Jack/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

I.
Indret.

Śpiewak podniósł się w barce, w której z dzieckiem przepływał Loirę nieco wyżej nad Paimboeuf i uścisnął mu rękę z przesadą:
— Patrzcie, stary Jacku, jak tu pięknie!
Pomimo śmieszności i pospolitości zachwytu lichego aktora, rzeczywiście zachwycający widok przedstawiał się ich oczom.
Było to około godziny czwartej. Blaski srebrnego lipcowego słońca rozlewały się po falach długiemi pasami jasnych promieni, drgającą mgłą światła, w której ruchliwe milczące życie rzeki ukazywało się w szybkich zmianach złudnych widziadeł. Wysokie żagle, zbladłe w tem olśnieniu, posuwały się w dal jak oskrzydlone. Duże barki, naładowane aż po brzegi białą błyszczącą solą, szły z Noirmontiers, ubarwione malowniczemi ubiorami ludzi — mężczyzn w trójkątnych bretońskich kapeluszach i kobiet z suto przystrojonemi głowami, które bielały się i iskrzyły jak sól. Potem znowu przybrzeżne statki, podobne do pływających wozów, z workami zboża i beczkami na pokładach; dalej statki, ciągnące za sobą nieskończone szeregi bark, wreszcie trójmasztowy okręt, wracający z końca świata, po dwuletniej nieobecności do kraju, płynął po rzece wolno, prawie uroczyście, jakby przynosił z sobą spokojne skupienie odnalezionej ojczyzny i tajemniczą poezyę przybyłych z daleka przedmiotów. Mimo lipcowego upału, silny wiatr dął od morza po tych cudownych dekoracyach ze świeżością i swobodą szerokiej przestrzeni, tak że można było odgadnąć, iż nieco dalej, po za ścieśnionemi falami, które spokój słodkich wód opuścił, rozciąga się zielony, bezgraniczny ocean, szaleją bałwany i burze.
— A Indret? gdzie jest?... zapytał Jack.
— Tam. Ta wyspa naprzeciwko nas.
W srebrnej mgle, otaczającej wyspę, Jack ujrzał niewyraźnie szeregi topoli i wysokie kominy, z których wychodził gęsty czarny dym, brudzący swojemi płatami niebo. Jednocześnie usłyszał rozlegający się hałas, uderzania młotów w żelazo, kucie blach, szum przytłumiony, to znów głośniejszy śród rozmaitych dźwięków wody, a nadewszystko bezustanne, nieprzerwane chrapanie, jak gdyby wyspa była ogromnym parowcem, który, stojąc na kotwicy, poruszał kołami i działał nieruchomy.
W miarę zbliżania się łódki, zwolna, gdyż rzeka była duża i trudna do przebycia, Jack zaczął odróżniać długie budynki z nizkiemi dachami i poczerwienionemi ścianami, rozciągające się płasko i jednostajnie ze wszystkich stron, potem nad brzegiem rzeki, jak tylko można było okiem dojrzeć, rzędy ogromnych pomalowanych kotłów, których czerwoność sprawiała fantastyczny efekt. Statki rządowe do przewożenia ciężarów, parowe szalupy, ustawione w przystani — oczekiwały na te kotły, które na nie wkładano za pomocą wielkiej windy, wyglądającej na olbrzymią szubienicę.
U stóp tej szubienicy, stał jakiś człowiek i przyglądał się nadpływającej barce.
— To Roudic, — rzekł śpiewak — i z całej głębi swoich piersi ryknął: hura! hura! które zagłuszyło nawet szum warsztatów kotlarskich.
— To ty?
— Tak do licha! to ja... Czy jest na całym świecie głos równy mojemu?
Barka przybiła do lądu. Obaj bracia rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli mocno.
Byli do siebie podobni, tylko Roudic o wiele starszy, brak mu było tej tuszy, której przez śpiew i ułożenie tak prędko nabierają aktorzy. Nie nosił rozczochranej brody, jak jego brat, był wygolony, smagławy. Niebieska i wypłowiała wełniana czapka marynarska okrywała prawdziwie bretońską twarz, ogorzałą od morza, z maleńkiemi oczami, z bystrym wzrokiem, zaostrzonym drobiazgową i dokładną pracą.
— A co słychać u ciebie? zapytał Labassindre.... Klara, Zenaida, wszyscy jak się mają?
— Dzięki Bogu, zdrowi. Ach! ach! to nasz nowy uczeń. Miły chłopiec.... tylko nie wydaje się silnym.
— Silny jak wół, mój kochany, pierwsi paryzcy doktorzy ręczą za niego.
— Tem lepiej, gdyż rzemiosło u nas ciężkie. A teraz, jeżeli chcecie, pójdziemy do dyrektora.
Poszli długą aleją, wysadzoną pięknemi drzewami, która wkrótce zmieniła się na małomiasteczkową ulicę z białemi, czystemi i jednakowemi domami. Tu mieszkała część fabrycznych urzędników, majstrów i pierwszych rzemieślników. Inni zajmowali brzeg przeciwległy.
O tej porze panowała tu głęboka cisza; życie i ruch skoncentrował się w fabryce; i gdyby nie susząca się bielizna w oknach, rzędem ustawione doniczki z kwiatami przy szybach i krzyk kołysanych dzieci, wychodzący z otwartych drzwi, możnaby myśleć, że ta dzielnica była niezamieszkałą.
— Ach! chorągiew spuszczona — rzekł śpiewak, doszedłszy do drzwi warsztatów.... Narobiła mi ona nieraz strachu, ta święta chorągiew.
Objaśnił starego Jacka, że w pięć minut po przyjściu robotników do pracy spuszczona u wejścia chorągiew oznajmia o zamknięciu drzwi fabryki. Był to zły znak dla tego, kto się spóźnił; zapisywano go jako nieobecnego, a po trzeciej niebytności uwalniano.
Podczas tego objaśnienia, brat porozumiał się z odźwiernym. Wpuszczono ich do gmachu. Szum, hałas, chrapania, gwizdania, zgrzyty, zmieniające się nagle bez żadnego złagodzenia, odpowiadały sobie gwarem wielkich hall z trójkątnemi dachami, rozmieszczonych na pochyłości, przeciętej licznemi relsami.
Żelazne miasto.
Kroki odbijały się głośno na metalowych płytach przybitych do ziemi. Trzeba było przechodzić śród stosów sztab, roztopionego żelaza, kawałów miedzi, pomiędzy rzędami wybrakowanych armat, przywiezionych do przelania, zardzewiałych zewnątrz, wewnątrz zaś czarnych i jak gdyby jeszcze dymiących, które niszcząc ogniem, od ognia wreszcie zginąć miały.
Roudic, przechodząc, wskazywał różne oddziały fabryki.
— To skład, to warsztaty o wielkich maszynach, to mała kotlarnia, kuźnia, gisernia....
Hałas był tak wielki, że mówiąc trzeba było krzyczeć.
Zaduch gorąca, swąd z węgli, spalonej gliny i płonącego żelaza wydobywał się z niedotykalnym czarnym pyłkiem, który na słońcu zachowywał metaliczny połysk kamiennego węgla, mogącego się stać diamentem. Co jednak nadawało cechy życia tej pośpiesznej, ziejącej pracy, to bezustanne wstrząsanie ziemi i powietrza, ciągłe drganie, jakby pod fabryką było uwięzione olbrzymie zwierzę, które się targało, plując przez rozwarte kominy żarem i skargami. Z obawy, aby się nie wydać zbyt nowicyuszem, Jack nie śmiał zapytać, zkąd pochodził ów łoskot, który już z daleka zrobił na nim wrażenie.
Nagle stanęli naprzeciwko starego zamku z czasów Ligi, posępnego, z ogromnemi po bokach basztami, którego poczerniałe od dymu cegły straciły pierwotną barwę.
— Dyrekcya — rzekł Roudic.
A zwracając się do brata, spytał:
— Czy wejdziesz?
— Rozumie się. Dla czegóż nie mam zobaczyć „Małpy” i pokazać mu, iż mimo jego przepowiedni wyszło się na coś szykownego.
Widać było, że pysznił się swoją aksamitną kamizelką, że dumny z żółtych butów i z torby przez ramiona zawieszonej. Roudic nie zrobił mu żadnej uwagi, lecz zdawał się być zawstydzonym.
Przeszli podziemną galeryę, prowadzącą do starego gmachu, masę małych, nieforemnych, źle oświetlonych pokojów, gdzie kanceliści pisali nie podnosząc głowy. W ostatniej sali jakiś mężczyzna z widoku, surowy i chłodny siedział przy biurku, przy świetle wysokiego okna.
— Ach! to wy, ojcze Roudic.
— Tak, panie dyrektorze, przyszedłem panu przedstawić nowego ucznia i podziękować, że....
— To ten mały cudak. Dzień dobry ci, mój chłopcze. Podobno masz zdolność do mechaniki. To bardzo dobrze.
Potem, przypatrzywszy się uważniej dziecku, dodał:
— Powiedzcie mi, on nie wygląda na silnego. Czy chory?
— Nie, panie dyrektorze. Zapewniają mnie, że ma zadziwiającą siłę.
— Zadziwiającą — powtórzył, zbliżając się Labassindre, który na zdziwiony wzrok dyrektora, uważał za stosowne przypomnieć mu, że od sześciu lat opuścił fabrykę i wstąpił do teatru w Nantes, a ztamtąd do Opery Paryzkiej.
— Ach! doskonale pana pamiętam — rzekł dyrektor obojętnym tonem i wstał jakby dla przerwania rozmowy.
— Zabierzcie swojego ucznia, ojcze Roudic, i postarajcie się zrobić z niego dobrego rzemieślnika. Na panu mogę polegać.
Śpiewak zły był, że nie zrobił efektu i oddalił się bardzo zawstydzony. Roudic wyszedł ostatni z biura, zamieniwszy po cichu kilka słów z dyrektorem. Obaj bracia i dziecko doznali odmiennych wrażeń. Jack rozmyślał nad wyrazami: „on nie jest dość silny”, które mu każdy powtarzał od czasu jego przybycia; Labassindre trawił swoje upokorzenie; Roudic zdawał się być również zadumany.
Kiedy wyszli na dwór, Labassindre zapytał brata:
— Czy ci powiedział co nieprzyjemnego?.... On ma teraz jeszcze bardziej łotrowską minę, niż za moich czasów.
Roudic wstrząsnął smutnie głową:
— Nie. Mówił mi o Karolu, o synie naszej biednej siostry, który nie mało sprawia nam kłopotu.
— Nantais sprawia wam kłopot? rzekł śpiewak. Cóż on robi takiego?
— Od czasu śmierci matki, stał się skończonym hultajem, gra, pije i robi długi. A jednak zarabia ładne pieniądze w warsztacie rysunków. W całym Indret niema podobnego mu rysownika. Cóż z tego — wszystko traci na karty. Widać, że nie może nad sobą zapanować, bo wszyscyśmy go odciągali, dyrektor, ja, moja żona, nic nie pomaga. Płacze, martwi się, przyrzeka, że grać nie będzie, potem, jak tylko odbierze zapłatę, zmyka do Nantes i gra w karty. Już nieraz płaciłem za niego długi. Lecz teraz nie mogę. Mam swoje gospodarstwo, to znów Zenaida dorasta, trzeba ją ubierać. Biedne dziewczę! gdy pomyślę, że miałem zamiar wydać ją za kuzyna. Dopiero byłaby szczęśliwa! Zresztą sama go nie chciała, pomimo tego, że ładny chłopiec i uwodziciel jakich mało. Ach! kobiety więcej mają zdrowego rozsądku od nas.... Teraz staramy się go wyprawić ztąd, ażeby oderwać od złych znajomości. Właśnie dyrektor mi mówił, że znalazł mu miejsce w Guerigny. Nie wiem jednak, czy zuchwalec zechce jechać. Musi tu mieć jakieś stosunki i to go zatrzymuje. Nie wiesz czasem bracie? Pomów z nim dziś wieczór. Może ciebie usłucha.
— Bądź spokojny — postaram się o to — rzekł Labassindre poważnie.
Tak rozmawiając, przeszli żelazne ulice fabryki, zapełnione w tym czasie, po skończonej robocie, tłumem ludzi rozmaitego wzrostu i rzemiosła, upstrzonych bluzami, z któremi mięszały się surduty rysowników i tuniki nadzorców.
Jacka uderzyła powaga, z jaką odbywał się tu powrót do pracy. Porównywał ten obraz z krzykiem i potrącaniem się na trotoarze robotników paryzkich, wychodzących z warsztatów tak wrzaskliwie, jak uczniowie ze szkoły. Tutaj czuć było regułę i karność, jak na pokładzie rządowego okrętu.
Nad całą tą ludnością unosiła się gorąca ługowa mgła, której wiatr morski jeszcze nie rozwiał i która zawisła jak ciężka chmura w ciszy pięknego lipcowego wieczoru. Kuźnie wyziewały milcząco swoje gazy, para gwizdała kanałami, pot spływał po wszystkich czołach, a sapanie, które Jack słyszał przed chwilą, umilkło i ustąpiło miejsca oddechowi dwu tysięcy ludzkich piersi, wycieńczonych całodziennym wysiłkiem.
Gdy Labassindre ukazał się śród tego tłumu, zaraz go porwali.
Otoczyli go, ściskali grubemi rękami, rozmawiali.
— Widzicie, brat Roudica, ten, co zarabia sto tysięcy franków rocznie tylko za śpiewanie.
Każdy go chciał zobaczyć; gdyż mniemane bogactwo byłego kowala stało się w fabryce legendą. Po jego wyjeździe, niejeden z młodych towarzyszów badał głąb swojego gardła, aby się przekonać, czy nie znajdzie przypadkiem nuty, sławnej milionowej nuty.
Wśród uwielbień tego orszaku, oczarowanego do reszty teatralnym strojem, szedł śpiewak z podniesioną głową, mówił głośno, śmiał się, rzucał pozdrowienia „ojcom” i „matkom” do domków, z których wyglądały wesołe kobiece twarze, do szynków i piekarni, zapełniających tę część Indret, gdzie również umieścili się różnorodni przekupnie, którzy porozkładali na świeżem powietrzu swoje towary, bluzy, trzewiki, kapelusze, fulary, całą wędrowną kramarszczyznę, którą można widzieć około obozów, koszar i fabryk.
Gdy przechodził koło tych wystaw z towarami, zdawało się Jackowi, iż dostrzega znajome sobie twarze i przesłane mu przez tę grupę ludzi uśmiechy, lecz to było tylko chwilowe złudzenie, które prędko znikło w falach tłumu, rozpływającego się po dużem rzemieślniczem mieście lub przeprawiającego się na drugą stronę rzeki w długich barkach, wyładowanych, czynnych, licznych jak dla przejścia armii.
Gdy wieczór zapadł, ustawał ruch niknących mrówek. Zachodziło słońce. Wiatr odświeżał powietrze, kołysząc topolami jak palmami; wspaniały był widok pracowitej wyspy udającej się także na spoczynek, udzielony naturze na jedną noc. W miarę jak niknął dym, mnóstwo zieloności ukazywało się między zabudowaniami fabryki. Słychać było fale odbijające się o brzegi rzeki; jaskółki piszcząc muskały wodę skrzydłami i krążyły około ogromnych kotłów, leżących w przystani. Dom Roudica był pierwszy w rzędzie nowych budynków, postawionych szeregiem jak koszary, przy szerokiej ulicy po za pałacem. Młodziutka kobieta stała na progu drzwi o kilku schodkach, słuchając z pochyloną głową jakiegoś drągala opartego o mur i mówiącego z wielkiem ożywieniem. Jack myślał, że to była córka Roudica, lecz usłyszał, jak ten rzekł do śpiewaka:
— Patrz, moja żona prawi kazanie swojemu synowcowi.
Wtedy malec przypomniał sobie, co mu Labassindre mówił w drodze, że jego brat przed kilku laty powtórnie się ożenił. Kobieta była młoda, dość ładna, wysoka i szczupła, miała wyraz twarzy łagodny, ale zarazem zdradzała jakąś wątłość, zaniedbanie, z tą pochyloną postawą, którą pewnym kobietom nadaje ciężar zbyt obfitych włosów. Wbrew bretońskiej modzie, stała z gołą głową; w jedwabnej lekkiej spódniczce, w czarnym fartuszku wyglądała raczej na żonę urzędnika niż na wieśniaczkę lub rzemieślniczkę.
— A co?... prawda że ładna? rzekł Roudic, zatrzymawszy się o kilka kroków, trącając brata cały promieniejący dumą.
— Powinszować ci mój drogi, po za mąż pójściu jeszcze wypiękniała.
Ale rozmawiający tak byli zajęci sobą, że niczego nie widzieli i nie słyszeli.
Wtedy śpiewak, zrobiwszy okrągły giest zaintonował na środku ulicy donośnym głosem:

Witaj przybytku czystości,
W którym odgaduję obecność....

— Wuj rzekł obracając się ten, którego nazywano Nantais.
Nastąpiła chwila zamiany uścisków. Przedstawiono ucznia, którego Nantais zmierzył pogardliwie, lecz pani Roudic przemówiła łagodnie:
— Spodziewam się, że ci u nas będzie dobrze, moje dziecko.
Po czem wszyscy weszli.
Za domem stał nakryty stół w ogrodzie, wyschniętym, spalonym, napełnionym jarzynami i nasiennemi kwiatami. Podobne ogrody oddzielone od siebie sztachetkami ciągnęły się wzdłuż małej Loiry, nad brzegami której leżała bielizna, schły siatki, moczyły się konopie i widniały rupiecie rzemieślniczych gospodarstw.
— A Zenaida? zapytał Labassindre, siadając w altance do stołu.
— Tymczasem jedzmy zupę — rzekł Roudic — ona zaraz przyjdzie. Co za sławna zrobiła się szwaczka. Pracuje na dnie w pałacu.
— U Małpy? zawołał Labassindre, któremu ciągle leżało na sercu chłodne przyjęcie.... Musi jej tam być wesoło. To człowiek dumny, zarozumialec....
I zaczął złorzeczyć dyrektorowi, popierany przez Nantaisa, który miał także swoje powody do niechęci. Wuj i synowiec byli stworzeni do porozumienia się na granicy dzielącej rzemieślnika od artysty; o ile dość posiadali talentu do wyosabniania się ze swojego koła, o tyle znowu nałogi i skłonności wyjść im z niego nie pozwalały. Byli to dwaj europejscy mięszańcy, najniebezpieczniejsza, najnieszczęśliwsza ze wszystkich rasa, trawiona zazdrosną nienawiścią i bezsilną żądzą.
— Mylicie się. Przeciwnie, to dobry człowiek — mówił ojciec Roudic, ujmując się za swoim dyrektorem, którego lubił.... Trochę za surowy w karności. Lecz kiedy się zarządza dwoma tysiącami robotników, to konieczne. Bez tego nie możnaby nic zrobić. Prawda Klaro?
Musiał ciągle zwracać się do żony, gdyż miał do czynienia z dwoma przeciwnikami wygadanemi a sam nie był bardzo wymowny. Lecz Klara zajęta była obiadem. Przytem czuć w niej było obojętność osoby w czemś zatopionej, której opadają, ręce, wzrok błąka się, a wola opuszcza zajęta jakąś wewnętrzną walką. Na szczęście Roudicowi przybyła pomoc, i to bardzo ważna pomoc. Weszła Zenaida, gruba mała całka, cała czerwona i zasapana, która trafiła na największy spór. Nie była ładna. Ciężka, krótka, z figurą źle ściosaną, przypominała ojca. W białem ubraniu na głowie, w krótkiej spódniczce, w małym szalu, opuszczonym niżej łopatek, który powiększał jeszcze bardziej szeroką figurę, rzeczywiście wyglądała jak szafa. Lecz w gęstych brwiach tej dzielnej dziewczyny, w podciętym podbródku widać było tyle energii i woli, ile miękkości i opuszczenia w twarzy macochy.
Nie odwiązawszy nawet dużych, wiszących u pasa jak szabla nożyczek, nie zdjąwszy fartuszka, ze stanikiem napiętym szpilkami i igłami, niby pancerz na odważnej piersi, usiadła koło Jacka i zaraz wtrąciła się do walki. Ani śpiewak, ani rysownik nie przerażali jej swoją wymową. Mówiła zwyczajnym tonem dobrej kobiety, krótko, bez przesady; lecz kiedy odzywała się do Karola, we wzroku i głosie czuć było wyraz gniewu.
Nantais udawał, że tego nie widzi, śmiał się, żartował, ale jej nie rozśmieszył.
— A ja chciałem ich pożenić! rzekł ojciec Roudic na pól żartem słysząc, jak się sprzeczają.
— Nie ja odmówiłem — rzekł Nantais ze śmiechem, patrząc na swoją kuzynkę.
— Ja — rzekła Bretonka, zmarszczywszy mocno brwi, nie spuszczając oczu.... I mogę sobie powinszować. Widząc, jak rzeczy stoją, z pewnością tonęłabym teraz w smutku, że mam za męża pięknego kuzyna.
Powiedziane to było takim tonem, że piękny kuzyn zmięszał się na chwilę.
Klara była także zmięszana, a załzawiony jej wzrok śledził za spojrzeniami pasierbicy i jakby ją błagał.
— Słuchaj Karolu — rzekł Roudic — ażeby w końcu zmienić rozmowę, dam ci dowód, że dyrektor jest dobrym człowiekiem. Znalazł ci doskonałe miejsce w fabryce Guerigny i polecił mi pomówić z tobą.
Nastała chwila milczenia, Nantais nie śpieszył się z odpowiedzią. Roudic nalegał:
— Zastanów się dobrze mój chłopcze, tam będziesz miał lepsze warunki niż tu... a że... że...
Spojrzał na brata, na żonę i córkę, szukając zakończenia dla swoich słów.
— A że lepiej samemu odejść niż być wypędzonym — prawda wuju? — dodał gburowato Nantais.... Otóż ja wolę, ażeby mnie wypędzili, jeżeli im jestem niepotrzebny, niż żeby mnie uważali za kpa, którego chcąc się pozbyć, wyszukują mu inne miejsce.
— On ma racyę, do licha! rzekł Labassindre, uderzywszy w stół.
Zmieniła się sprzeczka. Roudic nacierał, lecz Nantais bronił się dobrze. Zenaida milczała, nie spuszczając wzroku z macochy, która co chwila odchodziła od stołu, chociaż nie było już nic do podania.
— A mama, rzekła w końcu, tego samego jest zdania, że Karol powinien jechać?
— A tak, tak — odparła żywo pani Roudic.... Ja myślę, że dobrze zrobi, jeżeli się zgodzi.
Nantais powstał, bardzo wzburzony i zachmurzony.
— Dobrze — rzekł. Ponieważ wszyscy sobie życzą, abym odjechał, to wiem, co zrobię. Za tydzień już mnie tu nie będzie. A teraz przestańmy o tem mówić.
Nastała noc, przyniesiono światło. Sąsiednie ogrody również się oświetliły, wokoło słychać było śmiechy, stuk talerzy pomiędzy liściami, poufałe rozmowy prostych zamiejskich uciech na otwartem powietrzu.
Śród ogólnego zakłopotania przemówił Labassindre, zebrawszy w pamięci resztki dawniejszych teoryj gimnazyalnych o prawach rzemieślników, o przyszłości narodu i tyranii kapitału. Sprawił wielkie wrażenie, a koledzy, którzy przyszli spędzić z nim wieczór, unosili się nad jego łatwą wymową, której zapomniany prowincyonalizm już nie krępował i która jaśniała wszystkiemi komunałami.
Koledzy ci w robotniczej odzieży, czarni i ociężali, którym Roudic w miarę jak wchodzili wskazywał miejsca, siedzieli przy stole w niedbałych pozach, nalewali sobie i duszkiem wychylali duże kubki wina, sapiąc głośno, obcierając się rękawem, trzymając szklankę w jednej ręce, a fajkę w drugiej. Nawet pomiędzy Chybionemi Jack nie widział podobnego obejścia. Co chwila jakiś wyraz gburowaty raził go swoją prostaczą szczerością. Nie rozmawiali oni z sobą jak wszyscy ludzie, używali jakiegoś żargonu, który dziecku wydał się lichym i brzydkim.
Nagle ogarnął Jacka bolesny smutek w tem rzemieślniczem zebraniu, które ciągle się odnawiało, nie zauważając nawet, kto wchodził lub odchodził.
— Więc takim to ja zostanę — myślał przerażony.
W ciągu wieczora Roudic przedstawił go zawiadującemu warsztatami kuźni, niejakiemu Lebescam, pod którego dozorem dziecko miało się uczyć. Lebescam, jak kosmaty cyklop, z zarosłą aż do oczów brodą, skrzywił się, zobaczywszy przyszłego ucznia, ubranego po pańsku i mającego białe ręce. Trzynastoletni Jack miał nieco postawę kobiecą. Jasne jego włosy, chociaż obcięte, zwijały się ładnie dzięki pieszczotliwym palcom matki; delikatność zaś i dystynkcya, jaką miał w całej postawie, ta arystokratyczna natura, która tak drażniła Argentona, jeszcze bardziej odbijała się w pospolitem kółku obecnego otoczenia.
Lebescam osądził, że Jack wygląda za zbyt zniewieściale.
— To zmęczenie podróży i pańskie ubranie robi go takim, — zauważył poczciwy Roudic; a zwróciwszy się do żony, rzekł:
— Klaro, trzeba mu poszukać bluzy.... Wiesz co, moja żono — zaprowadź go do jego pokoju. Ten malec jest bardzo śpiący, a jutro musi wstać o piątej. Słuchaj, mój mały, o piątej punkt przyjdę cię obudzić.
— Dobrze, panie Roudic.
Lecz przed odejściem musiał jeszcze wycierpieć pożegnanie Labassindra, który chciał specyalnie wypić za zdrowie Jacka.
— Za twoje zdrowie, mój stary Jacku, za zdrowie rzemieślnika! Ja wam mówię, moje dzieci, że w dniu, w którym zechcecie, będziecie władcami świata.
— O, władzcami świata, to za wiele — rzekł z uśmiechem Roudic. Gdyby można chociaż mieć na stare lata domeczek i kawałek ziemi zabezpieczony od morza, więcejby człowiek nie chciał.
Podczas tej dysputy obie kobiety odprowadziły Jacka do domu. Dom był niewielki; dół składały dwa pokoje, z których jeden nazywał się „salonem”, ozdobionym fotelem i kilkoma dużemi muszlami na kominku. Na górze ten sam rozkład. Ściany bez obicia, tylko wapnem pobielone, duże łóżka za kotarami ze starej perskiej materyi w kwiaty różowe i blado-niebieskie, przybranemi frendzlą. W pokoju Zenaidy łóżko było we framudze muru, według dawnego bretońskiego zwyczaju. Dębowa rzeźbiona kuta szafa, obrazy świętych zawieszone wszędzie z rozmaitemi różańcami, z kości słoniowej, z muszli — stanowiły całe umeblowanie. W kącie parawan w duże kwiaty osłaniał drabinę, idącą na strych dla ucznia, formujący małe, ruchome i trzęsące się piętro.
— Oto mój sypialny pokój — rzekła Zenaida. Ty mój chłopcze, będziesz mieszkał na górce, akurat nad moją głową. Lecz nie kłopocz się, możesz chodzić, tańczyć, ja śpię twardo.
Zapalono mu dużą latarnię. Powiedziawszy dobranoc, wdrapał się na swój stryszek, do małej ciupy, w której słońce tak operowało, że nawet teraz w nocy ściany były rozpalone, a powietrze duszące. Wązkie, jak tabakierka okno, zachęcające bezustannie, ażeby przezeń wpuścić nieco świeżego powietrza, otwierało się na dach. Zapewne, sypialnia Moronvala przygotowała starego Jacka do najdziwniejszych pomieszczeń, lecz tam przynajmniej znosił nędzę w towarzystwie. Tu nie było Madu — biednego Madu! — nie było nikogo. Tu była prawdziwa samotność poddasza, z oknem na niebo tylko zwróconem, w którego błękicie ginęło jak łódka na pełnem morzu.
Jack przyglądał się nizkiemu sufitowi, o który głową uderzył, obrazowi Epinala przybitemu do ściany czterema szpilkami, wreszcie ubraniu rozłożonemu na łóżku i przygotowanemu dla ucznia nazajutrz: szerokie z niebieskiego płótna spodnie i fartuch zszyty grubemi ściegami na ramionach, ażeby wytrzymał silne poruszania rąk. Wszystko to leżało na kołdrze pogniecione, jak gdyby ktoś bardzo zmęczony, swobodnie się wyciągał, Jack pomyślał sobie: „Tak ja będę wyglądał”, a kiedy smutnie dumał, z ogrodu dochodził go gwar pijackiej rozprawy i bardzo żywa na dole rozmowa Zenaidy z macochą.
Nie można było dokładnie rozpoznać basowego, męzkiego głosu dziewczyny; Rudicowa, przeciwnie, miała głos lekki, donośny, który łzy jeszcze w tej chwili krystalizowały.
— Ach! Boże mój, niech jedzie — mówiła z większą niż zwykle namiętnością, której trudno byłoby się w niej domyślić.
Wtedy ton Zenaidy, surowy i bardzo stanowczy, stawał się łagodniejszym. Wreszcie obie kobiety pocałowały się.
W altanie Labassindre śpiewał jeden z starych sentymentalnych romansów, ulubiony przez rzemieślników:

Do brzegów płyńmy
Do brzegów....

Wszyscy powtórzyli chórem:

Tak, tak
Płyńmy śpiewając,
Dla nas
Wiatry łaskawe.

Jack czuł się w nieznanym mu świecie, w którym brakło mu wszystkich środków powodzenia.

Lękał się, odgadując, że go od tych ludzi dzielą wielkie odległości, zburzone mosty i nieprzebyte przepaści. Jedyna myśl o matce podtrzymywała go i dodawała siły.
Matka!
Myśląc o niej, patrzył na niebo zasiane gwiazdami, na te tysiączne złote centki, odbijające się w błękitnej kwadratowej szybie. Nagle w domku, w którym nakoniec zapanował sen i milczenie, usłyszał Jack niedaleko siebie ciężkie, drżące jeszeze od niedawno wylanych łez westchnienie; poznał panią Roudic, która płakała, siedząc w swojem oknie. Nietylko więc on jeden zmartwiony czuwał podczas tej pięknej nocy.

II.
Kleszcze.

Pośrodku ogromnej kuźni, okazałej jak świątynia i oświeconej z góry, w której cień po kątach rozjaśnia się nagłemi blaskami, stoi wielki kawał żelaza przymocowany do ziemi, otwierający się ciągle jak żarłoczna paszcza; nieustannie ruchoma chwyta i ściska rozpalony metal, który kują młotem śród deszczu iskier. Są to — kleszcze.
Gdy uczeń rozpoczyna swoją naukę, naprzód stawiają go przy kleszczach. Tu obracając ciężką śrubę, na co potrzeba większej aniżeli dziecięca siły, obznajmia się z narzędziami warsztatu, zużyciem i obrabianiem żelaza.
Jack przy kleszczach! Przez dziesięć lat nie znalazłbym wyrazu, którymby można określić przerażenie, duszność, okropne męki Jacka, jakie mu sprawiało całe otoczenie.
Przedewszystkiem przeraźliwy, ogłuszający stuk trzystu razem na kowadło spadających młotów, świst rzemieni, warczenie bloków, wreszcie, cały wrzask pracującego ludu, trzystu zasapanych i obnażonych piersi, które pobudzają cię, wydają okrzyki, niemające w sobie nic ludzkiego, w upojeniu siły, pod którą zdaje się trzeszczą muskuły i ginie oddech! Dalej znów wagony z rozpalonym metalem, które toczą się po relsach, poruszanie miechów naokoło kuźni, które dmuchają ogniem na ogień, podsycają płomień ludzkim żarem. Wszystko zgrzyta, trzeszczy, huczy, wyje, szczeka. Zdawało się, że jesteś w jakiejś świątyni dzikich, okrutnych bogów. Po ścianach umieszczone rozmaite narzędzia, niby środki tortur — haki, kleszcze, cęgi. Ciężkie łańcuchy zawieszone u sufitu. Wszystko to twarde, mocne, ogromne, grube; a na końcu warsztatu, w posępnej, prawie religijnej głębi olbrzymi młot, poruszający ciężar trzydziestu tysięcy kilogramów, przesuwał się zwolna pomiędzy dwoma lanemi słupami, otoczony poszanowaniem, uwielbieniem całego warsztatu, jak lśniący i czarny Baal tej świątyni bóstw siły. Bałwan ten przemawiał tylko głuchym, głębokim hukiem, którym wstrząsał mury, sufit i ziemię, wzbijał kurzawę żużlowego pyłu.
Jack był jak przybity. Stał milczący przy swojej robocie, śród kręcących się około kleszczów ludzi, pół nagich, uzbrojonych w żelazne, na końcach do czerwoności rozpalone drągi, zapoconych, kosmatych, gnących się w tym żarze jak roztopiony metal. Ach! gdyby przebywszy przestrzeń, wzrok bezrozumnej Karoliny mógł ujrzeć swoje dziecko, swojego Jacka śród tej piekielnej wrzawy, wynędzniałego, bladego, zapoconego z zawiniętemi rękawami, z rozpiętą bluzą i koszulą na delikatnej i białej piersi, z czerwonemi oczami, z zapalonem od ostrego pyłu gardłem, — jakążby uczuła litość i zgryzotę!
Ponieważ w warsztacie każdy miał przezwisko, więc i Jacka nazwano Aztekiem, dla tego, że był chudy. Ładny blondynek zasługiwał na ten przydomek, stawał się dzieckiem fabrycznem, tą małą istotą, pozbawioną powietrza, zmordowaną, zduszoną, której twarz starzeje się, w miarę jak ciało więdnie.
— Hej! Aztek rozgrzewaj tam, mój chłopcze! Ściskaj śrubę. Silniej. Mocno że...
Głos Lebescama odzywa się śród burzy rozkiełznanych wrzasków. Ten czarny olbrzym, któremu Roudic powierzył ucznia, mięsza się co chwila, daje wskazówki, uczy trzymać młot. Nauczyciel grubiański, uczeń niezręczny. Nauczyciel gardzi słabością, dziecko obawia się siły. Robi co mu każą, ściska śrubę, o ile może. Lecz ręce ma poobcierane, pokryte bąblami, tak że aż z bólu dostaje gorączki i płacze. Chwilami traci świadomość życia. Zdaje mu się, że należy do składu narzędzi, że jest jakimś instrumentem pomiędzy instrumentami, małym blokiem bez wiedzy i woli, który obraca się, gwidżże wraz z całą maszyneryą, poruszany ukrytą, niewidomą siłą, którą teraz zna, podziwia i obawia się jej; a siłą tą jest — para!
Para porusza u sufitu wszystkie skórzane pasy, które opadają, podnoszą się, krzyżują, odpowiednio z blokami, młotami i miechami. Para dźwiga te ogromne chropowate młoty, pod któremi najtwardsze żelazo zmiękcza się, rozłupuje na wióry, cienkie jak nitki, skręca się, fryzuje jak włosy. Para obejmuje wszystkie kąty kuźni jednym rzutem ognia, rozdziela pracę i siłę po całym warsztacie. Jej to głuchy szum, jej regularne drganie tak przeraziło Jacka, gdy tu przybył, a teraz zdaje mu się, że przez nią tylko żyje, że ona przez niego oddycha, że zrobiła z niego posłuszne narzędzie, jak wszystkie poruszane przez nią machiny.
Okropne życie, nadewszystko po dwu latach, spędzonych swobodnie i na świeżem powietrzu w Olszynach.
Z rana o piątej godzinie wołał na niego ojciec Roudic: Hej! malcze! Głos rozlegał się po całym domu, zbudowanym z desek. Na poczekaniu zjadali kawałek chleba, wypijali na rogu stołu po kieliszku wina, które jeszcze nieuczesana piękna Klara im podawała. Potem szli do fabryki, w której melancholijny, niezmęczony dzwon wybijał swoje dyn... dyn... dyn... jak gdyby budził nietylko wyspę Indret, lecz wszystkie sąsiednie brzegi, wodę, niebo, port Paimboeuf i Saint-Nazaire. Wtedy robotnicy biegli szybko, potrącali się na ulicach, dziedzińcach, u drzwi warsztatów. Po upływie dziesięciu minut, regułą przepisanych, wywieszona chorągiew oznajmiała, że dla opóźnionych fabryka zamknięta. Za pierwszą nieobecność wytrącano z pensyi, za drugą uwalniano czasowo, za trzecią wydalano ostatecznie.
Surowy regulamin Argentona niczem był w porównaniu z tym.
Jack okropnie się bał tej chorągwi i najczęściej stał długo pod drzwiami, nim dzwon pierwszy raz uderzył. Jednakże, w dwa czy trzy miesiące po wstąpieniu do fabryki, przez złośliwość innych uczniów o mało się nie spóźnił. Pewnego poranku wiatr wiejący od morza z tym wesołym, wichrowatym zamachem, jakiego nabiera na otwartej przestrzeni, zerwał i uniósł czapkę dochodzącemu do fabryki Jackowi.
— Trzymaj! trzymaj — krzyczał malec, biegnąc za czapką na dół ulicy; lecz przechodzący uczeń, zamiast ją przytrzymać, potrącił nogą i czapka poleciała dalej. To samo inni zrobili. Powstała wesoła zabawa dla wszystkich, ale nie Jacka, który biegł z całej siły śród szyderstwa i śmiechów, ledwie powstrzymując się od płaczu, gdyż czuł, że w głębi tej wielkiej radości tkwi ku niemu nienawiść. W czasie tego dzwon fabryczny uderzył raz ostatni. Jack musiał zaprzestać pogoni i wrócić się. Był zrozpaczony. Taka czapka dużo kosztuje. Trzebaby pisać do matki po pieniądze. A jak Argenton zobaczy list! Nadewszystko martwiła go otaczająca nienawiść, zdradzająca się w najdrobniejszej rzeczy. Są istoty, które do życia potrzebują tkliwości, tak jak niektóre rośliny ciepła; Jack był jedną z takich istot. Biegnąc, zadawał sobie pytanie z prawdziwą boleścią: Za co? co ja im zrobiłem?
Zadyszany wchodził w otwarte jeszcze drzwi fabryki, kiedy usłyszał po za sobą ciężki chód i zwierzęce sapanie. Jednocześnie ktoś położył mu ciężką rękę na plecach. Odwróciwszy się, spostrzegł Jack jakiegoś rudego potwora, uśmiechającego się tysiącem zmarszczek, który podał mu czapkę. Już drugi raz w Indret spotkał Jack tę uśmiechniętą, znajomą sobie twarz. Gdzie on ją pierwszy raz widział? Ach! prawda na gościńcu do Corbeil, to ten uciekający przed burzą kramarz z pakunkiem kapeluszów na plecach.... Lecz w tej chwili nie miał czasu odświeżać znajomości. Nadzorca wołał, podnosząc chorągiew:
— Hej, Aztek.... Śpiesz się.
Żaledwie zdążył pochwycić czapkę i podziękować Belizaryuszowi, który odszedł kulejąc. Przy kleszczach tego dnia Jack czuł się mniej smutnym, mniej osamotnionym. Ciągle miał przed, oczami piękny gościniec do Corbeil, rozciągnięty śród kuźni, z parkiem i trawnikami, kabryolet wracającego wieczorem doktora wzdłuż lasu, a świeżość wymarzonych łąk i rzeki w tem piekle budziła w nim wrażenia gorączki i zimnych dreszczów. Wyszedłszy z fabryki, zaczął szukać Belizaryusza po całym Indret, lecz nie mógł go nigdzie znaleźć ani nazajutrz, ani dni następnych. Pomału brzydkie to zjawisko, wywołujące mu tyle pięknych wspomnień, zatarło się w pamięci.
Znowu więc stał się samotnym.
W warsztacie był nielubiany. Każda ludzka korporacya potrzebuje jakiegoś popychadła, istoty, którąby wszyscy mogli dręczyć szyderstwem i całą nerwową niecierpliwością znużenia. Jack zajmował ten urząd w warsztacie kuźni. Inni uczniowie prawie wszyscy pochodzili z Indret, jako synowie lub bracia rzemieślników byli bardziej protegowani i oszczędzani, gdyż prześladowanie spada zawsze na najsłabszych, cichych, niewinnych, za których nikt się nie ujmie, Jacka nikt nie bronił. Lebescam uważał go za zbyt wypieszczonego, przestał się więc nim zajmować i pozostawił go na pastwę tyranii warsztatu.
Z resztą, po co przyszedł do Indret ten delikatny paryżanin, który nie mówił jak inni, który wyrażał się do swoich towarzyszów: „Tak, panie.... dziękuję panu....” Chwalono jego zdolność do mechaniki. Lecz Aztek nic nie umiał. Nie umiał nawet zrobić hufnala. Wkrótce pogarda tych ludzi wywołała w nich pewne chłodne okrucieństwo, zemstę siły nad inteligentną słabością. Nie przeszedł ani jeden dzień, żeby nie wyrządzili Jackowi jakiej krzywdy. Najokrutniejszymi byli uczniowie. Raz jeden z nich podał mu kawałek żelaza rozpalonego do ciemnej czerwoności: „Weź-no Aztek”. Leżał po tem przez tydzień w szpitalu. Wreszcie znosić musiał brutalstwo, niezręczność tych ludzi, przyzwyczajonych do dźwigania ciężkiego jarzma i nieumiarkowanych w łajaniu.
W niedzielę tylko miał trochę odpoczynku i rozrywki. Wtedy wyciągał z kuferka jaką książkę od doktora Rivala i szedł ją czytać na brzeg Loary. Tam, na najwyższym szczycie wyspy, wznosiła się stara, na pół zrujnowana wieża, którą nazywano wieżą Świętego Hermelanda. Wyglądała ona na strażnicę z epoki napadów Normandów. U stóp właśnie tej wieży na urwisku skały siadał uczeń z otwartą książką na kolanach. U stóp jego szemrała szeroko i czarująco rozlana woda. Wszystkie niedzielne dzwony wygłaszały w powietrzu wytchnienie i odpoczynek. Przepływały statki, a miejscami w oddaleniu kąpały się dzieci z krzykiem i śmiechem.
Czytał, lecz często książki Rivala były dla niego za trudne, przechodziły po za miarę jego obecnego umysłu, zostawiały mu jednak zasiew dobrego ziarna, zeschniętego jeszcze, lecz obiecującego kiedyś zakiełkować. Gdy nie rozumiał, przerywał czytanie, marzył, wpatrywał się w plusk roztrącanej o kamienie wody, w regularne ruchy opadającej fali. Odbiegał myślą jak najdalej od fabryki i rzemieślników, do matki, do małej przyjaciółki, szczęśliwszych i weselszych niż obecne świąt, przypominał sobie wyjścia z nabożeństwa, przechadzki w Etiolles obok olśniewającej Karoliny, las, zabawy w wielkiej aptece, kiedy biały fartuszek Cecylii jaśniał taką dziecięcością i pogodą.
Wtedy przez kilka godzin zapominał się i był szczęśliwy. Lecz gdy nadeszła jesień, obfite deszcze i wiatry przerwały te posiedzenia u wieży Świętego Hermelanda. Odtąd spędzał dnie świąteczne w domu Roudica.
Łagodność dziecka ujęła cały dom. Wszyscy byli dla niego bardzo dobrzy. Nadewszystko Zenaida przepadała za nim. Z macierzyńską troskliwością i ruchliwością rubasznej natury pamiętała o jego bieliźnie. Kiedy poszła do zamku do roboty o nim tylko mówiła. Ojciec Roudic, chociaż miał pewną niechęć do Jacka za bezsilność, za brak rzemieślniczego sprytu, mówił jednak:
— Rzeczywiście, to dobry chłopiec.
Według niego Jack za wiele czytał. Czasami więc zapytywał go, śmiejąc się, czy się uczy dla tego, ażeby został nauczycielem lub proboszczem? Pomimo to, okazywał mu pewien szacunek z powodu jego ukształcenia. Faktem było, że po za swojem rzemiosłem Roudic niczego nie umiał, Czytał i pisał jak po wyjściu ze szkółki, co go nieco wstydziło, od czasu jak został nadzorcą robotników i gdy się powtórnie ożenił.
Żona jego była córką artylerzysty, panną małomiasteczkową, dobrze wychowaną w biednej i licznej rodzinie, gdzie każdy dla oszczędności pracował. Zniewolona do tego małżeństwa nieodpowiedniego dla niej wykształceniem i wiekiem, dotąd miała dla swojego męża uczucie spokojne i pobłażliwe. On znów uwielbiał ją i kochał jak w dwudziestym roku życia, chętnie położyłby się w poprzek strumienia, ażeby ona sobie nóg niezamoczyła. Wpatrywał się w nią czule, znajdywał ją ładniejszą, powabniejszą niż żony innych nadzorców. Tamte bowiem były prawie wszystkie tęgiemi Bretonkami, więcej zajętemi gospodarstwem niż uczesaniem włosów.
Klara rzeczywiście miała poważny wdzięk, ułożenie biednych dziewcząt, przyzwyczajonych przez swoją pracę do względnej elegancyi. Nie wypuszczała z rąk, od zamąż pójścia nieco rozpróżniaczonych, sztuki strojenia się i ubierania sobie głowy, czem tworzyła sprzeczność z innemi kobietami, które wyglądały jak zakonnice, ze schowanemi pod płócienne nakrycie włosami i które obciążały sobie figurę fałdami spódnic.
W mieszkaniu również widać było staranność. Po za dużemi z białego muślinu firankami, które są ozdobą wszystkich bretońskich domów, meble lśniły się czystością. Zawsze był jakiś bukiet, wazonik bazylijki, lub gwoździk czerwony na oknie. Powracający w wieczór od pracy Roudic doznawał zawsze nowej radości, zastawszy dom w takim porządku, żonę tak starannie ubraną, jak gdyby w święto. Zapytywał jednak siebie, dla czego Klara rzeczywiście jest bezczynna jak w dnie odpoczynku, dla czego po przygotowaniu jedzenia opierała się na łokciach rozmarzona, zamiast się wziąść do jakiego szycia? Przecież dobrym gospodyniom do załatwienia zajęć i obowiązków dzień wydaje się za krótki.
Naiwnie wyobrażał sobie poczciwiec, że żona stara się być piękną dla niego tylko. W Indret lubili go wszyscy, nie chcieli więc wyprowadzać go z błędu, i nie mówili mu, że inny zajmował wszystkie myśli i uczucie Klary.
Co było prawdą na dnie tego wszystkiego?
W paplaniach małomiasteczkowych, które od progu pośpiesznie i daleko się rozlatują, nigdy nie odłączono nazwiska pani Roudic od Nantais.
Jeżeli to, co mówiono było prawdą, przyznać trzeba na obronę Klary, że Nantaisa znała jeszcze przed zamążpójściem. Bywał u jej ojca z Roudicem, i gdyby piękny, kędzierzawy siostrzenieć chciał się żenić zamiast wuja, z pewnością otrzymałby pierwszeństwo. Lecz on ani myślał. Że Klara była powabna, bystra i ładna, spostrzegł wtedy dopiero, kiedy została jego cioteczką, cioteczką, z którą przywykł rozmawiać śmiejąc się, w sposób żartobliwie przyjemny o ich szczególnem pokrewieństwie, jako nieco od niej starszy.
I cóż się stało?
W ciągłem zbliżeniu, w dozwolonej zażyłości, w długich rozmowach wieczornych sam na sam, podczas kiedy ojciec Roudic zasypiał przy rogu stołu, a Zenaida zajęta była pilną robotą, czy te dwie istoty, jednakowo pociągające i powabne, mogły mieć siłę oparcia się sobie. Temu trudno uwierzyć. Zdawali się być dla siebie stworzeni, niedbałej Klarze tak dobrze było się opierać na silnem ramieniu pięknego siostrzeńca.
Jednakże, pomimo pozorów, pewności nikt niemiał. Zresztą za obwinionemi, a raczej za podejrzanemi patrzyły bystre oczy, oczy Zenaidy. Od dawna ona śledziła złowrogiego uwodziciela, kryjącego się przy ognisku ojcowskiem.
Tysiączne miała sposoby w przerywaniu spotkań, przychodziła niespodziewana, wyzywała ich śmiało; a to wynikało z jednej myśli stałej. Znużona całodzienną pracą siadała z pończochą w ręku, pomiędzy wesołym kuzynem a rozmarzoną somnambulicznie swoją macochą, która zapatrzonym wzrokiem z opuszczonemi rękami a leniwej postawie, byłaby całą noc słuchała pięknego rysownika.
Obok ślepego i stałego zaufania starego Roudica, Zenaida była prawdziwym zazdrosnym i podejrzliwym mężem. A wyobraźmy sobie, męża kobietę, z całą bystrością i przenikliwością kobiecą!
To też pomiędzy nią i Nantaisem toczyła się gorąca walka; i małe wojenne utarczki, jakie prowadzili jawnie, ukrywali tłumioną złość i skrytą nienawiść. Roudic śmiał się z tego, jak z resztek niewyznanych uczuć i uprzejmego kuzynostwa; lecz Klara słuchając ich bladła, opuszczały ją słabe siły, niezdolna do walki i rozpaczająca wobec winy.
Teraz Zenaida tryumfowała. Tak dobrze manewrowała w zamku, że dyrektor nie mogąc skłonić Nantaisa, ażeby pojechał do Guérigny, miał go wysłać do Saint-Nazaire na koszt fabryki, ażeby wystudyował machiny nowego pomysłu, które Amerykanie właśnie ustawiali. Przez długi czas musiałby tam siedzieć dla zebrania planów i odrysowania. Klara nie gniewała się na swoją pasierbicę, chociaż wiedziała, iż ona była sprawczynią tego odjazdu; czuła nawet pewne zadowolenie. Była z tych, co to ich oczy mówią: „Obroń mnie” w niemocy ich kokieteryi. Pokazuje, że Zenaida umiała jej bronić.
Jack od pierwszej chwili poznał, że pomiędzy temi kobietami jest jakaś tajemnica. Jednakowo obie lubił. Zenaida przez swoją wesołość, męztwo i spokój duszy zachwycała go, a pani Roudic, więcej pretensyonalna więcej kobieta, pochlebiała nałogom jego oczu, instynktom dawnej jego elegancyi. Znajdował w niej podobieństwo do swojej matki. Ida jednak była cała na zewnątrz, żywa, gadatliwa, porywająca, ta zaś milcząco namyślająca się, jedna z tych, której im ciało mniej jest czynne, tem więcej działa wyobraźnia. Zresztą, nie posiadały ani jednakowych rysów twarzy, ani ruchów, ani nawet koloru włosów. Jednakże, były do wielu podobne; jakieś wewnętrzne podobieństwo, jak coś coby wynikło zużycia jednakowych perfum, coś jeszcze bardziej subtelnego, co tylko zdolny chemik dusz ludzkich mógłby zanalizować.
Z Klarą i Zenaidą uczeń czuł się swobodniejszym niż z Roudicem, przez to opiekowanie się nim, tę ich dystynkcyę, delikatność, jaką w klasie rzemieślniczej matki i córki przewyższają ojców i mężów. Czasami w niedzielę, kiedy w skutek niepogody Jack nie mógł wychodzić, czytał im.
Odbywało się to w sali na dole, która była dużym pokojem, ozdobionym wiszącemi na ścianie obrazami przedstawiającemi morze, mocno koloryzowanym widokiem Neapolu, ogromnemi muszlami, stwardniałem! gąbkami, wszystkiemi w ogóle akcesoryami, w które sąsiednie morze, przybywające okręty zaopatrywały skromne nawet mieszkania. Gipiury ręcznej roboty na wszystkich meblach, na kanapie i na fotelach, z utrechtskiego aksamitu, uzupełniały ten względny przepych. Nadewszystko fotel sprawiał przyjemność ojcu Roudicowi. Zasiadał w nim wygodnie do słuchania, jak Jack czytał; Klara zajmowała zwykłe swoje miejsce przy oknie w oczekującej i melancholijnej pozie, a Zenaida stawiająca po nad religijnemi obowiązkami potrzeby domu, korzystając z niedzieli, zabierała się do naprawiania bielizny domowej i niebieskiej odzieży ucznia.
Jack przychodził z książką doktora i rozpoczynało się posiedzenie.
Od pierwszych wierszy poczciwy Roudic zaczynał mrugać oczami, otwierał je niezmiernie, potem znużony wysiłkiem zasypiał.
Ta chęć do spania przy bezczynności doprowadzała go do rozpaczy; wygodne siedzenie, do którego nie był przyzwyczajony, zachęcało go tem bardziej do spoczynku. Wstydził się żony i kiedy niekiedy, trapiony myślą, ażeby pokazać, że nie śpi, że słucha, mówił głośno jak przez sen. Przywłaszczył sobie nawet jedno wyrażenie dla udania, że słucha, „to jest zadziwiające”, które źle zastosowane przypadało w najzwyklejszych ustępach i przekonywało tembardziej o zupełnej nieobecności jego umysłu.
Co prawda to ani bardzo zabawne, ani zrozumiałe były „szpargały”, które Rivals wpakował do kuferka swojego przyjaciela Jacka. Tłomaczenie starożytnych poetów, listy Seneki; życiorysy Plutarcha, Dantego, Wirgiliusza, Homera, kilka historycznych książek: oto już wszystko. Chociaż Jack czytał je często nie rozumiejąc, lecz czytał zapamiętale, podbudzony przyrzeczeniem i wtem przekonaniu, że książki uchronią go od zstąpienia zbyt nizko na równi z tem, co go otaczało. Czytał je odważnie, pobożnie, miał nadzieję, iż ujrzy kiedyś przebijające się światło w tych ciemnych wierszach, czytał z gorliwością poczciwej kobieciny, która czyta mszę po łacinie.
Ze wszystkich tych książek najwięcej mu się podobało Piekło Dantego, które też odczytywał najczęściej. Opis mąk owych okropnych robił na nim wrażenie. W jego dziecęcej wyobraźni łączyło się to z widokiem, jaki codziennie miał przed oczami. Na pół nadzy ludzie, te płomienie, te ogromne doły w giserni, w których rozpuszczony metal płynął jakby krwawym obrusem, szum pary, zgrzyt olbrzymiej piły, przygłuszone uderzenia młota, rozchodzące się w płonącej kuźni, wszystko to wydało mu się podobnem do strof poety, do piekielnego obrębu.
Jednej niedzieli, Jack czytał zwykłym słuchaczom ustęp ze swojego ulubionego poematu. Jak zawsze, ojciec Roudic zasnął po pierwszych wyrazach, zachowując ten dobroduszny uśmiech człowieka słuchającego, jaki przybierały jego usta, dozwalając mu bez przebudzenia powiedzieć: „To zadziwiające”. Obie kobiety zaś słuchały czytania z głębokiem zajęciem lecz z niejednakowem wrażeniem.
Był to epizod o Francesce di Rimini.
„Nie ma nic przykrzejszego nad wspomnienia w nieszczęściu o dniach szczęśliwych”.
Podczas gdy uczeń czytał, Klara, pochyliwszy głowę, drżała cała. Zenaida zmarszczywszy brwi, wyprostowana siedziała i wyciągała ze złością igłę.
Ta wspaniała poezya, przenikając ciszę tego okropnego rzemieślniczego domu, wydawała się o całe niebo wyższą od niego, od jego wrażeń, zajęć, zwykłego trybu życia; a jednakże poezya ta poruszyła w nich światy myśli, wstrząsała serca, i jakby piorun potężny wydzielała z siebie niebezpieczną elektryczność, pełną fantazyi i dziwaczności.
Łzy płynęły z oczu pani Roudic, gdy słuchała tej miłosnej historyi. Zenaida nie widząc, że macocha płacze, po skończonem czytaniu, pierwsza przemówiła:
— A to zła i bezwstydna kobieta, rzekła z oburzeniem, śmie w ten sposób opowiadać swój występek i jeszcze się nim chlubi.
— Prawda, że była bardzo winną, odpowiedziała Klara, lecz również była bardzo nieszczęśliwa.
— Ona nieszczęśliwa!... Nie mów tego mamo... Możnaby pomyśleć, że żałujesz tej Franceski, która kochała brata swojego męża.
— Tak, moja córko, lecz ona go kochała przed zamążpójściem, i przymuszono ją do wyjścia za człowieka, którego nie lubiła.
— Czy z przymusu lub nie, od chwili kiedy została jego żoną powinna być wierną. Książka powiada, że on był stary; lecz według mnie tem bardziej szanować go powinna i nie dawać ludziom powodu, ażeby się z niego wyśmiewali. Otóż, dobrze zrobił stary, że zabił oboje. Zasłużyli na to.
Mówiła z okropną gwałtownością, oburzyła się w niej cała miłość córki, honor kobiecy i ze srogą prawością młodej dziewczyny, która sądzi o życiu według wytworzonego przez siebie ideału, nie znając nic jeszcze i nic nie przewidując.
Klara nic nie odpowiedziała. Podniosła firankę i patrzyła przez okno. Roudic na pół zbudzony, otworzywszy jedno oko, rzekł: „zadziwiające”. Jack z oczami, utkwionemi w książkę, marzył o tem, co czytał i o burzliwej dyspucie, jaką wywołało jego czytanie. Tak więc, w tem nieświadomem i skromnem kółku, po czterystu latach nieśmiertelna legenda miłości, czytana przez dziecko, które ją zaledwie rozumiało, znalazła niespodziewane odbicie. Prawdziwa wielkość, prawdziwa potęga poety okazuje się wówczas, gdy w dziejach jednego człowieka przemawia do wszystkich, gdy idzie trop w trop za wszystkiemi wędrowcami życia, jakkolwiek byłby duch ich odmiennym, tak jak księżyc w pogodne wieczory zdaje się jednocześnie wschodzić we wszystkich zakątach widnokręgu, towarzysząc czułem politowaniem, przyjacielskim wzrokiem, każdemu krokowi odosobnionemu, każdemu tułaczowi, a wszystkim równocześnie przyświecając nigdy się nic śpieszy ani też opóźnia.
— Tym razem jestem pewny, że to on... rzeki Jack nagle, zrywając się z krzesła.
Po malej rzemieślniczej ulicy przesunął się jakiś cień około okien; po krzyku znajomym poznał go uczeń:
— Kapelusze!... kapelusze!... kapelusze!...
Wyskoczył prędko na ulicę, lecz Klara wyprzedziła go. Kiedy on wybiegał, ona już wracała, cała zarumieniona ściskając list w kieszeni.
Kramarz już był daleko, pomimo swego okropnego podbicia i ogromnej paki czapek, kapeluszy piślniowych, pod ciężarem której szedł zgarbiony we dwoje, gdyż pakunek zimowy był cięższy niż letni. Skręcał na róg nadbrzeżnej ulicy.
— Hej!... Belizaryusz, krzyczał Jack.
Ten się odwrócił, z poczciwie uśmiechniętą twarzą.
— Pewny byłem, że to pan jesteś. Tu więc teraz jesteś, panie Belizaryuszu?
— Tak, panie Jack. Ojciec chciał, ażebym pozostał w Nantes, z powodu, iż zasłabł mąż mojej siostry. Więc tu zostałem. Chodzę po całej okolicy, do Chatenay, od Basse-Indre. Tu jest tyle fabryk, a handel nie źle mi idzie. Ale zawsze w Indret najwięcej targuję. Podejmuję się także komisów do Nantes i do Saint-Nazaire, dodał, mrugnąwszy okiem w stronę domu Roudica, od którego stali o kilka kroków.
W ogólności Belizaryusz był zadowolony. Wszystkie pieniądze odsyłał do Paryża dla starego i dzieci. Choroba szwagra dużo go kosztowała, lecz pracując załatwiło się wszystko; a gdyby tylko nie te przeklęte trzewiki....
— Zawsze panu dolegają? rzekł Jack.
— Ach! zawsze.... Ażeby nie cierpieć bólu, trzebaby sobie kazać zrobić na obstalunek podług miary; lecz to dużoby kosztowało; to mogą tylko bogaci ludzie.
Opowiedziawszy o sobie, zawahał się Belizaryusz chwilkę i spytał z kolei:
— Cóż się stało z tobą, panie Jack, że zostałeś rzemieślnikiem? Przecież ładnyż to był ten wasz domek.
Uczeń nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaczerwienił się, a jednak od rana był czysto ubrany i nie miał rąk czarnych. Widząc kramarz, że to go zawstydzi, przerwał:
— Jaka to była sławna szynka, prawda. A ta piękna dama, która wydawała się tak łagodną, jakże się ma? Wszak to była pańska matka? Podobny jesteś do niej.
Jack był tak kontent, że rozmawiał o swojej matce, że chętnie stałby do wieczora na ulicy; lecz Belizaryusz nie miał czasu. Poruczony miał jakiś śpieszny list do oddania.... I tu mrugnął, jak poprzednio, w stronę tego samego okna... Musiał odejść.
Podali sobie ręce, i kramarz odszedł, zgarbiony, podbity, cierpiący, podnosił nogi, idąc jak jednooki koń. Jack rozczulonym wzrokiem patrzył za nim tak, jakby widział przed sobą gościniec Corbeil, z otaczającym go lasem, długi, cały biały, a na nim zmęczone stąpanie tego żyda wiecznego tułacza, kramarza.
Kiedy uczeń wracał, pani Roudic, bardzo blada, czekała na niego za drzwiami.
— Jack, rzekła drżącemi ustami z cicha, co ci mówił ten człowiek?
On odpowiedział, że znali się jeszcze z Etiolles i rozmawiali o rodzicach.
Odetchnęła swobodniej. Lecz przez cały wieczór była jeszcze bardziej zamyślona niż zwykle, siedziała więcej osłabła i bardziej pochylona. Zdawało się, że ciężar jej jasnych włosów zwiększył się jeszcze jakiemś brzemieniem okropnego wyrzutu sumienia.

III.
Machiny.
Zamek des Aulnéttes przez Etiolles.”

„Nie zadowolona jestem z ciebie, moje kochane dziecko. Roudic pisał niedawno do swojego brata długi list o tobie, wychwalał twoją łagodność, grzeczność, dobre wychowanie; ale powiada, że od roku, jak jesteś w Indret, nie zrobiłeś żadnego postępu i zdaje mu się, że nie jesteś zdatny do rzemiosła żelaznego. Możesz sobie wyobrazić, jak nas to zmartwiło. Jeżeli ci się nie powiedzie, przy dobrem usposobieniu jakie w tobie zauważyli ci panowie, to widać, że nie pracujesz, a ta twoja niechęć zadziwia nas i sprawia nam przykrość.
„Nasi przyjaciele są bardzo na ciebie zagniewani, a ja codziennie martwię się, słysząc, że o mojem dziecku źle mówią. Roudic powiada w swoim liście, że ci nie służy powietrze warsztatu, że bardzo kaszlesz, żeś blady i chudy aż litość bierze, i że wstyd im dać ci co do roboty, bo przy najmniejszym wysiłku pot z czoła ci płynie. Nie rozumiem doprawdy, dla czego jesteś tak osłabiony, gdyż wszyscy uważali cię za silnego. Zaiste, nie chcę ja twierdzić wraz z innemi, że wtem jest wiele próżniactwa, a nadewszystko tej chęci budzenia żalu, która jest zwykłą rzeczą u wszystkich dzieci. Ja, znam mojego Jacka i wiem, że nie jest zdolny do tych podstępów. Tylko domyślam się, że jest niebaczny, że wychodzi wieczór nie okrywszy się, że zapomina zamykać okna lub nie kładzie na szyję fularu, który mu dałam. Bardzo źle robisz, moje dziecko. Nadewszystko pamiętaj o swojem zdrowiu. Pomyśl o tem, że potrzebujesz całej siły, ażebyś doszedł w swojem przedsięwzięciu do końca. Gdy będziesz zdrów, będziesz dobrze pracował.
„Pojmuję to, że praca, jaką odbywasz, nie zawsze ci się podoba, że daleko byłoby ci przyjemniej biegać z gajowym po lesie; lecz pamiętasz zapewnie, co Argenton mówił: „Życie nie jest romansem”. On to wie z praktyki, biedny drogi przyjaciel, gdyż życie jego jest bardzo przykre, a zawód choć w inny sposób jeszcze okropniejszy od twojego.
„Gdybyś ty wiedział, z jak nizką zawiścią, z jak tajemnem knowaniem ten wielki poeta walczyć musi! Obawiają się jego geniuszu, chcą mu przeszkodzić w jego płodach. Zgadnij, co mu zrobili przed niedawnym czasem w Theâtre-Français. Wzięli sztukę, która jest zupełnie jago tworem, Córkę Fausta, o której zapewnie słyszałeś, jak mówiliśmy. Naturalnie nie skradli mu jego sztuki, bo jeszcze nie napisana, lecz jego myśl, tytuł. Kogóż tu posądzić? Otoczony jest wiernemi przyjaciółmi, przywiązanemi do niego. Myśleliśmy jakiś czas, że to matka Archambauld, która zawsze podsłuchuje pod drzwiami i oczami łasicy patrzy przez dziurki od klucza. Lecz jakżeby ona spamiętała plan sztuki i opowiedziała interesowanym, kiedy zaledwie umie jeden wyraz francuzki?
„Dosyć, że nasz przyjaciel był bardzo dotknięty tem nowem oszukaństwem. Dotąd miał dziennie po trzy napady choroby. Muszę wyznać, że Hirsch okazał przy nim zadziwiające przywiązanie; i szczęśliwie się stało, że mieliśmy go tutaj, gdyż Rivals ciągle się na nas dąsa. Czy wiesz, że ani razu nie przyszedł dowiedzieć się o biednego naszego chorego? Z tego powodu moje dziecko, muszę ci coś powiedzieć: dowiedzieliśmy się, że często pisujesz do doktora i małej Cecylii; przestrzegam cię więc, że Argenton nie uważa tego za dobre. Rivals może być poczciwym człowiekiem, lecz to jest umysł wsteczny, który nie wahał się, nawet wobec nas, odstręczać cię od tego, co widocznie było twojem powołaniem. A zresztą, moje dziecko, w ogólności stosunki można utrzymywać tylko z ludźmi ze swego towarzystwa, ze swego zawodu; pozostań, o ile możesz, w swojem kółku. Bez tego, narażamy się na zniechęcenie, na oddanie się chimerycznym zachciankom, które mogą zupełnie zwichnąć życie.
„Co do twojej przyjaźni z Cecylią, Argenton mówi, i ja podzielam jego zdanie, że to jest niedorzeczność, gdyż może być zawadą w twojem życiu, zrobi cię zniewieściałym, strąci cię z prawej i prostej drogi. Bądź więc rozsądny i zerwij stosunki, które są dla ciebie szkodliwe, i które może przyczyniają się do szczególnego zobojętnienia twego, jakie okazujesz do obranego zawodu, a który dobrowolnie i z wielkim zapałem przyjąłeś. Mam nadzieję, iż zrozumiesz, moje dziecko, że mówi się to dla twojego dobra. Pomyśl o tem, że masz piętnasty rok, że posiadasz w rękach korzystne rzemiosło, otwartą przed sobą przyszłość; nie daj powodu, ażeby się spełniła przepowiednia tych, co powiedzieli o tobie, iż jesteś do niczego.

Kochająca cię matka
Karolina.”
Post scriptum. — Dziesiąta w wieczór — Mój drogi, panowie poszli na górę. Korzystam z tego, ażeby dopisać dobranoc do mojego listu, jakbym ci to powiedziała, gdybyś tu był przy mnie. Nie zniechęcaj się, mój Jacku, a nadewszystko nie stawiaj oporu. Ty wiesz, jaki on jest. Bardzo dobry, ale nie ubłagany. Postanowił, że będziesz rzemieślnikiem, i musisz nim być. Cokolwiekbyś powiedział, na nic by się nie zdało. To jego stała myśl. Czy ona jest słuszną? Ja niewiem. W głowie mi się kręci od tego wszystkiego, co tu słyszę. Nadewszystko nie trzeba, abyś chorował. Proszę cię, mój Jacku, ochraniaj się. Wieczorem okrywaj się dobrze, kiedy wychodzisz. Tam na tej wyspie musi być wilgoć. Wystrzegaj się mgły. A potem napisz mi do Archambauld, czy czego nie potrzebujesz.... Czy masz jeszcze czekoladę do przegryzania po przebudzeniu?... Na to i na inne drobne przyjemności odkładam małą sumkę, przeznaczoną na toaletę. Wyobraź sobie, żem przez ciebie stała się oszczędną. Przedewszystkiem pracuj. Pomyśl sobie, że kiedyś, może niezadługo, nadejdzie chwila, w której matka twoja za jedyną podporę będzie miała twe ramię.

„Ach! gdybyś wiedział, jak jestem smutną gdy pomyślę o przyszłości, nie mówiąc już o tem, że pobyt tutaj, zwłaszcza od ostatniego wypadku, nie jest bardzo Wesoły. Nie codzień jestem szczęśliwa, nie. Tylko, ty mnie znasz, smutek nie trwa u mnie długo. Płaczę i śmieję się w tej samej obwili, sama nie wiedząc, jak to sobie wytłomaczyć. Zresztą, nie miałabym racyi się skarżyć. On jest nerwowy, jak wszyscy artyści, ale niepodobna sobie wyobrazić, jaka wspaniałomyślność i jaka wielkość ukrywa się w głębi jego natury. Do widzenia mój drogi. Kończę już list, który Archambauldowa ma odnieść na pocztę. Lękam się bardzo, żebyśmy tej zacnej kobiety nie utracili wkrótce. Argenton nie ma do niej zaufania, sądzi, że jego nieprzyjaciele przekupili ją, ażeby go okradała z treści dzieł jego i sztuk. Zdaje się, że to dało się już widzieć. Całuję cię i kocham, mój Jacku drogi........ Wszystkie te kropki są pocałunkiem pod twoim adresem.”

Po za licznemi stronnicami tego listu, Jack rozpoznał wyraźnie dwie twarze — napuszoną Argentona i matki, pozostawionej samej sobie, która zdaleka pieściła go czułościami. Jakżeż ona wydawała się uciśnioną, jakżeż jej natura skłonna do wynurzeń zdawała się przygnębioną! Ponieważ wyobraźnia dzieci chętnie tłomaczy swoje myśli za pomocą obrazów, Jack czytając wyobrażał sobie, że jego Ida (dla niego ona zawsze się Idą nazywała) zamknięta w wieżyczce Parva domus dawała mu znaki głębokiej rozpaczy i przyzywała go na pomoc, jakby wybawcę.
Ach! tak, on będzie pracował, zwycięży wstręty, stanie się dobrym rzemieślnikiem, pracującym wytrwale i zarabiającym na życie, ażeby matkę ztamtąd wydobyć, ażeby ją wyrwać z uścisku tyranii. Naprzód zamknął wszystkie swe książki, poetów, historyków, filozofów do skrzynki Rivala, którą zabił gwoździem z obawy, ażeby go nie skusiły. Nie chciał już czytać, nie chciał otwierać przed swym umysłem ścieżek, które go z prostej sprowadzały drogi. Szło mu o zachowanie wszystkich sił, wszystkich myśli dla osiągnięcia celu, który mu matka wskazywała.
— Masz racyę, chłopcze — rzekł doń Roudic. Książki zapychają ci głowę głupstwami, odrywają od pracy. W naszem rzemiośle nie potrzeba zbyt głębokiej wiedzy, a ponieważ chcesz go się nauczyć, zrobię ci małą propozycyę. W tej chwili mam wieczorem godzinę dodatkową nawet w niedzielę; jeśli chcesz, chodź ze mną, a przy pracy nauczę cię obchodzić się z żelazem. Może będę szczęśliwszy i cierpliwszy niż Lebescam.
Tak się stało. Zaraz po obiedzie robotnik, zajmujący się pracą specyalną, brał z sobą chłopca do fabryki pustej, wygasłej, spokojnej, jakby się przygotowywała do pracy jutrzejszej. Lampka, postawiona na warsztacie, sama jedna oświecała dzieło ojca Roudica, reszta pracowni znajdowała się w tym cieniu fantastycznym, w którym księżyc odznacza przedmioty w masach, ściślej ich od siebie nie oddzielając. Po całych ścianach muru wisiały rozmaite narzędzia. Sznury, korby, cewki krzyżowały się z sobą, wstrzymane, nieruchome, a metalowe wióry, opiłki połyskiwały na ziemi, trzaskały pod stopami, spadały z warsztatu na dowód, że robota ustała.
Ojciec Roudic, nachylony, zajęty, kręcił drobniutkiemi instrumentami, wlepiwszy oczy w wskazówkę chronometryczną. Nie było słychać żadnego hałasu, prócz warczenia koła, poruszanego przez pedały, i dźwięcznego szmeru wody, która spadała kroplami na koło, kręcące się z całą szybkością. Jack, stojąc naprzeciwko dozorcy, obrabiał jakiś kawałek, natężał wszystkie siły, usiłując przezwyciężyć się do tego rzemiosła. Ale widocznie nie miał powołania.
— Rzecz skończona mój biedny malcze — mówił do niego ojciec Roudic, nie masz zdatności do pilnika.
Jednakże malec robił wszystko, co mógł, i nie odpoczywał ani chwili. Czasem W niedzielę nadzorca prowadził go do fabryki, wyjaśniał mu działania wszystkich tych potężnych machin, których nazwiska również były barbarzyńskie i skomplikowane, jak ich widok.
Wyszczególniał sztukę po sztuce z entuzyazmem, wszystkie poszczepiane koła, piły, obsady olbrzymich śrub, chciał w chłopcu wzbudzić podziw nad zdumiewającym ustrojem, składającym się z tysiąca części, a tworzącym doskonałą całość. Z tych wszystkich objaśnień Jack zapamiętał tylko jedną okrutną chirurgiczną nazwę, przypominającą mu straszliwy trepan, którego nieskończona śruba wkręcała mu się w mózg. Nie mógł jeszcze zwyciężyć przestrachu, jaki w nim wzbudzały te siły bezwiedne, zwierzęce, nielitościwe, którym go poświęcono. Poruszane parą, sprawiały na nim wrażenie drapieżnych zwierząt, czatujących, ażeby go porwać, rozedrzeć, poszarpać w kawałki. Nieruchome, chłodne wydawały mu się jeszcze groźniejsze, z otwartemi paszczami, z wyszczerzonemi kłami, któremi chwytały i pochłaniały wszystkie narzędzia, jak gdyby dla zadowolenia dzikich pożądań srogości. Raz wszakże w fabryce był świadkiem jednej wzruszającej ceremonii, która wymowniej niż wszystkie objaśnienia Roudica dała mu poznać, że w tych maszynach jest piękno i wielkość.
Wykończono dla rządowej kanonierki okazałą maszynę parową o sile tysiąca koni. Dawno już stała otoczona tłumem robotników, cała ale jeszcze nieukończona. Jack, nieraz przechodząc, patrzał na nią z daleka przez szyby, gdyż oprócz majstrów, wykończających ją, nikomu nie wolno było tam wchodzić. Zaraz po skończeniu mieli ją wysłać do Saint-Nazaire. Urok i rzadkość tej wysyłki polegały na tem, że pomimo ogromnego ciężaru i skomplikowania maszyneryi, mechanicy z Indret postanowili ją wysłać całą w jednej sztuce. Olbrzymie środki uruchomiania, jakiemi fabryka rozporządzała, pozwalały na ten zuchwały krok. Każdodziennie mówiono: „jutro”, lecz za każdym razem w ostatniej chwili znalazł się jakiś szczegół, jakaś rzecz do poprawienia, do udoskonalenia. Nakoniec machina była gotowa. Nakazano ją przewieźć.
Była to uroczystość dla Indret. O godzinie pierwszej wszystkie warsztaty były zamknięte, ulice i domy puste. Mężczyźni, kobiety, dzieci, kto tylko żył na wyspie, każdy chciał widzieć machinę, jak ją przewożą z fabryki do Loary i na statek, który ją miał zawieźć. Nim otworzono główną bramę, masa ludzi oczekiwała przy parkanie fabryki z jakimś świątecznym gwarem i niecierpliwością. W końcu otworzono bramę na oścież, a z ciemnej głębi wynurzyła się ogromna masa, posuwająca się zwolna, ciężko, na ruchomym pomoście, który służył za punkt oparcia do podniesienia jej i który bloki za pomocą pary wprowadziły na relsy.
Kiedy machina ukazała się na jasnem miejscu, lśniąca, wspaniała, potężna, przywitano ją niezmiernemi okrzykami.
Zatrzymała się chwilę, jakby dla odetchnięcia i wzbudzenia sobą podziwu na słońcu, które ją opromieniało. Pomiędzy dwoma tysiącami robotników fabrycznych może nie było ani jednego, któryby nie brał udziału, stosownie do swoich zdolności i sił, w tej pięknej pracy. Lecz każdy pracował oddzielnie, prawie omackiem, jak żołnierz podczas boju, zagubiony w tłumie i huku, który strzela prosto przed siebie, nie myśląc o skutku i użyteczności swoich strzałów, otoczony oślepiającym czerwonym dymem, po przez który nie widzi nic, prócz miejsca, gdzie stoi.
Teraz robotnicy ujrzeli swoją machinę w całości, wykończoną w każdym szczególe. Dumni byli z niej! W jednej chwili otoczyli ją, witali radosnym śmiechem, tryumfującym okrzykiem. Podziwiali ją jak znawcy, głaskali grubemi, chropowatemi rękami, pieścili, mówili do niej swoim nieokrzesanym językiem: „Jak się masz staruszko?” Giserzy z dumą wskazywali na ogromne metalowe skręty, wołając: „Myśmy je odlewali”. Kowale odpowiadali: „My pracowaliśmy nad żelazem, są tu krople i naszego potu! ” Kotlarze znowu i ślusarze słusznie wysławiali olbrzymi rezerwoar malowany na czerwono, jak słoń okrwawiony w walce. Jeżeli ci wychwalali metal, mechanicy i rysownicy chełpili się formą. Nawet nasz przyjaciel Jack, patrząc na swoje ręce, mówił: „Ach! szelmo, narobiłaś mi tęgich bąblów.”
Ażeby usunąć fanatycznie zachwycony tłum, podobny do Indyan przy uroczystości Djaggernauth, który dzikie bóstwo mogło zgnieść przechodząc, trzeba było prawie użyć siły. Nadzorcy biegali na wszystkie strony i roztrącając falę ludzi, otwierali wolne przejście; wkrótce naokoło machiny pozostało tylko ze trzystu wybranych z całej fabryki, najsilniejszych robotników, uzbrojonych lewarami lub zaprzężonych do grubych łańcuchów, którzy oczekiwali tylko znaku, ażeby potwora w ruch wprowadzić.
— Jesteście, chłopcy? dalej!
Rozległ się świst piszczałki i machina ruszyła po relsach. Jej miedź, bronz, stal — błyszczały w całym swoim ogromie, a koła, walce i wahadła, uderzając o siebie, wydawały metaliczny dźwięk. Jak skończony pomnik, odchodzący od niego rzemieślnicy, ozdobili ją w górze wielkim bukietem zieleni, wieńcząc tę ludzką pracę, jak łaskę, jak uśmiech natury. I podczas gdy ten metalowy kolos posuwał się ociężale, na jego wierzchu zielona kita, kołysząc się za każdym krokiem, szeleściała w powietrzu. Z obydwóch stron tłum tworzył orszak; dyrektor, inspektor, uczniowie, czeladnicy, wszyscy szli bezładnie z utkwionemi oczami w machinę; a niezmordowana piszczałka towarzyszyła jej aż do rzeki, na której dymił się statek parowy w przystani, gotów do drogi.
Postawili ją pod żórawiem, ogromnym parowym żórawiem fabryki w Indret, jednym z najpotężniejszych lewarów w świecie. Dwóch ludzi weszło na pomost, który razem z machiną miał być przeniesiony za pomocą żelaznych łańcuchów, łączących się potwornem ogniwem, ukutem z jednego kawałka. Para gwiżdże, piszczałka podwaja swój cienki, przyspieszony, radosny, zachęcający świst, żóraw pochyla się podobny do długiej szyi ptaka, porywa machinę swoim krzywym dzióbem i podnosi ją zwolna, drgając. Teraz góruje ona nad tłumem, fabryką, nad całym Indret. Teraz każdy może ją widzieć i podziwiać do woli. Unosi się w złotych promieniach słońca, zdaje się żegnać liczne warsztaty, które dały jej życie, ruch, niemal mowę, a których już nigdy nie ujrzy. Robotnicy ze swojej strony, patrząc na nią, doznawali radości z ukończonego dzieła, tego szczególnego i nadludzkiego wzruszenia, które jedną chwilą wynagradza całoroczne wysiłki i dumę zwyciężonego trudu stawia po nad doznanemi w nim przykrościami.
— To sztuka!... mruknął stary Roudic poważnie, z obnażonemi rękami, drżąc z wysiłku przy ciągnieniu i obcierając sobie oczy, które mu zapłynęły łzami podziwu. Piszczałka nie przestawała pobudzać. Źóraw zaczął się obracać i przechylać na stronę rzeki, wreszcie złożył machinę na niecierpliwiący się statek.
Nagle rozległ się głuchy trzask i wraz z nim rozdzierający krzyk odezwał się we wszystkich piersiach. Po wzruszeniu poznano, że nastąpiła nieprzewidziana, nagła śmierć, otwierająca sobie przejście gwałtowną i silną ręką. W jednej chwili powstało zamięszanie, nieopisana trwoga. Cóż się takiego stało? Jeden z robotników został nagle przyciśnięty podtrzymującym machinę łańcuchem. „Prędko, prędko chłopcy, cofnąć machinę!” Daremne wszakże były wysiłki: nie można już było wydrzeć nieszczęśliwego strasznemu potworowi, który go zdruzgotał. Wszyscy podnieśli głowy, wyciągnęli ręce z okropnem przekleństwem; kobiety z krzykiem zasłaniały sobie chustkami oczy, ażeby nie widzieć bezkształtnych szczątków, które kładziono na nosze. Robotnik był zmiażdżony, na dwoje rozcięty. Krew gwałtownie obryzgała stal, miedź, nawet zieloną kitę. Zamilkła piszczałka, umilkły krzyki. Śród złowrogiej ciszy machina dokonywała swoich obrotów, podczas gdy gruppa ludzi oddaliła się ku wsi, posługacze, kobiety cały smutny orszak.
We wszystkich oczach widać przerażenie. Dzieło stało się strasznem. Machina odebrała chrzest krwawy i zwróciła swoje siły na tych, od których je otrzymała. To też odetchnęli lżej wszyscy, kiedy już złożono potwora na statku, który ugiął się pod tym ciężarem i aż o brzegi obiło się kilka wielkich bałwanów fali. Cała rzeka zadrżała i zdawała się mówić: „Jakże ona ciężka! ” Ach! tak, bardzo ciężka. I rzemieślnicy drżąc spojrzeli po sobie.
Nakoniec ustawili ją zupełnie wraz z kotłami. Otarta ze krwi, którą się zbroczyła, przybrała znowu poprzednią okazałość, lecz nie miała już swej martwej nieczułości. Wyglądała jak żywa i uzbrojona, dumnie stała na pomoście statku, który ją miał zawieść i który, zdawało się, że ona uniesie. Pośpieszała do morza, jak gdyby statek pragnął co prędzej pożreć węgiel, pochłonąć przestrzeń, potrząsnąć dymem tam, gdzie ona potrząsała swym zielonym wieńcem. Była teraz tak piękną, iż rzemieślnicy Indret zapomnieli o jej zbrodni i żegnali ją przy odjeździe głośnym, ostatnim okrzykiem, śledząc za nią z upodobaniem.... Płyń machino, bież w świat. Idź swoją wyznaczoną i nieubłaganą drogą. Płyń przeciw wiatrom, morzu i burzy. Ludzie zrobili cię tak silną, że niczego nie potrzebujesz się obawiać. A ponieważ jesteś silną, nie bądź złą. Pohamuj tę okropną moc, której spróbowałaś na wyjeździe. Kieruj okrętem bez gniewu, a nadewszystko szanuj życie ludzkie, jeżeli chcesz uczcić fabrykę Indret!
Tegoż wieczoru po całej wyspie rozlegały się śmiechy i hulatyki. Chociaż nieszczęśliwy wypadek ochłodził nieco zapał, w każdym domu używano święta. Nie była to już wyspa pracy, dysząca, sapiąca, wieczorem wcześnie uśpiona. Wszędzie, nawet w ponurym zamku słychać było śpiewy, brzęk szklanek śród światła okien, zlewającego się w Loarze ze światłem gwiazd. U Roudiców przy długim stole zebrali się liczni przyjaciele, wyborowi rzemieślnicy. Naprzód rozmawiano o wypadku.... Dzieci zabitego za małe były do pracy, dyrektor przyrzekł wdowie pensyę.... Potem machina zajęła wszystkie myśli. Kilkomiesięczna nad nią praca stała się już teraz tylko wspomnieniem. Przypominano sobie różne jej epizody i trudności. Trzeba było słyszeć Lebescama, kosmatego olbrzyma, jak opowiadał o twardości metalu i kłopotach przy zgięciu go w kuźni:
— Uważałem, że niechce się zlutować.... Ostrożnie! wołałem na towarzyszów.... Dalej uderzajcie prosto. Patrzcie na mnie, żarłoki, prędko.
Zdawało mu się, że jest jeszcze przy robocie. Zaciśniętemi pięściami uderzał w stół, który drżał. Płonęły mu oczy, jak gdyby się w nich odbijał ogień kuźni. Inni kiwali głowami na znak potwierdzenia. Jack słuchał także po raz pierwszy z zajęciem. Był rekrutem pomiędzy weteranami. Łatwo pojąć, iż te wspomnienia ciężkiej pracy okropnie osuszały robotnikom gardła i że wszyscy zwracali się chciwie do pełnych szklanek. W końcu zaczęli śpiewać, gdyż tym sposobem wszystko kończyli. Ile razy liczniej się zebrali, zaraz tworzyli chór pieśni Do brzegów Francyi. I Jack śpiewał w raz z nimi fałszywy ten koncert:

Tak, tak,
Płyńmy śpiewając.

Gdyby mieszkańcy Olszyn zobaczyli Jacka, byliby zadowoleni. Ogorzały od powietrza i skwaru kuźni, z bąblami, głębokiemi szramami i odciskami na rękach, śpiewał pospolitą zwrotkę, nie odróżniając się od swoich towarzyszów. Był prawdziwym rzemieślnikiem. Lebescam zwrócił uwagę Roudica:

— To co innego.... Twój uczeń inaczej teraz wygląda.... Zaczyna wchodzić w tryb, dalibóg!...

IV.
Posag Zenaidy.

Jack często słyszał, jak w fabryce rzemieślnicy naśmiewali się z Roudików. Stosunek Klary z Nantaisem nie był dla nikogo tajemnicą. Dyrektor rozłączając ich nie domyślał się, iż skandal wzrośnie, upadek kobiety stanie się nie do poprawienia. Póki siostrzeniec był w Indret, ochraniało ją uczciwe otoczenie, szacunek małżeńskiego domu, w którym ich pokrewieństwo łagodziło blizkość stosunku i nadawało winie charakter bardziej wstrętny, w którym więc Klara łatwiej się mogła oprzeć miłości pięknego rysownika. Lecz od czasu jak zamieszkał w Saint-Nazaire, gdzie dyrektor umyślnie przedłużał jego pobyt, rzeczy przybrały inny obrót. Z początku pisywali do siebie, potem widywali się.
Dwie tylko godziny drogi dzieliły Saint Nazaire od dolnej Indre, a od dolnej Indre do Indret trzeba było przebyć jedynie odnogę Loary. Dolna Indre służyła za miejsce spotkań. Nantais „za Atlantykiem” nie znalazł surowego fabrycznego rygoru, kiedy chciał, był wolnym; Klara znowu w każdym czasie mogła przepłynąć rzekę pod pozorem zakupienia artykułów żywności, których nie było na wyspie. Najęli sobie pokoik, nieco w głębi wsi, w oberży przy dużym gościńcu. W Indret powszechnie wiedziano o ich stosunku, rozmawiano otwarcie i kiedy Klara przechodziła przez szeroką drogę do brzegów rzeki, w czasie pracy, śród hałasu fabryki, której podniesiona flaga ubezpieczała ją przed mężem, dostrzegała uśmiechy w oczach mężczyzn, urzędników lub dozorców, jakąś poufałość w sposobie ich ukłonu. W otwartych domach po za firankami, podniesionemi dla gospodarskich zajęć, szycia lub prasowania, odgadywała nieprzyjazne sobie twarze, śledzące ją oczy. Przechodząc około drzwi, słyszała jak szeptano:
— Idzie.... Idzie....
A więc tak szła. To było nad jej siły, nie mogła się powstrzymać. Szła pod chłostą wzgardy, umierała ze wstydu i obawy, ze spuszczonemi oczami, z potem na skroniach, z rozpalonem czołem, którego nie odświeżał nawet świeży wiatr od Loary — ale szła. Obojętni są czasami okropni.
Jack wiedział o wszystkiem. Minął czas, kiedy obaj z Madu łamali sobie głowę nad tem; co znaczy kokotka. Warsztat otwiera bardzo prędko oczy dzieciom; a nawet je psuje. Rzemieślnicy nie krępują się i nazywają rzeczy po nazwisku. Dla odróżnienia braci Roudiców, mówili: Roudic śpiewak, i Roudic..... I śmieli się; gdyż między ludem ten rodzaj hańby śmiech wzbudza. Tak każe stara krew gallijska.
Jack się nie śmiał. Żałował biednego tak naiwnego, kochającego i zaślepionego męża. Żałował również i tej kobiety, której niemoc i jakaś niedbałość objawiały się nawet w sposobie upięcia spadających włosów. Pogrążona w milczeniu wyglądała zawsze, jak gdyby prosiła o łaskę. Jack chcąc mówić z nią, miał powiedzieć jej: „Strzeż się pani.... śledzą cię.... pilnują. A gdyby mógł ufryzowanego Nantaisa przyprzeć do kąta, podnieść się, wstrząsnąć nim, narobić mu wstydu i rzec: „Idź precz.... odczep się od tej kobiety!”
Lecz najbardziej oburzało go to, iż jego przyjaciel Belizaryusz brał udział w tej hańbie. Kramarz, z powodu swojego rzemiosła skazany na bieganie, służył za kulawego posłańca dwojgu winowajcom, którzy jako kochankowie byli bardzo hojni. Jack nieraz zauważył, jak Belizaryusz wsuwał list do fartuszka pani Roudic, w zamian za co dostawał pieniądze, a tak go to raziło, że jego przyjaciel dokładał rękę do tej haniebnej zdrady, iż od tego czasu unikał z nim spotkania i nie zatrzymywał się do rozmowy. Napróżno Belizaryusz uśmiechał się uprzejmie do niego, wspominał o pięknej pani, o sławnym kawałku szynki, magiczny urok nie działał.
— Dzień dobry, dzień dobry, — mówił Jack.
Innym znów razem:
— Dziś, nie mam czasu. I odchodził, zostawiając zdziwionego z otwartemi ustami kramarza.
Belizaryusz ani podejrzywał powodu tej oziębłości. Tak mało się domyślał, iż jednego dnia, mając pilne posłannictwo a nie mogąc jej znaleźć, czekał wyjścia robotników z warsztatów i oddał list Jackowi z tajemniczą miną:
— To do pani Roudic.... Cyt!.. Do jej własnych rąk.
Na niebieskiej kopercie, zapieczętowanej lakiem, Jack poznał pismo Nantaisa. Zapewnie w oberży oczekiwał na nią.
— Nie, dalibóg! — rzekł, odpychając list, nie podejmuję się takiego posłannictwa, a nawet na pana miejscu wołałbym sprzedawać kapelusze, niż trudnić się podobnym frymarczeniem.
Belizaryusz patrzał na niego osłupiały.
— Wiadomo panu doskonale, co zawierają te listy — odparł Jack. Wiesz pan jak ja, jak i wszyscy. I myślisz, że ze strony pana ładnie jest pomagać do oszukiwania poczciwego człowieka.
Ziemista twarz kramarza zalała się purpurą.
— Źle się wyraziłeś panie Jack. Nikogo nigdy nie oszukałem, a każdy, kto tylko znał Belizaryusza, może panu o tem zaświadczyć. Dają mi papiery i ja je noszę — prawda? To są moje dochodziki, a ponieważ rodzina nasza jest tak liczna, nie mogę tych dochodów odrzucać.... Pomyślno tylko! Mam starego ojca, który nie może już pracować, dzieci trzeba wychowywać, mąż siostry chory. Prawda, że to wszystko dość uciążliwe! A pieniądze bardzo trudno zarobić.... Kiedy pomyślę, że od czasu, jak za tem biegam, nie mogę sobie nawet kupić pary trzewików podług mojej miary i włóczę się w tych, które mi sprawiają tyle bólu... Z pewnością, gdybym chciał ludzi oszukiwać, byłbym bogatszy, niż jestem.
Mówił to z takim wyrazem przekonywającym i uczciwym, iż trudno mu było cóś powiedzieć. Jack starał się dać mu do zrozumienia jego winę. Lecz napróżno. „Dochodziki... wyżywienie dzieci... stary, który nie może pracować” — zbrojny temi argumentami, nie szukał Belizaryusz innych. Widocznie uczciwość jego była inną od uczciwości Jacka. On był uczciwy, lecz bez tego odcienia, bez tej delikatności, jaka zwykle bywa u ludzi, którzy nie znają różnicy uczuć, w których sumienia skrupuły są tak wyjątkowe, jak rzadki kwiat pomiędzy chwastem, przypadkowo z ziemi wyrosły lub przyniesiony wiatrem.
— I ja teraz należę do takich ludzi — nagle pomyślał sobie Jack, spoglądając na swoją bluzę.
Na tę myśl łzy stanęły mu w oczach. Wtedy podał rękę Belizaryuszowi i odszedł, nie rzekłszy słowa.
Że Roudic o niczem nie wiedział, co się działo w domu, nic dziwnego: przepędzał życie w warsztacie, w otoczeniu poczciwych ludzi, którzy szanowali jego ślepe zaufanie, pochodzące z miłości i naiwności. Lecz Zenaida, o czemże myślała? Czyż jej nie było? Czyż Argus stracił oczy? Nie, Zenaida teraz nawet więcej niż kiedykolwiek i siedziała w domu, gdyż od miesiąca nie chodziła do szycia. Jej dobre i przebiegłe oczy były otwarte, miały nawet żywość i blask niezwykły, przemawiały swoim językiem, gdyż i oczy mówią, kiedy są zadowolone:
— Zenaida wychodzi za mąż.
Jej oczy nie tylko to mówiły, ale wołały:
— Zenaida wychodzi zamąż!... Zenaida ma narzeczonego!
Dalibóg miała ładnego narzeczonego, zgrabnego wachmistrza ze straży celnej, w zielonym mundurze, z wąsami dodającemi mu wojowniczej miny, w czapce z galonem włożonej na bakier. W całym, jakkolwiek dużym, porcie Nantes, w którym nie brakuje celników, nie było drugiego podobnego Manginowi. Był tylko jeden i ten dostał się Zenaidzie. Prawda, że ją dużo kosztował; albo raczej dużo kosztował ojca Roudica: siedm tysięcy franków w złocie i w papierach, które poczciwiec zbierał po su przez dwadzieścia lat. Siedm tysięcy franków! Na mniej nie chciał wachmistrz przystać. Pod tym tylko warunkiem znajdywał u Zenaidy rysy regularne, figurę szczuplejszą i dał jej pierwszeństwo przed dziewczętami z Nantes, pięknemi roznosicielkami z Noirmoutiers i z Bourg-de-Batz, które nosząc sól przez komorę, skrzętnie starały mu się przypodobać. Ojciec Roudic uważał wymagania za zbyt uciążliwe. Pochłaniały mu one całą jego oszczędność. A jeśli umrze, co się stanie z Klarą? A jeżeli będzie miał dzieci? Lecz żona Roudica okazała się tutaj bardzo hojną.
— No! i cóż — mówiła — jeszcze jesteś młody, możesz długo pracować. Będziemy oszczędzać. Niech idzie za swojego wachmistrza. Widzisz, że za nim szaleje.
Jako zakochana odgadywała, pojmowała cudze uczucia.
Od czasu jak Zenaida widziała możność zostania panią Mangin, wspólnego życia z niezwyciężonym wachmistrzem, nie mogła nic jeść, ani pić. Chociaż tak stanowcza, wpadała w zamyślenie, ciągle marzyła, po całych godzinach siedziała przed lustrem, gładziła się, wpatrywała w siebie, w końcu pokazywała język z komiczną rozpaczą. Biedna dziewczyna nie była zaślepiona w sobie.
— Wiem — mówiła — że jestem brzydka i że Mangin bierze mnie nie dla moich pięknych oczów, lecz to nic. Niech się tylko ze mną ożeni. Naprzód postaram się o to, ażeby mnie lubił.
I biedna istota lekko kiwała głową z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia, gdyż sama tylko znała zasoby swego uczucia, cierpliwości, zaparcia się, jakiego dozna ten, co spocznie na jej sercu. Bezustanna myśl o małżeństwie, niepokój, czy ono dojdzie do skutku, radość z pewności, wyznaczony dzień ślubu — wszystko to osłabiało jej czujność. Zresztą Nantais nie mieszkał w Indret, Klara zaś okazała się dla niej tak dobrą, że Zenaida zapomniała trochę o swoich podejrzeniach. Cóż chcecie! Nim się zostanie córką, jest się kobietą. Kiedy szyła swoją wyprawę, ślubną suknię, uczuwała nagle wezbranie wdzięczności; rzucała wtedy naparstek, nożyczki, przeskakiwała przez białe materyały i biegła do macochy.
— Ach! mamo... mamo...
Całowała ją, przyciskała do piersi, grożąc jej co chwila ukłuciem, gdyż stanik coraz gęściej obsadzała szpilkami i igłami w strasznym zapale do szycia. Nie widziała bladości, ani zmięszania Klary. Nie czuła białych, rozpalonych rąk młodej kobiety w swoich chłodnych, dziewiczych rękach. Nie zauważała jej długiej, często zdarzającej się nieobecności i nie słyszała, co mówili na gościńcu w Indret. Widziała i słyszała tylko swoje szczęście, żyła uniesieniem radości, w niecierpliwem upojeniu.
Pierwsze zapowiedzie już były ogłoszone, dzień ślubu wyznaczony za dwa tygodnie, a mały domek Roudica brzmiał ciągle wesołym gwarem, jaki zwykle poprzedza wesele. Bezustannie goście przychodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami. Zenaida po dziewięć razy dziennie zbiegała z drewnianych schodów, podskakując jak młody hippopotam. Rozmawiała z przyjaciółkami, przymierzała suknie, odbierała podarki. A odbierała ich dużo, gdyż tę otyłą dziewczynę, pomimo jej niektórych dziwactw, wszyscy lubili. Jack myślał także o jakim ślubnym dla niej prezencie. Matka przysłała mu sto franków, oszczędzonych ze szczupłych funduszów, jakie dostawała od poety na ubranie, który wszystkie wydatki sprawdzał.
.....Te pieniądze są twoje Jacku, pisała Karolina. Zdobyłam je dla ciebie. Kupisz za nie mały prezent pannie Roudic i ubranie sobie. Chcę, żebyś przyzwoicie wystąpił na tę uroczystość, a twoja garderoba musi nędznie wyglądać, jeżeli, jak mi piszesz, nie możesz już nosić angielskiego kostiumu. Staraj się ładnie wyglądać i dobrze się zabawić. Nadewszystko nie wspominaj nic w liście o tej przesyłce. Nie mów nic także i Roudicom. Możeby dziękowali, a to sprawiłoby mi wiele nieprzyjemności. On jest teraz nadzwyczaj rozdrażniony. Zbyt wiele pracuje nasz biedny przyjaciel. Tyle złego mu wyrządzono. Wszyscy są przeciwko niemu i przeszkadzają mu dojść do celu. Nie mów zatem nic, że te sto franków masz odemnie. Niech to uchodzi za twoje oszczędności.”
Od dwóch dni Jack czuł się bardzo dumnym, mając te pieniądze w kieszeni. Rzeczywiście, złota moneta zrównoważyła jego chód, dodała mu wesołości, lekkości i zaufania w sobie. Cieszył się, że będzie miał nowe ubranie, czyste, nie to szkaradne, stare, tyle razy prane. W tym celu musiał jechać do Nantes, oczekiwał więc niecierpliwie następnej niedzieli. Wycieczka do Nantes! Była to jeszcze jedna więcej uroczystość. W tej całej radości najbardziej cieszyło go to, że wszystko winien swojej matce. Kłopotał się tylko, co kupić dla Zenaidy. Jakie zwykle podarunki dają pannom, wychodzącym za mąż? Czemby ją zadowolnić, jak odgadnąć, co jej brakuje w tym stosie klejnocików, strojów, które spadają do kosza narzeczonej, jakby na ostatnie pożegnanie jej dziewictwa, wszystkich zalotności młodzieńczego wieku? Trzeba było widzieć, co ma.
Jack myślał sobie o tem, wracając raz do Roudiców jednego zimowego wieczora. Tego wieczora było bardzo ciemno. Około samego domu potrącił o kogoś, biegnącego pod murem.
— Czy to pan Belizaryusz?
Nie odpowiedziano mu; lecz pchnąwszy drzwi, uczeń zobaczył, że się nie mylił, że to przechodził Belizaryusz. Klara stała na korytarzu, z rozrzuconemi włosami, blada od zimna z ulicy, a tak zajęta, że nawet przy Jacku kończyła czytać list przy świetle padającem z pokoju. List ten donosił jej coś nadzwyczajnego. Jack przypomniał sobie, iż w ciągu dnia słyszał w warsztacie, że Nantais w Saint-Nazaire przegrał dużą sumę do mechaników angielskiego okrętu, który niedawno przybył z Kalkuty. Wszyscy zapytywali, jakim sposobem on zapłaci i jak z tego wybrnie. Sądząc po zmięszaniu Klary, z pewnością list ten ją o tem zawiadamiał.
W sali Zenaida i Mangin siedzieli sami. Ojciec Roudic od rana pojechał do Chateaubriand po dokumenta córki i dopiero miał wrócić nazajutrz; nie przeszkadzało to jednak pięknemu wachmistrzowi przyjechać do Indret do swej narzeczonej i pozostać na obiedzie z upoważnienia pani Roudic. Zresztą wachmistrz wyglądał na bardzo spokojnego człowieka, nie wzbudzał niebezpieczeństwa i zasługiwał zupełnie na epitet przyszłego, oschły i chłodny, jak koniugacyjny czas słowa. W tej chwili siedział rozparty na wygodnym fotelu gospodarza z wyciągniętemi nogami, podczas gdy Zenaida wystrojona, wyczesana rękami macochy, karmazynowa i ściśnięta, kończyła nakrywać do stołu. Opowiadał poważnie o cle na indygo i inne produkta, wchodzące do portu w Nantes.
Było to nic — prawda? Lecz miłość jest taką kuglarką, że Zenaida zanosiła się od śmiechu z radości po każdej wymienionej cyfrze, a niekiedy zatrzymywała się z nakryciem stołu, wzruszona aż do głębi serca nad szczegółami magazynów i przewozu towarów, jak nad cudowną muzyką. Wejście ucznia przerwało zakochanym rozmowę o gospodarstwie.
— Ach! mój Boże, oto i Jack. Już musi być bardzo późno. A zupy jeszcze nie ma na stole. Prędko do piwnicy, mój kochany Jacku. A mama gdzie poszła?... Mamo!...
Weszła Klara, bardzo blada jeszcze, lecz spokojna; poprawiła sobie włosy i strzepała grad z mokrego ubrania.
— Biedna kobieta — myślał Jack, patrząc na nią; jak siliła się, ażeby jeść, rozmawiać, uśmiechać się, połykała szklanka za szklanką wody, ażeby przytłumić okropne wzruszenie, które ją w gardle dławiło. Zenaida niczego nie zauważała. Z radości nie jadła, nie spuszczała wzroku z talerza i wydawała się zachwyconą majestatycznym spokojem, z jakim narzeczony pochłaniał kawałki, nie przerywając ani na chwilę rozprawy o taryfie celnej i porównując łój ze szmalcem wieprzowym. Ten Mangin to była chodząca komora! Krasomówca, wyrażał się wyszukanemi słowami, lecz jeszcze prędzej mówił niż jadł, gdyż każdemu ukrajanemu kawałkowi przyglądał się, śledził, badał go na wszystkie strony. To samo robił ze szklanką: podnosił ją do góry ku lampie, kosztował wino, nim się napił, tak jakby podejrzywał defraudacyę i jak gdyby miał na ustach rozkaz zatrzymania kontrabandy zakazanego towaru. To też kiedy on był, obiad ciągnął się bez końca. Szczególnie tego wieczoru Klara zdawała się to znosić z niecierpliwością. Nie siedziała na miejscu, odchodziła do okna, słuchała uderzeń gradu o szyby, później znów wracała do stołu:
— Jaką będziesz miał niepogodę — mój biedny panie Mangin — idąc z powrotem. Chciałabym, ażebyś pan teraz już był w domu.
— O tak! ale jabym nie chciała — rzekła Zenaida z takim wyrazem szczerości, że wszyscy się rozśmieli, a Zenaida jeszcze bardziej niż inni. Uwaga wszakże Klary podziałała; wachmistrz, przerwał długą tyradę nad prawami konsumcyi i wstał, ażeby odejść. Przygotowania jednak do wyjścia zawsze nastręczały tłustej Zenaidzie choć kwandrans do przedłużenia rozmowy. Trzeba było zapalić latarnię, włożyć płaszcz. Dobre dziewczę podejmowało te trudy; a jak długo nie mogła zapalić zapałek, jak trudno było jej zapiąć mu rękawiczki!
Nareszcie wybrał się narzeczony. Opuścił kaptur na oczy, kilka razy okręcony około szyi a mocno ściśnięty silnemi rękami; zdawało się, iż cały zniknął w tem ubraniu. Takim jakim był, dla Zenaidy był bardzo piękny. Stała ona na ganku ze ściśniętem sercem przy rozstaniu, patrzyła z niepokojem, jak wielkim gościńcem sunął się ten cień Eskimosa przy drżącej latarni. Aż macocha zmuszona była ją wołać:
— Chodź Zenaido do pokoju.
Gdy Klara to mówiła, w głosie jej przebijał się jakiś ton niecierpliwości, którego wcale nie usprawiedliwiała miłosna troska młodej dziewczyny. Ten niepokój nerwowy coraz bardziej wzrastał; zauważył go Jack. Rozmawiali jeszcze, uprzątając pokój. Od czasu do czasu Klara spoglądała na zegar, mówiąc:
— Ach! jak to już późno!
— Żeby przynajmniej zdążył na statek.... odpowiedziała Zenaida, myśląc tylko o swoim narzeczonym. Od chwili jak odszedł, towarzyszyła mu myślą całą drogę.... Już doszedł do brzegu.... Woła przewoźników.... Wsiada na statek....
— Musi być zimno na Loarze! — zakończyła głośno swoje myśli.
— Ach! tak, bardzo zimno.... odpowiedziała macocha z dreszczem; lecz ona nie kłopotała się o pięknego wachmistrza.
Wybiła dziesiąta. Klara powstała szybko, ruchem takim, jakim się pozbywa natrętów:
— Pójdziemy spać.
Potem, spostrzegłszy, że uczeń szedł do drzwi, aby je jak zwykle wieczorem zamknąć na klucz, pośpiesznie zatrzymała go.
— Już, już zamknięte. Chodźmy na górę.
Lecz Zenaida ciągle mówiła o swoim Manginie.
— Jak ci się podobają Jacku blond wąsy? Ileż to się płaci na komorze za ziarno ole... olej wydające?
Jack nie pamiętał. Trzeba się zapytać pana Mangina. Ta kwestya taryf to bardzo zajmująca!
— Czy wy pójdziecie spać, czy nie? — pytała pani Roudic, — niby się śmiejąc; lecz wszystkie nerwy jej drżały. Przecież skończyło się. Weszli wszyscy troje na małe schodki.
— Dobranoc wam — rzekła macocha, wchodząc do swego pokoju. Upadam ze snu.
Oczy jej jednak błyszczały. Jack stanął już nogą na drabinie do swego poddasza; lecz tegoż wieczora pokój Zenaidy tak był zapełniony podarunkami ślubnemi, że nie mógł się powstrzymać, aby ich nie obejrzyć.
Była to dobra sposobność, z której chciał skorzystać. W dzień schodziły się przyjaciółki. Podarki leżały na szerokiej komodzie, na której stała Matka Boska z Jezusem z białego wosku. Przy tem dwanaście łyżeczek srebrnych wyzłacanych lśniło się w otwartem pudełku, dalej imbryk do kawy srebrny, książka do nabożeństwa z klamrą, pudełko z rękawiczkami — męzkiemi — wokoło pomięte papiery, wązkie wstążeczki, niebieskie i różowe, któremi zawiązane były wszystkie prezenta przysłane z zamku. Potem następowały ofiary skromniejsze od żon urzędników i starszych rzemieślników. Welon, wieniec w pudłach tekturowych przysłane z Nantes, ofiarowane wspólnie od pań Kerkabetek i Lebetteguie; pani Lemoattio przysłała zegar, pani Lebeseam serwetę na stół, inne panie roboty na drutach, szydełkowe, jakiś szklanny klejnocik, obrazek świętego, flakonik perfum, a w końcu dwie śmieszne małe lalki, ubrane muszelkami, których rozmaitość barw przedstawiała malowniczy kostium miejscowy. Zenaida pokazywała z dumą wszystkie te skarby i obwijała je starannie. Uczeń wydawał okrzyki podziwu i myślał ciągle:
— Cóż ja jej dam takiego?
— A mojej wyprawy Jacku? Mojej wyprawy jeszcze nie widziałeś? Poczekaj.
Wyjęła klucz ze stojącej na komodzie filiżanki, otworzyła szufladę, dostała drugi karbowany staroświecki klucz od dębowej szafy, która od stu lat pozostawała w rodzinie. Gdy Zenaida otworzyła drzwi, czuć było przyjemny zapach czystej bielizny. Jack podziwiał ogromne stosy prześcieradeł, które pierwsza pani Roudic przędła, masy poukładanej, pofałdowanej zgrabnemi bretońskiemi rękami bielizny.
— Jest tu tego dosyć!... mówiła Zenaida tryumfująco.
Nigdy Jack u swej matki nie widział tyle i w takim porządku ułożonej bielizny, chociaż szafa za szkłem zapełniona była haftem i koronkami.
— Lecz to jeszcze nie najpiękniejsze, mój kochany Jacku. Patrz-no tutaj.
I podniósłszy ciężki stos spódnic, pokazała mu szkatułkę, pogrążoną w tem białem płótnie.
— Czy wiesz, co tu jest?... Mój posag.
Powiedziała to z dumą.
— Mój drogi posag, mój ładny mały posag, przez który za dwa tygodnie zostanę panią Mangin. Tu są pieniądze, monety różne, białe, żółte. A co! prawda, że papa Roudic uczynił mnie bogatą! To wszystko dla mnie, dla mojego małego Mangin. Och! kiedy pomyślę, mam chęć odrazu śmiać się, płakać i tańczyć.
W porywie komicznej radości tłusta dziewczyna ujęła z boków spódniczkę i zaczęła ciężko wyskakiwać przed dobroczynną szkatułką, która ją uszczęśliwić miała. W tem nagły stuk w ścianę przerwał jej tę wesołość:
— Zenaido, niechże dziecko idzie spać. Wiesz, on potrzebuje wstać bardzo rano.
Na ten raz Klara mówiła głosem zmienionym i rozgniewanym. Trochę zawstydzona przyszła pani Mangin zamknęła kufer, powiedziała po cichu: dobra noc, Jack przystawił drabinę do strychu, i w pięć minut potem mały domek, obciążony śniegiem, kołysany wiatrem, zdawał się spać jak sąsiednie domy w ciszy i spokoju nocy.
Lecz i dom bywa zamaskowany jak człowiek: podczas kiedy ma zamknięte okna, jak zamknięte powieki, odgrywa nieraz się w nim rozdzierający i najposępniejszy dramat.
W saloniku Roudiców zgaszono światło. Rozjaśniało go tylko słabe pełkanie ognia na kominku. W głębi pokoju siedziała kobieta i mężczyzna. Przy kapryśnym płomyku widać zaczerwienioną jej twarz, jak gdyby z zawstydzenia. Mężczyzna klęczy przed nią. Nie widać jego twarzy, tylko piękne kędzierzawe włosy spadające w tył i silną postać, zręcznie zgiętą błagalnym ruchem:
— Och! proszę cię — szeptał — proszę cię, jeżeli mnie kochasz....
O cóż on może jeszcze jej prosić? Cóż ona może mu więcej dać? Alboż nie należała do niego całkiem, w każdym czasie, wszędzie, bez względu na nic? Dotąd oszczędzała tylko dom swego męża. Nantais potrzebował jej tylko zrobić małą wzmiankę, napisać:
„Przyjdę tej nocy.... zostaw drzwi otwarte” — a byłaby porzuciła i ten ostatni ratunek swojej godności, straciła ten spokój, jaki nawet najwystępniejszym zapewnia dom, który nigdy nie był splamiony.
Nie tylko, jak wymagał, zostawiła drzwi otwarte, lecz gdy domownicy zasnęli, przeczesała się, wystroiła w ulubioną przez niego suknię, włożyła kolczyki, które dostała od niego; starała się być piękną na tę pierwszą noc miłosną. Czegóż więcej wymagał? Prawdopodobnie czegoś okropnego, niemożliwego, czego z pewnością nie posiadała. Inaczej bowiem jakżeby oparła się miłosnym naleganiom obejmujących ramion, wymownej prośbie gorączkowo rozpalonych żądzą oczów i ustom opartym na jej ustach?
Chociaż tak słaba, miękka, jednak nie zezwalała. Znalazła w sobie siłę oporu przeciwko wymaganiom tego człowieka, tonem oburzenia i gniewu odpowiadała:
— Och! nie... nie... To jest niepodobieństwem....
— Słuchaj, Klaro, powiadam ci, że tylko na dwa dni. Z tych sześciu tysięcy franków zapłacę przegrane pięć tysięcy, resztę zaś odegram się.
Patrzała na niego z wyrazem obłąkania i przerażenia, drżąc cała.
— Nie, nie, tego nie zrobię.
Jak gdyby już nie jemu, lecz sobie odpowiadała, na myśl pokusy, kryjącej się pod oporem. Wtedy on podwoił czułości, błagania; ona odsuwała się od niego, uniknąć chciała jego pocałunków, pieszczot, namiętnych objęć, które zwykle usypiały wyrzuty sumienia słabej istoty.
— Och! nie, proszę cię, nie myśl już o tem. Poszukajmy innego sposobu.
— Powiadam ci, że niema innego.
— Jest, słuchaj. Mam w Chateaubriand bogatą, bardzo bogatą przyjaciółkę, córkę poborcy. Byłam z nią razem na pensyi w klasztorze. Jeżeli chcesz, napiszę do niej. Poproszę ją o sześć tysięcy franków dla mnie.
Wszystko mówiła, co tylko jej przyszło do głowy, ażeby uniknąć natrętnej prośby. Domyślił się tego i wstrząsał głową:
— To niepodobieństwo — rzekł — mnie potrzeba pieniędzy jutro.
— A wiesz co? Idź do dyrektora. On bardzo dobry człowiek, lubi cię. Może być....
— On? Dajże pokój! Wypędzi mnie z fabryki — tylebym skorzystał. Kiedy jednak pomyślę, że to byłaby rzecz tak prosta.... Za dwa dni, za dwa dni włożę napowrót pieniądze.
— Ach! tak mówisz....
— Jeżeli mówię, to wiem na pewno. Jakże mam ci się zakląć?
Widząc, że jej nie pokona, że w końcu upornie zamilkła, czego chwytają się słabe istoty przeciwko samym sobie i drugim, rzekł od niechcenia.
— Niepotrzebnie o tem wspominałem. Lepiej było, nie mówiąc, pójść na górę do szafy i wziąść to, co mi potrzeba.
— Ależ nieszczęsny — wyszeptała drżąca na myśl, że on to może zrobić; ty nie wiesz, że Zenaida codziennie ogląda swoje pieniądze i rachuje.... Masz! nawet dziś wieczór pokazywała Jackowi swoją szkatułkę.
Nantais drgnął.
— Doprawdy?....
— Tak... biedna dziewczyna taka jest szczęśliwa.... Toby ją zabiło... Zresztą klucza niema w szafie.
Spostrzegłszy nagle, że tą dysputą traciła prawość swojej odmowy, że każdy z tych argumentów mógł mu posłużyć za broń, umilkła. Nieszczęściem kochali się, mówili sobie to wzrokiem, spajali usta w przestankach smutnej walki. Okropny był ten duet, którego ton i wyrazy tak mało zgadzały się z sobą.
— Co się zemną stanie? powtarzał ciągle nędnik. Jeżeli nie zapłacę karcianego długu, będę spotwarzony, zgubiony, zewsząd wypędzony.
Płakał jak dziecko, położywszy głowę na kolanach Klary, nazywał ją: „swoją ciotką... cioteczką...” Nie był to już błagający kochanek, lecz dziecko, któremu Roudic zastępował ojca i którego wszyscy w domu pieścili. Ona wraz z nim biedna płakała, lecz nie chciała ustąpić. Płacząc, powtarzała:
— Nie... to niepodobna. Czepiała się tych samych wyrazów, jak tonący rozbitego statku skurczonemi rękami. Powstał nagle:
— Nie chcesz?... A więc dobrze. Wiem, co mi pozostaje zrobić. Bądź zdrowa Klaro. Nie przeżyję mojej hańby.
Spodziewał się okrzyku, wybuchu.
Nie.
Ona wprost podeszła do niego:
— Chcesz umrzeć. I ja także. Sprzykrzyło mi się już to występne, kłamliwe życie, gdzie miłość zmuszona się ukrywać, kryje się tak dobrze, że jej znaleźć nie można. Więc chodźmy!
On ją powstrzymał:
— Jakto! tybyś chciała.... Co za szaleństwo! Do czego to podobne?
Przywiedziony był do ostateczności argumentami, oporem, wzburzony tajemnym gniewem za ten nagły bunt przeciwko jego woli. Szał występku ogarnął mu rozum.
— Ach! to głupota — rzekł i popędził ku schodom.
Klara go wyprzedziła, stanęła na pierwszym schodzie:
— Gdzie idziesz?
— Puść mnie... puść... Muszę... wyjąkał.
Uczepiła go się:
— Nie rób tego, błaganm cię.
Nie chciał słuchać — szał w nim wzrastał.
— Strzeż się... jeżeli się ruszysz, krzyknę... zawołam.
— A więc wołaj. Niech wszyscy dowiedzą się, że twój siostrzeniec jest twoim kochankiem, a kochanek — złodziejem.
Powiedział to przybliżywszy się do niej, gdyż w całej walce szeptali do siebie, bezwiednie przejęci szacunkiem, jaki nakazuje sen i cisza nocna. Przy czerwonym płomyku dogorywającego ogniska nagle przedstawił on się takim, jakim był w rzeczywistości, zdemoralizowany tem gwałtownem wzruszeniem, które odsłania duszę i zmienia wyraz twarzy. Ujrzała jego duży, wyniosły nos, rozwarte nozdrza, wązkie usta, zezowate oczy od patrzenia w karty. Przyszło jej wszystko na myśl, jak chciała być piękną podczas miłosnej nocy, pierwszej, jaką mieli z sobą spędzić.
Och! okropna, przerażająca noc miłości!

Nagle doznała głębokiej odrazy do niego, do siebie samej, opuściły ją całkiem siły. I podczas kiedy złoczyńca właził na schody po ciemku w starym ojcowskim domu, którego znał wszystkie kąty, ona rzuciła się na sofę, ukryła głowę w poduszkach, ażeby przytłumić łkania i okrzyki, żeby nic nie widzieć i nie słyszeć.

V.
Pijaństwo.

Była godzina szósta rano.
I Na ulicach Indret było jeszcze zupełnie ciemno. Gdzieniegdzie w oknach piekarzów, w handlach win przebijało się słabe światło, wyglądające przez mgłę, jakby przez zatłuszczony papier. W jednej z karczem przy piecu siedział siostrzeniec Roudica z uczniem. Rozmawiali popijając.
— No, Jack jeszcze kieliszek.
— Nie, dziękuję panu. Nie przyzwyczajony jestem pić. Obawiam się, bo i to może mi zaszkodzić.
Nantais się rozśmiał:
— Dajno pokój! Taki paryżanin jak ty.... żartujesz.... Hej! chłopiec, dwa kieliszki białej, tylko prędko.
Uczeń nie śmiał odmówić. Względy, jakich doznawał od takiego ładnego człowieka, pochlebiały mu. Dumny, zwykle pogardliwy rysownik, który przez półtora roku nie przemówił do niego trzech słów, spotkawszy go tego ranka przypadkiem w Indret, zrobił mu zaszczyt, zbliżył się do niego jak kolega, zaprowadził do szynku i częstował trzema kieliszeczkami różnego koloru. Wydało się to Jackowi tak nadzwyczajnem, że z początku wzbudzało w nim podejrzenie. Nantais miał jakąś szczególną minę, wypytywał go uporczywie:
— U Roudiców nie zaszło nic nowego?... Na prawdę, nic nowego?
Uczeń myślał sobie:
— Może sądzisz, że ja się podejmę twoich komisów jak Belizaryusz....
Lecz to złe wrażenie nie trwało długo. Po wypiciu drugiej kolei białej, Jack czuł się swobodniejszym, pewniejszym. Pomimo wszystkiego, Nantais nie wydawał się tak złym; raczej byłto człowiek nieszczęśliwy, namiętnościami obłąkany. Kto wie? Może mu brak było życzliwie wyciągniętej ręki, przyjacielskiej rady, którejby usłuchał, zaprzestał grać i uszanował dom swego wuja.
Po trzeciej kolei, Jack nagle się rozczulił, oświadczył Nantaisowi swoją przyjaźń, który ją przyjął z wdzięcznością. Zostawszy jego przyjacielem, Jack sądził, iż może mu udzielić kilka rad:
— Chcesz panie Nantais, ażebym ci cóś powiedział?... Oto posłuchaj mnie.... nie graj więcej w karty.
Strzał był trafny i musiał ugodzić, bo rysownikowi skurczyły się usta nerwowo (zapewne ze wzruszenia); raptownie połknął kieliszek wódki. Jack widząc sprawione wrażenie, nie poprzestał na tem.
— A dalej, jeszcze jedną rzecz panu powiem....
Szczęściem przerwał mu głos szynkarza, gdyż naraz zatrudno byłoby Nantaisowi ukryć wszystkie wrażenia.
— Hej! chłopcy! słyszycie dzwon.
W chłodnem porannem powietrzu jednostajny, posępny dźwięk mięszał się z niemym tłumem, z kaszlem, stukiem drewnianych trzewików po całej ulicy.
— Trzeba pójść, rzekł Jack.
A ponieważ jego towarzysz zapłacił za pierwsze dwa kieliszki, on upierał się, ażeby zapłacił za trzeci — szczęśliwy, że mógł wyciągnąć luidora z kieszeni, a rzuciwszy go na kantor, spytał:
— Co się należy?
— A! złoto.... rzekł kupiec nieprzyzwyczajony do takiej monety z kieszeni ucznia. Nantais nic nie mówił, tylko drgnął... Czy i ten także chodził do szafy? Jack tryumfował, widząc jego zadziwienie.
— Mam ich więcej! rzekł, klepiąc po kieszeni, a pochyliwszy się do ucha rysownika, dodał:
— To na prezent dla Zenaidy.
— Naprawdę? pytał Nantais ze złośliwym uśmiechem.
Szynkarz obracał ciągle na wszystkie strony monetę z pewnym niepokojem.
— Ale śpiesz się pan! rzekł Jack. Przez pana się spóźnię. Spuszczą chorągiew.
W istocie słychać było jeszcze dzwon, lecz ciszej i rzadziej, jak gdyby mu zabrakło głosu na ostatnie wezwanie. W końcu, zapłaciwszy, wyszli, prowadząc się pod rękę.
— Szkoda, mój stary Jacku, że musisz pójść do tego pudła. Statek do Saint-Nazaire dopiero odchodzi za godzinę. Byłoby mi bardzo przyjemnie pozostać przez ten czas z tobą. Słowa twoje tak dobrze na mnie wpływają. Ach! gdyby mi wszyscy podobnie radzili!
I pomału prowadził ucznia w stronę Loary. Ten dał powodować sobą. Po zaduchu w karczmie, po wypiciu trzech kieliszków, zimno dało mu się uczuć dotkliwie. Szedł jak odurzony, potykał się na ślizkim chodniku, opierając się z całej siły na ramieniu swojego nowego przyjaciela, ażeby nie upaść. Zdawało mu się, jakby go kto w głowę uderzył lub czaszkę ścisnął ołowianym kapeluszem. Lecz to trwało bardzo krótko.
— Posłuchajmy no, rzekł: Zdaje mi się, że nie słychać dzwonu.
— Nie może być!
Wrócili się. Brzask przeświecał na niebie po nad fabryką. Chorągwi nie było. Jack był przerażony. Pierwszy raz mu się to przytrafiło. Lecz Nantais wydawał się bardziej zmartwiony.
— Tom ja temu winien, ja temu winien — mówił.
Chciał pójść, przeprosić dyrektora, wytłomaczyć mu, że on był winien. Uczeń uspokajał go.
— Ale dajcie pokój, przecież nie umrę, jak mnie raz zapiszą w kontroli za niebyłego Przez to będziemy dłużej razem. Odprowadzę cię aż do statku i pójdę, gdy będą, dzwonić na dziesiątą. Skończy się tem, że mnie wielki Lebescam wyburczy.
Właśnie ta bura przerażała go. Lecz duma, jakiej doznawał, że idzie pod rękę z Nantaisem i przekonanie, że naprowadził go na uczciwą drogę, przemogły obawę. W tym przedmiocie mówił, schodząc ku rzece pod dużemi białemi drzewami, okrytemi szronem, a tak się swojemi słowami przejął, iż nic nie czuł zimna tego poranku, ani północnego wiatru, który dął gwałtownie, tnąc jak ostrzem. Mówił o dzielnym Roudicu, który jest taki dobry, kochający, wzbudzający zaufanie, o Klarze, która mimo wszystkich warunków szczęścia wzbudziła litość swoją bladością i błędnym w pewnych chwilach wzrokiem.
— Ach! gdybyś ją widział dziś rano, kiedy odchodziłem. Była tak blada, że wyglądała na umarłą.
Jack uczuł, że przy tych słowach ręka Nantaisa drgnęła pod jego ręką; to go przekonywało, że jego towarzysz ma jeszcze serce.
— Nic ci nie mówiła? Czy naprawdę nic ci nie powiedziała?
— Nie, ani słowa. Zenaida mówiła do niej, nie odpowiadała. Nie jadła. Obawiam się, czy nie słaba.
— Biedna kobieta!... rzekł Nantais i odetchnął swobodniej, co Jack wziął za oznakę smutku i współczuł z nim.
— Na ten raz dosyć — pomyślał — nie trzeba go martwić.
Zbliżyli się do wybrzeża. Statku nie było jeszcze. Gęsta mgła okrywała rzekę od brzegu do brzegu.
— Może tu zajdziemy — rzekł Nantais.
Był to barak z desek z ławkami wewnątrz, który służył za schronienie rzemieślnikom, oczekującym w czasie niepogody na przewoźników. Barak ten Klara dobrze znała! A stara, która w kąciku miała handelek z żytniówką i czarną kawą, nieraz widziała panią Roudic, jak czekała na barkę i przepływała Loarę w czasie, kiedy trudno psa wypędzić.
— To zimno dzisiaj, chłopcy! Nienapijecie się wódeczki?
Jack nie był od tego, lecz pod warunkiem, że on będzie płacił, a nawet zawołał marynarza, który drżał od zimna na warcie przy telegrafie, ażeby przyszedł napić się z nimi.
Nantais i majtek łykali wódkę wprawnie. Uczeń ich naśladował, lecz czego naśladować nie umiał, to żarłocznego uśmiechu, tego wyrażającego zadowolenie. „Ach!” jakie wydawał marynarz, obcierając usta rękawem. Okropna wódka! Jackowi zdawało się, iż połknął wszystkie zędry z kuźni. Nagle rozległa się gwizdawka. Statek do Saint-Nazaire! Trzeba było się rozstać; ale Jack z Nantaisem przyrzekli sobie znowu się kiedy zobaczyć.
— Jesteś mój Jacku dzielny chłopiec, dziękuję ci za twoje dobre rady.
— Dajże pokój! niema za co — odpowiedział Jack, ściskając silnie rękę Nantaisa, zdziwiony, iż czuł się tak wzruszonym, jak gdyby żegnał na zawsze przyjaciela, z którym się znał od lat dwudziestu. Nadewszystko, pamiętaj Karolu, co ci mówiłem. Zaprzestań grać.
— Ach! nigdy nie będę — rzekł Nantais, siadając pośpiesznie na statek, ażeby młody przyjaciel nie spostrzegł jego śmiechu.
Kiedy Nantais pojechał, Jack nie miał najmniejszej chęci wracać do kuźni. Czuł niezwykłą wesołość, w żyłach jakieś uczucie, miał chęć krzyczeć, biegać, gestykulować. Nawet biała, rozpostarta mgła na Loarze, którą pruły czarne, jak chińskie cienie prześlizgujące się po niej, statki, wydawała się mu rozkoszną, pociągającą, jak gdyby czuł skrzydła, któremi mógł ją przebyć. Natomiast złowrogo brzmiał mu stuk młotów, szum kotłów, to stłumione chrapanie, zbyt dobrze mu znane, od którego miał chęć uciekać. Przytem, czy nie będzie przez cały dzień, czy tylko przez parę godzin, Lebescam go wyburczy. Przyszła mu doskonała myśl:
— Ponieważ jestem już na drodze, skorzystam z tego i pojadę do Nantes po prezent dla Zenaidy.
Wsiadł do łódki przewoźnika, zachwycony, iż tego poranku wszystko było dla niego lekkim i łatwem do spełnienia. Lecz w przystani statek odchodził dopiero koło południa. Jak czas przepędzić? W pasażerskiej sali było zimno i pusto, na dworze dął wiatr. Jack wszedł do oberży, która chociaż stała w otwartem polu, jednak uczęszczana była więcej przez rzemieślników niż wieśniaków. Na froncie miała napis czarnemi literami: Tu, jeśli ochota. Tak samo wołano w kuźni na czeladników, ażeby przyszli kuć żelazo. Napis był kłamliwy, jak wszystkie napisy, lecz tu nie chodziło o kucie żelaza.
Chociaż było jeszcze bardzo rano, prawie wszystkie stoły zajęte i oświetlone małemi olejnemi lampkami, których niezdrowy czad mięszał się z dymem fajek i tworzył zaduch. Widać tam pili po kątach ci, co uczęszczają do karczem w ciągu tygodnia, w godzinach pracy, wybierki, fusy warsztatów, ci, którym narzędzia rzemieślnicze wydają się zbyt ciężkie, a kieliszek lekki. Widać było tylko twarze brudne, rozleniwiało, omazane winem i błotem, z rękami zmęczonemi pijacką bezsennością, nikczemnicy, próżniaki, na których szynk czatuje w okolicach fabryki, których przyciąga zdradziecką wystawą, gdzie rzędem stojące butelki upiększają i ukrywają truciznę alkoholu. Odurzony dymem, ogłuszony bezładnemi okrzykami, zawahał się uczeń, czy usiąść na ławce około innych, gdy w tem usłyszał z głębi, jak go ktoś wołał:
— Hej! Aztek, tutaj.
— Patrzno, Gaskończyku.
Gaskończykiem był rzemieślnik z Indret, w wigilię wypędzony za pijaństwo. Blizko niego, przy tym samym stole siedział majtek, a raczej nowicyusz szesnasto lub siedemnastoletni, którego twarz bez zarostu, a już zwiędła, wątła, zapadła, wydobywała się z szerokiego niebieskiego kołnierza z bezwstydną zuchwałością. Jack złączył się z tem przyjemnem towarzystwem.
— Odpływasz także, mój stary, rzekł Gaskończyk z tą czeladniczą poufałością, która łączy z sobą lichych rzemieślników.... Jakto dobrze! Może napijemy się razem.
Jack przystał. Nastąpił między nimi wylew grzeczności i butelek rozmaitych kolorów. Najbardziej Jackowi podobał się nowicyusz w swojem ubraniu, w którem wyglądał tak zuchowato i po zawadyacku! Przytem taki był pewny siebie; śmiały, niebojący się ani Boga, ani żandarmów. W tak młodym wieku dwa razy odbył podróż naokoło świata, i tak rozpowiadał o Jawańczykach i Jawie, jakby to było na drugiej stronie Loary. Och! z jaką chęcią zmieniłby Jack swoją trykotową kamizelkę, opończę i czapkę na kapelusz ceratowy, zawadyacko otaczający ostrzyżoną głowę nowicyusza, na nieobcisły pas niebieski, wypłowiały od słońca i morskiej wody. To mi rzemiosło pełne przygód, niebezpieczeństw i przestrzeni! Marynarz jednak się uskarżał.
— Zbyt wiele rosołu na tak mało mięsa.... powtarzał ciągle.
Jack zachwycony był tem wyrażeniem, wydało mu się ono bardzo rozumnem:
— Zbyt wiele rosołu na tak mało mięsa!... Ach! ci marynarze, to zuchy.
— Tak samo w Indret — dodał Gaskońozyk. To partacki warsztat!... I zaczął złorzeczyć na dyrektora, na nadzorców, na zgraję, która z założonemi rękami siedzi, gdy inni mordują się za nich.
— Prawda, wieleby można im zarzucić.... wtrącił Jack, któremu nagle przypomniały się oklepane wyrazy śpiewaka Labassindra o prawach rzemieślnika i o tyranii zwierzchników. Język starego Jacka tego poranku rozwiązał się tak jak i nogi. Pomału jego wymowa uciszyła cały gwar karczmy. Słuchano go, szeptano wokoło: „To mądry chłopiec; widać, że był w Paryżu”. Do zupełnego efektu, brakowało mu tylko basu Labassindra; mówił głosem młodego, ochrypłego koguta, tym głosem wyrostka, w którym łagodność dziecięca przebijała się z przedwczesnej powagi, a który w tej chwili przybywał mu z daleka, jak gdyby słowa wysyłał do kilku atmosfer po nad swoją głową. W końcu mowa jego stała się niewyraźną, niezrozumiałą nawet dla niego, prawił nie słysząc się, dalej uczuł wrażenie fruwania i kołysania, jakby dalszym ciągiem swych myśli i słów rzucony został na łódkę balonu, której ruch sprawiał mu mdłości i zawrót głowy.
...Uczucie chłodu na czole powróciło mu przytomność. Siedział na brzegu Loary. Zkąd on się tu wziął, obok tego majtka, który mu skrapiał skronie? Z trudnością otworzywszy oczy, mrużył je od blasku dnia; potem spostrzegł naprzeciwko siebie dym fabryczny i tuż stojącego w łódce rybaka, który rozwieszał żagiel i przygotowywał się do drogi.
— I cóż! lepiej ci teraz? rzekł nowicyusz wyżymając chustkę.
— Jestem zdrów — odpowiedział Jack cały drżący, z ociężałą głową.
— A więc zabieraj się!
— Jakto? spytał uczeń bardzo zdziwiony.
— Tak. Jedziemy do Nantes, Nie pamiętasz, żeś najął statek u tego marynarza przed chwilą w karczmie. Oto i Gaskończyk wraca z żywnością.
— Żywnością!
— Masz resztę — rzekł kowal, obładowany dużym koszem, z którego wystawał chleb i szyjki od butelek.... Prędzej chłopcy, w drogę, wiatr pomyślny. Za godzinę będziemy w Nantes; tam wypijemy dobrze.
Wtedy na chwilę błysło się Jackowi, że wpada w przepaść. Chciałby skoczyć w łódkę przewoźnika przymocowaną blizko, wrócić do Indret, lecz na to potrzeba było siły woli, do której nie był zdolny.
— Chodźże! wołał nowicyusz.... Jeszcze jesteś cokolwiek blady, śniadanie cię posili.
Uczeń nie opierał się, wsiadł z drugimi. Z wszystkiego zostało jeszcze trzy luidory, więcej niż potrzeba było na kupienie sobie ubrania i małego upominku dla Zenaidy. Podróż więc do Nantes nie byłaby stracona. Zresztą, były to skutki stanu, w jakim się znajdował, przechodził najsprzeczniejsze wrażenia od wielkiego smutku do niewytłomaczonej radości.
Teraz siedział na statku wraz z innymi i jadł śniadanie ochoczo; dodawał mu apetytu ostry wiatr, który pędził barkę pod nizkie, prawdziwie bretońskie niebo. Barka płynęła bokiem, jak ptak przerzynający wodę jednem skrzydłem. Liny trzeszczały, żagiel wzdymał się cały, boki statku pochylały się kołysane falą, wreszcie odsłonił się nadbrzeżny znany krajobraz, postacie rybaków, praczek, pasterze, których owce, rozproszone po polu, wyglądały zdaleka, jak duże owady. Jack patrzał na to, jego zbyt podrażniona imaginacya przeistaczała, poetyzowała mu wszystko wokoło. Przychodziło mu na myśl to, co kiedyś czytał o przygodach morskich, opowiadania z odległych wypraw, z któremi sąsiedztwo majtka i przyjeżdżający koło barki okręt zupełnie harmonizowały. Dla czego uporczywie stawiała mu w pamięci winieta angielska starego Robinsona Kruzoe, którego miał będąc małym, z żółkłemi i zniszczonemi kartkami, z Robinsonem śpiącym w hamaku, z garnkiem jałowcu w ręku, śród pijanych majtków, resztek bankietu, z podpisem, który od dziesięciu lat zapamiętał: I przez jedną hulaszczą noc zapomniałem o wszystkich moich dobrych postanowieniach. Może miał teraz na myśli próżne, taczające się po barce butelki po wypitem winie, śpiących ludzi pomiędzy szczątkami uczty? Trzeźwo Jack o niczem nie wiedział; gnane wiatrem mewy, wirujące po nad szczytem żagla, powiększały jego złudzenie, że odbywa daleką podróż. Patrząc się bowiem w górę, widział tylko niebo, kłęby szarych chmur, przechodzące bez przerwy po nad jego głową i przemykające z nużącą szybkością, od których dostawał zawrotu głowy.
Śpiewy towarzyszów, nucących żeglarskie piosenki, przywołały go do rzeczywistości.
Ach! gdyby on mógł tak śpiewać, lecz pamiętał tylko swoją dziecięcą piosenkę Trzewiki moje czerwone, wstydziłby się podobnej naiwności. Zresztą, czuł się zakłopotany przez utkwione w niego spojrzenie. Stojący naprzeciw sternik, popluwając kiedyniekiedy w rękę, ażeby mu było lepiej trzymać drążek, patrzał swojemi jasnemi oczami, które zdawały się blaknąć w ogorzałej i smagławej twarzy. Jack chciałby zmusić do milczenia ten wzrok, który jak gdyby pogardliwie do niego przemawiał: „Nie wstydzisz się urwisie”; lecz te stare morskie wilki, przyzwyczajone do czatowania na niebieskich falach, mają wzrok wytrwały, którego niczem nie można odwrócić. Ażeby uśpić ten krępujący go nadzór, Jack chciał namówić sternika do picia. Podał mu szklankę, która mu drżała w ręce i butelkę, z której starał się koniecznie wysączyć ostatnie krople:
— No, sternik, szklankę wina....
Sternik zrobił znak, że niema pragnienia.
— Dajże pokój temu staremu Lascarowi — szepnął nowicyusz do swego przyjaciela, nie pamiętasz, że nie miał chęci nas przewieźć.... Dopiero żona go namówiła.... Zauważał, że masz dużo pieniędzy, że to nie jest naturalnem.
Jakto! myślicie, że Jack pozwoli uważać się za złodzieja!.... Przekonacie się, że będzie miał pieniędzy tyle, ile zechce. Tylko napisze do.... Na szczęście przypomniał sobie w nieładzie myśli zakaz matki co do stu franków, powiedział więc, że to są pieniądze z oszczędności, że za nie kupi sobie ubranie i mały prezent dla Ze.... Ze... Zenaidy!
Mówił, mówił.... lecz nikt go nie słuchał. Majtek i Gaskończyk kłócili się. Jeden chciał wysiąść w Chatenay, na dużem przedmieściu Nantes, rozciągającem się nad brzegiem rzeki, opustoszałem, fabrycznem i ponurem, z szopami i małemi domkami lub biednemi ogrodami, które deszcz i dym poczernił. Drugi chciał dojechać aż do Nantes i przy wzmagającej się sprzeczce odgrażali sobie rozbić głowę butelką, rozpruć brzuch nożem lub poprostu odciąć głowę i obejrzeć, co wewnątrz niej się znajduje.
Komicznem było, gdy tak wymyślając sobie, stali jeden obok drugiego, zmuszeni trzymać się o burty barki, ażeby nie upaść, gdyż wiatr był silny a statek pruł rzekę swoim bokiem. Dla wykonania tych strasznych gróźb, musieliby mieć ręce swobodne i więcej miejsca. Lecz Jackowi inaczej się to przedstawiało; on brał wymysły na seryo i zrozpaczony powstającą niezgodą między towarzyszami, starał się ich uspokoić, i pojednać.
— Moi przyjaciele.... moi dobrzy przyjaciele.... proszę was.
Miał łzy w głosie, w oczach, na policzkach, był tak rozczulony, jak gdyby wszystkie inne wrażenia stopniały w niezmierzonej chęci płakania. Może dla tego, że widział wokoło siebie tyle wody. Wreszcie jak powstała nagle, tak skończyła się kłótnia. Znikł ostatni dom Chatenay — przybyli do Nantes. Majtek ściągnął żagiel i wziął wiosło, ażeby pewniej dopłynąć w zapełnionym porcie.
Jack obciął stanąć i zobaczyć krajobraz; lecz zmuszony był usiąść, bo mu się kręciło w głowie. Doznawał tegoż samego wrażenia co rano, kołysania się w górze, w powietrzu. Tylko że teraz nie stracił przytomności. Wszystko koło niego się kręciło. Stare rzeźbione domy, z kamiennemi balkonami, mięszały się z masztami okrętów, goniły je, pochłaniały, to znowu same nikły, zastąpione ogromnemi, rozciągniętemi żaglami, czarnemi dymiącemi się dachami, pudłami lśniących statków, czerwonych lub brunatnych. Na przodzie okrętów, pod masztami, blade, wysmukłe, w opończach postacie wchodziły i schodziły przy ruchu bałwanów, czasem oblane strumieniami wody, wyglądały, jakby miały chęć płakać ze zmęczenia i nudów. Przynajmniej tak sobie Jack wyobrażał. Przy tem zacieśnionem podmurowanem wybrzeżu, pod nizkiem niebem, które o tyle pozwalało wzrokowi daleko sięgać, o ile mu wznieść przeszkadzało, okręty sprawiały wrażenie więźniów, a wypisane na flagach nazwy zdawały się dopominać słońca, przestrzeni, złocistych przystani zamorskich krajów.
Jack pomyślał o Madu, o jego ucieczce w morskim porcie, o ukrywaniu się na dnie okrętu, pomiędzy węglami, towarami, bagażami. Lecz i ta myśl przebiegła wraz z innemi szybko i przepadła śród krzyku majtków ciągnących liny, ze zgrzytem bloków u góry masztów, uderzeniami młotów robotniczych przy budowie.
Nagle Jack znikł ze statku. Jakto się stało? Którędy wysiadł? W snach bywają przerwy; a Jack znajdował się w niespokojnym śnie. Dwaj jego towarzysze szli z nim przez rozległe wybrzeże, ciągnące się kamienistym gościńcem, zapełnionym rozmaitego rodzaju nakładanemi i wyjmowanemi towarami, przedstawiającemi na każdym kroku trudne do przebycia przeszkody. Potykali się o paki z bawełną, poślizgiwali się na kupach zboża, rozbijali się o kanty skrzyń, wszędzie oddychali silnemi lub ckliwemi woniami korzeni, kawy, nasienia lub jakichś essencyj. Jack ciągle to traci swoich towarzyszy, to odnajdzie, to znów ich gubi; nagle rozpoczyna długą rozprawę z Manginem o ziarnach wydających olej. Ten patrzy na niego z niepokojem i pokręca jasne wąsy zakłopotany. Rzecz bowiem szczególna: Jack ukazuje się w dwu osobach. Jedną z nich jest waryat, który krzyczy, gestykuluje, zatacza się, mówi i robi tysiące niedorzeczności, drugi zaś jest istotą rozumną, lecz milczącą, z zakneblowanemi ustami, bezsilny, skazany na towarzystwo człowieka upodlonego, zdolny jedynie patrzeć i przypominać sobie. Ten drugi wszakże Jack, świadomy i trzeźwy, zasypia niekiedy, podczas gdy szaleniec nie przestaje bredzić. Ztąd w tym burzliwym dniu owe przerwy, niedostatki, próżnie, których pamięć nie mogła zapełnić.
Przedstawmy sobie zawstydzenie rozsądnego Jacka na widok drugiego siebie, idącego przez ulice Nantes z długą fajką, wystrojonego w nowy marynarski pas na robotniczem ubraniu. Chciałby na niego zawołać: „Ależ, głupcze, wcale nie wyglądasz na marynarza. Na próżno palisz fajkę, włożyłeś pas, ceratowy kapelusz nowicyusza, wykręcasz łopatki i jąkasz się jak fanfaron. Za wiele rosołu z tak małej ilości mięsa, do tysiąc djabłów. Podobny jesteś do dziecka z chóru, które pije wino z ampułki, z twoim źle i za wysoko zawiązanym pasem i pomimo wszystkiego niewinną twarzą.... Patrz: Oglądają się i śmieją z ciebie.”
Nie mógł jednak tego powiedzieć, myślał tylko sobie i szedł za swoim niezgrabnym towarzyszem, potrącając się co chwila przez jego zygzaki. Udał się z nim do wielkiej złoconej kawiarni ozdobionej lustrami, w których odbite obrazy zdawały się upadać. Jack, który jeszcze miał oczy, patrzał przed siebie, pomiędzy wchodzącemi i wychodzącemi, śród których jego sobotwór wyglądał blady, brudny, zabryzgany błotem przez ciężkie i niepewne kroki. Chłopiec zbliżył się do trzech fanfaronów. Wyrzucono ich za drzwi na ulicę. Zaczęli więc włóczyć się po mieście.
Co za miasto!... Jakie duże!... Wybrzeża i wybrzeża ze staremi domami z żelaznemi balkonami. Przeszli most jeden, drugi, trzeci. Co tu mostów, ile krzyżujących się, plączących rzek, które nużący ruch swych fal wprowadzają do zagmatwanych widzeń nieokiełznanego biegu bez celu. Nakoniec Jackowi tak sprzykrzyło się chodzenie, że zalewając się gorącemi łzami, usiadł na wązkich i ślizkich schodach, zbiegających do czarnej wody kanału. Była to woda stojąca, bez odpływu, gęsta, ciężka i przesycona farbiarskiemi materyami, która głośno odbijała uderzenia kijanek z poblizkiej, wielkiej łodzi. Gaskończyk i majtek grali sobie w coś nad brzegiem. Jack czuł się znękanym, sam nie wiedząc dla czego. Przykrzy mu się. A przytem tak mu jakoś nie dobrze!.. „A gdybym się utopił...” Zeszedł jeden schód, dalej drugi. Jest tuż przy wodzie. Na myśl, że umrze, wzięła go litość nad samym sobą.
— Żegnam was moi przyjaciele.... rzekł łkając, Lecz przyjaciele zajęci grą nie słyszeli go.
— Żegnam was biedni moi przyjaciele.... Już mnie nie ujrzycie.... Umrę.
Ale biedni przyjaciele, ciągle ogłuchli, sprzeczali się o jakąś wątpliwość gry. Co to za niedorzeczność jednak umrzeć, nie pożegnawszy się z nikim, kiedy nikt nie stara się zatrzymać cię nad brzegiem przepaści. Ci potwory, najspokojniej dozwoliliby mu się utopić! Siedzą i krzycząc grożą sobie, jak z rana, rozpruciem brzucha, odcięciem głowy. Zbierają się koło nich ludzie. Przychodzi policya. Przestraszony Jack wbiega na schody i ucieka.... Znalazł się przy dużym składzie drzewa. Ktoś biegnie około niego, chwiejąc się. To majtek, rozmamłany, bez kapelusza, bez krawatu, z oberwanym kołnierzem.
— A Gaskończyk?
— W kanale.... Uderzyłem go w głowę aż spadł w kanał....
I majtek ucieka dalej, bo policya go ściga. Jacka także smutne ogarnęły myśli: uważa to za rzecz prawie naturalną, że nowicyusz utopił Gaskończyka, jak gdyby zbrodnia była ostatnim szczeblem złowrogiej drabiny, na której postawił nogę i po której wchodzi w czarną otchłań. Jednakże chciał się wrócić i dowiedzieć o nieszczęśliwym. Nagle ktoś go zawołał:
— Hej! Aztek.
To Gaskończyk, bez kapelusza, bez krawata, zadyszany, zmięszany.
— Porachowałem się z twoim majtkiem. Jednem kopnięciem posłałem go do kanału.... Policya mnie goni.... Uciekam.... bądź zdrów.
Któryż z tych dwóch zabity, a który zabójcą? Jack już niczego nie rozumie, nikogo nie szuka. Wreszcie niewiadomo jakim sposobem znaleźli się wszyscy trzej znowu w karczmie przy cebulowej zupie z wódką. A musieli zupę tę przyprawiać sobie kilkakrotnie, w rozmaitych szynkach, gdyż kontuary, kulawe krzesła, przesuwały się w malignie, w której Jack nie rozumiejący nic, nie chciał już słuchać drugiego. Na dworze wilgotny bruk, ciemne piwnice, wymowne szyldy z beczkami, pieniącemi się szklankami lub winogronami. Wszystko to zaciemnia zbliżającą się noc, dopóki nie zapalą się świece i obsadzone w butelkach łojówki nie rozjaśnią odrażającego widoku murzynki w zawoju z różowej gazy i majtków tańczących przy muzyce harfiarzów. Tu, Jack, podbudzony muzyką, robił tysiące szaleństw. Wlazł na stół i tańczył jakiś starodawny taniec, którego jeszcze w dzieciństwie nauczył go nauczyciel matki.
Tak skacząc, przewrócił się wraz ze stołem i spadł śród krzyków pomiędzy skorupy z rozbitych naczyń.
Wsparty na ławce, w jakiemś pustem, nieznajomem miejscu, na którem stoi kościół, poruszał jeszcze nogami w takt swego tańca. To tylko pozostało w jego pustej głowie z całego dnia.... Gdzie majtek? Zemknął... A Gaskończyk? Znikł.... Sam pozostał podczas zmierzchu, kiedy samotność wydaje się najprzykrzejszą. Żółty gaz pali się płomykiem, odbijającym się w rzece i kanałach. Wszędzie zapada mrok, jak popiół gromadzący się na ognisku dogasającego dnia. Ogromne kontury kościoła zwolna tonęły w ciemności. Domy już były bez dachów, okręta bez żagli.
Po krzykach, śpiewach, łzach, rozpaczy, wielkiej uciesze, teraz ogarnął Jacka przestrach. Na ponurych stronnicach książki, którą cały dzień czytał, napisanem było: Nicość i Noc. Nie mógł się ruszyć, nie miał nawet siły uciekać, ażeby uniknąć tego opuszczenia, odosobnienia, które go przerażało; leżał rozciągnięty na ławce, jak robią wszyscy, których opanuje odrętwienie, nie sen. Krzyk dobrze mu znany, krzyk zbawienny, krzyk oswobodzenia wyrwał go z tej martwoty:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
Jack woła:
— Belizaryusz!...
Był to Belizaryusz. Jack usiłuje wstać, objaśnić go, że przybył tu wy.... wy.... lecz nie może dokończyć. Opiera się jednak na kramarzu, który postępuje również chwiejnie i ciężko, co chwila się potykając, lecz podtrzymuje się przynajmniej siłą woli. Belizaryusz prowadzi go i łaje. Dokąd idą? gdzie się znajdują? Puste i oświetlone wybrzeże... Przystań... Jest ławka, można się na niej wyciągnąć....
Cóż to? Co się stało? Czego chcą od niego? Budzą, wstrząsają, potrącają, jacyś ludzie mówią do niego bardzo głośno. Ręce mu schwyciły jakieś żelazne łapy. Związano mu je powrozami. Nawet nie ma odwagi opierać się, gdyż teraz sen owładnął nim zupełnie. Naprzód śpi w czemś podobnem do wagonu, potem w łódce, gdzie bardzo zimno, lecz pomimo tego chrapi, zatoczony w głąb, niezdolny się poruszyć. Jeszcze go budzą, niosą, ciągną, popychają. Jakiejże doznaje ulgi, kiedy po bezlicznych wędrówkach, szalonym lunatyzmie, uczuł się powalonym na słomie i mógł wyspać się do syta, zabezpieczony od światła i szumu mocnemi drzwiami o dwóch ogromnych i zgrzytających ryglach.

VI.
Niepomyślna wiadomość.

Z rana zbudzony hałasem nad głową, zerwał się Jack na równe nogi.
Och! jakież to przykre przebudzenie po upiciu się! Palące pragnienie, dreszcze, znużenie we wszystkich członkach, jak gdyby ciało tkwiło w jakimś ciężkim rynsztunku, który rani, wreszcie wstyd, nieopisany niepokój człowieka, odnajdującego się w zwierzęciu, i taki wstręt do zbrukanego życia, że aż odbiera chęć do nowego. Jack doznał tego wszystkiego, otworzywszy oczy, nim przyszedł do zupełnej przytomności; jak gdyby przespał w męczarniach zgryzoty.
Zbyt jeszcze było ciemno, ażeby mógł odróżnić przedmioty. Wiedział jednak dobrze, że nie jest na swojem poddaszu. Nie widział po nad sobą światła w dachu, całej niebieskiej przestrzeni; tylko bladawy brzask przedostawał się do niego z dwu wysokich okien, w których rozszczepiał się na mnóstwo białych plam, rozrzuconych po murze. Gdzież jest? Tuż w kącie niedaleko od tapczanu krzyżowały się liny, windy, duże wagi, I znowu powstał przerażający hałas, który go rozbudził. Było to coś nakształt zgrzytu zsuwającego się łańcucha, po którym nastąpił odgłos wielkiego zegara. Zegar ten znany mu. Blizko od dwu lat według niego regulował swój czas, dźwięki tego zegaru dochodziły go zimą z wiatrem, z ciepłem w lecie, kiedy zasypiał w swoim uczniowskim pokoiku; zrana znowu pukały do niego w okienko, wołając: „Wstawaj”.
Był więc w Indret. Tak, lecz zwykle odgłos bijącej godziny dochodził go z bardziej oddalonego i wyższego miejsca. Musiał mieć bardzo znużoną głowę, jeżeli owe dźwięki wydały mu się tak silne. Czy przynajmniej nie jest w zegarowej wieży, w tym pokoju na górze, który w Indret nazywają „aresztem”, w którym niekiedy zamykali niesfornych uczniów. Tu znajdował się na pewno. Za co?... Co takiego zrobił?....
Słabe promienie dnia, przemykające do izdebki i pomału odkrywające mu widok, przeniknęły również do jego pamięci i nagle rozjaśniły mu wszystie jej kryjówki. Starał się przypomnieć sobie cały przebieg dnia wczorajszego, a wszystko, co mu przyszło na pamięć, napełniało go przerażeniem. Ach! gdyby mógł o wszystkiem zapomnieć!
Lecz z nieubłaganą srogością, jego drugie „ja”, zupełnie rozbudzone, przypominało mu wszystkie szaleństwa, jakie w ciągu dnia mówił lub popełnił. Wypadki wynurzały mu się w myśli jak gdyby ze snu, kawałkami. Drugi Jack niczego nie zapomniał, a nadto stawiał dowody: marynarski kapelusz bez wstążki.... niebieski pas.... szczątki z fajki, resztki tytoniu w kieszeniach z drobną monetą. Przy każdem nowem odkryciu, Jack rumienił się, wydawał okrzyki gniewu i wstrętu, robił ruchy zrozpaczonej dumy wobec niepowetowanego wstydu. Na jeden z głośniejszych wykrzykników jakiś jęk mu odpowiedział.
Nie był sam, obok niego ktoś drugi, jakiś cień siedział na kamieniu w głębi framugi, zrobionej w całej grubości muru.
— Któż to? zapytywał Jack siebie z niepokojem. Na białej ścianie zobaczył odbity dziwaczny i nieruchomy cień, przedstawiający zwierzęce upodlenie o nieregularnych, wystających rysach. Jedna tylko istota, najszkaradniejsza na świecie, mogła być podobną do tego cienia: Belizaryusz.... Lecz cóżby on tu robił? Jednakże Jack przypominał sobie niedokładnie, że kramarz opiekował się nim, że odbyła się jakaś walka w przystani, śród porozrzucanych czapek i kapeluszów, które wiatr pozrywał.
To wszystko mięszało mu się, burzyło, jak gdyby pomącone fusami.
— Czy to wy, Belizaryuszu?
— Ach! tak, to ja? rzekł kramarz głosem ochrypłym, rozpaczliwym.
— Lecz na miłość boską, cóżeśmy zrobili, że nas tak tu zamknięto, jak dwóch złoczyńców?
— Co kto zrobił, ja niewiem i to mnie nic nie obchodzi. Wiem tylko, że nic złego nikomu nie zrobiłem, i że trzeba na to wielkiej złości, ażeby mi tak zniszczyć kapelusze.
Zatrzymał się chwilę, wzburzony jeszcze okropną walką, patrzał na swoją klęskę śród czarnej nocy, na cały swój pakunek, podeptany, zgnieciony, obrócony w niwecz. Ten okropny widok, który od wczorajszego dnia bezustannie miał przed oczami, nie dał mu zasnąć; nie czuł znużenia ciała, skrępowanego łańcuchami i powrozami, zapomniał nawet o zwykłej męczarni ciżmów, na które bezkształtność i losy włóczęgi go skazały.
— Czy zapłacą mi za kapelusze? jak ci się zdaje.... Przecież ja nic nie zrobiłem. Chyba im powiesz, że ci pomagałem do tego wszystkiego.
— Do czego?.... Cóż ja zrobiłem?.... pytał Jack śmiało; myślał jednak, iż pomiędzy tyloma szaleństwami, których dokładnie nie pamiętał, mógł coś ważniejszego zrobić; spytał więc Belizaryusza trwożliwie:
— O cóż mnie obwiniają?
— Mówią.... lecz dla czegóż ja cię mam objaśniać? Zapewnie domyślasz się, co mówią.
— Ale nie, przysięgam...
— A więc, mówią, żeś ukradł.....
— Ukradł?... Co takiego?
— Posag Zenaidy.
Zupełnie wytrzeźwiony uczeń, wydał krzyk oburzenia i boleści.
— Lecz to jest podłość. Wy temu Belizaryuszu nie wierzycie?
Belizaryusz nic nie odpowiedział. Wszyscy w całym Indret byli tego przekonania, że Jack jest winowajcą, a żandarmi, którzy ich wczoraj aresztowali, opowiedzieli o tem kramarzowi. Wszystkie pozory były przeciwko uczniowi. Na pierwszy gwar w fabryce o spełnionej u Roudica kradzieży, wszyscy pomyśleli o Jacku, który właśnie rano nie stawił się do roboty. Ach! Nantais doskonale obmyślał plan, odciągając go od warsztatu. Począwszy od karczmy wielkiego gościńca w Indret aż do przystani w Bourse, do Nantes, gdzie obwiniony i jego spólnik byli aresztowani, biorąc bilety, ażeby się gdzieś ukryć, ciągnął się ślad kradzieży ucznia, widoczny w trwonionem złocie przez całą drogę, w ciągłej zmianie dwudziestopięcio-frankówek. Przekonywającym dowodem była także całodzienna hulatyka, pijaństwo, jakie zwykle następuje po spełnionym występku.
Nikt więc nie wątpił. Jedno tylko pozostawało niewytłomaczonem, zupełne zniknięcie sześciu tysięcy franków, po których niebyło żadnego śladu, ani w kieszeniach Belizaryusza, w których znalazło się tylko parę franków z całodziennej sprzedaży, ani w kieszeniach ucznia, gdzie brzęczało kilka sztuk drobnej monety, zardzewiałej, karczemnej, marynarskiej, za którą majtkowie wszystkich statków gaszą pragnienie. W tych portowych szynkach, w których pili, nawet przez dziesięć godzin nie mogli wydać pieniędzy zabranych ze szkatułki Zenaidy. Duża ich część musiała być gdzieś schowaną.
Gdzie?... Oto właśnie chodziło.
Jak tylko się zrobił dzień, zaraz zaprowadzono obwinionych do gabinetu dyrektora, dwóch prawdziwych przestępców, okrytych błotem, bladych, obdartych, drżących. Jack jeszcze dzięki swej młodości, delikatnej i intelligentnej twarzyczce, mimo stanu swego ubrania, ohydnego niebieskiego pasa, zachował w sobie szlachetniejsze znaki. Lecz Belizaryusz, przerażający, oszpecony siniakami, śladami oporu wypisanemi na całej postaci i poszarpanem ubraniu, jeszcze okropniejszy skutkiem męczarni, jakich doznał trzymając przez całą noc spuchnięte nogi w dolegających trzewikach, a które to cierpienia odcisnęły się na jego ziemistej, czerwonej i wykrzywionej twarzy, zacisnęły mu wązkie usta i nadały im wyraz przykrego oniemienia, jakie widzieć można na pysku foki. Patrząc na nich obu, każdy był przekonany, że takie miłe, spokojne dziecko jak uczeń, musiało być tylko narzędziem jakiegoś nędznika, którego rady go zgubiły.
Przechodząc przez przedpokój dyrektora, Jack spostrzegł liczne twarze, które sprawiły na nim wrażenie strasznych, wcielonych z męczącego snu widziadeł. Pewność siebie wobec występku, o który go obwiniono, pozwalająca mu śmiało stawić czoło, opuściła go teraz. Marynarz, który go przewoził, karczmarze z Indret, z Basse-Indre, nawet Nantes przypominali mu wszystkie popasy wczorajszego dnia. W jednej chwili przeżył wszystkie przykre wspomnienia, przeszedł wszystkie męty radości i płomienie wstydu.
Wszedł do dyrektora potulny, gotów płakać i ugiąć się, prosząc o przebaczenie.
W gabinecie siedział dyrektor pod oknem na swoim dużym fotelu przy biurku, obok niego zaś stał Roudic z niebieską wełnianą czapką w ręku. Dwaj dozorcy, którzy przyprowadzili winnych, zostali przy drzwiach, nie spuszczając oczu z kramarza, niebezpiecznego złoczyńcy, zdolnego do wszystkich występków. Gdy Jack zobaczył Roudica, zrobił prawie instynktowny ruch ku niemu, chciał wyciągnąć do niego rękę, jak do przyjaciela, jak do swego obrońcy; lecz twarz ojca Roudica miała tak surowy a nadewszystko smutny wyraz, iż stanął w pewnej odległości i nie ruszył się podczas całego badania.
— Posłuchaj-no mnie Jacku — rzekł dyrektor. Przez wzgląd na twoją młodość, na twoich rodziców, na dobrą opinię, jaką dotąd miałeś, a nadewszystko — muszę ci to powiedzieć — przez wzgląd na honor domu Indret, wyjednałem, iż zamiast prowadzić do Nantes, zostawiono cię tutaj, nim się rozpocznie śledztwo. Teraz więc sprawa pomiędzy nami; od ciebie tylko zależy, ażeby nie poszła dalej. Żądamy od ciebie, ażebyś oddał resztę....
— Lecz, panie....
— Nie przerywaj mi, wytłomaczysz się zaraz.... gdy oddasz resztę z ukradzionych sześciu tysięcy franków, przecież nie wydałeś ich przez jeden dzień, prawda? A więc daj co masz jeszcze, a ja poprzestanę na odesłaniu cię do rodziców.
— Wybacz pan — rzekł Belizaryusz, wyciągając nieśmiało swoją dużą głowę ze słodkim uśmiechem, pofałdowanym niezliczonemi zmarszczkami, jak drobne fale Loary wschodnim wiatrem. Wybacz pan....
Pogardliwy i lodowaty wzrok dyrektora zmięszał go. Przestał mówić, drapiąc się w głowę.
— Co chcesz powiedzieć?
— Ponieważ widzę, że sprawa o złodziejstwo załatwiona, chciałbym bardzo, ażeby mi pan z łaski swojej powiedział coś o moich kapeluszach.
— Milcz hultaju. Jak śmiesz odzywać się. My wiemy, że pomimo słodkiej miny prawdziwym winowajcą ty jesteś i że to dziecko, bez twoich złych rad, nigdyby czegoś podobnego nie popełniło.
— Och!... wykrzyknął nieszczęśliwy Belizaryusz, zwracając się do ucznia, jak gdyby go chciał wziąść za świadka. Jack chciał zaprotestować. Ojciec Roudic nie dał mu na to czasu:
— Ma pan słuszność, panie dyrektorze. Złe towarzystwo go zgubiło. Dawniej nie było ucznia porządniejszego, wierniejszego obowiązkom. Moja żona, córka — wszyscy go w domu lubili. Ufaliśmy mu. Trzeba było, ażeby się poznał z tym nędznikiem.
Belizaryusz, usłyszawszy jak go traktują, okazał takie zmięszanie i rozpacz, że Jack zapomniał na chwilę o ciążącej na nim winie i śmiało zaczął bronić swojego przyjaciela.
— Przysięgam panie Roudic, że ten biedak nic tu nie winien. Kiedy nas zaaresztowano wczoraj, on tylko co mnie spotkał włóczącego się po ulicach Nantes, a że ja.... nie mogłem iść, on chciał mnie zaprowadzić do Indret.
— Więc ty sam to popełniłeś? zapytał dyrektor z niedowierzającą, miną.
— Ależ panie ja nic nie zrobiłem. Ja nie ukradłem. Nie jestem złodziejem.
— Strzeż się, mój chłopcze, wchodzisz na złą drogę. Tylko zupełnem wyznaniem i zwróceniem pieniędzy możesz zasłużyć na naszą pobłażliwość. Co do twojego karygodnego czynu, ten jest zbyt oczywistym. Nie zapieraj się. Wszakże, nieszczęsne dziecko, sam byłeś tej nocy w domu z paniami Roudic. Nim poszliście spać, Zenaida otwierała przy tobie szafę, pokazywała ci nawet, w którem miejscu jest szkatułka. Czy prawda? Potem śród nocy słyszała ruch twojej drabinki, odzywała się do ciebie. Naturalnie nic jej nie odpowiedziałeś; lecz ona jest zbyt pewna, że to ty byłeś, gdyż sam jeden byłeś w domu.
Jack był przybity; zdobył się jednak na siły odpowiedzieć:
— To nie byłem ja. Ja nic nie ukradłem.
— Naprawdę? A te pieniądze, któreś roztrwonił, posiał po drodze?
Chciał odpowiedzieć: „Matka mi je przysłała.” Lecz przypomniał sobie jej rozkaz: „Jeżeli cię zapytają, zkąd masz te sto franków, powiedz, że „z oszczędności”. I rzeczywiście z tą ślepą wiarą, z tem poszanowaniem, jakie miał dla rozporządzeń matki, odrzekł:
— To były pieniądze z moich oszczędności.
Gdyby mu ona kazała powiedzieć: „Ukradłem”, bez wahania, bez sprzeczki przyznałby się do winy. Takie to było dziecko. Na wspomnienie oszczędności dyrektor się oburzył.
— Jakto, myślisz, że uwierzymy, iż z pięćdziesięciu centimów, jakie bierzesz dziennie, mogłeś złożyć dwieście lub trzysta franków, które w ciągu dnia straciłeś?.... Nie uciekaj się do tak złych środków. Daleko lepiej zrobisz, jeżeli przeprosisz tych poczciwych ludzi, którym zadałeś taki okropny cios i postarasz się co prędzej naprawić złe, jakie im wyrządziłeś.
Wtedy ojciec Roudic zbliżył się do Jacka, a położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Jacku, mój dobry chłopcze, powiedz nam, gdzie są pieniądze. Zastanów się nad tem, że to Zenaidy posag, że pracowałem przez dwadzieścia lat mego życia, że odmawiałem sobie wszystkiego, ażeby zaoszczędzić tę sumę. Pocieszałem się tylko tem, że kiedyś szczęście mojego dziecka okupię moim trudem i niedostatkiem.... Pewny jestem, że dopuszczając się tego czynu, nie pomyślałeś o tem wszystkiem, gdyż byłbyś tego nie zrobił, bo ja cię znam dobrze, nie jesteś złym. Nie, to była chwila szału. Musiało ci się w głowie zawrócić na widok tylu pieniędzy, które łatwo wziąść można było. Lecz teraz musiałeś się namyślić, i tylko cię wstyd od przyznania cię powstrzymuje.... Dalej Jacku, miej odwagę.... Pomyśl nad tem, że jestem stary, niepodobieństwo «ażebym mógł znowu tyle zarobić, i że moja biedna Zenaida.... No! powiedzże chłopcze, gdzie są pieniądze.
Bardzo wzburzony, rozczerwieniony, obcierał poczciwiec czoło po tym wysiłku wymowy. Doprawdy trzeba było być bardzo zatwardziałym przestępcą, ażeby się oprzeć tak rozczulającej prośbie. Sam Belizaryusz był tak wzruszony, iż zapomniał o swojej własnej katastrofie i podczas gdy Roudic mówił, on dawał uczniowi ciągle znaki, które mu się wydawały tajemniczemi, lecz które fizyonomija jego wyrażała z najkomiczniejszą przesadą, mówiąc:
— No, Jacku oddaj temu biednemu człowiekowi jego dukaty.
On rozumiał dobrze całe poświęcenie tego ojca, on kramarz, którego życie było nieustannem ukrzyżowaniem dla swoich.
Niestety! gdyby Jack miał te pieniądze, z jakąż radością oddałby je w ręce ojcu Roudicowi, którego rozpacz ściskała mu serce.
Dyrektor powstał zniecierpliwiony.
— Dość tego. Ażeby się nie wzruszyć słowami tego człowieka, trzeba mieć prawdziwie zbrodniczą duszę. Kiedy one nie wydobyły z was prawdy, to cokolwiek byśmy powiedzieli, do niczego nie doprowadzi. Idźcie na górę. Do wieczora daję wam czas do namysłu. Jeżeli wtedy nie zdecydujecie się zwrócić pieniędzy, oddam was do sądu, a tam zmuszą was do mówienia.
Jeden z nadzorców, dawny żandarm, człowiek przezorny i pewny, zbliżył się do swego zwierzchnika i rzekł mu z cicha:
— Zdaje mi się panie dyrektorze, że jeżeli pan chcesz czegokolwiek dowiedzieć się od tego dziecka, trzeba ich osobno wsadzić. Uważałem, że była chwila, w której byłby wszystko powiedział; kramarz mu zabronił, dając różne znaki.
— Masz racyę. Trzeba ich wsadzić oddzielnie.
Odosobniono ich. Jacka samego zaprowadzono do wieżowej baszty. Wychodząc, widział ogłupioną, przerażoną twarz Belizaryusza z kajdanami na rękach. Myśl o tym biedaku, również nieszczęśliwym, a jeszcze mniej od niego winnym, powiększała jego męczarnie.
Jakże dzień wydał mu się długim!
Naprzód próbował zasnąć, wsadził głowę w słomę, ażeby uniknąć rozpaczy, która go ogarniała. Lecz pomyślawszy, iż wszyscy mieli go za przestępcę, że swojem hańbiącem wczorajszem postępowaniem sam ściągnął na siebie podejrzenie, wstrząsał się gwałtownie.... Jak dowieść swojej niewinności? Pokazać list matki i przekonać, że wydane pieniądze od niej pochodzą. A jak się dowie Argenton!... Lecz brak rozwagi, który w młodych umysłach drobne stawia powody przed większemi, zmusił go do porzucenia tego zbawiennego środka. Przedstawił sobie straszną scenę w Olszynach, zapłakaną matkę.... Jakże więc się usprawiedliwić? Znużony jeszcze po wczorajszem pijaństwie, leżał na wiązce słomy, rozmyślając nad trudnościami swego uniewinnienia się. Szum, gwar pracy rozlegał się wokoło niego, zegar dzwonił po nad głową, a ciężkie jego uderzenia wydawały mu się powolnemi krokami jakiegoś mściciela.
Wybiła druga, wybiła czwarta O tym czasie rzemieślnicy wchodzili i wychodzili. Zbliża się wieczór, a do wieczora jest tylko czas dowieść niewinności. A jeśli pieniądze nie będą oddane — więzienie! Jack chciałby już w niem siedzieć! Zdawało mu się, iż tam będzie mu dobrze, zamknięty, zamurowany, w czarnym głębokim lochu, do którego nikt nie przyjdzie go badać. Zdawał się odgadywać okropne męki, jakie go czekają. Nagle usłyszał kroki na drabinie do wieżyczki. Ktoś sapie, wzdycha, uciera nos za drzwiami, zastukał grubemi palcami zwolna, ażeby nie zrobić wielkiego łoskotu. Nareszcie obrócił się klucz w zamku.
Weszła Zenaida.
— To ja.... Och! jakże tu wysoko.
Powiedziała to głosem łagodnym, swobodnym; była okropnie zapłakana, zwykle jej lśniące włosy rozczochrane, oczy czerwone i zapuchnięte, tak, iż ta udana wesołość przy śladach jej zmartwienia jeszcze bardziej je odbijała. Biedna dziewczyna uśmiechnęła się do Jacka, który patrzał na nią ze smutkiem.
— Prawda, że jestem brzydka?... To okropność.... Nigdy nie uważałam siebie za ładną. Wykrzywiam się, gdy się sobie przyglądam. Nie mam figury, ani ruchów, przytem ogromny nos, przy maleńkich oczach. A płacz mi ich nie powiększy. Ach! od wczoraj ciągle tylko płaczę jak prawdziwa Magdalena.... A mój Mangin jest taki ładny człowiek! Rzeczywiście, tylko takim posagiem wynagrodzić można moje niedostatki. Zawistni nieraz mi to mówili: „On cię bierze dla twoich pieniędzy......” Tak jak ja bym o tem nie wiedziała. Więc dobrze, moje pieniądze podobały mu się, moje pieniądze potrzebne mu były, lecz ja go kochałam. I myślałam sobie: „Kiedy zostanę jego żoną, postaram się, ażeby i on mnie kochał.....” Lecz teraz, rozumiesz mój dobry Jacku, że to nie wszystko jedno. Dla tysiąca franków pozostałych w mojej szkatułce nikt się nie obarczy podobnie brzydkiem jak ja stworzeniem. Kiedy ojciec Roudic chciał dać tylko cztery tysiące franków, Mangin powiedział, że za takie pieniądze woli zostać kawalerem. Już mi się zdaje, że go widzę, gdy przyjdzie dziś wieczór i pokręcając wąsy pożegna mnie pięknie. Och! oszczędzę mu tej przykrości; ja sama zwrócę mu słowo.... tylko.... tylko.... nim zrzeknę się swojego szczęścia, chciałam z tobą Jacku mówić.
Jack spuścił głowę. Płakał. Jakkolwiek był młodym, rozumiał, ile było poniżenia dla kobiety w szczerem przyznaniu się Zenaidy do swojej brzydoty. Przytem tak wzruszająoem było cnotliwe męztwo, zaufanie tej dzielnej dziewczyny w swoją miłość, w gospodarskie przymioty, któremi po weselu miała zwyciężyć ładnego męża, kupionego za złoto....
Widząc Jacka płaczącym, ucieszyła się.
— Ach! ja im mówiłam, że ty nie jesteś złym, że gdy zobaczysz moją grubą, brzydką twarz, całą czerwoną od wczorajszych łez, wzruszysz się i powiesz mi: „Rzeczywiście, niepotrzebnie sprawiłem tyle przykrości biednej Zenaidzie, która była tak szczęśliwa, iż wychodzi za mąż, że aż tańczyła z radości przed swoją szafą”. Prawda, wczoraj rano, kiedy wzięłam moją szkatułkę w rękę, która stała się tak lekką jak garść śniegu, zdawało mi się, że wyrwano mi serce, uczułam w piersi wielką próżnię.... Prawda, mój kochany Jacku, że oddasz mi mój posag?
— Ależ ja go niemam przysięgam ci panno Zenaido.
— Nie, nie mów mi tego. Wszak mnie się nie boisz? Nie robię ci wyrzutów. Powiedz tylko, gdzie są pieniądze. Domyślam się, że musi ich coś brakować, lecz to nic nie znaczy. Rozumiem, co to jest młodość, musi się bawić. Ach! ach! zapewnie straciłeś trochę dukatów papy Roudica. Mniejsza o to! Lecz, powiedz mi, gdzie podziałeś resztę.
— Przez litość, panno Zenaido, słuchaj mnie, ja nie ukradłem. Mylicie się. To nie ja. Ach, jak że to okropnie, że wszyscy mnie mają za występnego!
Ona, nie słuchając go, ciągnęła dalej:
— Lecz pomyśl, że on mnie nie zechce, że małżeństwo biednej Zenaidy się rozerwie.... Jack, mój przyjacielu, nie rób mi tej krzywdy. Będziesz tego kiedyś żałował. W imię matki, którą tak kochasz, w imię tej małej przyjaciółki, o której mi zawsze mówiłeś — kto wie? może z tego co będzie, gdyż nieraz dziecięca przyjaźń doprowadza do czegoś — a więc! w imię jej proszę cię. Och! Boże, jeszcze nie chcesz powiedzieć. Jakże mam cię prosić?.... Słuchaj! na kolanach ze złożonemi rękami, jak przed świętą Anną, błagam cię....
Uklękła przed siedzącym na kamieniu Jakiem, płakała szlochając, łkając, z tym wysiłkiem tęgich, zawsze zamkniętych natur, z których łzy i trudno się wydobywają. U takich ludzi rozpacz podobną jest do wybuchu, pochodzi z głębi, przeraża, pali jak lawa, wylewa się z nieznaną siłą. Zgięta w fałdach w swojej skromnej sukni, w białem nakryciu głowy, błagalnie pochylonej, Zenaida przedstawiała obraz wielkiej rozpaczy, tej niemej modlitwy, jaką można dostrzedz w kątach opustoszałych kościołów po bretońskich wsiach.
Jack, również jak ona strapiony, wziął ją za rękę, na której odbijała się nowa, gruba srebrna obrączka, i usiłował się obronić, usprawiedliwić.
Nagle powstała i odskoczyła:
— A więc będziesz ukarany!... Nikt cię nigdy nie będzie lubił, bo masz złe serce
Wybiegła z pokoju, zeszła szybko ze schodów do gabinetu dyrektora, który oczekiwał jej z Roudicem.
— I cóż?
Nie odpowiedziała, głową tylko wstrząsnęła przecząco, słowa uwięzły jej w gardle, zatkane łzami.
— No moje dziecko, nie poddawaj się zbytecznie rozpaczy. Nim się udamy do sądu, który częściej myśli o tem, ażeby ukarać winnych, niż o wynagrodzeniu krzywdy, jaką im wyrządzili, pozostaje nam jeszcze jeden środek. Roudic mnie zapewnia, że matka tego nędznika jest żoną bardzo bogatego człowieka.... Napiszę więc do nich.... Jeżeli to prawda, że są — jak słychać — porządnymi ludźmi, pani posag nie będzie stracony.
Wziął ćwiartkę papieru i pisał, czytając zarazem:
„Pani, syn wasz popełnił kradzież sześciu tysięcy franków, zaoszczędzonych przez poczciwych i pracowitych ludzi, u których mieszkał. Nie oddałem jeszcze złodzieja do sądu, mając ciągle nadzieję, że wróci przynajmniej część skradzionych pieniędzy; lecz zdaje mi się, że wszystko roztrwonił lub zgubił w hulatyce następnego dnia po spełnionym występku. W takim stanie rzeczy śledztwo jest nieuniknionem, a przynajmniej państwo będziecie zmuszeni zwrócić Roudicowi skradzioną sumę. Czekam odpowiedzi od pani; lecz dłużej nad trzy dni nie mogę zwłóczyć, gdyż i tak długo zatrzymałem tę sprawę. Jeżeli w poniedziałek nie będę miał odpowiedzi, winny oddany będzie w ręce sprawiedliwości.

Dyrektor.”

I podpisał.
— Biedni ludzie! to okropnie.... rzekł Roudic, który wobec swego zmartwienia miał jeszcze litość dla drugich. Zenaida podniosła głowę z wyrazem dzikości:
— Cóż w tem tak okropnego? Dziecko mi zabrało posag — rodzice powinni mi go oddać.
Okrucieństwo miłości i młodzieńczego wieku! Ani na chwilę nie pomyślała o rozpaczy matki na wiadomość o shańbionem dziecku. Stary Roudic przeciwnie, wzruszyła go sama myśl, że umarłby ze wstydu na podobną wiadomość.
Jakkolwiek Zenaida była blizka jego sercu, miał jednak jakąś nadzieję, że rzeczy wezmą inny obrót, że uczeń sam odda pieniądze, że może też okrutny list zaginie gdzie w drodze, nie dojdzie w przeznaczone miejsce. Ta licha ćwiartka papieru, wysłana tak daleko, zmięszana z tyloma innemi, wystawiona będzie na tyle różnych wydarzeń w drodze....
Tak, listy są lekkie i tak często giną. Lecz ten, który dyrektor napisał, który zapieczętował przy świecy, który oddał gońcowi wraz z innemi papierami, nie może być zgubionym. Bryftregier bretoński weźmie go po ciemku, w blaszane pudełko, rzuci na dno skórzanej torby, zatrzyma się z nim w jakiej karczmie przy głównym gościńcu i z pewnością o nim nie zapomni. Przebędzie Loarę i ani wiatr na lądzie, ani na morzu nie porwie go. Na kolei, zawsze pilni urzędnicy, zamkną go do płóciennego worka, który z długiego użycia już się rozlata, rzucany przy przejściu pociągu; jednakże list nie zginie.
Wpakowany zostanie w plikę innych większych papierów, będzie się prześlizgiwał, toczył, podskakiwał z ruchem wagonu i dostanie się wreszcie do Paryża, a ztamtąd, przechodząc przez wszystkie kraty, ani spalony, ani ukradziony, ani podarty, ani zgubiony, dojdzie prosto do celu i pewniej jeszcze niż każdy inny. Dlaczego? Bo donosi niepomyślną wiadomość. Tego rodzaju listy są święte; im nigdy się nic złego nie przytrafi.
Mamy dowód na tem, który przebył całą Francyę, przeszedł małą dróżkę, którą znamy w okolicy Etiolles, w blaszanem pudełku Kaźmierza, wiejskiego bryftregiera. Tego starego Kaźmierza Argenton nienawidzi, gdyż jest dla niego za zbyt leniwy, powiada, że do Olszyn daleko, a najczęściej powierza dzienniki i listy swojej żonie, która nie umie czytać i zawsze coś zagubi w drodze. Oto jeszcze jeden powód, przez który zła wiadomość może nie dojść. Lecz nie. Akurat tego dnia sam Kaźmierz spełniał służbę, i właśnie dzwoni do drzwi otoczonych winogronami, po nad któremi zardzewiałe złote litery Parva domus magna quies codzień bardziej płowieją, zniszczone od słońca i deszczu.

VII.
Osadnik do Mettray.

Nigdy willa Olszyny nie zasługiwała tak dobrze na swoją nazwę, jak tego poranku. Odosobniona pod zimowem niebem, po którem przesuwały się szare chmury, zmalała pomiędzy ogołoconemi z liści drzewami, szczelnie zamknięta przed wilgocią z ogrodu i drogi, podzielała ponure milczenie uśpionej jeszcze ziemi i próżnię powietrza. Kruki tylko, wydziobujące nasiona na sąsiednich polach, dodawały życia smutnemu krajobrazowi i roztaczały czarne swoje skrzydła po pustem miejscu.
Karolina zdejmowała suszone winogrona ze strychu wieżyczki, poeta pracował, doktór Hirsch spał, kiedy przybycie bryftregiera, jedynej rozrywki tych dobrowolnych wygnańców, zgromadziło rozproszone nudy w jednę grupę.
— Ach! list z Indret.... wykrzyknął Argenton, potem zaczął na złość czytać dzienniki pod gorączkowem spojrzeniem Karoliny, położywszy list nierozpieczętowany koło siebie, jak pies broniący kości, ażeby jej nikt nie ruszył.... Ach! wyszła książka tego.... Temu głupcowi się udało!.... Masz! wiersze Wiktora Hugo.... Więc zawsze....
Dla czego tak powoli rozwija kartki dziennika? Dla tego, że Karolina stoi za nim, niecierpliwa z płonącą od radości twarzą; dla tego, iż za każdym razem, kiedy przychodzi list z Indret, kochanka staje się matką, a ten potworny egoista wymaga, ażeby ona wyłącznie jemu jednemu była oddana. Dla tego to właśnie wysłał dziecko tak daleko. Lecz serce matki, nawet takiej, jest tego rodzaju, że im bardziej dzieci oddalone, tem bardziej je kocha, jak gdyby miłością chciała zapełnić przestrzeń i zbliżyć serca.
Od wyjazdu Jacka matka jego dręczona wyrzutami, uwielbiała go tą samą słabością, w skutek której pozwoliła go oddalić. Unikała rozmowy, i ażeby nie drażnić poety, lecz myślała o dziecku.
Argenton to odgadywał. Jego nienawiść dla dziecka wzrastała i po pierwszym liście Roudica, skarżącego się na ucznia, doznał we wzgardzie zadowolenia.
— Widzisz, nie można zrobić z niego nawet rzemieślnika.
Przekonanie to jednak mu nie wystarczało. Chciał jeszcze bardziej upokorzyć, poniżyć Jacka. Tym razem uszczęśliwi się. Po pierwszych przeczytanych w liście z Indret wyrazach, gdyż w końcu zdecydował się go otworzyć, zbladł ze wzruszenia, oczy zapłonęły mu złośliwym tryumfem.
— Byłem tego pewny!
Wreszcie co do postawionego żądania zwrotu sumy wybełkotał mnóstwo wymysłów i z miną rozdzierającą serce podał list Karolinie.
Po tylu innych, jakiż to był okropny dla niej cios! Zraniona w swojej macierzyńskiej dumie wobec poety, zraniona w swojej czułości, biedna doznała tem straszniejszych wyrzutów sumienia.
— To twoja wina — wołał na nią ten ostry głos, który jest wyższym po nad wszelkie sofizmata i rozumowania ludzkie.... to twoja wina. Dla czego opuściłaś go?
Teraz trzeba go ratować, ratować wszelkiemi sposobami. Lecz cóż zrobić? Zkąd wziąść pieniędzy? Ona ich nie miała. Kilka tysięcy franków za sprzedane ruchomości, za wypadkowe gniazdo ozdobione bogactwem i drobiazgami, prędko się rozbiegły. „Dobry przyjaciel” na odjezdnem chciał jej dać prezent na pamiątkę; lecz odmówiła przez dumę dla Argentona. Nic więc nie miała. Zaledwie kilka klejnocików, które mogły stanowić zaledwie część żądanej sumy. Nie pomyślała nawet prosić poety. Zbyt dobrze go znała. Naprzód nienawidził dziecka; a przytem był skąpy. Jak prawdziwy Auvergne’ak lubił grosze, uczuwał chłopski szacunek dla umieszczonych u notaryusza pieniędzy. Zresztą, nie był bardzo bogaty, Olszyny kosztowały dużo, opłata od dochodów znaczna. Pomimo nudów osamotnienia, przez oszczędność przepędzali tu zimę; tym sposobem spodziewali się wynagrodzić roztrwonione pieniądze w lecie, koszta przybywania gości, podtrzymujących przy kłopotach literackich „umysłowe otoczenie”, drogo opłacane.
Och! nie, poety Karolina prosić nie myślała. Jemu wszakże tak się zdawało, i zawczasu przybrał lodowaty wyraz twarzy człowieka, który widzi, że będą od niego żądać pieniędzy.
— Mówiłem zawsze, że to dziecko ma złe skłonności — rzekł, zostawiwszy jej czas do przeczytania listu.
Ona nic nie odpowiadała; może nawet nie słyszała, zajęta jedną myślą: „Muszę dostać pieniędzy przed trzema dniami, bo inaczej moje dziecko pójdzie do więzienia”.
On ciągnął dalej:
— Jakiż to wstyd dla mnie wobec moich przyjaciół, że im poleciłem takiego potwora!... Mam naukę za moją dobroć.... Wdałem się w ładną sprawę.
Matka rozmyślała.
— Muszę mieć te pieniądze przed trzema dniami, ażeby moje dziecko nie poszło do więzienia.
Śledził ją, odgadywał; a zapobiegając, żeby od niego nie żądała, zauważył:
— Trzeba powiedzieć, że nie mamy środków dla uniknienia tej niesławy, dla wyratowania tego nieszczęsnego od kary.... Nie jesteśmy bogaci.
— Och! gdybyś ty chciał — rzekła spuszczając głowę.
Myślał, że to już żądanie pieniędzy; to go rozgniewało.
— A tak, gdybym chciał! Spodziewałem się tego.... Wszak wiesz najlepiej, ile się tu wydaje, ile kłopotów mnie otacza. Czy nie dosyć, że tego łotra przez dwa lata utrzymywałem? Mam jeszcze opłacać jego kradzież? Sześć tysięcy franków! Zkądże je wezmę?
— Och! wiem.... ależ ja nie myślałam o tobie.
— Nie o mnie! O kimże więc?
Zmięszana, ze spuszczoną głową, wymieniła człowieka, z którym tak długo żyła „dobrego przyjaciela” Jacka, tego którego ona nazywała „starym przyjacielem”. Nazwisko to wymówiła ze drżeniem, oczekując wybuchu zazdrości ze strony poety na to wspomnienie. Nie. Usłyszawszy o „dobrym przyjacielu”, zaczerwienił się tylko trochę. I on także o nim myślał.
A wreszcie, dawny protektor Idy, jak i dziecko, stanowił część przeszłości Karoliny, tej tajemnicy o którą poeta przez dumę nigdy nie pytał, o której nawet udawał, że nie wie, podobnie jak historycy z czasów Restauracyi, którzy przemilczali o Rzeczypospolitej i panowaniu Bonapartego, przeskakiwali w swoich książkach te okresy, jak gdyby one nigdy nie istniały. Myślał więc sobie: „To nie z moich czasów.... Niech sobie sami załatwią!” — ucieszony, iż tak tanim kosztem pozbył się kłopotu. Nie zdradził jednak spokoju, przeciwnie, przybrał postawę rozjątrzoną:
— Duma moja nie mało już zrobiła poświęceń dla miłości. Może więc jeszcze i to zrobić.
— Ach! dziękuję, dziękuję ci... Jaki ty jesteś dobry!
Zaczęli rozmawiać o pożyczce z cicha, ażeby ich nie słyszał doktór Hirsch, który włóczył się po domu.
Szczególna to była rozmowa, zgłoskowa, przerywana, drażliwa, on okazywał wielki wstręt, ona delikatną zwięzłość. Mówili nieosobiście. Zapewnienie będzie odmówionem.... Nigdy niczego nie odmawiano.... Jak na nieszczęście ów nieosobisty człowiek mieszkał w okolicach Touraine, cóż tu zrobić? Wysłać list — to potrwa dwa dni; drugie tyle potrzeba na odpowiedź.
— A gdybym ja sama pojechała.... odważyła się nagle powiedzieć Karolina, przerażona swoją śmiałością. On odpowiedział spokojnie:
— Dobrze. Jedziemy.
— Jakto, ty chcesz także jechać do Tours?... I do Indret także; gdyż to jest po drodze i zaraz zawieźlibyśmy pieniądze?
— I do Indret.
— Jaki ty jesteś dobry, jaki dobry!... powtarzała biedna, ogłupiona, całując go po rękach.
Co prawda, obawiał się nieco puścić ją samą do Tours. Nie znając dobrze jej historyi, wiedział, że tam mieszkała i była szczęśliwa. A jeśli nie wróci!... Taka słaba, taka zmienna. Na widok swojego „starego przyjaciela”, tego zbytku, który porzuciła, pod wpływem dziecka, które ujrzy, ulegnie wspomnieniem przeszłości, zechce oswobodzić się od tyranii, którą poeta sam uważał za ciężką i przykrą do zniesienia.
On już nie mógł się bez niej obejść. Jego próżny egoizm, wiara w swoją słabość, wszystko to potrzebowało ślepego jej przywiązania, ciągłych starań i dobrego, rozweselającego humoru. Zresztą, nie miał nic przeciw temu, ażeby się trochę przejechać, oderwać się od tego okropnego, lirycznego dramatu, nad którym od tak dawna stękał bezustannie i bezużytecznie.
Rozumie się, ubarwiał swoje obawy i potrzebę rozrywki pozorami rycerskości, zapewniał Karolinę, że jej nie opuści ani w smutku ani w szczęściu; kochanka była mu wdzięczna i oczarowana śród strapienia matki. Przygotowania do podróży usypiały w słabej duszy biednej istoty śmiertelny cios, jaki ją przed chwilą uderzył. Jak wieśniaczki, które, pogrzebawszy męża, sprawiają sobie wielką stypę i wśród gospodarskich zajęć zapominają o wczorajszem szlochaniu, Karolina, pakując walizy, wydając rozmaite rozporządzenia matce Archambauld, zapominała prawie o rozdzierającym celu swej podróży. Przy obiedzie Argenton powiedział doktorowi:
— Musimy odjechać. Malec narobił głupstw, dużych głupstw. Pojedziemy do Indret. Pilnuj tu domu w naszej nieobecności.
Doktór nie wymagał objaśnień. Nie zdziwiło go to bynajmniej, że dziecko narobiło głupstw, i dowiódł, że dobrym był pasorzytem, wykrzyknąwszy jak Argenton.
— Byłem tego pewny.
Wyjechali pospiesznym pociągiem nocnym i przybyli do Tours z rana. „Stary przyjaciel” dawnej Idy de Barancy mieszkał w okolicy miasta, w jednym z pięknych pałacyków, dominujących nad Loarą, powabnych, ocienionych, spuszczających swoje lasy aż do rzeki, a wieżyczkami sięgających do krańców widnokręgu. „Pan hrabia”, jak go niegdyś nazywała służba Idy, był bezdzietnym wdowcem, bardzo dobrym i światowym człowiekiem. Pomimo, że został nagle porzuconym, zachował najlepsze wspomnienie o wesołej i gadatliwej kobiecie, która przez pewien czas uprzyjemniała mu jego samotność. To też na bilecik Karoliny odpowiedział, że jest gotów ją przyjąć.
Najęli powóz w hotelu i wyjechawszy z miasta, udali się pięknym nadbrzeżnym gościńcem. Karolina była cokolwiek zaniepokojona zapamiętałością poety w towarzyszeniu jej. Myślała:
— Czy on ze mną wejdzie?
Pomimo nieznajomości zwyczajów, czuła, że to jest niepodobieństwem. Jadąc, myślała o tem, zachwycała się cudowną miejscowością, gdzie przepędziła kilka lat swojego tułackiego życia, gdzie tak często przechadzała się ze swoim małym Jackiem, pięknym, wystrojonym blondynkiem, teraz przybranym w bluzę rzemieślniczą, którą może zamieni na kaftan domu poprawy.
Argenton, siedząc obok, z ukosa patrzał na nią i przygryzał z wściekłością wąsy. Dziwnie była piękną tego poranku; nieco blada od wzruszenia po złej wiadomości, znużona podróżą i zakłopotana obecną wizytą — wszystko to, w połączeniu z czarnem ubraniem, dodawało zalotności jej świeżej twarzy. Piękność jej nabrała dystynkcyi, oddawna zapomnianej przez gospodynię i dozorującą chorego w Olszynach. Pontyfikalny Argenton był wzburzony, niespokojny, bardzo nieszczęśliwy. Nie odzywała się w nim zazdrość Otella, która wprawia w szał i zabija, lecz zakłopotanie, które odbiera siły, czyni niezręcznym i ogłupia. Zaczął sobie wyrzucać, że jej towarzyszy, czuł się oszołomionym, zakłopotanym oryginalną rolą, jaką odgrywał. Najbardziej wszakże gniewało go to, że pozwolił jej jechać.
Widok pałacu ostatecznie go zmięszał. Kiedy Karolina powiedziała: „Tam!” kiedy ujrzał pomiędzy drzwiami ozdoby, cacka z czasów Odrodzenia, taras, zwodzone mosty na rzece, latem ocienionej i zakrytej, lecz osłoniętej w tej porze roku, kiedy zamarzły krajobraz lekko się cieniował zielonością — wtedy wyrzucał sobie nierozwagę, głupotę i nieroztropność. Niewątpliwie, gdy ona tam wejdzie, już nie zechce wyjść.
Nie wiedział, do jakiego stopnia usadowił się w tej sercu kobiety, nie wiedział, że wszystkie skarby świata nie mogłyby jej skusić do porzucenia go.
— Czy on nie wysiądzie? zapytywała Karolina sama siebie, coraz bardziej zaniepokojona. Nakoniec, wjeżdżając w aleję, kazał stanąć:
— Będę na ciebie czekał na dole, przy drodze. Nie siedź tam długo — dodał z rozdzierającem sercem i podłym uśmieszkiem.
— Ach! nie, nie, mój drogi, nie obawiaj się....
Powóz już był daleko, prawie przy kracie, a on jeszcze patrzał za nim. W pięć minut oparty o ogrodzenie parku, czekając, ujrzał swoją kochankę, idącą pod rękę z wysokim, szczupłym, wytwornym mężczyzną, trzymającym się jeszcze prosto, lecz którego sztywny chód zdradzał wiek podeszły. Kiedy ta para znikła, Argenton doznał wrażenia niezmiernej próżni. Widok skręcającej w aleję sukni Karoliny wydał mu się ironią, zgrozą, jak gdyby ktoś zdaleka w twarz go uderzył.
Wtedy rozpoczęły się dla niego okropne męczarnie..... Co oni tam z sobą rozmawiają?... Czy ją kiedy ujrzy?... I to ten szkaradny smarkacz sprawił mu te upokarzające udręczenia!
Usiadł na wydeptanym schodzie u drzwi, wiodących do zbytkownego parku, w którym Karolina znikła. Oczekiwał jej gorączkowo, ciągle zwrócony do kraty, patrzał w dziedziniec na stojący powóz, na nieruchomego furmana, otulonego w długi płaszcz. W około niego roztaczał się uroczy krajobraz, mogący ukoić najprzykrzejsze wzburzenie. Wzgórza okryte bogatemi winnicami, pagórki zarosłe drzewami, pastwiska obsadzone wierzbami, poprzerzynane strumykami; gdzieniegdzie ruiny z czasów Ludwika XI, kilka ładnych pałaców, które tak liczne stoją nad brzegami Loary, a na frontonach ich wiją się salamandry, okręcając wycięte litery.
W tej bezczynnej samotności i oczekiwaniu, kiedy wszystko jest dobrem dla utkwienia błądzącej myśli, Argenton zwrócił uwagę na gromadę ludzi pracujących w małej dolinie, która roztaczała się u jego stóp. Kopali kanał dla ścieku wody. Zbliżywszy się o kilka kroków, ażeby lepiej widzieć, spostrzegł, iż ci ludzie ubrani byli w niebieskie bluzy, w spodnie z dużemi pasami, a chociaż zdaleka wyglądali na wieśniaków, były to dzieci, które tworzyły pułk pod rozkazami jakiegoś nadzorcy, pół chłopa, pół pana, który rozkazywał jak mają kopać i wyznaczał brzegi strumienia.
Nadewszystko raziło to, że pracę tę spełniali tak młodzi robotnicy w głębokiem milczeniu. Nie mówili ani słowa, nie wydali ani jednego okrzyku, nie okazywali nawet tych przyśpieszonych ruchów, jakie dostrzedz można w ludziach, którzy czują i próbują swoich sił.
— Prościej.... Nie tak prędko.... wołał nadzórca. Twarze potem zalane schylały się ku ziemi; a gdy się na chwilę podnosiły, ażeby odetchnąć, widać było wązkie czoła, spiczaste czaszki, głowy noszące na sobie ślady usychania, niszczenia lub pomięszania. Z pewnością dzieci te nie były wychowane w swobodzie natury. Po większej części wybladłe, z czerwonemi lub przymrużonemi oczami, wykazywały one nędze miast, zaduszone powietrze biednych cyrkułów i niezdrowych domów.
— Co to za dzieci? zapytał poeta.
— A! pan nie tutejszy?.... To są osadnicy z Mettray.... Kolonia jest tutaj blizko.
I nadzorca pokazał Argentonowi rząd białych, nowych domów naprzeciwko wzgórza. Poeta wiedział z nazwiska o sławnym zakładzie karnym; lecz nie znał reguł, ani warunków przyjęcia. Zaczął więc wypytywać się tego człowieka, mówiąc, że wiążą go ścisłe stosunki z rodziną, którą jedyny syn pogrążył w smutku.
— Przyślijcie go państwo do nas, jak wyjdzie z więzienia.
— Ale, rzekł Argenton z pewnym odcieniem żalu, kiedy zdaje się, że on do więzienia nie pójdzie. Rodzice mogą tego uniknąć, zwróciwszy pieniądze....
— W takim razie nie możemy go przyjąć. Przyjmujemy tylko małoletnich przestępców, wypuszczonych z więzienia. Mamy także zakład dodatkowy, Dom rodzicielski, który jest zastosowaniem systematu celkowego do młodzieży.
— Naprawdę?.... systematu celkowego?
— Który doskonale działa na najgorsze natury... Zresztą mam tu kilka broszur. Może pan chcesz się z niemi obznajmić?
Argenton wziął je, dał cóś pieniędzy dla małoletnich przestępców i wrócił na drogę obładowany książkami. Zamkowa krata zamykała się. Powóz wjeżdżał w aleję.
Przecież!....
Karolina, wesoła, szczęśliwa, z błyszczącemi oczami, spieszyła do swojego poety.
— Wsiadaj prędzej — rzekła doń.
A ująwszy go pod rękę, cała drżąca z radości, dodała:
— Powiodło mi się.
— Ach!
— Nad wszelkie spodziewanie.
Poeta powtórzył oschle, obojętnie swoje „ach!” potem zaczął przewracać kartki broszury z największem zajęciem, jakby chciał przekonać, że reszta nic go nie obchodzi. Przed chwilą nie był taki dumny, kiedy gryzł paznokcie, czatując przy zamkniętej kracie; lecz teraz, kiedy ona przytulała się do niego taka poddana mu i uległa, nie było się o co kłopotać. Karolina, widząc jego milczenie, zamilkła także, myślała, że jest zraniony w swojej zazdrosnej dumie. On pierwszy przerwał milczenie:
— A więc, powiodło ci się?
— Najzupełniej, mój przyjacielu.... Miano zamiar zrobić prezent Jackowi, kiedy dojdzie do pełnoletności; gdy będzie człowiekiem, ażeby miał na zagospodarowanie. Podarunek ten składa się z dziesięciu tysięcy franków. Zaraz mi je oddano. Sześć tysięcy na zapłacenie; a cztery tysiące franków powiedziano mi, ażeby je umieścić gdzie dla dziecka.
— Użytek z tych pieniędzy już obmyślany.... Trzeba zapłacić za niego przez dwa lub trzy lata zamknięcie w Mettray, w Domu rodzicielskim. Tam może zdołają ze złodzieja zrobić porządnego człowieka.
Karolina drgnęła na wyraz złodziej, który ją przywrócił do rzeczywistości. Wiadomo, że w tym biednym małym mózgu minione wrażenia zacierały się w jednej sekundzie, nie pozostawiając po sobie żadnego duchowego śladu.
Opuściła głowę:
— Gotowa jestem wszystko zrobić, co tylko chcesz — rzekła....
Taki byłeś dobry, taki wspaniałomyślny! Nigdy tego nie zapomnę.
Pod dużemi wąsami po ustach poety przebiegł uśmiech zadowolenia i dumy. Był teraz więcej niż kiedykolwiek panem. Skorzystał z tego, ażeby wystąpić z długą rozprawą. Karolinie można było wiele zarzucić. Jej słabość macierzyńska dużo się przyczyniła do tego, co się stało.. Tak popsute jak jej dziecko, zostawione zawsze swym złym skłonnościom, musiało stać się niegodziwem. Od tej chwili potrzeba męzkiej ręki, ażeby przeprowadziła tego upornego konia. Niech jemu powierzą, podejmie się zaprowadzić go na dobrą drogę.
Powtórzył dwa lub trzy razy:
— Zabiję go, albo poskromię.
Ona nic nie odpowiadała. Radosna myśl, że dziecko nie pójdzie do więzienia, zapanowała nad innemi. Zaraz postanowili, że pojadą wieczór wprost do Indret. Tylko, żeby ona uniknęła bolesnego poniżenia, umówili się, że zostanie w Basse-Indret. Sam Argenton odwiezie pieniądze i winnego w tej chwili dostawi do kolonii. Już mówił po prostu „kolonia”; i zawczasu widział Jacka w niebieskim bawełnianym kaftanie razem z nieszczęśliwymi przestępcami, którzy po części są ofiarami rodzicielskich wad i zbrodni, którzy od najmłodszego wieku zaciągają się do szeregu wielkiej armii potępionych.
Było to w niedzielę. Wysiadłszy z wagonu na dużej fabrycznej stacyi w Basse-Indret, zajęli najpiękniejszy pokój w oberży przy gościńcu, gdyż w całej miejscowości nie było hotelu dla podróżnych. Podczas gdy Argenton poszedł wypełnić obowiązek sędziego, Karolina pozostała sama w brudnym pokoju, do którego dochodziły krzyki, śmiechy, hałasy pijaków, śpiewy przeciągłe i smutne na tę nutę gorzkich żalów, jaką odznaczają się melodye bretońskie, melancholijne jak morze lub dzika przestrzeń stepów. Mięszały się z niemi piosenki marynarzów, trochę żywsze, więcej rozpasane, lecz również smutne. Pospolita karczemna wrzawa, jednostajność drobnego deszczu, który bił w szyby bez przerwy, wszystko to sprawiało na kobiecie wrażenie wygnania, na które skazywano jej dziecko. Jakkolwiek winny, zawsze to był jej syn, jej Jack; a czując się tak blizko niego, przypomniała sobie szczęśliwe lata, które razem przeżyli.
Po co ona go opuściła?
Przypominała sobie, jak był dzieckiem, uroczy i delikatny, pełen rozumu i czuły, a na myśl, iż teraz ukaże jej się rzemieślnik, złodziej i że to będzie jej syn, nieokreślone wyrzuty, które ją dręczyły przez dwa lata, przybrały postać i stanęły przed nią. Do tego doprowadziła go swoim słabym charakterem! Gdyby był został przy niej, gdyby go nie rzucono w zepsucie fabryczne, gdyby go była oddała do kolegium z dziećmi jego wieku, nie byłby został złodziejem. Ach! przepowiednia Rivala aż nadto się spełniła. Ujrzy go upadłym, spodlonym.
Pospolitość rzemieślniczej niedzieli, której nieprzyjemna woń i zgiełk ją otaczały, potęgowała jeszcze wyrzuty. W takich warunkach Jack żył od dwu lat!.... Cały wstręt tej powierzchownej natury, niezdolnej odczuć żadnego, choć cokolwiek skomplikowanego zadania, życia okupionego kosztem ręcznych trudów, oburzył się na taką myśl. Chcąc rozerwać smutek, wzięła program „kolonii”, rozłożony przed nią. Wyrazy przejęły ją dreszczem: „Dom rodzicielski. Zakład karny. System postępowania jest oparty na zupełnem odosobnieniu. Dzieci umieszczone są w celach, nigdy nie widują się z sobą, nawet w kaplicy“. Ze ściśnionem sercem zamknęła książkę i stanęła przy oknie, oczekując powrotu poety, przybycia dziecka, z utkwionemi oczami w kawałeczek Loary, który widziała przez kończącą się uliczkę, wzburzonej jak morze i obryzganej spadającą wodą.
Przez ten czas Argenton poszedł spełnić swoją misyę, zadowolony, iż on sam ją spełni. Za żadne skarby nie dałby się zastąpić. On, co tak lubił pozować, miał tu właśnie do tego najlepszą sposobność. Naprzód przygotował mowę do przestępcy, spodziewając się od niego tłomaczenia na kolanach w gabinecie dyrektora. Na teraz wszystkie obmyślane pozy streszczały się w majestatycznem trzymaniu głowy. Z miną poważną i odpowiednią do okoliczności, ubrany ciemno, w czarnych rękawiczkach, trzymając wysoko i silnie parasol, przechodził przez ulicę Indret, w tej porze pustą z powodu niepogody i nieszporów.
Jakaś stara kobieta wskazała mu dom Roudica. Przeszedł około fabryki, cichej, spoczywającej z rozkoszą, chłodzącej swoje zadymione i zczerniałe dachy. Lecz doszedłszy do wskazanego domu, stanął, wahając się, czy się nie mylił. Ze wszystkich domów koszarowej ulicy ten był najwięcej ożywiony i najweselszy. Z otwartych na dole okien dolatywał radosny odgłos bretońskich śpiewek, wieśniacze, ciężkie tupania po podłodze, jakby kto na klepisku młócił. Tańczono „po muzyce ust”, jak mówią Bretończycy, a tańczono z tym zapałem, jaki głos nadaje rytmowi i mierze.
— Ależ to niepodobieństwo.... Chyba nie tutaj.... mówił do siebie Argenton, przygotowany zastać dom pogrążony w smutku, do którego wchodzi jako odkupiciel.
Nagle wykrzyknięto:
— Dalej, Zenaido.
I inne głosy powtórzyły z hukiem:
— Tak, tak....
Zenaida! Wszak to imię córki Roudica. Ci ludzie wesoło znoszą swoje nieszczęście! Gdy się poeta waha, silny głos kobiecy zaczyna śpiewać, a chór mężczyzn mu wtóruje. Wir biało ubranych głów przesunął się przez okno z szelestem płóciennych spódnic i oddychaniem zasapanych głosów.
— Dalej, wachmistrzu.... Dalej Jacku.... krzyczano.
Tego już było za nadto!.... Zaciekawiony poeta, popchnął drzwi i śród wzniesionego szalonym tańcem kurzu pierwszą osobą, którą spostrzegł, był Jack, złodziej, przyszły osadnik, wyskakujący z sześcioma czy ośmioma dziewczętami, między któremi otyła, wesoła i czerwona, ciągnęła z całej siły do ożywionego koła ładnego wachmistrza komory. Przyparty do ściany, ścigany po wszystkich kątach, dzielny jakiś mężczyzna o siwych włosach, uszczęśliwiony, rozweselony, zadowolony z całej zabawy, starał się, ażeby w niej brała udział wysoka, blada, smutno uśmiechająca się młoda kobieta.
Cóż to się stało?
Posłuchajcie:
Na drugi dzień po uwiadomieniu matki Jacka, do dyrektora w Indret weszła wzruszona, wzburzona pani Roudic. Nie zwracając uwagi na chłodne przyjęcie, gdyż wstyd od dawna przyzwyczaił ją do niemej pogardy uczciwych ludzi, nie chciała usiąść na podanem krześle, a wyprostowawszy się, z zadziwiającą pewnością siebie, rzekła:
— Przychodzę powiedzieć panu, że uczeń jest niewinny. To nie on ukradł posag mojej pasierbicy.
Dyrektor podskoczył na fotelu:
— Jednakże są tego dowody.
— Jakie dowody? Najważniejszem jest to, że mego męża nie było, że Jack sam pozostał z nami w domu. Ten właśnie dowód przyszłam obalić. Tej nocy u nas oprócz Jacka był inny mężczyzna.
— Mężczyzna! Nantais?
— Tak Nantais.... odrzekła.
Och! jakże była blada.
— A więc to Nantais wziął pieniądze?
Czy na tej martwej twarzy znać było bodaj chwilowe wahanie? W każdym razie odpowiedź jej była stanowczą i spokojną.
— Nie, Nantais nie wziął pieniędzy.... lecz wzięłam je ja i jemu dałam.
— Nieszczęśliwa kobieto!
— Ach! tak, bardzo nieszczęśliwa. Powiedział mi, że tylko na dwa dni; czekałam przez ten cały czas, wobec rozpaczy męża, łez Zenaidy, wobec okropnej obawy, ażeby nie ukarano niewinnego.... Jakąż to było dla mnie męczarnią!... Nie miałam żadnej wiadomości. Wtedy napisałam: Jeżeli jutro do godziny jedenastej nic nie odbiorę, oskarżę siebie i ciebie.... I oto jestem.
— Tak, jesteś pani, przyszłaś!... Lecz cóż mam zrobić?
— Chcę, ażebyś pan aresztował prawdziwie winnych, których pan teraz znasz.
— Lecz mąż pani?.... On umrze z tej podwójnej hańby.
— A ja! rzekła z gorzką dumą. Daleko łatwiej umrzeć. To, co ja robię, jest o wiele boleśniejszem — wierz mi pan!
W dzikiem uniesieniu mówiła o śmierci. Patrzała na nią, przywoływała ją z takim szałem, z jakim nigdy nie patrzyła i nie przywoływała swego kochanka.
— Gdyby śmierć pani mogła poprawić sprawę — rzekł dyrektor z powagą — gdyby mogła wrócić posag biednej dziewczynie, rozumiałbym, dla czego chcesz pani umrzeć.... Lecz tutaj samobójstwo panią jedną może wyciągnąć z biedy. Położenie rzeczy zostanie to samo, owszem pogorszyłoby się tylko i zaciemniło.
— Cóż tedy zrobić? rzekła pognębiona. W swojej niepewności stawała się znowu dawną Klarą, jej długie wątłe ciało ugięło się w zbyt silnej dla niej walce.
— Przedewszystkiem trzeba wyratować, co można z tych pieniędzy. Może jeszcze wszystkich nie wydał.
Klara wstrząsnęła głową. Ona dobrze znała okropnego gracza. Wiedziała, jak porwał pieniądze, że prawie stąpał po niej, ażeby dostać się do szkatułki, i że musiał przegrać aż do ostatniego su.
Dyrektor zadzwonił. Zszedł dozorca, dawny żandarm, główny nieprzyjaciel Belizaryusza.
— Pojedziesz do Saint-Nazaire — rzekł zwierzchnik. Powiesz Nantaisowi, żeby tu zaraz przyjechał. Dla pewności nawet poczekaj na niego.
Panie dyrektorze, Nantais jest w Indret. Tylko co go widziałem, jak wychodził od pani Roudic. Zapewnie jest jeszcze niedaleko.
— A no to dobrze.... Co prędzej poszukaj go i przyprowadź. Przedewszystkiem nic mu nie mów, żeś widział panią Roudic w moim gabinecie.... Niech się niczego nie domyśla....
— Rozumiem.... rzekł mrugnąwszy okiem przezorny dozorca, chociaż wcale nie wiedział, o co idzie.
Odwrócił się i wyszedł.
Po jego odejściu zapanowało milczenie. Oparta o róg biurka Klara, dumała niema i dzika. Gwar fabrycznej pracy, gwizdania pary, to błagalne to groźne skargi, wtórowały burzy, jaka się odbywała w jej duszy. Nareszcie drzwi otworzyły się żywo.
— Pan dyrektor mnie przywoływał — rzekł Nantais wesołym głosem.
Obecność Klary, jej bladość, surowe oblicze dyrektora....
Zrozumiał wszystko.
Dotrzymała więc słowa.
Na tej twardej i brutalnej twarzy na chwilę okazało się wzburzenie jakiegoś dzikiego obłędu, obłędu człowieka, schwytanego w zasadzkę, który zabija, ażeby z niej się wydobyć, i kręci się nie znajdując wyjścia. Wreszcie jednak zachwiał się pod ciężarem wewnętrznej walki i ukląkł przy biórku.
— Przebaczcie — wyszeptał.
Dyrektor gestem kazał mu powstać:
— Uwolnij nas od swoich próśb i łez. My to wszystko znamy. Przystąpmy do rzeczy.... Ta kobieta okradła męża i córkę dla ciebie. Przyrzekłeś jej odnieść pieniądze za dwa dni? Gdzie one są?
Nantais spojrzał obłąkanym wzrokiem wdzięczności na swoją kochankę, która go wyratowała kłamstwem; lecz Klara nie patrzyła na niego. Zbyt dobrze go widziała w ową noc występku.
— Gdzie są pieniądze? powtórzył dyrektor.
— Oto są!... Odniosłem je.
Rzeczywiście je odniósł, lecz nie zastawszy Klary w domu, jeszcze prędzej je zabrał, ażeby na nowo spróbować szczęścia w grze. Był prawdziwym graczem.
Dyrektor wziął bilety złożone na stole:
— Wszystkie?
— Brak osiemset franków.... rzekł Nantais wahając się.
— Ach! tak, pojmuję. Odłożone na wieczorną stawkę.
— Przysięgam, że nie. Przegrałem, ale oddam.
— Niepotrzeba. Nie wymagam więcej. Osiemset franków, których brakuje, ja dołożę. Niechcę, ażeby to dziecko straciło nawet su ze swego posagu. Teraz rzecz chodzi o to, jak wytłomaczyć Roudicowi zniknięcie i odnalezienie pieniędzy. Siadaj i pisz.
Pomyślał chwilę, podczas gdy Nantais siadał do biórka i brał pióro. Klara podniosła głowę. Czekała. Ten list stanowił dla niej śmierć lub życie.
— Pisz: „Panie dyrektorze, w chwili szału wziąłem sześć tysięcy franków z szafy u Roudiców....”
Nantais zrobił gest zaprzeczenia, lecz bał się Klary, dozwolił więc sprostować fakt w całej jego logicznej, srogiej prawdzie.
„U Roudiców....” — rzekł, powtarzając ostatni wyraz. Dyrektor ciągnął dalej:
„....Oto są pieniądze.... Nie mogę ich zatrzymać. One mnie palą.... Uwolnij pan nieszczęśliwych, na których ściągnąłem podejrzenie i proś mojego wuja, ażeby mi przebaczył. Powiedz mu pan, że opuszczam fabrykę i wyjeżdżam, nie śmiejąc go pożegnać. Wtedy dopiero wrócę, kiedy pracą i pokutą odzyskam prawa uciśnięcia ręki uczciwego człowieka......” Teraz data.... i podpis....
A widząc jego wahanie, zawołał:
— Strzeż się! Uprzedzam cię, jeżeli nie podpiszesz, w tej chwili każę aresztować tę kobietę....
Nantais, nic nie mówiąc, podpisał. Dyrektor wstał.
— Teraz możesz odjechać!.... Jedź do Guerigny, jeżeli chcesz, i staraj się dobrze prowadzić. W każdym razie pamiętaj, że jeżeli się dowiem, iż włóczysz się około Indret, żandarmi cię złapią, jako złodzieja. List twój upoważni ich do tego.
Nantais lekko się skłonił a odchodząc spojrzał na Klarę. Lecz urok już nie działał. Ona spokojnie odwróciła głowę, silnie postanowiła więcej go nie widzieć i zachować w wyrzutach swego sumienia okropny obraz podłego złodzieja, jaki jej się przedstawił owej nocy. Kiedy odszedł, pani Roudic zbliżyła się do dyrektora, złożywszy ręce z wyrazem wdzięczności.
— Nie dziękuj mi pani. Zrobiłem to dla męża, ażeby oszczędzić temu uczciwemu człowiekowi jednej z najstraszniejszych męczarni.
— Ja też panu dziękuję za mojego męża.... Ja o nim myślę i poświęcenie, jakie dla niego zrobiłam, jest tego dowodem.
— Jakie poświęcenie?
— To, żeby żyć, kiedy umrzeć, zasnąć na zawsze byłoby tak dobrze.... Wszystko już obmyśliłam. Niech to będzie dla Roudica! Tak potrzebuję spokoju, jestem taka znużona.
I rzeczywiście cudowna siła, która ją utrzymywała podczas tego przyjęcia, ustała. Wrodzona odrętwiałość powróciła w takiem osłabieniu całej istoty, biedna kobieta wydawała się tak pognębioną, wycieńczoną, odchodziła tak pochylona, że aż dyrektor, obawiając się wypadku, rzekł do niej łagodnie:
— Ależ pani, trzeba mieć odwagę. Pomyśl, jak okropne zmartwienie sprawi ten list Roudicowi, będzie to dla niego straszny cios. Nie można go obciążać innem, daleko większem, nienaprawionem nieszczęściem.
— Prawda i ja tak myślę — powiedziała i wyszła pomału.
I rzeczywiście Roudic był prawdziwie zrozpaczony, dowiedziawszy się od dyrektora o postępku siostrzeńca. Tylko radość Zenaidy z odnalezienia posagu, widok jak skakała ze swoją szkatułką, złagodził nieco w sercu dzielnego człowieka bolesne zdziwienie, jakiego doznają uczciwe natury wobec hańby i niewdzięczności. Pierwszemi jego słowami było: „Tak go moja żona lubiła!” A ci, co słyszeli, gdy to mówił, rumienili się za tę straszną jego naiwność.
A Aztek? Ach! i dla biednego Azteka nadszedł dzień chwały. Na drzwiach wszystkich warsztatów z rozkazu dyrektora umieszczono ogłoszenia o jego niewinności. Otoczono go, częstowano, a można sobie wyobrazić, jak go Roudicowie przepraszali, jak chcieli mu wynagrodzić krzywdę i zapewniali o swojej przyjaźni. Jednej rzeczy tylko brakowało do szczęścia Jacka: Belizaryusza!
Zaledwie otworzono więzienie i powiedziano mu: „Jesteś wolnym....” kramarz odszedł, o nic nie zapytawszy. Wszystko wydało mu się tak dziwnem, obawa, ażeby go znów nie schwytano, pchała go tak silnie, że myślał tylko o ucieczce, o tem, ażeby zemknąć jaknajprędzej, o ile na to pozwalały jego słabe nogi.
Nagłe jego zniknięcie zmartwiło Jacka. Chciał się wytłomaczyć przed tym nieszczęśliwym, który znosił za niego męki, przez dwa dni był więziony i prawie zrujnowany utratą swojego towaru. Nadewszystko to go dręczyło, że Belizaryusz odszedł z przekonaniem o jego winie, a nie było czasu wyprowadzić go z tego błędu. Myśl, że ten biedny włóczęga będzie go miał za złodzieja, gasiła mu całą jego radość.
Pomimo tego jadł z apetytem śniadanie na weselu wachmistrza i Zenaidy i tańczył wraz z innymi (po muzyce ust) — kiedy wszedł Argenton. Majestatyczny i Ubrany w czarne rękawiczki poeta sprawił zjawieniem się swojem takie wrażenie na weselem towarzystwie, jak jastrząb wpadający na stado jaskółek. Kiedy mina ułoży się stosownie do okoliczności, trudno ją natychmiast zmienić. Przekonało o tem zachowanie się Argentona. Daremnie mu mówiono, że pieniądze się znalazły, że Jack jest niewinny, że jadąc do Indret, zminął się z drugim listem dyrektora, objaśniającym złe, jakie sprawił pierwszy; daremnie patrzał, jak wszyscy ci poczciwi ludzie obchodzili się z uczniem niby z dzieckiem tego domu, zacząwszy od ojca Roudica, który go przyjacielsko klepał i nazywał „małym chłopcem”, aż do Zenaidy, która brała go swojemi silnemi rękami za głowę i bawiła się rozgarnianiem mu włosów, nim mogła to samo zrobić na głowie Mangina; poeta był jednako surowym i poważnym. Oświadczył w wyrazach bardzo czułych Roudicowi swój żal nad sprawioną mu przykrością i przepraszał go w imieniu swojem i matki Jacka.
— Ależ to ja powinienem przeprosić to biedne dziecko.... wołał Roudic.
Argenton go nie słuchał. Mówił o honorze, o obowiązkach, o okropnej przepaści, w jaką wciąga złe prowadzenie. Jakkolwiek Jack był niewinnym, jednakże wiele miał powodów do zmięszania się; przypomniał sobie spędzony dzień w Nantes, w jakim stanie go widział obecny tu Mangin, który mógł świadczyć. Poczerwieniał zatem, nie wiedząc, jak się zachować podczas kapłańskiego kazania. Poeta przykuwał wszystkich urokiem swojej wymowy, jednakże w końcu, po godzinnej oracyi, wywarł na nich wrażenie ciężkiego smutku, usypiającego znudzenia, które Roudic przerwał.
— Po tak długiem mówieniu zapewnie chce się panu pić — rzekł naiwnie. I kazał przynieść miarkę jabłecznika z sucharkami, które Zenaida gościom przygotowała. I dalibóg, jabłecznik tak dobrze wyglądał, a złotawa skórka wydawała się tak apetyczną, że poeta, jak wiadomo żarłoczny, dał się namówić i zrobił w jedzeniu taki wyłom, jak niegdyś nóż Belizaryusza w szynce w Olszynach.
Z długiej rozprawy Argentona Jack zapamiętał to tylko, że poeta przebył długą podróż do Indret, wioząc pieniądze, ażeby go wybawić od hańby siedzenia na lawie oskarżonych. Rzeczywiście poeta nie zaniedbał przy uroczystej scenie skorzystać z biletów bankowych w swoim pugilaresie. Kilkanaście razy uderzając się po kieszeni, mówił: „Przywiozłem pieniądze....” Dziecko wyobrażało sobie w dobrej wierze, że Argenton przywiózł swoje sześć tysięcy franków, ażeby go wyratować, zaczął myśleć, że niesłusznie czuł odrazę do tego człowieka, że jego chłód, wstręt był tylko pozornym. Nigdy nie był z takiem uszanowaniem i czułością dla „nieprzyjaciela”, który, również ze swojej strony zdziwiony, nie poznawał niesfornego konia, przypisywał sobie, jak zwykle, zasługę tej zmiany i mówił:
— Poskromiłem go.
Myśl ta w połączeniu z gościnnością Roudiców wprowadziła go nakoniec w dobry humor.
I prawdziwie, kto by widział poetę i ucznia, jak chodzili pod rękę po ulicach Indret i nad brzegiem Loary, rozmawiając z sobą, mógłby pomyśleć, że to są prawdziwi przyjaciele. Jack był szczęśliwy, iż mógł mówić o swojej matce, dowiedzieć się o niej szczegółów, oddychać — że tak powiem — jej obecnością w twarzy tego, którego ona tak kochała. Ach! gdyby był wiedział, że ona jest tak blizko niego i że od godziny Argenton walczył z resztką litości i zazdrosnym egoizmem, zapytując siebie:
— Czy powiedzieć mu, że ona tam jest?
Faktem było, że poeta, jadąc do Indret, nie spodziewał się podobnego rozwiązania sprawy. Niewątpliwie byłby z radością zaprowadził przed matkę występne, shańbione dziecko, któremu nie mogłaby okazać żadnych czułości; lecz zaprowadzić tryumfującego bohatera, męczennika sądowniczej pomyłki, być obecnym przy wynurzeniach i pieszczotach dwu serc, które nieustannie dla siebie biły, to było po nad jego siły.
Jednakże, ażeby popełnić podobne okrucieństwo, ażeby odmówić Karolinie i jej synowi radości widzenia się, potrzebował na to pretekstu, wybiegu, jakiegoś powodu mającego pozór słuszności a nadewszystko dającego się sformułować wymownemi wyrazami. Powodu do tego sam Jack mu dostarczył.
Wyobraźcie sobie, że biedny Jack, uwierzywszy w tę niezwykłą serdeczność ojczyma, uczuł potrzebę wylania się, zwierzenia i wyznał Argentowi, że stanowczo niema żadnego zamiłowania do swojego fachu, że nigdy nie będzie dobrym rzemieślnikiem, że czuje się zbyt osamotnionym, zbyt oddalonym od matki, że możeby mu znaleźli zajęcie stosowniejsze zarówno dla jego upodobań, jak i siły.... Och! nie, on nie obawiał się pracy!... Lecz chciał zająć się inną, w którejby więcej mózg pracował niż ręce.
Mówiąc to, ściskał rękę poety i czuł, jak się ta ręka usuwała, stawała się chłodniejszą. Nagle, ujrzał przed sobą niewzruszoną twarz i srogi wzrok dawnego „nieprzyjaciela”.
— Jacku, sprawiasz mi wielką przykrość, wielką przykrość; matka twoja byłaby zrozpaczoną, widząc w tobie takie skłonności. Zapomniałeś o tem, co ci tyle razy mówiłem: „Niema gorszych istot na świecie jak marzyciele........ Strzeżmy się utopij.... Wiek ten, jest wiekiem żelaznym.... Do czynu, Jacku, do czynu!”
I nieszczęśliwe dziecko musiało przez godzinę słuchać tych mrożących, ostrych morałów, przenikających go jak deszcz, który w tej chwili padał, a ciemnych, jak noc, która zaczęła osłaniać krajobraz.
Gdy tak przechadzali się po wybrzeżu, z drugiej strony rzeki stała kobieta, która znudzona czekaniem w oberży, wyszła na brzeg i wyglądała barki, w której co chwila spodziewała się ujrzeć małego przestępcę, ukochane swoje dziecko, od dwu lat niewidziane. Lecz Argenton trzymał się swojego pretekstu. Widzenie się z matką wtem usposobieniu, w jakiem się chłopiec znajdował, mogło tylko mu odebrać resztę odwagi Daleko będzie roztropniej, gdy jej nie zobaczy.... Karolina będzie tyle rozsądną, iż zrozumie potrzebę tej ofiary na korzyść swojego syna. „Do dyabła, życie nie jest romansem!....”
Takim więc sposobem, rozdzieleni tylko rzeką, będąc tak blizko siebie, iż gdyby byli głośniej zawołali, mogliby swoje słowa usłyszeć, Jack z matką nie widzieli się ani tego wieczora, ani długo potem.

VIII.
Izba do opalania maszyn.

Jakim się to dzieje sposobem, że długie dnie, ciężko spędzone, tworzą w krótkim czasie lata? Dwa lata, dwa lata już upłynęło od czasu, jak Zenaida wyszła za mąż, a Jack był bohaterem okropnej awantury. Cóż on robił przez te dwa lata? Pracował, wysilał się, szedł bez wypoczynku drogą prowadzącą ucznia do wiedzy i do zapłaty, jaką rzemieślnik bierze. Przeszedł od kleszczów do obrabiania żelaza. Kazano mu kuć je młotem. Ręce mu zgrubiały, intelligencya również. Wieczorem pada zmęczony na łóżko, gdyż niema siły, przesypia noc bez przebudzenia i nazajutrz rozpoczyna życie zniechęcony, bez celu, bez przyjemności. Od czasu podróży do Nantes karczma sprawia mu odrazę. Dom Roudica stał się smutny. Państwo Mangin mieszkają w Fouliguen przy brzegu morza, cały dom wydawał się niezamieszkałym od wyjazdu tej tłustej dziewczyny, jak jej pokój wydawał się próżnym kiedy zabrała swoją szafę, ogromną szafę z wyprawą.
Pani Roudic nie wychodzi nigdzie, siedzi w kącie przy oknie, u którego zawsze zapuszczona firanka. Teraz nie oczekuje nikogo. Wloką się jej dni obojętnie, automatycznie, życie jej upływa jak krew z otwartej rany. Jeden tylko Roudic zachowuje pogodę swego spokojnego sumienia. Jego przejmujące, przenikliwe oczy zachowały dawną bystrość spojrzenia, co stanowiło dziwną sprzeczność z naiwną, zaślepioną i łatwowierną duszą, dla której złe nie istniało.
Nic się nie zmieniło w życiu Jacka. Ostatnia zima bardzo ostra, Loara sprawiła ogromne spustoszenie, zalała prawie całą wyspę, której część okryta była wodą przez cztery miesiące. Pracowano w wilgoci, oddychano mgłą i zaraźliwemi wyziewami bagnistego gruntu. Jack kaszlał bardzo, niejednę godzinę przeleżał na gorączkę w szpitalu; lecz to nie było nic nadzwyczajnego. Od czasu do czasu odbierał list z Olszyn, czuły bardzo, kiedy matka pokryjomu pisała, z morałami i chłodny, kiedy jej dyktował po przez ramię poeta. Dzieła Argentona zawsze zajmowały wiele miejsca w wynurzeniach jego cierpliwej ofiary. Dowiedział się Jack, że Córka Fausta była skończona, czytana aktorom z Théâtre-Français, a ci hultaje ośmielili się — jednomyślnie ją odrzucić i w zamian za to ściągnęli na siebie okrutne słowa. Wielką nowością było także pojednanie się z Moronvalami, których odtąd pojmowano w parva domus i którzy co niedziela przywozili „małe ciepłe kraje” różnej barwy, co bardzo przerażało matkę Archambauld.
Moronval, Madu, gimnazyum — jak to wszystko było daleko od niego, dalej niż odległość pomiędzy Indret i ulicą Dwunastu-Domów, dalej niż długi przeciąg lat pomiędzy tą fantastyczną przeszłością a posępną teraźniejszością. Jack z owych czasów wydawał mu się Jackiem z jakiejś innej, wyższej i lepszej rasy, który postradał swoje jasne włosy, delikatną, różową twarz; Jack obecny był to drągal, śniady, z kośćmi wystającemi na czerwonych policzkach, ze zgarbionemi plecami, z wysokiemi chudemi łopatkami pod niebieską bluzą.
Tym sposobem sprawdziły się wyrazy Rivala: „Różnice społeczne tworzą wielkie przedziały”.
Wspomnienie Rivalów powiększało smutek Jacka. Pomimo uwag Argentona, zachował on w swoim sercu nieskończoną wdzięczność dla tego poczciwego człowieka, czułą przyjaźń dla małej Cecylii. Na każdy nowy rok pisywał do nich długi list. Na dwa wreszcie listy nie miał odpowiedzi. Dlaczego? Cóź on im mógł zrobić?
Jedna tylko myśl podtrzymywała naszego przyjaciela Jacka w przeciwnościach smutnego życia: „Zarabiaj na życie. Matka będzie cię kiedyś potrzebowała”. Lecz, niestety! płaca zależy od wartości roboty, ale nie od dobrych chęci rzemieślnika. Chcieć nic nie znaczy, tylko zrobić. A Jack tego dokonać nie mógł. Pomimo przepowiedni Labassindra zawsze tylko będzie fuszerem w swojem rzemiośle. Niema „daru”; więc cóż pocznie? Teraz mając siedemnaście lat, po skończonej nauce, ledwie zarabia dziennie trzy franki. Z tych trzech franków musi opłacić mieszkanie, wyżywić się, ubrać, to jest zastąpić czem innem starą odzież, której niepodobna już nosić. Piękny fach dali mu w ręce! Coby zrobił, gdy mu matka napisała: „Przyjeżdżam.... Będę mieszkała przy tobie....”
— Widzisz mój mały chłopcze — rzekł ojciec Roudic, który go zawsze nazywał „małym chłopcem”, chociaż go Jack przewyższał o całą głowę — źle zrobili twoi rodzice, nie słuchając mnie. Tu praca nie dla ciebie. Nigdy nie nauczysz się robić pilnikiem, i będziemy zmuszeni trzymać cię przy robotach grubych, z których nie starczy ci na życie. Na twojem miejscu wołałbym szukać szczęścia na innej drodze.... Słuchaj! W tych dniach był u nas w fabryce Blanchet, mechanik Cydnusa, który szuka palaczów do maszyn. Jeżeli cię nie przeraża pokój do opalania, możesz się o to miejsce postarać. Będziesz miał sześć franków dziennie, mieszkanie, życie, opał i będziesz jeździł po świecie.... No, praca jest ciężka, jednakże można wytrzymać; widzisz i ja to robiłem przez dwa lata. Chcesz, ażebym napisał do Blancheta?
— Dobrze, panie Roudic.... Wolę już to przyjąć.
Myśl, że będzie miał podwójną zapłatę, że zobaczy różne kraje, zamiłowanie do podróży, jakiego nabrał od dzieciństwa z opowiadań Madu i Rivala, wszystko to umocniło go w postanowieniu zostania palaczem — rzemiosło, którego czepiali się wszyscy źli rzemieślnicy fabryki żelaznej, wszyscy Chybieni przy młocie i kowadle, które wymagało tylko siły i wielkiej wytrwałości.
Wyjechał z Indret jednego lipcowego poranku, akurat w cztery lata po swojem tam przybyciu.
Jakaż cudowna pogoda była tego dnia!
Z pomostu małego pakiebotu, gdzie Jack stał obok ojca Roudica, który go odprowadzał, widok był zachwycający. Rzeka powiększała się za każdem poruszaniem koła, odsuwając, roztrącając z całej siły swoje brzegi, jak gdyby dla zrobienia sobie szerszego miejsca przy ujściu do morza. Powietrze stawało się świeższe, drzewa wydawały się niższe, oba brzegi rzeki, w miarę jak oddalały się od siebie, równały się, przedstawiając rozległy widok. Gdzieniegdzie błyszczały stawy wewnątrz ziemi, dym wznosił się po nad torfami, tysiące czajek i mew z czarnemi i białemi skrzydłami przelatywały po nad rzeką z krzykiem podobnym do krzyku dziecka. Lecz wszystko to znikło, zginęło w bezmiarze blizkiego Oceanu, który obok swojej wielkości nie cierpi żadnej innej, tak jak nie znosi żadnej wegetacyi na brzegach gorzkiej niepłodności swoich fal.
Nagle jednym skokiem mały pakiebot wpadł w przestrzeń. Jak inaczej określić ten nowy ruch jego okucia, to kołysanie, jakie skąpane w olśniewającem świetle, swobodnie oddychające szerokiem powietrzem fale zdawały się sobie udzielać aż do ostatniego krańca widnokręgu, aż do tej zielonawej linii, gdzie niebo i woda połączone zamykają przestwór przed chciwym wzrokiem?
Jack nigdy nie widział morza. Ten zapach świeży i przesycony solą, ten podmuch, który wzbierające morze udziela każdej fali, — przejęło jego serce upojeniem do podróży.
Tam na prawo, ze ściśnionemi dachami, jak zwykle porty morskie pomiędzy skałami, Saint-Nazaire zbliżało się do brzegu ze swoją strażniczą wieżą na górze. Przystań ciągnęła się wzdłuż całej ulicy. Pomiędzy domami wznosiły się i krzyżowały maszty, mięszały się zdaleka jedne z drugiemi, a tak ściśnięte z sobą, jak gdyby jeden prąd wiatru pchnął tę wiązkę drągów masztowych pod ochronę portu. Za zbliżeniem wszystko się rozprzestrzenia, rozdziela, powiększa.
Wylądowali w przystani. Tu im powiedziano, że Cydnus wielki okręt zaatlantyckiej kompanii, tegoż dnia odpływa za dwie lub trzy godziny i że od wczoraj jest już na pełnem morzu. Był to jedyny sposób, jaki dotąd wynaleziono, ażeby służba okrętowa w chwili odjazdu znajdowała się w komplecie, ażeby nie potrzeba było żandarmami wyszukiwać ich po wszystkich jamach w Saint-Nazaire. Jack i jego towarzysz nie mieli czasu zwiedzić miasta, które w dzień targowy o tej godzinie było zapełnione, ożywione ruchem, sięgającym aż do portu. Całe wybrzeże było zasłane wiązkami zieleniny, koszami owoców, drobiem powiązanym w pary, który skrzeczał bijąc skrzydłami o ziemię. Przed swojemi wystawami bretońscy chłopi i chłopki stali rzędem i wyczekiwali milcząco, spokojnie, ażeby co utargować. Nie wołali, nie zaczepiali przechodniów. Jak gdyby dla kontrastu, tłum małych kramarzy z krawatami, pugilaresami, szpilkami lub pierścionkami, którzy krzyczeli przeraźliwie, zachęcając do swojego towaru. Majtkowie ze wszystkich krajów, mieszczaństwo z Saint-Nazaire, żony rzemieślników lub urzędników służących w kompanii, przyśpieszali targ, gdyż kucharz z Cydnusa zakupywał pozostałe prowianty. Od niego dowiedział się Roudic, ze Blanchet jest na brzegu, wściekły, że niema dostatecznej liczby palaczów.
— Śpieszmy się chłopcze, bo późno.
Skoczywszy do barki, przebyli koryto rzeki zapełnione statkami: Nie był to już port rzeczny Nantes, poprzecinany rozmaitej wielkości barkami, tylko ogromne budowle, widok odpoczynku i wytchnienia. Uderzenia młotów przy naprawie statków, wrzaski zabieranego drobiu, przerywały jedynie tę dźwięczną, krystaliczną ciszę, która rozciągała się nad wodą. Olbrzymie zamorskie okręty, stojące rzędem u wybrzeża, przygasłe i ciężkie, zdawały się spać pomiędzy dwoma przepływami. Duże angielskie statki, które przybyły z Kalkuty, wznosiły swoje piętra kajut, wysokie pomosty, boki, okryte rojem bielących je majtków. Przepłynęli między temi nieruchomemi masami, gdzie woda przybierała ciemną barwę przerzynającego miasto kanału, jak śród gęstych ścian opasanych łańcuchami, podniesionemi i lśniącemi linami. W końcu wypłynęli z portu i przybyli do Cydnusa, który stał buchając parą i oczekując przypływu morza.
Mały, chudy i czerwony człowiek bez surduta, w czapce z trzema złotemi galonami, wołał na Jacka i Roudica, których barka zbliżała się do długiego okrętu. Zaledwie można było dosłyszyć jego wyrazy w zamięszaniu i gwarze ostatniej godziny odjazdu; lecz gesta jego zdawały się być wymowne. Byłto Blanchet, główny mechanik, którego jego ludzie nazywali „Moco”[1]. Kiedy wrzask przy pakowaniu bagaży w otwarte dno okrętu nieco przycichł, wtedy można było dosłyszyć:
— A śpieszcie się łotry dobrego gatunku! wołał okropnym akcentem południowym.... Myślałem, że mnie zostawicie na lodzie.
— To ja temu winien, mój stary — rzekł Roudic.... Chciałem towarzyszyć chłopcu, a wczoraj nie miałem czasu.
— Do licha — długi ten twój chłopiec. Będziemy musieli składać go w czworo, ażeby się zmieścił da kajuty palaczów.... Dalej! chodźmy prędzej, trzeba go zainstalować.
Zeszli po miedzianych krętych schodach z wązka baryerą, potem po innych bez baryery, spadzistych jak drabina, potem znowu po innych i jeszcze innych.
Jack, który nigdy nie widział „zaatlantyckiego” okrętu, zdziwiony był wielkością i głębokością tego. Zeszli do jakiejś otchłani, gdzie oczy, przywykłe do dziennego światła, nie mogły rozeznać ani osób, ani przedmiotów. Była tam ciemna noc, noc kopalni, oświetlona latarką, duszna z braku powietrza i wzrastającego gorąca. Ostatnia drabina, po której zeszli omackiem, wprowadziła ich do pokoju machin, prawdziwej łaźni, w którą wilgotne i ciężkie ciepło, zmięszane z mocnym odorem oliwy, napełniało powietrzem nie do zniesienia ługowemi wyziewami, po nad któremi o trzy lub cztery piętra wyżej, ukazywało się przez mały kwadracik niebieskie niebo. Tu panował ogromny ruch. Mechanicy, pomocnicy, uczniowie robili ogólny przegląd maszyny, zapewniali się, czy każda część była dokładną i czy dobrze działa. Napełnione kotły już zaczynały wściekle huczeć. Żelazo, miedź, lane metale, pomazane kipiącą oliwą, świeciły się, błyszczały. Nadzwyczajna czystość przyrządów nadawała im jeszcze dzikszą powierzchowność. Jack z ciekawością przypatrywał się temu groźnemu zwierzęciu. Widział wiele maszyn w Indret, lecz ta wydawała mu się jeszcze straszniejszą, zapewnie dla tego, że będzie musiał zbliżać się do niej co chwila i dostarczać jej pożywienia dniem i nocą. Tu i tam były termometry, manometry, bussola, zegar telegraficzny, przez który przybywały rozkazy, otrzymywały światło od dużych lamp odbijających promienie.
Przy końcu pokoju machin ciągnął się w głębi mały, bardzo ciasny i ciemny korytarzyk.
— Tu jest zasiek na węgle — rzekł Blanchet, wskazując rozwartą dziurę w murze.
Obok tej dziury była druga, w której lampa oświetlała kilka tapczanów z rozwieszonemi rupieciami. Tu sypiali palacze. Jack zadrgał na ten widok. Sypialnia Moronvala, strych u Roudiców, wszystkie te przytułki, w których przespał swoje dziecięce marzenia, były w porównaniu z tym pałacami.
— A tu jest pokój palaczy — dodał Moco, popchnąwszy drzwiczki.
Wystawcie sobie długą rozpaloną piwnicę, ulicę z katakumbami, oświetloną czerwonemi odblaskami tuzina płomieni palących się pieców. Prawie nadzy ludzie podniecali ogień, grzebali w popielnikach, pracowali przed żarem, który palił ich spocone twarze. W pokoju machin duszono się — tu się palono.
— Macie jeszcze jednego człowieka.... rzekł Blanchet do starszego palacza, przedstawiając mu Jacka.
— Dobrze, że przybywa — odrzekł palacz, nie odwracając się prawie; brak mi ludzi.
— Miej odwagę chłopcze! rzekł ojciec Roudic, uścisnąwszy silnie za rękę swojego ucznia.
Zaraz też wzięto Jacka do roboty. Wszystkie szczątki węgla, któremi są zawalone popielniki, trzeba było kłaść w kosz i wyrzucać w morze. Ciężka praca! Kosze są ciężkie, drabiny spadziste, a nagłe przejścia z czystego powietrza do zaduszającej jamy dławią. Przeszedłszy trzy razy, Jack uczuł, że mu nogi ustają. Nie mógł nawet podnieść kosza, stał pochylony, mokry od potu, który go pozbawił wszystkich sił. Wtedy jeden z palaczy, widząc go w takim stanie, przyniósł dużą butelkę z wódką i pokazał mu.
— Dziękuję, ja nie piję — powiedział Jack.
Towarzysz się rozśmiał.
— Będziesz pił — rzekł.
— Nigdy!.... dodał Jack, i wyprostowawszy się całą mocą woli bardziej niż siłą muskłów, włożył sobie ciężki kosz na plecy i wyniósł go odważnie.
Pomost przedstawiał zajmujący i malowniczy widok. Mały parochód przywiózł pasażerów i stanął przy wielkim okręcie. Wysiadał z niego tłum podróżnych, śpieszących się, ogłupionych, którzy tworzyli zadziwiającą rozmaitość ubraniem i mową. Wszystkie kraje z całego świata spotykały się na tem międzynarodowem miejscu, które się zowie pomostem okrętu. Wszyscy ci ludzie biegali, umieszczali się. Jedni byli weseli, drudzy płakali po śpiesznem pożegnaniu, a wszyscy mieli na czole troskę lub nadzieję. Przenoszenie się bowiem następuje zawsze wskutek jakiegoś zamięszania, jakiejś zmiany w życiu, a ostatniem drgnieniem tego wielkiego wstrząśnienia jest właśnie każdy odjazd, przerzucający nas z jednego lądu na drugi. Ta żałoba towarzyszyła wypadkom na pomostach pakebotów i łączyła swoją melancholię z gorączką podróży. Szczególna ta gorączka ogarniała wszystko: przypływ morza następował z wielkim szumem, okręt miotał się na kotwicy, a otaczające go barki poruszały się nieustannie. W przystani gorączka ta ożywiała tłumy wzruszonych i ciekawych, którzy przyszli żegnać podróżnych, zdala śledzić ukochane twarze; tworzyli oni na wązkiej przestrzeni jakby ciemny wał, który przecinał niebieski widnokrąg. Gorączka ta zdwajała pośpiech rybackich łodzi, które z rozpiętemi żaglami pędziły na całą noc pełną walk i przypadków. Tymczasem znowu wielkie wracające parochody zdradzały omdlenie swemi opuszczonemi płótnami, jak gdyby żałowały przebytych krajów pięknych.
Po skończonem ładowaniu, kiedy dzwon u przodu okrętu rozległ się, nagląc ostatnie taczki do pośpiechu, Jack, wypróżniwszy swój kosz, stanął i oparłszy się o baryerę, patrzał na pasażerów tych, co siedzieli w wygodnych i strojnych kajutach, i na tych, co na pomoście siedzieli na swoich małych tłomoczkach.... Gdzie oni jadą?... Co za przywidzenie ich prowadzi?.... Jakaż sroga i chłodna rzeczywistość oczekiwała ich po przybyciu? Nadewszystko zajęła go jedna matka z synem, która przypomniała mu obraz Idy i małego Jacka wtedy, kiedy go prowadzano jeszcze za rękę. Kobieta była młoda, czarno ubrana, otulona meksykańskim szalem w duże pasy; miała ona tę swobodę ruchów, jaką posiadają żony wojskowych lub marynarzy, opuszczone przez swoich mężów. Dziecko, ubrane z angielska, aż do złudzenia podobne było do chrzestnego syna Peambocka.
Przechodząc koło Jacka, oboje odsunęli się, i długa jedwabna suknia szybko się uniosła, ażeby się nie dotknąć rękawów czarnego palacza. Poruszenie to było prawie niedostrzegalne, lecz Jack je zrozumiał, i na razie zdawało mu się, że jego przeszłość, ta droga przeszłość w dwóch osobach, którą przywoływał w smutnych godzinach, wyrzekała go się, odsuwała od niego na zawsze.
Marsylska klątwa i silne uderzenie pięścią w kark przerwały mu te smutne marzenia:
— Zgniły psie, ty palaczu dyabelski, pójdziesz na swoje miejsce!....
Był to Moco, który odbywał przegląd. Jack odszedł nic nie mówiąc, zawstydzony, iż go wobec wszystkich poniżono. Kiedy postawił nogę na drabinie prowadzącej do izby palaczów, długie wstrząśnienie zachwiało całym okrętem, para hucząca od samego rana zregulowała swój szum, śruba zaczęła się poruszać.
Popłynęli.
Na dole było piekło.
Napakowane aż po czeluście, buchając śród purpurowych płomieniem widzialnym żarem, piece pochłaniały szufle węgli, bezustannie dokładane im przez palaczów, których twarze wykrzywiały się i nabrzmiewały pod działaniem palącego ognia. Huk Oceanu podobny był do ryku płomieni, szum fali, zmięszany z pryskaniem iskier, sprawiał wrażenie pożaru, odnawiającego się ciągle pomimo wszelkich wysiłków,. jakie czyniono, ażeby go ugasić.
— Stań tutaj.... rzekł starszy palacz.
Jack stanął przy jednej z tych płonących paszczy, które obracały się około niego, pomnożone i rozszerzone pierwszemi ruchami kołyszącego się okrętu. Trzeba było poruszać płonące ognisko, podniecać je, ożywiać, poprawiać bezustannie. Praca ta wydawała się Jackowi jeszcze okropniejszą dla tego, że nie był przyzwyczajony do podróży morskich, do gwałtownego kołysania się okrętu, które go i ciągle zataczało i rzucało ku płomieniom. Musiał się czepiać, ażeby nie upaść, i natychmiast puszczał rozpalone przedmioty, przy których chciał się utrzymać.
Pracował jednak z całą odwagą; lecz po godzinnej męczarni uczuł się ślepym, głuchym, bez tchu, dusiła go wzburzona krew, wzrok mu się mącił pod spalonemi rzęsami. Robił to, co widział, jak inni robili i cały mokry rzucił się pod „rękaw” wprowadzający powietrze, długą, płótnem objętą rurę, przez którą powietrze wpada z zewnątrz, wlewa się z góry pomostu strumieniami... Ach! jakżeż ono dobre.... Prawie w tejże chwili rzucono mu na plecy lodowaty płaszcz. Ten zabójczy przeciąg powietrza powstrzymał mu oddech i życie.
— Butelki! wołał ochrypłym głosem na palacza, który go wprzódy częstował wódką.
— Widzisz, kolego. Wiedziałem że tak będzie.
Połknął ogromny kubek, prawie czystego spirytusu; lecz tak był zziębnięty, że alkohol trzydziestej próby wydał mu się słaby i bez smaku jak woda. Kiedy wypił, zrobiło mu się bardzo dobrze, uczuł wewnątrz ciepło, które rozeszło się po wszystkich nerwach, po wszystkich muskułach, aż wreszcie zamieniło się na okropne palenie pustego żołądka. Ażeby ugasić ten palący go ogień, zaczął pić. Ogień wewnątrz i ogień zewnątrz, płomień na płomień, spirytus na węgle, odtąd w ten sposób żyć zaczął.
Rozpoczynał szalony sen pijaństwa i męczarni, który miał trwać trzy lata. Trzy złowrogie lata, przez ciąg których wszystkie dnie były jednakowe, miesiące powikłane, pory roku jednostajne w ciągłym skwarze izby palaczów. Przebywał nieznane strefy, których nazwiska były miłe, dźwięczne, ożywiające, hiszpańskie, włoskie lub francuzkie, lecz w tych wszystkich czarodziejskich okolicach nie widział ani szafiru nieba, ani zielonych wysp, rozciągających się w obfitych bukietach na fosforycznych falach, Dla niego zawsze morze huczało jednostajnie rozgniewane i ogień był jednakowo gwałtowny. I im kraje były piękniejsze, tem okropniejszym stawał się pokój palaczów.
Zatrzymywali się w kwiecistych portach, otoczonych widnokręgiem palmowych lasów, bananów z zielonemi kitami, fijołkowych wzgórków i białych domków podpartych bambusami; lecz dla Jacka wszystko miało kolor węgli kamiennych. Kiedy nachodziwszy się bosemi nogami po rozpalonem od słońca wybrzeżu, oblanem rozpuszczoną smołą lub roztopionym sokiem trzciny, nanosił się koszów z popiołem, narozbijał i nadźwigał węgli, zasypiał znużony nad długim brzegiem lub zamykał się w jakiej ciupie, a brzegi te i ciupy podobne były do karczem Nantejskich, ohydnych świadków jego pierwszego pijaństwa. Tam spotykał innych palaczów — Anglików, Malajów, Nubijczyków, dzikie zwierzęta, maszyny do grzebania w ogniu. Nie mając o czem rozmawiać, pili. Kto jest palaczem, musi pić, to daje życie.
I Jack pił.
W tej ciemnej otchłani jedynym jasnym punktem była dla niego matka! Ona w głębi jego posępnego życia była niby Madonną w głębi kaplicy, w której pogaszono wszystkie świece. Teraz, kiedy dojrzał, wiele tajemnych stron jego męczeńskiego życia wyjaśniło mu się. Jego szacunek dla Karoliny zmienił się w czułą litość; zaczął ją kochać w ten sposób, jak kochamy tych, za których cierpimy lub zmazujemy ich winy. Nawet w największem oszołomieniu nie zapominał o celu swoich zobowiązań i jakimś bezwiednym instynktem chował swoją pensyę. Wszystko, co pijaństwo zostawiło w nim jaśniejszego, zestrzeliwało się w tej jednej myśli, że pracuje dla matki.

Tymczasem odległość pomiędzy niemi zwiększała się i przedłużała przebytą przestrzenią, nadewszystko zapomnieniem i obojętnością, jaka ogarnia wygnańców i nieszczęśliwych. Listy od Jacka przychodziły coraz rzadziej, jak gdyby je rzucał z coraz większego oddalenia. Karoliny zaś listy, liczne i gadatliwe, oczekiwały na niego w portach, zawiadamiały go o rzeczach obojętnych przy jego nowem stanowisku, czytał je tylko dla tego, ażeby usłyszeć muzykę, oddalone echo żyjącej zawsze miłości. Listy z Etiolles opowiadały mu epizody z życia Argentona. Później z drugich, pisanych z Paryża, dowiedział się o zmianie ich życia, że znowu się przenieśli na nadbrzeżną ulicę Augustyanów, bardzo blizko Akademii. „Jesteśmy w samem ognisku umysłowem — pisała Karolina. Argenton, uległszy prośbom swoich przyjaciół, zdecydował się powrócić do Paryża i założyć Przegląd filozoficzny i literacki. Tym sposobem da on poznać swoje dzieła, tak niesprawiedliwie nieuznawane, a zarazem zyskać może dużo pieniędzy. Lecz jaki tu kłopot, ileż trzeba się nabiegać do autorów, do wydawców! Dostaliśmy jedną bardzo interesującą pracę od Moronvala. Ja zajmuję się także, pomagam biednemu przyjacielowi. Obecnie kończę przepisywać Córkę Fausta. Szczęśliwy jesteś moje dziecko, iż tak daleko znajdujesz się od tych wszystkich wzruszeń. Argenton przez nie choruje.... Musiałeś teraz bardzo wyróść, mój Jacku. Przyślij mi twoją fotografię.” W jakiś czas potem, przejeżdżając przez Hawannę, Jack otrzymał gruby pakiet pod swoim adresem: „Jack de Barancy, palacz na Cydnusie.” Był to pierwszy numer:
Przeglądu przyszłych pokoleń.

Wicehrabia A. Argenton, naczelny redaktor.
Czem jesteśmy i czem będziemy ...............Redakcya.
Córka Fausta. Prolog..................................Wicehr. Argenton.
O wychowaniu w koloniach.........................Ewaryst Moronyal.
Rzemieślnik w przyszłości...........................Labassindre.
Sposób leczenia perfumami........................Dr. Hirsch.
Niedyskretne pytanie do dyrektora opery....L....
Machinalnie przerzucał palacz kartki tego zbioru bredni, które w miarę czytania swojemi rękami brudził i zaczerniał. Widząc razem wszystkie nazwiska swoich katów, wypisane na tej satynowej okładce bladawego koloru, poczuł jakąś zgrozę. Na chwilę przejęty był oburzeniem i wściekłością, i z głębi swojej jaskini krzyczał wstrząsając kułakami, jak gdyby go widzieli i słyszeli: „Ach! podli, podli, coście wy ze mnie zrobili?” Lecz to był tylko jeden błysk. Izba do opalania i spirytus tłumiły zaraz ten ruch buntowniczy, i niemoc, w którą nieszczęśliwy z każdym dniem coraz bardziej zapadał, wkrótce go ogarniała, jak piasek zasypujący zbłąkane karawany, w którym podróżni, przewodnicy, konie giną zagrzebani ze wszystkiemi pozorami życia. Rzecz dziwna, w miarę jak duch jego gasł, a wola traciła swoje siły, podbudzone ciało, podtrzymywane, podniecane ciągle, wydawało się mocniejszem. Chód miał pewny, siłę do pracy jednakową w stanie pijanym jak normalnym, do tego stopnia przyzwyczaił się do trucizny, zahartowany na jej zewnętrzne objawy. Twarz jego nawet, blada, konwulsyjna, pozostała zagadkową, naprężona wysiłkiem człowieka, który każe pijaństwu chodzić prosto i milczeć. Akuratny w swojej pracy, otrzaskany z tem, co w niej było najprzykrzejszego, z jednakową znosił obojętnością zarówno długie i jednostajne dni podróży, jak godziny burzy, walki z morzem, tak straszne w izbie opalania machin, „uderzenia ognia”, płonące węgle, spadające na dno okrętu. Dla niego te okropne chwile zlewały się ze snami zwykłych jego nocy, z szalonemi przywidzeniami, z trapiącemi zmorami, które niepokoją sen ludzi, przesyconych alkoholem.
Śród jednego z takich marzeń, pewnej nocy, kiedy biedny palacz spał, okropne wstrząśnięcie zachwiało całym Cydnusem. To uderzenie raptowne w bok okrętu, ten zastraszający trzask i łoskot, to łamanie się, szum wody wewnątrz, bałwany morskie spadające kaskadami, spływające cienkiemi strumieniami, przyśpieszone kroki, te elektryczne dzwonki odpowiadające sobie, zamięszanie, krzyki, a nadewszystko złowrogie zatrzymanie się okrętu, kołysanego głuchemi wstrząśnieniami, czy to wszystko niebyło snem?... Koledzy wołali: „Jack!.. Jack!.... Wyskoczył na pół nagi. W izbie machin już było na dwie stóp wody. Bussola stłuczona, latarnie pogaszone, zegar przewrócony. Jeden drugiego szuka po ciemku, w błocie, wszyscy zapytują się: „Co to jest?... Co się stało?...
— Amerykański statek wpadł na nas.... Toniemy.... Ratuj się, kto może.
Lecz od góry przy wązkiej drabinie, do której pchali się mechanicy i palacze, ukazał się Moco z rewolwerem w ręku:
— Pierwszemu, który ztąd wyjdzie, rozbiję czerep. Do pieców dyabły — i palić silnie! Ziemia niedaleko. Możemy jeszcze dopłynąć.
Każdy wraca na swoje stanowisko i pracuje z wściekłą rozpaczą. W izbie do opalania pieców okropność! Piece, tak wyładowane, że omal nie pękały, wydawały dym z mokrych kamieni, oślepiający, żółty, smrodliwy, który dusił robotników, podczas gdy napływająca woda, pomimo pomp, mroziła im członki! Ach! jakże są szczęśliwi ci, którzy mogą umrzeć tam na wierzchu, na świeżem powietrzu pomostu! Tu jest śmierć straszna, między dwoma dużemi topiącemi się ścianami; śmierć podobna do samobójstwa, tak dalece sparaliżowane siły zmuszone były ugiąć się przed nią.
Już skończone. Pompy nie funkcyonują. Piece pogaszone. Palacze mają wodę aż po ramiona; tym razem sam Moco krzyczy grzmiącym głosem....

— Moje dzieci, ratujcie się, kto może!

IX.
Powrót.

Na ulicy Augustyanów, wązkiej, spokojnej, którą obstąpiły z jednej strony sklepy księgarzów, z drugiej wystawy antykwaryuszów, w jednym z tych starych domów z ostatniego wieku z ciężką bramą w łuk zgiętą, założono Przegląd przyszłych pokoleń.
Nie przypadkiem umieszczono się w tej oddalonej dzielnicy. W Paryżu dzienniki i wydawnictwa zakładają się zwykle w najdogodniejszych dla pisma cyrkułach, w samem ognisku, blizko wielkich bulwarów; dzienniki tegoczesne wystawiają rozmaite okładki tak jak nowe materye. W dzielnicy Latin, małe efemeryczne dzienniki przeplatają się z illustrowanemi piosenkami i wystawami księgarń lekarskich. Lecz pisma peryodyczne ścisłe, poważne, mające swój cel, wybierają ulice spokojne, klasztorne, ażeby ruch paryzki zbyt nie przeszkadzał im w mozolnej pracy.
Przegląd przyszłych pokoleń, pismo niezależne i humanitarne, było rzeczywiście na właściwem dla niego miejscu, na tej nadbrzeżnej ulicy, gdzie wieje kurz, ze starych szpargałów — „w sąsiedztwie akademii”, jak mówiła Karolina. Dom także z poczerniałemu balkonami, z robaczkowatym frontonem, z szerokiemi schodami o poręczach starannie wyrobionych, dostatecznie zbutwiałemi i smutnemi, odpowiadał w zupełności duchowi Przeglądu. Co mu wszakże daleko mniej odpowiadało, to fizyognomia i zachowanie się redaktorów.
Blizko od sześciu miesięcy, jak założono Przyszłe pokolenia, przerażony odźwierny wpuszczał za próg domu wszystko, co tylko poślednia literatura zawiera najbrudniejszego, najdziwaczniejszego, najopłakańszego.
— U nas bywają nawet Murzyni, nawet Chińczycy! — opowiadał swoim kolegom z ulicy Augustyanów nieszczęśliwy cerber. Zapewnie odnosiło się to do Moronvala, jedynego z członków Przeglądu, któremu zawsze towarzyszyło kilka małych „ciepłych krajów”. Lecz niejeden Moronval nawiedzał czcigodny dom, który stał się miejscem schadzek dla Chybionych Paryża i prowincyi, dla tych wszystkich biedaków, którzy krążą w życiu ze zbyt grubemi rękopisami na ich obcisłe surduty.
Jeden Chybiony zakłada pismo i do tego pismo z pieniędzmi, akcyami — pomyślcie, jaka to dobra gratka! Co prawda, brakowało akcyonaryuszów. Dotąd znalazło się tylko dwóch, naturalnie Argenton i.... nasz przyjaciel Jack. Nie śmiejcie się; Jack był akcyonaryuszem Przeglądu przyszłych pokoleń. Figurował w księdze na sumę dziesięć tysięcy franków, dziesięć tysięcy franków od „dobrego przyjaciela“ Karolina miała cokolwiek skrupułu w takiem umieszczeniu tej sumy, którą winna była oddać dziecku po dojściu jego do pełnoletności; lecz usłuchała dowodzeń Argentona:
— Ależ, zastanówże się.... To wspaniałe umieszczenie.... Cyfry są cyframi. Zobacz, jak wysoko stoją akcye Przeglądu dwu światów. Sąż zyskowniejsze akcye? Nie mówię, ażebyśmy zaraz otrzymali podobne korzyści. Lecz miejmy tylko czwartą część, to zawsze lepsze niż renta lub akcye drogi żelaznej. Wszak ja się nie wahałem, wkładając moje pieniądze w ten interes.
Zważywszy znane skąpstwo poety, argument ten był nieodparty.
Od sześciu miesięcy Argenton poświęcił przeszło trzydzieści tysięcy franków na urządzenie administracyi, mieszkania, redakcyi, nie mówiąc już o zadatkach na zamówione prace. Obecnie nic mu już nie pozostawało z kapitału zakładowego, musi więc — jak sam mówił — odwołać się na nowo do swych akcyonaryuszów; wymyślił ich bowiem jako sposób uniknięcia żądających pożyczki.
Faktem było, że dotąd, przy zupełnym braku dochodów, wydatki były bardzo uciążliwe. Oprócz biura redakcyjnego, poeta najął na czwartym piętrze, w tym samym domu, duże i ładne mieszkanie z balkonem i przecudownym widokiem na Cité, Sekwanę, Notre-Dame, na kopuły, szczyty wieży, na przejeżdżające po mostach powozy i płynące pod arkadami statki. Tu przynajmniej czuł, że oddycha i żyje. To nie zabójczy kąt w Olszynach, gdzie letnią porą jeden truteń, przychodzący codziennie o trzeciej godzinie do gabinetu poety, oczekiwany był jak coś nadzwyczajnego. Niepodobieństwem było pracować w podobnym letargu. I pomyślny, że miał odwagę siedzieć sam zamknięty sześć lat. To też co ztąd wynikło? Tam nad Córką Fausta pracował przez sześć lat, a tymczasem tu, od przybycia do Paryża, dzięki umysłowemu otoczeniu, rozpoczął niezliczoną ilość studyów, gruntownych artykułów, powiastek.
Karolina także podzielała gorączkową działalność swojego poety. Zawsze młoda, zawsze świeża, dozorowała gospodarstwa i kuchni, co nie małem było zajęciem przy ogromnej liczbie stołowników, zgromadzonych zwykle przy stole. Potem pomagała poecie w jego pracy.
Ażeby sobie ułatwić trawienie, zamiast pisać, wprowadził zwyczaj dyktowania, a ponieważ Karolina ładnie pisała, była więc jego sekretarzem. Każdego wieczoru, jeżeli tylko sami jedli obiad, przez godzinę dyktował jej, chodząc po pokoju. W starym uśpionym domu rozlegały się jego kroki, jeden głos uroczysty, a drugi łagodny, przyjemny, który zdawał się odpowiadać odprawiającemu nabożeństwo kapłanowi.
— Nasz autor tworzy — mówił z poszanowaniem odźwierny.
Jednego wieczoru widzimy państwa Argentonów w ładnym saloniku, napełnionym wonią zielonej herbaty i hiszpańskich cygar. Karolina przygotowywała stół do pisania, porządkowała kałamarz, piórnik z kości słoniowej, złoty piasek, piękne kajeta z białego papieru, z dużemi marginesami na korrektę. Przezorność wcale niepotrzebna, gdy poeta nie robił nigdy korrekty; płodził, jak się udało, bez poprawek. Lecz zeszyt jest ładniejszy z marginesami, a kiedy chodziło o poetę, Karolina starała się, ażeby wszystko tchnęło wdziękiem,
Tegoż właśnie wieczoru Argenton przewidywał natchnienie i czuł siły do dyktowania przez całą noc; chciał więc skorzystać i napisać jakąś sentymentalną powiastkę dla zwabienia prenumeratorów czemś świeżem. Kręcił wąsy, rozjaśnione kilkoma siwemi włosami, tarł wysokie czoło, które mu się powiększyło, bo je sobie wyskubał. Czeka natchnienia. Dziwnym wypadkiem, dość częstym w gospodarstwie, Karolina była źle usposobioną. Zdawało się, jak gdyby jakaś mgła zasłaniała błyszczące jej oczy. Była blada, roztargniona, lecz zawsze posłuszna, gdyż pomimo widocznego znużenia, zaczyna maczać pióro w kałamarzu, delikatnie podniósłszy mały palec w górę, jak kot, lękający się powalać sobie łapek.
— A co, Loloto, gotowa jesteś? Znajdujemy się na pierwszym rozdziale.... Napisałaś, rozdział pierwszy?
— Rozdział pierwszy.... powiedziała Karolina smutnym głosem.
Poeta popatrzył za nią rozdrażniony; potem zaczął, z widocznem postanowieniem o nic jej nie pytać, nie badać jej zmartwienia:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy.... Tych Pireneów tak płodnych w legendy....”
Wymawiając ten frazes, zachwyca się nim. Powtarza go kilka razy, modelując go z dumą. Wreszcie, zwróciwszy się do Karoliny — pyta:
— Napisałaś: „tak płodnych w legendy?.....”
Ona stara się wymówić: „tak pło... tak płodnych” — lecz zatrzymuje się, głos przerywają jej łkania.
Karolina płacze. Napróżno gryzie pióro, zaciska usta, ażeby się powstrzymać. To nad jej siły. Płacze, płacze....
— Masz tobie! rzekł Argenton zdziwiony.... To w porę! Właśnie kiedy ja miałem.... Ale cóż ci jest, powiedz? Ta wiadomość o Cydnusie? I dla czego? To kłamstwo. Wiesz, jak robią dzienniki. Wszystko jest dla nich dobre, ażeby zapełnić kolumny.... Prawie codziennie są wiadomości o okrętach. Zresztą Hirsch musiał pójść do Kompanii. Zaraz przyjdzie — dowiesz się o wszystkiem. Będziesz miała dość czasu, ażeby się martwić.
Mówił do niej głosem dumnym i chłodno pobłażliwym, jak się mówi do bezsilnych, do dzieci, do waryatów, do chorych. Wszystkiego tego było tam po trosze. Uspokoiwszy się wreszcie, rzekł:
— Na czem stanęliśmy? Straciłem wątek. Odczytaj mi, co podyktowałem.... Wszystko!
Karolina ociera łzy i po raz dziesiąty odczytuje:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy....“
— Dalej.
Napróżno przewracała kartki.
— Więcej nic niema.... powiedziała w końcu.
Argenton był bardzo zdziwiony; zdawało mu się, że powinno być więcej. Zawsze mu się to zdarzało, ile razy dyktował. Myśl wyprzedzała zbłąkane słowo. Wszystko, o czem marzy, spoczywa w jego mózgu, jako zarodek, wydaje mu się już sformułowanem, urzeczywistnieniem; a kiedy przytem zamaszyście gestykulował, wytrzepał kilka słów, staje osłupiony, iż tak mało podyktował, że taka nieproporcyonalność między rzeczywistością a marzeniami. Bywały to rozczarowania Don Kiszota, któremu się zdawało, że jest w Empirejskiem niebie, gdy oddechy kuchcików i dmuchanie kuchenne brał za wiatr z góry i siedząc na drewnianym koniu, czuł ruch imaginacyjnego spadania. Argentonowi także zdawała się,, że jedzie, unosi się, fruwa.... Tyle drżenia, szału, egzaltacyi, pozowania, układanych ruchów, upórczywego chodzenia, tyle razy przesuwać rękę po włosach, po to jedynie, ażeby dojść do tych dwuwierszy: „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów,  t. d....”
I to tak zawsze!
Wścieka się, widzi swoją śmieszność.
— Wszystkiemu ty jesteś winna — rzekł do Karoliny. Trudno jest pracować przy kimś, co ciągle płacze. Ach! to okropność!.... Cały świat myśli, tworów....A potem nic, nic, zawsze nic.... A czas przechodzi, lata mijają, miejsca przez innych ciągle zajmowane giną.... Czy nie wiesz nieszczęsna kobieto, jak to mało potrzeba, aby przerwać natchnienie?... Och! ciągle trzeba się potrącać czołem o jakąś głupią rzeczywistość.... Ja, który, gdy tworzę, powinienbym mieszkać w kryształowej wieży, tysiące stóp nad błahościami życia, otoczyłem się dziwactwem, nieładem, dzieciństwem i wrzawą....
Tupał nogą, uderzał pięścią w stół, gdy tymczasem Karolina, której wezbrane serce jeszcze więcej wylać łez potrzebowało, płacząc zbierała pióra, piórnik, cały sekretarski przyrząd, rozrzucony na dywanie salonu.
Przybycie doktora Hirscha przerwało tę scenę smutną, lecz powtarzającą się tak często, że wszystkie atomy w domu były do niej przyzwyczajone, i gdy tylko burza przeszła, gniew ustawał, natychmiast zajmowały swoje miejsca i nadawały przedmiotom ich harmonijną powierzchowność i zwykły spokój. Doktór nie był sam. Przyszedł w towarzystwie Labassindra. Obaj weszli z jakąś tajemniczością i nadzwyczajną powagą. Nadewszystko śpiewak, przyzwyczajony do efektów scenicznych, ma zazwyczaj uciskać hermetycznie usta i podnosić głowę, jak gdyby mówił: „Wiem coś nadzwyczajnego, ważnego, lecz niczem mnie nie zmusicie, ażebym wam powiedział.”
Argenton, cały jeszcze trzęsący się od złości, nie rozumiał, co miały znaczyć te miny, znaki jakie mu jego przyjaciele milcząc dawali. Jeden wyraz Karoliny przywrócił mu uwagę:
— I cóż? panie Hirsch; rzekła biegnąc do fantastycznego doktora.
— Zawsze ta sama odpowiedź, pani. Niema wiadomości.
Lecz podczas kiedy mówił Karolinie „niema wiadomości”, wytrzeszczonemi z pod wypukłych okularów oczami dawał Argentowi do zrozumienia, że kłamie, że jest wiadomość, wiadomość straszna.
— Cóż myślą ci panowie w Kompanii?... Co powiedzieli?... pytała matka z żądzą i obawą dowiedzenia się prawdy, usiłując odkryć ją na tych wykrzywionych twarzach.
— Mój Boże, pani.... beuh! beuh!....
Gdy Labassindre plątał się w długich rozlazłych frazesach, napozór zapewniających, lecz w gruncie wątpliwych, doktór Hirsch poruszaniem ust według metody Decostere upostaciował poecie następujące słowa: „Cydnus ze szczętem zatonął.... Uderzenie na pełnem morzu.... W okolicach przylądka Zielonego.... Okropność!”
Duże wąsy Argentona drgnęły, lecz tyle tylko. Patrząc na jego bladą twarz, wyciągniętą i prawidłową, na której nie ruszyła się ani jedna zmarszczka, trudno byłoby doprawdy określić jego wrażenia, dowiedzieć się czy zapanował na niej tryumf, czy spóźniony żal wobec smutnego rozwiązania. Może oba te uczucia krzyżowały się z sobą na martwej twarzy, na której wyraźnie nie było widać żadnego.
Poeta uczuł tylko potrzebę odświeżenia się na powietrzu po wzruszeniu, jakiego doznał z tej wiadomości.
— Dużo pracowałem — rzekł poważnie do swoich przyjaciół.... Chcę odetchnąć..... Chodźmy się przejść.
— Masz racyę, powiedziała Karolina.... Przejdź się trochę, to ci dobrze zrobi.
Karolina, która zwykle zatrzymywała swego „artystę” w domu, wyobrażając sobie, że wszystkie damy z przedmieścia Saint-Germain, zawiadomione o jego powrocie, gotowe są „wypić wszystką krew z jego serca”, wyjątkowo tego wieczoru była uradowana, że on wychodzi i że zostanie sama ze swojemi myślami. Będzie przynajmniej mogła wypłakać się spokojnie i nikt nie będzie jej pocieszał; cała się odda swoim obawom, tym przeczuciom, do których nie chciała się przyznać, ażeby jej znowu brutalnie nie złajano. Dla tego nawet służąca przeszkadzała jej i zamiast rozgadywać się z nią długo, jak zwykle gdy pan wychodził, kazał jej odejść do swojej izdebki.
— Pani sama zostanie?... Czy się pani nie boi?... Tak smutno, kiedy wiatr dmie na tym balkonie.
— Nie, idź sobie.... ja się nie boję.
W końcu została sama: może milczeć, myśleć do woli, a głos tyrana nie zapyta jej: „O czem tak myślisz?...” Do licha, myśli o swoim Jacku! I o czemże by myślała? Od czasu, jak przeczytała w dzienniku to złowrogie doniesienie: Niema żadnych wiadomości o Cydnusie, obraz dziecka prześladuje ją, dręczy nie odstępuje jej. W dzień jeszcze natrętny egoizm poety nie pozwalał jej nawet się martwić; lecz po nocach nie sypiała. Słuchała szumu wiatru, który sprawiał jej niepojętą bojaźń. Przylatywał on tu zawsze z jakichś dziwnych stron, gniewny lub żałosny, wstrząsając starą futrówką uderzał głośno w szyby, bił w spuszczone żaluzye. Lecz szepcząc czy krzycząc, mówił do niej. Mówił jej to, co matkom i żonom marynarzów, słowa, od których one bledną.
Burzliwy ten wiatr, przybywa zdaleka, widział wielkie zdarzenia! Na jego skrzydłach, na skrzydłach szalonego ptaka, który wszystko potrąca, co tylko mija, unoszą się i biegną z jednakową szybkością wszystkie krzyki i wrzawy. To żartobliwy to straszny, w jednej chwili tu zerwał żagiel z okrętu, tam zgasił świecę, podniósł mantylkę, sprowadził burzę, wzniecił pożar; wszystko to on wypowiada, nadając swojemu głosowi zmienną intonacyę, radosną lub płaczliwą.
Tej nocy strach było go słuchać. Przelatuje po balkonie, wstrząsa oknami, gwiżdże przeze drzwi. Chce wejść. Coś pilnego ma powiedzieć tej matce; a cały szum, jaki sprowadza, jakim uderza o szyby, wstrząsając mokremi skrzydłami, wydaje odgłos jakiegoś nawoływania czy ostrzeżenia. Dźwięk zegarów, oddalony świst kolei żelaznej, wszystko przybiera ten sam głos żałobny, nieprzerwany, natrętny. Karolina domyśla się tego, co jej wiatr chce powiedzieć. Widział pewnie na morzu — gdyż on jednocześnie był wszędzie — jak wielki okręt roztrzaskał się wśród fal, rozbijał sobie boki, jak tracił maszty, wpadał w przepaść z wyciągniętemi ramionami, z wystraszonemi i blademi twarzami, z opadłemi włosami na strasznych oczach, krzyki, płacz, pożegnania, przekleństwa rzucane na progu śmierci. Jej hallucynacya jest tak silną, iż zdaje jej się, że pośród tych hałasów, dochodzących do niej z oddalonej topieli, słyszy jakąś niewyraźną skargę:
— Mamo!
To zapewnie złudzenie, omamienie niepokojących ją myśli.
— Mamo!
Tym razem narzekanie nieco wyraźniejsze.... Lecz nie, to niepodobieństwo. Zapewnie dzwoni jej w uszach.... O Boże, czy ona dostała pomięszania zmysłów?.... Ażeby uniknąć tej pomyłki, Karolina wstaje, idzie do salonu..... Tym razem ktoś ją wola — od strony schodów. Biegnie otworzyć drzwi.
Gaz się nie pali, lampa, którą trzyma w ręku, rysuje w cieniu na schodach arabeski poręczy.... Nie, nikogo.... Jednakże pewna, że słyszała. Trzeba jeszcze zobaczyć. Przechyla się podnosząc dobrze światło. Wtedy coś łagodnego i przytłumionego, podobne do śmiechu, a zarazem do łkania, rozlega się na schodach, po których ogromny cień wchodzi, wlecze, opierając się o mur.
— Kto to?.... woła cała drżąca, ożywiona szaloną nadzieją, która ją pozbawia strachu.
— To ja, mamo.... Och! ja cię dobrze widzę.... odpowiedział jakiś ochrypły i osłabiony głos.
Ona szybko zbiega kilka schodów. To on, to jej Jack, ten wysoki skaleczony rzemieślnik, opierający się na dwóch kulach, tak osłabiony, tak wzruszony nadzieją ujrzenia matki, iż musiał odpoczywać na schodach, wołając do niej. Oto co zrobiła ze swojego dziecka.
Ani słowa, ani okrzyku, ani nawet pieszczoty. Stoją naprzeciw i płaczą patrząc na siebie.
Bywają fatalizmy śmieszności, które przyczepiwszy się do pewnych istot, czynią bezużytecznemi lub fałszywemi wszystkie ich objawy. Sądzonem było, ażeby Argentonowi, królowi Chybionych, wszystko chybiało. Wracając tego wieczoru do domu, postanowił, po długiej naradzie z przyjaciółmi, powiedzieć Karolinie fatalną wiadomość i zażegnać pierwszy napad kilkoma uroczystemi frazesami, zastosowanemi do okoliczności. Już po sposobie, w jaki obracał klucz w zamku, można było poznać, że ma powiedzieć cóś ważnego. Ale jakież było jego zdziwienie, kiedy o tak późnej godzinie zastał salon oświetlony, Karolinę nieśpiącą, a przy ogniu resztki naprędce przyrządzonego jedzenia, jak zwykle przy odjazdach lub przybyciach.
Zbliżyła się do niego silnie wzruszona:
— Cicho! Nie rób hałasu.,.. On jest tutaj.... Śpi, Och! jakżem szczęśliwa.
— Kto? co takiego?
— Ależ Jack! Tonął. Jest ranny. Okręt zginął. Cudem się tylko wyratował. Wraca z Rio-Janeiro, gdzie leżał przez dwa miesiące w szpitalu.
Argenton lekko się uśmiechnął, co właściwie można było wziąść za dowód zadowolenia. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż przyjął tę wiadomość bardzo po rodzicielsku i pierwszy powiedział, aby Jacka zatrzymać w domu aż do zupełnego wyzdrowienia. Sumiennie rzecz biorąc, niemógł mniej zrobić dla swojego pryncypała, swojego jedynego akcyonaryusza. Dziesięć tysięcy franków zasługiwały na jakieś względy.
Gdy pierwsze wzruszenie minęło, pierwsze dnie przeszły, życie Karoliny i poety przybrało zwykłą swą kolej, powiększyło się tylko obecnością tego biednego kulawego, któremu wybuch kotła poparzył obie nogi i ciężko pokaleczył. Ubrany w niebieską wełnianą kurtkę, z czarną twarzą od dawnego jeszcze rzemiosła, ze zgrubiałemi rysami, oszpeconemi spieczeniem, z małemi jasnemi wąsami koloru spalonych włosów, z oczyma czerwonemi bez rzęsów, z cerą płonącą, z zapadłemi policzkami, rozpróżniaczony, zniechęcony, owiany cały tą odrętwiałością, jaka następuje po wielkich katastrofach, chrzestny syn lorda Peambock, Jack (przez k) Idy de Barancy, włóczył się z krzesła na krzesło, co okropnie gniewało Argentona i sprawiało wielki wstyd matce.
Gdy widziała, jak ktoś nieznajomy, wchodząc do domu, patrzał zdziwionym i zaciekawionym wzrokiem na bezczynnego rzemieślnika, którego postawa, mowa — była tak dziwnie sprzecznemi ze zbytkownem i spokojnem otoczeniem domu, zaraz dodawała: „To mój syn.... Przedstawiam panu mojego syna.... Był bardzo chory” — jak matki nieprawych dzieci, które pośpiesznie przyznają się do swojego macierzyństwa z obawy, aby nie spostrzegły uśmiechu lub zbyt rażącego współczucia. Lecz jeżeli cierpiała, widząc swojego Jacka w takim stanie, jeżeli rumieniła się za jego pospolite, prawie grubiańskie ruchy, za to, w jaki sposób siedział przy stole, jak zdradzał nawyknienia karczemne, obżarstwo najemników, daleko więcej cierpiała jeszcze, dostrzegając pogardliwy ton, z jakim domownicy rozmawiali z jej dzieckiem.
Jack znalazł tutaj wszystkich dawnych znajomych z gimnazyum, wszystkich Chybionych z Parva domus; byli tylko o kilka lat starsi, mniej mieli włosów i zębów, lecz pozostali jednakowi w swojem społecznem położeniu i dreptali zawsze na jednem miejscu, jak przystało na dzielnych Chybionych. Codziennie zbierali się w biurze Przeglądu dla narady nad numerem następnym, a dwa razy tygodniowo był wielki obiad na czwartem piętrze. Argenton nie mógł się obejść bez dużego przy sobie towarzystwa, i usprawiedliwiał tę słabość w własnych oczach tą zadziwiającą frazeologią, której posiadał tajemnicę:
— Trzeba się skupiać... Trzeba się ściskać silnymi związkami, czuć łokcie.
Wciąż ściskali się, tak ściskali się około niego, że aż mu było ciasno, duszno. Z całej grupy najbardziej dawały mu się uczuć spiczaste, kościste, świdrujące łokcie Ewarysta Moronvala, sekretarza redakcyi Przeglądu przyszłych pokoleń. Moronval pierwszy wymyślił Przegląd, jemu to zawdzięczano ten palingenetyczny i humanitarny tytuł. On robił korektę, on doglądał łamania druku, czytał artykuły, romanse a w końcu podbudzał płonącymi wyrazami chwiejną odwagę dyrektora, słabnącą wobec złych chęci prenumeratorów i nieustannych wydatków administracyi.
Za te wszystkie liczne zajęcia mulat miał wyznaczoną dość małą zapłatę, lecz zaokrąglał ją rozmaitego rodzaju dodatkowemi pracami, oddzielnie płaconemi, i bezustannemi pożyczkami. Od dawna gimnazjum z ulicy Montaigne upadło; lecz dyrektor nie przestał zajmować się małymi „ciepłemi krajami”, i zawsze przychodził do Przeglądu, mając przy boku dwa ostatnie płody, które mu pozostały z tej dziwnej kultury. Jeden był jakiś mały książę japoński, nieokreślonego wieku, mógł mieć piętnaście lub pięćdziesiąt lat, a że nie miał długiej sukni mikada, wydawał się drobniutkim, delikatnym; z maleńką laseczką, w maleńkim kapelusiku, wyglądał jak figurka z gliny, która spadła z etażerki na paryzki trotuar.
Drugi był wysoki chłopak, któremu było tylko widać małe oczy i czoło, reszta ginęła w obrzmieniu, pod czarną brodą nafryzowaną, jak wióry brunatnego drzewa. Przypomniał on się Jackowi, który poznał swojego dawnego przyjaciela Saida po niedopałkach cygar, jakimi Egipcyanin przy pierwszem zaraz spotkaniu nie zaniedbał go poczęstować. Edukacya tego niefortunnego młodzieńca już od dawna była skończoną; lecz rodzice zostawili go u Moronvala dla obznajmienia się ze zwyczajami i nawyknieniami wielkiego świata. Oprócz niego, wszyscy uczęszczający do Przeglądu i cotygodniowi goście, mulat, Hirsch, Labassindre, synowiec Berzeliusa i inni mówili do Jacka tonem protekcyjnym, pobłażliwym i poufałym. Rzecby można, iż był to biedak dopuszczony z łaski do stołu bogatego pana.
Pozostał tylko „panem Jackiem” dla jednej osoby, dla miłej i dobrej pani Moronval-Decostére, która zawsze była podobną do siebie, ze swoim uroczystem i świecącem czołem, w czarnej sukni, mniej uroczystej, lecz jeszcze bardziej świecącej. Zresztą, czy wołano na niego „panie Jacku”, czy „mój stary, mój zuchu, mój chłopcze”; czy obchodzono się z nim pogardliwie, obojętnie czy grzecznie, dla tego wykolejonego człowieka było to zupełnie wszystko jedno; zawsze siedział na uboczu, z fajeczką w zębach, śpiący, pognębiony, słuchał nie słysząc tych wrzasków literackich, któremi jego młody wiek kołysano. Dwa miesiące pobytu w szpitalu, trzy lata alkoholu, izba palaczów i wstrząśnienie przy ostatniej katastrofie, wprawiły go w stan jakiegoś zahukania, znużenia; czuł potrzebę nie mówić, nie ruszać się, ażeby w tej ciszy przebrzmiała i zamilkła dlań burzliwa wrzawa, zmięszana z warczeniem machin, które jeszcze huczały w głębi jego mózgu, jak szmer fali na dnie muszli.
— Zbydlęciał..... mówił niekiedy Argenton. Nie, ale był senny, milczący, nie miał woli, zadowolony z nieruchomości gruntu, na którym stał i ze spokojnego powietrza. Ożywiał się trochę tylko przy matce w rzadkich chwilach nieobecności poety. Wtedy zbliżał się do niej, rozweselał się jej ptasiem szczebiotaniem, jej pieszczotliwą mową. Tylko wołał słuchać, niż mówić. Głos jej sprawiał mu przyjemny szmer, jak brzęczenie latem pierwszych pszczół w miodową porę.
Jednego dnia, kiedy tak siedzieli we dwoje, zbudził się nagle ze swego odrętwienia i rzekł do Karoliny pomału, bardzo pomału:
— Kiedy byłem dzieckiem, musiałem odbyć daleką podróż — prawda?
Ona spojrzała na niego, cokolwiek zmięszana. Pierwszy raz w życiu zapytywał ją o przeszłość.
— Dla czego?.... zapytała.
— Dla tego, że pierwszego dnia, kiedy wszedłem na parowiec, lat temu trzy, doznałem szczególnego wrażenia.... Zdawało mi się, iż to wszystko, co widzę, widziałem już kiedyś.... Gdy zobaczyłem w dzień przez okienka te schodki, obite miedzią, prowadzące do kajut, wszystko to uderzyło mnie jak znajome wspomnienie.... Zdawało mi się, że będąc malutkim, bawiłem się, ześlizgiwałem po tych schodach.... Podobne rzeczy zdarzają się w snach.
Ona obejrzała się kilkakrotnie wokoło, ażeby się zapewnić, czy są sami.
— Nie, mój Jacku, to nie był sen. Miałeś trzy lata, kiedy powróciliśmy z Algieru. Twój ojciec umarł nagle i my wróciliśmy do Touraine.
— Ach! to mój ojciec umarł w Algierze?
— Tak.... odpowiedziała cicho, opuszczając głowę.
— Jakże się nazywał mój ojciec?
Zawahała się, bardzo wzruszona; nie była przygotowana do tej niespodziewanej ciekawości.... A jednakże jakkolwiek rozmowa była ambarasującą, nie mogła nie objaśnić o ojcu dużego dwudziestoletniego chłopca, który w tym wieku mógł już wszystko wiedzieć i rozumieć.
— Moje dziecko, nosił on jedno z największych nazwisk Francyi; bylibyśmy dziś nosili to nazwisko, gdyby nie nagła okropna katastrofa, która przeszkodziła mu do wynagrodzenia błędu.... Ach! byliśmy bardzo młodzi, kiedyśmy się poznali.... Przypominam sobie, było to na wielkiem polowaniu na dziki, w wąwozach Chifia. Muszę ci powiedzieć, że wtedy namiętnie lubiłam polować. Przypominam sobie nawet, że jechałam na małym arabskim koniu, prawdziwym dyabełku nazwanym Soliman.
I pojechała szalona, puściwszy cugle Solimanowi, po krainie fantazyi, którą zaludniała lordami Peambock, wszystkiemi rajasami z Singapory swojej oślepiającej wyobraźni.
Jack jej nie przerywał; zbyt dobrze wiedział, iż to jest bezużytecznem. Lecz kiedy się zatrzymała, ażeby odetchnąć, zadyszana wiatrem szybkiego biegu, on skorzystał z tego krótkiego przystanku, powrócił do pierwszego swojego pytania i zatrzymał stanowczym wyrazem ten tak łatwy do zbłąkania umysł.
— Jakież miał nazwisko mój ojciec? powtórzył.
Och! co za zdziwienie w jej oczach.... Zupełnie zapomniała, o czem mówili.
Zadyszana jeszcze długiem opowiadaniem pośpiesznie bardzo odrzekła:
— Nazywał się markiz de l’Epan, dowódca 3-go szwadronu huzarów.
Zapewnie Jack nie podzielał urojeń swojej matki co do szlacheckich praw i prerogatyw, gdyż przyjął z największym spokojem tajemnicę swojego sławnego urodzenia. Jakkolwiek jego ojciec był markizem, on był tylko palaczem i to nędznym palaczem, również pękniętym, również zniszczonym i do użytku niezdatnym, jak kocioł z Cydnusa, leżący teraz na dnie Oceanu Atlantyckiego i dźwigający sześćset sążni wody na sobie. Chociaż ojciec jego nosił nazwisko głośne, to jemu nie przeszkadzało nazywać się Jackiem i być jednym z tych smutnych rozbitków, których życie przerzuca na swych wiecznie zmiennych falach.
Dowiedziawszy się o tym ojcu, który miał umrzeć, doznawszy przez chwilę uczucia, które o nic zaczepić się nie mogło, zadowolniwszy swoją ciekawość, zapadł Jack znowu w zwykłą bezwładność duchową.
— Ale, posłuchaj-no Karolino.... Trzeba cóś zrobić z tym chłopcem. Przecież tak wiecznie nie może siedzieć bezczynnie. Nogi mu się pogoiły. Nie wymawiając, je jak wół. Trochę kaszle; lecz Hirsch utrzymuje, że zawsze będzie kaszlał..... Powinien raz o czemś pomyśleć. Jeżeli na parowcach jest zbyt ciężko, niech idzie do kolei żelaznej. Labassindre mówi, że tam można dużo zarobić.
Na te przedstawienia poety, Karolina odpowiedziała, że Jack jeszcze bardzo osłabiony.
— Gdybyś widział jak on oddycha, wchodząc na czwarte piętro, jaki chudy. W nocy, słyszę, nie sypia. Wiesz co, nim się pokrzepi, daj mu jakie zajęcie przy piśmie.
— Zobaczę, odparł poeta. Pomówię z Moronvalem.
Moronval chciał także zrobić próbę, lecz próba okazała się niepomyślną. Przez kilka dni Jack spełniał w Przeglądzie czynności chłopaka. Nosił korekty do drukarni, składał numery, lepił opaski, kazano mu wszystko robić, wyjąwszy tylko zamiatania obu pokojów, co jeszcze, dla nierobienia wstydu, stróż spełniał. Jack załatwiał te roboty ze swoją zwykłą obojętnością, znosząc pogardliwe docinki Moronvala, który miał mu bardzo wiele uraz do spłacenia, chłodny gniew Argentona, którego humor kwaśniał coraz bardziej z powodu uporczywego milczenia prenumeratorów. Ci prenumeratorowie doprawdy uparli się. W ozdobnej rejestrowej książce, oprawnej w safian z mosiężnemi rogami, w której miały być zapisywane nazwiska abonentów, znajdowało się tylko jedno na pierwszej stronnicy zbłąkane, jak łupina z orzecha na ogromnych obszarach morza: „P. hrabia de..... w zamku de..... Mettray, blizko Tours.” Prenumeratora tego zawdzięczali Karolinie.
Lecz brak dochodów nie przeszkadzał w prowadzeniu dalej wydawnictwa, współpracownicy przychodzili każdego miesiąca co piątego po honorarya za artykuły i po zaliczki. Nadewszystko Moronval był nienasycony. Przychodził sam, przysyłał żonę, Saida, księcia japońskiego. Argenton wściekał się, lecz nie śmiał odmówić. Próżność jego była żarłoczną, a mulat miał dużo łakoci i słodyczy w kieszeniach. Ile razy zbierała się redakcya, redaktor obawiając się, ażeby inni nie naśladowali Moronvala, zawsze narzekał i stawiał jedną nieprzebytą zaporę dla wszelkich pożyczek: „komitet akcyonaryuszów zabrania mi tego stanowczo”. — Komitet akoyonaryuszów siedział w kącie, komitet o niczem nie wiedział, komitet złożony z jednego członka, zajęty pędzlem i dużym garnkiem klejstru, zalepiał opaski. Jednym prenumeratorem w Przeglądzie był „dobry przyjaciel”, jednym akcyonaryuszem Jack, za pieniądze od „dobrego przyjaciela”. Ani Jack, ani nikt się tego nie domyślał; lecz Argenton wiedział, i wstyd go było przed samym sobą, nadewszystko przed dzieckiem, które jak poprzednio zaczynał nienawidzieć.
W przeciągu tygodnia chłopiec redakcyjny uznanym był za niezdolnego.
— On jest dla nas bezużytecznym; zamiast pomagać, jeszcze wszystkim przeszkadza.
— Ależ mój przyjacielu, zaręczam ci, iż on robi wszystko, co tylko może.
Od czasu okropnego przestrachu, jaki ją niedawno napadł, czuła się bardziej odważną w bronieniu dziecka.
— Zresztą, cóż chcesz? Powiadam ci, że mię wprawia w kłopot. Jakże ci to wytłomaczę? Między nami on nie jest w swojem kółku. Nie umie ani mówić, ani usiąść. Nie widzisz, jak siedzi przy obiedzie, zawsze o milę od stołu, rozstawia nogi, zasypia nad talerzem.... A wreszcie taki ogromny chłopak bezustannie przy twoim boku, to cię robi starszą, moja droga.... Przytem ma fatalne nałogi. Pije, ja ci powiadam, że pije. Wprowadza nam tu woń karczmy. Jak rzemieślnik!
Ona spuściła głowę i płakała. Sama spostrzegła, że Jack pije, lecz czyjaż to wina? Czyż nie sami rzucili go w tę przepaść?
— Słuchaj Karolino, mam jedną myśl. Ponieważ nie ma jeszcze siły do pracy, poślijmy go na wyzdrowienie do Etiolles. Przepędzi jakiś czas na wsi, na świeżem powietrzu, może wynajmie komu „Parva domus“, który nam został na karku z dziesięcioletnim kontraktem. Poślemy mu tam trochę pieniędzy, czegóż więcej potrzeba?.... To mu zrobi lepiej.
Rzuciła mu się na szyję z wylaniem wdzięczności:
— Och! Zawsze jesteś lepszy od wszystkich.
Natychmiast postanowili, że nazajutrz ona pojedzie do Olszyn umieścić swojego syna.
Przybyli tam jednego z prześlicznych jesiennych poranków, miłych i srebrnych, podobnych do lata, lecz nie tak palących i ciężkich. Nie było najmniejszego wiatru, a natomiast śpiewy ptaków, szelest opadłych liści, zapach suchego siana, przypalonych krzaków, dojrzałych owoców. Ścieżki w lesie, zaledwie oświetlone, zasiane żółtym kwiatem, czując słabszy blask słońca, dawały mniej cienia, i ciche, podobne do aksamitu, biegły ku miejscom jaśniejszym. Jack rozpoznawał te wszystkie drogi. Gdy stąpnął po nich, przypominały mu się dziecięce lata, szczęśliwe, niezapomniane, w których pomimo zmartwień fałszywej pozycyi, czuł się wesołym w dobrej, swobodnej naturze. I ona także zdawała się go poznawać, przywoływać, przyjmować. W swej duszy, rozczulonej wszystkiemi wspomnieniami i całą niemocą, słyszał Jack głos pocieszający i słodki: Chodź do mnie, biedne dziecko, chodź do mojego powolnie i spokojnie bijącego serca. Wezmę cię w swoje objęcia, będę miała o tobie staranie. Ja mam balsam na wszystkie rany, a ten, co go szuka, już jest uzdrowionym....
Karolina wcześnie opuściła swojego syna, wszystkie okna małego domku były otwarte przy letnim powietrzu, z ogrodu, trochę nieuprawnego, dochodził szmer, kwiaty i owoce mięszały się odświeżając późną jesień, mały domek — który Jack przebiegał z pokoju do pokoju nieco pochylony, odszukując po wszystkich kątach śladów minionego swojego dziecięctwa — pierwszy raz zgadzał się i to bez żadnej ironii ze swoim napisem na frontonie:

Mały domek, wielki spokój.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.




  1. Francuzka marynarka dzieli się na dwa duże plemiona: Moco i Ponnantais, Bretania i Prowancya, ludzie Północy i ludzie Południa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.