Jack/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
Matka i Dziecię.

— Przez k panie przełożony, przez k. Imię to pisze się i wymawia z angielska.... mianowicie Dżak.... Ojciec chrzestny dziecka był Anglikiem, generał-majorem w armii indyjskiej.... lord Peambock.... Może pan znasz? Człowiek bardzo dystyngowany i z najwyższej szlachty, ale, rozumiesz panie opacie, z najwyższej.... A jak walca tańczył.... Umarł wreszcie w straszny sposób przed kilku laty w Singapore, podczas świetnego polowania na tygrysa, które na jego cześć urządził jeden z przyjaciół, rajas.... Ci rajasi to prawdziwi monarchowie.... Ten szczególnie jest tam sławny.... Jak on się nazywa?... czekaj pan.... Mój Boże! Na końcu języka mam jego nazwisko.... Rana.... Rama....
— Przepraszam panią, przerwał rektor, rozśmieszony mimowoli tym potokiem słów i ustawicznem przeskakiwaniem z jednej myśli do drugiej... Cóż pomówmy o Jacku?
Oparty o biurko, na którem dopiero co pisać przestał, z głową lekko schyloną, patrzył szanowny kapłan z ukosa wzrokiem złośliwością i księżą przenikliwością zaostrzonym na młodą kobietę, która przed nim siedziała ze stojącym obok niej Jackiem.
Była to elegancka osoba, z ułożeniem bez zarzutu, gustownie ubrana i odpowiednio do dnia pory — a było to w Grudniu 1858 r. W puszystości jej futra, w bogactwie czarnej toalety, oryginalności skromnego kapelusza objawiał się spokojny zbytek kobiety, która posiada powóz i przechodzi z czystości swoich dywanów do karecianych poduszek, nie trącając błota ulicy.
Głowę miała bardzo małą, co zawsze nadaje kobietom wzrost wyższy; twarz piękną, jak owoc meszkiem okrytą, ruchliwą, wesołą, oświetloną naiwnemi jasnemi oczami, zęby białe, które ukazywała w każdej sposobnej chwili. Ta ruchomość jej rysów wydawała się nadzwyczajną; w tej śmiejącej się fizyognomii czy to dolna warga lekko wydłużona ciągłą potrzebą mówienia, czy też wązkie pod lśniącą opaską czoło wskazywało brak refleksyi i wyjaśniało nieprzerwanie otwarte nawiasy w rozmowie pięknej kobiety, jak owe japońskie koszyczki wyrachowanej wielkości jeden w drugi wchodzące, z których zawsze ostatni jest próżny.
Co do dziecka, wystawcie sobie siedmio lub ośmioletniego malca, wycieńczonego, wybujałego, ubranego z angielska, jak tego wymagało k w jego imieniu Jack, z obnażonemi nogami, w kapelusiku ze srebrzystym ostem i pledzie.
Ubranie to może odpowiadało jego wiekowi, lecz nie zgadzało się z grubą szyją. Jego zziębnięte i muskularne łydki wydobywały się z każdej strony cudacznego ubrania w bezkształtnym i obfitym rozroście. Sam on był tem zakłopotany. Niezgrabny, nieśmiały, ze spuszczonemi oczyma, spoglądał od czasu do czasu po swych nagich nogach zrozpaczonym wzrokiem, jak gdyby w duszy przeklinał lorda Peambock i całą indyjską armię za to, że go tak ustrojono.
Fizycznie był podobny do matki, chociaż nieco delikatniejszy i bardziej dystyngowany; jego twarz była przeróbką rysów pięknej kobiety na mężczyznę inteligentnego. Był to tenże sam ale głębszy wzrok, toż samo ale szersze czoło, też same zaciśnięte ale z poważniejszym wyrazem usta.
Na twarzy kobiety myśli, wrażenia prześlizgiwały się bez śladu i zmarszczki, z taką szybkością, tak prędko się wzajemnie spędzając, że aż w jej oczach zdawało się zawsze odbijać ździwienie nad ich prędką zmianą. U dziecka, przeciwnie, widać było myśl stałą; a nawet jego nieco zbyteczne zamyślenie budziło obawę, czy się nie łączy z pewnem lenistwem układu i z pewnem organicznem omdleniem, czy nie jest wyrazem zniewieściałych i bojaźliwych ruchów chłopca wychowanego w spódnicy matki.
W tej chwili oparty o nią, z ręką w jej mufkę wsuniętą, przysłuchiwał się rozmowie pełen niemego uwielbienia, a czasami spoglądał na księdza i swoje otoczenie z ciekawością i obawą.
Przyrzekł nie płakać.
Czasem jednak stłumione westchnienie, niby resztka łkania, wstrząsało nim od stóp do głowy. Wtedy matka przenosiła na niego swój wzrok i zdawała się mówić:
— Pamiętasz, coś mi przyrzekł.... Dziecko natychmiast tamowało łzy i westchnienia; lecz widać było na niem wielki smutek, owo straszne uczucie wygnania i opuszczenia, jakie pierwsza szkoła budzi na malcach, długo żyjących przy ognisku domowem.
To badanie matki i dziecka, którego ksiądz dopełnił w kilka minut, mogłoby zadowolnić spostrzegacza powierzchownego; lecz ojciec O.... który przeszło od dwudziestu pięciu lat kierował arystokratycznym zakładem Jezuitów z Vaugirard, za wiele obracał się w świecie, zbyt dobrze znał wyższe towarzystwo paryzkie, wszystkie jego odcienia w języku i zachowaniu się, ażeby nie odgadnął w matce nowego ucznia klientki szczególniejszego rodzaju.
Pewność siebie, z jaką weszła do jego gabinetu, zbyt widoczna, ażeby mogła być prawdziwą, sposób, w jaki rzuciwszy się miejsce zajęła, młody i nieco wymuszony uśmiech, a nadewszystko potok wylewających się słów, pod którym widocznie ukryła kłopot jakiejś utajonej myśli, wszystko to zbudziło w księdzu podejrzenie.
Na nieszczęście w Paryżu światy tak wzajem na siebie zachodzą, spólność zabaw, toalet, przechadzek wytworzyła tak wązką i tak do przebicia łatwą linię graniczną między modnemi kobietami dobrego i złego towarzystwa, między utrzymywaną loretką i oddającą się markizą, że najdoświadczeńsi na pierwszy rzut oka omylić się mogą. Dla tego to ksiądz przyglądał się tej kobiecie z taką uwagą.
Nadewszystko ciągłe rwanie się rozmowy zbijało go w tem badaniu. Jak tu się połapać wśród tych kaprysów, nagłych zwrotów, tych skoków wiewiórki w klatce? Ksiądz jednakże, mimo że sąd jego usiłowano zbłąkać, już go sobie w połowie wyrobił. Zakłopotana postawa matki, gdy jej się spytał, jak dziecko oprócz Jack się nazywa, dokonało reszty.
Dama zarumieniła się, zmięszała i zawahała na chwilę.
— Prawda, rzekła, proszę mi wybaczyć.... Jeszcze się nie przedstawiłam.... Gdzież ja mam głowę?
I wyjąwszy z kieszeni mały pugilaresik ze słoniowej kości, pachnący jak poduszeczka wonnościami napuszczona, wyjęła z niego bilet, na którym podłużnemi literami odbijało się zabawne i zagadkowe nazwisko:

Ida de Barancy.

Rektor dziwnie się uśmiechnął.
— Czy to jest także nazwisko dziecka? zapytał.
Pytanie było prawie obrażającem. Dama je zrozumiała, zmięszała się jeszcze bardziej, ale zmięszanie to pokryła wyrazem wielkiej godności:
— Tak, panie opacie... tak.
— Ach! zawołał ksiądz poważnym głosem.
Teraz on z kolei nie wiedział, jak ma swą myśl wyrazić. Obracał bilet w palcach z lekkiem drżeniem warg jak człowiek, który rozumie znaczenie i skutek słów, jakie miał wypowiedzieć.
Nagle powstał, zbliżył się do jednego z wysokich okien, wychodzących na duży ogród wysadzony pięknemi drzewami, zrumienionemi czerwonym blaskiem zimowego słońca, i lekko zapukał w szybę.
Jakiś czarny cień przesunął się koło okna a wkrótce potem wszedł do gabinetu młody ksiądz.
— Słuchaj, mój dobry Duffieux, rzekł przełożony, przejdź się trochę z tem dzieckiem.... Pokaż mu nasz kościół, naszą oranżeryę.... Nudzi się tu biedny chłopczyna...
Jack sądził, że przechadzka ta była pozorem do przerwania przykrych pożegnań rozstania, wzrok więc jego wyrażał tyle rozpaczy i strachu, że aż dobry ksiądz łagodnie go uspokajał.
— Nie bój się mój Jacku, matka nie pójdzie.... wrócisz tu do niej....
Dziecko jeszcze się wahało.
— Idź, mój drogi!.. rzekła pani de Barancy z gestem królowej.
Wyszedł natychmiast milcząc, bez skargi, jak gdyby go życie już zgniotło i przygotowało do wszystkich ciężarów.
Po jego wyjściu zapanowało w gabinecie przez chwilę milczenie. Słychać było tylko kroki dziecka i jego towarzysza, idących z szelestem po stwardniałym od zimna piasku, trzask ognia, świergotanie ptastwa na gałęziach, dźwięki fortepianu, śpiewy, szum pełnego domu, cały zimą przez zamknięte okna stłumiony hałas wielkiego pensyonatu w godzinach lekcyi.
— Dziecko to musi panią bardzo kochać, rzekł rektor, którego wzruszył wdzięk i uległość Jacka.
— Jakże mnie nie ma kochać? odpowiedziała pani de Barancy, może nieco melodramatycznym tonem; biedaczek niema na świecie nikogo prócz matki!
— Ach! pani wdowa?
— Niestety! tak, panie przełożony.... Mój mąż umarł przed dziewięciu laty, w samą rocznicę naszego małżeństwa i wśród okoliczności bardzo bolesnej... O! panie opacie, powieściopisarze, którzy z tak daleka sprowadzają wypadki dla swoich bohaterek, ani się domyślają, że nieraz najprostsze życie może wypełnić dziesięć romansów.... Moje losy są tego dowodem.... Hrabia de Barancy należał, jak to jego nazwisko wskazuje, do jednej z najstarożytniejszych rodzin Touraine’u.
Chybiła. Właśnie bowiem ojciec O.... urodził się w Amboise i znał dokładnie całą szlachtę swojej prowincyi. W jednej chwili hrabia de Barancy złączył w powątpiewaniach i podejrzeniach jego generał-majora Peambocka i rajasa z Singapore. Nie dał jednakże tego poznać, poprzestał na łagodnem przerwaniu mniemanej hrabinie:
— Czy nie podzielasz pani mojego zdania, spytał, że byłoby okrucieństwem odłączać wcześnie dziecko, które do pani jest tak przywiązane? Bardzo jeszcze młode. Czyż ono będzie miało dość sił do zniesienia boleści takiego rozstania?....
— Pan się myli, odparła naiwnie. Jack jest dzieckiem bardzo silnem. Nigdy nie chorował. Może nieco blady, lecz to pochodzi z paryzkiego powietrza, do którego on nieprzyzwyczajony.
Ksiądz, znudzony daremnością tłómaczenia się półsłówkami, rzekł z przyciskiem:
— Zresztą w obecnej chwili zakład nasz pełny.... rok szkolny już się daleko posunął.... Wielu nowych uczniów musieliśmy odprawić aż do następnego roku.... Byłbym pani bardzo obowiązany, gdybyś do tego czasu zaczekać chciała. Może wtedy sprobujemy.... Jednakże za nic nie ręczę.
Zrozumiała.
— Nie chcesz pan przyjąć mojego syna? Czy także nie powiesz mi pan dla czego?
— Pani, rzekł ksiądz, oddałbym wszystko za to, ażeby uniknąć tego objaśnienia; lecz ponieważ pani mnie do niego zmusza, winienem oświadczyć, iż zakład, którym kieruję, wymaga od rodzin powierzających mu swoje dzieci wyjątkowych warunków moralności.... Nie brak w Paryżu instytucyj świeckich, w których Jack pani znajdzie wszelką niezbędną opiekę; lecz u nas jest to niemożliwem. Błagam panią — dodał, widząc jej ruch oburzenia — nie każ mi usprawiedliwiać się dalej...... Nie mam prawa o nic panią pytać i niczego wyrzucać.... żałuję przykrości, jaką pani w tej chwili sprawiłem, i uwierzyć proszę, że surowość mojej odmowy jest tyle dla mnie, ile dla pani bolesną.
W czasie mowy księdza na twarzy pani de Barancy odbijały się wszystkie wyrazy boleści, wzgardy i wstydu. Naprzód usiłowała zachować spokój, trzymając podniesioną głowę i nie zrzucając światowej maski; lecz życzliwe wyrazy rektora, padając na tę dziecięcą duszę, roztopiły ją w skargi, łzy, wyznania, w głośne i rozpaczliwe rozrzewnianie.
Och tak! była nieszczęśliwą. Nikt nie wiedział ile dla tego dziecka wycierpiała.
A więc tak, biedny chłopczyna nie miał nazwiska, nie miał ojca; lecz czy słuszną było względem niego rzeczą poczytywać mu nieszczęście za zbrodnię i pociągać go do odpowiedzialności za błąd rodziców.
— Ach, panie opacie, panie opacie, błagam....
Mówiąc to, ruchem zapomnienia, który w mniej ważnej okoliczności śmiech mógłby wywołać, ujęła rękę księdza, piękną, białą, biskupią rękę, którą poczciwy ojciec starał się łagodnie usunąć, nie bez pewnego zakłopotania.
— Uspokój się, kochana pani..., rzekł ksiądz przerażony tym wylewem i łzami. Płakała ona bowiem jak dziecko, łkała, dusiła się, z naiwną niewstrzemięźliwością natury nieco pospolitej.
Biedny opat myślał: mój Boże, co jabym zrobił, gdyby ona tu zemdlała?
Lecz wyrazy, któremi starał się uspokoić, jeszcze bardziej ją rozrzewniały.
Chciała się usprawiedliwić, wyjaśnić wszystko, opowiedzieć swoje życie; przełożony więc pomimo woli musiał słuchać niejasnego, przerywanego, zadyszanego i niewykończonego opowiadania, w jakie rzuciła się bez pamięci, rwąc co chwila nić przewodnią i nie zastanawiając się nawet, jak z tego labiryntu wyjść zdoła.
— Nazwisko de Barancy nie było jej nazwiskiem.... Och! gdyby mogła swoje powiedzieć, wywołałoby wielkie ździwienie. Lecz honor jednej z najstarożytniejszych rodzin Francy i, pojmujecie, jednej z najstarożytniejszych, był z tem nazwiskiem związany, raczej więc zabić by się pozwoliła, niż je sobie z ust wydrzeć dała.
Rektor chciał protestować, zapewnić ją, że niema wcale zamiaru niczego z niej wyciągać, lecz nawet nie osiągnął żadnego porozumienia. Łatwiej możnaby wstrzymać skrzydła wiatraka w całym ich rozpędzie, niż wirujące w próżni pani de Barancy słowa. Widać było tylko jej wysiłki dowiedzenia, że pochodziła z najwyższej szlachty, że jej niegodziwy uwodziciel był także czemś znacznem i w końcu stała się ona ofiarą nieuniknionej konieczności.
Czemuż z tego wszystkiego należało uwierzyć? Prawdopodobnie ani jednemu słowu, gdyż w tem poszarpanem opowiadaniu roiły się przerwy i sprzeczności. Wydobywało się jednak zeń coś szczerego a nawet rozrzewniającego, mianowicie miłość matki i dziecka. Żyli zawsze razem. Ona pilnowała w domu jego pracy z nauczycielami, i nie rozstałaby się z nim nigdy, gdyby nie rozwinięty zbytecznie umysł i te coraz szerzej otwierające się oczy, przeciwko którym nie można się było dość zabezpieczyć.
— Najlepszem byłoby ze wszystkiego, rzekł ksiądz poważnie, gdybyś pani usunęła ze swego życia całą jego nieprawidłowość i uczyniła swój dom godnym dziecka, które go zamieszkało.
— To było ciągle moją myślą, panie opacie, rzekła. W miarę jak Jack wzrastał, czułam, że staję się poważniejszą. Zresztą lada dzień położenie się moje ureguluje..... Jest któś, kto się już dawno o mnie stara.... ale przedtem chciałam oddalić dziecko, usunąć je z mojego zawikłanego jeszcze życia, dać mu arystokratyczne i chrześciańskie wychowanie, godne tego wielkiego nazwiska, jakie nosić będzie..... Sądziłam, że nigdzie tego lepiej nie dopełnię jak tutaj; tymczasem pan mnie odtrącasz i tym ciosem pozbawiasz matkę wszystkich jej dobrych zamiarów....
Zdawało się, że słowa te wstrząsnęły rektorem. Przez chwilę się wahał, wreszcie, zatopiwszy głęboko w jej oczy swój wzrok, rzekł:
— Więc dobrze; ponieważ wymaga pani tego koniecznie, zgadzam się na jej żądanie. Jack bardzo mi się podobał. Przyjmuję go do grona naszych uczniów.....
— Och! panie rektorze...
— Lecz pod dwoma warunkami.
— Gotowa jestem przyjąć wszelkie.
— Pierwszy jest ten, że do czasu uporządkowania się położenia pani dziecko przepędzać będzie wszystkie dni wolne a nawet wakacye w naszym zakładzie i nie zajrzy do domu.
— Ależ on umrze, nie widząc matki!
— Ach! będziesz pani mogła przyjechać żeby ucałować go, ile razy zechcesz. Tylko — i to jest drugi nasz warunek — nie będziesz pani widywać się z nim w ogólnej sali przyjęcia, lecz tu, w moim gabinecie, gdzie postaram się, ażeby pani nikt nie spotkał.
Podniosła się cała drżąca.
Ta myśl, że nigdy nie będzie mogła wejść do ogólnej sali, przyczynić się co czwartek do tego uroczego zamięszania, które daje nam sposobność chełpienia się pięknością naszego dziecka, bogactwem jego ubioru i czekającym przed bramą powozem, — że nie będzie mogła powiedzieć swoim przyjaciołkom: „Witałam tu wczoraj u Ojców... panią C... lub W...” prawdziwe panie, — że będzie musiała tajemnie przyjeżdżać dla ucałowania Jacka na uboczu, — wszystko to wzburzało ją bezmiernie.
Złośliwy ksiądz celnie ugodził.
— Okrutnym dla mnie jesteś księże opacie; zmuszasz mnie odmówić temu, za co ci jak za łaskę przed chwilą dziękowałam. Muszę strzedz w sobie godności matki i kobiety. Warunki pańskie są niemożliwe do przyjęcia. Cóżby pomyślało moje dziecko, gdyby....
Przerwała, spostrzegłszy za oknem małą blond główkę, ze zwróconym na nią wzrokiem, ożywioną ostrem powietrzem i gorączką niepokoju. Na znak matki, dziecko wbiegło prędko:
— Ach! mamo, jaka ty dobra.... Napróżno we mnie wmawiano, że..... Myślałem, że odjechałaś.
Porwała go gwałtownie za rękę.
— Pojedziesz ze mną, rzekła, tu nas nie pożądają.
I wyszła sztywna, dumna, ciągnąc za sobą dziecko zdziwione tym nagłym odjazdem, który wyglądał na ucieczkę. Na uniżony ukłon poczciwego ojca, który również powstał, odpowiedziała zaledwie lekkiem skinieniem głowy. Mimo jednakże szybkości wyjścia, nie przeszkodziła Jackowi usłyszyć posłanego za nim westchnienia: „Biedne dziecko!....“ wymówionego tonem współczucia, które go aż do głębi serca przeniknęło.
Litowano się nad nim.... Dla czego?...
Później często o tem myślał.
Rektor się nie pomylił.
Hrabina Ida de Barancy była tylko mniemaną hrabiną.
Nie nazywała się de Barancy, a może nawet nie Idą. Zkąd pochodziła? Kim była? Ile było prawdy w całych dziejach jej szlachectwa? Nikt nie umiałby powiedzieć. Podobnie zagadkowe istoty ulegają tak różnorodnym losom, tylu wypadkom, mają tak długą i zdarzeń pełną przeszłość, że zwykle znamy tylko ostatnią ich postać. Są one jak owe obracające się portowe latarnie, które między smugami swego światła rzucają długie cienie.
To tylko było pewnem, iż nie była paryżanką, że przybywała z jakiegoś prowincyonalnego miasta, którego zachowała akcent, nie znała wcale Paryża i nie posiadała dobrego tonu, według zapewnienia panny Constant, jej garderobiany.
„Prowincyonalna kokotka....” mówiła ona wzgardliwie.
Jako objaśnienie, było to zbyt nieokreślonem.
Prawda, że pewnego wieczoru w teatrze Gymnase dwaj lyońscy kupcy wzięli ją za niejakąś Melanią Favrot, która kiedyś miała sklep z rękawiczkami i perfumeryą na placu Terreaux; lecz panowie ci omylili się i prosili ją o przebaczenie. Innym znów razem, oficer trzeciego pułku huzarów wziął ją za jakąś Nanę, którą przed ośmiu laty znał w Orleanie. Lecz również przyznał się do omyłki. Rzeczywiście bywają nieraz obrażające podobieństwa.
Jednakże pani de Barancy wiele podróżowała i nie kryła się z tem; lecz czarodziejem byłby ten, ktoby wydobył jakąś pewność z potoku jej słów, który wylewała dla objaśnienia swojego życia. Raz Ida rodziła się w koloniach, mówiła o swej matce, czarującej kreolce, o swoich plantacyach i murzynach; drugi raz pochodziła z okolicy Tours, a młodość przepędziła w wielkim zamku nad brzegiem Loary. Była w niej zadziwiająca niechęć do powiązania w jedną całość wszystkich szczegółów i anegdot — nieszczepionych kawałków swego życia.
Łatwo było dostrzedz, że w tych fantastycznych opowiadaniach przeważała próżność, próżność zielonej gadatliwej papugi. Ani na chwilę nie ustępowało w nich szlachectwo, majątek, pieniądze i tytuły.
Niezawodnie była ona bogatą, lub też bogato utrzymywaną. Miała wynajęty pałacyk na bulwarze Hausmana. Tam utrzymywała konie, ekwipaż, bardzo piękne meble wątpliwego gustu, trzech czy czterech służących, wiodła życie czcze, leniwe, może tylko osłonięte nieco pozorami wstydliwości i powagi, którą prowincya, lepiej od Paryża zabezpieczająca się przeciwko kobietom pewnego świata, niewątpliwie jej nadała. Wszystko to w połączeniu z rzeczywistą świeżością, prawdopodobnie pamiątką spędzonego na otwartem powietrzu dzieciństwa, stawiało ją na uboczu paryzkiego życia, w którym zresztą, jako świeżo przybyła, jeszcze swego miejsca nie znalazła.
Co tydzień odwiedzał ją jakiś mężczyzna, w średnim wieku, szpakowaty, dystyngowany. Mówiąc o nim, Ida nazywała go „panem” takim tonem wyniosłości, że przypominała francuzki dwór owych czasów, kiedy w ten sposób wyrażano się o królewskim bracie. Dziecko mówiło po prostu: „dobry przyjaciel”. Służący meldowali go: „hrabia”, między sobą zaś nazywali go poufale: „jej stary”.
Jej stary musiał być bardzo bogatym, gdyż pani w nic nie wglądała, w domu zaś wszystko się lało.
Zarządzała nim panna Constant, totumfacka, która wywierała jedyny i prawdziwy wpływ. Ona dawała swej pani adresa kupców, ona obznajmiała ją z życiem paryzkiem i dobrem towarzystwem; bo najgłówniejszem marzeniem, niemal tęsknotą, tęsknotą, która nią bezwątpienia owładnęła razem z majątkiem, było uchodzić za kobietę przyzwoitą, dostojną, szlachetną, bez zarzutu.
Łatwo więc sobie wyobrazić, w jaki stan ją wprawiło przyjęcie ojca O...., z jaką wściekłością w duszy od niego wyszła.
Wytworny powóz czekał na nią u drzwi zakładu. Raczej rzuciła się weń z dzieckiem niż weszła, mając zaledwie siłę wymówić donośnym głosem: „Do pałacu!” tak, ażeby ją usłyszało grono księży rozmawiających na ganku, którzy szybko usunęli się przed wirem futer i puklów.
Gdy powóz ruszył, nieszczęśliwa rzuciła się w kąt, nie w kokieteryjnej jednak spacerowej pozie, lecz pognębiona, zalana łzami, tłumiąc w jedwabiach łkania i wykrzykniki.
Co za wstyd powiedzieć sobie, że nie chciano przyjąć jej dziecka i że ten ksiądz pierwszem wejrzeniem odgadł jej sytuacyę, która według jej przekonania była tak starannie osłonięta wszystkiemi zbytkownemi i kłamliwemi pozorami światowej kobiety i nieskazitelnej matki. A więc było widocznem, czem ona jest!
Co chwila przenikliwy wzrok rektora, który obrażona duma nasuwała jej jak straszną mękę, rozpalał w jej żyłach wybuchające żary, a na twarzy nagłe rumieńce. Przypomniała sobie całą swoją gadaninę, wszystkie zawiedzione kłamstwa i ten uśmiech, ten niepojęty uśmiech, przed którym nie umiała się zachować i który po pierwszych słowach ją odgadł.
W drugim rogu karety niemy i nieruchomy Jack patrzył smutnie na matkę, nie rozumiejąc jej rozpaczy, przypuszczając tylko, że może jest jej powodem. Czuł jakąś nieokreśloną swoją winę, lecz w głębi tego smutku doznawał wielkiej radości, że nie pozostał w zakładzie. Bo pomyślmy tylko: od dwóch tygodni mówiono jedynie o tem Vaugirard. Matka wymogła na nim przyrzeczenie, że nie będzie płakał, że się zachowa rozumnie. Dobry przyjaciel napominał go, panna Constant kupiła wyprawę — wszystko było postanowione, gotowe. Żył jedynie bojaźnią myśli o tem więzieniu, do którego wszyscy go wtrącali. I oto w ostatniej chwili został ułaskawiony. Ach! gdyby matka nie była tak zmartwioną, jakżeby jej dziękował, jakżeby czuł się szczęśliwym przy niej, przytulony do futer powozu, w którym odbył tyle miłych spacerów i w którym jeszcze tyle razy mógłby się przejechać. Przypominał sobie poobiednie wycieczki do lasku, długie rozkoszne przejazdy po tym błotnistym i na wskroś nowym dla nich Paryżu, którego oboje byli zarówno ciekawi. Pomnik przy drodze, najmniejszy uliczny wypadek, wszystko ich bawiło.
— Patrz, Jack....
— Patrz, mamo....
Było to dwoje dzieci. Jednocześnie ukazywały się w oknie karety duże jasne pukle chłopczyka i szczelnie zasłonięta twarz matki....
Rozpaczliwy krzyk pani de Barancy wyrwał nagle dziecię z tych miłych wspomnień.
— Mój Boże! mój Boże! co ja zrobiłam, mówiła ona łamiąc ręce; co ja zrobiłam, że jestem tak nieszczęśliwą?
Naturalnie wykrzyk ten pozostał bez odpowiedzi, gdyż co ona zrobiła, mały Jack co najmniej jak i ona odrzec nie umiał. Nie wiedząc, co do niej mówić, jak ją pocieszyć, ujął tylko bojaźliwie jej rękę i przycisnął do ust z zapałem, jak prawdziwy kochanek.
Ona, drgnąwszy, spojrzała na niego obłąkanym wzrokiem:
— Ach! okrutne, okrutne dziecko, ile ty mi zrobiłeś złego od czasu jak przyszedłeś na świat!
Jack zbladł:
— Ja?... tobie?
Jedyną istotą, jaką na ziemi znał i kochał, była matka. Była ona dla niego piękną, dobrą, nieporównaną. I mimo woli, mimo wiedzy zrobił jej coś złego.
Na tę myśl biedny chłopczyna poczuł rozpacz, lecz rozpacz niemą, jak gdyby po głośnej boleści, której był świadkiem, wstydził się objawiać swego żalu. Trząsł się, tłumił łkania, wpadł w nerwowe spazmy. Przestraszona matka wzięła go w swe objęcia.
— Ale nie, nie, ja żartowałam.... Och! ty dzieciaku... Kto widział być tak czułym?.... Pieszczoch z długiemi nogami, kołysze się jak lalka.... Nie, mój Jacku, tyś mi nigdy nic złego nie zrobił.... To ja jestem nierozsądną, mięszając cię do podobnych historyi.... No, nie płacz już... Alboż ja płaczę?
Dziwna ta istota, zapomniawszy o swej przeszłej boleści, śmiała się szczerze, dla rozweselenia Jacka. Było to jedną z właściwości tej ruchliwej natury, że wszystko w niej leżało na powierzchni, żadnego wrażenia nie zachowała długo. Rzecz szczególna, wylane przed chwilą łzy dodały jej tylko blasku, młodości, jak fala, spływając po piórach sinogarlicy, nie przesiąka w nie, tylko im świetności dodaje.
— Gdzie my jesteśmy? spytała nagle, zsuwając zapocone okno karety.... Już kościół Magdaleny.... Jakżeśmy prędko zajechali. Wiesz co, wstąpimy do tego..... sławnego pasztetnika..... No, obetrzyj oczy, mały głuptasku..... Kupię ci ciastko.
Wysiedli do hiszpańskiej cukierni, która naówczas była bardzo w modzie.
Wewnątrz tłumy.
Materye, futra ocierały się o siebie i cisnęły z pospiechem apetytu; postacie kobiet, z zasłonami po nad czy zasuniętemi, odbijały się w zwierciadłach sklepu oprawionych w złoto z pasami śmietankowej barwy, pośród rozmaitego rodzaju odblasków mlecznego szkła podstawek, kryształów i innych upiększeń cukierni.
Pani de Barancy zwróciła z dzieckiem uwagę. To jej się bardzo podobało. Małe powodzenie w połączeniu z niedawnem przejściem pomogło jej tylko do zjedzenia mnóstwa ciast i zakropienia ich kieliszkiem hiszpańskiego wina. Jack poszedł za jej przykładem, lecz z większem umiarkowaniem, gdyż smutek napełnił jego serce stłumionemi westchnieniami i niewylanemi łzami. Gdy wreszcie wyszli, pogoda była tak piękna, chociaż zimna, na chodniku przy kościele Ś-tej Magdaleny rozchodziła się tak przyjemna woń fijołków, że Ida postanowiła wrócić pieszo i odesłała karetę. Spiesznie, lecz owym wolnym krokiem kobiet nawykłych do tego, ażeby je podziwiano, szła trzymając Jacka za rękę. Przechadzka na świeżem powietrzu, widok sklepów które oświetlać zaczęto, powróciły jej ostatecznie dobry humor.
Wtem nagle przed jakąś wystawą bardziej od innych błyszczącą, przypomniała sobie o maskowym balu, na który pójść miała wieczorem.
— Boże drogi!.... Wcale o tem nie myślałam.... Patrz mój Jacku, jak jestem roztargniona.... Prędzej, prędzej. Potrzeba jej było kwiatów, bukietu, kilku drobnych rzeczy o których zapomniała. A dziecko, którego życie ciągle wśród tych drobiazgów upływało, które równie silnie jak matka odczuwało subtelny wdzięk tych elegancyj, szło za nią w podskokach, ożywione myślą o tej zabawie, której widzieć nie miało. Toaleta matki, jej piękność, uwaga jaką przechodząc wzbudzała, wszystko to było i dla mego uciechą.
— Zachwycające.... zachwycające..... odeślij mi pan do domu na bulwarze Hausmana. Pani de Barancy rzuciła bilet, wyszła mówiąc z Jackiem obszernie o swoich sprawunkach. Potem, przybrawszy minę poważną, rzekła.
— Nadewszystko pamiętaj, co ci zaleciłam, nie trzeba mówić kochanemu przyjacielowi, że na ten bal chodziłam...... Jest to tajemnica. Do licha!... już piąta godzina..... Constant mnie złaje.
Nie omyliła się.
Garderobiana, wysoka i silna kobieta, lat czterdziestu, brzydka, męzkiej postawy, posłyszawszy że pani wraca, wypadła do niej.
— Kostium już jest.... Gdzie sens tak późno wracać; pani nie będzie gotową.... Tak prędko ubrać się nie można.....
— Nie łaj mnie, moja dobra Constant.... Gdybyś wiedziała, co mnie spotkało.... patrz! wskazała na dziecko. Garderobiana objawiła oburzenie.
— Jakto, pan Jack... powrócił?... To bardzo źle, mój panie, po tem coś obiecał. Chyba do tej szkoły trzeba będzie pana zaprowadzić przez żandarmów. Otóż to — matka jest dla pana za dobra.
— Ależ to nie on, księża nie chcieli.... pojmujesz, mnie.... mnie.... ubliżyli....
I znów stanęły jej w oczach łzy; znowu poczęła pytać Boga co zrobiła, że jest tak nieszczęśliwa. Gdy do tego dodamy działanie ciast, hiszpańskiego wina, gorąco w pokoju.... osłabienie jej wyda nam się naturalnem.
Trzeba ją było przenieść na łóżko i dla otrzeźwienia odetkać flakoniki z solami i eterem. Panna Constant wywiązywała się z zadania jak kobieta, która zna podobne przesilenia: chodziła po pokoju, zamykała i otwierała szafy z tą zimną krwią, jaką daje doświadczenie, i z tą miną, która zdawała się mówić: „to przejdzie”.
Tak krzątając się, mówiła do siebie: Co za pomysł prowadzić dziecko do Ojców... Jak gdyby pensyonat był dla niego, odpowiedni jego pozycyi.... Z pewnością nie przyszłoby do tego, gdyby mnie trochę więcej słuchano.... Dla mnie nie trudno byłoby mu wynaleźć pensyonat i do tego dobry pensyonat.....
Jack, przerażony widokiem matki w tym stanie, zbliżył się do łóżka i patrzył na nią bojaźliwie, przepraszając z głębi serca za zmartwienie, którego stał się powodem.
— Odejdźże ztąd, panie Jack.... Matka już zdrowa.... muszę ją ubrać.
— Jakto! moja Constant, więc ty chcesz, ażebym szła na ten bal?... Ja wcale nie mam ochoty do zabawy.
— Ba, daj pani pokój, ja panią znam, za pięć minut wszystko przeminie.... Niechno się pani popatrzy na ten piękny kostium, na te różowe pończochy jedwabne, na ten kapelusik z grelotkami. — Wzięła kostium, rozłożyła go, błyskając i trzęsąc świecidłami, którym Ida oprzeć się nie mogła.
Gdy matkę ubierano, Jack odszedł do buduaru sam, bez światła. Cienie zaścielały zalotny, wywatowany, drobiazgami zastawiony pokoik, do którego wpadało niepewne światło bulwarowej latarni. Smutny, oparłszy czoło o szybę, zaczął rozmyślać nad tym dniem pełnym wzruszeń. Nie umiejąc sobie wytłomaczyć przyczyny, poczuł się istotnie „biednem dzieckiem”, o którem ów ksiądz mówił z taką litością.
Dziwnie to słyszyć nad sobą ubolewanie wtedy, kiedy się uważamy za szczęśliwych. Są przecież nieszczęścia tak utajone, że ich nie odgadują nawet ci, którzy są ich przyczyną lub ofiarą. Drzwi się otworzyły. Matka była ubrana:
— Chodź, panie Jack.... i zobacz czy pięknie.... O! co za cudowna mięszanina, róże i srebro, wszędzie atłas. Co za piękny brzęk blaszek sprawiała matka najmniejszem poruszeniem.
Dziecię patrzyło, podziwiało, a matka cała wypudrowana, lekka, powiewna, z wachlarzem w ręku, śmiała się do Jacka, śmiała się do siebie w duchu, nie troszcząc się już o to, co zrobiła Bogu, że jest tak nieszczęśliwą. Panna Constant zarzuciła na nią ciepłą okrywkę i odprowadziła aż do powozu; Jack wsparty o poręcz, patrzał, jak po schodach okrytych dywanem zbiegały, niby w tańcu migając, dwa różowe trzewiczki wyszywane srebrem i unosiły matkę gdzieś daleko od niego, na bal, na który dzieci nie jeżdżą. Po ostatnim brzęku grelotek wrócił do pokoju, nie wiedząc, co robić.
Po raz pierwszy w życiu zatrwożyło go osamotnienie, w którem przecie znajdował się prawie co wieczór.
Ile razy pani de Barancy nie była w domu na obiedzie, Jack pozostawał na opiece panny Constant.
— Ona z tobą jeść będzie, mawiała matka do Jacka.
Kładziono dwa tylko nakrycia w jadalni, która wtedy zdawała się Jackowi bardzo dużą; ale najczęściej Constant, którą to sam na sam wcale nie bawiło, znosiła nakrycie do kuchni i jadła z nim obiad w towarzystwie służących.
Była to prawdziwa biesiada.
Obfitość poplamionego tłustością stołu i swawolna wesołość biesiadników tworzyły prawdziwą kałużę. Przewodniczyła naturalnie totumfacka, która dla rozweselenia towarzystwa opowiadała o awanturach swej pani w tak osłoniętych jednak wyrazach, ażeby one nie raziły malca.
Tego wieczora rozprawiano szeroko w suterynie o powodach nieprzyjęcia Jacka w Vaugirard. Augustyn, stangret, dowodził, iż lepiej się stało, gdyż ludzie ci zrobiliby z dziecka jezuitę i świętoszka.
Panna Constant protestowała przeciwko tym słowom. Wprawdzie nie spełniała ona przepisów swej religii, lecz nie pozwalała jej ubliżać. Wtedy rozmowa zmieniła obrot ku wielkiemu zdziwieniu Jacka, który słuchając pilnie, spodziewał się ciągle dowiedzieć, dla czego ten ksiądz, który wydawał się tak dobrym, nie chciał go przyjąć.
Teraz przedmiotem rozmowy nie był ani Jack ani matka, lecz religijne przekonania obecnych. Stangret Augustyn po napiciu się miał przekonania bardzo proste.... Dobrym dla niego bogiem było słońce.... Innego nie znał....
— Ja jestem jak słoń, oddaję cześć słońcu!... powtarzał bezustannie z pijackim uporem.
Zapytano go, gdzie to widział, że słonie czczą słońce.
— Widziałem to raz na fotografii! rzekł tonem wyniosłego rozbestwienia.
Panna Constant nazwała go za to bezbożnikiem i ateuszem, gdy tymczasem kucharka pełna wieśniaczej chytrości, tęga Pikardka, powiedziała im obojgu:
— Słuchajcie, nie macie racyi.... O wiarę sprzeczać się nie trzeba....
A Jack, cóż on robił podczas tego?
Siedział na końcu stołu, odurzony kuchennem powietrzem i nieskończoną rozprawą prostaków, a oparłszy twarz na rękach, zasypiał z rozrzuconemi puklami na aksamitnym rękawie. W gwarze, poprzedzającym przykry, niewygodny sen w siedzącej postawie, słyszał szept trojga sług. Teraz zdawało mu się, że mówiono o nim daleko, bardzo daleko — gdzieś we mgle.
— Czyjże więc jest ten chłopiec? zapytała kucharka.
— Nie wiem nic, odpowiedziała Constant, to tylko pewne, że tu pozostać nie może i że mi kazała wyszukać dla niego jaki pensyonat.
Z przerwaną czkawką stangret wybełkotał:
— Poczekajcie no, poczekajcie. Wiem o jednym sławnym pensyonacie, jakiego wam właśnie potrzeba. Nazywa się on kollegium.... nie, nie kollegium... gi... gimnazyum Moronvala. Ale to jest to samo co kollegium. Kiedy byłem u Saidów, u moich Egipcyan, tam odwoziłem malca, a nawet pewien kupiec dawał mi zawsze ogłoszenia. Muszę jedno z nich mieć....
Zaczął szukać w pugilaresie i zpośród pomiętych szpargałów, które na stole porozkładał, wydostał jeden najbardziej zatłuszczony.
— Oto jest! zawołał tryumfalnie.
Rozwinął ogłoszenie i zaczął je czytać, a raczej ciężko sylabizować:
Gi... Gimnazyum Moronvala...
— Dajcie mi to, rzekła panna Constant, wziąwszy mu papier z rąk, i odczytała jednym ciągiem:
Gimnazyum Moronvala, 25 aleja Montaigne. — W najpiękniejszym cyrkule Paryża. — Zakład familijny. — Wielki ogród — Liczba uczniów ograniczona — Nauka wymowy francuzkiej podług metody Moronval-Decostère — prostowanie akcentów zagranicznych lub prowincyonalnych — Poprawa wszelkiego rodzaju błędów wymawiania przez ułożenie organów fonetycznych.
Panna Constant zatrzymała się, ażeby odetchnąć, i rzekła do obecnych:
— To wydaje mi się bardzo przyzwoitem.
— Wierzę!... odparła Pikardka, wytrzeszczając oczy.
— ....Organów fonetycznych.... Wyraźne czytanie na głosy zasady artykulacyi i oddychania.
Czytanie ogłoszenia trwało dalej, lecz Jack zasnął i nic nie słyszał.
Miał sen.
Podczas gdy jego przyszłość rozstrzygała się przy brudnym kuchennym stole, podczas gdy jego matka w różowym kostiumie jak szalona się bawiła, on śnił o tym księdzu, o tym łagodnym i przenikającym głosie, który mówił: „Biedne dziecko”.

II.
Gimnazyum Morouvala.

25 aleja Montaigne, w najpiękniejszym cyrkule Paryża“, mówiło ogłoszenie Moronvala. Nie można zaprzeczyć, że aleja Montaigne rzeczywiście położona w jednym z najpiękniejszych cyrkułów Paryża, w środku Pól Elizejskich, i że do mieszkania bardzo przyjemna. Prostopadle dotyka jednym końcem wybrzeża Sekwany, drugim zaś wodotrysków otoczonych w około kwiatami.
Lecz przedstawia ona widok niezgodny, różnorodny, widok pospiesznie przeprowadzonej i jeszcze nieukończonej drogi.
Obok wielkich pałaców, zdobnych w zwierciadlane na zaokrąglonych rogach tafle, jedwabne firanki, złocone posążki i proste żardinierki, znajdują się mieszkania rzemieślników, rudery, w których rozlegają się młoty kołodziejów i kowalów. Jest to kraniec przedmieścia, które wieczorem skrzypce Mabillu ożywiają wrzawą winiarni.
W tej epoce można było tam widzieć, a może do dziś jeszcze istnieją dwa czy trzy brudne przejścia, będące pamiątką dawnej alei Wdów, których nędzny widok tworzył szczególną sprzeczność z otaczającym je przepychem.
Jedna z tych uliczek rozpoczynała się Nr. 25 alei Montaigne, nazywana przejściem Dwunastu — Domów.
Na frontonie spiczastej kraty przejścia znajdowało się złotemi literami wypisane uwiadomienie, że w tem miejscu jest zakład Moronvala. Tuż po za kratą grzęzła noga w czarnem smrodliwem i niewysychającem błocie, jakie w miękkim gruncie tworzą na około siebie gruzy i świeże budowle. Strumień mętnej wody pośród przejścia, odznaczająca się w przestrzeni latarnia i ze wszystkich stron nieoszklone domy, budynki łatane staremi deskami, przenosiły myśl o czterdzieści lat w tył lub na drugi koniec Paryża, do la Chapelle i Ménilmontant.
Chatki te, łączące się z ulicą za pośrednictwem otwartych galeryj, balkonów i zewnętrznych schodów, chatki te napełniała rozwieszona bielizna, klatki z królikami, obłachmanione dzieci, chude koty i obłaskawione sroki.
Trudno było pojąć, jak na równie małej przestrzeni zmieścić się mogło tylu angielskich masztalerzy, służących ufryzowanych, starej liberyi, łachmanów, czerwonych kamizelek i kwadratowych czapek. Dodajcie do tego co wieczór przy zachodzie słońca wracające po skończonej robocie kobiety z krzesłami do wynajęcia, wózki kozami zaprzężone, handlarzy opłatków i rzadkich psów, wszelkiego rodzaju żebraków, małe cyrkowe karły ze swemi mikroskopijnemi pejczami, a będziecie mieli pojęcie o tej w szczególny sposób położonej uliczce, która niby zwalona i ponura kulisa za piękną dekoracyą Pól Elizejskich, otoczona głuchem turkotem powozów, zielonemi drzewami i spokojnym zbytkiem wielkich alei, wydawała się odwrotną stroną bogactwa i porządku.
W tej malowniczej całości gimnazyum Moronvala było w stosownem miejscu.
Kilka razy dziennie jakiś mulat wysokiego wzrostu, bardzo chudy, z włosami gładko spadającemi na ramiona, w kwakierskim kapeluszu z szerokiemi rondami, jak nimbus na tył głowy nasuniętym, przechodził uliczkę z zamyśloną twarzą w towarzystwie pół tuzina szatanków rozmaitego koloru skóry, poczynając od jasno miedzianej do najczarniejszej. Ubrani w wytarte uczniowskie mundury, licho żywieni, wynędzniali i rozpuszczeni, wyglądali na zbuntowany jakiś oddział kolonialnej armii.
Był to dyrektor gimnazyum Moronval, który prowadził na przechadzkę „swoje małe ciepłe kraje”, jak ich nazywał. Ustawiczny spacer tego różnobarwnego pensyonatu, przerywane jego zajęcia, zadziwiające postacie profesorów, uzupełniały cudaczny obraz uliczki Dwunastu — Domów.
Z pewnością, gdyby pani de Barancy sama odprowadziła dziecko do gimnazyum, widok dziedzińca, który należało przebyć dla dostania się do zakładu, odstraszyłby ją, i nigdy nie zgodziłaby się na zostawienie swego kochanego malca w podobnej kloace. Lecz po nieszczęśliwej wizycie u jezuitów, po przyjęciu tak odmiennem od tego, jakiego się spodziewała, biedna kobieta, w gruncie bardzo lękliwa i łatwo tracąca odwagę, obawiając się nowego upokorzenia, poleciła swej pannie Constant zatrudnić się umieszczeniem Jacka w pensyonacie, który mu służba wybrała.
Smutny był śnieżny i zimny ranek, kiedy kareta Idy zatrzymała się na ulicy Montaigne, przed tablicą szkoły Moronvala.
Zaułek był pusty. Latarnia skrzypiała na sznurku; deski ruder, papiery służące im zamiast szyb w oknach, wszystko przedstawiało tak zapleśniały, bezładny widok zniszczenia, jaki występuje po świeżym wylewie lub nad brzegami jeszcze nieocembrowanego kanału.
Zuchwała tutumfacka szła odważnie, w jednej ręce niosąc parasol, drugą prowadząc chłopca.
Przed dwunastym domem zatrzymali się.
Było to na samym końcu przesmyku, w miejscu gdzie on się jeszcze bardziej zwężał między dwoma wysokiemi murami, przytykając do ulicy Marboeuf. Kilka suchych i czarnych gałęzi chwiało się nad zielonemi, wyblakłemi drzwiami.
Pewna czystość zapowiadała sąsiedztwo arystokratycznego zakładu. Muszle ostryg, skorupy naczyń, stare puszki po sardynkach, próżne i pogniecione, usunięto starannie od zielonej, massywnej, mocnej i podejrzliwej bramy, jak gdyby ona zamykała wejście do więzienia lub klasztoru.
Głębokie milczenie, które zdawało się z zewnątrz ogród gimnazyum i jego zabudowania czynić jeszcze bardziej pustemi, przerwała nagle panna Constant, targnąwszy silnie za dzwonek.
Dźwięk ten zmroził Jackowi serce. W ogrodzie zgromadzone na jednem drzewie wróble instynktem stada, który odzywa się w nich zimą, kiedy ziarno jest rzadkie, sfrunęły spłoszone na dach sąsiedniego domu.
Nikt jednak nie otwierał; tylko po za ciężkiemi drzwiami słychać było szept, a w małej zakratowanej furtce pokazała się twarz czarna, z obwisłemi wargami, zdziwionym wzrokiem i niemym uśmiechem.
— Gimnazyum Moronvala? zapytała wyniośle totumfacka pani de Barancy.
Kędzierzawa głowa ustąpiła miejsca innej postaci, mandżura lub tatara, z maleńkiemi ściągniętemi oczami, z wystającemi na twarzy kościami, z wąską i spiczastą czaszką. Następnie pojawił się znowu jakiś metys, koloru kawy z mlekiem, ciekawy i uśmiechnięty, lecz drzwi pozostawały zamknięte, i już panna Constant zaczynała się niecierpliwić, kiedy z daleka odezwał się ostry głos: „Otwórzcie tam małpy”.
Natychmiast podniosły się szepty dziwne i szczególnie akcentowane. Nareszcie zaskrzypiały klucze w zamkach, odbiły się echa wymysłów, uderzeń i silnego potrącania, w końcu otworzyły się drzwi, i Jack spostrzegł plecy uczniów, którzy przestraszeni uciekali w różnych kierunkach, jak przed chwilą wróble.
U wejścia pozostał tylko jeden, wysoki, chudy mulat, którego biały krawat, kilkakrotnie koło szyi okręcony, czynił twarz jeszcze bardziej czarną — ziemistą.
P. Moronval poprosił pannę Constant, ażeby weszła, podał jej rękę i przeprowadził przez dość duży ogród, którego zapadłe aleje i poniszczone szpalery dodawały smutku ponurej i jednostajnej barwie zimy.
Kilka rozrzuconych budynków dziwacznej formy stało pośród martwych trawników. Zdawało się, że gimnazyum było niegdyś końskim zakładem fotograficznym, który Moronval zmienił na zakład edukacyjny. Między innemi budowlami była wielka oszklona rotunda, posypana piaskiem, służąca uczniom za rekreacyjną salę, której okna rozłożone jak w cieplarni, częścią pobite lub uszkodzone, pozaklejane były kawałkami papieru.
W jednej alei spotkali małego murzyna w czerwonej kamizelce, z wielką miotłą i koszykiem z węglami. Bojaźliwie i pokornie usunął się z drogi przed Moronvalem, który przechodząc, rzekł szybko:
— Ognia do salonu.
Murzyn tak się przeraził i osłupiał, jak gdyby mu oznajmiono, że ogień wszczął się w salonie; gdy tymczasem rozkazano mu po prostu napalić.
A nie był to nakaz bezużyteczny.
Trudno przedstawić sobie coś bardziej chłodnego nad tę wielką salę przyjęcia. Wyblakła woskowa posadzka sprawiała wrażenie zmarzłego i ślisgiego jeziora. Nawet meble zdawały się być zabezpieczone od tej podbiegunowej temperatury, owinięte staremi i źle przypasowanemi pokrowcami, jak chorzy w szpitalnej odzieży.
Lecz panna Constant nie zauważyła ani opustoszonych murów, ani nagości wielkiego salonu, podobnego do oszklonej częściowo galeryi, której końska fotografija pozostawiła w spadku, zarówno jak i innym budynkom, obfitość zimnego i zbytecznego światła.
Pokojówka znajdowała wielką przyjemność w tem, że mogła grać rolę pani i nadawać sobie ton.
Rozpromieniona, przekonana, że dzieciom tu musiało być bardzo dobrze, na świeżem powietrzu jak na wsi.
— Zupełnie jak na wsi, dopowiedział Moronval, przestępując z nogi na nogę.
Przez chwilę zapanowało zmięszanie jakie bywa w biednych mieszkaniach, gdzie odwiedzający zwykle płoszą massę niewidzialnych atomów.
Murzynek zabierał się do palenia. Moronval szukał taboretu dla dostojnego gościa, nakoniec, pani Moronval z domu Decostère zawiadomiona, weszła do sali z pretensyonalnem ukłonem. Mała ta, bardzo mała kobieta, z długą głową, z wystającem czołem i podbródkiem, wyglądała jak niedokładna karykatura. Zwracała się ona zawsze twarzą, wyprostowana, nie tracąc ani cala ze swego małego wzrostu, jak gdyby dla ukrycia czegoś zbytecznego między ramionami; zresztą bardzo przyjemna, ugrzeczniona i pełna godności.
Przywołała dziecko do siebie, pogładziła jego długie włosy i zauważyła, że ma bardzo piękne oczy.
— Oczy matki.... dodał zuchwale Moronral, patrząc na pannę Constant. Ta nie śpieszyła się z zaprzeczeniem; lecz wzburzony Jack zawołał głosem łez pełnym:
— To nie mama, to moja bona.
Słysząc to pani Moronval z domu Decostére, trochę zawstydzona swoją uprzejmością, przybrała postawę wyczekującą, która mogła zaszkodzić interesom zakładu. Na szczęście mąż jej podwoił grzeczności, pojmując, że sługa, której polecono oddać dziecko państwa na pensyę, musiała w ich domu mieć pewne znaczenie. Panna Constant zaraz mu tego dowiodła. Mówiła bardzo głośno, tonem stanowczym, nie taiła wcale, że wybór pensyonatu zostawionym był do jej uznania, a ile razy wymawiała nazwisko swej pani, robiła to z miną protekcyonalną, co Jacka przyprowadzało do rozpaczy.
Zdecydowano zapłatę: trzy tysiące franków rocznie, nie licząc kosztów dodatkowych. Postawiwszy takie żądanie, Moronval zaczął je usprawiedliwiać.
Trzy tysiące franków!... Mogło to się wydawać cyfrą zbyt wielką, tak istotnie, on pierwszy to przyznawał..... Ale zakład Moronvala nie był podobny do innych zakładów. Nie bez racyi nazwano go z niemiecka gymnazyum, miejscem wolnego ćwiczenia zarówno umysłu jak i ciała. Tu jednocześnie z nauką w tajemniczano wychowańców w życie paryskie.
Uczęszczali oni z nauczycielem do teatru i salonów. Byli świadkami literackich zapasów na wielkich posiedzeniach akademickich; zamiast robić z nich uczone bydlęta, objuczone greczyzną i łaciną, starano się rozwinąć w nich wszystkie uczucia ludzi, dać im poznać słodycze rodzinnego życia, którego po większej części, jako cudzoziemcy, byli oddawna pozbawieni. Pomimo to wykłady nie były zaniedbywane; przeciwnie, największe znakomitości, uczeni, artyści, nie wahali się przykładać do tego filantropijnego dzieła jako profesorowie historyi, muzyki, literatury i umiejętności ścisłych, których lekcye zmieniały się codziennie z kursem prononcyacyi francuskiej, według nowej i nieomylnej metody, której autorką była pani Moronval-Decostère. Nadto co tydzień odbywało się posiedzenie publiczne, poświęcone wyłącznie czytaniu na głos, na które zapraszani byli rodzice albo opiekunowie wychowańców, ażeby mogli się przekonać o znakomitości systematu Moronvala.
Ta długa tyrada dyrektora, który więcej niż kto bądź inny potrzebował lekcyi prononcyacyi od swej żony, była wyrecytowaną tem prędzej, że pan Moronval, jako kreol, połykał połowę wyrazów, opuszczał r w wyrazach, mówił: pofesoowie liteatuy i filantopyjne dzieło.
Mimo to, panna Constant była literalnie olśniona.
Rozumie się kwestya ceny nic ją nie obchodziła; szło przecież nadewszystko oto, żeby dziecko odebrało wychowanie dystyngowane i arystokratyczne.
— Och! co do tego.... wtrąciła pani Moronval z domu Decostère, podnosząc długą swą głowę, a jej mąż dodał, że do gimnazyum przyjmował tylko cudzoziemców dystyngowanych, potomków wielkich rodzin, szlachtę i książąt. W tym właśnie czasie wychowywał dziecię krwi królewskiej, własnego syna króla Dahomeju.
Po tej wiadomości entuzyazm panny Constant nie znał granic.
— Syn królewski!... słyszysz panie Jack, będziesz się wychowywał z królewskim synem.
— Tak jest — odrzekł poważnie dyrektor. Jego Królewska Mość Dahomejska powierzyła mi wychowanie Jego Królewskiej Wysokości, i sądzę nie chwaląc się, że potrafiłem zrobić z niego człowieka pod każdym względem znakomitego.
Co mogło być powodem, że murzynek, który rozniecał ogień, nagle i hałaśliwie zatrząsł koszykiem z węglami?
Dyrektor mówił dalej:
— Spodziewam się i pani Moronval z domu Decostère tu obecna spodziewa się wraz ze mną, że królewicz, wstąpiwszy na tron swoich przodków, będzie pamiętał o dobrych radach i dobrych przykładach, jakie mu dali paryscy mistrze, o tych pięknych latach spędzonych wraz z niemi, o ich niezmordowanych trudach i ciągłych usiłowaniach.
Jack mocno się zdziwił, spostrzegłszy, że murzynek, ciągle jeszcze zajęty przy kominie, zwrócił do niego swą kędzierzawą głowę, i tocząc wzrokiem, dawał twarzą znaki energicznego i wściekłego zaprzeczenia.
Chciałże przez to powiedzieć, że Jego Królewska Wysokość wcale nie będzie pamiętał o pożytecznych lekcyach gimnazyum Moronvala, czy też że nie zachowa za nie żadnej wdzięczności?
Cóż o tem mógł wiedzieć taki niewolnik?
Po tej ostatniej przemowie profesora, panna Constant objawiła, iż gotowa jest zapłacić według zwyczaju za kwartał naprzód.
Moronval zrobił gest dumny, znaczący: nie pilne....
Przeciwnie, to było bardzo pilne.
Cały dom dopominał się oto przez kulawe meble, poniszczone mury i wytarte tapety; czarne zaś i wyszarzane ubranie Moronvala mówiło również ze swej strony, że to pilne, podobnie jak lśniąca i rozlatująca się suknia małej damy z wielkim podbródkiem.
Lecz nadewszystko przekonywał o tem pośpiech obojga małżonków, z jakiem przynieśli z drugiego pokoju okazałą z klamrą księgę do zapisywania nazwiska, wieku ucznia i daty jego przybycia do gimnazyum.
Podczas załatwiania tych ważnych kwestyj murzynek siedział ciągle skurczony przed ogniem, przy którym jego obecność zdawała się już być niepotrzebną.
Kominek, który z początku nie chciał strawić najmniejszego kawałka drzewa, jak ściśniony głodem i nieprzyjmujący pożywienia żołądek, pochłaniał teraz z chciwością, podbudzając całą siłą swego przeciągu powietrza piękny, czerwony, kapryśny i trzaskający płomień.
Murzynek, z głową na rękach opartą, z oczyma jak uniesiony w jeden punkt zwróconemi, odbijał się swą czarnością na tem błyszczącem tle, jak szatańska sylwetka.
Usta otworzył mu niemy uśmiech, oczy szeroko się rozwarły.
Rzekłbyś, że czuły na zimno, oblany promieniami ogniska, wciąga w siebie wszystko ciepło i światło, podczas gdy na dworze pod chmurnem i żółtem niebem rozsypują się tumany białego śniegu.
Jack był smutny.
Moronval wydał mu się człowiekiem złym, pomimo swej słodkiej miny. W tym dziwnym zakładzie czuł się zgubionym, tembardziej oddalonym od matki, że ci różnobarwni uczniowie, przybyli z rozmaitych kątów świata, przynieśli z sobą smutek wygnania i niepokój długiego rozłączenia.
W tej chwili przypomniał sobie kolegium z Vaugirard, tak ładnie ogrodzone, napełnione szmerem, z pięknemi drzewami, cieplarnią z przyjemną atmosferą i łagodnym spokojem, którego wrażenie zrobiła na nim ręka rektora, na jego głowie położona.
Och! dla czego on tam nie został?... Myśląc o tem, mówił sobie w duchu, że może i tu nie zechcą go przyjąć.
Przez chwilę obawiał się tego.
Przy stole nad grubym rejestrem Moronval i Constant szeptali pomiędzy sobą, patrząc na niego. Chwytał końcówki wyrazów i mrugania do niego odnoszone. Mała kobieta z długą głową patrzała na niego ze współczuciem i usłyszał, że po dwa kroć wyszeptała jak ksiądz:
Biedne dziecko!
I ona także?
Dla czego wszyscy go żałowali?
Było coś okropnego w tej litości, jaka nad nim zaciążyła. Omal nie płakał ze wstydu, przypisując w dziecięcej duszy tę pogardliwą litość jakiejś śmieszności swego ubrania, nagości nóg lub długości włosów.
Lecz w nowej odmowie najbardziej przerażało go zmartwienie matki.
Nagle zobaczył, że panna Constant wyjęła z woreczka i położyła bilety i luidory na starem, zielonym atramentem powalanem suknie.
Z pewnością go przyjęto.

Szczerze uradował się biedny malec, nie domyślając się, że na tem stole podpisano nieszczęście jego posępnego życia.
W tejże chwili, w opustoszałym ogrodzie rozległ się straszny basowy głos:

Wy którzy spoczywacie w tej chłodnej ziemi.

Jeszcze szyby w sali drżały, gdy jakiś mały człowieczek, gruby i krótki, czupurny i przysadkowaty, z krótko obstrzyżonemi włosami, brodą rozdzieloną, w starym aksamitnym kapeluszu, otworzył drzwi z trzaskiem.
— Ogień na kominku w salonie! zawołał z komicznem zdziwieniem. To zbytek! „beuh beuh”. Zrobiliśmy więc sobie małą ciepłą krainę... „beuh beuh”!...
Nowo przybyły, śpiewając dla wydobycia z głębi swego podziemnego fortepianu pewnej basowej nuty, z której był dumnym i ciągle o nią niespokojnym, kończył każde swe zdanie tem „beuh beuh”, które wydawało się głuchem, stłumionem ryczeniem, jak gdyby odzywającem się z tych miejsc ziemi którędy przechodził.
Ujrzawszy obcą damę, chłopca i stos nakładzionych dukatów, stanął osłupiały, nie mogąc słowa wymówić. Zdumienie, radość i głupowatość, walczyły na jego twarzy, której muskuły zdawały się układać do różnych wrażeń.
Moronval zwrócił się poważnie do panny służącej:
— Pan Labassindre z cesarskiej akademii muzycznej, nasz nauczyciel śpiewu....
Labassindre ukłonił się dwa razy, trzy razy, później dla dodania sobie odwagi uderzył nogą murzynka, który wyniósł się milcząc wraz ze swoim koszykiem.
Drzwi znowu się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn.
Jeden bardzo brzydki, szpakowaty, z twarzą małą, chudawą, bez zarostu, w okularach z wypukłemi szkłami, w starym aż pod brodę zapiętym surducie, na którego klapach odbijały się ślady wszystkich niezręczności krótkowidza.
Był to doktór Hirsch, profesor matematyki i nauk przyrodniczych.
Wydawał on silną woń alkaliczną. Dzięki wszelkiego rodzaju chemicznym manipulacyom miał palce różnokolorowe — żółte, zielone, niebieskie i czerwone.
Ostatni z wchodzących tworzył z tą postacią szczególny kontrast.
Dość ładny chłopiec, z wielką starannością ubrany, w jasnych rękawiczkach, z włosami pretensyonalnie w tył odrzuconemi jakby dla powiększenia nieograniczonego czoła, miał spojrzenie roztargnione i pogardliwe; duże blond wąsy, obficie wypomadowane, twarz szeroka i blada, wszystko to nadawało mu minę chorego muszkietera.
Moronval przedstawił go jako „naszego wielkiego poetę Amaury d’Argenton, profesora literatury”.
I on także na widok złota objawił toż samo zdumienie, co doktór Hirsch i spiewak Labassindre.
Z jego chłodnego oka przebił się blask, lecz w krótce je przymrużył, spojrzawszy z góry na chłopca i jego bonę.
Poczem zbliżył się do innych profesorów siedzących przed kominkiem, którzy, przywitawszy go, zachowali milczenie, zmięszani i weseli.
Pannie Constant wydał się d’Argenton dumnym, na Jacku zrobił wrażenie nieopisanej odrazy i trwogi.
Od wszystkich, którzy się tu znajdowali, Jack miał dużo ucierpieć, lecz od tego najwięcej. Rzec by można, że to przeczuł. Gdy go tylko wchodzącego zobaczył, odgadł instynktowo „wroga”, którego surowy wzrok, skrzyżowawszy się z jego spojrzeniem, zmroził go do głębi duszy. Och! ileż razy w utrapieniach swego życia będzie musiał spotykać to wypłowiałe oko niebieskie, uśpione pod ciężką powieką, które, zbudziwszy się, rzucało błyski stali i tajemniczego zaiskrzenia. Nazwano oczy oknami duszy; lecz to były okna tak zamknięte, że można było wątpić, czy po za niemi jest dusza.
Po skończonej rozmowie pomiędzy panną Constant i Moronvalami, mulat zbliżył się do swego nowego ucznia i uderzywszy go przyjacielsko po twarzy, rzekł:
— Chodź, chodź, mój mały przyjacielu... Musimy mieć nieco weselszą minę.
Rzeczywiście, w chwili rozłączenia się z panną służącą, czuł Jack, iż oczy napełniają mu się łzami. Nie dla tego, żeby miał wielkie do niej przywiązanie, lecz ona stanowiła cząstkę domu, codziennie była przy jego matce, rozdział więc po jej odjeździe wydawał mu się stanowczym.
— Constant, Constant — wołał zcicha, czepiając się jej spódnicy — powiedz mamie, ażeby przyjechała mnie odwiedzić.
— Przyjedzie, przyjedzie panie Jack.... Lecz nie trzeba płakać....
Chłopiec miał chęć płakać, lecz zdawało mu się, że wszyscy patrzą na niego, że profesor literatury utkwił w nim swój ironiczny, lodowaty wzrok, a to było wystarczającem do przytłumienia rozpaczy dziecka.
Śnieg padał gwałtownie.
Moronval proponował, ażeby posłać po powóz, ale totumfacka objawiła, z wielkiem zdumieniem wszystkich, że Augustyn z karetą czeka na ulicy.
— Kareta, do licha!
— Ale, ale — rzekła Constant — Augustyn dał mi jedno zlecenie... Czy jest tu uczeń nazwiskiem Said?
— Tak, tak, akurat.... Zachwycający chłopiec.... bąkał Moronval.
— Świetny bas!... Zaraz go pani usłyszy... dodał Labassindre, przechylając się na dwór, ażeby głosem grzmotu zawołać Saida.
Odpowiedział mu straszny ryk, po którym wszedł ów zachwycający chłopiec.
— Był to ogromny, smagławy uczeń, w tunice, jak wszystkie tuniki na wyrośniętych korpusach, za krótkiej i za wązkiej, opiętej na sposób kaftana i nadającej mu widok Egipcyanina, przebranego za Europejczyka.
Uzupełniała ten widok twarz pełna, dość regularnych rysów, której jednak żółta skóra, wyciągnięta jak gdyby pęknąć miała, tak skąpo na twarzy przykrojona była, że gdy usta otwierał, oczy mu się zamykały i na odwrót.
Nieszczęśliwy ten młodzieniec w ciasnej skórze budził w widzu chęć ukłucia go, nadcięcia lub czegoś podobnego, coby mu pomódz mogło.
Pamiętał dobrze furmana Augustyna, który służył u jego rodziców i dawał mu niedopałki cygar.
— Cóż mu pan każesz powiedzieć? spytała panna Constant najbardziej uprzejmym tonem.
— Nie.... odparł po prostu Said.
— Jakże się mają pańscy rodzice?... Otrzymujesz pan od nich wiadomości?
— Nie.
— Czy powrócili do Egiptu, jak mieli zamiar?...
— Nie wiem... nigdy do mnie nie pisują.
Co prawda, próbka wychowania Moronval-Decostère nie bardzo w tych odpowiedziach wypadła szczęśliwie i nasunęła słuchającemu Jackowi wiele dziwnych uwag.
Urywkowe wyrażenia się tego młodego człowieka o swoich rodzicach, w połączeniu z tem, co przed chwilą opowiadał Moronval o życiu rodzinnem, którego większa część jego uczniów była od dzieciństwa pozbawioną i które on usiłuje im zastąpić, sprawiło na Jacku złowrogie wrażenie.
Zdawało mu się, że żyć będzie między sierotami i porzuconemi dziećmi, tak opuszczony, jak gdyby przybywał z Tombuktu lub Otahiti.
Machinalnie uczepił się sukni okropnej służącej, która go tu przyprowadziła:
— Och! powiedz jej, żeby mnie odwiedziła... mnie odwiedziła!
A gdy zamknęły się drzwi za falbanami totumfackiej, zrozumiał, że wszystko skończone, że cały okres jego życia, jako dziecka pieszczonego, stawał się przeszłością, i że on już nigdy nie powróci do tych dni szczęśliwych.
Gdy stając przy oknie ogrodu, płakał po cichu, czyjaś ręka podawała mu coś czarnego.
Był to Said, który, chcąc go pocieszyć, ofiarował mu niedopałki cygar.
— Weźże... nie wstydź się... Mam ich pełny kuferek — rzekł interesujący młody człowiek, zamykając oczy dla przemówienia.
Jack uśmiechnął się przez łzy i zrobił znak, że nie chce tych doskonałych niedopałków. Said stał przed nim jak wryty, nie wiedząc, co odrzec, bo wymowa jego była dość ograniczoną — gdy wszedł Moronval.
Odprowadził on pannę Constant aż do powozu i wracał przejęty jakiemś pełnem szacunku pobłażaniem dla smutku nowego ucznia.
Stangret Augustyn miał tak piękne futro, koń w karecie wydawał się tak dzielny, że mały de Barancy zyskał na okazałej powierzchowności swego powozu. Było to dla niego wielkie szczęście, gdyż Moronval dla łagodzenia tęsknoty swoich „gorących krajów” używał zwykle metody syczącej, chłoszczącej, kaleczącej, a wcale nie Decostèrowej.
— Dobrze, dobrze — rzekł do Egipcyanina, postaraj się go rozweselić.... Bawcie się razem w gry.... lecz naprzód idźcie do sali, tam jest cieplej, niż tutaj. Uwalniam was od lekcyi do jutra dla uczczenia nowego ucznia.
Biedny był ów uczeń!
Z dziesięciu chłopców mięszanej rasy, bawiących się wrzaskliwie w wielkiej oszklonej rotundzie, otoczyło go zaraz i zarzuciło pytaniami w niezrozumiałym dla niego żargonie. Jack ze swojemi jasnemi lokami, z obnażonemi nogami i pledem, nieruchomy i bojaźliwy wpośród rozpasanej giestykulacyi tych małych „gorących krajów”, chudych i wesołych, wyglądał jak elegant paryzki, zabłąkany do wielkiej klatki małp w zoologicznym ogrodzie. Myśl, która przyszła Moronvalowi, bardzo go rozweseliła; lecz tajemną jego radość przerwał gwar bardzo głośnej rozprawy, w której beuh! beuh! Labassindre’a wiodło straszną walkę z wdzięcznym głosikiem pani Moronval. Odrazu zrozumiał, o co rzecz chodzi, i spiesznie pobiegł na pomoc żonie, która heroicznie broniła kwartalnych pieniędzy przeciwko żądaniom profesorów, domagających się znacznie zaległej pensyi.
Ewaryst Moronval, adwokat i literat, przywieziony był w 1848 roku z Pointe-à-Pitre do Paryża, jako sekretarz deputowanego z Guadeloupy.
Był on wtedy dwudziesto-pięcio-letnim zuchem, pełnym żądz i ambicyj, niepozbawionym ukształcenia i rozumu. Bez majątku, przyjął to zależne stanowisko, ażeby się cudzym kosztem dostać do tego okropnego Paryża, którego płomienie tak daleko rozlewają się po świecie, że ściągają doń nawet motyle kolonij.
Zaledwie wyszedł na brzeg, opuścił swojego deputowanego, porobił niektóre znajomości i rzucił się zaraz do gadatliwej i giestykulującej polityki w nadziei odzyskania zamorskich powodzeń. Lecz w rachubie swojej pominął paryzką blagę i ten nieszczęsny kreolski akcent, którego, pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł się pozbyć.
Pierwszy raz mówił publicznie w jakimś dziennikarskim procesie, w którym wystąpił gwałtownie przeciwko budnym konikarzom kompomitującym liteatuę. Szeroki wybuch śmiechu, z jakim przyjęto jego mowę, ostrzegł biednego „Ewaysta Moonval” o trudnościach, czekających go w wyrobieniu sobie adwokackiej chwały.
Postanowił więc pisać; lecz wkrótce spostrzegł, że i w tym zawodzie nie tak łatwo zostać sławnym w Paryżu, jak w Pointe-à-Pitre. Zarozumiały, zepsuty zaściankowem powodzeniem, a do tego nadzwyczaj porywczy, przechodził z jednej redakcyi do drugiej, lecz nie mógł się w żadnej utrzymać.
Wtedy rozpoczęło się dla niego to okropne życie pełne cierpień, które albo odrazu łamie, albo na zawsze w kamień zamienia. Stał on się jednym z tych dziewięciu tysięcy biedaków Paryża, zgłodzonych a dumnych, którzy co rano budzą się odurzeni głodem i wyniosłemi marzeniami, pożerają na ulicy kawałeczkami chleb za su kupiony i w kieszeni ukryty, czernią atramentem dziury surduta a kołnierzykom od koszuli dodają białości bilardową kredą, ogrzewają się zaś przy kaloryferach w kościołach i bibliotekach.
Doznał on wszystkich upokorzeń, wszystkich dolegliwości nędzy. Odmówiono mu kredytu w garkuchni, o jedenastej w nocy nie dano mu kluczów od mieszkania, brakowało mu świecy kiedy czuwał, w trzewiki nabierała się woda.
Był jednym z profesorów nie wiadomo czego, którzy bezpożytecznie zbijają bruk Paryża, pisał humanitarne broszury, artykuły do encyklopedyi po pół centima za wiersz, historyę średnich wieków w dwu tomach po dwadzieścia pięć franków za tom, wyciągi, podręczniki, kopie sztuk teatralnych.
Z miejsca korepetytora do angielskiego języka w zakładach naukowych oddalono go za to, że według swojego dawnego kreolskiego zwyczaju bił uczniów. Później starał się o kancelistowstwo w Morgue, lecz nie otrzymał go dla braku protekcyi, jak również z powodu jakiejś politycznej sprawy.
Nakoniec, po trzech latach tej strasznej egzystencyi, w czasie której zjadł niezliczoną liczbę czarnej rzodkwi i surowych karczochów, kiedy już stracił illuzye i popsuł sobie żołądek, dostał wypadkiem lekcye języka angielskiego na żeńskiej pensyi, utrzymywanej przez trzy siostry Decostère.
Dwie starsze miały przeszło po lat czterdzieści, trzecia dochodziła trzydziestu. Maleńkiego wzrostu, sentymentalna i pełna pretensyi wynalazczyni metody Decostère na równi z siostrami zagrożona była celibatem, gdy Moronval się oświadczył i został przyjęty.
Po ślubie mieszkali jeszcze czas jakiś przy siostrach, gdzie, oboje dając lekcye, byli użyteczni. Lecz Moronval ze swojej nędzy zachował zwyczaje włóczęgi i knajpiarza, oraz cały system cygaństwa, które przeniósł do spokojnego i uczciwego pensyonatu. Nadto mulat kierował uczennicami tak, jak gdyby zarządzał plantacyami trzciny cukrowej. Stare panny Decostère, jakkolwiek kochały swoją siostrę, zmuszone jednak były oddalić małżeństwo, wynagrodziwszy je trzydziestoma tysiącami franków.
Co zrobić z temi pieniędzmi?
Moronval z początku miał chęć założyć dziennik, przegląd; lecz obawa stracenia kapitału wzięła górę nad radością ujrzenia swojego nazwiska w druku. Nadewszystko potrzeba mu było środka zbogacenia się, a szukając go, wpadł na myśl genialną.
Wiedział, że z najdalszych krajów przysyłają dzieci dla kształcenia do Paryża. Przywożą je z Persyi, Japonii, Indostanu, Gwinei, powierzają kapitanom okrętów albo komisantom, którzy służą za opiekunów. Cały ten światek jest w ogólności dobrze zaopatrzony w pieniądze i dość nieobeznany ze sposobem ich użycia. Moronval zmiarkował, że to kopalnia łatwa do eksploatowania. Co więcej, system pani Moronval-Decostère doskonale się nadawał do poprawy wszelkiego rodzaju cudzoziemskich akcentów i wadliwej wymowy. Mulat więc odniósł się do dzienników kolonii, z któremi zachował niejakie stosunki, i przesłał do nich zadziwiającą reklamę w różnych językach, przedrukowaną w marsylskich i hawrskich pismach między nazwiskami odpływających okrętów i wyciągami z Bureau — Veritas.
W pierwszym roku, synowiec imana Zanzibaru i dwóch okazałych czarnoskórców z wybrzeża Gwinei przybyli do Batignolles do małego pomieszkania Moronvala, które okazało się za szczupłe dla tego handlu. Wtedy zaczął poszukiwać lokalu dostatecznego, i ażeby pogodzić oszczędność z wymaganiami swojej nowej pozycyi, wynajął na szkaradnym przesmyku Dwunastu-Domów korzystnie wyglądający, z tak piękną kratą na ulicę Montaigne budynek, opuszczony po tylko co upadłej końskiej fotografii, gdyż konie nie chciały wchodzić do tej kloaki.
Nowo założonemu pensyonatowi można było zarzucić brak szyb w oknach, lecz tylko tymczasowo, gdyż fotografowie obiecywali Moronvalowi blizkie wywłaszczenie na mniemaną drogę w tej dzielnicy miasta, poprzerzynanej już tyloma niedokończonemi ulicami.
Miał przechodzić tamtędy bulwar, projekt już był oddany do rozpatrzenia; łatwo pojąć, ile zamięszania sprawiła nadzieja wynagrodzenia w instalacyi Moronvala. Niech sobie sypialnia będzie wilgotna, niech sala rekreacyjna w lecie dojdzie do temperatury oranżeryi, wszystko to było niczem. Pozostawało tylko podpisać długi kontrakt, wywiesić nad drzwiami ogromną złoconą tablicę i czekać.
Od dwudziestu lat, iluż paryżanów zmarnowało swoje zdolności, majątek i życie w tej gorączce oczekiwania!.... Do obłędu doprowadzała ona Moronvala. Wychowanie uczniów, ich dobrobyt i tym podobne względy najmniej go odtąd obchodziły. Gdy potrzeba było nagłych reperacyj, odpowiadał: „To się wkrótce zmieni”. Albo też: „Będziemy tu tylko przez dwa miesiące.”
Były to fantastyczne projekta, oparte na wygórowanej sumie wywłaszczenia. Miał on dalej prowadzić swoje interesa z „ciepłemi krajami”, na wyższą skalę, wytworzyć zakład zbytkowny, cywilizujący i korzystny. Oczekując na to, zaniedbał gimnazyum, wyczerpywał się w bezużytecznem bieganiu, i za każdym razem, gdy powrócił, zapytywał:
— Cóż? przychodzili o wywłaszczenie?...
Nie. I ciągle nie.
Czemu się ociągali?
Poznał nareszcie, że go oszukano, a w popędliwej i słabej naturze ociężałego kreola zniechęcenie zamieniło się tylko w nikczemność. Nikt nie dozorował uczniów. Pilnowano tylko, ażeby szli wcześnie spać, dla oszczędzenia opału i światła. Więcej niczego od nich nie wymagano.
Dzień podzielony był na godziny klasowe, nieokreślone, nieoznaczone, zależące od kaprysu dyrektora, i na różnego rodzaju polecenia, któremi obarczał dzieci dla osobistej posługi.
Z początku więksi uczniowie chodzili na kursa do jakiegoś liceum. Lecz później skasowano ten wydatek, chociaż utrzymywano go w rejestrach kwartalnej zapłaty.
Alboż to prywatni nauczyciele nie mogli korzystnie zaprowadzić uniwersyteckiej rutyny? Więc Moronval otoczył się swojemi staremi znajomymi z kawiarni, doktorem bez dyplomu, poetą bez wydawcy, śpiewakiem nigdzie nieangażowanym, ludźmi strąconymi, zwiędłymi, chybionymi, którzy również jak on zagniewani byli na społeczeństwo, że ich talentów nie uznało.
Czyście zauważyli, jak w Paryżu ludzie ci odszukują się, jak się przyciągają, razem schodzą, jak popierają wzajemnie swoje skargi, wymagania, płonną i próżniacką pychę? Pełni dla siebie pogardy, tworzą sobie światek wzajemnej adoracyi, po za którym istnieje dla nich tylko próżnia. Można sobie wyobrazić, jakie być musiały lekcye z podobnymi profesorami, lekcye, należycie nie opłacane, odbywano po większej części w postaci rozpraw przy piwie, w dymie fajek, tak gęstym, że w końcu nikt drugiego nie widział i nie słyszał. To też rozmawiali głośno, wyrywali sobie z ust słowa, wyczerpywali aż do głupstwa tę odrobinę pojęć, jaką posiadali, słownictwem, w którem sztuka, nauka, literatura, rozciągnięte we wszystkich kierunkach, skrzywione, poszarpane, darły się w kawałki, jak kosztowne materye pod działaniem gwałtownego kwasu.
Cóż się działo śród tego wszystkiego z „małemi krajami ciepłemi”.
Jedna tylko pani Moronval zachowała dobrą tradycyę pensyonatu Decostère i spełniała swoją rolę poważnie; lecz reperacya bielizny, kuchnia, zajęcia około ogromnego opustoszałego mieszkania zajmowały jej wiele czasu.
Trzeba było zatrudnić się, żeby przynajmniej uczniowie w mundurach wyjść mogli, gdyż bardzo byli dumni ze swoich tunik, które wszyscy mieli jednakowo obszyte galonem aż do łokci. W gimnazyum Moronvala, tak jak w niektórych armiach południowej Ameryki, znajdowali się sami sierżanci; było to małe wynagrodzenie za smutek wygnania i za złe obchodzenie się dyrektora. Mulat nie żartował! W pierwszych dniach kwartału, kiedy się jego kasa zapełniała, można go było widzieć uśmiechniętym; lecz przy końcu mścił się na czarnych skórach za to, że w jego żyłach płynęła krew murzyńska.
Gwałtowność jego dokończyła tego, co niedbalstwo rozpoczęło.
Wkrótce niektórzy opiekunowie, kapitanowie okrętów, konsulowie, dowiedzieli się o udoskonalonej edukacyi gimnazyum Moronvala. Wiele dzieci odebrano. Z piętnastu „ciepłych krajów“ pozostało tylko osiem.
„Liczba uczniów ograniczona”, donosiło ogłoszenie. To jedno wyrażenie byłe w niem prawdziwe.
Posępny smutek unosił się nad ogromnem, ogołoconem mieszkaniem, groziło nawet zajęcie sądowe, gdy nagle panna Constant przyprowadziła Jacka.
Wprawdzie kwartalna opłata z góry nie stanowiła majątku; lecz Moronval zrozumiał wszystkie korzyści, jakie można było wyciągnąć ze stanowiska nowego ucznia i z tej dziwnej matki, którą odgadł nie znając. Dla tego też w dniu tym mieli uczniowie krótki wypoczynek od surowości i gniewu mulata a na cześć nowo przybyłego dano wielki obiad, na którym uczestniczyli wszyscy profesorowie, „ciepłe kraje” zaś dostały po kropelce wina, co im się już od dawna nie zdarzyło.

III.
Wielkość i upadek małego króla Madu Ghezo.

Jeżeli gimnazyum Moronvala egzystuje jeszcze, o czem nie wątpię, to zwracam uwagę komisyi zdrowia na sypialnię tej szanownej fabryki, jako na najniezdrowsze, najniestosowniejsze i na najwilgotniejsze miejsce, w jakiem kiedykolwiek dzieci sypiały.
Wyobraźcie sobie długi budynek bez piętra, bez okien, oświetlony tylko z góry szybami w suficie, przesiąkły nieustanną wonią kolodyum i eteru, gdyż dawniej budynek ten służył za fotograficzne laboratorium. Pomieszczone ono było w głębi jednego z tych paryzkich ogrodów, w których wznoszą się ogromne ciemne mury, okryte bluszczem, a których cień szerzy wszędzie pleśń, gdzie sięgnie.
Sypialnia dotykała do stajni pysznego pałacu, w której ciągle słychać było uderzanie końskich kopyt i szum bezustannie tryskającej pompy, co doskonale uzupełniało widok tego zamokniętego pudła od reumatyzmu, otoczonego do połowy muru złowrogim zielonym pasem, jak gdyby odgraniczającym zanurzoną w wodzie część okrętu.
Sypialnia ta przez cały rok była zawsze wilgotna, z tą tylko różnicą, iż stosownie do pory wilgoć bywała zimna lub gorąca. Latem pudło to bez powietrza, rozpalone skutkiem szklannego sufitu, wśród świeżości nocnej wydychało cały swój upał dzienny i jak łaźnia napełniało się parą, wychodzącą ze wszystkich kamiennych rozpadlin.
Nadto, liczne zwierzątka żyjące w sąsiednim starym bluszczu, ściągnięte światłem szyb, wsuwały się przez najmniejszą szczelinę, fruwały lub czołgały się ze szmerem i szelestem po suficie, w końcu spadały ciężko na łóżko, nęcone białością prześcieradeł. W zimie wilgoć nie tyle dawała się czuć. Mróz spadał z nieba z światłem gwiazd, wychodził z ziemi przez szpary i cienką podłogę; można się jednak było otulić kołdrami, skurczyć kolana aż do brody i rozgrzać się w parę godzin.
Moronvala ojcowskie oko zrozumiało zaraz, na co przeznaczyć ten rodzaj bezużytecznej szopy, opuszczonej wśród kupy śmieci, okrytej czarną barwą od deszczów i paryzkiego dymu, jaką prędko pokrywają się opustoszałe budynki.
— To będzie sypialnia — rzekł mulat bez wahania.
— Może trochę za wilgotna... — wtrąciła zwolna pani Moronval.
Uśmiechnął się na to szyderczo.
— Nasze ciepłe kraje będą miały świeże powietrze.
Właściwie starczyło miejsca na dziesięć łóżek; postawiono jednak dwadzieścia, wgłębi umywalnię, nędzny dywan pode drzwiami, i sypialnia była gotowa.
Dla czego zresztą nie? Sypialnia jest miejscem do sypiania. A więc sypiały w niej dzieci pomimo upału, zimna, braku powietrza, zwierząt, szumu pompy i gwałtownych uderzeń kopyt końskich. Dostawały z tego reumatyzmu, słabości ócz, dychawicy, lecz spały z zaciśniętemi pięściami spokojne, uśmiechnięte, pogrążone w przyjemnem obezwładnieniu, jakie następuje po zabawie, ruchu i dniu bez troski.
O święte dzieciństwo! Jack naprzykład pierwszej nocy nie mógł oka zmrużyć. Nigdy nie nocował w obcym domu, czuł wielką różnicę między swoim pokoikiem, oświetlonym nocną lampką, zapełnionym ulubionemi zabawkami, a tą ciemnością, dziwnem miejscem, w jakiem się znajdował.
Skoro tylko uczniowie położyli się, czarny służący wyniósł lampę i odtąd już Jack nie spał.
Przy bladem świetle, padającem ze szklannego śniegiem zasłanego sufitu, spoglądał on na rząd żelaznych łóżek, ustawionych do siebie nogami w całej długości sali, po większej części niezajętych, płaskich, ze zwiniętemi na końcach kołdrami. Na siedmiu tylko czy ośmiu poruszały się śpiące ciała, dające znaki życia oddychaniem, chrapaniem i głuchym kaszlem pod kołdrą tłumionym.
Nowicyusz miał najlepsze miejsce, trochę zasłoniete od wiatru drzwi i od hałasu stajennego. Jemu też nie było ciepło, a zimno w połączeniu z niespodziankami życia, w które wchodził, nie dawało mu zasnąć. Kołysany falami długiej bezsenności, przypominał sobie cały ubiegły dzień ze wszystkiemi jego szczegółami jak to się zwykle zdarza, kiedy myśl, przerywana wielkiemi przepaściami, nawiązuje się ciągle za pośrednictwem lśniących nici wspomnieniami napojonych.
A więc: biały krawat Moronvala, jego sylwetka podobna do wielkiej szarańczy, w której przyciśnięte do ciała łokcie wystawały z pleców jak łapy, olbrzymie wypukłe okulary doktora Hirscha, jego upstrzone plamami palto — wszystko to przesunęło się w głowie dziecka, nadewszystko zaś — och! nadewszystko, wyniosłe, lodowate ironiczne i niebieskie oczy „nieprzyjaciela”.
Ostatnie to wspomnienie tak go przeraziło, że mimowolnie pomyślał zaraz o matce, jak o swojej obronicielce... Co ona w tym czasie robiła? Godzina jedenasta biła w dali na rozmaitych zegarach. Zapewnie matka na balu w teatrze. Wkrótce powróci, otulona futrem i koronkowym kapturkiem.
Ile razy wracała, mimo późnej pory, zawsze otwierała drzwi do Jacka, zbliżała się do jego łóżka pytając, „śpisz Jacku?” Nawet we śnie czuł ją blisko siebie, uśmiechał się, nadstawiał czoło i nawpół zmrużonemi oczami dostrzegał wspaniałe jej ubranie. Pozostawało mu widzenie promieniejące, wonne, jak gdyby czarodziejka zeszła do niego w chmurze tęczowej.
A teraz...
Jednakże, z pośród utrapień dnia wydobyło się pewne zadowolenie miłości własnej z galonów, czapki i pokrycia nakoniec długich nóg niebieskim mundurem z czerwoną obszywką. Kostium był nieco za długi, lecz miano go skrócić. Nawet pani Moronval napięła szpilkami do zrobienia zakładki. Następnie Jack przypomniał sobie zabawę, znajomość z towarzyszami, dziwacznemi, lecz dobremi dziećmi, pomimo swych dzikich nawyknień. Rzucali w siebie gałkami śniegu na świeżem i zimnem powietrzu w ogrodzie; była to nowa i pełna uroku zabawa dla dziecka, wychowanego w ciepłym buduarze pięknej kobiety.
Jedna tylko rzecz intrygowała Jacka. Chciałby widzieć Jego Królewiczowską Mość. Gdzie mógł być ten młody król Dahomeyu, o którym tak wymownie rozprawiał pan Moronval. Czy na wakacyach? czy w sali chorych? Ach! gdyby go mógł poznać, rozmawiać z nim, stać się jego przyjacielem?
Kazał sobie wymienić nazwiska ośmiu „ciepłych krajów”. Lecz pomiędzy niemi nie było nawet żadnego księcia. Postanowił wreszcie zapytać dużego Saida:
— Czy Jego Królewiczowskiej Mości nie ma w pensyonacie?
Młody człowiek z ciasną skórą spojrzał na niego ździwionemi oczami, tak szeroko rozwartemi, iż zostało mu tylko trochę skóry dla zamknięcia ust na chwilę. Skorzystał z tego i pytanie Jacka zostawił bez odpowiedzi.
Dziecko myślało jeszcze o tem, przewracając się na łóżku i słuchało muzyki, bo od czasu do czasu dolatywały dźwięki organu, połączone z „basem” Labassindra. Wszystko przyjemnie mięszało się z szumem pompy, będącej jeszcze w ruchu, i uderzeniami końskich kopyt z sąsiedztwa, które trzęsły murem.
W końcu nastąpiła cisza.
Wszystko spało. Spółbiesiadnicy Moronvala, zamknąwszy za sobą kratę, odeszli wśród hałasu zlewającego się z oddaloną wrzawą ulicy — gdy od sypialni otworzyły się drzwi, zasypane śniegiem.
Maleńki czarny sługa wszedł z latarnią w ręku. Otrząsnął się prędko, a wyglądał śmiesznie pod białemi płatkami śniegu, przy których uwydatniała się jego czarność, wsunął się między łóżka, z głową w ramiona cofniętą, drżący od zimna i skulony.
Jack patrzył na tę zabawną postać, której wydłużony w profilu na ścianie cień, przesadny i dziwaczny, wyraźniej ujawnił wszystkie niedostatki tej małpiej głowy, z wysuniętemi naprzód ustami, z ogromnemi obwisłemi uszami, z czaszką okrągłą jak kula, wełnistą i nadmiernie wystającą.
Murzynek powiesił latarnię w głębi sypialni, która w tem oświetleniu podobna była do miejsca między pomostami okrętu. Następnie stanął, wyciągnął swe dwie odziębione ręce i brunatną twarz do ciepła i światła, z wyrazem takiej dziecięcej i ujmującej dobroci, iż Jack go zaraz polubił. Ogrzewając się, co chwila spoglądał na szklanny sufit.
— Co za śnig!... Co za śnig!... mówił drżąc.
Sposób wymawiania, akcent przyjemnego głosu, źle użytego w języku mu obcym, wzruszyły małego Jacka, który spoglądał wzrokiem litości i zaciekawienia. Spostrzegł to murzyn i wyszeptał:
— Słuchaj no nowicyuszu... dla czego nie śpisz?
— Nie mogę — odparł Jack, wzdychając.
— Dobrze to jest wzdychać, kiedy się ma zmartwienie — rzekł murzyn, dodawszy tonem poważnym:
— Gdyby biedni ludzie nie wzdychali, z pewnością by się podusili.
Mówiąc to, rozciągnął kołdrę na sąsiednim łóżku.
— Tu sypiasz?... spytał Jack zdziwiony tem, że służący sypiał razem z uczniami... Lecz tu niema prześcieradła?
— Mnie prześcieradło niepotrzebne... Mam zbyt czarną skórę...
Murzyn wyrzekł to z uśmiechem i zaczął wsuwać się do łóżka na pół ubrany, żeby mu było cieplej; gdy nagle zatrzymał się, wziął wiszący mu na piersiach amulet ze słoniowej kości i zaczął go pobożnie całować.
— Co za dziwny medal! — zauważył Jack.
— To nie medal, — odparł murzyn. To moje gri-gri.
Jack nie wiedział, co to jest gri-gri, więc murzyn objaśnił go, że tak nazywają się amulety, które przynoszą szczęście tym, co je noszą. Dostał go w podarunku przed wyjazdem z kraju od swojej ciotki Keriki, która go wychowywała i z którą miał nadzieję znowu wkrótce zamieszkać.
— Jak ja z mamą — wtrącił mały de Barancy.
Przez chwilę panowało milczenie: każdy myślał o swojej Keriki.
W końcu Jack odezwał się:
— Czy twój kraj jest piękny?... Czy ztąd daleko? Jak się nazywa?
— Dahomey — odpowiedział murzyn.
Jack podniósł się na łóżku:
— Więc go znasz?... Może z nim przyjechałeś do Francji?
— Z kim?
— Z Jego Królewiczowską Mością... Przecie wiesz... ten mały Król Dahomeyu.
— Ja nim jestem, rzekł murzyn krótko...
Jack patrzał na niego zdumiony... Król! ten sługa, którego widział, jak przez cały dzień w wytartem, czerwonem, wełnianem ubraniu biegał po domu z miotłą lub kubłem w ręku, który usługiwał do stołu, mył szklanki!
Murzynek mówił jednak poważnie. Twarz jego wyrażała głęboki smutek, a osłupiałe oczy patrzyły gdzieś daleko, bardzo daleko — w przeszłość lub utraconą ojczyznę.
Czy zdjęcie czerwonej kamizelki, czy też urok tego wyrazu Król sprawił, że w murzynie, siedzącym na brzegu swego łóżka z gołą szyją, z rozpiętą na ciemnych piersiach koszulą, na których błyszczał amulet ze słoniowej kości — widział Jack jakiś czar, jakąś nową godność.
— Jakże się to stało?... pytał nieśmiało, streściwszy w tem pytaniu zdziwienie dnia całego.
— Stało się, stało... — rzekł murzyn.
Nagle wyskoczył, ażeby zgasić latarnię.
— Pan Moronval nie lubi, gdy Madu zostawia światło...
Poczem przysunął swoje łóżko do Jacka.
— Tobie się nie chce spać — rzekł. Mnie zawsze sen odbiega, ile razy mówię o Dahomeyu... Posłuchaj.
I w ciemności, w której jego białe oczy błyszczały, rozpoczął murzynek swoją posępną historyę...
Nazywał się Madu, od nazwiska swojego ojca, sławnego wojownika Rack-Madu Ghezo, jednego z najmożniejszych władców krainy złota i słoniowej kości, któremu Francya, Hollandya, Anglia przysyłały prezenta z drugiej strony morza.
Jego ojciec miał ogromne armaty, tysiące żołnierzy uzbrojonych w strzelby i łuki, stada słoni przyuczonych do wojny, muzykantów, księży, tancerki, cztery pułki amazonek i dwieście kobiet dla siebie samego. Pałac posiadał bardzo obszerny, ozdobiony żelaznemi kopiami, haftem w muszle i uciętemi głowami, które wiązano na froncie po bitwie lub jako ofiary. Madu wychował się w tym pałacu, do którego słońce wchodziło ze wszystkich stron, ogrzewając kamienne tafle posadzki i rozciągnięte makaty. Jego ciotka Kerika, główno-dowodząca amazonkami, opiekowała się nim i małego już zabierała na wyprawę. Kerika była ładna, wysoka i silna jak mężczyzna, w niebieskiej tunice, nogi i ręce gołe, ubrane w bransolety i wyroby szklanne, z łukiem na plecach, z końskiemi ogonami rozwianemi i kołyszącemi się u jej pasa, a na głowie, w wełnistych jej włosach dwa małe różki antylopy łączyły się w znak księżyca, jak gdyby czarni wojownicy przechowali tradycye Diany, białej łowczyni.
A jaki miała wzrok, co za pewność ręki, gdy trzeba było wyrwać kościaną zbroję, lub jednem cięciem ściąć głowę Aszantisowi! Lecz jeżeli Kerika była czasami okrutną, nie przestawała być łagodną dla małego Madu, dawała mu naszyjniki z ambry lub korali, chustki jedwabne złotem tkane i wiele muszli, które w tamtym kraju stanowią monetę. Darowała mu nawet mały karabinek brązowy wyzłacany, który dostał jej się od królowej angielskiej, lecz dla Keriki był za lekki. Używał go Madu, kiedy jej towarzyszył na wielkie polowania, w rozległe lasy, zasnute pnącemi się roślinami.
Tam drzewa były tak zgęszczone, liście tak szerokie, że słońce nigdy nie przenikało tego zielonego sklepienia, pod którem szum rozlegał się jak w kościele. Jednakże było tam zupełnie widno, a ogromne kwiaty, dojrzałe owoce, ptaki rozmaitych kolorów, których pióra z wysokich gałęzi sięgały ziemi, połyskiwały różnobarwnem światłem drogich kamieni.
Słychać było brzęczenie, trzepot skrzydeł, szelest w pnących się roślinach. Nieszkodliwe węże bujały swojemi płaskiemi łbami, uzbrojonemi żądłem, czarne małpy przeskakiwały z jednych wierzchołków na drugie, ogromne, tajemnicze stawy, w których nigdy nie przeglądało się niebo, leżały jak lustra w niezmiernym lesie i zdawały się przedłużać go pod ziemią w głębokościach zieleni.
W tem miejscu opowiadania Jack nie mógł powstrzymać się od wykrzyku:
— Och! jakże tam musiało być pięknie!
— Tak, bardzo pięknie — odpowiedział murzynek, który nieco przesadzał i widział swój kraj przez pryzmat nieobecności, przez urok dziecięcego wspomnienia i złoty zapał ludów słońca.
— O, tak, bardzo piękny!...
Zachęcony uwagą towarzysza, opowiadał dalej swoją historyę.
— W nocy lasy zmieniały widok.
Biwakowano w lesie przy ogromnych ogniskach, które odstraszały dzikie zwierzęta, włóczące się i wyjące na około ognia. Ptaki płoszyły się również na gałęziach, a ciche i czarne jak cienie nietoperze, przyciągnięte światłem, przelatywały nad ogniskiem i gromadziły się rano na jakiem wielkiem drzewie, na którem nieruchome i gęsto skupione wyglądały jak dziwne, uschłe i martwe liście.
W tem awanturniczem życiu, na świeżem powietrzu, mały król wyrósł silny i zręczny do wszelkich ćwiczeń wojennych, robił szablą i toporem w tym wieku, w którym inne dzieci czepiają się jeszcze spódnicy matki.
Król Back-Madu-Ghezo dumnym był ze swego syna następcy tronu. Lecz niestety! Nie dość, nawet dla murzyńskiego księcia, władać bronią i trafić kulą w oko słonia; trzeba było jeszcze umieć czytać książki białych ludzi i znać ich pismo, ażeby módz prowadzić z nimi handel złotym piaskiem. I dla tego mądry Back-Madu mawiał swojemu synowi: „biały zawsze ma papier w kieszeni, ażeby oszukać murzyna”. Zapewne i w Dahomeyu byłby się znalazł jaki wykształcony Europejczyk, który mógł uczyć młodego księcia, gdyż francuzkie i angielskie flagi powiewały równie nad faktoryą przy brzegu morza, jak i na masztach okrętów, stojących w przystani. Lecz sam król był kiedyś wysłany przez swego ojca do bardzo odległego miasta, gdzieś na końcu świata, do Marsylii, ażeby tam nabył mądrości. I swojemu więc synowi chciał dać podobne wykształcenie.
Mały król rozpaczał na myśl opuszczenia Keriki, pozostawienia szabli w pochwie a karabina na ścianie i odjechania z panem Bonfils, białym z faktoryi, który corocznie odwoził w jakieś bezpieczne miejsce złoty piasek, skradziony biednym Murzynom.
Madu jednak pogodził się z tą myślą. Chciał być kiedyś królem, dowodzić amazonkami swojego ojca, posiąść wszystkie pola ze zbożem i kukurydzą, pałace zapełnione naczyniami z czerwonej gliny, w których stygła palmowa oliwa, stosy słoniowej kości, złota i koralów. Ażeby mieć te wszystkie bogactwa, trzeba było na nie zasłużyć, w razie potrzeby umieć ich bronić. Już wtedy myślał sobie Madu, że ciężko być królem, gdyż jeśli się ma więcej przyjemności od innych ludzi, dużo też się ma i strapień.
Na jego odjazd wyprawiano wielkie publiczne uroczystości, złożono ofiary fetyszom, bóstwom morza. Wszystkie świątynie zostały na tę uroczystość otwarte, cały niezajęty naród modlił się, a gdy w ostatniej chwili okręt stanął gotów do odjazdu, kat przyprowadził na brzeg morza piętnastu aszantskich niewolników, których ścięte skrwawione głowy spadły z łoskotem w ogromną miednicę z czerwonej miedzi.
— Miłosierny Boże!.. przerwał Jack przerażony, tuląc się pod kołdrę.
Nie ulega wątpliwości, że gdy podobne historye słyszymy od samychże bohaterów, nie dodaje nam to otuchy. Najodważniejsi mogli się przerazić. Chcąc zwyciężyć wrażenie, trzeba było szybko opamiętać się, że nie jesteśmy w Dahomeyu, lecz na pensyonacie Moronvala przy Polach Elizejskich.
Madu, spostrzegłszy wzruszenie swojego słuchacza, nie opowiadał dalej o zabawach publicznych, poprzedzających jego wyjazd i zwrócił rozmowę na swój pobyt w liceum marsylskiem.
Ach! to wielkie liceum, z posępnemi murami, klasami i zbutwiałemi ławkami, na których nazwiska uczniów, wyrżnięte nożem, świadczą o rozrywkach więźniów. Profesorowie w czarnem ubraniu, którego uroczystość podnoszą szerokie rękawy i biret. Co chwila rozlega się głos nawołującego: „Ciszej”. Wszystkie głowy pochylone, pióra skrzypią, jednostajne lekcye dwadzieścia pięć razy powtarzane, jak gdyby każde dziecko z kolei w zaduszającem powietrzu klasy, słyszało tenże sam kawałek nauki. Ogromne jadalnie, sypialnie, koszarowe podwórze, tak krótko i skąpo, tutaj z rana tam wieczór, opromienione, mądrze po kątach rozdzielonem światłem, że ażeby je poczuć, wetchnąć, zakosztować, trzeba było się przyciskać do wysokiego czarnego muru, który je całkowicie pochłaniał.
Tak wolne od nauk chwile przepędzał Madu. Nic go nie bawiło, nic nie interesowało; zajmował go jedynie bęben, uwiadamiający, kiedy pora jeść, spać i wstawać, który, mimo swego nizkiego przeznaczenia, sprawiał bicie serca w królu wojowniku. Były także dnie wyjścia, lecz Madu wkrótce został od nich wyłączony z następującego powodu. Ile razy przychodził po niego pan Bonfils, Madu ciągnął go do portu, którego splątane żagle i łódki przy brzegu uszeregowane wabiły do siebie. Tam dopiero był szczęśliwy, w atmosferze przesiąkłej smołą i morską wonią, wśród wyładowanych towarów, z których wiele przybywało z jego kraju. W uniesieniu patrzał na sypiące się złote ziarna, worki i skrzynie, na których czasami dostrzegł znajome mu znaki. Ogrzewane parochody, które pomimo swej nieruchomości okazywały już gotowość do podróży wybuchami pary, wielkie okręta z wydętemi żaglami i rozciągniętemi sznurami nęciły go, mówiły mu o odjeździe i oswobodzeniu. Godzinami stał nieruchomy, patrząc na uciekający ku zachodowi słońca rozpostarty żagiel, niby skrzydło mewy, na lekki niby z cygara dym, który zdawał się ciągnąć za ogniem pięknej gwiazdy, niknącej wraz z nim na widnokręgu.
Madu myślał ciągle o tych okrętach w szkole. Tak samo wyobrażał sobie swój powrót do kraju światła, marząc, że jeden ptak go przywiózł, drugi odwiezie.
Prześladowany stale przez tę myśl, zapomniawszy o Ba, Be, Bi, Bo, Bu, gdyż w zgłoskach tych jego oczy widziały tylko błękit morza i wielkiego otwartego nieba, umknął pewnego dnia z kollegium i wśliznął się głęboko na statek pana Bonfils, gdzie go znaleziono w porę. Lecz gdy drugi raz uciekł, skrył się z taką przebiegłością, że dostrzeżono go na statku dopiero w środku zatoki Liońskiej. Inne dziecko zostawiliby, lecz gdy się dowiedzieli, że to jest Madu, kapitan spodziewając się nagrody, odwiózł Jego Królewiczowską Mość do Marsylii.
Odtąd był jeszcze nieszczęśliwszy, strzeżony, więziony; lecz w postanowieniu swojem bynajmniej nie osłabł. Pomimo wszystkiego, uciekał znowu, chował się na wszystkie odpływające okręta; znajdywano go między piecami, w składach węgli, pod stosami siatek na ryby. Gdy go przyprowadzono, nie okazywał żadnego wzburzenia, tylko uśmiechał się smutnie, co odbierało chęć karania go.
Nakoniec zawiadowca szkoły nie chciał brać odpowiedzialności za tak przebiegłego ucznia. Bonfils zaś nie śmiał odesłać małego księcia Dahomeyu, ażeby nie utracić łaski Back-Madu-Ghezo, którego królewski upór znał. W czasie tego kłopotu ukazało się w Sémaphore ogłoszenie o gimnazyum Moronvala. Zaraz murzynek został wysłany pod 25 Nr. ulicy Montaigne, w najpiękniejszy cyrkuł Paryża, gdzie — proszę wierzyć — przyjęty był z otwartemi rękami.
Ten mały czarny spadkobierca oddalonego królestwa stał się fortuną gimnazyum, żywą reklamą. To też wystawiano go, oprowadzano, Moronval pokazywał się z nim w teatrze, na przechadzkach, wyścigach i bulwarach, jak kupiec, który obwozi po Paryżu wymowny szyld swego sklepu.
Wodził go po salonach i zebraniach, do których miał wstęp, poważny jak Fenelon, prowadzący księcia Burgundyi, podczas gdy meldowano: „Jego Królewiczowska Mość Książe Dahomey u i Moronval jego nauczyciel”.
W ciągu kilku miesięcy małe dzienniki zapełnione były anegdotami i wyrażeniami, przypisywanemi Madu. Nawet redaktor Standarda przyjeżdżał z Londynu naumyślnie, ażeby go widzieć, i miał z nim poważną rozmowę o finansach, administracyi, o sposobie, w jaki książę zamierzał rządzić kiedyś swojem państwem, co myślał o rządzie parlamentarnym, o wykształceniu obowiązkowem i t. d. Dziennik angielski ogłosił zaraz tę ciekawą rozmowę — pytania i odpowiedzi. Odpowiedzi, małoważne i nieokreślone, pozostawiały w ogólności wiele do życzenia. Zaznaczyć jednak trzeba jeden dowcip Madu; kiedy go zapytano o zdanie, co do swobody prasy, odrzekł „Jeść można każdy pokarm, ale mówić nie każde słowo”.
Ten jeden uczeń pokrył odrazu wszystkie koszta gimnazyum Moronvala. Pan Bonfils płacił rachunki, nie robiąc żadnej uwagi. Co prawda, wykształcenie Madu było dość zaniedbane. Nie wyszedł on po za granicę abecadła, stale opierał się urokom metody Moronval-Decostère; lecz to nikomu nie sprawiało kłopotu, gdy czas edukaoyi posuwał się w stosunku odwrotnym do postępów młodego króla.
Madu zachował swoją wadliwą prononcyacyę, pół dziecięcą mowę, która uwalniając słowa od wszelkiej odmiany przez czasy, nadawała zdaniom formę nieosobistą, przypominającą język ludu, dopiero wychodzącego ze zwierzęcej niemoty.
Zresztą pieszczono go, psuto, pielęgnowano. Uczono inne „ciepłe kraje”, jak go bawić i kiedy mu ustępować miały, co było do osiągnięcia dość trudnem, ze względu na strasznie ciemną cerę, która jest znakiem niewolnictwa prawie we wszystkich krajach za granicą tej barwy. A jaką pobłażliwość, jakie przyjemne uśmiechy mieli profesorowie dla tej czarnej bryły, która mimo swojej intelligencyi opierała się wszystkim dobroczynnym wpływom ukształcenia, a pod wełnistą gęstą fryzurą taiła z gorącem wspomnieniem o kraju odrazę do tych bredni, które starano się weń wpoić. Każdy w gimnazyum układał sobie projekta na tę przyszłą królewskość, potężną i hołdami otoczoną, jak gdyby Madu już przechadzał się po Paryżu pod wachlarzami z piór, baldachimem z frendzlami, pośród krzyżowanych włóczni ojcowskiego orszaku.
Kiedy Madu zostanie królem!
Była to zwrotka każdej ich rozmowy. Jak tylko Madu zostanie ukoronowany, wszyscy z nim pojadą. Labassindre marzył o uszlachetnieniu dzikiej muzyki Dahomeyu i już widział się dyrektorem konserwatoryum, kapelmistrzem królewskim. Pani Moronval-Decostère miała nadzieję zastosowania swojej metody na wielką skalę w olbrzymiej szkole, w której wyobrażała sobie niezliczoną ilość mat, zapełnionych czarnymi, w kuczki siedzącymi uczniami. Doktór Hirsch miał znowu nadzieję, że ułoży te dzieci na nieskończonym szeregu łóżek i będzie na nich robił niebezpieczne doświadczenia swojej fantastycznej bez dyplomu medycyny, do których policya nie będzie miała najmniejszej chęci się mięszać.
Pierwsze dnie pobytu w Paryżu wydawały się małemu królowi, otoczonemu uwielbieniem, bardzo przyjemne, tem bardziej, że Paryż jest miastem, w którem wygnańcy najmniej się nudzą, może dla tego, iż w jego atmosferze zmięszane są atmosfery wszystkich krajów.
Gdyby jeszcze niebo uśmiechało się radośnie, zamiast lać bezustannie drobnym i smagającym deszczykiem lub okrywać się kurzawą białych płatków śniegu, tak podobnych do dojrzałych i otwartych pączków bawełny; gdyby słońce silniej dogrzewało, przedzierając gazę mgły, którą się ciągle osłaniało, gdyby wreszcie Kerika ze swoim kołczanem, z brązową strzelbą, z obnażonemi w bransoletach rękami, od czasu do czasu pojawiała się na przyułku Dwunastu-Domów, Madu byłby zupełnie szczęśliwy.
Lecz los jego nagle się zmienił.
Jednego dnia pan Bonfils przybył do gimnazium Moronvala i przyniósł złowrogie wieści o Dahomeyu. Król Rack-Madu-Ghezo, zdetronizowany, został więźniem Aszantów, którzy opanowali kraj i ustanowili nową dynastyę. Królewskie wojsko, pułki amazonek, wszystko było zwyciężone, rozproszone, wybite, jedna tylko Kerika cudem umknęła i schroniła się do faktoryi Bonfilsa, zkąd kazała prosić Madu, ażeby pozostał we Francyi i starannie przechowywał swoje gri-gri.
Było napisane: jeżeli Madu nie zgubi amuletu, dostanie się na tron.
Myśl ta wystarczała do podtrzymywania odwagi biednego małego króla. Moronval, który w gri-gri nie wierzył, podał swój rachunek — a jaki rachunek! — panu Bonfils, który tym razem zapłacił, lecz zapowiedział dyrektorowi pensyonatu, ażeby na przyszłość, jeżeli chce zatrzymać Madu, nie liczył na wynagrodzenie natychmiastowe, ale na wdzięczność i dobrodziejstwa króla, gdy ten tylko pomyślnym obrotem wojny na tron powróci. Trzeba więc było wybierać między niepewną fortuną, a stanowczem zrzeczeniem się.
Moronval z godnością odpowiedział:
— Zatrzymuję dziecko.
Nie była to już Jego Królewiczowska Mość.
Odtąd zniknął szacunek, zniknęły starania i względy, jakiemi obsypywano murzynka. Każdy miał do niego niechęć za zawód i za zły humor drugich. Został prostym uczniem, podobnym do innych aż do guzika u munduru, był łajany, strofowany, karany, sypiał w ogólnej sali i podlegał ogólnej regule.
Malec niczego nie rozumiał, daremnie próbował swoich figlów i psot, dawniej miłych, a teraz mrożonych chłodem.
Zaczęło być jeszcze gorzej, kiedy po kilku upłynionych kwartałach Moronval, nie otrzymawszy pieniędzy, zaczął uważać Madu za bezużyteczną gębę. Z ucznia zrobiono go podwładnym. Gdy dla oszczędności odprawiono lokaja, Madu go zastąpił, nie bez oburzenia. Pierwszy raz, kiedy mu dano miotłę w rękę, wskazując, jaki ma z niej zrobić użytek, silnie się opierał. Lecz Moronval miał argumenta nieprzezwyciężone; po tęgiem obiciu kijem dziecko uległo.
Zresztą wolał zamiatać, niż uczyć się czytać.
Mały król więc zamiatał i froterował z zapałem i szczególną wytrwałością, o czem można się było przekonać ze lśniącego salonu Moronvala. Nie złagodziło to jednak dzikiego humoru mulata; nie mógł on przebaczyć dziecku zawodu, którego ono było mimowolną przyczyną.
Daremnie Madu starał się opustoszałemu mieszkaniu nadać połysk czystości; daremnie patrzał na swego pana pieszczotliwemi oczami, z drżącą pokorą uległego psa — najczęściej dostawał w nagrodę kułak.
— Zawsze niezadowolniony!... zawsze niezadowolniony!... mówił murzynek z wyrazem rozpaczy. I zdawało mu się, że paryzkie niebo stało się czarniejsze, deszcz częstszy, śnieg obfitszy i zimniejszy.
O Keriko, tak kochająca i dumna ciotko Keriko, gdzież jesteś? Przyjdź i zobacz, co robią z małym królem, jak surowo z nim się obchodzą, jak źle go żywią, ubierają w łachmany, bez litości dla zziębniętego ciała. Jedno tylko ma teraz czyste ubranie, liberyę, czerwony kaftan, kamizelkę w pasy i czapkę z galonem. Obecnie, towarzysząc dyrektorowi, nie idzie obok niego jak równy, lecz po za nim o dziesięć kroków. A to jeszcze przykrość nienajwiększa. Z przedpokoju przeszedł do kuchni, a ztamtąd, kiedy spostrzeżono jego uczciwość i spryt, zaczęto go posyłać z wielkim koszem na targ po prowianty.
Oto, do czego doszedł ostatni potomek potężnego Tokodonu, założyciela dynastyi dahomeyskiej! Kupuje artykuły żywności dla gimnazyum Moronvala.... Dwa razy w tydzień można go widzieć, jak przechodzi długą ulicę Chaillot, ciągnącą się wzdłuż murów, wychudzony, wynędzniały, drżący, gdyż teraz mu ciągle zimno. Nie rozgrzewa go ani ciężka praca, do której go skazano, ani bicie, ani wstyd, że został służącym, ani nawet nienawiść do Ojca w kiju — jak nazywał Moronvala.
A jednak nienawiść ta była bardzo silną.
Ach, gdyby Madu został kiedy królem!... Serce mu drży z wściekłości na tę myśl, i trzeba słyszeć, jak zwierza się Jackowi ze swoich projektów zemsty.
— Kiedy Madu powrócić po Dahomeyu, napisać uprzejmy bilecik do ojca w kiju, zaprosić go do Dahomeya i uciąć mu głowę nad wielką mosiężną miednicą; a potem skórą jego okryć wielki bęben na wojnę z Aszantami... Zim! bum! bum!... Zim! bum! bum!...
Jack widział w ciemności, złagodzonej odblaskiem śniegu, dwoje małych błyszczących oczu tygrysa, podczas gdy murzyn uderzał głucho ręką w bok swego łóżka, naśladując wojenny bęben. Mały Barancy przeraził się i przerwał na chwilę rozmowę. Otulony w kołdrę, z głową napełnioną tem, co usłyszał, „nowicyusz” sądził, że widzi migotania szabli i wstrzymał oddech.
Madu, pobudzony swojem opowiadaniem, byłby jeszcze chętnie dalej mówił, lecz myślał, że towarzysz jego śpi. W końcu Jack westchnął, tem długiem westchnieniem, które zdaje się pochodzić z bezgranicznych przestrzeni, jakie sama myśl w jednej sekundzie przebiega, i z głębi duszącej mary.
— Ty nie spać panie — zapytał Madu z cicha. Jeszcze ze mną rozmawiać!...
— I owszem, odpowiedział Jack.... tylko nie mówmy już o twoim brzydkim bębnie, ani o tej wielkiej miednicy z czerwonej miedzi.... To mnie zbyt przeraża.
Murzyn uśmiechnął się i rzekł dobrotliwie dziecinnym tonem:
— Nie, nie. Madu już nie mówić, teraz mówić ty... Jakże się nazywasz?
— Jack.... przez k... mamie na tem wiele zależy.
— Czy bardzo bogata twoja mama?
— Czy bogata... o tak, odezwał się Jack, rad że i on ze swej strony będzie mógł olśnić małego króla.... Mamy powóz, piękny dom na bulwarach, konie, służbę, i wszystko.... A zresztą zobaczysz pan, gdy mama przyjedzie mnie odwiedzić, jaka ona piękna. Na ulicy wszyscy na nią patrzą. Ma ładne suknie, bardzo ładne brylanty. Dobry przyjaciel ma słuszność, utrzymując, że jej niczego nie odmawia. Kiedy mama chciała przyjechać do Paryża, on nas tu przywiózł. Wprzódy byliśmy w Tours. Ładna to okolica. Mieszkaliśmy na Mail i często chodziliśmy na spacer na Królewską ulicę, gdzie są doskonałe ciastka i można widzieć wielu oficerów w pięknych mundurach. Ach! jakże mi tam było wesoło!... Naprzód wszyscy panowie mnie pieścili, całowali. Miałem papę Karola, papę Leona, rozumiesz pan, papów na żart, bo mój ojciec od dawna już nie żyje i nigdy go nie znałem... Z początku przykrzyło mi się trochę w Paryżu, gdyż nie widziałem drzew, ani wsi; lecz mama tak mnie kocha i pieści, że wkrótce się pocieszyłem. Ubrali mnie po angielsku, co jest teraz w wielkiej modzie, codziennie fryzowali mi włosy, wyprowadzając na spacer do lasku Bulońskiego, około jeziora.... Nakoniec dobry przyjaciel powiedział, że ja się niczego nie nauczę, że trzeba mnie oddać do jakiego pensyonatu, więc mama zawiozła mnie do Vaugirard, do Ojców....
Tu Jack się zatrzymał.
Zwierzenie, jakie miał zrobić o nieprzyjęciu go przez jezuitów, raniło jego miłość własną; pomimo naiwności i nieświadomości wieku, czuł, iż jest w tem coś poniżającego dla matki i dla niego. Potem zaś opowiadanie, które nierozważnie rozpoczął, naprowadziło go pierwszy raz w życiu na myśl poważną.... Czemu go tam nie przyjęto? Co znaczyły łzy matki i z takiem politowaniem wymówione przez rektora słowa: „biedne dziecko”.
— Powiedz pan — rzekł nagle murzyn, co to jest kokotka?
— Kokotka? powtórzył Jack nieco zdziwiony... nie wiem... To chyba kura.
— Bo Ojciec w kiju powiedzieć do pani Moronval, że twoja mama kokotka.
— To zabawne... Mama kokotka... Źle słyszałeś... pan... Mama kokotka!
Na tę myśl, że jego matka była kurą z piórami, skrzydłami i łapkami, Jack zaczął się śmiać na całe gardło, w czem mu dopomagał Madu, sam nie wiedząc dla czego.
Wesołość ta wkrótce rozproszyła posępne wrażenie opowiadanych zdarzeń, i obaj biedni, opuszczeni malcy, zwierzywszy sobie nawzajem swoją biedę, słodko zasnęli zlekko otwartemi i uśmiechniętemi jeszcze ustami, na których regularny oddech snu zaczął wygrywać wesoło zmięszane tony.

IV.
Posiedzenie literackie w gimnazjum Moronvala.

Dzieci, jak dorośli ludzie: cudze doświadczenie nie służy im za przestrogę.
Jack był przerażony historyą Madu-Ghezo, lecz zostało mu po niej wspomnienie drobne, bezbarwne, jak po ogromnej burzy lub krwawej bitwie, w panoramie widzianej. Pierwsze miesiące pobytu w gimnazyum były tak szczęśliwe, wszyscy byli tak usłużni i czuli, iż Barancy zapomniał, że nieszczęścia Madu miały tenże sam świetny początek.
Przy obiedzie zajmował pierwsze miejsce obok Moronvala, pił wino, brał udział w deserach, gdy tymczasem inne dzieci, skoro tylko podano owoce i ciasta, jako niegodne tego, wstawały nagle od stołu i musiały się zadawalniać jakimś dziwnym żółtawym napojem, umyślnie przyrządzanym przez doktora Hirscha, a nazwanym „dziką różą”. Znakomity ten uczony, którego kieszeń, sądząc z jego widoku, znajdowała się w opłakanym stanie, był zwykłym stołownikiem w zakładzie Moronvala. Rozweselał obiad rozmaitego rodzaju naukowemi dykteryjkami, opowiadał o chirurgicznych operacyach, opisywał nadzwyczajnie wstrętne choroby, o których czytał i które odmalowywał z szatańską werwą. Nadto, obznajmiał stołowników z powszechną śmiertelnością i panującemi chorobami; a jeżeli gdzieś, w najodleglejszem miejscu kuli ziemskiej, pojawiła się czarna zaraza, trąd lub inna epidemia, on wiedział o tem wprzód niż wszystkie pisma, konstatował fakt z groźnem zadowolnieniem, potrząsając głową, jak gdyby mówił: „Strzeżcie się, jeżeli to do was dojdzie! ”
Zresztą był bardzo przyjemny; tylko jako sąsiad przy stole miał dwie wady: naprzód niezręczność krótkowidza, następnie manię mięszania do wszystkiego, w cudzy talerz lub szklankę, bądź jakiejś kropli, bądź szczypty jakiegoś proszku, co nosił w maleńkiem pudełku albo w niebieskim bardzo podejrzanym flakoniku. Substancye te często się zmieniały, gdyż nie było tygodnia, ażeby doktor nie zrobił jakiegoś naukowego odkrycia; w ogóle jednak dwuwęglany, alkalie, arszenik (na szczęście w nieskończenie małych dozach) stanowiły podstawę tej kuracyi za pomocą środków pożywienia.
Jack znosił te usługi i nie śmiał powiedzieć, że alkali wcale mu nie smakuje. Od czasu do czasu zapraszano i innych profesorów. Wszyscy oni pili za zdrowie małego Barancy, i trzeba było widzieć, jak się unosili nad jego wdziękiem i zręcznością; trzeba było widzieć, jak śpiewak Labassindre po najmniejszym dowcipie nowicyusza przewracał się na krześle, trząsł od śmiechu, ocierał sobie oczy rogiem serwety i z całej siły uderzał ręką w stół.
Nawet Argenton, piękny Argenton, rozweselał się. Nieznaczny uśmiech poruszał mu duże wąsy, a niebieskie, perłowo-lodowate jego oczy zwracały się na malca z wyniosłem uznaniem.
Jack był zachwycony.
Nie rozumiał, nie chciał zrozumieć wzruszania ramionami i ustawicznych mrugań, jakiemi Madu dawał mu znak po za plecami jedzących, czyniąc pokornie najniższe posługi z serwetą na ramieniu i lśniącym czystością talerzem w ręku.
Madu znał wartość tych przesadnych pochwał i znikomości ludzkiej wielkości!
I on niegdyś siedział na zaszczytnem miejscu, pił dyrektorskie wino z przyprawą doktorskiego flakonika. I ta osrebrzona tunika, z której Jack był tak pysznym, dla tego tylko nie była na niego za dużą, że ją krajano na Madu.
Przykład tego sławnego upadku winien był ostrzedz małego Barancy, gdyż jego pierwsze chwile w zakładzie były zapełnię podobne do takichże chwil Madu. Bezustanne rekreacye, w których całe gimnazyum brało udział dla jego przyjemności, bezrozumne pochlebstwa czasem tylko ustępowały miejsca lekcyom, w których pani Moronval stosowała swoją sławną metodę. Lekcye te nie wiele dokuczały, gdyż karliczka była dobrą kobietą. Jedyną jej wadą była ciągła przesada w wymawianiu najprostszych wyrazów, tak że często nikt nie rozumiał, o czem ona właściwie mówi.
Co do Moronvala, ten wyznawał, iż czuje wielką słabość do nowego ucznia. Hultaj zasięgnął już o nim wiadomości. Obejrzał pałac na bulwarze Haussmana i zbadał wszystko, co tylko można było, o „dobrym przyjacielu”.
Ile razy pani de Barancy przyjeżdżała odwiedzić Jacka, co się często zdarzało, doznawała nadskakującego przyjęcia, a przytem z największą uwagą słuchano jej niedorzecznych i próżnych opowiadań, ktoremi lubiała raczyć. Z początku pani Moronval, z domu Decostere, chciała zachować pewną godność wobec tak lekkiej osoby, lecz mulat umiał temu zaradzić; zachowując niezliczone odcienia w swem obejściu i nie rażąc jego całością, pogodziła ona wreszcie skrupuły uczciwej kobiety i interesowanej handlarki.
— Jack... Jack... twoja matka przyjechała! — krzyczano zaraz, skoro tylko otworzyła się brama, i wystrojona Ida weszła do sali przyjęć, niosąc w mufce paczki z ciastami i cukierkami. Wtedy była powszechna uroczystość. Jack obdzielał ogółem „małe ciepłe kraje”, a nawet pani de Barancy, zdjąwszy rękawiczkę z tej ręki, na której miała najwięcej pierścionków, brała udział w rozdawaniu łakoci.
Biedna istota była tak hojna, pieniądze tak łatwo prześlizgiwały się w jej palcach, że zawsze przynosiła z ciastkami rozmaite prezenta, jakieś osobliwości i zabawki, które rozdawała naokoło trafem nieobmyślonej łaski. Można sobie wyobrazić, jakiemi płaskiemi pochwałami i prostaczemi wykrzyknikami przyjmowano tę nieopatrzną szczodrość. Jeden Moronval uśmiechał się z politowaniem i jak gdyby zawistnym przymusem na widok majątku, rozdrabniającego się na fraszki, kiedyby mógł być pomocą jakiemu wzniosłemu umysłowi, szlachetnemu, a przez los wydziedziczonemu — naprzykład jemu....
Taką była jego stała myśl. Podziwiając Idę, słuchając jej opowiadań, zdawał się być obłąkany, roztargniony, gryzł wściekle paznokcie, z gorączkowym niepokojem człowieka, który prośbę o pożyczkę ma na końcu języka i gniewa się, że jej nie odgadują.
Od dawna marzył on o założeniu pisma, poświęconego interesom kolonii, o zadowoleniu swojej politycznej ambicyi systematycznem przypominaniem się współziomkom, a może nawet — o poselstwie. Na początek dziennik wydawał mu się koniecznie potrzebnym, później mógł go porzucić.
Często rozmawiał o tem ze swoimi znajomymi; wszyscy zachęcali go do wykonania tego projektu. Ach! gdyby mógł mieć organ!... Ileż niewydanych rękopisów kryło się w tych mózgownicach, ile niewyrażonych, albo raczej niedających się wyrazić myśli, które — według ich przekonania — stałyby się jaśniejszemi dzięki wyrazistości druku!
Moronval miał jakieś przeczucie, że matka nowicyusza przyjmie nakład tego pisma, lecz nie chciał się zbyt spieszyć, z obawy, żeby nie zbudzić w niej podejrzenia. Należało rzecz osłonić, owinąć, sprowadzić z bardzo daleka, ażeby ograniczony nieco umysł mógł ją zrozumieć.
Na nieszczęście pani de Barancy swoją ruchliwością nie nadawała się do jego planów. Bez żadnej złej woli, jedynie przez swoją naiwność, słuchała mulata, uśmiechając się z miłym lecz roztargnionym wzrokiem, błyszczącym tem bardziej, iż się na niczem nie zatrzymywał.
— Gdyby jej było można podsunąć chęć pisania.... myślał Moronval i delikatnie napomknął, że między panią Sévigné i George Sand możnaby zająć piękne stanowisko. Ale co pomoże półsłówkami i alluzyami przemawiać do ptaka, który ciągle tylko robi na około siebie wiatr trzepocząc skrzydłami!
— Słaba istota! powtarzał Moronval po każdej rozmowie, do której jedno wnosiło gorączkę, a drugie gadatliwą obojętność; on gryzł zajadle paznokcie, ona zaś mówiła i mówiła, nie słysząc ani siebie, ani drugich.
Skowrończy ten mózg nie mógł pojąć żadnych rozumowań, ją trzeba było czemś olśnić, i to się właśnie Moronvalowi udało.
Pewnego dnia, kiedy Ida królowała w sali przyjęć, unosząc się na tytułach, nadawanych swoim przyjaciołom i znajomym, jak gdyby przez to chciała nadsztukować swoje własne pochodzenie, pani Moronval odezwała się trwożliwie:
— Moronval chce panią o coś prosić, lecz nie śmie....
— Och! powiedz, powiedz pani... zawołała głupiutka istota z taką chęcią usłużenia, że dyrektor o mało nie wywnętrzył się ze swej prośby o pieniądze na założenie pisma; lecz zawsze ostrożny i chytry, wolał działać przezornie, postępować zwolna, „wysondować”, jak się wyrażał mrugając tygrysio-kociemi oczami. Poprzestał więc na zaproszeniu pani de Barancy, ażeby w następną niedzielę chciała uczestniczyć w jednem z ich publicznych literackich posiedzieć.
W programie nazywało się to: „posiedzenia głośnego i wyraźnego czytania, oraz deklamacyi wyborowych ustępów z naszych najlepszych poetów i prozaików”. Zbytecznem byłoby dodawać, iż pomiędzy temi znakomitościami Argenton i Moronval figurowali zawsze na pierwszym planie. Był to po prostu przez Chybionych wynaleziony sposób narzucenia się jakiejkolwiek publiczności za pośrednictwem niestrudzonej i gadatliwej pani de Barancy. Zapraszani bywali na te zebrania niektórzy przyjaciele i opiekunowie uczniów. Z początku odbywały się one co tydzień; lecz po detronizacyi Madu zostały inaczej rozłożone. Rzeczywiście napróżno Moronval gasił w kandelabrze jedną świecę po odejściu każdej osoby, co znacznie ściemniało salon przy końcu wieczora, napróżno przez cały tydzień suszył na oknach wymoczyny herbaty w małych klejonych, czarniawych, do wyrzucanych przez wodę odłamków podobnych paczkach, ażeby je na następnem zebraniu zużytkować; wydatki były za duże na niedostatek zakładu. Niepodobna było nawet liczyć na wynagrodzenie ich reklamą, gdyż wieczorem, podczas takich zebrań, zaułek Dwunastu-Domów ze swoją zapaloną latarnią, jak jednooki potwór, nie mógł ściągać przechodniów. Najśmielsi nie przechodzili nigdy po za okratowanie. Teraz szło o to, ażeby dodać nowego blasku literackim wieczorom.
Pani de Barancy przyjęła zaproszenie z gotowością. Nadzieja figurowania z jakiegokolwiek tytułu w salonie kobiety zamężnej, a nadewszystko uczestniczenia w artystycznem zebraniu, nadzwyczajnie jej pochlebiała. Zdawało jej się, że zdobywa jeden szczebel wyżej nad swojem poziomem i niepewnem stanowiskiem.
O! wspaniałą uroczystością było to zebranie wyraźnego na głos czytania, „pierwsze z nowej seryi”. Jak zapamiętać mogły „małe ciepłe kraje”, nigdy nie widziano podobnej hojności.
Dwie kolorowe latarnie powieszono na akacyach u wejścia, sień ozdobiona była lampką, a przeszło trzydzieści świec gorzało w salonie, tak wywoskowanym i wyfroterowanym na tę uroczystość przez Madu, że owo nadzwyczajne oświetlenie, w braku luster, odbijało ’się w podłodze, która z blaskiem szkła łączyła wszystkie przymioty niebezpiecznej ślizkości. Madu, jako froter, przeszedł siebie. Dodać trzeba, że Moronval nie wiedział dokładnie, jaką rolę murzynek miał odegrać tego wieczora.
Czy należało go zostawić w charakterze lokaja, czy przywrócić mu na jeden dzień jego tytuły i minioną okazałość? To ostatnie było bardzo ponętnem; lecz w takim razie, kto będzie podawał półmiski i meldował gości?
Madu, ze swoją hebanową skórą, był nieocenionym, a wreszcie któżby go zastąpił? Inni uczniowie mieli w Paryżu swoich opiekunów, którym taki system wychowania wcaleby się nie podobał. Stanęło więc na tem, że wieczór obejdzie się bez uroku Jego Królewskiej Wysokości.
Od ósmej godziny „małe ciepłe kraje” zajęły miejsca na swoich ławkach, a między niemi blond włosy małego de Barancy jaśniały jak światło na ciemnem tle ogorzałych dzieci.
Moronval rozesłał mnóstwo zaproszeń w świat artystyczny i literacki, przynajmniej ten, do którego uczęszczał; z najodleglejszych kątów Paryża wszyscy Chybieni kapłani sztuki, literatury i architektury spieszyli w licznem gronie.
Przybywali gromadami, zziębli, drżący, z głębi Montparnassu i Fernes na wierzchu omnibusów, wyszarzani a dumni, ograniczeni a genialni, wyciągnięci z cienia, w którym się szamotali, przez żądzę pokazania się, wypowiedzenia lub zaśpiewania czegoś, przekonania samych siebie, że jeszcze istnieją. Poczem, chłystnąwszy świeżego powietrza, nasiąkłszy trochę światłem, pokrzepiwszy się widokiem podobnej sławy i powodzeń, wracali do swej ciemnej otchłani z potrzebną siłą do wegetowania.
Były to bowiem stworzenia wegetujące, zarodkowe, niedokończone, podobne do tych płodów głębi morza, pozbawionych ruchu, którym brak jedynie zapachu, ażeby się stały kwiatami.
Znajdowali się pomiędzy nimi filozofowie, mędrsi niż Leibnitz, lecz od urodzenia głuchoniemi, którzy gestami tylko wyrażali swoje ideje i nieartykułowane argumenta. Byli malarze, pałający żądzą wielkości, którzy tak dziwnie ustawiali krzesła na nogach a drzewa na korzeniach, że wszystkie ich obrazy przypominały widok trzęsienia ziemi lub wnętrza okrętu podczas burzy. Byli artyści muzyczni, wynalazcy pośrednich klawiszów, uczeni w rodzaju doktora Hirscha z głowami podobnemi do zapchanego starzyzną lamusu, w którym jest wszystko, — lecz niczego znaleźć nie można, bo wszystkie przedmioty pomięszane, opylone, potłuszczone, niezdatne do żadnego użytku.
Ludzie ci wzbudzali smutek i politowanie, a jeżeli ich bezrozumne pretensye, tak bujne jak i fryzury, jeżeli ich duma i manie pobudzały do śmiechu, nędza tak wyraźnie odbijała się na ich wyszarzanej powierzchowności, że mimowolnie trzeba było rozrzewnić się gorączkowym blaskiem tych upojonych złudzeniami oczu, widokiem tych spustoszonych twarzy, na których wszystkie rozwiane marzenia i zamarłe nadzieje upadając zostawiły swoje ślady.
Obok nich byli i tacy, którym sztuka wydała się zbyt przykrą, zbyt oschłą, bezpłodną, i dla tego wzięli się do zawodów niestosownych, niezgodnych z naturą ich umysłu. I tak liryczny poeta utrzymywał bióro stręczeń służby męzkiej, snycerz był komisantem od szampańskiego wina, a skrzypek pracował w fabryce gazu. Innych, pośledniejszych żywiły żony, utrzymujące swoją pracą genialne próżniactwo mężów. Przyszły one wraz z nimi. Biedne te towarzyszki Chybionych, nosiły na swych mężnych i zwiędłych twarzach koszt utrzymania genialnych ludzi. Dumnie szły obok mężów, uśmiechając się do nich po macierzyńsku, jak gdyby każda z nich mówiła: „Oto moje dzieło!...” I rzeczywiście, miały z czego się chełpić, gdyż w ogólności wszyscy ci panowie wyglądali kwitnąco.
Dodajmy do tej galeryi dwa lub trzy literackie graty, salonowych bajarzów, starych członków przeróżnych towarzystw, zawsze czatujących na podobne zebrania, następnie komparsów, nie określone typy, jakiegoś jegomościa, który nic nie mówi, lecz uważany za bardzo uczonego, bo czytał Proudhona, innego wreszcie wprowadzonego przez Hirscha a nazywanego „synowcem Berzéliusa”. Nie miał on innego tytułu do sławy, tylko pokrewieństwo ze znakomitym szwedzkim uczonym, a wyglądał na skończonego głupca; był komedyantem in partibus, nazywał się Delobelle, i, jak mówiono, miał założyć swój teatr.
W końcu należeli do zebrania zwykli biesiadnicy domowi, trzej profesorowie, Labassindre w paradnym stroju, wydający od czasu do czasu swoje: „beuh!... beuh!...” dla przekonania się, czy ma ton, gdyż go potrzebował na wieczór; Argenton, piękny Argenton po archanielsku uczesany, wyfryzowany i wypomadowany, w jasnych rękawiczkach, stąpał uroczyście, genialny i poważny. Moronval przy wejściu do salonu przyjmował wszystkich, ściskał ręce roztargniony i bardzo zaniepokojony tem, że czas mijał, a hrabina — tak nazywano Idę de Barancy — nie przybywała. Jakiś niepokój owładnął całem zebraniem. Usadowiwszy się po kątach, szeptano. Mała pani Moronval, biegając od grupy do grupy, mówiła uprzejmie: „Jeszcze nie rozpoczynamy.... Czekamy na hrabinę”. W wydatnych jej ustach ten wyraz hrabina brzmiał niezwyczajnemi odcieniami tajemnicy, uroczystości i arystokratycznego tonu: „Oczekują hrabiny....” szeptał każdy, chcąc uchodzić za dobrze powiadomionego. Otwarty organek, uśmiechający się swemi klawiszami, niby rzędem ogromnych zębów, uszeregowani pod ścianą uczniowie, mały stoliczek, okryty zielonem suknem, z lampą rzucającą ukośne światło i szklanką osłodzonej wody, wznoszący się na estradzie, złowrogiej i groźnej jak gilotyna, Moronval, skurczony w swojej białej kamizelce, jego żona z domu Decostère, jak mały kogut zarumieniona gorącem przyjęcia, wreszcie Madu-Ghezo drżący od zimna przy drzwiach — wszystko to, tak, wszystko oczekiwało hrabiny.
Ponieważ nie przyjechała a było bardzo zimno, Argenton zgodził się wypowiedzieć swoje Credo miłości znane dobrze obecnym, gdyż je już słyszeli pięć czy sześć razy.
Stanąwszy przed kominkiem i odrzuciwszy włosy, z głową do góry wzniesioną, jak gdyby recytował swoje wiersze sufitowi, zaczął poeta deklamować głosem napuszonym i pospolitym, jakiem było i to, co nazywał swoim poematem, robiąc przestanki po każdem efektownem wyrażeniu, ażeby wykrzyki podziwienia miały sposobność się wydobyć i do niego dobiedz.
Wiadomo, że Chybieni nie skąpią tego rodzaju zachęceń.
— Niesłychane!...
— Wzniosłe!...
— Potężne!...
— Nowożytniejszy od Hugona!...
Najgłośniej się rozległo:
— Goethe z sercem!...
Niezmięszany, napuszony pochwałami, ciągnął dalej poeta z wyciągniętą dumnie ręką;

Niech mnie błazeństwami tłum ośmiesza,
Ja wierzę w miłość, jak w Boga.

Weszła hrabina.
Liryk, mając oczy do góry wzniesione, nawet jej nie spostrzegł. Lecz ona, ona nieszczęsna go zobaczyła, a zdarzenie to wywarło stanowczy wpływ na jej życie.
Dotąd zawsze go widywała przelotnie, w kapeluszu, w ubraniu do ulicy, nie do Olimpu; teraz, w przyćmionem świetle matowych lamp, które cerze jego nadawało jeszcze większą bladość, w czarnem ubraniu, w perłowych rękawiczkach, wierzący w miłość jak w Boga, sprawił na niej fatalne i nadludzkie wrażenie.
Odpowiadał on bowiem wszystkim jej marzeniom, tej niedorzecznej sentymentalności, która jest podstawą dziewiczych dusz, tej potrzebie czystego powietrza i ideału, która jest niejako nagrodą za ich życie, za nieokreślone pragnienia, streszczające się dla nich w jednem pięknem słowie, które wszakże jak wszystko, o czem mówią, nabiera w ich ustach pospolitego i poniżającego znaczenia — w słowie: „artysta”.
Od tej pierwszej chwili należała ona do niego całkiem; i on wszedł do jej serca cały, taki, jakim był — z rozdzielonemi harmonijnie włosami, z zakręconemi wąsami, z wyciągniętą i drżącą ręką, z całym swoim poetycznym blichtrem. Nie widziała ani swojego Jacka, dającego jej rozpaczliwe znaki i przesyłającego całusy, ani kłaniających się aż do ziemi Moronvalów, ani wszystkich ciekawych spojrzeń, ’zróconych na nowoprzybyłą, młodą, świeżą, strojną w aksamitną suknię i do teatru używany kapelusik, biały, różowy, fałdowany, gazowemi szarfami ozdobiony.
Jego jednego tylko widziała.
Długo potem przypominała sobie to głębokie wrażenie, którego nic zatrzeć nie mogło, i odtwarzała w marzeniu obraz swojego wielkiego poety, takiego, jakim go pierwszy raz ujrzała w salonie Moronvalów, który tego wieczora wydał jej się wielkim, okazałym, tysiącami świec jaśniejącym. Mógł on jej sprawić wszystkie możliwe zmartwienia, poniżyć ją, obrazić, złamać jej życie, a nawet coś droższego niż życie, niczem nie zaćmiłby olśnienia owej chwili.
— Czekając na panią — rzekł Moronval z najwyszukańszym uśmiechem — urządziliśmy preludium. Wicehrabia Amaury Arganton zaczął nam deklamować swój cudowny poemat Credo Miłości.
Wicehrabia!... On wicehrabią!
Zwróciła się do niego drżąca, zapłoniona jak dziewczę.
— Kończ pan, bardzo proszę...
Lecz Arganton nie chciał. Przybycie hrabiny przerwało najefektowniejszy efekt jego poematu, efekt niewątpliwy, a takich rzeczy się nie przebacza! Ukłonił się i z chłodną, ironiczną grzecznością rzekł:
— Już skończyłem.
Poczem przyłączył się do innych gości, nie zwracając na nią wcale uwagi. Nieokreślony jakiś smutek ścisnął biednej kobiecie serce. Od pierwszego słowa mu się nie podobała, a myśl ta była dla niej nie do zniesienia. Pieszczoty Jacka, uszczęśliwionego przybyciem matki i dumnego jej powodzeniem w salonie, uprzejmość Moronvalów, nadskakiwanie wszystkich, wreszcie przekonanie, że jest królową uroczystości, wszystko to ledwie zdołało zatrzeć boleść, ujawnioną kilkominutowem milczeniem, które w podobnej naturze było czemś nadzwyczajnem.
Kiedy uspokoiło się zamięszanie, spowodowane jej przybyciem, każdy usiadł gotów słuchać głośnego i wyraźnego czytania. Majestatyczna Constant, towarzysząca swojej pani, umieściła się na ławce w głębi około uczniów. Jack oparł się o fotel matki, siedzącej na zaszczytnem miejscu, obok której siedzący Moronval głaskał po ojcowsku jego włosy.
Zebrani składali już poważne zgromadzenie, rozmieszczone na szeregach krzeseł, jak przy rozdawaniu nagród. Nakoniec pani Moronval-Decostère zawładnęła stoliczkiem, całą estradą, całem światłem lampy i zaczęła czytać etnograficzne studium Moronvala o plemionach mongolskich.
Długie to było nudne i nędzne; jedno z tych wypracowań, jakie się o zmierzchu czyta w towarzystwie uczonych dla ukołysania do snu jego członków. Lecz przeklęta metoda Moronval-Decostère nie pozwalała nawet usnąć, nie czuć tego drobnego ciepłego kapania słów. Trzeba było koniecznie ich słuchać; wsuwały się one w głowę jak wkręcane, sylaba po sylabie, litera po literze, a najtrudniejsze zadzierały boleśnie.
Lecz co dopełniało nadmiaru zmęczenia, spowodowanego tem słuchaniem, to nauczycielski i przerażający widok pani Moronval-Decostère, całkowicie stosującej swoją metodę. To otwierała usta w kształcie o, to wykrzywiała je, wydłużała lub konwulsyjnie kurczyła. W głębi zaś salonu na ławkach ośmioro dziecięcych ust powtarzało tę samą mimikę, naśladując za profesorką wszystkie jej fantazyjne wykrzywiania i wyobrażając to, co ten znakomity system nazywa „kształtowaniem wyrazów”. Nieme poruszanie tych ośmiu małych szczęk sprawiało fantastyczny widok. Panna Constant była przerażona.
Hrabina tego wszystkiego nie widziała, zapatrzona w swojego poetę, który stał oparty o drzwi salonu ze skrzyżowanemi rękami i błądzącym wzrokiem.
Marzył.
Jakże czuć było, że on daleko, porwany, w górę wzbity! Podniósł głowę, jak gdyby przysłuchiwał się jakimś głosom. Od czasu do czasu spuszczał wzrok, zniżał się ku ziemi, ale nie raczył na niej długo się zatrzymać. Hrabina czatowała, nie traciła nadziei, żebrała prawie tego błądzącego wzroku; lecz zawsze daremnie. Wzrok ten przesuwał się obojętnie po wszystkich, wyjąwszy ją, jak gdyby fotel, na którym ona siedziała, był dla niego próżny. Biedna kobieta tak strapiła się i zmięszała tą obojętnością, że zapomniała powinszować Moronvalowi świetnego powodzenia jego studium, które zakończyło się wśród oklasków i powszechnego zadowolenia.
Po wyraźnem czytaniu nastąpił urywek poezyi Argentona z akompaniamentem fisharmonii Labasindra. Tym razem — można zaręczyć — słuchała. Cała sentymentalność tych wierszy przelała jej się do serca, wątła, drżąca, rozwleczona leniwemi dźwiękami instrumentu. Hrabina wzruszona, oczarowana, tonęła w falach tej harmonii.
— Jakież to piękne! jakie piękne! mówiła, zwracając się do Moronvala, który słuchał jej z gorzkim uśmiechem, jak gdyby go żółcią nakarmił.
— Przedstaw mi pan pana Argenton, — prosiła zaraz po skończonem czytaniu... Ach, panie, jakież to cudowne! jaki pan szczęśliwy jesteś, posiadając taki talent!
Mówiła półgłosem, jąkając się, szukając słów, ona zwykle tak gwałtowna i wylana. Poeta skłonił się lekko, chłodno, jak gdyby mu to uwielbienie obojętnem było. Wtedy spytała, gdzie można znaleźć jego peezye,
— Nigdzie — odparł Argenton tonem uroczystym i urażonym.
Mimomolnie dotknęła najdrażliwszego punktu tej bolejącej dumy. To też znowu odwrócił się nie spojrzawszy nawet na nią.
Lecz Moronval skorzystał ze sposobności.
— Mój Boże! i to jest literatura!... Takie wiersze nie mają wydawcy... Talent, geniusz w ukryciu, nieznane, zmuszone do tego, ażeby błyszczały w kątach.
I zaraz dodał:
— Ach! gdyby można mieć pismo!
— Trzeba je mieć — rzekła hrabina żywo.
— Tak, lecz gdzie pieniądze?
— Ech! pieniądze się znajdą.... Niepodobna zostawiać takie arcydzieła w cieniu.
Oburzona rozprawiała teraz wymownie, kiedy poety nie było.
„Sprawa w ruch puszczona...” — mówił do siebie Moronval, a odgadłszy przebiegłą chytrością słabość tej kobiety, prawił jej o Argentonie, otoczył go wszystkiemi temi barwami romantyzmu i sentymentalności, której jej się podobać mogły. Zrobił zeń nowoczesnego Larę, Manfreda, piękną dumną, niezależną naturę, które żadnej przeciwności losu złamać nie zdołały. Żył z własnej pracy, odtrącając wszelką pomoc rządu.
— Och! to pięknie.... mówiła Ida; a męczona rodowemi godnościami, któremi miała wiecznie zaprzątniętą głowę, rozdając je na oślep wszystkim, zapytała:
— On jest szlachcicem, — prawda?
— Znakomitym szlachcicem... Wicehrabia Argenton potomek najstarożytniejszej rodziny w Auvergne... Jego ojciec został zrujnowany przez swojego niewiernego intendenta....
Opowiedział jej banalny romans i nieszczęśliwą miłość dla jakiejś wielkiej damy, historyę listów pokazanych mężowi przez jakąś zazdrosną markizę. Ida chciała znać wszystkie szczegóły, a podczas kiedy oni przysunąwszy do siebie fotele szeptali w zaufaniu, ten, o którym mówiono, zdawał się nie dostrzegać tego podstępu.
Jack niezadowolony, że matka była tak zajętą, otrzymawszy kilka niecierpliwych napomnień: „Jack, siedźże spokojnie... Jack, jesteś nieznośny...” odszedł nakoniec gdzieś w kąt z odętemi ustami i łzami w oczach.
Tymczasem posiedzenie odbywało się dalej.
Teraz przyszła kolej na jednego z uczniów, małego Senegalczyka z brunatną jak daktyl cerą, który miał deklamować na estradzie wiersz Lamartine’a: Modlitwa dziecka przy obudzeniu a który rozpoczął ją w ten sposób:

Opé qu’ado mo pé
Toi qu’o no qu’a ginoux

.[1]

Wiersze te doskonale przekonywają, że natura żartuje ze wszystkich metod, nawet z metody Moronval-Decostère.
Następnie śpiewak Labassindre, po wielu próbach, zdecydował się „wydobyć swoją nutę”. Naprzód ją dwa lub trzy razy spróbował, potem wydobył tak hojnie, tak głęboko i potężnie, że aż szyby w salonie i tekturowe ściany zadrżały; a uniesiony Madu-Ghezo z kuchni, gdzie przygotowywał herbatę, odpowiedział śpiewakowi przeraźliwym, wojowniczym krzykiem.
Madu lubił wrzaski!
Nie brakło i komicznych wypadków Wśród najgłębszej ciszy, podczas gdy jakiś bajkopisarz, który wziął sobie za zadanie — jak sam szczerze wyznawał — przerobić bajki La Fontaine’a, zaczął deklamować parafrazę jednej z nich, zatytułowaną Derwisz i garnek z mąką, w samym końcu salonu wszczęła się kłótnia pomiędzy Berzeliusem i człowiekiem, który czytał Proudhona. Obdzielali się oni wymysłami, a nawet szturchańcami. Śród tego popychania Madu ledwie zdołał utrzymać tacę z ciastami i konfiturami, przesuwając je bez miłosierdzia przed łakomemi oczyma „małych ciepłych krajów”, którym stanowczo miał zakazane podawać. Dwa czy trzy razy tylko przez wieczór rozdano im „dziką różę”.
Moronval i hrabina ciągle rozmawiali, a piękny Argenton, spostrzegłszy wreszcie, iż jest przedmiotem ich uwagi, zaczął naprzeciwko podniesionym głosem popisywać się z szumnemi zdaniami i gestami, ażeby go widziano i słyszano.
Wyglądał bardzo rozgniewany. Na kogo? Na nikogo i wszystkich.
Był on jedną z tych żółciowych, rozczarowanych, z wszystkiem poróżnionych, choć niczego nieznających istot, które deklamują przeciw społeczeństwu, obyczajom i upodobaniom swego czasu, stawiając naturalnie siebie zawsze po za kołem powszechnego zepsucia.
Obecnie napadł bajkopisarza, spokojnego urzędnika jakiegoś ministeryum, i mówił do niego nienawistnym, wzgardliwym, groźnym tonem:
— Milcz pan... Znam was... zgnili... Macie wszystkie wady ostatniego wieku i nigdy nie będziecie mieli jego wdzięku.
Bajkopisarz spuścił głowę, pognębiony, przekonany.
— Co zrobiliście z honorem?... Co zrobiliście z miłością?... A gdzie są wasze dzieła? Piękne są te wasze dzieła!...
Bajkopisarz odparł:
— Ale pozwól pan...
Lecz on na nic nie pozwalał. Zresztą co go mogło obchodzić mniemanie bajkopisarza? On mówił do niego, lecz i wyżej, po nad niego. Chciałby, ażeby cała Francya go słyszała, ażeby mógł jej w oczy wypowiedzieć prawdę. Nie wierzył już we Francyę. Kraj spalony, zgubiony, spustoszony... Nic z niego wydobyć nie można, ani wiary, ani idei. Poeta postanowił nie mieszkać w tym kraju, wyjechać i osiąść w Ameryce.
Tak mówiąc, stał ze trzy kwadranse w postawie niezwyciężonego. Chociaż nie patrzył, domyślał się, że na nim wzrok podziwienia spoczywa. Doznawał tego wrażenia, jakie uczuwamy wieczorem w polu, kiedy księżyc, wszedłszy nagle po za nami, magnetyzuje nas swojem światłem i zmusza do odwrócenia się ku jego milczącemu obliczu. Rzeczywiście strzelające ku poecie oczy kobiety oświecały go jakąś aureolą. Wydawał się pięknym, takim, jakim być pragnął.
Zwolna nastąpiło w salonie milczenie około tego uroczystego głosu, który wymagał uwagi. Lecz Ida de Barancy była najbardziej zasłuchana. Dobrowolne wygnanie do Ameryki, zręcznie wtrącone do rozmowy, zmroziło jej serce. W jednej chwili trzydzieści świec salonu Moronvala znikło, zgasło w żałobie jej myśli. Ostatecznie jednak przeraziło ją to, że poeta, postanowiwszy odjechać, zanim siadł na okręt, ostro wystąpił przeciwko francuzkim kobietom, zarzucił im lekkość, zepsucie, kłamane uśmiechy i przedajność w miłości.
Już nie mówił, ale grzmiał. Oparty o kominek, z twarzą do tłumu zwróconą, nie szczędził ani głosu, ani wyrazów. Biedna hrabina, tak silnie nim zajęta, że nie wyobrażała sobie, ażeby mogła być dla niego obojętną — brała wszystkie te pociski do siebie.
— On wie, kto ja jestem — myślała w duchu i pochyliła głowę pod ciężarem przekleństw.
W około słychać było szept podziwu:
— Co za werwa! nigdy nie był tak piękny!
— Co za geniusz! mówił Moronval głośno, — a po cichu: jaki blagier!
Idy nie trzeba było podbudzać. Skutek już był osiągnięty.
Kochała.
Dla doktora Hirscha, który tak poszukiwał rzadkości patologicznych, był to wypadek chwilowego zapalenia, do obserwacyi bardzo ciekawy. Właśnie doktór Hirsch zajęty był czem innem. Starał się złagodzić a raczej rozjątrzyć starcie między synowcem Berzeliusa a człowiekiem, który czytał Proudhona. Labassindre wmięszał się także do tej sprawy. Szeptali, gestykulowali zakłopotani i zrozpaczeni, wychodzili i wracali, zacietrzewiali się, używali pojednawczych podstępów wszystko to, ażeby zmusić do pobicia się dwóch zuchów, którzy wcale do tego nie mieli chęci. Zresztą, nikt się nie troszczył o podobne zajścia, które na posiedzeniach literackich gimnazyum Moronvala zdarzały się bardzo często i które załatwiano zawsze w groźnej chwili. W ogóle były one tylko znakiem końca tych małych zebrań, gdzie każdy Chybiony z kolei stawał przy marmurowym kominku lub fisharmonii i objawiał swój geniusz.
Od godziny, pani Moronval, tknięta litością, wysłała spać Jacka i kilka młodszych „ciepłych krajów”. Inni ziewali, wytrzeszczali oczy, odurzeni tem, co słyszeli i widzieli.
Goście zaczęli się rozchodzić.
Papierowe latarnie, poszarpane od wiatru, jeszcze bujały przy drzwiach ogrodu. Uliczka była ciemna, wszystkie jej domy spały. Nawet kroki miejskiego sierżanta nie ożywiały błotnistego chodnika. Lecz nikt wśród tych hałaśliwych grup, które rozchodziły się, śpiewając, deklamując, rozprawiając, nikt nie zwracał uwagi ani na posępny chłód nocy, ani na kłęby padającej mgły.
Wyszedłszy do alei, spostrzegli, że omnibusy już nie kursują. Każdy więc z biedaków puścił się odważnie w swoją drogą. Złotołuska chimera oświecała i skracała im drogę a złudzenie ogrzewało. Rozproszeni po pustym Paryżu mężnie wracali do ciemnej nędzy swego życia.
Sztuka jest wielką czarodziejką! Stwarza słońce, które dla wszystkich świeci, jak prawdziwe, i wszyscy, którzy się do niego zbliżają, nawet szpetni, nawet śmieszni, unoszą z sobą cząstkę jego ciepła i promieni. Niebiański ten ogień, nieroztropnie porwany, który Chybieni kryją w głębi swych ziemi, czyni ich niekiedy strasznymi, najczęściej śmiesznymi, lecz udziela ich istnieniu wspaniałą pogodę, pogardę zła, urok cierpień, czego inni nędzarze nie znają.

V.
Skutki czytania w gimnazyum Moronvala.

Nazajutrz Moronvalowie odebrali od pani de Barancy zaproszenie na następny poniedziałek. U spodu listu był dopisek, wyrażający nadzieję ujrzenia wraz z niemi pana Argerton.
— Ja nie pojadę... odparł sucho poeta, gdy mu Moronval pokazał zalotny i wyperfumowany bilecik.
Mulat się rozgniewał. Argenton postępował nie po koleżeńsku. Co mu przeszkadzało przyjąć zaproszenie?
— Nie zwykłem jadać obiadów u podobnych kobiet.
— Naprzód — rzekł Moronval — pani de Barancy nie jest taką, jak pan sądzisz; powtóre dla przyjaciela można zrobić ofiarę ze swych skrupułów. Wiesz przecie, że hrabina mi potrzebna, projekt mój założenia kolonialnego pisma podobał jej się, a ty starasz się wszelkiemi siłami sprawę zepsuć. Doprawdy to niegrzecznie.
Po wielu naleganiach, Argenton wreszcie ustąpił. W poniedziałek państwo Moronval, zostawiwszy gimnazyum na opiece doktora Hirscha, udali się do małego hotelu na bulwarze Haussmana, a poeta miał przybyć później.
Obiad naznaczony był na godzinę siódmą. Argenton przyszedł o w pół do dziewiątej. Łatwo się domyśleć, że przez półtory godziny Moronyal nie mógł nie mówić o swoim wielkim projekcie.
Ida była niespokojna.
— Jak państwo myślicie, czy przyjedzie?... Żeby chociaż nie zasłabł... Wydaje się tak delikatny.
Nakoniec przybył, ufryzowany, od niechcenia wytłomaczył się zajęciami, zawsze sztywny, lecz mniej niż zwykle dumny.
Hotel zrobił na nim wrażenie. Był wtedy jeszcze zupełnie świeży. Zbytek dywanów i kwiatów, które zaczynały się od schodów, ozdobionych zielonemi krzewami, a kończyły się przy małym buduarze, napełnionym wonią białego bzu, salon pospolity, jak u dentysty, z niebieskiem niebem, oprawionem w złocone filtrowanie, czarne meble z jedwabnem żółtem pokryciem i balkon, na którym osiadł kurz bulwaru, zmięszany z gipsem sąsiednich budynków — wszystko to musiało oczarować poetę przyzwyczajonego do gimnazyum Moronvala i sprawić na nim wrażenie zbytku i wystawnego życia.
Widok nakrytego stołu, okazała postawa Augustyna, czciciela słońca, i wszystkie drobiazgi serwisu, które nadają piękny odblask lichym winom i smak najzwyczajniejszym potrawom, do reszty go oczarowały. Nie okazując zdziwienia ani zachwytu, jak Moronval, który ciągle się unosił i bezczelnie pochlebiał próżności hrabiny, nieugięty Argenton złagodniał, zaczął łaskawie uśmiechać się i mówić.
Był to człowiek niewyczerpanie gadatliwy, ile razy tylko rozmawiano o nim i nie przerywano mu rozpoczętego zdania, gdyż kapryśna jego imaginacya łatwo się błąkała. Ztąd wynikała przesada i ostateczne wyrokowanie w najdrobniejszych rzeczach, oraz pewna monotonność ustawicznego „Ja... ja...” którem rozpoczynał każdy swój frazes. Przedewszystkiem starał się opanować uwagę obecnych i zmusić ich, ażeby go słuchali.
Na nieszczęście, umiejętność słuchania była cnotą nad siły hrabiny, co spowodowało w czasie obiadu kilka przykrych wypadków. Argenton nadewszystko lubił powtarzać słowa, wypowiedziane w pewnych kółkach osobistościom znanym — redaktorom dzienników, wydawcom, dyrektorom teatrów, którzy nigdy nie chcieli przyjąć jego utworów, drukować prozy lub wierszy. A były to słowa okropne, rogate i zjadliwe, które paliły i rozszarpywały.
Lecz z panią de Barancy nigdy nie mógł dojść do tych znamienitych słów, zwykle poprzedzanych wstępnemi objaśnieniami. Gdy już zbliżył się do najpatetyczniejszego punktu opowiadania i uroczystym głosem zaczął: „Wtedy powiedziałem mu te okrutne słowa...” — w tejże właśnie chwili nieszczęsna Ida przerywała mu zdanie, wprawdzie ciągle nim zajęta, lecz w sposób niekorzystny dla rozmowy.
— Ach! panie Argenton, proszę przybierz pan trochę lodów...
— Dziękuję pani.
I poeta, zmarszczywszy brwi, powtarzał z podwojoną powagą:
— Wtedy powiedziałem mu...
— Czy panu nie smakują?... spytała hrabina naiwnie.
— Wyśmienite, proszę pani... „te okropne słowa...”
Lecz okropne słowa, tak długo spóźnione, nie robiły efektu, tem bardziej, że były to zwykle takie wyrazy, jak: „Mądremu dosyć” albo „Panie, zobaczymy się jeszcze”, do czego Argenton zawsze dodawał: „On był wściekły!”
Spotkawszy surowy wzrok obrażonego za przerywanie mu poety, Ida rozpaczała; — Co to jest?... Jeszcze mu się nie podobałam.
Kilka razy w czasie obiadu przychodziła jej chęć płakać, co ukrywała, o ile mogła, mówiąc uprzejmym tonem do pani Moronval: „Jedz pani... dla czego pani nie chce pić?” albo do Moronvala: „Nic pan nie pije! ” — co było wielkiem kłamstwem, gdyż szczęki wynalazczyni metody Decestère funkcyonowały daleko czynniej niż owego wieczoru przy wyraźnem czytaniu, a gorliwość jej apetytu mogła się równać tylko z nieugaszonem pragnieniem Moronvala.
Gdy po skończonym obiedzie przeszli do ogrzanego, dobrze oświetlonego salonu, gdzie podana kawa roztoczyła woń poufałości. Mulat, który od dwóch godzin pilnował swojej zdobyczy, osądził, że nadarzyła się sposobna chwila i rzekł nagle od niechcenia do hrabiny:
— Dużo myślałem o naszym interesie. Mniej to będzie kosztować, niż przypuszczałem.
— Ach! odparła roztargniona.
— Tak, daleko mniej... I gdyby nasza piękna dyrektooka chciała udzielić chwilę na poważną rozmowę.
Słówko „dyrektorka” było rzeczone zuchwale, ale pomyślane genialnie, chociaż nadaremnie, bo dyektooka, jak mówił Moronval, nie słuchała. Śledziła wzrokiem swojego poetę, który milczący, zadumany, przechadzał się po salonie.
— O czem on tak rozmyśla? pytała.
Trawił. Cierpiąc nieco na żołądek i obawiając się ciągle o swoje zdrowie, nie zaniedbywał nigdy, odszedłszy od stołu, przez kwandrans przechadzać się wielkiemi krokami, gdziekolwiek się znajdował. Wszędzie mogłoby to wydawać się śmiesznem, tu zaś było nader wzniosłem, i Ida, zamiast słuchać Moronvala, patrzyła jak poeta zanurzał się w cieniu i znowu wracał do światła lamp ze zmarszczonem czołem.
Pierwszy raz w życiu kochała prawdziwie, namiętnie i czuła, że jej serce bije pełnem, właściwem takiemu stanowi tętnem. Dotąd zawsze powierzała się trafom swego życia, fantazyom próżności, a dłuższe lub krótsze związki, które ją krępowały, zawierała lub zrywała — bez żadnej świadomej woli.
Dość ograniczona, z umysłem łatwowiernym i romantycznym, dochodząc do tej nieszczęsnej trzydziestki, która zwykle u kobiet bywa porą jakiegoś przekształcenia, przypominała sobie wszystkie kiedykolwiek czytane romanse, ażeby stworzyć podobny do Argentona ideał. Kiedy patrzyła na niego, twarz jej tak się zmieniała, żywe oczy tak się rozczulały, a uśmiech tak omdlewał, iż jej miłość nie mogła być tajemnicą dla nikogo.
Moronval, widząc ją tak zajętą i trwożliwą, wzruszał ramionami nieznacznie do żony, co znaczyło:
— Szalona.
Rzeczywiście była nią. Od samego obiadu łamała sobie głowę, jakby odzyskać jego łaskę. Nakoniec znalazła sposób i kiedy poeta w swojej przechadzce, jak pantera w klatce, zbliżył się do niej, rzekła:
— Gdyby pan Argenton zechciał być tak dobrym i powtórzył nam swój piękny poemat, który miał takie powodzenie owego wieczora w gimnazyum.... Cały tydzień o niem myślałam.... Szczególnie jeden wiersz prześladuje mnie... Ja... ja... Jakże to?.... ach!....

Ja wierzę w miłość, jak wierzę w dobrego Boga.

W Boga! dodał poeta, wykrzywiwszy się okropnie, jak gdyby mu kto palec we drzwiach przyciął.
Hrabina, która nie znała dobrze prozodyi, to tylko zrozumiała, że mu się jeszcze nie podobała.
To pewna, że zaczął wywierać na nią osłupiające wrażenie, przed którem nigdy nie mogła się obronić, a które czyniło jej miłość podobną do poniżającej i trwożliwej czci, jaką Japończycy oddają swoim srogim bóstwom z jaspisowemi oczami. Wobec niego była głupszą niż w rzeczywistości, traciła nawet urok żywości latającego ptaka, tę nagłość myśli i wyrażeń, w której jej ograniczony umysł mógł się podobać ustawiczną rozmaitością.
Jednakże bożek stał się bardziej ludzkim; i żeby pokazać pani de Barancy, iż nie ma do niej urazy za przekręcenie wierszy, zaprzestał na chwilę higienicznych ćwiczeń.
— I owszem powiedziałbym cokolwiek... Lecz co?... Doprawdy nie wiem....
Zwrócił się do Moronvala tym ulubionym ruchem wszystkich poetów, którzy w ogólności zapytują o zdanie tylko ze stałem postanowieniem nieusłuchania go.
— Cóż ja mam powiedzieć?
— Ach — odparł Moronval z niechęcią, kiedy cię proszą o Credo, powiedz Credo.
— Doprawdy!.... Chcesz pani, ażebym to deklamował?
— O! tak, rzekła hrabina, będę bardzo szczęśliwa.
— Dobrze! rzekł Argenton bardzo naturalnie. I upozowawszy się, wzniósł oczy w górę, wyczekał chwilkę, wreszcie tak zaczął:

Do jednej, która mi wiele złego zrobiła.

A widząc zdziwienie Idy, która czego innego oczekiwała, powtórzył jeszcze uroczystszym głosem:

Do jednej która mi wiele złego sprawiła.

Hrabina i Moronval spojrzeli na siebie znacząco. Bezwątpienia odnosiło się to owej wielkiej damy, o której była mowa.
Urywek rozpoczynał się bardzo łagodnie, na nutę świeckiej epistoły:

Pani, masz ubranie wykwintne.

Następnie jego myśl pochmurzyła się, przeszła z ironii do goryczy, z goryczy do szaleństwa i zakończyła się temi strasznemi wierszami:

Stwórco wybaw mnie od tej okropnej kobiety,
Która wysysa wszystką krew z mego serca.

— Potem cały wieczór Argenton nie mówił ani słowa, jak gdyby ta szczególna poezya wzbudziła w nim przykre wspomnienia. Biedna Ida była również zamyślona. Myślała o wielkich damach, które tyle złego wyrządziły jej poecie i przez cały czas widziała go gdzieś wysoko, bardzo wysoko, w jakimś arystokratycznem salonie z przedmieścia Saint — Germain, w którym upiorzyce wypiły wszystką krew z jego serca, nie zostawiwszy dla niej ani kropli....
— Czy wiesz mój mały — mówił Moronval do Argentona, idąc z nim pod rękę po opustoszałych bulwarach, podczas gdy mała pani Moronval z trudnością za nimi zdążała — wiesz, jeżeli będę miał pismo, to ciebie wezmę za głównego redaktora.
Tym sposobem rzucał połowę ładunku w morze dla tego, ażeby wyratować okręt, gdyż widział doskonale, że jeżeli Argenton nie wmięsza się do tego interesu, to on z hrabiny nic stanowczego nie wyciągnie, prócz czczych słów i obietnic.
Poeta nic nie odpowiedział. Pismo mało go obchodziło.
Niepokoiła go kobieta. Kto jest z profesyi poetą lirycznym, męczennikiem miłości, nie może nie odczuć tych niemych uwielbień, które pochlebiają odrazu dwu miłościom własnym: autorowi i człowiekowi doznającemu powodzenia. Nadewszystko od czasu, jak zobaczył Idę w jej błyszczącym zbytku, nieco jak ona pospolitym, lecz pełnym sutego dobrobytu, czuł, że nim owładnęła jakaś miłosna niemoc, w której topniała surowość jego zasad.
Amaury Argenton należał do jednej ze starych prowincyonalnych rodzin, których zamczyska podobne są do wielkich folwarków, niezdradzających ani zamożności, ani bogactwa. Zrujnowani od trzech pokoleń Argentonowie, ukrywając pomiędzy murami wszelkiego rodzaju niedostatki i prowadząc wiejskie życie polującej i rolę uprawiającej szlachty, zmuszeni byli wreszcie sprzedać tę jedyną własność, opuścić kraj i szukać szczęścia w Paryżu.
Od tego czasu tak zbiednieli i uplątali się w kupieckie kłopoty, że przeszło od trzydziestu lat zaprzestali kłaść szlacheckiego znaku przed swojem nazwiskiem. Lecz Amaury, rzuciwszy się do literatury, przybrał sobie to de i tytuł wicehrabiego, do którego miał prawo. Spodziewał się go uczynić sławnym i z żarliwą dumą początkujących mawiał bezczelnie: „Ja chcę, ażeby kiedyś mówiono wicehrabia d’Argenton, jak mówią wicehrabia de Chateaubriand”.
— I wicehrabia d’Arlincourt.... dodawał La-bassindre, który, zostawszy śpiewakiem z rzemieślnika, serdecznie nienawidził szlachty.
Poeta wiek dziecięcy przepędził w nieszczęściu i biedzie, bez rozrywek i światła. Otoczony niepokojem i łzami, kłopotami pieniężnemi, od których dzieci tak prędko więdnieją, nigdy nie bawił się i nie śmiał. Stypendyum Ludwika Wielkiego, ułatwiwszy mu naukę, którą ukończył wytrwale, wprowadziło go na drogę zależnego od łaski położenia. Jedyną dla niego rozrywką były wakacye i dnie wolne od nauk, które przepędzał u siostry swej matki, poczciwej kobiety, utrzymującej umeblowane pokoje do wynajęcia w Marais, która czasami dawała mu pieniądze na rękawiczki, gdyż od młodości o ubranie najbardziej się troszczył.
Dzieciństwo smutne wytwarza dojrzałość gorzką. Trzeba szczęśliwego życia, niezliczonych pomyślności, ażeby zatrzeć wrażenia pierwszych lat. Widujemy ludzi bogatych, szczęśliwych, potężnych, wysoko postawionych, którzy zdają się nie używać swej zamożności, tak dalece ich usta zachowały nawyknienie zazdrości dawnego niedostatku, a ułożenie — wstydliwą nieśmiałość, jaką sprawia młodym ludziom stare i śmieszne ubranie, z ojcowskiego na nich przerobione.
Gorzki uśmiech Argentona miał swoją przyczynę.
W dwudziestym siódmym roku życia zdołał zaledwie swoim kosztem wydać jeden tom humanitarnych poezyj, który go skazał na chleb i wodę przez pół roku, a o którym nikt nie wspomniał. Pracował jednak dużo, miał wiarę, wolę, lecz są to siły stracone dla poezyi, od której żądają przedewszystkiem skrzydeł. Argenton ich nie posiadał. Może czuł ów niepokój, jaki po sobie zostawia brak pewnego członka, lecz to było wszystko. Tracił więc czas i pracę na daremne i bezowocne wysiłki.
Lekcye, jakie dawał, pozwalały mu z biedą dociągnąć do końca każdego miesiąca, w której to porze ciotka, wyjechawszy na prowincyę, przysyłała mu pensyę. Wszystko to bardzo mało było podobne do ideału, jaki sobie Ida wymarzyła, do rozproszonego życia światowego poety, używającego powodzeń miłosnych we wszystkich arystokratycznych salonach przedmieścia....
Z natury wyniosły i zimny, poeta unikał związków poważnych, chociaż sposobności do tego mu nie brakło. Wiadomo, iż znajdą się zawsze kobiety, gotowe pokochać podobnych mężczyzn, łowiące się na owo: „Ja wierzę w miłość” jak płotki na wędkę. Lecz dla Argentona kobiety były zawsze zawadą, stratą czasu. Wystarczało mu ich uwielbienie. Umyślnie bywał w sferach, w których mógł stać wyżej, otoczony czcią, na którą nie raczył odpowiadać.
Ida de Barancy pierwsza zrobiła na nim rzeczywiste wrażenie, chociaż się tego nie domyślała. Ile razy, a częściej niż potrzeba, przyjechała do gimnazyum dla odwiedzenia Jacka, spotykała Argentona z jednaką uniżonością i tymże trwożliwym głosem, jak gdyby prosiła o łaskę.
Poeta ze swojej strony, nawet po wizycie na bulwarze Haussmana, nie przestawał grać komedyi obojętności; nie przeszkadzało mu to jednak pieścić Jacka tajemnie, przyciągać go do siebie i wypytywać o matkę, o tę istotę, której elegancya olśniła go i zarazem, pod natchnieniem próżności i zazdrości miłosnej, oburzyła.
Ileż razy na lekcyi literatury (co za literatura mogła zająć „małe ciepłe kraje”!) przywoływał Jacka do stołu, ażeby badać.... czy zdrowa matka? co robiła? co mówiła?
Jackowi to pochlebiało; dawał też żądane i nieżądane objaśnienia. Tym sposobem, w owych poufnych rozmowach nasuwał on myśl o „dobrym przyjacielu”, która dręczyła Argentona, którą on starał się od siebie oddalić, a którą wyfryzowany malec swoim cieniutkim pieszczotliwym głosem nielitościwie i nieustannie powtarzał.
— Dobry przyjaciel był tak dobry, tak uprzejmy.... Odwiedzał nas często, och! bardzo często; a kiedy nie mógł przyjść sam, przysyłał pełne kosze pięknych owoców, duże gruszki, zabawki dla mnie.... To też kochałem go z całego serca!
— I twoja mama zapewnie kocha go także? pytał Argenton, pisząc lub udając, że pisze.
— O, tak, panie! — odpowiadał Jack naiwnie.
Jest że pewnem, że on odpowiadał naiwnie? Dusza dzieci jest przepaścią. Nigdy nie wiemy, jak dalece sięga ich wiedza o tem, co mówią. Tajemnie kiełkujące w nich uczucia i myśli rozwijają się nagle, bez żadnych widomych znaków, z ich ułamkowych pojęć tworzy się całość, którą dziecko umie wiązać szybko pochwyconemi spójniami.
Czy tego rodzaju stosunki tłómaczyły Jackowi złość i zawód nauczyciela, ile razy mu wspominał o „dobrym przyjacielu”? Bądź co bądź, ciągle do niego powracał. Nie lubił Argentona. Z poprzednim wstrętem połączyło się w nim uczucie zazdrości. Matka za wiele zajmowała się tym człowiekiem. Ile razy był u niej lub ona u niego, zarzucała go pytaniami o profesorze, czy był dla niego dobrym, czy przez niego nie kazał jej co powiedzieć?
— Nic a nic — odpowiadał Jack.
A jednakże poeta nie zaniedbał nigdy przesłać przez niego jakiejś grzeczności hrabinie. Raz nawet kazał mu oddać przepisane swoje Credo miłości, lecz Jack naprzód zapomniał go oddać, później zgubił, częścią przez roztargnienie a częścią z przebiegłości.
Tak więc, podczas gdy te dwie odmienne natury przyciągały się wzajemnie jak dwa przeciwległe bieguny, dziecko stało między niemi, niedowierzające, czujne, jak gdyby się domyślało już, że przepadnie, że w gwałtownem starciu ich pierwszego spotkania pochwycone, zmiażdżone, zduszone zostanie.
Co drugi czwartek Jack bywał u matki na obiadach, czasami sam, a niekiedy wraz z „dobrym przyjacielem”. W dnie te chodzili na koncerta i do teatru. Była to wielka uroczystość dla Jacka i „małych ciepłych krajów”, gdyż z wycieczek tych wracał zawsze do życia familijnego z pełnemi kieszeniami.
Pewnego czwartku, Jack przybywszy o zwykłej godzinie, dostrzegł w jadalnej sali trzy nakrycia, ozdobione kryształami i kwiatami.
— Och co za szczęście!... pomyślał sobie wchodząc. Jest i dobry przyjaciel.
Wyszła do niego matka, piękna, wystrojona, z zatkniętym we włosy białym bzem, podobnym do tego, co stał w wazonach. Ogromny ogień palił się na kominku w salonie, do którego śmiejąc się, prowadziła Jacka.
— Zgadnij, kto tu jest.
— Och! domyślam się — rzekł Jack uszczęśliwiony.... „dobry przyjaciel”!...
Przyzwyczajony był bowiem do podobnych niespodzianek w czwartki.
Tym razem wszakże znalazł Argentona.
Bledszy i nieprzyjemniejszy niż zwykle, rozłożył się na sofie we fraku, białym krawacie, z szerokiem puklerzem krochmalnej koszuli, która mu nadawała imponującą, minę.
Nieprzyjaciel zajął stanowisko. Zawód dziecka był tak wielki, iż musiało ono użyć wszystkich sił, ażeby się nie rozpłakać.
Nastąpiła chwila zakłopotania i milczenia.
Na szczęście drzwi otworzyły się z gwałtownem hałasem, jak gdyby przez nie wpadła horda Hunnów i Augustyn donośnym głosem oznajmił:
— Podano obiad.
Jackowi wydał się ten obiad długim i smutnym. Czuł, że zawadza i jemu również zawadzano. Czuliście kiedy takie osamotnienie, w którem wasza obecność była tak zbyteczną i natrętną, że pragnęlibyście uciec, zniknąć?
Kiedy Jack mówił, nie słuchano go. Ażeby zaś zrozumieć co oni mówili, potrzebował nad tem tylko pomyśleć.
Były to półsłówka, zdania zagadkowe, jakich się zwykle używa przy dzieciach, Jack widział, że matka się śmiała, to znów rumieniła lub piła dla zakrycia rumieńców.
— Och!.. nie, nie... — mówiła ona — kto wie?.. Może.... Pan sądzisz? i tym podobne, na pozór nic nieznaczące wyrazy, które jednak pobudzały do śmiechu. Co się stało z temi wesołemi obiadami, kiedy to Jack, siedząc pomiędzy matką a „dobrym przyjacielem”, królował przy stole i rozporządzał według swego kaprysu humorem i myślami swego towarzystwa?
To wspomnienie pobudziło go do niefortunnego odezwania się. Mianowicie, gdy pani de Barancy podała Argentonowi gruszkę a ten unosił się nad pięknością owoców.
— To z Tours.... rzeki Jack złośliwie, czy też niewinnie. „Dobry przyjaciel” nam je przysłał.
Argenton przystępujący właśnie do obrania gruszki, położył ją na talerzu ruchem, z którego przebijał się jednocześnie wstręt do zjedzenia ulubionego owocu i wzgarda, jaką w nim obudzał rywal.
Och! jakże strasznym wzrokiem spojrzała matka na dziecko! Nigdy na niego tak nie patrzyła.
Jack nie śmiał już ani ruszyć się, ani mówić. Pod tem wrażeniem przeszedł cały wieczór.
Siedząc obok siebie przy kominku, Argenton z Idą rozmawiali po cichu tym konfidencyonalnym tonem, który oznacza zażyłość. On opowiadał jej swoje życie, chorowite i nerwowe dzieciństwo, spędzone w starym zamku, ukrytym w głębi gór. Opisywał jej wieżyczki i długie korytarze, które przewiewał wiatr; później swoje artystyczne walki, pierwsze prace, ustawiczne przeszkody, jakie spotykały jego geniusz i wszystkie za niskie dla nóg jego wielkości progi.
Mówił o zapamiętałych prześladowaniach, których był ofiarą, o swoich literackich wrogach i strasznych pociskach, jakie na nich rzucał.
— Wtedy ja mu powiedziałem te okrutne słowa!
Tym razem hrabina nie przerwała mu. Słuchała pochylona do niego, z głową na ręce wspartą, uśmiechnięta, niby w zachwyceniu. A tak miała skupioną myśl, że chociaż on zamilkł, ona jeszcze słuchała. W salonie przerywał ciszę tylko szmer zegarowego wahadła i szelest przewracanych kartek albumu, nad którem siedziało półsenne dziecko.
Nagle Ida powstała drżąca:
Chodź Jacku, mój kochany, zawołaj Constant, niech cię odprowadzi. Już pora....
— Och! mamo....
Nie śmiał powiedzieć, że go zwykle później odsyłano; obawiał się zmartwić matki, a nadewszystko dostrzedz w jej pięknych, jasnych tak zawsze łagodnych oczach tego gniewnego wyrazu, który go niedawno przeraził.
Matka wynagrodziła go za uległość szczególnej czułości pocałunkiem.
— Dobrej nocy, mały — rzekł Argenton z podwojoną uroczystością i przyciągnął dziecko, jak gdyby do pocałowania.
Jack podstawił mu swoje piękne jasnym włosem objęte czoło.
Dobranoc, panu.
Lecz poeta odepchnął go uniesiony nieprzezwyciężonym wstrętem, podobnym temu, jakiego doznał w czasie obiadu przy obieraniu gruszki.
A jednakże to dziecko nie było podarkiem od „dobrego przyjaciela”.
— Nie mogę.... nie mogę — wyszeptał Argenton i upadł na kanapkę, obcierając czoło.
Zdumiony Jack patrzał na matkę, jak gdyby jej zapytywał:
— Co ja jemu zrobiłem?
— Idź, mój Jacku... Odprowadź go panno Constant.
I podczas, gdy pani de Barancy zbliżyła się do swojego poety, ażeby go uspokoić, dziecko ze ściśnionem sercem wracało do gimnazyum Moronvala. Czarna aleja wydała mu się jeszcze posępniejszą w żalu, że musiał tu powracać. Gdy w lodowatej sypialni pomyślał o profesorze, tak wygodnie rozpartym w salonie na kanapie, śród świateł i kwiatów, wzdychał z zazdrością:
— On jest bardzo szczęśliwy... Dokąd tam będzie siedział?
W wykrzyku Argentona: „nie mogę...” w jego wstręcie do pocałowania Jacka była bezwątpienia przesada, pozowanie deklamatorskiej natury; ale w głębi było także szczere i prawdziwe uczucie.
Zazdrościł dziecku, jak dziecko jemu zazdrościło. W oczach jego malec był całą przeszłością Idy, żywym a nawet bardzo żywym dowodem, że inni ją przed nim kochali. Jego duma na tem cierpiała.
Nie dla tego, żeby był bardzo zajęty hrabiną. Raczej można powiedzieć, że w niej kochał samego siebie, że w jej przezroczystych i naiwnych oczach widział upiększone odbicie własnego obrazu i z rozkosznem upodobaniem egoisty wpatrywał się w nią, jak kobieta w zwierciadło, które jej urodzie pochlebia. Lecz Argenton chciałby, ażeby na to lustro nikt nie tchnął, żeby się w niem nikt prócz niego nie przeglądał, żeby ono nie zachowywało w cieniu przeszłości obrażającego wspomnienia innych obrazów.
Temu niepodobna było zaradzić. Ida nie mogła tu nic więcej zrobić, tylko, jak zwykle, żałować: „Czemu tak późno cię poznałam?” — co wszystko nie łagodziło udręczeń na przeszłość zwróconej zazdrości, zwłaszcza gdy ją potęgowała nadzwyczajna duma.
— Powinna była mnie przeczuć — myślał sobie Argenton, czerpiąc z tej myśli tłumiony gniew, który dziecko samym widokiem w nim budziło.
Nie mogła przecież wyrzec się, porzucić tej miłej przeszłości ze złotemi włosami. Lecz pomału, pod wpływem poety, dla uniknięcia przykrych spotkań, przy których każde przeszkadzało drugiemu, wprowadziła zwyczaj rzadszego bywania Jacka u siebie i sama nie tak często go odwiedzała w gimnazyum. Weszła więc na drogę poświęcenia, a to pierwsze nie było najmniejszem. Co do pałacu, powozu, całego zbytku, w którym żyła, biedna kobieta gotowa była wszystko porzucić, i oczekiwała tylko od Argentona znaku, ażeby pożegnać „dobrego przyjaciela”.
— Zobaczysz — mówiła do niego — ja ci będę pomagać, pracować. A wreszcie nie będę dla ciebie ciężarem. Zawsze zostanie mi trochę pieniędzy.
Argenton wahał się jeszcze. Był to, mimo swojej pozornej egzaltacyi, bardzo chłodny, trzeźwy umysł, systematyczny i pełen nałogów mieszczuch, rozumujący aż do głupoty.
— Nie, nie... Poczekajmy jeszcze. Przyjdzie czas, kiedy będę bogaty, a wtedy...
Odnosiło się to do jego starej ciotki z prowincyi, która mu przysyłała pieniądze i po której niezawodnie kiedyś wszystko by odziedziczył. Poczciwa kobieta już była stara.
Robili więc oboje piękne projekta na przyszłość. Postanowili wyjechać na wieś blizko Paryża, aby korzystać z jego światła, i zarazem tak daleko, aby uniknąć jego gwaru. Będą mieli własny domek, którego plan dawno już poeta obmyślał — niziutki z tarasem włoskim, przystrojony winem, a nad drzwiami u wejścia dewiza: Parva domus, magna quies. „Mały dom, wielki spokój”. Tu miał pracować, napisać książkę, swoją książkę, Córkę Fausta, o której od dziesięciu lat mówił. Później, zaraz po Córce Fausta, Kwiaty Boskej męki tom poezyi, i Spiżowe struny, nielitościwe satyry. Miał więc w głowie mnóstwo wakujących tytułów, nadpisów, stosy tomów — niczem jeszcze niezapełnionych. Wtedy zjawią się wydawcy, będą musieli przybyć! Poeta będzie bogaty, sławny, może zostanie członkiem akademii, lubo ta instytucja bardzo upadła, spróchniała.
— To nic, nic nie szkodzi — mówiła Ida. Trzeba do niej należeć. I już widziała siebie w dzień uroczystości ukrytą w kąciku akademii, drżącą, skromnie ubraną, jak przystoi żonie znakomitego człowieka.
Oczekując tego wszystkiego, jedli gruszki od „dobrego przyjaciela”, który między dobrymi przyjaciółmi był najwygodniejszym i najmniej przewidującym.
Argenton chwalił te przeklęte gruszki, lecz jadł je ze złym humorem, wściekał się, zgrzytał zębami i mścił się na biednej Idzie, raniąc ją ostremi przycinkami, dotykającemi drażliwych stron jej życia.
W ten sposób mijały dnie i tygodnie, nie sprowadziwszy żadnej zmiany do stosunków, prócz bardzo znacznego ich oziębienia między Moronvalem a jego profesorem literatury. Mulat, oczekujący ciągle stanowczej decyzyi hrabiny w przedmiocie pisma, podejrzywał, że Argenton jest przeciwnym jego planowi, wypowiadał głośno swoje o nim przekonania.
Pewnego poranku, w czwartek, kiedy już Jackowi zabroniono częściej wychodzić, spoglądał zasmucony przez szyby rekreacyjnej sali na piękne wiosenne niebo, błękitne, szeroko rozwarte, napełniające tęsknotą do ruchu i swobody.
Słońce już dogrzewało, gałązki bzu puszczały zielone listki, a nieuprawiona ziemia w ogródku dawała znaki życia, jak gdyby w jej łonie biło skryte źródło. Z uliczki dolatywały głosy dzieci i ptaków w klatkach. Był to jeden z poranków, w których wszystkie okna otwierają się dla wpuszczenia nieco światła do domu i usunięcia cieniów zimy, całego mroku, którym długie noce i dymiące ogniska zapełniają mieszkanie, czas jakiś zamknięte.
Jack myślał sobie, jakby to dobrze było w taki poranek wyjść z gimnazyum, popatrzyć na inny widnokrąg niż wysoki omszony mur, u stóp którego kończył się ogród kupą zzieleniałych kamieni i suchych liści.
Właśnie odezwał się dzwonek przy bramie, i Jack ujrzał wchodzącą matkę, wystrojoną, wesołą, czemś nadzwyczajnie wzruszoną.
Przyjechała po Jacka, ażeby go zabrać na śniadanie do lasu. Wrócić mieli dopiero wieczorem. Podobnie świetne wycieczki odbywali dawniej.
Trzeba było o pozwolenie prosić Moronvala, a że pani de Barancy przywiozła kwartalne pieniądze, można się domyślić, jak uzyskanie tego zezwolenia było łatwem.
— Och! co za szczęście! co za szczęście! wołał Jack, a podczas gdy matka opowiadała mulatowi, iż Argenton zmuszony był wyjechać do Auvergne do umierającej ciotki, dziecko pobiegło przez dziedziniec, ażeby się ubrać. Po drodze spotkało Madu. Wynędzniały, smutny, całkiem pracą zajęty, nosił swoje miotły i kubły, nie spostrzegając nawet, że pogoda była przyjemna i że w powietrzu rozlewała się woń świeżych soków.
Gdy Jack dojrzał Madu, przyszła mu szalona myśl szczęśliwego dziecka, które pragnie wszystkich na około siebie dostroić do własnego szczęścia.
— Ach! mamo, żebyśmy mogli zabrać Madu...
Tym razem trudniej było otrzymać pozwolenie, z powodu mnóstwa zajęć małego króla w gimnazyum. Lecz Jack tak błagał, że poczciwa pani Moronval zobowiązała się na ten dzień zastąpić murzynka w pracy.
— Madu! Madu! — wołał Jack, wyskakując na dwór, ubieraj się prędko, pojedziesz z nami powozem, będziemy jedli śniadanie w lasku.
Nastąpiła chwila zdumienia. Madu był zahukany. Pani Decostère wyszukała dla niego ubrania z innego ucznia. Mały de Barancy skakał z radości, a jego matka, jak gadatliwy, hałasem pobudzony ptak, opowiadała Moronvalowi szczegóły wyjazdu Argentona i rozpaczliwy stan jego ciotki. W końcu pojechali.
Matka z Jackiem usiedli w powozie, Madu na koźle obok Augustyna. Nie było to po królewsku, lecz Jego Królewiczowska Mość wiele doświadczyła! Jechali prześliczną Aleją Cesarzowej, która rano jest tak przestronna, pełna świeżego powietrza i familiarna. Spotykali spacerujących, którzy lubią napoić się słonecznem światłem, nim ich ogarnie ruch, gwar i kurz dzienny; dzieci z guwernantkami, niemowlęta na ręku w całej okazałości swych długich, białych płaszczykach, starsze zaś z gołemi nogami, rozpuszczonemi włosami. Mijali ich mężczyźni konno i amazonki. Strzeżona i świeżo wygracowana aleja, na której piasku odcisnęły się pierwsze ślady tego przejazdu, wydawała się przy zielonych trawnikach raczej ulicą parku, niż publicznym gościńcem. Równie spokojny, pogodny i rozkoszny widok przedstawiały rozrzucone w zieleni wille, których czerwone cegły i niebieską barwą poranku oblane dachy odbijały się, jak gdyby obmyte świeżem światłem.
Jack unosił się, całował matkę , pociągał Madu za tunikę:
— Kontent jesteś Madu?
— Och! bardzo, panie.
Przybyli do lasu, miejscami zazielenionego i kwitnącego. W niektórych alejach tylko wierzchołki poprószone były zielenią lub zaczerwienione soczystością, co nadawało skąpanym w blasku słońca widok nieco zamglony. Rozmaite gatunki drzewa, wcześniejsze i późniejsze, przedstawiały wszelkie odcienia zieloności, począwszy od delikatnej barwy nowych gałązek aż do ciemnej zimowej. Ostrokrzewy, które jeszcze nie otrząsnęły śniegu ze swych iglastych i zdrętwiałych liści, muskały puszczający pączki bez, zbyt na zimno czuły i niedowierzający.
Powóz zatrzymał się przy restauracyi Pawillona. Nim przygotowano śniadanie, pani de Barancy z dziećmi zeszła przejść się około jeziora. O tej porannej porze nie mącą go jeszcze popołudniowe spacery — cały światowy blask wypudrowanych i wygalonowanych stangretów, przybranych kitami koni, migających osi. Zachowało ono z nocy lekką świeżość, która różowo rozlewała się w świetle. Pływały po niem łabędzie, łodygi ziół przeglądały się w tej przezroczystej wodzie, której cień, cisza, samotność powróciły prawdziwą fizognomię wody żywej. Marszczyła się, drżała, tryskała źródłami, które wydobywały się na powierzchnię w przezroczystych i lśniących bańkach. Zamiast nieruchomego obrusa, który zdaje się być zwierciadłem świeżych mód i próżności Paryża, jezioro ośmieliło się zostać znowu jeziorem; głaskały je skrzydła, poruszały od spodu płetwy ryb, a wierzby, obszyte zieloną frendzlą wiotkich latorośli, kąpały w niem opuszczone gałęzie.
Co za rozkoszna przechadzka!
A śniadanie!.. Śniadanie przy otwartych oknach, przy apetycie pełnych życia i swobody uczniów, rzucających się na wszystko z jednakową chęcią. Całe śniadanie odbyło się pośród jednego wielkiego wybuchu śmiechu. Wszystko dostarczało doń powodu: spadły kawałek chleba lub ruchy lokaja. Tej naiwnej wesołości odpowiadał ciągle świergot ptaków na gałęziach.
Wreszcie śniadanie się skończyło.
— Możebyśmy poszli do zoologicznego ogrodu zaproponowała matka.
— Doskonała myśl, mamo, Madu nigdy tego nie widział... Dopiero się zabawi.
Wsiedli do powozu, ażeby wielką aleją dojechać do kraty. W pustym prawie ogrodzie doznali tegoż spokojnego wrażenia poranku i świeżości, co w lasku; lecz dla dzieci jeszcze większy sprawiło urok wypełniające cały zagajnik życie zwierząt, ich skoki do palisad, bystre lub omdlałe oczy, czerwone gęby, wyciągnięte do zapachu świeżego chleba, który im z restauracyi przyniesiono.
Madu, który dotąd bawił się dla zadowolenia Jacka, zaczął się teraz bawić na prawdę. Nie potrzebował niebieskich tabliczek, które zoologicznym oddziałom dawały pozór numerowanych więzień, on i bez tego poznał każde zwierzę swego kraju. Z przyjemnością i żalem patrzył na kangury, które wspinały się na długich nogach, zwinnych i szybkich jak para skrzydeł. Rzecby można, iż Madu współczuł ich wygnanie, że cierpiał, widząc szczupłą przestrzeń, którą w trzech susach przeskakiwały do swojej budki z pośpiechem domowego zwierzęcia, znającego potrzebę schronienia w legowisku.
Zatrzymał się przed delikatną kratą, dla większego złudzenia jasno pomalowaną, za którą dzikie osły i antylopy były osadzone, bez litości dla ich cienkich, lekkich i zwinnych kopyt. Miały one tak drobne kępki oskubanej zieloności, tak biedne w trawę boki wzgórków, że przed oczyma Madu rozciągnął się nagle obszerny krajobraz dla szybkiego ich biegu.
Zwłaszcza zamknięte ptaki litość w nim budziły. Przynajmniej strusie, kazuary, umieszczone osobno na otwartem powietrzu, wśród egzotycznych krzewów, w perspektywie alei jak na zoologicznej rycinie, miały miejsce rozpostrzeć się, grzebać na słońcu pomiędzy kamieniami świeżą, skopaną, naniesioną ziemię, która wiecznie zachowuje w ogrodzie aklimatyzacyjnym widok rzeczy zaimprowizowanej. Lecz papugi, ary wyglądały smutne w długiej klatce z jednostajnemi przegródkami, opatrzonemi miedniczką i drzewkiem do zawieszania się, bez gałęzi i liści.
Patrząc na te ponure siedlisko, nieco przyćmione, gdyż budynek jest za wysoki w stosunku do małego dziedzińca, Madu pomyślał o gimnazyum Moronvala. W brudnych i ciasnych gołębnikach połyskujące pióra wydawały się ciemne i poszarpane; przekonywały one o walkach, bitwach i szaleństwie więźniów czy waryatów osadzonych za żelazną kratą. Ptaki pustyni lub szerokich przestworów, różowe czerwonaki z wyciągniętą szyją, unoszące się trójkątem na tle niebieskiego Nilu i bladego nieba, ibisy z długiemi dziobami, dumające na nieruchomych sfinksach, wszystko to przybrało tu jednaki, pospolity widok śród białych, pysznie rozpostartych pawiów i małych chińskich, ubarwionych kaczek, które swobodnie pluskały się w swojem szczupłem jeziorku.
Pomału ogród się zapełnił. Był już teraz światowym, głośnym, ożywionym. Nagle między dwoma alejami dziwny, fantastyczny widok wprawił Madu w tak wielkie uniesienie, że Murzyn stał nieruchomy, niemy, nie mogąc ani jednem słowem wyrazić swego zdumienia i zachwytu.
Po nad ogrodzeniem kraty, prawie sięgającej wysokości drzew, pokazały się dwa słonie, które naprzód wystawiły tylko ogromne głowy i poruszające się trąby. Postępowały, kołysząc na swych szerokich grzbietach jakąś pstrokatą gromadę — kobiet z jasnemi parasolkami, dzieci w słomianych kapeluszach na ciemnych i blond głowach, z włosami w barwiste wstążki ubranemi.
Za słoniami wysunął się drugi orszak, girafa z wyciągniętą szyją, na której wysoko niosła swoją poważną i dumną główkę. I na niej siedzieli ludzie. Szczególna ta karawana defilowała po krętej alei między koronkami młodych gałęzi, śmiejąc się i hałasując, ożywiona wysokością wzniesienia, świeższem powietrzem i jakąś nieokreśloną obawą, którą miłość własna hamowała.
W promieniach gorącego słońca wiosenne materye wydawały się bogate i miękkie, a wszystkie kolory odbijały się na grubej chropowatej skórze słoniów. Nakoniec ukazały się one całkowicie, prowadzone przez dozorców, wyciągając trąby w prawo i lewo do gałązek drzew i kieszeni przechodniów. Ciężkie, obładowane, spokojne, zaledwie ruszały długiemi uszami, gdy siedzące na ich grzbiecie dziecko trąciło niewinnie bacikiem lub chichocząca się dziewczyna końcem parasolki.
— Co tobie Madu?... drżysz.... czyś słaby? pytał Jack swego kolegi.
Madu rzeczywiście mdlał ze wzruszenia; a skoro się dowiedział, że i on może wsiąść na niezgrabne zwierzę, twarz jego przybrała wyraz surowo poważny, prawie uroczysty.
Jack nie obciął mu towarzyszyć.
Pozostał z matką, którą uważał za niedość wesołą, niedość śmiejącą się w dniu tak szczęśliwym. Czuł on potrzebę przytulenia się do niej, uwielbiania, postępowania w kurzu za jej długą jedwabną suknią, którą po królewsku ciągnęła. Siedząc razem, patrzyli, jak murzynek wspinał się pośpiesznie na wierzch słonia cały drżący.
Wsiadłszy, zdawał się być u siebie, na swojem miejscu.
Nie był to już wygnaniec, śmiesznej powierzchowności i dziwacznej mowy; nie był to już niezdarny i niezgrabny gimnazysta, zgnębiony obowiązkami służby i tyranią pana lokaj. Pod czarną, zwykle ziemistą skórą czuć było kipiącą krew, wełniste włosy wzniosły się dziko do góry a w oczach z tęsknoty tułacza strzelały błyskawice gniewu i władzy.
Szczęśliwy był mały król!
Kilka razy przewieziono go po alejach.
— Jeszcze, jeszcze! wołał, a na mostku, przecinającym wodę, pomiędzy ogrodzeniem dzikich osłów, kangurów, agutów, przejeżdżał tam i napowrót, pobudzony do szału ciężkiemi i śpiesznemi ruchami słoni. Kerika, Dahomej, wojna, wielkie polowanie — wszystko mu się naraz przypomniało. Sam do siebie mówił swoim językiem, a na ten szczebiotliwy pisk afrykański, którym pieszcząc ucho, oczy z radości mrużył, zachwycone słonie ryczały, zebry rżały, antilopy skakały jak szalone, a z wielkiej klatki egzotycznych ptaków, na którą padały czerwieńsze promienie słońca, dolatywało, świergotanie, krzyki, wabienie, klekot dziobów, cała wrzawa dziewiczego lasu przed chwilą spoczynku.
Lecz było już późno. Należało się rozstać z pięknem marzeniem i wrócić do domu. Przy tem, gdy tylko zaszło słońce, powstał silny i zimny wiatr, jak zwykle na początku wiosny, kiedy po ciepłym słonecznym dniu następuję mroźna noc.
Pod tem wrażeniem zimy dzieci wracały milczące i skulone. Powóz toczył się w kierunku gimnazyum, a oddalając się od Łuku Tryumfalnego, gorejącego światłem zachodu słońca, zdawał się biedz ku nocy. Madu siedział obok furmana zadumany; Jack, sam nie wiedząc dla czego, czuł jakąś ciężkość na sercu, a wypadkowo i pani de Barancy milczała. Miała ona jednak cóś do powiedzenia, coś, co ją prawdopodobnie wiele kosztowało, gdyż do ostatniej chwili wstrzymywała się z wyjawieniem.
Nakoniec ujęła Jacka za rękę.
— Słuchaj, moje dziecko. Powiem ci bardzo złą wiadomość.
Zrozumiawszy odrazu, że spadnie na niego wielkie nieszczęście, zwrócił błagalny wzrok na matkę:
— Och! nie mów mi mamo, nie mów tego, co chciałaś powiedzieć.
Lecz ona mówiła dalej cicho i pośpiesznie:
— Muszę wyjechać w daleką podróż.... muszę cię opuścić.... Jednakże będę do ciebie pisywała. Przedewszystkiem nie płacz mój drogi, bo bardzo byś mnie tem zmartwił.... Nie na długo wyjeżdżam, zobaczymy się w krótce... tak wkrótce, przyrzekam ci.
Opowiedziała mu mnóstwo niebywałych historyj. Szło o jakieś sprawy pieniężne i odebranie sukcesyi, o rzeczy głęboką tajemnicą pokryte.

Mogłaby jeszcze dłużej mówić i zmyślić tysiące innych wypadków, Jack bowiem już jej nie słuchał. Przybity, pognębiony, płakał cicho w swoim kąciku. Teraz Paryż, przez który przejeżdżali, wydawał mu się od rana bardzo zmieniony, ogołocony z wiosennego blasku, zapachów, bzu, ponury, okropny — gdyż przedstawiał mu się przez łzy dziecka, mającego postradać matkę.

VI.
Królewicz.

W jakiś czas po nagłym wyjeździe pani de Barancy, Moronval odebrał list od Argentona.
Poeta zawiadomił swojego „drogiego dyrektora”, że ze śmiercią krewnej zmieniło się jego stanowisko i prosił go o zwolnienie z posady profesora literatury. W dopisku dodał, że pani de Barancy, zmuszona nagle wyjechać z Paryża, powierza Jacka ojcowskiej opiece Moronvala, który na wypadek choroby dziecka pisać winien pod adresem Argentona w Paryżu, z zaleceniem przesłania dalej.
Zapewnie musiał się śmiać, pisząc wyrażenie: „ojcowskiej opiece Moronvala”. Bo przecie znał mulata i wiedział, co czeka malca w gimnazyum po dowiedzeniu się, że jego matka wyjechała i że nie można już na nią liczyć!
Gdy Moronval odebrał ten suchy, lakoniczny i bezczelny swą dyskrecyą list, dostał jednego z owych strasznych, niepohamowanych, szalonych napadów gniewu, jakie niegdyś miewał, a które sprowadzały do zakładu trzęsienie, zamięszanie i trwogę podzwrotnikowej burzy.
Pojechała!
Pojechała z tym obdartusem, z koszlawą pięknością, bez talentu, rozumu, bez niczego. O! użyje z nim przyjemności!... Czy to nie wstyd dla kobiety w jej wieku, nie pierwszej młodości; miałaż ona serce odjechać i zostawić dziecko same w Paryżu, powierzyć je obcym ludziom?
Litując się tak nad losem biednego dziecka, mulat wykrzywił złośliwie usta, co oznaczało: „Poczekaj... poczekaj... ja ci wypielęgnuję twojego Jacka, zupełnie po ojcowsku!”
Nie tyle go gniewał zawód chciwości, przepadłe pismo, ta ostatnia na zawsze stracona nadzieja majątku, lecz nadewszystko zuchwała tajemniczość, nieufność, jaką się otaczały dwie te istoty, które się przez niego i u niego poznały, którym dom jego pośredniczył. Pobiegł na bulwar Hausmana, ażeby się tam czegoś dowiedzieć, lecz i tu znalazł tęż samą tajemniczość. Constant oczekiwała listów od pani. Wiedziała tylko, iż z „dobrym przyjacielem” stosunki zupełnie zerwane, że pani porzuci bulwar i że prawdopodobnie ruchomości będą sprzedane.
— Ach! panie Moronval — dodała tęga totumfacka, wielkie to dla nas nieszczęście, żeśmy przestąpili próg pańskiej szopy.
Mulat powrócił do gimnazyum z tem przekonaniem, że na przyszły kwartał odbiorą Jacka lub że on sam będzie musiał go, jako nieopłaconego, odesłać. Ztąd wypadło dla niego, jak zresztą i dla całego zakładu, że nie należało już oszczędzać młodego Barancy, lecz powetować sobie całoroczne staranie, jakiemi go otaczano.
Zaczęło się od tego, że przy obiedzie nie tylko Jack nie siedział obok dyrektora, lecz stał się igraszką i męczennikiem drugich. Nie pił wina, nie jadał ciastek.
Teraz jemu, jak i innym, dawano „dziką różę”, słonawą, mdłą i mętną, tak przepełnioną obcemi materyami i niezdrową szumowiną, jak woda z wylewu. A przytem znosić jeszcze musiał nienawistne spojrzenia i bolesne przymówki. Naumyślnie rozmawiano przy nim o Argentonie. Był on teraz fałszywym poetą, egoistą, pyszałkiem. Co do szlachectwa wiedziano także, co o nim trzymać. Owe zaś ogromne korytarze, w których niby to spędził swoje chorobliwe dzieciństwo, nie istniały nigdy w starym zamku ukrytym w głębi gór, lecz w małym hotelu, którym zawiadywała jego ciotka na ulicy de Fourcy, wśród plątaniny krętych i wilgotnych zaułków, otaczających kościół Świętego Pawła. Poczciwa kobieta pochodziła z Auvergne i wszyscy ją pamiętają, jak wołała na swojego synowca, w tych samych ciemnych korytarzach, ażeby jej podał klucze od numerów.
Okrutne te żarty z poety, którego Jack nie cierpiał, bawiły go; lecz było coś, co mu przeszkadzało śmiać się i dzielić głośną wesołość „małych ciepłych krajów”, ucieszonych, że mogą świadczyć każdemu szyderstwu Moronvala. Zawsze po tych śmiesznych objaśnieniach następowały aluzye do innej osoby, której Jack obawiał się poznać, chociaż nie wymieniano żadnego nazwiska, Rzecby można, iż w myśli obecnych jakiś węzeł łączył Amaurego Argentona, tego wielkiego, chybionego, pięknego, śmiesznego człowieka, z ową drugą osobą, którą dziecko uwielbiało i czciło nad wszystkich. Zwłaszcza niejakie księztwo de Barancy występowało w każdej rozmowie.
— Gdzież je pomieścić — wołał Labassindre — w Touraine czy w Congo?
— W każdym razie przyznać trzeba, że ono jest bardzo pięknie utrzymane — odpowiadał doktór Hirsch, mrugając oczami.
— Brawo, brawo!... Bardzo piękne utrzymanie.
Śmiano się i wykrzykiwano. Przedmiotem rozmowy był także sławny lord Peambock, jenerał — major indyjskiej armii.
Jack, schyliwszy głowę, wpatrywał się w chleb, w talerz, nie śmiał nawet płakać, skrępowany tą duszącą go ironią. Często nie rozumiał dokładnie tego, co słyszał, ale szyderczy wyraz otaczających go twarzy, odęte śmiechem wargi ostrzegały go o zniewadze, jaką mu chciano wyrządzić.
Wtedy pani Moronval mówiła łagodnie:
— Mój dobry Jacku, idź-no na chwilkę do kuchni.
Poczem łajała półgłosem obecnych.
— Ba! — mówił Labassindre — on nie rozumie.
Co prawda, biedne dziecko nie rozumiało wszystkiego, lecz jego umysł rozwijał się w tym pierwszym smutku, starał się doszukać przyczyn nienawistnej wzgardy, jaka go otaczała, a każdy niejasny wyraz, jaki z rozmowy przy stole wpadł mu do ucha, zostawał w jego duszy jako wątpliwość lub skaza.
Od dawna wiedział, że nie ma ojca, że nosił cudze nazwisko, że matka nie ma męża, to służyło mu za źródło niepokojących uwag. Coraz bardziej stawał się wrażliwym. Pewnego dnia, gdy go duży Said nazwał „synem kokotki”, zamiast się rozśmiać, jak dawniej, rzucił się na szyję Egipcyanina, i ścisnął ją rękami, chcąc go zadusić. Na ryk Saida przybiegł Moronval, i wtedy pierwszy raz od wejścia do gimnazym mały de Barancy zapoznał się z kijem.
Od tego dnia zniknął wszelki urok. Mulat nie powstrzymywał się w swoich zapędach karcenia; bić białego wydawało mu się tak słusznem! Teraz brakowało tylko, ażeby Jack przeszedł do kuchni, tak położenie jego podobnem było do losu Madu. Nie myślcie jednak, że sytuacya małego króla polepszyła się skutkiem zaburzenia w gimnazyum. Przeciwnie, bardziej niż kiedykolwiek był popychadłem zawiedzionych nadziei. Labassindre potrącał go nogą, doktór jednakowo ciągnął za uszy, a ojciec w kiju drogo mu kazał płacić za swe przepadłe pismo.
Zawsze niezadowoleni, zawsze niezadowoleni!... powtarzał nieszczęśliwy murzynek, uciemiężony tyrańskiemi wymaganiami swoich przełożonych. Do tego zniechęcenia przyłączył się stan szczególnej tęsknoty, spowodowany wiosną, pobudzającym powrotem ciepła i światła, a nadewszystko wycieczką do zoologicznego ogrodu, która nasunęła mu żywe i gorące wspomnienia opuszczonej ojczyzny.
Ta melancholia wygnańca objawiła się naprzód niemym uporem, uległą rezygnacyą na wszelkie wymagania i bicie. Następnie twarz Madu przybrała wyraz stanowczości, nadzwyczajnego ożywienia. Rzecby można, iż biegając, przy swoich licznych zajęciach po domu i ogrodzie, dąży do jakiegoś oddalonego, nikomu nieznanego celu. Można się było tego domyślać z nieruchomości jego wzroku, z całej naprzód zwróconej postawy, jak gdyby ktoś szedł przed nim i wołał go za sobą.
Pewnego wieczoru, kiedy murzynek zabierał się spać, Jack usłyszał łagodny szczebiot jego dziwnej mowy i zapytał:
— Ty śpiewasz Madu?
— Nie, panie, nie śpiewam, mówię po murzyńsku.
I zwierzył się ze wszystkiego swojemu przyjacielowi. Postanowił uciec. Dawno już o tem myślał, czekał tylko ciepła, ażeby swój plan uskutecznić. Teraz, kiedy już słońce przybyło, Madu powróci do Dahomeyu i odszuka Kerikę. Jeżeli Jack chce ujść z nim, pójdą pieszo do Marsylii, skryją się na okręcie i razem popłyną morzem. Nie stanie im się nic złego, bo on ma swój amulet.
Jack opierał się. Chociaż był nieszczęśliwym, kraj Madu-Gheza nie zachęcał go. Ogromna mosiężna czerwona miednica, napełniona ściętemi głowami, wcale go nie nęciła.
— Dobrze — rzekł murzynek spokojnie — ty zostać gimnazyum, ja pojechać sam.
— A kiedy pójdziesz?
— Jutro, — odparł murzyn stanowczym głosem — i zaraz zmrużył oczy, ażeby zasnąć, jak gdyby potrzebował wszystkich swoich sił.
Nazajutrz był „dzień metody”, jak mówiono w gimnazyum. W dniu tym zbierano się na wykład pani Decostère w dużym salonie dla tego, że organek był potrzebny do wyraźnego czytania. Wchodząc tam, Jack spostrzegł Madu, froterującego spokojnie obszerny salon, i sądził, że murzyn zrzekł się swojej podróży.
Już parę godzin „małe cieple kraje” pracowały i wykrzywiały szczękę dla „ukształtowania słów”, kiedy pokazała się w uchylonych drzwiach głowa Moronvala.
— Czy Madu jest tutaj?
— Nie, mój dobry, odpowiedziała pani Moronval-Decostère, wysłałam go na targ po zapasy żywności.
Ten wyraz: zapasy żywności — sprowadził na twarze dzieci takie uradowanie, że gdyby zażądano, mogłyby doskonale odrazu go ukształtować. Tak je skąpo żywiono! Jack, mniej wygłodzony, myślał o wczorajszej rozmowie, która wysłuchana przed zaśnięciem pozostała mu w głowie jak sen.
Moronval za chwilę ukazał się znowu:
— I cóż Madu?
— Jeszcze nie wrócił... Nie rozumiem tego... rzekła mała kobieta, również nieco zaniepokojona.
Dziesiąta, jedenasta, Madu nie ma. Lekcya od dawna się skończyła. Była to pora, w której zwykle, z ciasnej i biednej kuchni w suterenie rozchodziły się gorące zapachy i rozbudzały szalony apetyt w uczniach. Tego poranku nic nie było, ani jarzyn, ani mięsa, bo Madu nie wrócił z targu.
— Może mu się co stało.... mówiła pani Moronval, bardziej wyrozumiała, niż jej rozgniewany mąż, który co chwila wychodził do drzwi i z kijem w ręku czatował na przybycie murzynka.
W końcu dwunasta wybiła na wszystkich wieżach, na wszystkich sąsiednich dzwonnicach, na wszystkich zegarach, głosząc godzinę obiadu, rozdzielającą dzień pracy na dwie równe części. Wesoły ten dźwięk odbił się posępnie w zgłodniałych żołądkach mieszkańców gimnazyum. I podczas gdy w fabrykach naokoło zapanowała cisza, a nawet w ubogich domkach zaułka z płonących ognisk rozchodził się szum smażenia i apetyczny dym, próżnujący mistrze i ucznie zatopili się w szalonem oczekiwaniu niedoszłej manny. Zgłodzony zakład, bez żywności, wyglądał jak tratwa, ginąca rozpaczliwie wśród oceanu — jedzących. „Małe ciepłe kraje” miały wyciągnięte twarze, rozszerzone oczy i czuły, iż budzi się w nich wraz z kurczami głodu dawna dzikość ludożerców. Około godziny drugiej zdecydowała się pani Moronval-Decostère, pomimo swego arystokratycznego urodzenia, pójść po wędlinę. Obawiała się powierzyć tego sprawunku któremu z wygłodzonych malców, ażeby przez drogę wszystkiego nie pochłonął.
Kiedy powróciła z ogromną bułką chleba i zapuszczonym papierem, przyjęto ją okrzykami radości. Przy jedzeniu ożywiły się wycieńczone imaginacye i każdy zaczął robić przypuszczenia lub wyrażać obawy co do zniknięcia małego króla. Moronval nie wierzył w żadne wypadki; miał dość powodów do przewidywania, że Madu uciekł.
— Wiele miał z sobą pieniędzy? spytał się.
— Piętnaście franków — odparła łagodnie żona.
— Piętnaście franków!... To pewnie zemknął.
— Jednakże z piętnastoma frankami nie dojedzie do Dahomey’u — dodał doktór.
Moronval kiwnął głową i zaraz poszedł z doniesieniem do komisarza cyrkułu. Zła to była dla niego sprawa. Należało koniecznie odszukać malca i nie pozwolić mu dostać się do Marsylii. Obawiał się mulat, ażeby go pan Bonfils nie wezwał do tłomaczenia. Przytem świat jest tak złośliwy. Mały król mógł się skarżyć, iż źle się z nim obchodzono, zdyskredytować pensyonat. To też Moronval w swojem zeznaniu u komisarza policyi zaznaczył głównie, iż Madu zabrał bardzo znaczną sumę pieniędzy. Poczem dodał z bezinteresowną miną, iż kwestya pieniężna mało go obchodzi, nadewszystko zatrważają go niebezpieczeństwa, jakich może doznać to nieszczęśliwe dziecko, zdetronizowany biedny mały król, wygnaniec, ojczyzny pozbawiony.
Tygrys, mówiąc o tem, tarł sobie oczy. Policya go pocieszała.
— My go wynajdziemy, bądź pan spokojny.
Moronval jednak był bardzo niespokojny i tak wzburzony, że zamiast czekać rezultatu poszukiwań, jak mu radził komisarz, udał się dla pomożenia policyi natychmiast na wyprawę z konwojem wszystkich „ciepłych krajów“, pomiędzy któremi znajdował się i nasz przyjaciel Jack.
Odbyto różne dalekie wycieczki do wszystkich rogatek Paryża. Mulat wypytywał się celników, podawał im rysopis Madu, podczas gdy dzieci patrzyły w kierunku ciągnących się po za miasto dróg, czy nie zobaczą między próżnemi wozami lub maszerującemi pułkami czarnej sylwetki małego króla. Udawano się także do prefektury policyi w godzinach zdawania raportów, lub rano do aresztów w czasie ich otwierania, kiedy się odbywa pierwsze brakowanie w tych nocnych matniach, w których roztrząsają tyle nędzy i hańby.
Ach! ileż te okropne matnie wydobywają szumowin, zanurzając się aż do mętnego dna wielkich miast! Czasami szumowiny te są czerwone, i gdy je poruszysz, wychodzi z nich odór, ckliwa woń krwi i zbrodni.
Osobliwy to był pomysł prowadzić tam dzieci, napaść ich oczy całą tą ohydą, zatargać ich nerwy błaganiem, ryczeniem, przekleństwem, szlochaniem, szalonym śpiewem, całą tą piekielną muzyką, jaką można słyszeć w napełnionych aresztach.
Dyrektor gimnazyum nazywał to wtajemniczaniem swoich uczniów w życie paryzkie.
„Małe ciepłe kraje” nie rozumiały dobrze tego, co widziały i słyszały, tylko wynosiły ztamtąd złowrogie wrażenie; zwłaszcza Jack, który był rozumniejszy, bardziej rozwinięty, a nadewszystko delikatniejszy, wracał z takich wycieczek ze ścieśnionem sercem, niespokojny, roztkliwiony, zupełnie oszołomiony tem podziemiem Paryża, i myślał nieraz z przerażeniem:
— Może tam i Madu się znajduje.
Lecz potem uspakajał się tem, że murzynek musi już być bardzo daleko, że biegł ze wszystkich sił drogą do Marsylii, a drogę tę wyobrażał sobie jak laskę prostą, zakończoną morzem i gotowemi do odpłynięcia okrętami.
Każdego wieczoru, gdy wchodził do sypialni, widok opróżnionego łóżka przyjaciela sprawiał mu radość.
— Ucieka, ucieka, mały król!... mówił sobie i na chwilę zapominał o zmartwieniach własnego położenia, o zagadkowym odjeździe matki, która go porzuciła. Wszakże jedna rzecz niepokoiła go co do podróży Madu: piękna pogoda w dniu odejścia nagle się zmieniła w dniu ucieczki. Teraz padały ulewne deszcze, grad, nawet śnieg, między któremi wiosna usiłowała zgromadzić swoje zbłąkane promienie. Nie mało kosztowało ją to trudu; po chwilowych błyskach słońca zaraz wiatr, który dął nieustannie, sprowadzał tumany gradu z deszczem, tak dalece, że „małe ciepłe kraje”, śpiące pod oszklonym, drżącym i trzeszczącym sufitem, owiane z zewnątrz wiatrem, który trząsł wiotką budowlą — mogły śnić, że przebywają długą podróż, doznawać wrażeń pełnego morza i niebezpieczeństw bez ratunku.
Otulony kołdrami dla uchronienia się od wiatru, który gwiżdżąc w sypialni smagał jak rzemieniami, przebiegał Jack myślą drogę, jaką przedsięwziął Madu-Ghezo. Widział go przyczajonego do rowu lub w zakątku lasu, wystawionego na zawieje i ulewy w czerwonym kaftanie, który go nie mógł zabezpieczyć od niepogody.
Ale.... rzeczywistość jest okropniejszą niż wszystkie przypuszczenia.
— Znaleziono go! wykrzyknął Moronval jednego poranku, wpadając do jadalni w chwili, gdy uczniowie siadali do jedzenia. Znaleziono go! Mam zawiadomienie z prefektury policyi.... Prędko, mój kapelusz, laskę.... biegnę po niego do aresztu.
Znajdował się w stanie okrutnego oburzenia i złośliwej radości.
Dla schlebienia dyrektorowi, równie i dla zadowolenia własnej potrzeby krzyku, właściwej „małym ciepłym krajom”, przyjęły one tę wiadomość strasznym wrzaskiem. Jack nie przyłączył swego głosu do tego tryumfalnego wycia, tylko pomyślał sobie:
— Ach! biedny Madu,...
Madu rzeczywiście był w areszcie od wczoraj. Tam, w tej kloace, pomiędzy złoczyńcami, włóczęgami, pośród zgrai unurzanych próżniaków, wstrętnych, zmęczonych lub pijanych, leżących w nieładzie na rozrzuconych siennikach, tam to znakomity dyrektor znalazł dziedzica dahomeyskiej korony.
— Ach! nieszczęsne dziecko, w jakim stanie ja ciebie.... ja ciebie....
Zacny Moronval nie mógł więcej powiedzieć, dławiło go zdziwienie i wzruszenie. Rzucił się na szyję murzynka, objął go swemi ogromnemi rękami niby parą chciwych macek, co widząc towarzyszący mu inspektor policyi, pomyślał sobie:
— Oto mi dyrektor pensyonatu, który kocha swoich uczniów.
W zamian za to nieczuły Madu okazał się zupełnie obojętnym; na widok Moronvala jego rysy nie wyraziły ani radości, ani przykrości, ani zdziwienia, ani wstydu, ani nawet tej głębokiej odrazy, którą mulat zwykle w nim budził, a którą okoliczności, zdaje się, powinny były spotęgować. Posępne jego oczy patrzyły, nic nie widząc, z twarzy martwej, pognębionej i pozbawionej blasku. Omdlenie to potęgował jeszcze przerażający i brudny widok całej jego postaci, przedstawiającej pęk zabłoconych łachmanów. Od stóp do głowy, nawet w kędzierzawych włosach leżały warstwy dawnego i świeżego błota, z których najsuchsze odrywały się grudkami.
Podobny był do jakiegoś ziemnowodnego stworzenia, które nurzało się w wodzie, a potem tarzało na brzegu w piasku.
Nie miał ani trzewików na nogach, ani czapki; galon jego musiał zapewnie podobać się jakiemuś włóczędze. Zostały mu tylko wytarte spodnie i czerwona, postrzępiona kamizelka, której kolor, strawiony słońcem i błotem, zaledwie miejscami występował.
Co się z murzynkiem stało?
On jeden mógł to wytłomaczyć, gdyby był chciał mówić. Inspektor wiedział tylko, iż ajenci bezpieczeństwa, odprawiając w przeddzień wartę, znaleźli go w amerykańskich kopalniach kamieni, leżącego na gipsowym piecu, prawie umierającego z głodu i zdrętwiałego w nadzwyczajnem gorącu. Dla czego był dotąd w Paryżu? Dla czego nieuciekł?
Moronval o nic nie pytał, nie rzekł do niego ani słowa przez ciąg dość długiej drogi, jaką we dwóch przejechali od aresztu do gimnazyum.
Dziecko, rzucone w kąt powozu jak zawiniątko, oszpecone, ogłuszone, smutne, i uroczyście tryumfujący dyrektor — spoglądali tylko na siebie.
Ale jakim wzrokiem!
Wyostrzona i cięta szabla krzyżowała się w powietrzu z biedną żelazną szpadką, pogiętą, złamaną i odrazu zwyciężoną.
Kiedy Jack spostrzegł w ogrodzie tę twarz czarną, nędzną, pomarszczoną, zmalałą wśród gałganów, ledwie poznał królewicza.
— Dzień dobry — rzekł Madu, przechodząc, z nieopisanym smutkiem:
Przez cały dzień nie było wcale o nim mowy. Lekcye i rekreacye odbywały się zwykłą koleją. Tylko kiedy niekiedy, w dość częstych odstępach czasu, słychać było silne uderzenia i okropne jęki w pokoju mulata. Nawet wtedy, gdy ten złowrogi hałas ustawał, przerażonemu Jackowi zdawało się, że go jeszcze słyszy. Pani Moronval, słysząc to, wyglądała również bardzo wzruszona, i nieraz książka drżała jej w rękach wszystkiemi kartkami. Do obiadu dyrektor usiadł zmęczony, lecz uradowany:
— Nędznik! — rzekł, zwracając się do żony i doktora Hirscha; nędznik! — do jakiego stanu mnie doprowadził!
Rzeczywiście zdawało się, że trud wyczerpał mu siły.
Wieczorem w sypialni Jack zastał łóżko obok swojego zajęte. Biedny Madu do takiego stopnia doprowadził dyrektora, iż sam nie mógł położyć się spać bez cudzej pomocy.
Jack miał wielką chęć z nim pomówić, dowiedzieć się szczegółów krótkotrwałej i tak przykrej podróży; lecz pani Moronval i doktór Hirsch siedzieli pochyleni nad malcem, który zdawał się drzemać, wzdychając jak zwykle po wybiciu i płaczu.
— A więc, panie Hirsch, pan mówi, że on nie jest słaby?
— Nie bardziej odemnie.... Widzi pani, ten gatunek ludzi jest opancerzony jak monitor.
Gdy odeszli, Jack ujął odbijającą się na kołdrze czarną rękę Madu, suchą i rozpaloną, jak cegła wyjęta z pieca.
— Dobry wieczór, Madu.
Madu otworzył nieco oczy i z dziką obojętnością popatrzył na swego przyjaciela.
— Skończyło się z Madu, rzekł zcicha, Madu zgubił gri-gri. Już nigdy nie zobaczyć Dahomey. Skończone....
Dla tego to nie opuścił Paryża. W dwie godziny po ucieczce z gimnazyum, kiedy na skraju miasta szukał drogi do wsi, piętnaście franków, które mu dano na targ, wraz z zawieszonym na szyi amuletem — przeszły jakimś sposobem do kieszeni jednego z tych rogatkowych łotrów, dla których każda zdobycz jest dobrą, jednego z drapieżnych ptaków, rzucających się na każdy błyszczący przedmiot.
Wtedy, zapomniawszy o Marsylii, o okrętach i podróży, przekonany, iż bez gri-gri nie dostanie się nigdy do Dahomeyu, Madu zawrócił się i przez osiem dni i nocy po wszystkich podziemnych zaułkach Paryża szukał swojego amuletu. Obawiając się, ażeby go nie złapano i nie odprowadzono do Moronvala, wiódł nocne życie odrażającego płazu, jakie prowadzi ta złowroga ludność Paryża, która kradnie i zabija. Sypiał w budujących się domach, na mokrej ziemi, w kanałach, pod mostami, które wiatr przedyma, na śmietnikach teatru.
Dzięki swemu małemu wzrostowi i czarności skóry, wszędzie mógł się wśliznąć i wszędzie przebywać. Czuł, jak występek muskał go lepkiemi i cichemi skrzydłami nocnego ptaka; jadł chleb złodziei, gdyż złodzieje bywają czasem litościwi. Był obecnym przy nocnych podziałach zdobyczy, przy wieczorach złoczyńców w piwnicach budynków, spał snem dziecięcym obok marzeń łotra. Co go to obchodziło? Szukał swojego gri-gri i przechadzał się wśród wszelkich zdrożności, wcale ich nie widząc.
W plugawem bagnie paryzkiego życia siedział spokojnie mały król jak w lasach, gdzie obozował z Keriką podczas wielkiego polowania, budzony w nocy rykiem słoniów, hipopotamów, gdzie pod olbrzymiemi, słabo oświetlonemi drzewami, widział potworne, włóczące się około szałasów istoty, czuł ruchy czołgających obok niego pod liściami płazów. Lecz Paryż ze swojemi potworami jest straszniejszy od lasów Afryki. Murzynek przeraziłby się, gdyby był wszystko widział i rozumiał. Na szczęście cały zajęty był myślą o swoim amulecie; i tu, jak i na owych dalekich polowaniach, opieka Keriki rozciągała się nad nim....
— Skończyło się z Madu! Tyle tylko mały król zdołał powiedzieć tego wieczora, tak był osłabiony; jego łóżkowy sąsiad musiał zasnąć, nie dowiedziawszy się niczego więcej.
W nocy zerwał się Jack na równe nogi. Madu śmiał się, śpiewał, mówił do siebie nadzwyczaj prędko w ojczystym języku. Nastąpiła gorączka.
Z rana jak najprędzej przywołali doktora Hirscha, który oświadczył, że Madu jest bardzo chory.
— Małe zapalenie mózgu, rzekł, zacierając swoje żółte i połyskujące palce, niby kostki do gry. Błyszczały mu okulary — zdawał się być uradowany.
Doktór Hirsoh był człowiekiem strasznym. Głowę miał nadzianą wiadomościami naukowemi, wszelkiego rodzaju utopiami i teoryami, zbyt zaś roztargniony i leniwy do systematycznej pracy, zapamiętawszy jedynie kilka lekarskich nazw, starał się pokrywać prawdziwy brak wiedzy rozprawami o medycynie indyjskiej, chińskiej i chaldejskiej. Zajmował się także magią; a gdy wypadkiem życie ludzkie dostało się w jego ręce, przypominał tajemnicze zamawiania, skryte i niebezpieczne przepisy czarownic.
Pani Moronval chciała przywołać rzeczywistego lekarza do pomocy tej szalonej wiedzy, lecz mniej litościwy dyrektor, nie chcąc przysparzać sobie wydatków, których może mu nigdy nie zwrócą, zdecydował, iż doktór Hirsch jest wystarczający do leczenia tej małpy i powierzył mu ją zupełnie.
Pragnąc sam wyłącznie zająć się chorym, szczególny ten doktór pod pozorem, że choroba w skutek powikłania może stać się zaraźliwą, kazał przenieść Madu z łóżkiem na drugi koniec ogrodu, do pewnego rodzaju „ciemni”, oszklonej jak wszystkie byłe budynki końskiej fotografii i opatrzonej kominkiem.
Przez osiem dni doświadczał na swojej ofierze wszystkich lekarstw najdzikszych narodów i dręczył ją do woli. Madu opierał się tyle tylko, co chory pies. Kiedy doktór, obładowany źle zatkanemi flaszeczkami, których zawartość z pewnością sam przyrządzał, i paczkami rozmaitych wonnych proszków, wchodził do chorego do „ciemni” i zamykał starannie za sobą drzwi, każdy pytał siebie:
— Co on z nim będzie robił?
I „małe ciepłe kraje”, w oczach których doktór był zawsze magikiem, czarodziejem, widząc go, wznosiły oczy i kiwały głowami.
Ponieważ zabroniono im zbliżać się do chorego z obawy epidemii, więc zakątek ogrodu okrył się tajemnicą, cieniem i trwogą, pod osłoną których odbywało się cóś bardziej skrytego i zatrważającego, niż leki doktora.
Tymczasem Jack miał chęć zobaczyć swojego przyjaciela, dostać się po za te zamknięte drzwi, których tak niezmordowanie strzeżono. Wreszcie czatując, upilnował chwilę, kiedy doktór wyszedł po jakieś zapomniane lekarstwo, i wpadł z dużym Saidem do zaimprowizowanego szpitala.
Był to jeden z tych przez pół wiejskich budynków, do których składają się ogrodnicze narzędzia, cebulki kwiatowe i nieznoszące zimna rośliny. Żelazne łóżko, na którem leżał Madu, stało na ubitej ziemi. Po kątach stały doniczki z żółtej gliny, jedna w drugą włożone, kawałki drewnianych kratek, potłuczone szyby pięknego niebieskiego koloru, tego błękitu atmosfery, jaki tworzą ułożone na sobie warstwy powietrza. Zwiędłe bluszcze, ogromne pęki uschniętych korzeni, wszystko to uzupełniało obraz pustkowia. Na kominku, jak gdyby zwrotnikowe, czułe na zimno roślinki chciały się przy nim ogrzać, płonął ogień, napełniając tę cieplarnię usypiającym zaduchem.
Madu nie spał. Biedna jego twarzyczka, jeszcze bardziej wynędzniała i posępna, miała tenże sam wyraz zupełnego zobojętnienia. Czarne ręce trzymał skurczone na prześcieradle. Było coś zwierzęcego w tem zupełnem zapomnieniu o sobie i wszystkiem, co go otaczało, w tem odwróceniu się do ściany, jak gdyby jakieś niewidzialne drogi otworzyły się przed nim między pobielonemi jej kamieniami, a każda szczelina starego budynku była dla niego jasnem przejściem do krainy jemu tylko znanej.
Jack zbliżył się do łóżka:
— To ja, Madu... To Jack.
Madu popatrzył na niego, nic nie rozumiejąc; nie odpowiadał, bo już nie umiał po francuzku. Nie pomogłyby już metody całego świata. Pomału dzika natura odzyskiwała w nim swoje prawa. Owładnięty gorączką, kiedy ginie samowiedza i instynkt zaciera wszystkie zdolności nabyte, Madu mówił tylko po dahameysku. Jack szepnął do murzynka łagodnie jeszcze kilka słów, podczas gdy starszy od niego Said cofnął się do drzwi, pełen przerażenia i niepokoju, przejęty chłodem, jakie śmierć wielkiemi skrzydłami na około siebie roztacza, gdy jak krążący ptak zlatuje powoli na martwe czoło konającego. Nagle Madu głęboko westchnął.... Chłopcy spojrzeli po sobie.
— On chyba śpi — wyszeptał zbladły Said.
Jack, również zmięszany, dodał z cicha:
— Tak, chyba śpi... chodźmy.
I wyszli obaj pospiesznie, zostawiwszy towarzysza w otaczającym go posępnym mroku, który jeszcze bardziej raził w tem dziwnem miejscu, dokąd wpadało zielonawe, nieokreślone światło głębi ogrodu podczas zmierzchu. Nastała noc. W ciemnej ponurej i czarnej komórce, której drzwi dzieci zamknęły, promień pełkającego na kominie ognia odbija się, snuje po wszystkich kątach, jak gdyby szukał kogoś i znaleźć nie mógł. Oświetla blaskiem stosy okien, zagląda aż do dna wazonów, wspina się na stare, o ścianę oparte kratki, porusza się i biega nieustannie, lecz niczego, niczego nie znajduje. Przesuwa się po żelaznem łóżku, po czerwonym kaftanie, którego rękawy spoczywają nieruchome. Lecz zdaje się, że i tu szuka daremnie, gdyż biegnie dalej po suficie, po drzwiach, pełza, drga, w końcu ustał, wycieńczony i omdlały, przekonał się, że ogień tu niepotrzebny, że tu już niema kogo ogrzewać, pokrywa się więc popiołem i gaśnie, gaśnie jak mały król zmarzluch, który go tak lubił.
Biedny Madu! Ironia losu prześladowała go jeszcze po śmierci, gdyż dyrektor pensyonatu długo się wahał, jak go pochować: czy jako lokaja, czy też jako Królewską Mość. Z jednej strony nasuwały się względy ekonomiczne, z drugiej pociągała korzyść reklamy i próżność. Po długim wreszcie namyśle powiedział sobie Moronval, iż trzeba działać energicznie i że, jeżeli mały król za życia nie przyniósł pożądanych korzyści, należy skorzystać z jego śmierci.
Urządzono więc wspaniały pogrzeb.
Wszystkie pisma pomieściły biografię małego króla Dahomeyu, biografię — niestety! — bardzo krótką, odpowiednią niedługiemu życiu nieboszczyka, ale owiniętą w zwoje długiego panegiryku dla gimnazyum Moronvala i jego dyrektora. Nie zapomniano ani o doskonałości metody Decostére, ani o wiedzy doktora, czuwającego nad łożem królewicza, ani o czystości powietrza zakładu. Najbardziej wzruszającą stroną tych pochwał była jednozgodność i odpowiedniość ich wyrażeń.
Wreszcie jednego majowego poranku Paryż, który, mimo swoich rozlicznych gorączkowych zajęć, zawsze ma otwarte oko na wszystko, co się dzieje, ujrzał ciągnący się wzdłuż bulwarów niezwykły i bogaty orszak pogrzebowy. Czterech małych czarnych uczniów trzymało sznury wyższej klasy karawanu. Z tyłu żółtoskórny w fezie — nasz przyjaciel Said — niósł na aksamitnej poduszce jakieś dziwaczne ordery, niby insygnia królewskie. Za nim szedł mulat w białym krawacie, około niego Jack i inne „ciepłe kraje”. Zamykali orszak profesorowie, przyjaciele domu, wszyscy Chybieni, posuwający się w nieładzie, z zasmuconemi minami. Ileż tam było zgiętych grzbietów, wykrzywionych i przez los wypoliczkowanych twarzy, który wycisnął na nich niezatarte ślady swych pięciu palców; ile przyćmionych spojrzeń, oskubanych głów, otoczonych jeszcze aureolą marzeń; ile tam było wyszarzanych palt, przydeptanych trzewików, zawiedzionych nadziei, nieziszczonych ambicyj.!... Wszystko to wyglądało ubogie, zakłopotane jasnem światłem dnia; ponury ten orszak był bardzo odpowiednim dla zdetronizowanego królewicza. Alboż ci nieszczęśliwi marzyciele nie byli również pretendendentami jakiegoś urojonego królestwa, do którego nie mieli nigdy się dostać?
Nie tylko w Paryżu można widzieć podobny pogrzeb — króla Dahomeyu prowadzonego na cmentarz przez rzeszę cyganów.
Dla dopełnienia smutku tej opłakanej ceremonii padał bezustannie deszcz, drobny, gęsty, zimny, jak gdyby fatalizm zimna prześladował królewicza aż do ziemi, w której miał spocząć. Niestety! tak, aż do ziemi! Gdy bowiem postawiono trumnę, Moronval powiedział mowę. Był to prawdziwy potok oklepanych, przesadnych i zimnych wyrazów, które nie mogły cię ogrzać mój biedny Madu. Mulat mówił o cnotach, o wielkiej intelligencyi nieboszczyka, zapewniał, że kiedyś stałby się wzorem monarchów, i zakończył swoją pogrzebową oracyę wykrzykiem pospolitej, zwykle w podobnych razach używanej pochwały: „To był człowiek!” zawołał z przesadą.
To był człowiek.
Tym, którzy tę małpowatą figurkę, pociągającą i sympatyczną, tę dziecięcą fizyognomię i przeciągłą wymowę znali w zbydlęconem służalstwie, słowa Moronvala wydały się, o tyle bolesne, o ile komiczne.
Jednakże pośród fałszywych łez, wylanych nad grobem Madu, było jedno prawdziwe uczucie, szczera boleść Jacka. Śmierć kolegi wywarła na nim wielkie wrażenie, Mała czarna twarz, tak posępna i udręczona, którą widział w cieniu szopy, od dwu dni prześladowała go bezustannie.
Obecnie z tem wspomnieniem połączyło się wrażenie smutnej ceremonii i poczucie własnego nieszczęścia. Teraz, kiedy już niema murzynka, on jeden będzie musiał znosić złość dyrektora. Inne bowiem „małe ciepłe kraje”, jakkolwiek opuszczone, miały przecież swoich opiekunów, którzy czasami je odwiedzali i byliby zaprotestowali przeciwko zbyt brutalnemu obchodzeniu się. Jack był porzucony, widział to dobrze. Matka nie pisywała do niego, nikt w gimnazyum nie wiedział, gdzie ona się znajduje. Ach, gdyby mógł wiedzieć, gdzie ona jest, zarazby uciekł do niej i opowiedział swoje nieszczęścia.
Tak rozmyślając, szedł mały Jack po błotnistej alei z cmentarza. Labassindre i doktór Hirsch, idąc przed nim, rozmawiali z sobą głośno, tak, że usłyszał następujące słowa:
— Jestem pewny, że jest w Paryżu, mówił Labassindre.
Jack słuchał.
— Przed trzema dniami widziałem ją na bulwarze.
— I jego?
— Ba! musieli przecież razem wrócić.
Ona, on były to określenia nic niemówiące, a jednakże wzburzyły Jacka tak, jak bolesna rozmowa przy stole. Domówione po chwili bardzo wyraźnie nazwiska przekonały go, że się nie mylił.
Więc matka w Paryżu, w temże samem co i on mieście, a nie przyszła go uściskać!
— Gdybym ja do niej poszedł... pomyślał nagle.
Przez całą długą drogę od cmentarza Pére-Lachaise do alei Montaigne nie odstępowała go ta myśl, żeby uciec, skorzystać z nieładu, kiedy pensyonat wracał rozproszony zmęczeniem i rozmawiał grupami, kiedy nikt nie przestrzegał porządku i przyzwoitości, kiedy przedstawienie było już skończone a efekt osiągnięty.
Moronval, otoczony profesorami i grupą Chybionych, rozpoczynał pochód i co chwila wołał: „Dalej!” odwracając się do wielkiego Saida, który dowodził drugim oddziałem. Z kolei Egipcyanin powtarzał hasło i gest dyrektora drobnym nogom, które z trudem przebywały długą przestrzeń: „Dalej! dalej!” Wtedy opóźniający się biegli i doganiali gromadę. Jeden tylko Jack pozostawał coraz bardziej w tyle, udając wielkie znużenie.
— Dalej! wołał Moronval.
— Dalej! dalej! powtarzał Egipcyanin.

Dochodząc do Pól-Elizejskich odwrócił się Said po raz ostatni i zatelegrafował swojemi długiemi rękami; lecz opuścił je zaraz zdumiony, osłupiony. Jacka nie było.

VII.
Nocna podróż po polach.

Nie biegł odrazu — nie chciał wyglądać na uciekającego. Przeciwnie, szedł wolno i obojętnie, z czujnem okiem a nogami przygotowanemi do szybkiego biegu. Lecz w miarę jak się zbliżał do bulwaru Hausmana, szalona chęć biegu popychała go naprzód. Małe jego kroki mimowolnie się przedłużały, niecierpliwość dostania się na miejsce potęgował straszny niepokój. Co zastanie na bulwarze? Może zamknięty dom, a jeżeli Hirsch i Labassindre mylili się, i matka nie przyjechała, co wtedy zrobi? Myśl powrotu do gimnazyum nie przyszła mu nawet do głowy. Gdyby miał taki zamiar, to wspomnienie o głuchych uderzeniach i płaczliwych skargach, które przez całe popołudnie słyszał z pokoju, gdzie się mulat zamknął z Madu, byłoby go przejęło strachem i odstręczyło od podobnego planu.
— Ona jest tutaj — mówił sobie malec uniesiony radością, gdy zobaczył otwarte okna i bramę pałacu, jak zwykle bywało, kiedy matka gdzie wyjeżdżała. Biegł prędko, ażeby zdążyć, nim powóz wyjedzie. Lecz zaraz w sieni widok domu wydał mu się niezwyczajnym.
Pełno w nim było ludzi, jakiś ruch.
Wynoszono na ganek meble, fotele, kanapy, których delikatnego koloru obicia, przeznaczone do przyćmionego buduaru, w dziennem świetle wydawały się jak w nieswoim żywiole. Zwierciadło, amorkami otoczone, stało na zimnej płycie u wejścia śród kwiatów, zdjętych firanek i małego żyrandola z kopalnego kryształu. Po schodach krążyły wystrojone damy, których drobne stopki krzyżowały się na dywanach ze śladami po ogromnych trzewikach komisyonerów, którzy znosili meble.
Ogłupiony Jack wszedł z tłumem na schody i zaledwie poznał mieszkanie, tak dalece pokoje wydały się zmienione nieporządkiem i przestawionemi z jednego miejsca w drugie meblami. Przychodzący otwierali próżne szuflady, badali rękami drzewo kufrów i okrywającą krzesła skórę, rozglądali się zuchwale na około; jakaś elegantka, przechodząc około fortepianu, nie zdjąwszy rękawiczek, zagrała. Dziecku zdawało się, że śni, widząc swój dom opanowany tą ciżbą osób, między któremi nie znał nikogo i koło których przechodził niepostrzeżony, jak gdyby obcy.
Gdzie była matka?
Chciał wejść do salonu, lecz tłum go nie dopuścił, patrząc na coś w głębi pokoju. Jack był za mały, ażeby mógł dojrzeć; słyszał tylko jakieś wywoływania cyfr i lekkie uderzenie młotkiem w stół.
— Dziecinne łóżko z baldachimem, złocone i kryte jedwabiem!
I czarne łapy wyniosły jego łóżeczko, które dostał od „dobrego przyjaciela” i na którem miewał najprzyjemniejsze sny. Chciał krzyknąć:
— Przecież to moje łóżko. Nie dam go wynieść!...
Ale powstrzymało go uczucie wstydu. Oszołomiony, bezprzytomny, błądził, szukając matki po wszystkich pokojach, wśród nieładu otwartego mieszkania, do którego wchodził gwar bulwaru i jego olśniewające światło — gdy nagle poczuł, iż go ktoś ujął za rękę:
— Jakto! panie Jack, nie jesteś już na pensyonacie?
Była to Constant, garderobiana matki. Ubrana świątecznie, w czepku z różowemi wstążkami, jak teatralna posługaczka, zakłopotana, zdawała się byś czemś bardzo zajęta.
— Gdzie mama? z cicha zapytał malec, takim trwożliwym, czułym głosem, że aż gruba totumfacka uczuła wzruszenie.
— Twojej matki tu niema, mój biedny.
— Gdzież ona jest?.. Co się stało?.. Co znaczą tutaj ci ludzie?
— Kupują. Chodź pan ztąd. Zejdźmy do kuchni.... Tam swobodniej pomówimy.
W suterenie było liczne zebranie — Augustyn, Pikardka, i służba z sąsiedztwa. Szampańskie wino krążyło żywo na zatłuszczonym stole, przy którym niegdyś wieczór postanowiono o losie Jacka. Przybycie dziecka sprawiło wrażenie; otoczyli go i pieścić zaczęli wszyscy dawni służący, którzy żałowali pobłażliwej i hojnej pani. Ponieważ Jack obawiał się, ażeby go nie odprowadzono do gimnazyum, nie powiedział, że uciekł, tylko zmyślił jakieś otrzymane pozwolenie, z którego skorzystał, ażeby odwiedzić matkę.
— Jej tu niema, panie Jack — rzekła Constant z miną dyskretną — i nie wiem czy mam....
Potem, uniesiona zapałem, dodała:
— Dalibóg! to gorzej. Nie mamy prawa ukrywać przed tem dzieckiem, gdzie jego matka.
Opowiedziała więc Jackowi, że pani mieszka niedaleko Paryża we wsi Etiolles. Dziecko prosiło, ażeby mu kilkakrotnie powtórzono tę nazwę Etiolles... Etiolles... póki jej wreszcie nie spamiętało.
— Czy to daleko ztąd? zapytał od niechcenia.
— Osiem dobrych mil, odpowiedział Augustyn.
Lecz Pikardka, która kiedyś służyła koło Corbeil, poprawiła tę odległość o kilkanaście kilometrów. Nastąpił długi spór, którędy się jedzie do Etiolles; Jack słuchał z wielką uwagą, gdyż był już zdecydowany odbyć tę długą podróż pieszo. Należało iść przez Bercy, Charenton, Villeneuve-Saint-Georges; ztamtąd, zwróciwszy na prawo, minąć drogę do Lyon a udać się drogą do Corbeil, brzegiem Sekwany i lasu Pènart aż do Etiolles.
— Rzeczywiście tak, mówiła Constant... Pani mieszka nad brzegiem lasu.... Zajęła bardzo ładny domek z łacińskim nad drzwiami napisem.
Jack, o ile mógł, nadstawiał uszy, ażeby zapamiętać wszystkie nazwy, nade wszystko zaś tej miejscowości koło Paryża, przez którą miał iść, i tej do której chciał się dostać — Barcy i Etiolles. Miejscowości te tworzyły w jego umyśle dwa świetlane punkta, między któremi rozciągała się długa, ciemna i nieznana droga. Odległość nie przerażała go.
— Będę szedł przez całą noc — mówił sobie.... Jakkolwiek mam małe nogi, zrobią one przez ten czas osiem mil.
Poczem rzekł głośno:
— No, już idę... Muszę, wracać do gimnazyum...
Miał wielką chęć jeszcze o coś zapytać, a pytanie to świerzbiło mu język; mianowicie, czy Argenton jest w Etiolles? Czy znów spotka pomiędzy matką i sobą tego człowieka, którego złowrogi wpływ odgadywał?... Lecz nie śmiał o to zagadnąć Constant. Nie rozumiał rzeczywistego stanu rzeczy, przeczuwał jednak, iż to była niezaszczytna strona w życiu jego matki; nie rzekł więc ani słowa.
— Do widzenia, panie Jack.
Służące go ucałowały, stangret uścisnął mocno za rękę, po czem Jack wyszedł do sieni, zapełnionej natłokiem kończącej się licytacyi, gdzie spotkał komornika, odchodzącego ze swoim woźnym, i Auvergne’aków, kłócących się przy wynoszeniu mebli. Nie zastanawiał się jednak nad tą niewytłomaczoną dla niego ruiną. Podczas gdy to gniazdo, w którem szukał schronienia, rozpraszało się po wszystkich kątach miasta, on, opuszczone, ze zburzonego mieszkania awanturnicy na bruk wyrzucone dziecko, przedsięwziął długą podróż, która go miała przywieść do jedynej opiekunki.
Bercy!
Przypomniał sobie Jack, że tam był niedawno z Moronvalem, kiedy szukali Madu. Droga była dość prosta, należało tylko dostać się do Sekwany i iść jej brzegiem w górę. Co prawda jest to daleko, i bardzo daleko; lecz obawa dostania się w ręce mulata skracała odległość. Co chwila nowy jakiś przestrach przyspieszał jego kroki. To zdawało mu się, że widzi na murze cień ogromnych skrzydeł Moronvalowego kapelusza, to znów słyszał tuż za sobą czyjeś kroki. Badawcze spojrzenia policyantów przerażały go. W niezliczonych głosach Paryża, w turkocie powozów, w rozmowach przechodniów, w całym gorączkowym oddechu wielkiego ożywionego miasta, zdawało mu się, iż słyszy tysiące razy powtórzone: „Trzymajcie go... trzymajcie!” Ażeby uniknąć pogoni, zszedł nad urwiste wybrzeże i zaczął z całej siły biedz po wązkim i pustym bruku wzdłuż rzeki.
Nadchodził wieczór. Nadęta i zażółcona spadłemi deszczami rzeka roztrącała się ciężko o arkady mostu i błyszczące ogniwa spojeń. Gdy słońce zgasiło swe ostatnie promienie, zadął wiatr. Wszystko ożywiło się pośpiechem, z jakim zamiera każdy dzień w Paryżu, zajęciami przepełniony. Kobiety wychodziły z pralni, obładowane tłomokami mokrej bielizny, pocentkowane sinemi plamami, jakie bryzgająca woda, szybko wsiąkając, na suchem ubraniu znaczy.
Rybacy z wędkami i koszami popędzali przyprowadzone do wody konie. Piaskarze stali przed drzwiami kantorów, oczekując zapłaty; flisacy, tragarze ze zgarbionemi plecami i wełnianemi kapturami, cała przybrzeżna ludność uwijała się nad rzeką, zmięszana z innym gatunkiem, podejrzanym i strasznym, z nadrzecznymi złodziejami, korsarzami Sekwany, z ludźmi, którzy są zdolni wyciągnąć cię z wody za piętnaście franków, a wrzucić w nią za sto sous. Czasami który z nich obrócił się i popatrzył na ubranie ucznia, który się tak spieszył i który wydawał się tak drobnym we wspaniałym krajobrazie brzegów Sekwany.
Co krok zmieniała się postać wybrzeża. Tu było czarne i przez długie giętkie deski łączyło się z ogromnemi statkami, naładowanemi węglem. Dalej ślizgałeś się na łupinach owoców, czułeś świeżą woń sadów, zmięszaną z wyziewem szlamu, dalej spotykałeś pod ogromnem półotwartem pokryciem przymocowane do brzegu barki i kupy jabłek, które zachowały swą świeżość i wieśniaczą barwę.
Nagle odgadywałeś blizkość morskiego portu ze stert rozmaitych towarów i parowych statków z krótkiemi i niedymiącemi kominami. W powietrzu czuć było smołę, kamienny węgiel — podróż. Następnie przestrzeń zacieśniła się. Kępa ogromnych drzew kąpała w wodzie swoje stare korzenie, tak, iż mogłeś pomyśleć, że znajdujesz się o dwadzieścia mil od Paryża lub przed trzema wiekami. Z tej nizkiei drogi miasto przedstawiało szczególny widok. Domy zgłębi swego odbicia wydawały się wyższe, przechodnie liczniejsi i ścieśnieni przez odległość. Na poręczach mostów i wybrzeży widać było szeregi głów, spartych na leniwie rozłożonych łokciach. Rzekłbyś, że ze wszystkich kątów Paryża zeszli się próżniacy, znudzeni, zrozpaczeni, ażeby swoje nieme rozmyślanie powierzyć wodzie, niby sen zmiennej, lecz równie jednostajnej jak najsmutniejsze życie. Co za tajemnica spoczywa w biegu tej żyjącej wody, że tylu nieszczęśliwych patrzy na nią, w postawach tak zniechęconych, osłupionych lub kuszonych?.. Gdy Jack zatrzymywał się na chwilę, ażeby odetchnąć, zdawało mu się, że wszystkie te oczy śledzą go i ścigają. Więc biegł.
Lecz nadeszła noc.
Arkady mostu zamieniły się w jakąś czarną przepaść, wybrzeże opustoszało, rozjaśnione tylko niepewnem światłem, które przebłyskuje z najciemniejszej wody. Widać było zaledwie grzbiety domów, skrawki dachów, kominów, dzwonnic, matowej czarności, odbijającej się na jasnem tle świateł. Cienie powietrza splotły się z mgłą wody w jakiś pas blady, zamazany, w którym zapalone na ulicach i przy powozach latarnie rozlewały niebieskawe światło kończącego się dnia.
Dziecko ani zauważyło, jak idąc drogą, która się nieznacznie wznosiła i odpowiednio rozprzestrzeniała, znalazła się na szerokiem, równem wybrzeżu, od którego krawędzi oddzielało ją tylko kilka słupków. Przy świetle gazu widać było podręczne wózki, wjeżdżające pod ogromną facyatę budynku, gdzie z turkotem zlatywały beczki.
Z wielkich wjazdowych bram, składów, piwnic, z leżących na ulicy okseftów, wydobywała się woń winnego lagru, zmięszana ze spleśniałą i mdłą wonią wilgotnego drzewa.
To było Bercy.
Lecz tu zapadła noc. Jack wszakże tego nie spostrzegł. Gwar oświeconego nadbrzeża, rozszerzona w tem miejscu jak w przystani Sekwana, odbijąjąca kilkakrotnie ściany swego łożyska, — wszystko to złudziło go co do właściwej godziny. Dziecięca przytem wyobraźnia, podbudzona gorączkowym biegiem, trwożyła go obawą, że nie będzie mógł przejść rogatki. Wystawiał sobie, że wszystkie straże zawiadomione są o jego ucieczce. Tą jedynie myślą był zajęty.
Lecz kiedy przeszedł rogatkę bez żadnej przeszkody, kiedy strażnicy wcale nie zauważyli przemknięcia się drobnej figurki, kiedy stosownie do wskazówki Augustyna, zwróciwszy się na lewo od Sekwany, wyszedł na długą ulicę, na której coraz mniej migotało świateł latarni, wtedy ciemność i chłód nocy zatrzęsły nim i przeniknęły aż do serca. Dotąd czuł się w mieście, w tłumie, doznawał wielkiej obawy, ażeby go nie poznano, nie zatrzymano; teraz lękał się jeszcze, lecz była to już bojaźń innej natury, bezświadome omdlenie, spotęgowane głęboką ciszą i samotnością. Miejsce to jednak nie było jeszcze wsią. Po obu stronach ulicy stały domy, lecz w miarę postępu drogi, budynki rzedniały, przedzielane długiemi parkanami, składami materyałów i pochylonemi szopami. Wysokość domów, wydawała się w oddaleniu mniejszą. Gdzieniegdzie jeszcze fabryki z nizkiemi dachami wznosiły aż pod szare niebo swe długie kominy. Śród lichych mieszkań ogromny sześciopiętrowy budynek, naszpikowany oknami z jednej strony, a z trzech innych ponury i ciemny, sterczał na jałowym i posępnym gruncie. Jak gdyby wycieńczone tym ostatnim wysiłkiem, miasto kończyło się jakiemiś nędznemi ruderami. Ulica zdawała się obumierać, nie było na niej ani trotoarów ani słupków, a rynsztoki zlewały się w jeden kanał. Rzecby można, że to szeroka, przerzynająca wieś droga, tworząca na kilkunastu metrach „główny gościniec”.
Chociaż zaledwie minęła godzina ósma, ta długa, w pomroku ginąca ulica była cicha i prawie pusta. Nieliczni przechodnie szli po wilgotnej i bagnistej ziemi bez żadnego odgłosu; Tylko jakieś ledwie widzialne cienie przesuwały się wzdłuż parkanów, spiesząc do tajemniczych zajęć. A jak gdyby dla rozciągnięcia przestrzeni i przejęcia tem większą trwogą ciszy, od czasu do czasu na podwórzach fabryk odzywało się przeciągłe szczekanie psów.
Jack był rozstrojony. Z każdym krokiem oddalał się od Paryża, od jego szumu i światła, coraz głębiej zapadał w ciemność i ciszę. Nareszcie zbliżył się do ostatniego starego domu, do budy przekupnia z winem, z której padająca na ulicę smuga światła wydała się dziecku kresem zamieszkałego świata.
Dalej rozciągała się nieprzenikniona ciemność. Jack długo się wahał, czy wejść:
— A gdybym poszedł zapytać o drogę — myślał zaglądając do sklepu.
Na nieszczęście nie miał ani su w kieszeni... Gospodarz chrapał za swoim kontuarem. Przy koszlawym stoliku siedziało dwóch mężczyzn i jedna kobieta; pili podparłszy się i rozmawiali z cicha. Na stuk otwartych drzwi, które dziecko pchnęło, podnieśli głowy i spojrzeli. Mieli oni twarze złowrogie, wynędzniałe i przerażające, takie same, jakie Jack widział niedawno w areszcie, kiedy szukano Madu. Nadewszystko kobieta, w czerwonym kaftanie i siatce na głowie, była straszna.
— A ten czego tu jeszcze chce? pytał jakiś ochrypły głos.
Jeden z mężczyzn powstał; lecz Jack z przestrachu cofnął się i jednym susem przeskoczył blask światełka ciupy, ścigany gradem przekleństw i łoskotem zatrzaśniętych drzwi. Puścił się na oślep w tę złowrogą pomrokę, która teraz stała się dla niego schronieniem; biegł długo, z całych sił, i zatrzymał się dopiero na otwartem polu.
Po obu stronach rozciągały się niwy, dotykające do widnokręgu.
Kilka nowych i nizkich domków ogrodniczych, rozrzuconych wśród nocy jak białe sześcianki, przerywało tylko jednostajność widoku. W oddaleniu widać było jeszcze czuwający Paryż, który odbijał się na kawale nieba czerwoną łuną hutniczego ognia. Łuna ta wyróżnia zawsze Paryż śród jego okolic; wydaje on się jak gdyby otoczony gwiazdami olśniewającej atmosfery swego ruchu. Dzieciak stanął, nieruchomy, niby w ziemię wrosły. Pierwszy raz w życiu był tak późno i sam jeden za miastem. Nadto, od samego rana nic nie jadł i nie pil, czuł też straszne pragnienie. Teraz dopiero zrozumiał, jak się okropnie zaawanturował. Może zbłądził i oddalał się od tej pięknej, a tak upragnionej i dalekiej okolicy Etiolles? Gdyby nawet nie chybił kierunku, ileż potrzebował siły, ażeby dojść do celu!
Przyszło mu na myśl, ażeby się położyć w jednym z rowów będących po obu stronach drogi i przespać się aż do świtu; lecz zbliżywszy się usłyszał tuż obok siebie przeciągłe i ciężkie oddychanie. W rowie leżał jakiś człowiek; głowę miał opartą na stosie kamieni, a wyglądał na ich białości jak bezładna kupa gałganów.
Jack zatrzymał się przerażony, nogi pod nim się zachwiały, drżał, nie mógł postąpić kroku. W dodatku to coś nieokreślonego i chrypiącego zaczęło się poruszać, stękać i przez sen przeciągać.
Dzieciakowi przyszła na myśl kobieta w czerwonym kaftanie, z srogim wzrokiem, postacie łotrów włóczących się po pod murami; myślał więc sobie: to, co śpi, musi być jedną z takich spodlonych twarzy — i drżał, widząc otwierające się oczy, powstające długie i bezładne ciało, z trzewikami wyciągniętemi w błoto na drodze.
Cała ciemność zapełniła się w jego wyobraźni temi strasznemi poczwarami. Zdawało mu się, że wyłażą z głębi rowów, że mu zagradzają drogę, że gdyby tylko w którąkolwiek stronę wyciągnął rękę, dotknąłby się jednej z nich. Nędznik upadł na stos kamieni, ażeby przetrawić wino lub występek; mógłby się zbudzić, rzucić na Jacka, który nie zdołałby nawet krzyczeć...
Nareszcie światło i jakieś głosy na drodze wyprowadziły nagle dziecko z odrętwienia. Oficer, wracający do swojego fortu — do jednego z małych, wysuniętych naprzód Paryża — szedł ze swoim ordynansem, który z powodu ciemnej nocy niósł przed nim latarnię.
— Dobry wieczór panom — rzekł malec cichym, drżącym od wzruszenia głosem.
Żołnierz podniósł latarnię w kierunku głosu.
— Zła pora do podróży, mój mały — rzekł oficer.... Czy daleko idziesz?
— Ach! nie panie, tu zaraz blizko.... odpowiedział Jack, który nie chciał zdradzać swej wielkiej lekkomyślności.
— Możemy pójść kawałek drogi razem.... Ja do Charenton.
Co za szczęście dla dziecka iść przez godzinę w towarzystwie dzielnych żołnierzy, stosować do nich swoje kroki, przy świetle błogosławionej latarni, która rozpędzała w około ciemności, czyniąc je większemi i okropniejszemi. Upewnił się przytem, że dobrą szedł drogą, gdyż nazwy miejscowości, o których przy nim wspominano, były te same, o których opowiadał Augustyn.
— My już u siebie — rzekł nagle oficer, zatrzymując się — dobranoc ci moje dziecko.... Na drugi raz radzę nie puszczać się o tak spóźnionej godzinie. Okolica Paryża nie jest bezpieczną.
I żołnierze ze swoją latarnią weszli w małą uliczkę, pozostawiwszy Jacka znowu samego na długiej ulicy Charentonu.
Znalazł tu takie same latarnie jak w Bercy, liche szynkownie, z których dolatywały winem tchnące śpiewy, prostacze rozprawy, które ciężkość snu czyniła jeszcze ordynarniejszemi. Dziewiąta wybiła na wieży kościoła, po za którym rozciągały się domy i ogrody. Nareszcie Jack zbliżył się do jakiegoś brzegu, przeszedł most, rzucony nad jakąś przepaścią, której noc rozpoznać nie dozwalała. Chciął przystanąć, oprzeć się o baryerę, lecz słyszane przed chwilą śpiewy, rozlegając się po ulicach, zaczęły się przysuwać. Nowym więc strachem spłoszone dziecko uciekło w stronę otwartego pola, gdzie przynajmniej obawa przybierała postacie wymarzone.
Nie była to już, poprzerzynana fabrykami, okolica Paryża. Jack szedł około folwarków, zabudowań, z których słychać było szelest słomy i gorącą woń wełny i nawozu. Następnie droga rozszerzyła się, znowu szły nieskończone rowy, symetrycznie ułożone stosy kamieni i nizkie słupki, po których zmęczony podróżnik poznaje miarę przebytej drogi.
Ta rozlewająca się po przestrzeni cisza, to zamarcie wszelkiego ruchu sprawiało na dziecku złudzenie rozpostartego do nieskończoności snu. Jack obawiał się, czy znów nie usłyszy chrapania, które go przy stosie kamieni tak przeraziło. Niepokoił się nawet lekkim szmerem własnych kroków; kilka razy się obejrzał... Łuna Paryża oświetlała ciągle horyzont. Tymczasem w dali dał się słyszeć turkot i szczekanie. „Trzeba poczekać” — myśli sobie dziecko, lecz nikt nie nadjeżdżał, a ta niewidzialna bryka, której koła zdawały się toczyć z taką ciężkością, odjeżdżała gdzieś daleko na widnokręgu, wracała, cichła, znów się odzywała w manowcach jakiejś krętej drogi i ostatecznie nie ukazała się wcale.
Jack szedł dalej... Co to za człowiek, który stoi na zakręcie drogi?... Jeden, dwóch, trzech... To drzewa, wysokie topole, które trzęsą liśćmi, niezginając wierzchołków; za niemi wiązy, stare francuzkie wiązy na dziwnych, olbrzymich i skręconych pniach. Jack postępował otoczony naturą, owładnięty tajemnicą wiosennych nocy, kiedy zdaje się nam, iż słyszymy jak rośnie trawa, otwierają się pączki, a ziemia kiełkuje. Cały ten szmer przejmował go bojaźnią.
— A gdybym sobie dla dodania odwagi zaśpiewał.
Śród ciemności, przypomniała mu się nocna piosenka, którą mu kiedyś do snu śpiewała matka w pokoiku po zgaszeniu światła.
Litość brała słyszeć to przerażone dziecko, śpiewające na szerokim i czarnym gościńcu piosnkę, która miała być dla niego przewodnią, jeszcze drgającą i dźwięczną nicią.... Nagle przestał śpiewać.
Coś okropnego zbliżyło się ku niemu, jakaś czarniejsza od nocy chmura, niby wynurzające się z głębi cienie, które szły go pochłonąć.
Nim dostrzegł i rozpoznał, naprzód usłyszał.
Z początku rozległy się krzyki ludzkie, podobne do szlochania lub wycia; potem nastąpiły głuche uderzenia, zmięszane z szumem wielkiej burzy i ulewnego deszczu, który się ciągle przysuwał. Nagle rozległ się straszny ryk. Stado wołów, ściśniętych pomiędzy dwoma rowami, otoczyło biednego Jacka. Zaczęły go dotykać i potrącać. Czuł on wilgotny oddech ich nozdrzy, uderzenia smagłych ogonów, ciepło szerokich grzbietów, cały odór gwałtownie poruszonej obory. Stado przeszło jak uragan, pod dozorem dwóch grubych psów i dwóch ogromnych chłopaków, pastuchów czy rzeźników, którzy biegli za niesfornem i dzikiem bydłem, poganiając je kijami i wrzaskiem.
Dziecko stało osłupione przestrachem. Nie śmiało ruszyć się z miejsca. Jedno stado przeszło, lecz może nadejść drugie. Gdzie tu pójść? Co zrobić? Zwrócić się na pola?... Tam można zabłądzić, zwłaszcza że tak ciemno. Jack zaczął płakać, upadł na kolana, pragnął umrzeć. Turkot powozu i dwie zapalone latarnie, które dostrzegł zbliżające się z oddali, jak dwa przyjacielskie spojrzenia, wyprowadziły go nagle z odrętwienia. Bojaźń dodała mu śmiałości, zaczął wołać:
— Panie... panie...
Powóz stanął, a z płaszcza wychyliła się duża czapka z nausznikami, ażeby zobaczyć, czyj to głos woła tak trwożliwie z ziemi.
— Okropnie jestem zmęczony, mówił Jack drżący — czy niepozwolilibyście mi państwo usiąść trochę w powozie?
Duża czapka wahała się z odpowiedzią; lecz z głębi powozu głos kobiecy przemówił litościwie:
— Och! biedne dziecko.... pozwól mu wsiąść.
— Gdzie ty idziesz? zapytała czapka.
Dziecko zatrzymało się chwilę. Jak wszystkie zbiegi, obawiające się pogoni, Jack ukrywał starannie cel swojej podróży.
— Do Villeneuve-Saint-Georges, odpowiedział ryzykownie.
— To siadaj.
Siadł do powozu, owinięty ciepłą podróżną kołdrą, pomiędzy tłustym mężczyzną i tęgą kobietą, którzy przy świetle latarni z ciekawością przypatrywali się małemu uczniowi znalezionemu na drodze.
— Gdzież on idzie, mój Boże, tak późno i sam jeden?
Jack miał wielką chęc powiedzieć prawdę. Sąsiedztwo uczciwych ludzi wzbudza zaufanie. Lecz nie! Za zbyt bał się, ażeby go nie odwieźli do Moronvala. Opowiedział im zmyśloną historyę... że jego matka bardzo jest słaba na wsi, u znajomych.... Dali mu znać przed wieczorem, i zaraz puścił się w drogę pieszo, bo nie miał cierpliwości czekać do rana.
— Rozumiem to — rzekła dama, wyglądająca na bardzo dobrą i naiwną osobę; i czapka z nausznikami również to pojmowała. Mężczyzna robił tylko bardzo słuszne uwagi nad nieroztropnością dziecka, które w tym wieku puszcza się w drogę o tak spóźnionej godzinie. Mogą się zdarzyć rozmaite niebezpieczeństwa, a że czapka lubiła strofować — bo sama jest wygodna i ciepła — więc z przyjemnością wyliczyła je młodemu przyjacięlowi; poczem spytała go się, w którem miejscu w Villeneuve mieszkają znajomi jego matki.
— Tuż przy drodze, odrzekł Jack żywo. Ostatni dom na prawo.
Szczęściem, że noc pozwoliła Jackowi skryć rumieniec pod zasłoną kabrioletu. Ale pytania się nie skończyły. Małżeństwo było bardzo wielomówne i ciekawe jak wszyscy gaduli, z któremi nie można przebyć pięciu minut, ażeby się nie dowiedzieć o wszystkich ich interesach. Była to para kupców sukna z ulicy Bourdonnais, którzy co sobota jeździli na wieś do swojego ładnego domku, ażeby po ciężkiem i dusznem powietrzu odetchnąć na wsi. Handel szedł im tak pomyślnie, że wkrótce mieli zupełnie przenieść się do małego kącika około Soisi-sous-Etiolles.
— Daleko ta wieś od Etiolles? zapytał Jack ze drżeniem.
— O! nie... przytykają do siebie — odpowiedziała duża czapka, uderzając łagodnie batem swojego konia.
Co za fatalizm!
Żeby był nie kłamał i wprost wyznał, że idzie do Etiolles, byłby mógł pojechać dalej w wygodnym powoziku, spokojnie toczącym się przy smugach światła latarni. Byłby się mógł ukołysać wygodnie, wyciągnąć zdrętwiałe nogi i zasnąć otuliwszy się szalem damy, która co chwila pytała go, czy mu ciepło i dobrze. Wreszcie czapka z nausznikami odkorkowała butelkę z czemś rozgrzewającem i dała mu się napić kilka kropel na orzeźwienie.
Ach! gdyby był miał odwagę powiedzieć:
— Nie.... Skłamałem.... Nie mam żadnego interesu de Villeneuve-Saint-Georges.... Idę dalej, tam, gdzie i państwo.
Ale wyznanie takie wystawiłoby go na wzgardę, na nieufność tych dobrych, szczerych ludzi, wołał poddać się znowu całej okropności, z której wyprowadziła go ich litość. Jednakże kiedy usłyszał, że dojeżdżają do Villeneuve, nie mógł się powstrzymać od płaczu.
— Nie płacz, moje dziecko, rzekła do niego dama. Może twoja matka nie bardzo słaba; a gdy cię zobaczy, zrobi jej się lepiej.
Przy ostatnim domu w Villeneuve powóz się zatrzymał.
— Tutaj, rzekł Jack wzruszony.
Żona go pocałowała, mąż uścisnął za rękę i pomógł mu wysiąść.
— Ach! szczęśliwy jesteś, żeś już w domu... My mamy jeszcze dobre cztery mile.
I on miał przejść także te dobre cztery mile.
Straszne!
Zbliżył się do furtki, jak gdyby miał zadzwonić.
— Dobrej nocy, wołali odjeżdżający przyjaciele.
— Dobrej nocy, odpowiedział Jack przerywanym od łez głosem. I powóz minął drogę do Lyonu, a skierował się w prawo na wysadzony drzewami gościniec, rysując swojemi latarniami ogromny krąg światła na tle ciemnej nocy.
Przyszła mu wtedy szalona myśl, że mógłby dogonić to zbawienne światło, biedz za niem. Puścił się więc jak obłąkany; lecz nogi, jeszcze bardziej odpoczynkiem osłabione, równie jak oczy, oślepione światłem na gęstą pomrokę nocy — odmówiły mu posłuszeństwa.
Zrobiwszy kilka kroków, musiał stanąć, spróbował biedz jeszcze, wreszcie upadł bezsilny, zalany łzami, podczas gdy gościnny powóz spokojnie pojechał dalej, nie domyślając się wcale, że pozostawia za sobą tak głęboką i prawdziwą rozpacz.
Leżał więc przy brzegu drogi. Zimno było, ziemia wilgotna. To mniejsza! Zmęczenie wszystko przezwycięży. W około siebie czuł Jack niezmierzone obszary pola. Wiatr wiał przeciągle, jak wtedy, gdy przebiega ogromne przestrzenie ziemi lub morza. Zwolna łagodne tchnienie płaszczyzny, muskanie trawy, szmery liści, zlane w jedną falę oddechów i dźwięków, otoczyły dziecko, ukołysały i spokojne uśpiły.
Nagle zbudził Jacka jakiś straszny hałas. Cóż to znowu? Zaledwie otworzył oczy, ujrzał na spadzistości o kilka metrów od siebie coś potwornego, okropnego, jakieś ryczące, gwizdające zwierzę, z dwoma ogromnemi, wypukłemi krwawego koloru oczami. Duże czarne koła, kręcąc się, wyrzucały z siebie iskry. Potwór biegł śród nocy, jak olbrzymia kometa, której promienie darły powietrze z przerażającym trzaskiem. W miejscach, którędy przechodził, noc się otwierała, ukazując słup lub grupę drzew. I znowu się jej cienie zamykały. Dopiero wtedy, gdy zjawisko to już daleko się odsunęło i tylko jeszcze błyskało słabym zielonawym płomykiem, Jack zrozumiał, że to był pospieszny nocny pociąg.
Która godzina? Gdzie się znajdował? Jak długo spał? Nie wiedział. Sen go osłabił. Obudził się nawskróś przeziębły, zesztywnemi członkami, z okropnie ściśnionem sercem. Śnił mu się Madu.... Och! okropna to chwila, kiedy po zbudzeniu sen pozostaje w pamięci taki bolesny i realny. Przeniknięty wilgocią ziemi śnił Jack, że leżał na cmentarzu obok królewicza. Drżał jeszcze od jej ciężkiego, dusznego chłodu. Widzi Madu, czuje obok siebie jego zlodowaciałe ciało. Wstał, chcąc się uwolnić od przykrej mary, lecz na zeschłej i stwardniałej od wiatru przez noc drodze kroki jego wydają tak silny odgłos, jak gdyby szedł za nim ktoś drugi... Madu.
Jack znowu biedz zaczął.
Idzie prosto przed siebie śród ciemności i ciszy, przebywa śpiącą wieś, przechodzi pod dzwonnicą, z której nad jego głową rozchodzą się grube, ciężkie i drżące dźwięki. Wybiła godzina druga. W następnej wsi — trzecia. On idzie, idzie. Głowa mu się kręci, nogi palą. Idzie ciągle. Boi się stanąć, ażeby nie wrócił mu sen, ten okropny sen, który przez szybki bieg zaczynał powoli się rozwiewać. Od czasu do czasu przejeżdżały kryte bryki, lunatyczne powozy, w których wszystko spało, konie i woźnica. Wycieńczone trudem dziecko zapytywało:
— Czy daleko jeszcze do Etiolles?
Odpowiedziano mu chrapaniem.
Wkrótce zjawił się drugi podróżnik, razem z nim idący, podróżnik, który wyprawia się śród piania kogutów i grzechotania żab. Tym podróżnikiem był snujący się pod obłokami dzień, niezdecydowany, w którą ma udać się stronę. Dziecko odgaduje go w około siebie i wraz z całą naturą czeka.
Nagle, na prawo, w kierunku Etiolles, tam, gdzie ma być jego matka, akurat w tej samej stronie na widnokręgu niebo rozsuwa się i rozdziera. Naprzód jakiś pas jasny, bladość, oblewająca skraj nocy bez żadnych promieni. Pas ten powiększa się w miarę uderzania światła, tego niepewnego ruchu płomienia, który szuka powietrza, ażeby mógł wzbić się w górę. Jack idzie do tego światła, idzie z drżeniem, które mu podwaja siły. Coś mu mówi, że tam jego matka i że tam się kończy ta straszna noc.
Teraz cały przestwór nieba otwarty. Rzekłbyś, że jasne wielkie oko, skąpane łzami, patrzyło na nadchodzące dziecko ze słodyczą i rozczuleniem: — Idę, idę — miał chęć odpowiedzieć na to świetlane i błogosławione wołanie. Bielejąca się droga już go nie przerażała. Zresztą, był to piękny gościniec, bez rowów i kamieni, po którym zdawało się jeździły zbytkownie tylko bogate ekwipaże. Z każdej strony, kąpane w rosie i w promieniach brzasku, zamożne posiadłości rozpościerały szerokie ganki, kwitnące trawniki, kręte aleje, w które chroni się cień pełzający po piasku.
Pomiędzy białemi domami i ścianami szpalerów widać było winnice, których zielona pochyłość zbiegała aż do rzeki, która również wynurzała się z nocy, powleczona ciemnoniebieską, zielonkawą i różową barwą.
Coraz szerzej na niebie światło rozlewało się i zbliżało.
Och! spiesz się z blaskiem dobroczynna jutrzenko; zlej trochę ciepła, nadziei i siły na wycieńczone dziecko, które biegnie do ciebie z wyciągniętemi rękami.
— Czy daleko jeszcze do Etiolles? pytał Jack robotników, którzy z workami na plecach szli w grupach milczący, zaspani.
— Ztąd niedaleko do Etiolles. Trzeba iść koło lasu, prosto....
W tymże czasie i las się przebudził. Cała ogromna zielona zasłona, zwieszona nad brzegiem drogi, poruszała się. Odzywały się śpiewy, gruchanie, szczebiotanie z płotu dzikiej róży do stuletnich dębów. Gałęzie muskają się, uginają pod uderzeniem skrzydeł, podczas gdy resztki mroku rozpływają się w powietrzu, ptaki nocne ciężkim i cichym lotem powracają do swoich tajemniczych siedzib, skowronek zrywa się z roli i z rozpostartemi skrzydłami unosi się nad nią ze swym drżącym śpiewem i przeciąga tę pierwszą niewidzialną bruzdę, która w piękne dni letnie łączy wielki spokój nieba z ożywionym gwarem ziemi.
Malec już nie szedł, lecz wlókł się. Spotkał starą babę w łachmanach, ze złośliwą twarzą, która prowadziła kozę. Zapytał jeszcze raz:
— Daleko do Etiolles?
Stara spojrzała na niego dzikim wzrokiem i wskazała wązką, kamienistą dróżkę, ciągnącą się po nad brzegiem lasu. Pomimo znużenia szedł Jack nie zatrzymując się. Słońce już rozgorzało, jutrzenka zamieniła się na ognisko oślepiających promieni. Jack wiedział, że się zbliża. Szedł zgarbiony, chwiejąc się i potykając o kamienie, które mu pod nogi wpadały, ale szedł....
Nakoniec ujrzał na górze dzwonnicę, wyższą nad inne dachy, otoczone massą zieloności. Jeszcze jeden wysiłek. Trzeba tam dojść. Lecz siły opuszczają.
Upada, podnosi się, znowu upada i przez powieki, przymykającemi się oczami widzi niedaleko mały domek, obsadzony winem i kwitnącemi krzewami, które go okrywały aż do szczytu gołębnika i czerwonej wieżyczki. Po nad drzwiami, między kołyszącym się i rozkwitłym już bzem, był napis złotemi literami: Parva domus, magna quies.
Ach! co za śliczny, cichy domek, oblany jasnem światłem. Wszystko jeszcze pozamykane, jednak mieszkańcy jego już nie śpią, słychać świeży, wesoły głosik kobiecy, zaczynający piosnkę:

Moje trzewiczki czerwone,
Moja ty, moja pieszczotko.

Ten głos, ta piosnka Jackowi zdaje się że śni. Lecz skrzydła żaluzyi otworzyły się z trzaskiem o mur, a po za niemi ukazała się kobieta, w bieli, w rannym negliżu, z rozpuszczonemi włosami i od snu zdziwionym wzrokiem.

Moje trzewiczki czerwone,
Witaj moja miłości.

— Mamo... mamo... wołał Jack słabym głosem.
Kobieta stanęła zdumiona, patrzy przez chwilę olśniona wschodzącem słońcem; nagle spostrzega małą istotkę wynędzniałą, zabłoconą, oberwaną, dogorywającą.
— Jack! — krzyknęła.

W jednej chwili była przy nim, i całym zapałem macierzyńskiego serca ogrzewała dziecko na wpół umarłe, zlodowaciałe z przestrachu, niepokoju, zimna i ciemności tej okropnej nocy.

VIII.
Parva domus, magna quies.

— Nie, mój Jacku, nie, moje dziecko drogie, nie obawiaj się, nie wrócisz już do tego przeklętego gimnazyum.... Bić, oni śmieli bić moje dziecko!... Dobrze, bardzo zrobiłeś, żeś uciekł. Ten podły mulat podniósł na ciebie rękę. Czyż on niewie, że przez twoje urodzenie, nie mówiąc już o barwie, ty właśnie miałeś prawo go obić? Trzeba mu było powiedzieć: u mamy mulaci służyli. No, nie patrz na mnie takiemi smutnemi oczami. Mówię ci, że tam już nie powrócisz. Naprzód, nie chcę, ażebyś mnie opuścił. Urządzę ci tu bardzo ładny pokoik. Zobaczysz, jak to na wsi dobrze. Mamy bydło, kury, króliki, jedną kozę i osła. Prawdziwa arka Noego.... Przypominam sobie, że nie dałam jeść moim kurom. Twoje przybycie tak mnie wzruszyło.... Ach! kiedy cię zobaczyłam na drodze, w takim stanie.... Chodź spać, odpocznij trochę. Obudzę cię na obiad. Lecz napij się wprzód zimnego bulionu. Wiesz, co powiedział doktór Rivals? Ażebyś powrócił do zdrowia, potrzeba ci tylko snu i pożywienia. Prawda, że dobry bulion matki Archambauld?.... Biedny, drogi, kiedy pomyślę, że gdy ja spałam, ty sam biegłeś tutaj. To okropność! Słyszysz, jak mnie wołają moje kury? Idę.... spij spokojnie.
Wyszła na palcach, lekka, szczęśliwa, zawsze zachwycająca, lubo nieco opalona od świeżego powietrza i zbyt strojna, w kostium z surowego płótna, suto czarnym aksamitem obłożony, w kapelusz z włoskiej słomy, przybrany spadającemi kwiatami. Bardziej dziecko niż kiedykolwiek, bawiła się na wsi.
Jack nie mógł zasnąć. Kilka godzin spoczynku, kąpiel, bulion matki Archambauld, a nadewszystko niezwykła elastyczność młodości, giętka siła jej oporu zwyciężała znużenie. Patrzał w około z upodobaniem na dobrobyt i spokój tego domu.
Nie był to dawny zbytek, na bulwarze Hausmana jedwabiów i miękkich obić.
Pokój, w którym Jack się znajdował, miał jasne perskie obicie, meble w stylu Ludwika XVI, biało-szare, bez żadnych pozłoceń. Zewnątrz domu panowała zupełna wiejska cisza, gałęzie pocierały się o szyby, gołębie gruchały na dachu, a z podwórza dolatywało wołanie matki: „cip, cip!” zmięszane z wrzawą towarzyszącą sypaniu ziarn.
Jack rozkoszował się tym gwarem w otaczającej go ciszy. Był szczęśliwy, wypoczęty. Niepokoiła go tylko jedna rzecz: mianowicie portret Argentona, wiszący naprzeciwko niego, nad łóżkiem, przedstawiający go w pretensyonalnej, despotycznej pozie z ręką na otwartej książce, z surowym i mdławym wzrokiem.
— Gdzie on jest — myślało dziecko — który zajmuje pokój?... Czemu go nie widziałem? W końcu, zmęczony prześladującym go, jak pytanie lub wyrzut, wzrokiem obrazu, Jack wstał i poszedł do matki.
Karmiła ona drób z niezręcznością elegantki, z małym palcem podniesionym w górę, z suknią z boków uniesioną, z pod której widać było rurkowaną spódnicę i z wysokiemi obcasami buciki. Matka Archambauld śmiejąc się z jej niezgrabności, robiła budkę dla królików. Ta matka Archambauld była żoną gajowego, zajmowała się gospodarstwem i kuchnią w Olszynach, — tak nazywano we wsi miejscowość, w której mieszkała matka Jacka, dla tego, że w końcu ogrodu posadzona była grupa małych olszyn.
— O Jezu! jakiego pani ma ładnego chłopca.... krzyknęła w zachwyceniu wieśniaczka, zobaczywszy Jacka.
— Nieprawda, co wam mówiłam matko Archambauld?...
— Ale on podobniejszy do mamy niż do papy.... Dzień dobry, mój śliczny. Pozwolisz się pocałować?
I rubaszna wieśniaczka przycisnęła twarz dziecka do swojej starej skóry, przesiąkłej kapustą, którą dawała królikom.
Przy wyrazie „papa” Jack podniósł głowę,
— Jeżeli nie możesz spać, chodź, pokażę ci dom — rzekła matka, która nie lubiła nigdy zajmować się długo jedną rzeczą. Ujęła fałdy swojej sukni i poszła z dzieckiem obejrzeć swoje oryginalne mieszkanie. Było ono na strzał odlegle od wsi i urzeczywistniało marzenia wygodnej samotności, jakie sobie tworzą wszyscy poeci, a które najczęściej spełniane są przez kupców korzennych.
Główny korpus mieszkania stanowił stary myśliwski pawilon, należący niegdyś do jednego z wielkich zamków Ludwika XV, jakich było wiele w tych stronach, a które przy rozdrobnieniu posiadłości stały się samoistne i z granic królewszczyzny wyłączone. Do tego starego kamiennego budynku dotykała nowa wieżyczka z gołębnikiem i chorągiewką, co nadawało domowi charakter szlacheckiej rezydencyi. Obejrzeli także stajnię, szopy, ogród owocowy ogromny, wychodzący na las Sénart. Skończyli aż w baszcie. Kręte schody, oświetlone małemi oknami o kolorowych szybach, prowadziły do dużego, okrągłego pokoju, z czterema oknami w arkadę, umeblowanego w koło sofą obitą algierską materyą. Znajdowało się tam kilka artystycznych osobliwości: kufry z dębowego drzewa, weneckie zwierciadło, starodawne rysunki i wysoka rzeźbiona katedra z czasów Henryka II, postawiona jak krzesło przed ogromnym stołem do pracy, zarzuconym szpargałami.
Ze wszystkich stron roztaczał się na dole widok lasu, doliny, rzeki, urozmaicony w każdym kierunku, bądź zatonięty przeponą zielonych liści, bądź ginący gdzieś w powietrznej, świetlanej oddali, aż po za wzgórzami Sekwany.
— Tutaj on pracuje — stając na progu, rzekła matka świątobliwym tonem.
Nie potrzebował Jack zapytywać, kto był ów on — tak szanowany.
Półgłosem, jak w świątyni, mówiła dalej matka, nie patrząc na syna:
— Teraz jest w podróży.... Powróci za kilka dni. Napiszę mu, że tu jesteś; będzie bardzo kontent, gdyż pomimo surowego widoku, jest to najlepszy człowiek i kocha cię.... Trzeba, żebyś go także kochał, mój dobry Jacku... Inaczej, między wami dwoma, byłabym bardzo nieszczęśliwą.
Mówiąc to, wpatrywała się w wiszący na ścianie w głębi pokoju portret Argentona, którego fotografowaną kopię widział Jack w pokoju. Wizerunki poety znajdowały się wszędzie, nie mówiąc o biuście z florenckiego bronzu, który królował na środku trawnika przy wejściu do ogrodu. Szczególniej zaś uderzało to, że w całym domu, prócz jego niebyło żadnego innego portretu.
— Przyrzekasz mi mój Jacku, że go będziesz kochał.... powtarzała nierozsądna, stojąc przed surowem i wąsatem obliczem.
Malec opuścił głowę i z wysiłkiem odpowiedział:
— Przyrzekam.
Wtedy zamknęła drzwi, i w milczeniu zeszli ze schodów.
Jedyna chmurka w tym pamiętnym dniu.
Im było tak dobrze samym we dwoje, w dużej jadalnej sali, zastawionej fajansami, w której kapuściana zupa wydawała woń arystokratycznej fantazyi. Słychać było, jak matka Archambauld spiesznie myła w kuchni talerze. W około domu panowała cisza, prawdziwy wiejski spokój, niby stróż tajemniczy. Jack ciągle zachwycał się swoją matką. Ona również utrzymywała, że ładny, że wyrósł i że dość tęgi na jedenaście lat. Za każdym kawałkiem jedzenia całowali się jak dwoje kochanków.
Wieczorem mieli gości. Ojciec Archambauld przyszedł po żonę jak zwykle, gdyż mieszkali daleko w lesie. Posadzono go w jadalni.
— Kieliszek wina, ojcze Archambauld! Za zdrowie mojego malca.... Prawda, że ładny. Będziesz go pan brał czasami z sobą do lasu?
— Ma się rozumieć, że będę go brał, pani Argenton.
I rudy, smagławy olbrzym, postrach polujących ukradkiem na cudzym gruncie, podnosząc do ust kieliszek, spoglądał w prawo i lewo, wzrokiem, który nocne czaty między gałęziami i krzakami tak wydoskonaliły i tak uczyniły ruchomym, iż nie mógł go na jednym punkcie zatrzymać. Naszego przyjaciela Jacka podrażniło nieco nazwanie jego matki imieniem Argentona. Lecz ponieważ nie miał dokładnego pojęcia o godności i obowiązkach życia, jego dziecięca płochość uniosła go prędko ku innym myślom, ku przyobiecanemu polowaniu na wiewiórki, o którem mu przypomniał właśnie gajowy, przywoławszy dwa ziejące pod stołem psy i poprawiwszy na kędzierzawych włosach czapkę rządowego oficyalisty.
Po odejściu małżeństwa, usłyszano toczący się z wolna, ciężko, pod kamienistą górę powozik.
— Słyszysz — pewnie Rivols. Poznaję po koniu, który zawsze idzie stępa. Czy pan doktór?
— Tak, pani Argenton.
Doktór z Etiolles wracał z objazdu i wstąpił dowiedzieć się o swojego małego pacyenta.
— A co nie mówiłem, że to było tylko wielkie znużenie.... Dzień dobry moje dziecko.
Jack patrzał na szeroką krostowatą twarz malutkiego człowieka, przysadkowatego, zgarbionego, w długim aż do pięt surducie, z białą, rozczochraną czupryną, który chodził kołysząc się według zwyczaju, jakiego nabył dwudziestoletnim pobytem na morzu, gdzie był chirurgiem. Wyglądał tak lojalnie i poczciwie!
Ach! poczciwi ludzie! Jakże szczęśliwym czuje się człowiek w szczerem wiejskiem kółku, zdala od okropnego mulata i jego gimnazyum!
Kiedy doktór odjechał, zamknięto drzwi na gruby rygiel. Cień rozpostarł naokoło ścian swoją cichą zaporę i matka z dzieckiem poszli spać do swego pokoju.
Podczas kiedy Jack usypiał, ona pisała do Argentyna długi list z doniesieniem o przybyciu syna i starała się go zmiękczyć względem niepewnego losu tej małej istoty, której regularny i spokojny oddech słyszała z po za blizkiej firanki.
Po dwu dniach dopiero uspokoiła się nieco w tym względzie, odebrawszy z Auvergne list od poety.
Jakkolwiek list ów przepełniony był wymówkami i docinkami na brak energii w matce i niekarny charakter dziecka, nie był wszakże tak okropnym, jakiego się należało spodziewać. Argenton dawno już myślał o wielkich wydatkach, jakie pociąga za sobą edukacya u Moronvala i chociaż ganił ucieczkę, przyznawał, że nie stało się nic tak bardzo złego, gdyż zakład był w zupełnym rozstroju, rozumie się od czasu jak on zeń wystąpił. Co do przyszłości dziecka, Argenton miał się niem zatrudnić i po powrocie za ośm dni coś postanowić.
Nigdy Jack, w całem swojem dziecięcem i dojrzałem życiu nie miał chwil podobnych do tych ośmiu, tak pięknych, szczęśliwych, tak pełnych, dni. Posiadał niepodzielnie matkę, las, dziedziniec, kozę, po dziesięć razy przebiegał schody w ślad za swoją Idą, chodził tam, gdzie ona, śmiał się, gdy ona się śmiała, nie wiedząc dla czego, słowem używał szczęścia, szczęścia złożonego z drobnych i niewypowiedzianych radości.
Potem nadszedł drugi list, i:
„Przyjedzie jutro”.
Chociaż Argenton pisał, że przygotowany jest do widzenia dziecka, że okaże się dla niego dobrym i pobłażliwym, matka jednak była niespokojną i chciała złagodzić spotkanie. Nie pozwoliła pojechać Jackowi z sobą w karyolce, którą miał ze stacyi Eory przyjechać oczekiwany poeta. Dała mu cierpką dla obojga naukę, jak gdyby oboje byli spólnikami niedarowanej winy.
— Będziesz siedział w głębi ogrodu, rozumiesz... Nie wybiegaj na jego spotkanie... Czekaj, aż cię zawołam.
Jakże Jack był wzruszony!
Godzinę oczekiwania przepędził, chodząc po ogrodzie i czatując na kamienistej ścieżce, aż do pierwszego zaskrzypienia kół.
Wtedy uciekł i schował się za agrest. Słyszał, jak wchodzili do domu, słyszał jego głos, surowy, ostry, i głos matki, jeszcze słodszy niż zwykle.
— Tak, mój drogi.... Nie, mój drogi.
Wreszcie pomiędzy liśćmi otworzyło się okno altanki.
— Jack, chodź prędko.... możesz przyjść.
Maleńkie jego serce biło, kiedy biegł po schodach, nietylko ze zmęczenia, ale i z obawy. Gdy wszedł, uczuł, iż źle jest przygotowany do tak ważnego spotkania: przeraziła go blada głowa na ciemnej rzeźbie katedry, i zakłopotało zmięszanie matki, która nawet nie wyciągnęła ręki do zalęknionego dziecka.
Wyjąkał dzień dobry i czekał.
Kazanie było krótkie, prawie czułe, zachowanie obwinionego podobało się poecie, który przytem kontent był z dobrego figla, jaki wyplatali kochanemu dyrektorowi.
— Jack, rzekł kończąc, powinieneś być poważnym, pracować. Życie nie jest romansem. Niewymagam niczego więcej, tylko chcę uwierzyć w twoją poprawę; a jeżeli ty będziesz rozsądnym, ja z pewnością będę cię kochał, a wszyscy troje będziemy szczęśliwi. Robię ci tu propozycyę. Z czasu, jaki poświęcam na artystyczne walki, przeznaczam na naukę dla ciebie godzinę lub dwie. Jeżeli chcesz pracować, podejmuję się zrobić z ciebie, z niekarnego i lekkomyślnego dziecka, człowieka podobnego mnie, zahartowanego do boju.
— Słyszysz Jacku, zawołała matka, zaniepokojona milczeniem dziecka.... Rozumiesz, jak wielkie poświęcenie nasz przyjaciel robi dla ciebie?
— Tak, mamo.... mruknął Jack.
— Poczekaj Karolino, przerwał Argenton. Naprzód trzeba wiedzieć, czy mu się podobała moja propozycya. Przymuszać nikogo niechcę.
— No i cóż, Jacku?
Jack, ogłupiony tem, że jego matkę nazywają Karoliną, nie wiedział, co odrzec i tak długo namyślał się nad czemś bardzo czułem i wymownem dla odpłacenia za wspaniałomyślność, że nakoniec ukrył swoją wdzięczność w głębokiem milczeniu. Widząc to, matka popchnęła go w objęcia poety, który zaszczycił go prawdziwie teatralnym pocałunkiem, głośnym i zimnym, zdradzającym chęć pokonania wstrętu.
— Ach! drogi, jakiś ty wielki, jaki dobry!.... szeptała biedna kobieta, podczas gdy dziecko, na znak odejścia, zbiegało szybko ze schodów, ażeby ukryć wzruszenie.
W rzeczywistości przybycie Jacka do domu stało się rozrywką dla poety. Kiedy pierwsza radość nowego zamieszkania minęła, odosobnione życie z Idą — którą teraz na pamiątkę bohaterki Goethego i dla zupełnego zatarcia dawnej Idy de Barancy Karoliną nazywał — prędko mu się sprzykrzyło. Czuł się z nią samotnym, tak dalece poddała się wpływowi tego despotycznego człowieka, ta nieszczęśliwa, bezrozumna, bez żadnego charakteru istota. Powtarzała jego słowa, przejęła się jego myślami, rozwadniała jego paradoksy w nieskończonej paplaninie, tak że dwoje stanowili jednostkę, a ta jedność, która mogła być ideałem szczęścia przy innych warunkach życia, stała się prawdziwą męczarnią dla Argentona. Za zbyt był kłótliwy, lubił się sprzeczać, rozprawiać, ażeby go mogło zadowolnić bezustanne potakiwanie.
Teraz przynajmniej będzie się miał z kim sprzeczać, rządzić, strofować, gdyż był więcej pionierem niż poetą. I dla tego to kształcenie Jacka rozpoczął z uroczystą punktualnością, z metodyczną pompą, bez których wieczny ten kapłan nie mógł odbyć najmniejszej czynności.

Nazajutrz Jack, obudziwszy się w swoim pokoiku, spostrzegł zatknięty za lustro ogromny papier, zapisany dużemi literami, piękną kaligrafią poety:
Regulamin.

Był to plan nauk, podział dnia na mnóstwo przegródek, przepełnionych zajęciami. O szóstej wstawać — Od szóstej do siódmej śniadanie — Od siódmej do ósmej przepowiadanie — Od ósmej do dziewiątej..... i tak dalej.
Podzielone w ten sposób dnie, podobne były do okien, w których spuszczone żaluzye zaledwie przepuszczają między zgęszczonemi tabliczkami dość powietrza, ażeby oddychać, i światła, ażeby widzieć. Zwykle, takie regulaminy szybko się zmieniają; lecz Argenton był surowym drobnostkowiczem i nie znosił żadnej nieakuratności. Do tego przyłączała się mania systematu, od której dawny profesor gimnazyum Moronvala nie mógł się ustrzedz.
System Argentona polegał na tem, ażeby zmięszać w głowie początkującego najrozmaitsze nauki: łacinę, język grecki, niemiecki, algebrę, geometryę, anatomię, składnię ze wszystkiemi koniecznemi i elementarnemi wiadomościami. Dopiero potem miał on tę mieszaninę rozgatunkować, ułożyć, rozdzielić.
System mógł być doskonałym, lecz czy to że przechodził miarę umysłowości dziecka, czy też profesor nie umiał stosować swoich teoryj, Jack z nich nie korzystał. Był on jednak na swój wiek dość rozwinięty i, mimo przerywanej edukacyi, pojętniejszy, niż zwykle dzieci w jedynastym roku życia. Ale nieład, gmatwaninę pierwszych lat wychowania poplątał w nim jeszcze bardziej przeciążony system nowego nauczyciela. W końcu przerażała dziecko impozycya mistrza, pochłaniała zaś je i odciągała przyroda.
Nagle przeniesiony z małego spleśniałego podwórza gimnazyum Morovala, z okropnego zaułka Dwunastu Domów, na otwarte powietrze wsi, Jack był zachwycony, uniesiony widokiem natury i nieustannem z nią zetknięciem.
W najpiękniejszych poobiednich godzinach siedział w wieżyczce przed profesorem i książkami, nachylony nad grubym kajetem, na którym wiersze mu tańczyły. Wtedy brała go szalona chęć przekroczyć niektóre artykuły z regulaminu, uciec i użyć swobody.
Przez otwarte okno wlewała się woń kwiatów, las rozpościerał zielone gałęzie; Jack przerywał lekcyę i ścigał wzrokiem skoki rudej wiewiórki między ciemnozielonemi liściami po dużych orzechowych drzewach. Co za męczarnia odmieniać rzeczownik róża w rozmaitych językach, kiedy brzegi drzew do połowy się oświetlały delikatnym, świeżym odblaskiem dzikich krzewów róży! Jack myślał tylko o wolnem powietrzu i słońcu....
— To idyota — krzyczał Argenton, kiedy na jego pytania i dowodzenia Jack odpowiadał roztargniony, jak gdyby śpieszył się z odpowiedzią wierzchołkom drzew, na które patrzał, lub też na zachód płynącemu obłokowi. Wysoki wzrost, nadmierny w tym wieku, podnosił bezmyślność powierzchowności dziecka, a surowość poety pomnażała tylko jego zmięszanie i ubezwładniała wysiłki przeciążonej pamięci.
Po miesiącu Argenton oświadczył, iż nie będzie dłużej uczył Jacka, że to jest daremna strata drogiego czasu, ujętego z poważnych zajęć. W rzeczywistości rad był, że sam mógł się wyzwolić z pęt żelaznej reguły, które go wraz z dzieckiem krępowały i więziły. Ze swojej strony Ida, a raczej Karolina, przyjęła bardzo dobrze tę wiadomość, że Jack jest niezdolny, że ma ciasną głowę; wołała bowiem na to się zgodzić, niż słuchać bolesnych scen, gniewu i płaczu kończącego tę trudną naukę. Nadewszystko lubiła spokój i chciała widzieć, aby wszyscy na około niej byli zadowoleni. Ograniczona w swoich zamiarach jak w wiedzy, nie sięgała po za granicę dnia bieżącego i całej przyszłości nie okupiłaby ceną bezpośredniego spokoju.
Łatwo pojąć że Jack był szczęśliwy, nie mając już przed oczyma tej nieubłaganej reguły: O szóstej wstawać — Od szóstej do siódmej śniadanie — Od siódmej do ósmej i t. d. Życie wydawało mu się bardziej przestronne, lżejsze. Ponieważ ze sposobu całowania matki, z głosu gdy o nim mówiła, doskonale rozumiał, że wszystkim w domu zawadzał, więc znikał całemi dniami bez względu na porę, jak zwykle dzieci i włóczęgi.
Serdecznym jego przyjacielem był gajowy, przyjaciółką knieja. Od samego rana wychodził, szedł do małego domku Archambauldów w chwili, kiedy żona przed odejściem do „Paryżan” dawała mężowi śniadanie w czyściutkim i chłodnym pokoju z jasno zielonem papierowem obiciem, na którem niezliczoną, ilość razy powtarzali się zaczajeni strzelcy i uciekające króliki. Następnie udawał się z gajowym do psiarni, pełnej psów, które skomlały, szczekały, skakały, cisnęły się do kratki drzwiczek, aż rozpuszczone, z krótkiemi, długiemi, szerokiemi pyskami, z uszami to zwieszonemi, to stojącemi — rozlatywały się po wszystkich kątach podwórza w pierwszem uniesieniu szczęścia i swobody. A jak skakały, jak się umizgały zdala do wspólnej miski i słomy w psiarni! Duńskie z żółtemi centkami, łatwo oswajające się i uległe, małe płaskie jamniki, przeznaczone do wkopywania się w ziemię i kurczące się w biegu, nieposłuszne gryfy, z długą załażącą im w oczy, jak aksamit gładką sierścią, którą łasząc się, ciągle potrząsały, dalej psy afrykańskie, nieco do polowania za duże i za zbytkowne, wreszcie rasowe charty — wszystkie gatunki tu się znalazły. Ojciec Archambauld poważnie napominał swoich uczniów, trzymał na mocnej obroży, bił batem, patrzał surowym wzrokiem, który na pewnych zwierzętach sprawia takie wrażenie, poskramia je, przytłacza, powala na ziemię przerażone i drżące. Jack, spoglądając na tę swawolę, myślał nieraz:
— Ot znowu jeden, co wcale nie rozumie systematu.
I chętnie poszedłby do lasu, ażeby z nim podzielić tę swobodną od trosk zabawę na świeżem powietrzu, której w nim domagał się nadmiar życia.
Mały Jack uszczęśliwiony był i dumny, towarzysząc gajowemu po lesie, idąc obok tego groźnego człowieka, który był postrachem okolicy a z fuzyą na ramieniu wyglądał jak wojownik. Z nim razem poznał Jack szczegółowo las, jego życie i mieszkańców, którego niewtajemniczeni nie znali. Zamiast szelestu pomiędzy liściami, ponurego szmeru pod trawą, milknącego za każdym odgłosem kroków, miał przed sobą spokojny widok zwierząt swobodnie idących do swych zajęć i przyjemności. Tu samica bażant, otoczona pisklętami, dziobiącemi w mrowiskach białawe niby perły jajeczka, tam sarny, objadające krzewy, przebiegające aleje, ze zdziwionym wzrokiem, z wyciągniętemi łapkami, bardziej rozigrane niż bojaźliwe; dalej znowu zające przy brzegu lasu na zoranej ziemi, króliki i kuropatwy.
Po za szpalerem wysmukłych, młodych gałęzi, pomiędzy któremi rozkwitła tarnina wysuwała swoje białe pachnące bukiety, poruszały się i biegały te istoty, osłonięte cieniem wysokich wierzchołków. Gajowy pilnował jam, gniazd z jajami, wytępiał szkodliwe zwierzęta, żmije, sroki, wiewiórki, leśne myszy i krety. Płacono mu od głowy lub ogona za tych niszczycieli. Co pół roku odnosił do Corbeil, do podprefektury, całą kollekcyę tych zeschłych szczątków, któremi codziennie napełniał swoją torbę.
Ach! gdyby on mógł także w nią włożyć głowy wszystkich niszczycieli zwierzyny, a nadewszystko złodziejów, którzy kradną drzewo! Drzewa jeszcze bardziej lubił, niż zwierzęta. W miejsce jednej sarny — mawiał ojciec Archambauld — będzie druga; za jednego zabitego bażanta, urodzi się na wiosnę tysiące innych. Lecz drugie drzewo nie prędko wyrośnie!
A jak pielęgnował, jak śledził najmniejszą chorobę! Pomiędzy innemi drzewami, miał mnóstwo sosen napadanych przez boestrichy, które go czyniły bardzo nieszczęśliwym. Są to malutkie robaczki, które, nie wiadomo zkąd, przybywają miliardami w zbitych szeregach, wybierają najpiękniejsze, najsilniejsze i najzdrowsze drzewo i oblegają je. Przeciw tym strasznym napadom sosna ma żywicę, i całą siłą tego soku, którego upływ zabiera jej cząstkę życia, stara się oprzeć wrogowi. Zalewając potokami żywicy robaki i jajka złożone we włóknach kory, wycieńcza się i wysusza w tej, prawie zawsze bezużytecznej walce. Jack zajmował się losem biednych drzew, widział, jak sączyły ten wonny sok, te łzy roślinne, ciężko spadające niby krople czystego bursztynu. Niekiedy sosna unikała zguby; lecz częściej niszczała, zamierała, i po kilku dniach kolos, ukoronowany śpiewem ptaków, rojem pszczół, szmerem wylęgłych na nim żyjątek i trącającego gałęzie powietrza, przedstawiał widok piorunem zdruzgotanego drzewa, aż wreszcie padał, otwierając u góry w morzu wierzchołków próżnię przepaści.
Buki miały innych nieprzyjaciół, rodzaj zbożowych wołków, jak gdyby cynobrem malowanych, prawie niedostrzegalnych, a tak licznych, że na każdym listku był ślad robaczka, jego jasno czerwonego ukłucia. Z daleka ta część lasu, ubarwiona przedwczesną jesienią, niby nagle umierarające gałęzie przybierały widok złudnego zdrowia, chorobliwych rumieńców na twarzy młodych suchotników. Ojciec Archambauld patrzał na nie i kiwał smutnie głową, jak lekarz, który stracił nadzieję.
Podczas tych leśnych przechadzek gajowy i malec nie rozmawiali z sobą; upajała ich wielka symfonia lasu. Według gatunku poruszanych drzew, wiatr zmieniał swój oddech i skargi. Między sosnami był szmerem morskiej fali; między brzozami i osiną jakiemś drżącem trzeszczeniem, które nie poruszając gałęzi, przebiegało po liściach tysiącem metalicznych tonów. Nad brzegami wielu w tej stronie lasu stawów słychać było cichy szelest trzciny, ocierającej o siebie swoje gładkie łodygi. Po nad tem wszystkiem świergotanie srok, uderzenia dziobami zielonych dzięciołów, melancholijne kukanie kukułki, słowem, różnotonny gwar, wydobywający się z liści na przestrzeni mil kilku. Jack miał go ciągle w uszach i lubił słuchać.
Jednakże, przebiegając codziennie las w towarzystwie gajowego, zrobił sobie nieprzyjaciół. Przy brzegach bowiem boru mieszkała gromada kryjomych myśliwych, którym czujność Archambaulda czyniła życie przykrem i którzy zaprzysięgli mu zemstę do śmierci. Ponuro i bojaźliwie przy spotkaniu obu uchylali czapki, lecz gdy Jack sam szedł, grozili pięścią. Nadewszystko zaś jedna stara baba, nazwiskiem matka Sale, z czerwoną, okrostowaciałą twarzą, z wązkiemi, zaklęsłemi ustami, nawet w śnie go prześladowała. Kiedy po zachodzie słońca żegnał gajowego i wracał do Olszyn, spotykał zawsze na drodze starą złodziejkę drzewa, siedzącą przy brzegu rowu z wiązką chrustu, niby fantastyczny Nikodem, którego pokazują dzieciom na księżycu, jak przecina światło swoją szatańską, przyzwyczajoną do ognia figurką. Nie ruszała się, nie zatrzymywała Jacka, który hamował się od biegu; i wtedy dopiero, gdy przeszedł, przeciągłym głosem i pospolitym akcentem prowincyi Isle-de-France, wołała za nim:
— Hej, ty!... Czemu tak zmykasz? Dobrze ja cię widziałam!... Poczekaj-no trochę, nos ci naostrzę....
Wtedy podnosiła się i udawała, że go ściga z nożem, uradowana strachem dziecka. Jack słyszał za sobą jej przyśpieszone kroki i trzeszczenie chrustu, wracał więc do domu zadyszany. Ale strach dodawał poezyi lasowi, z którego wspaniałością łączył się tajemniczy urok niebezpieczeństwa. Wracając ze swoich wycieczek, zastawał Jack matkę w kuchni, rozmawiającą po cichu z żoną gajowego. Nad całym domem ciążyło głębokie milczenie, przerywane tylko jednostajnym ruchem zegarowego wahadła w jadalnej sali. Dziecko całowało matkę, która dawała mu znaki ręką.
— Cyt!... Cicho bądź.... On na górze.... On pracuje.
Jack siadał w kącie na krześle i bawił się, patrząc na kota, jak wystawiał grzbiet na słońce, lub na postument poety, od którego cień majestatycznie rozciągał się na trawniku. Z niezręcznością dziecka, które ma chęć hałasować wtedy, kiedy mu zakazano, Jack zawsze coś przewracał, trącał stołem lub wagami zegara, co chwila ruszał się bez wiedzy i celu, jak wszystkie żywe dzieci.
— Ależ siedź cicho.... powtarzała Karolina; podczas gdy matka Archambauld, nakrywając do stołu, zachowywała wszelkie ostrożności, chodziła troskliwie i niezdarnie na palcach swoich grubych nóg, które prawie wcale palców nie miały, zginając z trudem szerokie plecy i wznosząc ramiona, by nie przeszkadzać „pracującemu panu”.
Pracował.
Słychać było na górze w wieżyczce, jak mierzonym i regularnym krokiem chodził, rozmarzony czy znudzony, posuwał stół i popychał katedrę. Zaczął pisać Córkę Fausta. Na całe dnie zamykał się z tem przypadkowo kiedyś rzuconym tytułem, którego ani wiersz dotąd nie usprawiedliwił. A jednakże poeta miał wszystko, o czem tylko kiedyś marzył: swobodny czas, wieś, samotność, cudny gabinet do pracy. Gdy mu się sprzykrzył las i odblask zieloności na oknach, potrzebował tylko nieco odsunąć katedrę i zaraz miał przed sobą rozmaite błękitne obszary wody i nieba. Cała świeżość rzeki, wszystkie wonie drzew spływały do niego bezpośrednio. Szelest wiatru po gałęziach, plusk wioseł, szum pary, odgłosy te nadawały rytm spokojowi natury, jaki się wokoło niego rozlewał. Nic mu nie przeszkadzało i nie sprawiało roztargnienia; tylko po nad jego głową gołębie na dachu pieszczotliwie gruchały, rozdymając gardziołki.
— Boże! jakże tu dobrze pracować — wołał poeta.
Zaraz też chwytał pióro i otwierał kałamarz. Lecz nie, ani jeden wiersz nie przychodził. Papier pozostawał ciągle czysty, zarówno pozbawiony słów jak myśli, a wypisane naprzód rozdziały — gdyż mania tytułów prześladowała go zawsze — stały jak numerowane tyki w polu, które zapomniano obsiać. Zbyt było mu dobrze, za dużo miał wokoło siebie poezyi; dusił go nadmiar idealności i dobrobytu.
Pomyślmy tylko — co to znaczy mieszkać w pawilonie Ludwika XV na skraju lasu, w tej pięknej miejscowości Etiolles, z którą wspomnienie o Pompadour wiązało się różowemi wstążkami i brylantowemi klamrami; mieć wszystko, co potrzeba, żeby zostać poetą i wielkim poetą, — uwielbianą, czarującą kochankę, dla której tak stosownem było romantyczne imię Karolina, — katedrę Henryka II do poważnych badań i rozmyślań, — małą białą kozę nazwaną Dalti, która towarzyszyła na przechadzkach, — a dla odrachowywania godzin tych szczęśliwych dni — stary emaliowany zegar, którego łagodne i głębokie dźwięki zdawały się wychodzić z przeszłości i wywoływać melancholijne obrazy minionego czasu.
Tego było za wiele. Nieszczęśliwy rymotwórca czuł się tak niepłodnym, tak pozbawionym natchnienia, jak wtedy, gdy po odbytych lekcyach zamykał się codzień w swoim wynajętym pokoiku.
Och! te długie godziny palenia fajki i leżenia na sofie, te wystawania w oknach, to znudzenie!....
Gdy kroki Karoliny dały się słyszeć na schodach, poeta siadł pośpiesznie do stołu z twarzą zamyśloną, zatopiony, z oczami gdzieś bezmyślnie zawieszonemi, co jednak mogło się wydać marzeniem.
— Wejdź — odpowiedział na delikatne stukanie do drzwi.
Weszła świeża, wesoła, z podniesionemi rękawami, obnażającemi jej prześliczne ramiona; tak wyglądała wieśniaczo, że nawet ryżowy puder na jej twarzy wydawał się mąką z młyna w komicznej operze.
— Przyszłam odwiedzić mojego poetę — rzekła, wchodząc.
W dziwny sposób wymawiała ten wyraz „pueta”, czem Argentona drażniła.
— No! jakże ci idzie?... Czyś zadowolony?...
— Zadowolony?... Alboż w tym okropnym literackim zawodzie, który jest bezustannym wysiłkiem rozumu, można być kiedy zadowolonym?
Zaczął się unosić, przechodzić w szyderstwo.
— To prawda, mój drogi.... chciałam się tylko dowiedzieć, czy twoja Córka Fausta....
— Więc cóż moja Córka Fausta?.... A wiesz, ile Goethe pracował lat nad swoim Faustem?... Dziesięć lat!... Do tego żył w kółku ludzi ukształconych, w stosunkach artystycznych. Nie był skazany jak ja na samotność myśli, najgorszą ze wszystkich samotności, która doprowadza do zgnuśnienia, kontemplacyi, do zupełnej nicości ducha.
Biedna kobieta milczała. Słysząc od Argentona jedne i te same wyrazy, rozumiała, że wymówki stosuje do niej. Ton poety zdawał się mówić:
— Ty biedne głupiątko nie zastąpisz środków, których mi brak, tego umysłowego tarcia, które krzesze iskry....
Rzeczywiście uważał ją za głupią i nudził się, jak gdyby był sam.
Chociaż nie zdawał sobie sprawy, co go do tej dziewczyny pociągnęło, niewątpliwie znęciły go ramy, w których ją poznał. Zachwycił go otaczający ją zbytek, pałac na bulwarze Haussmana, służba, powóz, wreszcie zawiść, którą chciał zbudzić w innych Chybionych posiadaniem podobnej metressy. Teraz, kiedy wiedział, że ona do niego należy, do niego jednego, kiedy ją przekształcił, na nowo ochrzcił, straciła w jego oczach połowę uroku. Jednakże była bardzo ładna, upiększona jeszcze przez powietrze pól, które tak dobrze wpływało na jej rozkoszną urodę. Lecz po cóż mieć ładną kochankę, kiedy jej nikt nie widzi, idącej z nim razem? W końcu ona nie rozmawiała wcale o poezyi, bardziej ją zajmowały miejscowe plotki; słowem nie było w niej tego, czemby mogła natchnąć bezsilnego poetę, rozerwać bezmierne nudy, w jakie samotność i gnuśność ostatecznie go strąciły.
Trzeba go było widzieć z rana, jak czatował na bryftregiera, przynoszącego mu dwa czy trzy dzienniki, które prenumerował; z jakim pośpiechem rozrywał różnobarwne opaski, jak gdyby się spodziewał w kolumnach pism znaleźć coś o sobie, naprzykład, krytykę sztuki, którą miał jeszcze w tece, lub też sprawozdanie z książki, którą zamierzał pisać? Czytał te dzienniki nie opuszczając ani wiersza, czytał ogłoszenia, czytał nawet nazwisko drukarza. Zawsze znajdywał powody do gniewu i przedmioty do jednostajnych i długich rozpraw w czasie śniadania.
Inni doznawali powodzenia. Grywano ich utwory i jakie utwory! — drukowano im książki, a jakie książki! — podczas gdy on niema nic, nigdy nic. To najgorsze, że tematy są w powietrzu, każdy niemi oddycha, że pierwszy lepszy druk zniszczy pracę drugich. Nie było tygodnia, w którymby mu kto nie ukradł jakiejś myśli.
— Wiesz, Karolino, grali wczoraj w Teatrze Francuzkim nową komedyę Emila Augiera... To zupełnie moje Jabłka Atalanty.
— Ależ to haniebnie.... Zabrano ci twoje Jabłka Atalanty! Ja napiszę temu panu Laugierowi — mówiła biedna Lolotta, na prawdę oburzona.
On dodał gorzko:
— Co to znaczy nie być na miejscu.... Każdy ci je zabiera.

Zdawało się, że robi jej wyrzuty, jak gdyby nie marzył przez całe życie, ażeby mieć swoją siedzibę na wsi. Niesprawiedliwość publiczności, przedajność krytyki, wszystkie miotania się niemocy wypowiadał w zimnych i przesadnych frazesach. Podczas tych swarliwych przy jedzeniu rozpraw, Jack nie odzywał się ani słowem; siedział spokojnie, jak gdyby chciał zniknąć dla obecnych, skryć się przed tym złym humorem. Lecz w miarę, jak wzrastała złość Argentona, budziła się w nim głucha niechęć do dziecka. Ręce mu drżały, kiedy cóś nalewał, marszczył brwi, gdy patrzył na niego, co upewniało Jacka o gniewie, który czekał tylko sposobności, ażeby wybuchnąć.

IX.
Pierwsze pojawienie się Belizarjusza.

Jednego popołudnia, kiedy Argenton z Karoliną pojechali do Corbeil, pobudzeni tą potrzebą ruchu, która prześladuje wszystkich próżniaków, Jack, zostawszy sam jeden z matką Archambauld, zmuszony był sobie odmówić przechadzki do lasu, z powodu, że zabierało się na ogromną burzę. Na lipcowem niebie kłębiły się ciężkie, miedzianą obwódką otoczone chmury, z których wychodził głuchy grzmot. Zaciemniona na całej przestrzeni dolina, niema, opustoszała, przedstawiała tę nieruchomość oczekiwania, jaką zwykle przybiera ziemia w zmianach atmosfery.
Znudzona bezczynnością dziecka, które ciągle około niej się kręciło, żona gajowego, wyjrzawszy na dwór, rzekła do Jacka:
— Wiesz co, panie Jack, deszcz nie pada; może więc pan byłbyś łaskaw pójść na gościniec i urwać trochę trawy dla królików.
Uradowany, że może być użytecznym, chwycił koszyk i pobiegł prędko na drogę do Corbeil, która się spuszczała na dół, i zaczął szukać po wzgórkach rowów kwitnącej macierzanki i drobnej trawki, którą gryzą króliki.
Jak okiem sięgnąć, ciągnął się duży gościniec, pokryty jasnym i palącym pyłem, którym obsypywał grubą warstwą liście wiązów. Na drodze nie było ani jednego przechodnia, ani jednego powozu, a pustka ta czyniła ją jeszcze większą. Jack w głębi rowu z pośpiechem rwał trawę, obawiając się, nadchodzącej burzy, gdy nagle usłyszał około siebie przeraźliwe i monotonne wołanie:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!...
A później znowu zniżonym głosem:
— Panama! panama! panama!
Był to jeden wędrowny kramarz, obchodzący wsie z towarem na plecach. Niósł jak katarynkę szeroki kosz, napełniony zwykłemi słomianemi kapeluszami, ułożonemi wysoko. Szedł wolno, z trudem i wyrazem boleści człowieka ranionego stawiał krzywe nogi, obute w duże żółte trzewiki.
Czyście zauważyli, jak smutnie wygląda człowiek, idący pieszo po dużym gościńcu?
Niewiadomo, dokąd dąży ten wieczny tułacz, czy będzie miał się gdzie schronić, czy znajdzie przytułek w jakiej stodole, ażeby się mógł przespać. Zdaje się, jak gdyby wlókł z sobą całe znużenie przebytej i niepewność pozostałej do przebycia drogi. Dla wieśniaków taki przechodzień jest obcym, awanturnikiem; spoglądają na niego nieufnym wzrokiem, patrzą za nim aż do wrót wsi, wtedy dopiero spokojni, kiedy nieznajomy, który z pewnością jest złoczyńcą, znajdzie się na dużym gościńcu, dobrze strzeżonym przez żandarmów.
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!....
Na kogo krzyczał ten nieborak? Nie było widać ani jednego domu. Czy dla nieruchomych brzegów rowu, czy dla ptaków kryjących się w liściach wiązów, zatrwożonych zbliżającą się burzą?
Krzycząc bezustannie, usiadł na stosie kamieni i zaczął obcierać rękawem czoło, podczas gdy Jack z drugiej strony drogi przypatrywał się jego brzydkiej twarzy, nieokreślającej wieku, czarnej i smutnej, z mrugającemi oczami, z bezkształtnemi ustami, z gęstą żółtawą brodą, śród której wyglądały jak wilkowi śpiczaste, rzadkie zęby. Lecz najbardziej raził w tej fizyognomii wyraz wielkiej boleści, niema skarga zamglonych oczów, obwisłych ust i całej niewykończonej, szpetnej twarzy, która wydawała się zabytkiem przedhistorycznych czasów. Nieszczęśliwy zapewnie wiedział o swojej brzydocie; bo spostrzegłszy naprzeciwko siebie dziecko, przypatrujące mu się z pewnym niepokojem, uśmiechnął się doń uprzejmie. Uśmiech ten zrobił go jeszcze brzydszym, gdyż około ust i oczów zbiegło się mnóstwo drobnych zmarszczek, tych zmarszczek biednej twarzy, którą uśmiech mnie, zamiast ją rozprostować. Lecz przechodzień uśmiechnięty wydawał się tak dobrym, że uspokojony Jack rwał dalej swoją trawę.
Nagle grzmot gromu zatrząsł blizko niebem i całą doliną. Po drodze przeleciał wiatr, niosąc kurz na drżące liście. Przechodzień wstał, popatrzał trwożliwie na chmury, zwrócił się do Jacka, który po uderzeniu grzmotu także się podniósł, i spytał go, czy daleko jeszcze do wsi.
— Około kwadransa drogi — odpowiedziało dziecko.
— Ach! Boże — rzekł biedak — nie zdążę przed deszczem. Wszystkie kapelusze mi zmokną. Za wiele ich nabrałem; płótno do pokrycia za małe.
Jacka wzruszyło to ubolewanie, tem bardziej, że pamiętna podróż zrobiła go litościwym dla wszystkich błądzących po szerokim gościńcu.
— Hej! kupiec, kupiec! — wołał Jack na odchodzącego pośpiesznie człowieka, który daremnie wytężał wszystkie swoje siły, kulał, nogi mu się wykrzywiały, jak winne latorośle.... Jeżeli pan chcesz, to nasz dom blizko, mógłbyś pan schronić swoje kapelusze.
Biedak przystał skwapliwie. Letni jego towar był tak delikatny.
Puścili się obaj po kamienistej drodze, uciekając przed burzą, która była tuż za niemi. Podróżny szedł prędko, o ile mógł, zdawało się, że robi ogromne wysiłki, stąpał na przyszwie trzewików i za każdym krokiem podnosił nogę, jak gdyby kamienie były rozpalone.
— Czy pana co boli? zapytał Jack.
— Ach! tak zawsze.... To moje trzewiki tak mi dolegają. Mam za wielkie nogi, nie mogę na nie dobrać obuwia. To mi właśnie sprawia ból, gdy idę. Och! jak się kiedy zbogacę, obstaluję sobie parę trzewików akurat na moje nogi.
I szedł spocony, stękał, podskakiwał po chropowatem wzgórzu i od czasu do czasu wykrzykiwał melancholijnie:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
Przybyli do Olszyn. Kupiec postawił w przedpokoju swój pakunek kapeluszy i stanął pokornie. Lecz Jack namawiał go, ażeby usiadł w sali jadalnej.
— Usiądź pan sobie tutaj. Napijesz się kieliszek wina i zjesz co.
Kupiec nie chciał, opierał się. W końcu przystał i uśmiechając się po swojemu, rzekł:
— Dalibóg, mój paniczu, jeżeli każesz koniecznie, nie jestem od tego. Chociaż tylko co w Draveil zjadłem skórkę chleba, ale pan wiesz, że jak się odchodzi od jedzenia, zawsze się trochę jeść chce.
Matka Archambauld, która, jako wieśniaczka i żona gajowego, czuła również święty wstręt do włóczęgów, skrzywiła się, jednakże podała na stół bułkę chleba i dużą miarkę wina.
— Tak! ale teraz kawałek szynki — zadysponował Jack stanowczym głosem.
— Panicz wiesz — mruczała matka Archambauld, że pan nie lubi, żeby ruszano szynkę.
Rzeczywiście poeta lubił dobrze jeść i zawsze zachowywano dla niego naumyślnie wyborowe kawałki.
— Dobrze, dobrze, daj pani jednak — rzekł Jack, który chciał się trochę zabawić w pana.
Poczciwa kobieta była posłuszną, lecz zaraz wyszła do kuchni, ażeby tam zaprotestować.
Dziękując ciągle, przechodzień zajadał z apetytem. Malec dawał mu wino, patrzył, jak krajał chleb dużemi kawałkami i jakoś ukośnie pchał je w usta, ażeby mu zmieścić się mogły.
— A co, dobra szynka?
— O! dobra.
Na dworze deszcz bił w okna, burza huczała. Przechodzień i dziecko rozmawiali, zadowoleni, że mają schronienie. Kupiec opowiadał, że się nazywa Belizaryusz, że jest najstarszym z licznej rodziny. Mieszkają w Paryżu na ulicy Żydowskiej — on, ojciec jego, trzech braci i cztery siostry. Wszyscy robili słomiane na lato kapelusze, a na zimę czapki. Kiedy towar był gotów, jedni obchodzili z nim przedmieścia, a drudzy sprzedawali po wsiach.
— I daleko pan idziesz? zapytał Jack.
— Aż do Nantes, tam mieszka moja siostra.... Idę przez Montargi, Orleans, Touraine i Anjou....
— To musi pana bardzo męczyć, bo chodzisz z trudnością?
— To prawda.... Czuję ulgę wieczór, kiedy zdejmuję te nieszczęsne trzewiki. A i wtedy jeszcze psuje mi humor ta myśl, że je znowu włożę.
— Lecz czemuż za pana nie chodzą bracia?
— Za młodzi, a powtóre nasz stary ojciec Belizaryusz nie chciałby się z niemi rozstać. Byłoby mu przykro. Ja — to co innego.
Zdawało się dla niego być zupełnie naturalnem, że jego braci więcej lubiono. Patrząc smutnie na swoje żółte trzewiki, niezgrabne, opuchnięte z guzami nogi — dodał:
— Gdybym tylko mógł sobie obstalować inne trzewiki, podług miary moich nóg....
Tymczasem burza stawała się coraz większa. Deszcz, wiatr, grzmoty sprawiały ogromny szum. Nie słychać było prawie rozmowy, a Belizaryusz zajadał spokojnie, gdy nagle zastukano do drzwi silnie kilka razy. Jack zbladł.
— Ach! mój Boże, przyjechali.
Argenton przyjechał z Karoliną. Mieli dopiero wrócić w nocy, lecz obawa burzy, której chcieli uniknąć, przyśpieszyła ich powrót. Ponieważ ulewa ich spotkała, poeta był w najgorszym humorze, bojąc się, ażeby nie dostał kataru.
— Prędko, prędko, Lolotto.... Rozpalić w sali.
— Zaraz, mój drogi.
Lecz kiedy otrząsali cieknącą z nich wodę i roztwierali na ganku mokre parasole, Argenton spostrzegł ze zdumieniem wielki pakunek słomianych kapeluszy.
— Co to jest? — zapytał.
Ach! gdyby w tej chwili Jack mógł się schować na sto stóp pod ziemię ze swoim szczególnym gościem i nakrytym stółem! W każdym razie nie zdążyłby, bo natychmiast wszedł poeta, spojrzał zimnym wzrokiem po pokoju i zrozumiał wszystko. Malec wyjąkał kilka słów dla objaśnienia i wytłómaczenia się, — lecz Argenton go nie słuchał.
— Karolino, chodź-no zobacz. Nic mi nie mówiłaś, że pan Jack ma dziś gości. Pan przyjmuje. Pan częstuje swoich przyjaciół.
— Och! Jack, Jack.... rzekła matka z wyrzutem.
— Niech się pani na niego nie gniewa, ośmielił się rzec Belizaryusz. To ja.....
Argenton z wściekłością otworzył drzwi i pokazując je biedakowi wyniośle, zakrzyczał:
— Naprzód proszę milczeć i jaknajprędzej się wynosić, włóczęgo. A jeśli nie, to cię każę wsadzić do kozy, ażebyś się nauczył, co to jest włazić do cudzych domów.
Belizaryusz, który przez swoje rzemiosło przyzwyczajony był do wszelkich poniżeń, nie protestował, włożył prędko na siebie kosz, spojrzał smutnie na cieknące szyby i na Jacka wzrokiem wdzięczności, pochylił się do uniżonego pożegnania i w zgiętej postawie przestąpił próg obryzgany ulewnym deszczem, który zaczął drobnym gradem trzepać jego kapelusze. Nawet na dworze nie myślał się wyprostować. Widać było, jak oddalał się zgarbiony, z plecami wystawionemi na wszystkie okropności losu i całą wściekłość żywiołów natury, wołając machinalnie tęsknym głosem:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
W pokoju przez chwilę panowało milczenie. Żona gajowego rozpalała ogień w kominku dla obszernego płaszcza, Karolina zajęła się wysuszeniem dla poety ubrania, a on w koszuli przechadzał się uroczyście i dumnie, trawiony tłumioną złością.
Nagle przechodząc około stołu, spostrzegł szynkę, swoją szynkę, w której nóż kramarza, pobudzonego szalonym apetytem, porobił głębokie nacięcia, duże dziury, niby nory, które morze wydrąża w czasie przypływu, a które niewiadomo gdzie się kończą.
Zbladł.
Pomyślmy tylko, że szynka ta była poświęconą, jak wino poety, jak słoik z musztardą, jak mineralna woda....
— Ho, ho! tego niezauważyłem.... Ależ to był prawdziwy bankiet.... Jakto? więc i szynka także?
— Ruszyli szynkę? zapytała, odwróciwszy się Karolina, zdziwiona i oburzona taką śmiałością.
Żona gajowego dodała:
— Ach! pani, ja mówiłam, że się pan będzie gniewał, że taki piękny kawałek wieprzowiny temu cyganowi... Ale to jeszcze nie rozumie... To takie młode!
Jack, który teraz już nie ulegał ani natchnieniu miłosierdzia, ani urokowi zmarszczonego uśmiechu — och! był to dobry, rozczulający uśmiech, — Jack był jak przybity tem, co ośmielił się zrobić. Przerażony, drżący, wyjąkał:
— Przepraszam.
— A, tak, przepraszam!
Obrażony w swojej dumie i w swojem obżarstwie Argenton, wylał całe swoje rozdrażnienie, wstręt i nienawiść na to dziecko, na tę tajemniczą przeszłość, na oskarżyciela kobiety, którą trochę lubił, ale jej nie szanował.
W przystępie gniewu, który rzadko go napadał, porwał Jacka za ramię, trząsnął jego wyrośniętem ciałem, podniósł go do góry, jak gdyby mu chciał pokazać jego niemoc.
— Dla czego ośmieliłeś się ruszyć tę szynkę? Jakiem prawem?... Wiedziałeś dobrze, że to nie twoja? Tu niema nic twojego. Łóżko, na którem sypiasz, chleb, który jesz, wszystko masz z mojej łaski i litości. Źle robię, że jestem tak miłosiernym. Alboż ja cię znam? Kto i zkąd ty jesteś? Są chwile, kiedy przedwcześnie zepsute twoje popędy przerażają mnie co do twego pochodzenia.
Umilkł, powstrzymany rozpaczliwym znakiem Karoliny, która mu wskazywała czarne, zdziwione, badawcze oczy matki Archambauld. Tu uważano ich za małżeństwo; Jack uchodził za dziecko z pierwszego ślubu pani Argenton.
Zmuszony przestać i powstrzymać potok dławiących go obelg, Argenton wzburzony, śmieszny, cały przemoknięty, sapiąc jak koń omnibusowy, poleciał gwałtownie do swego pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą. Jack stał zdrętwiały przed zrozpaczoną matką, która, załamawszy prześliczne ręce, jeszcze raz pytała, za co los tak srogo ją karze. Był to dla niej jedyny ratunek wobec powikłań życia. Jak zawsze, tak i teraz, pytanie to zostało bez odpowiedzi; lecz przypuszczać można, że musiała ona popełnić wiele błędów, skoro jej Bóg kazał zostać ślepą i uległą poddanką podobnego człowieka.
Dla uzupełnienia goryczy i posępności humoru poety, do nudów i smutku osamotnienia, dołączyła się jeszcze choroba. Argenton, jak w ogóle wszyscy, co się przez długi czas byle czem żywili, miał popsuty żołądek; przytem delikatny, wątły przysłuchiwał się — jak mówią — sobie, ku czemu cisza domu w Olszynach bardzo sprzyjała. Choroba była także dobrą wymówką bezpłodności jego mózgu, ustawicznego spania na sofie i tej apatyi, która poetą owładnęła. Odtąd słynne: „On pracuje,... Pan pracuje” zmieniło się na: „Pan ma atak”.
Tem nieokreślonem imieniem ochrzcił przerywaną chorobę, która nie przeszkadzała mu chodzić po kilka razy dziennie do spiżarni, krajać kawały świeżego chleba, smarować je bryndzą i jeść z całym apetytem. Lecz po za tem zdradzał wszelkie objawy chorego, miał osłabiony chód, zły humor i bezustanne wymagania.
Dobra Karolina utyskiwała nad nim, dogadzała i pieściła. Każda kobieta jest siostrą miłosierdzia, w niej zaś uczucie to podwoiło się przez głupią sentymentalność dla poety, który stał się dla niej droższym od czasu, gdy uwierzyła, że bardzo chory. A czego nie wymyślała ażeby go rozerwać, sprawić mu jakąś ulgę! Kładła wełniane nakrycie pod obrus, ażeby srebro i talerze nie wydawały brzęku; wyściełała mu poduszkami katedrę Henryka II; pielęgnowała go w najmniejszych drobiazgach, obkładała flanelami, smarowała, roztaczała naokoło niego całą tę atmosferę zniewieściałości, w której mniemani chorzy usypiają w sobie energię i osłabiają nawet swój głos. Co prawda, biedna kobieta, odzyskując co chwila wesołość, od razu w niwecz obracała wszystkie swoje zalety piastunki chorego, zaczynała znowu paplać, kręcić się, i wtedy dopiero uspokajała się, gdy osłabiony poeta narzekającym głosem mówił:
— Cicho bądź.... męczysz mnie....
Choroba Argentona sprowadzała do domu troskliwego doktora Rivals, na którego w przejeździe czatowali okoliczni, po wszystkich skrętach gościńca na dziesięciu milach rozrzuceni pacyenci, gromadzący się naokoło niego o każdym czasie. Wchodził zawsze z ożywieniem na okrostowaciałej twarzy, biała jedwabna fryzura zastępowała mu włosy, kieszenie długiego surduta zapchane miał szpargałami, które, jadąc lub idąc, ciągle czytał. Karolina, spotkawszy go na korytarzu, przybierała minę wzbudzającą politowanie.
— Ach! doktorze, prędzej. Gdybyś pan wiedział, w jakim stanie znajduje się nasz biedny poeta?...
— Dajno pani pokój! jemu tylko potrzeba rozrywki.
Argenton przyjmował lekarza głosem osłabionym i płaczliwym, uszczęśliwiony, że miał przed sobą obcą twarz, która wnosiła w jego jednostajne życie jakiś pierwiastek rozmaitości. Zapominał o chorobie, rozmawiał o polityce i literaturze, olśniewał poczciwego doktora opowiadaniem o życiu paryzkiem, o znakomitościach, które niby znał i którym powiedział kilka ostrych wyrazów. Doktór, bardzo naiwny i szczery człowiek, nie miał żadnego powodu wątpić o prawdzie tego chłodnego opowiadania, które, mimo wyskoków pychy, zdawało się być bardzo w sądach umiarkowanem. Zresztą stary Rivals nie był obserwatorem.
Dom mu się podobał, poeta wydawał się rozumnym i oryginalnym, żona ładną, dziecko zachwycającem, nie czuł więc tego, co inny bystrzejszy umysł byłby zauważył, że chyba jakieś przypadkowe więzy łączyły te istoty, jakieś luźne kolce złożyły się na utworzenie tej rodziny.
Ile razy, przybywszy około południa i uwiązawszy swojego konia przy sztachetach, zasiedział się poczciwiec u Paryżan, sącząc grok, który sama Karolina mu przyrządzała, i opowiadając o swoich podróżach w Indo-Chinach nad brzegiem Bayonnaise! Jack siedział wtedy w kąciku spokojny i wsłuchany, odczuwał z przejęciem owe przygody, jak w ogóle dzieci, u których życie tak wcześnie — niestety! — zaciera to uczucie swoją jednostajnością i stopniowem zacieśnianiem widnokręgu.
— Jack — zawołał brutalnie Argenton, wskazując mu drzwi.
Lecz doktór się ujął:
— Dajże mu pan pokój. Tak przyjemnie mieć koło siebie dzieci. Te pieski mają zadziwiający węch. Zaręczam, że pański, widząc mnie, odgadł zaraz, że do szaleństwa lubię dzieci i że jestem dziadkiem.
Tu opowiedział o swojej wnuczce Cecylii, która dwa lata była młodszą od Jacka, a gdy zaczął wyliczać jej przymioty, stawał się jeszcze rozwleklejszy, niż w opisach swoich podróży.
— Dla czego jej pan tu nie przywieziesz? mówiła Karolina. Bawiliby się tak dobrze oboje.
— Och! nie pani. Babka by na to nie pozwoliła. Nie powierza dziecka nikomu, i sama nigdzie nie bywa od czasu naszego nieszczęścia.
Nieszczęściem tem, o którem często stary Rivals wspominał, była utrata córki i zięcia, którzy zmarli w pierwszym roku swego małżeństwa, wkrótce po urodzeniu Cecylii. Jakaś tajemnica pokrywała tę podwójną katastrofę. Wyznanie doktora, robione Argentonom, ograniczało się na tych jedynie słowach: „Od czasu naszego nieszczęścia” — a matka Archambauld, znająca całą historyę, wspominała o niej również ogólnikowo:
— Tak! tak! ci ludzie mieli wiele zmartwienia. Nie można było jednak tego poznać po ożywieniu i wesołości doktora w Olszynach. Być może, że wpływał na niego grok Karoliny, ciemny, mocny, który pani Rivals, gdyby go była zobaczyła, nie omieszkałaby pewnie wodą rozjaśnić. Bądź co bądź, poczciwiec nie nudził się u Paryżan, po kilka razy powstawał mówiąc: „Jadę do Ris, do Tigery, Morsang...” i ciągnął dalej swoje opowiadanie, dopóki niecierpliwiący się koń nie zaczął bić kopytami u furtki. Wtedy doktór zrywał się pośpiesznie, żegnał poetę i zatrwożoną o swego chorego Karolinę, powtarzając zawsze tęż samą radę:
— Spraw mu pani jaką rozrywkę.
Rozrywkę!
Już nie wiedziała, czemby mu uprzyjemnić. Oboje spędzali czas na obmyślaniu potraw i wyjazdach do lasu, zabierali z sobą jedzenie, siatkę do łapania motylów, pliki dzienników i książek. Mimo to on ciągle się nudził.
Kupił sobie łódkę, lecz to było jeszcze gorszem. Zmuszeni sam na sam siedzieć śród Sekwany, nic do siebie nie mówiąc, zanurzali tylko wiosła, ażeby się czemś zająć i upozorować swoje nieprzerwane milczenie. Wkrótce łódka, przywiązana między sitowiem u brzegu, napełniła się wodą i spadłemi liściami.
Potem, opanowały poetę jeszcze dziwaczniejsze fantazye: zaczął naprawiać mury, urządzać zewnętrzne schody do wieżyczki i włoski taras, o którym zawsze marzył, z nizkiem okratowaniem i wieńcami dzikiego wina. Lecz i taras nie uleczył go z nudów.
Raz sprowadził sobie stroiciela, ażeby mu naprawił fortepian, na którym bębnił kilka polek. Stroiciel ten, szczególny wynalazca, zaproponował mu urządzenie na dachu arfy eolskiej, ogromnego, odkrytego pudła, pięć stóp wysokiego, z naciągnietemi nierównej długości strunami, które trącane wiatrem miały wydawać harmonijne i smętne tony. Argenton przyjął tę propozycyę z entuzyazmem. Zaledwie ustawiono przyrząd, okazał on się bardzo niefortunnym. Za najmniejszym powiewem słychać było jęki, rozdzierające modulacye, płaczliwe glosy.... Jack tak bał się w nocy tych tonów, że chował głowę pod kołdrę, ażeby ich nie słyszeć. Zlewała się z góry jakaś straszna melancholia, od której można było zwaryować.
— Ależ ta arfa nudzi mnie... Dosyć, dosyć... wołał rozjątrzony poeta.
Trzeba było zdjąć cały mechanizm, wynieść eolską arfę w głąb ogrodu i zakopać ją, żeby nie drgała. Lecz jeszcze pod ziemią wydawała tony. Skończyło się na tem, że porwano jej struny, zdeptano nogami i dobito kamieniami, jak wściekłe zwierzę, które umrzeć nie chce.
Nie wiedząc już, co wynaleźć dla rozerwania nieszczęśliwego, w którym gnuśność stała się manią, Karolina wpadła na wyborną myśl.
— A gdybym zaprosiła kilku jego przyjaciół!
Było to z jej strony prawdziwe poświęcenie, gdyż go chciała posiadać sama jedna, tylko dla siebie; lecz radość poety, skoro się dowiedział, że przybędą do niego Labassindre i doktór Hirsch — wynagrodziła ją za tę odwagę. Dawno już myślał o jakiejś rozrywce z zewnątrz domu, ale po tylu mowach na cześć szczęścia w samotności i życia we dwoje, nie śmiał się do tego przyznać. Wkrótce potem, wracając na obiad, usłyszał w sieni niezwyczajny hałas, śmiechy, szczęk szklanek na nowym tarasie, podczas gdy na dole w wielkiej kuchni stukano rądlami i rąbano drzewo. Przybliżywszy się, poznał głosy i ruchy dawnych nauczycieli gimnazyum. Natychmiast z tą wrzawą zmięszał się głos Argentona, tylko już nie słaby i stękający, lecz ożywiony rozmową.
Jack poczuł trwogę na myśl, że znów się znajdzie wobec tych ludzi, którzy mu przypomną dawny smutek. Drżący wsunął się do ogrodu i czekał na obiad.
— Panowie, zechciejcie pójść do stołu, rzekła Karolina, wyszedłszy na taras, świeża, wesoła, w dużym białym fartuszku aż pod szyję, ubrana jak gospodyni domu, która na wypadek potrzeby mogła zawinąć koronkowe rękawy i zanurzyć ręce w ciasto.
Pośpiesznie zeszli do jadalnej sali, gdzie obaj profesorowie dość grzecznie przywitali Jacka. Całe towarzystwo usiadło do stołu. Obiad był doskonały, prawdziwie wiejski, starannie z rozmaitych jarzyn przyrządzony.
Przez otwarte drzwi na trawnik widać było ogród, z którym łączył się długi las, jak daleko oko sięgało. Rozmaite głosy polnego ptastwa dochodziły aż do biesiadników, podczas gdy ostatnie, płomienne blaski zachodzącego słońca ukośnie odbijały się o szyby.
— Do licha, moje dzieci, jak wam tu dobrze! zawołał nagle Labassindre, kiedy po zjedzonej ze smakiem zupie każdy swobodnie oddał się swoim myślom.
— Rzeczywiście, jesteśmy bardzo szczęśliwi — rzekł Argenton, ściskając rękę Karoliny, którą teraz znalazł ładną i ponętną od czasu, jak nie sam na nią patrzył.
Zaczął przyjaciołom opisywać swoje szczęście.
Opowiadał o przechadzkach do lasu, o wycieczkach łódką, o przystankach w starej oberży nad brzegiem wody, o długich poobiednich godzinach przy pracy w ciszy letniej, o przesiadywaniu przy kominku w jesieni, kiedy było chłodno, kiedy rozpalony z korzeni i suchych gałęzi, ogień wzbija się w górę i trzeszczy.
W tej chwili wierzył temu, co mówił, ona również wyobrażała sobie, że żyła tem idealnem życiem, podczas zabijających nudów, które z trudem przebyli. Obaj nauczyciele słuchali z wyrazem niewypowiedzianego podziwienia, z zazdrością i rozkoszą. Było cóś gorzkiego i posępnego w ich uśmiechu, któremu przeczył pełen uprzejmości wzrok, obok ust ściągniętych konwulsyjnym gniewem.
— Ach! tobie się powodzi, rzekł Labassindre. Kiedy pomyślę, że jutro o tej porze wy będziecie jedli obiad na tem miejscu, a ja siądę do rosołu u Duvala, dławić się będę dusznem powietrzem przy zabłoconych szybach i spożywać potrawy zalatujące parą....
— Gdyby można być chociaż pewnym regularnego obiadu u Duvala — zamruczał doktór Hirsch.
Argenton się uniósł.
— A któż wam przeszkadza zabawić jakiś czas tutaj? Dom jest duży, piwnica dobrze zaopatrzona....
— Ale tak — dodała Karolina z pośpiechem — zostańcie panowie.... Będzie nam przyjemnie... będziemy robić wycieczki....
— A opera! rzekł Labassindre, który codziennie śpiewał.
— Lecz pan, panie Hirsch, nie występujesz w operze.
— Ja z przyjemnością przyjąłbym zaproszenie pani hrabiny. Obecnie nie mam bardzo co robić, wszyscy moi klienci wyjechali na wieś.
Klienci doktora Hirscha wyjechali na wieś! To było nadzwyczaj zabawne — jednakże nikt się nie roześmiał, gdyż Chybieni przyzwyczajeni byli przebaczać sobie swoje słabostki.
— No dalej! decyduj się — rzekł Argenton. Naprzód zrobisz mi tem przysługę. W tym stanie zdrowia, w jakim się znajduję, będziesz mi mógł coś poradzić.
— To właśnie zatrzymuje mnie tutaj.... Czy wiesz, Rivals nie poznał się na twojej chorobie. W miesiąc postawią cię na nogach.
— A cóż gimnazyum? Co powie Moronval? zawołał Labassindre, rozgniewany, że ten użyje przyjemności, której on nie może podzielić.
— Ach! bierz licho gimnazyum, Moronvala i metodę Decostère....
Tu doktór Hirsch, mając zapewnione legowisko i obrok, wybuchnął skargami i złorzeczeniami na zakład, który go żywił. Moronval był tylko spekulantem, nie miał już nawet su i nie płacił mu nigdy. Zresztą wszyscy go opuszczają. Sprawa z Madu ostatecznie mu zaszkodziła.
Drudzy pomagali Hirschowi, pastwiąc się wspólnie nad Moronvalem. Posunęli się nawet do pochwał dla Jacka, którego ucieczka podobno tak rozwściekliła mulata, że aż dostał żółtaczki.
Raz padłszy na ten tor poufałej z sobą rozmowy, trzej przyjaciele nie ustawali i przez cały wieczór „tłukli cukier” — jak mówili w swoim żargonie. Tłukł go Labassindre na głowie pierwszych śpiewaków opery, lichych aktorów bez głosu i talentu. Tłukł także na głowie swojego dyrektora, który umyślnie męczył go drugorzędnemi rolami. I dla czego? Dla tego, że znali jego socjalistyczne przekonania, gdyż wiedzieli, że był kiedyś rzemieślnikiem, pochodził z ludu i lubił go.
— A więc tak, lubię lud — mówił śpiewak, wpadając w zapał i bijąc grubemi pięściami w stół. Zresztą, co im to szkodzi? Czy to przeszkadza mojemu głosowi? Zdaje się, że go mam przecie — hę?... Posłuchajcie mnie moje dzieci.
Zaczął próbować swojego głosu, pieścił się, płukał nim sobie gardło z rozkoszą.
Potem przyszła kolej na Argentona. Ten znowu tłukł swój cukier systematycznie, chłodno, maleńkiemi uderzeniami, nieubłaganie i sucho. Dyrektorom teatrów, księgarzom, autorom, publiczności, każdemu się dostało. Podczas gdy Karolina z pomocą Jacka przygotowywała kawę, siedzieli wszyscy trzej oparci łokciami na stole przy otwartych oknach, śród cudownego letniego wieczoru, śliniąc się z rozkoszą jak trawiące boa.
Przybycie doktora Rivals dodało życia towarzystwu. Uradowany, że znalazł liczne i wesołe towarzystwo, poczciwy człowiek zasiadł przy stole.
— Widzi pani, że naszemu choremu potrzeba było tylko rozrywki.
Po za wypukłemi okularami zamigotały oczy doktora Hirscha.
— Ja nie podzielam pańskiego zdania, doktorze — rzekł wyniośle, oparłszy brodę na ręce, gotów do walki.
Stary Rivals nie bez zdziwienia spojrzał na tę szczególną osobistość, zabrudzoną i w białym krawacie, z ogoloną twarzą, łysą, zerkającą ukosem lewego oka, która dla utrzymania słuchacza w promieniu swego wzroku musiała zwracać się do niego bokiem i mówić z profilu.
— Pan jesteś doktorem? rzekł Rivals.
Argenton wybawił swojego przyjaciela od potrzeby skłamania.
— Doktór Hirsch, doktór Rivals.... zaprezentował.
Skłonili się sobie jak dwaj przeciwnicy na placu boju, którzy nim się zmierzą szpadami, mierzą się naprzód wzrokiem. Poczciwy Rivals, myśląc, że ma przed sobą sławnego paryzkiego lekarza, jakiegoś oryginalnego geniusza, przybrał z początku postawę skromną; lecz wkrótce spostrzegł bezład w tym poszczerbionym umyśle. Wtedy podniósł głos, ażeby odpowiedzieć szyderczemu, pogardliwemu tonowi doktora Hirscha, który mu rozgrzewał uszy, bez tego z natury czerwone.
— Mój kochany kolego, pozwól sobie zwrócić uwagę....
— Ach! przepraszam kolegę....
Była to prawdziwa scena z komedyi Moliera, z tą jedynie różnicą, że jego w czasach taki upadły typ, jakim był doktór Hirsch, jeszcze nie istniał, i że dla wytworzenia potrzeba było naszego przepalonego, burzliwego, przepełnionego ideami wieku. Mówiono o słabości Argentona. Ciekawą było rzeczą widzieć dziwnie komiczną minę poety, który z jednej strony uważał, że doktór Rivals leczył go zbyt jako chorego przez imaginacyę, z drugiej znów strony, nie mógł powstrzymać się od skrzywienia, słysząc przerażające słownictwo chorób skomplikowanych, którym miał podlegać według doktora Hirscha.
— Skończmy — rzekł Hirsch, powstawszy nagle. Dajcie ćwiartkę papieru i ołówek.... Teraz, za pomocą plessimetru odrysuję panu, skopiuję chorobę naszego biednego przyjaciela.
Wyjął z obszernej kamizelki cieniutką bukszpanową deseczkę, którą nazywają plessimetrem.
— Chodźno — rzekł do zbladłego Argentona porywczo.
Odpiął mu gwałtownie surdut, rozciągnął na całych piersiach papier i zaczął przesuwać plessimetr, przysłuchując się i jednocześnie kreśląc linie ołówkiem. Potem rozłożył papier na stole, zapełniony hieroglifami jak mapa, którą dziecko narysowało.
— Bądźcie panowie sędziami — rzekł. Oto wątroba naszego przyjaciela, dokładnie narysowana według jej natury. Czy to na prawdę podobne do wątroby? Tu powinna być, a widzicie, gdzie jest.... Zauważcie, że ona przybrała ogromne rozmiary, szkodliwe innym organom. Pomyślcie tylko, jaki w około nieład, jakie straszne spustoszenie!...
Silnie rysując ołówkiem zygzaki, wskazywał owo spustoszenie.
— To okropne! — wyszeptał Argenton, który patrzał zatrwożony, jak przedtem blady i żółty.
Oczy Karoliny napełniały się łzami.
— I wy temu wierzycie! rzekł stary Rivals, wybuchając śmiechem.... Ależ to medycyna dzikich. Głupstwo!
— Ach! pozwól, kochany kolego....
Lecz stary już nie słuchał; napił się swojego groku, mocniejszego niż zwykle, i rozpoczęła się straszna walka.
Stojąc naprzeciw siebie i potrząsając pięściami, zarzucali się nazwiskami doktorów, tytułami dzieł greckich, łacińskich, skandynawskich, indyjskich, chińskich. Hirsch przeważał łokciowemi cytatami, których — mimo ich niedorzeczności — nikt nie mógł sprawdzić, lecz ojciec Rivals zagłuszał go swoim strasznym głosem, energią i malowniczością wyrażenia, zastępując w potrzebie dowody wymysłami i pogróżkami.
Ani Jack, ani Karolina nie przestraszyli się tą gwałtowną rozprawą. Nie takie jeszcze słyszeli w gimnazyum. Co do Labassindra, zniecierpliwiony, że nie może wkręcić ani słowa, wyszedł na taras i oparłszy się melancholijnie o poręcz, budził uśpione echo w lesie swoim rozległym i głębokim głosem.
Cały przestwór w około się poruszył. W liściach zaszumiały skrzydła ptaków, pawie sąsiednich zamków, lękliwe i przerażone, odpowiedziały alarmującym krzykiem, jaki wydają w lecie przy powstającej burzy. Sąsiedni wieśniacy w głębi swoich chatek pobudzili się także. Stara Salé i jej mąż odważyli się wyjrzeć na oświetlone okna Paryżan, podczas gdy księżyc oświecał białą fasadkę, na której odbijał się złotemi literami napis domu: Parva domus, magna quits.... Mały dom wielki spokój....

X.
Cecylia.

— Gdzież to tak rano?... pytał Karoliny doktór Hirsch, leniwie wychodząc ze swojego pokoju, zobaczywszy ją w uroczystym stroju, z książką od nabożeństwa w ręku i w towarzystwie Jacka, którego ubrała w ulubiony kostium lorda Peambock, cokolwiek przydłużony, ale jeszcze za krótki.
— Idziemy na mszę. Dziś ofiarują chleb święcony. Argenton panu nie mówił... Prędzej, śpieszcie się.... Wszyscy powinni być dziś w kościele.
Był to piętnasty sierpnia, dzień Wniebowzięcia. Pani Argenton, dumna zrobionym jej zaszczytem, jak tylko dzwonek uderzył, pojechała i usiadła z dzieckiem w ławce przy chórze. Kościół był świątecznie przybrany, oświetlony, cały zalany słońcem, przystrojony kwiatami. Dzieci na chórze, śpiewacy mieli świeżo wyprasowane komże; a przed pulpitem na prostym stole kręgi święconego chleba wznosiły się w złotych kolumnach na podziw mieszkańcom. Dla uzupełnienia obrazu, wszyscy gajowi lasów w paradnem zielonem ubraniu, z myśliwskiemi nożami u pasa, ze strzelbami przy nodze, przyszli dołączyć się do Te Deum ogólnej uroczystości, z czego bardzo byli radzi polujący ukradkiem i złodzieje drzewa.
Ida de Barancy byłaby się bardzo zdziwiła, gdyby rok temu kto jej był powiedział, że będzie siedzieć przy chórze w wiejskim kościele, jako wicehrabina Argenton, i z poważną miną, oczami spuszczonemi na książkę, będzie swoim widokiem i zachowaniem robiła wrażenie mężatki.
Bawiła się tą nową rolą. Pilnowała Jacka, odwracała mu kartki i przykładnie schylała się ze swojemi „frou-frou”.
Na podniesienie, uzbrojony halabardą szwajcar podszedł do Jacka, a pochyliwszy się do ucha matki, spytał, którą z dziewczynek wybierze dla syna dla trzymania woreczka od kwesty. Karolina zawahała się chwilę. Prawie nikogo nie znała w tem świątecznem zgromadzeniu, w którem kapelusze z kwiatem i paryzkie krynoliny zastąpione były przez czepki i bluzy. Wtedy szwajcar wskazał jej wnuczkę doktora Rivala, ładne dziecko, siedzące po drugiej stronie chóru, obok jakiejś czarno ubranej damy.
Dzieci zaczęły chodzić po za majestatyczną halabardą, która nadawała rytm ich drobnym krokom — Cecylia z aksamitnym woreczkiem, zbyt szerokim na jej palce, Jack zaś z gromnicą ozdobioną wstążką, sztucznemi kwiatami i białemi bajorkami. Oboje wyglądali czarująco: on w swoim angielskim stroju, który go jeszcze wyższym czynił, ona ubrana skromnie, ze spuszczonemi warkoczami, z blado matową twarzą, rozjaśnioną siwemi oczami koloru delikatnej perły. Przyjemny zapach święconego chleba, zmięszany z wonią kadzidła, owiał ich w około, jak oddech niedzieli i religijnego święta. Cecylia kwestowała uprzejmie, starając się uśmiechać. Jack był poważny. Ta drobna rączka w białej filozelowej rękawiczce, którą trzymał w swej dłoni, sprawiała mu przyjemne wrażenie, niby ptak wyjęty w lesie z gniazdka, z miękkiemi piórami i jak ona miły. Czy już odczuwał, że ta mała rączka ściskała swojego przyjaciela, i że później wszystko, co tylko będzie miał dobrego w życiu, od niej otrzyma....
Chodzili, przesuwali się między ławkami.
— Jaka to ładna para — mówiła żona gajowego patrząc na nich, a cicho, zupełnie cicho, ażeby jej nie usłyszano, dodała: Biedna pieszczotka! Będzie jeszcze ładniejsza niż matka... Aby chociaż nie przytrafiło się jej to samo.
Po skończonej kweście, Jack powrócił na swoje miejsce. Czuł jeszcze urok udzielający mu się od małej, delikatnie trzymanej rączki; lecz szczęście jego nie na tem miało się skończyć. Przy wyjściu z kościoła, w głębi małego placu, gdzie kaski strażaków i, fuzye leśniczych błyszczały w słońcu pośród pstrokacizny strojów, pani Rivals zbliżyła się do pani Argenton i prosiła o pozwolenie Jackowi pójść do nich na śniadanie i pozostać całe popołudnie dla pobawienia się ze swoją kwestarką. Karolina zarumieniła się z radości, poprawiła chłopcu krawat, kazała mu rozgarnąć piękne włosy i pocałowała go, mówiąc:
— Bądź grzeczny!....
I dzieci, jak w uroczystym pochodzie za kwestą, szli razem przed babką, która zaledwie mogła za niemi zdążyć.
Od tego dnia, ile razy Jacka nie było w domu a pytano: Gdzie jest? — nie odpowiadano już: „W lesie”, lecz na pewno: Jest u Rivalów.
Doktór mieszkał na końcu wsi, od strony Olszyn. Miał jednopiętrowy domek, dość podobny do wieśniaczych, wyróżniający się tylko miedzianą blachą przy drzwiach z napisem: „dzwonek nocny”. Dom wydawał się stary, miał poczerniałe ściany, zapełnione okiennicami; lecz pewne nowsze, niewykończone ozdoby wskazywały, że kiedyś chciano go odświeżyć i że jakaś nagła katastrofa przerwała toaletę jego restauracyi. Po nad drzwiami także u wejścia blaszany daszek oczekiwał szklannego nakrycia i rozpościerał nad głowami dzwoniących ozdoby próżnego szczytu. Również po prawej stronie małego wysadzonego drzewami dziedzińca zaczęto budować przerwany na dole pawilon, w którym były już powybijane dziury na drzwi i okna.
„Nieszczęście” spotkało tych biednych ludzi właśnie w chwili restaurowania domu, skutkiem więc przesądu, zrozumiałego dla tych jedynie, co kochali, zaprzestano dalszych robót.
Było to przed ośmiu laty. Od ośmiu lat nic się tu nie zmieniło i jakkolwiek wszyscy w okolicy już się z tem oswoili, jednakże to niewykończenie nadawało całej budowli charakter jakiegoś zniechęcenia, kiedy człowieka nic nie obchodzi i kiedy na wszystko mówi: „Po co mi to?” Rozciągający się po za domem ogród, wgłębi pobielonego korytarza spuszczający zieloną zasłonę, znajdował się także w stanie zupełnego opuszczenia. Trawa rosła na ulicach, szerokie liście pasorzytnych roślin okrywały fontannę, z której woda nie wytryskiwała.
Ludzie tu przedstawiali tenże sam widok.
Zacząwszy od pani Rivals, która przez ośm lat ciągle nosiła żałobę po córce, nie rozjaśniając jej nawet białym czepkiem, nawet mała Cecylia miała w swej dziecięcej twarzy wyraz poważny, melancholijny, zadziwiający w jej wieku. Stara służąca tych poczciwych ludzi również od trzydziestu lat nosiła część ciężaru ich nieszczęścia; wszyscy żyli w jednakowem pognębieniu, w jednakowym milczącym żalu.
Jeden doktór nie podległ ogólnemu wpływowi. Jego bezustanne rozjazdy na świeżem powietrzu, rozrywki podróży, a może i filozofia człowieka, który często patrzył na umierających, wszystko to uzupełniało wrodzone skłonności wylanego ruchliwego i wesołego temperamentu.
Podczas gdy dla pani Rivals ciągła obecność małej Cecylii, w której dostrzegła podobieństwo do matki, była nieprzerwanym wyrazem żałoby, doktór przeciwnie, w miarę jak dziewczynka podrastając przypomniała mu utraconą córkę, odzyskiwał dobry humor. Kiedy nieraz wrócił z całodziennych podróży i zostawał sam na sam z dzieckiem, a żona była zajęta gospodarstwem, napadały go wybuchy młodzieńczej wesołości, wyśpiewywał głośno piosneczki, i dopiero przerywał nagle, kiedy wchodziła pani Rivals z niemym wyrzutem. Wtedy wzrok jej zdawał się mówić: „Przypomnij sobie”, jak gdyby w wielkiem nieszczęściu, które ich dotknęło, on był cóś winien.
To proste przypomnienie smutku wystarczająjącem było, aby go zmięszać, milkł i siedział spokojnie, bawiąc się warkoczami dziewczynki.
W tem otoczeniu dziecięcy wiek Cecylii przechodził dosyć smutnie. Mało wychodziła, cały czas przepędzała w ogrodzie lub w dużym pokoju, napełnionym ziołami, wiązkami trawy i rozmaitych suszących się korzeni, który nazywano „apteką”. Ztąd wychodziły drzwi do zawsze zamkniętego pokoju nieodżałowanej młodej kobiety, w którym krótkie jej życie zostawiło po sobie pamiątki zabawy, nauki, modlitwy i ubrania: książki, suknie w szafie, jakiś obraz zawieszony na ścianie, całe muzeum z żółkłymi relikwiami. Wchodziła tam tylko matka z religijnem namaszczeniem; żalu jej nie zmniejszała żadna widoczna oznaka czasu, niszczącego te przedmioty.
Mała Cecylia często stawała zadumana przed tym zamkniętym jak grób progiem. Zresztą, zbyt wiele rozmyślała. Nigdy nie posyłali jej do szkoły, jak gdyby nie chcieli, ażeby miała stosunki z innemi dziećmi na wsi. To osamotnienie wywierało na nią zły wpływ — drobne ciało nużyło się bezczynnością. Brakowało jej burzliwości w życiu, tego bezprzyczynnego krzyku, tego szalonego kręcenia się, które tylko jest możliwe pomiędzy dziećmi, kiedy ich nie krępuje nagana lub szyderstwo poważnych ludzi.
— Trzeba dla niej rozrywki — mówił Rivals do swojej żony... Mały Argenton jest miłym chłopczykiem, mniej więcej w jej wieku; on nie będzie nic paplał.
— Dobrze; lecz cóż to są za ludzie? Zkąd pochodzą? Nikt ich niezna.... odpowiadała zawsze niedowierzająca pani Rivals.
— Najlepsi ludzie, moja droga. Mąż, prawda, wielki oryginał, ale pojmujesz — jak to artyści.... Żona nieco głupowata, lecz bardzo dobra kobieta. Co do ich uczciwości, to już ja zaręczam.
Pani Rivals pokręciła głową. Nie dowierzała ona przezorności swojego męża.
— Ach! ty wiesz....
I westchnęła, spojrzawszy z wyrzutem.
Stary Rivals schylał głowę jak winowajca. Jednakże nie odstępował od swojej myśli.
— Pamiętaj — mówił on — że mała się nudzi. Może z tego zachorować. A zresztą cóż? Jack jest dzieckiem, Cecylia także. Co stać się może?
Nakoniec babcia uległa i Jack stał się towarzyszem Cecylii.
Było to dla niego nowe życie. Z początku chodził rzadko, potem częściej, wreszcie codziennie. Pani Rivals wkrótce podobała się ta dziecięca natura, czuła i skromna, tak przygnębiona obojętnością, jak Cecylia smutkiem. Staruszka spostrzegła opuszczenie, w jakiem pozostawiono Jacka, widziała, że zawsze brakowało mu guzików u kamizelki, że w każdej porze dnia był wolnym od nauki i obowiązków.
— Ty nie chodzisz do szkoły, mój Jacku?
— Nie, pani.
I dodawał, bo często w duszy dziecka kryją się skarby delikatności:
— Mama mnie uczy.
Byłoby to trudne zadanie dla biednej Karoliny z ptasim mózgiem. Zresztą, bardzo łatwo można było poznać, że żadne z rodziców nim się nie zajmowało.
— To nie do uwierzenia — mówiła pani Rivals do swego męża, że oni pozwalają temu dziecku włóczyć się od rana do wieczora bez żadnego zajęcia.
— Czego ty chcesz? odpowiadał doktór, tłumacząc swoich przyjaciół. Zdaje się, że albo nie chce się uczyć, albo nie może. Ma trochę słabą głowę.
— Tak, za słabą głowę i przytem ojczym go nie lubi. Dzieci z pierwszego małżeństwa są zawsze paryasami.
Jack znalazł w tym domu prawdziwych przyjaciół. Cecylia go uwielbiała, nie mogła się bez niego obejść. Razem bawili się w ogrodzie, gdy była pogoda, a jeżeli nie, to w aptece. Pani Rivals zawsze tam z niemi się znajdowała. Ponieważ w Etiolles nie było aptekarza, ona robiła według dyspozycyi męża zwyczajne lekarstwa, uspokajające napoje, proszki i syropy. Spełniając przez dwadzieścia lat to rzemiosło, poczciwa kobieta doszła do tak wielkiej wiedzy, że nawet w nieobecności męża wiele osób zasięgało jej rady. Dzieci bawiła apteka: sylabizowały na matowych flaszeczkach napisy barbarzyńską łaciną: sirupus gummi, lub też wycinały nożyczkami etykiety, lepiły torebki — on z niezręcznością chłopca, Cecylia z powagą dzieweczki, która stanie się kiedyś użyteczną kobietą, przygotowaną do drobnostkowego życia. Miała przed oczami przykład swojej babki. Niezależnie od apteki, utrzymywała księgi męża, zapisywała recepty, rachunki z dochodów, notowała ilość każdodziennych wizyt.
— No, ilu dziś odwiedziłeś chorych?... pytała doktora po powrocie jego do domu.
Poczciwiec zapominał w ciągu objazdu o połowie wizyt, i umyślnie czy też bezwiednie ujmował z nich zawsze pewną część, gdyż zarówno był wspaniałomyślnym jak roztargnionym. Niektóre rachunki z domami ciągnęły się po dwadzieścia lat. Ach! gdyby nie miał żony, jakżeby się zababrał! Ona napominała go łagodnie, odmierzała mu grok, zajmowała się najmniejszą drobnostką w jego ubraniu. A nawet wnuczka mówiła mu poważnie, kiedy odjeżdżał:
— Chodźno dziadku, zobaczę, czy masz wszystko w porządku.
Dobroć tego człowieka była nadludzką.
Wyczytać ją było można w jego niewinnym, jasnym, dziecięcym wzroku, bez żadnej złośliwości. Jakkolwiek dużo obiegł świata, poznał wiele ludzi i krajów, nauka zachowała go naiwnym. Nie wierzył w istnienie złego, z jednakową pobłażliwością był dla wszystkiego, co żyje — tak dla zwierząt, jak dla ludzi. W ten sposób postępował ze swoim koniem, starym towarzyszem, który mu służył przez dwadzieścia lat. Ile razy trzeba było przebyć jakieś wzgórze lub nieco stromą drogę, gdy zobaczył, że zwierzę powłóczy nogi, wysiadał zaraz z kabryoletu i z gołą głową, czy to był upał, wiatr czy deszcz, prowadził konia za uzdeczkę i szedł z nim razem powoli.
Koń był stworzony dla pana, a pan dla konia. Wiedział już, że doktór zapóźniał się często na wizytach i nigdy nie mógł zdecydować się odjechać; koń miał na to sposób: potrząsał trenzlą u drzwi chorego. Innym znów razem, kiedy wypadła pora śniadania lub obiadu, zatrzymywał się śród drogi i uparcie zwracał się w stronę domu.
— Patrzaj! to prawda, masz racyę — mówił Rivals.
Wtedy doktór zawracał pośpiesznie lub też zaczynał z koniem się kłócić.
— Ech! nudzisz mnie.
W końcu gniewał się głośno poczciwy doktór.
— Widział kto podobne zwierzę? Mówię ci przecież, że mam jeszcze wizytę odbyć; wracaj sobie sam, kiedy chcesz.
Poczem biegł rozzłoszczony na swoją wizytę, a koń, uparty jak i jego pan, szedł spokojnie drogą ku wsi, ciągnąc ulżony wózek, napełniony tylko książkami i dziennikami. Wieśniacy spotkawszy go, mówili:
— Oho! pan Rivals znowu miał sprzeczkę ze swoim koniem.
Największą miał doktór przyjemność wozić z sobą dzieci po objazdach okolicy Etiolles. Kabryolet był szeroki, można się było łatwo zmieścić w troje; jak tylko więc poczciwiec usiadł między dwoma śmiejącemi się twarzyczkami, zaraz czuł, że smutek domowy niknął przy tym zachwycającym widoku natury, który usypia boleści, kołysze je i osłania. Bawił się z dziećmi jak dziecko. Jack był zachwycony, nigdy w życiu nie widział tyle łąk, tyle winnic i wody.
— Zgadnij, co tam jest zasiane, pytała go Cecylia, wskazując na duże zielone łany, które ruchem fal płyną ku Sekwanie.... Jęczmień? żyto? czy pszenica?
Jack zawsze się mylił, czem wywoływał śmiechy i żarty.
— Czy wiesz dziadziu? on myślał, że to żyto...
Uczyła go odróżniać pełne kłosy pszenicy i żyta od wąsatych jęczmienia, gronka owsa, różową koniczynę, fioletową lucernę, żółto złote polne gwoździki, wszystkie kobierce na łące rozpostarte, zbiory trawy z nadchodzącą jesienią w stogi układanej.
Gdzie tylko wzywano doktora, uprzejmie witano dzieci. Ile razy przyjechali do jakiego folwarku, podczas gdy Rivals właził po drewnianych schodach do pokoju chorego, dzieciom pokazywano, jak drób wysiaduje jaja, jak się wyjmuje chleb z pieca, jak doją krowy przy drzwiach obory, lub oprowadzano je po zbudowanych na Orge, Yéres, Essone młynach, podobnych do starożytnych warowni z zielono pomalowanemi mostkami, ze wszystkiemi wzorami wodnej pleśni, rysującej na wysokich ścianach i rozpadających się kamieniach znaki przedwczesnej starości.
Kiedy się już dzieci dość narozglądały w dużych izbach, w których bezustannie pada pył z mąki śród drgania ścian podłogi, przypatrywały się całemi godzinami obrotom kół w wodzie, jej wrzeniu przy śluzie i trzepotaniu się kaczek na malej, zamkniętej, spokojnej rzeczce, zaciemnionej sękowatemi wierzbami.
Choroba jest szczególnem zjawiskiem u wieśniaków. W niczem im nie przeszkadza, niczego nie tamuje. Bydło wychodzi i wraca w godzinach oznaczonych. Jeżeli mąż chory, żona zastępuje go w robocie, nie traci sobie czasu na siedzenie przy nim, dozorowanie i kłopotanie się o niego. Ziemia nie może czekać, a tem mniej bydło. Gospodyni pracuje dzień, wieczór upada zmęczona i zasypia mocno. Nieszczęśliwy chory leży na strychu, po nad izbą, gdzie turkoczą żarna, lub nad oborą, gdzie ryczą woły. Jest to ranny upadły w czasie bitwy. Nikt się nim nie zajmuje. Dość, gdy go położą gdzieś na ustroniu, oprą o drzewo lub o brzeg rowu podczas walki, która wzywa wszystkie ręce i wre dalej. W około słychać młócenie zboża, mielenie ziarn i wrzaski kogutów. Wszystko w biegu, wszystko pracuje, a gospodarz domu z twarzą odwróconą do ścian, nieruchomy i milczący, z rezygnacyą oczekuje wieczoru lub brzasku dnia, który ma go pozbawić cierpień lub życia.
Dla tego też dzieci w tych domach, do których zajeżdżały, nie zauważyły żadnego smutku. Wszędzie je pieszczono, wszędzie znajdowały się dla nich jakieś ciastka, dla konia wyborowy owies i koszyk owoców dla babci.
Poczciwy bezinteresowny doktór był powszechnie lubiany. Wieśniacy go uwielbiali i zarazem wyzyskiwali.
— Co to za litościwy człowiek — mówili o nim.... Ach! gdyby chciał, mógłby być bardzo bogaty! Jednakże mimo to urządzali się tak, aby mu nie i płacić, co przy charakterze doktora było bardzo łatwo. Kiedy wychodził z domu po skończonej konsultacyi, otaczała go gwarliwa gromada. Żaden władzca nie widział nigdy tak otoczonej swojej karety, jak Rivals swój skromny kabryolet w chwili odjazdu.
— Panie Rivals, co mam dawać mojej małej?
— Ach! biedny mój mąż, panie Rivals, czy niema dla niego już żadnego ratunku?
— Czy to do zażycia, czy do smarowania ten i proszek, co pan mi dał? Czy została u pana jeszcze szczypta?
Doktór odpowiadał wszystkim, jednym oglądał język, drugim dotykał pulsów, rozdzielał pakieciki z proszkami, rozdzielał wino z chininą, co tylko miał, wszystko oddawał, wreszcie odjeżdżał z próżnemi, kieszeniami, ostrzyżony, wygnieciony wśród okrzyków, błogosławieństw tych poczciwych ziemian, którzy obcierając jedno rozczulone oko, wołali: Co za poczciwy człowiek! a drugiem złośliwie mrugając, zdawali się mówić: To naiwny! Wielkie to jeszcze było bardzo szczęście jeżeli w chwili odjazdu nie biegł za nim jaki kuryer w drewnianych trzewikach i nie krzyczał: „bardzo pilno” do chorego o cztery mile.
Nareszcie doktór powracał. Powrót ten o zachodzie słońca przez ścieżki lasu, rozbiegające się długiemi odnogami, lub gościńcem śród przelatujących jaskółek, bawiących się dzieci, rozproszonego na pastwiskach bydła — napawał rozkosznym spokojem. Sekwana cała błękitna w zmierzchu toczyła na widnokręgu złote swoje fale. Na rozjaśnionem tle grupy wysmukłych drzew, u góry tylko otoczonych koronami jak palmy, białe domy rozłożone na wzgórzu — wszystko to razem sprawiało wrażenie wschodniego, a raczej wymarzonego niż rzeczywistego krajobrazu, jednego z tych miast Judei, które otaczają Świętą Rodzinę, jadącą wieczorem po górzystej drodze.
— To jak gdyby Nazaret — mówiła Cecylia, przypominając sobie pobożne obrazy.
I oboje dzieci rozmawiały, opowiadały sobie po cichu historye, podczas gdy kabryolet toczył się do kolacyi, którą często Jack jadł u doktora.
Z tych ogólnych wycieczek przekonał się Rivals, że mały Argenton ma głowę bardzo otwartą, umysł głęboki, na którym szczupłe wykształcenie pozostawiło wiele śladów. Zrozumiawszy szlachetną dobrocią, że biedne dziecko zaniedbane jest przez swoich, postanowił mu wynagrodzić ich obojętność. Zaprowadził zwyczaj pracy każdodziennie po obiedzie przez godzinę, który to czas zwykle poświęcał na spanie. Ci jedynie, którzy wiedzą, co to jest poobiednia drzemka, zrozumieją, ile potrzebował Rivals odwagi i przywiązania dla kogoś, ażeby jej sobie odmówić.
Jack ze swojej strony przykładał się z całego serca. Nauka szła mu łatwo w spokoju domu Rivalsów. Prawie zawsze Cecylia była obecną przy lekcyi, skrupulatnie słuchała, gdy jej przyjaciel recytował lekcyę, obejmowała go ogniem swoich myślących oczu, jak gdyby mu chciała pomódz, żeby łatwiej zrozumiał. A jakże czuła się dumną i uradowaną, kiedy po obiedzie dziadek, otworzywszy kajet z zadaniami, mówił: „Ależ to bardzo dobrze” — ukontentowany i ździwiony.
W domu Jack nic nie wspominał o swojej nauce. Cieszyło go to, iż będzie mógł zwycięzko przekonać, że poeta pomylił się w swojej nieomylnej i zatrważającej diagnozie. Mały ten spisek między poczciwym doktorem i Jackiem łatwo pozostał tajemnicą, gdyż mieszkańcy Parva domus coraz mniej zajmowali się swojem dzieckiem. Wychodził, wracał, według upodobania, szedł, dokąd chciał, przychodził tylko na obiad i siadał na końcu stołu, który codziennie się powiększał, gdyż codzień przybywali nowi goście.
Ażeby zaludnić swoje ustronie, dla utrzymania około siebie tego hałasu w próżni, który nazywał „umysłowem otoczeniem”, Argenton otworzył swój dom dla wszystkich Chybionych. Jednakże poeta nie lubił rzucać pieniędzy przez okno, był widocznie skąpy, i za każdym razem, gdy Karolina mówiła mu bardzo łagodnie: „Nie mam już pieniędzy, mój drogi”, odpowiadał: „Już!” — z naciskiem i z niechętnem skrzywieniem. Lecz duma przewyższała w nim wszystko. Przyjemność okazania swojego szczęścia, występowania jako pan domu i wzbudzania zazdrości w biedakach, — pokonywała wszystkie rachuby.
W świecie Chybionych wiedziano, że tam na świeżem powietrzu, jest dobre jedzenie i dobry nocleg w razie spóźnienia się na pociąg. Krzyczeli oni do siebie z jednego końca piwiarni na drugi:
— Kto pojedzie do Argentona?
I zebrawszy z trudem pieniądze na drogę, przyjeżdżali niespodziewanie bandami.
Karolina traciła głowę:
— Prędko! pani Archambauld, mamy gości. Ukręć pani głowę jednemu królikowi, dwóm królikom.... Prędko, jeden, dwa, trzy omlety.
— Ach, Boże, dobrzy ludzie! A to naród — mówiła żona gajowego, biegając jak szalona, gdyż nieustannie przybywały nowe twarze, a z jakiemi włosami i brodami, a w jakich ubraniach!
Argenton doznawał ciągle jednakowego zadowolenia, oprowadzając przybyłych po wszystkich zakątkach domu i każąc im podziwiać jego przyozdobienie. Potem to stado starych urwisów z siwemi brodami rozłaziło się po drogach, nad brzegi rzeki, do lasu, z wesołem rżeniem, w szalonych podskokach, jak stare konie na trawę puszczone.
Na świeżem tle krajobrazu te wysokie wytarte kapelusze, czarne wyniszczone ubrania, twarze zapadłe od wszystkich męczarni paryzkiej nędzy — wydawały się jeszcze bardziej strudzone, zeschnięte, zwiędłe. Do jedzenia zbierali się wszyscy. Stół był nakryty przez cały dzień, tak że między jednem jedzeniem a drugiem nie było czasu strząchnąć okruszyn. Przez całe popołudnie gromada pozostawała na swoich miejscach — pili, palili i rozprawiali.
Była to piwiarnia śród lasu.
Argenton tryumfował. Mógł roztrząsać swój wieczny poemat, powtarzać po dziesięć razy te same projekta, dodawać przy każdej sposobności swoje: „Ja.... ja”, z powagą pana, który ma dobre wino, dom i wszystko, co potrzeba. Karolina i ze swej strony była także szczęśliwa. Przy swej zmiennej naturze i cygańskich instyktach z upodobaniem przypomniała sobie w tych ciągłych przyjazdach i odjazdach swoją młodość. Otaczano ją, uwielbiano, a chociaż pozostała wierną w miłości, umiała tak kokietować, ażeby rozweselić poetę i nauczyć go cenić swoje szczęście. W niedzielę przyjmowała żony Chybionych, te samodzielne kobiety, które cały dzień gorączkowo pracowały i którym mężowie udzielali czasami pozwolenie na tę zbytkowną z niemi wycieczkę. W obec nich grała ona rolę wielkiej damy, nazywała je i „moje kochane”, rozkładała swoje stroje z czasów Ludwika XV przy ich lichem ubraniu,.
Ze wszystkich Chybionych najstalszymi gośćmi Olszyn byli Labassindre i doktór Hirsch. Ten ostatni, naprzód zostawszy na kilka dni, nie ruszył się przez kilka miesięcy i dom Argentonów zaczął uważać za swój własny. Robił honory gościom, chodził w bieliźnie poety i kapeluszach, w które podkładał papier, fantastyk ten bowiem miał nadzwyczaj małą głowę, tak małą, że patrząc na niego, można było zapytać, gdzie się tam mieściło tyle nauki, a zarazem nie dziwić się, że w tak szczupłym składzie upakowana ona była bezładnie.
Cokolwiek bądź, Argenton nie mógł się bez niego obejść. Chociaż nie wierzył w jego medycynę i nie spełniał ani jednego z jego przepisów, obecność wszakże Hirscha uspokajała poetę, który miał w nim uważnego słuchacza i mógł mu ustawicznie opowiadać o swojej wymarzonej chorobie.
— Ja go postawiłem na nogi!... mówił Hirsch z zarozumiałością.
Doktór Rivals stracił wiele na wziętości w domu Argentonów.
W ten sposób przechodziły dnie i miesiące. Jesień otoczyła Parva domus swoją ponurą mgłą; potem śnieg zimowy pokrył szczyty dachu, grad z deszczem kwietniowym odskakiwał z szumem po łupkowym dachu, a w końcu wiosna umaiła się rozwiniętym bzem. Nic się zresztą nie zmieniło. Poecie przybyło kilka planów na warsztat, do głowy kilka nowych chorób, którym nieomylny Hirsch nadał znowu jakieś dziwne nazwy. I Karolina była jak zwykle bez zdania, ładna i sentymentalna. Jack wyrósł i wiele się uczył. W dziesięć miesięcy bez żadnych systematów i reguł zrobił zadziwiające postępy i daleko więcej umiał, niż inni w jego wieku uczniowie.
— Otóż widzicie państwo, co zrobiłem z niego w ciągu roku — rzekł Rivals z dumą do Argentonów. Teraz oddajcie go państwo gdzie do szkół, i a ja zaręczam, że z tego malca będzie człowiek.
— Ach! doktorze, doktorze jakiś pan dobry.... zawołała Karolina nieco zawstydzona tą nieznaczną wymówką, porównywając troskliwość obcego człowieka ze swoją macierzyńską obojętnością.
Argenton przyjął to obojętniej, powiedział, że zobaczy, że się namyśli, że szkolna edukacya ma pewne niedogodności. Zostawszy sam na sam z Karoliną, wylał na nią cały zły humor.
— Po co on się w to mięsza? Każdy zna swoje obowiązki. Czy on myśli uczyć mnie moich? Lepiejby się zajmował swoją medycyną, ten wiejski cyrulik.
Jego miłość własna była do głębi dotkniętą. Odtąd powtarzał często poważnym tonem:
— Doktór ma słuszność, trzeba się zająć tem dzieckiem.
I zajął się nim, niestety!
— Chodź tu urwisie! — krzyknął raz na Jacka śpiewak Labassindre, przechadzając się po ogrodzie i obradując z Hirschem i Argentonem.
Dziecię zbliżyło się nieco zmięszane, gdyż zwykle ani poeta, ani żaden z jego przyjaciół nigdy do niego się nie odzywali.
— Kto to zrobił.... beuh!... beuh! potrzask na wiewiórkę na tem dużem orzechowem drzewie... beuh!... beuh!.... tam w głębi ogrodu?
Jack zbladł, spodziewając się, że będzie wyłajany, a że nie umiał kłamać, odpowiedział:
— Ja.
Cecylia chciała mieć żywą wiewiórkę, więc Jack zrobił potrzask, poprzeplatał drutem pręciki z genialną pomysłowością, a chociaż nie złapał wiewiórki, lecz mógł ją niezawodnie złapać.
— I ty to zrobiłeś sam, bez modelu?
Jack odezwał się nieśmiało:
— Tak, panie Labassindre, bez modelu.
— To zadziwiające.... zadziwiające, powtarzał tłusty śpiewak, odwracając się do towarzyszów.... Ten dzieciak urodził się mechanikiem, bez wątpienia. Ma już te zdolności w palcach. Co chcecie taki instynkt, dar....
— Otóż to... dar! rzekł poeta, podniósłszy dumnie głowę.
Doktór Hirsch dodał także:
— Tam do licha.... dar!
Zaprzestali zajmować się dzieckiem i zaczęli znowu chodzić po ulicach ogrodu, z powagą, wolno, giestykulując i zatrzymując się, gdy jeden drugiemu miał co ważnego do powiedzenia.
Po obiedzie, wieczorem, na tarasie toczyła się ważna rozprawa.
— Tak, pani hrabino — mówił Labassindre, zwracając się do Karoliny, jak gdyby ją chciał o czemś przekonać, co już oni pomiędzy sobą postanowili — człowiek przyszłości, rzemieślnik. Szlachectwo przeżyło swoją porę; stan mieszczański niedługo także pociągnie. Teraz przyszła kolej na rzemieślnika. Pogardzajcie sobie jego odgniecionemi rękami. Za dwadzieścia lat będzie przewodził światu.
— Ma racyę.... rzekł z powagą Argenton, a doktór Hirsch również energicznie potwierdzał swoją małą główką.
Szczególna rzecz, że Jack, przyzwyczajony od pobytu w gimnazyum do tyrad Labassindra w kwestyach społecznych, których nigdy nie słuchał, bo były bardzo nudne, — słysząc je tego wieczora, doznał głębokiego wzruszenia, jak gdyby wiedział, do jakiego celu zmierzają te bez związku wyrazy i o czyjej przyszłości decydują.
Labassindre malował porywający obraz życia rzemieślników.
— Och! piękne życie niezależności i dumy! Kiedy pomyślę, jak byłem głupi, że je porzuciłem.... Ach! gdybym mógł do tego życia powróćić!
Tu zaczął opowiadać, jak był kowalem w fabryce w Indret. Nazywał się wtedy poprostu Roudic, gdyż imię Labassindre pochodziło od nazwiska jego rodzinnej wsi — La Basse-Indre — w Bretanii nad brzegiem Loary. Przypomniał sobie te piękne czasy przy ogniu w kuźni, gdzie był do pasa obnażony i bił miarowo młotem śród dzielnych towarzyszy.
— Oto macie, a wiecie, jakie miałem powodzenie na scenie?
— Rozumie się — odpowiedział doktór Hirsch bezczelnie.
— Wiecie, że mi ofiarowywano wieńce złote, tabakierki, medale. Jakkolwiek drogie są dla mnie te wspomnienia, żadne nie może się porównać z tamtemi.
Zawinąwszy rękaw od koszuli aż do grubego i kosmatego jak u niedźwiedzia ramienia, śpiewak pokazał wytatuowany czerwono-niebieski znak, wyobrażający dwa kowalskie młoty okrążone dębowemi liściami z napisem w około i Praca i wolność. Z daleka wyglądało to na ogromny niezatarty ślad kułaka. Taił biedak, że to tatuowanie, którego żadne nacierania i maści zatrzeć nie mogły, przyprowadziło go do rozpaczy w teatralnej karyerze. Nie mogąc bowiem z tego powodu odwinąć rękawów, nie grywał w operach przyzwrotnikowych bohaterów, w rolach, w których należało zsuwać z ramion draperye, zawieszone na zwycięzkich gołych piersiach.
Ponieważ Labassindre nie mógł wywabić swojego tatuowania, nosił je, wystawiał, wstrząsał niem, jak chorągwią. Ach! niech będzie przeklęty dyrektor z Nantes, który przyszedłszy wieczór do kuźni, usłyszał, jak artysta śpiewał swojemu zranionemu koledze! Niech będzie przeklęty ten niezrównany głos, jaki natura osadziła mu w gardle. Gdyby go byli nie wytrącili z prawdziwej jego drogi, byłby już teraz, jak jego brat Raudic, naczelnikiem warsztatów kowalskich w Indret, z ogromną pensyą, mieszkaniem, opałem, oświetleniem i zapewnioną na stare lata emeryturą.
— Zapewne, zapewne, to bardzo pięknie — rzekła łagodnie Karolina, lecz trzeba mieć siły do zniesienia podobnego życia. Pan sam mówiłeś, że to jest trudne, przykre rzemiosło.
— Prawda, że przykre, ale dla niedołęgi; lecz zdaje mi się, że tu ten wypadek nie zachodzi i że indywiduum, o którem mówimy, jest doskonale zbudowane.
— Cudownie zbudowany — rzekł doktór Hirsch. Za to ja ręczę.
Kiedy on ręczył, nie było już co mówić.
Jednakże Karolina próbowała jeszcze stawiać przeszkody. Według niej, nie wszystkie natury do siebie podobne. Niektóre są delikatniejsze, więcej arystokratyczne, dla których pewne czynności są wstrętne.
Na te słowa Argenton zerwał się, jak szalony:
— Wszystkie kobiety są jednakowe — wykrzyknął brutalnie. Ot ta błaga mnie, ażebym się zajął tym panem; Bogu wiadomo, że mnie on wcale nie bawi, gdyż to jest nędzna osobistość! Jednakże zajmuję się nim, zatrudniam moich przyjaciół, a teraz daje mi do zrozumienia, że lepiejbym zrobił, gdybym się nie wtrącał.
— Lecz ja tego nie mówiłam — rzekła Karolina, płącząc, że się jej słowa nie podobały panu.
— Ależ nie, ona tego nie mówiła.... powtórzyli inni. I biedna kobieta, czując, że się za nią ujmują, tak się rozczuliła, jak wybite dziecko, które nie śmie płakać, dopóki się za niem ktoś nie ujmie.
Jack wybiegł szybko z tarasu. Widzieć płaczącą matkę a nie schwycić za gardło nikczemnika, którą ją dręczył — to było nad jego siły.
Następujących dni nie mówiono już o tem. Tylko malec zauważył, że matka zmieniła z nim postępowanie. Wpatrywała się w niego częściej niż przedtem, całowała go, zatrzymywała przy sobie, dawała mu uczuć te ściślejsze związki miłości, jakie nas łączą z istotami, które wkrótce mają nas opuścić. Wszystko to tembardziej go zatrważało, że usłyszał, jak Argenton mówił do Rivala z gorzkim uśmiechem pod dużemi wąsami:
— Doktorze, zająłem się waszym uczniem.... Lada dzień dowiesz się pan.... Spodziewam się, że pan będziesz zadowolony.
Doktór wrócił do domu zachwycony.
— Widzisz — mówił do swojej żony — jak to dobrze, że otworzyłem im oczy.
Pani Rivals wstrząsnęła głową.
— Kto wie?... Ja niedowierzam temu martwemu wzrokowi; nie wróży on nic dobrego dla dziecka. Lepiej gdy nieprzyjaciel siedzi z założonemi rękami i nic nie robi, niż ma się swoją ofiarą zajmować.
Jack był tego samego zdania.

XI.
Życie nie jest romansem.

Pewnej niedzieli z rana, w jakiś czas po przybyciu pociągu, przychodzącego o godzinie dziesiątej, który przywiózł Labassindra i wrzaskliwy ładunek Chybionych, Jack, czatując na wiewiórkę około sławnej pułapki, usłyszał, że matka go woła.
Głosy wychodziły z gabinetu poety, z tej uroczystej pracowni, z której spadał gniew, próżniacze spostrzeżenia i złowroga czujność nieprzyjaciela. Czy ostrzeżony tonem matki, czy też delikatnością nerwów, jaką niektóre istoty posiadają, malec powiedział sobie: „A więc dziś....” i drżąc, pobiegł na schody.
Od dziesięciu miesięcy nie był w tej świątyni; odbyło się tam wiele zmian. Majestat tego miejsca wydał mu się mniej uroczystym. Wypłowiałe od słońca i fajczanego dymu obicie, algierski, podarty dywan, popękany dębowy stół, ochlapany kałamarz, popsute pióra — wszystko wskazywało, że zbijanie bąków i dysputy wprowadziły tu całą pospolitość knajpy.
Jedna tylko katedra Henryka II królowała wśród szczątków z niewzruszoną powagą. Na niej to zasiadł Argenton dla przyjęcia dziecka. Labassindre i doktór Hirsch stali przy jego boku, jak asesorowie sądu, cotygodniowi zaś goście, synowiec Berzeliusza i jeszcze dwie lub trzy siwe brody rozłożyły się na kanapie w obłokach dymu.
Jack jednem mgnieniem oka objął to wszystko — trybunał, sędziego, świadków i swoją matkę, stojącą przy otwartem oknie, która zdawała się być zapatrzoną w dal wsi, jak gdyby oderwać chciała uwagę i odpowiedzialność od tego, co się stać miało.
— Chodź no tu, niewieściuchu — rzekł poeta, któremu stara dębowa katedra nasuwała chęć staroświeckiego wyrażania się.
Głos jego w tych intonacyach zachowywał taką twardość dźwięku, taką sztywność formy, iż można było pomyśleć, że to fotel Henryka II mówi:
— Ja tobie chłopcze nieraz mówiłem, że życie nie jest romansem. Mogłeś o tem przekonać się, widząc, ile cierpiałem, jak mężnie walczyłem w pierwszym szeregu na bojowisku literatury, nie szczędząc nigdy ani czasu, ani sił, nie kiedy zmęczony, lecz nigdy niezwyciężony jak uparcie pasowałem się z przeciwnościami za dobrą sprawę. Teraz kolej na ciebie, abyś wszedł w szranki. Stałeś się już człowiekiem.
Biedny malec miał dopiero dwanaście lat.
— Stałeś się człowiekiem. Musisz nas teraz przekonać, że stałeś się nim nie tylko wiekiem i wzrostem, ale i sercem. Pozwoliłem ci rok przeszło w swobodzie natury rozwijać się, puszczać wodze muskułom i rozumowi. Zarzucano mi, że się tobą nie zajmuję. Ach! rutyna..... Przeciwnie, czuwałem nad tobą, uczyłem cię, nie spuszczałem z oka ani na chwilę. Dzięki tej długiej i drobiazgowej pracy, nadewszystko dzięki tej nieomylnej metodzie, spostrzegawczej, której posiadaniem się szczycę, doszedłem do tego, że cię poznałem. Widziałem, jakie masz popędy, zdolności, temperament. Zrozumiałem, co byłoby dla ciebie najlepszem, a przedstawiwszy moje spostrzeżenia twojej matce, działałem.
Na tem miejscu swojego kazania Argenton stanął, ażeby przyjąć powinszowania Labassindra i doktora Hirscha; co do synowca Berzeliusza i innych, ci spokojnie zatopieni byli w swoich długich fajkach, kiwali tylko głowami jak małpy i powtarzali poczciwie:
— Tak, tak, dobrze.
Zmięszany Jack starał się coś uchwycić z tej niezrozumiałej gadaniny, która gdzieś z wysoka przechodziła po nad jego głową, jak chmura napełniona błyskawicami. Pytał sam siebie: Co to na mnie spada?
Karolina ciągle wyglądała przez okno, i zasłoniwszy ręką oczy, śledziła coś w oddaleniu wsi.
— Do rzeczy — rzekł nagle poeta, poprawiwszy się na katedrze i przybrawszy głos surowy, który świsnął przed dzieckiem jak szpicruta. Z listu, który usłyszysz, więcej się dowiesz, niż ze wszystkich objaśnień. Zacznij Labassindre.

Poważny, niby członek rady wojennej, śpiewak, wyjął z kieszeni grubo złożony i zapięczętowany list, jak gdyby pochodził od wieśniaka lub rekruta i ryknąwszy kilkakrotnie, zaczął czytać:
Fabryka odlewów w Indret (Dolna-Loira)

„Kochany bracie, według tego, jak ci pisałem w ostatnim liście, rozmawiałem z dyrektorem o młodzieńcu twojego przyjaciela, a lubo ów chłopiec jest jeszcze bardzo młody i nie posiada warunków wymaganych od uczniów, dyrektor pozwolił mi przyjąć go za takiego ucznia. Będzie miał mieszkanie i jedzenie u nas, a przyrzekam ci, że zrobię z niego w cztery lata dobrego rzemieślnika. U nas wszyscy zdrowi. Żona moja i Zenajda kłaniają ci się, Nantais także i ja i również

Roudic,
Naczelnik warsztatów.”

— Słyszysz Jack — rzekł Argenton z rozpalonym wzrokiem, z wyciągniętemi rękami — za cztery lata będziesz dobrym rzemieślnikiem, będziesz tem, co jest najpiękniejszego, najdumniejszego na tej ziemi niewoli. Za cztery lata będziesz świętą rzeczą, zowiącą się: dobry rzemieślnik.
Jack dobrze słyszał: „dobry rzemieślnik”. Tylko nie rozumiał dobrze i przypominał sobie.
W Paryżu widywał czasami rzemieślników. Mieszkało ich kilku na uliczce Dwunastu-Domów, około gimnazyum była fabryka, z której o szóstej godzinie wychodziła gromada ludzi w bluzach, zawalanych oliwą, z czarnemi, grubemi, nieforemnemi od pracy rękami.
Myśl, że i on będzie nosił bluzę, naprzód go uderzyła. Przypomniał sobie, z jakim pogardliwym tonem mówiła kiedyś matka: to są rzemieślnicy, ludzie w bluzach; jak starannie unikała ich na ulicy, ażeby otarłszy się o nich, nie zawalała sobie ubrania. Wszystkie piękne tyrady Labasindra o obowiązkach i wpływach rzemieślnika na dziewiętnasty wiek, co prawda, obalały i łagodziły te ważne w jego umyśle wspomnienia. najjaśniej pojął, co było dlań najboleśniejszem, że trzeba odjechać, porzucić las, którego wierzchołki ztąd było widać, dom Rivalów, wreszcie matkę, którą z takim trudem odzyskał i którą tak kochał.
Lecz co ona tam ma takiego, że stoi przy oknie, nie zwracając uwagi na to, co koło niej mówią? Wreszcie wyszła ze swej obojętnej nieruchomości. Jakiś dreszcz konwulsyjny wstrząsnął nią, ręka, którą trzymała nad oczami, opadła, jakby dla ukrycia łez. Zapewnie zobaczyła coś bardzo smutnego na wsi, na tym widnokręgu, na którym kończą się dni, znika tyle marzeń, złudzeń, uczuć i płomieni?
— A więc muszę odjechać? zapytał dzieciak głosem przytłumionym, prawie machinalnym, jakby wyraził jedyną myśl, jaką miał.
Na to naiwne pytanie wszyscy członkowie trybunału spojrzeli po sobie z uśmiechem, z politowaniem, podczas, gdy od strony okna dało się słyszeć głośne szlochanie.
— Za osiem dni pojedziemy mój chłopcze — rzekł pośpiesznie Labassindre; dawno już nie widziałem mojego brata. To mi da sposobność nabrania hartu przy ogniu mojej starej kuźni.
To mówiąc, odwinął rękaw i odkrył naprężone aż do pęknięcia mięśnie grubych, tatuowanych, kosmatych rąk.
— Wspaniałe — rzekł doktór Hirsch.
Lecz Argenton, nie tracąc z oka tej, która płakała u okna, zaczął okazywać roztargnienie i zmarszczył groźnie brwi.
— Możesz odejść, Jack — rzekł do dziecka — przygotuj się do odjazdu za osiem dni.
Jack zeszedł ze schodów, ogłuszony, osłupiały, powtarzając do siebie: Za osiem dni! za osiem dni!
Drzwi od dworu były otwarte. Wybiegł z gołą głową, leciał przez Etiolles do swoich przyjaciół, a spotkawszy wychodzącego doktora, opowiedział mu w dwóch słowach o wszystkiem, co zaszło. Rivals był oburzony.
— Rzemieślnika! — Chcą z ciebie zrobić rzemieślnika! I to nazywają zajęciem się twoją przyszłością. Czekaj, czekaj. Pójdę rozmówić się z twoim panem ojczymem.
Ci, co widzieli idącego przez wieś poczciwego doktora, rozprawiającego głośno i giestykulującego, a przy nim zadyszanego Jacka, bez kapelusza — myśleli sobie:
— Ktoś zachorował w Olszynach.
Tam jednak nie było chorych. Kiedy doktór przyszedł, siadano do stołu, gdyż i z powodu wymagań żołądka pana domu i z przyczyny ogólnych nudów przyśpieszano ciągle godziny jedzenia.
Wszyscy byli uśmiechnięci, a nawet słychać było, jak Karolina, schodząc ze schodów, nuciła.
— Chciałbym z panem pomówić kilka słów, panie Argenton, — rzekł stary Rivals, a usta mu drżały.
Poeta ściągnął swoje duże wąsy:
— Siadaj, doktorze. Podadzą panu talerz i powiesz nam swoich kilka słów, jedząc z nami śniadanie.
— Nie, dziękuję, nie chce mi się jeść; a przytem to, co mam powiedzieć panu i pani — tu skłonił się wchodzącej Karolinie — jest czysto poufnem.
— Domyślam się, co pana sprowadza, — rzekł Argenton, nie mający najmniejszej chęci rozmawiania sam na sam z doktorem. Rzecz idzie o chłopca, prawda?
— Rzeczywiście, o niego.
— W takim razie możesz pan mówić. Ci panowie wiedzą o wszystkiem, a czyny moje wszystkie są tak prawe i bezinteresowne, iż nie obawiają się światła.
— Lecz mój drogi..... ośmieliła się wtrącić Karolina, którą nadewszystko ta rozmowa z wielu względów przerażała.
— Możesz mówić, doktorze, rzekł chłodno Argenton.
Rivals stojąc naprzeciwko stołu, rozpoczął:
— Powiedział mi Jack, iż masz go pan odesłać na naukę do fabryki w Indret. Czy to na seryo?
— Tak, na seryo, kochany doktorze.
— Zważ pan, ciągnął Rivals, hamując się, że to dziecko nie było wychowane do takiego ciężkiego rzemiosła. W chwili jego rozwijania się chcesz go pan rzucić w inne otoczenie, w inną atmosferę. Ryzykujesz pan jego zdrowie, życie. On nie posiada odpowiednich warunków.... dość siły.
— Ach! pozwól, kochany kolego.... przerwał uroczyście doktór Hirsch.
Rivals wzruszył ramionami i ciągnął dalej, niepatrząc nawet na swego kolegę.
— Powiadam pani, — zwrócił się do Karoliny, którą to odwołanie się do jej stłumionych uczuć dziwnie zakłopotało — niepodobieństwem jest, ażeby dziecko pani zniosło podobne życie. Pani go znasz dobrze, jako jego matka. Pani wiesz, że jego delikatna, wątła natura nie wytrzyma takiego trudu. Mówię tu tylko o fizycznych trudach. Wierz mi pani, że dziecko tak z natury uzdolnione, którego umysł już jest rozwinięty i przygotowany do poważnej nauki, będzie cierpiało tysiączne męczarnie w tem przymusowem unicestwieniu, w tem uśpieniu jego duchowych władz, na jakie go państwo skazujecie.
— Mylisz się, doktorze — rzekł rozirytowany Argenton. Ja tego chłopca znam lepiej, niż ktokolwiekbądź. Ja go uczyłem. Zdatny tylko do ręcznej pracy. Jego zdolność tu jedynie się okazuje. I kiedy ja mu dostarczam środków rozwinięcia tej zdolności, kiedy mu daję w ręce doskonałe rzemiosło, zamiast mi podziękować, ty panie Jack chodzisz na skargę, szukasz protektorów po za domem, u obcych ludzi.
Jack chciał zaprotestować. Przyjaciel go wyręczył.
— On nie chodził na skargę. Uwiadomił mnie tylko o pańskiem postanowieniu. Powiedziałem mu to, co i teraz w obec pana powtórzę: Moje dziecko, nie rób tego. Rzuć się rodzicom na szyję, matce, która cię kocha, ojczymowi, który przez miłość dla niej musi cię kochać. Uproś ich, przebłagaj, zapytaj, czem im zawiniłeś, iż cię chcą tak poniżyć, postawić niżej od siebie.
— Doktorze — zawołał Labassindre uderzywszy pięścią w stół — rzemieślnicze narzędzie nie poniża człowieka, lecz go uszlachetnia. Ono odradza świat. Chrystus, mając dziewięć lat, pracował heblem.
— A to prawda — mruknęła Karolina, wyobrażając sobie swojego Jack’a jako Jezuska z małym heblem idącego w uroczystej procesyi.
— Niech panią nie łudzą te fraszki — wykrzyknął oburzony doktór. Zrobić z dziecka rzemieślnika, jest to na zawsze je od siebie oddalić. Wyślij go pani na koniec świata, zawsze będzie bliżej twego umysłu i serca — gdyż zawsze będą między wami spójnie, które się zrywają w przedziałach społecznych. Zobaczysz pani, doczekasz jeszcze tego dnia, w którym będziesz się rumienić, gdy spostrzeżesz u niego grube ręce, prostacze wyrażenia, uczucia przeciwne pani uczuciom, gdy on kiedyś znajdzie się w obec matki jak w obec obcej, stanowiskiem wyższej od jego nie tylko niższego, ale upadłego stanu.
Jack milczący, przytulony do kąta kredensu, słuchał z wielką uwagą; ale nagle myśl możebnej obojętności pomiędzy nim i matką oburzyła go.
Wystąpiwszy na środek pokoju, rzekł stanowczo:
— Nie chcę być rzemieślnikiem.
— Och! Jack.... wyjąknęła mdlejąc Karolina. Tym razem Argenton zabrał głos:
— O, doprawdy, nie chcesz być rzemieślnikiem? Patrzcie na tego pana, który chce lub nie chce robić tego, co ja postanowiłem, ja. Więc nie chcesz być rzemieślnikiem! Ale jeść chcesz? A chcesz się ubierać, spać, przechadzać się? Otóż oświadczam, że mam cię już dosyć, szkaradny darmozjadzie; jeżeli nie chcesz pracować, ja nie chcę, ażebyś mnie dłużej wyzyskiwał.
Zatrzymał się nagle, przechodząc z szalonego gniewu do zwykłego swojego chłodu.
— Idź do swojego pokoju, rzekł. Zobaczę, co mam zrobić.
— Co masz zrobić, kochany panie Argenton, ja ci powiem....
Lecz Jack nie dosłyszał reszty słów Rivala; Argenton wypchnął Jacka za drzwi.
Gdy usiadł w swoim pokoju, wrzawa kłótni zaczęła go dolatywać niby oderwane echa wielkiej orkiestry. Odróżniał głosy, poznawał wszystkie, lecz razem tworzyły one hałas niezgodny, pozwalający dosłyszeć zaledwie tylko końcówki wyrazów:
— Skłamałeś pan.
— Panowie!... panowie!...
— Życie nie jest romansem.
Beuh! beuh!
W końcu odezwał się na progu piorunujący głos starego Rivala:
— Niech mnie powieszą, jeżeli kiedy tu noga moja postanie.
Potem drzwi zatrzasnęły się gwałtownie, a w jadalnym pokoju zaległa wielka cisza, przerywana stukiem widelców.
Jedli śniadanie.
„Chcecie go niżej od siebie postawić”. Wyrażenie to zostało dziecku w pamięci. Teraz sam już Jack czuł, iż rzeczywiście taki był cel jego nieprzyjaciela.
— A więc nie, tysiąc razy nie, nie chcę być rzemieślnikiem.
Otworzyły się drzwi. Weszła matka.
Dużo płakała, prawdziwemi łzami, takiemi, które po sobie zostawiają zmarszczki. Pierwszy raz na ładnej twarzy tej kobiety ukazał się wyraz matki, strapionej i dręczonej.
— Posłuchaj, Jack — rzekła, starając się być surową — muszę z tobą pomówić poważnie. Sprawiłeś mi wielką przykrość swojem nieposłuszeństwem prawdziwym twoim przyjaciołom, nie chcąc przyjąć stanowiska, które ci zalecali. Wiem, że w tem nowem dla ciebie życiu....
Mówiąc, unikała wzroku dziecka, spojrzeń boleści i wyrzutu, tak pałających i zapłakanych, że ich wytrzymać nie mogła.
.... — Wtem nowem twojem położeniu, o jakiem dla ciebie myślimy, jest pewna niezgodność z życiem, jakie dotąd wiodłeś. Przyznaję, że ja sama z początku się tem przeraziłam, lecz słyszałeś przecież, co mówili? Położenie robotnika jest dziś zupełnie inne niż dawniej, o tak zupełnie, zupełnie inne. Wiesz dobrze, że teraz przyszła kolej na rzemieślników. Mieszczaństwo przeżyło swój czas, szlachta także. Chociaż szlachta... A z resztą w twoim wieku, czyż nie lepiej zaufać ludziom doświadczonym, którzy cię kochają?
Dziecko, łkając, przerwało:
— Więc i ty także mnie wypędzasz?
Tym razem matka nie wytrzymała. Porwała go w ramiona i ścisnęła namiętnie.
— Ja bym cię wypędzała? Ty temu wierzysz? Czyż to jest możliwe? Uspokój się, nie drżyj, nie rozczulaj się. Ty wiesz, jak cię kocham, i gdyby tylko odemnie zależało, nigdybym się z tobą nie rozstała. Lecz trzeba być rozsądnym i pomyśleć trochę o przyszłości.... Niestety! przyszłość jest bardzo ciemna.
Tym wylewem słów, jaki ją nieraz ogarniał, gdy była zdala od swego pana, starała się śród ciągłych wahań i domyślników wyjaśnić Jackowi całą niepewność swojej pozycyi.
— Bo widzisz, mój drogi, jesteś jeszcze zbyt młody, a są rzeczy, których nie zrozumiesz. Kiedyś, gdy będziesz starszy, odkryję ci tajemnicę twojego urodzenia. To prawdziwy romans, mój drogi! Kiedyś powiem ci nazwisko twojego ojca, i jak oboje staliśmy się ofiarami nadzwyczajnej fatalności. Dziś tylko powinieneś koniecznie wiedzieć, zrozumieć, że nic swojego, moje biedne dziecko, nie mamy i że zupełnie zależymy od... od niego. Jakże chcesz, ażebym się sprzeciwiała twojemu odjazdowi, wtedy właśnie, kiedy on to robi w twoim interesie? Nie mogę go już o nic prosić. Już tyle dla nas zrobił. Przytem, sam niejest bardzo bogaty, a ten okropny zawód artystyczny rujnuje go bardzo! Nie jest w stanie łożyć na twoje kształcenie. Cóż mam zrobić pomiędzy wami? Trzeba przecież co postanowić. Och! gdybym ja mogła jechać za ciebie do tego Indret. Pomyśl nad tem, że ci dają w ręce rzemiosło. Czyż to cię nie napawa dumą, że nie będziesz nikogo potrzebował, że sam zarobisz na chleb i będziesz panem swojej woli?
Z błysku w oczach dziecka zrozumiała, że trafiła. Pieszczotliwym więc i przejmującym głosem, jaki matki miewają, wyszeptała:
— Zrób to dla mnie, Jacku, dobrze? Postaraj prędko wywalczyć sobie byt. Może ja sama kiedyś zmuszona będę udać się do ciebie, do jedynej dla mnie podpory i jedynego przyjaciela?....
Czy myślała o tem, co mówiła? Było to przeczucie, nagłe rozdarcie się przyszłości, które nam do głębi odsłania nasze przeznaczenie i całą niestosowność naszego życia? Czy też mówiła uniesiona wirem słów i porywem sentymentalności?
W każdym razie nic lepszego nie mogła wynaleźć dla zwyciężenia tej małej szlachetnej duszy. Skutek był natychmiastowy. Na myśl, ze może być matce potrzebnym, że swoją pracą przyniesie jej pomoc, Jack zrobił stałe postanowienie. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Przysięgnij mi, że będziesz mnie zawsze kochać, że nie będziesz mnie się wstydzić, gdy będę miał czarne ręce.
— Czy ja cię będę kochać, mój Jacku!
Zamiast odpowiedzi obsypała go pieszczotami, ukrywając w gorących pocałunkach zmięszanie i wyrzuty. Od tej chwili nieszczęsna kobieta doznawała zgryzot, doznawała ich przez całe życie, i nigdy już nie mogła pomyśleć o dziecku bez zranienia serca.
Jack, jak gdyby wiedział, ile pod temi pocałunkami ukrywa się wstydu, niepewności i trwogi, wyrwał się jej i puścił ku schodom.
— Chodź, mamo. Pójdę mu powiedzieć, że się zgadzam.
Chybieni siedzieli jeszcze przy stole. Wszystkich uderzyła odważna i stanowcza mina wchodzącego Jacka.
— Proszę mi przebaczyć — rzekł do Argentona. Nie miałem słuszności, odrzucając przed chwilą to, coś mi pan przedstawiał. Teraz przystaję — i dziękuję panu.
— To dobrze — rzekł poeta uroczyście, nie wątpiłem, że po namyśle ulegniesz.... Rad jestem zatem, że uznajesz prawość moich względem ciebie zamiarów. Podziękuj naszemu przyjacielowi Labassindre, jemu to zawdzięczasz to szczęście. On ci otworzył podwoje przyszłości.
Śpiewak wyciągnął dużą łapę, w której zginęła mała ręka Jacka.
— Zgoda stary — rzekł on, zacząwszy traktować go jak oddawna znajomego sobie towarzysza, z którym pracował przy jednym warsztacie. Odtąd aż do wyjazdu ciągle mówił do Jacka tym familiarnym i gburowatym tonem, jakiego pomiędzy sobą w koleżeństwie używają robotnicy.
Przez ostatni tydzień Jack biegał ciągle po lesie i drogach. Doznawał więcej niepokoju, niż smutku, a od czasu do czasu, na myśl przyjętej odpowiedzialności twarz jego przybierała niezwykły wyraz, marszczyła mu się brew, co u ludzi młodych oznacza natężenie woli. Teraz był to już stary Jack. Odwiedził wszystkie ulubione kąty, jak człowiek, odbywający pomału pielgrzymkę swego dziecięctwa!
O! matka Salé mogła mu zdaleka grozić, biedz za nim, już jej się stary Jack nie bał i czuł siłę do obronienia się w potrzebie kijem. Największem dla niego zmartwieniem było to, że nie mógł pójść do Rivalów i pożegnać się z Cecylią.
— Widzisz mój Jacku, po scenie, jaka zaszła pomiędzy temi panami, niebyłoby to stosownem — powtarzała Karolina na wszystkie prośby swojego syna.
Nakoniec w przeddzień wyjazdu Argenton, uradowany z odniesionego tryumfu, pozwolił dziecin pożegnać się ze swojemi przyjaciółmi. Jack przyszedł do nich wieczorem. Nikogo nie zastał w sieni, nikogo w aptece, żaluzye były pozapuszczane. Z biblioteki tylko wychodziła smuga światła — biblioteką nazywał się ogromny strych, zapchany słownikami, atlasami, dziełami medycznemi i dużemi o czerwonych grzbietach tomami zbioru Panekouka.
Doktór zajęty był pakowaniem książek.
— Ach! jesteś — rzekł — pewny byłem, że nie odjedziesz, nie pożegnawszy się zemną. Nie chcieli ci pozwolić, prawda? To trochę moja wina. Zbyt się uniosłem. Żona dobrze mnie wyłajała.... Ale, wiesz, że wczoraj wieczór wyjechała z małą. Wysłałem je w Pireneje na miesiąc do mojej siostry. Mała była cokolwiek słaba. Głupstwo zrobiłem, powiedziawszy jej wprost o twoim wyjeździe.... Ach! dzieci... Zdaje się, że one nie czują; a tymczasem mają większe od nas zmartwienia.
Mówił do Jacka jak do dorosłego człowieka. Wszyscy teraz z nim rozmawiali jak z człowiekiem. Jednakże pomyślawszy, że mała przyjaciółka zasłabła z jego przyczyny i że odjedzie, nie widząc jej, stary Jack o mało się nie rozpłakał jak dziecko.
Patrzał na rozrzucone książki, na duży smutny pokój, źle oświetlony jedną świecą, stojącą w kącie na stole, obok groku i butelki z wódką; gdyż Rivals, korzystając z nieobecności żony, powrócił do swoich morskich nawyknień. To też poczciwiec z błyszczącem okiem i szczególnem ożywieniem przerzucał książki, odmuchiwał kurz ze starych czerwonych okładek i układał jedną część swej biblioteki w otwartą skrzynkę.
— Czy wiesz, mały, co ja robię?
— Nie, panie.
— Wybieram dla ciebie książki, dobre stare szpargały, które zabierzesz, które będziesz czytał, słyszysz, które będziesz czytał, gdy ci zostanie chwila wolnego czasu. Pamiętaj o tem moje dziecko, prawdziwemi przyjaciółmi są książki. Do nich można się udać w najprzykrzejszych chwilach życia, one nigdy się nie zmieniają. Masz przykład ze mnie: gdyby nie książki, to przy nieszczęściu, jakie miałem, jużby mnie dawno nie było. Spojrzyj na tę skrzynkę. Dobry pakunek — prawda? Nie ręczę, czy je wszystkie teraz zrozumiesz. Lecz to nic nie szkodzi, powinieneś je czytać. Nawet te, których nie zrozumiesz, zostawią ci światło w umyśle. Przyrzeknij mi, że je będziesz czytał.
— Przyrzekam, panie Rivals.
— No... już skrzynka zapakowana. Czy możesz ją zabrać? Nie, zbyt ciężka. Odeślę ci ją jutro. A teraz pożegnajmy się.
I dzielny człowiek, objąwszy głowę chłopca swojemi szerokiemi rękami, pocałował go silnie kilka razy.
— Za mnie i za Cecylię cię całuję — dodał z dobrotliwym uśmiechem, a kiedy Jack zamykał drzwi, usłyszał, jak doktór wyszeptał:
— Biedne! biedne dziecko!...
Tak, samo jak w Vaugirard u Ojców. Tylko dziś Jack wiedział, dla czego się nad nim litują. Nazajutrz z powodu odjazdu panowało w Olszynach wielkie ożywienie.
Układano rzeczy na wózek stojący przed drzwiami. Labassindre w niezwykłem ubraniu, jak gdyby wyjeżdżał za jakąś ekspedycyę, w wysokich kamaszach, w zielonej aksamitnej kamizelce, ze skórzaną torbą przewieszoną przez plecy, uwijał się, śpiewając. Poeta był poważny i uradowany; poważny, gdyż czuł, iż spełnia czyn ludzki i obywatelski, i uradowany, bo odjazd ten napełniał go weselem. Karolina całowała i całowała Jacka, oglądając, czy mu czego nie brakuje.
Lecz nic mu nie brakło. Zbyt dobrze nawet był zaopatrzony jak na rzemieślnika, ubrany w obcisłym stroju z uroczystości święcenia chleba, dzięki fatalizmowi wszystkich szybko rosnących istot skazanych w młodości na noszenie zbyt krótkiego ubrania.
— Będziesz pan miał o nim staranie, panie Labassindre?
— Jak o mojej nucie, proszę pani.
— Jack!
— Mamo!
Uścisnęli się poraz ostatni. Karolina szlochała, dziecko tłumiło wzruszenie. Myśl, że będzie pracował dla matki, dodawała siły staremu Jackowi. Wyjechawszy na drogę, odwrócił się, ażeby jeszcze raz zobaczyć i zachować w głębi swego wzroku las, dom, ogrodzenie, wreszcie twarz kobiety uśmiechającej się do niego przez łzy.
— Pisz do nas często. Jacku — wołała matka.
A poeta odezwał się uroczyście:
— Pamiętaj Jack. Życie nie jest romansem.
Życie nie jest romansem, lecz było romansem dla tego nędznika.
Ażeby się o tem przekonać, dość było tylko spojrzeć na niego, jak stał w progu małego domku z dewizą, oparty o swoją Karolinę, pośród róż owijających facyatę, w pretensyonalnej pozie jak romansowa litografia, do tego stopnia rozweselony samolubnem zadowoleniem, iż zapomniał o swojej nienawiści i posyłał ręką pożegnania i rodzicielskie błogosławieństwo dziecku, które z domu wypędził.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




  1. Jest to parodya wierszy:

    O p ère qu’adore mon père
    Toi qu’on ne nomme qu’à genoux.
    (O, ojcze, którego czci mój ojciec,
    Ty, którego tylko na kolanach wzywamy).

    (Przyp. tłom.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.