W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom III/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W kraju Mahdiego |
Wydawca | Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I znowu było to nad Nilem, w głębokiej puszczy, krańcami swymi dotykającej rzeki, której brzeg pokryty był pasmem wysokiej trzciny. Potężne drzewa senesowe i subakowe tworzyły nad głowami naszemi gęste pokrycie, przez które nawet promienie południowego słońca przedrzeć się nie mogły. Czerwone pnie talhamimoz[1] wyciągały długie swe, poziomo rosnące konary ponad trzcinę i tworzyły tam gęstą z pierzastych liści zasłonę, opadającą dalej aż do poziomu wody. Gdyby nie blizkość rzeki, od której przedzierał się w głąb puszczy orzeźwiający chłód, upał byłby nie do wytrzymania.
Muszę tu opowiedzieć, w jaki sposób znalazłem się nad Bahr el Abiad, tak bardzo od niego przedtem oddalony.
Przeprosiny moje z reisem effendiną po wiadomem czytelnikom nieporozumieniu oparte były na szczerości, ale tylko z jednej strony, a tą stroną właśnie byłem ja. Używszy wszelkich środków, aby wśród podkomendnych reisa efiendiny nie rozpowszechniło się mniemanie, jakobym był jedynym bohaterem i jakoby mnie tylko należało zawdzięczać znakomite skutki wyprawy, nie zdołałem przekonać tych ludzi ani słowem, ani zachowaniem się swojem. Mieli oni to przekonanie, że dowódca ich był zdolny tylko do popełniania błędów i że ja wyprowadzałem go zawsze z kłopotów, ile razy nóż był już poprostu na jego gardle. Lgnęli też do mnie z tej przyczyny coraz bardziej, a ku niemu poczęli żywić równocześnie wzrastającą niechęć.
Nie mogło to oczywiście ujść jego uwagi, a znaleźli się nawet tacy, którzy mu to otwarcie w oczy mówili. Zarzutów z tej racyi czynić mi nie mógł, bo nie dałem mu ku temu żadnego powodu. Milczał więc, stawał się wobec mnie coraz bardziej zamkniętym w sobie, śledząc jednocześnie zazdrosnem okiem każdy mój krok i rozważając każde słowo.
Wobec tego postanowiłem zachowywać się w swem postępowaniu jeszcze przezorniej i wreszcie najzupełniej dobrowolnie zniżyłem się do roli zwykłego członka ekspedycyi. Pozostawić mię samego w tych dzikich okolicach nie mógł biedak w żadnym razie i cierpiał z tej racyi ogromnie. Mówił ze mną bardzo mało, i to w sprawach niezbędnie tego wymagających, a na każdym kroku dawał mi do zrozumienia, że on jest tu wodzem i panem. O ile przedtem byłem jego pomocnikiem i doradcą, o tyle teraz spełniałem przy nim, że tak powiem, rolę piątego koła u wozu, jakkolwiek rady mojej zasięgał od czasu do czasu, a mianowicie w takich wypadkach, gdy mu własny rozum, inteligencya i zdolności nie wystarczyły.
Ten zaostrzający się z każdym dniem niewesoły stan rzeczy uprzykrzył mi się wreszcie i postanowiłem rozstać się z reisem effendiną, skoro tylko przybędziemy do Faszody. Niestety, okazało się to niemożliwem, gdyż w mieście tem grasowała właśnie w owym czasie, w straszliwy sposób pastwiąc się nad ludźmi, żółta febra, i trzeba było czekać przynajmniej miesiąc czasu na okręt, wyruszający w dół rzeki.
Reis efiendina zatrzymał się tu tylko przez dwa dni i, aby nie paść ofiarą epidemii, zmuszony był, rozwinąwszy żagle, płynąć dalej. Przedtem jednak dał mi wyraźnie do zrozumienia, że pragnie, abym został w Faszodzie i nie nadużywał dalej jego gościnności. Byłem atoli głuchy i nieczuły na te napomknienia i rady, aczkolwiek wrzało we mnie z powodu ustawicznych kaprysów i oznak niewdzięczności z jego strony.
Upór zaś mój tem bardziej zaostrzył w nim jeszcze złe ku mnie usposobienie, że w Faszodzie obiegać zaczęła pogłoska o ponownem ukazaniu się band, trudniących się łowieniem ludzi, — i nie dziw, bo tak długa nieobecność naszego okrętu na wodach Nilu mogła dodać otuchy łowcom niewolników. Wprawdzie nie przedsiębrali oni w ostatnich czasach żadnej większej w tym celu wyprawy, ale wiadome było, że łowcy mieli jeszcze dość rekwiku, ukrytego w zakamarkach i czekającego odpowiedniej chwili do transportu, skoro tylko przycichnie czujność władz. Rekwik taki doprowadzają handlarze do Nilu i tu, w miejscach najdogodniejszych do przejścia rzeki w bród, przeprowadzają go na prawy brzeg, skąd dalsza jego transportacya jest już zupełnie bezpieczna. Jeden z takich upatrzonych przez handlarzy punktów dogodnych do przeprawy znajdował się właśnie poniżej Faszody, między miejscowością Kaka i Kuek, i dlatego reis effendina postanowił przez pewien czas manewrować w tych stronach po Nilu w nadziei, że uda mu się pochwycić taki rekwik.
Co do mnie — nie wierzyłem pogłosce o przechowywanym tutaj jakoby rekwiku, ale też nie zdradzałem się ze swoimi na tę sprawę poglądami, a zresztą nie pytano mię wcale o zdanie. Ani rozległe, bezdrzewne, z marnemi wpośród stepów chatami Kaka, ani też nędzna wioska Szyluków Kuek nie mogły stanowić dla handlarzy należytej i bezpiecznej kryjówki. A że między obydwoma miejscowościami nie było wcale na rzece dogodnego miejsca do przeprawy w bród, handlarze już przez sam wybór tych okolic na swoje operacye wystawiliby sobie jak najgorsze świadectwo ubóstwa umysłowego. Zresztą z Kaka prowadzi dość uczęszczany szlak karawanowy do ziemi Bagara i koło wyspy Kedara do kraju Tagalów, a z drogi tej korzystali zawsze handlarze niewolników. Liczył więc reis effendina, że tu najpewniej uda mu się przyłapać jaki transport „rekwiku". Ja zaś byłem tego przekonania, że ów bród, o którym opowiadano, znajduje się znacznie niżej obu miejscowości, a przekonanie to opierałem na podstawach wielu danych, przedewszystkiem zaś na tem, że obejście znacznej przestrzeni powyżej wspomnianych wsi zabierałoby handlarzom zbyt wiele czasu i narażało ich na dotkliwe straty w szeregach niewolniczych.
Reis effendina tedy znalazł się znowu na pewnym, jego zdaniem, i właściwym terenie polowania na łowców i wierzył święcie, że uda mu się na własną rękę dokonać Bóg wie jakich czynów. W obawie, abym mu w tem „nie przeszkadzał”, wpadł na myśl pozbycia się mię za wszelką cenę. Obłudnie tedy i z udaną uprzejmością oznajmił mi, że z racyi wielkiego do mnie zaufania powierza mi bardzo odpowiedzialną misyę. Mianowicie, mając pewność, że handlarze niewolników wykorzystają dla przeprawy rekwiku wyspę Matemę, uważa za konieczne, abym popłynął tam naprzód dla zbadania dobrze terenu i został w tamtych stronach tak długo, aż on tam przybędzie na swoim „Sokole“. W końcu dodał, że wierzy w mój spryt i moje niezwykłe zdolności i spodziewa się jak najlepszych wyników mojej wyprawy.
Poznałem się odrazu na obłudzie efiendiny, ale przyjąłem zlecenie jego bez słowa protestu, co go nawet nieco zdziwiło. A podjąłem się tego przedsięwzięcia z tej przyczyny, że właśnie, mojem zdaniem, między wspomnianą wyspą a Kuek należało szukać owego brodu, z którego korzystali handlarze.
Reis effendina, w przystępie dobrego humoru z powodu mojej gotowości do wyprawy w strony, gdzie, jak sądził, nie mogło być ani jednego łowcy niewolników, pozwolił mi wybrać sobie z pomiędzy asakerów czterech do wiosłowania. Ponieważ w miszrah w Kaka jakiś w górę płynący okręt pozostawił wyborną łódź na cztery wiosła, poprosiłem reisa, aby mi pozwolił zabrać ją do swego użytku, na co chętnie się zgodził. Uwiązaliśmy następnie łódź do okrętu, a dopłynąwszy do Kuek, tam dopiero wybrałem sobie czterech ludzi, o których wiedziałem, że byli mi całą duszą oddani. Zaopatrzywszy się też w niezbędne środki żywności, amunicyę i inne drobiazgi, wezwałem Ben Nila, aby mi towarzyszył, co go niewymownie ucieszyło.
Łódź była tak obszerna, że się w niej wszyscy pomieścili znakomicie, a zaopatrzona była prócz wioseł w żagiel.
W dobrym humorze puściłem się w drogę, aczkolwiek wycieczka ta miała być dla mnie pewnego rodzaju wygnaniem.
Skoro tylko kadłub „Sokoła" zniknął nam z oczu, Ben Nil ozwał się do mnie:
— Wiem, effendi, że reis effendina umyślnie cię wysłał w tamte strony, aby się ciebie pozbyć. Twoja sława jest mu solą w oku, i chciałby bodaj przy końcu swej wyprawy odznaczyć się czemkolwiek na własną rękę. Ale mnie się zdaje, ze stanie się zupełnie inaczej.
— Z czego to wnioskujesz?
— Z twego dobrego humoru. O, ja cię znam. Posłuchałeś go tak skwapliwie, a ponadto miałeś tak dziwną minę, że przysiągłbym, iż obmyślasz teraz jakiś kapitalny kawał, który i mnie i tobie wynagrodzi doznane nieprzyjemności.
Czterej wioślarze nasi byli również zadowoleni, żem ich wybrał do swojej wyprawy, — wydostali się bowiem na pewien czas z pod zbyt surowego rygoru i niezwykłej karności na pokładzie „Sokoła", a nadto cieszyli się nadzieją zdobyczy, jakie mogliśmy uzyskać w czasie wyprawy.
Ja sterowałem, Ben Nil zajął miejsce na przodzie łodzi, a asakerzy leżeli narazie bezczynnie, bo wiatr dął w żagiel i wiosłowanie było zbyteczne.
Z Kuek płynęliśmy przez całe popołudnie, a że nigdzie nie zauważyliśmy brodu, więc nie można było liczyć tutaj na zetknięcie się z handlarzami niewolników, i dopiero podczas jutrzejszej żeglugi spodziewałem się trafić na ich ślady. Płynęliśmy długo z wieczora, korzystając z tego, że księżyc. oświecał szlak, którym żeglowaliśmy, i wiatr był pomyślny.
Po niejakimś czasie natrafiliśmy na znaczny zakręt rzeki, i trzeba było przybić do brzegu na nocleg. Rozłożywszy się tu pod wielkiem drzewem, rozpaliliśmy ognisko. Jeden z nas naprzemiany czuwał czas jakiś, podsycając płomień dla odpędzenia od nas owadów, podczas gdy inni spali.
Rano dopiero, popłynąwszy dalej, rozpoczęliśmy poszukiwania brodu.
Mieszkaniec z nad górnego Nilu nazywa bród zwykły, nadający się do przejścia, słowem „maszadah" a większy, trudniejszy, zowie się tu „chod". Przez ten ostatni można się przeprawić tylko wówczas, gdy woda jest zupełnie spokojna.
Około południa przybyliśmy do miejsca, gdzie rzeka dzieliła się na kilka ramion, oblewając swemi falami liczne ławice drobnych wysp. Woda płynęła tu tak spokojnie, że jeżeli gdzie, to chyba jedynie tutaj mogło być najwygodniejsze dla ludzi przejście, tembardziej, że na piasku i na ławicach nie zauważyliśmy ani jednego krokodyla. Przybijaliśmy kolejno do każdej z wysp, przeszukując je starannie. Wszystkie były pokryte dziką trzciną, zwaną omm sufah, i krzakami, które, rosnąc bujnie i szybko, zacierają wnet wszelkie ślady czyjegokolwiek na nich pobytu nie do poznania.
Jednakże na najbliższej od lewego brzegu. ławicy znaleźliśmy w krzakach szebah, niezupełnie jeszcze przykryty trawą. Łatwo było domyślić się, w jaki sposób dostały się tu te widły, które biedni czarni dźwigają na swych karkach idąc w niewolę. Niezawodnie przeprawiali się tędy ze swym rekwikiem handlarze niewolników.
Popłynęliśmy dalej naokoło wysepki w celu ścisłego jej przeszukania. Rosły tu liczne krzaki ambakowe[2], które zwróciły szczególniej moją uwagę. Krzew ten, należący do rodziny motylkowatych, wyrasta podczas wylewu rzeki na kilka metrów wysoko, aby potem, po opadnięciu wódy, zmarnieć na suchym gruncie. Drzewo tych krzewów jest gąbczaste, ale bardzo trwałe, i dlatego używają go do sporządzania pewnego rodzaju tratew. Jedna taka tratwa zdolna jest unieść trzy lub cztery osoby, a jeden człowiek może ją bez zmęczenia nieść na plecach przez dłuższy czas.
Owóż krzewy te były w znacznej części uschłe i przygniecione do ziemi kupami liści papyrusu.
Zapuściwszy się w głąb wysepki, w pewnej odległości od brzegu znalazłem pod cienistym krzakiem cały zapas drzewa ambakowego, ułożony w stos. A więc ktoś przygotował sobie materyał na tratwę, i teraz nie miałem już wątpliwości, że tu właśnie znajdował się poszukiwany przez nas bród. Na razie nie zdawało się nam ważnem odkryciem znalezienie tu owych zapasów drzewa ambakowego, gdyż mógły być one nagromadzone jeszcze przed paroma miesiącami, kiedy przeprawiał się tędy ostatni transport, i całe miesiące moglibyśmy czekać, aż jaki handlarz niewolników skorzysta z materyału tratwowego w tym samym celu. Ale mimo to postanowiłem zbadać okolicę o ile możności dokładnie.
Przedewszystkiem uważałem za konieczne ukryć łódź na wszelki wypadek, gdyby się pojawił ktoś niepowołany, który widzieć jej nie powinien. Popłynęliśmy więc znaczny kawał w górę i tam w trzcinie pod zwisającemi gałęźmi drzewa umieściliśmy naszą łódkę. Pozostawiwszy tu w celu strzeżenia jej naszych asakerów, ja z Ben Nilem wróciliśmy ku brodowi dla dalszych poszukiwań. Przedewszystkiem udaliśmy się na wysoki w tem miejscu brzeg wysepki, ażeby stamtąd wymiarkować, czy nie uwidoczni się szczególnie korzystny przystęp do wody. Im dalej było od brzegu wysepki w górę, tem rzadszy stawał się las, aż wreszcie znaleźliśmy się na szczycie pagórka, gdzie drzewa zupełnie się przerzedziły. Nie spodziewając się tu nic ciekawego zobaczyć, skręciliśmy wlewo, aby wrócić do maszadah, zachowując przytem wszelką ostrożność — nietyle z potrzeby, ile z przyzwyczajenia, które stało się u mnie, rzec można, nałogiem. I mimo wielkiej z mej strony uwagi nicbym nie skorzystał z tej naszej wycieczki w głąb wysepki, gdyby nie Ben Nil, który nagle szarpnął mię za rękaw i wskazał leżącą na ziemi naręcz zerwanej trawy, tak zwanej andropogon. Chwyciłem Ben Nila za rękę i co prędzej pociągnąłem go za sobą chyłkiem w dół, zatrzymując się aż w pobliżu miejsca, gdzie ukryta była nasza łódź.
— Effendi — zdziwił się Ben Nil, — co ci się stało tak nagle? czyżbyś się przeląkł kupki trawy?
— Właśnie z powodu tej zerwanej trawy miejmy się na baczności.
— Dlaczego?
— Bo dowodzi ona, że w pobliżu niezawodnie są ludzie. Ta właśnie olbrzymia trawa służy do wiązania sznurów na tratwę. Zerwano ją niedawno, bo jest całkiem świeża, ani trochę nie zwiędła, a więc ten, kto ją zbierał, mógł być w niewielkiej od niej odległości, może o kilka kroków, szukając jej do wyrwania w większej ilości.
— Maszallah! Ale dlaczego tej kupki nie zabrano?
— Dla wygody. Łatwe to zresztą do wytłomaczenia: ktoś zbiera ją, kładzie na pewne miejsce, poczem idzie szukać dalej i znowuż wraca, by zebraną położyć na kupkę.
— No, no! może nas spostrzeżono?
— Trudno to wiedzieć... możliwe jednak, że nie. Czekajmy chwilę, czy nie przyjdzie tu kto za naszymi śladami. Jężeli nas nie spostrzeżono, możemy po niejakimś czasie dostać się ostrożnie aż ku brodowi i podpatrzyć, kto jest na wysepce, gdyż z wszelką pewnością tam się go doczekamy.
Gdy po upływie kwadransa nikt się nie zjawił, ruszyliśmy ostrożnie, jak skradające się koty, wzdłuż brzegu ku brodowi. Było to wcale uciążliwe, bo słońce operowało silnie, i powietrze przesycone było parą wodną. Spoceni, jakbyśmy wyszli z kąpieli, dostaliśmy się nareszcie do miejsca, skąd widać było kupę zapasowego drzewa w oddali najwyżej czterdziestu kroków. Upłynęło sporo czasu, gdy do tej kupy podeszli dwaj mężczyźni, niosąc na plecach w kierunku wody, a więc ku naszej kryjówce, sporą wiązkę trawy. Ułożywszy ją nad wodą, przynieśli potem tyle gałęzi, ile im było potrzeba, i zaczęli sporządzać tratwę. Nie byli to ani Dinkowie, ani Szylukowie, a z cech typowych i z ubrania sądząc, wywnioskowałem, że należeli do któregoś ze szczepów arabskich z nad Białego Nilu.
— Sporządzają tratwę i chcą się przedostać na drugi brzeg — zauważył szeptem Ben Nil. — Może jest ich więcej?
— Trudno to odgadnąć.
— Czy uważasz ich za łowców niewolników?
— I to trudne do określenia. Że nie są bogaci, to pewna; gdyby się zajmowali handlem niewolników, byliby lepiej odziani. Zresztą może są tylko pomocnikami handlarzy.
— Zaczepimy ich?
— Teraz jeszcze nie. Zaczekajmy tutaj, by podsłuchać ich rozmowę.
— Czy nie możesz określić, do którego szczepu należą?
— Sądząc z barwy, nie należą ani do Kababów, ani do Bagarów, lecz zapewne do któregoś z innych plemion ze wschodu, dokąd teraz zapewne się udadzą.
Obserwowani przez nas pracowali dość długo, nic do siebie nie mówiąc, i dopiero, gdy tratwa była gotowa, jeden z nich spojrzał ku słońcu, aby się przekonać, jaka jest pora, a złożywszy na ziemi gałęzie, ozwał się tak głośno, żeśmy dokładnie słyszeć mogli:
— Dosyć już, bo nadeszła godzina modlitwy! Przedewszystkiem Allah, potem prorok, a dopiero na ostatku człowiek ze swą robotą. Chcesz przewodniczyć w modlitwie?
— Nie; możesz ty, a ja będę powtarzał.
— Odmówmy więc najpierw modlitwę przeciw niewiernym, bo takie są przepisy dla ściślejszych wyznawców.
I zwrócił się twarzą w stronę Mekki, a złożywszy ręce, zaczął:
— Szukam ucieczki u Allaha przed szatanem przeklętym. O Allah! wspomagaj islam i wywyższ słowo prawdy i wiary! O Panie wszelkiego stworzenia, o Allah! zniszcz niewiernych i służalców innych bogów, którzy są wrogami twoimi i wrogami religii! O Allah! uczyń ich dzieci starcami, zwal w gruzy ich domy, połam im nogi i daj ich samych, jako też ich rodziny, ich czeladź, ich kobiety i dzieci, krewnych i braci, bogactwa i kraje, we władzę muzułmanom, jako zdobycz! O Allah, który jesteś panem wszelkiego stworzenia, uczyń to dla swoich wiernych!
Mówił przed chwilą o sobie, jako o ściślejszym wyznawcy islamu, więc, jako taki, powinien był przy modlitwie odbyć przepisane obmycie, czyli wudu. I istotnie postąpił wnet nad wodę, zawinął rękawy po łokcie i rzekł, klękając ze złożonemi rękoma i obmywając je po trzykroć:
— W imieniu Boga wszechmiłosiernego! Niech ci będzie cześć, o Allah, że zesłałeś na ziemię wodę do obmycia się i islam do oświecenia dusz wiernych, jako drabinę do twych ogrodów rozkoszy i do twego mieszkania, przepełnionego chwałą i pokojem!
Tu nabrał w prawą dłoń wody i podniósł do ust, a wypluwszy ją trzy razy, mówił dalej:
— O Allah, dopomóż mi do uzyskania twej księgi i zgłębienia twej woli, abym mógł służyć ci wiernie!
Wciągnąwszy następnie wody w nos po trzykroć, wołał:
— Spraw, o Allah, abym mógł wdychać w siebie wszystkie zapachy raju, i obdarz mię jego rozkoszami, a broń mię od fetoru ognia w piekle.
Potem obmył sobie twarz, mówiąc przytem:
— O Allah, uczyń oblicze moje w dzień ostateczny białem, jak mleko, a poczernij twarze niewiernych i grzeszników.
Według pojęć muzułmanów, ludzie, wybrani na ostatnim sądzie, będą mieli twarze białe, potępieni zaś czarne. Stąd słyszeć można nieraz wśród Arabów przekleństwo: „Oby ci Allah poczernił twarz na węgiel."
Następnie pobożny ów wyznawca Allaha umył po kolei obie ręce. Myjąc prawą, modlił się:
— O Allah, oddaj mi księgę mego życia w prawą rękę i czyń ze mną pobłażliwy rachunek!
A myjąc lewą:
— O Allah, nie daj mi księgi mego życia w lewą rękę, a nie obliczaj się ze mną zbyt surowo i nie strąć mię do wiecznego ognia!
Zdjął następnie prawą ręką turban z głowy, nalał na nią wody i mówił:
— O Allah! okryj mię łaską twoją i rozsyp błogosławieństwa na moją głowę, ocień mię cieniem twego baldachimu w dniu, kiedy żadnego już nie będzie cienia, oprócz twego!
Obmył sobie następnie plecy, prosząc Allaha, by go uchronił od ciężaru mąk piekielnych, — a wreszcie nogi, żebrząc znów łaski, by mógł zajść prosto po esz sziret, czyli po moście śmierci, do wrót raju. Wreszcie wstał, a spojrzawszy w niebo, następnie zaś na ziemię, wołał głośno:
— Wielbię cię i czczę, o Allah, i wyznaję, że niema innego Boga, tylko ty jeden, że nie masz żadnego towarzysza, bo niema Boga oprócz Boga, a Mahomet jest twoim sługą i wysłańcem!
Obrzęd taki spełniają muzułmanie pięć razy dziennie przed każdą przepisaną modlitwą. Jeśli niema pod ręką wody, wówczas, zamiast niej, używają piasku, a takie suche mycie nazywa się tajemmum.
Był to jednak zaledwie wstęp do modlitwy, i teraz dopiero zaczął się tak zwany asr. Wierny położył na ziemi turban, który mu służył zamiast kobierca, a ukląkłszy na nim, zwrócony w stronę Mekki, zaczął głośno tak zwany adan:
— Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Wyznaję, że niema żadnego Boga, oprócz Boga, i że Mahomet jest jego prorokiem. Módlcie się: Bóg jest wielki i t. d.
Nastąpiła właściwa modlitwa, która jest bardzo długa i połączona z najrozmaitszymi ruchami głowy, rąk i nóg. Nie przytaczam jej z braku miejsca i powtarzających się ciągle refrenów.
Każde słowo, wygłoszone przez przodującego, powtarzał półgłosem jego towarzysz, naśladując go przytem w ruchach.
Można sobie wyobrazić, jak wygląda meczet, gdy setki ludzi wykonywają podobne ruchy głową, rękami i nogami w takt za swoim przodownikiem w modlitwie! Robi to wrażenie, jakby jakieś drewniane figurki, przymocowane na drutach, poruszano, niby maryonetki, przez co modlitwa traci swą podniosłość, przemieniając się w bezmyślną komedyancką paplaninę. Nie zgodzę się również z twierdzeniem zwolenników nauki Mahometa, jakoby przepisane przez islam modlitwy miały jakąś treść, i nie chce mi się wierzyć, aby tę treść pobożni rozumieli. Takie piękne słowa, jak „łaska", „miłosierdzie", brzmią bardzo mile wśród owej modlitwy, ale o wartości ich w znaczeniu czynnem nikt z pobożnych nie ma pojęcia, nie harmonizują one z tem, co czuje w danej chwili serce modlącego się muzułmanina, i pozostają pustym dźwiękiem, wyraźnie przeznaczonym dla dekoracyi przedstawienia. Słowo „grzech" odczuwa w całej doniosłości jedynie chrześcijanin, zarówno, jak wyraz „łaska".
Oczywiście są wypadki, w których i muzułmanin potrafi skupić się w sobie i wysnuć z głębi swej duszy gorące uwielbienie dla Bóstwa. Znakomity przykład tego znajdujemy u Słowackiego w ustępie z „Ojca zadżumionych":
„O bądźże ty mi pochwalony, Allah,
Szumem pożarów, co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,
Zarazą, która dzieci me wytraca
I bierze syny z łona rodzicielki!....
O Allah akbar! Allah, jesteś wielki!"
Po skończonych modłach obaj Arabowie włożyli turbany na głowy i zabrali się znowu do roboty, rozmawiając przytem tak głośno, że słyszeliśmy każde ich słowo. Prawdopodobnie byli pewni, że niema tu naokół żywej duszy. I przyznać muszę, że niektóre szczegóły ich rozmowy były dla mnie bardzo interesujące, a zaciekawiły mię najbardziej wówczas, gdy posłyszałem nazwisko Ibn Asla. Ów, który je wymówił, ciągnął, wzdychając:
— Och! gdyby on wrócił jak najprędzej! Był surowy, to prawda, i najlżejsze przewinienie karał nieraz śmiercią; ale też pod jego władzą byliśmy bądź co bądź ludźmi wolnymi, którzy nie bali się nikogo, prócz dyabła i reisa efiendiny. A tak co? Jesteśmy oto biednymi parobkami, pracującymi dla kogo innego za marną zapłatę, ot, aby z głodu nie zdechnąć. Allah niech potępi nową naukę, która głosi, że łowienie i handel ludźmi jest zbrodnią, i która sprawia, że teraz tak srodze ścigają i karzą łowców niewolników.
— Tę naukę wymyślili chrześcijanie, ażeby tembardziej schwycić paszę w swe szpony — odrzekł drugi, — i dlatego nie mam wcale chęci uznawać tych nowych praw i stosować się do nich.
— Masz słuszność. Co nas obchodzą chrześcijanie i co to za pasza, który słucha niewiernych? Jesteśmy synami islamu, a ten potrzebuje niewolników. Zresztą czyż nowy murabit[3] z Aba nie głosi, że Allah rozkazał, aby wszyscy niewierni, zarówno czarni, jak i biali, byli niewolnikami wiernych?
— O, tak! słyszałem to. Allah zstępuje do niego co noc i objawia mu swoją wolę i swe rozkazy. Od czasu Mahometa nie było jeszcze proroka, któryby dorównywał temu nowemu.
Istotną zagadkę stanowiły dla mnie te słowa. Murabit z Aba? coby to był za jeden? Aba jest wyspą na Białym Nilu, — wiedziałem o tem; ale żeby tam mieszkał jakiś święty muzułmański, o tem nikt mi nie wspominał. Zresztą święty ów był „nowym", jak się wyraził pobożny Arab. Widocznie zjawił się on po opuszczeniu przez nas tych okolic, gdyśmy się udali na południe. A może to znowu jaki Mahdi?... Mimowoli przyszedł mi na myśl Sali Ben Akwil, który ongi szukał Mahdiego, tudzież Fakir el Fukara, znany mi z owych czasów, gdy to ubiłem lwa z El Teitel. Fakir ów — przypominam sobie — nazywał się Mohammed Achmed, a z rozmowy z nim zrozumiałem, że uważa siebie za „wysłannika" Allaha. Ten to Mohammed Achmed, odwdzięczając się za to, że uratowałem mu życie, chciał mię wydać Ibn Aslowi, ale mu się to nie udało, i spotkała go w nagrodę za szlachetność bastonada z rozkazu reisa effendiny. Czyżby to on był owym „świętym" z Aba?
Nie miałem czasu na rozmyślanie nad tą zagadką, bo dwaj Arabowie zaabsorbowali mię całkowicie swą rozmową, — mówili zaś tak swobodnie i o takich rzeczach, o jakich powinni byli milczeć oględnie. Dowiedziałem się mianowicie z ich gawędy, że wysłani zostali przez pewnego handlarza z Takoba do Chor Omm Karu, gdzie znajdował się drugi kupiec. Ów handlarz z Takoba zamierzał przeprawić w tych dniach przez bród sześćdziesięciu niewolników, a drugi miał za trzy dni od dziś odebrać ich po tamtej stronie rzeki i, zapłaciwszy należytość za „towar", przetransportować go dalej drogą karawanową Tana Karkoger.
Ben Nil, wysłuchawszy całej tej rozmowy, szturchnął mię z boku i szepnął:
— Pochwyćmy tych ludzi.
— Nie; mam inne zamiary.
— Przecie musimy uwolnić owych sześćdziesięciu niewolników...
— Oczywiście.
— Wobec tego wypada schwytać tych dwu wysłańców.
— Przeciwnie, należy ich przepuścić swobodnie.
— Nie pojmuję, effendi!
— Wystarczy, że ja pojmuję. Patrz, już gotowi!
Obaj Arabowie, ukończywszy robotę wiązania tratwy i sporządziwszy z długich żerdzi wiosła, ściągnęli tratwę na wodę i powiosłowali na niej do najbliższej wyspy.
Tu wysiadłszy, przenieśli tratwę na plecach wpoprzek wysepki i znowu przeprawili się na niej przez wązką odnogę rzeki na inną wysepkę, — aż w końcu taką drogą znaleźli się na przeciwnym brzegu Nilu.
— Uciekli, effendi! a tak łatwo mogliśmy ich przytrzymać! — narzekał Ben Nil.
— No, no, nie trwoż się; niebawem będziemy ich mieli w swych rękach.
— Gdy powrócą?
— Rozumie się.
— Hm! nie gniewaj się, effendi, jeżeli uczynię ci uwagę, której, jako twój sługa, czynić nie powinienem... Oni przecie nie wrócą sami, lecz z ludźmi, którzy mają transportować niewolników, a przytem i ludzie z Faszody będą już tutaj. Że zaś do transportowania sześćdziesięciu niewolników trzeba conajmniej piętnastu ludzi, więc ogółem będziemy mieli do czynienia z trzydziestoma uzbrojonymi drabami. Czyż zatem nie lepiej było ująć bez żadnej trudności tych dwóch?... Teraz prawdopodobnie będziemy zmuszeni zażądać pomocy u reisa effendiny...
— O, nie! ani myślę od niego żądać pomocy. *
— Jakto? przecie nas jest tylko sześciu!
— I ci nam wystarczą!
— Allah! Znowu widzę na twojej twarzy wyraz jakby szyderstwa. Czyżbym w ciągu ustawicznych niebezpieczeństw zgłupiał do tego stopnia, że przestaję cię rozumieć?
— Cóż znowu!.. odwrotnie, stałeś się więcej przezornym, bynajmniej nie straciwszy na zdolnościach umysłowych. Powiadasz, że będziemy mieli do pokonania trzydziestu ludzi, i to istotnie byłoby trochę zawiele na nasze siły. Ale zważ, że przecie nie będą oni razem; połowa ich zostanie z jednej strony rzeki, a połowa z drugiej. A zdaje mi się, że z piętnastoma damy sobie radę i w ten sposób zwyciężymy trzydziestkę... na raty, jak to się samo przez się rozumie. Reisa effendinę zaś mógłbym prosić o pomoc tylko w razie ostatecznym, na wypadek największego niebezpieczeństwa. Tej jednak ostateczności nie przypuszczam i pragnę, abyśmy sami własnemi siłami zdobyli sobie nagrodę.
— Masz słuszność, effendi! Możemy obezwładnić ludzi z Takoby, zanim się pojawią tamci, z Chor Omm Karu. A wtedy bez trudu rozprawimy się z tamtymi.
— Sądzę, że obejdzie się bez bitwy, a zresztą zależy mi głównie na tem, aby odebrać im pieniądze, które będą mieli przy sobie.
— Pieniądze? Co chciałeś przez to powiedzieć?
— Słyszałeś przecie, że przybędą tu nad bród odebrać niewolników, przyczem mają zapłacić za nich gotówką lub towarami. Owóż oddziałowi z tej strony odbierzemy niewolników, a oddziałowi tamtemu pieniądze. Obie więc partye spotka dostateczna kara, i przy tej sposobności powiększy się wasz żołd, a reis eifendina będzie miał jeszcze jeden dowód więcej, że nie uczynił dobrze dla siebie, pozbywając się mej osoby tak lekkomyślnie i po szelmowsku.
— Effendi! — zawołał Ben Nil uradowany. — Nie umiałbym sobie wyobrazić bardziej rozumnego planu, i jeżeli się on tylko uda (a że się uda, jestem najmocniej przekonany), to będzie niesłychana w naszych warunkach zdobycz. Cieszy mię to ogromnie, a jeszcze więcej uradowani będą nasi asakerowie. Ciekawy też będę zobaczyć minę reisa effendiny, która zapewne bardzo się wydłuży, gdy mu przyprowadzimy tak obfity połów, podczas gdy on omyli się w swych nadziejach, na zarozumialstwie budowanych, i napróżno tam będzie myszkował. Wyobrażam sobie, jak go wstyd wobec ciebie opadnie. Może przyzna wówczas nareszcie, że najniesłuszniej wyrządził krzywdę tobie i wszystkim, którzy cię lubią oraz poważają.
Wróciliśmy do łodzi, a Ben Nil opowiedział wszystko asakerom, którzy wpadli już nie w zachwyt, ale niemal w szał radosny, i oznajmili mi, że niezawahają się przed niczem, byle tylko dopiąć tak ważnego celu. Domagali się też, abym im zaraz wytłómaczył, w jaki sposób całą tę sprawę urządzę; ale im odpowiedziałem, że sam jeszcze nie wiem, bo wprzód muszę wybadać dobrze teren po obu stronach rzeki.
Tak ich to przejęło, że chcieli iść ze mną zaraz na miejsce. Ale że transportu należało oczekiwać dopiero za trzy dni, nie śpieszyłem się i tylko z tej strony poczyniłem tego dnia poszukiwania, dopóki nie były jeszcze zatarte ślady dwóch Arabów, a ślady te miały dla mnie niepoślednie znaczenie,
Asakerzy prosili mię, abym ich zabrał na te poszukiwania, i skłoniłem się wkońcu do tego, zabierając ich z sobą; jeden tylko pozostał na straży przy łodzi, wylosowany do tej służby.
Udaliśmy się w las po tej stronie rzeki dla dokładnego zbadania śladów dwu wysłańców, gdyż, kierując się tymi śladami, spodziewaliśmy się odkryć utartą ścieżkę do brodu. Oddaliwszy się znacznie w głąb „chali", po upływie godziny znaleźliśmy nareszcie pewne ważne wskazówki.
Aż do tego miejsca pokrywająca wyspę gęsta roślinność w postaci krzewów, zasilana wilgocią rzeki, kończyła się, a zaczynały się bujne łąki z takiem mnóstwem różnobarwnego kwiecia, że od jaskrowości aż się w oczach mieniło. Wegetacya ta pojawia się z całą siłą: tylko w pewnych porach roku, a niknie zarówno prędko, jak powstała, i wówczas step przedstawia szarą jednostajną płaszczyznę, podobną do pustyni, albo, jak się wyraził któryś z poetów, do próżnej dłoni dziadowskiej. Mimo znacznych trudności, udało mi się przecie odnaleźć ślady ludzkie, a nawet spostrzegłem resztki odchodów wielbłądzich, które świadczyły, że była tu niezawodnie droga karawanowa, uczęszczana wcale nie rzadko. W pustyni zbierają takie resztki bardzo skrzętnie, jako materyał na ogniska; tu jednak, wobec blizkości lasu, było to zbyteczne.
Dopiąwszy w ten sposób celu wycieczki, zawróciłem ze swymi ludźmi ku miejscu, gdzie pozostawiona była nasza łódka. Wieczór już zapadał, bladem światłem księżyca rozjaśniony, gdyśmy przybyli na brzeg rzeki. Zaraz też wyszukawszy odpowiednią na nocleg kryjówkę w pewnej odległości od wody, aby, o ile można, nie być w nocy narażonymi na chmary komarów, które najwięcej dokuczają nad wodą, pokładliśmy się spać. Nie bylibyśmy zresztą od nich całkowicie wolni, bo ognia postanowiłem nie rozpalać ze względu na blizkość obcych ludzi, — ale na szczęście, odłączając się od reisa effendiny, nie zapomniałem zabrać między innemi zabezpieczającej od komarów siatki.
Na drugi dzień rano popłynęliśmy na przeciwny brzeg Nilu w celu rozejrzenia się wśród miejscowości. I tu bujna roślinność pokrywała znaczną przestrzeń w głąb stepu, i znaleźliśmy również liczne oznaki, zdradzające, że znajdujemy się na wytkniętym ku rzece szlaku karawan. A ślady były tu jeszcze wyraźniejsze, bo widocznie handlarze, czując się po tej stronie zupełnie bezpiecznymi, nie zadawali sobie nawet trudu zacierania ich za sobą.
Wróciwszy stamtąd, podpłynęliśmy znaczny kawał w górę rzeki, gdzie u brzegu wyszukaliśmy sobie miejsce na nową kryjówkę na noc. W pobliżu brodu było już mniej bezpiecznie, ale należało nam na trzecią noc zwrócić szczególniejszą uwagę na ten punkt, gdyż możliwe było, że karawana z niewolnikami przybędzie wcześniej. Urządziwszy tedy tuż u samego brodu doskonałe schronienie w celu obserwowania spodziewanej karawany niewolników, poszliśmy daleko na step, aby, jeśli się uda, zawczasu spostrzedz ją zdaleka. I rzeczywiście późno już popołudniu dostrzegliśmy na horyzoncie ruchome punkciki, większe i mniejsze: pierwsze — byli to zapewne jeźdźcy na wielbłądach, drugie — to niewolnicy, idący pieszo. Karawana posuwała się prosto, jak to przewidziałem, w kierunku naszym, ku Nilowi. Oczywiście usunęliśmy się co prędzej z jej szlaku, zacierając za sobą wszędzie ślady, aby wśród przybywających nie zbudzić czujności.
Niebawem ukazali się dwaj jeźdźcy, którzy znacznie karawanę wyprzedzili, pędząc ku rzece, aby na wszelki wypadek przekonać się, czy nie grozi jej jakie niebezpieczeństwo.
Ukryliśmy się w naszem „obserwatoryum", i zaledwieśmy się tam usadowili, gdy oto spostrzegliśmy płynącą w naszym kierunku z tamtej strony rzeki łódkę, w której wiosłowali ci sami dwaj Arabowie, których mieliśmy zaszczyt poznać onegdaj. Czy chwila ich powrotu była z góry umówioną, czy też przypadkowo tylko przybyli na czas zbliżania się karawany, było mi obojętne; natomiast radowałem się, że będę miał wyśmienitą sposobność podsłuchania ich, bo zapewne zaraz po wylądowaniu zdadzą relacyę ze swych czynności dwom przybywającym od karawany jeźdźcom.
I istotnie przypuszczenia moje były trafne. Dwaj wioślarze, wylądowawszy i rozejrzawszy się wokoło, dali znak mocnem gwizdnięciem na palcach. W odpowiedzi na to rozległ się w lesie taki sam świst, a w chwilę później ukazali się na brzegu dwaj znakomicie uzbrojeni ludzie; byli to ci sami, których zauważyłem poprzednio jadących na wielbłądach. Szli teraz pieszo, pozostawiwszy wielbłądy na górze. Dwaj Arabowie, którzy przybyli łodzią, ukłonili się im nizko, na co ci odpowiedzieli wyniośle, skinąwszy zaledwie głowami, a jeden z nich zapytał:
— Kiedyście tu przypłynęli?
— Przed kilkoma minutami.
— Obejrzeliście dobrze muchadę?
— Tak, panie. Ani śladu człowieka tutaj.
— A jakże tam z poselstwem?
— Poszło wszystko zupełnie tak, jak nam to z góry zapowiedziałeś. Ludzie z Chor Omm Karu przybędą nad rzekę jutro, w dwie godziny po wschodzie słońca.
— Spodziewam się, że nie będą wymagali od nas, abyśmy tam do nich się przeprawiali,
— Nie, przepłyną na tę stronę w celu odebrania rekwiku.
— A czem zamierzają płacić?
— Złotym proszkiem; towarów nie mają z sobą, bo niedogodnieby im było ciągnąć się z nimi przez stepy.
— Tak, ale co ja zrobię ze złotem, za które w tych stronach nic dostać nie można? Byłem pewny, że otrzymam zapłatę w bedai[4], gdyż właśnie podczas obecnej podróży będę tylko w takich miejscowościach, gdzie można kupować potrzebne mi rzeczy tylko drogą wymiany! Jeżeli więc chcą płacić pieniędzmi, czy złotym proszkiem, to postawię o wiele wyższą cenę na rekwik. Ile mają ze sobą. ludzi?
— Dwanaście głów.
— A więc tyle, ile my. Toby od biedy wystarczyło, bo nie spodziewam się tu jakichkolwiek przeszkód; reis efiendina i jego towarzysz zapodzieli się gdzieś od dłuższego już czasu. Idźcie nieco wyżej na brzeg i dajcie znak karawanie, aby szła tutaj, a z powrotem przyprowadźcie wielbłądy, żeby się napiły.
Rzekłszy to, rozkazodawca odszedł ze swoim towarzyszem pod drzewo i tam obaj usiedli, podczas gdy posłańcy udali się na step. Dwaj przybyli nie mówili nic do siebie; snadź znużeni byli bardzo podróżą. Sądząc z rysów i koloru twarzy, można było przypuszczać, że należą do Messerijów albo Habanijów. Wśród obu tych szczepów handel niewolnikami bywa dość często praktykowany.
Wkrótce wrócili wysłańcy, a za nimi — nadciągnęła karawana i zatrzymała się w miszrah. Niewolnicy byli tak wyczerpani, że ledwie trzymali się na nogach. Snadź uciążliwa, zapewne kilkodniowa wędrówka w pętach, boso, po wyschniętym stepie, pod palącymi promieniami słońca i prawdopodobnie o głodzie i pragnieniu sprawiła to, że byli w nader opłakanym stanie. Ręce i nogi mieli powiązane tak, że mogli wlec się zaledwie noga za nogą, krótkimi krokami, i to w postawie mocno przygarbionej z powodu połączenia krótkimi postronkami rąk i nóg; pomiędzy sobą powiązani byli również grubymi powrozami, do których przymocowano ciężkie drążki. Oprócz szmat na biodrach, nie mieli na sobie nic; nawet głowy mieli odkryte, więc w ciągu marszu musieli znosić iście piekielną mękę z gorąca. Niektórym ciało odpadało kawałkami, spieczone od słońca,
A nie byli to bynajmniej czarni synowie Afryki z pogańskich plemion murzyńskich, lecz ludzie biali, należący, jak się o tem dowiedziałem później, do Bagor el Homrów. Schwytano ich w niewolę jako jeńców podczas bitwy i uczyniono niewolnikami, przeznaczając na sprzedaż. Jak strasznem trapieni byli pragnieniem, świadczył równoczesny prawie okrzyk radości, jaki się wydarł z piersi nieszczęśliwych straceńców na widok wody. Nie dano im jej jednak prędzej, aż napiły się wielbłądy i żołnierze, poczem dopiero obdzielano każdego z nich, napełniając nią łupiny orzecha kokosowego. Do rzeki nie puszczono ich w obawie, aby który umyślnie się nie utopił, uwalniając się w ten sposób od okropnej doli, jaka ich czekała.
Potem każdy z nich otrzymał garść prosa murzyńskiego na wieczerzę, które zajadali, siedząc skurczeni na ziemi, gdyż inaczej rękami, uwiązanemi krótko do nóg, nie mogliby sięgnąć ku ustom. Zaprowadzono ich następnie na mokre, porośnięte grubemi łodygami błotnych roślin miejsce, aby się tu pokładli.
Strażnicy, uporawszy się w ten sposób ze swymi obowiązkami względem niewolników, rozpalili w dwóch miejscach wielki ogień, ażeby mieć ich wciągu nocy na oku.
Było to w znacznem oddaleniu od naszej kryjówki, i aczkolwiek widziałem wszystko dokładnie, słyszeć jednak nie mogłem wiele. Nie chodziło mi już zresztą o to, co będą mówili, bo poznałem najważniejsze ich zamiary. Musiałem natomiast pomyśleć o jak najszybszem uwolnieniu nieszczęśliwych niewolników ze strasznego położenia, a tymczasem niemożliwe to było uskutecznić natychmiast, bo, zanim się ułożono do spoczynku, wypadło odprawić przepisane modlitwy mogreb i aszia, wskutek czego czas mi się dłużył okropnie. Oczywiście do uczestniczenia w modłach zmuszono też, jakby na ironię, niewolników. Szczyt muzułmańskiej bezczelności i zaślepienia! — modlili się do Allaha o zmiłowanie, o łaskę, a w myśli i czynach byli najohydniejszego gatunku zbrodniarzami.
Przywódcy karawany z Takoby, liczący razem ze swymi ludźmi oraz przybyłymi z za Nilu wysłańcami czternaście głów, spożyli wieczerzę, składającą się z kaszy, suszonego mięsa i daktylów, poczem jeden z nich, ten mianowicie, który po przybyciu nad rzekę porozumiewał się z przybyłymi łodzią wysłańcami, wydał odpowiednie rozkazy na noc i ułożył się do snu, obwijając się, jak poczwarka jedwabnika, w ciepłe koce. Za jego przykładem poszła reszta obozujących, a tylko dwu pozostało na warcie. Ci usadowili się przy ogniu, aby się zabezpieczyć przed komarami.
Nieszczęśliwi natomiast niewolnicy, nadzy zupełnie, leżeli w błocie, a miliardy owadów obsiadły ich ciała, zadając straszne katusze... Opisałem już w jednym z poprzednich rozdziałów, jak wielką klęskę dla ludzi stanowią owe niezliczone roje krwiożerczych komarów, uzbrojone w zatrute ssawki! To też biedacy ryczeli, jak bydlęta, nie mogąc się obronić przed tą okropną plagą.
Na myśl o tem postanowiłem nie zwlekać i jak najprędzej położyć kres ich męce, chociażby z narażeniem swojego życia.
Ben Nil był również przejęty do żywego losem nieszczęśliwych i szeptał mi do ucha:
— Czyby się nie dało uwolnić tych ludzi dziś jeszcze?.
— Owszem, postaramy się o to.
— Proszę cię więc, zarządź tak, aby się to stało jak najprędzej. Trudno już dłużej słuchać jęku nieszczęśliwych. Uczyńmy wszystko, co tylko możliwe, chociażbyśmy ściągnąć mieli na siebie największe niebezpieczeństwo. Co do nas jesteśmy gotowi na twój rozkaz rzucić się w tej chwili na tych czternastu łotrów. Mogłoby się nawet obyć bez twego czarodziejskiego karabina; wystarczyłoby, gdyby każdy z nas wystrzelił po razie tyko: zabilibyśmy za jedną salwą sześciu, a z pozostałymi ośmioma byłaby już łatwa sprawa, bo strach paniczny odebrałby im przytomność umysłu.
— Ależ ja nie chę przelewać krwi tych ludzi. Oni w swem zaślepieniu nie wiedzą nawet, że popełniają straszną zbrodnię.
— Tak, ale pomyśl, effendi, że będą się bronili i użyją przeciw nam swych strzelb, jeżeli ich wprzód nie obezwładnimy.
— Mam nadzieję, że łatwo mi to przyjdzie i najprawdopodobniej nie będę korzystał z waszej pomocy. Mimo to musicie być w pogotowiu i w razie potrzeby bronić mię. Podsunę się teraz sam aż do ogniska, gdzie siedzą wartownicy, i jeżeli ich obezwładnię, a nikt tego nie zauważy, to możecie spokojnie tu siedzieć, dopóki was nie wezwę. Gdyby zaś zbudzili się ich towarzysze, wówczas przybiegniecie mi natychmiast z pomocą nawet bez mego wezwania. Zdaje się jednak, że pójdzie gładko, bo, jak wywnioskowałem, niewolnicy umieją po arabsku, a zrozumiawszy mię, pomogą w robocie. Zaznaczam, że musicie ogromnie uważać i każdej chwili być gotowymi!
Wysunąwszy się z pod siatki, zawiesiłem ją na krzaku, zarówno, jak i karabin, i zabrałem tylko sztuciec, ażeby w razie potrzeby mieć możność zaszachowania nieprzyjaciół.
Dowódca karawany, wymieniając poprzednio wyraz asznabi, niewątpliwie miał na myśli mnie, a więc moje nazwisko obiło się o jego uszy, jak również musiał też słyszeć i o „czarodziejskim" moim karabinie.
Ostrożnie, chyłkiem, zataczając wielki łuk, zbliżyłem się do ognia, przy którym siedzieli dwaj strażnicy, na taką odległość, że mogłem ich dosięgnąć ręką.
Dziwne, jak ci ludzie czuli się tu bezpiecznymi!
Wartownicy nie rozmawiali ze sobą, zajęci ciągłem dokładaniem paliwa do ognia, który trzeszczał i od czasu do czasu buchał wysokim, jasnym płomieniem, oświecając znaczną przestrzeń dokoła. Po prawej stronie spali handlarze, owinięci w koce, po lewej zaś niewolnicy, którzy w razie mego napadu na strażników musieliby mię ujrzeć i, domyślając się we mnie swego zbawcy, wszczęliby zapewne krzyki radosne, a to właśnie nie byłoby dla mnie pożądane i musiałem tego uniknąć za wszelką cenę. Podniosłem się więc powoli z omm sufah i, zwrócony ku nim, przyłożyłem lewą rękę do ust na znak, aby milczeli, a wiedziałem, że znak ten zrozumiały jest niemal u wszystkich ludów.
I cel mój został w zupełności osiągnięty, gdyż jęki w tej chwili ustały. Widocznie biedacy przeczuli, że czeka ich pomoc z mojej strony, bo nie byłbym się przecie czaił na pilnującą obozu wartę.
Europejczyka zastanowiłaby natychmiast nagła zmiana w jego otoczeniu i szukałby przyczyny, dlaczego jęki tak nagle ucichły; ale synowie pustyni nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Korzystając z tej nieoględności, by nie tracić czasu, zamachnąłem się raz po razie kolbą, i obaj wartownicy padli ogłuszeni na ziemię bez wydania głosu.
Przekonawszy się, że żadnemu z nich czaszka nie pękła, zwróciłem się do niewolników i rzekłem, o ile można, cichym głosem:
— Zachowajcie się spokojnie! ani jednego słowa! Chcę was uwolnić i poprzecinam powrozy, a skoro potem zwiążę strażników, rzucicie się na handlarzy. Niewolno wam jednak nic więcej uczynić, jak tylko trzymać ich silnie, abyśmy mogli ich powiązać. Baczność więc!
Przeciąć sześćdziesiąt powrozów po trzy razy byłaby to zbyt trudna dla jednego robota, — kazałem więc dwom pierwszym uwolnionym niewolnikom zabrać noże od wartowników i pomagać mi. Tymczasem, na dany znak przybyli z krzaków i moi ludzie z Ben Nilem — i w dwie niespełna minuty wszyscy jeńcy byli wolni.
— Allah was zesłał! — szepnął jeden z nich. — Powiedz nam, kto jesteś, abyśmy...
— Cicho bądź! dowiesz się później, a teraz do roboty! Naprzód skrępować strażników, a potem dalej na śpiących! po trzech na jednego, a czwarty niech zaraz wiąże. Powrozów jest dosyć! Więc dalej do roboty!
Naprawdę warto było przypatrzyć się tej „robocie". W jednej chwili obezwładniono śpiących, wiążąc ich, jak snopy, wraz z kocami, w które byli owinięci. A jednocześnie wszczął się w obozie zgiełk nie do opisania: gromkie okrzyki radości oswobodzonych niewolników, pomieszane z rykiem dotychczasowych ich katów. Zachodziła obawa, aby wielbłądy, spłoszone tymi wrzaskami, nie porwały pęt i nie uciekły. A podziałało to tak zaraźliwie na moich asakerów, ba, nawet i na Ben Nila, że i oni wzięli udział w tym „hymnie". Co do mnie — nie miałem ochoty robić ze swego gardła dudy organowej i przez dłuższy czas dawałem znak rękoma, wywijając niemi, jak wiatrak śmigami, dopóki mię nie zrozumiano, że zapomocą tej gestykulacyi domagam się zakończenia popisu wokalnego.
— Ten krzyk może nam zaszkodzić — rzekłem, gdy nareszcie można było dosłyszeć słowa, — bo kto wie, czy ludzie z Chor Omm Karn nie są już w pobliżu.
— Co nas oni obchodzą! — odrzekł któryś. — Niech przyjdą tu, a zobaczą, jak ich przyjmiemy!
— Dobrze, dobrze! ale ja właśnie pragnę, aby tu przyszli, a wrzaski mogą ich stąd odstraszyć.
— Tak sądzisz, panie? Prawda! Nie przyszło mi to na myśl. Musimy siedzieć cicho, ażeby, nic nie przeczuwając, przyszli aż tutaj. A przyjdą jutro rano; pochwytamy ich i wsadzimy głowami do wody, aby się dobrze napili i powędrowali do piekła. Powiedz nam jednak, panie, kto jesteś, abyśmy wiedzieli, komu mamy do zawdzięczenia ratunek w tak ciężkiej chwili. Badalat[5] tych oto czterech ludzi świadczą, że są to asakerzy kedywa; ty jednak nie należysz do nich, jak również i ten szósty, nieprawdaż?
— Nie jesteśmy żołnierzami. Jestem Frankiem i nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi, a nazwisko mego młodego przyjaciela brzmi Ben Nil. m
— Na te moje słowa ozwał się pomruk w szeregach powiązanych jeńców. Interlokutor zaś mój pytał
w dalszym ciągu:
— Jesteś może chrześcijaninem, effendi? — Tak.
— A może znasz pewnego sabit[6], którego nazywają reisem effendiną, a który z ramienia kedywa ciągle żegluje po Nilu w celu chwytania łowców i handlarzy niewolników?
— Owszem, znam go.
— Może mu dopomagałeś kiedy w tej czynności?,
— O, wiele razy.
— Tak, bo słyszeliśmy o tobie... niewiele wprawdzie, ale wystarczyło, abyśmy osądzili z tego, że jesteś szlachetnym człowiekiem i dobroczyńcą niewolników. Abu Rekwik po drodze rozmawiał często ze swymi ludźmi o tobie i o reisie effendinie, i zdaje się, że czuje wielką trwogę przed wami.
— Któż to jest ten Abu Rekwik?
— Nie wiesz? Oto leży tam, skrępowany... To najbogatszy i najsławniejszy z handlarzy niewolników w całem Dar Sennaar. Czyni on wyprawy na niewolników aż do Fodii, a nawet dalej jeszcze na zachód, i również tak daleko zapuszcza się na wschód, poza Atbarę, do brzegu Bahr el Ahmar[7], pomimo, że tam przypływają okręty z Europy i liczni Frankowie. Nazywa on się właściwie Tamek er Rhani[8], gdyż bogatszy jest od pięciu baszów, razem wziętych; ale ze względu na szerokie jego stosunki handlowe nazywają go tu Abu Rekwik. Zakupił nas w Salamat i przytransportował tu dla odprzedaży, oczywiście z dużym zyskiem, handlarzom z Omm Karn. Stąd miano nas pędzić przez Karkog do Atbary.
— Więc handluje on nawet wyznawcami proroka? Haza nazieb! hańba mu!
— O tak, u niego tak poganin, jak i wierny, nie są niczem innem, tylko towarem, i na nic nie ma względów, byle mu dobrze zapłacono. Bodaj mu za to twarz poczerniała w dniu sądu Allaha na węgiel...
— No, wiemy już, kto jesteś, effendi — rzekł po chwili milczenia, — ale i ty musisz się dowiedzieć, cośmy za jedni. Otóż należymy do ferkah[9] el Homr, wielkiego szczepu Bagara. Dostaliśmy się do niewoli, podstępnie napadnięci podczas snu przez Barabrów, z którymi prowadziliśmy walki. Wspominam tu o tem, ażebyś nie wziął nas za tchórzów. Następnie Abu Rekwik zakupił nas...
— Zbytecznie się zastrzegasz co do posądzenia was przezemnie o tchórzostwo, gdyż wiadomo mi, że El Homrowie odznaczają się wielką dzielnością i odwagą. Wiem o tem, że, jako niestrwożeni agagirowie[10], rzucają się bez strzelby na fila[11] i korkedana[12].
— Cieszy mię, effendi, że wiesz o tych szczegółach z życia naszego, i mam nadzieję, że osobiście przekonasz się.o naszej waleczności, gdy przyjdzie do rozprawy z tymi handlarzami niewolników.
— Ależ do ich ukarania nie trzeba wcale waleczności; a gdybym ich nawet teraz uwolnił i pozwolił się bronić, to przecie was jest sześćdziesięciu, ich zaś tylko czternastu. Zresztą nie wy rozprawicie się z nimi, bo oddam ich reisowi effendinie.
Niebardzo się spodobało moje oświadczenie wojowniczym synom El Homr, i dopiero po długich targach i perswazyach ów, który dotychczas ze mną mówił w imieniu swych towarzyszów, odstąpił od swych żądań, zostawiając ukaranie handlarzy reisowi. Był to, jak się okazało, szech es zef[13] całego szczepu i, jako taki, miał pewne poważanie u reszty towarzyszów.
Uwolnieni przez nas „mistrze miecza" w ciągu uciążliwej swej w tak okropnych warunkach podróży nacierpieli się też głodu, więc teraz zabrali się skwapliwie do zapasów durry, trąc ją między kamieniami; inni poszli się kąpać, szukając w wodzie ulgi od ukąszeń, jakie im zadały komary. Ze startego prosa przyrządzono wnet kaszę, na którą rzucili się wszyscy z ogromnym apetytem, jedząc ją oczywiście palcami, które im zastępowały nietylko łyżki, noże i widelce, ale nawet serwety i inne podobne przybory stołowe.
Co do obezwładnionych handlarzy, to oczywiście położenie ich nie było do pozazdroszczenia. Tak niedawno pewni siebie i bezpieczni, zmuszeni zostali zamienić się rolą z dotychczasowymi swymi jeńcami, a cios ten spadł na nich tak nagle, jak piorun z jasnego nieba. Wiedzieli dobrze, co ich czeka, gdy się dostaną w ręce srogiego reisa effendiny; wiedziałem i ja o ich blizkim losie, i przyznam, że w pierwszej chwili nurtowała we mnie chęć puszczenia ich na cztery wiatry.
Ale z drugiej strony... nie należało czynić tego. Bo ileżto ludzi mogliby jeszcze unieszczęśliwić, poczuwszy się na wolności, — a zbrodnie ich zaciężyłyby wówczas na mojem sumieniu. Uznałem więc wkońcu, że lepiej będzie, gdy dostawię ich w ręce reisa effendiny. Ale co do ich mienia — należało ono do mnie i do moich pomocników. Postanowiłem nic nie dać reisowi z tego łupu; dosyć już upokorzeń doznałem od niego i nie miałem racyi być jego dobroczyńcą jeszcze teraz!
Przedsięwziąwszy wraz z Ben Nilem rewizyę tłomoków i siodeł na wielbłądach, znaleźliśmy znakomitą zdobycz dla naszych asakerów. W jednem tylko siodle dowódcy były cztery spore woreczki proszku złota, które dla biedaków stanowiło pokaźny majątek. Był to kapitał obrotowy handlarza. Znaleźliśmy też i próżne woreczki, przygotowane widać na jutrzejszy targ...
Zawoławszy swoich asakerów na bok, podzieliłem złoto na sześć części, z których Ben Nil otrzymał dwie, a każdy z asakerów po jednej. Radość ich nie miała granic, — zakazałem im jednak okazywać ją publicznie, ażeby El Homrowie nie dowiedzieli się, jak znakomity łup wpadł nam w ręce, i nie domagali się części jego dla siebie.
Niepokoiła tylko moich dzielnych asakerów troska, czy reis effendina nie zechce odebrać tak świetnej zdobyczy. Ale zapewniłem ich, że o tem i mowy być nie może, bo skądżeby wiedział, ile łupu zabraliśmy i kto się nim obłowił.
Ponieważ zdobycz w złocie była bardzo znaczna, asakerowie zrzekli się reszty łupu w naturze, prosząc, abym nim sam rozporządził. Oświadczyłem tedy szechowi El Homrów, że wielbłądy, broń i całe mienie, zdobyte na handlarzach, z wyjątkiem złota, jest do podziału między jego ludzi. Wywołało to wielką wśród nich radość, bo, słysząc ode mnie, że uważam jeńców za swoją wyłączną własność, nie spodziewali się też żadnej darowizny z ich majątku. Pozwoliłem im zająć się natychmiast podziałem tych łupów pomiędzy siebie, więc zabrali się zaraz do roboty, rozwijając przedewszystkiem z koców i der samych jeńców i wypróżniając im kieszenie.
Nie przypuszczałem, że jeńcy dadzą się ograbić z takim spokojem i nawet bez jednego obelżywego wyrazu lub przekleństwa. Widocznie działał na nich jeszcze do tej chwili przestrach z powodu tak nagłej i niespodziewanej klęski. Tylko Abu Rekwik, do którego zabrano się na samym ostatku, zachował się wyzywająco, a gdy mu Ben Nil sięgnął do kieszeni, by wydobyć ich zawartość, łotr głosem pełnym oburzenia i gniewu zawołał:
— A to co znowu!? Miałżebym wpaść w ręce zwykłych zbójów, którzy mię chcą obrabować do ostatniej nitki?
— Cicho bądź, nicponiu! — odciął się Ben Nil, — nie gadaj nam o zbójach i rabunku, bo najpodlejszym rabusiem.i złodziejem jesteś ty sam! A żeśmy cię schwytali na niecnej robocie, mamy prawo posiąść wszystko, co masz. Prawo to obowiązuje tutaj nie od dziś, jak ci dobrze wiadomo.
— Inaczej przemawiałbyś do mnie, gdybyś wiedział, kto jestem. Potęga moja jest tak wielka, że na jedno moje słowo zginiecie wszyscy!
— Wypowiedz je, słuchamy! Jestem ciekaw, w jaki to sposób mielibyśmy zginąć. Wszak jeżeli komu, to przedewszystkiem tobie do śmierci bardzo niedaleko...
— Nie szydź! Jestem Tamek er Rhani, którego zowią również Abu Rekwik!
— Wiem o tem. Ale najzupełniej mi to obojętne, kto jesteś i czy nazywają cię Abu Rekwik, czy też Tamek el Chazir[14]. W naszych oczach mniej wart jesteś od pierwszego-lepszego pastucha kóz, bo on jest człowiekiem uczciwej pracy, podczas gdy ty należysz do kategoryi łotrów ostatniego gatunku.
— Nie waż się, psie jeden, nazywać mię łotrem!
— Nazwisko moje jest Ben Nil i na niem ani jedna kropelka krwi ludzkiej nie ciąży, ani też cień ludzkiej krzywdy. Strzeż się więc wymyślać mi od psów, bo tu obok mnie znajduje się pewien człowiek, który cię za to ukarze bardzo surowo!
Ben Nil, mówiąc to, miał na myśli mnie. Tamek więc na te słowa rzucił na mnie przelotne spojrzenie i rzekł po chwili:
— Człowiek ten może być sobie, kim chce, ale wara mu ode mnie, i niech go Allah strzeże od wyrządzenia mi choćby najmniejszej krzywdy! Zadumny jestem na to, abym mu mówił o mej potędze; wspomnę tylko, że wielu znajomych i przyjaciół moich ujmie się za mną, śmiercią karząc każde wasze słowo, któreby obrażało moją godność!
— Nie zważaj na to — ozwałem się do Ben Nila. — Drab skrzeczy, jak żaba, bo gęba jego do niczego innego nie jest zdolna. Wypróżnij mu kieszenie i basta!
Gdy Ben Nil zabrał się do tej roboty, handlarz począł mówić do mnie:
— Człowieku! ostrzegałem cię, a mimo to lecisz sam w przepaść. Rób więc, co chcesz! nie przeszkadzam.
— No, no! czyżbyś mógł mi wogóle przeszkodzić w czemkolwiek? Siedź lepiej cicho, bo jeżeli nie ograniczysz się w szafowaniu obelg i gróżb pod moim adresem, to będę zmuszony zamknąć ci gębę... batogiem.
— Batogiem? no, proszę! — roześmiał się szyderczo. — Powiedz mi więc, coś ty zacz, że posiadasz taką moc?
— Zobacz tylko asakerów, a przekonasz się, w czyje wpadłeś ręce.
— Na co patrzyć? na twoich czterech asakerów? Nie wątpię, że to są złodzieje, którzy pokradli gdzieś mundury, albo włóczęgi, co uciekli z wojska; pewnie w służbie kedywa nie było im wygodnie, bo to... tchórze!
— Są to żołnierze reisa effendiny. Czy są tchórzami, najlepiej się przekonałeś z tego, że przy pomocy ich pięciu obezwładniłem was czternastu.
— A kto dał wam ku temu prawo?
— Nikt! niema bowiem człowieka, któryby mnie poważył się rozkazywać. Pomagam z własnej ochoty reisowi effendinie w jego pracy nad wytępieniem łowców niewolników.
Słowa te zastanowiły handlarza. Myślał przez chwilę, co ma powiedzieć, poczem, starając się ukryć trwogę, która mu jednak z oczu była widoczną, ozwał się wkońcu:
— Allah I’ Allah! czyżbyś naprawdę należał do wyprawy reisa effendiny?
— Tak, należę.
— Jesteś może Frankiem, chrześcijaninem?
— Zgadłeś.
— I nazywasz się Emir Kara Ben Nemzi Effendi?
— Tak, istotnie tak się nazywam.
— Ależ, o ile wiem, reis effendina i Kara Ben Nemzi popłynęli w głąb krajów murzyńskich...
— A mimo to widzisz mię tutaj, i sądzę, że sprawia ci to radość. Ażeby jednak tem większy był twój zachwyt, powiem ci, że ukaraliśmy śmiercią paru nicponiów, którzy zapewne są twoimi dobrymi znajomymi, a mianowicie Abd Asla i Ibn Asla.
— Allah kerim! czyżby Ibn Asl już nie żył? czyżbyś mówił prawdę, effendi?
— Kara Ben Nemzi nigdy nie kłamie! Uporawszy się z tymi łotrami, którzy byli zakałą ludzkości, zabraliśmy się z kolei do innych, i oto ty wśród nich jesteś pierwszy... Cóż? wiesz teraz, jaki czeka cię koniec?
— Maszallah! Ibn Asl zginął! Ibn Asl, który uchodził za niezwyciężonego!
— Głupstwo! zbrodnie i grzechy nie są w stanie nigdy osięgnąć ostatecznego zwycięstwa, chociażby przez pewien czas tryumfowały. Sprawiedliwość, uczciwość, cnota zawsze i wszędzie są tą potęgą, która stawia człowieka prędzej czy później na wyżynach zwycięstwa. Przekonasz się o tem wkońcu osobiście, gdyż zapewniam cię, że dzisiejsza twoja niecna wyprawa handlowa była bezwarunkowo ostatnią w twojem życiu.
Długo nie odpowiadał, rozmyślając, jak się wobec mnie zachować: czy poddać mi się pokornie, czy też wytrwać do końca w roli nieugiętego i dumnego pana. Uznał jednak, że na pokorę czas jeszcze w ostatniej chwili, gdy zawiodą już wszystkie nadzieje; tymczasem zaś powziął postanowienie „nie ugiąć się"; można to było wyczytać odrazu z jego twarzy.
— Więc tak? — ozwał się wreszcie hardo. — Czyżby istotnie po Ibn Aslu przyszła kolej na mnie? Mnie się zdaje, że nie wierzysz w to sam!
— Owszem, nietylko wierzę, ale jestem najmocniej o tem przekonany.
— Odstawisz więc nas reisowi effendinie?
— Rozumie się.
— Kiedy?
— Właściwie nie powinienbym ci tego powiedzieć, ale że nie obawiam się, aby mi moja otwartość w czemkolwiek zaszkodzić mogła, więc dowiedz się, że pozostaniemy tu kilka dni, dopóki reis effendina nie nadpłynie z góry i nie zabierze was i nas na pokład. Myśmy go wyprzedzili zaledwie o parę dni drogi.
Wiedziałem z góry, co sobie łotr pomyśli, usłyszawszy tę wiadomość, i dlatego patrzyłem mu bystro w oczy. Istotnie przez twarz jego przemknął jakby cień radości, którą też potwierdził szyderczy ton następujących słów:
— Jestem zachwycony twą szczerością i postaram się odpłacić ci równą miarką. Twoje życzenia, nadzieje i zamiary podobne są wiatrowi, który idzie przez stuletni las; a nie może ani jednej korony drzewa nachylić ku ziemi. Jeżeli nie zwrócisz mi natychmiast wolności, jutro rano znajdziecie się wszyscy w mej mocy i obejdę się z wami tak, jak wy ze mną. Daję ci to pod rozwagę i sądzę, że będziesz rozsądny i skorzystasz z mojej uprzejmości; nie pragnę bowiem waszej zguby i jestem łaskawie dla was usposobiony.
— Dziękuję ci za łaskawość, która dla mnie najzupełniej jest zbyteczną, i oświadczam, że nie mam chęci odpłacać ci się w ten sam sposób. Każdy musi nieść na swych barkach ciężar własny i odpokutować własne postępki.
— A więc jesteś zgubiony!
— Ba! Niech tylko przybędą ludzie, na których liczysz! zamiast was uwolnić, znajdą się w tem samem położeniu, co wy teraz.
— Co za ludzie?
— No ci, z Chor Omm Karn.
— Nie znam takich wcale!
— Kłamstwo! Dwaj ludzie, których wysłałeś do nich, opowiedzieli mi, że handlarze z Chor Omm Karn przybędą tu jutro rano w celu zabrania od ciebie niewolników i zapłacenia ci za nich proszkiem złota. Otóż na pomoc ich liczysz daremnie.
— Nie wiem, o czem mówisz — odparł po chwili namysłu. — Widocznie trawi cię febra i przywidują ci się rzeczy i słowa, zaczerpnięte z powietrza. Pomocy oczekuję zupełnie z innej strony, i zobaczysz, że jednem kiwnięciem palca wepchnę cię na es sziret, skąd spadniesz, jak zgniły owoc z drzewa, i polecisz w bezdenną przepaść piekła!
— Ach! doprawdy ziewać mi się chce z nudy od słuchania głupich i czczych gróźb twoich!
— A więc zdaje ci się, że kłamię?
— I jeszcze jak!
— Effendi, nie obrażaj mię! Jestem wiernym muzułmaninem, a tyś przecie chrześcijanin, człowiek niższego gatunku, i będąc na niższem odemnie stanowisku, winieneś mi szacunek.
— Tem cięższy będzie twój upadek, im wyżej stoisz odemnie.
— A więc nie dasz się przekonać? Zapytaj Geriego, mego mulazima[15], który tu obok mnie leży; on ci poświadczy na Allaha i proroka, że mówię prawdę.
— Jemu wierzę tyleż, co i tobie.
— Strzeż się, giaurze! — wybuchnął nagle. — Nie pozwolę na podobne drwiny!
Przystąpiłem bliżej ku niemu, grożąc:
— Ostrzegam cię po raz ostatni. Jeżeli ci się zdaje, że przewyższasz mię swem stanowiskiem, drwię sobie z tego; ale skoro w głupocie swojej posuwasz się aż do tego stopnia, że obrażasz mnie, nie wypada mi nic innego, jak tylko zmusić cię do większej pokory.
— Co? ja, bogaty, sławny Abu Rekwik, miałbym być pokorny przed tobą? Czemże ty jesteś, jeżeli nie niewolnikiem i ogryzaczem kości ze stołu reisa effendiny? Radbym zobaczyć przeklętego śmiałka, któryby mię zmusił do upokorzenia się przed tobą! Dowiedz się zresztą, że właśnie islam odda cię w moje ręce, ów islam, który się teraz budzi ponownie z długiego snu i rozciągnie zemstę swą nad niewiernymi, a wśród innych na tobą i twoim reisem effendiną. Wówczas będziesz musiał służyć nam, jak pies!
— Więc dobrze! sam tego chciałeś i przekonasz się, że przeklęty „giaur" i „pies" będzie umiał wzbudzić w tobie pokorę. Ben Nil! drab ten ma otrzymać natychmiast po dziesięć cięgów w każdą piętę. Postaraj się o to! A jeżeli go to nie skłoni do uległości, dodaj mu dziesięć!
Ben Nil nie spodziewał się po mnie takiej surowości i, zamiast posłuchać, spojrzał na mnie wzrokiem pytającym, jakby chciał w mych oczach wyczytać, czy nie żartuję. Gdy jednak dałem mu ręką znak, potwierdzający mą wolę, rzekł uradowany:
— Och, effendi! gdybyś wiedział, jak wielką sprawiasz mi przyjemność! Zwątpiłem na razie, abyś ty, zawsze pełen zbytniej i nieraz nagannej łagodności, zdobył się na tak energiczny krok. Już ja się wywiążę z zadania, jak należy.
I zwrócił się do oswobodzonych ex-niewolników:
— Chodźcie tu, dzielni wojownicy ze szczepu El Homr, wyciągnijcie swego kata na środek i połóżcie go plecami do góry... a przygniećcie go kolanami, aby się nie ruszył, nogi zaś podnieście tak, by podeszwy patrzyły prosto w niebo. Ja tymczasem wytnę z krzaka kilka prętów, które posiadają więcej mocy przekonywającej, niż koran i wszyscy jego kaznodzieje.
To mówiąc, podszedł do najbliższego krzaka i zaopatrzył się w kilka giętkich prętów, podczas gdy El Homrowie z gorączkową niemal skwapliwością wykonali jego rozkaz, pomimo oporu delikwenta.
Gdyby łotr prosił o przebaczenie, to kto wie, czybym nie był cofnął surowego bądź co bądź wyroku za kilka złośliwych zdań. Ale on ani myślał o tem, — przeciwnie, począł miotać na mnie długim szeregiem przekleństw i obelg, wobec czego widziałem się zmuszonym podwyższyć mu liczbę razów.
Gdy to usłyszał mulazim, rzekł mu ostrzegająco:
— Wolałbyś milczeć, stary! Widzisz przecie, że bezsilnem miotaniem się i zjadliwym językiem pogarszasz tylko sytuacyę. Jeżeli nie utrzymasz na wodzy złośliwej gadaniny, powiększysz tylko sumę przeznaczonych ci patyków do pięćdziesięciu, albo i więcej.
To ostrzeżenie ułagodziło go. Zamilkł, ale o łaskę nie prosił, — nie dozwalała mu na to nieokiełznana pycha. Kilku Homrów zgłosiło się na ochotnika do wymierzenia łotrowi kary, ale Ben Nil odparł:
— Och, nie! Jesteście wygłodzeni i słabi, podczas gdy mnie wcale sił nie brakuje, i pokażę temu drabowi, jak się wynagradza pychę i zarozumialstwo. Trzymajcie go tylko, a mocno! Zaczynam.
Homrowie zgromadzili się wokoło swego dręczyciela dla przypatrzenia się egzekucyi. Co do mnie — nie chciałem być jej świadkiem i odszedłem na bok.
Wkrótce też usłyszałem odgłos spadających na pięty draba uderzeń oraz głośne pokwitowania z ich odbioru przez ćwiczonego, który wył, jak dzikie zwierzę. Nie liczyłem tych razów i usiłowałem nie słyszeć krzyków, powtarzających się za każdem uderzeniem. Gdy ustały one nareszcie, a właściwie przemieniły się w ciche, przytłumione jęki, widzowie rozstąpili się, a Ben Nil przybiegł do mnie, meldując:
— Effendi, spełniłem rozkaz, i powinieneś być ze mnie zadowolony bardziej, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bo wymierzyłem mu dwadzieścia pięć, zamiast dwudziestu.
— Z jakiegoż to powodu dodałeś pięć?
— A bo tak mi szło składnie, że ręka nie mogła się powstrzymać w rozmachu i dorzuciła mu jeszcze te kilka uderzeń. Leży teraz, jak nieżywy. Co z nim zrobić?.
— Zanieście go tam, nad kałużę, i połóżcie koło tego krzaku akacyi, a za towarzysza dajcie mu mulazima. Tylko trzeba ich dobrze zabezpieczyć; najlepiej przymocować do palów, wbitych w ziemię.
— Poco to wszystko?
— Nie przypominasz sobie, jak to podsłuchąłem Abd Asla nad źródłem, gdzie zabiłem lwa z El Teitel?
— Owszem.
— Otóż w ten sam sposób muszę podsłuchać i tego draba. Groził przecie, że islam zgotuje mi straszny los, a groźba ta ma pewne znaczenie, które muszę wyjaśnić. Gdy ich obu umieścimy samotnie na stronie, w pewnem oddaleniu od warty, będą niezawodnie rozmawiali ze sobą o ważnych rzeczach; wówczas podsunę się do nich ostrożnie i podsłucham. Trzeba jednak urządzić to w ten sposób, aby byli pewni, że nikogo koło nich niema.
— Już ja to urządzę, effendi! Homrowie zgromadzą się w jednem miejscu i będą się zachowywali tak, jakby rozdzielano między nich zdobycz; ty będziesz wśród nich. Ja tymczasem z kilkoma asakerami zawlekę obu jeńców na wskazane miejsce i postaram się, aby byli odwróceni plecami od miejsca, skąd chyłkiem dostaniesz się aż pod krzak. Następnie powrócę do Homrów i udam, że rozmawiam z tobą, ale cię niby z poza stojących ludzi nie widać. W ten sposób łotry będą mieli pewność, że w pobliżu nich niema ani żywego ducha.
Ben Nil nauczył się już odemnie wielu rzeczy, jak to wynika choćby z przytoczonego projektu, na który chętnie się zgodziwszy, znalazłem się niebawem w pobliżu jeńców za krzakiem.
Z początku nic z sobą nie mówili. Widocznie Abu Rekwik odczuwał jeszcze ból w podeszwach, bo jęczał ustawicznie i wzdychał. Jęki te jednak i westchnienia nie wywołały we mnie litości, bom sobie zaraz uprzytomnił, jakto on z niezrównanem okrucieństwem zamęczał na śmierć biednych niewolników, skoro mu tylko choćby najmniejszy stawiali opór, i nie odczuwał wcale z tej racyi wyrzutów sumienia.
Musiało się nareszcie sprzykrzyć łotrom milczenie, bo mulazjm ozwał się pierwszy:
— Ktoby to był wczoraj pomyślał, że dziś spotka nas tak smutny los! Zapewne sam dyabeł napędził tutaj tych psów. Byli tak daleko stąd i licho ich wie, jakim sposobem znaleźli się nagle aż tutaj, i to właśnie w chwili, gdy się wszystko dla nas tak pięknie układało! Gdyby się tak byli spóźnili chociaż o jeden dzień, interes nasz poszedłby, jak po maśle... Czy bardzo dokuczają ci rany, panie?
— Głupiś! — odrzekł Abu Rekwik, ciągle jęcząc, jak zranione bydlę. — Mamże śmiać się, gdy mi niemal kości wyłażą z ciała? Bodajby ten pies chrześcijański wpadł w taki zakątek piekła, gdzie dyabli bez ustanku walą potępionych drucianymi prętami!
— Zaszkodziłeś sam sobie; byłbyś dostał tylko dziesięć, lecz skoro zacząłeś go lżyć...
— Milcz! — przerwał rozwścieczony, — obejdę się bez twoich uwag! Wiem, co czynię, i umyślnie zachowałem się tak, aby go nastraszyć.
— Allah! Toż sądzę, że słyszeliśmy dosyć o nim i wiemy, że nie boi się żadnej groźby. Łagodny szelma, jak kobieta, ale gdy mu kto dokuczy... Chciałbym wiedzieć, dlaczego nas tu przeniósł na osobność.
— Bo, mimo swej dumy i pewności siebie, obawia się nas. Nie chce widocznie, abyśmy byli świadkami tego, co robią, i abyśmy nie słyszeli ich rozmów. Przysiągłbym, że jest w obawie, abyśmy nie uwolnili się z jego mocy i nie uciekli mu z przed nosa; bo gdyby istotnie to nastąpiło, łatwo pojąć, jak niebezpieczną byłaby dla niego okoliczność, żeśmy słyszeli, co planuje, i przeznali jego zamiary na przyszłość. Dlatego to kazał nas usunąć na stronę.
— A może uczynił to, aby nas podsłuchać...
— Głupie rozumowanie! Siedział przecie w pośrodku Homrów, gdy nas stamtąd zabierano, i sam widziałeś... Ale słuchaj! Ben Nil mówi do kogoś, nazywając go „effendi"... rozmawia więc z nim zapewne.
— Tak jest... Słyszę... znów powtórzył wyraz „effendi"... Najniezawodniej rozmawia z nim właśnie, możemy więc porozumieć się Z sobą swobodnie. A śpieszmy się, bo może nam tu nasłać jakiego dozorcę. Owóż, czy sądzisz, że ludzie z Chor Omm Karn będą w stanie uwolnić nas?
— Napewno.
— Obawiam się, że, nie przeczuwając niczego, wpadną im w ręce! Pies chrześcijański wspominał przecie, że ich pochwyci...
— Ostrzegę ich, skoro tylko się pojawią. Wystarczy jedno głośno wypowiedziane zdanie, żeśmy obezwładnieni, a uczynią wszystko, co w ich mocy, aby nas uwolnić.
— Tak, jeżeli nas przedtem nie zabije!
— Ech, przecie nie jest zbójem. Słyszałeś przecie, że przelewa krew jedynie w wypadkach ostatecznych. Jestem pewien, że ma zamiar oddać nas w ręce reisa effendiny, a nim to nastąpi, nie mamy wcale potrzeby obawiać się śmierci i możemy liczyć właśnie na pomoc naszych ludzi. Bo gdy Kara Ben Nemzi spostrzeże, że uprzedziłem ich o naszej pozycyi i że nas zechcą odbić, cofnie się stąd szybko gdzieindziej, a tamci podążą za nim i...
Urwał nagle, a oczy gniewem zemsty mu nabiegły, pierś zaś, jakby jej tchu zabrakło, falować poczęła ze świstem.
— No i? — pytał mulazim.
— I czeka go straszliwy koniec! więcej w samem piekle nie zazna. Przedewszystkiem każę go oćwiczyć, ale tak, żeby mu kości na wierzch powyłaziły, a potem uczynię go niewolnikiem do własnych usług i będę go dręczył na każdym kroku, aby z tej męczarni zdechł wreszcie. Niedługi będzie jego żywot w takich warunkach, ale okropny. Szkoda tylko, że stracimy na tem wszystkiem kilka dni tak drogiego czasu i opóźnimy przybycie nasze do El Michbaja, gdzie z taką niecierpliwością nas oczekują.
— Ba! najgorsze, że rany twoje nieprędko się zagoją i przez długi czas będziemy musieli wysadzać cię na wielbłąda.
— Udamy się do El Michbaja na łodzi.
— A skądże ją weźmiesz?
— Od tego psa chrześcijańskiego. Sam przecie powiedział, że podpłynął naprzód z okrętu reisa effendiny, i możesz się domyślić, że nie na belce lub w nieckach, ale musi tu mieć gdzieś doskonałą łódź, należącą do okrętu. Ukrył ją zapewne niedaleko stąd, i bez trudności ją odnajdziemy. W tej to łodzi powiosłuję do El Michbaja, ty zaś przetransportujesz karawanę drogą lądową. Mam też nadzieję, że odbierzemy Od tych wściekłych psów całe nasze mienie. Jest zaś ono nie byle jakie; sam proszek złoty, będący moją własnością, stanowi wartość nielada. A ponadto, prócz majątku, posiędę rzecz sto razy większej wartości...
— Cóż takiego?
— Czarodziejski karabin effendiego. Ten klejnot ma on zapewne przy sobie, bo, jak słyszałem, strzeże go, jak oka w głowie, i nikomu nie powierza. A skoro tylko zostanę właścicielem tego cudownego narzędzia śmierci, zasłynę na cały Sudan, jako niezwyciężony bohater! Przyznasz więc, że tego rodzaju zdobycz wynagrodzi mi stokrotnie bastonadę, przeciw której niestety obronić się nie miałem sposobu. Och, jak boli!...
— A gdyby reis effendina przybył, zanim jeszcze odzyskamy wolność?
— W takim razie bylibyśmy zgubieni, gdyż ten wysłaniec dyabła bezwątpienia ukarałby nas śmiercią. Na szczęście, jak to wywnioskowałem ze słów giaura, reis przybędzie dopiero za kilka dni, podczas gdy ludzie z Omm Karn zjawią się tu już jutro!
— Oddział nasz liczyłby więc razem dwudziestu sześciu walecznych wojowników... O Allah! gdyby tak rzucić się na okręt reisa i zabrać go!...
— No, to zaśmiałe rojenia! Jeżelibyśmy nawet pokusili się o zdobycie go, to przy tem przedsięwzięciu poległoby z naszej strony tylu ludzi, że niewartą byłaby skóra za wyprawę, a niedobitki nie umiałyby nawet obchodzić się z okrętem. I bez tych wysiłków zresztą wpadnie on w moje ręce wraz z reisem i całą załogą.
— Koło El Michbaja?
— Tak jest.
— Czy straż czuwa tam ustawicznie?
— I w dzień i w nocy; tak rozporządził „święty". Zawziął się on na reisa effendinę gwałtownie i postanowił go zgładzić ze świata. A nikt nie wie, jaka jest przyczyna tego wyroku. Widocznie doznał od niego jakiejś wielkiej obrazy, której, jako święty, przebaczyć mu nie może. A trzeba wiedzieć, że „święty" uważa handel niewolnikami, jako rzecz nietylko dozwoloną, ale nawet nakazaną przez Allaha oraz proroka! Czy znasz miejsce, w którem znajduje się El Michbaja?
— Nie znam.
— Łatwo tę miejscowość zapamiętać: Nil płynie tam prosto, jak pod sznur, i każdy zbliżający się z góry okręt spostrzec stamtąd można na bardzo daleką odległość; potem rzeka skręca nagle w bok, tworząc wysunięty daleko półwysep, pokryty gęstym lasem. Otóż w tym właśnie lesie znajduje się El Michbaja, gdzie nas oczekują z niecierpliwością, bo podobno mają nader obfity połów. Ostatni posłaniec stamtąd oznajmił mi w sekrecie, że rekwik składa się nietylko z czarnych, ale w znacznej części i z białych. Domyślam się, że ci ostatni musieli być komuś niewygodni, a że nie miał odwagi uśmiercić ich, więc postanowił pozbyć się ich w sposób nie tak gwałtowny. Ja chętnie przyjmę takich, bo dostawca zazwyczaj nietylko nie żąda za nich żadnej zapłaty, ale nieraz nawet za „zaopiekowanie się* takimi białymi dopłaca jeszcze kilkoma czarnymi. Prawdopodobnie i obecnie w El Michbaja znajduje się sporo tego wybornego towaru, gdyż inaczej nie naglonoby mię tak do zawarcia interesu.
— Czy będziesz tam rozporządzał dostateczną liczbą ludzi, aby wziąć do niewoli reisa effendinę?
— O, wystarczy ich, a przytem obeznani są z wodą, jak ryby lub krokodyle. Zataiłem przed tobą aż do tej chwili jedną rzecz, a mianowicie, że jeden z tamtych ludzi znajduje się w naszym orszaku; przysłano mi go jako przewodnika na wypadek, gdybym chciał się tam dostać.
— Allah! więc miałeś przede mną tajemnice? A mnie się zdawało; że obdarzyłeś mię zupełnem swem zaufaniem...
— No, widzisz, nie mogłem, bom dał słowo, że tylko w ostateczności wtajemniczę kogokolwiek w całą tę sprawę. Obecnie uważam, że właśnie chwila taka nadeszła, i mogę z czystem sumieniem mówić z tobą o tem. Owóż na brzegu w pobliżu El Michbaja czuwa dzień i noc straż, ażeby, gdy się tylko okręt reisa effendiny pojawi, dać znać o tem w seribie. Łatwo ten okręt poznać po szczególniejszej budowie.
— Zaatakują więc go?
— Tak.
— A co się stanie z jego załogą?
— W części wystrzelamy ją w bitwie, a resztę weźmie się do niewoli i sprzeda! Dwóch tylko weźmiemy żywcem: reisa effendinę i effendiego. „Święty" zapowiedział, że musi ich mieć koniecznie.
— Ale dlaczego mu tak na nich zależy?
— Nie wiem, dosyć, że rozkazał jak najsurowiej, aby tak było, a wiesz przecie, jak ślepo słuchają go wszyscy. Źle się stało, że w tak ważnej chwili wpadliśmy w ręce tego giaura... No, ale może to wyjdzie nam na lepsze...
— Jakto?
— A mo, że reis effendina nadpłynie akurat wówczas, gdy będziemy się znajdowali w El Michbaja. Jestem pewien, że załoga okrętu reisa effendiny dostanie się w moje ręce zadarmo. Ci, którzy nie polegną, muszą zniknąć. A ty wiesz, że gdy idzie o zniknięcie czyjeś, jestem jedynym w tym kraju mistrzem od urządzania takich sztuk...
— Byłeś już w El Michbaja?
— Nie, ale mogę się zdać na Hubara, który mię tam zaprowadzi.
— A! to Hubar jest owym tajemniczym wysłańcem? Co do mnie, nie dowierzałbym mu tak bardzo, bo to znany tchórz.
— Tak, że tchórz, wiem o tem, bo lęka się nawet wycia hyeny w jasną, księżycową noc. Ale, jako przewodnik i szpieg, jest wręcz znakomity. Polecono mi z El Michbaja, abym się z nim obchodził bardzo względnie, bo to ulubieniec „świętego". Podobno mieszkał z nim razem jeszcze na wyspie Aba i należał do najwybitniejszych uczniów i znawców reguł Terika[16] es Samania.
— Maszallah! Ktoby się był tego spodziewał po takim niedołędze, co drży już na sam dźwięk odwodzonego kurka własnej flinty!
— Tak, ale nie wszyscy obrońcy Allaha koniecznie już muszą być bohaterami! Islam, oprócz walecznych szermierzy miecza, którzy zielony sztandar zatkną na murach wszystkich miast na świecie, potrzebuje także i mądrych, podstępnych ludzi, i nieraz z jednym takim sprytnym człowiekiem można więcej dokazać, aniżeli z tysiącem asakerów, posługujących się jedynie bronią. Poucza nawet o tem ciągle Mohammed Achmed.
— Tak się nazywa ów „święty“?
— Jakto? więc nie znałeś jego nazwiska? Wszakże mówiłem ci już o tym „świętym“ niejednokrotnie. Widzę z tego, że się zanadto poświęcasz swoim osobistym sprawom i handlowi niewolników, a rzeczy takie, jak zbawienie duszy, jak islam i należące do do niego wybitne osoby, nie obchodzą cię wcale. Mohammed Achmed Ibn Abdullahi był uczniem sławnego szeryfa z Samanii, Szeich Mohammeda, a odłączywszy się potem od niego, przeszedł na stronę Terika el Gureszi. Wsławił się on przez to niemało i nazwał się Fakir el Fukara. Mieszkał przez jakiś czas na wyspie Aba i tam uzyskał tytuł sahed[17], a następnie udał się do Kordofanu, ażeby poznać tam wybitnych działaczy islamu. Po powrocie stamtąd chorował długo, bo jako sahed, odbywając podróż pieszo i boso, tak sobie poranił w rozpalonyni piasku i na ostrych kamieniach nogi, że nie było sposobu wyleczyć ich przez długi czas. Owo jednak cierpienie wydoskonaliło go jeszcze bardziej w świętem powołaniu, a gdy począł nauczać, wnet zebrały się naokoło niego całe rzesze uczniów. Jest to dziś osobistość tak potężna, że pod względem wpływów, jakie wywiera na otoczenie, żaden ze świętych równać się z nim nie może. Słyszałem nawet, że ma to być Mahdi, którego oczekujemy od kilku stuleci. Mówią ogólnie, że on podniesie na nogi całe zastępy szermierzy islamu i zdobędzie z nimi całą ziemię, zatykając zieloną chorągiew na murach wszystkich miast Świata i strzechach wszystkich wsi. Otóż z tego wszystkiego możesz wytworzyć sobie dostateczne pojęcie, kto jest ów święty. A że Hubar należy do najgorliwszych jego uczniów, powinieneś teraz obchodzić się z nim z większym szacunkiem.
— Allah! więc to jest Mahdi! święty człowiek, który naucza, że handel niewolnikami nie jest grzechem?
— Przeciwnie, głosi on, że jest to cnota! Już przez tę jedną zasadę może on zwyciężyć cały świat chrześcijański, potępiający niewolnictwo. My właśnie zdobędziemy ziemię siłą naszych uzbrojonych niewolników, nad którymi psy z Zachodu tak gorliwą roztaczać chcą opiekę. Niech ich zresztą Allah połamie prędzej jeszcze, niż nadejdzie ta wielka chwila zwycięstwa islamu!
— Oby bodaj połamał Allah tego jednego chrześcijanina, który targnął się na nas bezczelnie i nawet miał odwagę pokaleczyć ci pięty!
— O, uczyni to Allah niezawodnie! Nie dopuści on przecież, abyśmy zginęli marnie przy pierwszych promieniach wschodzącej potęgi islamu. A teraz dosyć gawędy! Muszę mieć chwilę spokoju, aby wymyślić jakiś sposób ratunku w tem naszem nieszczęściu. Zresztą zmęczyła już mię rozmowa i pięty jeszcze bardziej bolą... Oj, odwdzięczę ja się giaurowi, skoro go tylko w garść swą dostanę!
Przestali mówić, a Abu Rekwik jeszcze głośniej począł jęczeć, bo mu komary obsiadły chmarami poranione stopy.
Nie spodziewając się usłyszeć więcej nic ciekawego, wycofałem się ze swego stanowiska.
Ben Nil, zauważywszy mię już z daleka, wywołał rozmyślnie pewne zamieszanie wśród Homrów, co umożliwiło mi powrót bez obawy, że dwaj jeńcy mogą to zauważyć.
Nie omieszkał też Ben Nil zaraz przy pierwszem ze mną zetknięciu rzucić pytającego spojrzenia, na co mu odpowiedziałem twierdzącem skinieniem głowy. To mu wystarczyło i powrócił do swej czynności podziału zdobyczy pomiędzy El Homrów, co mię nie interesowało.
Postanowiłem teraz rozważyć szczegółowo wszystko, co podsłuchałem, dla powzięcia planów na przyszłość i sposobów ich wykonania.
A więc Fakir el Fukara udaje teraz „świętego“ i nawet uważa się za Mahdiego! Ciekawa tylko rzecz z tą jego słabością nóg, która przyczyniła mu się jeszcze do wydoskonalenia w „świętości...“ Nie przyznał się oczywiście, że to reis effendina był powodem owego „doskonalenia się”, tam, nad bagnami, w głębi Afryki. Zestawiwszy fakty, przyszedłem do wniosku, że tu jest właśnie przyczyna nienawiści „świętego“ ku reisowi effendinie, i dlatego to za wszelką cenę pragnie on dostać go w swe ręce. Ale dlaczego chce się mścić na mnie? Przecie wówczas nad studnią wydostałem go niemal z samej paszczy lwa, a potem ulitowałem się nad nim, gdy leżał nad bagnem ranny i opuszczony!
Ważniejsza jednak od tej sprawa zaprzątnęła mi głowę. Gdzie szukać owego miejsca, nazwanego przez jeńców El Michbaja? gdzie się znajduje owa kryjówka złoczyńców? nie znam wcale okolicy tej nazwy w dorzeczu Nilu. Być może, iż jest to osada, założona niedawno, w owym zapewne czasie, gdyśmy bawili na Południu. Ten ostatni mój domysł zdawała się potwierdzać już sama nazwa miejscowości: El Michbaja — znaczy „kryjówka“. Niezawodnie więc będzie to rodzaj seriby gdzieś w niedostępnym górzystym lesie nad rzeką. Ale gdzie? Nie traciłem nadziei, że odnajdę tę norę, ale dopiero wówczas, gdy będzie mi wiadomy punkt planowanej na nas zasadzki.
Otwarcie mówiąc, niewielką miałem ochotę puszczać się na wodę bez uprzedniego dowiedzenia się, gdzie właściwie zastawiono owe sidła. A tu trzeba było przecie bezzwłocznie ratować niewolników, między którymi są nawet biali.
Co więc robić? Czy ominąć ową zasadzkę po tchórzowsku? O, nie! Postanowiłem nie ustępować z drogi łotrom i wytężyć wszystkie siły, aby ich pokonać.
Przyszło mi na myśl, że co do położenia El Michbaja mógł mię objaśnić szczegółowo Hubar, „najgorliwszy uczeń“ nowego proroka, głoszącego, że niewolnictwo jest zasługą wobec Allaha i ludzkości. I na tę myśl, że właśnie owego „najlepszego ucznia świętego” dobrzeby było namówić, aby nas zaprowadził przeciw swemu mistrzowi, zebrał mię pusty śmiech. A byłem pewny, że uda mi się go nakłonić do swoich celów. Abu Rekwik określił go, jako przebiegłego lisa i tchórza w jednej osobie; ale ja drwiłem sobie z chytrości sudańskich lisów, a co do tchórzostwa, to nie będzie trudno wykorzystać go dla moich celów.
W tej chwili jednak nie wiedziałem nawet, który z dwunastu jeńców jest owym sławnym fennekiem[18]. Aby dojść tego, wypadło mi przysłuchać się ich rozmowie, gdyż nie zabroniłem był mówić jeńcom ze sobą, z czego też korzystali w całej pełni. Począłem tedy przechadzać się wśród jeńców, zachowując się jednak odpowiednio, aby nic nie podejrzywali, i wnet wyraz „Hubar“, obił się o moje uszy, a zauważywszy, do kogo był skierowany, poznałem ważną dla mnie osobistość. Był to mały, niepokaźny człowieczek z trzema poprzecznemi na skroniach i policzkach kreskami, z czego wywnioskowałem, że pochodzi z ludu Fundżów, najprawdopodobniej z rodziny Hammedżów, albo Berunów. Ciemna jego twarz przypominała w istocie lisa pustynnego, i choćbym był niczego się o nim nie dowiedział, uważałbym go już na pierwszy rzut oka za kreaturę, której niebardzo można dowierzać; niespokojny i ponury wzrok draba odbierał zaufanie do niego. Więc to ten ptaszek — pomyślałem sobie — ma być szermierzem islamu i wart jest więcej, niż tysiąc dzielnych asakerów!
Wydawszy rozkazy na noc, podzieliłem wartę w ten sposób, że na każdych pięciu El Homrów przypadał jeden askari; a uczyniłem tak dlatego, że więcej godni byli zaufania czterej moi asakerowie, niż sześćdziesięciu El Homrów. Następnie udałem się daleko w górę miszrah, aby upatrzyć odpowiednie miejsce na pomieszczenie jeńców, a znalazłszy je, kazałem przenieść ich tam, przyczem zabraliśmy im ubrania i rozdzielili między El Homrów. Na straży postawiłem dwudziestu El Homrów i dwu asakerów.
Abu Rekwik był bardzo niezadowolony, że odsunęliśmy go tak daleko od brodu i jeszcze do tego postawiliśmy tak silną straż.
— Poco kazałeś nas zawiec aż tutaj, effendi? — pytał mię. — Mogliśmy pozostać nad rzeką.
— Jakto, nie domyślasz się, dlaczego to uczyłniłem?
— No?
— A przecie to takie proste: stąd nie będziecie mogli widzieć przybywających z Chor Omm Karn swych przyjaciół, i oczywiście ludzie ci nie słyszą twego wołania o pomoc.
— Allah kerim! Któż ci to podsunął tak głupią i myśl, że ja pragnąłbym ich ostrzec?
— Nie pytaj. My, chrześcijanie, umiemy odgadywać myśli muzułmanów tak, jakby one były na ich czołach wypisane. Nie ulęknę się ja ludzi z Omm Karn i nie podążą oni za mną, ani też nie napadną na mnie i nie uwolnią was z mej władzy, jak również nie łudź się nadzieją, że dostaniesz mię w swe ręce, by mię uczynić niewolnikiem do osobistych swych posług. Przeciwnie, będzie tak, jak powiedziałem, a mianowicie wezmę do niewoli wszystkich, którzy tu przybędą z tamtej strony rzeki. A wiesz zapewne ze słyszenia, że co postanowię, tego dokonywam. Teraz zaś słuchajcie wszyscy, jaki straż otrzyma rozkaz: Gdyby który z jeńców wydał z siebie głośniejszy okrzyk, w tej chwili zakłuć go nożem. Tak, panie Tamek el Rhani! Szukaj pomocy u swego „świętego", który roześle uczniów swoich na wszystkie strony świata i każe zatknąć zieloną chorągiew we wszystkich ziemiach i miastach i wsiach na ziemi. On uważa niewolnictwo za rzecz przez Allaha niezakazaną; niechże więc pomaga ci w twem rzemiośle i niech cię uwolni, abyś mógł tych, którzy cię strzegą, ująć w powrozy i sprzedać z dobrym zarobkiem...
— Bądź przeklęty! — syknął Abu Rekwik, pieniąc się ze złości. — Odbierasz mi ostatnią nadzieję, którą pokładałem w ludziach z Omm Karn! Ale poczekaj! nie tryumfuj jeszcze, bom jeszcze przy życiu, i możesz tego żałować!...
Nie słuchałem już dalej pogróżek zbrodniarza i powróciłem na brzeg, aby pouczyć czterdziestu El Homrów, jak się mają zachować przy spodziewanem nadejściu bandy. Ubrania, wzięte od ludzi Abu Rekwika, oddałem tym, którzy mieli pozostać przy mnie i Ben Nilu; reszta El Homrów musiała się ukryć tymczasem, a komendę nad nimi objęli dwaj pozostali asakerzy, którzy również nie powinni byli się pokazywać ze względu na swe mundury.
Z początku miałem zamiar ułożyć El Homrów na ziemi tak, aby się zdawało, iż leżą powiązani; ale uciekanie się do tego wybiegu okazało się zbytecznem.
Uczyniwszy wszystkie przygotowania, niedługo czekaliśmy na spodziewanych przyjaciół Abu Rekwika. Ukazali się oni nareszcie na tamtym brzegu rzeki i poczęli przyrządzać wielki prom, do którego materyał po części przynieśli ze sobą, po części wydobyli z wiadomego sobie ukrycia. Na tę stronę przeprawili się wszyscy odrazu, ale nie w tem miejscu, gdzie rzeka dzieliła się na ramiona, lecz nieco powyżej. Widocznie przeprawę po wyspach i ławicach uznali za mniej dla siebie wygodną, a doskonale zbudowana tratwa pozwalała im wybrać drogę nie tak utrudnioną.
Przeprawiwszy się na tę stronę, uczestnicy wyprawy wysiedli na ląd i uwiązali tratwę. Swobodne zachowanie się drabów tych dowodziło, że czują się tu zupełnie bezpiecznie. Widać nie pierwszy raz odbierali niewolników w tem miejscu.
Spostrzegłszy nas, siedzących niedaleko brzegu, skierowali się w naszą stronę. Nie wiedziałem, czy znają osobiście Abu Rekwika, ale gdy się zbliżyli, wstałem, by ich powitać, a ludzie z mego otoczenia uczynili to samo, i zamieniliśmy ze sobą zwyczajne pozdrowienie, poczem idący na czele przybyłych, widocznie dowódca, zapytał mię:
— Gdzie znajduje się Abu Rekwik? Nie widzę go, ani też jego niewolników.
— Są niedaleko stąd, nieco wyżej — odrzekłem, — i Abu Rekwik pozostał przy nich. Sądził, że przyniesiecie z sobą towary, jako cenę kupna, ale się zawiódł bardzo, słysząc, że macie płacić proszkiem złotym.
— A czy złoto nie posiada tejże wartości, co towary? Zaprowadź nas zresztą do dowódcy, abyśmy zobaczyli niewolników. Śpieszno nam, bo reis effendina niedaleko!
— Co? reis efiendina? — zapytałem, udając bardzo wystraszonego. — Czy to możliwe? skąd wiecie o tem?
— Opowiedział nam o nim pewien podróżny, który przybył z Chrab el Aisz do Omm Karn. Widział jakoby okręt reisa effendiny, stojący w Kuek na kotwicy. Musimy więc śpieszyć się, bo psy, które zamieszkują ten okręt, są bardzo złośliwe i kąsają na śmierć. Allahowi dzięki, że są one daleko jeszcze od brodu, który zresztą jest im nieznany.
— Nadaremnie dziękujesz Allahowi! — rzekłem.
— Jakto nadaremnie?
— Te psy znają bród doskonale i są tutaj.
— Nie rozumiem — odrzekł, mocno zaniepokojony. — Żartujesz chyba...
— Nie żartuję. Ja właśnie jestem jednym z tej psiarni.
I przy tych słowach, zanim się spostrzegł, uderzyłem go pięścią w głowę z całej siły. Był to znak umówiony między mną a El Homrami, którzy w okamgnieniu wyskoczyli z kryjówki i opanowali przybyszów bez najmniejszej trudności, nie napotykając na żaden opór, tak, że w ciągu paru minut wszyscy z przybyłej bandy w liczbie czternastu ludzi leżeli powiązani, nie będąc jeszcze pewnymi, czy to żart, czy też istotna zasadzka. Patrzyli na nas z bardzo głupiemi minami, a przewódca krzyczał oburzony:
— Cóż to znowu za głupie żarty! Nie mamy na nie ani trochę czasu!
—Wiem, wiem — odrzekłem, — ale to wcale nie jest żart. Należę, jak się domyślisz po umundurowaniu asakerów, do okrętu, na którym mieszkają wzmiankowane przez ciebie psy, a ci ludzie, co was powiązali, są właśnie niewolnikami, których mieliście ochotę kupić. Wydobyłem ich ze szpon Abu Rekwika, zabierając go do niewoli.
Objaśnienie to otrzeźwiło draba. Patrzył na nas ze zdumieniem i trwogą, ledwie mogąc wybełkotać:
— Czy... słyszę dobrze?... Czyżbyście... na... na... należeli istotnie do... r... r... reisa effendiny?
— A tak, tak! możesz mi wierzyć.
— Ale ty... ty... sam nie jesteś reisem?
— Nie. Ja jestem tylko jego przyjacielem.
— Przy... przyjacielem? nie podwładnym? Allah!... W takim razie jesteś... Ben... Nemzi!...
— Do usług pana dobrodzieja, jestem nim właśnie.
I powtórzyła się tu znowuż ta sama scena, co wczoraj, gdyśmy wpadli najniespodziewaniej na karki handlarzom, przybyłym z tej strony rzeki. Nie obeszło się też i tu bez gróźb oraz grubijańskich wymyślań, co tak poruszyło Ben Nila, że prosił mię, bym mu pozwolił na oćwiczenie plagami najzłośliwszych. Wzburzenie wśród nich doszło do ostateczności, gdy ludzie moi wzięli się do wypróżniania im kieszeni. Poczęli wyć przeraźliwie i wygrażać, aż wkońcu musiałem się istotnie uciec do kija, aby ich uspokoić, co bardzo dobrze poskutkowało.
Pieniądze, znalezione u drabów, przypadły w udziale Ben Nilowi i asakerom, a inne rzeczy kazałem oddać El Homrom i, uporawszy się z tem, poleciłem zawlec wszystkich czternastu jeńców na górę do tamtych.
Spotkanie było dosyć obojętne; widocznie obie partye często ze sobą się widywały. Jako muzułmanie, wierzący w ślepe przeznaczenie losu, poddali się oni wprawdzie z rezygnacyą smutnemu swemu losowi, — ale okoliczność, że tę niespodziankę sprawiło im tylko sześciu ludzi, między nimi zaś jeden giaur, budziła w nich straszne oburzenie i nienawiść ku mnie.
El Homrowie natomiast okazywali niesłychaną radość, bo nietylko wyrwali się ze szpon handlarzy na wolność, ale w dodatku każdy z nich otrzymał niepospolity łup, składający się z odzieży, uzbrojenia, żywności i innych drobiazgów. A pragnienie zemsty nad katami swymi było wśród nich tak wielkie, że gdyby nie moja nieugięta postawa, niezawodnie powrzucaliby wszystkich jeńców do wody.
Ludzie z Omm Karn mieli również wielbłądy i zapasy niezbędne do podróży, które zostawili na tamtym brzegu pod nadzorem jednego zpośród bandy. Kazałem więc odczepić od brzegu tratwę, na której przybyli, i zabrawszy pewną liczbę El Homrów, popłynąłem na drugą stronę. Ben Nil pozostał w roli mego zastępcy przy jeńcach.
Odnalezienie wielbłądów nie przedstawiało żadnej trudności, gdyż uwiązane były niedaleko rzeki wśród krzaków. Z jednym-jedynym pilnującym ich człowiekiem rozprawiliśmy się bardzo krótko i przetransportowaliśmy następnie wszystko na tę stronę rzeki. Pomimo, że tratwa była dość obszerna, przepływaliśmy kilka razy, co trwało prawie do samego wieczora.
Tymczasem Ben Nil wyszukał dogodne miejsce na obóz i rozdzielił wśród El Homrów rozmaite czynności, a zarządzenia jego okazały się tak dobrze pomyślanemi, że zatwierdziłem je bez żadnej poprawki.
Załatwiwszy się ze wszystkiem, co było najpilniejszego, kazałem przyholować naszą łódź, ukrytą opodal w gąszczu przy brzegu, i urządziliśmy połów ryb przy świetle. Rezultat był niezwykle dobry, i cały mój orszak miał obfitą ucztę, jak również nakarmieni zostali i jeńcy.
Przez całą noc kazałem palić wielkie ognie, ażeby w razie przybycia w te strony reisa effendiny zwrócić na siebie jego uwagę. Wedle moich obliczeń, mógł się on tu pojawić najpóźniej do północy, a byłem pewny, że skoro tylko zobaczy ogień, każe zarzucić kotwicę i wyśle oddział wywiadowczy dla przekonania się, co za ludzie siedzą przy ognisku.
Nie doczekawszy się go tej nocy, ustawiłem na wysokim brzegu posterunek, aby go mógł w razie przybycia zauważyć. Upłynęło jednak jeszcze półtorej doby, a reis effendina się nie zjawiał.
Prawdę mówiąc, nie martwiłem się tem zbytnio. Jeść było co, niebezpieczeństwo nie groziło nam żadne, a usposobienie wśród mego orszaku było znakomite.
Trzeciej doby znowu postawiłem po północy na posterunku dwóch asakerów, a zarządzenie to było koniecznem, bo jednak przyjazdu reisa effendiny należało oczekiwać każdej chwili. Jakoż około drugiej godziny usłyszeliśmy od strony widety strzał. Był to strzał, dany przez posterunkowych asakerów na znak, że zauważyli na rzece statek. Zostawiłem Ben Nila w obozie, gdzie płonęły cztery wielkie ogniska, a zabrawszy z sobą dwóch pozostałych asakerów, zszedłem na dół do miszrah.
Okręt zarzucił kotwicę powyżej, w dość znacznem od nas oddaleniu,
— To nasz „Sokół" — rzekłem. — Reis efiendina wyśle zapewne oficera, albo może nawet sam przypłynie tu na łodzi.
— Boję się trochę przybycia jego tutaj — zauważył jeden z asakerów, któremu zapewne chodziło o to, aby reis nie odebrał mu pieniędzy.
— Jeżeli przybędzie porucznik, to wszystko pójdzie bardzo gładko; jeżeli zaś sam reis effendina, to bardzo możliwe, że się posprzeczamy.
— No, a co potem?
— Potem postaram się, abyście wszyscy byli zadowoleni.
— Dziękujemy ci, effendi! Zawdzięczając tobie, posiedliśmy tyle pieniędzy, że teraz nie mamy potrzeby dłużej wysługiwać się reisowi za marną zapłatę. Gdyby jednak chciał nam odebrać nasz zarobek, byłoby to dla nas bardzo smutne.
— Nie obawiajcie się o to. Cofnijcie się teraz w zarośla, aby was nie spostrzeżono. A gdybyście posłyszeli, że o was pytają, nie odzywajcie się; ja sam w waszem imieniu odpowiem.
Asakerowie ukryli się, a ja usiadłem na brzegu tak, aby mię już z daleka można był spostrzec.
Po niejakim czasie zobaczyłem łódź, zbliżającą się zwolna ku mnie. Sześciu ludzi wstrzymywało jej bieg wiosłami, więc płynęła wolniej, niż prąd rzeki. Widocznie czyniono to z przezorności. Na dziobie łodzi stała wyniosła postać reisa efiendiny we własnej osobie. Nie spostrzegłszy nikogo przy ognisku na brzegu, kazał nagle wstrzymać łódź i zawołał:
— Bana bak heda? Kto tam na brzegu? Odpowiedzieć, albo strzelam!
— Bana bak? — odrzekłem. — Kto jest w łodzi? Odpowiedzieć, bo i ja również dam ognia!
Poznał mię po głosie i zapytał:
— To ty, effendi?... Oczom swym nie wierzę...
— Ja.
— Sam?
— Nie, jestem z asakerami.
— A gdzie Ben Nil?
— Chwilowo nieobecny.
— Gdzież jest? na Matanii?
— Nie, tutaj się również znajduje.
Zaklął i dodał gniewnie:
— Zaczekaj, płyniemy do ciebie.
Po chwili łódź przybiła do brzegu, i reis efiendina, wyskoczywszy z niej, zbliżył się do mnie. Z oczu jego tryskały iskry gniewu. Chciał coś rzec, ale zobaczywszy czterech asakerów, którzy ustawili się w rząd, zgromił ich gniewnie:
— Czemuż to, zamiast na Matanii, znajdujecie się tutaj, łajdaki?...
— Bo tak im rozkazałem — odrzekłem w ich imieniu.
— Tak rozkazałeś? — zapytał rozjątrzony. — Czyjejże to władzy podlegają? mojej, czy twojej?
— Do tej chwili mojej. Odkomenderowałeś ich przecie pod moje rozkazy..
— Tak, a teraz wracają pod moją komendę, i tobie nic do nich. Byłeś na Matanii?
— Nie byłem.
— Dlaczego?
— Bo się zatrzymałem tutaj.
— Tak? A przecie miałeś wyraźny mój rozkaz udania się na Matanię.
Mówił to takim tonem, jakbym był najpospolitszym askarim. Dotychczas drwiąc sobie z tego w duszy, postanowiłem okazać mu teraz, że nie zniosę dłużej jego nadętej względem mnie postawy i pychy, odrzekłem więc również wyniośle:
— A od kiedyż to poczuwasz się na sile rozkazywać mi?
— Cóż to?!...
Szorstkie słowa moje ukłuły go dotkliwie. Cofnął się krok w tył.
— W jaki sposób przemawiasz do mnie? czyżbyś śmiał naczelnikowi swemu wypowiadać posłuszeństwo?!
— Nie tak groźnie! — rzekłem. — Niedobrze jest zapominać się... Odpowiadam zazwyczaj takim tonem, w jakim ktoś do mnie przemawia... A grubijaństwem niewiele można u mnie zyskać, zapamiętaj to sobie!
— Allah! Więc to tak wygląda wdzięczność za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem?
— Tłómacz to sobie, jak chcesz. Do żadnej zresztą wdzięczności dla ciebie nie poczuwam się i nie wymagam jej też dla siebie.
— Więc sądzisz, że w ten sposób zupełnie załatwiłeś rachunki swoje ze mną?
— Najzupełniej.
— Dobrze więc... Ja również skończyłem z tobą i mogę się oddalić.
— Możesz, i nie parzy mię to, ani ziębi.
Widocznie spodziewał się, że będę go prosił o zabranie mię na swój okręt. Ale posłyszawszy zimną, krótką i stanowczą odpowiedź moją, cofnął się znowu krok w tył i dodał:
— Czyś się zastanowił nad tem, że znajdujesz się nie w Kairze, lecz wśród dzikiej okolicy nad górnym Nilem?
— Wiem o tem.
— I mimo to chcesz, abym się oddalił?
— Nie przeszkadzam.
— Dobrze. Zatem wszystko między nami skończone... Gdzie jest łódź, którą ci pożyczyłem?
— Tam, o trzydzieści kroków w górę rzeki, schowana w trzcinie...
— Zabiorę ją ze sobą...
— Jak ci się podoba.
— I cóż wtedy poczniesz? Możesz tu zginąć marnie!
— O, bądź spokojny o mnie! mogę cię zapewnić, że prędzej będę w Chartumie i w Kairze, niż ty...
— Zwaryowałeś, człowieku!.. — rzekł, patrząc na mnie z ukosa; po chwili zaś dodał: Zresztą nie mam ani czasu, ani ochoty zajmować się tobą. — A zwróciwszy się do asakerów, krzyknął: — Marsz, łajdaki, do łodzi! Wrócicie ze mną na pokład!
I wstąpił pierwszy do łódki. Asakerowie moi ociągali się chwilę, aż ich uspokoiłem:.
— Płyńcie z nim; zobaczymy się niebawem znowu.
Wsiedli do łodzi, a reis effendina kazał odbić od brzegu i odezwał się do mnie na pożegnanie:
— Maassalami! miej się dobrze! Brzeg należy do ciebie, ale okręt do mnie... i gdyby cię wzięła ochota wstąpić nań, dostałbyś kułą w łeb.
— Doskonale! Nie zobaczysz mię na swym okręcie tak długo, aż sam mię poprosisz, abym wstąpił na jego pokład. Brzeg zaś należy do mnie, ale nie będę wzorował się na tobie i bronił ci przystępu do niego...
— No, no! Jesteś bardzo łaskaw... Zostań więc sobie tutaj i... idź do dyabła!
— Nie chcę mieć z nim cokolwiek do czynienia... Ale zwracam ci uwagę, że ty sam lecisz w jego objęcia razem ze wszystkimi swoimi ludźmi!
Słowa te wypowiedziałem ze szczególniejszym naciskiem, i choć w tej chwili zlekceważył to moje ostrzeżenie, ale byłem pewny, że potem zastanowi się nad niem. Znał mię przecie doskonale i wiedział, że jeżeli kogoś ostrzegam, to mam ku temu usprawiedliwione podwody.
Reis effendina istotnie zabrał po drodze moją łódź, i widziałem z brzegu, jak ją po przybyciu uwiązywano do okrętu. Odszedłem na bok do ogniska i, usiadłszy przy niem, począłem rozważać swoje położenie.
Oto znalazłem się osamotniony wśród dzikiej okolicy, zdany na łaskę i niełaskę losu. Reis effendina zabrał mi łódź, wiedząc dobrze, że nie posiadam żadnych środków do przenoszenia się z miejsca na miejsce, prócz własnych nóg. Bo wszak o zdobytych wielbłądach nie wiedział. Tu się okazał w całej pełni jego charakter!
Pomimo to, nie straciłem otuchy ani na jedną chwilę. Wszak miałem oddanego sobie Ben Nila z poważnym zasobem złota w sakwach, miałem El Homrów i kilkadziesiąt wielbłądów! A w takich warunkach mogłem się śmiać z reisa effiendiny i jego głupiej złośliwości. Jednak na razie ogarnął mię wielki smutek... Bo gdzież się podziała przyjaźń, łącząca nas tak niedawno serdecznymi węzłami? I co ja mu złego zrobiłem, że obszedł się ze mną tak bezwzględnie? Żądał wdzięczności, a sam, choć był mi ją winien, okazał się niewdzięcznikiem. Przyczyną zaś tego wstrętna zawiść i zazdrość, których przedtem w charakterze jego nie zauważyłem. I żal mię ogarnął, że w duszy tej, pięknej przedtem i pogodnej, osiadły brudne plamy. Ale... prawda... wszyscyśmy słabi i ułomni grzesznicy...
Tak rozumując, zagłębiłem się myślą w sobie, by obliczyć się ze swojem własnem sumieniem, i zapytywałem siebie, czy moje własne błędy nie spowodowały otworzenia się między nim a mną tak wielkiej przepaści. Nie znalazłem w sobie jednak nic, coby się do tego przyczyniło.
Co do obecnego położenia — wiedziałem z góry, jak się rzeczy ułożą, i byłem pewny, że odniosę moralne nad nim zwycięstwo. Wszakże nie ja, lecz on sam wytworzył tak przykrą dla siebie samego przedewszystkiem sytuacyę!
Teraz oto siedział w swej kajucie i wypytywał asakerów, jak się nam tu powodziło, — ci zaś opowiedzieli mu o wszystkiem, co tu zaszło, oczywiście nie mówiąc mu o zdobyczy w pieniądzach. Wysłuchawszy asakerów, przeszedł się podraźniony i wysoce podniecony kilka razy po pokładzie tam i z powrotem, walcząc z samym sobą. Moje ostrzeżenie odebrało mu resztę spokoju, napełniając go trwogą. Co robić? Sumienie wołało w nim, aby zrzucił pychę z serca i poszedł do mnie z prośbą o przebaczenie, — a przezorność domagała się, aby nie lekceważył mej pomocy w grożącem mu i oczywiście wszystkim jego ludziom niebezpieczeństwie.
Rozważywszy tę okoliczność, spodziewałem się, że w ciągu nocy przybędzie do mnie. Nie pojawił się jednak. Rano „Sokół" stał jeszcze na kotwicy. Przyglądałem się mu czas pewien i zauważyłem niezwykły jakiś ruch na pokładzie. Ludzie z załogi obserwowali zdala miejsce naszego postoju, gdzie w nocy błyszczał ogień i gdzie teraz się znajdowałem. Po niejakim czasie spostrzegłem, że od okrętu odczepiono małą łódkę. Wsiadł do niej reis efiendina z jednym tylko wioślarzem i szybko z prądem wody skierował się do miejsca, gdzie stałem, a podpłynąwszy do brzegu, zapytał mię:
— Czy wolno mi wylądować, effendi?
— Proszę.
— Nie będziesz strzelał?
— A od kiedyż to uważasz mię za zbója, emirze?
Wysiadł, mruknąwszy coś pod nosem, ja zaś wstałem z ziemi, patrząc nań zimno i spokojnie.
— Czemużeś mi nie opowiedział, effendi, co się tu stało?
— Bo nie dałeś mi ku temu czasu,
— Nie mogłem się pytać ciebie, gdyż odrazu wystąpiłeś względem mnie w wyzywającej postawie.
— Nie wzbraniam wyjawiania przede mną swych pretensyi, ale z mojej strony wymówek nie posłyszysz, gdyż przykroby mi było zwalać własną winę na kogo innego.
Przeszedł się kilka razy swoim zwyczajem tam i z powrotem, walcząc widocznie z fałszywą dumą, jaka mu piersi rozsadzała, poczem nagle zwrócił się ku mnie i zapytał:
— Nie masz do mnie żadnej prośby?
— Żadnej.
— I onic nie chcesz mnie pytać?
— Niczego nie jestem ciekawy.
— I nie masz dla mnie żadnego przyjaznego słowa?
Zrozumiałem. Przybył tu, powodowany nie żalem, że mię zostawił opuszczonego na dzikiem pustkowiu, ale z obawy o własną skórę. Choć było to zupełnie wyraźne, przemogłem się jeszcze i odrzekłem:
— Co ci po słowach? lepiej, gdy ci podam swą dłoń przyjazną.
Wyciągnąłem rękę, a on ją uchwycił, mówiąc z wymuszonym uśmiechem:
— Dziwna rzecz, że nawet najmądrzejsi popełniają nieraz wielkie głupstwa! No, ale na szczęście jest znowu wszystko dobrze. Prowadź mię do jeńców, którzy byli tak głupi i wpadli mi w ręce. Przesłucham ich natychmiast i ukarzę.
Wypowiedział to z tak lekkiem sercem, jakby szło o rzecz błahą, naprzykład o zamknięcie któregoś z asakerów na parę godzin do ciemnicy. I nie czekając mej odpowiedzi, poszedł w górę.
Tego miałem już zawiele. Wrócił więc tu po to jedynie, aby mię znowuż w sposób obraźliwy usunąć na bok. Pożałowałem, że nie pozostał na pokładzie swego „Sokoła” i nie pojechał sobie dalej. Tu odkrył się już całkowicie. Zawiść opanowała go do tego stopnia, że nawet nie był ciekawy, jak się to wszystko stało, bo, pytając mię o szczegóły, czułby się wobec mnie poniżonym.
Nie poszedłem za nim, pozostając na miejscu. On zaś, uszedłszy kilkanaście kroków, spostrzegł, że nie idę za nim. Przystanąwszy więc, zawołał do mnie:
— Czemu nie idziesz? Nie słyszałeś, że chcę zobaczyć jeńców?
— Słyszałem.
— Chodźże więc i zaprowadź mię do nich.
— Daruj, ale nie mam ochoty.
— A to dlaczego?
— Mam ku temu powody.
— Powody? Ach, prawda! Ty zawsze i we wszystkiem masz swoje powody. Zróbże mi przyjemność i wyjaw je!
To mówiąc, zawrócił ku mnie wolnym krokiem, ja zaś zapytałem go chłodno i spokojnie:
— Czy schwytałeś kogo między Kaka a Kuek?
— Nie. A dlaczego o to pytasz?
— Sądziłem, że wpadł ci w ręce jaki łotr, którego chcesz przesłuchać teraz i ukarać.
— Nie. Miałem na myśli tych tutaj jeńców...
— A! moich jeńców? Maszallah! Oni nie wpadli w ręce sami i nie tyś ich ułowił. To jest rezultat moich starań; ja to wytężyłem całą swą energię, siły i odwagę, aby ich dostać w moje, uważasz... w moje ręce. Sami oni nie oddali się w moc moją. Miałem tylko pięciu do pomocy, a jednak pokonałem dwie bandy łotrów i oswobodziłem sześćdziesięciu niewolników. To nie jest tak łatwa sprawa, jak może myślisz.
— No, przestań się drożyć zbytecznie, effendi. Jeńcy należą do mnie, i muszę ich zobaczyć, jakoteż zawyrokować, jaką śmiercią mają zginąć.
— Mówisz, że należą do ciebie?
— Bez wątpienia!
— Widocznie zapomniałeś swych słów, wyrzeczonych wczoraj, gdyś odbijał od tego brzegu...
— Cóż takiego?
— Okręt należy do ciebie, a brzeg do mnie.
— Przyjąłem ten warunek, i bądź pewny, że nie można mnie przyrównać do książki o pustych stronicach, którą się czyta jednako: z prawa na lewo i odwrotnie...
— To znaczy, że masz śmiałość stawiać mi opór? — zapytał, marszcząc czoło.
Parsknąłem na te słowa śmiechem i odrzekłem:
— Ja zawsze mam śmiałość mówić to, co myślę, i czynić tak, jak mi sumienie nakazuje, pomimo, że ktoś jest innego zdania.
— Rachuj się ze słowami! — krzyknął, tupnąwszy nogą, a wskazując ręką okręt, dodał: — Wiesz, ilu ludzi mam na pokładzie i jaką liczbą karabinów rozporządzam... jak również wiadomo ci zapewne, że mam na okręcie piękną, milutką, ciemną komórkę do zamykania w niej tych, którzy mi opór stawiają. Widzę, że chcesz mię doprowadzić do tego, abym użył swej mocy i ciebie w tej kajutce zamknął!...
Na te słowa chwyciłem go za ramię, aż syknął z bólu, i rzekłem:
— Śmiechu wart jesteś, nędzny niedołęgo! Zapominasz, że nie jestem twoim poddanym i nie mam obowiązku być ci posłusznym. Spróbuj tylko dostać mię i zamknąć! spróbuj! Ale ostrzegam, że możesz sam ocknąć się w owej komórce! A co do twoich asakerów, to zapewniam cię, że cenią mnie oni więcej, niż ciebie. Spróbuj, a przysięgam na wszystkich szatanów i wszystkie wasze piekła, że znajdziesz się na swym okręcie pod kluczem, a ja, jako komendant jego, pożegluję, gdzie mi się spodoba. Pozwalam ci nawet wytężyć wszystkie swe siły dla zmuszenia mię do uległości. Jestem tu sam; zawołaj więc wszystkich asakerów, aby mię ujęli. Wiele, bardzo wiele polałoby się krwi, zanim chociażby jeden z nich dostał się na brzeg, a pierwszym, którego związałbym, jak barana, byłbyś ty!
Tak groźnie nie wystąpiłem nigdy jeszcze wobec nikogo.
— Śmiesz podnosić na mnie swą rękę? — krzyknął reis, wywijając się z pod mojej dłoni.
Oczy mu płonęły, rzucając ostre jak sztylet spojrzenia; zacisnąwszy kułaki, oddychał szybko, a broda to podnosiła się, to opadała.
— Dotknąłeś mię swą ręką — wołał — i nierozważnie groziłeś mi! A wiesz, jakie będą tego następstwa?
— Wiem. Spełni się ulubiona twoja maksyma: „Biada temu, kto czyni źle!"
— Tak, biada temu, kto czyni źle! Porwałeś się na mnie, obrażając mię czynnie. A wiesz, że posiadam prawo życia i śmierci względem wszystkich należących do mego okrętu. Że zaś i ty zaliczasz się do załogi, mam władzę nad tobą i w imieniu kedywa aresztuję cię. Musisz udać się ze mną na pokład mego okrętu!
Trząsł się ze wzburzenia, podczas gdy ja, zachowując spokój i zimną krew, odrzekłem mu:
— Imię twego kedywa jest mi najzupełniej obojętne... Nie jestem w jego służbie...
— Ale jesteś w mojej! Jako twój przełożony, którego musisz słuchać, oświadczam ci, że jesteś aresztowany!
— No, no! czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie, nie żartuję i, jeżeli okażesz mi choćby cień oporu, zastrzelę cię bez dalszych ostrzeżeń!
Wydobył pistolet z pasa, a odwiódłszy obydwa kurki, skierował lufy w pierś moją.
Tak jest, — nie żartował, i gdybym go nie usłuchał, gotów byłby strzelić do mnie. Zresztą nie dziwne to mi było, bo miałem tu do czynienia nie z pełnym rozwagi europejczykiem, lecz z synem Wschodu o gorącej krwi, który nie umie panować nad swemi namiętnościami.
Jak wypadało mi uczynić? poddać się? Na to byłem zadumny. Wolałem tedy przekonać go, że ma do czynienia nie z byle jakim lękliwym wyrostkiem.
— Schowaj broń! — krzyknąłem.
— Nie schowam, aż mi się poddasz! A radzę ci nie zwlekać. Liczę do trzech i strzelam... Raz...
Słowa „dwa" nie zdążył już wymówić, bo w okamgnieniu wyrwałem mu jedną ręką pistolet, a drugą pochwyciwszy go pod ramię, rzuciłem go na ziemię, aż stęknęła.
— Parszywy psie! — zaryczał, usiłując wstać. — Zapłacisz mi za to... życiem!
— Ba! kiedy się tak złożyło, że ty masz płacić pierwszy! sam zresztą tego chciałeś!
To mówiąc, uderzyłem go pięścią w skroń, aż się plackiem na ziemi rozłożył, jak nieżywy.
Nie troszcząc się w pierwszej chwili o niego, zawołałem żołnierza, który siedział w łódce, a wszystko widział i słyszał. Askari wszedł na brzeg, a podbiegłszy natychmiast ku mnie, ozwał się strwożony:
— Cóżeś uczynił, effendi? Wiem, że słuszność jest za tobą, bo byłem świadkiem wszystkiego. Ale reis effendina nie spocznie prędzej, aż pomści się za ten cios na tobie.
— Nie boję się jego zemsty. Przedewszystkiem powiedz mi szczerze, kto ci jest milszy: ja, czy on?
— Odpowiedź na to dałby ci każdy z asakerów jednakową: reisowi winniśmy posłuszeństwo, tobie zaś miłość.
— Dobrze. Teraz, gdy reis effendina nie może być czynny, ja go zastąpię. Wiesz, że ja nieraz obejmowałem za niego komendę nad wami; tak będzie i teraz. Jemu nic się przez to nie stanie, a dla was wynikną niezwykłe korzyści. Pomóż mi go związać i przenieść wyżej na brzeg.
— A czy później nie będę za to ukarany, effendi?
— Nie obawiaj się; biorę to na własną odpowiedzialność.
— Wierzę; dotrzymujesz zawsze słowa, i dlatego słucham.
Odebrałem reisowi efiendinie broń i skrępowałem go własnym jego pasem, poczem wynieśliśmy go na wysoki brzeg, gdzie Ben Nil oczekiwał mię z wielką niecierpliwością.
Jakież zdziwienie ogarnęło nietylko jego, ale i Homrów oraz jeńców, gdy w więźniu poznali reisa effendinę! Nie mogło im pomieścić się w głowach, jak mogłem porwać się na takiego potentata. Bo też istotnie była to z mojej strony gra bardzo niebezpieczna, i gdyby choć jeden z warunków, na które liczyłem, nie dopisał, najniechybniej przypłaciłbym ten krok życiem; po reisie effendinie nie mogłem spodziewać się żadnych względów. Ale... bądź co bądź, musiałem w tym wypadku chwycić się ostateczności, bo szło tu o mój honor. Jeżeli wypadło mi odegrać rolę komendanta na „Sokole", niech już ta rola będzie w całem znaczeniu wyrazu godna sławy, jaka towarzyszyła memu nazwisku w trzech częściach świata!
Zauważyłem, że handlarze niewolników radzi byli z takiego obrotu sprawy, sądzili bowiem, że ja, posprzeczawszy się z reisem effendiną, zmienię względem nich stanowisko. Żaden z nich nie wyraził jednak tego głośno. Wśród El Homrów zaś tylko szech es Sehf, który w pierwszej chwili do słowa przyjść nie mógł ze zdziwienia, zapytał mię, w jaki sposób doszło do dziwnego tego zajścia i jakie stąd będą dla jego ludzi następstwa.
Uspokoiłem go, tłómacząc:
— Mimo wszystko, nie jestem wrogiem reisa effendiny i chciałem tylko przekonać go, że nie uważam się za jego podwładnego. Dla was nie może stąd wyniknąć nic złego, jeżeli oczywiście zastosujecie się ściśle do moich rozkazów.
— Możesz być pewny, effendi, że nie zawiedziesz się na nas. Uczynimy wszystko, aby cię przekonać o wielkiej naszej dla ciebie wdzięczności.
— Nie żądam z waszej strony — rzekłem — żadnych ofiar; jeżeli zaś spełnicie moje życzenia, wyjdzie to raczej na dobro wasze, aniżeli na moje. Prawdopodobnie mielibyście chęć powrócić do swej ziemi tą samą drogą, jaką was pędził Abu Rekwik?
— Tak jest, bo innej drogi dla nas niema.
— Owszem, jest. Wielbłądy, które pozwoliłem wam tu zabrać, jako zdobycz, nie wystarczyłyby wam wszystkim, gdybyście chcieli pójść stąd odrazu do swych siedzib. Jeżeli jednak udacie się ze mną na okręt reisa effendiny, to zaopatrzę was w większą liczbę zwierząt wierzchowych i jucznych, oraz w broń i zapasy żywności, tak, że będziecie mogli wrócić do swoich o wiele wygodniejszą i bezpieczniejszą drogą Abu Hable.
Stawiam tylko warunek, że żaden z was w czasie pobytu na okręcie nie będzie knuł przeciw mnie żadnych wrogich zamiarów...
— Ależ za kogo nas masz, effendi? Wyratowałeś nas, obdarzyłeś zdobyczą i przyobiecujesz jeszcze więcej, mybyśmy zaś mieli odpłacać ci się za to niewdzięcznością? Allah jest nam świadkiem, że gotowi jesteśmy oddać za ciebie życie, gdyby się tego okazała potrzeba!
— A więc zgadzacie się na mój projekt?
— Najzupełniej. Uczynimy wszystko, czego od nas zażądasz, i z góry cię proszę w imieniu mych współziomków, abyś, jako dowódca, uważał nas za swoich życzliwych i dzielnych podwładnych.
— Dobrze, skorzystam z waszych usług, a bądźcie pewni, że nie pożałujecie tego.
— Kiedy mamy udać się na okręt?
— Gdy powrócę stamtąd. Bo teraz udam się tam najpierw sam, aby się porozumieć z załogą...
— Co? — przerwał mi Ben Nil. — Czyżbyś chciał narażać własne życie? Jeżeli istotnie chcesz udać się na pokład, to tylko razem ze mną, effendi!
— Nie bądź tak gorący, kochany Ben Nilu. Wiem bardzo dobrze, co mogę, a czego mi niewolno uczynić.
A zresztą i dla ciebie mam nielada trudne do spełnienia zadanie.
— Radbym wiedzieć... —.
— Popłyniesz teraz w łódce do okrętu, ale nie wejdziesz nań, tylko wezwiesz w mojem imieniu porucznika i obu sterników, ażeby przybyli tutaj, bo chcę się z nimi rozmówić.
— Oni widzieli z okrętu, co uczyniłeś z reisem effendiną...
— Tembardziej więc są zainteresowani sprawą. Zresztą to są moi przyjaciele, i tak czy owak, nie odmówią na wezwanie moje. Powtarzam ci jednak, że niewolno ci wchodzić na pokład, a tylko masz zakomunikować mój rozkaz i wrócić natychmiast. W drogę więc!
Młody zuch pokręcił głową i, nic nie rzekłszy, odszedł wykonać mój rozkaz. Zaledwie ucichły jego kroki, gdy reis effendina począł odzyskiwać przytomność. Rozwarłszy szeroko oczy, rozejrzał się wokoło ze zdumieniem, a poczuwszy więzy, przypomniał sobie, co zaszło między nim a mną. Natężył wszystkie siły, aby się uwolnić, a gdy mu się to nie udało, począł krzyczeć do mnie na całe gardło:
— Psie! Miałeś czelność nietylko rzucić się na mnie, ale i związać mię, jak zbrodniarza! Moja groźba, że cię zastrzelę, była zupełnie usprawiedliwioną, boś się zachował wobec mnie wyzywająco. Teraz jednak postąpię inaczej: każę cię wychłostać tak, że wolnego miejsca na twojej skórze nie pozostawię zdrowego, a potem powieszę cię, jak ostatniego złoczyńcę! Rozkazuję ci: puść mię natychmiast!
— Powiedziałem ci już, że rozkazy swoje możesz zachować dla podwładnych. A z przyjaźni naszej kwita! Sam potargałeś jej więzy bez powodu z mojej strony i wreszcie przyznałeś się do zamiaru zastrzelenia mię. Było to bardzo głupio z twej strony, bo, znając mię przedtem doskonale, wiedziałeś, jak odpowiadam na podobne postępowanie. Za wszystko, co dobrego dla ciebie. zrobiłem, odpłaciłeś mi się niewdzięcznością, a nawet krzywdą. Obrzydliwa zazdrość podsunęła ci myśl wysłać mię na Matanię, a że i w takim nawet wypadku poszczęściło mi się, postanowiłeś zgładzić mię podle ze świata... Pożałowania godny reisie effendino! czyżbyś przypuszczał, że mię pod jakimkolwiek względem przewyższyłeś lub nawet dorosłeś?
Słowa te osiągnęły swój cel. Reis uczuł się tak dotkniętym, że już nie słowami, ale rykiem odpowiadał na nie. Ja zaś ciągnąłem dalej:
— Biada temu, kto czyni źle! Pragnąłeś mej śmierci, i oto złość twoja przeciw tobie samemu się zwróciła!
— Chcesz mię zamordować? — syczał, jak wąż. — Ale moi asakerzy pomszczą się za mnie sromotnie!
— Ba! powiedziałem ci już przecie, że staną oni po mojej stronie. A wiesz dobrze i o tem, że nie jestem mordercą; sam miałeś dowody, że nawet największemu wrogowi nieraz przebaczałem.
— Kpię sobie z twego przebaczenia! Sławny reis effendina, którego już samo imię śmiertelną trwogą napełnia wszystkich jego przeciwników, nie ma potrzeby prosić chrześcijanina o żadną łaską, żadne przebaczenie!
— O, prośby są zbyteczne! Ja zwykłem przebaczać nawet bez prośby. Zwracam ci tylko uwagę, że nie boję się ani ciebie, ani twego imienia!
— W takim razie zdobądź się na odwagę, otwórz pysk i powiedz, co ze mną zamierzasz uczynić?
— wyrażaj się przyzwoicie, gdyż będę zmuszony użyć... bata. Abu Rekwik może cię objaśnić, jaka to
przyjemność...
Na te słowa moje wybuchnął znowu kilkoma nieartykułowanymi wykrzyknikami, podczas gdy ja mówiłem dalej:
— Lepiej byłoby, gdybyś przypomniał sobie słowa, któreśmy zamienili ze sobą tam nad rzeką, a w szczególności moją odpowiedź na groźbę zamknięcia mię w milutkiej celce pod pokładem okrętu. Groźba ta spełni się, ale na tobie. Będziesz tam wkrótce zamknięty, a ja, jako reis, obejmę okręt w posiadanie.
Wolność uzyskasz oczywiście nie prędziej, aż w Chartumie.
Mój półuśmiech i ton flegmatyczny wzburzyły go do tego stopnia, że wybuchnął spazmatycznym, chorobliwym śmiechem, przerywając własne słowa, jakby się dławił:
— Tak... tak... tak... W Chartumie, zarówno ciebie, jak i... wszystkich asakerów, którzy... dali się zbałamucić... powieszę... Och, jakiś ty... jakiś ty mądry!...
Odparłem całkiem poważnie:
— Istotnie, niezdolny jesteś nawet zrozumieć mię, tak wielką jest różnica umysłowości mojej a twojej. Dla wykazania tej różnicy wystarczy, gdy z twymi asakerami, bez ciebie oczywiście, urządzę na wielką skałę połów handlarzy niewolników, który właśnie dlatego się nam uda, że nie będziesz nam w nim przeszkadzał. Wielce sławny reis effendina, przybywszy do Chartumu, będzie łagodny, jak baranek, i nawet nikomu nie wspomni, że był zamknięty w miłej, zacisznej kajutce swego okrętu, gdyż wówczas zgasłaby natychmiast aureola tej wielkiej jego sławy. Bo cóżby powiedział pasza i kedyw, gdyby się dowiedzieli, co zaszło? Ładna historya! Reis effendina zawdzięcza wszystkie swoje powodzenia obcemu chrześcijaninowi, który umiał wszystkie jego niedołężne i głupie plany w ostatniej nieraz chwili naprawić z narażeniem nawet własnego życia. I tenże reis, zamiast mu być wdzięcznym, poddał się zazdrości i postanowił go zamknąć. Ale chrześcijanin był mądrzejszy, niż on, i wyprzedził go w uskutecznieniu tego pomysłu. Więc przedewszystkiem dał mu pięścią w łeb i zamknął go, a sam objął komendę nad załogą, która pod jego kierownictwem, spełniając znakomicie swoje zadanie, zdobyła sławę, — poczem doprowadzi „Sokoła" do Chartumu i oddał w ręce paszy wszystkich jeńców, oświadczając przy tej sposobności, żę wytępienie całej bandy Ibn Asla jemu właśnie zawdzięczyć należy. Wieść o tem, rzecz prosta, obiegnie wnet całe miasto i kraj, tak, że nawet dzieci na ulicach i kobiety na dachach domów opowiadać będą sobie o owym chrześcijaninie. On zaś, jako dobrowolny ochotnik wyprawy, nie zaś askari zaciężny, drwić sobie będzie ze wszystkich gróźb reisa effendiny, tembardziej, że pozostaje pod opieką swego konsula.
Przestałem mówić i przez chwilę patrzyłem na reisa, ciekaw, jakie to na nim wrażenie wywarło.
Biedak wyglądał, jak osłupiały; zamknął oczy i milczał. Widocznie słowa moje przekonały go, iż może być przygotowany nietylko na ośmieszenie, ale i na skandal.
Chciałem mu jeszcze coś powiedzieć, ale podszedł w tej chwili Ben Nil i szepnął mi z cicha, mrugając:
— Przybędą, effendi, i to zaraz.
— Mówili co z tobą?
— Nic. Domagali się tylko, abym im opowiedział, jak było. Ale, pomny na twój rozkaz, odpłynąłem od okrętu natychmiast.
— Dobrze. jestem z ciebie zadowolony, mój chłopcze. Teraz odejdę na chwilę, a ty pozostaniesz na straży przy reisie effendinie. Podczas mojej nieobecności niewolno mu wymówić ani jednego słowa, a gdyby próbował krzyczeć, zrobisz natychmiast użytek z noża! Zrozumiałeś?
— Tak, effendi! To jeden z największych niewdzięczników, jakich kiedykolwiek znałem. Bądź pewny, że w razie potrzeby nie będę go oszczędzał.
Wziął nóż do ręki i usiadł przy reisie, — ja zaś poprosiłem dowódcę Homrów, aby z dziesięcioma swymi ludźmi szedł za mną nad brzeg rzeki. Tu kazałem im ukryć się w pobliżu i pouczyłem, jak się mają zachować. Byli bardzo przejęci tem wszystkiem i słuchali mię z wielką ochotą, pragnąc w ten sposób okazać mi swoją wdzięczność.
Wkrótce przybyli w łodzi trzej wezwani przeze mnie z okrętu podkomendni reisa. Prócz nożów, nie mieli przy sobie żadnej broni.
— Wzywałeś nas, effendi! — rzekł porucznik. — Wiemy, że Allah dopuścił na nas nieszczęście... Wiemy, że pomiędzy tobą, effendi, a przełożonym naszym wynikło groźne nieporozumienie, i widzieliśmy, jak rzuciłeś go o ziemię, tylko nie znamy przyczyn tego smutnego zajścia. Powiedz, co się z nim stało? My, jako jego oficerowie, powinniśmy ująć się za nim i żądać u ciebie wytłómaczenia. Ale, że cię lubimy i wiemy, iż postępujesz zawsze uczciwie i z honorem, więc i teraz jesteśmy przekonani, że słuszność w tym wypadku jest po twej stronie. Ben Nil oświadczył nam, że chcesz z nami porozumieć się w tej sprawie. Otóż przybyliśmy tutaj na twe wezwanie i słuchamy.
— Przedewszystkiem siadajcie. Opowiem wam, jak było.
Usiedli, ja zaś umieściłem się naprzeciw, tak, żeby na wypadek, gdybym wydobył rewolwer, nie mogli przeciw mnie przedsięwziąć nic wrogiego. Nakazywała mi to przezorność, choć byłem najzupełniej przekonany, że więcej cenią i lubią mnie, niż swego zwierzchnika.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, począłem opowiadać, jak to reis od dłuższego już czasu postępował ze mną nieszczerze i nawet niehonorowo, co musiało wreszcie spowodować rozstrzygającą utarczkę między nami. Opowiadając, liczyłem się z tem, że muszę pozyskać ich w zupełności dla moich planów. Znaleźli się bądź co bądź w położeniu bardzo przykrem, i nie dziwiło mię, że nie wiedzą, co począć: obowiązek nakazywał stanąć po stronie zwierzchnika, — przekonanie zaś po stronie mojej. Długo nie mogli zdobyć się na odpowiedź, aż zmuszony byłem przypomnieć im, że czas nagli, i prosić o ostateczne zdecydowanie się tak czy owak, na co porucznik zapytał:
— A więc reis effendina leży związany obok reszty jeńców?
— Tak. A
— Co zamyślasz począć?
— Obejmę komendę nad okrętem i przedsięwezmę połów, o którym nic wam jeszcze nie wiadomo.
— A czy pomyślałeś nad tem, że my, jako żołnierze, obowiązani jesteśmy bronić reisa effendiny, mimo przyjaznych dla ciebie uczuć?
— Owszem, rozważałem to.
— Powiedz zatem, jakie jest dla nas wyjście. Może ci się uda obmyślić taki sposób załatwienia sprawy, żeby i wilk był syty i koza cała?
— Myślałem nad tem, i da się to uczynić. Ale wprzód musicie mi powiedzieć, jak usposobieni są asakerowie i jak, waszem zdaniem, zachowają się względem mnie. Czy, gdybym się udał teraz na pokład i obiecał im bogaty łup, przyrzekliby mi posłuszeństwo?
— Z pewnością. Oni względem reisa mają tylko strach, ciebie zaś lubią. Zresztą służbowe ich obowiązki kończą się z chwilą przybycia do Chartumu, i niezawodnie też wystąpią oni ze służby reisa. Gdybyś zapewnił im sute zyski z wyprawy, to przypuszczam, że uciekliby z pod opieki reisa effendiny nawet w tej chwili. Ale nietylko o nich powinieneś myśleć, lecz i o nas zarazem.
— Owszem, pamiętam i o was, jak się zaraz przekonacie. Przedewszystkiem spójrzcie na rewolwer w mej ręce. Gdyby który z was sięgnął do noża, dostałby natychmiast kulą w łeb!
— Ależ, effendi! przecież...
— Ani słowa! Co mówię i czynię, wyjdzie wam tylko na dobre. Tam, za krzakiem, stoi jedenastu Homrów, których przywołam, aby was pozornie związali, poczem zaniosą was oni do reisa effendiny i w ten sposób unikniecie wszelkiej odpowiedzialności wobec władz. Oczywiście poza jego plecami będę się obchodził z wami, jak z przyjaciółmi, i nawet przyrzekam wam udział w zdobyczy.
— Ależ, effendi, gdybyśmy się nawet zgodzili na to, co zresztą stanowi niezłe wyjście, reis rozwściecze się na nas, żeśmy się dali ująć!
— Nie będzie to dziwnem, bo przecie jest was tylko trzech, a nas dwunastu! Zresztą on sam nie umiał się przedemną obronić i dał się ująć... mnie jednemu; nikt mi w tem nie dopomagał. Niechże więc raczej sam na siebie przedewszystkiem się złości, nie na was.
— Prawda. Jak to ty jednak na wszystko masz zawsze mądrą odpowiedź! No, ale cobyś zrobił, gdybyśmy się nie zgodzili na twój projekt?
— W takim razie, zamiast pozornie, uwięziłbym was istotnie. Jeńcami więc moimi będziecie tak czy owak, bo nie obronicie się przed moim rewolwerem i jedenastoma Homrami. Wiem jednak, że macie dosyć rozsądku i nie dacie mi powodu do przelewania krwi waszej, a więc krwi przyjaciół moich. Decydujcie się więc zaraz, bo nie mam czasu do stracenia.
W duchu myślałem sobie, że łatwe zjednanie sobie i nawet narzucenie władzy mojej tym trzem ludziom jest wprost śmiechu warte. Naradzali się chwilę, poczem porucznik zadecydował:
— Zawołaj więc swoich Homrów, effendi, ale pamiętaj, że niewolno im zdradzić, iż oddaliśmy się tobie dobrowolnie! Reis effendina powinien mniemać, żeśmy się długo i mężnie bronili.
— Postaram się o to. Wy natomiast powiedzcie mu przy sposobności, że nie może on liczyć na pomoc swoich asakerów. I jeżeli uda się wam przekonać go o tem, to znajdzie się jeszcze wygodniejsze wyjście: zwrócicie jego uwagę, że jego i was czeka niebywały skandal, gdy się ludzie o wszystkiem dowiedzą; więc dla uniknięcia tego niech się lepiej skłoni do oddania mi komendy dobrowolnie, i wówczas obejdzie się bez tego, żebym was i jego trzymał w więzach. Ale pamiętajcie: muszę bezwarunkowo objąć komendę i od tego nie odstąpię pod żadnym warunkiem!
Dałem znak Homrom, którzy przybyli natychmiast i powiązali trzech oficerów, tak jednak lekko, aby im to nie dokuczało, poczem zanieśli w miejsce, gdzie leżał skrępowany reis efiendina. Zobaczywszy ich, targnął się gwałtownie, jakby wobec ukazującego się widma, i byłby niezawodnie krzyczał, gdyby nie przypomniał sobie, że pod groźbą śmierci nakazałem mu milczenie. Po chwili jednak, pohamowawszy się, rzekł spokojnie:
— Chcę mówić z tobą, effendi!
— Możesz — odrzekłem, — ale bądź przyzwoity w wyrażeniach, chociażby przez wzgląd na swoje stanowisko, które stracisz bezpowrotnie, jeżeli nie zdołasz zastosować się mądrze do swego położenia.
— Pozwolisz mi rozmówić się z tymi trzema moimi podwładnymi, tak, aby nas nikt nie słyszał?
Pytanie to świadczyło swą formą, że zrozumiał nareszcie swoje położenie bez wyjścia i przyszedł do przekonania, iż nie warto szamotać się zbytnio.
Uznałem za stosowne zmienić też swój ton dotychczasowy i spytałem:
— Nawet i ja nie mogę słyszeć waszej rozmowy?
— Tak, nie chciałbym, abyś był przy rozmowie tej obecny; ale najprawdopodobniej dowiesz się później o wszystkiem.
— Rozwaga wzbrania mi zezwolić na to, gdyż jestem pewny, że zechcesz knuć przeciw mnie jakieś zamachy. A jednak, pomimo takiego mniemania, zgadzam się na to, żebyś się przekonał, iż nie obawiam się. was wcale. Daję ci kwadrans czasu na rozmowę.
Kazałem wszystkich czterech jeńców odnieść na osobność tak daleko, skąd rozmowa ich nie mogła być przez nas słyszaną. Nie byłem zreszą zbyt jej ciekawy, gdyż było do przewidzenia, o czem reis effendina będzie w takich okolicznościach mówił ze swymi podwładnymi.
Jeszcze kwadrans nie upłynął, gdy przywołał mię i zapytał cicho, aby nikt nie słyszał:
— Zamierzasz więc udać się na okręt i pozyskać sobie asakerów?
— Tak jest.
— Bądź pewny jednak, że nie dadzą ci się oni obałamucić!
— No, no! Nie próbuj mię w ten sposób podchodzić, bo sam jesteś dostatecznie przekonany, że niewiele nawet wypadnie mi mówić, aby ich pozyskać, i gdybyś był mądry, tobyś wiedział, co uczynić teraz.
— Mianowicie?
— Oddaj mi komendę dobrowolnie aż do Chartumu, ale w zupełności, bez żadnych zastrzeżeń!
— A cóż mi za to obiecujesz?
— Wolność tobie i twoim oficerom, którzy mają mię słuchać aż do Chartumu bez zwracania na siebie najmniejszej nawet uwagi.
— Allah akbar! Chcesz mi darować to, co jest moją własnością.
— Przecież czujesz to dobrze, że jesteś pozbawiony wolności.
— Effendi, czyżbyś naprawdę uważał za możliwe, żebym ja, sławny reis effendina, zrzekł się na rzecz czyjąś całej swej władzy?
— Nietylko jest to możliwe, ale i nieuniknione, bo, tak czy owak, wezmę twój okręt. A jeżeli wchodzę z tobą w pewne układy, to czynię to tylko z łaskawości swojej.
Twarz reisa znowu przybrała gniewny wyraz, ale opanował się, a westchnąwszy, rzekł:
— Ano, dałeś mi mata!
— Nie zapominaj, że mię zaszachowałeś pierwszy iże mat twój z własnej twojej przyczyny pochodzi.
A może, jeśli chcesz, zagramy dalej? Po tem wszystkiem, co zrobiłem dla ciebie, wydaliłeś mię z okrętu; no, a teraz ja chcę być panem tegoż okrętu i będę nim za wszelką cenę!
— To jest zemsta, a przecie zawsze twierdziłeś, że chrześcijanin nie mści się nigdy!...
— O, nie! to nie zemsta! Lekceważyłeś mię i poniżałeś; wystawiałem się dla ciebie na tysiące niebezpieczeństw; owóż honor nakazuje ci teraz zwrócić mnie to, coś mi winien. A że zdarza ci się teraz sposobność naprawienia swej winy, bądź rozsądny i nie zwlekaj, bo w przeciwnym razie nie uwzględnię żadnej waszej prośby i, wziąwszy was na pokład jako jeńców, wypuszczę na wolność dopiero w Chartumie. A jeżeli mię tam oskarżysz, to potrafię bronić się nietylko ustnie, ale i drukiem, aby cały świat czytał i dowiedział się, że cała twoja sława, z której się ciągle jeszcze pysznisz, to nie twoja własność.
Na te słowa zamilkł, skrzywił się, jak po zażyciu sporej dawki chininy, a po chwili namysłu rzekł:
— Dobrze, oddam ci komendę, ale uwolnij mię natychmiast z więzów.
— Hm! Czyżbyś szukał jakiejś furtki, którą chciałbyś wyprowadzić mnie w pole? Daremne wysiłki! Pamiętaj, że ja nie dam się złowić w sieć z podartemi okami. Drzwiczki zaś, których szukasz, znane mi są dobrze, i przekonasz się, jak mocno potrafię je zamknąć tobie przed nosem.
Najwidoczniej, udając, że godzi się na moje warunki, w skrytości ducha obmyślał sposoby, może nawet najniegodziwsze, aby tylko pokonać mię. A przekonany był aż do tej chwili, że jest mądrzejszy i sprytniejszy ode mnie. Wyczytałem to z jego twarzy, gdy na moje słowa odrzekł z udaną szczerością:
„ Furtkę? Mylisz się. Jestem gotów nawet dać ci na piśmie zrzeczenie się komendy...
To zrzeczenie się na piśmie nie przedstawiało dla mnie, rzecz prosta, żadnej wartości, bo mógł mi je wnet ukraść, bądź odebrać przemocą. Pomimo to, zgodziłem się, udając nawet zadowolonego:
— Dobrze, napisz. Papier i ołówek masz w notatniku przy sobie. Podyktuję treść, a ci oficerowie będą świadkami twego podpisu.
Rozwiązałem mu ręce, on zaś, dobywszy natychmiast z kieszeni papier i ołówek, napisał to, co podyktowałem, poczem umieścił na świstku swój podpis i wręczył mi ów „dokument", mówiąc:
— Teraz masz najzupełniejszą pewność i możesz mię uwolnić.
— Tylko jedno jeszcze pytanie! Jest tu napisane, że ja mam cię zastępować we wszystkiem aż do Chartumu i że nawet ty sam masz mię słuchać. Potwierdzasz to?
— Potwierdzam.
— Ci trzej świadkowie słyszeli; niechże natychmiast wrócą na okręt i ogłoszą twe zrzeczenie załodze.
— I ja wrócę z nimi.
— Ty jesteś mi jeszcze potrzebny tutaj, i proszę cię o chwilę cierpliwości.
Rozwiązałem trzech oficerów i wysłałem na pokład. Ben Nil tymczasem znowu objął straż nad reisem effendiną, ja zaś udałem się do uwięzionych handlarzy, a rozwiązawszy nogi Hubarowi, wyprowadziłem go kawał w las. Był bardzo zdziwiony tem wyszczególnieniem, a zarazem wylękniony.
— Jeśli się nie mylę, nazywasz się Hubar? — zapytałem go.
— Tak jest, effendi — odrzekł, drżąc na całem ciele.
— Wiesz, jaki los cię czeka?
— Śmierć, effendi, jeżeli Allah nie będzie łaskaw ustrzec mię od niej.
— Allah jest sprawiedliwy i miłosierny. Jego sprawiedliwość zgubi twoich towarzyszów, miłosierdzie zaś jego, jeżeli okażesz się godnym tej łaski, uwolni ciebie.
— Mnie, effendi? Allah ’I Allah! Co mam czynić, aby być godnym tego?
— Masz odpowiedzieć dokładnie i rzetelnie na wszystkie moje pytania.
— Ależ pytaj, effendi! Będę tak szczery, jakby to było w dniu sądu ostatecznego.
— Nie obiecuj wiele, bo znam cię i wiem, że co innego mówisz, a co innego myślisz.
— Mylisz się, effendi!
— No, nie zapieraj się. Wiem naprzykład, że nie uważacie się za zgubionych i wierzycie w ratunek,
— Kto się dostał w ręce reisa efiendiny, dla tego niema już żadnego ratunku. Zresztą na kogo moglibyśmy liczyć w tej niedoli?
— A El Michbaja?
Aż do tej chwili Hubar silił się na spokój i pozory szczerości, co mu się na razie udawało, ale teraz nie mógł już opanować przestrachu i zająknął się:
— El Mich... ba... ja? Co to znaczy, effendi? Nie wiem... nie rozumiem...
— Ha, jeżeli nie chcesz rozumieć... Wyróżniłem cię z pośród wszystkich, aby ci ulżyć w nieszczęściu; ale widocznie mało ci zależy na łasce i chcesz dobrowolnie zginąć... Na to już nie poradzę... Chodź!
I zatrzymałem się, jakbym zamierzał wrócić. Hubar zaś uląkł się i począł prosić:
— Zaczekaj jeszcze, effendi! Może sobie przypomnę...
— Gdybyś chciał istotnie przypomnieć sobie, gotów jestem dopomóc ci w tem. Michbaja jest kryjówką na pewnym półwyspie nad Nilem, gdzie ukryto bardzo wielki rekwik.
— Rekwik?...
— Tak. W pobliżu tej kryjówki stoi dzień i noc warta, oczekując pojawienia się naszego okrętu, na który ma być urządzony napad.
— O tem nie mam najmniejszego pojęcia, efiendi!
— Tak? Może nie wiesz i o tem, że załoga okrętowa ma być wymordowana lub zamieniona w rekwik, i tylko dwie osoby, a mianowicie reis effendina i ja mamy być dostawieni murabitowi z Aba?
— Nie znam takiego...
— To szczególne! Nie znasz własnego mistrza! Przecie nie wyprzesz się, że jesteś uczniem Mohammed Achmeda Ibn Abdulahi!
— Jestem zdumiony tem wszystkiem. Widocznie bierzesz mię za kogo innego...
— Niestety! jest jeszcze coś, co wyłącznie ciebie dotyczy, a mianowicie to, że Hubar, o którym myślę, został wysłany do Abu Rekwika, aby go zaprowadzić do El Michbaja. Otóż sądzę, że Hubar to nie kto inny, tylko ty...
— Ja nie jestem Hubar. Ktoś nakłamał przed tobą...
— Aha! więc nie jesteś tym, o którym mówią?
— Nie!
— No, to wielka szkoda! Chciałem cię uratować, a byłoby to możliwe tylko wówczas, gdybyś istotnie był owym Hubarem. Połóż się, zwiążę ci nogi!
— A.. a... jakże będzie? poniesiesz mnie na plecach? Wszak ze związanemi nogami nie wrócę sam na miejsce...
— O, to bagatela! Nie wrócisz już wcale, Przez życzliwość chciałem cię ratować, jako Hubara, a że to okazało się niemożliwem, więc życzliwość tę okażę ci chociaż w ten sposób, że ci oszczędzę zbyt długich trudów i mąk niewoli i... powieszę cię natychmiast.
Powiedziałem to z taką powagą, że biedak otworzył usta w kształcie dużego „O" i spojrzał na mnie osłupiałemi, pełnemi trwogi oczyma. Ja zaś, dobywszy z kieszeni kawałek powroza, z najzimniejszą krwią założyłem mu go na szyję. Trząsł się, jak w febrze, i począł bełkotać:
— Nie zabijaj mnie, effendi! Powiem prawdę! Jestem tym, o którym myślisz.
— No, dobrze! Opisz mi więc dokładnie położenie El Michbaja.
Kłapiąc zębami ze strachu, począł mię objaśniać, że El Michbaja znajduje się nad Bahr el Azrak, a więc w przeciwnej zupełnie stronie.
— No, no! pozostaw kłamstwa dla kogo innego, a mnie mów prawdę. Widzę, że chcesz wskazać mi mylną drogę, bo El Michbaja leży nad Bahr el Abiad. Ale dosyć gadaniny! gotuj się na śmierć.
— Effeeendi! Ja chcę żyć, koniecznie żyć... Przysięgam, że teraz już powiem szczerą prawdę...
Opanowało go wrodzone tchórzostwo, i gotów był wyśpiewać wszystko, co mi było do wiadomości potrzebne. Aby mu to ułatwić, rzekłem:
— Wobec twych dobrych chęci będę i ja szczery. Wiem i bez ciebie dobrze, że ty właśnie jesteś owym uczniem Mohammeda Achmeda Ibn Abdulahi. Dowiedziałem się o tem od samego Abu Rekwika i od Geriego.
— Jakto? od obydwóch? — przerwał mi zdziwiony. — Wprost trudno mi uwierzyć...
— A jednak tak jest. Zdawało ci się, że ja, jako obcy w tych stronach, nie mogę wiedzieć, co się tu dzieje. Ale, jak przekonałeś się, jest całkiem przeciwnie. Oprócz Abu Rewika, nikt przecie nie wiedział, kim jesteś; on dopiero wyjawił tajemnicę Geriemu, poczem ja dowiedziałem się o niej od nich.
— Allah, muszę ci wierzyć! Ale poco oni ci to powiedzieli?
— Czyżbyś był tak głupi, że nie domyślasz się?
— Głupi nie jestem... i nie byłem nim nigdy, i.. naprawdę poczynam się domyślać... Abu Rekwik wypaplał wszystko, aby się w ten sposób uratować moim kosztem. O, kochany Abu Rekwiku! przerachowałeś się! moje życie cenię tak samo, jak ty swoje! Otóż, effendi, jeżeli przyrzekniesz mi ułaskawienie, to powiem wszystko.
— Dałem ci już obietnicę, że cię oszczędzę, i słowa dotrzymam. Ale jeżeli w tej chwili nie określisz mi dokładnie, gdzie leży El Michbaja, to potem nie będę już żądał tego od ciebie. Gdyby zaś przyszła ci ochota okłamać mię, to pierwszy z pośród moich jeńców powędrujesz na tamten świat, a w razie bitwy przybiłbym cię do pala i wystawił w takiem miejscu, gdzie najgęściej fruwać będą kule napadających na nas.
— Niechże mię Allah obroni! Chyba żartujesz, effendi?
— Nie lubię żartów! Wasza jedyna nadzieja polega na pomocy ludzi z El Michbaja, a mogliby oni pomóc wam tylko wówczas, gdybyśmy wpadli w ich zasadzkę, nie spodziewając się niczego. Ale my zawczasu odkryjemy tę zasadzkę, tak, czy owak. Ty mógłbyś mi to ułatwić i uratowałbyś się tą drogą od śmierci. A nie będzie to trudne dla ciebie; bądź tylko szczery ze mną! oto wszystko! Wybieraj: śmierć, albo życie!
— Wolę życie, effendi, i dlatego cię już więcej nie okłamię.
— Przedewszystkiem nie okłamałeś mnie jeszcze i nie uda ci się to nigdy. Dla pewności jednak wymagam dowodu twojej szczerości. Pamiętaj, że w razie kłamstwa zawiśniesz na drzewie w przeciągu dwóch minut. Mów więc, gdzie leży El Michbaja.
— Dobrze, objaśnię cię jak najdokładniej, bo wiem, że Abu Rekwik nic mi już nie pomoże, ty zaś jesteś panem mego życia i śmierci. Znasz Bahr el Abiad od tego miejsca do wyspy Aba?
— Niestety, nie znam.
— Omija się z prawej strony Gagannedę, a z lewej Omm Delgal, Omm Songur i Omm Saf. Dohsbijeh musi płynąć od ostatniej z tych miejscowości prościutko na północ, jak pod linię, całe trzy godziny, poczem nagle rzeka skręca na lewo i opływa półwysep, pokryty wysokim lasem. Las ten wydaje się tak gęstym, że zdawałoby się, nie przeniknąłby przezeń żaden człowiek; w istocie jednak są tam trzy wązkie ukryte ścieżki, prowadzące. na obszerną polanę, gdzie zbudowano rodzaj seriby. Otóż w seribie owej trzymają niezwykle wielki rekwik, a na brzegu, skąd rozciąga się widok na rzekę daleko ku południowi, stoi dzień i noc warta.
— A więc trzy godziny drogi poniżej Omm Saf! Jest tam po prawej stronie wyspa Ain?
— Tak jest, effendi. Skoro zobaczysz dżebel Ain, będziesz jeszcze w bezpiecznem miejscu... Ale wnet zobaczy was wartownik, no i... Czy wierzysz teraz, że mówię prawdę?
— Wierzę, i dlatego obejdę się z tobą o wiele łagodniej, niż się spodziewasz; na okręcie nie będziesz wcale zamknięty. Ale mam nadzieję, że i później udzielisz mi wszelkich wskazówek, gdy tego zażądam. Teraz przywiążę cię tu na pewien czas do drzewa, poczem każę cię przyprowadzić, gdyż nie chciałbym, aby towarzysze twoi widzieli, że czynię dla ciebie wyjątek. Zachowuj się spokojnie, bo nic ci się złego nie stanie.
Przywiązałem go do drzewa, ale tak, by go nie bolało, i postanowiłem odosobnić go następnie od jeńców zupełnie. Gdy przyszedłem do obozu, reis effendina zwrócił się ku mnie z wyrzutem:
— Gdzie ty się włóczysz? jak długo jeszcze myślisz męczyć mię, trzymając w powrozach? Zastosowałem się przecie do twoich warunków i teraz domagam się natychmiastowego uwolnienia!
— Owszem, uczynię to, ale najpierw muszę podążyć na pokład okrętu i przekonać się, czy wszyscy asakerzy poddali się zawartemu w twem piśmie oświadczeniu i czy mogę bez przeszkody objąć komendę nad statkiem.
— Ale ja chcę być wolny zaraz!
— Wierzę, że chcesz. Pogódź się jednak z tem, że teraz ja mam zwierzchnią władzę, i ma być tak, jak ja chcę!
— Człowieku, nie doprowadzaj mię do wściekłości! Pożałujesz tego, skoro tylko wrócę na pokład!
— A widzisz, jaki jesteś niemądry! wygadałeś się z tego, co wyczytałem z twej twarzy jeszcze w chwili podpisywania przez ciebie dokumentu zrzeczenia się władzy. Miało to więc być podstępem z twojej strony... Unieważniłbyś ten dokument natychmiast po powrocie na okręt i najprawdopodobniej wtrąciłbyś mię do owej milutkiej, pięknej celki...
— Z twych słów wynika więc, że mię wcale nie puścisz na pokład „Sokoła"? — odrzekł, wzburzony do najwyższego stopnia.
— Wynika przedewszystkiem to, że ja się tam udam, a co dalej nastąpi, dowiesz się niebawem.
— Do stu tysięcy dyabłów! Ty, chrześcijanin, który wobec mnie jesteś zerem, ważysz się...
Nie dokończył, bo Ben chwycił go jedną ręką za gardło, a drugą skierował ku niemu nóż, grożąc:
— Milcz! Jeżeli jednem tylko słowem obrazisz jeszcze mego effendiego, to przebiję cię, jak wieprza! Effendi ma słuszność i, jako komendant okrętu, jest zarazem panem życia i śmierci całej załogi, do której należysz i ty! Bądź więc ostrożny!
Nie wierzyłem, aby groźba ta poskutkowała, — jednak zamilkł, odwracając się odemnie.
Udzieliwszy Ben Nilowi wskazówek na czas mej nieobecnośći, udałem się w las po Hubara i zabrałem go do łódki. Ja wiosłowałem, — on siedział w łodzi, nieruchomy i milczący. Przybywszy do okrętu, kazałem wyciągnąć przedewszystkiem na górę mego jeńca i zaraz związać go, poczem sam wskoczyłem na pokład.
Cała załoga „Sokoła" wiedziała już, że objąłem nad okrętem zwierzchnictwo, i powitała mię z wielką radością. Z braku czasu nie bawiłem się w długie mowy i objaśnienia, a tylko zarządziłem, aby wszyscy z porucznikiem na czele ustawili się i przyrzekli mi uroczyście posłuszeństwo i wierność, poczem kazałem podjąć kotwicę i popłynąć aż do miszrah. Tu przystanęliśmy tak blizko brzegu, aby można było wygodnie wprowadzić na pokład wielbłądy.
Pomimo, że nie miałem powodu nie ufać załodze, nikomu z niej nie pozwoliłem wyjść na ląd, aby się który nie zetknął z reisem effendiną. Wystrzeliłem następnie z karabinu, dając tem umówiony znak Ben Nilowi do rozpoczęcia ładowania. Naprzód zeszli na brzeg Homrowie i z będącej pod ręką tratwy urządzili pomost, poczem przynieśli jeńców i umieścili ich w najniższych ubikacyach pod pokładem, a wreszcie wprowadzono wielbłądy.
Gdy wszystko już było gotowe, kazałem wydobyć z ukrycia łódkę, którą tu przed paru dniami przybyłem, i zaopatrzyć ją w niezbędne środki żywności, a następnię odkomenderowałem czterech dobrze uzbrojonych asakerów, aby się w niej usadowili, i udałem się na górę, gdzie pod strażą Ben Nila leżał związany reis effendina.
— Dobrze, żeś przybył — ozwał się Ben Nil; — reis zachowywał się tak niespokojnie, że musiałem mu kilkakrotnie przykładać ostrze noża do piersi, i niewiele brakowało, abym go przebił.
— Drwię sobie z twego noża! — krzyknął reis effendina. — Ten chrześcijanin zanadto się boi swego Boga, aby miał pozwolić na coś podobnego. Teraz muszę dowiedzieć się, jak stoi moja sprawa. Homrowie się oddalili, handlarze również; co teraz uczynicie ze mną? Jeżeli nie uwolnicie mię natychmiast, to po przybyciu na pokład każę was obu powiesić! Przypominam wam, że jestem sławnym reisem effendiną, który się zbytnio nie rozczula, gdy chodzi o ukaranie winnych.
— Przestań chełpić się tą swoją sławą — przerwałem mu. — Przynajmniej wobec mnie mógłbyś o niej zamilczeć, bo znam cię dobrze. Zresztą nie mam czasu na zbytnie formalności. Słuchaj! Ty, jako kierownik „Sokoła", wysłałeś mię w łódce z czterema ludźmi na wyspę, gdzie w twojem mniemaniu nie było nic do szukania. A jednak udał mi się tam nadzwyczajny połów, owoce którego ty tak skwapliwie chciałbyś sobie zagarnąć i zapisać moją zdobycz na rachunek swej własnej „sławy". Obecnie ja jestem kierownikiem okrętu i wysyłam cię w tej samej łódce również z czterema ludźmi na wyspę Talak Chadra, gdzie, według mego znowuż mniemania, niema również nadziei cośkolwiek zdobyć. Jeżeli więc istotnie jesteś tak dzielnym człowiekiem, za jakiego się uważasz, to zapewne wzorem moim osiągniesz mimo wszystko znakomity rezultat, a ja wówczas będę tak sprawiedliwy, że nie pokuszę się o zrabowanie ci tej sławy.
Oświadczenie to wywołało w nim z: początku osłupienie, a następnie niebywały wybuch wściekłości.
Począł kląć. najokropniej jednym prawie tchem.
— Daremnie się rzucasz — rzekłem, — i przekleństwa nic ci nie pomogą, a tylko wzbudzić mogą we mnie większą pogardę dla ciebie, tem bardziej, że obrażasz moją religię. Mówisz mi, że ongi wziąłeś mię pod swoją obronę; a jednak było odwrotnie. Nie potrzebowałem od ciebie, ani od nikogo żadnej opieki; przeciwnie, ty korzystałeś ustawicznie z mojej. A jeżeli miałbym być istotnie nic nieznaczącym „psem chrześcijańskim", jak mię nazywasz, to byłoby tylko chlubą dla mnie i przysporzyłoby mi ogromnej sławy, żem bez żadnego prawie wysiłku potrafił wziąć za nos nawet „sławnego" reisa effendinę.
Chciał odpowiedzieć na to, ale nie dopuściłem go do słowa, ciągnąc dalej:
— Milcz, bo inaczej będę zmuszony użyć knebla. To, co ci teraz mam powiedzieć, dotyczy twego jedynie dobra. Odpłynę zaraz, a ty znajdziesz w łódce wszystko niezbędne do podróży. Radzę ci jednak, abyś o ile możności krył się, bo na przestrzeni, którą masz przebyć, a na której ja cię znacznie wyprzedzę, zaczaili się ludzie z zamiarem schwytania ciebie. Oczywiście będę się starał usunąć ci z drogi wszelkie niebezpieczeństwo, ale dla wszelkiej pewności zalecam szczególniejszą ostrożność między Omm Saf a Abn Seir. Pozatem możesz być pewny, że odnajdziesz swój okręt u brzegu wyspy Talak Chadra. A co potem zechcesz względem mnie przedsięwziąć, to mię nie obchodzi wcale. To twoja rzecz!
— Zniszczę cię, psie! zmiażdżę na proch!...
— Dobrze, dobrze! Byli już tacy, którzy grozili mi w podobny sposób i poginęli sami marnie. Bądź zdrów! Niech cię Allah strzeże, i ty strzeż się sam również, bo inaczej nie miałbym przyjemności zobaczyć się z tobą kiedyś...
Widziałem, że każde moje słowo sprawia niewypowiedziany ból obrażonej jego ambicyi. Wrzeszczał i szarpał się, jak opętany, na co już nie zwracałem uwagi.
Zabrałem Ben Nila i poszliśmy ku okrętowi. Tu rozkazałem czterem asakerom, będącym w łodzi, aby jeden z nich w pół godziny po naszym odjeździe udał się w górę miszrah, gdzie spotka się z reisem effendiną.
— On wam powie, do czego jesteście przeznaczeni — dodałem.
Zaledwie okręt ruszył, przystąpił do mnie porucznik, bardzo zaniepokojony, i zapytał:
— Zostawiłeś reisa effendinę? Czy jednak zastanowiłeś się nad tem, że może on zginąć sam w dzikiej i nieznanej okolicy? A wówczas co my zrobimy, gdy zażądają od nas, abyśmy się pomścili?
— Uspokój się; wszystko jest w porządku. Zresztą reis oddał komendę w moje ręce zupełnie legalnie, i od tej chwili przedewszystkiem względem mnie macie obowiązki. Dokument, wystawiony przez reisa effendinę, oddaję w twoje ręce, abyś w razie potrzeby miał na co się powołać. Co do samego reisa, to również możecie nie obawiać się o niego; z bardzo ważnych powodów nie może on jechać z nami, bo grozi mu utrata życia z rąk złoczyńców, którzy zaczaili się na niego, i łatwo mógłby się dostać w ich ręce, gdyż nie wie, gdzie mianowicie urządzono na niego zasadzkę. Uznał więc za odpowiednie pozostać w znacznej odległości za nami, byśmy mu niebezpieczeństwo usunęli z drogi.
— Hm!... — potrząsnął na to głową porucznik — Umiesz być dyplomatą, który dobrze obmyśli, zanim coś w czyn wprowadzi. A jednak sprawa może pójść inaczej, niż przypuszczasz. Myśmy zawsze wierzyli w twoją uczciwość i ufaliśmy ci więcej, niż reisowi, niż własnej nawet sile, gdy groziło nam niebezpieczeństwo. I teraz chciałbym zachować dla ciebie to samo zaufanie, tylko proszę cię: zapewnij mię słowem honoru, że reisowi effendinie nic złego się nie stanie i że cała ta sprawa nie wyjdzie nam na złe.
— Dobrze, daję ci żądane słowo i zaznaczam przytem, że zamiast złych następstw czeka was sowita nagroda.
— To mi wystarcza, effendi. Nie chcę, byś mię wtajemniczał w swoje plany, i może lepiej będzie, gdy ich nie będę znał wcale. Widzisz, że i ja potrafię być dyplomatą...
Odszedł odemnie zadowolony, a i ja rad byłem również z jego zachowania się, gdyż jeżeli z czyjej strony, to właśnie tylko z jego mógł mi grozić opór.
Niebawem wydostaliśmy się z mielizn i zakrętów rozdzielonej tu na kilka ramion rzeki i popłynęliśmy chyżo dalej przy sprzyjającym wietrze. Teraz dopiero uczułem w sercu wielką ulgę i radość z odniesionego nad reisem effendiną zwycięstwa. Gra bowiem była ryzykowna i mogła się skończyć dla mnie wcale niedobrze. Być może, iż miałem przed sobą większe jeszcze niebezpieczeństwo, i to blizkie, ale nie zastanawiałem się zbytnio nad niem, bo teraźniejszość zajęła myśl moją zupełnie.
Przedewszystkiem trzeba było przekonać się osobiście, czy jeńcy moi należycie są zabezpieczeni, a potem zająć się losem El Homrów. Zasypywali mię oni pytaniami, na które musiałem odpowiedzieć, i sporo czasu mi zeszło, zanim wśród nich zaprowadziłem porządek.
Po załatwieniu wreszcie różnych kwestyi i spraw bieżących mogłem odpocząć w kajucie reisa effendiny.
Ben Nil pozostał na pokładzie, opowiadając ciekawym asakerom o naszych przejściach od chwili odłączenia się od okrętu w pobliżu Kuek. Rzecz prosta, nakazałem im był zatrzymanie przy sobie szczegółów zajścia między mną a reisem effendiną, a że porucznik i sternicy nie wypytywali się go zbytnio w tej sprawie, więc i asakerzy milczeli w tym względzie, nie wiedząc nawet, że reis był związany i zmuszony przemocą do pozostania w tyle za nami.
Co do Hubara, to dotrzymując słowa, nie zamknąłem go. Podczas wnoszenia na okręt jego towarzyszów kazałem go ukryć przed ich ciekawością, a teraz pozwoliłem mu poruszać się swobodnie na pokładzie.
Tylko podczas przystanków, które czyniliśmy w celu uzyskania paszy dla wielbłądów, kazałem go wiązać, żeby nie uciekł.
Podróż do Omm Saf była dosyć monotonna, i nic ciekawego podczas niej nie zaszło. Zbliżając się do tej miejscowości, skierowałem okręt pod brzeg przeciwny i kazałem owinąć zielenią maszty oraz ścianę okrętu od strony, skąd ukryty nieprzyjaciel mógł nas zauważyć, ściągnęliśmy też żagle, i statek nasz popłynął jedynie siłą prądu rzeki, wskutek czego jazda trwała całe trzy godziny, zanim osiągnęliśmy wspomniany przez Hubara zakręt, poza którym już tylko o godzinę drogi miała znajdować się El Michbaja.
Stanąłem tu oczywiście wobec ogromnie trudnego zadania, nad którego rozwiązaniem wypadło mi dobrze pokręcić głową. Nikt, oprócz Hubara, nie wiedział, dlaczego kazałem zatrzymać okręt w tem miejscu, suto ocienionem nadbrzeżnym lasem. Ogłosiłem tylko załodze, że, od tej chwili począwszy, zbliżamy się do bardzo ważnego punktu i że najprawdopodobniej czeka nas tu niezwykłe zwycięstwo, jako też nadzwyczajna zdobycz. Ściśle jednak określonej wiadomości nie udzieliłem na razie nikomu.
Porucznik bardzo był zaintrygowany przygotowaniami, polegającemi na zamaskowaniu okrętu, i zasypywał mię pytaniami, aż uznałem wkońcu za możliwe wtajemniczyć go w cały plan napadu na gniazdo handlarzy. Podnieciło go to niezmiernie i byłby natychmiast wszczął alarm, gdybym mu był tego nie zabronił.
Zresztą plan mój był jeszcze bardzo nieokreślony, bo przedewszystkiem nie miałem sam dokładnego pojęcia, gdzie właściwie leży wspomniane gniazdo, i teraz wypadło mi posłużyć się Hubarem, któremu, nawiasem mówiąc, wciąż nie bardzo dowierzałem. Potrzebne mi wiadomości spodziewałem się wydobyć od niego jedynie środkami ostatecznymi. Kazałem tedy przywołać go dla porozumienia się do swej kajuty, dokąd porucznik miał go przyprowadzić. Nie doczekałem się go jednak; po niejakimś czasie usłyszawszy na pokładzie strzał, wybiegłem natychmiast i zobaczyłem, że ludzie z załogi zgromadzili się u poręczy statku po stronie brzegu w jakimś gorączkowym ruchu. Ben Nil zaś, spostrzegłszy mię podbiegł ku mnie z dymiącym karabinem w ręku i zawołał:
— Co za szczęście, effendi, że prawie nigdy nie rozłączam się ze swoim karabinem. Gdyby nie to, byłby nam z pewnością umknął...
— Kto?
— A no ten drab, Hubar. Skoro tylko porucznik zdjął z niego powrozy, łotr roztrącił kilku stojących ludzi i skoczył na brzeg. Skok udał mu się, to prawda; ale umknąć nie zdołał, bo skoro tylko stanął na brzegu, wycelowałem i... uważasz... on, zamiast w las, skoczył... prosto do piekła!
Istotnie strzał Ben Nila był celny. Wychyliwszy się z pokładu, zobaczyłem Hubara, leżącego na brzegu tuż nad wodą z krwawiącą głową. Chciał widocznie ostrzec mieszkańców El Michbaja i przypłacił to życiem. Niech go! Kto wie, czy mógłbym był dowiedzieć się od niego cośkolwiek więcej, niż to, com się już dowiedział, a być może, że wciągnąłby mię w jaką zasadzkę.
Porucznik był bardzo zmartwiony, że niechcący wypuścił z rąk szpiega i przyczynił się do przedwczesnej jego śmierci.
— Bylibyśmy się dowiedzieli od niego więcej o tej El Michbaja — biadał, — a tak nie wiemy nic, prócz chyba, że to gniazdo znajduje się o godzinę stąd drogi, jeżeli oczywiście można wierzyć udzielonym nam przez niego wskazówkom.
— Owszem, można wierzyć, gdyż ja niełatwo daję się oszukać.
— No, to Bogu dzięki! A teraz mam pewną myśl, effendi. Zabierzmy się do innych jeńców, a wydobędziemy od nich tajemnicę.
— Oni sami nie wiedzą, i szkoda tylko czasu wdawać się z nimi w gawędy.
— Ależ przecie mamy zamiar napaść na El Michbaja i, nie znając miejscowości...
— Jest tu wśród nas ktoś, co nam udzieli dokładnych wiadomości o wszystkiem.
— Któż to jest, effendi?
— Ja sam!...
— Allah! Czyżbyś chciał udać się sam na wywiady?
— Tak jest.
— Dajże pokój, bo narazisz się na niechybną śmierć!
— Wyszedłem zwycięsko z większych jeszcze niebezpieczeństw...
— O, nie będzie to tak łatwe! Gdy ukradkiem zapuścisz się w nieznaną okolicę, możesz się najniespodziewaniej natknąć na wroga.
— A któż ci mówił, że udam się tam ukradkiem?
— Bo przecie nie otwarcie...
— Owszem. Niewidzialny mógłbym się tam dostać jedynie w nocy; ale czyż mógłbym wówczas odnaleźć po ciemku właściwą ścieżkę? Nie! Więc pójdę tam w dzień, i to tak, jak mię widzisz.
— Niechże mnie Allah strzeże przed dyabłem i wszystkimi jego wnukami i prawnukami... Poznają cię tam i, pochwyciwszy, zamordują odrazu!
— Mnie się zdaje, że tam nie będzie ani jednego człowieka, któryby mię znał osobiście... chyba, że byłby to ktoś z otoczenia Abd Asla. Ale wiesz sam przecie, że ludzie jego co do jednego zostali odstawieni do Chartumu i ukarani. Zresztą przyznasz sam, że w ostatnich czasach zmieniłem się prawie nie do poznania; wychudłem i opaliłem się na słońcu tak, że wyglądam niemal jak murzyn. Gdy zaś przyłożę sobie jeszcze na policzek plaster, to z pewnością nikt z dawnych znajomych nie pozna mię,
— Bardzo to być może, a jednak uważam, że przedsięwzięcie twoje jest zbyt ryzykowne i muszę ci je odradzać. Poradź się zresztą Ben Nila i sterników.
— Bardzo chętnie zgodzę się na zwołanie rady, ale z góry zaznaczam, że nie powinna ona trwać długo, bo muszę dostać się do El Michbaja jeszcze przed nocą!...
Zwołano tedy wspomnianą radę, a po wielu wnioskach wszyscy trzej, to jest Ben Nil i sternicy, uznali, tak jak porucznik, że wprost szaleństwem jest mój zamiar. Nie dałem się jednak przekonać i postanowiłem plan swój uskutecznić. Wówczas poczciwy „Syn Nilu" zażądał, abym przynajmniej wziął go ze sobą, na co wręcz odmówiłem mu. Właściwie na zwołanie rady zgodziłem się był tylko dla formy, bo już przedtem miałem niezłomne postanowienie nie stosować się do niej. Ostatecznie, musieli się z tem wszyscy pogodzić.
Przygotowania do mojej wyprawy nie wymagały wiele trudu. Przedewszystkiem przylepiłem sobie na twarzy plaster, który tak wyglądał, jakby siedział już na niej kilka miesięcy. Następnie wziąłem od Ben Nila, a właściwie pożyczyłem na czas krótki, woreczek z proszkiem złota, przyczem, przeglądając zawartość jego, znalazłem w nim pierścień Abu Rekwika; pierścień ten włożyłem sobie na palec. Broni swojej nie wziąłem, a tylko arabską flintę i nóż. Opuszczając wreszcie pokład, kazałem wziąść zwłoki Hubara na statek i wywiesić je pod wieczór na maszcie, aby były zdala widoczne. Poleciłem też, aby wieczorem oświetlono pokład, a jeńców poprzywiązywano w ten sposób, by również mogli być widziani z brzegu, zwłaszcza Abu Rekwik.
Porucznik uważał te moje zlecenia za rzecz niewłaściwą i niebezpieczną, ale Ben Nil, posłyszawszy jego uwagi w tej kwestyi, zgromił go:
— Rób tak, jak ci każe effendi, bo właśnie, co się tobie wydaje głupiem i bezcelowem, jest znakomitym pomysłem.
Zarządziłem również, co czynić w różnych wypadkach, a zwłaszcza wrazie, gdybym do północy nie wrócił, i opuściłem okręt, udając się w gęsty ciemny las.
Rozumiałem wprawdzie, że czeka mię wielkie niebezpieczeństwo, ale, powodując się znanym mi dobrze i wypróbowanym głosem wewnętrznym, nie traciłem otuchy. Gdyby głos ten odradzał był mi puszczanie się na tę awanturę, wówczas byłbym może zawrócił z drogi; ale dziś właśnie dodawał mi on ochoty więcej może, niż kiedykolwiek, byłem więc pewny, że ogorzała od słońca skóra moja wyjdzie z niebezpieczeństwa całą i nienaruszoną.
Droga przez zarośla i między olbrzymiemi drzewami nie była zbyt łatwa do przebycia, ale, pomimo to, posuwałem się naprzód dosyć szybko, bądź nurkując popod krzakami, bądź przełażąc po gałęziach.
Niebawem las zrzedniał i stracił ponury swój wyraz, jaki miał z początku, a w końcu wydostałem się na wolną przestrzeń.
Zaznaczywszy miejsce, skąd wyszedłem, aby ułatwić sobie oryentowanie się w drodze powrotnej wieczorem, poszedłem dalej prosto ku północy. Miałem poza sobą może godzinę drogi, gdy nagle tuż na skraju lasu z przeciwnej strony postrzegłem jeźdźca na koniu — zjawisko w tych stronach bardzo osobliwe, gdyż jeżdżą tu jedynie na wielbłądach.
Widok jeźdźca bynajmniej mię nie przestraszył, i szedłem dalej wprost na niego, układając sobie w głowie, co mu powiedzieć, ale oczywiście coś takiego, w czem nie byłoby ani słowa prawdy. Bo choć kłamstwo jest rzeczą bardzo brzydką, ale w tych warunkach, w jakich się znalazłem, i wobec takiego, jak mój, celu, traciło ono swą brzydotę i sumienia mego nie brudziło. Zresztą należę do ludzi, którzy znają granice między kłamstwem a nieprawdą, tak, jak się ją rozróżnia między niecnym podstępem a fortelem.
Jeździec był ogromnie zdziwiony widokiem obcego człowieka w tych stronach. Zatrzymał swego konia, owiniętego w siatkę, chroniącą go od much, i zmierzył mię surowym a przenikliwym wzrokiem; po chwili jednak skrzyżował ręce na piersiach i rzekł: „Salam aleikum". Domyśliłem się z tego, że należał do wyznawców surowej reguły, która nakazuje, aby jedździec pierwszy pozdrowił człowieka, idącego pieszo. Odrzekłem też w jego dyalekcie:
— Aleikumus selamu wa rahmatu llai wa barakatu! Pokój niech będzie z wami, zmiłowanie i błogosławieństwo Boże!
— Jesteś tu obcy? — spytał jeździec, biorąc pistolet do ręki.
— Tak.
— I nigdy tu jeszcze nie byłeś?
— Nigdy.
— Pocóż tu przybywasz?
— Mogę to powiedzieć tylko człowiekowi, który posiada tu władzę.
— Któż to ma być?
— Nie wiem.
Podczas szybkiej tej wymiany pytań i odpowiedzi patrzyłem bez cienia obawy lub zmieszania w oczy jeźdźcowi, — spojrzenie zaś jego stawało się coraz surowszem.
— A wiesz, gdzie jesteś? — pytał dalej.
— Prawdopodobnie niedaleko Michbaja.
— Allah! Jesteś obcy, a jednak znasz tę nazwę! Gdzieżeś to ją podsłuchał?
— Nie miałem potrzeby podsłuchiwać; dowiedziałem się jej w drodze zwykłej i najzupełniej uczciwej.
— Od kogo?
— I to mogę powiedzieć tylko gospodarzowi tej miejscowości.
— Chodź więc za mną.
Wezwanie to brzmiało nie jak rozkaz, ale raczej jak groźba. Jeździec zsiadł z konia, a puściwszy go na trawę, poprowadził mię na przełaj przez krzaki ku wązkiej ścieżce. Tu przystanąwszy, rzekł:
— Jeżeli istotnie chcesz się zobaczyć z władcą El Michbaja, to idź przede mną. Wiedz jednak, że gdyby się okazało, żeś zdrajca i podstępnie chcesz wedrzeć się do tego zakątka, to opuścisz to miejsce albo jako trup, i to w kierunku rzeki, albo żywy, jako niewolnik. A teraz naprzód!
Wydostawszy pistolet i odwiódłszy kurek, postępował za mną z gotową do strzału bronią. Oczywiście podobny spacer, gdy się ma za plecami lufę, nabitą prochem i ołowiem, nie należy do przyjemności, zwłaszcza, że tu lada potknięcie się mogło spowodować wystrzał.
Ścieżka wiła się licznymi zakręty pomiędzy drzewami, aż nareszcie dostaliśmy się do jakiegoś płotu, w rodzaju sztachet. Na wezwanie mego „przewodnika" otwarto furtkę i, gdyśmy weszli, zamknięto ją natychmiast.
Znalazłem się nagle wśród osady, zabudowanej licznemi chatkami, rozrzuconemi na sporej przestrzeni.
Wśród chat owych uwijały się postacie, wcale nie budzące zaufania. W głębi osady zauważyłem większe budynki, dobrze zabezpieczone, a przed nimi leżały stosy kajdan, łańcuchów i jarzem. Domyśliłem się, że były to więzienia, w których przetrzymywano liczny rekwik, wspomniany przez Hubara.
Byłem więc w samym środku El Michbaja. Powodowani ciekawością mieszkańcy osady otoczyli mię natychmiast gromadą. Rozejrzałem się naokoło, ale na szczęście nie znalazłem ani jednej znajomej twarzy. Przeszedłem wśród tego ludzkiego szpaleru aż do budynku, urządzonego staranniej od innych, co świadczyło, że mieszkał tu sam władca.
— El gallad![19] — krzyknął mój przewodnik, gdy stanęliśmy przed progiem, i wprowadził mię do środka.
Ściany domu sporządzone były z chróstu i wylepione gliną. W wielkiej izbie u sufitu wisiały przymocowane jaja strusie, jako symbol nieśmiertelności. Osobna nisza, zwrócona ku Mekce, służyła za miejsce modlitwy. Na ścianach zawieszone były ciężkie miecze, batogi i rzemienie. W kącie izby stała ławka, na której wymierzano kary cielesne, obok zaś tkwił kloc, a na nim zatknięty topór do ścinania głów. Było to mieszkanie... bardzo pobożnego muzułmanina!
Siedział właśnie na dywanie i przesuwał w rękach paciorki różańca, mrucząc pod nosem modlitwę.
Wtem wszedł do izby olbrzymiego wzrostu murzyn, chwycił jeden z wiszących na ścianie mieczów i, nie mówiąc ani słowa, stanął obok mnie. Był to „poczciwy" gallad, który tak przywykł do swej czynności, że nawet nie pytał o rozkazy...
Modlący się gospodarz domu rzucił różaniec na ziemię i rzekł do mnie, groźnie przewracając oczami:
— Życie twoje wisi na włosku!... Na jedno skinienie moje miecz, jak błyskawica, przelecieć może przez twoją szyję, i ani spostrzeżesz, jak się to stało. Słyszałeś nazwisko Jumruk el Murabit?[20]
— Nie, nie znam tego nazwiska — odrzekłem.
Na słowa moje kat podniósł miecz do góry, ale pobożny muzułmanin dał mu jakiś znak i mówił dalej:
— Nie było jeszcze takiego, który, nie znając tego imienia, wyszedł stąd z głową na karku. Ty jesteś pierwszy, dla którego robię wyjątek, bo z oczu patrzy ci taka niewinność, jakbyś był małem dzieckiem...
No, no! — pomyślałem sobie. — Mam więc oczy niewinnego dziecka! Nie spostrzegł widać, że oczy te, rozumie się ukradkiem, obserwowały kata wcale nie po dziecinnemu, i gdyby się był na mnie zamierzył, zapewne nie ja, ale on prędzej padłby trupem, jak również i pan jego, dostojny Jumruk.
— Jumruk el Murabit — mówił dalej — to ja, władca El Michbaja. Pierwsze pytanie moje nie przyprawiło cię o śmierć, pomimo, że nie dałeś mi odpowiedzi. Ale tem groźniejsze będzie moje pytanie drugie. Od kogo dowiedziałeś się, gdzie leży El Michbaja?
Byłem na wszystko przygotowany. Jeśli już umrzeć, to przynajmniej w towarzystwie, i to dość licznem. Siląc się na wyraz twarzy jeszcze „niewinniejszy", odrzekłem:
— Słyszałem o El Michbaji od Hubara, świątobliwego młodzieńca i ucznia murabita z Aba.
— Allah! — zawołał ucieszony. — Widziałeś Hubara? gdzieżeście się to spotkali?
— U Abu Rekwika, który przesyła ci ten oto pierścień.
Zdjąłem z palca pierścień i podałem go Jumrukowi. Zaledwie go jednak zobaczył, krzyknął:
— Chatim[21], istotnie chatim Abu Rekwika! Wart jest zaufania ten, komu on powierzył skarb tak drogocenny. Poselstwo twoje zatem, jak przypuszczam wobec powierzenia ci tego klejnotu, musi być wielkiej wagi. Pójdź, usiądź po.prawej mojej ręce i opowiadaj!
Taki obrót sprawy ucieszył mię bardzo. Znów wygrałem partyę, jeżeli oczywiście nie zajdzie jeszcze coś, co mogłoby popsuć moje zamiary.
Pokłoniwszy się trzykrotnie, usiadłem, ale nie po prawej, lecz po lewej stronie, a to ze względów na skromność, i zacząłem:
— Wiadomości, które ci przynoszę, są po części radosne, po części zaś smutne. Co do pierwszego, to ziszczą się za parę godzin gorące twoje pragnienia, gdyż reis effendina i chrześcijański effendi wpadną w twoje ręce. Co zaś do...
Musiałem przerwać, bo człowiek, noszący nazwisko „Pięść świętego”, zerwał się, jakby mu kto rozpalone żelazo do ciała przylożył, i począł wrzeszczeć:
— Hamdulillah! Nareszcie będę ich miał! Idą sami w moje ręce, jak glupie muchy na lep! „Pięść świętego“ zdusi ich! zmiażdży ich na proch! Gdzież oni są? mów mi zaraz!
— Okręt ich stoi na kotwicy w najbliższym zakręcie Nilu, nieco w górę!
— Tak blizko? Czemu nie popłynęli dalej? dlaczego aż tam zarzucili kotwicę?
— Bo zamierzają napaść na El Michbaja...
Słowa te przeraziły Jumruka.
— Napaść na El Michbaja? — pytał drżącym nieco głosem. — Ależ oni nie wiedzą o tej miejscowości!
— Owszem, wiedzą, bo tak długo katowali Abu Rekwika, aż biedak musiał wyznać. Ale nie można mu tego brać za złe; wyobraź sobie, ciało odpadało mu kawałkami od kości...
— Więc... Abu... Reeekwik zna... znajduje się w ich mocy? — wystękał przerażony.
— Tak, jako ich jeniec, i to nie sam, lecz razem ze swymi ludźmi, z tymi, którzy z Chor Omm Karn do niego po rekwik przybyli.
— Opowiadaj! co dalej? — rozkazał, rzucając się na dywan.
— Nazywam się Ben Sobata i pochodzę z Guradi, po tamtej stronie gór Katul. Abu Rekwika znam oddawna i utrzymuję z nim stosunki handlowe. Nabytych u niego niewolników transportuję przez stepy Bajuda do Berberu. Droga ta jednak jest obecnie bardzo niebezpieczną, musiałem więc poszukać innej, a mianowicie tej, którą uczęszcza karawana Abu Rekwika. No, i skutek był taki, że... jak się przekonasz...
Tu wyjąłem z kieszeni woreczek z proszkiem złotym, po który on wyciągnął skwapliwie rękę, a ważąc zawartość, ozwał się:
— Maszallah! Widocznie masz do mnie wielkie zaufanie, skoro pokazujesz mi tyle pieniędzy. Cobyś zrobił, gdybym ci tak, na ten przykład, nie zwrócił ich?
Nie miałem obawy o złoto Ben Nila, gdyż wiedziałem, że zdobędę je wnet z powrotem. Dlatego odrzekłem natychmiast:
— Nie wierzę, abyś chciał wyrządzić krzywdę wiernemu muzułmaninowi, który ma do ciebie niezachwiane zaufanie. Ale słuchaj dalej. Odstawiłem swoich niewolników do Omm Ebeil i wróciłem z pieniędzmi do Kaka, skąd zamierzałem dostać się na wyspę Aba, aby posłuchać nowej nauki zamieszkującego tam świętego.
— Bardzo ładnie z twojej strony. Znam tego świętego i dam ci polecenie do niego. Ale mów dalej!
— W Kaka nie było żadnego okrętu i, jak mi mówiono, nie można było spodziewać się go prędzej, jak za miesiąc. Wtem przybył tam reis effendina. Poprosiłem go, aby mię zabrał. Nie odmówił mi.
— Allah akbar! Co za odwaga mieszka w twem sercu! Jesteś podobny do gołębia, który szuka schronienia pod skrzydłem sokoła. Podobasz mi się, i mam nadzieję, że będziemy wnet blizkimi przyjaciółmi. Przybyłeś więc na jego okręcie?
— Tak. Mówił nawet ze mną wiele i był dla mnie bardzo łaskaw. Nieszczęście jednak chciało, że Abu Rekwik wpadł mu w ręce wraz z sześćdziesięcioma niewolnikami. Oczywiście nie mogłem temu przeszkodzić, chociaż domyślasz się, ile mię to kosztowało zmartwienia. I Abu Rekwik okazał się godnym człowiekiem, bo, spostrzegłszy mię, potrafił się opanować i nie zdradził niczem, że się znamy. Owóż błysnęła mi myśl, że mogę go uratować. Nie wiem, skąd reis effendina dowiedział się o istnieniu seriby El Michbaja, dość, że zapomocą plagi cielesnej chciał się coś o niej dowiedzieć od Abu Rekwika. Ale ten znowu mógł tylko tyle wyznać, ile wiedział od Hubara, to jest, że El Michbaja leży mniej-więcej o godzinę drogi od zakrętu. Z kolei wzięto na tortury Hubara, ale ten milczał, jak grób, dopóki go nie powieszono.
— Allah! Hubara powieszono? gdzie? kiedy?
— Przed paru godzinami na okręcie, stojącym na kotwicy.
— Taki wierny, pobożny i Allahowi oddany człowiek! — biadał Jumruk, — człowiek, w którym nie było ani cienia fałszu lub nieprawości! A bodaj szatani porwali morderców! Albo nie! niech raczej wpadną w moje ręce jeszcze dziś, a będzie im cieplej, niż w piekle. Jak sądzisz, czy to możliwe?
— Tak. jeśli zastosujesz się do moich rad, to radość moja równie wielka będzie, jak twoja.
— Jestem gotów w tej chwili rzucić się na tych łotrów! Tylko poradź, jak przeprowadzić ten zamiar... Ale, ale! w jaki sposób dostałeś się tutaj?
— Dzięki zaufaniu, jakiem mię obdarzył Kara Ben Nemzi. Oni nie dowiedzieli się o El Michbaja nic więcej, jak tylko, że leży ona tutaj, a inne tajemnice zabrał ze sobą Hubar na tamten świat. Musieli więc najpierw odnaleźć ją, a potem dopiero postanowili urządzić napad. Wtem zgłosiłem się do nich ja i... skłamałem, co niechaj wybaczy mi Allah! Powiedziałem im mianowicie, że znane mi jest to miejsce, bo niedawno bawiłem w tych okolicach, jako dżelabi. I pomyśl sobie, ci zaślepieńcy kazali mi wyszukać El Michbaja i nie domyślają się nawet, jaką im niespodziankę w tej chwili urządzam. Rzecz prosta, zgodziłem się chętnie i natychmiast podsunąłem się chyłkiem do Abu Rekwika, z którym udało mi się mówić tylko jedną minutę. Wręczył mi on swój pierścień, abym go tobie okazał, i zaklina cię na proroka i wszystkich kalifów, abyś mu dał pomoc, i to zaraz, dzisiejszej nocy, gdyż potem będzie zapóźno.
— Dlaczego zapóźno?
— Bo reis effendina ma urządzić napad na El Michbaja jutro rano.
— Nie uda mu się to, gdyż nie wrócisz do nich i nie wskażesz im drogi.
— Ba! ale gdybym nie powrócił, reis effendina będzie przypuszczał, że zostałem uwięziony, i może z zemsty pomordować wszystkich swych jeńców.
— Ach, prawda! ten podwakroć..., nie, trzykroć... czterykroć podły pies może to zrobić! Wobec tego powrót twój na okręt, niestety, jest niezbędny. Zresztą musisz zobaczyć się z Abu Rekwikiem i pocieszyć go, że widziałeś się ze mną... Ale pieniądze zostaw u mnie, bo niebezpiecznem byłoby zabierać je, udając się do tych rabusiów.
— Dobrze, proszę cię nawet o to, gdyż u ciebie będą bezpieczniejsze, niż w mojej kieszeni.
— Podziwiam twoją szlachetność, zarówno, jak i odwagę. Wiesz co? Musimy uwolnić jeńców jeszcze tej nocy; jutro może być już zapóźno, bo może rano spotkać ich śmierć. Mnie jednak nie wystarcza wiadomość, gdzie stoi okręt; muszę sam go widzieć. Czy potrafisz zaprowadzić mię tam, pomimo zapadającego zmroku?
— Owszem, potrafię.
— W takim razie udamy się tam zaraz po modlitwie, a tymczasem ja pójdę wybrać sobie na tę wyprawę wojownikow.
— Weźmiesz i mnie?
— Oczywiście. Ponieważ zaś stracenie jeńców mogłoby nastąpić dopiero jutro rano, więc do tego czasu nie masz potrzeby śpieszyć się i możesz tu zostać dłużej.
To postanowienie nie było mi na rękę. Nie zaprotestowałem jednak, aby nie zbudzić w nim podejrzenia, jakkolwiek zaufanie, którem mię „Pięść świętego“ darzyła, poczęło mię już nudzić na dobre, i przemyśliwałem tylko nad tem, w jakiby sposób dostać się nareszcie na pokład swego okrętu, nie tracąc niepotrzebnie czasu.
Zapytał mię w końcu, dlaczego noszę plaster na twarzy, na co mu odrzekłem, że podczas ostatniego polowania na niewolników otrzymałem niebezpieczne cięcie w twarz. Okoliczność ta jeszcze bardziej wzmogła sympatyę jego ku mnie.
Tymczasem nastąpił zmierzch, a wraz z nim chwila codziennej wieczornej modlitwy „mogreb” wedle reguły Terika el Gureszi. Nie znałem tej reguły, bo oczywiście należałem do innego terika, co zwolniło mię od wzięcia udziału we wspólnych modłach. Uczyniono dla mnie ten wyjątek, ale natomiast Jumruk nie miał najmniejszego względu dla pewnej osoby, której obecność w tem miejscu zdziwiła mię niewypowiedzianie, i gdyby mi był kto zapowiedziął wprzód, że się z nią tu spotkam, byłbym go wyśmiał. Jeszcze raz przekonałem się tutaj, że nie należy zaprzeczać, aby na świecie nie było cudów... Bo oto po modlitwie przyszedł jeden z handlarzy niewolników z oznajmieniem:
— Panie, ten przeklęty drab, którego przedwczoraj przysłał nam święty, znowu nie chce odmawiać modlitwy według naszej reguły. Co tedy każesz z nim zrobić?
— Przyprowadź gałgana do mnie... ja go zmiażdżę! Światło dwóch lamp olejnych wystarczyło, bym
odrazu na pierwszy rzut oka poznał nieszczęśliwca, którego niebawem wprowadzono. Długie kręcone włosy spadały mu strzępami na wychudłe policzki, a ubrany był zaledwie w jakieś marne szmaty. Stracił wiele
z dawnej swej wyniosłości, — pochylił się, jakby go gniotły lata, a w oczach miał wyraz cichej rezygnacyi. Poznałem go jednak pomimo wszystko, gdyż ascetyczne rysy jego twarzy utkwiły mi głęboko w pamięci... Był to... Sali Ben Akwil, kurdyjski wędrowny kaznodzieja, szukający Mahdiego!
Nie mógł mię poznać, bo umyślnie usadowiłem się w cieniu; zresztą również zmieniłem się niemało.
od ostatniego naszego widzenia.
Co on tu robi? — pomyślałem. — Czyżby biedak zabłąkał się aż nad Biały Nil w poszukiwaniu Mahdiego? Było to najprawdopodobniejsze, gdyż już przedtem wędrował po Egipcie.
Dumny ten niegdyś i wyniosły człowiek stał teraz, przed „Pięścią świętego", pokornie pochylony, i musiał znosić od niego niecne obelgi.
— Parszywy psi synu! znowu, słyszę, byłeś nieposłuszny! Jeszcze ci głód nie przeżarł wnętrzności! Wzbronię ci więc teraz gasić pragnienie, dopóki nie poddasz się zupełnie woli murabita. Obraziłeś go śmiertelnie przez swe niedowiarstwo oraz wątpliwości i dlatego musisz teraz pokutować, aż przystosujesz się do naszej reguły. Gdybyś to był uczynił odrazu po swem tutaj przybyciu, byłbyś już dziś wyniesiony do wysokich godności, bo Allah obdarzył cię wielkim talentem wymowy! A murabit jest przecie owym Mahdim, którego poszukujesz od lat tylu.
— Nie, nie szukam już Mahdiego, lecz miłości — wyrzekł głosem stłumionym.
— Miłości? Czyż się nareszcie nie otrząśniesz ze swej głupoty, którą tyle krwi napsułeś świętemu? Przypominam sobie, żeś mu opowiadał o jakimś psie niewiernym, od którego zaraziłeś się tą chorobą duchową. Otóż dowiedz się, że go znamy; dyabeł zaprowadził go do Sudanu, gdzie znajdzie drogę do miejsca wiecznego potępienia.
— Chodeh! Boże! — westchnął Sali blademi usty. — Więc Kara Ben Nemzi Effendi znajduje się na Bahr el Abiad?
— I to niedaleko stąd. Za parę godzin zobaczysz tylko resztki z niego, bo „Pięść świętego“ zmieni go wkrótce w kupę gnoju.
— Tu niema pięści, któraby go zgniotła — ozwał się Sali, podnosząc ręce, jak kapłan do ofiary. — Jego własna pięść spadnie tu na głowy ludzi złych i przewrotnych! Znam go! W nim mieszka miłość Boża, i dlatego żadna złość ludzka niezdolną jest pokonać go!
— Milcz, bydlę! Śmiesz bronić giaura, który jest wrogiem wszystkich wiernych? Pomyśl raczej o sobie, bo jeżeli nie przestaniesz mówić mi o nim i nie otworzysz serca prawdziwej a jedynej nauce, będziesz sprzedany, jako niewolnik. Wyrzeknij się raczej człowieka, który jest śmiertelnym wrogiem murabita i który
z ręki jego dostanie się wkrótce na samo dno piekła! Czy chciałbyś i ty towarzyszyć mu do dżehenny?
— Tak, wolałbym raczej z nim do piekła iść, niż z murabitem do raju, bo wiara tego chrześcijanina prowadzi ludzi z piekła do nieba, a wasza nauka raj czyni piekłem, i dla tej to przyczyny gardzę nią, a zwracam się do wiary jasnej i pięknej, jak słońce. Nazywasz chrześcijanina psem, giaurem; ale w rzeczy samej on jest prawdziwym wiernym, podczas gdy wy wraz ze swą wiarą jesteście workami padliny. Raduje mię wiadomość, że ów chrześcijanin znajduje się w tych stronach, a blizkość jego tembardziej umacnia mię w zasadach owej jasnej wiary i mam za kogo modlić się do prawdziwego Boga.
— Może za niego, niecny bezbożniku, śmiesz się modlić?
— Tak, za niego!
— I śmiesz mówić mi to otwarcie? — poskoczył ku niemu władca El Michbaja. — Nie ścierpię dłużej tej bezczelności! Ostatni termin do nawrócenia się daję ci do jutra rana, gdy ów przeklęty przez Allaha będzie się wił pod moją stopą! I mam nadzieję, że, patrząc na jego męczarnie, nawrócisz się. A wówczas obdarzę cię godnościami i uczynię przewodnikiem tysięcy, tysięcy ludzi. Jeżeli zaś trwać będziesz w swoim uporze, spotka cię ten sam los, co tego giaura!
— Zbytecznie czekać chcesz na moją decyzyę do rana; mogę ci już teraz powiedzieć, że nie dbam o twoje łaski i o sławę, którą mi obiecujesz. Wolę... cierpieć wraz z giaurem!
Wyznanie to wielce mię uradowało. Chętnie byłbym dał nieszczęśliwemu jakiś znak, że go słyszę; ale nie mogłem tego uczynić, bo wówczas najniezawodniej rzuciłby mi się w ramiona i zdradziłby mię w ten sposób niechcący. Zresztą Jumruk sam uniemożliwił mi to, bo cofnął się od Salego na krok w tył i rzekł:
— No, dobrze! stanie się wedle twojej woli. Wydałeś sam na siebie wyrok!
A zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Nie widziałem jeszcze tego giaura, ale ty, Ben Sobata, jak mówisz, rozmawiałeś z nim i nawet jechałeś na jednym okręcie. Powiedz mi więc, czy ten człowiek naprawdę jest w stanie przewrócić komuś w głowie do tego stopnia?
Teraz miałem sposobność dać poznać nieszczęśliwemu, oczywiście z całą ostrożnością, przedewszystkiem głos swój. Odpowiedziałem więc:
— On nie jest ani piękny, ani też niema w nim nic szczególniejszego, i jestem pewny, że sam się rozczarujesz, zobaczywszy go.
— Ale zato jest zapewne przebiegły i umie być skrytym?
— Nie wiem tego.
Zauważyłem, że Sali, dźwiękiem głosu mego uderzony, począł mi się przyglądać uważnie.
— To jedno wiem napewno — ciągnąłem dalej, — że jest on znakomitym strzelcem i odważnym myśliwym.
Nim jeszcze poznał się z reisem effendiną, był nad Nilem Niebieskim na oazie Khoi i w tamtych stronach uśmiercił sławną nieśmiertelną niedźwiedzicę z ruin musalah el amurat.
— Nieśmiertelną? O tem nie słyszałem jeszcze od nikogo — zauważył Jumruk zdziwiony.
— A jednak to historya prawdziwa. Potem zawarł przyjaźń z wielkim arabskim szczepem Bebbejów i jednego z nich, który miał być sprzedany jako niewolnik, wyratował z nieszczęścia, co mu się udało tylko dlatego, że obaj zachowywali się tak, jakby jeden drugiego nigdy w życiu nie widział.
— To ciekawa historya i musisz mi ją jutro dokładnie opowiedzieć, gdyż dziś nie mamy wiele czasu.
To rzekłszy, zwrócił się znowu do Salego:
— Dziś nie otrzymasz nic na wieczerzę, a rano każę cię okuć razem z owym chrześcijaninem, abyście mogli porozmawiać ze sobą o miłości, której szukasz, a której nigdy nie znajdziesz.
— Już ją znalazłem — odrzekł Sali zmienionym głosem. — Wiem, że jutro zobaczę się z nim, i to napełnia mię taką radością, jaką odczuwają drzewa przed nadchodzącą wiosną. Allah niech ci użyczy spokojnego snu tej nocy i wesołego przebudzenia się, o świątobliwy Jumruku!
A więc poznał mię i był przekonany, że go uratuję i że Jumruk jutro już nie będzie mógł dręczyć go więcej. Życzenie spokojnego snu i wesołego przebudzenia się było wypowiedziane dwuznacznie z ironią. A gdy ktoś w podobnem położeniu może zdobyć się na ironię, to widocznie czuje, że nie jest nieodwołalnie zgubiony, i tli w nim iskra nadzieji w ocalenie.
Po modlitwie, zwanej aszia, posłał Jumruk po pięciu ludzi, którzy mieli nam towarzyszyć w wycieczce nad rzekę, poczem zapytał mię:
— Czy znasz mowę Szyluków?
— Znam.
— A Nuerów?
— Również.
— Czy może i Dinków?
— Niestety, ich narzecza już nie rozumiem.
Gdybym był odpowiedział twierdząco, mogłoby to wzbudzić w nim podejrzenie, bo musiał pamiętać z mego opowiadania oświadczenie, oczywiście fałszywe, że po drugiej stronie Białego Nilu znalazłem się poraz pierwszy. W rzeczywistości zaś narzecze Dinków znałem doskonale, bo w czasie wyprawy na Południe ćwiczyłem się w ich mowie codziennie, a czasu i sposobności nie brakowało mi ku temu. Pytanie jego atoli co do znajomości wzmiankowanych narzeczy, jak się niebawem przekonałem, nie miało na celu przyłapania mię, czy wypróbowania prawdziwości słów moich, lecz miało swe źródło w innej przyczynie. Oto przed chwilą wszedł do izby tęgi, doskonale uzbrojony drab. Musiał być niepoślednią tu osobistością, gdyż ubrany był wcale dostatnio, a można to było wnosić i ze sposobu powitania mnie, bo ukłonił mi się z lekka, a tak protekcyonalnie oraz lekceważąco, jakbym conajmniej był mu równy. Chciał coś powiedzieć do Jumruka, ale ten dał mu znak, by milczał, i zadał mi wyżej przytoczone pytania, poczem dodał:
— Przebacz mi łaskawie, że zmuszony będę na pewną niegrzeczność wobec ciebie i rozmówię się z tym oto człowiekiem w nieznanym ci języku, bo nie umie on ani słowa po arabsku.
Zauważyłem, że w oczach przybysza, gdy usłyszał te słowa, przemknął wyraz zdziwienia, natychmiast jednak zatuszowanego. Czy nie znał istotnie języka arabskiego? Wątpiłem w to. Byłbym przysiągł, że należał do arabskiego szczepu Szukurieh. Pomyślałem też sobie zaraz, że Jumruk, okazując mi pozornie przyjaźń, podstępnie knuje coś przeciw mnie. Nie powiem, aby mię ta jego przewrotność zabolała; rad byłem nawet, że zdradził się z nią sam w tej chwili, niż gdybym miał później przekonać się o niej, bo wówczas nie tak łatwo byłoby mi wyplątać się z jego sieci. Zresztą, gdybym się o niej nie przekonał teraz, nie mógłbym następnie ukarać go za występki tak dosadnie, jak na to zasłużył, bo nie byłbym się zdobył na czarną niewdzięczność za serdeczne jego ze mną obejście się.
Przypuszczenie moje o nieszczerości Jumruka względem mnie sprawdziło się zaraz, przemówił on bowiem do przybysza w języku Dinków:
— Nie mów ani słowa po arabsku. Nie mogę ani na chwilę oddalić się od tego człowieka, a muszę ci powiedzieć coś, czego on zrozumieć nie powinien.
Opowiedział mu następnie, poco tu przybyłem, i oznajmił, że mam ich zaprowadzić na miejsce, skąd widać okręt reisa effendiny, poczem dodał:
— Rozumie się samo przez się, że trzeba go uśmiercić, bo nie chcę mieć w nim niebezpiecznego świadka naszych spraw; mógłby naprzykład każdej chwili zdradzić, żeśmy zmietli z powierzchni ziemi reisa i jego ludzi. Ponadto pozbędziemy się go, jako łowcy niewolników, który psułby nam robotę. Ibn Asl zginął, i teraz cała kraina nad Bahr el Abiad do mnie wyłącznie należeć powinna. Ten zaś ptaszek mógłby mi zabierać zdobyć z przed nosa, bo sprytny i, zdaje mi się, odważny. Ująłem go więc rozmyślnie swoją uprzejmością i jestem pewien, że mi ufa zupełnie. Otóż, skoro tylko zaprowadzi nas na miejsce i pomoc jego będzie już dla nas zbyteczna, dam ci znak słowem „wtole!", a wówczas wbij mu nóż z tyłu pomiędzy żebra po rękojeść, aby nawet nie zipnął... Posiadasz przecie dosyć wprawy w takich operacyach.
Zrozumiałem wszystko co do słowa i ucieszyłem się w duchu, że stary zbój sam na siebie wydał wyrok iże nie będę już obowiązany do oszczędzania go. Zdobywszy się na bardzo naiwny wyraz twarzy, zachowałem się tak, jak gdybym nie zwracał najmniejszej uwagi na ich rozmowę. Niebawem przybyli czterej wezwani przez niego ludzie, z którymi rozmówił się po arabsku, oznajmiając im, że będą nam towarzyszyli w wycieczce. Nie zapomniał przytem dodać, kto jestem i jak bardzo mię ceni, za co wyraziłem mu swą wdzięczność:
— Twoja łaskawość, o Jumruk el Murabit, uszczęśliwia mię, i cieszę się bardzo, że wzamian za nią będę mógł odpłacić ci nie byle jaką przysługą, napędzając w twe sidła najniebezpieczniejszych wrogów handlu niewolnikami. Czy tylko będziesz miał tylu wojowników, by dać radę reisowi effendinie?...
Zapytałem o to umyślnie, gdyż do tej chwili ani słowem nie zdradził się przedemną w tej materyi.
Teraz, gdy postanowił już moją zagładę, mógł się zwierzyć z tej tajemnicy bez żadnej obawy. I istotnie odrzekł mi:
— Gdy zostawię w El Michbaja tylu tylko ludzi, ilu trzeba do strzeżenia niewolników, to oddział, wyruszający na reisa effendinę, wystarczy zupełnie, by odnieść niechybne nad nim zwycięstwo.
— Ba, ale niewolnicy, widząc niedostateczną straż, mogliby się łatwo zbuntować — rzekłem.
— Handlujesz niewolnikami — rzekł mi na to, — a nie wiesz, w jaki sposób zabezpiecza się ten towar. Chodź, pokażę ci, jak się to u nas robi.
Wezwanie to przyjąłem skwapliwie. Szło mi oczywiście nie o sposób obezwładniania niewolników, lecz o bliższe rozpatrzenie się wśród El Michbaja. Jumruk, rozkazawszy przybyszom, aby zaczekali na niego, wyprowadził mię z izby.
Na dworze w kilku miejscach płonęły ogniska, oświecając całą seribę. Weszliśmy do największego z budynków, gdzie znajdował się rekwik, i oczy moje, uszy oraz węch doznały takiego wrażenia, że trudno mi je opisać. Było to, nie powiem — piekło, ale przedpiekle. Użyłem całej siły woli, by nie wybuchnąć strasznem oburzeniem na nieludzkie, wręcz szatańskie barbarzyństwo tych, którzy byli twórcami tego przybytku rozpaczy.
Spotkawszy się w przejściu z Salim, dałem mu porozumiewawczy znak poza plecami starego łotra, który właśnie, oprowadzając mię po swych „składach żywego towaru”, chełpił się przedemną z ich urządzenia i opowiadał o swej seribie. Dowiedziałem się więc, że leży ona w głębi lasu, a prowadzą do niej z zewnątrz trzy tylko ścieżki: jedna z nich, mianowicie ta, którą przybyłem, wiedzie w głąb lądu, druga na południowy, a trzecia na północny brzeg półwyspu. Obie ostatnie ścieżki od strony rzeki są tak zasłonięte, że tylko przypadkiem można trafić na nie. Powyżej, a więc w stronie południowej, ukryta jest w zaroślach szachtura[22], będąca własnością Jumruka. Kazał on ją sobie sporządzić, nie żałując pieniędzy na budowę, tak, aby w niej mógł przenosić się z miejsca na miejsce drogą wodną prędzej, niż każdy inny okręt nilowy. Dokładnej ilości załogi dowiedzieć się nie mogłem i tylko zrozumiałem ze słów Jumruka, że byli to ludzie bardzo niesforni i nie łatwo ich było utrzymać w karbach. Broń przechowywał Jumruk w osobnym magazynie, a wydawał swym ludziom tylko w razie potrzeby, poczem ją znowu odbierał.
Wiadomości te, choć niebardzo wyczerpujące, wystarczyły mi na razie.
Po zwiedzeniu składów „żywego towaru“ wyruszyliśmy ja, Jumruk i pięciu jego ludzi na wywiady.
Księżyc jeszcze się nie ukazał, ale gwiazdy świeciły jasno. Jumruk szedł na przedzie, za nim czterej jego ludzie, wreszcie ja, a na ostatku ów „przyjaciel", który otrzymał rozkaz zakłucia mię z tyłu, gdy już przestanę być im potrzebnym. Nie miałem powodu obawiać się go teraz, wiedząc, kiedy właściwie ma paść zdradzieckie hasło.
Plan mój polegał na tem, że postanowiłem przedewszystkiem ująć żywcem Jumruka, a potem zabrać z okrętu swych asakerów i podążyć z nimi na zdobycie El Michbaja. Rzecz prosta — myślałem, — że gdy braknie tam głowy, napad udać się musi. Ale ujęcie Jumruka przedstawiało trudność nie byle jaką, gdyż miał ze sobą pięciu uzbrojonych drabów, których sam jeden nie mógłbym unieszkodliwić, a gdyby choć jeden z nich uciekł, to już cały plan mój byłby zniweczony całkowicie. Wobec tego należało szukać sposobu dla pokonania tej przeszkody.
Na teraz musiałem wykręcić się przedewszystkiem od powrotu do El Michbaja i dostać się na pokład, rozumie się — w całej skórze. Środek ku temu już wymyśliłem: niezbędnem jest, aby „przypadkowo" wypaliła flinta którego z ludzi Jumruka.
Z powodu ciemności spotrzebowaliśmy aż półtorej godziny czasu, zanim doszliśmy do owego drzewa, które naznaczyłem poprzednio, jako drogowskaz dla siebie. Następnie znowu przedzieraliśmy się przez gąszcze dobre pół godziny, zanim ukazały się światła na pokładzie statku. Przybywszy na sam brzeg rzeki, przykucnęliśmy do ziemi, przyczem manewrowałem tak, aby się znaleźć nie przed mianowanym moim mordercą, lecz obok niego, choć na razie usuwał się ku tyłowi.
Okręt mój znajdował się przed nami tak blizko, że mogliśmy rozpoznać wiszące na maszcie zwłoki Hubara, oraz zgrupowanych na pokładzie jeńców z Abu Rekwikiem na czele. Oczywiście wszyscy byli przywiązani do poręczy pokładu.
Podczas gdy moi towarzysze śledzili wzrokiem, co się dzieje na okręcie, wyciągnąłem poza siebie rękę i odwiodłem kurek u flinty mego sąsiada...
— Mówiłeś szczerą prawdę, Ben Sobata — szepnął Jumruk. — Widzę wszystko, jak mi opowiadałeś: Abu Rekwik związany, a powyżej wisi Hubar. Okręt stoi tak blizko brzegu, że bez trudu dostaniemy się nań.
Trzeba ratować Abu Rekwika, nie czekając rana. A teraz dosyć!... Wto...
„Wtole" — ów umówiony zawczasu, a mający być dla mnie sygnałem śmierci wyraz został nagle przygłuszony „przypadkowym" wystrzałem flinty mego kata.
Przerażeni towarzysze moi zerwali się z miejsc na równe nogi.
— Cóżeś zrobił, nieszczęsny? — szepnąłem do draba. — Twoja flinta wypaliła, i mogą nas tu schwytać...
— Nie wiem, jak się to stało — uniewinniał się, zapominając, że „wcale po arabsku nie umie".
— Milcz! popsułeś wszystko! — rzucił gniewnie Jumruk, — i teraz niemożliwe...
— Milcz raczej ty — przerwałem mu, — jeżeli masz choć trochę oleju w głowie! Uciekajmy stąd w las!...
Chwyciłem Jumruka za ramię i pociągnąłem go w gąszcz, a ludzie jego biegli w popłochu za mną.
Uczyniłem to w tym celu, aby nie zauważyli, jakie skutki wywoła na okręcie ów „przypadkowy" wystrzał.
Obawiałem się mianowicie, aby mię ludzie z załogi nie poczęli wołać po imieniu i w ten sposób nie otworzyli oczu Jumrukowi, gubiąc mię tem samem niezawodnie. Odbiegłszy spory kawał, przystanąłem, zatrzymując towarzyszów, i rzekłem:
— Nie mamy teraz czasu na długie gawędy, więc tylko powiem wam, że wszystko da się naprawić, jeżeli natychmiast udam się na pokład okrętu...
— A to w jaki sposób? — zagadnął Jumruk.
— Ten głupi strzał zaalarmował oczywiście całą załogę, wobec czego wasz napad może się udać tylko wówczas, gdy pójdę na pokład i opowiem, że to ja właśnie wystrzeliłem przez nieostrożność.
— Maszallah, masz słuszność!
— Ale zważcie, że strzał padł tuż w pobliżu okrętu, i uwierzą w moją bajkę wówczas tylko, gdy udam się na pokład bezzwłocznie; nie można więc zwlekać ani chwili.
— Dobrze, idź, ale wracaj natychmiast!
— Natychmiast trudno będzie. Zostawcie mi przynajmniej ze trzy godziny czasu. Gdybym zaraz chciał wrócić do was, to reis effendina powziąłby podejrzenie i mógłby mię powiesić.
— No, dobrze! Idź i wracaj za trzy godziny. A powiedz Abu Rekwikowi, że przed świtem przybędziemy mu z pomocą. Idź więc! my również śpieszyć się musimy.
Rozeszliśmy się w przeciwne strony: oni do El Michbaja, ja zaś ku okrętowi, gdzie z powodu wystrzału sprowadzono natychmiast jeńców pod pokład i pogaszono światła. Cisza panowała wśród załogi i tylko Ben Nil wołał:
— Effendi! effendi! odpowiedz, bo zejdę sam na brzeg!
— Bądź cicho! — odrzekłem. — Rzuć mi linę.
W kilka sekund znalazłem się na pokładzie „Sokoła“, a w dziesięć minut wszyscy dowiedzieli się o całym moim planie i byli gotowi do wyruszenia na ląd z bronią w ręku.
Gdy asakerowie moi zebrali się z Ben Nilem na brzegu, kazałem sternikom odpłynąć na środek rzeki i tam zarzucić kotwicą, a nad ranem podpłynąć bliżej ku El Michbaja, aby na dany znak okręt mógł prędko przybić do brzegu.
Przeprowadzenie znacznego oddziału przez zbitą gęstwinę wśród egipskich iście ciemności nie było wcale rzeczą łatwą. Gdyśmy się nareszcie wydostali z lasu na wolną przestrzeń, przyśpieszyliśmy kroku.
Jumruk oczywiście, znając dobrze drogę, o wiele prędzej dostał się na miejsce, niż my. Jednak nie omyliłem się co do czasu, w którym mniej-więcej mogliśmy się z nim spotkać, gdy podążą ku okrętowi; wyrachowałem mianowicie, że wystarczy mu pół godziny do uzbrojenia swoich ludzi i tyleż na drogę.
Wydałem rozkaz, aby żołnierze ukryli się wśród zarośli i nie zdradzili niczem swej obecności.
Obliczenia moje okazały się w praktyce mniej-więcej dokładnemi. Przesiedziawszy, jak na szpilkach, w nerwowem wyczekiwaniu, usłyszeliśmy wreszcie od strony seriby chrzęst broni i przytłumione głosy. Jumruk prowadził swój zastęp na zdobycie okrętu. Minęli naszą kryjówkę, oczywiście nic nie zauważywszy. Gdy się dostatecznie oddalili, poszliśmy dalej i niebawem dotarliśmy do ogrodzenia El Michbaja. Ciągnęliśmy sznurem „gęsiego“; na czele byłem ja, za mną porucznik, a następnie Ben Nil oraz żołnierze. Za furtką seriby stał na warcie jeden człowiek. Zażądałem, by otworzył, co uczynił natychmiast i zaraz też padł, uderzony kolbą w głowę. Kazałem go związać i zakneblować mu usta, a gdy wszyscy asakerzy weszli do środka, zamknąłem furtkę napowrót, podzieliłem ich na grupy i każdej z nich dałem odpowiednie rozkazy.
Okazało się, że Jumruk pozostawił w seribie tylko dziesięciu ludzi do strzeżenia niewolników. Schwytanie ich i obezwładnienie nie przedstawiało dla nas wielkiej trudności, gdyż nie posiadali broni palnej.
Zmusiliśmy jednego z pojmanych, aby nam wskazał drogę, wiodącą ku południowi, gdzie również stał wartownik. Uporawszy się z nim tak samo, jak z poprzednim, zajęliśmy się niewolnikami. Wyszukałem wśród nich przedewszystkiem Salego, który, zobaczywszy mię, krzyknął radośnie:
— Hamdulillah! Bogu cześć i dziękczynienie! Nie myliłem się! To ty! ty, we własnej swojej osobie, effendi! Miałeś zupełną słuszność, effendi, twierdząc ongi w górach kurdyjskich, że dzieją się cuda na świecie! Bo oto poraz drugi ratujesz od śmierci tego, który chciał ciebie pozbawić życia... Jesteś zawsze ten sam...
— No, no! nie wychwalaj mię tak! — przerwałem. — Od owego czasu stałeś się przyjacielem moim i bratem, więc nawet mam obowiązek ratować ciebie. Dziękuj raczej Bogu, nie zaś mnie, za swe ocalenie. Opowiesz mi później, jak się tu znalazłeś, bo teraz nie mamy zbyt dużo czasu; twój dręczyciel może wrócić lada chwila, więc musimy przygotować się na odpowiednie jego przyjęcie.
Porucznik tymczasem ze swymi ludźmi uwolnił nieszczęśliwych niewolników, ja zaś rzuciłem się na poszukiwanie broni, której znalazłem dosyć różnego rodzaju i w którą bezzwłocznie uzbroiłem wszystkich oswobodzonych niewolników.
Radość tych ludzi nie miała granic, a w uczuciu tem gorącą krwią afrykańską podsyceni, czynili wrażenie obłąkanych: skakali, tańczyli i wydawali dzikie okrzyki, tak, że trzeba było wielu naszych wysiłków, by ich uspokoić i wytłómaczyć, że hałasując, narażają nas na wielkie niebezpieczeństwo.
Uciszyli się nareszcie, a był wielki czas po temu, bo lada chwila mógł nadejść Jumruk ze swoim oddziałem. Gdyż nie ulegało wątpliwości, że wróci do seriby, skoro zobaczy, że okręt odpłynął w bezpieczne miejsce na środek rzeki.
Ukryłem tedy asakerów w środku seriby i tylko ja z Ben Nilem pozostaliśmy u wejścia. Kazałem też pogasić ognie, zostawiając tylko jeden, wobec czego w całej osadzie zapanował półmrok. Obsadziłem ponadto wyloty obu ścieżyn bocznych, ukrywszy swych ludzi, przyczajonych w zaroślach do ziemi i gotowych do rzucenia się na handlarzy, skoro tylko nadejdą.
A miałem tych ludzi do swego rozporządzenia dosyć, bo do liczby załogi okrętowej przybyło przeszło dwustu oswobodzonych z kajdan niewolników.
Oczekiwaliśmy na Jumruka dłużej, aniżeliśmy się spodziewali. Nareszcie dał się słyszeć z oddali rozgwar licznie idących ludzi i szczęk broni, a wnet z poza ogrodzenia rozległ się groźny rozkaz, aby otworzyć. Uczyniłem to, i zbóje Jumruka w milczeniu przeszli obok mnie długim sznurem. Widocznie niepowodzenie i zawód w nadziejach podziałały na nich bardzo przygnębiająco. Jakże inaczej zachowywaliby się, gdyby im się udała napaść i gdyby wracali z pełnemi łupów rękoma. Jumruk został po tamtej stronie ogrodzenia, aż póki nie przeszli wszyscy jego ludzie, poczem dopiero wszedł ostatni, a zobaczywszy wśród mroków dwie nasze postacie, krzyknął z wściekłością w głosie:
— Poco was tu aż dwu, psy jedne? zeszliście się na gawędkę? co?...
I podniósł rękę, by mię uderzyć w twarz. Zanim się jednak spostrzegł, chwyciłem go obiema rękoma za gardło tak silnie, że opadł mi bezwładnie w ramiona, a Ben Nil w sekundzie związał mu ręce i nogi i zabrał na stronę.
Ludzie jego, nie domyślając się niczego i nie widząc w ciemnościach, co zaszło, nie zatrzymywali się, a gdy już znaleźli się w środku seriby, dałem hasło, i wnet mój oddział, zerwawszy się z zasadzki i otoczywszy bandę zbójów wokół, natarł na nią z niesłychaną gwałtownością. Oczywiście napadnięci z nienacka nie mieli nawet czasu do obrony.
Zuchy moje tak świetnie się sprawiły, że ani jeden z całej bandy Jumruka nie umknął; wszyscy, skrępowani powrozami, legli pokotem na placu.
Wówczas wśród dopiero co uwolnionych z kajdan niewolników wszczął się niewypowiedziany wir-war: okrzyki, tańce, skakanie, tarzanie się po ziemi, rzucanie w górę przedmiotami, — wszystko to było wyrazem wielkiej radości ze zwycięstwa. Przy gęsto rozpalonych z polecenia mego ogniskach ta orgja wesołości przedstawiała niezwykle groźny i malowniczy widok.
Po bliższem rozejrzeniu się przekonałem się niestety, że nie brakło trupów i rannych, bo wielu z oswobodzonych niewolników nie mogło się oprzeć żądzy zemsty. Teraz pastwić się zaczęli nad pozostałymi przy życiu bandytami, leżącymi pokotem na ziemi; hańbiące wyzwiska, kopanie i plucie im w twarz były wyrazem strasznej nienawiści ku niedawnym gnębicielom, czego w końcu musiałem surowo zabronić.
Gdy się wreszcie uciszyło, kazałem zanieść Jumruka do jego mieszkania, oddając go pod opiekę Ben Nila i nakazując mu, by nic o mnie nie wspominał. Ogłosiłem też wszystkim, że jeniec ten należy wyłącznie do mnie. Musiałem też użyć całej energii, by powstrzymać rozbestwioną tłuszczę od rabunku, i to nie groźbą, lecz wydaniem dziś jeszcze sutej uczty, ku czemu nie brakło tu zapasów. W następstwie jej wszyscy czarni z nastaniem dnia leżeli na ziemi spici, jak bydlęta, poszło bowiem kilkanaście beczek merissah[23]. Wolałem zresztą to, niż gdyby miała była wybuchnąć otwarta przeciw mnie rewolta.
Podczas gdy czarni pili i potem przewracali się bez zmysłów na trawę, zarządziłem podział zdobyczy pomiędzy moich asakerów, ku wielkiej ich radości, gdyż znalazła się tu do rozdania niezwykła ilość łupów. Reis effendina nigdy nie miał tak wielkiej zdobyczy.
Rozdzieliwszy wszystko, sam oczywiście dla siebie nic nie zatrzymując, chciałem wreszcie odpocząć. Gdy wtem przystąpił do mnie Sali z prośbą, aby mu ostatecznie było wolno wyrazić mi podziękę. Nie chcąc czynić mu przykrości, pozwoliłem mu usiąść obok siebie. A kiedy już wynurzył cały zasób błogosławieństw i zapewnień dozgonnej przyjaźni i czci dla mnie, począł opowiadać o swoich przejściach od chwili naszego rozstania pod Khoją. Przejścia te były prawie wyłącznie natury wewnętrznej, duchowej.
Wyobrażając sobie wciąż, że szuka Mahdiego, a tęskniąc zupełnie do czego innego, udał się do Egiptu i zaciągnął się w szeregi „świętej Kadiriny". Tu przekonał się niebawem, że nie mogą go zadowolnić narzucane mu czcze formy, bezmyślne słowa i gorsze jeszcze w swych następstwach rzeczy. Zapowiedziano mu naprzykład, że, gdyby raz jeszcze wystąpił ze swoją nauką publicznie, ścigać go będzie zemsta. Na szczęście, zaopiekował się nim jakiś wyższy urzędnik i wskazał mu drogę do... Mahdiego w osobie Mohammeda Achmed Ibn Abdullahi, mieszkającego na wyspie Aba na Białym Nilu, i nawet dał mu list polecający.
Długo biedak tułał się wzdłuż Nilu, nim nareszcie znalazł owego „Mahdiego". Ten przeczytał list i zatrzymał go u siebie, ale okazał się dla niego ogromnie surowym, nakazując mu ciężką pokutę za niedowiarstwo i kacerstwo. Pokuta owa omal nie wpędziła nieszczęśliwca o grobu. Na szczęście odgadł zawczasu, do czego zmierza ów „Mahdi" i czem jest właściwie — i to odkrycie przestraszyło go. Wszak ten „święty" był najpospolitszym zbrodniarzem, uprawiającym otwarcie brzydkie i karygodne czyny, a wymagający równocześnie, aby go czcić i adorować, jako zesłańca Allaha, równego niemal Mahometowi.
Szlachetnemu Salemu było tego zawiele. Nie zawahał się wypowiedzieć głośno obłudnikowi, co myśli o nim — no, i za to... uwięziono go.
„Święty" miał dwie tylko drogi: albo przez udręczenie i męki „nawrócić" zbłąkaną owieczkę i zyskać w niej znakomitą siłę dla swoich celów, — albo pozbyć się go raz na zawsze. To pierwsze uznał za korzystniejsze dla siebie, bo Sali był wielce uzdolnionym mówcą i, gdyby się tylko pogodził z jego regułą, mógł przynieść mu wiele sławy i korzyści. W tym też celu były Fakir el Fukara oddał go potajemnie w ręce Jumruka, aby ten zapomocą tortur przełamał upór osobliwego ascety.
Ale asceta ten nie należał do ludzi, których można złamać. Niezwykła surowość, z jaką się z nim obchodzono, wywołała skutek całkiem odwrotny, a mianowicie spotęgowała w jego duszy wzrost owego nasienia, które rzuciłem tam, w pobliżu muzallah el amwat. Równocześnie zaś wzmagała się w nim wątpliwość w prawdę islamu, a tyraństwo, które znosić musiał z ręki wyznawców tej błędnej wiary, gnało go ku słońcu, zwanemu miłością.
W ciągu swej bytności u „świętego" wspomniał mu raz Sali, że zna mię i że słyszał z ust moich piękną naukę „miłości". Murabit zgromił go — i to właśnie przyczyniło się głównie do jego wywiezienia na El Michbaja.
— Teraz — kończył Sali — byłem pewny, że czeka mię albo śmierć, albo dola niewolnika. Gdy wtem Bóg zesłał cię znowu na mój ratunek. Czyż to nie dostateczna wskazówka, że miłość, którą głosisz, jest największą potęgą na niebie i na ziemi Ty głosisz ją nie słowami, lecz czynem; przez miłość dla uciśnionych bliźnich dokonywasz cudów, sam jeden w najokropniejszych warunkach zwyciężając bandy łotrów i morderców. Czyż nie jest to dla mnie najlepszym drogowskazem do owej pięknej gwiazdy, do której wzdycham lata? i czy nie powinienem teraz zamknąć za sobą nazawsze furtki, poza którą pleśnieje islam, i uwierzyć w prawdziwego Mahdiego, który głosi, że miłość jest jedyną drogą do Ojca niebieskiego?
Chwyciłem go za rękę, pytając:
— A pamiętasz moje słowa, wyrzeczone do ciebie tam, przy ruinach muzallah: „Błądzisz teraz poomacku. Ale przyjdzie czas, że ukaże się przed tobą gwiazda, która mędrców do Bait-lam wiodła! Gwiazda ta zaprowadzi cię do tego, którego głos dziś jeszcze brzmi przez wszystkie kraje: „Jam jest prawda i żywot! Kto mnie znajdzie, znajdzie żywot u Ojca, który jest w niebiesiech".
— Owszem, przypominam sobie te twoje słowa, Powiedziałem wówczas, że jeżeli Bóg wysłucha mojej prośby, to spotkamy się jeszcze w życiu i dowiesz się, czy znalazłem Mahdiego.
Długo rozmawialiśmy na temat nauki Chrystusa, i przyznam się szczerze, że pozyskanie dla Niego zacnej tej duszy sprawiło mi większą radość, niż wszystkie inne zdobycze dnia dzisiejszego. Ranek zastał nas rozprawiających jeszcze ze sobą, i trzeba było ze względu na inne obowiązki przerwać naszą rozmowę.
Uszczęśliwiony Sali rzekł mi na ostatek:
— Muszę ci jeszcze powiedzieć, effendi, że ów oberżysta w Khoi, któremu dopomogłeś w odzyskaniu skradzionych pieniędzy, wyrzekł się wszelkich trunków. Obecnie cieszy się on nietylko poważaniem wśród sąsiadów i u swej władzy, jako też miłością i szacunkiem u żony i dzieci, ale jest teraz jednym z najzamożniejszych obywateli Khoi. No — zakończył, — nie chcę ci już przeszkadzać, bo wiem, że masz wiele do roboty.
I nie mylił się. W dniu tym czekała mię istotnie nielada praca. Przedewszystkiem trzeba było zająć się Jumrukiem el Murabit, który do tej pory nie wiedział, co się stało w El Michbaja i czyim jest jeńcem. Gdy go Ben Nil wyprowadził z izby, poznał mię zaraz, pomimo, że nie miałem już plastra na twarzy.
— Czy to ty, Ben Sobata z Guradi? A więc nie myliłem się w swych obawach: reis effendina napadł na El Michbaja podczas mojej tu nieobecności. Dobrze jeszcze, że spotkałem ciebie, życzliwego, dobrego przyjaciela, i mam nadzieję, że weźmiesz mnie pod swoją opiekę.
— Błędne jest twoje mniemanie — odrzekłem z powagą. — Po pierwsze, nie reis effendina, ale Kara Ben Nemzi zajął El Michbaja; powtóre, nie byłem i nie jestem twoim przyjacielem; a po trzecie, nie mogę cię wziąć w opiekę, boś nastawał na moje życie, i wiem o tem, że potajemnie kazałeś mię zamordować.
— Zamordować? — zapytał mocno przestraszony. — Kto ci to powiedział? to wierutne kłamstwo!...
— Nie! to nie jest kłamstwo! — przerwałem mu. — Powiedziałeś przecie w mojej obecności do owego draba, co miał być moim katem: „Skoro tylko usłyszysz z ust moich słowo „wtole", masz mu wbić nóż pomiędzy żebra aż po rękojeść...“
Na te słowa twarz Jumruka, mimo ciemnego zabarwienia skóry, przybrała odcień bladości. Począł bełkotać, a raczej stękać i jąkać się:
— Kto... kto to... mógł... kto mógł zdradzić?... Więc mówisz... jakto... wypierasz się... mówisz, że... żeś... nie Ben Sobata...
Utknął, a ja ciągnąłem dalej:
— Miałeś niezłomne postanowienie schwytać chrześcijanina, nazwiskiem Kara Ben Nemzi, i związać go razem z Salim Ben Akwilem. Dziwię się, jak w twojej durnej głowie mogła powstać myśl, żeby mię podejść...
— Cieeeeebie?...
— Tak. Czyż jeszcze się nie domyślasz, że ja właśnie jestem Kara Ben Nemzi, ja jestem ów „parszywy pies chrześcijański“, którego podjąłeś się do stawić żywym murabitowi?
— Ty jesteś... ty... Kara... Ben Nemzi?...
— Tak, ja! A teraz dowiedz się, co cię czeka. Kiedym jeszcze był w twem mniemaniu Ben Sobata, zamierzałeś zbrodniczą ręką usunąć mię ze świata, aby się pozbyć niebezpiecznego świadka twych zbrodni i współzawodnika w łowieniu niewolników. Głupi nędzniku! Wiem to z twych własnych ust, bo język Dinków znam lepiej, niż ty! Mienisz się „pięścią Świętego“, ale... ów święty to taki sam złoczyńca, jak ty. I wiedz, że ta zbrodnicza „pięść” nigdy się już nie zaciśnie, ani też nie będzie w stanie utrzymać garści tego proszku złota, który tak podstępnie ode mnie wyłudziłeś. Zamało masz mózgu w czaszce, abyś mógł był odgadnąć, że pieniądze te przyniosłem tu umyślnie, aby wziąć cię na ich lep! Mówiłem mu to wszystko, aby go niejako przygwoździć do ziemi, jakkolwiek i bez tego przygnębiony był i przerażony. Wczorajsza pewność siebie i pycha ustąpiły miejsca uczuciu poniżenia i niemocy. Przycisnął się trwożnie do ściany i jęczał:
— A no, stało się! Jesteś Kara Ben Nemzi, chrześcijanin! la buzu, ia muziba, ia chaka! o smutku, o nieszczęście, o dolo! Jak to się wszystko nagle stało...
— Jak się stało? — wtrącił Sali Ben Akwil, przystępując doń i mierząc go surowym wzrokiem. — Musiało to nastąpić, bo wszelka zbrodnia prędzej czy później mści się na tym, kto ją popełnia. Kto sieje miłość, ten miłość zbiera; ale kto rozrzuca nasienie nienawiści, musi zebrać pomstę i karę Bożą! Chcieliście mię torturami zmusić do wzięcia udziału w waszych nieprawościach, ale nie uczyniłem tego, wierząc, że odwet nadejść musi. Życzyłem ci wieczorem spokojnego snu i wesołego przebudzenia się; nie zrozumiałeś mnie. A przecie już wtedy w osobie Ben Sobaty poznałem mego przyjaciela, effendiego, przeklętego przez was, i skoro go tylko zobaczyłem, miałem pewność, że to już będzie ostatnia noc mojej niedoli. No, i widzisz... niedola ta na twoją spadła głowę... Ale to jeszcze nic w porównaniu z tą chwilą, gdy spotkasz się oko w oko ze śmiercią, która zbliża się do ciebie straszna i haniebna!...
Słowa Salego i surowy ton, w jakim przemawiał, obudziły nanowo w przygnębionym aż do tej chwili Jumruku pychę i energię. Począł się szamotać, a podniósłszy związane ręce wysoko, krzyczał:
— Milcz! milcz! Nędznym robakiem jesteś, choć pod opieką tego chrześcijanina udajesz zuchwalca. Nie sądź, że możesz mię lżyć bezkarnie! O, nie! Jeszczeście nie zwyciężyli ostatecznie! Wprawdzie widzę tu powiązanych moich ludzi i uwolnionych niewolników, ale udało wam się to jedynie przez niegodny podstęp. Wiedz, że zdobyliście El Michbaja tylko na parę godzin, i radość wasza obróci się wnet w smutek i jęk żałosny, bo wystarczy, gdy święty z Aba rękę podniesie, a będziemy uwolnieni ze szpon waszych.
— Mnie się zdaje, że tą ręką świętego jesteś ty właśnie, a że „ręka" ta jest w tej chwili zdrętwiała i nie może nawet poruszyć się w żelazie, więc nie mamy się czego obawiać. Czyż zresztą wasz murabit nie zawdzięcza memu effendiemu życia? czy nie pamięta owej chwili, gdy leżał z poranionemi stopami nad bagnem, ziejącem febrą, i byłby zginął, gdyby nie Kara Ben Nemzi? A teraz pomyśl tylko, czy taki człowiek może być murabitem?... człowiek, którego stopy z rozkazu reisa effendiny posiekano aż do kości? Czy takim miałby być Mahdi, zesłany przez Allaha dla nawrócenia ludzkości z nieprawych dróg i występku, i czyżby taki nędznik miał jej otwierać wrota raju? O Jumruk el Murabit! jakżebym cię wyśmiał, gdyby sprawa nie była tak beznadziejne smutną! Powinieneś był zresztą sam już dawno wiedzieć, że ów domniemany Mahdi to skończony łotr i głupiec!
— Milcz, bo udławisz się swojem bluźnierstwem! — krzyczał Jumruk. — Wiem dobrze, co powiedziałem i dlaczego powiedziałem. Nie ciesz się zbytnio swem zwycięstwem, bo...
— Bo co? — przerwałem mu. — Jeżeli ci się zdaje, że wiesz, co mówiszę to my również dobrze wiemy, co czynimy. Ja naprzykład przywiązuję większą wagę do czynów, niż do słów, i nie będziesz długo czekał odpowiedzi na tę swoją groźbę.
I wydałem rozkaz asakerom:
— Zanieście go napowrót do środka chaty i zwiążcie mu nogi.
Jumruk szarpał się gwałtownie, nie chcąc być znowu pomieszczonym wewnątrz chaty, ale asakerzy natychmiast się z nim uporali. Sprzątnąłem go z przed swych oczu dlatego, że nadszedł właśnie z wiadomościami askari, który pełnił służbę na południowym brzegu półwyspu. Askari ów zameldował mi, że okręt mój już się zbliża.
Umówiłem się był przedtem ze sternikiem, że gdyby na półwyspie było wszystko w porządku, to wystrzelę dwukrotnie z mego karabinu na znak, że ma przypłynąć na północną stronę półwyspu, gdzie woda nie była tak rwąca, jak na stronie południowej. Zobaczywszy tedy okręt, wystrzeliłem z obu luf, a otrzymawszy odpowiedź z pokładu, puściłem się w tę stronę, dokąd zmierzał okręt, to jest ku zacisznej zatoce, znakomicie osłoniętej zwisającemi gałęźmi drzew.
Tu w ukryciu znajdowała się też szachtura Jumruka, przytwierdzona linami do brzegu. Żaglowiec ten, zbudowany znakomicie i mający wszystkie cechy szybkiego a obrotnego statku, spodobał mi się bardzo, i postanowiłem zabrać go na swoją osobistą własność.
— Jakże poszło, effendi? — wołał zdaleka sternik, spostrzegłszy mię na brzegu.
— Znakomicie! Przyślij mi tu na łodzi Abu Rekwika, ale pod dobrą strażą!
Po upływie kilku minut okręt stanął na kotwicy, a równocześnie przybili do brzegu w łódce asakerzy, przywożąć mi handlarza niewolników.
— Pragnąłeś wielce — rzekłem do niego — poznać El Michbaja, i miał cię tam zaprowadzić Hubar.
Niestety, nie nadawał się ku temu, i ja go muszę w tem zastąpić. Pod mojem przewodnictwem poznasz nietylko tę przepiękną kryjówkę, ale i zobaczysz się z samym Jumrukiem el Murabit, który oczekuje na ciebie z wielką niecierpliwością.
— Allah rhinalek! niech cię Bóg przeklnie! — mruknął półgłosem Abu Rekwik.
Udałem, że nie słyszę tej uprzejmej odpowiedzi, i kazałem zanieść handlarza na górę do chaty Jumruka, który siedział w towarzystwie Ben Nila.
Gdyśmy się pojawili, spojrzał na nas ponuro.
— Przyprowadzam ci twego przyjaciela, Jumruku el Murabit — rzekłem. — Nazywa się Abu Rekwik i jest ogromnie rad, że posiada wyjątkowe szczęście pozdrowienia cię osobiście pod moją opieką i ochroną.
— Psie jeden! — krzyknął wściekły, chcąc się podźwignąć, a poczuwszy wrzynające się mu w ciało powrozy, opadł bezwładnie na ziemię. — Niczego innego nie uczyłeś się w życiu, tylko pokazywania zębów! Allahby dał, żebyśmy ci je powyrywali jak najprędzej!
Było to powiedziane dosyć dowcipnie. Ale jeszcze dowcipniej odpowiedział mu Ben Nil, i to nie słowami, lecz ręką, wymierzając mu potężny policzek.
Odpowiedź ta poskutkowała, i mogłem już bez przeszkody mówić dalej:
— Urządziłem wam tutaj umyślnie spotkanie, aby wam obydwom zakomunikować, co postanowiłem uczynić z wami. Obaj jesteście moimi śmiertelnymi wrogami, i wedle waszego zwyczaju oraz praw tutejszych, mógłbym was uśmiercić, za co ludzkość byłaby mi winna wdzięczność. Jakkolwiek, jako chrześcijanin, przebaczam wam wszelkie osobiste urazy, jednak nie wynika z tego, bym was uwolnił od ręki sprawiedliwości za wasze zbrodnicze rzemiosło. Reis effendina jest właśnie wykonawcą tej sprawiediwości, i jemu was oddam.
— Nie czyń tego, effendi! — wyrwał się żywo Abu Rekwik. — On nas natychmiast każe powiesić.
Wolimy być ukarani przez ciebie, effendi, podług praw chrześcijańskich!
— A więc tak? Gdy idzie o twój interes lub, jak w tym wypadku, o życie, powołujesz się na chrześcijanizm, zapominając o islamie. Ale pomyśl tylko! Przed chwilą życzyłeś mi, aby mię Allah przeklął. Otóż gdybyś był istotnie spodziewał się ode mnie łaski, to nie byłbyś bryzgał mi takiemi życzeniami w oczy. Cóż bowiem przyszłoby ci z łaski przeklętego? Jeżeli tedy prosisz o łaskę chrześcijanina, który spadł w przepaść przekleństwa, to o ileż głębiej musisz znajdować się sam?
— Dusza twoja jest tak czarna, że czarniejszą już nigdy nie będzie! — krzyknął. — Chcesz wydać nas reisowi effendinie, i on nas zamorduje. Ale straszliwy sędzia w ostatni dzień sądu zapyta się ciebie, coś z nami uczynił...
— A ja wówczas wskażę piekło i powiem, że tam was posłałem, i dodam, że, zwracając dyabłom ich własność, spełniłem dobry uczynek, gdyż położyłem koniec zbrodniom waszym. Reis effendina ukarze was, ale niestety nie tak, jak na to zasłużyliście. Nie będzie was męczył, tylko zdruzgoce wam głowy, jak jadowitym wężom.
— Uważaj, co mówisz, effendi! Jesteśmy ludźmi i niewolno nas rozdeptywać, jak gadziny.
— A ci, których wyście pomordowali lub uczynili niewolnikami, nie byli ludźmi?
— Czarni nie są ludźmi i nie mają czucia...
— I tem chcecie się uniewinnić, chociaż wiecie doskonale, że to kłamstwo. Przypuśćmy jednak, że tak jest w istocie, to czyż naprzykład El Homrowie, których chcieliście sprzedać, należą również do rasy czarnej i czy wśród niewolników, których tu oswobodziliśmy, owych trzydziestu przeszło białych, i to muzułmanów również nie ma czucia? Ja nie widzę żadnej różnicy duchowej między ludźmi rozmaitych ras i religii; ale reis effendina tem mniej będzie miał nad wami litości, żeście się obchodzili ze swymi i jego współwyznawcami tak, jak z poganami.
— I dlatego to właśnie proszę cię, effendi, abyś ty, nie zaś reis effendina sąd nad nami sprawił.
— Daremna prośba. Każdy człowiek powinien otrzymać nagrodę lub karę wedle uczynków swoich; żadnych łask dla przestępców niema.
— Czy to ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
— W takim razie zdechnij ty sam prędzej, zanim nas śmierć spotka!
I korzystając z tego, że nie miał nóg związanych, skoczył ku mnie znienacka, chcąc uderzeniem związanych ramion i ciężarem swego ciała powalić mię na ziemię. Widząc to, zerwał się w okamgnieniu Ben Nil. Ale zanim zdołał go uchwycić, zadałem zbrodniarzowi taki cios pięścią pod brodę, że się w jednej chwili zwalił z nóg, rozciągając się na ziemi, jak długi. Rozkazałem natychmiast związać mu nogi i odkomenderowałem kilku asakerów dla strzeżenia go i jego towarzysza. Ben Nil był mi potrzebny przy rozdzielaniu zdobyczy, więc zdjąłem z niego obowiązek dozorowania łotrów.
Gdy rozniosła się wśród mych podkomendnych wieść o tem, że będę dzielił łupy, z prawa i zasługi im należące, powstała wielka wśród nich radość — tem większa, że nie reis effendina, lecz ja miałem szafować. Radość zaś ta objawiła się tak głośno, taki zgiełk powstał wśród całego mego otoczenia, że z trudnością zdołałem jaki-taki ład i spokój przywrócić.
Do udziału przypuściłem nie tylko tych, którzy uczestniczyli w napadzie, ale wszystkich należących do okrętu, a więc asakerów, Takalów, przyjętych w Faszodzie, żołnierzy z Seribah Aliab i wreszcie El Homrów. Brakowało zresztą na okręcie z biorących udział w poprzednich wyprawach tylko tych, co wystąpili ze służby jeszcze w Faszodzie, gdy się tam reis effendina był zatrzymał.
Przy podziale nie obeszło się bez gwałtownych scen, zwłaszcza wśród nieokiełznanych synów puszcz afrykańskich, i kilka razy byłem zmuszony użyć pięści, by uspokoić zbyt zachłannych i chciwych.
Ku wielkiej mojej radości dowiedziałem się od jednego z jeńców, że do El Michbaja należało kilkadziesiąt wielbłądów, znajdujących się w lesie w odpowiedniem ogrodzeniu. Zwierzęta te podarowałem El Homrom i Takalom, ażeby mogli przedsięwziąć podróż do swej ojczyzny. Oczywiście nie zaniedbałem również wyposażyć ich przed drogą w środki żywności, broń, i amunicyę, czego w El Michbaja było podostatkiem.
Trzej oficerowie otrzymali, oczywiście na osobności, tyle, że stali się ludźmi względnie zamożnymi, jak również Ben Nil, Abu en Nil, no, i Selim, który, jako „bohater nad bohaterami“, chciał dostać jak najwięcej, mimo, że nawet kiwnięciem palca nie przyczynił się do naszego powodzenia.
Było zresztą co dzielić, więc cały majątek Jumruka przeznaczyłem dla wymienionej „starszyzny".
Znaczny zapas tibru, który łotr ten posiadał, rozdałem między tych moich ulubieńców.
Pomimo to Selim, aczkolwiek część jego wynosiła kilkadziesiąt tysięcy piastrów, szemrał niezadowolony:
— Dlaczego dałeś mi tak mało, effendi? Wyszły ci chyba z pamięci moje zasługi? A jednak czyż nie zawdzięczasz swej sławy jedynie mojej waleczności? Nie chce mi się teraz wyliczać, ile to masz mnie do zawdzięczenia; ale skoro wrócę do Kairu, to wiem, co uczynię...
— No, no! Zanim wrócisz do Kairu, powinieneś przedewszystkiem dać sobie skrócić język, który paple różne niedorzeczności. Obdarowałem cię właściwie nie dla twych zasług, ale z litości, i jeżeli czujesz się pokrzywdzonym, to oddaj to z powrotem! kto inny będzie zadowolony...
— Nie, effendi, wolę już ja być zadowolonym i nie oddawać tego, co otrzymałem — bronił się.
I ostatecznie skwitował z pretensyj.
Podoficerowie otrzymali pięć razy tyle, co zwykli szeregowcy. A mimo to ci ostatni nie narzekali; przeciwnie, przyznali otwarcie, że nigdy jeszcze nie osiągnęli tak znacznej korzyści.
A niewolnicy? Rzecz prosta — i o tych biedakach musiałem pamiętać, a choć żołnierze byli z tego niezadowoleni, jednak wobec mojej nieugiętej woli musieli ustąpić. Przecie, gdyby reis effendina był na mojem miejscu, zabrałby dla siebie wyłącznie przynajmniej połowę wszystkiego. Nie zostawiłem mu teraz nic, i nikt nawet nie wspomniał o tem. Zresztą, mojem zdaniem, nie miał on nawet prawa domagać się czegokolwiek. A jeżeli po powrocie na okręt zechce się upomnieć o co, to dla mnie pretensya jego będzie obojętną, i niech asakerzy radzą sobie z tem, jak zechcą,
Gdy już rozdzielone zostało wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość, zapanowała znowu wesołość i radość, objawiająca się w okrzykach na moją cześć, tańcach i rozmaitych wybrykach.
Nastrój ten jednak prysnął, jak bańka mydlana, gdy oznajmiłem, że zbliża się godzina naszego rozstania. Nikt nie chciał w to wierzyć, i dopiero po długich perswazyach udało mi się przekonać życzliwych mi ludzi, że powrót mój na pokład nie może nastąpić. Nie znaczyło to, jakobym się obawiał zemsty reisa effendiny, ale po tem, co między nami zaszło, nie mógłbym już był towarzyszyć mu w wyprawach.
Aby się urządzić na skoniiskowanej przeze mnie szachturze Jumruka, wybrałem się z kilkoma ludźmi nad rzekę, aby przygotować do swego odjazdu, co potrzeba. Udali się tam ze mną Sali Ben Akwil, Abu en Nil, Ben Nil, Hazid Sichar i... Selim, „bohater nad bohaterami".
Gdyśmy byli zajęci przygotowaniami do odjazdu, przybył do mnie na pokład szachtury pewien człowiek, który należał wprawdzie do załogi „Sokoła", ale ani w wyprawie mojej, ani w zysku nie brał udziału. Był to... Murad Nassyr. Turek ten odbył razem z nami drogę do Wagundy i potem wracał również razem. Z początku reis effendina był dla Nassyra bardzo niechętny, ale z biegiem czasu zmienił się w stosunku do niego. Grubas potrafił tak przeciw mnie podjudzać reisa effendinę, że najprawdopodobniej jemu tylko należało zawdzięczać rozdwojenie między nami. Na szczególną uwagę zasługiwało to, że im gorzej był reis effendina usposobiony dla mnie, tem większą sympatyą obdarzał Murada. Ten ostatni zresztą coraz rzadziej wdawał się ze mną i rozmawialiśmy tylko w ostateczności, o rzeczach najkonieczniejszych. Ta jego ku mnie nienawiść była zupełnie zrozumiałą, gdyż ja to właśnie zniweczyłem wszystkie jego „piękne plany" i dzięki mnie nietylko wracał z próżnemi rękoma, ale nawet nie wydał za mąż swej „turkawki".
Teraz przyszedł do mnie z prośbą, abym go zabrał wraz z babińcem na swoją szachturę.
— Jak możesz prosić mię o to? — rzekłem mu. — Reis effendina byłby niepocieszony, że go opuściłeś,
— Tak, effendi; ale ciebie cenię więcej, niż reisa.
— Od kiedyż to?
— Zawsze, effendi! zawsze!
— Nie kłam, Muradzie Nassyrze. Znam cię i wiem dobrze, co mam tobie do zawdzięczenia, a nawet odgaduję obecne pobudki, które tobą kierują.
— Nie mam żadnych pobudek skrytych, prócz życzliwości i przyjaźni, jaką żywię dla ciebie, effendi.
— Tak? A ja ci powiem otwarcie, dlaczego życzyłbyś sobie jechać ze mną. Po pierwsze: prosiła cię o to twoja ukochana siostrzyczka, Kumra, bo niebardzo jej przyjemnie podróżować w towarzystwie asakerów; powtóre: obawiasz się sam reisa effendiny...
— Obawiam się? On był zawsze dla mnie życzliwy; dlaczegóż właśnie teraz miałbym się go obawiać? Nic mu przecie złego nie wyrządziłem...
— Ty nie, ale ja! A temu po części i ty winieneś, boś się przyczynił do nieporozumienia między mną a reisem. Skoro on teraz z wyspy Talak Chadra wróci na pokład swego „Sokoła", to będzie tak usposobiony, że nie radziłbym nawet swemu wrogowi nawijać mu się przed oczy. Oto, dlaczego chcesz przyłączyć się do mnie!
— Jeszcze raz zapewniam cię, że powoduje mną jedynie przyjaźń.
— Czyżbyś przyjaźń tę cenił tak wysoko, że nawet narazić się byłbyś gotów dla mnie na niebezpieczeństwo?
— Nawet i w takim razie.
— Dobrze. Przyprowadź więc swoje kobiety.
— Ale... ale... effendi — ozwał się po chwili namysłu, — o jakiem myślisz niebezpieczeństwie?
— O, nawet dosyć wielkiem, bo naprzykład o grożącej mi śmierci. Popłynęliśmy koło wyspy Aba, gdzie mieszka mój wielki wróg, „ów święty", o którym słyszałeś. Pozna on z daleka szachturę, a właściwie nie on, lecz rozstawiona przez niego w wielu miejscach warta. „Sokół", posiadający liczną załogę, może się oczywiście nie obawiać napadu. To jednak, spodziewam się, nie zachwieje twojem ku mnie przyjacielskiem uczuciem i pomimo wszystko zechcesz płynąć ze mną.
— O, z wielką radością, effendi! Jestem gotów na wszystko; muszę tylko pomówić wprzód z siostrą.
Zaraz tu przyjdę, effendi!
Oddalił się śpiesznie, by oczywiście nie pokazać się więcej.
O, Muradzie Nassyrze, bracie dwu sióstr, z których jedna miała mnie uszczęśliwić!... Jakże mi żal, żeśmy się tak niespodziewanie rozstali...
Nie mogłem wyruszyć w drogę zaraz, bo musiałem zapewnić bezpieczeństwo El Homrom i Takalom przed reisem effendiną. Ludzie ci mieli się przeprawić na drugą stronę rzeki, ku czemu nie nadawał się „Sokół" ze względu na trudność w ładowaniu wielbłądów. Kazałem więc sporządzić osobne w tym celu tratwy. Rąk do pracy i narzędzi było dość, więc w krótkim czasie przewieźliśmy wszystko na drugi brzeg, skąd ludzie ci mogli już bez zbytnich trudności dostać się na drogę karawanową, zwaną Abn Habble, i podążyć nią do swojej ojczyzny.
Następnie zgromadziłem oficerów i asakerów dla udzielenia im wskazówek, co mają czynić z jeńcami z El Michbaja. Rozkazałem tedy wszystkich wziętych w niewolę handlarzy przenieść zaraz na okręt i umieścić pod pokładem pod ścisłym dozorem, a następnie zniszczyć El Michbaja i popłynąć niedaleko, bo tylko do wyspy Talak Chadra, aby tam przyjąć na pokład reisa effendinę. Co on potem uczyni, kiedy przybędzie do Chartumu, nie obchodziło mię wcale.
Nareszcie nadszedł czas pożegnania... Była to chwila bardzo przykra dla stron obu. I nie dziw! Wszak zżyliśmy się z sobą, przechodząc wspólnie tyle niebezpieczeństw i przygód.
— Odchodzisz więc od nas, effendi — ozwał się stary onbaszi[24], który zawsze lgnął do mnie, — i zdaje mi się, że moje najmilsze wspomnienia pójdą za tobą. Bez ciebie podróż nie ma żadnego uroku ani przyjemności. To też, skoro tylko przybędę do Chartumu, odrzucę szablę i zajmę się czem innem. Allah niech będzie z tobą tak często i długo, jak my o tobie myśleć będziemy.
I stary żołnierz, podniósłszy ręce do oczu, odsunął się na stronę.
Jeden tylko z pośród całej załogi nie chciał mi podać ręki na pożegnanie, a tym był Azis, ulubieniec reisa effendiny. Rzekł mi na pożegnanie:
— Nie żądaj ode mnie, bym ci podał rękę, skoro jesteś wrogiem mego „pana".
— Cieszy mię ta twoja wierność — odrzekłem, — ale nie daje ci ona prawa do tego, byś mię nienawidził. Jeżeli twój pan czuje się obrażony, to jego tylko wina. Pozdrów go ode mnie poraz ostatni i powiedz, że pomimo wszystko nie jestem mu wrogiem.
Odprowadzeni przez wszystkich aż na brzeg, wsiedliśmy na szachturę i odbiliśmy od brzegu. Przykro było zarówno mnie, jak i pozostałym, że pożegnanie moje z „Sokołem" nie było takie, jakiem powinno było być, tem bardziej, że do reisa effendiny nie czułem nienawiści i nawet przeciwnie — lubiłem go.
Długo płynęliśmy, milcząc. Poza nami na południu pozostały okolice, w których przeżyliśmy krótką wprawdzie, ale brzemienną w zdarzenia chwilę. Prąd wody niósł nas powoli do celu. Minąwszy Mangarah, wylądowaliśmy na brzeg, ażeby w dzień nie przepływać koło wyspy Aba.
Jakże chętnie byłbym wylądował na tę wyspę, chociażby dla zobaczenia się z Fakirem el Fukarą.
Mogłoby to jednak poza zaspokojeniem ciekawości narazić nas na wcale niepożądane niebezpieczeństwo, wolałem więc zaraz z wieczora, nim księżyc wejdzie, popłynać dalej.
Dla przyspieszenia rozpięliśmy dwa żagle. Szachtura istotnie odznaczała się nadzwyczajną szybkością. Gdyby reis effendina nawet tegoż dnia jeszcze wyruszył był z pod El Michbaja, nie mógł nas już dogonić nawet do samego Chartumu.
Dalszą podróż odbyliśmy spokojnie, bez żadnych osobliwych zdarzeń, i przybyliśmy do Chartumu istotnie wcześniej, niż „Sokół”.
Był późny ranek, gdy zawinęliśmy do przystani i, wyminąwszy liczne barki oraz żaglowce, wysiedliśmy na brzeg. Tu przedewszystkiem skierowałem swe kroki do kościoła misyjnego, by podziękować Bogu za opiekę wśród tylu przygód i niebezpieczeństw. Sali Ben Akwil udał się ze mną i ukląkł tuż obok mnie.
Gdy, pomodliwszy się, wyszliśmy z domu bożego, rzekł do mnie:
— Ostatni kwadrans poświęciłem na ostateczne pożegnanie się z islamem, effendi. Po powrocie do ojczyzny wstąpię do seminaryum, ażeby po skończeniu jego zostać apostołem miłości i naprawić błędy, jakie popełniłem, będąc apostołem islamu.
Nie opisuję tu Chartumu, pozostawiając to do innej sposobności. Zaznaczam tylko, że postanowiłem odszukać Barjada el Amina, będącego, jak wiadomo, w stosunkach z Ibn Aslem. Dom jego znajdował się w pobliżu Hokumdaria, i poszedłem tam, nie zwlekając. Niestety, zamieszkiwał go już kto inny. Dowiedziałem się tylko tyle, że Barjada el Amina dotknęło ciężkie nieszczęście; el howa czyli cholera zabrała mu najdroższe osoby, i pozostał sam jeden na świecie. Złamany nieszczęściem, wpadł w melancholię, stronił od ludzi, aż wreszcie znikł zupełnie z oczu ludzkich, — prawdopodobnie odebrał sobie życie. Co się stało z jego majątkiem, nie mogłem się dowiedzieć.
Hazid Sichar, dowiedziawszy się ode mnie o jego losie, machnął na to ręką lekceważąco i rzekł:
— Złoto błoto!... Widocznie Allah chciał, abym swoich pieniędzy nie wydostał już więcej. Mam natomiast wolność, która warta jest więcej, niż wszystkie skarby świata!
To jego pogodzenie się z losem wzruszyło mię do głębi. Udawałem, że zgadzam się z jego zdaniem, jednakże czyniłem wszystko dla odnalezienia Barjada el Amina. Bądź co bądź, 150.000 piastrów z procentami, jakkolwiek nie należały do mnie, stanowiły poważny majątek. Gdzie on się mógł podziać? Niepodobna, aby go ktoś ukradł, bo nie ukryłby takiej sumy i wnet zwróconoby na niego uwagę. Bankrutem Barjad również nie był, bo to byłoby ogólnie wiadomem. Najwidoczniej więc nieszczęśliwy melancholik zabrał pieniądze ze sobą i przepadł razem z nimi.
Poszukiwania moje trwały tydzień bez skutku. Wziąwszy pod uwagę, że towarzyszom moim pilno było do domu, nie mogłem się ociągać dłużej i trzeba było wybrać się w dalszą drogę.
Nie miałem ochoty zapuszczać się w step Bajuda, mając do dyspozycyi szachturę. Nikt się o nią aż do tej chwili nie upomniał, wobec czego rozporządzałem ją, jak moją własnością, w dalszym ciągu. Udaliśmy się tedy nad Nil, by puścić się w drogę. Rzecz prosta — spodziewałem się zobaczyć na rzece „Sokoła“. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy jeszcze teraz, po tygodniu, nie zobaczyliśmy okrętu w przystani, choć wedle moich obliczeń powinien był przyżeglować tu najdalej w dwa dni po nas.
Mając zamiar odjechać następnego dnia rano, wybrałem się do magazynu zbożowego dla zakupna niezbędnych artykułów do drogi. Przechodząc obok „Saraya”, zbudowanego z cegieł, co w mieście tem jest rzadkością, spostrzegłem jakiegoś człowieka, który wyszedł z sieni szybkim krokiem i natknął się nieomał na mnie, Był to... reis efiendina!
Uczynił w pierwszej chwili ruch taki, jakby chciał ustąpić z drogi, ale spostrzegłszy, że to ja, chwycił rękojeść szabli i ostro spojrzał mi w oczy. Staliśmy naprzeciw siebie parę sekund, mierząc się wzrokiem, poczem on cofnął rękę, splunął i rzekł:
— Jesteś dla mnie hawa, zupełnie el hawa er raik![25]
Ubodło mię to lekceważące odezwanie, i z trudem tylko zdobyłem się na spokojny uśmiech. Twierdzenie jego, że ja dla niego nic nie znaczę, rzecz prosta — świadczyło tylko o jego własnej nieudolności. Gdyby bowiem był choć odrobinę miał nadziei, że z walki ze mną wyjdzie obronną ręką, byłby się na mnie porwał niewątpliwie. Wolał jednak odejść, udając, że mię lekceważy.
Rozejrzałem się w przystani, czy nie zobaczę „Sokoła”, lecz go tam nie było. Przypadkowo tylko dowiedziałem się, że okręt reisa effendiny zatrzymał się przed dwoma dniami o wiele dalej, koło Ras[26] Omm Derman, naprzeciw tak zw. Szedrah Mahode, i że reis effendina nie pozwolił nikomu z załogi opuścić pokładu. Skutek tego zarządzenia był taki, że w krótkim czasie wszyscy, prócz trzech oficerów... dezertowali, zabierając swoje manatki, Niestety, nie spotkałem się z żadnym ze zbiegłych asakerów i musiałem nawet skwitować z pożegnania się z Muradem Nassyrem oraz jego miłą „turkawką”, bo czas naglił nas do odjazdu.
Dla ścisłości dodaję, że później spotkałem się jeszcze kilka razy z reisem effendiną. Nie nazywa się on już Achmed el Inzaf, lecz jakoś inaczej. Oddawna nie jest reisem effendiną i został mianowany bardzo wysokim urzędnikiem, co mię zresztą ani ziębi, ani grzeje.
Spotkawszy się ze mną w Kairze, zademonstrował mi również, jak wówczas w Chartumie, że uważa mię za „przezroczyste powietrze“, ale nie miał już odwagi wypowiedzieć tego głośno.
Ponieważ książki moje tłómaczone są między innymi na język francuski (oczywiście bez mego pozwolenia), a czytują je również w Kairze, więc zdarzyć się może, że tom niniejszy i ex-reisowi, znającemu język francuski, wpadnie w ręce. Otóż, jeżeli nie będzie i książki tej uważał za... atmosferę, lecz łaskawie zechce zajrzeć do jej kart, to znajdzie niezawodnie tych kilka uprzejmych wierszy, w których „przezroczyste powietrze" zasyła mu bardzo piękne ukłony...
Po długiej a szczęśliwej podróży szachtura moja przybiła do brzegu w Moabdah. Zapytaliśmy tu o przewodnika Ben Wazaka. Powiedziano nam, że owszem, mieszka tu jeszcze, ale nie trudni się już przewodnictwem, bo wzbogacił się bardzo i byłby już dawno przeniósł się do Kairu, gdyby nie to, że oczekuje powrotu pewnego effendiego z Frankistanu, który pojechał na południe i obiecał zająć się wyszukaniem zaginionego jego brata.
Czyżby — pomyślałem — wzbogacił się na zakazanym handlu mumiami? A nużby przeczytał to któryś z urzędników egipskich i pojechał do Moabdah przyaresztować zbrodniczego ex-przewodnika! Na ten wypadek oświadczam tu publicznie, że człowiek ten wcale w Moabdah już nie mieszka i że dałem mu nazwisko zmyślone, trud więc pościgu za nim byłby zbyteczny.
Przezorność nakazywała, ażeby Ben Wazak nie spotkał się z bratem nagle. Poszedłem więc najpierw do niego sam, by go przygotować należycie na tę wesołą chwilę. Poznawszy mię odrazu i omal nie rzuciwszy mi się w pierwszym impecie na szyję, chciał mnie zaraz ugościć, a potem, żebym mu wszystko opowiedział. Od pierwszego wymówiłem się, czyniąc jednak zadosyć drugiemu i zaznaczając przedewszystkiem, co mówią o nim w Moabdah.
— Tak, effendi — odrzekł, — jestem bogaty, bardzo nawet bogaty. I wiesz, kto się do tego przyczynił? Zdziwisz się, gdy ci to powiem.
— No, no?
— Barjad el Amin!
— Maszallah!
— Tak, on istotnie. Ale mów raczej, czy dowiedziałeś się co o moim bracie, bo ciekawość mię pali.
Wiem tylko, że Barjad el Amin wydał go osławionemu Ibn Aslowi, przyczem obdarli go z moich pieniędzy i użyli ich na handel niewolnikami, zarabiając na tem wielkie sumy. Allah jednak ukarał Barjada el Amina, gdyż żona jego i dzieci zmarły na cholerę. Po stracie ich boleść i żal tak mu poruszyły sumienie, że postanowił odpokutować swoją zbrodnię. Przedewszystkiem więc całą gotówkę, jaką miał w depozycie u Ibn Asla, tudzież uzyskaną ze sprzedaży wszystkich ruchomości, przyniósł aż tu i wręczył mnie, jako odszkodowanie. Siedzieliśmy nad rzeką, i on mi z żalem opowiadał o swoich nieszczęściach, wyrażając zarazem skruchę i żal, iż mię skrzywdził. Wreszcie oddał mi zrabowane pieniądze i zerwawszy się odszedł na stronę. Sądziłem, że wróci, ale czekałem napróżno... Na drugi dzień rano rybacy wydobyli z wody jego martwe zwłoki... Allah niech będzie miłosierny dla jego duszy! Żałuję go mocno i wolałbym, aby żył, zatrzymując sobie pieniądze, a tylko powiedział mi, gdzie się podziewa brat mój.
— Czy el Amin nie wiedział o tem?
— Nie, bo Ibn Asl nie powiedział mu prawdy.
— No, nie smuć się zbytnio, gdyż ja coś wiem o tem...
— Co? O miejscowości, czy o mym bracie?
— O jednem i o drugiem.
Na te słowa zerwał się Ben Wazak i począł mię błagać, abym mu powiedział wszystko. Rozumie się — nie mogłem zostawiać go nadal w niepewności i wskazałem mu adres oczekującego nań Hazida Sichara.
Pobiegł natychmiast do wskazanego domu, ja zaś zostałem, nie chcąc obecnością swoją krępować ich w radosnem powitaniu.
Spędziliśmy w Moabdah całe dwie doby, a była to dla nas wszystkich bodaj najpiękniejsza chwila w życiu. Przy pożegnaniu otrzymałem na pamiątkę spory zbiór starożytności egipskich, zaś Abu en Nil, Ben Nil i Selim dostali do podziału między siebie sumę, która była przeznaczona pierwotnie dla mnie do podjęcia w Chartumie. Nawet Sali Ben Akwil, jako miły druh i towarzysz, otrzymał upominek.
Abu en Nil i Ben Nil, chcąc najkrótszą drogą udać się do Gubatar, do swoich krewnych, niedługo już mogli z nami pozostawać, — jednak postanowili odprowadzić mię aż do Kairu, dokąd dotarliśmy znowu wcześniej, niż reis effendina.
Przybywszy tu, przedewszystkiem pozbyłem się Selima, który za uzyskane w podróży pieniądze otworzył bezzwłocznie dikkahn[27], połączony z zakładem czyszczenia paznokci, uszu i nosa. Rozumie się, tego rodzaju zajęcie dawało mu sposobność opowiadania swoim gościom tysięcy bajek o przygodach i bohaterskich zwycięstwach, których on jeden dokonał, a my wszyscy byliśmy tylko biernymi tego świadkami. Niestety, za cały czas mego pobytu w Kairze, ja jeden byłem jego gościem, to znaczy — goliłem się u niego, bo jakkolwek słuchaczy miał dosyć, ale żaden z nich nie zdobył się na odwagę podstawić mu swoją głowę pod brzytwę.
W Kairze sprzedałem szachturę i uzyskane za nią pieniądze oddałem Salemu, gdyż biedak nie posiadał już ani grosza.
Po dwutygodniowym pobycie pożegnał się ze mną Ben Nil i jego dziadek. Nie opisuję tego szczegółowo, bo przecie uczucia nie dadzą się przelać na papier. Przyjaciele, rozchodząc się, mówią sobie: „do widzenia“. I istotnie spotkałem się jeszcze raz w życiu z nimi obydwoma: z Abu en Nilem na krótko przed jego śmiercią, a z wnukiem — na wodzie.
Jeżeli kto z łaskawych moich czytelników podróżować będzie po kraju Faraonów i, mając czas, zechce udać się do Górnego Egiptu drogą wodną, jednak nie na spacerowym okręcie, temu radzę odbyć tę podróż na zwykłym żaglowcu. W Bulak, porcie kairskim, można się dopytać o dahabijeh „Baraka el Fadl“[28]. Jest to przyzwoicie urządzony, schludny i wygodny okręcik, którego reis chętnie i za nizką opłatą przyjmuje podróżnych z zachodu. Gdy mu podróżny oświadczy, że czytał pisma Kara Ben Nemziego, to reis powie mu, że się nazywa Ben Nil i że okrętowi swemu dał dlatego nazwę „Błogosławieństwa dobra“, iż środki ku sprawieniu sobie tego pięknego statku zawdzięcza dobroci przyjaciela z Frankistanu, effendiego. Dodać tu muszę, że Ben Nil umie bardzo zajmująco opowiadać o swoich przygodach, i podróżny ani się spostrzeże, jak na słuchaniu tych opowieści zleci mu czas aż do pierwszego szella[29], pomimo, że dahabijeh nie jest pośpiesznym parowcem.
A Sali Ben Akwil?
Towarzyszyłem mu z Aleksandryi do Jerozolimy, aby tam przyjacielowi mojemu pokazać świętości i pamiątki chrześcijaństwa. Potem rozstaliśmy się: on przez Damaszek udał się do swej ojczyzny, ja zaś przez Konstantynopol i kraje naddunajskie do siebie.
Utrzymywaliśmy potem ze sobą ciągłą korespondencyę, a nawet widzieliśmy się kilka razy. Dotrzymał słowa i został misyonarzem i rzecznikiem miłości, — ale wpierw m usiał przezwyciężyć bardzo wiele przeszkód ze strony rodziców i całego swego szczepu. Wspierałem go w tem nietylko radą, ale i czynem, nawet z bronią w ręku. Bardzo ciekawy ten okres z mego życia w podróży opisałem w innej książce, a historya ta dobitnie potwierdza słowa św. Pawła:
„Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłościbym nie miał, stałbym się jako miedź brzęcząca i jako cymbał brzmiący“.....
- ↑ Acacia gummifera.
- ↑ Aedemone mirabilis.
- ↑ Święty.
- ↑ Towary handlowe.
- ↑ Uniformy.
- ↑ Oficer.
- ↑ Morze Czerwone.
- ↑ Tamek bogaty.
- ↑ Oddział.
- ↑ Mistrze miecza.
- ↑ Słoń.
- ↑ Nosorożec.
- ↑ Nauczyciel fechtunku.
- ↑ Tamek-łajdak.
- ↑ Porucznik.
- ↑ Droga do zbawienia.
- ↑ Święty.
- ↑ Lis pustynny.
- ↑ Kat.
- ↑ Pięść świętego.
- ↑ Pierścień zwycięstwa.
- ↑ Żaglowiec pośpieszny
- ↑ Wódka z prosa murzyńskiego.
- ↑ Kapral.
- ↑ Powietrze, zupełnie przezroczyste powietrze.
- ↑ Przedgórze.
- ↑ Golarnia.
- ↑ Błogosławieństwo dobra.
- ↑ Katarakta.