraz ze szwadronem Chybionych, i w kilku zamienionych wyrazach wyczerpywał jakąś świeżą rozprawę.
— Patrzajcie! ot i Jack, — powiedział mulat.
Poeta zadrżał, podniósł głowę. Widząc tych dwóch ludzi przed sobą, jednego ubranego starannie, w rękawiczkach, błyszczącego, wracającego od stołu, a drugiego wychudzonego, w starej aksamitnej zbyt krótkiej kamizelce, która świeciła się od zużycia i wody, nigdyby nie można pomyśleć, że pomiędzy nimi mógł istnieć jakikolwiek stosunek. I to właśnie stanowi odrębną fizyognomię tych rodzin przemytniczych, jest to ta skaza, po której się poznaje przypadkowość tych połączeń, gdzie ojciec jest stolarzem, córka hrabiną, a brat fryzyerem na jakiemś przedmieściu.
Jack wyciągnął rękę do Argentona, który podał mu niedbale jeden palec i zapytał, czy dom w Olszynach wynajęty?
— Jakto, wynajęty?.... powiedział Jack, nie rozumiejąc.
— Ależ tak... Widząc cię tutaj, cóż innego przyjść by mi mogło do głowy, jeżeli nie to, że dom najęty i ty musiałeś wrócić.
— Nie, odpowiedział Jack zmięszany, odkąd tam jestem, nikt się nawet nie pokazał.
— A zatem pocóż tu przyszedłeś?
— Przyszedłem do matki.
— Taką fantazyę to rozumiem. Na nieszczęście w podróży są wydatki.
— Przyszedłem pieszo.... odparł Jack po prostu z miną pewną siebie i ze spokojną dumą, o którą go nie posądzano.
— A!.... wykrzyknął Argenton.
Namyślał się chwilkę, ażeby się odciąć za ten frazes:
— Widzę z przyjemnością, że twoje nogi są w lepszym stanie niż ręce.
— Otóż to okrutne słowo.... zaśmiał się murzyn.
Poeta uśmiechnął się skromnie, i zadowolony z siebie odszedł w towarzystwie usłużnej eskorty, idącej do niego wzdłuż wybrzeży.
Przed tygodniem jeszcze okrutne słowa Argentona ześliznęłyby się po zezwierzęconym Jacku, ale od wczoraj był on już innym. Kilka godzin wystarczyło, ażeby go zrobić dumnym i obraźliwym tak dalece, że po otrzymanej obrazie chciał się wrócić pieszo tam, zkąd przyszedł, nie widząc się z matką; ale miał z nią pomówić i to pomówić na seryo. Wszedł więc.
Mieszkanie było całe w ruchu; Jack zobaczył tapicerów, oklejających pokoje, wstawiających ławki, jakby dla rozdawania nagród. Tego dnia właśnie wydawano wielki wieczór literacki, na który wszyscy przedstawiciele sztuki mieli się zgromadzić, i to było przyczyną, dla czego Argenton był tak wściekły, zobaczywszy syna Karoliny. Karolina również zachwycona nie była. Ujrzawszy go, przerwała zajęcie jako pani domu, przekształcająca mieszkanie, stwarzająca saloniki, buduary, pokoje do palenia, wszędzie — nawet w alkowach i garderobach.
— Jakto? to ty mój biedny Jacku? Założyłabym się, że przychodzisz po pieniądze... Musiało ci się zdawać, żem o tobie zapomniała. Otóż powiem ci prawdę: miałam to zlecić panu Hirschowi, który ma się udać do Olszyn za dwa lub trzy dni dla zrobienia kilku ciekawych doświadczeń z perfumami Jest to nowo wynaleziony przez niego środek podług przepisu jakiejś perskiej książki..... Zobaczysz, jaka to zadziwiająca rzecz!
Rozmawiali tak półgłosem stojąc śród robotników, którzy chodzili tam i sam, przybijali gwoździe, posuwali meble.
— Chciałbym z mamą pomówić, bardzo poważnie — powiedział Jack.
— Ach! mój Boże, cóż takiego się stało?... Ty wiesz, że powaga niebyła nigdy moją mocną stroną. A dziś widzisz zamięszanie z powodu tego wielkiego wieczoru.... Ach! będzie pyszny. Posłaliśmy pięćset zaproszeń.... Nie mówię ci, żebyś został, bo rozumiesz.... Naprzód to by cię nie zabawiło.... Ale kiedy chcesz koniecznie mówić ze mną, chodź tedy na taras.... Kazałam urządzić werendę dla palących, zobaczysz jak to wygodnie.
Przyprowadziła go pod werendę z sufitem cynkowym, pokrytym owilichem w paski, przyozdobionym w dywan i żardynierkę, który jednak wydawał się dosyć smutnym w dzień biały, przy niemiłem spadaniu kropel deszczu i wśród widnokręgu brzegów Sekwany, mgłą napełnionego.
Jack czuł się zmięszanym.... Myślał sobie: „Lepiej było napisać....” Nie wiedział od czego zacząć.
— No i cóż? powiedziała Karolina, podparłszy ręką podbródek w pięknej pozie kobiety słuchającej.
Wahał się jeszcze przez chwilę, jak się wahamy, kładąc ciężar zbyt wielki na delikatnej etażerce, gdyż to, co miał jej powiedzieć, wydawało mu się za ciężkiem w stosunku do tej leciutkiej głowy, która się ku niemu pochylała.
— Obciąłbym.... pomówić o moim ojcu.
Ona miała już na końcu ust: „co za myśl!” a jeżeli tego nie wymówiła, pomięszany wyraz jej twarzy, na której malowało się zdziwienie, znudzenie, obawa, powiedział to za nią.
— Jest to przedmiot bardzo smutny dla nas obojga, moje biedne dziecko; ale cóż, jakkolwiek on jest przykrym, pojmuję twoją ciekawość i jestem gotowa uczynić jej zadość.... Zresztą, dodała uroczyście, miałam zamiar odkryć ci tajemnicę, twego urodzenia.
Tym razem na niego przyszła kolej popatrzeć na nią w zdumieniu.
A więc ona nie pamiętała, że trzy miesiące temu już mu zrobiła to odkrycie. Jednakże nie protestował przeciwko zapomnieniu. Zyskiwał na tem, bo mógł porównać to, co mu teraz powie, z tem, co mu dawniej powiedziała. On ją znał tak wybornie!
— Czy to prawda, że mój ojciec był szlachcicem? zapytał.
— Ależ najszlachetniejszym, moje dziecko.
— Markizem?
— Nie, baronem tylko.
— Mnie się zdawało..... powiedziałaś mi.....
— Nie, nie, to Bulacowie starszej linii byli markizami.
— A więc on był spokrewniony z Bulacami?....
— Rozumie się..., on był naczelnikiem linii młodszej.
— A więc mój ojciec.... nazywał się?
— Baron de Bulac, porucznik marynarki.
Gdyby balkon był się zwalił, pociągając za sobą werandę ze wszystkiem, co na niej było, Jack nie uczułby straszniejszego wstrząśnienia w całej swojej istocie. A jednak miał jeszcze odwagę zapytać:
— Czy dawno już umarł?
— O! tak, bardzo dawno.... odpowiedziała Karolina, i zrobiła giest wymowny, ażeby odsunąć daleko w przeszłość osobistość, która się dla niej już zagadkową stała.
Ojciec jego umarł; to było prawdopodobieństwem. Teraz czy to był de Bulac lub też d’Epan? Czy matka jego skłamała teraz czy wprzódy? A zresztą, może ona wcale nie skłamała; może sama o tem nie wie.
Co za wstyd!
Jakżeż złą masz minę, mój Jacku, powiedziała Karolina, przerywając sobie długie opowiadanie romantyczne, w które się zamaszyście zapuściła, w skutek wzmianki o swoim poruczniku marynarki — ręce twoje są zimne jak lód. Źle zrobiłam, że cię przyprowadziłam na ten balkon.
— To nic, powiedział Jack z wysiłkiem, to przejdzie w drodze.
— Jakto! odchodzisz już?
— Tak, rzeczywiście masz racyę, że chcesz wrócić wcześniej.... Przy tej niepogodzie.... No uściskaj mnie.
Uściskała go bardzo czule, dała mu swoją zarzutkę, podniosła mu kołnierz od kamizelki, włożyła mu trochę pieniędzy do kieszeni. Zdawało się jej, że chmura smutku, rozpostarta na jego twarzy, była spowodowana widokiem przygotowanej uczty, na której on nie mógł być obecnym; to też było jej pilno, ażeby sobie odszedł, a kiedy jej bona przyszła powiedzieć: „ Pani jest fryzyer” — skorzystał z tego:
— Widzisz moje dziecko, muszę cię opuścić.... Miej o sobie staranie.... pisuj częściej....
On schodził powoli, opierając się o poręcz, w głowie mu się przewracało.
O! nie, to nie ich uczta wieczorna ściskała mu serce, ale myśl o tych innych ucztach, na które on nigdy w życiu nie był zaproszony — o uczcie dzieci, które mają ojca i matkę do kochania, do szanowania i uczcie innych, którzy mają własne nazwisko, ognisko, swoją rodzinę. Znał on jeszcze inną ucztę, z której go los wykluczał bez litości ucztę miłości, szczęśliwej, łączącej nas na zawsze z czemś pięknem, szlachetnem uczciwem. On nigdy na tej uczcie nie będzie! I nieszczęśliwy rozpaczał, nie spostrzegając, że żałować tych wszystkich rozkoszy szczęścia, znaczyło być ich godnym i że już zostawił za sobą dawną swoją odrętwiałość, która ustąpiła miejsca jasnemu poglądowi na swoje smutne przeznaczenie i wreszcie, że ten pogląd jedynie mógł mu dać siłę do zwalczenia losu.
Pogrążony w tych myślach posępnych, zbliżał się do rogatki Lyońskiej, do tych biednych dzielnic, w których błoto wydaje się gęściejsze, mgła cięższa, ponieważ domy są tam ciasne, rynsztoki zapchane, a nędza ludzka zwiększa i wyolbrzymia wszystkie smutki natury. Była to godzina wyjścia z fabryk. Naród ogorzały, zmęczony potok ludzki, porywający z sobą mnóstwo zniechęceń i boleści, rozlewał się po trotuarach i szosie w kierunku winiarni, w kierunku tych klitek rogatkowych, z których niejedna wzywa swym szyldem: „Na pocieszenie” — jak gdyby pijaństwo i zapomnienie było jedyną ucieczką dla nieszczęśliwych. Jack złamany, wskróś przejęty zimnem, czując, że widnokrąg jego życia jest tak samo hermetycznie przed nim zamknięty, jak tego jesiennego, dżdżystego wieczoru, zrobił nagle giest i wydał krzyk rozpaczy.
— Oni mają słuszność do dyabła!... Trzeba pić!...
I przestępując jeden z progów zbrudzonych przez noclegi obrzydliwe lub bójki mordercze pijaków, dawny palacz kazał sobie podać podwójną miarkę witryolu[1]. Ale w chwili właśnie, kiedy miał ponieść do ust szklankę, pośród tłumu zmięszanego, wrzaskliwego, po przez dymy fajczane, po przez ciężkie powietrze, wytwarzane oddechami pijanych, pośród bluz zmoczonych deszczem, wydawało mu się, że widzi przed sobą jakiś uśmiech niebiański i że jakiś głos głęboki a łagodny szeptał mu do ucha:
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
— Nie doprawdy, on już nie pije, on nigdy pić nie będzie. Wyszedł z karczmy szybko, pozostawiwszy swą szklankę pełną na szynkwasie, na którym pieniądze żywo przezeń rzucone odbiły się dźwięcznie przed ogółem zdziwionym.

II.
Wyzdrowienie.

Za długo byłoby opowiadać, jak Jack, zachorowawszy w skutek tej smutnej podróży, przez dwa tygodnie był niewolnikiem w Olszynach, zostawionym na łaskę doktora Hirscha, który na tym nowym Madu próbował swego leczenia za pomocą perfum; jak go Rivals uwolnił z tego więzienia, uwiózł do siebie przemocą, przywrócił go do zdrowia i życia. Wolę więc pokazać wam natychmiast naszego przyjaciela Jacka, siedzącego w wygodnym fotelu przy jednem z okien apteki, z książkami pod ręką, wolę wam opowiedzieć o spokoju, otaczającym go i uzdrawiającym, jaki wynikał z cichego otoczenia, z domu milczącego, z lekkich kroków Cecylii, która o tyle tylko przerywała jego bezwładność, o ile potrzeba było, ażeby rekonwalescent mógł zasmakować w długich dniach zupełnej bezczynności.
On tak szczęśliwy, że nic nie mówił, że mógł tylko patrzeć na pół przymkniętemi oczyma na miłą dla siebie osobę, że słyszał szelest igły Cecylii albo jej pióro, skrzypiące po liniowanym papierze książek rachunkowych.
— Och! ten dziadek.... Pewna jestem, że ukrywa przedemną połowę swych wizyt.... Od wczoraj dwa razy się zaciął.... Utrzymywał przedemną, że nie chodził do Gondeloupów, a w minutę potem powiedział, że żona ma się trochę lepiej. Musiałeś to zauważyć, panie Jack.
— Co pani? powiedział budząc się.
On nie słyszał, patrzał na nią prosto, naturalnie zawsze jednako powabną, bez tych dzieciństw wyszukanych, bez tych wyskoków młodych dziewcząt, które wiedzą, że roztrzepanie jest wdziękiem, a które je psują przez afektacyę. W niej wszystko jest poważne, wszystko głębokie, głos dźwięczy w przestrzeniach myśli, a wzrok pochłania i zachowuje światło; czuje się, że to, co wchodzi do tej duszy i co wychodzi, idzie daleko i przychodzi zdaleka. To tak jest prawdą, że wyrazy, ta drobna moneta, zużyta, zamazana, jeżeli ona je wymawia nabierają zadziwiającej świeżości stempla, jak to bywa niekiedy w muzyce, kiedy słowa te związane są z akordem czarodziejskiej melodyi Hendla albo Palestriny. Kiedy Cecylia mówiła: „mój drogi Jacku”, zdawało mu się, że nikt przedtem tak go nie wołał, a kiedy ona mu mówiła: „do widzenia”, serce jego ściskało się, jakby już nigdy nie miał jej ujrzeć, tak dalece wyrazy w tej naturze rozważnej a powabnej nabierały stanowczego znaczenia. W szczególnym stanie wyzdrowienia, kiedy organizm słaby jest tak czuły na wpływy moralne i fizyczne, że drży na każdy powiew powietrza a grzeje się przy najmniejszym promieniu słońca, Jack żywo odczuwał wpływ tego powabu.
Och! słodkie, rozkoszne były dni przepędzone w tym domu błogosławionym, a wszystko w koło niego zdawało się być na to, ażeby przyśpieszyć jego wyleczenie! Apteka, wielki pokój, prawie nagi, otoczony wysokiemi pułkami z białego drzewa, przybrany muszlinowemi firankami, wychodzący na południe przy końcu ulicy wiejskiej z widokiem na pola zbożem pokryte — udzielał mu zdrowego spokoju, wzmacniających zapachów ziół suchych, roślin zerwanych w całej wspaniałości ich kwitnienia. Tutaj przyroda była zastosowana do potrzeb chorego, była łagodniejszą, słodszą, dobroczynniejszą. To też on upajał się nią prawdziwie. Dla niego płynęły strumyki pośród balsamicznych zapachów, dla niego las rozpościerał swoje arkady zieleni po nad wonią centuryj, nagromadzonych u stóp wielkich dębów.
W miarę jak wracały mu siły, Jack próbował czytać. Przeglądał on stare księgi z biblioteki a wśród nich znajdywał takie, które dawniej odczytywał i które brał teraz znowu, aby je lepiej zrozumieć. Cecylia odbywała ciągle swą pracę codzienną, a ponieważ doktór był zawsze po za domem, oboje młodzi pozostawali w domu pod strażą małej służącej. Był w tem bezwątpienia wielki materyał do plotek, obecność tego dużego chłopaka przy tej pięknej dziewczynie raziła bardzo matki rozsądne. Zapewne gdyby pani Rivals żyła jeszcze, nie byłoby tego, ale doktór jest sam dzieckiem wobec tych dwojga dzieci. A potem, kto wie? Może on także ma swoją myśl poczciwiec....
Tymczasem Argenton, zawiadomiony o przeniesieniu się Jacka do Rivalów, wziął to za obrazę osobistą: „Nie wypada abyś tam był — pisała Karolina do syna — jakżeż bo my wyglądamy w tamtej okolicy?.... Mogliby powiedzieć, że my niemamy za co cię pielęgnować, robisz nam przez to niejako wymówkę....”
Kiedy ten pierwszy list pozostał bez skutku, poeta napisał sam, sam: „Posłałem Hirscha, ażeby cię leczył, a ty wołałeś się oddać idyotycznej rutynie tego wiejskiego lekarza, zamiast powierzyć się całej umiejętności naszego przyjaciela. Dałby Bóg, żebyś wyszedł na tem dobrze! W każdym razie, ponieważ już jesteś na nogach, daję ci dwa dni, ażebyś powrócił do Olszyn; jeżeli ciągu dwóch dni nie wrócisz, będę to poczytywał za otwarty bunt przeciwko mojej powadze i od tej chwili wszystko między nami skończone. Jeśli masz uszy, to słuchaj! ”
Nakoniec, kiedy Jack się nie ruszył, przybyła Karolina. Przyszła z poważną miną obrażonej godności, z workiem pełnym czekolady, ażeby chrupać po drodze, i z mnóstwem frazesów wyuczonych na pamięć a podpowiedzianych przez jej „artystę”. Rivals przyjął ją na dole i nie dając się zastraszyć widocznym chłodem dumy, ani kąsaniem warg wydatnych, ani wysiłkiem, z jakim powstrzymywała swój język wymowny, powiedział jej jednym tchem:
— Muszę panią uprzedzić, że to ja sam nie dozwoliłem Jackowi powrócić do Olszyn. Chodziło tu o jego życie.... tak jest pani o jego życie.... Syn pani przechodził straszne przesilenie ze zmęczenia, z wyczerpania i ze wzrastania. Na szczęście jest on jeszcze w tym wieku, w którym się temperamenty odnawiają, i mam nadzieję, że jego temperament oprze się temu silnemu atakowi, jeżeli go naturalnie nie powierzycie państwo waszemu niegodziwemu Hirschowi, mordercy, który pod pozorem leczenia, dusił go kadzidłem, piżmem, benzoesem. Pani nie wiedziałaś o tem, jak sądzę. Kiedym przyszedł do Olszyn, zastałem go w kłębach dymu, pośród aspiratorów, inchalatorów i trybularzy, potrąciłem ten cały zapas lekarstw kopnięciem nogi, a razem z niemi i lekarza — tak się zląkłem. W chwili obecnej dziecko już wyszło z niebezpieczeństwa. Pozostaw mi go pani jeszcze na jakiś czas, obowiązuję się go oddać silniejszym niż przedtem i zdolnym do podjęcia na nowo swojego ciężkiego życia. Ale jeżeli go pani oddasz temu obrzydliwemu olejkarzowi, to pomyślę, że syn zawadza pani i chcesz go się pozbyć.
— O! panie Rivals, co też pan mówisz?.... Cóżem zrobiła, mój Boże, ażeby zasłużyć na taką obelgę?
To ostatnie pytanie sprowadziło naturalnie potok łez, które doktór osuszył kilkoma poczciwemi słowy; potem Karolina wypogodzona poszła na górę zobaczyć swego Jacka, zabierającego się do czytania w samotnej aptece. Zauważyła, że wypiękniał, zmienił się, jak gdyby zrzucił z siebie jakąś grubą pokrywę, ale że znać na nim wyczerpanie, wynędznienie w skutek tej przemiany. Była bardzo wzruszona, on zbladł, widząc ją wchodzącą.
— Przychodzisz mamo po mnie?
— Ależ nie, ależ nie.... Tobie tu aż nadto dobrze. A cóżby powiedział ten poczciwy doktór, który cię tak kocha, gdybym cię uprowadziła?
Po raz pierwszy w życiu Jack pomyślał, że można być szczęśliwym zdaleka od matki, a zmartwienie, gdyby ztąd wyjść musiał, byłoby mu z pewnością sprowadziło recydywę. Przez chwilę rozmawiali sami. Karolina pozwoliła sobie kilku wyznań poufnych. Niemiała miny bardzo zadowolonej: „Widzisz moje dziecko, to życie literackie zadużo daje wzruszeń. Teraz co miesiąc wyprawiamy u siebie wielkie uczty, co dwa tygodnie odbywają się czytania.... To mi sprawia dosyć kłopotu.... Biedna moja głowa, która i tak nie jest mocna, nie wiem jak może wystarczyć. Książę Japoński od Moronvala napisał wielki poemat w swoim języku, to też On nabił sobie głowę, ażeby ten poemat przetłómaczyć wiersz w wiersz.... A więc bierze lekcye japońskiego i ja także, domyślasz się.... Ciężko to.... ciężko.... Nie, doprawdy, zaczynam wierzyć, że literatura nie dla mnie. Bywają dnie takie, że nie wiem, co robię, co mówię.... A ten Przegląd, który nie przynosi ani grosza, który nie ma ani jednego prenumeratora.... Ale, ale wiesz ten biedny „poczciwy przyjaciel....” umarł.... Przykro mi było, czy go pamiętasz?” W tej chwili weszła Cecylia:
— A! panna Cecylia.....jakże wyrosła.... jakże piękna!
Otworzyła ramiona, wstrząsnęła wszystkiemi koronkami swojej mantyli, żeby uścisnąć młodą dziewczynę; ale Jack był trochę zakłopotany. Argenton, „poczciwy przyjaciel” — za nic w święcie nie byłby o tem mówił wobec Cecylii. To też powielekroć odwracał ptasie szczebiotanie swej matki, która nie miała tych skrupułów. A dla tego, że czuł w sobie wielkie przywiązanie do Karoliny, umieszczał na właściwem stanowisku te dwie miłości życia; jedna protegowała jego, drugą on protegował, a w jego czułości synowskiej było tyle miłosierdzia, ile szacunku w jego pierwszym miłosnym porywie.
Chciano zatrzymać panią Argenton na obiad, ale ona zauważyła, że bardzo długo bawiła, zbyt długo dla dzikiego egoizmu poety. To też aż do chwili odjazdu była niespokojna, zamyślona o czem innem. Już naprzód układała historyjkę, którą miała opowiedzieć dla usprawiedliwienia się.
— Nadewszystko, mój Jacku, jeżeli chcesz do mnie pisać, posyłaj list do Paryża poste restante. W tej chwili on jest na ciebie bardzo rozgniewany, rozumiesz? ja także muszę być na ciebie zagniewana. Nie dziw się więc, jeżeli otrzymasz kiedy odemnie jakie napomnienie. On jest zawsze przy mnie, kiedy piszę do ciebie. Częstokroć mi nawet dyktuje.... Poczekaj, wiesz co?.... Zrobię mały krzyżyk u dołu listu, co będzie znaczyło: „to się nie liczy”.
Tak naiwnie przyznawała się do swego niewolnictwa, i jeśli co mogło pocieszać Jacka we względzie tyranii uciskającej matkę, to chyba widok tej biednej waryatki, która odchodziła tak wesoła, tak młoda, z toaletą tak dobrze udrapowaną wokoło siebie, i z woreczkiem, który miała zawieszony na ramieniu tak swobodnie, tak lekko, jak wszystkie ciężary życia.
Przypatrywaliście się kiedy tym wodnym kwiatom, których długie łodygi wydobywają się z głębi rzek, wznoszą się nad powierzchnie wygładzone, wykrzywiając się po przez wszystkie przeszkody wodnej wegetacyi, ażeby nakoniec zabłysnąć wspaniałymi kielichami, z których wydziela się woń balsamiczna i łagodna, w nieco dziki sposób odbijająca od goryczy i zieleni fal? W ten sposób wzrastała miłość obojga dzieci. Miłość ta przychodziła zdaleka, z czasów najdawniejszego ich dziecięctwa, z tej chwili, kiedy każde ziarno kiełkuje i obiecuje piękne kwitnienie. U Cecylii takie kwiaty wyrastały prosto z duszy pogodnej, w której wzrok cokolwiek jasnowidzący, łatwo mógłby je odkryć. U Jacka zatrzymały się one w naczyniach błotnistych, wśród roślin niewytrzebionych, obwijających się jak około wieży, które im rość nie pozwalały. Bądź co bądź jednak, dostawały się one do krain powietrznych i świetlnych, prostowały się, wychodziły do góry i na powierzchni prawie ukazywały swoje oblicze kwieciste, po którem przelatywał jeszcze niby dreszcz lekki ruch wody. Mało, bardzo mało brakowało, ażeby się rozwinęły zupełnie. Było to dzieło jednej godziny miłości i słońca.
— Jeżeli zechcecie, mówił pewnego wieczoru Rivals do dzieci, możemy jutro pójść razem na winobranie do Coudray. Dzierżawca obiecał przysłać po nas swój powóz. Wy pojedziecie sobie oboje rano, a ja połączę się z wami na obiad.
Propozycyę tę przyjęli z radością. Wyjechali w piękny ranek, w końcu października, wśród lekkiej mgły, która zdawała się znikać przy każdym zakręcie drogi i unosić się w górę jak gaza, odkrywając krajobraz prześliczny, na zżętych polach, na złocistem zbożu leżącem w garściach, na wątłych roślinach o ostatnim wysiłku tej pory roku. Długie jedwabiste a białe nici pływały, łączyły się z sobą, rozciągały się wzdłuż, jakby cząsteczki mgły znikającej. Tworzyło to obraz z nici srebrnych wzdłuż tych płaskich przestrzeni, którym jesień nadaje tyle wspaniałości i uroczystości. W pobliżu gościńca płynęła rzeka, a po jej brzegach wznosiły się domy i drzewa olbrzymie zczerwienione przez znikłe już lato. Świeżość w powietrzu rozpostarta i jego lekkość pomagały dobremu humorowi podróżników trzęsących się na twardych ławeczkach z nogami w słomie a obiema rękami trzymających się brzegów bryczki. Jedna z córek dzierżawcy popędzała osiołka szarego a upartego, który potrząsał długiemi uszami dręczony przez osy, bardzo liczne w tej porze roku, kiedy zbiór owoców rozprzestrzenia w powietrzu tak miłe zapachy.
I tak jechano sobie truchcikiem. To z tej to z owej strony drogi migały się Etiolle, Soisy z tymi przypadkowo ukazującymi się punktami widzenia, które stanowią pomyślny los podróży. Kiedy minęli już Corbeil, o kilka kilometrów od miasteczka, jadąc wzdłuż rzeki, dostali się w środek winobrania.
Na wzgórkach, spuszczających się ku Sekwanie, zebrała się gromada pracowników, obrywających jagody, oczyszczających je z liści z tym szumem gradowym, jaki robią jedwabniki siedzące na gałęziach morwy. I Jack i Cecylia pochwycili koszyki trzcinowe i wzięli się do pracy. Ach! piękna to była miejscowość, krajobraz wiejski, widziany z pomiędzy latorośli winnych! Sekwana wązka, pełna wirów, malownicza, z kępami zawsze zielonemi, jakby miniatura Renu przy Bazylei, nie daleko ztamtąd szluza z szumem wody i pianą, a nad tem wszystkiem słońce kryjące się za chmurę pozłoconą obok maleńkiego sierpa księżyca, który wśród tego dnia pięknego groził nocami dłuższemi i ogniami wcześniej zapalanymi.
Istotnie dzień ten tak piękny był bardzo krótki, przynajmniej dla Jacka. Nie opuścił on Cecylii ani na chwilę. Przez cały czas miał przed oczyma jej kapelusz słomiany z szerokiemi skrzydłami, jej spódniczkę perkalową w kwiaty i koszyk, który napełniał najpiękniejszemi gronami, starannie zerwanemi, powleczonemi tą świeżą barwą znikomą, jak pyłek motyli, które jagody czyni przezroczystemi jak szklanka matowa. Patrzyli razem na ten kwiat owoców, a kiedy Jack podnosił oczy, podziwiał na policzkach swej przyjaciółki, skroniach i ustach puszek podobny, pyłek równie delikatny, iluzyę wszystkich rysów, to jest to, co świt, młodość, samotnie zostawiają winogronom wiszącym na latorośli i sercom, które jeszcze nie kochały. Włosy młodej dziewczyny lekkie, przez wiatr podniesione, zwiększały jeszcze te cechy. Nigdy nie widział on fizyognomii tak pięknie rozkwitłej. Ruch, wzruszenie, spowodowane miłem zajęciem, wesołość, która się udzielała całej winnicy w skutek nawoływań, śpiewy i śmiechy pracujących, przemieniły niejako spokojną gospodynię Rivala; stawała się ona znowu dzieckiem, jakim była w istocie, biegała po pochyłościach, nosiła koszyk na ramieniu, z ręką podniesioną i z twarzą baczną na zachowanie równowagi w niesieniu ciężaru, chodem rytmicznym, jaki Jack widział niegdyś u kobiet bretońskich, przenoszących wodę na głowie w pełnych dzbanach i chcących pogodzić pośpiech — swych kroków z ostrożnością, jakiej wymagał ich ładunek.
Nastała jednak chwila w ciągu dnia, kiedy zmęczenie zmusiło oboje dzieci usiąść na brzegu gaiku, ubarwionego kwiatami dzikiej róży, a trzeszczącego liśćmi zeschłymi....
A wówczas?
Otóż nie, nie powiedzieli sobie nic. Miłość ich nie była tego rodzaju, żeby ją można wyznać i sformułować tak prędko. Pozwolili tajemniczo wieczorowi zapaść na najpiękniejszy sen, jaki mieli w swojem życiu, sen upajający, nagły, wonny, któremu szybko nadchodzący zmierzch jesienny nadał nagle powab serdeczności, oświetlając na widnokręgu tu i owdzie okna lub progi niewidzialne, które nasuwały myśl o powrocie do mieszkań pełnych istot ukochanych. Ponieważ wiatr był zimny, Cecylia chciała koniecznie zarzucić na szyję Jacka kaptur wełniany, który wzięła z sobą. Łagodność materyi, jej ciepło, zapach jako starannie pielęgnowanej ozdoby.... byłto niby pocałunek, pod którym zakochany zbladł.
— Co ci Jacku.... Czy źle ci?
— Ach! nie Cecylio..... Nigdy mi tak dobrze nie było.
Wzięła go za rękę, ale kiedy chciała ją cofnąć, zatrzymał ją z kolei i tak przez chwilę siedzieli w milczeniu z dłonią w dłoń.
I to było wszystko.
Kiedy przyszli na folwark, przybył właśnie doktór. Na podwórzu słychać było jego głos donośny i turkot powozu, który odprzęgali. Świeżość jesiennych wieczorów ma w sobie poezyę, którą Cecylia i Jack uznali, wchodząc do dolnego pokoiku, w którym pałał ogień na wieczerzę. Grube talerze w kwiaty, silny zapach potraw wiejskich, wszystko to przyczyniało się do uwydatnienia prostoty tej uczty, zakończonej rozrzuceniem winogron na stole, wchodzeniem i wychodzeniem do piwnicy i ogólnem kosztowaniem starego i młodego wina. Jack zajęty całkiem Cecylią, która była jego sąsiadką, oświadczył głęboką pogardę dla zakurzonych butelek przynoszonych z piwnicy. Doktór przeciwnie, wyśmienicie oceniał doskonały ten zwyczaj odbywania uczty podczas winobrania, a oceniał go tak dalece, że jego wnuczka wstała po cichu, kazała zaprządz, obwinęła się w swój płaszczyk, a poczciwy ojciec Rivals, widząc ją zupełnie gotową, wstał od stołu, wsiadł do powoziku, wziął lejce do rąk, pozostawiwszy na stole szklankę napełnioną do połowy z wielkiem zgorszeniem współbiesiadników.
Powracali wszyscy troje jak dawniej, w samotności wiejskiej, cokolwiek tylko ściśnięci w kabrioleciku, który się nie powiększył, a który teraz dzwonił po drodze zużytemi resorami. Turkot ten jednakże wcale nie odbierał powabu przejażdżce, której gwiazdy, tak liczne w jesieni, towarzyszyły w górze jakby deszcz złoty zawieszony wśród przenikającego powietrza. Mijano mury parków, z których się wydostawały na zewnątrz delikatne gałązki, kończyły się one zazwyczaj jakimś tajemniczym pawilonikiem z zapuszczonemi żaluzyami, jak gdyby zamykały jakąś przeszłość w swojej zasłonie; z drugiej strony mijano Sekwanę, na której tylko domki dozorców szluz były oświetlone i na której przepływały zwolna, powierzając się prądowi, długie szeregi drzew, galary, gdzie ognie zapalone na przodzie i z tyłu błyszczały spokojnie w falach odbite.
— Czy nie zimno ci, Jacku?... pytał doktór.
Jakżeby zimno mu było? Wielki szal Cecylii dotykał go swoją frendzlą, a zresztą miał tyle słońca w swoich wspomnieniach!....
Niestety! dla czegóż po tych dniach zachwycających musi być jutro? Dla czego życie musi rozbudzić nas! Jack wiedział, że kocha Cecylię, ale czuł jednocześnie, że miłość ta skazywała go na wszystkie cierpienia. Ona była dla niego zbyt wysoko, a jakkolwiek żyjąc przy jej boku, zmienił się bardzo, jakkolwiek zrzucił z siebie cokolwiek twardej skorupy, czuł się jednak niegodnym pięknej bogini, która go tak przekształciła. Sama ta myśl, że młoda dziewczyna może zgadnąć jego miłość, w kłopot go wprowadzała. Zresztą powracał do zdrowia, zaczynał się wstydzić długich godzin swojej bezczynności w aptece. Cecylia była tak dzielna, tak pracowita! Cóżby ona sobie pomyślała o nim, gdyby tak dłużej pozostawał? Bądź co bądź trzeba się było oddalić.
Pewnego poranku wszedł do Rivala, aby mu podziękować i powiedzieć o swojem postanowieniu.
— Masz słuszność, odrzekł mu poczciwiec, jesteś teraz silny, masz się dobrze, trzeba pracować..... Z książeczką, którą masz, łatwo znajdziesz robotę. Nastąpiła chwila milczenia. Jack czuł się bardzo wzruszonym, a także zakłopotanym szczególniejszą uwagą, z jaką Rivals weń się wpatrywał.
— Nie masz mi nic do powiedzenia? zapytał nagle doktór.
Jack zczerwieniwszy się, zmięszany odpowiedział:
— Ależ nie, panie Rivals.
— Ach!... zdawało mi się przecież, że kiedy się kochało uczciwe dziecko, które za jedynego rodzica ma starego poczciwca dziadka, to należało do niego zwrócić się z prośbą.
Jack nie odpowiadając, ukrył twarz w dłoniach.
— Dla czegóż płaczesz? rzekł. Widzisz przecież, że sprawa twoja nie idzie tak źle, kiedy ja pierwszy ci o niej mówię.
— Ach! panie Rivals, czy to podobna? taki nędzny robotnik jak ja!
— Pracuj, ażebyś nim nie był.... można z tego wybrnąć. Jeżeli chcesz, powiem ci jak.
— Ależ to nie wszystko... to nie wszystko. Pan nie wie rzeczy najstraszniejszej. Ja jestem.... Ja jestem....
— Tak, wiem o tem, ty jesteś bękartem — odpowiedział doktór bardzo spokojnie.... No i cóż, ona także jest bękartem.... a nadto cóś smutniejszego jeszcze. Przybliż się moje dziecię i słuchaj.

III.
Nieszczęście Rivalów.

Znajdowali się w gabinecie doktora. Przez otwarte okno widać było piękny krajobraz jesienny, drogi wiejskie wysadzane drzewami bez liści, a po za tem stary, od lat piętnastu zamknięty cmentarz miejscowy, gdzie rosły cisy wśród wysokiego zielska, a krzyże były pochylone w skutek wzruszania ziemi bardziej dręczonej i bardziej czynnej niż jakakolwiek inna.
— Nigdyś tam nie wchodził — rzekł Rivals, wskazując zdaleka Jackowi cmentarz.... Byłbyś tam zobaczył wśród krzaków jerzynowych wielki biały kamień, na którym jest napisany jeden wyraz tylko: „Magdalena”. Tam to pogrzebana jest moja córka, matka Cecylii. Żądała ona, ażeby ją oddzielnie od nas złożono i żeby na jej grobie napisano tylko imię chrzestne, ukrywając, że nie była godna nosić nazwiska swoich rodziców.... Drogie dziecko! Była tak uczciwa i tak dumna.... I nic nie mogło ją nakłonić, ażeby postanowienie zmieniła. Pojmujesz, jaki smutek był dla nas, straciwszy ją tak młodą, w dwudziestym roku, pomyśleć, że musieliśmy ją złożyć do snu samotną! Ale wola umarłych musi być spełnioną; tym to sposobem żyją oni dalej i do naszego grona należą. Dla tego to córka nasza pozostała sama według swego życzenia. A jednak nie zrobiła ona nic takiego, czemby zasłużyła na to wygnanie po śmierci, jeżeli ktokolwiek miał ponieść karę, to prędzej ja, stary waryat, którego wieczne roztargnienie sprowadziło nasze nieszczęście.
Pewnego dnia, osiemnaście lat temu, tak samo właśnie jak teraz w miesiącu listopadzie, przysłano po mnie z powodu wypadku zdarzonego na jednym z tych wielkich polowań, jakie w lesie Senart odbywają się corocznie trzy lub cztery razy. W czasie natłoku śród obławy, jeden z myśliwych dostał w nogę cały nabój Lefoszówki. Zastałem rannego na wielkiem łożu Archambauldów, dokąd go przeniesiono; był to piękny młodzieniec lat około trzydziestu, z głową cokolwiek spłaszczoną, z wielkiemi brwiami nad bardzo jasnemi oczami, nad temi oczami krajów północnych, które zdają się ożywiać przy białości lodu. Z podziwienia godną cierpliwością wytrzymał on wydobywanie śrutu, który musiałem wyjmować ziarnko po ziarnku, a po skończonej operacyi podziękował mi bardzo dobrą francuzczyzną z akcentem cudzoziemskim, śpiewnym i łagodnym. Ponieważ go nie można było przenieść bez niebezpieczeństwa, przychodziłem więc dalej do gajowego, ażeby mieć o nim staranie, dowiedziałem się, że to był Rossyanin, z możnej familii, hrabia Nadin, jak go nazywali towarzysze łowów.
Jakkolwiek rana była niebezpieczna, Nadin przyszedł wkrótce do siebie, dzięki swej młodości, sile a także dzięki staraniom matki Archambauld. W każdym jednak razie nie mógł długo chodzić, a ponieważ zdawało mi się, że ciężało mu jego osamotnienie, że dla młodego człowieka, przyzwyczajonego do zbytku i wygód, przykrem było takie wyzdrawianie w zimie, pośród lasu, z widokiem na gałęzie i liście, w towarzystwie milczącej fajki Archambaulda — zabierałem go często do swego powozu wracając z objazdu. Jadał obiad wraz z nami. Czasem nawet, kiedy pogoda była zła, nocował u nas.
Winienem wyznać, zachwycałem się tym bandytą. Nie wiem, zkąd wziął to, co wiedział, ale wiedział wszystko. Pływał po morzu dużo, odbył podróż na około świata, znał wojny i marynarkę. Żonie mojej dawał recepty farmaceutyczne, używane w jego ojczyźnie, a córkę moją uczył piosnek Ukraińskich. Znajdowaliśmy się istotnie jakby pod urokiem, ja przedewszystkiem, a kiedym wracał wieczorem smagany wiatrem i deszczem, strzęsiony w kabriolecie, z radością myślałem o tem, że go znajdę u mego ogniska. W umyśle moim łączył się on z tą grupą świetlaną, która na końcu drogi oczekiwała mnie wśród nocy. Żona moja opierała się wprawdzie z początku temu ogólnemu pociągowi, ale ponieważ nieufność, jaką ona przybrała dla utrzymania równowagi z moją lekkomyślnością, stała się nałogiem jej charakteru, nie zwracałem więc na to uwagi.
Tymczasem nasz chory zaczynał się mieć coraz lepiej; mógłby nawet wybornie przepędzić resztę zimy w Paryżu, mimo to nie odjeżdżał. Okolica zdawała mu się dogodną, podobała mu się i zatrzymywała go. Za pomocą jakich więzów? Nie myślałem nawet zadawać sobie tego pytania. Otóż pewnego dnia żona mi powiedziała:
— Słuchaj Rivalu, pan Nadin musi się wytłómaczyć albo też nie przychodzić tak często do nas; zaczynają o nas mówić z powodu Magdaleny.
— Magdaleny! Dajżeż pokój, cóż znowu?
— Miałem to naiwne przekonanie, że hrabia pozostaje w Etiolles dla mnie, dla partyi, którąśmy co wieczór rozgrywali, dla naszych nieskończonych rozmów marynarskich przy szklankach groku. Głupi! Potrzeba mi było spojrzeć tylko na córkę w chwili, kiedy on wchodził; potrzeba mi było widzieć, jak się mieniła, jak zwracała uwagę na swoje hafty, jak zachowywała milczenie podczas jego bytności, jak się wychylała w oknie, czekając na jego przybycie. Ale niema gorszych oczów nad te, które nie chcą widzieć; a mnie zależało więcej na tem, ażebym był ślepy. Trzeba jednakże było poddać się rzeczywistości, gdy Magdalena wyznała matce, że się kochają. Bezzwłocznie udałem się do hrabiego, ażeby zażądać od niego wyjaśnień.
On dał te wyjaśnienia tonem tak prostym i tak szczerym, że chwycił mnie za serce. Kochał moją córkę i prosił mnie o nią, nie ukrywając wcale, wszystkich przeszkód, jakie zamiarom naszym stawiać będzie jego rodzina, uparta w swojej idei szlacheckiej. Dodawał wszakże, że był już w tym wieku, kiedy się można obejść bez zezwolenia i że zresztą majątek jego osobisty połączony z tem, co ja mogę dać Magdalenie, wybornie wystarczy na zagospodarowanie się. Wielka różnica majątkowa byłaby mnie przestraszyła, ale to, co on mi mówił o swoich miernych zasobach pieniężnych, zjednało mnie natychmiast. Dodaj do tego miny wielkiego pana, powolnego na wszystko, łatwość w układaniu interesów, zgadzanie się na wszystko, podpisywanie z zamrużonemi oczami. Koniec końców, zamieszkał on u nas jako przyszły zięć, podczas gdyśmy się jeszcze nie spostrzegli, któremi przyszedł drzwiami. Czułem ja wprawdzie, że to wszystko odbywało się nagle, trochę nie prawidłowo, ale szczęście córki robiło mnie lekkomyślnym. I kiedy matka mówiła mi: „Potrzeba się rozpytać, nie możemy oddawać dziecka na los szczęścia” — żartowałem sobie z niej i z jej wiecznych obaw. Ja tak pewny byłem tego człowieka! Pewnego dnia wszakże mówiłem o nim z panem z Viéville, jednym z głównych akcyonaryuszów łowów w lesie:
— Daruj mi mój kochany Rivalu, nie znam hrabiego Nadin; zrobił on na mnie wrażenie dzielnego chłopca, wiem, że nosi imię wielkie i że jest dobrze wychowany. To więcej niż potrzeba, ażeby razem z nim czatować na zwierza. Teraz jasną jest rzeczą, że zgłębiłbym cokolwiek te rzeczy, kiedy miałbym mu oddać córkę za żonę. Na pańskiem miejscu zgłosiłbym się do ambasady rossyjskiej. Tam posiadają pewnie wszystkie potrzebne objaśnienia.
Sądzisz może mój poczciwy Jacku, żem nie miał nic pilniejszego jak pójść do ambasady? Otóż nie! Byłem zanadto lekkomyślny, a przytem zanadto opieszały. W przeciągu całego życia nigdym niezrobił tego, com chciał, z powodu braku czasu. Nie wiem, czy ja go tracę, czy go marnuję; ale w jakimkolwiek umrę wieku, egzystencya moja przynajmniej o połowę będzie za krótka, ażebym zrobił to, co miałem do zrobienia. Nagabywany przez żonę z powodu owych nieszczęsnych informacyj, musiałem kłamać: „Tak, tak, chodziłem tam... Objaśnienia wyborne, ci hrabiowie Nadin to złoto w sztabach”. Potem przypominałem sobie szczególniejsze miny drylbasa za każdą razą, kiedy przypuszczał, żem jechał do Paryża albo ztamtąd wracał; ale w owej chwili nie widziałem nic, będąc całkowicie zajęty pięknymi na przyszłość projektami, którymi dzieci zapełniały swoje dni szczęśliwe. Trzy miesiące w roku mieli przepędzać z nami, a resztę czasu w Petersburgu, gdzie Nadinowi ofiarowano wyższy urząd w administracyi. Nawet biedna moja żona dzieliła w końcu radość i zaufanie wszystkich.
Koniec zimy przeszedł wśród gadania i ustawicznych korespondencyj. Papiery hrabiego długo nie nadchodziły, rodzice odmawiali swego zezwolenia, a tymczasem więzy zacieśniały się coraz bardziej, poufałość wzrastała tak dalece, żem myślał sobie kiedy niekiedy: „A jeśli papiery nie nadejdą...” W końcu odebraliśmy je. Była to paczka hieroglifów ścieśnionych, niepodobnych do odczytania, były to wyciągi aktów urodzenia, chrztu, uwolnienia ze służby wojskowej. Co nas bawiło, to mianowicie stronnica cała zapełniona imionami, przydomkami, tytułami narzeczonego, Iwanowicza Mikołajewicza Stepanowicza, cała genealogia, która z całem pokoleniem przedłużała nazwisko rodzinne.
— Doprawdy pan masz aż tyle imion? pytała go moja biedna córka, która nazywała się po prostu Magdalena Rivals. Ach! szubrawiec, miał on jeszcze inne.
Zamierzano naprzód odbyć małżeństwo w Paryżu z całą wystawnością w kościele Św. Tomasza z Akwinu; ale Nadin zauważył, że nie należy tak dalece wyzywać władzy ojcowskiej; to też ceremonia odbyła się z wielką prostotą w Etiolles w tym małym znanym ci kościółku, który w archiwach swoich przechowuje dowód kłamstwa nie do naprawienia. Jakiż to był piękny dzień! jakże ja byłem zadowolony! Potrzeba być ojcem, rozumiesz, ażeby pojąć te rzeczy. Jakże byłem dumny, wchodząc do tego kościółka z drżącą córką pod rękę i kiedy mogłem sobie radośnie powiedzieć: „dziecię moje jest szczęśliwe, a to szczęście mnie zawdzięcza”. Ach! owe uderzenie halabardą w przysionku kościółka zostanie mi w sercu na całe życie. Następnie po mszy było śniadanie w domu, a potem dzieci wybrały się pocztą w piękną podróż poślubną. Widzę ich jeszcze oboje, jedno koło drugiego w głębi powozu, uniesionych podwójnym ruchem podróży i swego szczęścia i zasłoniętych wkrótce chmurą kurzu, pośród którego słychać było dzwonki i trzaskanie z bicza.
W podobnym wypadku ci, co odjeżdżają, są szczęśliwi, ale ci, co zostają, są bardzo smutni. Kiedyśmy wieczorem usiedli do stołu, matka i ja, puste miejsca pomiędzy nami dały nam bardzo uczuć nasze osamotnienie. A potem to tak odbyło się zbyt szybko, nie dawszy nam czasu przygotowania się do tej rozłąki. Spoglądaliśmy na siebie cicho w osłupieniu. Co do mnie, miałem jeszcze życie zewnętrzne, przejażdżki do chorych, ale biedna matka zmuszona była do obnoszenia swego smutku po całym domu, który jej przypominał nieobecną. Takie to przeznaczenie kobiet. Wszystkie ich zmartwienia, wszystkie radości pochodzą z wewnątrz, tam się skupiają, tam się wpijają tak dalece, że kobiety odnajdują je w szafie, którą uprzątają, lub w hafcie, który kończą. Na szczęście listy, któreśmy odbierali z Pizy i Florencyi, wszystkie promieniowały miłością i słońcem. Potem zajmowaliśmy się dziećmi. Kazałem im zbudować mały domek obok naszego. Wybieraliśmy obicia, meble, papiery, Codziennie mówiliśmy o nich: „Oni są tutaj.... Oni są tam.... Oddalają się.... przybliżają....” Nakoniec oczekiwaliśmy tych ostatnich listów, jakie podróżni wyprawiają z życzeniem, aby je mogli wyprzedzić.
Pewnego wieczoru, kiedym wrócił z wizyt bardzo późno i jadłem obiad tutaj sam, ponieważ żona poszła spać, słyszę pośpieszne kroki w ogrodzie, na schodach. Drzwi się otwierają. Wchodzi moja córka. Nie ta piękna, młoda kobieta, która wyjechała przed miesiącem, ale biedna dziewczyna wychudła, blada, zmieniona, okryta nędzną sukienką, z kufereczkiem w ręku, z miną nieszczęśliwą, obłąkana i szalona.
— To ja!....
— Ach! mój Boże, cóż ci się stało? A Nadin?
Ona nie odpowiada, zamyka oczy, zaczyna drżeć. Pojmujesz, jaki mnie niepokój ogarnął.
— Zmiłuj się, mów do mnie, moje dziecko.... Gdzież twój mąż?
— Nie mam go już.... Nigdym go nie miała....
I nagle, usiadłszy tutaj, tam gdzie ty, opowiedziała mi po cichu straszną historyę.... On nie był hrabią, nie nazywał się Nadinem. Był to żyd małoruski, nazwiskiem Roesch. Niegodziwy awanturnik, hultaj, jeden z tych ludzi — którzy się wszystkich rzemiosł czepiają, nie umiejąc wytrwać w jednem. Był żonaty w Rydze, żonaty w Petersburgu. Wszystkie jego papiery były fałszywe, podrobione przez niego samego, a pieniądze swoje winien był zręczności w fałszowaniu biletów rossyjskich. W Turynie zaaresztowano go w skutek rozkazu ekstradycyi. Wyobrażasz sobie moją biedaczkę samą w nieznanem mieście, rozłączoną gwałtownie z mężem, dowiadującą się, że on był wielożeńcem i fałszerzem, gdyż ten nędznik wyznał wszystkie swoje występki. Miała jedną tylko myśl schronić się tu do nas. Tak dalece straciła głowę, jak nam to później opowiadała, że w przystani nie umiała znaleźć słów i urzędnikowi, pytającemu, gdzie się, udaje, odpowiedziała: „Tam, do mamy! ” Uciekła, pozostawiwszy w hotelu suknie i klejnoty, wszystko, co ten bezczelnik jej dał, i odbyła podróż jednym ciągiem, bez przestanku. Nakoniec przybyła do schronienia, do naszego gniazda i płakała po raz pierwszy od owej katastrofy. Mówiłem jej:
— Bądźże cicho.... uspokój się.... Obudzisz matkę.....
Ale sam płakałem więcej niż ona.
Nazajutrz żona moja dowiedziała się o wszystkiem. Nie zrobiła mi najmniejszej wymówki. „Wiedziałam dobrze, rzekła, że z tego małżeństwa spadnie na nas jakieś nieszczęście.” Od pierwszego dnia, jak ten człowiek wszedł do naszego domu, miewałem złe przeczucia. Ach! nam lekarzom mówią o naszej diagnozie; ale cóż to jest w porównaniu z temi wskazówkami, z temi zwierzeniami, jakie los szepcze do ucha niektórym kobietom? W okolicy wkrótce dowiedziano się o przybyciu naszej córki:
— No cóż panie Rivals, nasi podróżni powrócili wreszcie?
Rozpytywano mnie o objaśnienia, o nowości, ale po minie mojej widziano, że byłem nieszczęśliwy. Zauważono, że hrabiego niema, że Magdalena i jej matka nie wychodziły; wkrótce też uczułem, że mnie otacza współubolewająca sympatya, która wydawała mi się przykrzejszą od wszystkiego innego.
A jednak nie znałem jeszcze nieszczęścia mego w całości. Córka nie powierzyła mi swego sekretu: z tego związku pozornego, nieprawego, hańbiącego, miało się urodzić dziecko.... Jakże smutno było w naszym domu!... Wśród przygnębienia i milczenia mojego i żony, Magdalena szyła bieliznę dziecięcą, ozdabiała wstążkami i koronkami te drobne przedmioty, które stanowią radość i dumę matek, a na które ona nie mogła patrzeć bez wstydu, jak mnie się przynajmniej zdawało. Najmniejsza aluzya do tego nędznika, co ją uwiódł, przejmowała ją bladością i drżeniem. Myśl o tem, że należała do niego, zdawała się ją gryźć jak plama, ale żona moja, która wiedziała to jaśniej odemnie, mówiła mi nieraz: „Mylisz się.... Jestem pewna, że ona kocha go jeszcze.” Tak jest, ona go kochała; a jakkolwiek jej pogarda i nienawiść były wielkie, miłość jednak silniejszą była w jej sercu. Wyrzut sumienia, że nie przestaje kochać istoty niegodnej, był z pewnością dla niej zabójczym; wkrótce bowiem umarła, w kilka dni po wydaniu na świat naszej małej Cecylki. Możnaby powiedzieć, że na to tylko oczekiwała, ażeby rozstać się ze światem. Pod jej poduszką znaleźliśmy list, złożony, zużyty na składach, list jedyny, napisany przez Nadina przed jej małżeństwem, w którym wiersze były zamazane i oblane łzami. Musiała go często odczytywać, ale była zbyt dumną, ażeby się przyznać do tego; umarła więc nie wymówiwszy nigdy tego nazwiska, które bezwątpienia miała ciągle na ustach.
Dziwnem ci się wydaje, moje dziecko, nieprawdaż, że w takim domku spokojnym na wsi mógł się odegrać jeden z tych dramatów ponurych i skomplikowanych, które możliwymi się wydają tylko w zgiełku miast dużych, jak Londyn lub Paryż. Kiedy los dotyka w ten sposób przypadkowo jakiś kącik po za płotami i olszami, to on mi przypomina jakieś zbłąkane kule, które podczas bitwy zabijają rolnika na polu lub dziecko wracające do domu. Jest to ślepe barbarzyństwo.
Zdaje mi się, że gdybyśmy nie mieli małej Cecylii, żona moja umarłaby wraz z córką. Od dnia tego życie jej było tylko długiem milczeniem, zapełnione smutkami i wymówkami. Widziałeś ją zresztą..... Ale potrzeba było wychować to dziecko, wychować je w domu, nie dając mu poznać jego nieszczęścia. Okropne to było zadanie. Byliśmy, co prawda, na zawsze uwolnieni od ojca, zmarłego w kilka miesięcy po skazaniu. Na nieszczęście kilka osób w okolicy znało całą historyę. Potrzeba było uchronić Cecylię od plotek, a przedewszystkiem od jednego z tych okrucieństw naiwnych, do spełnienia których dzieci posiadają tajemnicę, które wykonywają z twarzą śmiejącą się, z oczami jasnemi, jako niewinni donosiciele tego, co słyszą. Wiesz, jak maleńka była samotna, zanim ciebie poznała. Dzięki tej ostrożności obecnie jeszcze nie wie, wśród jak strasznej burzy przyszła na świat. Powiedziano jej tylko, że była sierotą, a do wytłómaczenia jej nazwiska Rivals, które nosi, uprzedzono ją, że matka miała za męża kogoś z krewnych.
Ale mniejsza o to. Czyż jednak to milczące porozumienie całej okolicy, tak gadatliwej z nałogu i tak lekkomyślnej, nie jest dowodem, że są poczciwi ludzie na tym świecie? Z pomiędzy tych, którzy znali nasze nieszczęście, nie znalazł się nikt, ktoby wobec Cecylii zrobił najmniejszą aluzyę, ktoby wymówił choćby słówko, mogące jej podsunąć domysł o dramacie, który się odegrał przy jej kołysce. To wszakże nie przeszkadzało biednej babce, żeby nie była w ciągłych kłopotach. Obawiała się ona przedewszystkiem pytań dziecięcia, ja podzielałem jej obawy, ale ja miałem nadto przypuszczenia okrutne i głębokie lecz innego rodzaju. Tajemnice dziedziczności są tak straszne! Któż zaręczy, że córka mojej córki nie przyniosła z sobą na świat jakiegoś przerażającego instynktu, tego dziedzictwa występku, które w braku innego majątku zapisują nędznicy dzieciom swoim? Tak jest, mogę powiedzieć tobie Jacku, co znasz ten cud wdzięku i czystości, że ja obawiałem się każdej chwili, żebym nie ujrzał obrazu ojca w tych rysach boskich, żebym w tym czystym głosie nie odnalazł spadku ojcowskiego, powiększonego wszystkimi zasobami kokieteryi kobiecej. Ale jakaż była moja radość, duma nawet, kiedym widział w dziecku doskonalący się, dokładny, usubtelniony obraz jej matki, coś niby jeden z tych portretów, które się robi z pamięci, dodając do nich powab i natężenie żalu. Rozpoznawałem ten uśmiech dobrotliwy i figlarny, te oczy czułe a dumne, dumniejsze nawet niż oczy Magdaleny, te usta łagodne a surowe, które umiały powiedzieć tak dobrze „nie”, a nadto wszystkie zalety babki, jej odwagę i silną wolę.
Tymczasem przyszłość mnie przerażała. Wnuczka moja nie może nie wiedzieć na zawsze o swojem i naszem nieszczęściu. Bywają okoliczności, w których akta stanu cywilnego otwierają się w całej swej wielkości, a w aktach z Etiolles była ona zapisana z tą smutną wzmianką: „Ojciec nieznany...” Dla nas małżeństwo Cecylii było chwilą najstraszniejszą. Cóż się stanie, jeżeli się ona zakocha w człowieku, który poznawszy prawdę, cofnie się, ażeby nie zaślubiać dziecka naturalnego, córki fałszerza?
— Ona nas tylko kochać będzie. Ona nie wyjdzie za mąż, mawiała babka.... Czy to podobna? A jeżeli nas już nie będzie? Jakiż to smutek i jakież niebezpieczeństwo pozostawać z taką pięknością bez obrońcy w życiu! A jednak cóż zrobić? Z tą dolą wyjątkową można było połączyć dolę równie wyjątkową. Gdzież ją znaleźć? Niepodobna tego zrobić na wsi, gdzie każda rodzina żyje pod niebem otwartem, na świeżem powietrzu, nic przed nikim nie ukrywając, gdzie wszyscy się znają, szpiegują i sądzą.... W Paryżu nie znaliśmy nikogo, a zresztą Paryż to otchłań....Wtenczas to matka twoja zamieszkała w tej okolicy. Mniemano, że ona była żoną tego Argentona, ale kiedym was poznał, Archambauldowa powiedziała mi w wielkim sekrecie, że małżeństwo nie bardzo było prawidłowe. To mnie oświeciło, widząc cię, pomyślałem sobie: „Otóż mąż dla Cecylii.” Od tej chwili uważałem cię za swego wnuka, zacząłem cię wychowywać i uczyć.....
Ach! kiedym po skończonej lekcyi widział was w jakim kąciku apteki, tak szczęśliwych tak zgodnych, ciebie silniejszego i większego od niej, a ją rozsądniejszą od ciebie — opanowywało mnie wzruszenie, czuła litość wobec rodzącej się przyjaźni, która was wzajem ku sobie pociągała. A im więcej Cecylia otwierała swą naiwną duszyczkę dla ciebie, im umysł twój bardziej się rozwijał i postępował w pragnieniu nauki, w żądzy pięknych i wielkich rzeczy, tym dumniejszy byłem i bardziej z pomysłu swego zadowolony. W głębi duszy wszystko już przygotowałem, widziałem was w dwudziestym roku życia, jakeście przyszli do mnie powiedzieć:
— Dziadku, my się kochamy.....
A ja odpowiadałem:
— Rozumiem doskonale, że powinniście się kochać i kochać silnie biedne wykolejone istoty.... gdyż w życiu dla siebie wszystkiem będziecie.
To było przyczyną, żeś mnie widział tak straszliwie rozgniewanym, kiedy ów człowiek chciał robotnika z ciebie zrobić. Zdawało mi się, że oddalono odemnie dziecko męża mojej małej Cecylki. Cała moja wspaniała budowa zawaliła się rzucona z tej wysokości, z której ciebie strącono. Jakżem ja przeklinał tych wszystkich waryatów wraz z ich humanitarnemi marzeniami! A jednak zachowałem jeszcze nadzieję. Myślałem sobie: „Ciężkie doświadczenia w początkach życia wytwarzają częstokroć ludzi bardzo silnych. Jeżeli Jack smutek swój pokona, jeżeli czytać będzie dużo, jeżeli zachowa w głowie ideał, podczas gdy ręce jego pracować będą, to pozostanie godnym kobiety, którą mu przeznaczam.” Listy, któreśmy od ciebie odbierali, tak czułe tak wzniosłe, utwierdzały mnie w tych myślach. Ja i Cecylia czytaliśmy je razem i mówiliśmy o tobie codziennie.
Naraz przyszła wiadomość o owej kradzieży. Ach! mój przyjacielu, byłem przerażony. Jakże się złościłem na słabość twojej matki, na tyranię twego potwora, co cię zgubił, popychając na złą drogę. Szanowałem jednak współczucie, sympatię, czułość, jaką dziecko moje zachowało w swem sercu dla ciebie, nie miałem odwagi wywodzić jej z błędu, czekałem na jej wiek późniejszy, na rozum wytrawniejszy, ażeby mogła znieść lepiej pierwsze swoje rozczarowanie... Zresztą, z przykładu jej matki wiedziałem doskonale, że istnieją grunta tak żywotne, iż wszystko, co się w nie rzuca, zapuszcza w nich korzenie, wzmacnia się, nawet w skutek oporu. Czułem, że tyś się zakorzenił w tem małem serduszku i liczyłem na czas, na zapomnienie, ażeby cię wyrwać ztamtąd. Otóż nie, nic nie skutkowało. Spostrzegłem to owego dnia, kiedy spotkawszy cię u gajowego, zapowiedziałem Cecylii odwiedziny twoje nazajutrz. Gdybyś ty widział jej błyszczące oczy, gdybyś wiedział, jak ona cały dzień pracowała!.... U niej jest to cechą charakterystyczną: wielkie wzruszenia objawiają się przez wielką czynność, jak gdyby jej serce, bijąc przyśpieszonem tętnem, potrzebowało koniecznie ujednostajnienia ruchu jej igły lub pióra.
A teraz posłuchaj mnie Jacku. Kochasz moją córkę — nieprawdaż? Idzie o to, ażeby ją zyskać, ażeby ją zdobyć, wydobywszy się z położenia, w które cię wtrąciło zaślepienie twojej matki. Widziałem cię zbliska w ciągu tych dwóch miesięcy, strona moralna i fizyczna mają się dobrze. Otóż zrób tak, staraj się zostać lekarzem, odziedziczysz po mnie praktykę w Etiolles.... Z początku myślałem zatrzymać cię tutaj, ale obrachowałem, że potrzeba ci było lat czterech usilnej pracy, ażeby zostać urzędnikiem zdrowia, co wystarcza w naszych wsiach, a w przeciągu tego czasu obecność twoja obudziłaby w okolicy smutny romans, który dopiero co ci opowiedziałem. A zresztą okrutna to rzecz dla uczciwego człowieka, kiedy sam nie zarabia na życie. W Paryżu życie swoje podzielisz na dwie części: będąc w ciągu dnia robotnikiem, uczyć się będziesz wieczorem w pokoju swoim, w klinice, na wszystkich tych kursach, które czynią Paryż miastem uczącym się i uczonym. Co niedziela będziemy cię oczekiwali. Ja rozciągnę nadzór nad twoją pracą tygodniową, będę nią kierował, a widok Cecylii sił ci doda.... Nie wątpię, że cel osiągniesz i to prędko.... Co ty zamierzasz, zrobił Velpeau i inni. Czy chcesz spróbować? Cecylia będzie nagrodą tego wysiłku.
Jack czuł się tak wzruszonym, tak zmięszanym, to, co usłyszał, było tak rzewne, nadzwyczajne, perspektywa, którą przed nim otwierano, wydała mu się tak piękną, że nie znalazł ani jednego wyrazu, na odpowiedź, tylko rzucił się na szyję tego doskonałego człowieka.
Ale pozostało mu jakieś wątpienie, jakaś obawa. A może Cecylia nie czuła dla niego nic więcej nad przyjaźń siostry. A potem cztery lata, to bardzo długo, czyż się zgodzi czekać aż do owej chwili?
— Do diaska, mój chłopcze — powiedział Rivals wesoło, są to wszystko rzeczy zbyt osobiste, ażebym je mógł odpowiedzieć, ale upoważniam cię do poinformowania się samemu. Ona jest na górze. Dopiero co słyszałem jak chodziła. Idź i pomów z nią...
Pomówić z nią! To doprawdy było bardzo trudno, spróbuj że powiedzieć choć słowo, kiedy ci serce pierś rozsadza i kiedy wzruszenie gardło ci ściska.
Cecylia pisała w aptece. Nigdy nie wydała się Jackowi tak piękną, tak imponującą, nawet owego dnia, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, po siedmiu latach nieobecności. A w nim jakaż to zmiana od dnia owego! Odzyskana piękność moralna uszlachetniała jego rysy, odejmowała jego gestom lękliwość z powodu niezgrabności. Mimo to wobec niej był pokorny.
— Cecylio, rzekł, ja się oddalam.
Na tę zapowiedź odjazdu ona wstała bardzo blada.
— Wezmę się napowrót do mojej ciężkiej pracy, ale teraz życie moje ma cel. Twój dziadek pozwolił mi powiedzieć ci, że cię kocham i że będę pracował, ażeby cię pozyskać.
Tak drżał, tak cicho mówił, że każdy inny prócz Cecylii nie byłby wiedział, co do niego powiedziano. Ale ona słyszała go dobrze i podczas kiedy we wszystkich kątach wielkiej sali przebudzona przeszłość ruszała się wśród promieni zachodzącego słońca, młoda dziewczyna słuchała tych oświadczeń miłosnych, jakby echa wszystkich marzeń od lat dziesięciu..... A było to dziewczę tak szczególne, że zamiast się rumienić i twarz swą ukrywać, jak to robią w podobnym wypadku panienki z dobrej familii, ona stała prosto z pięknym uśmiechem odbitym w jej oczach łez pełnych. Wiedziała ona dobrze, że miłość ta wystawiona będzie na próby, na długie oczekiwania, na wszystkie udręczenia rozdziału; ale nie dawała się unieść swemu smutkowi, ażeby Jack miał więcej odwagi. Kiedy skończył wyjaśnienie swoich zamiarów, ona wyciągnęła ku niemu swoją piękną, wierną rączkę:
— Jacku, czekać na ciebie będę lat cztery, czekać będę zawsze mój przyjacielu.

IV.
Towarzysz.

— No cóż Szramo, jeszcze się nic nie znasz na żelazie?... Oto przyszedł chłopak ze statku, który ohciałby się zaciągnąć do czeladzi.
Ten, co go zwano Szramą był to ogromny dryblas w bluzie i kaszkiecie, z twarzą przerżniętą dużą blizną, świadczącą o dawnym wypadku. Zbliżył się on do kontuaru, gdyż takie sceny zaciągania się do czeladzi odbywają się ciągle u przedmiejskich handlarzy win, zmierzył od stóp do głowy towarzysza, którego mu przedstawiono, pomacał mu mięśnie i rzekł tonem doktoralnym:
— Brak w nim trochę wyrobienia, ale że był między palaczami...
— Trzy lata — powiedział Jack.
— Otóż to! to dowodzi, że jesteś silniejszy, niż się na pozór wydajesz.... Idźże do Eyssendeck, wielkiego domu na ulicy Oberkampf. Potrzebują tam robotników do obcinacza i wahadła. Powiesz zastępcy, że Szrama cię przysyła.... A teraz może zechcesz zapłacić wpis butelkowy[2].
Jack zapłacił wpis żądany, udał się podług wskazanego mu adresu, a w godzinę potem, zgodziwszy się u Eyssenbecka po sześć franków dziennie, szedł wzdłuż ulicy Faubourg-du-Temple z okiem błyszczącem, z głową podniesioną, szukając mieszkania niezbyt od fabryki oddalonego. Wieczór się zbliżał, ulica była bardzo ożywiona wskutek poniedziałku, w który świętują wszystkie dzielnice oddalone od środka. Na tej długiej pochyłej drodze odbywał się bez przerwy pochód ludzi idących ku miastu albo wstępujących ku dawnej rogatce. W otwartych szynkach roił się tak liczny tłum, że się aż na trotoary wysypał. W szerokich sieniach wózki, ligi wyprzężone, tragi do góry podniesione, wskazywały, że dzień roboczy się skończył. Jakiż zgiełk zwłaszcza po tamtej stronie kanału, jakież mrowienie się na bruku nierównym, poszarpanym, rozdzielonym naprzód dla przyszłych rewolucyj przez mnóstwo wózków, które go bezustanku bruzdują wzdłuż rynsztoków; a na tych wózkach wiktuały, tanie jarzyny, rozłożone ryby, słowem cały rynek przewoźny, na którym robotnicy — biedne kobiety, które praca codzienna oddala z mieszkania — kupują wieczerzę dla rodzin właśnie w chwili, kiedy ją mają zgotować! A nadto krzyki targowe, krzyki paryzkie, jedne wesołe, rozlegające się w nutach ostrych, drugie tak powolne, tak monotonne, że zdaje się, jakby wlekły za sobą cały ciężar zapowiedzianego towaru:
U mnie gołąbki, gołąbeczki maleńkie!...
Fladra, do smażenia, do smażenia!... Rzeżucha wodna, rzeżucha po sześć liardów za wiązkę.
Jack wpośród tego ożywienia przesuwał się z głową podniesioną, śledząc przy pomocy jeszcze pozostawionego słabego światła żółte ogłoszenia o mieszkaniach do wynajęcia. Był szczęśliwy, pełen odwagi, nadziei, niecierpliwości, ażeby już rozpocząć podwójne życie — rzemieślnika i studenta, które miał przedsięwziąść. Popychano go, trącano, ale on tego nawet nie dostrzegał. Nie czuł zimna tego wieczoru grudniowego, nie słyszał słów małych przekupek, rozczochranych, które, przechodząc koło niego, mówiły: „Otóż to piękny człowiek”. Tylko wielkie przedmieście wydawało mu się dostrojonem do jego wesołości, do jego zaufania, i dodawało mu odwagi swojem niezachwianie dobrym humorem, który jest gruntem charakteru paryzkiego, niedbałego i lekkomyślnego. W tej chwili capstrzyk, odbrzmiewający na szosie, sprowadzał pomiędzy tłum oddział ściśnięty, zaledwie dostrzegalny, kroki regularne, cokolwiek harmonii, wesołe Anioł Pański, wygrywane na trąbce, któremu ulicznicy towarzyszyli gwizdaniem. I wszystkie twarze promieniały jedynie w skutek tej żywej nuty, jaka wpadła do ogólnego zmęczenia.
— Jakież to szczęście żyć! Jakże ja pracować będę! — myślał sobie Jack idąc. W tem nagle potknął się o wielki kosz kwadratowy, podobny do katarynki, napełniony kapeluszami pilśniowymi i kaszkietami. Widok tego kosza, stojącego pod murem, przywiódł mu na pamięć fizyognomię Belizaryusza. Już sam ten kosz był do niego podobnym; a podobieństwo zwiększała jeszcze ta okoliczność, że kosz z kapeluszami stał u drzwi budy, śmierdzącej smołą i skórami, wystawiającej w swym wązkim oknie kilka rzędów mocnych podeszew, ozdobionych gwoździami trwałymi a błyszczącymi.
Jack przypomniał sobie wieczne cierpienia swego przyjaciela i jego niezaspokojone marzenia o butach zrobionych podług jego miary, a zaglądając do sklepu dojrzał w istocie ciężką i śmieszną postać kramarza kaszkietami, zawsze tak samo brzydkiego, ale czystszego i lepiej odzianego. Jack doznał prawdziwej radości, że go odnalazł, a zajrzawszy kilka razy przez szyby, wszedł niespostrzeżony przez kramarza, pogrążonego w rozmyślaniu nad obuwiem, które mu kupiec pokazywał. Nie dla siebie on kupował trzewiki, ale dla małego chłopaczka, cztero lub pięcioletniego, bladego, odętego, którego ogromna głowa kołysała się na chudziutkich ramionach. Podczas gdy szewc przymierzał mu buciki, Belizaryusz mówił do małego ze swoim poczciwym uśmiechem.
— Dobrze w tem, nieprawdaż mój przyjacielu?... Komuż to będzie ciepło w małe nożyny?... Mojemu przyjacielowi Weberowi.
Ukazanie się Jacka nie zdawało się go zadziwiać.
— Patrzajże, to pan tutaj! — powiedział do niego tak spokojnie, jakby się z nim rozstał w przeddzień.
— No! dzień dobry, Belizaryuszu, co ty tutaj robisz? Czy to twój malec?
— O! nie. To chłopiec pani Weber, odpowiedział biedak z westchnieniem, które znaczyło: „Chciałbym doprawdy, żeby był moim”.
A zwracając się do kupca, dodał:
— Wybrałeś mu pan chociaż szerokie?.... Żeby mógł dobrze wyciągać palce..... To takie nieszczęście, kiedy się ma buty; które uciskają!
Poczciwiec spoglądał na swoje nogi z rozpaczą, która dowodziła, że chociaż jest na tyle bogatym, iż mógł kazać zrobić trzewiki podług miary malcowi pani Weber, nie miał jeszcze środków zamówić podobnych dla siebie.
Nakoniec, spytawszy się chłopca ze dwadzieścia razy, czy mu było dobrze, kazawszy mu pochodzić przed sobą, tupnąć nogą, biedak wyciągnął z przykrością dużą sakiewkę z wełny czerwonej, wydobył z niej kilka sztuk białych i wsunął je w rękę kupca z tą miną namysłu i powagi, jaką przybierają ludzie z gminu, kiedy idzie o wydanie pieniędzy.
— Którędy idziecie kolego?.... zapytał Jacka, wyszedłszy ze sklepu, tonem pełnym znaczenia, jak gdyby chciał powiedzieć: „Jeżeli pójdziesz tędy, to ja będę miał interes w drugą stronę”.
Jack, uczuwszy ten chłód a nie mogąc go sobie wytłómaczyć, odpowiedział:
— Dalipan ja sam nie wiem, którędy pójść..... Jestem wyrobnikiem u Eyssenbecka i szukam mieszkania niedaleko od mojej klatki.
— Eyssenbecka!.... rzekł Belizaryusz, który znał wszystkie fabryki przedmiejskie; nie łatwo to tam się dostać. Potrzeba mieć dobre książeczki:
Patrząc na Jacka, mierzył go oczami, a Jack z wyrażenia jego o dobrej książeczce zrozumiał wszystko. Spotkało go z Belizaryuszem to samo, co mu się zdarzyło z Rivalem. I on go również uważał za winnego kradzieży sześciu tysięcy franków.... Tak to oskarżenia, za niesprawiedliwe uznane, pozostawiają plany niestarte. Ale kiedy Belizaryusz dowiedział się o tem, co się stało w Indret, kiedy zobaczył świadectwo dyrektora, fizyognomia jego zmieniła się odrazu, a cudny grymas uśmiechu rozjaśnił jego twarz ziemistą, jak za dobrych dawnych czasów.
— Słuchaj Jacku, już późno szukać przekupnia snu[3]. Chodź do mnie, bo ja teraz jestem na swojem gospodarstwie, mam wielkie mieszkanie, w którem będziesz spał tej nocy... Ale jeżeli..... i ale jeżeli.... Mam ci nawet zrobić wspaniałą propozycyą..... Ale o tem pomówimy przy kolacyi.... Dalej w drogę.
I tak we trzech, Jack, Belizaryusz i chłopczyk pani Weber, którego nowe buciki paradowały po trotuarze, szli w górę przedmieścia od strony Ménilmontant, gdzie mieszkał kramarz przy ulicy Panoyaux. W drodze opowiadał Jackowi, że siostra jego w Nantes, zostawszy wdową, przybyła wraz z nim do Paryża, że on nie chodził już na prowincyę, że zresztą handel szedł nie źle.... A od czasu do czasu wśród opowiadania przerywał sobie, ażeby krzyknąć po swojemu: kapelusze! kapelusze! kapelusze!... idąc zwyczajną drogą, gdzie znały go wszystkie fabryki. Zanim doszli do celu, musiał wziąść na ręce malca pani Weber, który się skarżył łagodnie.
— Biedaczek! mówił Belizaryusz, on nie przyzwyczajony do chodzenia. Nie wychodzi nigdy, i dla tego to, chcąc go kiedy niekiedy zabrać ze sobą, kazałem mu zrobić tę piękną parę bucików podług miary.... Matki niema w domu dzień cały. Z zajęcia swojego jest ona roznosicielką chleba. Hej! hej! Zajęcie to bardzo męczące, a poczciwa kobieta bardzo odważna! Wychodzi ona o piątej rano, roznosi pieczywo aż do południa, wraca dla przekąszenia czegoś, a potem idzie znowu do swojej piekarni aż do wieczora. Dziecko zostaje w domu przez cały ten czas. Pilnuje go sąsiadka, a kiedy nikt nie może się nim zająć, sadzają go przed stołem przywiązanego do krzesła z powodu zapałek....
No, przybyliśmy.
Weszli do jednego z tych wielkich domów robotniczych, poprzecinanych tysiącem wązkich okien, poprzerzynanych długimi korytarzami, na których biedacy ustawiają swoje piecyki, swoje tłomoczki, słowem, wyrzucają nadmiar sprzętów ze swoich szczupłych mieszkań. Drzwi otwierają się na tę część wspólną, pozwalając widzieć izby pełne dymu i krzyków dziecięcych, W tej chwili jedzono obiad. Jack przechodząc patrzał na tych ludzi siedzących u stołu, oświetlonych świeczką a także słyszał stuk przyborów stołowych, grubej roboty na stole drewnianym.
— Smacznego apetytu, przyjaciele.... mówił kramarz.
— Dobry wieczór, Belizaryuszu, odpowiadały usta pełne, głosy wesołe, przyjacielskie. W niektórych miejscach było smutniej. Nigdzie ognia ani światła; matka i dzieci czatowały na ojca, oczekiwały, ażeby przyniósł w wieczór poniedziałkowy to, co mu pozostało z płacy sobotniej. Ponieważ izba kramarza była na szóstem piętrze, w głębi korytarza, Jack widział wszystkie te nieszczęśliwe mieszkania robotnicze, ściśnięte jak komórki w ulu, w którym przyjaciel jego zajmował wierzchołek. Ale poczciwy Belizaryusz mimo to wydawał się bardzo dumnym ze swego mieszkania.
— Zobaczysz, jak ja wybornie jestem umieszczony, Jacku, ile ja mam przestrzeni.... Tylko poczekaj.... Zanim wejdziemy do siebie, muszę oddać malca pani Weber.
Przed drzwiami, stykającemi się z jego mieszkaniem, poszukał klucza pod siennikiem, jak człowiek znający dobrze zwyczaje domu, poszedł prosto do pieca, gdzie skwierczał od południa posiłek wieczorny, zapalił świecę, a potem przywiązawszy dziecko na Wysokiem krześle przed stołem, włożywszy mu w ręce dwie pokrywy od rądli, ażeby się bawił.... powiedział:
— A teraz, uchodźmy prędko. Pani Weber niedługo wróci, a jestem ciekawy, co ona powie, zobaczywszy nowe obuwie u swego malca. To będzie rzecz bardzo zabawna.... Bo ona nie będzie się mogła domyśleć, zkąd by to mogło przyjść, niema sposobu, ażeby się domyśliła. W domu jest tyle ludzi, a wszyscy ją bardzo kochają!... No, nacieszymy się, nacieszymy.
I śmiał się naprzód, otwierając drzwi do swego pokoju, który był długą izbą na poddaszu, podzieloną na dwie przez coś w rodzaju oszklonej alkowy. Kaszkiety i kapelusze, w stos ułożone, oznajmiały rodzaj zajęcia lokatora, a nagie ściany opowiadały o jego ubóstwie.
— Ach! Belizaryuszu, zapytał Jack, więc ty już nie mieszkasz ze swemi rodzicami?
— Nie, odpowiedział kramarz cokolwiek zakłopotany, drapiąc się w głowę jak to było jego zwyczajem w podobnym wypadku; wiesz w licznych rodzinach nie zawsze zgoda panuje..... Pani Weber uznała, że to niesłusznie, iżbym pracował za wszystkich, nigdy dla siebie nie zarabiając. Ona mi doradziła żyć osobno..... Rzeczywiście od tego czasu zarabiam podwójnie, mogę utrzymać rodziców a nawet cokolwiek odłożyć. Winienem to pani Weber. To kobieta z głową — niema gadania!
Mówiąc to, Belizaryusz przygotowywał lampę, zatrudniał się obiadem, złożonym ze wspaniałej sałaty kartoflanej, przyprawionej śledziem wędzonym, nad którą pracował już od trzech dni, co sprawiło, że otrzymał marynatę smaku wybornego. Z szafy z drzewa białego wyjął dwa talerze z obrazkami, jedno nakrycie drewniane, drugie cynowe, chleb, wino, wiązkę rzodkwi i ustawiał to wszystko na kulawym bufecie, sfabrykowanym podobnie jak szafa przez przedmiejskiego stolarza. To przecież nie przeszkadzało kramarzowi być równie dumnym ze swoich sprzętów jak z izby i mówić w sposób absolutny: Bufet, Szafa — jak gdyby posiadał meble wzorowe.
— Teraz możemy usiąść do stołu — rzekł pokazując swoje nakrycie z miną tryumfalną; nakrycie prawdziwe, któremu rozpostarty dziennik służył za obrus, podkładający się swojemi rozmaitościami pod talerz Jacka, a przeglądem politycznym pomiędzy chleb a rzodkiewkę.
— A! do diaska, to niewarte wspaniałej szynki, którąś mi ofiarował tam na wsi.... Boże mój łaskawy, co to za szynka!... Nigdym nie jadł nic podobnego.
Bez pochlebstwa kartofle były również wyborne i Jack oddał im sprawiedliwość. Belizaryusz, uszczęśliwiony tem, że gość okazywał apetyt, dzielnie dotrzymywał mu placu, wypełniając ciągle obowiązki gospodarza, wstając co chwila, ażeby czuwać nad wodą gotującą się w popiele, albo żeby zemleć kawę pomiędzy krzywemi nogami.
— Wiesz co, Belizaryuszu, powiedział Jack, tyś się zupełnie urządził. Masz prawdziwe gospodarstwo.
— O! tu jest wiele rzeczy, które nie należą do mnie.....Pożycza mi ich pani Weber, zanim......
— Zanim, co Belizaryuszu?
— Zanim się poślubimy, powiedział kramarz odważnie, ale z podwójnymi wypiekami na policzkach. Potem widząc, że Jack nie żartował z niego, ciągnął dalej. Małżeństwo to jest sprawą umówioną między nami od dawnego czasu; wielkie to szczęście dla mnie, niespodziewane, że pani Weber zgodziła się pójść drugi raz za mąż. Ona była tak nieszczęśliwa z pierwszym mężem, prawdziwym zbójem, który pił, a napiwszy się, bił ją.... A czyż to nie grzech podnieść rękę na tak piękną kobietę!.... Zobaczysz ją zaraz, jak tylko wróci.... Ona tak odważna i tak dobra.... Ach! zaręczam ci, że jej bić nie będę, a jeżeli ona mnie bić zechce, nie powiem ani słowa.
— A kiedyż myślisz się ożenić? zapytał Jack.
— Ech! otóż to, chciałbym, żeby to było natychmiast. Ale pani Weber, która jest rozumem wcielonym, uważa, że przy dzisiejszej cenie artykułów żywności nie jesteśmy dosyć bogaci, ażebyśmy sami mogli prowadzić gospodarstwo i dla tego chciałaby, ażebyśmy mieli towarzysza.
— Towarzysza?
— Tak jest, do diaska....Robi się to często na przedmieściu, kiedy się jest biednym. Wyszukuje się towarzysza kawalera albo wdowca, który dzieli strawę i wydatki. Daje mu się mieszkanie, żywi go się, opiera, a to wszystko na koszt wspólny. Rozumiesz? Co to za oszczędność dla wszystkich! Kiedy jest dla dwojga, to i dla trojga....Cała trudność w tem, żeby znaleźć dobrego towarzysza, kogoś poważnego, czynnego, któryby nieporządku w domu nie robił.
— No, a ja, Belizaryusz? Czybyś mię uważał za dosyć poważnego? Czybym nieprzypadł do gustu?
— Doprawdy, zgodziłbyś się na to Jacku? Od godziny już o tem myślę, ale nie śmiałem ci o tem mówić.
— A dla czego?
— Do diaska! posłuchaj..... U nas tu tak biednie.... My będziemy prowadzić tak małe gospodarstwo.... Być może, że nasz zwyczajny tryb życia będzie za nadto skromny dla mechanika, który ma zarabiać sześć albo siedem franków dziennie.
— Nie, nie, Belizaryuszu. Zwyczajny tryb nie będzie dla mnie nigdy zbyt skromny. Ja muszę robić wielkie oszczędności, muszę być bardzo roztropnym, bo także myślę się żenić.
— Doprawdy?.... Ależ w takim razie nie mógłbyś żyć z nami.... powiedział kramarz zasmucony.
Jack zaczął się śmiać i wytłomaczył mu, że jego małżeństwo nie może się odbyć wcześniej, jak za cztery lata, i to pod warunkiem, że do tej chwili będzie bardzo pracował.
— W takim razie rzecz skończona. Ty to będziesz towarzyszem, towarzyszem stałym i prawdziwym..... Co to za szczęście, żeśmy się spotkali!.... Kiedy sobie pomyślę, że gdyby mi się było nie zachciało kupić obuwia małemu.... Sza!... Baczność!... Otóż pani Weber wraca. To będziemy się śmiać!
Potężny krok męzki, silny i przyśpieszony wstrząsał schody i poręcz. Dziecię usłyszało go bezwątpienia, gdyż wydało beczenie młodego cielaka, stukając o stół pokrywami od rondli.
— Jestem, jestem, mój drogi. Nie płacz kochanku, wołała roznosicielka pieczywa, pocieszając dziecko zgłębi korytarza.
— Słuchaj.... powiedział pocichutku Belizaryusz.

Posłyszano, jak drzwi się odmykały, potem nastąpił wykrzyk, a z nim śmiech młody i dźwięczny. Belizaryusza przez cały ten czas fałdowała się i marszczyła z ukontentowania.
Ta hałaśliwa wesołość, którą, cienkie ściany przeprowadzały przez całe piętro, zbliżała się do obu przyjaciół i weszła nareszcie na poddasze pod postacią wysokiej i silnej, prostej kobiety, od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, owiniętej w jedną z tych długich bluz z fartuchem, za pomocą których roznosicielki pieczywa zabezpieczają się od mąki. Bluza pani Weber uwydatniała kibić tęgą i wciętą.
— Ach! żartownisiu, żartownisiu, powiedziała wchodząc z dzieckiem na ręku..... To ty zrobiłeś tę farsę..... Ale jakżeż ten chłopiec jest dobrze obuty!
Śmiała się a śmiała, mając łzy w kątach oczu.
— A ona, nie złośliwa, co?.... powiedział Belizaryusz, śmiejąc się także do rozpuku..... Jakże ona mogła zgadnąć, że to ja zrobiłem.
Po uśmierzeniu tej wielkiej radości pani Weber usiadła przy stole, wzięła sobie filiżankę kawy w coś, co mogło być dawniej musztardniczką; potem przedstawiono jej Jacka, jako przyszłego towarzysza. Muszę wyznać, że pomysł ten przyjęła początkowo z pewną niechęcią; ale kiedy się dobrze przypatrzyła ubiegającemu się o tę najwyższą godność, kiedy się dowiedziała, że Jack i Belizaryusz znają się od dziesięciu już lat i że ma przed sobą bohatera sławnej historyi o szynce, którą jej tyle razy opowiadano, twarz jej pozbyła się wyrazu nieufności. Wyciągnęła rękę do Jacka.
— No, widzę, że tą razą Belizaryusz się nie pomylił..... Ponieważ go pan znasz, to wiesz, że on Bogu ducha winien. Sprowadził mi już jakie pól tuzina towarzyszów, z których najlepszy nie wart był powrozu do powieszenia go. Ale że on jest dobry, więc temu nic nie winien. Gdybym ja panu opowiedziała, ile cierpień wyrządziła mu jego rodzina! Była to ofiara, było to bydlę juczne; żywił wszystkich, a nie miał nic za to prócz obelg.
— Ach! pani Weber.... rzekł poczciwy kramarz, który nie lubił słuchać, kiedy źle mówiono o jego krewnych.
— No, cóż znowu pani Weber?...
Muszę przecież wytłomaczyć towarzyszowi, dla czegom cię oddzieliła od tego plemienia; bez tego zdawałoby się, że robiłam to z interesu, jak tyle innych kobiet. Jakżeż, czyż nie jesteś teraz szczęśliwszym, kiedy żyjesz osobno, kiedy praca twoja przynosi ci trochę korzyści?
Odwróciwszy się do Jacka, mówiła dalej:
— Daremne moje starania — wyzyskują go jeszcze ciągle. Co pan chcesz! Nasyłają na niego najmłodszych, bo cała litania tych dzieci kędzierzawych, które już mają palce zakrzywione, jak ten stary żyd, ojciec Belizaryusza. Przychodzą tutaj, kiedy mnie niema, i zawsze znajdą sposób wynieść cokolwiek. Mówię panu to wszystko, ażebyś mi pomógł w bronieniu go przeciw innym i przeciw niemu samemu, temu łotrowi ze zbyt dobrym sercem.
— Możesz na mnie liczyć pani Weber.
Wtedy zajęto się pomieszczeniem towarzysza. Zgodzono się, że aż do chwili małżeństwa żyć będzie z Belizaryuszem, spać w tym samym pokoju, na łóżku pasowem. Jeść będą, wspólnie, a Jack płacić ma co sobotę. Po ślubie pomyślą o mieszkaniu wspanialszem i bliższem Eyssedecków.
Podczas rozprawy nad temi wielkiemi kwestyami, pani Weber ze śpiącem dzieckiem na ręku słała łóżko dla towarzysza, sprzątała nakrycie, myła zastawę; Belizaryusz zaczął szyć kapelusze, a Jack, nie tracąc ani chwili, poukładał na kupę książki doktora Rivala w kącik bufetu z białego drzewa, jak gdyby przez to zajmował to robotnicze mieszkanie i dostrajał się do tych poczciwych ludzi, co go otaczali.
Na kilka dni przedtem, kiedy jeszcze był w Etiolles, wielce się zdziwił, gdy mu powiedziano, że z zapałem rozpocznie swoje robotnicze życie, nie czując ani upokorzenia, ani zmęczenia i że powróci do swego piekła z sercem wesołem. A jednak tak stało się właśnie. Tak, bezwątpienia, bo trzeba było przejść piekło po raz drugi, ale Eurydyka oczekiwała go na końcu, cierpliwa i ubrana w welon narzeczonej; on wiedział o tem, a ten cel jego wysiłków i trudów uprzyjemniał mu drogę.
Nowa jego pracownia na ulicy Oberkampf przypominała mu Indret, z mniejszą jedynie wspaniałością. Ponieważ miejsca brakowało, w tej samej sali utworzono trzy piętra warsztatów i machin. Jacka pomieszczono na samym wierzchu pod oszkleniem, dokąd zmięszane wznosiły się wszystkie hałasy pracowni i kurz. Kiedy się oparł o poręcz, wzdłuż tej galeryi, przy której pracował, widział straszliwą machinę ludzką ciągle w ruchu, kowali przy ogniu, mechaników przy swych narzędziach, a na dole pewną liczbę robotnic, zajętych pracą drobiazgową, a odzianych w bluzy, które im nadawały pozór młodych czeladników.
Gorąco dusiło, tembardziej, że nie czuć tu było, jak w Indret, przestrzeni i wiatru w około izb ogrzanych do zbytku, ale przeciwnie wiedziano, że ogromna ta budowla ściśnięta jest fabrykami, wyrównana od ulicy, okno przy oknie z innemi, uciążliwemi rękodzielniami. Nic to nie szkodziło; odtąd, Jack dostatecznie się uzbroił, ażeby znieść wszystko, wzniósł się nad trudności swego zajęcia, tak że w pracowni dominował on nad tłumem robotników, których wysiłki dostawały się do jego uszów, jak dźwięki pod sklepieniem katedry. Uważał on swoje stanowisko za przejściowe, odbywał roboty sumiennie, ale myśl jego była zawsze gdzieindziej.
Inni towarzysze spostrzegli to wkrótce. Widzieli oni, że żyje osobno i że jest obojętny na ich sprzeczki i współzawodnictwo. Spiski przeciwko małpie albo zastępcy, bójki przy wyjściu, nowozaciężni opłacający wstępne, przesiadywanie w kunach, pocieszeniach, w minach pieprznych, miały w Jacku widza obojętnego, który nie dzielił wraz z innymi ani radości, ani nienawiści. Nie słyszał on ani skarg głuchych, ani ryków, rozruchów na tem wielkiem przedmieściu, ginącem jak Ghetto w mieście wspaniałem i odbijające swemi łachmanami cały blask zbytku, który je otaczał.... Nie słyszał teoryj socyalistycznych, które nędza podszeptuje wydziedziczonym a żyjącym zbyt blizko tych, którzy posiadają, ażeby nie pragnąć powszechnego przewrotu, co w jednej chwili zmienia ich najniższe położenie. Historya i polityka, wykładane na cynkowym stoliku przez Szramę, wielkiego Ludwika albo Franciszka Butelkę, również go nie rozgrzewały jak pomięszane z historyą zeszyty groszowe, dramata lub romanse Dumasa, których wszyscy bohaterowie wychodzą z Ambigu. Nie powiem, żeby towarzysze czuli przyjaźń dla niego, ale go szanowali.
Na pierwsze żarty, zbyt silne, odpowiedział spojrzeniem tak jasnem, spojrzeniem blondyna, ostrem i stanowczem, które żartownisiów do milczenia zmusiło; a nadto wiedziano, że przychodził od giserów, których bójki sławne są wśród mechaników.
W oczach mężczyzn wystarczało to, ażeby go uczynić prawie sympatycznym; w oczach kobiet posiadał on inny powab, a mianowicie blask, jakim się otaczają ci, którzy kochają i są kochani. Długą elegancką kibicią, wyprostowaną obecnie w skutek natężenia woli, ubraniem starannem, sprawiał on na robotnicach, które czytały Tajemnice Paryża, wrażenie księcia Rudolfa, poszukującego Kwiatu Maryi. Ale biedne dziewczęta daremnie posyłały mu zwiędłe uśmiechy, kiedy przechodził przez ich kącik w pracowni, pełen paplaniny, zawsze ożywiony dramatem jakimś, ponieważ prawie wszystkie miały kochanków w fabryce a związki takie sprowadzały zazdrości, zerwania i ustawiczne zajścia. W chwili śniadania, kiedy na brzegu warsztatu spożywały chudą swą ucztę, zapalały się rozprawy pomiędzy temi stworzeniami, które nie zrzekały się swojej kobiecości, ubierały się do pracowni jakby na bal i na przekór opiłkom żelaznym, kurzowi i brudom zachowywały w swych włosach wstążki, szpilki, błyszczącą resztę kokieteryi.
Wychodząc z fabryki, Jack oddalał się szybko i zawsze sam. Spieszno mu było wrócić do mieszkania, zrzucić bluzę robotnika i zmienić zatrudnienia. Otoczony książkami, podręcznikami szkolnymi, na brzegu których lata dziecinne wiele wspomnień zostawiły, rozpoczynał swe zajęcie wieczorne i za każdą razą dziwił się łatwości, która ztąd pochodziła, że najmniejszy wyraz klasyczny obudzał w nim dawniej wyuczone lekcye. Był on uczeńszym niż sądził. Niekiedy jednakże powstawały niespodziewane trudności pomiędzy wierszami; wzruszającą to było rzeczą widzieć tego dużego chłopaka, którego ręce traciły formę z dnia na dzień pod ciężarem wahadła, jak natężał siły dla utrzymania pióra, jak niem wstrząsał, jak rzucał niekiedy w przystępie bezwładnego gniewu. Obok niego Belizaryusz szył daszki do kaszkietów albo słomę na kapelusze letnie, w milczeniu religijnem, w zdumieniu dzikiego, towarzyszącego praktykom czarodziejskim. Pot go oblewał z powodu wysiłków, jakie robił Jack, ruszał językiem, niecierpliwił się, a kiedy towarzysz pokonał trudności jakiego ustępu, to on także podnosił głowę z miną zwycięzką. Szelest grubej igły kramarza, przepychanej przez grubą słomę, pióro studenta, skrzypiące po papierze, jego grube i ciężkie słowniki napełniały poddasze atmosferą pracy i zdrowia; a kiedy Jack podnosił oczy, to spostrzegał naprzeciw siebie po za szybami światła lamp pracowniczych cienie zajęte robotą, przedłużające odważnie długie czuwanie, to jest stronę odwrotną nocy paryzkiej, wszystko to, co błyszczy w głębi jego podwórza, kiedy bulwary się oświetlają.
Około wieczoru, pani Weber, ułożywszy do snu i uśpiwszy swego malca, ażeby zaoszczędzić sobie węgli i oliwy, przychodziła pracować obok swoich przyjaciół. Naprawiała ona odzież, Belizaryusza i towarzysza. Ułożyli się już, że małżeństwo odbędzie się na wiosnę, ponieważ zima jest dla biednych pełna kłopotów i niepokojów. Tymczasem oboje zakochani pracowali odważnie, jedno obok drugiego, co jest także rodzajem zalotów. Zamierzali już teraz prowadzić gospodarstwo we troje; ale zdawało się, że Belizaryuszowi jeszcze czegoś brakowało, gdyż siedząc obok roznosicielki pieczywa, przybierał postawę melancholijną, wydawał westchnionia głuche i ochrypłe, jakie naturaliści zauważyli u żółwiów afrykańskich, wzdychających pod swą ciężką skorupą podczas sezonu miłosnego. Od czasu do czasu próbował on wprawdzie brać rękę pani Weber i trzymać ją przez czas jakiś w swojej, ale ona uważała, że robota się przez to opóźniała; to też zadawalniali się tem tylko, iż miarowo wyciągali swoje igły, rozmawiając po cichu między sobą z tym świstem, jaki wydaje głos gruby chcący się przytłumić.
Jack nie odwracał się z obawy, ażeby ich nie żenować, a w ciągu pisania myślał sobie: „jakże oni są szczęśliwi! ”
On szczęśliwym był tylko w niedzielę, w dzień pobytu w Etiolles.
Nigdy kokietka nie miała tyle starań o sobie, jakie podejmował Jack rankiem przy świetle lampy. Pani Weber przygotowywała mu naprzód czystą bieliznę, pańskie jego ubranie porządnie ułożone na poręczy krzesła. Potem były w użyciu cytryna i pumyks dla zatarcia znamion pracy. Pragnął, ażeby nic w nim nie przypominało robotnika, jakim był w ciągu tygodnia. Wtedy to robotnice od Eyssenbecka mogłyby go wziąść za księcia Rudolfa, gdyby go widziały wychodzącego.
Rozkoszny to był dzień, bez godzin, bez minut zapełniony szczęśliwością nieprzerwaną. Cały dom Jacka oczekiwał, przyjmował: piękny ogień zapalony w sali, bukiety na kominku i wesołość doktora i wzruszenie Cecylii, której sama obecność przyjaciela wydobywała na twarz rumieniec przeciągłego pocałunku. Jak niegdyś, kiedy byli dziećmi, tak i teraz odbywał on lekcye w obec niej, a wzrok intelligentny młodej dziewczyny dodawał mu odwagi i pomagał do zrozumienia. Rivals poprawiał zadania tygodniowe, wyjaśniał je, zadawał inne; a nauczyciel był w tej mierze równie odważny jak uczeń, ponieważ to popołudnie niedzielne, z wyjątkiem nieprzewidzianych wizyt, stary lekarz poświęcał wyłącznie prawie na to, ażeby biorąc do ręki książki swojej młodości objaśniać je i robić do nich przypiski na użytek początkującego. Po skończeniu lekcyi, kiedy czas na to pozwalał, wychodzili do lasu, ogołoconego z liści, zwarzonego od mrozu, drżącego i trzeszczącego, w którym biegały przestraszone króliki i wypłoszone sarny bez ochrony.
Była to najpiękniejsza chwila dnia.
Poczciwy doktór, naumyślnie zwalniając kroku, pozwalał się wyprzedzić młodzieży, idącej pod rękę, żywej i zwinnej, dręczonej zwierzeniami, które żenowała cokolwiek jego dobroduszność naiwna. On zbyt, prędko byłby im dogodził, a oni znajdowali się jeszcze w tych szczęśliwych chwilach, kiedy miłość składa się więcej z przeczuć, aniżeli ze słów. Jednako opowiadali sobie o tygodniu minionym, ale z długiemi przerwami milczenia, które stanowiły jakby muzykę, akompaniament do tej harmonii dyskretnej a namiętnej.
Ażeby przejść do tej części lasu, którą nazywano Wielki Sénar, mijano domek w Olszynach, w którym doktór Hirsch przebywał kiedyniekiedy, ażeby robić dalsze doświadczenia nad własnościami leczniczemi wonności. Można było powiedzieć, że palono tam wszystkie balsamy lasu i pól, tak dym wznoszący się był gęsty i ściskał gardło swoim ostrym aromatem.
— Ach! ach!.... truciciel przybył — mówił Rivals do dzieci.... Czy wy czujecie jego kuchnię szatańską?
Cecylia chciała, żeby zamilczał:
— Strzeż się dziadku, mógłby posłyszeć.
— A! niech sobie słyszy.... Czy ty myślisz, że ja go się boję?... Niema niebezpieczeństwa, jeżeli się ruszy! Od dnia, w którym chciał mi przeszkodzić, żebym nie poszedł do naszego przyjaciela Jacka, wie on, że stary Rivals ma jeszcze pięść silną.
Ale napróżno tak mówił, dzieci rozmawiały ciszej, szły prędzej, mijając Parva domus. Czuły one, że nic w nim dla nich nie było dobrego, i niejako odgadywały wzrok zjadliwy, jaki zdawały się rzucać na nich okulary doktora Hirscha, czatującego po za spuszczonemi żaluzyami. A zresztą, czegóż się mieli obawiać, szpiegostwa tego idyoty? Czyż nie wszystko było skończone pomiędzy Argentonem a synem Karoliny? Od trzech miesięcy nie widzieli się już, żyli oddzieleni ustawiczną myślą nienawiści, która codzień bardziej oddalała ich od siebie, jak dwa brzegi, które wyżłabia woda, zwracając się bez ustanku od jednego ku drugiemu. Jack zanadto kochał swą matkę, ażeby się na nią gniewać za jej kochanka, ale odkąd miłość dla Cecylii nauczyła go godności, nienawidził tego kochanka, czynił go odpowiedzialnym za błąd kobiety słabej, przykutej łańcuchem, gwałtem, tyranią, wszystkiem, co oddala duszę dumną i niezależną. Karolina, obawiając się scen i wyjaśnień, wyrzekła się myśli pogodzenia tych dwu ludzi. Nie mówiła już z Argentonem o swym synu, tylko pokryjomu naznaczała mu schadzki.
Dwa czy trzy razy nawet przyjechała fiakrem zakwefiona do pracowni na ulicę Oberkampf i wywoływała Jacka, tak że towarzysze jego mogli go widzieć rozmawiającego z kobietą młodą, wystrojoną cokolwiek krzykliwie. Rozeszła się pogłoska, że on miał kochankę, dyablo szykowną. Winszowano mu jej, widziano w tem jeden z tych dziwnych ale dosyć częstych związków, przez które pewne gąsiennice, które wyszły z przedmieścia, stawszy się bogatemi i poszukiwanemi, wracają do swego rodzinnego strumyka. Było to skutkiem spotkania na jakimś baliku pod rogatkami, na który pani poszła dla szyku albo też przejażdżki po cyrkułach ubogich. Robotnicy tam ubierają się lepiej od innych, mają minę buńczuczną, spojrzenie pogardliwe i roztargnione, jak ludzie, których wybrały królowe.
Dla Jacka podejrzenia te podwójną były zniewagą; nie zakomunikował ich przecież Karolinie, ale żeby zapobiedz jej przyjazdom, powiedział, że regulamin pracowni zabrania całkowicie wychodzić podczas godzin pracy. Odtąd widywali się tylko bardzo zdaleka, w ogrodach publicznych, a przedewszystkiem w kościołach, gdyż Karolina, jak wszystkie jej podobne, starzejąc się, została dewotką w skutek nadmiaru bezczynnej uczuciowości a także w skutek zamiłowania wystaw, ceremonij, w skutek potrzeby zadość uczynienia ostatnim próżnościom pięknej kobiety, kiedy się pochyla na klęczniku u wejścia do chóru w dnie, w które bywa kazanie.
W czasie tych rzadkich i krótkich spotkań Karolina według zwyczaju gadała cały czas, chociaż z miną smutną, cokolwiek zmienioną. Mówiła jednak, że jest bardzo spokojna, szczęśliwa, pełna ufności w przyszłość literacką Argentona.... Ale dnia pewnego, kończąc jednę z rozmów, kiedy wychodzili z kościoła Panteonu, powiedziała do niego z pewnym zakłopotaniem:
— Jacku, czybyś ty nie mógł..... Wyobraź sobie, nie wiem jakim sposobem czy się nieobrachowałam, czy przerachowałam, dość, że mi nie starczy pieniędzy, ażeby dociągnąć do końca miesiąca. Nie śmiem go o nie prosić, interesa mu idą źle. Choruje z tego biedny przyjaciel.... Czy nie mógłbyś mi pożyczyć choćby na kilka dni.....
Nie pozwolił jej dokończyć. Odebrał właśnie swoją zapłatę i zarumieniony złożył ją w ręce swej matki. Potem, kiedy już wyszli na światło na ulicę, zauważył to, czego nie widział w zaciemnionym kościele, to jest ślady rozpaczy na tej twarzy uśmiechniętej, bladość poprzerzynaną prążkami czerwonemi, z których można było poznać, że świeżość znika, roztapiając się w strumieniach łez. Ogarnęła go litość głęboka.
— Wiesz matko, jeżeli jesteś nieszczęśliwa.... Przecież ja jestem.... Przyjdź do mnie byłbym tak dumny, tak zadowolony, gdybym cię miał u siebie!
Zadrżała.
— Nie, nie, to niepodobna, odpowiedziała po cichu. On jest zbyt znękany w tej chwili. Nie byłoby to szlachetnie.

Oddaliła się pośpiesznie, jak gdyby się obawiała uledz jakiejś pokusie.

V.
Jack na gospodarstwie.

Było to rankiem, w lecie, w Menimontante, w mieszkanku przy ulicy Panoyaux. Kramarz i jego towarzysz już wstali, chociaż ledwie co świt się zrobił. Jeden chodzi tam i sam, kulejąc i robiąc jaknajmniej hałasu, ustawia, zamiata, czyści trzewiki; cud to prawdziwy, jak ta istota z pozoru ciężka, jest zręczna, lekka, uważna, ażeby nie przeszkodzić swemu dzielnemu towarzyszowi, siedzącemu przy otwartym oknie, pod niebem porannem czerwca, pod niebem odznaczającem się delikatnym błękitem, nakrapianym różowemi plamami, o ile niebo to widzieć można było na przedmiejskiem podwórzu z pośród tysiąca kominów. Ile razy Jack odrywał oczy od książki, spostrzegał przed sobą dach cynkowy wielkiej metalurgicznej fabryki. Kiedy słońce wejdzie staje się on strasznem zwierciadłem, odbijającem światło w sposób nieznośny. W tej chwili świt odbłyska na nim zarysami niepewnymi i łagodnymi tak dalece, że wysoki komin, wznoszący się ze środka budynku, umocowany długiemi linami, przywiązanemi do sąsiedzkich dachów, wydaje się masztem jakiegoś statku, płynącego po wodzie błyszczącej i ciężkiej. Na dole pieją koguty, w swych kojcach, które przedmiejscy handlarze ustawiają w kącie szop ogrodów. Do piątej godziny nie słychać innego hałasu; nagle rozlega się krzyk:
— Pani Jakubowo, pani Mateuszowo, chleb!
To sąsiadka Jacka rozpoczyna swe kursa, mając fartuch napełniony pieczywem rozmaitej wielkości, pachnącem jeszcze ciepłem, przechodzi przez korytarze, schody i w kącie drzwi, w którym są zawieszone flaszki na mleko, kładzie chleb, wołając po imieniu swoje kundmanki, którym służy za budzicielkę, gdyż zawsze wstaje pierwsza na przedmieściu.
— Chleb!
Jest to krzyk życia, wezwanie wymowne i potężne. To posiłek dzienny, chleb trudny do zarobienia, który czyni dom wesołym a stół ożywionym. Potrzeba go do sakw ojca, do szkolnego koszyczka dziecka, do kawy rannej i do zupy wieczornej.
— Chleb! Chleb!
Karby na drzewie skrzypią pod długim nożem roznosicielki. Jeszcze jeden karb, jeszcze jeden dług, a dni pracy dobrze zostaną użyte, zanim się ukończą. Mniejsza oto! Żadna chwila w dniu nie dostarczy takiego wrażenia, jak ta. Jest to przebudzenie wraz z apetytem, instynktem zwierzęcym, gęba otwiera się w tejże chwili co i oczy. To też na wezwanie pani Weber, która to wchodzi, to schodzi, którą można śledzić po wszystkich piętrach, dom się budzi, drzwi się otwierają, wesołe stukania rozbrzmiewają, po schodach, dzieci wydają okrzyki tryumfu i wracają niosąc w ręku bochenki większe od siebie, z tym ruchem Harpagona ściskającego swoją szkatułę, jaki zauważycie u wszystkich biedaków, wychodzących od piekarza, a który daje wysokie wyobrażenie o tem, co to jest chleb.
Wkrótce wszyscy są już na nogach. Przed Jackiem z drugiej strony fabryki otwierają się okna, niezliczone okna, wszystkie te, w których on nocą widzi światło, a które w tej chwili pozwalają mu widzieć tajemnice ich pracowitego ubóstwa. Przy jednem siada właśnie smutna kobieta, pracująca przy maszynie do szycia, z pomocą swojej córeczki, która podaje jej kawałki materyi. Przy drugiem młoda dziewczyna, już uczesana, bezwątpienia jakaś pracownica z magazynu, schyla się ażeby ukroić chleba na skromne swe śniadanie, obawiając się okruszynami zabrudzić pokoju zamiecionego o świcie. Dalej jest rama poddasza, na której buja się małe zwierciadełko zawieszone, a które zaraz po wschodzie słońca zasłania się czerwoną firanką, z powodu okropnego odbijania się światła od cynku. Wszystkie te mieszkania ubogich otwierają się na odwrotną stronę ogromnego domu, na tę stronę, ku której zwracają się piętra, spływają zlewy, biegną wężykowato szczeliny budowy i lufty kominów. Czarno tu i brzydko. Ale student nie smuci się tem. Jedna tylko rzecz go obchodzi, mianowicie słyszy głos jakiejś staruszki, która codziennie i tymże samym tonem wypuszcza w powietrze ranne, pozbawione jeszcze hałasów ulicznych, zawsze jedno i to samo zadanie, smutne jak skarga jakaś: „Osoby, które są teraz na wsi, muszą być bardzo szczęśliwe”. Do kogóż to mówi ta biedna staruszka? Do nikogo, do wszystkich, do siebie samej, może do kanarka, którego klatkę ozdobioną świeżą zielonością, zawiesza na swojej żaluzyi, może do wazoników z kwiatami ustawionych na futrynie. Jack podzielał jej zdanie i chętnieby wraz z nią wyrażał swą opłakaną żałość, gdyż pierwsza jej myśl, odważna i czuła, zawsze zwraca się ku spokojnej uliczce wiejskiej, ku tym drzwiczkom zielonym, gdzie są wypisane na blasze słowa: Dzwonek do lekarza. Otóż wtedy, kiedy on sobie tak marzył, zapominając na chwilę o swej wściekłej pracy, daje się słyszeć na schodach szelest sukni jedwabnej, klucz obraca się gwałtownie w zamku.
— Na prawo, woła Belizaryusz, zabierający się do robienia kawy, klucz zwraca się na lewo.
— Ależ na prawo, na prawo.
Klucz zwraca się coraz bardziej na lewo. Kramarz zniecierpliwiony idzie otworzyć, z maszynką do kawy w ręku; Karolina wpada do pokoju. Belizaryusz zdziwiony tym najazdem falban, piór, koronek, kłania się uroczyście, skacze na krzywych swych nogach, szura po podłodze z entuzyazmem, podczas gdy matka Jacka, nie poznając tej dziwacznej istoty jaka staje przed nią, przeprasza i cofa się do drzwi.
— Przepraszam pana.... pomyliłam się.
Na dźwięk tego głosu Jack podnosi głowę i zrywa się....
— Ależ nie, mamo, nie mylisz się.
— Ach! mój Jacku, mój Jacku.
Rzuca mu się na szyję, chronić się pod opieką jego ramion.
— Ratuj mnie Jacku, broń mnie.... Ten człowiek, ten niegodziwiec, któremu wszystko oddałam, wszystko poświęciłam, moje życie, życie mego dziecka, on mnie bił, tak jest, dopiero co mnie wybił.... Dziś rano, kiedy po dwu nocach, spędzonych po za domem, powrócił, chciałam mu zrobić kilka uwag. Miałam do tego prawo, zdaje mi się..... Wtedy ten niegodziwiec wpadł w gniew straszny i podniósł rękę na mnie, na mnie, na m......
Koniec zdania zgubił się w wylewie łez i łkań okropnych. Od pierwszych słów nieszczęśliwej kobiety, Belizaryusz usunął się dyskretnie, zamykając tę scenę familijną. Jack, stojąc przed matką, patrzy na nią pełen zgrozy i litości. Jakżeż się ona zmieniła, jakżeż blada! W poranku dnia, przy wschodzie słońca, zalewającego całą izdebkę, ślady czasu wydają się głębsze na jej twarzy, a włosy białe, których nie starała się ukryć, błyszczą na jej skroni. Nie myśląc nawet o otarciu łez, mówi pośpiesznie, opowiada wszystkie swoje zarzuty przeciwko człowiekowi, którego porzuciła bez rozwagi na chybił trafił, gdyż ma ich tak dużo, że one muszą tłoczyć się w jej ustach i czynią ją zająkliwą.
— Ach! ileż ja wycierpiałam, mój Jacku, od lat dziesięciu! Jak on mnie zranił, jak poszarpał.... To potwór, mówię ci.... Przepędza życie w kawiarni, w piwiarniach, gdzie są kobiety. Tam to oni piszą teraz swój dziennik. To też dobrze wygląda..... Ostatni numer jest taki pusty!.... Wiesz, kiedy przyszedł do Indret, ażeby przynieść pieniądze i ja tam także byłam, miałam wieś przed sobą, pragnęłam bardzo cię widzieć! Ale co chcesz — pan nie pozwolił. Czyż można być gorszym — powiedz? On tobą tak pogardza, on na ciebie tak się gniewa, że się obchodzisz bez niego. Tego przedewszystkiem nie może ci darować.... A jednak nawymawiał ci chleb, który jadłeś u niego. On taki sknera....Czyż chcesz, ażebym powiedziała jeszcze jedną rzecz, którą ci zrobił? Nigdybym ci o tem nie powiedziała. Ale dzisiaj wszystko się przebrało. Otóż, miałam ja dziesięć tysięcy franków dla ciebie, które „dobry przyjaciel” dał mi na tę sprawę w Indret! On włożył je w swój Przegląd, tak jest mój drogi, w swój Przegląd.... Och! wiem dobrze, że on chciał zrobić gruby interes, ale te dziesięć tysięcy franków wsiąkły jak tyle innych, a kiedym go się zapytała, czy on zda z nich przed tobą rachunek, gdyż bądź co bądź w twojem położeniu pieniądze te oddałyby ci wielką przysługę, to wiesz co zrobił? Oto podał mi długi spis wszystkich wydatków na ciebie, na twoje utrzymanie, żywienie, ubranie, przez cały czas w Etiolles i u Roudica. Było tego na jakie piętnaście tysięcy franków. Ale, jak powiada, on nie wymaga zwrotu reszty. To wspaniałomyślnie, co?.... A jednak ja wszystko zniosłam; jego niesprawiedliwość, jego złośliwość i wściekłość, jaka go opanowała z twojej przyczyny, niegodny sposób, w jaki mówił ze swymi przyjaciółmi o tej sprawie w Indret, jak gdyby niewinność twoja nie była uznana, ogłoszona; tak jest nawet to zniosłam, ponieważ wszystko, co mogli powiedzieć, nie przeszkadzało mi kochać ciebie, myśleć o tobie sto razy dziennie. Ale pozostawić mnie dwie nocy wśród wszystkich udręczeń zazdrości, przenieść nade mnie jakąś tam komedyantkę, jakąś kobietę upadłą, z przedmieścia Saint-Germain (zdaje się, że wszystkie te hrabiny oszalały dla niego); wymówki moje przyjmować z miną pogardliwą, ze wzruszeniem ramion i w przystępie gniewu ośmielić się mnie uderzyć, mnie, mnie, Idę de Barancy! Zanadto to było dla mojej dumy, dla miłości własnej. Ubrałam się, wzięłam kapelusz. Potem stanęłam przed nim i powiedziałam mu tak: „Popatrz na mnie dobrze, panie Argenton, widzisz mnie po raz ostatni w życiu, opuszczam pana, odchodzę z mojem dzieckiem. Życzę panu znaleźć inną Karolinę; ja mam już dosyć.” Wtedy odeszłam i otóż jestem.
Jack wysłuchał jej łez do końca nie przerywając, bledniejąc tylko przy każdem wyjawieniu bezeceństwa, a taki wstyd za nią opanował go, po tem, co mu opowiedziała, że nie śmiał na nią patrzeć. Kiedy skończyła, wziął ją za rękę i z wielką łagodnością, czułością, ale i powagą, posiedział:
— Dziękuję ci, mamo, żeś przyszła..... Jednej mi tylko rzeczy do mojego szczęścia brakowało, do godności mojej, to jest ciebie. Teraz już cię mam, trzymam, posiadam, niczegom też nie mógł więcej pragnąć. Tylko uprzedzam, że cię już nie puszczę.
— Ja miałabym odejść, ja! Powrócić do tego człowieka!.... Nie, mój Jacku, z tobą tylko, z tobą, we dwoje..... Wiesz, com ci powiedziała, że przyjdzie kiedyś dzień, kiedy potrzebować cię będę. Dzień ten nadszedł, nie skarżę się na niego, przysięgam ci....
Po uściskaniu syna wzruszenie jej rozpraszało się powoli, przechodziło w głębokie westchnienie, jak to bywa u dzieci, które dużo płakały.
— Zobaczysz mój Jacku, jak piękne życie wieść będziemy. Bo ja ci winna jestem, spóźnione staranie i czułości. Nie bój się, spłacę swój dług. Nie mogę ci powiedzieć, jak się czuję wolną, jak swobodnie oddycham! No pokój twój jest bardzo ciasny, bardzo nagi, bardzo smutny, prawdziwa psia buda. Otóż odkąd jestem tutaj, zdaje mi się, że weszłam do raju.
Ta trochę za lekka ocena jego mieszkania, które z Belizaryuszem uważali za wspaniałe, nabawiła Jacka niepokoju co do przyszłości, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tem. Zaledwie pół godziny pozostawało mu do chwili udania się do pracowni, a potrzeba było zdecydować i ustalić tyle rzeczy, że nie wiedział, od czego zacząć; poszedł naprzód poradzić się kramarza, który ciągle jeszcze mierzył krokami korytarz i mierzyłby go tak do wieczora, nie śmiejąc ani razu zasztukać, ażeby się dowiedzieć, czy konferencya skończona.
— Słuchaj, co mi się zdarza, Belizaryuszu. Matka moja ma mieszkać wraz ze mną, jakże my się urządzimy?
Belizaryusz zadrżał na myśl, która mu naprzód skreśliła w głowie: „On nie będzie już mógł być towarzyszem. Małżeństwo znowu się odroczy”. Nie dał po sobie poznać rozczarowania i myślał tylko nad wybawieniem przyjaciela z kłopotu. Umówili się, że ponieważ ich mieszkanie najlepszem było z tych, które wychodziły na sień, zajmie go więc Jack wraz z matką, a kramarz pomieści kaszkiety i kapelusze u pani Weber, dla siebie zaś poszuka jakiej izdebki w domu.
— To nic nie znaczy, to nic — mówił poczciwy, starając się przybrać minę wesołą.
Weszli, Jack przedstawił swej matce przyjaciela Belizaryusza, który teraz przypomniał sobie piękną damę z Olszyn; a na ten dzień instalacyjny kramarz oddał się do usług Idy de Barancy, gdyż już o Karolinie mowy nie było. Potrzeba było nająć łóżko, dwa krzesełka, toaletę. Jack wyjął z szuflady, do której składał swoje oszczędności, kilka luidorów i oddał je matce.
— Wiem, mamo, jeżeli cię kuchnia nudzi, to pani Weber, jak wróci, zajmie się obiadem.
— Ależ nie, bynajmniej. To już do mnie należy. Pan Belizaryusz wskaże mi tylko kupców. Chcę zostać twoją, gospodynią i w niczem twojego życia nie zmieniać. Zobaczysz, jaki zrobię dobry obiadek, kiedy ci zadaleko z pracowni przychodzić na śniadanie. Wszystko będzie gotowe skoro wrócisz.
Zrzuciła szal, zawinęła rękawy i podniosła suknię, ażeby wziąść się do dzieła. Jack, zachwycony jej rezolutnością, uściskał ją z całego serca i wyszedł weselszy niż kiedykolwiek. Z jakąż odwagą pracował dzień cały, myśląc o różnorodnych obowiązkach, jakie na niego spaść miały! Od czasu zamiaru małżeństwa, przykre położenie jego matki kłopotało go tylekroć! Myśl ta psuła mu jego radości i nadzieje. Do jakiego stopnia ów człowiek potrafił ją poniżyć? Jakież było ostatecznie jej położenie. Niekiedy wstyd go opanowywał, że da za teściowę drogiej Cecylii tę istotę wykolejoną, którą wszyscy inni prócz syna uważali bezwątpienia za godną pogardy. Odtąd wszystko się zmieniło. Ida odzyskana, opromieniona miłością najczujniejszą, najczulszą, stanie się godną kiedyś tej, którą nazwie swoją córką. Zdawało się Jackowi, że w skutek tego jednego wypadku zmniejszyła się odległość pomiędzy nim a jego narzeczoną, a w tej radości tak poruszał ciężkie wahadło w fabryce Eyssedecków, że to spostrzegli jego towarzysze.
— Patrz na tego arystokratę, tam wysoko, jaką on ma minę zadowoloną!.... Pewnie interesa z rodaczką idą dobrze, co arystokrato?
— Ależ tak jest — odpowiadał Jack, śmiejąc się.
Przez dzień cały śmiał się tylko. Ale kiedy po skończonej pracy wszedł na ulicę Oberkampf, strach go jakiś opanował. Czy on w pokoju znajdzie tę, która tam przyszła tak szybko? Wiedział on, z jakim pośpiechem Ida wszystkie kaprysy swoje do skutku przyprowadzała, a potem hańbiąca namiętność, jaką te słabe stworzenie miało zawsze dla swego łańcucha, przejmowała go obawą, żeby nie czuła pokusy zawiązania go na nowo natychmiast po przerwaniu. To też żywo przebywał przestrzeń, a gdy tylko wszedł na schody, obawa ustała. Wśród hałasów i skrzypów domu robotniczego wyróżniał się głos z wieży, w roladach wspaniałych, wydający dźwięki jak szczygieł złapany w nowej klatce. Jack znał dobrze ten głos dźwięczny.
Zrobiwszy krok tylko w swojej psiej budzie, stanął zdumiony, zobaczywszy ją oczyszczoną z gruntu, uwolnioną od ładunku Belizaryusza, przyozdobioną toaletą, łóżkiem, które Ida wypożyczyła. Wielkie bukiety, kupione na wózkach ulicznych, wystawały wszędzie z naczyń, a stół nakryty wesoło się uśmiechał czystą bielizną i pospolitą zastawą, a na nim znajdował się pyszny pasztet i dwie butelki wina zapieczętowane. Sama Ida zaledwie podobną była do siebie, w haftowanej spódnicy, w jasnym kaftaniku, w czepeczku, zarzuconym na pukle włosów, z rozjaśnionem obliczem pięknej kobiety, zadowolonej, wypoczętej, szczęśliwej.
— No, cóż ty na to mówisz? zawołała biegnąc naprzeciwko niego z otwartemi ramionami.
Uściskał ją.
— To wspaniale.
— Cóż myślisz, czy prędko to urządziłam? Trzeba zresztą wyznać, że Bel... pomógł mi, jakiż to grzeczny człowiek.
— Kto taki? Belizaryusz?
— Ależ tak, ten mały Bel... a także i pani Weber.
— Cho! cho, to widzę, że już jesteście dobrymi przyjaciółmi.
— Rozumie się! Oni są tak grzeczni, uprzedzający. Zaprosiłam ich na obiad do nas.
— Do licha! Co zastawa?
— Widzisz, kupiłam trochę, bardzo nie wiele. Gospodarstwo sąsiednie pożyczyło mi kilka nakryć, oni są także bardzo grzeczni ci Lévindré.
Jack, który nie znał tak miłych sąsiadów, otwierał oczy ze zdumienia.
— Ale, to nie wszystko mój Jacku..... Nie widziałeś jeszcze tego pasztetu? Poszłam po niego aż na plac de la Bourse do znanego mi sklepu, gdzie sprzedają o piętnaście soldów taniej jak gdzieindziej. Zapewnie, to daleko. Powracając, nie mogłam już wytrzymać. Musiałam wziąść powóz.
Tem się doskonale odmalowała. Powóz za dwa franki, ażeby zaoszczędzić piętnaście soldów! Zresztą, widzieć można było, że zna wybornie miejscowości. Bułeczki, pochodziły z piekarni Wiedeńskiej, kawa i wety z Palais-Royal.
Jack słuchał jej w osłupieniu. Spostrzegła to i zapytała naiwnie:
— Możem ja trochę zanadto wydała?
— Ależ..... Nie......
— Widzę to po twojej minie. Ale cóż chcesz — brakowało tu mnóstwa rzeczy; a zresztą, nie codzień to się zdarza. Zobaczysz zaraz, czy ja jestem zdolna do rozsądnego postępowania....
Wyciągnęła z komody długi zielony zeszyt, który podniosła z miną tryumfującą.
— Przypatrzno się tej pięknej książce wydatkowej, którą wzięłam u pani Lévêque.
— Lévêque, Lévindré!.... Ach! doprawdy, czy ty znasz wszystkich w tej dzielnicy?
— Dalipan! tak Lévêque — to skład papieru obok. Poczciwa jakaś starowina, która ma także czytelnię. To bardzo wygodnie, gdyż ostatecznie potrzeba śledzić ruch literacki.... Tymczasowo wzięłam sobie książkę wydatkową. To rzecz konieczna, moje dziecko. W domu cokolwiek porządniejszym nie można się obejść bez tego. Dziś wieczorem, po obiedzie. jeżeli zechcesz, zrobimy nasz mały rachunek. Widzisz wszystko tam zapisane.
— Ach! zapewne, jeżeli wszystko zapisane....
Rozmowę przerwało wejście Belizaryusza, pani Weber i dziecka z dużą głową. Nic nie było komiczniejszego nad poufałość protekcyonalną, z jaką Ida odzywała się do swoich przyjaciół:
— Proszę cię, mój mały Bel, bez żadnych ceremonij.... Mamo Weber, zamknijcie drzwi, malec dopiero co kichnął.
Dodajcie do tego pańskie miny, godność przyjemnej królowej, łagodny sposób obchodzenia się z biednemi ludźmi, dogadzanie im, a zrozumiecie, że pani Weber była rzeczywiście jakby u siebie. Była to dzielna kobieta, która nie dała się zastrachać, ponieważ wiedziała o swojej małej zasłudze i o sile rąk swoich. Mały Weber również nie odczuwał najmniejszego zakłopotania i opychał się ciastem pasztetu. Jednemu tylko Belizaryuszowi brakowało trochę humoru, i miał do tego powody. Sądził, że o dwa tygodnie szczęście jego jest oddalone. Mieć je pod ręką i widzieć jak się ulatnia. — To rzecz straszna! Od czasu do czasu zwracał żałosne spojrzenie ku pani Weber, która stratę towarzysza zdawała się znosić spokojnie, albo ku zachwyconemu Jackowi, który zajęty był posługiwaniem matce, ze wszystkimi gestami zakochanego. Ach! wypadki tego świata podobne są do huśtawek, które dzieci urządzają sobie z kawałka drzewa, a które podnosząc jednych, każą drugim odczuwać wszystkie chropowatości gruntu. Jack, unosił się ku światłu, podczas gdy jego towarzysz spadał ze swemi marzeniami ku nieubłaganej rzeczywistości. On, któremu tak dobrze było w jego mieszkaniu, który tak dumny był z niego, umiał teraz mieszkać w jakiejś komórce na drzewo, zrobionej w murze na schodach, do której światło dostawało się tylko przez lufcik. Nie było innej wolnej izby na tem piętrze, a Belizaryusz za żadną cenę nie oddaliłby się od pani Weber.... Istota ta nazywała się Belizaryuszem, ale ona nazywa się także Rezygnacyą, Dobrocią, Poświęceniem, Cierpliwością. Tym sposobem miał on mnóstwo nazwisk, których nie nosił, z których nigdy się nie szczycił, ale które zgadywali powoli ci, którzy żyli blizko niego. Kiedy goście odeszli, a Jack z matką zostali sami, Ida zadziwiła się niezmiernie, widząc, że syn szybko sprząta ze stołu i kładzie na nim duże szkolne księgi.
— Cóż ty będziesz robił?
— Będę pracował, jak widzisz.
— Nad czem?
— A prawda! ty jeszcze nie wiesz.
Wtedy powierzył jej tajemnice swego serca, opowiedział jej o podwójnem życiu przez siebie prowadzonem, o świetnej nadziei, jaka go przy końcu czekała. Aż do tej pory nigdy z nią o tem nie mówił. Zbyt dobrze znał on tę głowę pustą, pełną przerw i szczelin, ażeby jej powierzyć zamiary swoje na przyszłość. Zanadto lękał się, żeby nie powiedziała o tem Argentowi, a myśl, że jego sen miłosny przejdzie przez ten dom, w którym znano tylko nienawiść, oburzała go i strachem napełniała. Miał nieufność do poety, do jego otoczenia, i gdyby przez ich ręce miało przejść jego szczęście, uważałby je za sponiewierane. Ale teraz, kiedy matka wróciła do niego, teraz kiedy ją nakoniec miał przy sobie, niezależną i samę jedną, mógł jej mówić o Cecylii, mógł sobie pozwolić tej najwyższej radości. Opowiedział więc swoją miłość z uniesieniem, z upojeniem lat dwudziestu, z tą wymową, jaką czerpał w szczerości swych słów i w tej dojrzałości wrażeń, jaką był winien swoim przeszłym cierpieniom. Niestety! matka nie pojmowała go. Wszystko to, co było wielkiem, co było poważnem w uczuciu tego wydziedziczonego, uchodziło z pod jej uwagi. Jakkolwiek była bardzo sentymentalna, miłość jednak nie miała tego samego znaczenia dla niej co dla niego. Słuchając go, była wzruszona tak, jak na trzecim akcie w Gymnase, kiedy niewiniątko, w białej sukience i fartuszku z różowemi szelkami, słucha wyznania kochanka, ufryzowanego. Było jej miło aż do mdłości, szyję miała wyciągniętą, ręce otwarte; łechtał ją łagodnie widok tej namiętności gwałtownej, która wywoływała uśmiech na jej usta: „Ach! jakie to ładne, jakie to ładne! — powtarzała ciągle — jakże milutkiemi musicie być oboje! To przypomina Pawła i Wirginię!” Najwięcej ją jednak uderzało to, co w historyi Cecylii było skomplikowanem. Co chwila więc przerywała Jackowi: „Wiesz, że to romans, romans prawdziwy, możnaby z tego zrobić palącą intrygę”.
Intryga paląca, miała ona takich słów mnóstwo, które wyniosła z otoczenia literackiego. Na szczęście, zakochani, opowiadający o swojej miłości, miewają ten przywilej, że w odpowiedziach im dawanych słyszą pospolicie tylko echa słów własnych. Jack rozkoszował się wszystkiemi pięknemi wspomnieniami, wszystkimi kłopotami dawnymi, projektami, manewrami, nie słuchając przerw zabawnych swej matki, nie spostrzegając, że dla niej cała ta historya streszczała się poprostu w banalnem wrażeniu, niby zwrotka jakiej romancy, i wywoływała uczucie pewnej litości nad głupiutkiem i naiwnościami dwojga zakochanych tak niewinnych.....

VI.
Wesele Belizaryusza.

Jack mieszkał zaledwie od tygodnia z matką, kiedy pewnego wieczoru Belizaryusz przyszedł do fabryki i z twarzą rozpromienioną wyjścia jego oczekiwał.
— Jestem bardzo zadowolony Jacku, mamy wreszcie towarzysza. Pani Weber widziała go i podoba jej się. Rzecz więc skończona. Pobierzemy się zaraz.
Chwila była stosowna. Biedak niknął, chudł, zwłaszcza kiedy widział, że lato posuwa się coraz bardziej i że przybycie kominiarczyków i handlarzy kasztanami jeszcze bardziej opóźniłaby jego szczęście; dla kramarza bowiem tego pory roku uosabiały się w nomadach ulicznych, tak jak dla wieśniaków — w ptakach wędrownych. Zbyt podległy przeznaczeniu, ażeby się miał skarżyć, okrzyk swój „kapelusze, kapelusze, kapelusze!” z takim smutkiem wydawał, że płakać się chciało. Ztąd to bierze się bezwątpienia ta melancholia, jaka w pewnych chwilach odczuwa się w krzykach Paryzkich, przedstawiających obojętnemi słowy wszystkie niepokoje i wszystkie smutki życia. Piosnkom tym, zawsze jednakim, ton jedynie znaczenie nadaje. Pomyślcie, ile to jest sposobów wołania „Ubranie sprzedaję! ” — pomyślcie, czy odważne wezwanie ranne podobne jest do wezwania wieczornego, do tego śpiewu znużonego, bezdźwięcznego, pozbawionego energii, jaki wydaje machinalnie przekupień, powracając do swego domu. Jack, który był mimowolną przyczyną smutku swojego przyjaciela, w równym prawie stopniu jak i on zachwycony był dobrą wieścią, o której dopiero co posłyszał.
— Doprawdy? obciąłbym ja widzieć tego towarzysza.
— Oto go masz — powiedział Belizaryusz, pokazując mu o kilka kroków za nim stojącego draba w ubraniu robotniczem, z rękawami od koszuli na wierzchu, z młotkiem na ramieniu, ze skurzanym fartuchem pod pachą. Jego twarz, odznaczająca się brakiem ruchów wydatnych, zaspana, rozpromieniona od błysku butelki, do połowy okrywała się brodą obfitą, krzaczystą, brudną, bezbarwną, jaką posiadał dawny współ-stołownik byłego gimnazyum Moronvala, którego Chybieni nazywali człowiekiem co czytał Prudona. Jeżeli podobieństwa fizyczne pociągają za sobą stosunki moralne, to nowy towarzysz Belizaryusza, nazwiskiem Ribarot, nie musiał być złym człowiekiem, ale leniuchem nadętym, zarozumiałym, głupcem i pijakiem. Jack oczywiście nie podzielał się ze swojemi nieprzyjemnemi wrażeniami z kramarzem, który z radością patrzał na swoją nową zdobycz i bez powodu ściskał go ciągle za rękę. Ponieważ pani Weber dała na niego zezwolenie, więc załatwiono rzecz główną. Prawda, że poczciwa kobieta zrobiła jak Jack: widząc swego aspiranta tak szczęśliwym, nie śmiała okazać się zbyt wymagającą i nie zwracając uwagi na wadliwą zewnętrzność, zadowolniła się tym towarzyszem w braku innego.
Podczas dwu tygodni, które poprzedziły małżeństwo, jakież to wesołe krzyki: „kapelusze, kapelusze, kapelusze!” — rozlegały się po robotniczych podwórzach Menitmontant, w Belleville, w Villette? Było to dźwięczne i wesołe, prawdziwe pianie koguta, tryumfalne i jasne, coś w rodzaju starożytnego „Hymen! o Hymeneusz!” wypowiedziane ustami ignoranta. Nakoniec, pewnego pięknego poranku nadszedł dzień wielki. Na przekór temu wszystkiemu, co mogła powiedzieć pani Weber, Belizaryusz obstawał przy tem, żeby wesele obchodzić wspaniale, a na długiej jego sakiewce z czerwonej wełny obrączki stalowe zsunęły się aż do brzegów. Zato jakież było wesele, jakże świetne!
Wśród mieszczaństwa, w ogóle wybierają jeden dzień na ślub w merostwie, a drugi na ślub w kościele; ale lud, nie mając czasu do stracenia, skupia wszystkie ceremonie, pozbywa się ich za jednym zachodem i prawie zawsze wybiera sobotę na tę długą i męczącą pańszczyznę, po której odpoczywa w niedzielę. Potrzeba widzieć merostwo przedmiejskie w ten poświęcony dzień. Od rana dorożki i wozy zatrzymują się u drzwi, zakurzone korytarze zapełniają się mniej lub więcej długimi szeregami ludzi, którzy po całych godzinach wyczekują w wielkiej wspólnej sali. Wszystkie orszaki weselne mięszają się, drużbowie robią z sobą znajomości, razem idą umorzyć robaka, panny młode patrzą na siebie, mierzą się, wzajemnie analizują, podczas gdy rodzice, długiem oczekiwaniem znużeni, rozmawiają z sobą chociaż po cichu, gdyż pomimo wszystkich swoich brzydot, pomimo nagości ścian i niedorzeczności obwieszczeń, municypalność robi wrażenie na tych biedakach. Wyszarzany aksamit na ławkach, wysokość sal, woźny z łańcuchem, adjunkt nadęty — wszystko napełnia ich strachem i bawi. Prawo przedstawia im się w postaci jakiejś wielkiej nieznanej damy, niewidzialnej a przyjmującej w swoich salonach. Winienem powiedzieć, że z pomiędzy niezliczonych orszaków, jakie w tę błogosławioną sobotę przeciągnęły przez podwórko merostwa Menimontante, orszak Belizaryusza był jednym z najświetniejszych, chociaż brakowało mu owej białej sukni panny młodej, która wszystkie kobiety ściąga do siebie i wszystkich próżniaków ulicznych zajmuje. Pani Weber, jako wdowa, miała na sobie suknię jasną błękitną, koloru indygo, miłego osobom, co lubią rzeczy trwałe; dalej szal zarzucony na ramiona i czepek wspaniały, ozdobiony kwiatami i wstążkami, które się unosiły nad jej błyszczącą twarzą, jaką miewają Auvergne’aczki wyelegantowane. Szła ona w towarzystwie ojca Belizaryusza, małego staruszka, całkiem żółtego, z nosem zakrzywionym, z ruchami żywemi i z ustawicznem pokaszliwaniem, które jego nowa synowa z największą w świecie trudnością starała się uspokoić, aplikując mu w grzbiet potężne frykcye. Frykcye te, nieraz powtarzane, zakłócały powagę obrzędu, przerywanego co chwila w owym pochodzie tryumfalnym, ponieważ wszystkie pary musiały stać obok siebie ściśnięte, dopóki gwałtowny napad kaszlu nie skończył się.
Belizaryusz szedł w drugiej parze, wiodąc pod rękę siostrę swoją, wdowę z Nantes, z nosem zakrzywionym jak u ojca, kędzierzawą i ponurą. Co do niego samego, to jego zwykli kundmani niebyliby go poznali. Zmarszczka straszliwego cierpienia, która przerzynała mu policzki po obu stronach, wielka sina nabrzmiała żyła po środku czoła, usta ciągle otwarte, z których słychać było wykrzyknik: Aj! — chociaż bez głosu: wszystko to znikło jakoś. Z głową podniesioną, prawie piękny, dumnie posuwał jeden po drugim ogromne trzewiki woskowane, podług miary zrobione, tak szerokie, tak długie, że mu dawały pozór mieszkańca Zuyderzee, ubranego w zimowe sandały. Mniejsza oto. Belizaryusz nie doznawał już cierpień, zdawało mu się, że ma parę nóg zupełnie nowych, a podwójna szczęśliwość na twarzy jego blaskiem się odbijała. Trzymał za rękę chłopca pani Weber, którego duża głowa zwiększyła się jeszcze wskutek dziwacznych fryzur, do robienia których posiadają tajemnicę przedmiejscy fryzyerzy. Towarzysz, którego z największą trudnością w świecie zdołano namówić do porzucenia na jeden dzień swojego młotka i fartucha, piekarz, patron pani Weber i jego piekarczyk, obaj odznaczający się wielkiem czerwonem nabrzmieniem, jakie się utworzyło na ich potężnych szyjach, pomiędzy włosami przystrzyżonemi przy skórze z suknem kołnierza; — wszyscy oni przedstawiali szereg cudacznych surdutów, zamiętych na wszystkich składach jak leżały w szafie, z której rzadko wychodziły, i wyprężonych w rękawach, w których łokcie nie zaznaczały się wcale. Potem szli państwo Levindré, bracia i siostry Belizaryusza, sąsiedzi, przyjaciele, nakoniec Jack bez matki, gdyż pani de Barancy zgodziła się wprawdzie zaszczycić ucztę swoją obecnością, ale nie mogła się zdecydować na towarzyszenie orszakowi przez dzień cały.
Po wytłoczeniu się w merostwie, po nieskończenie długiem oczekiwaniu w towarzystwie bólów żołądka, gdyż dwunasta już dawno wybiła, orszak ruszył w drogę, ażeby wsiąść na kolej przy rogatce Vincennes. Uczta, coś w rodzaju przedobiedniej przekąski, miała się odbyć w Saint-Mande, przy alei Belle-Air, w restauracyi, której adres zaczerniony miał jeszcze Belizaryusz w kieszeni. Objaśnienie to nie było bezużyteczne, gdyż we wskazanej miejscowości przy wejściu do lasku znajdowało się cztery czy pięć zakładów do siebie podobnych z tym samym napisem: „Wesela i Uczty” — powtórzone na altankach i kioskach, przyozdobione powabną zielonością. Kiedy orszak weselny Belizaryusza zbliżył się, salon nie był jeszcze wolny, to też czekając na to, poszli wszyscy ku jeziorze Vincennes, temu laskowi Bulońskiemu biedaków. Mnóstwo innych orszaków, hulających na świeżem powietrzu, rozścielało po zieloności murawy stroje białe, ubiory czarne, mundury, gdyż istotnie na uroczystościach tego rodzaju znajdzie się zawsze albo jakiś student, albo wojskowy; Wszyscy owi śmieli się, śpiewali, bawili się, żarli, krzycząc, ścigając się, tańcząc kadryla przed katarynką. Mężczyźni wkładali na głowę kapelusze kobiece, kobiety zaś męzkie. Po za płotami widać było bawiących się w ciuciubabkę w koszuli, pary ściskające się, albo jaką druhnę naprawiającą odprute falbany u sukni narzeczonej. Ach! te suknie białe wykrochmalone i zaniebieszczone! Z jakąż ochotą te biedne dziewczyny włóczyły je po murawie, wyobrażając sobie, że chociaż na dzień jeden stały się elegantkami. Tego to przedewszystkiem poszukuje lud w zabawach, to jest złudzenie bogactwa, przejście ze swego położenia do położenia szczęśliwości tej ziemi!
Kramarz i jego narzeczona przechadzali się melancholicznie pośród kurzu i hałasu tego jarmarku weselnego, opychając się biszkoptami i ciastkami zanim nadejdzie uczta pożądana. Żywiołów radości nie brakowało im bez wątpienia, jak o tem przekonamy się za chwilę, ale na teraz głód paraliżował wielkie wywnętrzanie się. Nakoniec jeden z członków orszaku Belizaryusza, posłany na przeszpiegi, oznajmił, że wszystko już gotowe, że mogą już zasiąść do stołu; to też szybko udano się w drogę do restauracyi. Stół był zastawiony w jednej z wielkich sal, przedzielonych ruchomememi przepierzeniami, pomalowanych wyblakłemi kolorami, przyozdobionych złoceniami i lustrami, zawsze jednakowemi. Doskonale słyszałeś, co się działo w drugim pokoju: śmiechy, stukanie kieliszkami, wołanie garsonów i dzwonki niecierpliwe. Wziąwszy pod uwagę gorącą porę, jaka tam panowała, ogródek wysadzany drzewami w różnych kierunkach, można byłoby mniemać, że się znajdujesz w jakimś obszernym zakładzie kąpielowym. Tutaj tak samo jak w merostwie, gości opanowało z początku bojaźliwe uszanowanie wobec wielkiego nakrytego stołu, przyozdobionego na obu końcach bukietem ze sztucznych pomarańcz, nie prawdopodobnemi sztukateryami, wyrobami cukierniczymi, różowymi i zielonymi, co wszystko od wieków stało niewzruszone, przygotowane na ustawiczne wesela, upstrzone przez całą generacyę much, które i teraz tam się sadowiły, pomimo, iż garsonowie machali serwetami.
Oczekując na panią de Barancy, która jakoś nieprzybywała, zajęli miejsca. Małżonek chciał usiąść około swej żony, ale siostra z Nantes powiedziała, że tak się już nie robi, że to nie przystoi, że należy ich posadzić naprzeciw siebie. I tak się stało pod długim sporze, podczas którego stary Belizaryusz, zwracając się do swej nowej synowej, zapytał ją tonem bardzo przykrym:
— No jakże to się robi? Jakżeż to pani zrobiła z panem Weber?
Tak zainterpelowana roznosicielka pieczywa odpowiedziała bardzo spokojnie: że poszła za mąż na wsi, w jakiejś dzierżawie i że nawet ona dnia tego sama usługiwała do stołu. Starzec miał za swoją złośliwość, ale łatwo było widzieć, że rodzina Belizaryusza nie była zadowoloną i że wszystkie świetności obiadu nie potrafiłyby im przywrócić pogody umysłu. Ożeniony bowiem syn najstarszy, była to dojna krowa, którą usunięto od rodziny, był to skradziony najpiękniejszy jej dochód.
Na początek, każdy jadł w cichości, naprzód dla tego, że byli porządnie wygłodzeni, a potem dla tego, że usługa panów czarno ubranych przejmowała ich pewną obawą, chociaż Belizaryusz swoim poczciwym uśmiechem starał się ją rozproszyć. Szczególniejsze to typy ci garsoni z pod wielkiego miasta wywiędli, sponiewierani, bezczelni, z podbródkami ogolonymi, z długimi faworytami, odsłaniającymi usta, mieli na twarzy wyraz ironiczny, surowy, urzędowy. Wyglądali jakby zrzuceni z posady prefeckiej, zmuszeni do odbywania robót upokarzających. Stroną komiczną była mina, z jaką patrzyli na tych biednych swoich panów, ludzi poprzestających na małem, zaproszonych na wesele po sto soldów od osoby. Przerażająca ta cyfra sto soldów, którą każdy z gości powtarzał sobie z podziwem, która otaczała zbytkowną aureolą Belizaryusza, mogącego wydać sto franków od razu za swą ucztę weselną, napełniała garsonów głęboką pogardą, wyjaśniającą się przymrużaniem oczów pomiędzy sobą, a niewzruszoną powagą wobec gości. Belizaryusz miał przy sobie jednego z tych panów, który go przygniatał i przytłaczał świętym strachem; a drugi, stojący naprzeciwko za krzesłem jego żony, tak nieprzyjemnie w niego wlepił oczy, że poczciwy kramarz chcąc uniknąć tego nadzoru, wziął do ręki kartę umieszczoną z lewej strony i czytał ją i odczytywał. Karta ta była prawdziwie oślepiająca! Pomiędzy niektórymi wyrazami, pospolitymi, łatwymi do zrozumienia jako to: kaczki, rzepa, krzyżówka, groch szablasty, zjawiały się epitety wspaniałe albo cudackie, nazwiska miast, generałów bitew: Marengo, Richelieu, Chateaubriand, Barigoule, wobec których Belizaryusz jak i wszyscy goście stawali w osłupieniu. I pomyśleć sobie, że oni to wszystko jeść będą! Wyobraźcie sobie mózgi tych nieszczęśliwców, kiedy im podano do wyboru dwa talerze zupy: „bisque czy purée Grecy?....“ Albo dwie butelki wina szampańskiego Xeres albo Pacaret?.... ” jak w grach towarzyskich, w których dają wam do wyboru dwa imiona kwiatów, będących przybranym nazwiskiem dwóch zakładających się. Jakżeż tu się zdecydować? Każdy wahał się a potem wybór pozostawiał przypadkowi. Wybór zresztą na niewieleby się przydał, ponieważ oba talerze zawierały tęż samą wodę ciepłą i słodkawą, a obie butelki były napełnione tym samym płynem żółtym i zmąconym, dziwną lurą, która Jackowi przypominała dziką różę z gimnazyum Moronvala. Goście rzucali na siebie wzrok zestraszony, szpiegowali swych sąsiadów, jak to oni do tego się biorą i jaki kieliszek z pomiędzy mnóstwa rozmaitej formy potrzeba było podstawić garsonowi. „Towarzysz” trudność tę omijał, pijąc wszystko kieliszkiem tym samym, największym. Bądź co bądź tyle niepokojów i zakłopotań sprawiły chłód niezmierny na początku tego złudzenia uczty. Panna młoda pierwsza wydobyła się z tego śmiesznego położenia. Dzielna kobieta, u której bardzo trafne rozumowanie przebiło się wkrótce na jaw, pocieszała się sama mówiąc niby do dziecka.
— Nie żenuj się mój drogi, nie żenuj, jedz wszystko. To nas za drogo kosztuje, ażebyśmy sobie nie mieli wyprawić uczty.
Słowa te pełne rozsądku zrobiły wrażenie na zgromadzeniu, tak, że wkrótce straszny hałas szczęk i śmiechów krążył wokoło stołu, gdzie przedewszystkiem bardzo często żądano koszyka z chlebem. Samo tylko pokolenie Belizaryuszów odznaczało się disharmonią pośród wesołości. Młodzi szeptali i wyśmiewali się ukradkiem; stary zaś mówił głośno, sucho, patrząc na syna, srożył się z ironicznym uśmiechem, choć syn mimo to okazywał mu wiele uszanowania i po przez stół zalecał się pannie młodej „Talerz ojca, kieliszek ojca”. Widząc zgromadzonych wszystkich tych strasznych Belizaryuszów, chciwych a chytrych, nie podobna było się nie dziwić, jakim sposobem pani Weber zdołała wyrwać biednego kramarza z pod ich tyranii. Potrzeba było całego czasu miłości, ażeby dopełnić tego przewrotu; ale teraz był on jednakowy, a dzielna kobieta czuła w sobie dosyć siły, ażeby wziąść na siebie wielką odpowiedzialność, ażeby stawić czoło antypatiom, zwadom, złośliwym aluzyom, które w tej chwili krążyły koło niej, a jednak nie przeszkadzały jej śmiać się do wszystkich odważnie i napełniać talerz swojego chłopaka, mówiąc: „Nie żenuj się!”
Uczta zaczynała się ożywiać, kiedy dał się słyszeć szelest sukni jedwabnej, drzwi się otwarły na oścież, weszła z pośpiechem Ida de Barancy, uśmiechnięta i oślepiająca.
— Bardzo was przepraszam, moi poczciwi; ale powóz nie chciał mi jechać, a przytem to tak daleko! Myślałam, że już nigdy nie dojadę.
Włożyła na siebie najpiękniejsze suknie, uszczęśliwiona, że może się ubrać, gdyż sposobności do wystrojenia się brakło jej od miesiąca, odkąd mieszkała wraz z synem. Zrobiła wrażenie nadzwyczajne. Sposób, w jaki usiadła obok Belizaryusza, w jaki włożyła rękawiczkę swoją do kieliszka, w jaki dała znak jednemu z garsonów, żeby się zbliżył i podał jej kartę, przejął zgromadzenie podziwem. Potrzeba było widzieć, jak ona posługiwała się tymi imponującymi tak wzgardliwymi garsonami. Poznała jednego z nich, tego mianowicie, który przerażał Belizaryusza, gdyż widywała go w jednej z restauracyj bulwarowej, w której nie raz wyszedłszy z teatru, jadła z Argentonem kolacyę.
— Tutaj teraz jesteś?.... No, cóż mi podasz?
Śmiała się głośno, podnosiła obnażone ramiona, wstrząsała bransoletkami, przeglądając się w lustrze naprzeciw wiszącem, przesyłała końcem palców dzień dobry swemu synowi. Następnie zażądała taboretu, wody salcerskiej, lodów, jak ktoś, co zna do gruntu zapasy restauracyi. Przez czas jej rozporządzania się panowało głębokie milczenie około stołu, jak na początku uczty. Z wyjątkiem młodych Belizaryuszów, zatopionych w rozpatrywaniu bransoletek Idy, których błyszczące ich spojrzenia doświadczały niby kamień probierczy, wszyscy inni znaleźli się w temże zakłopotaniu co do mowy i ruchów, jakie z początku sprawili garsonowie. I Jack również nie był wcale usposobiony do ożywienia uroczystości. Wszystkie te ceremonie nowożeńskie nasuwały mu marzenie o miłości i przyszłości, a to, co go otaczało, nie interesowało go bynajmniej.
— No, no, ależ to wcale tu nie wesoło?... rzekła nagle Ida de Barancy, nacieszywszy się dosyć łatwym swoim tryumfem.... No mój mały Belu, trochę werwy, cóż u licha. Naprzód poczekajcie....
Wstała, wzięła swój talerz w jedną rękę, kieliszek w drugą i powiedziała:
— Chcę zamienić się na miejsce z panią Belizaryuszową..... Jestem pewna, że jej małżonek nie będzie się na to skarżył.
Zrobiła to z takim wdziękiem i taką, poufałością, propozycya jej tak rozradowała Belizaryusza, mały Weber tak zawył, kiedy go matka zsadziła z krzesła, które dotychczas zajmował, że atmosfera zakłopotania, wśród której goście hałaśliwie ruszali widelcami, rozwiała się na zawsze, a uczta stała się rzeczywistą biesiadą weselną. Każdy jadł, a raczej wyobrażał sobie, że jadł. Garsoni nieskończoną ilość razy obeszli na około stołu, dokonywając niemal cudów czarodziejstwa, częstując dwadzieścia osób jedną kaczką, jednem kurczęciem, pokrajanem tak zręcznie, że wszystkim się dostało i że można nawet było wziąść po raz drugi. Groszek po angielsku spadał gradem na talerze, fasola także po angielsku przygotowana; na jednym końcu stołu stały sól, pieprz, masło (i jakie masło!) — I wszystko to zamalgamowane przez garsona, który śmiejąc się złośliwie obnosił ten preparat niezdrowy! Ale najpiękniejszym wstępem było rozlewanie szampana. Z wyjątkiem Idy de Barancy, która go dużo już piła w życiu, wszyscy zresztą tam zgromadzeni czarodziejskie to wino znali tylko z nazwiska, i sam wyraz szampan znaczył, tyle co bogactwa, buduary, zabawy. Wszyscy szeptali o nim po cichu, oczekiwali go, czatowali. Nakoniec, przy wetach, ukazał się garson trzymający w ręku butelkę ze srebrnym korkiem, który zabierał się wyjąć za pomocą szczypczyków. Z powodu gestu, jaki zrobiła dla zatkania sobie uszów nerwowa Ida, która nigdy nie pomijała ani jednego efektu, ani jednej pozy, niczego coby mogło uwydatnić jej wdzięki, wszystkie inne kobiety przygotowały się również do straszliwego wybuchu. Ale wybuch nie nastąpił. Korek wyszedł bardzo naturalnie bez eksplozyi, jak wszystkie korki na świecie, a garson ze wzniesioną butelką puścił się natychmiast wokoło stołu biegnąc i mówiąc bardzo szybko „szampan.... szampan.... szampan....” Za jego nadejściem wszyscy podstawiali kieliszki, on tymczasem robił tym razem prawdziwą sztukę magiczną z niewyczerpaną butelką. Wystarczyło piany na dwadzieścia osób a szczypiącego płynu na dno każdego kieliszka, który wszyscy powąchali z uszanowaniem, a nawet przypuszczać można, że po skończeniu obchodu koło stołu pozostało coś jeszcze, bo Jack, który siedział naprzeciw drzwi, widział, jak garson odchodząc obrócił szyję butelki ku swojej gardzieli. Mniejsza oto, urok wyrazu szampan jest tak wielki, w najmniejszej cząstce tego musującego płynu jest tyle wesołości francuzkiej, że od tej chwili zapanowało wśród gości wesołe ożywienie. U Belizaryuszów objawiło się ono pod postacią nadzwyczajnej łapczywości. Zabierali oni z obrusów wszystko co było, co tylko mogli, pakowali do kieszeni: pomarańcze, karmelki, ciastka stare, mówiąc, że lepiej było je wziąść z sobą, niż zostawić garsonom. Nagle, w pośród śmiechów i szeptów podano pani Belizaryuszowej talerz fałszywych cukierków, upiększony małem dzieckiem z cukru różowego i niebieskiego, czego nigdy nie żałują narzeczonej w ucztach tego rodzaju. Ale mały Weber ze swoją ogromną fryzurą nie darmo tam siedział; nie dozwolił on dzielnej kobiecie zażenować się z powodu tego grubiańskiego, tradycyonalnego żartu. Śmiała się ona z niego więcej niż inni, gdy tymczasem Belizaryusz czerwienił się i czerwienił....
Następnie przyszła kolej na piosenki. Towarzysz wstał pierwszy, wzrokiem nakazał milczenie i z ręką na sercu zaintonował głosem sentymentalnym i przedętym romans popularny w roku 1848 i Praca miła Bogu:

O dzieci Boga stworzyciela ziemi,
Każdy niech spełni rzemiosło swe....

Hultaj ten towarzysz! zrozumiał on doskonale, co potrzeba śpiewać, ażeby zaskarbić sobie łaskę małżeństwa, z którem mieszkać miał razem. Ale nie chcąc pozostawiać zgromadzenia pod wrażeniem tak poważnem, zaraz po romansie: Praca miła Bogu, zaśpiewał coś weselszego:

W Charonne, w Charonne trzeba to przynajmniej
Wejść choć łyk jeden wypić u Savarda....

Tego rodzaju śpiewek umiał całe setki. Wesołego towarzysza będą mieli państwo Belizaryuszowie! Jakież to rozkoszne wieczory przepędzać będą na ulicy Panoyaux!
Tymczasem garsoni spostrzegli bezwątpienia ubytki, dokonane chciwymi palcami pokolenia Belizaryuszów, gdyż jednym ruchem ręki zdjęli ze stołu nakrycie, bukiety i wszystkie inne przybory. Ot i koniec! Goście spoglądali na siebie z niepokojem. Nad nimi, około nich grzmiała straszna bahanalia. Tańczono, śpiewano, podłoga trzęsła się silnie, ale miarowo. „A gdybyśmy i my sobie zatańczyli!” Tak, ale muzyka drogo kosztuje. Ktoś zaproponował, ażeby skorzystać z tej, jaka ze wszystkich stron dochodziła. Na nieszczęście kadryle, polki warszawianki, tańce szkockie tak dalece mięszały się w owym chaosie skrzypiec i innych narzędzi muzycznych, że niepodobna się było w nich zoryentować.
— Ach! gdyby tu był fortepian! wzdychała Ida de Barancy, przebierając palcami po wszystkich meblach, jak gdyby grać umiała. Pani Belizaryuszowa chciałaby również tańczyć, ale zakazała mężowi wszelkiego wydatku nadzwyczajnego, co przecież nie przeszkadzało kramarzowi zniknąć na chwilę wraz ze swoim towarzyszem i powrócić w pięć minut potem z jakimś skrzypkiem wiejskim, który zasiadł na improwizowanej estradce z kwartą pomiędzy nogami, ze skrzypcami silnie opartemi na ramieniu. I dalejże muzyka aż do rana, jeżeli tak się podoba! Ten grajek wiejski, co krzyczał: „na miejsce, bo będzie pastereczka”; ostrożność, z jaką kobiety obwiązywały sobie kibić chustką zwiniętą, ażeby się uchronić od rąk tancerzy, kroki z innego tańca, które pani Belizaryuszowa mięszała do wszystkich figur kadryla, zrobiły z tej sali przedmiejskiej ze złocistemi rozetami miejsce jakiejś polnej zabawy. Była to okolica wielkiego miasta, to jest ta linia pośrednia, na której tradycye wiejskie i obyczaje paryzkie spotykają się i mięszają. Jedna tylko Ida wraz z swym Jackiem wydawała się jakby zabłąkana, jakby spadła z jakiejś wyższej krainy w tę nizinę motłochu; a przecież i ona zbyt dobrze tam się bawiła, ażeby nie można było pomyśleć, że pomimo swoich pretensyj szlacheckich odnajdywała tam jakieś ślady dawniejszego swego życia, jakieś odmłodnienie, które winna była odległym wspomnieniom. Śmiała się, rzucała, urządzała koła, kadryle na krzyż, kotyliona; a szelest jej jedwabnej sukni i brzęk bransoletek pozostawiały w duszy spółbiesiadników głębokie wrażenie podziwu albo zazdrości.
Wesele Belizaryusza było więc bardzo wesołe. Sam pan młody szczęśliwy, że może zużytkować swoje nowe nogi, gmatwał z entuzyazmem wszystkie figury kontredansa. W sąsiednich salonach mówiono: „Jakżeż oni się bawią!” Przychodzono i przyglądano się im przez drzwi do połowy otwierane co chwila przez garsonów, którzy chodzili tamtędy z salaterkami wina ocukrowanego. Wkrótce, jak to się zdarza zawsze w zabawach tego rodzaju, zaczęli się wciskać intruzi pomiędzy zaproszonych, których liczba zwiększała się w sposób niezwykły. Cała zgraja skakała, krzyczała, a przedewszystkiem piła okropnie, tak, że pani Belizaryuszowa byłaby już bardzo niespokojną, gdyby piekarz, jej opiekun, nie był oświadczył, że wszystkie wydatki balu bierze na swój rachunek. Tymczasem dzień się zbliżył. Mały Weber oddawna już chrapał wyciągnięty na ławce, obwinięty w szal matki. Jack nie mało już dał znaków Idzie, których ona nie zdawała się rozumieć, uniesiona przyjemnością, jaką szczęśliwa jej natura umiała odczuwać wszędzie, gdzie się tylko znajdowała. Podobnym był on do starego ojca, chcącego wyprowadzić córkę z wieczorka:
— Chodźmy, już późno.
Ona mijała go kręcąc się u boku byle kogo:
— Zaraz.... Poczekaj.
Ale bal zaczął coraz bardziej szaleć, co żenowało Jacka za matkę. Towarzysz zaczął robić głupstwa, i pośród przyzwoitych dreptań byłej pani Weber odważał się na wyskoki kawalerskie, nie wyjmując z ust fajki! Jackowi udało się pochwycić matkę w biegu, obwinąć ją w wielką salopę z kapturem i wsadzić do ostatniej dorożki, zabłąkanej w alejach. Za nimi państwo Belizaryuszowie wkrótce usunęli się także, opuszczając swoich wesołych gości. O tak rannej godzinie nie szła ani kolej, ani omnibusy. Młodzi małżonkowie postanowili wrócić pieszo przez lasek Winseński; Belizaryusz z dzieckiem na ramieniu prowadził żonę pod rękę. Chłód orzeźwiał ich przyjemnie po zaduchu restauracyi, której widok był zresztą smutny o świcie. W ostatkach mgły okazywał się mały ogródek, zarzucony próżnemi butelkami, wielkiemi szaflikami, w których płukano szklanki, i pokryty kawałkami tiulu, muszlinu, wyrwanymi z sukni tancerek obcasami tancerzów. Podczas gdy na dole słychać było jeszcze wrzawę, garsoni zmęczeni, zaspani, ale zawsze sardoniczni, otwierali okna na pierwszem piętrze, trzepali dywany, skrapiali podłogę, zaczynali już ustawiać nową dekoracyę dla następnego przedstawienia. Ludzie znużeni, zamazani, z oczami spuszczonemi, szukali powozów lub zasypiali na ławkach przed bramą, oczekując pierwszego pociągu. Były sprzeczki przy kontuarze, kiedy regulowano dodatki, były sceny familijne, kłótnie i bójki. Państwo Belizaryuszowie wkrótce byli już zdala od tych ofiar zabawy. Szczęśliwi, trzeźwi, z głową podniesioną, poszli szybkim krokiem na przełaj, mając pod nogami trawę zroszoną, a nad sobą śpiew ptaków i ranne hałasy. Do Paryża weszli wielkiemi alejami Bel-Air, które ocieniały akacye kwitnące. Był to spory kawał, ale droga nie wydała im się zbyt długą. Dziecko przez cały ten czas spało, opierając z ufnością swoją dużą głowę na piersiach kramarza, a nawet nie obudziło się wtenczas, kiedy je złożono do kołyski z łoziny, przybywszy do domu o szóstej rano. Pani Belizaryuszowa natychmiast zdjęła swoją piękną suknię indygo, swój czepek z kwiatami, a wzięła wielki fartuch. Dla niej niedziela nie istniała. Chleba żądają w ten dzień, tak samo jak i w inny. Szybko więc rozpoczęła swoje obchody, podczas gdy dziecko i mąż spali na górze z pięściami zaciśnionemi. Poczciwe to stworzenie krzyczało jak zwykle: „Chleb! ” — przy wszystkich drzwiach swoich kundmanów, a robiła to z pewnym rodzajem ukontentowanej odwagi, jak gdyby od tej chwili zaczęła okupywać koszta swego wspaniałego wesela.
Wprawdzie małżeństwo niedługiego potrzebowało czasu, ażeby spostrzedz niedogodność Towarzysza i zauważyć, że przyjąwszy go do siebie zły zrobili interes. Uczta weselna dała już Belizaryuszowi sposobność zauważenia, że ów towarzysz ma skłonności do pijaństwa. W tydzień potem przekonał się, że wszystkie jego wady podtrzymuje nieprzeparte lenistwo, które weszło w ciało tego człowieka, jakby trąd i zniszczyło na zawsze jego zdolność do pracy. Z profesyi towarzysz był ślusarzem, ale o ile pamiętali jego gospodarze, nigdy go nie widzieli przy pracy, mimo że zawsze chodził z młotkiem na ramieniu i fartuchem zwiniętym pod pachą. Fartuch ten, którego nigdy nie rozwijał, służył mu za poduszkę kilka razy na dzień, kiedy wychodząc z szynku, w którym zbyt długie odbył posiedzenie, uczuwał potrzebę odpoczynku na ławce bulwarowej albo na belkach drzewa. Co do młotka, był to szyld tylko, nic więcej; nosił go tak samo jak Rolnictwo na placach publicznych trzyma zawsze róg obfitości, nigdy z niego nic nie wysypując. Co rano przed wyjściem, wstrząsając nim, mawiał: „Idę poszukać roboty....” Ale zdaje się, że gest jego, sposób mówienia, broda ogromna, przewracanie płomienistych oczów musiało odstraszać robotę, gdyż towarzysz nigdy jej nie napotykał a cały czas przepędzał na wałęsaniu się po przedmieściu z jednego szynku do drugiego, na robieniu „pantery”, jak mówią robotnicy paryzcy, robiąc bezwątpienia aluzyę do tych ruchów, jakie przechadzający się w niedzielę widują u dzikich zwierząt zamkniętych w Jardin des Plantes.
Belizaryusz i jego żona wzięli z początku na cierpliwość. Sentymentalna mina towarzysza imponowała im trochę, a zresztą śpiewał on tak dobrze: „Praca miła Bogu! ”Ale kiedy koniec końców zajadał z bardzo dobrym apetytem, młodzi małżonkowie, którzy od rana do wieczora pracowali, podczas gdy ich towarzysz robił „panterę” przez cały tydzień i nic nie przynosił na fircentag, zaczęli się niecierpliwić. Zdaniem pani Belizaryuszowej należało go po prostu odprawić, wypędzić na ulicę, wypchnąć na stos śmieci, gdzie go pewnie znalazł kramarz, starając się koniecznie o towarzysza. Ale Belizaryusz, którego doskonałe szczęście, jakiem się cieszył w swojem nowem gospodarstwie i w nowych butach, czyniło jeszcze lepszym, błagał żonę, ażeby zaczekała. Kiedy żyd zacznie być wspaniałomyślnym, to jego dobroć staje się niewyczerpaną.
— Któż wie — mawiał — czyby go nie można poprawić, zmienić?
Ułożono się tedy, że skoro Ribarot wraca zataczając się, z językiem kołowatym, to mu nie dadzą kolacyi, co było wielkiem udręczeniem dla tego pijaka, który w skutek szczególnych względów natury w takie dni miał jeszcze większy apetyt niż zwykle. Komedya to była prawdziwa patrzyć, z jakim wysiłkiem starał się trzymać prosto, ażeby się ukłonić z zaciśniętymi zębami. Ale roznosicielka chleba odznaczała się przenikliwością nadzwyczajną i często rozdając zupę łyżkami, kiedy towarzysz wyciągał swój talerz wybuchała przeciwko niemu:
— Czy pan się nie wstydzisz siadać do stołu w takim stanie?!.... Jesteś przecie pod dobrą datą, widzę doskonale.
— Tak sądzisz?... mówił Belizaryusz. A jednak zdaje mi się.....
— No to dobrze, co wiem, to wiem.... A dalejże na słomę..... Nie zwlekać ani chwili.
Towarzysz wstawał, brał swój młotek i fartuch jąkając kilka słów prośby albo oburzenia, rzucając smutny wzrok na parującą zupę, a potem szedł spać jak pies do małej niszy, którą zajmował Belizaryusz przed swojem małżeństwem. Nie był on zły z natury, a pod tą brodą nastrzępioną, nieczystą i wyzywającą, ukrywała się twarz dziecka pełnego wad i słabego. Kiedy już wyszedł, kramarz, wysuwając swoje poczciwe grube wargi, mawiał zazwyczaj:
— No, no dajże mu choć troszkę zupy.
— Och! tak, tak, wiem dobrze, gdyby ciebie słuchać.....
— Tylko na ten raz.....
Żona opierała się jeszcze przez chwilę z tem oburzeniem, jakie kobieta z ludu, pracująca na równi z mężczyzną, ma przeciw mężczyźnie, który wcale nie pracuje; ale zawsze w końcu ustępowała, a Belizaryusz tryumfalnie odnosił towarzyszowi do jego budy. Wracał bardzo wzruszony.
— No jakże, cóż on tam powiedział?
— Ach! dalibóg aż mi serce się ściska, taką miał minę zrozpaczoną. Powiada, że jeżeli pije, to tylko ze zmartwienia, że nie może znaleźć roboty i że nam jest zawsze na karku.
— A cóż mu przeszkadza znaleźć robotę?
— Powiada, że go nie chcą, ponieważ niema czystego ubrania i że gdyby mógł się tylko ogarnąć trochę.....
— Dziękuję, dosyć ma tego ogarnienia.... A surdut weselny, któryś mu kazał zrobić nic mi nie mówiąc, dla czego on go sprzedał?
Na to nie było odpowiedzi. Mimo to poczciwi ci ludziska zrobili jeszcze wysiłek: kupili Ribarotowi bluzę robotniczą. Pewnego pięknego poranku wyszedł on w bieliznie świeżo upranej, z krawatem zawiązanym przez panią Belizaryuszowę i nie ukazywał się wcale przez cały tydzień, po upływie którego znaleziono go śpiącego w swojej niszy, ogołoconego z większej części ubrania, gdyż w tym kataklizmie ocalił tylko swój młotek i nieśmiertelny fartuch skórzany. Po kilku wypadkach tego rodzaju, oczekiwano już tylko sposobności, ażeby się pozbyć tego intruza, który zamiast być pomocą gospodarstwa stawał się bardzo ciężkim jego brzemieniem. Musiał się na to zgodzić sam Belizaryusz, i często przychodził skarżyć się na Ribarota do swego przyjaciela Jacka, który lepiej niż ktokolwiek rozumiał jego zmartwienie, gdyż i on także wziął sobie towarzysza strasznie niedogodnego, na którego przecież skarżyć się nie mógł, bo za bardzo go kochał!....

VII.
Ida się nudzi.

Pierwsza wizyta pani de Barancy w Etiolles sprawiła Jackowi wielką radość i wiele niepokoju. Dumnym był z nawrócenia matki, lecz wiedział, jak ona jest nierozsądną, gadatliwą, jak nierozważną w ruchach i mowie! Obawiał się sądu Cecylii, niespodziewanego światła, tej nagłej i surowej wróżby, jak a powstaje w młodych umysłach o rzeczach nawet dla nich nieznanych. Pierwsze chwile widzenia się uspokoiły go nieco. Pominąwszy ton przesadny, z jakim Ida nazywała Cecylię „moja córko”, obejmując ją za szyję, wszystko odbyło się w zadawalniający sposób; lecz kiedy, pod wpływem dobrego śniadania pani de Barancy utraciła powagę i wpadła w ten łatwy zapał młodej dziewczyny, która dlatego się śmieje, ażeby jej było widać zęby, kiedy zaczęła snuć niegrzeczne historye, Jack poczuł się znowu niespokojnym. Właśnie radość, wzruszenie wprowadzały ją na tor awanturowania się i utrzymywania słuchaczów w nieustannem zdziwieniu. Rozmawiano o krewnych, których Rivals miał w Pireneach.
— Ach! tak, Pireneje, Gavarni, morze lodowate. Odbyłam tam podróż lat temu piętnaście z jednym przyjacielem moich krewnych, z księciem Cassarez, Hiszpanem, właśnie z bratem generała..... Co za szaleniec, kiedy o nim pomyślę..... ach! Przez niego o mało sobie karku nie złamałam dwadzieścia razy. Wystawcie sobie państwo, że jechaliśmy do Daumont czterma końmi, co tylko wyskoczyć mogły, z pełnym powozem szampana! Zresztą, ten mały książę, był zupełnym oryginałem.... Poznałam go w Biarritz w sposób bardzo zabawny!
Cecylia wspomniała, że lubi morze:
— Ach! moja droga, gdybyś je widziała, jak ja widziałam, blizko Palmy, podczas burzy w nocy.... Siedziałam w salonie parochodu z kapitanem, z nieokrzesaną osobistością, który chciał mnie zmusić, ażebym piła poncz.... Ja nie chciałam..... Wtedy niegodziwiec dostaje ze złości szaleństwa, otwiera okno od tyłu, chwyta mnie za szyję, był bardzo silny, i trzyma nad wodą, na deszczu, na pianie, błyskawicach.... To było coś okropnego!
Jack starał się przerwać to niebezpieczne opowiadanie, które ciągle ją napadało, podobne do płazów, które pomimo pocięcia żyją i skaczą w kawałkach. Cecylia jednak była z jednakowym szacunkiem dla matki swojego przyjaciela, nieco tylko zaniepokojona, widząc Jacka zajętym tego poranku. Lecz jakie było położenie biedaka, kiedy podczas lekcyi usłyszał, jak młoda dziewczyna rzekła do jego matki: „Może pójdziemy do ogrodu?” Cóż mogło być naturalniejszego, lecz myśl ta, że będą same, przejęła go niewypowiedzianą trwogą. Mój Boże, co ona jej tam naopowiada?.... Podczas objaśnień doktora, patrzał na nie, jak chodziły obok siebie po alei w ogrodzie, Cecylia szczupła, wysmukła, skromna w układzie, jak wszystkie prawdziwie eleganckie kobiety, dotykała swoją różową spódniczką tymianku kwitnącego brzegami; Ida majestatyczna, jeszcze ładna, lecz przesadna w ubraniu i w ruchach. Miała kapelusz z piórami, resztki z dawnych strojów, podskakiwała, udawała młodą dziewczynkę, potem nagle zatrzymała się, ażeby obrócić ze swoją otwartą parasolką. Widocznem było, że sama Ida rozmawiała; a Cecylia, słuchając jej, od czasu do czasu zwracała swoją ładną twarz do okna, w którem ukazywały się jej pochylone ku sobie kędzierzawa głowa ucznia i białowłosa profesora. Pierwszy raz Jackowi wydała się lekcya zbyt długą; wtedy dopiero był uradowany, kiedy mógł przebiegać drogi lasu ze swoją narzeczoną lekko wspartą na jego ręku. Czy znacie ten zdumiewający pęd, jaki żagiel nadaje łodzi, która popychana przezeń pruje fale wody? Tego samego doznawał zakochany Jack, trzymając Cecylię pod rękę; wtedy przeciwności życia, przeszkody, jakich doznawał w swoim zawodzie, wydawały mu się łatwemi do pokonania, przy pomocy jakiegoś wzmacniającego wpływu, który rozpościerał się nad nim w tych tajemniczych krainach, gdzie los rozwiewa mu jego burze. Lecz tego dnia obecność matki mąciła to urocze wrażenie. Ida nie pojmowała miłości, uważała ją za śmiesznie sentymentalną, lub też rozumiała pod postacią wesołej z mężczyzną kolacyjki. Wskazując doktorowi zakochanych, uśmiechała się złośliwie „hm!... hm!...” albo, oparłszy się na jego ramieniu, wzdychała znacząco: „Ach! doktorze, jakiż to piękny ten wiek młody.” Lecz najgorszem ze wszystkiego była nagle objawiająca się w niej drażliwość na konwenanse; przywoływała młodych ludzi, zauważała, że się zbyt oddalają: „Dzieci, nie odchodźcie tak daleko.... żebyśmy was widzieli!” I mrugała oczami bardzo wymownie.
Kilka razy Jack dostrzegł niezadowolenie poczciwego doktora. Widocznie go drażniła. Pomimo to, las był tak piękny, Cecylia tak czuła, wyrazy, jakie z sobą zamieniali, tak dobrze się łączyły ze szmerem pszczół, z brzęczeniem kręcących się komarów na wierzchu dębów, ze świegotem gniazd i strumykami w liściach, że powoli biedny chłopiec zapomniał o swojej okropnej towarzyszce. Lecz z Idą nie długo można było być spokojnym; należało ciągle spodziewać się jakiego wybuchu. Przechadzający zatrzymali się na chwilkę u gajowego. Widząc swoją dawną panią, matka Archambauld rozczuliła się w uprzejmości, komplementowała ją w rozmaity sposób, nie spytawszy się wcale o Pana, gdyż pojęła swoim chłopskim rozumem, że nie wypadało o tem mówić. Lecz widok tej dobrej istoty, przez tak długi czas złączonej z ich życiem, był zgubnym dla dawnej pani Argenton. Nie chciała jeść podwieczorku, jaki na prędce przyrządziła w pokoju matka Archambauld, zerwała się nagle, wybiegła porywczo i poszła sama drogą ku Olszynom. Szła dużymi krokami, jak gdyby ją kto przywoływał. Chciała zwiedzić Parva domus.
Wieżyczka domu była więcej teraz okryta dzikiem winem i bluszczem, które ją zamykały, osłaniały od dołu aż do szczytu. Hirscha zapewnie nie było, gdyż wszystkie żaluzye były pozasłaniane, a cisza panowała w ogrodzie, w którym zieleniał się taras bez najmniejszego śladu stóp ludzkich. Ida stanęła na chwilę, słuchała, co jej opowiadały nieme, lecz tak dla niej wymowne kamienie; potem zerwała gałązkę wychodzącą za mur, pokrytą tysiącem białych gwiazdeczek, i wąchała ją z zamkniętemi oczami, siedząc na stopniach progu.
— Co ci jest mamo? zapytał Jack, który bardzo niespokojny szukał jej od jakiegoś czasu.
Ona odpowiadała zalana łzami:
— Nic.... Wzruszyłam się trochę.... Ja tu tyle rzeczy pogrzebałam.
Rzeczywiście, ten domek ze swoją melancholijną ciszą, z łacińskim napisem nad drzwiami, podobny był do grobu. Otarła oczy, lecz straciła swoją wesołość do samego wieczora. Napróżno Cecylia, której powiedziano, że pani Argenton rozłączyła się z mężem, starała się czułościami zataić to przykre wrażenie; daremnie Jack silił się ją zająć swoimi pięknymi projektami na przyszłość, ażeby zapomniała o ubiegłych latach.
— Widzisz, moje dziecko, rzekła wracając wieczorem na stacyę Evry, ja ci często nie mogę towarzyszyć. Zbyt wiele cierpiałam; rana zbyt świeża.
Głos jej drżał, gdy to mówiła. A więc po wszystkiem, co ten człowiek jej zrobił, po tylu dowodach poniżenia, obrazy, jakie wycierpiała przy nim, jednakże kochała go jeszcze.
Przez kilka niedziel Ida nie jeździła do Etiolles; odtąd więc Jack musiał swój dzień wolny od pracy w połowie tylko przepędzać z Cecylią, odmawiać sobie najprzyjemniejszych chwil, wycieczek do lasu, miłej pogawędki przy zapadającej nocy, na prostej ławce w ogrodzie, ażeby wrócić do Paryża, jeść obiad z matką. Wracał popołudniowym pustym i rozpalonym pociągiem, przechodząc od spokoju lasów do świątecznego przedmiejskiego ożywienia. Zapełnione omnibusy, zawalone trotuary stoliczkami małych kawiarni, gdzie całe rodziny — ojciec, matka, dzieci — zasiadały przed illustrowanemi pismami, tłumy z nosami w górę podniesionymi, przypatrujące się wzniesionemu przez fabrykę gazową żółtemu balonowi, cały ten tłok stanowił tak wielką sprzeczność z tem, co Jack przed chwilą opuścił, iż wprawiał go w odurzenie i rozdzierał mu serce. Na bardziej pustej ulicy Panoyaux odnajdywał zwyczaje prowincyi, grano w wolanta przed drzwiami, a w podwórku dużych spokojnych domów stróż z kilkoma sąsiadami siedzieli na krzesłach, odświeżając powietrze ciągiem polewaniem. Zwykle, gdy Jack wracał, zastawał swoją matkę w korytarzu, rozmawiającą z państwem Levindré. Belizaryusz z żoną, wychodząc regularnie co niedziela na całe popołudnie, chętnie zabieraliby z sobą panią de Barancy; lecz ona wstydziła się pokazywać z temi biednemi ludźmi, a zresztą, wołała towarzystwo próżniaków i gadułów. Żona Levindré była szwaczką, od dwu lat zabierała się do pracy, ażeby sobie mogła kupić maszynę do szycia za sześćset franków; ani o su mniej jak za sześćset franków! Co do męża, ten był kiedyś jubilerem, postanowił sobie pracować tylko na własny dochód. Jakkolwiek zasiłki, wyżebrane to ztąd to ztamtąd od krewnych obojga, utrzymywały to smutne małżeństwo, było ono prawdziwem gniazdem uraz, oburzenia i skarg na społeczeństwo. Z temi wykolejonymi ludźmi, Ida zgadzała się doskonale, współubolewała nad ich strapieniem, oni w zamian unosili się nad nią, pochlebiali jej, gdyż spodziewali się dostać od niej sześćset franków na maszynę do szycia, lub też potrzebną sumę na zakupienie sklepu; mówiła im bowiem, iż jest chwilowo w złych interesach, lecz jak tylko zechce, zostanie znów bogatą. Słychać więc było w posępnym i dusznym korytarzu zwierzenia, westchnienia:
— Ach! pani Levindré....
— Ach! pani de Barancy.....
A pan Levindré, który sobie wytworzył cały system polityki, wysnuwał ją w wyrazach donośnych, podczas gdy z brudnej izby, w której towarzysz wytrzeźwiał się, rozlegało się głośne i monotonne chrapanie. Lecz i Levindrowie wychodzili czasami w niedzielę do swoich krewnych, przyjaciół, lub na ucztę wolnomularską, co im zaoszczędzało obiad. W takie dnie, ażeby uniknąć nudów, melancholii z osamotnienia, Ida schodziła do czytelni pani Lévêque, gdzie już Jack wiedział, że ją tam znajdzie.
Ten mały sklepik, napełniony książkami o zielonych grzbietach, które słychać było stęchlizną, literalnie był zapchany broszurami, illustracyami staremi, książkami za su dla żołnierzy lub rycinami mód, rozłożonemi na wystawie. Światło i powietrze dostawały się tu tylko przez otwarte drzwi, gdyż i na szybach poustawiane były różnego rodzaju malowane szpargały. Budkę tę zajmowała stara, bardzo stara kobieta, pełna pretensyi i brudna, która przepędzała czas robiąc stroiki z kolorowemi wstążkami, te ubranka, jakie można widzieć w dziwacznych strojach prababek. Zdawało się, że pani Lévêque znała czasy lepsze i że za pierwszego Cesarstwa, jej ojciec był znaczną osobistością, jakimś woźnym na dworze czy też pałacowym odźwiernym.
— Jestem wnuczką księcia Gdańskiego....mówiła do Idy wyniośle. Należała ona do tych starych popleczników rzeczy minionych, jakich można spotkać tylko w cudacznych dzielnicach miasta, gdzie codziennie wyrzuca ich Paryż ze swego ustawicznego napływu. Podobna do zakurzonego wnętrza swojego sklepu, do swoich książek z materyalnemi grzbietami, zdefektowanych lub podartych, w rozmowie świeciła spłowiałymi romantycznymi blaskami. Czar tego magicznego panowania, którego tylko koniec widziała, pozostawił w jej oczach jakieś oślepienie, a gdy mówiła „panowie marszałkowie” zdawały się defilować przed nią kity piór, hafty, sprzączki, kapelusze z białemi gronostajami. Anegdoty o Józefinie, wyrażenia marszałkowej Léfévre! Najlepiej i najczęściej opowiadała pani Lévêque historyę pożaru ambasady austryackiej w nocy, podczas sławnego balu, który wydawała księżna Schwartzenberg. Całe jej życie pozostało rozjaśnione światłem tego głośnego pożaru, w jego płomieniach widziała błyszczących marszałków, damy z wysokimi stanami, wydekoltowane, uczesane à la Titus lub po grecku, i cesarza w zielonem ubraniu, w białych spodniach, niosącego na ręku przez płonący ogród, panią Schwartzenberg zemdloną. Ida ze swoją manją szlachecką bawiła się dobrze tą starą waryatką. I podczas kiedy siedziała w tej ciemnej budzie, kiedy jej dźwięczały nazwy książąt, markizów, jak u tandeciarza, który przebiera starą miedź lub potłuczone cacka, wchodził jaki rzemieślnik, kupował dziennik za su, lub kobieta prosta, zaciekawiona dalszym ciągiem jakiego zadziwiającego felietonu, przychodziła się dowiedzieć, czy zeszyt wyszedł, płaciła dwa su, pozbywając się tabaki, jeżeli była stara, lub wiązki rzodkwi ze swojego śniadania, jeśli była młoda, ażeby pochłonąć awantury Bossu lub Monte-Christa z całą wygłodniałą chęcią czytania romansów, które naród paryzki lubi. Na nieszczęście, pani Lévêque miała wnuków u krawca na przedmieściu Saint-Germain, „krawca szlachty” — jak go zwała — który zapraszał ją na obiad co dwa tygodnie. Wtedy dla przepędzenia niedzieli pozostawała dla pani de Barancy tylko stara biblioteka pani Lévêque, cały ładunek porozrywanych egzemplarzy, zmiętych, zbrudzonych, zachowywujących na swoich kartkach, które zaledwie dyszały ślady chleba lub tłuste plamy, dowody czytania przy jedzeniu, Książki te zdradzały próżniactwo dziewcząt, włóczęgostwo rzemieślników, a nawet pretensye literackie, gdyż na wielu z nich były na marginesach dopiski ołówkiem, uwagi dziwaczne.

Ida, siedząc przy oknie, pochylona i osłabiona, czytała romanse aż do zawrotu głowy. Czytała, ażeby uniknąć rozmyślań i żalu. Wykolejoną, w tym wielkim wyrobniczym domu, okna pracujących, jakie miała przed sobą, nie pobudzały, jak jej syna, do odwagi, do jakiejkolwiek pracy, lecz ogarniało ją coraz większe zaniedbanie i gorzkie zniechęcenie. Zawsze smutna kobieta, która bez odpoczynku szyła przy oknie, biedna stara, która mówiła: „osoby będące na wsi w tej porze....” powiększała jej nudy swoją niemą lub słowną skargą, Czystość nieba, ciepło lata po nad temi wszystkiemi zmartwieniami, wydawały jej się czarniejsze, równie jak samotność niedzieli, kiedy słychać było tylko dzwon nieszporów, złączony ze świegotaniem jaskółek, ciężyła jej w tej ciszy i spokoju. Przypominała sobie, swoje spacery, przejażdżki powozem, wycieczki na wieś, ozłocone żalem jak zachodząoem słońcem. Lecz lata spędzone w Etiolles, bliższe, raniły ją najboleśniej. Och! jakież to było cudowne życie, wesołe obiady, krzyki przyjeżdżających, w późną noc siedzenia na włoskim tarasie, a On, oparty o słup, z podniesionem czołem, z wyciągniętą ręką, deklamował przy blasku księżyca:

Ja wierzę w miłość jak w Boga.

Gdzież On jest? Co robi? Dla czego przez trzy miesiące nic do niej nie pisał? Wtedy upuszczała z rąk książkę i siedziała zamyślona z błądzącym wzrokiem aż do powrotu syna, do którego starała się uśmiechnąć. Lecz on zaraz poznawał cały jej stan moralny po nieładzie w pokoju, po zaniedbanem ubraniu tej kobiety, niegdyś tak pretensyonalnej, a która teraz włóczyła się w jakimś pomiętym negliżu i niezgrabnych sandałach. Nic nie było przygotowane do obiadu.

— Widzisz, nic nie zrobiłam. Tak gorąco, tak ciężko. Zresztą, jestem tak zniechęcona.
— Dla czego? Nie dobrze ci tu, mamo, zemną? Nudzisz się, prawda?
— Nie, nie, nie nudzę się.... Z tobą bym się mój Jacku nudziła?
Całowała go namiętnie, chciała go się uczepić, ażeby się wydobyć z przepaści, w którą czuła, że wpada.
— Chodźmy na obiad do miasta, mówił Jack.... to cię rozerwie.
Lecz Idzie brakowało głównej rozrywki, że nie mogła się wystroić, wyciągnąć z szafy wiszących tam pięknych kostiumów, w jakie się dawniej ubierała, zbyt krzykliwych, zbyt ekscentrycznych na obecną jej sytuacyę, a których zbytek wymagał powozu lub przynajmniej mieszkania w innej dzielnicy. To też ubierała się jak najskromniej na te spacery po ubogich ulicach. Pomimo tego wszystkiego, w jej ubraniu było coś rażącego, w wykrojeniu stanika, w uczesaniu włosów, w dużych fałdach spódnic, i Jack naumyślnie przybierał postawę nieco dobroduszną, ażeby całą swoją powagą osłonić matkę, kompromitującą się jak metressa. Szli pomiędzy długimi rzędami małomieszczaństwa, rzemieślników, świątecznie idących szeregiem, małymi krokami, przez ulice i bulwary, których co do litery znają wszystkie napisy. Była to mięszanina uczciwych twarzy z grubiańskimi ruchami, surduty zapięte pod szyję, szale spadające na plecy, ubrania wyszłe z mody, ukazujące się tylko w dnie niedzielne, synonimy wypoczynku i przechadzek, mięszanina, która zapełnia całe miasto deptaniem, szmerem napływającego tłumu ze wszystkich stron po fajerwerkach. Rzeczywiście, widać już było w tem znużenie kończącej się niedzieli, pomrokę zajętej myśli o jutrze. Jack z matką szedł z tą żywą falą i zatrzymywał się w małej restauracyi Bagnolet lub Romainville, gdzie smutnie jedli obiad. Starali się rozmawiać z sobą, zjednoczyć niejako swoje myśli, lecz tu leżała największa trudność w ich wspólnem życiu. Od tak dawna rozdzieleni byli z sobą, ich stanowisko było tak różne. Jeżeli delikatność Idy oburzała się na brudny obrus w karczmie, z którego zaledwie uprzątnięto dawne plamy z wina, jeżeli ze wstrętem obcierała sobie szklankę i nakrycie, to Jack zaledwie spostrzegał to zaniedbane nakrycie, przez długie lata przyzwyczaił się do wszystkich niewygód biednego życia. Natomiast, z każdym dniem zmysł jego coraz bardziej się podnosił i wiedza rozszerzała, dziwił się więc pospolitości swej matki, dawniej ograniczonej, lecz teraz zepsutej przez długi pobyt pomiędzy Chybionymi. Używała frazesów symbolicznych, wyrażała się w sposób zapożyczony od Argentona, przybrała ton ostry i stanowczy w każdej rozprawie. „Ja.... ja....” Wszystko tam rozpoczynała a kończyła jakimś pogardliwym gestem, widocznie znaczącym: „Zbyt dobra jestem, że rozmawiam z tobą, nędzny wyrobniku....” Dzięki tej assymilacyi, skutkiem której po kilku latach małżeństwa mąż z żoną stają się sobie podobni, Jack był przerażony, widząc na pięknej twarzy swej matki wyraz „nieprzyjaciela”, nawet; tenże sam miała uśmiech, który go od dzieciństwa prześladował. Żaden snycerz nie urobiłby jej lepiej z miękkiej gliny, jak ten fałszywy poeta, chciwy panowania, urobił ją na swój model.
Po obiedzie, w długie letnie wieczory, najlepiej lubili przechadzać się po skwerze Buttes-Chaumont, który niedawno zaprowadzono. Był to obszerny i melancholijny ogród, założony na dawnych wzgórzach Montfaucon, ozdobiony grotami, kaskadami, kolumnadami, mostami, przepaściami i sosnowym laskiem, którym staczał się wzdłuż pagórka. Ogród ten urządzony sztucznie i cudownie sprawiał Idzie de Barancy złudzenie okazałego parku. Z rozkoszą wlokła swoją suknię po piasku w alejach, unosiła się nad egzotycznymi krzewami, ruinami, na których chętnie wypisałaby swoje nazwisko. Wreszcie, gdy się już dosyć nachodzili, siadali na samej górze, na ławce, która dominowała z wierzchu nad tym cudownym widokiem. Błękitnawy Paryż, tonący w ruchomym i oddalonym kurzu, rozciągał się pod ich nogami, jak olbrzymia kadź, dysząca gorącym ługiem i głośną wrzawą. Wzgórza, otaczające przedmieście, tworzyły w tej mgle ogromne koło, Montmartre z jednej strony, Père-Lachaise z drugiej łączyły się z dawnym Montfaucon.
Niedaleko ztąd nasuwał się widok zabaw ludowych. W krętych alejach, między wijącemi się ulicami ogrodu, postrojeni sklepikarze, kręcili się około muzyki, podczas gdy wysoko na pozostałych starych wzgórzach, śród zielonej murawy wyrobnicze rodziny rozpościerały się jak stada na szczytach gór; biegano tam, taczano się, zbiegano, puszczano ogromne latawce, z donośnym krzykiem, który się rozlegał w powietrzu nad głowami spacerujących. Rzecz dziwna, wspaniały ten skwer, rozłożony w robotniczej dzielnicy, będący niejako pochlebstwem cesarstwa dla mieszkańców La Villette i Belleville, wydawał im się zbyt starannie utrzymanym, zbyt wygracowanym; zaniedbywali go więc dla swoich starych wzgórz, bardziej niebezpiecznych i wiejskich. Ida patrzyła na te zabawy nie bez pewnej wzgardy, i tu jeszcze jej postawa, podparcie głowy ręką, figury, parasolką na piasku kreślone, mówiły: „Ach! jakże ja się nudzę!” Jack czuł, że jej nie wystarcza w tej ustawicznej melancholii; chciałby zaznajomić się z jaką uczciwą i niezbyt pospolitą rodziną, gdzie jego matka miałaby towarzystwo kobiet, którymby mogła powierzać wszystkie dzieciństwa swego umysłu. Raz zdawało mu się, że znalazł to, czego szukał. Było to właśnie jednej niedzieli w ogrodzie Buttes-Chaumont. Szedł przed niemi jakiś stary poczciwiec, miał minę wieśniaczą, przygarbiony, w ciemnym kaftanie, obok niego dwoje małych dzieci, do których pochylał się z zajęciem, niezachwianą cierpliwością, jaką tylko dziadkowie posiadają.
— To jakaś znajoma mi twarz, mówił Jack do swojej towarzyszki, tak.... nie mylę się... to Roudic.
Rzeczywiście był to Roudic, lecz tak się zestarzał, pochylił, że dawny uczeń z Indret poznał go nadewszystko po idącej obok niego wnuczce, kwadratowej, pyzatej, jak wyciosana w zmniejszonym kształcie podobizna Zenaidy, chłopcu zaś brakowało tylko celniczego kepi, ażeby był zupełnie podobnym do Mangina.
— Masz go! chłopiec... rzekł poczciwiec do zbliżającego się Jacka, a smutny uśmiech, rozjaśniający mu twarz, ukazał jej zniszczenie. Wtedy Jack spostrzegł, że Roudic miał krepę na kapeluszu; obawiając się więc odnowić świeżego smutku, o nikogo nie pytał. W tem z drugiej strony alei ukazała się Zenaida; bardziej otyła niż kiedykolwiek, teraz zmieniła swoją z grubemi fałdami spódnicę na prawdziwą suknię, a strój głowy — na paryzki kapelusz. Był to prawdziwy tłomok z miną dobrego dziecka. Szła pod rękę z Manginem, dawnym wachmistrzem, który wzniósłszy się o stopień wyżej, przeszedł do komory paryzkiej i na mundurze z cienkiego sukna miał złote wyszycie przy rękawach. Jakże Zenaida zdawała się być dumną z tego ładnego oficera, jak zdawała się bardzo kochać swego małego Mangina, pomimo sposobu obchodzenia się z nim i strofowania go na każdym kroku! Przypuszczać wolno, że Mangin lubiał, ażeby nim kierowano, gdyż miał twarz uszczęśliwioną, rozjaśnioną, a nawet potem, gdy patrzał na swoją żonę, można było dostrzedz, że jeśliby tego była potrzeba, obecnie znając ją, ożeniłby się z nią i bez posagu. Jack przedstawił swoją matkę tym poczciwym ludziom; a że szli dwoma grupami, zapytał po cichu Zenaidy:
— Cóż to się stało? Czy pani Klara....
— Tak, nie żyje od dwu lat, w okropny sposób, utonęła w Loarze wypadkowo.
Zenaida dodała przyciszonym głosem:
— Mówimy „wypadkowo”, ukrywając przed ojcem; lecz znałeś ją, Jacku i domyślasz się, że nie wypadkowo umarła, że sama się zabiła ze zmartwienia, nie mogła widzieć swojego Nantais.... Ach! doprawdy, są ludzie.... którzy nie wiem czem upajają!
Poczciwa Zenaida nie domyślała się nawet, że ta jej rozmowa ściskała serce Jackowi, który patrzał na matkę wzdychając.
— Biedny ojciec Roudic, ciągnęła Zenaida, myśleliśmy, że jej nie przeżyje.... A do tego nie dowie się nigdy prawdy. Inaczej.... Kiedy zawezwano Mangina do Paryża, zabraliśmy go z sobą, i mieszkamy razem na ulicy Lilas, w Charonne, na małej uliczce wśród samych ogrodów, tuż przy koszarach komory.... Wartoby ojca odwiedzić, prawda, Jacku.... Wiesz jak on zawsze lubił swojego małego chłopca.... Może doprowadzisz do tego, że otworzy usta. Do nas nigdy nie mówi.... Zajmują i interesują go tylko dzieci.... Lecz przybliżmy się. Kilka razy spoglądał na nas. Domyśla się, że mówimy o nim, a tego nie lubi.
Ida, żywo rozmawiając z Manginem, przerwała nagle rozmowę, widząc Jacka obok siebie. Cóż ona tak tajemniczego mówiła? Słowa Roudica objaśniły go o wszystkiem:
— Ach! tak, tak! Dzielny mówca, lubił placuszki z czarnego zboża.
Domyślał się, że mówiono o Argentonie. Zapytano Idy o zdrowie jej męża, uszczęśliwiona, że może o nim mówić, zapuściła się w swój ulubiony temat. O talencie poety, o jego artystycznych walkach, Wysokiem stanowisku, jakie zajmuje w literaturze, o dramatach i powieściach, jakie snują mu się po głowie, wszystko opowiedziała, podczas gdy obecni słuchali przez grzeczność, nic nie rozumiejąc. Rozłączyli się, przyrzekłszy się odwiedzić. Jack był uszczęśliwiony ze spotkania z temi dzielnymi ludźmi, którzy byli przyjemniejsi dla stosunkowania się z jego matką niż Lévêque i Lévindrowie, i stali nieco wyżej towarzysko od Belizaryuszów. Chodził do nich kilka razy z Idą. W szczupłem przedmiejskiem mieszkanku znalazł muszle, gąbki, różne figurki na kominku jak w Indret, i znowu pobożne obrazy pokoju Zenaidy, wielka okuta szafa, całe wnętrze urządzenia domu otoczyło go złudzeniem wsi. Podobało mu się to uczciwe otoczenie i ta wieśniacza czystość. Lecz wkrótce spostrzegł, że jego matka nudzi się z Zenaidą, zbyt pracowitą, zbyt poziomą dla niej, że tu, jak i wszędzie, gdzie ją tylko zaprowadził, prześladowała ją jednaka melancholia, jednaki wstręt, który wyrażała temi trzema słowami:
— Tu czuć wyrobników!
Dom na ulicy Panoyaux, korytarz, pokój, który zajmowała z synem, chleb który jadła, wszystko wydawało jej się przejęte jakimś odorem, jakimś szczególnym smakiem, tem zepsutem powietrzem, jakie biedne dzielnice, nagromadzenie ludności, dymy z fabryk, pot z pracy i inne wyziewy utrzymują w niektórych częściach wielkich miast. Tu czuć wyrobnika! Gdy otworzyła okno, znajdywała ten odór na podwórku; gdy wyszła, oddychała tem niezdrowem powietrzem na ulicy, ludzie, których widziała, nawet jej Jack kiedy wracał z pracowni w swojej bluzie zatłuszczonej oliwą, wydawali tę przykrą woń, która ją prześladowała, przejmowała strasznym smutkiem, ściskała serce aż do chęci samobójstwa.

VIII.
Który z dwóch!

Jednego wieczora Jack zastał swoją matkę w niezwykłem uniesieniu, z błyszczącemi oczami, z ożywioną twarzą, już bez tego omdlenia, którego zaczynał się w niej obawiać.
— Argenton pisał do mnie, powiedziała zaraz.... Tak, mój drogi, ten pan ośmielił się do mnie napisać.... Po czteromiesięcznem milczeniu w końcu stracił cierpliwość, widząc, że ja się nie odzywam.... Zawiadamia mnie, iż wraca do Paryża z małej wycieczki, i że jeżeli go potrzebuję, jest na moje usługi.
— Zdaje się, że go nie potrzebujesz? zapytał Jack, śledząc matkę bardzo wzruszony.
— Ja bym go potrzebowała!... Widzisz, jak się bez niego obchodzę.... On to właśnie czuje się osamotnionym bezemnie. To człowiek, który nie umie nic zrobić swojemi rękami, tylko w nich trzymać piórnik. Ach! to prawdziwy artysta.
— Czy mu odpiszesz?
— Odpisywać?.... zuchwalcowi, co się ośmielił podnieść na mnie rękę.... Ach! ty mnie nie znasz. Mam, dzięki Bogu, dosyć dumy.... Nie skończyłam nawet czytać jego listu. Rzuciłam go gdzieś, podarłszy na tysiąc kawałków.... Dziękuję! Nie można sobie pozwalać podobnych rzeczy z kobietą, jak ja wychowaną, w pałacu, wśród dostatków.... To wszystko jedno! Chciałabym jednak widzieć jego mieszkanie teraz, kiedy mnie tam niema, co wszystko porządkowałam. Musi tam być piękny ład. Żeby przynajmniej.... Och! nie, to niepodobieństwo. Drugiej równie jak ja głupiej nie prędko znajdzie.... Zresztą, jest to bardzo jasnem, że on się nudzi, kiedy był aż zmuszony wyjechać na dwa miesiące do.... do.... jakżeż się tam nazywa ta miejscowość?....
I najspokojniej wyjęła z kieszeni list, o którym mówiła, że go gdzieś, podarłszy, rzuciła, i wyszukała w nim nazwiska żądanego.
— Ach! tak.... on jeździł do wód w Royat.... Co za głupota! To są właśnie najszkodliwsze wody mineralne dla niego.... Zresztą, niech robi co chce; to mnie nic nie obchodzi.
Jack zrumienił się za jej kłamstwo, lecz nie zrobił jej najmniejszej uwagi. Cały wieczór czuł, jak się kręciła około jego stołu z niespokojną ruchliwością kobiety chcącej się pozbyć natrętnej myśli jakiemś zajęciem. Odzyskała swój gorący zapał pierwszych dni, uprzątała pokój, układała, i tak chodząc, krzątając się, mruczała jakieś wymówki i potrząsała głową. Potem zbliżyła i opierała się na krześle Jacka, całowała go, pieściła.
— Ile ty masz męztwa, mój drogi! Jak ty pracujesz!
A przeciwnie, on bardzo źle pracował, zajęty myślą, co się działo w duszy jego matki.
— Czy ona mnie całuje? mówił sobie. Podejrzenia potwierdziły się małą drobnostką, która przekonywała do jakiego stopnia tryumfująca przeszłość zapanowała nad sercem tej biednej kobiety. Nie przestawała nucić ulubionej śpiewki Argentona, jakiegoś „walca liści” który poeta wybębniał na fortepianie o zmroku:

Tańczcie, tańczcie jak szaleni
Biedne listki, tańczcie, tańczcie!

Sentymentalna i rozwlekła ta zwrotka, którą ona jeszcze zwalniała, przeciągając końcówki śpiewu, opętała ją i prześladowała; przerwawszy na chwilę, znowu rozpoczynała jej kawałek, jak gdyby znacząc przerwy w swych myślach. Nuta i słowa, wszystko przypominało Jackowi wspomnienia haniebne i bolesne. Ach! gdyby był śmiał, jakąż surową prawdę wypowiedziałby tej szalonej; jakże chętnie wrzuciłby w kosz ze wzgardą, wszystkie te zwiędłe bukiety, wszystkie te martwe i uschłe liście, tak zbyt szalone, że walcowały jeszcze po tej biednej pustej głowie i zapełniały ją swoim wirem. Lecz to była jego matka. Kochał ją i chciał, szacunkiem nauczyć, ażeby sama siebie szanowała; dla tego nic jej nie mówił. Tylko ta pierwsza przestroga niebezpieczeństwa sprowadziła w jego umysł wszystkie męczarnie zazdrości istot, które się obawiają zdrady. Doszedł do tego, że wychodząc, szpiegował wyraz jej twarzy, a wracając — uśmiech. Obawiał się dla niej tego rozgorączkowania, tego marzycielstwa, w jakie samotność strąca kobiety bezczynne. A niebyło środka strzedz jej. To była jego matka. Nie mógł nikomu powierzyć nieufności, jaką w nim wzbudzała. Chociaż Ida, od czasu listu Argentona, zajęła się mężniej gospodarstwem, trudniła się domem, przyrządzała dla syna obiad, a nawet wyciągnęła porzuconą w zapomnieniu książkę rachunkową. Jack ciągle nie dowierzał. Znał on historyę oszukiwanych mężów, których czujność osłaniają troskliwością, drobiazgową delikatnością, i którzy mogą poznać datę swojej niedoli po wszystkich oznakach niewyrażonej zgryzoty. Wracając raz z pracowni, zdawało mu się, iż na zakręcie ulicy Panoyaux widział Hirscha z Labassindrem, idących pod rękę. Co oni mogli mieć za interes w tym odległym kwartale, tak odległym od Przeglądu i wybrzeża Augustyanów?
— Był kto tutaj?.... zapytał odźwiernego, a ze sposobu odpowiedzi, poznał, że go oszukują, że jest jakiś spisek utworzony przeciwko niemu. W następną niedzielę, wróciwszy z Etiolles, zastał matkę tak zatopioną w czytaniu, że nawet nie słyszała jego wejścia. Oddawna przyzwyczajony do jej namiętności czytania romansów, byłby nawet na to nie zwrócił uwagi; lecz Ida zbyt pośpiesznie ukryła broszurę, którą otwartą trzymała na kolanach.
— Przestraszyłeś mnie.... rzekła jednocześnie, przesadzając umyślnie swoje zmięszanie, ażeby odwrócić uwagę Jacka.
— Coś ty, mamo, takiego czytała?
— O! nic, głupstwa.... Jakże się mają nasi przyjaciele, doktór, Cecylia? Czyś uściskał tę drogą małą odemnie?
Lecz w miarę jak mówiła, czerwoność pokrywała jej czoło pod delikatną i przezroczystą skórą; gdyż jedną z własności tej dziecięcej natury było to, że narazie prędko kłamała, lecz kłamała niezręcznie. Zmięszana utkwionym w nią wzrokiem, została podrażniona:
— Chcesz wiedzieć, co czytałam?... Masz, zobacz.

Poznał satynową okładkę Przeglądu, który pierwszy raz czytał w izbie palaczów na Cydnusie, tylko że teraz ów organ był znacznie cieńszy, zmniejszony o połowę, drukowany na gorszym papierze, wyglądał na te pospolite dzienniki, za które się nie płaci. Zresztą, miał tę samą śmieszną przesadę, tytuły szumne a puste, majaczenia społeczne, śmieszne rozprawy i poetyczne kwilenia. Jack nie otworzyłby nawet tego dziwacznego zbioru, gdyby jego uwagi nie zwrócił następujący tytuł jako treść główna:
ROZŁĄCZENIE.

Poemat liryczny

przez Wicehrabiego Amaurego Argentona.

Poemat rozpoczynał się temi słowy:

Do jednej która odjechała.

Jakto! bez słowa pożegnania, nie odwróciwszy głowy,
Jakto! nie spojrzawszy nawet na próg opuszczony;
Jakto!....
Dwieście długich i ścisłych wierszy zaczerniało stronnice jak nudząca proza; i to dopiero był wstęp. Ażeby zapobiedz pomyłce, co cztery lub pięć wierszy powtarzające się imię Karoliny dostatecznie objaśniało czytelnika. Jack rzucił książkę, wzruszywszy ramionami.
— I ten nędznik śmiał ci to przysłać?
— Kilka dni temu zostawiono numer na dole, rzekła nieśmiało.... Nie wiem, kto taki.
Nastała chwila milczenia. Ida umierała z chęci podniesienia książki; lecz nie śmiała. W końcu pochyliła się niby od niechcenia. Jack zobaczył to poruszenie:
— Spodziewam się, że nie zatrzymasz tego u siebie. Te wiersze są śmieszne.
Ona wyprostowała się:
— Przepraszam, ja tego nie widzę!
— Dajże pokój, mamo! Daremnie kręci ogonem, ażeby udać wzruszonego, a chociaż woła: „kua! kua! ” jak bocian, nie zdoła nas wzruszyć.
— Nie bądźmy niesprawiedliwi, Jacku. (Głos jej drżał). Bóg wie, że ja znam najlepiej Argentona i wszystkie wadliwości jego natury, gdyż dosyć od nich cierpiałam. Jako człowieka opuściłam. Co zaś do poety, to rzecz inna. Zdaniem wszystkich Argenton ma sposób pisania tak czuły, jakiego nikt nigdy nie miał we Francyi.... Ton czuły, mój drogi!... Musset go posiadał, lecz to nie był ton wzniosły, idealny. Z tego punktu widzenia Credo Miłości jest niezrównanem. Jednakże uważam, że początek tego Rozłączenia jest jeszcze bardziej wzruszającym. Ta młoda kobieta, odchodząca z rana, w balowej sukni, podczas mgły, bez słowa pożegnania, nie odwróciwszy głowy....
Jack nie mógł się powstrzymać, ażeby nie wykrzyknąć z oburzeniem:
— Wszakże ty jesteś tą kobietą! A wiesz, jak odeszłaś, w jakich niegodziwych okolicznościach.
Ona drżąc odpowiedziała:
— Mój drogi, na próżno chcesz mnie poniżyć, przypominając mi doznaną zniewagę; tu idzie o kwestyę sztuki, a ja na niej lepiej się znam od ciebie. Chociażby mnie Argenton sto razy więcej znieważył, to jednak nie przeszkodzi mi uznać, że on jest jedną ze znakomitości literackich tego czasu. Niejeden mówiący dziś o nim z pogardą, kiedyś powie z dumą: znałem go.... siedziałem z nim przy jednym stole.
Wypowiedziawszy to, wyszła majestatycznie do pani Lévindré, wiecznej powiernicy; a Jack zabrał się do pracy. Nauka była dla niego jedyną pociechą w zmartwieniu, gdyż zbliżała go do Cecylii. Ale wkrótce usłyszał w sąsiedztwie głośne czytanie, przerywane wykrzyknikami podziwu i łzami, zdradzającemi się przez ciągłe ucieranie nosów.
— Baczność.... Nieprzyjaciel się zbliża.....myślał sobie biedny chłopiec. Nie mylił się.
Amaury Argenton był również nieszczęśliwy zdala od Karoliny, tak jak i ona się nudziła, nie będąc z nim razem. Ofiara i kat nieodzownie byli potrzebni dla siebie, głęboko czuli każde ze swojej strony próżnię oddzielonego życia. Od pierwszego dnia rozłączenia poeta przybrał minę człowieka ze zranionem sercem, swojej wielkiej bladawej twarzy nadał wyraz dramatyczny i bajronowski. Spotykano go w nocnych restauracyach, w piwiarniach, gdzie jadają kolacye, otoczonego swoim dworem pochlebców i eksploatorów, z którymi rozmawiał o Niej, tylko o Niej. Chciał, żeby kobiety i mężczyźni, znajdujący się tam, mówili:
— To Argenton, wielki poeta.... Jego kochanka go opuściła.... Pragnie się rozerwać.
Rzeczywiście, chciał się rozerwać, jadał kolacye, spędzał noce po za domem; lecz wkrótce to nieregularne i kosztowne życie znużyło go. Szczytnie to, doprawdy, sztukać w stół w restauracyi po nocach i wołać: „Garson, czystej piołunówki....” ażeby otaczający go prowincyonaliści mówili: „Zabije się..., Dla kobiety....” Jednakże kiedy zdrowie nie dotrzymuje, kiedy zażądawszy głośno „czystej piołunówki”, trzeba powiedzieć cichutko do garsona: „Dużo gumy”, to już są pozy nie bardzo heroiczne. Po takiem kilkodniowem życiu, Argenton na tem skończył, że sobie popsuł żołądek. „Ataki” nastawały częściej, a nieobecność Karoliny dawała się uczuć boleśnie. Któraż inna kobieta chciałaby znosić jego bezustanne narzekania, pilnować godziny, kiedy należy zażyć proszki i ziółka, podawać mu je ze czcią Fagona, leczącego wielkiego króla? Wróciły się śmieszności chorego. Obawiał się pozostać sam i zawsze zatrzymywał kogoś; Hirsch lub ktoś drugi sypiał w nocy na sofie. Wieczory wydawały się posępne, gdyż otoczony był kurzem, nieładem, czego wszystkie kobiety, nawet głupia Ida, umieją uniknąć w około siebie. Ogień nie ogrzewał, lampa nie chciała się palić, przeciąg dął we drzwi; dotknięty więc w swoim egoizmie, w swojej najczulszej strunie, Argenton szczerze żałował swojej towarzyszki. Stał się prawdziwie nieszczęśliwym, takim, jakim chciał się okazać. Wtedy, ażeby się rozerwać, postanowił wyjechać; lecz podróż mu się nie powiodła, o ile można sądzić z jego lamentującej korespondencyi.
— „Biedny Argenton pisał do mnie list rozdzierający...” mówili pomiędzy sobą Chybieni, przybierając minę smutną i zarazem zadowoloną. On do nich wszystkich pisał, te „rozdzierające listy”. Nimi zastępował „okrutne słowa”. W oddaleniu zarówno jak z blizka stała myśl go gryzła: „Ta kobieta obchodzi się bezemnie, jest szczęśliwą ze swoim synem. Syn jest dla niej wszystkiem”. Myśl ta oburzała go.
— Napisz o tem poemat, rzekł do niego Moronva], widząc go równie strapionym po powrocie, jak przy wyjeździe.... To ci ulgę przyniesie.
Natychmiast wziął się do dzieła, a wiersze następowały po sobie według systematu pracy od dawna przez poetę przyjętego bez przekreślań, tak że wkrótce skomponował prolog Rozłączenie. Na nieszczęście utwór ten zamiast go uspokoić, jeszcze bardziej podrażnił. Ponieważ potrzebował wzbić się, wyobraził sobie Karolinę idealną, piękniejszą, więcej seraficzną jak ta, wzniósł ją po nad ziemię, na całą wysokość swego mozolnego natchnienia. Odtąd rozłączenie stało się dla niego nieznośnem. Jak tylko wydrukowano w Przeglądzie prolog poematu, Hirsch i Labassindre mieli polecone, ażeby odnieśli jeden egzemplarz na ulicę Panoyaux. Po zarzuceniu tej wędki, widząc, że stanowczo nie może żyć bez Loloty, Argenton postanowił działać sztucznie. Ufryzował się, wypomadował, wywoskował się po węgiersku wziął fiakr, który miał na niego czekać przed domem, i pojechał na ulicę Panoyaux o drugiej po południu, wtedy kiedy kobiety są same, a ze wszystkich fabryk kłęby czarnego dymu wznoszą się do nieba. Towarzyszący mu Moronval wysiadł, rozmówił się z odźwiernym, potem wróciwszy, rzekł:
— Możesz iść.... Na szóstem piętrze w głębi koytarza.... Ona tam jest.
Argenton poszedł. Bledszy był niż zwykle i serce mu biło. O tajemnico natury ludzkiej, podobne istoty mają serce, i to serce bić może! Nie była miłość, lecz podbudzało go jej otoczenie — romantyczna strona wyprawy, czekający na rogu ulicy powóz, jak do wykradzenia, a nadewszystko zadowolenie nienawiści, nadzieja zawodu, jakiego dozna Jack, gdy wróciwszy od pracy, zobaczy, że ptaszek wyfrunął. Poeta taki plan obmyślał: zjawić się niespodziewanie, paść jej do nóg, skorzystać ze zmięszania, z oszołomienia, kiedy ją ogarnie zdumienie, objąć ją i powiedzieć: „Chodź, jedźmy! ” poczem wsadzić do powozu, i w drogę! Jeżeli przez trzy miesiące bardzo się nie zmieniła, nie oprze się uwiezieniu. Dla tego też nie uprzedził jej, dla tego szedł po cichu przez korytarz, aby ją tembardziej zejść. Ciemny to był korytarz, pocący się nędzą wszystkich swych szczelin, na którym liczne drzwi ze swoimi widocznymi kluczami zdawały się mówić: „Tu niema co ukraść.... Kto chce, niech wejdzie”.
Wszedł raptownie, nie zapukawszy, i z tajemniczem: „To ja”.
Okropny zawód, zawód wiecznie przywiązany do majestatycznych kroków tego człowieka! Zamiast Karoliny, ujrzał przed sobą Jacka, Jacka, który z powodu jakiegoś święta, był tego dnia wolnym od pracy i przerzucał z zajęciem swoje książki, podczas gdy Ida, wyciągnięta w alkowie na swojem łóżku, skracała jak codziennie nudy samotności kilkogodzinnem spaniem po południu. Stojąc naprzeciw, patrzeli na siebie ze zdziwieniem. Tym razem poeta nie miał przewagi. Naprzód nie był w swoim domu; zresztą, jakże tu traktować pogardliwie wysokiego chłopca, który wyglądał intelligentnie i dumnie, który z piękności był podobnym do matki, co jeszcze bardziej wprowadzało kochanka w rozpacz.
— Po co pan tu przychodzi? zapytał go Jack we drzwiach, które zagrodził.
Tamten zczerwieniał się, zbladł i wyjąkał:
— Myślałem... powiedziano mi, że pańska matka jest tutaj.
— Rzeczywiście jest; lecz ja z nią jestem i nie będziesz się z nią widział.
To wszystko wypowiedziane było prędko, przyciszonym głosem, jednem tchnieniem nienawiści. Potem Jack, następując na kochanka swej matki, z gwałtownością więcej okazywaną niż rzeczywistą, zmusił go do cofnięcia się. Zostali w korytarzu. Ogłupiony, zmęczony Argenton usiłował sobie ruchami nadać pewność, a przybrawszy postawę majestatyczną i czułą, rzekł:
— Jacku, długo pomiędzy nami było nieporozumienie. Lecz teraz, kiedy już jesteś dojrzałym człowiekiem, pojmującym dobrze życie, niepodobieństwem jest, ażeby to nieporozumienie się uwieczniało. Podaję ci rękę, drogie dziecko, rękę szczerą, która nigdy nie skłamała swego uścisku.
Jack wzruszył ramionami:
— Panie, po co ta komedya pomiędzy nami? Pan mnie nie cierpisz, a ja się panem brzydzę....
— Od jakiegoż to czasu, Jacku, staliśmy się takimi nieprzyjaciółmi?
— Ja myślę, że od czasu naszego poznania. Jak tylko zapamiętam, czuję do pana nienawiść. Zaraz od początku, czemże mogliśmy być dla siebie, jeżeli nie dwoma nieprzyjaciółmi? Czy mógłbym panu dać inną nazwę? Czem pan dla mnie jesteś? A jeżeli kiedykolwiek w życiu myślałem o panu bez gniewu, czy sądzisz, że mogłem pomyśleć bez zarumienienia?
— Masz racyę, Jacku, przyznaję, że nasze wzajemne położenie było fałszywem, bardzo fałszywem. Lecz nie mogę być odpowiedzialnym za traf szczególny, za fatalizm.... Zresztą, mój drogi przyjacielu, życie nie jest romansem,... Nie można od niego wymagać....
Lecz Jack przerwał mu te pajęcze uwagi, które go nigdy nie zawodziły.
— Tak, masz pan słuszność. Życie nie jest romansem; przeciwnie, jest ono bardzo poważne i pozytywne, czego dowodem, że każda chwila jest dla mnie porachowana, i nie mogę tracić mojego czasu na rozprawy próżniacze..... Przez dziesięć lat należała do pana, była twoją sługą, rzeczą! Co ja wycierpiałem przez te dziesięć lat, moja dziecięca duma nie okazywała panu nigdy; lecz idźmy dalej. Teraz moja matka do mnie należy. Przyjąłem ją i wszelkimi sposobami starać się będę ją zatrzymać. Nigdy jej panu nie oddam.... Zresztą, po co?.... Co panu po niej?.... Ma siwe włosy, zmarszczki. Przez pana tyle płakała.... To już nie ta ładna kobieta, nie ta kochanka, mogąca zadowolnić pańską próżność. To jest matka, to mama, zostaw mi ją.
Patrzeli na siebie w ponurym brudnym korytarzu, w którym co chwila dolatywały wrzaski dzieci, echa innych kłótni, jakie zdarzają się ciągle w dużym wyrobniczym ulu. To były ramy stosowne do tej poniżającej i rozdzierającej sceny, której każde słowo wstyd rodziło.
— Ależ nie rozumiesz moich zamiarów, rzekł poeta, blady, pomimo swej wielkiej pewności.... Ja uważam Karolinę za bardzo godną, wasze środki utrzymania są bardzo mierne.... Przyszedłem jako stary przyjaciel.... dowiedzieć się, czy wam czego nie brakuje, czy czego odemnie nie potrzeba.
— Nie potrzebujemy niczyjej pomocy. Moja praca dostatecznie wystarcza dla nas dwojga.
— Stałeś się drogi Jacku zbyt dumnym. Nie byłeś takim dawniej.
— Prawda. To też niegdyś znosiłem pańską obecność, a dziś jesteś pan dla mnie wstrętnym i uprzedzam pana, że dłużej nie zniosę tej zniewagi.
Postawa Jacka była tak stanowcza, tak wyzywająca, wzrok tak potwierdzał słowa, że poeta nie śmiał dodać słowa i oddalił się zwolna, schodząc z szóstego piętra, na którem jego staranne ubranie, jego fryzura tworzyły szczególną plamę, dawały pojęcie o tych błędach społecznych, które od brzegu do brzegu tego dziwnego Paryża łączą z sobą tyle kontrastów. Kiedy Argenton znikł, Jack wszedł do pokoju. Ida, blada, rozczochrana, z zapuchniętemi od snu i łez oczami, czekała na niego przy drzwiach.
— Byłam tam, rzekła przyciszonym głosem.... Słyszałam wszystko, wszystko, że jestem starą i że mam zmarszczki.
Zbliżył się do niej, wziął ją za ręce i spojrzał aż do głębi duszy.
— On niedaleko.... Czy chcesz, ażebym go przywołał?
Uwolniła sobie ręce i bez wahania, rzuciła mu się na szyję, uniesiona tem uczuciem, które jej nie dozwoliło być podłą.
— Nie, mój Jacku, ty masz racyę.... Jestem twoją matką, tylko twoją matką i nią jedynie chcę pozostać.
W kilka dni po tej scenie, Jack napisał do Rivala list następujący:

„Mój przyjacielu, mój ojcze, wszystko skończone, opuściła mnie, powróciła do niego. To się odbyło w tak okropnych, tak nieprzewidzianych okolicznościach, że cios był dla mnie jeszcze sroższym.... Niestety! ta na którą narzekam, jest moją matką. Byłoby może godniejszem zamilczeć, lecz nie mogę. Znałem w dzieciństwie pewnego biednego murzynka, który zawsze mówił: „Gdyby świat nie miał oddechu, świat by się zadusił”. Nigdy nie rozumiałem tak dobrze tych słów jak dzisiaj. Zdaje mi się, że gdybym do was nie napisał tego listu, gdybym nie przesłał ku wam tego wielkiego westchnienia, jakie mam na sercu, nie mógłbym oddychać i żyć. Nie miałem nawet odwagi czekać do niedzieli. To było zbyt daleko; a zresztą, w obec Cecylii nie śmiałbym mówić..... Opowiadałem panu o rozprawie, jaką miałem z tym człowiekiem. Od tego dnia widziałem, że moja matka jest tak smutną, co tylko robiła, wydawało mi się tak nad jej siły, że postanowiłem zmienić mieszkanie, ażeby rozerwać i przesiedlić jej zmartwienie. Wiedziałem, że rozpoczęła się walka i że jeżeli zechcę ją wygrać, zatrzymać matkę przy sobie, muszę użyć wszelkich środków, wszelkich możliwych wybiegów. Nasza ulica, nasz dom niepodobały jej się. Trzeba było czegoś weselszego, coby zapobiegło jej tęsknocie za ulicą Augustyanów. Nająłem więc w Charonne, na ulicy Lilas, w głębi ogrodu, trzy małe pokoiczki świeżo odnowione, nowym papierem wybite, które staranniej umeblowałem, przystroiłem. Cały mój mały zasób — daruj mi, że piszę te szczegóły, lecz przysiągłem sobie wszystko zawsze wam mówić, cała oszczędność, jaką przez dziesięć miesięcy zebrałem na moje wpisy i egzamina, o których mnie pan uprzedziłeś, wszystko poszło. Belizaryusz z żoną pomagali przy tem osiedleniu się, również i poczciwa Zenaida, mieszkająca z ojcem na tej samej ulicy; na nich liczyłem, że rozweselą moją biedną matkę. Wszystko to robiliśmy tajemnie, miała to być prawdziwa niespodzianka zakochanego, gdyż w tej nowej walce musiałem zwyciężać mojego nieprzyjaciela, mojego rywala, na jego własnym gruncie. Doprawdy, zdawało mi się, że jej tam będzie bardzo dobrze. Kończące się przedmieście spokojne jest jak wiejska ulica, drzewa przewyższają mury, pianie, kogutów przenikające ściany, sądziłem, że wszystko to ją oczaruje, i choć cokolwiek zastąpi jej to wiejskie życie, którego tak żałowała.

Nareszcie wczoraj wieczorem dom był gotów na jej przyjęcie. Belizaryusz miał jej powiedzieć, że czekam na nią u Roudica i przyprowadzić ją na obiad. Wyprzedziłem ich, uradowany jak dziecko, obiegałem gorączkowo nasze małe błyszczące czystością mieszkanko, ozdobione u wszystkich okien jasnemi firankami i dużemi różanemi bukietami na kominku. Ponieważ wieczór był nieco chłodny, rozpaliłem ogień, co dodało pokojom świeżego powietrza. I uwierzysz pan? Wpośród mojego ukontentowania nagle przejęło mnie jakieś złowrogie przeczucie, tak żywe i nagle jak iskra elektryczna: „Ona nie przybędzie!” Napróżno wmawiałem w siebie, żem szalony, przygotowywałem dla niej krzesło, nakrycie, nasłuchiwałem jej kroków na uciszonej ulicy, przebiegałem pokoje, gdzie wszystko na nią czekało. Wiedziałem, że nie przyjdzie.... We wszystkich zawodach, jakich doznałem w mojej przeszłości, miałem takie wróżby. Rzecby można, że los zanim uderzył, ostrzegał mnie zawsze miłosiernie, ażeby jego ciosy były mniej bolesne. Nie przyszła. Belizaryusz przybył sam próżno, z bilecikiem, jaki mu do mnie oddała. Był krótki, w kilku słowach zawiadamiała mnie, że Argenton jest bardzo słaby i że uważa sobie za obowiązek pojechać i czuwać przy jego łóżku. Jak tylko wyzdrowieje, ona powróci. Słaby! Nie uwierzyłem. Zresztą, ja także mogłem narzekać i zatrzymać ją u mojego łóżka tak samo jak on ją przywoływał do swego..... Ach! jakże ten nędznik znał ją dobrze! Jak on zbadał to tak słabe i dobre serce, skore do poświęceń i troskliwości. Leczyłeś go pan na te śmieszne ataki, na które był chory w Etiolles, a które tak prędko znikały przy stole, po dobrym obiedzie. Na tę chorobę jest słaby. Lecz matka moja, zapewnie uszczęśliwiona ze sposobności uzyskania łaski, dała się podejść takiem zmyśleniem. I powiedzieć, że gdy ja zasłabnę, zasłabnę naprawdę, może mi ona nie uwierzy! Ażeby wejść w położenie mojej opłakanej historyi, wyobraź mnie sobie pan samotnego w moim małym pawiloniku, wśród przygotowań na jej przybycie, po tylu zabiegach, wysiłkach, wyrzuceniu na próżno pieniędzy? Ach! okrutna, okrutna....Nie chciałem tam pozostać. Wróciłem do swojego dawnego pokoju. Dom wydawał mi się zbyt smutny, smutny jak po umarłej; gdyż podług mnie matka moja już tam mieszkała. Odjechałem, pozostawiwszy i ogień, ażeby spopielał, a z moich różanych bukietów, ażeby opadły liście na marmur z cichym szmerem. Dom wynająłem na dwa lata, i zatrzymam go do terminu kontraktu z tym przesądem, z jakim zachowujemy długo otwartą klatkę, z której jakiś ulubiony ptaszek wyleciał. Jeżeli matka wróci, zamieszkamy go. Lecz gdy nie wróci, nigdy nie będę w nim mieszkał. Samotność moja byłaby smutną żałobą. A teraz, kiedy już panu wszystko wypowiedziałem, czy potrzebuję mówić, że list ten jest do pana, tylko do pana, że Cecylia nie powinna go czytać? Zbyt bym się wstydził. Zdaje mi się, że jakaś hańba trysłaby z jej oczów na mnie, na czystość mojej miłości. Możeby mnie przestała kochać Ach! mój przyjacielu, coby się zemną stało, gdyby na mnie spadło takie nieszczęście? Ona mi tylko pozostała. Jej miłość wiąże mnie ze wszystkiem, i w największej rozpaczy, kiedy pozostałem sam wobec ironii tego pustego domu, jednę tylko myśl miałem, jeden okrzyk: „Cecylia....” Gdyby i ona mnie opuściła.... Niestety! zdrada ukochanych osób ma w sobie to okrucieństwo, że przenika serce obawą innej zdrady Lecz po co o tem myślę? Mam jej przyrzeczenie, słowo, a Cecylia nigdy nie skłamała.”

IX.
Mała nie chce.

Długo myślał, że matka powróci. Z rana, wieczorem, w ciszy swojej pracy, zdawało mu się nieraz, że słyszy szelest jej sukni w korytarzu, jej lekki chód przy drzwiach. Kiedy szedł do Roudiców, zawsze patrzał na dom ulicy Lilas, myśląc, że ujrzy go otwartym i swoją Idę siedzącą w tem ustroniu, którego adres jej posłał: „Dom czeka na ciebie, mamo.... Jest on dla ciebie.... Jeżeli tylko chcesz, możesz zaraz wrócić....” Nie, nie odebrał nawet odpowiedzi. Opuściła go rzeczywiście, stanowczo, okrutniej niż kiedykolwiek.
Jack miał wielkie zmartwienie. Kiedy nasze matki wyrządzają nam złe, to rani jak błąd lub srogość Boga, jak ból wbrew naturze. Lecz Cecylia była czarodziejką. Ona znała balsamy, zioła, wszystko, co uspokaja, co ma nazwę kwiatu a rozlewa woń leczącą. Urok jej słów uspakajał, stanowczy wzrok ożywiał, a jej delikatna czułość, pełna prostoty, rozpraszała całą srogość losu. Silną także pociechą była praca, praca zapamiętała, ciężki i przykry pancerz, który zabezpiecza dobrze od utrapień. Matka w czasie swego pobytu często mimowolnie przeszkadzała mu w pracy swoją naturą płochego ptaka, swojem fruwaniem i zygzakowatą wolą, która nagle kazała jej wychodzić, to znów rozbierać się z kapelusza i szala ze stanowczem postanowieniem niewyjścia. Nieraz nawet niezręczną troskliwością sprawiła mu wiele kłopotu. Teraz kiedy jej niebyło, przechadzał się Jack dużymi krokami i odzyskiwał czas stracony. Co niedziela jeździł do Etiolles, coraz więcej zakochany i coraz rozumniejszy. Doktór był zachwycony postępem swego ucznia; gdyby się tak posuwał, przed rokiem mógłby zostać bakałarzem i zapisać się do szkoły medycznej. Na wyraz Bakałarz, Jack uśmiechał się radośnie, a kiedy go wymienił wobec Belizaryuszów, których został Towarzyszem po nowym figlu Ribarota, mała izdebka na ulicy Panoyaux jak gdyby powiększyła się i rozjaśniała. Nawet roznosicielka chleba w zachwycie nagle nabrała gustu do nauki. Wieczorem późno, kiedy skończyła swoją robotę, musiał ją Belizaryusz uczyć czytać, pokazywał jej litery swoim kwadratowym palcem, którym je zakrywał. Lecz jeżeli Rivals radował się postępem w naukach Jacka, daleko mniej cieszył się jego zdrowiem. Gdy nastała jesień, powrócił Jackowi dawny kaszel, zapadły mu policzki, oczy błyszczały gorączkowym płomieniem, dłonie rąk paliły żarem.
— To mi się nie podoba, mówił dzielny człowiek, badając swojego ucznia z niepokojem; ty za wiele pracujesz, twój umysł jest wytężony, zbyt rozgrzany.... Trzeba go pohamować, powstrzymać trochę.... Cóż u dyabła! masz dość czasu. Cecylia nie odjeżdża.
Nie, zaiste, nie odjeżdżała. Nigdy nie była przyjemniejszą, względniejszą, przychylniejszą dla niego; rzecby można, iż odgadywała całą straconą miłość, część opóźnionego szczęścia, jaką ten wydziedziczony miał w niej odnaleźć. I to właśnie podbudzało naszego przyjaciela Jacka, dodawało mu zapału do pracy, który nic nie mogło powstrzymać. Siadywał ciągle po nocach; pracował po siedmnaście godzin dziennie, nie czując zmęczenia; a w tym wzburzonym stanie, który podwajał jego siły, wahadło fabryki Eyssendeck było tak lekkie w jego ręku jak pióro.
Zasoby ciała ludzkiego są niewyczerpane. Jack podsycając się czuwaniem po nocach, obojętny na wszystko, doszedł jak indyjski fakir do tej gorączkowej siły, kiedy sama boleść staje się rodzajem przyjemności. Błogosławił nawet zimno swojej izby, które wyrywało go z ciężkiego młodzieńczego snu jego o piątej rano, nawet ten suchy kaszel, który podtrzymywał go w czujności i nie dawał mu zasnąć przed nocą. Niekiedy, siedząc przy stole, uczuwał nagle jakąś lekkość w całej swojej istocie, jasnowidzenie, nadzwyczajne wytężenie swoich umysłowych sił, połączone z jakąś fizyczną niemocą. Było to niby omdlenie ku wyższemu światu. Wtedy jego pióro szybko biegało, wszystkie trudności pracy usuwały się przed nim. W ten sposób doszedłby z pewnością do końca swego pięknego zadania, lecz pod warunkiem, że nic mu nie stanie w poprzek drogi, na którą się rzucił z całą gwałtownością. Rzeczywiście, wtedy najmniejszy cios jest niebezpiecznym, a miał go spotkać straszny.
Nie przyjeżdżaj jutro.... Wyjeżdżamy na tydzień.

Rivals.

Jack odebrał tę depeszę od doktora jednej soboty wieczorem, podczas gdy pani Belizaryuszowa prasowała mu piękną bieliznę na jutro, a on się już weselił, czując w tej kończącej się sobocie rozpoczynającą się niedzielę. Niespodziewany ten wyjazd, lakonizm depeszy, nawet obojętność drukowanych liter, zastępujących znane i przyjacielskie pismo, wszystko to przejęło go szczególniejszą trwogą. Oczekiwał od Cecylii lub doktora listu, któryby mu objaśnił tę tajemnicę; lecz nic nie odebrał, i przez tydzień przechodził wszystkie męczarnie, od dreszczów obawy aż do uniesień nadziei, serce mu się ściskało lub rozszerzało bez żadnej innej przyczyny nad tę, że chmura zasłaniała mu słońce lub odkrywała je z kolei.
Ani doktór, ani Cecylia nie wyjechali, Rivals oddalił zakochanego dla tego tylko, ażeby mieć czas przygotować go do wielkiego ciosu, do postanowienia Cecylii, nagłego, nadzwyczajnego, i który spodziewał się jeszcze z rąk wnuczki wytrącić. To się stało tak raptownie. Pewnego wieczoru doktór wróciwszy zastał Cecylię z twarzą nadzwyczaj zmienioną; było coś ponurego i stanowczego w bladości jej ust i niezwykłem wzruszeniu jej pięknych ciemnych brwi. Napróżno starał się ją rozweselić przy obiedzie, aż nagle na wyrażenie się doktora: „W niedzielę, gdy Jack przyjedzie....”
— Wolę żeby nie przyjeżdżał.... odrzekła.
Dziadek spojrzał na nią zdziwiony. Powtórzyła, blada jak śmierć, lecz stanowczym głosem:
— Życzę sobie ażeby nie przyjeżdżał.... niech już tu nie bywa.
— Cóż to się stało?
— Rzecz bardzo ważna, mój dziadku, moje małżeństwo z Jackiem jest niemożliwe.
— Co takiego? Przerażasz mnie. Co się stało?
— Nic, tylko jakieś światło objaśniło mnie. Ja go nie kocham, myliłam się.
— Biada nam! Co to takiego? Cecylio moje dziecko, zastanów się. Zapewnie mieliście jakąś miłosną, dziecinną sprzeczkę?
— Nie, dziadku, przysięgam ci, że tu niema najmniejszego dzieciństwa. Czuję dla Jacka tylko miłość siostry, i nic więcej. Przymuszałam się, ażeby go kochać; teraz widzę, że to jest niepodobieństwem.
Doktór się przestraszył I wspomnienie jego córki przebiegło mu przez myśl.
— Kochasz innego?
Zczerwieniła się.
— Nie, nie, nikogo nie kocham. Nie chcę wyjść za mąż.
Na wszystko, co mógł jej powiedzieć Rivals, na wszystko, co jej przytaczał, Cecylia tylko jedno odpowiadała:
— Nie chcę wyjść za mąż.
Chciał poruszyć jej dumę. Co powiedzą w okolicy? Ten młody człowiek bywał u nich od tylu miesięcy, wszyscy go uważali za jej narzeczonego.... Przejmował się sam litością, którą i w niej chciał wzbudzić.
— Pomyśl, że to cios straszny.... złamie mu życie, przyszłość.
Na twarzy Cecylii skurczyły się wszystkie mięśnie, co wykazywało, jak była wzruszoną. Rivals wziął ją za rękę:
— Błagam cię, moja mała.... nie śpiesz się z podobnem postanowieniem.... Zaczekajmy jeszcze cokolwiek.... Zobaczysz, namyślisz się.
Lecz ona ze spokojną energią odrzekła:
— Nie, dziadku, to jest niepodobieństwem. Ja chcę, ażeby on był jaknajprędzej zawiadomiony u moich uczuciach....Wiem, że mu sprawię wielką boleść; lecz im dłużej będziemy czekać, tem większą będzie boleść. Każdy dzień stracony tylko ją pogorszy. I przytem ja zbyt będę cierpiała, pozostając tak wobec niego. Czuję się niezdolną do takiego kłamstwa, takiej zdrady.
— A więc mam mu dać odprawę? rzekł doktór, powstając z wściekłością.... Dobrze. Przeklęte kobiety!....
Ona patrzała na niego z miną tak zrozpaczoną, tak drżąca, blada, że doktór powstrzymał się wpośród złości.
— Lecz nie, nie, wnuczko, ja się nie gniewam.... tylko chwilkę.... Zresztą potem co się stało, ja jestem temu więcej winien, niż ty. Ty byłaś zbyt młodą. Ja nie powinienem był.... Ach! stary głupcze, stary głupcze!... Czyż do końca będę robił głupstwa!
Najokropniejszem było napisać do Jacka... Napisał kilka brulionów listu rozpoczynającego się w ten sposób: „Jack, dziecko moje, mała nie chce”. Nie mógł znaleźć słowa na dodanie. „Mała nie chce...” W końcu powiedział sobie: „Lepiej sam się z nim rozmówię....” I ażeby mieć więcej czasu, ażeby przygotować się do tego przykrego spotkania, odłożył to do bytności Jacka za tydzień, z jakąś nadzieją, że w ciągu tych ośmiu dni Cecylia zmieni zdanie.
Przez cały tydzień nie rozmawiali nic o tem. Lecz w następną sobotę, Rivals powiedział wnuczce:
— On przyjedzie jutro. Trwasz ciągle przy swoim zamiarze?
— Moje postanowienie jest nieodwołalne!.... odpowiedziała stanowczo, powoli z naciskiem każdej sylaby tego nielitościwego wyrazu.
Jack przybył w niedzielę rano, według swego zwyczaju, a z przystanku Evry było bliziutko do Etiolles. Przestępując próg, uczuł wzruszenie, a jednakże był to próg przyjacielski, który winien mu zapewnić całą gościnność, jakiej niegdyś doznawał, — Pan oczekuje w ogrodzie, powiedziała mu służąca, otwierając drzwi.
Serce mu się ścisnęło, odgadł jakieś nieszczęście. Wzburzona twarz doktora do reszty go przeraziła. Ten, który przez czterdzieści lat niepokojów u łoża chorych przyzwyczaił się przecież do widoku cierpień ludzkich, był drżący, zmartwiony Również jak i Jack.
— Cecylii niema?...
Był to pierwszy wyraz biednego chłopca.
— Nie, mój przyjacielu, zostawiłem ją.... tam.... gdzie byliśmy. Zabawi tam jakiś czas.
— Długo?
— Tak, bardzo długo.
— A więc.... Więc ona mnie nie chce, panie Rivals?
Doktór nieodpowiadał. Jack usiadł na ławce, ażeby nie upaść. Było to wgłębi ogrodu. W około niego przyjemny i jasny czas listopadowy, biała rosa rozpościerała się na ziemi, lotny gaz odsłaniający blade słońce, przypominał mu dzień winobrania, wzgórki dominujące nad Sekwaną i pierwsze kiedyś zrobione wyznanie miłości, jak lękliwy krzyk ptaka, który poraz pierwszy zaczyna fruwać. Jakaż to rocznica!.... Po chwili milczenia, doktór położył ojcowską rękę na ramieniu Jacka:
— Nie martw się.... Ona jeszcze może zmienić postanowienie.... Ona taka młoda! To może tylko kaprys.
— Nie, panie Rivals, pan wiesz dobrze, Cecylia niema kaprysów..... Byłoby to zbyt okropne przeszyć nożem serce dla kaprysu.... Lecz nie. Pewny jestem, że długo rozmyślała się, nim zrobiła to postanowienie, i że ją to nie mało kosztowało. Ona wiedziała, czem była jej miłość w mojem życiu, i że wyrywając ją, całe moje życie wraz z nią złamała. A jeżeli tak zrobiła, to znaczy, że uważała za obowiązek tak postąpić. Powinienem się był tego spodziewać. Czyż tak wielkie szczęście było możliwem dla mnie! Gdybyś pan wiedział, ile razy ja sobie mówiłem: to zbyt piękne, z tego nic nie będzie..... Otóż rzeczywiście nic z tego nie będzie. Widzisz pan....
Siłą woli powstrzymał łkanie, które go dusiło. Podniósł się z trudnością. Rivals wziął go za ręce:
— Przebacz mi, moje biedne dziecko.... To ja jestem winien temu wszystkiemu. Lecz myślałem, że was uszczęśliwię.
— Nie, panie Rivals, nie obwiniam pana. To, co się stało, stać się musiało. Cecylia zbyt jest wyższą odemnie, ażeby mnie mogła kochać. Litość, jaką w niej wzbudzałem, mogła jej sprawić na chwilę złudzenie, dobre serce ją zbłąkało. Teraz widzi jaśniej, a odległość, jaka nas dzieli, przeraża ją. Bądź co bądź, słuchaj pan dobrze, mój drogi przyjacielu, i powtórz jej odemnie. Jakkolwiek jest ciężki cios, który mi zadała, jest rzecz jedna, dla której nigdy do niej nie będę miał urazy....
To mówiąc, wskazał na pola, niebo, cały widnokrąg.
Przeszłego roku, w dniu podobnym, uczułem, że pokochałem Cecylię, myślałem, że ona będzie mnie mogła kochać, i rozpocząłem najszczęśliwszy, jedynie szczęśliwy okres w mojem życiu, rok pełny, nieporównany, na który gdy teraz patrzę, zdaje mi się, że on stanowi całe moje życie. Urodziłem się tego dnia, dziś umieram. Lecz tę błogosławioną epokę, to zapomnienie nieszczęsnego losu, jakiego doznałem, Cecylii i panu zawdzięczam. Nie zapomnę go nigdy.
Zwolna wydobył swoje ręce z drżącego uścisku doktora.
— Odjeżdżasz Jacku?... nie zjesz ze mną śniadania?
— Nie, dziękuję, panie Rivals....Byłbym zbyt smutnym biesiadnikiem.
Przeszedł przez ogród krokiem pewnym, i oddalił się szybko, nie odwróciwszy głowy. Gdyby się był obejrzał, dostrzegłby na górze, na pierwszem piętrze, za białą podniesioną firanką, swoją ukochaną, również bladą, równie jak on drżącą, która płakała wyciągając ręce, lecz nie myślała go powstrzymać. Następne dnie u Rivalów były bardzo smutne. Mały domek, weselszy i ożywiony od jakiegoś czasu, przybrał swoją ponurą, dawniejszą powierzchowność, stał się nawet jeszcze bardziej ponurym po znikniętej wesołości. Doktór, bardzo zgnębiony, śledził swoją wnuczkę, jej samotne spacery w ogrodzie, długie przesiadywanie w pokoju jej matki, który był teraz otwarty i który ona zdawała się chcieć zająć dla siebie z prawa smutku. Gdzie Magdalena płakała niegdyś, Cecylia płakała dzisiaj, i biedny dziadek mógł się nieraz omylić, widząc młodą twarz zwieszoną z góry przez okno w milczeniu i wezbraniu ukrytej boleści.... Czyż i ta także ma umrzeć?... Dlaczego?... Co jej było?.... Jeżeli nie kocha Jacka, jakże wytłomaczyć ten smutek, tę potrzebę samotności, tę tęsknotę, której nie mogły rozerwać zajęcia gospodarskie? Jeżeli go jeszcze kocha, dla czego mu odmówiła? Doktór czuł dobrze, że tu ukrywa się jakaś tajemnica, wewnętrzna walka; lecz na najmniejszy wyraz, na najmniejsze zapytanie Cecylia zbijała go z toru, unikała go, jak gdyby się czuła odpowiedzialną tylko wobec siebie za nadzwyczajne postanowienie swej woli. Przy tem niepokojącem zachowaniu się swojej wnuczki, dzielny człowiek zapominał o nieszczęściu Jacka; dosyć miał swojego do strawienia, do wyrozumowania. Kabryolet, który go unosił po drogach, koń, coraz bardziej niesforny, mógłby opowiedzieć o wzburzeniu doktora, wnioskując z dzikości, z jaką nimi kierował.
Jednej nocy zadzwoniono w domu, wzywając go do chorego. Była to stara Salé, wyrzekająca na drodze. Zdawało się, iż tym razem „jej człowiek, jej biedny człowiek umrze”. Rivals, któremu ani wielkie zmartwienie, ani podeszła starość nie przeszkadzały stawać na pierwsze wezwanie, biegł szybko z Etiolles do Olszyn. Małżeństwo Salé mieszkali przy Parva domus w prawdziwej dziurze wykopanej w dole przy drodze. Do izby schodziło się jak do piwnicy, brudnej, ciemnej, źle zamykanej; było to prawdziwie chłopskie legowisko z czasów La Bruyèra, które przeżyło wszystkie okoliczne zamki. Zamiast podłogi ubita ziemia, meble stanowił połamany kufer, chwiejący się stołek, wszystko oświetlone ogromnym ogniem kradzionego drzewa, trzeszczącego i syczącego wilgocią. Wszystko tu czuć było grabieżą: szczątki starej futrówki nagromadzone pod ścianą, fuzya stojąca w rogu komina, wnyki na zające, wreszcie ogromne sidła, które złodzieje zwierzyny zarzucają w jesieni na zżęte pola, jak rybacy sieci na ryby. W ciemnym kącie na tapczanie, wśród tej całej nieuczciwej nędzy stary „dogorywał”. Dogorywał po sześćdziesięciu latach skrytego polowania na cudzym gruncie, nocnego czatowania w rowach, w śniegu, bagnach i wymykaniu się żandarmom. Pędząc życie starego szkodliwego zająca, szczęśliwym był jeszcze, że mógł to życie zakończyć w swojej norze. Gdy wszedł Rivals, uderzył go odór spalonych ziół, który rozlał się smrodliwie w całej izbie.
— Cóżeście tu u dyabła spalili, matko Salé?
Zmięszała się stara, chciała skłamać, lecz doktór nie dał jej na to czasu:
— Był u was sąsiad, truciciel?
Rivals nie omylił się. W ostatnich czasach Hirsch przychodził robić próby swoich złowrogich lekarstw na tym biedaku. Sposobność eksperymentów trafiała mu się bardzo rzadko. Wieśniacy niedowierzali; nadto, musiał się bardzo wystrzegać doktora z Etiolles, który prowadził z nim zaciętą wojnę o jego medycynę bez dyplomu. Dwa razy już miał zakazane w urzędzie Corbeil i zagrożone surowo, jeżeli nadal swej praktyki nie zaprzestanie. Lecz sąsiedztwo Salé, podłe ich położenie.... Pomimo obawy żandarmów, pokusił się jednak.
— Prędko, prędko, otwierajcie drzwi, okna.... wszak widzicie, że ten nieszczęśliwy się dusi!
Stara pośpieszyła wykonać rozkazy doktora, mrucząc:
— Ach! mój biedny mąż, mój biedny mąż! Mówił, że go nam wyleczy.... Czy to można tak ludzi oszukiwać!... Biednem, dzikiem bydłem my chłopi jesteśmy.
Podczas gdy Rivals, pochylony nad umierającym, śledził resztki sił nieznacznego pulsu, głos przytłumiony wydobył się z pod łachmanów tapczanu:
— Powiedz, żono, mówiłaś, że powiesz.
Stara ciągnęła dalej swoją szybką rozmowę, poruszając chrust na ognisku. Lecz umierający rozpoczął osłabionym głosem:
— Powiedzże, żono.... powiedz....
Rivals patrzał na Salé, na twarz starej czarownicy, spaloną na piękny kolor cegły. Zbliżyła się jąkając:
— Tak, do licha, z pewnością, to jego wina, tego doktora z poblizkości, że narobiliśmy zmartwienia biednej panience, która jest tak miłosierną.
— Jakiej pannie? O kim mówicie? spytał doktór porywczo, opuszczając rękę chorego.
Ona zawahała się. Lecz głos chorego, coraz słabszy, jakby pochodził gdzieś z daleka bardzo, wymruczał jeszcze raz:
— Powiedzże.... Chcę, żebyś powiedziała.
— A więc dobrze, powiem — rzekła stara śmiało. Otóż tak, mój dobry panie Rivals, ten łotr dał mi dwadzieścia franków — jacy to są szkaradni ludzie, Jezus Chryste! — dał mi dwadzieścia franków, ażebym powiedziała pannie Cecylii całą historyę jej papy i mamy.
— Nikczemna!... krzyknął stary Rivals ze złością, która mu dodała siły i gwałtowności młodzieńczej. Ty śmiałaś to zrobić?
— I to za dwadzieścia franków, mój dobry panie.... Gdyby ten szkaradny człowiek nie był mi dał dwudziestu franków, wołałabym umrzeć niż powiedzieć.... Naprzód, jak pan widzisz umierającego chrześcianina, nie wiedzieliśmy o niczem! On mi wszystko opowiedział, ażebym ja powtórzyła.
— Ach! nędznik, powiedział mi, że się zemści... Lecz kto go mógł o tem zawiadomić i tak dobrze poprowadzić jego zemstę?
Głębokie narzekanie, jedno z tych przytłumionych kwileń, jakie człowiek wydaje przychodząc na świat lub schodząc z niego, przywołało doktora do tapczanu. Teraz, kiedy żona powiedziała, ojciec Salé mógł umrzeć, a być może, że ten jeden mały skrupuł sumienia pomiędzy wszystkimi występkami starego włóczęgi ułatwił mu straszne przejście. Aż do rana siedział doktór pochylony przy tem powolnem konaniu, nad tym atomem życia, którego biały świtający w szybach dzień miał zaraz zabrać po pierwszym dreszczu. Trzeba było dużo odwagi, ażeby siedzieć przy tym umierającym i tej starej skurczonej przy ognisku, która nie śmiała ani mówić, ani patrzeć. Zatrzymany przez swój obowiązek, doktór rozmyślał, i przechodząc z jednej myśli do drugiej, starał się zebrać w całość, jeszcze zaciemnioną dla niego, tę niegodną intrygę. Kiedy się wszystko skończyło, pośpieszył z powrotem do Etiolles, upewniwszy się jednak, że podłego Hirscha niema już w Parva domus. Ach! gdyby go był dostał w tej chwili, byłby odzyskał całą gwałtowność okrętowego chirurga wobec nikczemnego wroga, który chcąc się na nim zemścić, uderzył na jego wnuczkę. Wróciwszy, poszedł wprost do Cecylii. Nikogo. Łóżko nawet niebyło rozebrane. Dreszcz go przeszedł. Pobiegł do apteki. I tu nikogo jeszcze. Tylko dawny pokój Magdaleny był otwarty, i tam, pomiędzy relikwiami drogiej umarłej, na klęczniku, na którym przeklęczała wszystkie swojo strapienia, zastał Cecylię uśpioną, omdloną, która całą noc przepędzała w łzach i modlitwie. Usłyszawszy kroki doktora, otworzyła oczy:
— Dziadku!
— Powiedział ci więc ten nędznik tajemnicę, którąśmy tak przed tobą ukrywali. O Boże! Po tylu wysiłkach, po tylu staraniach, ażebyś uniknęła przykrości, w końcu ona doszła cię przez obcych, przez nieprzyjaciół! Biedna mała....
Ona ukryła głowę na jego ramieniu:
— Nie mów nic. Nic mi nie mów. Wstydzę się.
— Przeciwnie, muszę ci powiedzieć.... Ach! gdybym się mógł domyśleć, jaki jest powód twojej odmowy! Bo pewnie dla tego, nieprawda, dla tego nie chciałaś wyjść za mąż?
— Tak.
— Lecz dlaczego? powiedz mi, co myślałaś.
— Nie chciałam wyznać hańby mojej matki, a sumienie moje zmuszało mnie, ażeby wszystko opowiedzieć temu, który miał zostać moim mężem.... Jedno tylko pozostawało mi do zrobienia i zrobiłam.
— Więc, ty go kochałaś, kochasz go jeszcze? Z całej duszy, I sądzę, że i on tyle mię kochał, iż nie zerwałby naszego małżeństwa; lecz ja właśnie powinnam była to zrobić, ażeby on uniknął wielkiego poświęcenia. Nikt się nie żeni z dziewczyną, która niema ojca, która niema nazwiska, a gdyby je miała, byłoby nazwiskiem złodzieja lub fałszerza.
— Mylisz się, moje dziecko. Jack był bardzo dumny i bardzo szczęśliwy, żeniąc się z tobą; a jednakże wiedział twoją historyę. Ja sam mu ją opowiedziałem.
— Doprawdy?
— Ach! niedobra mała, gdybyś była miała więcej zaufania we mnie, byłbym ci oszczędził tego potrójnego ciosu, którym zabiłaś szczęście nas trojga.
— A więc Jack wiedział, kim ja jestem?....
— Uważałem to za obowiązek uprzedzić go, rok temu, kiedy mi mówił o swojej miłości.
— I on chciał mnie jeszcze?...
— Dziecko!... Wszakże cię kochał.... Zresztą, wasze losy są tak podobne.... On także niema ojca, a matka jego nigdy niebyła zamężną. Jedyną różnicą pomiędzy wami jest to, że twoja matka była świętą, gdy jego....
Wtedy, tak samo jak Jackowi historyę Cecylii, Rivals opowiedział Cecylii historyę Jacka, długie męczarnie tej biednej istoty tak serdecznej i tak dobrej, opuszczenie w dzieciństwie, wygnanie w młodocianym wieku. I nagle, jak gdyby cała ta przeszłość, w miarę jak ją sobie przypominał, pozwoliła tem lepiej zrozumieć stan obecny, zawołał:
— To ona!... Cios pochodzi od niej... Musiała powiedzieć Hirschowi o waszem małżeństwie.... Tak, tak, jestem teraz pewny.... Wypadek, który tak starannie ukrywałem, przez tę waryatkę doszedł do ciebie. To było fatalne. Podobny cios, zadany temu biednemu chłopcu, mógł go tylko spotkać od jego matki.
Słuchając tego objaśnienia, Cecylia uczuła gwałtowną rozpacz, gdy pomyślała, co zrobiła Jackowi i tak już nieszczęśliwemu, jaką przerażającą i bezużyteczną przykrość. Chciałaby go prosić o przebaczenie, upokorzyć się przed nim.
— Jack... biedny przyjaciel.... powtarzała łkając.
A mierząc swojem zmartwieniem ranę, jaką mu zadała, szepnęła:
— Och! jak on musiał cierpieć.
— I cierpi jeszcze.
— Czy miałeś jakie wiadomości od niego, dziadku?
— Nie, lecz możeby sam przybył, ażeby ci ich udzielić?... odpowiedział dziadek z uśmiechem.
— Może teraz nie zechce powrócić.
— A więc jedźmy go odszukać.... To dziś niedziela. Nie siedzi w pracowni. Wyszukamy go i przywieziemy tutaj.... Chcesz?
— Czy chcę!
W kilka godzin potem Rivals z wnuczką byli już w drodze do Paryża.
Kiedy odjechali, jakiś człowiek okryty potem, skurczony pod ciężarem szerokiego kosza, zatrzymał się przed ich domem. Przypatrywał się małej zielonej furtce, mosiężnej blasze, na której z trudnością sylabizował: Dzwo....neik do dok.... to....ra....
— To tutaj! rzekł w końcu i zadzwonił, obcierając sobie czoło. Nadeszła mała służąca, lecz widząc, że ma do czynienia z jednym z tych niebezpiecznych handlarzów, którzy biegają po wsiach, uchyliła tylko drzwi.
— Do kogo pan masz interes?
— Do tutejszego pana....
— Niema go.
— A panna?....
— Niema jej także.
— Kiedy powrócą?
— Niewiem.
Drzwi zamknęły się grubiańsko.
— Dobry Boże.... Dobry Boże rzekł kramarz ochrypłym głosem.... Czy oni pozwolą mu tak umrzeć?
I stanął osłupiony na środku drogi.

X.
Plac przed kościołem Panny Maryi.

Tego wieczora było wielkie zebranie literackie na wybrzeżu Augustynowskiem, obok Instytutu u naczelnego redaktora Przeglądu przyszłych pokoleń. Na uroczystość tę, wyprawioną z powodu powrotu Karoliny, zwołano sztab wyższy i niższy Chybionych, bo Argenton miał odczytać wielki swój poemat Rozłączenie, który wreszcie ukończył. Dziwne okoliczności zaznaczyły wyklucie się tego wspaniałego utworu. Ponieważ Karolina wróciła do owczarni, jakżeż tu opłakiwać w dalszym ciągu nieobecność niewdzięcznej, jakże opisywać cierpienie opuszczonego kochanka? Należy tu przezwyciężyć szkopuł śmieszności; a wielka szkoda doprawdy, bo natchnienie poety nigdy się nie okazało ani tak obfitem, ani tak nieustannem. Po kilku dniach wahania się, powziął wreszcie zamiar stanowczy.
— Do licha, tem gorzej!.... Będę pisał dalej.... Dzieło sztuki nie powinno być wystawione na igraszkę okoliczności.
Powstało ztąd widowisko w najwyższem stopniu komiczne, kiedy poeta żalił się na oddalenie kochanki w obecności tejże kochanki, która zgodzić się musiała na nazwę „niegodziwej, niewiernej, albo „drogiej nieobecnej”, wszystkie zaś te piękne epitety spisywała ona własną ręką w kajecie z pięknymi różowymi floresami. Kiedy poemat był skończony, Argenton chciał go odczytać swojemu towarzystwu nie tyle przez próżność artysty, ile przez pychę kochanka, ażeby pokazać wszystkim Chybionym, że niewolnica jego wróciła i że teraz miał ją już w ręku. Nigdy jeszcze mieszkanko na czwartem piętrze nie widziało wieczoru tak zbytkownego, takiego przepychu kwiatów, obić, odnowień, takiej toalety ukochanej a nieobecnej, w białej sukni, usianej blademi fiołkami, będącej w doskonałej harmonii niemą rolą, jaką droga nieobecna miała odegrać podczas czytania. Wchodząc tam, nie podobna było się nie domyśleć, ile to kłopotów pieniężnych zawisło nad tymi blaskami, jakby niewidzialna pajęczyna rozciągnięta na motylich skrzydłach. A jednak nic nadto prawdziwego. Przegląd dogorywał już, zmniejszając się z każdym numerem pod względem formatu i ukazując się w przerwach coraz dłuższych. Argenton, utopiwszy w nim połowę swego dziedzictwa, zamyślał go sprzedać. Ta to smutna sytuacya, w połączeniu z kilku „przesileniami” zręcznie dokonanemi, rzuciła znowu waryatkę w objęcia artysty. Dosyć mu było przedstawić się w obec niej w roli wielkiego człowieka zwyciężonego, wyczerpanego, opuszczonego od wszystkich, wątpiącego o niepewnej gwiaździe, którą niegdyś widział, ażeby Karolina złożyła najuroczystszą przysięgę:
— Teraz jestem twoją.... Twoją na wieki....
W gruncie rzeczy, ten Argenton był głupcem tylko i fanfaronem; ale można powiedzieć, że na tej kobiecie grał znakomicie i że z tego pospolitego instrumentu umiał wydobywać efekta cudowne. Gdybyście wiedzieli, jakiemi spojrzeniami okrywała go tego wieczoru, ile w nim widziała powabu, chorobliwości, genialności!.... Był teraz dla niej równie pięknym, jak przed laty dwunastu, kiedy jej się ukazał pod opalowemi sklepieniami gimnazyum Moronvala, a może nawet piękniejszym, gdyż miejsce było odmienne, z większym komfortem urządzone, bogatsze, a do aureoli poety przybyły liczne promienie. Zresztą, to samo skończenie, ten sam personel niezmienny. Oto przed nami Labassindre w zielonym aksamicie, w butach Faustowskich Hirsch ugwiażdżony plamami chemicznemi, oto Moronval w czarnem ubraniu, wytartem na szwach, w krawacie białym lecz bardzo czarnym na składach, oto dalej „ciepłe kraje”, odwieczny Egipcyanin z wytężoną skórą; Japończyk szafranowego koloru, i siostrzeniec Berzeliusa i człowiek, który czytał Prudona. Oto cała czereda dziwaczna, wynędzniała, chuda, wygłodzona, ale zawsze pełna złudzeń, z rękami rozpłomienionemi i biednemi oczkami bez rzęsów, które, patrząc na gwiazdy, spaliły się. Można byłoby pomyśleć, że to kompania pielgrzymów Wschodnich dążących ku jakiejś Mekce nieznanej, której lampka złota ucieka ustawicznie po za widnokrąg. Od lat dwunastu, jak znamy tych nieszczęśliwych Chybionych, niekiedy upadli w drodze; ale z bruku paryzkiego, podnieśli się inni fanatycy, ażeby zastąpić umarłych i ścisnąć szeregi. Nic ich nie zniechęca, ani zawody, ani choroby, ani zimno, ani głód. Idą, spieszą się. Ale nie przybywają do celu nigdy. Wpośród nich, Argenton lepiej odżywiony, dobrze odziany, podobnym był do bogatego hadży idącego wśród kapcanów ze swoim haremem, fajkami i bogactwami. Tego wieczoru oblicze jego jeszcze bardziej promieniało, z powodu zadowolonej próżności i uroczego uczucia tryumfu.
Podczas czytania poematu Karolina, siedząc na sofie, z miną, która miała być obojętną, rumieniła się przy aluzyach, jakie się w każdej zwrotce napotykały, objęte w przezroczyste zasłony, jakby tajemnicze kokietki, zachwycone że je poznawano. Naokoło żony Chybionych schylały się w pokorze i pochlebstwie, a pośród nich mała pani Moronval, która, siedząc, wydawała się bardzo dużą, z powodu niepomiernej wysokości swego czoła i podbródka; ocierała sobie oczy co chwila, ażeby dowieść swego wzruszenia. Obłuda ta niezbyt licowała z godnością pani Moronval, z domu Decostère; ale nędza najsilniejszą nawet dumę pochyla ku ziemi, a Moronval, znajdujący się naprzeciwko swej żony, czuwał nad nią, był kierownikiem oklasków, nadawał swej małpiej twarzy tysiące odmiennych wyrazów nadzwyczajnego podziwu, chociąż wściekle gryzł sobie paznokcie, co było zawsze przepowiednią jakiejś pożyczki. W obec takiego przychylnie usposobionego towarzystwa, płynęły wiersze z rozpaczliwą powolnością i monotonią: był to ruch kołowrotka, który zwijał w nieskończony kłębuszek. Ruszało się to i ruszało, a nigdy nie kończyło. A ruch ten mięszał się z trzaskaniem ognia, z migotaniem lamp, z szumem wiatru, błądzącego po balkonie i uderzającego znagła, a wściekle o szyby jak w ową noc pamiętną. Ale Karolina nie była tego wieczoru w tem usposobieniu niespokojnem, w którym umysł chętnie pochłania w siebie przepowiednie i przeczucia. Zajmował ją całą tylko jej poeta, tylko ten dramat, który on rozwijał, silnie skandując swoje wiersze. Poemat istotnie zawierał część bardzo dramatyczną. W ostatnim śpiewie Argenton przypuszczał, że droga nieobecna, wróciwszy do swego kochanka, umierała z cierpień, których doznała zdala od niego. Poeta zamykał jej oczy, przysięgając wieczną miłość:

Wraz z tobą złożyłem w tym grobie
Najlepszą cząstkę mojej istności,
Mojego płaczu i mojej miłości.

Tak on mówił. A była tak wzruszająca, ta wielkość duszy człowieka, który chciał zapomnieć, i okropny los tego nieszczęśliwego stworzenia, że, słuchając słów tych, wszyscy łkali, a Karolina więcej niż wszyscy; gdyż ostatecznie ona to tam właśnie czuwała, a takie rzeczy więcej nas samych rozczulają, aniżeli innych.
Nagle w ustępie patetycznym, kiedy Argenton wodził zadowolonym wzrokiem po zgromadzeniu, drzwi salonu otwarły się szybko, a służąca z rozpuszczonemi wstążkami, jedna z tych poufnych służących, jakie się spotyka u tego rodzaju kobiet, weszła do salonu z miną przerażoną i krzyknęła na swoją panią:
— Pani.... pani....
Wstała:
— Cóż znowu?.... Cóż takiego?....
— Jest tam człowiek....
— Człowiek?
— Tak jest, człowiek o złej minie i bardzo brzydki, który chce się rozmówić z panią. Powiedziałam mu, że pani niema, że nie można się widzieć. Wtedy usiadł sobie na stopniu i powiedział, że poczeka.
— Idę.... rzekła Karolina bardzo wzruszona, jakby zgadywała od kogo przychodzi ten posłaniec.
Ale Argenton żywo się temu sprzeciwił.
— Bynajmniej....
I zwracając się do Labassindre, najwytworniejszego z pomiędzy obecnych; powiedział:
— Idźno, zobacz, co to znaczy.
— No, no beuh..... odpowiedział śpiewak i wyszedł rozprostowując ramiona.
Argenton, któremu na końcu ust drżał jeszcze półwiersz przedzielony na dwoje, poszedł szybko do kominka, gotów rozpocząć przerwane czytanie. Ale drzwi otwarły się na nowo, a z nich wychyliła się głowa i ramię Labassindra, który giestem przywoływał poetę. Argenton wściekły rzucił się do przedpokoju.
— No cóż tam jest wreszcie?
— Zdaje się, iż Jack jest bardzo chory, powiedział śpiewak po cichu.
— Co znowu, nie bredź!...
— Ten poczciwota tak utrzymuje.
Argenton popatrzał na poczciwca brzydkiego, pochylonego, którego wysoka postać nie wydawała mu się nieznaną.
— To ten pan przysyła tutaj pana?
— Nie, ten pan mnie nie przysyła, brzmiała odpowiedź. On zanadto chory, ażeby mnie mógł przysłać.... Od trzech tygodni leży chory, bardzo chory.
— Cóż mu jest?
— Coś w płucach, a doktór powiada, że i tygodnia nie pociągnie. Dla tego pomyśleliśmy sobie oboje z żoną, że należy uprzedzić jego matkę, i przyszedłem.
— Któż pan jesteś?
— Jestem Belizaryusz. Bel, jak mnie ona nazywała, ta pani.... Och! ona mnie zna dobrze, co pan chcesz, a i moją żonę także.
— No, panie Belizaryuszu, powiedział poeta z miną drwiącą...... Powiesz temu, który cię posłał, że sztuczka jest dobra, ale że ją już grano. Musi innej poszukać.
— Przepraszam, odrzekł kramarz który nie pojmował tych słów „okrutnych.”
Ale Argenton zamknął już drzwi, zostawiając Belizaryusza zdumionego w sieni, wraz z widziadłem widzianego w głębi salonu, napełnionego ludźmi i światłem.
— To nic.... To ktoś się pomylił, powiedział poeta, wracając do salonu. A kiedy on z powagą ciągnął dalej swoje czytanie, kramarz wielkiemi krokami szedł po czarnych ulicach wśród drobnego gradu i przejmującego wiatru, śpiesznie wracając do Jacka, do biednego towarzysza, leżącego w tej chwili na nędznem łóżku zelaznem, na swojem poddaszu.....
Dostał się do niego pewnego dnia, kiedy wrócił z Etiolles. Położył się do łóżka nic nie mówiąc, a potem trzęsła go febra i dostał ogromnego kataru, o którym lekarz fabryczny uprzedzał przyjaciół swoich, że można się było wszystkiego obawiać. Belizaryusz chciał uprzedzić Rivala, ale Jack sprzeciwiał się temu energicznie. Letargiczne swoje niknienie przerwał on tylko tym razem, i drugi raz jeszcze, kiedy posyłał roznosicielkę pieczywa, żeby sprzedała zegarek i pierścionek, który miał od matki. Pieniądze bowiem rzadkie były na ulicy Panoyaux, wszystkie oszczędności Jacka poszły na zakup mebli do mieszkania przy ulicy Charonne, szuflady odzywały się pustką a gospodarstwo Belizaryusza również nie posiadało zegaru z powodu wydatków na wesele i instalacyę. Mniejsza o to! Ażeby opiekować się tym nieszczęśliwym opuszczonym, kramarz i jego żona czuli się zdolnymi do wszystkich poświęceń. Pozanosiwszy do lombardu materace, meble, zastawili także cały zapas słomianych kapeluszów, które potrzeba było za jaką bądź cenę wykupić na wiosnę. Ale i to poświęcenie nie wystarczało. Wszystko takie drogie, drzewo, lekarstwa.... Doprawdy nie mieli oni szczęścia do Towarzyszów. Pierwszy, był pijakiem, leniuchem i żarłokiem, drugi, chociaż wcielona doskonałość, stawał się ciężkiem brzemieniem w skutek choroby. Sąsiedztwo radziło im oddać Jacka do szpitala. „Lepiej mu tam będzie, aniżeli u was; a nic już was nie będzie kosztował.” Ale oni uparli się z pewną durną, ażeby zatrzymać swego przyjaciela przy sobie, jak gdyby grzeszyli przeciw obowiązkom stowarzyszenia, gdyby go powierzyli cudzym staraniom. Teraz wyczerpali się już do dna. A ponieważ wielkość nieszczęścia odpowiadała grożącej stracie, postanowili uprzedzić Karolinę piękną panią” — jak ją nazywała głosem gniewnym roznosicielka pieczywa. Ona to właśnie wysłała swego męża:
— A przedewszystkiem przyprowadź ją z sobą, ażeby być pewnym że przyjdzie.... Jak zobaczy matkę, to mu się dobrze zrobi temu nieszczęśliwemu. Nigdy o tem nie mówi. On taki dumny.... Ale założyłabym się, że o niej myśli.
Belizaryusz nie przyprowadził jej ze sobą. To też wracając, był zrozpaczonym i bał się przyjęcia, jakie go spotka. Pani Belizaryuszowa z dzieckiem uśpionem na kolanach rozmawiała po cichu z panią Levindré przed ogniskiem, smutnem i szczupłem, Co lud nazywa ogniskiem „wdowy”, przysłuchując się jednocześnie trudnemu oddechowi Jacka i strasznemu kaszlowi, który go dusił. W tej alkowie, pozbawionej mebli i żałosnej, nie podobna byłoby poznać jasnego poddasza wychodzącego na podwórze, gdzie od rana ochoczo śpiewała praca jak skowronek paryzki. Książek i nauki ani śladu. Nic prócz garczka z ziółkami, dymiącego na kominku i napełniającego izbę tem powietrzem złożonem, nieokreślonem i ciężkiem, jakie się unosi wokoło chorych. Przy tem słychać było szepty, szelest szczypczyków i odgłos kroków wracającego Belizaryusza.
— Sam?.... zapytała roznosicielka pieczywa.
On odpowiedział po cichu, że niedopuszczono go do matki Jacka, że duże wąsy nie pozwoliły mu wejść.
— A to łajdaki!... Ależ ty chyba niemasz krwi w żyłach.... Poznają cię po tym strachu.... Potrzeba było go odepchnąć, wejść przemocą i krzyknąć na tę łotrzycę: Pani, twoje dziecko umiera!
Wspaniałe wejrzenie matki rzuciła na swego malca śpiącego na kolanach.
— Ach! mój biedny Belizaryuszu, ty zawsze pozostaniesz zmokłą kurą.
Kramarz opuścił głowę. Wiedział on, że wróciwszy dostanie burę, ale nie był panem swojej bojaźliwości, gdyż przywykłszy do chodzenia po ulicach i drogach z pozwoleniem kupczenia, oddany na łaskę i niełaskę policyantów, nabrał pokory schylonej, której cała energia jego żony nie potrafiła wyprostować.
— Gdybym ja była tam poszła, to jestem pewna, że byłabym ją przyprowadziła.... mówiła poczciwa kobieta, zaciskając pięści.
— Dajże pokój, moja droga, powiedziała kwaśno pani Levindré, ty nie wiesz, co to są te kobiety. Wyrażenie „te kobiety” wychodziło z jej ust od czasu, jak oddalenie się Idy de Barancy odjęło jej wszelką nadzieję co do maszyny do szycia lub spółki komandytowej jej męża. Ten przyszedł również. Co wieczór z powodu ułatwienia, jakiego dostarczał klucz nade drzwiami, co jest zwyczajem przyjętym w ubogich mieszkaniach, odwiedzano chorego pod pretekstem dowiadywania się o jego zdrowie. Usłyszawszy, że pani nie przybyła, rozpoczął on długą tyradę o nowożytnej Erynie, o hańbie naszych społeczeństw i raz jeszcze rozwinął swój system polityczny, który miał oczyścić świat ze wszystkich tych fusów. Inni z gębą otwartą słuchali tego usypiającego a niewyczerpanego gaduły, podczas gdy wiatr dmuchał na zagasłe głownie, a gruby kaszel Jacka wydobywał się z pod prześcieradła.
— To nie koniec na tem, powiedziała pani Belizaryuszowa, która nigdy nie oddalała się zbytecznie od przedmiotu. Co my poczniemy? Nie możemy przecież pozwolić, żeby ten biedak zginął z braku starań.
Państwo Levindré tak zaopiniowali:
— Potrzeba to zrobić, co wam powiedział doktór. Potrzeba go zaprowadzić na plac przed kościołem Panny Maryi do biura centralnego. Tam dadzą mu bilet do jakiego szpitala.
— Sza! sza!.....nie tak głośno, powiedział Belizaryusz, pokazując im alkowę, w której chory pasował się z gorączką.
Nastała chwila milczenia, podczas której prześcieradło wydawało szmer grubego płótna.
Pewny jestem, że was słyszał, dodał kramarz z miną zmartwioną.
— Wielkie nieszczęście.... To ani wasz brat, ani wasz syn, ładnie go się też pozbędziemy odprawiwszy do szpitala.
— To Towarzysz, odrzekł Belizaryusz, wypowiadając tym słowem całą dumę poświęcenia poczciwego serca.
Było to tak wzruszającem, że roznosicielka chleba cała się zaczerwieniła i spojrzała na męża oczami błyszczącemi od łez. Państwo Levindré odeszli, wzruszając ramionami, a kiedy się oddalali, pokój wydał się natychmiast mniej obnażonym i mniej zimnym.
Jack słyszał. Słyszał wszystko, co mówiono. Odkąd ten straszliwy powrót jego choroby piersiowej, połączony ze strasznym rozczarowaniem w miłości, trzymał go przykutym do łóżka, najczęściej już nie spał; tylko odwracał naumyślnie głowę od życia, które go otaczało, zagłębiał się w milczeniu, którego ani gorączka, ani halucynacya przerwać nie były w stanie. Oczy jego zwrócone wzdłuż alkowy, były otwarte przez dzień cały; a gdyby mur ten, mur ponury, pomarszczony i poszczerbiony jak twarz starej kobiety, mógł mówić, toby opowiedział, że w tych stojących słupem oczach lunatyka napisano było płomienistemi zgłoskami: „Nieszczęście zupełne..... rozpacz bez granic....” Mur tylko jeden to widział; gdyż chory nie skarżył się nigdy. Starał się nawet uśmiechać do swojej silnej opiekunki, kiedy go poiła gorącemi tyzannami i miłą zachętą. W ten sposób przepędzał on długie dnie samotne, w czasie których gwar pracy dostawał się aż do jego poddasza, ażeby mu poddawać słowa przekleństwa na przymusową bezczynność. Dla czegóż on nie był zdrowym i silnym jak tylu innych, ażeby módz stawić opór rozpaczliwemu położeniu?.... Co gorsza, dla kogóż pracować odtąd? Matka oddaliła się, Cecylia już go nie chciała. Te dwie postacie kobiece prześladowały go i nie opuszczały. Kiedy znikał uśmiech wesoło banalny i obojętny Karoliny, zjawiała się przed nim czysta twarz Cecylii, którą tajemnica odmowy pokrywała jakby zasłoną. A wtedy leżał on przygnębiony, nie mogąc ani słowa powiedzieć, ani giestu zrobić, gdy tymczasem tętna w skroniach i w rękach, utrudnione oddychanie, głuche napady kaszlu szły w takt z otaczającym go ruchem, z powiewem wiatru w kominku, z turkotem omnibusów po bruku, z warkliwem sztukotem jakiejś maszyny w sąsiedniem poddaszu.
Nazajutrz po tej rozmowie przy łóżku Jacka, kiedy roznosicielka pieczywa, powróciwszy ze swego obchodu, z fartuchem pobielonym mąką weszła do pokoju, ażeby się zapytać, co się w nocy działo, stanęła osłupiała, widząc przed sobą wielkie stojące widmo zupełnie ubrane, które przed ogniem gadało z Belizaryuszem:
— Co to takiego?.... Jakto, pan wstałeś?
— Chciał powstać, odpowiedział kramarz zmięszany. Chce iść na plac Panny Maryi.
— Na plac Panny Maryi!... I po co?... Czy panu się zdaje, że nie mamy o tobie starania? Czegóż tu panu brakuje?
— Niczego, niczego, moi poczciwi przyjaciele.... Wy macie serce wspaniale i poświęcające się. Ale niepodobna mi tu dłużej pozostać. Proszę was, nie zatrzymujcie mnie. Tak potrzeba.... Ja tak chcę.
— Ale cóż ty poczniesz mój dobry towarzyszu, będąc tak osłabionym?
— Och! jestem trochę zdezelowany; ale kiedy potrzeba iść, to się idzie. Belizaryusz użyczy mi swego ramienia. On mnie już oprowadzał po ulicach Nantes, kiedym nawet nie był tak silnym jak dzisiaj.
W obec tak stanowczej woli nie podobna było się wahać. Jack uścisnął panią Belizaryuszową i zeszedł podtrzymywany przez kramarza, rzuciwszy wzrokiem niemym a tęsknym na to mieszkanko, w którym przebył piękne godziny i pieścił się pięknemi snami, a którego, jak przeczuwał, nie miał już nigdy zobaczyć.
W epoce tej bióro centralne mieściło się naprzeciwko kościoła Panny Maryi; był to budynek kwadratowy, szary i smutny z wierzchu, wzniesiony na kilku stopniach. Ażeby się tam dostać z wyżyn Menimontant, jakżeż droga wydała im się długa! Nieraz zatrzymywano się przy słupkach, w rogu mostów, ale odpoczynek nie trwał nigdy długo, gdyż chłód był przejmujący. Pod niebem chmurnem i ciężkiem, jakie bywa w grudniu, chory wydawał się bardziej wyniszczonym, bardziej zmienionym, niż w swojej alkowie. Włosy w skutek trudu były zwilżone potem, a osłabienie wszystko mu kręciło przed oczyma: czarne domy, strumyki, twarze przechodzących, którzy się litowali nad tą parą żałobną, jaką tworzyli kramarz i jego towarzysz. W tym brutalnym Paryżu, w którym życie jest podobne do walki, Jack wydawał się jako ranny, który upadł podczas utarczki i którego towarzysz odprowadzał pod opieką ambulansu, zanim sam, wróciwszy, nie odbiorze swojej cząstki niebezpieczeństwa.
Kiedy przyszli do biura centralnego, było jeszcze bardzo rano. Mimo to wielka sala do czekania była już napełniona tłumem, który oddawna zajmował drewniane ławki wkoło olbrzymiego pieca, huczącego i syczącego. Panowała tam atmosfera duszna, ciężka, usypiająca, która toż samo przygnębienie udzielała całemu zebraniu, to jest nieszczęśliwym, przybywającym bez przejścia z ulicznego zimna do tej łaźni, urzędnikom piszącym w głębi po za oszkleniem, posługaczowi, napełniającemu piec z miną osłupiałą. Kiedy Jack wszedł pod ramię z Belizaryuszem, wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu z wyrazem złości i niepokoju.
„Acha, dobryś!... jeszcze jeden....” — zdawały się one mówić. Rzeczywiście, w zakładach dobroczynnych przepełnienie jest wielkie, a każde łoże boleści staje się przedmiotem zazdrości, intryg i sprzeczki. Administracya napróżno robi wysiłki, miłosierdzie napróżno pomnaża środki, zawsze chorych jest więcej niż miejsca do przyjęcia. Bo w tym okrutnym Paryżu znajdują się wszystkie rodzaje nieszczęść; są one zarówno dziwne jak nieprzewidziane i skomplikowane, na wyrobienie których składa się występek, nędza i wszystkie kombinacye, jakie tworzą pomiędzy sobą te dwa pierwiastki cierpienia. Paryż w tym względzie jest mistrzem, a liczne okazy tego mistrzostwa siedziały na brudnych ławach biura centralnego. W miarę jak wchodzili, dzielono ich na dwie kategorye: po jednej stronie byli ranni, to jest ci, których koła fabryczne, machiny parowe, kwasy farbiarskie robią kalekami, ślepcami, brzydalami; po drugiej stronie — fabryczni, anemiczni, chorzy na płuca, z członkami drżącemi, z oczami zawiązanemi, z kaszlem rozmaitym, głuchym i ostrym tak, że jeden zdawał się oczekiwać na drugi, ażeby odezwać się wspólnie, jakby instrumenta w przerażającej orkiestrze. A jakie łachmany, jakie trzewiki, jakie kapelusze, jakie kabaty! Był to zbiór gałganów z tem wszystkiem, co one mają najokropniejszego, których dziury połatane były błotem a frendzle zmoczone w rynsztoku; bo większa część tych biedaków przyszła piechotą, wlokąc nogi jak Jack. Wszyscy z głębokiem cierpieniem oczekiwali opatrzenia lekarza, który miał im udzielić albo odmówić karty wejścia do szpitala. Toteż potrzeba było słyszeć, jak oni rozmawiali z sobą o swoich chorobach, jak je naumyślnie powiększali, jak się starali przekonać sąsiadów swoich, że byli od nich daleko słabsi. Wszystkich tych żałobnych rozmów słuchał Jack, siedząc pomiędzy grubym dziobatym mężczyzną, który kaszlał straszliwie, i nieszczęśliwą młodą kobietę, obwijającą czarnym szalem cień swego ciała, z twarzą wązką, na której nos i usta były tak cienkie i blade, że oczy tylko zdawały się być żyjącemi, a te oczy obłąkane były wizyą niedalekiej godziny. Stara jakaś, z koszykiem pod pachą, ofiarowywała biszkopty, bułeczki kurzem pokryte i twarde tym zgorączkowanym, umierającym, a chociaż każdy ją odepchnął, ona ciągnęła dalej swój obchód w milczeniu. Nakoniec drzwi się otwarły i ukazał się człowiek muskularny, a zawiędły — doktór!
Na raz zapanowało głębokie milczenie na ławach, gdzie kaszel się podwoił, a miny jeszcze bardziej się skrzywiły. Wyprostowawszy sobie palce na blasze pieca, doktór przeglądał chorych wokoło siebie badawczym wzrokiem uczonego, który niepokoi pijaków i mających nieczyste sumienie. Potem zaczął obchodzić salę, a za nim szedł chłopak rozdający bilety do rozmaitych szpitali. Jakaż to była radość dla tych biedaków, kiedy ich uznano za zdatnych do szpitala! Jakież niezadowolenie i jakie błagania, kiedy im oznajmiono, że nie byli dostatecznie chorzy! Opatrywanie było sumaryczne i cokolwiek brutalne, ponieważ było dużo ludzi i ponieważ poczciwcy byli niewyczerpani w opowiadaniu o swoich cierpieniach, wiążąc je z wszelkiego rodzaju historyami i anegdotami, z któremi lekarz nie wiedział co począć. Niepodobna sobie wystawić i ciemnoty, przytępienia umysłowego tego ludu, którego wprawiało w kłopot każde nazwisko, każdy adres, który ciągle bał się skompromitować, a bojaźliwość swoją wetował następnie opowiadaniem o drobnostkach obojętnych.
— A pani co jest? zapytuje doktór kobiety mającej przy boku dziecko dwunastoletnie.
— To nie ja, panie; ale mój chłopak.
— Acha! cóż jest temu chłopcu? dalejże, śpieszcie się!
— On głuchy, panie.... To się przypytało, zaraz panu powiem....
— A! to on głuchy?... Na które ucho.
— Na dwa głównie, panie.
— Jak to głównie?
— Tak jest panie..... No Edwardzie, wstańże, kiedy do ciebie mówię. Na które ucho jesteś głuchy?... powiedziała do chłopca, wstrząsając go, ażeby się podniósł.
Ale ten zachowuje idyotyczne milczenie.
— Na któreż ucho jesteś głuchy?... powtarza matka krzykliwie.
A w obec przestrachu biednego kaleki powiada:
— Widzisz pan, to tak jak mówiłam.... Na dwa głównie....
Potem doktór zwraca się do grubego i dziobatego mężczyzny, towarzysza Jacka.
— Na co pan cierpisz?
— Na piersi panie.... Pali mnie tam wszędzie....
— A piersi pana palą.... Czy pan nie pił kiedy trochę wódki?
— O! nie, nigdy panie, odpowiedział z oburzeniem.
— Acha! to pan nie pijesz wódki.... A wino pijesz pan?
— Tak jest, panie, do sytości.
— A jakaż jest pańska sytość?... Sądzę, że musi być kilka kwart?
— Do licha, panie, to zależy od dni.
— Tak, rozumiem.... A więc w dni wypłaty....
— Ba, w dni wypłaty, pan rozumiesz, co to jest.... Bywa się razem z przyjaciółmi.
— Tak, to pan spijasz się w dni wypłaty..... Jesteś pan mularzem, któremu płacą co tydzień, a więc bywasz pan pijany jak bela przynajmniej cztery razy na miesiąc.... Bardzo dobrze. A język!
Pijak na próżno protestuje, musi się przyznać do swego nałogu, bo ma do czynienia z prawdziwym sędzią instrukcyjnym. Przybliżywszy się do Jacka, lekarz opatrzył go uważnie, zapytał ile ma lat i od jak dawna jest chory. Jack odpowiadał z trudnością głosem świszczącym; a przez cały czas kiedy mówił, Belizaryusz za nim przymrużał oczy i wyciągał swoje grube wargi.
— Wstań-no mój chłopcze, powiedział doktór, przykładając ucho do zmoczonego ubrania Jacka, ażeby go oskultować.....
— Więc przyszedłeś pieszo?
— Tak jest, panie.
— To rzecz nadzwyczajna, żeś pan mógł iść w takim stanie.... Musiałeś mieć dziką energię; ale ci zabraniam robić to drugi raz. Włożyć na nosze!
A zwracając się do urzędnika, który pisał bilety, podyktował:
— Charitée.... Sala Św. Jana Bożego.
Potem nie mówiąc już ani słowa, ciągnął dalej swoje opatrywanie.
Z pomiędzy tysiąca widoków szybkich, pomięszanych, które przemykają się przed nami w ruchu ulic paryzkich, które następują po sobie i zamazują się wzajemnie, czy znacie coś tkliwszego nad widok tych nosz, pokrytych cwilichem w paski, z dwoma ludźmi, jednym z przodu a drugim z tyłu? Jest to niby łóżko, niby całun, a ta postać zakryta, niejasno się tam rysująca, oddana na wstrząśnienia pochodu, smutne budzi w was przypuszczenia. Kobiety żegnają się na ten widok, jakby przy przejściu karawanu. Najczęściej jakaś matka albo siostra, z oczami pełnemi łez z powodu tego największego upokorzenia bezwładnej choroby, idą za tem wezgłowiem ruszającym się. Tak to Jack słyszał obok siebie przy tragarzach nierówny krok poczciwego kramarza, który od czasu do czasu brał go za rękę, ażeby mu dowieść, że nie był opuszczony całkowicie. Wstrząsany ciągle, senny i złamany chory przybył do Charité, do sali Św. Jana Bożego, położonej na drugiem piętrze drugiego podwórza.
Była to sala smutna z sufitem podtrzymywanym przez słupy z lanego żelaza, z oknami wychodzącemi z jednej strony na ponure podwórze, a z drugiej na ogród szeroki i wilgotny. W sali tej było dwadzieścia łóżek stykających się z sobą, dwa wielkie fotele przy ogromnym piecu, stół i niezmierny bufet pokryty płytą marmurową. Takie to było miejsce.
Przy wejściu Jacka pięć czy sześć cieniów, w brunatnych opończach, z szlafmycami bawełnianemi przerwały sobie partyę milczącego domino, ażeby popatrzeć na nowoprzybyłego. Inni, którzy się grzali, usunęli się przy jego przejściu. W ogromnym tym pokoju był jeden róg jasny, małe oszklone biurko, przy którem stała Matka; a przed nim ołtarz Panny Maryi wdzięczny i świeży, z koronkami, sztucznemi kwiatami, z pochodniami napełnionemi białym woskiem i Madonną ze stiuku, której ręce w długich szerokich rękawach oddalały się od sukni jakby skrzydła. Matka wyszła naprzeciw Jacka z głosikiem bardzo wysokim a monotonnym, którego całą wdzięczność zdawała się pochłaniać zasłona i fartuszek.
— O! biedne dziecko, jakąż on ma cerę chorobliwą.... Dalejże, trzeba go położyć.... Nie mamy łóżka, ale ostatnie tam wkrótce będzie próżne. Ten, co je zajmuje, ma się bardzo źle. Tymczasem położymy go na ramie.
Co ona nazwała „ramą”, było to łóżko na pasach, posługacz ustawił je obok tego, które miało być wkrótce próżnem, a z którego wydobywały się jęki głuche, westchnienia długie, tem smutniejsze, że każdy słuchał ich z obojętnością niezmierną. Człowiek ten miał umrzeć, ale Jack był sam zanadto chory, zanadto w sobie pogrążony, ażeby rozważyć całą nieprzyjemność tego żałosnego sąsiedztwa. Zaledwie słyszał, jak mu Belizaryusz powiedział do widzenia, obiecując przyjść nazajutrz, i jaki potem powstał szelest talerzy i kociołków z powodu rozdawania zupy, a następnie jakie były szepty koło jego łóżka, gdzie rozmawiano o niejakim „jedynastym bis”, o którym twierdzono, że jest bardzo chory. Jego to właśnie tak nazywano. Nie nazywał się on już, Jack, ale „jedynasty bis”, w sali Św. Jana Bożego. Z powodu braku snu, czuł się odrętwiałym; bezsilnym, w skutek wielkiego zmęczenia. W tem głos kobiecy spokojny, czysty, pobudził go do tego nagłego drgnięcia, przez który pierwszy sen ulatuje:
— Modlitwa, panowie!
Przed ołtarzem ujrzał Jack niewyraźnie cień klęczącej kobiety, pogrążonej w grubych fałdach sukmany; ale napróżno starał się powtarzać modlitwę odmawianą bardzo szybko, tonem trochę śpiewnym, która wychodziła z tych ust przyzwyczajonych nałogowo do stałej formuły, bez zatrzymywania się i bez westchnień. Jednakże ostatnie słowa modlitwy dostały się do jego uważnego ucha:
„Miej opiekę, o Boże, nad moimi przyjaciółmi nad więźniami, podróżnymi, chorymi i konającymi...
Jack zasnął wówczas snem gorączkowym, przerywanym, w którym głos konania jego sąsiada mięszał się z widziadłami więźniów, wstrząsających okowami, i podróżników po drodze idącej bez końca.
.....I on także jest jednym z tych podróżników. Idzie po drodze, podobnej do tej, jaką chodził do Etiolles, tylko dłuższej, bardziej krętej i wydłużającej się za każdym krokiem. Cecylia i matka idą przed nim, nie chcąc na niego zaczekać; pomiędzy drzewami rozróżnia on falowania ich dwóch sukien. Nie może się z niemi połączyć, bo mu przeszkadzają ogromne machiny, ustawione wzdłuż rowów, przerażające, huczące, których gardła otwarte i pociski dymiące żarem na niego buchają. Heblownice i piły parowe, wszystko to było tam wraz ze swemi zębatemi kołami, hakami, walcami; wszystko wydawało ogłaszający stukot jak młoty w kuźni. Jack, drżąc cały, decyduje się przejść pomiędzy niemi; zostaje zaczepiony, rozszarpany; porwane kawałki ciała unoszą się wraz z kawałkami bluzy robotniczej, nogi jego spalone wielkiemi sztabami topiącego się żelaza, a całe jego ciało pokryte palącym się żarem, którego gorąco przenika mu aż do piersi. Jakiejże to strasznej walki potrzeba, ażeby wyjść ztamtąd, ażeby się schronić do lasu Sénard, którego polanka jest na końcu tej przeklętej drogi.... Aż oto, pod świeżemi konarami drzew Jack staje się malcem. Ma lat dziewięć, powraca z jednej ze swych pięknych wycieczek wraz z gajowym, ale tam w rogu jakiejś alei czycha na niego stara Salé z sierpem w garści, siedząc na wiązce drzewa. Chce uciekać; stara puszcza się za nim, ściga go po przez las niezmierny, tak ponury teraz, teraz, kiedy noc wchodzi pod drzewa. On biegnie.... Stara idzie prędzej od niego. Słyszy zbliżające się jej kroki, słyszy szelest jej wiązki w zagaju i oddech gorący, przerywany.... Chwyta go nakoniec, walczy z nim, przewraca go, a potem całym ciężarem przywala pierś dziecka, którą zgniata swoim kolczatym chrustem.... Jack obudził się i porwał. Poznał wielką salę oświetloną lampami nocnemi, poznał łóżka uszeregowane, oddechy przytłumione i kaszel przerywający milczenie. A więc już nie śnił, a jednak czuł on tenże sam ciężar na całem ciele, coś zimnego, ważkiego, bezwładnego, okropnego, co posługacze, przybiegłszy na jego krzyki, pośpieszyli podnieść i położyć na łóżko sąsiednie, zaciągając naokoło firanki ze zgrzytem ponurym.

XI.
Ona nie przyjdzie.

— O to ci śpioch. No „jedynasty bis”, obudź no się.... Teraz wizyta.
Jack otwiera oczy, a pierwszą rzeczą, która je uderza, są nieruchome draperye spadające aż do ziemi wokoło sąsiedniego łóżka.
— Acha! mój kochany chłopcze, zdaje się, żeś miał tej nocy strach nielada.... Toż to ten biedak spadł na twoje ramy, ruszając się gwałtownie.... To ci musiało strachu napędzić.... Wyprostuj się trochę, żeby cię można zobaczyć.... Ho! ho, jakżeś ty słaby!
Mówiący te słowa jest człowiekiem mającym trzydzieści pięć do czterdziestu lat, z czapeczką aksamitną, z wielkim białym fartuchem sięgającym aż do piersi, z brodą blond, z okiem dowcipnem i cokolwiek szyderczem. Opatruje on chorego, zadaje mu kilka pytań:
— Jakież twoje zajęcie?
— Jestem mechanikiem.
— A czy pijesz?
— Piłem.... już nie piję.
Potem nastało dosyć długie milczenie.
— Jakież więc życie prowadziłeś mój chłopcze?
Lekarz więcej nic nie powiedział, ażeby nie przestraszyć chorego; ale Jack dojrzał w jego spojrzeniu tę bolesną ciekawość, to samo sympatyczne zainteresowanie się, z jakiem przyjęto go w przeddzień na placu Panny Maryi. Interni otaczają łóżko. Przełożony służby zdrowia wyjaśnia im symptomata, jakie zauważył na chorym. Symptomata te, jak się zdaje, są bardzo interesujące i bardzo niebezpieczne. Z kolei uczniowie chcą się upewnić co do obserwacyj mistrza. Jack nadstawia grzbietu wszystkim ciekawym uszom, i nakoniec z pomiędzy wyrazów „wdychanie, wydychanie, rzężenie syczące, trzeszczenie u wierzchołka i u podstawy, suchoty ostre” — pojmuje, że stan jego jest bardzo zły, tak zły, że kiedy lekarz podyktował receptę jednemu z uczniów, siostra przybliża się do jego łóżka i po cichu, dyskretnie pyta, czy ma w Paryżu jaką rodzinę, czy ma kogo, któregoby należało uprzedzić, czy oczekuje jakich odwiedzin dzisiaj w niedzielę. Rodzinę? Poczekajcie, otóż ona. To są te dwie istoty, kobieta i mężczyzna, co stoją u stóp u łóżka, nie śmiejąc się przybliżyć; są to dwie osoby z ludu, cokolwiek pospolite, ale uczciwe, co się uśmiechają do niego. Niema on innych krewnych prócz nich, ani innych przyjaciół. Oni jedni tylko nie zrobili mu żadnej przykrości.
— No cóż, jakżeż tam?.... Czy trochę lepiej? zapytuje Belizaryusz, któremu powiedziano, że towarzysz był stracony, a który pokrywa wielką chęć do płaczu miną bardzo wesołą. Pani Belizaryuszowa kładzie na stoliczku obok Jacka dwie pomarańcze, które z sobą przyniosła; a potem, opowiedziawszy mu nowiny o dziecku z dużą głową, siada wraz z mężem, który nie mówi ani słowa, w przedziale pomiędzy łóżkami. Jack także nic nie mówi. Oczy ma otwarte i w jeden punkt wlepione. O czemże on myśli?... Jedna tylko matka może to odgadnąć.
— Cóżbyś na to powiedział Jacku, pyta go nagle Belizaryuszowa, gdybym poszła po twoją matkę.
Wzrok jego zagasły ożywia się i wpatruje z uśmiechem w poczciwą kobietę. Tak, tego on właśnie pragnął. Teraz kiedy wie już, że ma umrzeć, zapomina o wszystkim, co mu matka zrobiła. Potrzebuje mieć ją przy sobie, uścisnąć ją. I pani Belizaryuszowa już wyrusza; ale kramarz ją zatrzymuje u nóg łóżka, rozpoczyna ożywianą, chociaż po cichu prowadzoną naradę. Mąż nie chce pozwolić swej żonie pójść tam. On wie, że ona jest zawzięta na „piękną damę”, że pogardza człowiekiem z wąsami i że jeżeli jej nie wpuszczą, to ona będzie krzyczała, wrzeszczała, a kto wie, może nawet narazić się na zaaresztowanie. Obawa aresztowania gra istotnie wielką rolę w życiu Belizaryusza. Roznosicielka zaś chleba zna bojaźliwość kramarza i lekkość, z jaką się daje wyprowadzić w pole.
— Nie, nie, bądź spokojna, tym razem przyprowadzę, powiedział w końcu z energiczną przeznornością twarzy, którą zdołał udzielić swojej towarzyszce. Wychodzi, przybywa szybko na wybrzeże Augustyanów, ale teraz mniej jeszcze szczęśliwy niż poprzednio.
— A dokąd?.... pyta go szwajcar, zatrzymując przy schodach.
— Do pana Argentona.
— Czy to pan przychodziłeś wczoraj wieczór?
— A właśnie, odpowiada Belizaryusz w niewinności duszy.
— No, to napróżnobyś się pan trudził, niema nikogo.... Wyjechali na wieś, nie tak prędko powrócą.
Na wsi w takim czasie, wśród takiego zimna, wśród śniegu! Wydaje się to nieprawdopodobnem Belizaryuszowi. Ale napróżno nastaje, napróżno opowiada, że dziecko pani jest bardzo chore, że jest w szpitalu. Szwajcar korzysta z tej historyi, ale nie pozwala nieszczęśliwemu posłańcowi przejść nawet słomianki przed schodami. I tak Belizaryusz raz jeszcze znajduje się na ulicy w rozpaczy. Nagle przychodzi mu myśl wspaniała. Jack, nigdy nic nie opowiedział, co zaszło pomiędzy Rivalami a nim; objaśnił tylko, że małżeństwo jego zerwane. Ale już w Indret a potem w Paryżu, odkąd żyli razem, często bardzo rozmawiali o dobroci starego lekarza. A gdyby Belizaryusz poszedł po niego, wezwał do łoża śmierci biednego towarzysza, jakieś współczucie, jakąś twarz ukochaną? No dobrze. Pójdzie do domu, weźmie na grzbiet swój tłomoczek, bo bez niego nigdy nie podróżuje: ot i już się wybrał, drżąc od zimna i skulony idzie gościńcem do Etiolles, gdzie Jack spotkał go po raz pierwszy. Niestety, widzieliśmy, co go oczekiwało na końcu tego długiego pochodu.
W czasie tym pani Belizaryuszowa, zawsze jeszcze siedząca u wezgłowia przyjaciela, sama już nie wie, co myśleć o tak długiej nieobecności, ani jak uspokoić oczekiwania chorego, którego myśl zobaczenia matki utrzymywała w wielkiem wzburzeniu. Wzburzenie to zwiększał jeszcze tłum, jaki w niedzielę zbiera się przy łóżkach szpitalnych. Z ulicy, z dołu schodów słychać już wrzaski i tupanie nogami, które dźwięczne podwórza i korytarze przedłużają i czynią wyraźniejszemi. Co chwila drzwi się otwierają i Jack spostrzega odwiedzających. Są to robotnicy, drobni mieszczanie, czysto odziani; przechodzą oni w przedziałach pomiędzy łóżkami, rozmawiają z chorymi, których przyszli odwiedzić, dodają im odwagi, usiłują wywołać uśmiech jakąś anegdotką lub wspomnieniem rodzinnem. Częstokroć głos bywa łzami zwilżony, kiedy oczy starają się być suchemi. Zdarzają się słowa niezręczne, milczenia kłopotliwe, słowem wszystko to, co jest uciążliwem lub domyślnem w mowie, kiedy ona wychodzi z ust zdrowych a dostaje się do zmęczonych uszów umierającego. Jack niewyraźnie słyszy ten szept łagodny, po nad którym unosi się zapach pomarańczy. Ale jakież rozczarowanie za każdą nową wizytą, kiedy podniósłszy się przy pomocy laseczki uwiązanej powyżej rąk jego, widzi, że to jeszcze nie matka i upada bardziej znużony, bardziej zrozpaczony niż dawniej. Jak u wszystkich tych, co mają umrzeć, odrobina życia, które mu pozostaje, to nić delikatna, która coraz cieńszą się staje, zbyt słaba, ażeby go mogła przywiązać do silnych lat młodości, sprowadza go do pierwszych chwil jego dzieciństwa. Staje się dzieckiem na nowo. To już nie mechanik Jack, ale mały Jack (przez k), synowiec lorda Peambock, blondynek, cały w aksamicie Idy de Barancy, który oczekuje swej matki.....
Nikogo.
A jednak przychodzą tutaj ludzie, kobiety dzieci, dzieci maleńkie, co z zadziwieniem zatrzymują się widząc chudość ojca, szlafrok rekonwalescenta, a wydają okrzyki zachwytu, które zakonnica z wielką trudnością uspokaja, wobec piękności ołtarzyka. Ale matka Jacka nie przybyła. Roznosicielka pieczywa wyczerpała już zasoby wymowy. Wszystkiego już wezwała na pomoc, i choroby Argentona i niedzieli zachęcającej do przechadzek; teraz nie wie już, co powiedzieć, ale dla dodania sobie kontenansu, rozciągnęła na kolanach kolorową chustkę i powoli obiera pomarańcze.
— Ona nie przyjdzie..... powiada Jack, jak mówił niegdyś w domku Charonne. Tylko głos jego tego wieczoru jest bardziej ochrypły i, chociaż słabszy, brzmi gniewniej: „Jestem pewny, że ona nie przyjdzie”.
I nieszczęśliwy zamyka oczy w najwyższem znużeniu, ale dla tego tylko, ażeby rozmyślać o innem zmartwieniu, ażeby pozbierać w umyśle swoim wszystkie szczątki miłości, ażeby zawołać „Cecylio.... Cecylio!....” chociaż krzyk ten nie wydostał się przez jego milczące usta. Zakonnica, usłyszawszy jęk, zbliżyła się i zapytuje po cichu pani Belizaryuszowej, której twarz szeroko błyszczała od łez:
— Co jemu jest, temu kochanemu dziecku? Zdaje się, jakby cierpiał więcej?
— To Matka jego, moja siostro, matka nie przychodzi jakoś.... On jej oczekuje.... To go gryzie, biedaczka.
— Trzeba ją prędko uprzedzić.
— Mąż mój poszedł po nią, ale widzisz, moja siostro, to jest piękna pani. Zapewne boi się powalać sobie sukni w szpitalu....
Nagle wstaje z wybuchem gniewu.
— Nie płacz mój drogi, powiada do Jacka, jakby mówiła do swego chłopczyka, ja ci poszukam twojej mamy.
Jack usłyszał wprawdzie, że odchodziła, ale nie przestał powtarzać głosem ochrypłym, z oczami ciągle utkwionemi we drzwi:
— Ona nie przyjedzie..... Ona nie przyjdzie.....
Siostra próbuje powiedzieć kilka słów:
— Ale, moje dziecko, uspokój się...
Wtedy on wstaje, z wejrzeniem strasznem i jakby obłąkanem:
— Ja wam powiadam, że ona przyjść nie zechce.... Wy jej nie znacie; to zła matka.... Ilem tylko zaznał smutku w mojem życiu, to wszystko od niej pochodziło.... Serce moje jest jedną raną, która powstała z uderzeń przez nią zadanych.... Kiedy on udał tylko, że jest chory, ona pobiegła do niego natychmiast i opuścić go już nie chciała.... Ja umieram, a ona nie przychodzi.... O! niegodziwa, niegodziwa, zła matka! Ona to mnie zabiła i nie chce widzieć, jak umieram!
Wysiłkiem tym wyczerpany, Jack opuszcza głowę na poduszkę, a zakonnica schyla się do niego, ażeby go pocieszyć i uspokoić; podczas, gdy dzień zimowy, krótki a ponury, kończy się, gaśnie żałobnie, wśród zmierzchu żółtawego, przypruszonego śniegiem.

∗             ∗

Karolina i Argenton wysiadali z powozu na wybrzeżu Augustyanów. Wracali z koncertu popularnego, wyelegantowani w futrach, aksamitach, w rękawiczkach i koronkach. Ona była roz promieniona. Pomyślcie sobie, że ukazała się właśnie publicznie ze swoim poetą, a ukazała się piękną, jaką była dnia tego, z cerą ożywioną szczypiącym mrozem, otoczona tym przepychem zimowym, w którym piękność kobieca przybiera pozór wspaniały, błyszczący, jak klejnot w miękkiem wywatowanem pudełku schowany. Jakaś prosta kobieta, wysoka, silna, która czatowała przy drzwiach, rzuciła się na jej spotkanie:
— Pani, pani..... Trzeba iść natychmiast.
— Pani Belizaryuszowa!... powiedziała Karolina, bledniejąc.
— Dziecko pani jest bardzo chore.... Żąda widzieć się z tobą.... Chodź pani.
— Ależ to czyste prześladowanie, powiedział Argenton. Pozwólcie nam przejść.... Jeżeli ten pan jest chory, to mu poślemy naszego doktora.
— On ma lekarzy więcej, niż ich potrzebuje, bo jest w szpitalu.
— W szpitalu!
— Tak, tam jest w tej chwili, ale nie na długo, uprzedzam panią.... Jeżeli go pani chcesz widzieć, trzeba się śpieszyć.
— Chodź, chodź, Karolino, to obrzydliwe kłamstwo.... Tam jest jakaś zasadzka.... mówił poeta, usiłując ją zwrócić ku schodom.
— Pani, dziecko pani umiera.... Ach! dla Boga, takie są matki!
Karolina nie wytrzymała.
— Prowadźcie mnie, rzekła.
I obie kobiety puściły się po wybrzeżu, pozostawiając Argentona zdumionego i wściekłego, który był przekonany, że sztuczkę tę wypłatał mu jakiś nieprzyjaciel.
W chwili kiedy roznosicielka chleba opuściła szpital, dochodziły tam dwie osoby, śpieszące się, niespokojne, wśród zamięszania tłumu, który zaczął się rozchodzić; była to młoda dziewczyna i starzec.
Gdzie on?... Gdzie on?...
Niebiańska postać pochyliła się nad łóżkiem Jacka.
— Jacku, to ja, to Cecylia.
Tak, to ona, rzeczywiście ona. Oto jej twarz czysta, ale bledsza z powodu czuwania i łez, w ręku, którą on trzyma, to właśnie ta ręka błogosławiona, która mu niegdyś tyle dobrego zrobiła, a która jednakże zaprowadziła go poniekąd tam, gdzie się teraz znajduje; bo los jest niekiedy tak okrutny, że miota pociski z daleka i to przez najlepszych, najdroższych. Chory otwiera oczy, ażeby się zapewnić, że już nie śni. Cecylia jest ciągle przy nim. Słyszy jej głos srebrzysty. Mówi do niego, prosi go o przebaczenie, tłomaczy, dla czego mu tyle przykrości zrobiła..... A gdyby się mogła była domyśleć, że ich losy są tak do siebie podobne!... W miarę jak mówiła, wielki spokój zapanowywał w sercu Jacka, zajmując miejsce gniewu, goryczy, cierpienia.
— A więc naprawdę ty mnie zawsze kochasz?
— Nigdy nie kochałam nikogo, prócz ciebie, Jacku... Nigdy kochać nie będę nikogo, prócz ciebie.
Wyraz ten „kocha”, poszepnięty w izbie wspólnej, która widziała już tyle śmierci żałosnych, przybierał słodycz nadzwyczajną, niby zabłąkany gołąb schronił się, bijąc skrzydłami w fałdy tych firanek.
— Jakżeś ty dobra Cecylio, żeś przyszła! Teraz już się nie skarżę, teraz już mogę umrzeć tu przy tobie, kiedym się z tobą pojednał.
— Umrzeć! a któż tu mówi o śmierci? rzekł ojciec Rivals swoim grubszym głosem.... Nie bój się, mój synu, my cię z tego wyciągniemy. Nie masz już teraz takiej miny jak wtedy, kiedyśmy przyszli.
Rzeczywiście, od niejakiej chwili zmienił on się, rozpromienił tym blaskiem, jaki ludzie lub gwiazdy zachodzące rozrzucają wokoło siebie w ostatnim a świetnym wysiłku. Rękę Cecylii przyciskał do twarzy, trzymał ją z miłością i mówił po cichu:
— Wszystko, czego mi brakowało w życiu, ty mi dałaś. I byłabyś wszystkiem dla mnie: przyjaciółką, siostrą, żoną, matką.
Ale ożywienie to ustąpiło wkrótce miejsca bezwładnej odrętwiałości, rumieniec gorączkowy silnemu osłabieniu. Całe zniszczenie choroby wyryło się natychmiast na jego rysach, lekko skurczonych z powodu trudności w syczącem oddychaniu. Cecylia rzucała na ojca przerażone spojrzenia, sala napełniała się mrokiem, a serca obecnych ściskały się, przeczuwając coś bardziej tajemniczego aniżeli noc. Nagle Jack spróbował się podnieść, mając oczy otwarte szeroko:
— Słuchajcie... słuchajcie... słuchajcie.... Ktoś wchodzi.... To ona.
Słychać było wiatr zimowy na schodach, ostatnie szepty tłumu, który się rozpraszał, daleki turkot na ulicy. On wyciągnął ucho na chwilę, wymówił kilka słów niewyraźnych; potem głowa jego opadła, a oczy zamknęły się wreszcie. Nie mylił się jednak. Dwie kobiety biegły po schodach. Puszczono je, choć godzina wizyt już minęła. Bywają wypadki, których rozkazy tracą wszystkie swoje obostrzenia. Przybywszy do drzwi sali Św. Jana, przebiegłszy szybko tyle schodów, Karolina zatrzymała się.
— Boję się.....
— No, no przecież trzeba, odpowiedziała druga... Ach! takie kobiety jak pani nie powinny mieć dzieci.
I pchnęła ją brutalnie przed siebie.
Wielką izbę o nagich ścianach, lampy nocne zapalone, widziadła klęczące, cień od firanek, wszystko to objęła matka jednem spojrzeniem, a potem w samej głębi łóżko, dwoje ludzi pochylonych: Cecylię, tak bladą jak trup, tak bladą jak ten, którego głowę ręką swą podtrzymywała, — i Rivala.
— Jacku! dziecię moje....
Rivals odwrócił się:
— Sza! szepnął.
Nasłuchiwano. Odzywał się jakiś zaledwie dosłyszalny szept, jakieś żałosne kwilenie, a potem wielkie westchnienie.
Karolina przybliżyła się, osłabiona, strwożona. Ta twarz bezwładna, te ręce wyciągnięte, to nieruchome ciało, w którem wzrok jej obłąkany szukał choć ułudy ruchu, to był jej Jack.
Doktór nachylił się.
— Jacku, przyjacielu mój, twoja matka..... Ona przyszła.
A ona, nieszczęśliwa, z rękami wyciągniętemi, gotowa się rzucić w objęcia:
— Jacku.... To ja.... Jestem tu.
Ani znaku poruszenia.
Matka krzyknęła przerażona:
— Martwy?!
— Nie.... powiedział stary Rivals głosem okropnym.... Nie.... Oswobodzony!.......

KONIEC.





  1. Takie nazwisko daje lud paryzki wódce, wino nazywa się pichenet.
  2. Są wpisy litrowe i wpisy butelkowe. Te ostatnie bardzo dystyngowane.
  3. Wynajmujący mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.