W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W kraju Mahdiego |
Wydawca | Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niejeden z moich czytelników pomyślał sobie zapewne, zamykając poprzedni rozdział: No, teraz autor powinien zakończyć swą opowieść, gdyż wszystkie powikłania zostały rozwiązane, i stało się ostatecznie zadość sprawiedliwości. Kto tak myśli, odpowiem temu, że nie jestem ja właściwie powieściopisarzem w znaczeniu literackiem, a tylko opisuję zdarzenia z życia rzeczywistego, nie troszcząc się o to, czy krytyk, choćby najwytrawniejszy, dopatrzy się w tem wykroczeń przeciw tak zwanym regułom literackim. Są bowiem inne reguły, stare, jak świat, które tysiąckrotnie są wyższe ponad reguły sztuki pisarskiej, — a do tych starych reguł zaliczyć trzeba w pierwszym rzędzie zgodność z rzeczywistością.
Najprawdopodobniej byłbym zamknął swą opowieść z chwilą pożegnania Wagundy, gdyby los nie był zrządził, że przed paroma laty w odległym od Sudanu kraju zetknąłem się z pewnym człowiekiem, którego przeznaczeniem było, wbrew wszelkim oczekiwaniom, spotkać się ze mną tu, na dalekiem Południu. Kto zna Pismo święte, ten niezawodnie przypomni sobie słowa: „Panie, drogi twoje są niepojęte, i wyprowadzasz wszystko najmądrzej i najwspanialej.“ Podróżowałem wówczas przez „Państwo srebrnego lwa“[1] konno z dzielnym służącym, Halefem, którego czytelnicy moi przypomną sobie zapewne z poprzednich opowiadań.
Przebyliśmy byli właśnie granicę persko-turecką, znużeni ogromnie kilkomiesięczną podróżą wśród zbójeckich szczepów kurdyjskich, a bogaci w doświadczenie, i zatrzymaliśmy się w niedużej osadzie Khoi, ażeby dać koniom przez dni kilka jaki-taki wypoczynek.
W owym czasie miałem nieocenionego rumaka Rih, który później został pode mną zastrzelony, i to w takich okolicznościach, że trafiła go kula, przeznaczona właściwie przez napastnika dla mnie. Rozumie się, służący mój nie posiadał tak szlachetnego wierzchowca. Jakkolwiek i jego koń był czystej krwi arabem, nie wydołał mojemu, zwłaszcza w tak uciążliwej podróży po tamtej stronie Tygru, i musieliśmy chcącniechcąc zatrzymać się przez kilka dni, mimo, że miejscowość bynajmniej nie budziła w nas zbytniego zachwytu.
Skoro tylko ukazaliśmy się we wsi, powstało wnet istne zbiegowisko: starzy, młodzi, nawet dzieci — wszystko biegło za nami aż do nędznego domu zajezdnego, gdzieśmy się postanowili zatrzymać, a nieocenione moje prześliczne zwierzę było przedmiotem ogólnego podziwu. Zwracał ponadto uwagę wszystkich kosztowny i wspaniały rzęd, zwany w języku Kurdów beszma; otrzymałem go był w podarunku od pewnego Persa za wyświadczoną mu przysługę. Koń mój razem z rzędem przedstawiał, wedle szacowania mieszkańców, olbrzymi majątek, nie dziw więc, że towarzyszyło nam tak niezwykłe zbiegowisko gapiów.
Kahn[2] zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okienka w nim były tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu wyrażenia „okienka", to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze w świecie otwory w śŚcianie, przez które wiatr mógł sobie gwizdać na nutę, jaka mu się podobała, i równocześnie igrać z dymem, dobywającym się z wnętrza przez owe otwory, gdyż komina w domu tym nie było. Nawet brama, prowadząca na dziedziniec, była zwykłym wylotem w murze, bez ruchomych drzwi.
Dziedziniec czynił wrażenie, jakby od lat niepamiętnych gromadzono tu odchody wszystkich dzikich i oswojonych zwierząt Kurdystanu.
Odpowiednio do tego otoczenia wyglądał również gospodarz, który stanął u wejścia, by nas powitać na sposób wschodni głębokimi ukłonami i przemową w nader kwiecistym stylu. A zwrócił się nie do Halefa Omara, lecz do mnie, gdyż, posiadając lepszego konia, odrazu uznany zostałem przez sprytnego oberżystę za rozkazodawcę.
— Witaj — rzekł, — o panie, w domu moim, który z rozkoszą otwiera przed tobą bram dwanaście! Allah niech rozsypie nad twoją głową tysiąc błogosławieństw, a drugi tysiąc niech ci podściele pod nogi, niby najwspanialszy dywan; albowiem nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu przyjmować tak szlachetnego i dostojnego gościa, któremu cały ofiarowuję się do usług. Powiedz tylko, czego sobie dusza twoja pragnie, a uczynię wszystko natychmiast. Z powodu przybycia twego oblicze moje promienieje radością, jak słońce raju; postać moja wre gotowością służenia tobie; ręce drżą od żądzy wypełniania twoich rozkazów; nogi moje, jak skrzydła sokole, będą spełniały w okamgnieniu wszystkie posyłki; a dusza, mieszkająca w mem ciele, musi...
— Daj jej spokój... niech sobie tam siedzi dalej! — przerwałem mu. — Nie lubię gadaniny... Masz porządne mieszkanie dla nas obu?
— Az kolame ta... jestem twoim sługą. Będziecie mieszkali u mnie tak wygodnie, jak mieszkają oblubienice proroka w raju.
—A wikt?
— Bu kalmeta ta ssiu taksir nakem... ażeby ci usłużyć, niczego nie zaniedbam; jestem gotów wszystkie moje trzody oddać na rzeź dla was!
— Ależ niech sobie żyją! My nie przybywamy tu, aby pożreć twoje trzody; idzie nam głównie o to, by nasze konie znalazły dobre pomieszczenie.
— O chodih[3]! znajdzie się dla nich kwatera, wobec której niczem są pałace Mekki.
— Dobrze, pokaż nam tę kwaterę.
— Pójdź więc w moje ślady, a zobaczysz i będziesz zadowolony ze mnie, najpowolniejszego ze wszystkich sług twoich.
Zsiedliśmy z koni, a. „najpowolniejszy ze wszystkich sług" moich postąpił ku bramie dziedzińca. Strupiasta jego głowa nakryta była chustą, a właściwie brudną porwaną siatką nicianą. Miał na sobie spodnie, które jednak... spodniami już wcąle nie były; wstydliwa ta część garderoby składała się z samych strzępów, nie sięgających nawet do kolan, na łydkach zaś (tak się nam zdawało na pierwszy rzut oka) świeciło coś w rodzaju trykotów, po bliższem jednak przyjrzeniu się przekonaliśmy się, że takie wrażenie dawała własna jego skóra. Plecy zacnego Kurda pokrywał częściowo żakiet o jednym tylko rękawie; mówię — częściowo, gdyż podziurawiony był, jak rzeszoto, a z przodu nie zapięty, co znaczy, że z przodu żakieta już wcale nie było: tam, gdzie są zazwyczaj klapy i poły, a więc na piersiach, miał nasz oberżysta coś, co Turek określiłby nazwą gömlek[4], a Arab nazwałby kamis[5]; ja jednak nie umiałem wynaleźć właściwego wyrazu na tę część jego ubrania.
W człowieku owym, oprócz duszy, którą przed chwilą ofiarował na moje usługi, mieszkał niezawodnie jakiś dziwny duch, podtrzymujący w nim nędzne bydlęce życie wśród warunków takich, jakie dla zwykłego śmiertelnika byłyby nie do zniesienia.
Poprowadziliśmy za nim w dziedziniec konie. Znajdowała się tu niedaleko od wejścia głęboka gnojówka, którą gospodarz chciał zręcznie wyminąć, ale może właśnie dlatego, że chciał ją wyminąć, runął w nią, jak długi. Wyciągnąłem rękę, by go z tej pachnącej sytuacyi ratować, ale nie przyjął ofiarowanej mu tak grzecznie pomocy i wydobył się sam, widocznie posiadając już w tem należytą wprawę, to znaczy — przypadek taki spotykał go nie poraz pierwszy.
— Taklif, bela k’nahrek, be ’in ma, batol... Nie fatyguj się; zbyteczną jest względem mnie grzeczność twoja — rzekł śmiejąc się.
I nie zrobił mu ten wypadek istotnie żadnej różnicy, bo po wydobyciu się z gnojówki nie wyglądał wcale gorzej, niż przedtem.
— Sidi — rzekł Halef w jednem z arabskich narzeczy, którego gospodarz z wszelką pewnością nie rozumiał, — ten drab to istny abu kull’ chanazir, ojciec wszystkich świń, u którego bezwarunkowo zamieszkać nie możemy. Trzeba szukać kwatery gdzieindziej.
— Ba! jego kahn jest jedyny w tej wsi, mój Halefie!!
— W takim razie lepiej będzie pod gołem niebem...
— Niemożliwe — przerwałem mu; — okolica ta słynie z najbezczelniejszych koniokradów, a wiesz przecie, jak drogi mi jest mój Rih. Zamiast odpoczynku, musielibyśmy czuwać całą noc.
— Niestety, prawdę mówisz, effendi. Musimy mieć dach nad głową, a konie zamknąć, aby nam ich złodzieje nie ukradli. Sami również zabezpieczyć się musimy, aby nas nie pomordowano. Może uda się nam tu znaleźć jakiś kącik, wolny od gnoju i brudu, jak również i od tego cuchnącego gidd el wazach...[6].
Widziałem już wielu ludzi niechlujnych, ale takiego wieprza mam zaszczyt oglądać poraz pierwszy w życiu.
Pijany „wieprz" przeszedł niepewnymi krokami przez dziedziniec ku drugiemu otworowi w murze i, trzymając się mocno ściany, rzekł: t
— Oto jest miejsce dla twoich rumaków; tu będzie im, jak w raju. Wprowadźcie je do środka; zaraz przyniosę obroku.
Zajrzałem do wnętrza owego „raju". Panowała tam zupełna ciemność, i dopiero, gdy się z nią oko oswoiło, ujrzałem tyle gnoju i błota, że aż mi się na wymioty zbierać zaczęło.
— Czyś zwaryował? — zawołałem. — Toż w gnoju tym konie potopić się mogą.
Gospodarz popatrzył na mnie bezmyślnie wielkiemi, zdziwionemi oczyma i odrzekł:
— Brud? u mnie? Czegoś podobnego nie zarzucił mi jeszcze żaden gość! To obraza, która domaga się missajefet[7]!
Groźba ta wydała mi się tak zabawną, że wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Halef natomiast stracił cierpliwość i ozwał się z wyrazem tajonego gniewu:
— Co? ty śmiesz mówić o missajefet? A wiesz, kim jest ten wielki pan, do którego zwracasz się z tak zuchwałemi słowami?
— Nie wiem — odparł naiwnie gospodarz.
— No, to wiedz, że jest to sławny Emir Hadżi Kara Ben Nemzi z Frankistanu!
— Nie słyszałem o takim. A ty kto jesteś?
— Jam jest równie sławny Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
Gdyby który z nas palcem tylko skinął, padłbyś trupem z trwogi!
— Och! nie myśl sobie, że należę do guranów[8]; umiem ja obchodzić się z bronią, i niema takiego stracha, któryby mię zdołał wyprowadzić z równowagi.
— A mimo to. widzę, że nie możesz się utrzymać w równowadze i zataczasz się na wszystkie strony!
— O, to nie ze strachu; to... to... Od... Od...
— Od raki [9] — dokończył Halef.
— Raki? Nie wypiłem dziś nawet jednej kropli... Uważam, że chcesz mię obrazić przypuszczeniem, jakobym był sekran[10]...
— Tak jest, o to właśnie cię posądzam!
— Otóż mylisz się!:
— Daj mi dowód, że się omyliłem! Prawy wyznawca proroka nie powinien nigdy się upijać, a jeżeli się już upił, wówczas każdy uczciwy muzułmanin obowiązany jest święcie zażądać od niego odmówienia sury I'imtihan[11]. No, jakże? wypowiesz ją z pamięci?
— Nie!
— Więc podpowiem ci ją szybko, a ty mów ją za mną! No, uważaj!
Sura, o której mowa, umieszczona jest w koranie pod numerem 109-ym. Każą ją zazwyczaj odmawiać podejrzanym o pijaństwo, gdyż trudna jest do wypowiedzenia. Treść jej podałem w drugiej części niniejszego opowiadania, gdzie była mowa o spotkaniu mem na pustyni z Szedidem, dowódcą Takalów.
Próba „sury" z oberżystą wypadła na jego niekorzyść, bo ciągle się mylił, zaczynał od początku i wreszcie nie skończył.
— Przyznaj się więc — rzekł Halef, — że jesteś pijany! Oj, będziesz pokutował kiedyś w dżehennie[12], będziesz!
— Ja? Nie mam wcale ochoty odwiedzać dżehenny. Jestem trochę podchmielony, to prawda, ale gdy wejdziecie do izby, tam dopiero zobaczycie człowieka, który nietylko na nogach utrzymać się nie może, ale nawet oczu otworzyć nie jest w stanie.
— A więc dom twój to moghare el redila, jaskinia grzeszników, i niech go Allah do cna zburzy! Pewnie i w izbie jest tyle brudu i smrodu, co tutaj, w twojej stajni. Czy nie masz lepszego pomieszczenia dla naszych koni?
— Lepszego? Może ci się zachciało siódmego nieba Mahometa dla umieszczenia swych zwierząt, ale go na ziemi nie znajdziesz. Stajnia moja jest wcale porządnem pomieszczeniem, i mogę cię zapewnić, że stokroć tu przyzwoiciej, niźli w drugiej, gdzie trzymam własny dobytek. To wspaniałe pomieszczenie przeznaczone jest wyłącznie dla koni bardzo zamożnych podróżnych, a więc będzie najodpowiedniejsze i dla waszych rumaków.
— Naprawdę nie wiem, jak postąpić... Sidi, może ty co poradzisz?...
— Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko kazać tę stajnię gruntownie oczyścić — odrzekłem. — A tymczasem popatrzmy, czy znajdzie się dla nas jaki kąt w zajeździe. Czy masz osobny pokoik? — dodałem, zwracając się do gospodarza.
— Nie. Wobec Allaha wszyscy ludzie są sobie równi, a więc zamożnym i dostojnym wcale to nie ubliża, gdy przebywają z biedakami i upośledzonymi pod jednym dachem.
— Chcesz przez to powiedzieć, że musimy zamieszkać w tej izbie, gdzie siedzi ów pijak, o którym wspominałeś?
— Tak.
— No, zobaczymy.
Uwiązaliśmy konie w dziedzińcu i poszliśmy za gospodarzem do izby. Była to nizka, ale dość obszerna ubikacya, zajmująca całą szerokość domu. Ściany miała wylepione gliną. Pod jedną z nich na wbitych w ziemię palach przymocowane były zwykłe, proste deski — i to się nazywało stołem. Tak samo urządzone były ławki przy owym stole. Przy tylnej ścianie stało kilka opartych o nią szerokich płotów z wikliny. Płoty takie w Kurdystanie używane bywają, jako ruchome ściany, służące do przedzielania wnętrza domu na mniejsze lub większe ubikacye.
W izbie był jeden tylko gość. Siedział z opartymi na stole łokciami i ujętą w dłonie głową; prawdopodobnie spał, lub przynajmniej drzemał. Tuż przed nim stała gliniana butelka i dwa również gliniane kubki. Z tych to naczyń gość i gospodarz pili jeszcze przed chwilą raki, i to właśnie było powodem, że ten ostatni zrobił na mnie wrażenie człowieka, którego należało poddać próbie 109-ej sury.
Według mniemania gospodarza, gość jego był bardziej od niego pijany. Gdyśmy weszli, śpiący podniósł nieco głowę i popatrzył na nas. Spojrzawszy mu bystro w oczy, przyszedłem do wniosku, że jednak nie jest pijany; przynajmniej z wejrzenia nie można go było o to posądzić. Myliłem się ja, czy też mylił się gospodarz? A może nasz nieznajomy maskował się zręcznie. i w takim razie musiał mieć w tem jakiś interes? Nikt się nie zdziwi, że wydało mi się to podejrzanem, gdy weźmie pod uwagę, ile przygód i niebezpieczeństw przeszedłem w ciągu wieloletnich swych podróży. W takich okolicznościach wyrabia się w sobie pewnego rodzaju instynkt i niezwykłą wraźliwość na wszelkie choćby najbardziej błahe zjawiska w otoczeniu. I dzięki właśnie temu instynktowi, jako też owej wraźliwości, żyję dziś jeszcze, pomimo, że na całem ciele mam liczne blizny od zadanych mi ran.
Ów drzemiący, zagadkowy dla mnie człowiek ubrany był po kurdyjsku. Na głowie miał skórzaną czapkę, której krysy były tak powyginane w kilku miejscach ku dołowi naksztalt dziobów, że czapka owa przypominała polipa morskiego, wyciągającego ku dołowi oślizgłe swe macki. Ubranie rzekomego Kurda składało się ze skórzanych spodni i bluzy, głęboko na piersiach wyciętej, Z krótkimi po łokcie rękawami, z pod których wysuwały się żylaste ręce. Na nogach miał obuwie, podobne do tego, jakie noszą turyści w górach. Czy miał ów obcy jaką broń za pasem, nie mogłem na razie zauważyć, bo siedział za stołem; obok tylko leżała długa prymitywna flinta. Sądząc z siwych zupełnie włosów, mógł liczyć około lat sześćdziesięciu, ale był dosyć jeszcze krzepkiej, okazałej budowy, świadczącej o doskonałem zahartowaniu i sile organizmu.
Halef wcale nie zwracał uwagi na tego gościa, bo zajęty był inną sprawą, a mianowicie ku wielkiemu swemu zadowoleniu spostrzegł na kominie ognisko, z którego dym unosił się pod sufit i wychodził powoli otworami okiennymi.
— Wiesz co, effendi! — zagadnął mię nagle. — Czyby się nie dało utworzyć z tych ruchomych ścian osobnego przedziału dla nas? jak sądzisz?
— Wcale niezła myśl.
— A może i drugi projekt ci się spodoba... Moglibyśmy tu również pomieścić i konie nasze. Byłyby blizko nas i wygodniejby miały, aniżeli tam, wśród gnoju.
— Co takiego? — przerwał gospodarz. — Konie? tu, w izbie? Allah dał wam widocznie bardzo mądre głowy, jeśli się w nich mogą rodzić podobne pomysły. Ależ to chyba kpiny?... Najpiękniejszą ubikacyę mego domu, chlubę całej wsi i całej okolicy, zamienić na stajnię?... to już wyrażne żarty z mojej osoby... to...
— Zapłacimy — przerwał mu Halef,
— Nietrzeba mi waszych pieniędzy, bo mam ich więcej, niż obaj jesteście warci,
— O, czyżbyś był aż do tego stopnia bogaty?
— No, bogaty... nie, bo pieniądze należą do rządu paszy. Ściągnąłem je, jako haradżi[13], od mieszkańców tutejszego okręgu; będzie przeszło dziesięć tysięcy piastrów... Pewnie, że nie posiadacie takiej sumy...
— Głupcze! — odburknął Halef, — jesteśmy bogatsi, niż ten twój pasza, a to, co posiadamy, jest naszą własnością, podczas gdy z pieniędzy, które ty masz u siebie, niewolno ci wziąć ani piastra. Ile żądasz za to, że urządzimy tu dla siebie odpowiedni przedział?
— A długo chcecie tu zabawić?
— Cztery dni.
— Dacie mi po dziesięć piastrów dziennie. A za wikt...
— Już my sobie wikt sporządzimy sami — przerwał Halef. — Idzie nam teraz głównie o nasze konie.
Jeżeli się zgodzisz, byśmy je tu wprowadzili, dostaniesz razem po dwadzieścia piastrów za dzień. Zgódź się bez zbytnich ceremonii, bo zapewne nie miałeś jeszcze gościa, któryby ci płacił tak suto.
Oberżysta zgodził się oczywiście na warunki, mimo pozornego sprzeciwu, okazanego z początku, a towarzysz jego od butelki, ów gość podejrzany, dał się nam uprosić do pomocy w ustawieniu ścian, poczem Halef wprowadził konie, a umieściwszy je odpowiednio, kupił za dwa piastry kurę, zabił ją, oskubał, nadział na rożen i począł piec na ogniu. Ja tymczasem na jednej z wolnych ścian ruchomych, ułożonej na ziemi, rozesłałem koc i, położywszy się, patrzyłem przez szparę na ludzi, którzy tu przychodzili podziwiać tak dostojnych gości, co mogli sobie pozwolić na kosztowny zbytek umieszczenia koni w izbie mieszkalnej. Zwracali się też z zapytaniami w tej sprawie do Halefa, który odpowiadał niechętnie a pogardliwie i z wielką przesadą. Gdy zaś wypowiedział moje nazwisko, ów gość w skórzanej czapce podniósł się nagle i zapytał:
— Czy to istotnie Emir Kara Ben Nemzi Effendi, który ongi uwolnił od nieprzyjaciół cały szczep Haddedinów?
— Tak jest! to ten sam nieporównany wojownik, którego dotychczas nie zmógł żaden wróg i który sam jeden, wpośród ciemnej nocy, wyśledziwszy lwa, zabił go celnym strzałem w oko.
— I za to otrzymał on od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów, tego wspaniałego wierzchowca w podarunku?
— Tak jest.
— Czy to ten właśnie rumak znajduje się tu za ścianą?
— Ten sam. Ale dlaczego o to pytasz?
— Bo słyszałem bardzo wiele o tem szlachetnem zwierzęciu i jego panu.
Po tych słowach położył znowu głowę na rękach, opartych o stół, i w tej pozycyi pozostał przez dłuższy czas. Wreszcie podniósł się i powoli, krokami niepewnymi, wyszedł z izby.
W dziesięć minut później weszła do izby kobieta, która, jak się domyśliłem, była żoną gospodarza.
— Gość nasz odjechał w tej chwili. Czy wiesz o tem? — spytała żywo męża.
— Jakże mógł odjechać, skoro nie miał konia?
— Pojechał na naszym koniu...
— No, nie obawiaj się... Widocznie miał jakiś pilny interes do załatwienia i powróci wkrótce. Wiem, że ma tu zabawić kilka tygodni. Zresztą zostawił flintę na stole.
Tak zapatrywał się na sprawę odjazdu gościa nasz gospodarz.
Ja jednak byłem odmiennego mniemania. Obcy ów człowiek rozmawiał z Halefem zupełnie przytomnie i nie zapominając, jak to mówią, języka w gębie. W ten sposób nie mówi człowiek pijany lub nawet choćby trochę podchmielony. Dlaczego jednak udawał pijanego wychodząc?
Zadawszy sobie to ciekawe pytanie, pomyślałem jednak wkońcu, iż mało mię to obchodzić powinno, tem bardziej, że sam gospodarz niewiele się tem zainteresował. Zresztą Halef, ukończywszy swoje zajęcie przy kominku, przyniósł był właśnie wcale nieźle przyrządzoną kurę i zabraliśmy się do jej spożycia z takim apetytem, że wkrótce zapomniało się o obcym.
Pod wieczór wyszliśmy na przechadzkę za wieś, z tą myślą, że natrafimy może na jaką osobliwość, godną widzenia. Wróciwszy o zmierzchu, zastaliśmy gospodarza znowu przy kubku raki. Widocznie hołdował on zasadzie, że Mahomet zabronił wyznawcom jedynie wina, raki zaś wolno pić każdemu, ile zechce. Goście jego również widać byli tego samego zdania, bo razem z nim wypróżniali kubek za kubkiem, dopóki na nogach utrzymać się mogli, gdy zaś nie starczyło już trunku, rozeszli się do domów, jak który mógł, przeważnie jednak na czworakach. Wyszedł też i sam gospodarz na dziedziniec.
Po kilku minutach usłyszałem tak przeraźliwy ryk oberżysty, jakby mu kto rozpalone żelazo do pięty przyłożył. Wybiegliśmy, ciekawi, co się stało. Gospodarz wbił palce obu rąk we włosy i wrzeszczał na całe gardło, klnąc żonę i czeladź, która przestraszona zbiegła się ze wszystkich kątów na dziedziniec zajazdu.
Należy zaznaczyć, że ten przed paroma jeszcze minutami nietrzeźwy człowiek odzyskał nagle przytomność. Prawdopodobnie więc zdarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, pod którego wpływem pijanica otrzeźwiał. I istotnie ze słów jego dowiedzieliśmy się niebawem przyczyny niezwykłego alarmu: skradziono mu dziesięć tysięcy piastrów. W rozpaczy, nie wiedząc sam, co robi, chwycił bat i począł bić żonę oraz czeladź, posądzając ich o kradzież.
Poskoczyłem ku niemu, a odebrawszy bat, krzyknąłem:
— Zwaryowałeś! bijesz własną żonę i czeladź, jakby kto z nich winien był kradzieży!
— Atak! któreś z nich ukradło z pewnością!...
— A ja cię zapewniam, że się mylisz. Lepiejbyś zrobił, gdybyś samemu sobie kazał wymierzyć z kilkanaście batów!
— Ja? sobie? za co?
— Za to, żeś okradł samego siebie, tylko oczywiście nie własnemi, lecz obcemi rękoma.
— Głupstwa pleciesz! Jakżebym to ja mógł okraść sam siebie?
— W bardzo prosty sposób: dałeś złodziejowi możność okradzenia cię. Zapewne miałeś je dobrze ukryte?
— Tak.
— Czy żona wiedziała, gdzieś je schował?
— Nie.
— I nikomu z czeladzi również nie było wiadome to miejsce?
— No, tembardziej nie wiedzieli o niem.
— A więc bardzo lekkomyślny człek z ciebie, bo przy szklance raki jesteś w stanie wszystko wygadać, O co cię tylko kto zapyta...
— Ja się z niczego nie wygadałem.
— Tak? A któż to wobec nas, zupełnie ci obcych ludzi, wspomniał, że ma dziesięć tysięcy piastrów w domu?
— Przecie nie wskazywałem wam, gdzie są schowane.
— Nam tego nie powiedziałeś, ale tajemnicę wydobył z ciebie prawdopodobnie ktoś inny... możę ten, który uciekł stąd na twoim własnym koniu...
— Co prawda, nie widziałem ja go dotąd nigdy w życiu, ale on zapewniał mię, że jest bardzo bogatym przedsiębiorcą z Serdacz i że przybył tu na kilka tygodni w celu zakupna galasówek dla jakiegoś kupca z dalekich stron.
— Jesteś łatwowierny aż do głupoty — odrzekłem, — bo czyż obecnie pora na zbiór galasówek?
Gospodarz umilkł, poczuwając się widocznie do zarzucanej mu przezemnie lekkomyślności i głupoty.
— Ale zobacz-no, może twój gość wrócił już na twoim koniu, jak tego z góry byłeś pewny.
— Nie, dotychczas go niema.
— Oczywiście koń przepadł i... pieniądze również...
— Pie... pie... pieniądze... Czyżby on je był ukraść?
— Tak przypuszczam.
— Dlaczego?
— Bo widocznie lubi pieniądze.
— No, któżby ich nie lubił! Ale z czego wnioskujesz, że on je ukradł?
— Udawał pijanego, będąc zupełnie trzeźwym, i w ten sposób chciał uśpić twoją czujność. Czy przypominasz sobie, o czem z nim mówiłeś, będąc podochocony trunkiem?
— Niebardzo.
— Ale wspominałeś mu o pieniądzach.
— No, tak, bo on sam jest bardzo bogaty i opowiadał mi, w jaki sposób przechowuje swoje skarby.
— Więc i ty jemu powiedziałeś, jak i gdzie przechowujesz swoje?
— No, tak.
— Wiedział zatem, gdzie były pieniądze schowane? Dokładnie nie, bo mówiłem mu o kilku schówkach.
— Widocznie przeszukał je wszystkie i... nie bez skutku. Znalazł kupę piastrów, zagarnął je i, wsiadłszy na twoją w dodatku szkapę, uciekł, aby nigdy już tu nie powrócić.
— Nie przestraszaj mię, effendi! Przecie zostawił tu swoją strzelbę...
— Oj, głuptasie naiwny! Toż on umyślnie pozostawił ten kawałek bezwartościowego żelaza, aby narazie przynajmniej odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. Zresztą, gdy ktoś kradnie dziesięć tysięcy piastrów i konia w dodatku, to może z lekkiem sercem zostawić wzamian okradzionemu flintę wartości kilku piastrów.
Gospodarz pod wpływem nieszczęścia otrzeźwiał wprawdzie, a właściwie odzyskał władzę w członkach, ale umysł jego był zamroczony do tego stopnia, że nie mógł narazie pojąć mego rozumowania. Po długiem dopiero rozważaniu zapytał mię:
— Effendi, przyszła mi do głowy pewna myśl. Koło jamy, z której złodziej wygrzebał pieniądze leży jakiś nóż... Cóż ty na to?
— Wziąłeś ten nóż?
— Nie wziąłem.
— Och, człowieku, jakiż z ciebie dureń! Toż złodziej właśnie tym nożem odgrzebywał ziemię, i jeżeli rozpoznasz, do kogo nóż należy, będziesz miał pewność, kto jest sprawcą kradzieży. Zaprowadź mię tam, niech zobaczę.
— O, nie! żaden człowiek nie powinien wiedzieć o mojej skrytce. Sam ci przyniosę ów nóż.
Nie miałem nic oczywiście przeciwko temu, choć śmieszny był ze swą spóźnioną ostrożnością i tajemniczością, względem nas stosowaną.
Pobiegł w jakiś zakątek, skąd skradziono mu pieniądze, my zaś weszliśmy do izby, ubawieni naiwnością nieboraka.
Po pewnym czasie przyniósł nam ów zagadkowy nóż i mówił, zdziwiony wielce:
— Masz słuszność, effendi; nóż należy do owego zbiegłego draba. Przypominam teraz, że pokazywał mi, popijając raki, starą i bardzo kunsztowną robotę perską na rękojeści tego noża. Sere men! na moją głowę! tak, to on ukradł mi pieniądze! O Allah! o proroku! o wszyscy prorocy! jestem zgubiony, zrujnowany! A to łotr nad łotrami! Obdarł mię ze skóry i znikł zbrodniarz... i już go pewnie nie zobaczę, ani też złota, które muszę przecie złożyć do kasy Paszy. Ale skąd je wziąć? Chyba sprzedam wszystko, co mam, i zostanę żebrakiem. Co tu począć, effendi? poradź mi!
— Hm! Żona twoja zauważyła, w którym kierunku złodziej umknął. Gdyby nie noc, możnaby go ścigać. Dognałbym go na swoim koniu, aczkolwiek spory już kawał złodziej zdołał ujechać...
— Zrób więc to, effendi! proszę cię!
— Radbym uczynić ci tę przysługę, ale jest przecie zupełnie ciemno i nie zobaczę śladów. Trzeba zaczekać do, rana, a przez ten czas będziemy mogli namyślić się, co czynić,
— Namyślić się? co też ty mówisz? Toż drab tymczasem ucieknie jeszcze dalej! Nie! ani jednej chwili nie stracę, ani też jemu nie pozostawię. Muszę odzyskać pieniądze! muszę... za wszelką cenę! Wiem już, jak postąpić, i tak będzie najlepiej. Pobiegnę do nezanuma[14] i opowiem mu wszystko; to mądry, doświadczony człowiek i sprytniejszy nietylko od ciebie, ale od nas obu razem. On natychmiast dopomoże mi do odzyskania pieniędzy. ldę do niego... idę zaraz...
I rozgorączkowany wybiegł z izby, a Halef wybuchnął za nim niepowstrzymanym śmiechem.
— Słyszałeś, sidi, jakie pojęcie ma o tobie gospodarz? Czy wpadłbyś na myśl żądania pomocy od zwierzchnika gminy Khoi, który przewyższa cię mądrością o całe niebo. No, no! niech im Allah dopomoże szczęśliwie, ale mnie się zdaje, że pieniądze przepadły i szukać ich to szukać ziarnka piasku, rzuconego w jezioro.
Pomimo, że głupiec nie miał do mnie zaufania, żal mi go było, tembardziej, że w tych okolicznościach nie mogłem mu nic poradzić. Ze spokojnem jednak sumieniem człowieka, mającego dobre zamiary, położyłem się za przegrodą i oczekiwałem powrotu gospodarza.
Po upływie godziny posłyszeliśmy parskanie koni na dworze. Halef wyszedł zobaczyć i, powróciwszy po chwili, rzekł:
— Nasze usługi uznane zostały za zbyteczne, sidi. Nezanum z gospodarzem i kilkoma innymi ludźmi pojechali na wschód, bo w tym kierunku podobno złodziej umknął. Życzę im wszystkim szczęśliwej podróży... Opowiadałeś mi nieraz, że ziemia jest kulistą bryłą; otóż, chcąc się dowiedzieć, czy ścigający złapali złodzieja, musielibyśmy tu pozostać aż do chwili, gdy powrócą, ale od zachodu, kulę ziemską naokoło objechawszy...
W tych ironicznych słowach mieściło się bardzo trafne rozumowanie małego Halefa, który, prawdę mówiąc, posiadał więcej inteligencyi, niż wszyscy mieszkańcy Khoi razem z jej naczelnikiem.
Ponieważ nie spodziewaliśmy się już dzisiaj powrotu gospodarza, a nie było nic lepszego do roboty, więc urządziliśmy sobie posłania i daliśmy znak koniom, by się również pokładły. Zwierzęta nasze, doskonale wytresowane, ułożyły się natychmiast; my jednak musieliśmy na razie skwitować ze snu, bo przybył jakiś nowy gość, który, wołając w dziedzińcu na gospodarza dość długo a bez skutku, wpadł do izby z hałasem i wymyślaniem, że niema komu go obsłużyć należycie. Potok słów i złorzeczeń przybysza wysechł dopiero na widok ogniska w izbie. Nie zastawszy jednak i tu żywej duszy, zajrzał do nas, a nie mogąc nic dostrzec w ciemności, zapytał:
— Jest tu kto w tej norze?
— Jest nas dwóch — odrzekł Halef.
— No, to czemu nie wstajecie, próżniaki! Nie mam czasu ani ochoty czekać, aż będziecie łaskawi wstać i obsłużyć mię, jak należy.
Znałem dobrze Halefa i wiedziałem z góry, jak się zachowa wobec tego grubijaństwa. Posiadał on bardzo szeroko rozwinięte poczucie honoru i nie dał sobie nigdy i nikomu grać na nosie. Obecnie milczał, jak mur.
— No! jak długo mam czekać? — krzyczał obcy. — jeżeli w tej sekundzie nie wyleziecie z nory, wypędzę was stąd batogiem!
Halef milczał uparcie, a i ja nie odezwałem się ani słowem.
Obcy podszedł kilka kroków bliżej i, spełniając swą obietnicę, począł śmigać, batem w powietrzu. Ze szmeru w pobliżu mnie wywnioskowałem, że w odpowiedzi na to Halef zerwał się z posłania, Wzrostem nie sięgał mu nawet do ramion, ale był tak krępy i zwinny, że mógł niejednego drągala, chełpiącego się siłą fizyczną, do nóg sobie rzucić. W walce otwartej umiał też Halef znakomicie władać bronią, ale dla tych, którzy go obrażali, miał specyalną broń, a mianowicie batog ze skóry hipopotama, nabyty jeszcze w Egipcie podczas naszej tam podróży. Nie czekałem długo, gdy dały się słyszeć szybko po sobie następujące razy owego hipopotamowego batoga, tak, że ich zliczyć nawet nie mogłem. Równocześnie zaś hałaśliwy przybysz począł wyć wniebogłosy:
— Allah! I Allah! Kto się waży tknąć mię?...Co za śmiałość!... el wail lak, meded aman, meded Allah, ej wah o jazyk!... Och, ratunku!... biada ci!... zamorduję cię!...
Z tych okrzyków w ciemności zaiste trudno było wnioskować, kto bił, a kto brał cięgi po grzbiecie. Co do mnie atoli, wiedziałem, że to mały lecz dzielny Halef ćwiczył grubijanina. Ciekawą była ta okoliczność, że Halef sypał razy, jak z rękawa, a nie odzywał się podczas tej operacyi ani słowem, — przybysz zaś krzyczał różnymi językami — to po arabsku, to po turecku, z czego wywnioskowałem, że nie był Kurdem.
Poczuwszy wreszcie, że dalszych cięgów już nie wytrzyma, rozejrzał się, kędy uciekać, i wreszcie oszołomiony i skatowany drapnął z izby. Rzecz prosta — Halef wcale mu w tem nie przeszkadzał.
Dopiero, gdy awanturnik znalazł się poza naszą ścianą, gospodyni z kilkoma ludźmi z czeladzi, zwabiona krzykiem o ratunek, weszła nareszcie do izby.
— Ktoś ty? — wołał obcy, — może żona sahiba el locanda[15]?
— Tak, jestem jego żoną.
— Gdzie mąż? Przywołaj mi go tu, a żywo!
— Niema go w domu.
— To poślij mi w tej chwili po nezanuma. Muszę się z nim natychmiast rozmówić!
— I jego również niema w domu.
— Co mię to obchodzi? Musi być w domu, skoro ja go potrzebuję! Obito mię tutaj, i żądam, aby złoczyńcy, którzy się tego dopuścili, byli jak najsurowiej ukarani.
— Któż cię tutaj mógł obić?
— Psy, które sterczą tam, za tą przegrodą. Jesteś tu gospodynią, więc możesz im rozkazać, aby powyłazili stamtąd.
— Wątpię bardzo, aby mię usłuchali — rzekła z zakłopotaniem. — Nie należą oni do tego domu; są to obcy, którzy zamieszkali u nas czasowo tylko.
— Obcy? Tem gorzej. Od kogoś z miejscowych ludzi zniósłbym może tego rodzaju zniewagę, ale od jakichś przybłędów przenigdy! Co to za jedni?
— Jeden z nich jest emirem effendim z Zachodu, a drugi hadżim. Nazwisko jego jest tak długie, że żadną miarą nie mogłam go zatrzymać w pamięci.
— A niechże sobie będzie dłuższe jeszcze tysiąc razy, to mi wszystko jedno... Łajdacy muszą być przykładnie ukarani! Każdy zwykły śmiertelnik wie, że zniewagę czynną można tylko krwią zmazać; ja zaś, człowiek wyższy ponad szary tłum ludzki, ulubieniec Allaha, potomek proroka i badacz drogi, wiodącej do nieba, tembardziej muszę mieć za zniewagę zadośćuczynienie. Wywołaj więc natychmiast tych łotrów, abym mógł ich ukarać...
— Poprosić mogę, ale nie wiem, czy się to na co przyda — rzekła kobieta, zbliżając się do przegrody.
Zbytecznem jednak było wzywać nas, bo Halef wyskoczył na środek izby z batogiem w ręku i, stanąwszy tuż przed obcym, rzekł:
— Oto jestem, ja, hadżi z długiem nazwiskiem. Jeżeli żądasz zadośćuczynienia, jestem gotów dać ci je, ale tylko w taki sposób, jak to czynię w podobnych wypadkach, co może być dla ciebie bardzo nieprzyjemne... Poznałeś zresztą przed chwilą dokładnie moją metodę zadośćczynienia...
„Ulubieniec Allaha“ był to młody, mniej-więcej trzydziestoletni mężczyzna o wyglądzie ascetycznym i pięknych rysach twarzy, z długą brodą. Mogłem go dobrze zaobserwować, bo w tej chwili stał w świetle, padającem z kominka. Oczy jego, nieco zezowate, psuły jednak harmonię rysów. Wzrostem przewyższał Halefa o całą głowę. Z barwy turbanu można było wnioskować, że zalicza się do następców proroka. Z za pasa sterczały mu noże i pistolety.
Mimo tak doskonałego uzbrojenia, człowiek ten, jak widzieliśmy, wcale nie po męsku zachował się względem Halefa, gdy ten począł go okładać swym batogiem; widocznie słabego był ducha. Teraz obrzucił Halefa groźnem od stóp do głowy spojrzeniem i rzekł:
— Widzę w twej ręce bat. Czyżbyś ty był tym śmiałkiem, który odważył się bić mię?
— No, bić biłem, ale o odważeniu się i mowy być nie może...
— Milcz, psie! Chcesz mię obrazić poraz wtóry? — krzyknął „ulubieniec Allaha", postępując parę kroków ku Halefowi.
Ale mały człowieczek podniósł groźnie batog do góry i rzekł:
— Jeżeli jeszcze raz usłyszę Z twoich ust słowo „pies", skierowane do mnie, otrzymasz tym oto rzemieniem ze skóry hipopotama taką pręgę na gębę, że przez dziesięć lat nie będziesz się mógł pokazywać pomiędzy ludźmi! Bo, proszę, coś ty za jeden, że uważasz za odpowiednie w ten sposób mię traktować? jak się nazywasz? jak brzmi imię twego ojca, twoich obu dziadków i wszystkich czterech pradziadków twoich?
— — Dowiesz się o tem natychmiast. Nazywam się Sali Ben Akwil, sławny opowiadacz wędrowny prawdziwej wiary, która nam zwiastuje zmartwychwstanie i powrót na ziemię proroka.
— Więc sam uważasz się za sławnego? — zaśmiał się Halef. — No, no! Zwiedziłem już wiele krajów od wschodu do zachodu słońca, ale z nazwiskiem Sali Ben Akwil[16], mimo, że brzmi tak pobożnie i pięknie , nie spotkałem się nigdzie... Moje zaś imię brzmi: Hadżi Halet Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah!
Wędrowny kaznodzieja, słysząc to kilometrowe nazwisko, cofnął się krok w tył, zrobił minę wielce zdziwionego i zapytał:
— Hadżi Halef Omar? Więc należysz do szczepu Haddedinów?
— Tak.
— Ty więc jesteś owym zuchem, który podróżował z pewnym niewiernym effendim, co zwyciężył w „Dolinie stopni" wszystkie ludy, nastawające na Haddedinów? nieprawdaż?
— Tak jest.
— I wiesz zapewne, gdzie się znajduje obecnie ów chrześcijanin?
— Wiem.
— Gdzież go więc szukać?
— Tam, za przegrodą.
Sali Ben Akwil cofnął się jeszcze krok w tył, podniósł ręce w górę z wielkiego zdziwienia, i omal nie uwierzyłem, że zdziwienie to jest wyrazem przyjaźni dla mnie.
— Jak się on nazywa? — zapytał.
— Jest to sławny i niezwyciężony Emir Hadżi Kara Ben Nemzi Effendi.
— Sahi, sahi!... istotnie, istotnie! słyszałem to nazwisko.
Chciał coś mówić jeszcze, ale połknął słowa, będące już, jak to mówią, na końcu języka, i począł chodzić po izbie od kąta do kąta, jakby namyślając się nad czemś. Otrzymana o mnie wiadomość poruszyła go widać do głębi, wywołując jakieś postanowienie, bo robił wrażenie silnie podnieconego. Niebawem zwrócił się znowu do Halefa ze słowami, ale w innym już niż dotychczas tonie:
— Słuchaj, Hadżi Halef Omar! Obiłeś mię, a więc wyrządziłeś zniewagę, która jedynie śmiercią mogłaby być okupioną. Mimo to, radbym ci przebaczyć, gdyż ja pierwszy porwałem się do bitki, a żem w ciemności nie trafił, to nie zmienia postaci rzeczy. Słyszałem o czynach twoich i twego chrześcijańskiego emira i podziwiam was tak bardzo, że niczem byłaby dla mnie rozkosz raju wobec przyjemności, jakąby mi sprawił emir, gdyby zechciał pomówić ze mną, Proszę cię więc, idź do niego i powtórz moje słowa, a może się skłoni udzielić mi posłuchania. Czy uczynisz to dla mnie?
Nie podobał mi się, mówiąc nawiasem, ten apostoł islamu. Uprzejme słowa, na które zdobył się tak nagle, zastanowiły mię i kazały strzec się tego człowieka. Przysiągłbym, że pod maską owej uprzejmości krył się jakiś podstęp.
Mój dzielny Halef nie znał się jednak na ludziach, a serce miał bardzo wrażliwe na wszelkie pochlebstwa, zwłaszcza, jeżeli połechtano go pochwałą jego „sławnych czynów”, jakkolwiek nie był tak próżny i chełpliwy, jak naprzykład „łamacz kości" lub „największy bohater świata" — Selim. Halef doświadczył u mego boku wielu przygód, a sprawował się zawsze jak najwzorowiej; gdy się zaś zważy nizki stopień jego kultury, obyczaje wschodnie i inne okoliczności, nie można się dziwić, że człowieczek ten uważał się za coś więcej, niż był w rzeczywistości, i łatwo dał się brać na słodki lep pochlebstwa. Podziałało ono widocznie na Halefa i teraz, bo odrzekł bez namysłu:
— Dobrze, uczynię zadość twej prośbie i zawezwę tu effendiego.
— Czy tylko zechce przychylić się do twego życzenia?
— Jestem tego pewny. Nie uczyniłby mi tej przykrości, aby odmówić, co komu obiecałem.
Ano, nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjść z za przegrody dla zobaczenia się z „ulubieńcem Allaha", pomimo, że byłem najmocniej przekonany o wrogiem jego dla nas usposobieniu. Nie ulegało wątpliwości, że knuł on względem nas jakieś nieprzyjazne zamiary i chciał nieznacznie w czyn je wprowadzić. Korciło mię przejrzeć te plany, a że zawsze lepiej jest wyjść na spotkanie niebezpieczeństwa, niż czekać go z założonemi rękoma, więc wstałem i, uprzedzając prośbę Halefa, wyszedłem z za przegrody.
Sali Ben Akwil, ujrzawszy mię, podszedł bliżej ku mnie, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, skłonił się głęboko i rzekł:
— Niech cię w zdrowiu zachowa i błogosławi Allah, emirze! Nawet w godzinę śmierci nie zapomnę owej chwili, w której miałem zaszczyt ujrzeć cię poraz pierwszy, a która zaliczać się będzie do najpiękniejszych w mem życiu.
Stał w nachylonej postawie, oczekując mej odpowiedzi. Wiedział, że jestem chrześcijaninem i że jemu, jako muzułmaninowi, niewolno było pozdrawiać mię w ten sposób. A przecie był nietylko muzułmaninem, ale nawet chatibem[17], więc tembardziej powinien był wstrzymać się od takiej formy powitania. Zastanowiło mię to poważnie, ale oczywiście nie dałem tego poznać po sobie i odrzekłem:
— Podnieś głowę! Mężczyźni mogą rozmawiać, patrząc sobie nawzajem prosto w oczy.
— Ty jesteś sławniejszy ode mnie! — odparł, wyprostowując się zwolna, a w oczach jego przebijała niezwykła pokora.
— Co według twego pojęcia jest sławą? Jedna tylko istota na świecie jest sławną: Bóg, gdyż imię Jego rozbrzmiewa po wszystkich krajach, a chwała Jego sięga do wszystkich słońc i wszystkich gwiazd w nieskończoność i na wieczność. Jeżeli jakiś człowiek więcej zdziałał, niż drugi, to nie ma jeszcze powodu do chełpienia się tem, gdyż czyni on to z woli Boga oraz z Jego pomocą i łaską.
— Ze słów twoich przebija się mądrość i pokora zarazem. A mimo to wiem, o ile wyższy jesteś ode — 139 —
mnie. Czy mi przebaczysz, że przeszkodziłem ci w zasłużonym odpoczynku?
— Co do przeszkodzenia mi w spoczynku, stało się to wśród niezwykłych okoliczności... Ale nie chcę w to wchodzić, tembardziej, że porozumiałeś się już w tej sprawie z Halefem Omarem. Twój bat zaczął, jego odpowiedział, no, i.. nie mówmy o tem więcej.
— Słyszałem — mówił dalej z udaną grzecznością, rzucając ku mnie przelotne a wielce wymowne spojrzenie, — że masz zamiar pozostać tu dłużej, wobec czego możesz rano wynagrodzić sobie stracony z mojej winy czas spóźnionej rozmowy. Pozwól mi więc prosić cię dla bliższego zobopólnego poznania się, abyś się uważał przy wieczerzy za miłego mi gościa.
— Myśmy już wieczerzę swą spożyli — wymawiałem się.
— Rozumiem cię, emirze — odparł, rozglądając się po brudnej i niechlujnej izbie. — Moje sakwy u siodła są wszakże o tyle schludne, że możesz śmiało zdecydować się na skromny posiłek, który wspólnie we trzech spożyć będziemy mogli. Pozwól, że przyniosę swe zapasy, a zarazem umówię się z tą kobietą co do mego zatrzymania się tutaj.
Wyszedł, dając znak kobiecie, by udała się za nim. Gdyśmy pozostali sami w izbie, Halef zapytał:
— Czy spodziewałeś się, sidi, aby tak grubijański i bezwzględny ben el waswahka[18] przemienił się tak nagle w oddanego i życzliwego nam sibd el adaba[19]?
— Owszem, wziąłem to pod uwagę i przypuszczam, że musi mieć ku temu swoje powody. Ty, kochany Halefie, byłeś synem i wnukiem nieprzezorności, gdy przyrzekałeś mu, że przywołasz mię do niego.
— Dlaczego?
— Bo człowiek ten żywi względem nas jakieś podejrzanej treści zamiary, które spodziewam się niebawem odgadnąć.
— Jednak życzył ci błogosławieństwa Allaha...
— Apostoł islamu życzył błogosławieństwa chrześcijaninowi! Pomyśl nad tem, Halefie!
— Kuli' szejetin! wszyscy dyabli! A ja z uciechy, że się tak przyjaźnie względem nas zachował, nie zauważyłem tego! Cóż jednak złego może on nam wyrządzić? Nie znamy go... niczem go nie obraziliśmy...
— Ale on nas zna. A zwykle tak bywa, że więcej się ma nieprzyjaciół w pośród tych, którzy nas znają, niż wśród ludzi obojętnych. Zważ tedy, że my, pomagając Haddedinom do zwycięstwa, usposobiliśmy wrogo względem siebie wszystkich pokonanych ich nieprzyjaciół i że nieraz w ciągu naszej podróży musieliśmy się strzec tych zdecydowanych wrogów naszych. A nie jest wykluczone, że ów Sali Ben Akwil należy właśnie do owych naszych przeciwników.
— Ty zawsze masz słuszność, sidi. Jak wobec tego uczynimy? Czyby nie dobrze było udać się na spoczynek i zachować się wogóle tak, jakby ów „ulubieniec Allaha" wcale się tu nie pojawiał?
— O, nie! to byłoby najgorsze. Sam przecie fakt, żeś go haniebnie oćwiczył, wystarcza, aby zapragnął zemścić się na nas. A dodaj jeszcze obrazę wskutek naszej odmowy na jego zaproszenie do wieczerzy; wszak to również wpłynie wcale niedodatnio na jego względem nas usposobienie. Wogóle po tym fanatycznym wyznawcy islamu możemy się spodziewać najgorszych rzeczy.
— Może więc byłoby lepiej zachować się wobec niego sztywno i chłodno, aby sam zechciał jak najprędzej obrzydzić sobie nasze towarzystwo?
— I to nie, bo w takim razie i on byłby również chłodny i małomówny, a mnie zależy na tem ogromnie, by go wybadać i przejrzeć nawskróś. Musi on nabrać przekonania, że wierzymy mu zupełnie i ufamy. Należy więc skorzystać z jego zaproszenia do wieczerzy. Podczas niej ty musisz o ile możności milczeć, a ja będę rozmawiał z nim, z zachowaniem, rzecz prosta, całej przezorności.
Wiedziałem, że milczenie było dla Halefa, przyzwyczajonego do ciągłego mówienia, zbyt wielką ofiarą, to też życzenie moje wypowiedziałem w tak stanowczym tonie, że biedak nie zdobył się ani na jedno słowo protestu. Porozumieliśmy się akuratnie w porę, bo w tej chwili wszedł do izby Sali Ben Akwil w towarzystwie jednego chadima[20], niosącego wypełnione sakwy.
— Przyniosłem tu asza[21], emirze — rzekł, — którą możemy śmiało i bez wstrętu spożyć... bo i ja jestem przyjacielem schludności, a nauczyłem się tego po wielkich miastach, gdzie gościom nie psuje się apetytu niechlujstwem, lecz właśnie zachęca się ich do jedzenia czystością i dobrem przyrządzeniem posiłku.
Odebrał od parobka torby, a odprawiwszy go, wyłożył na stół placki, mięsiwo i owoce. Wyglądało to istotnie tak czysto i zachęcająco, że Halef, przysiadłszy się natychmiast, wydobył nóż, a i ja poszedłem za jego przykładem. Jedząc, zagadnąłem obcego:
— Powiadasz, że bywałeś w wielkich miastach? Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, w jakich mianowicie?
— Zwiedziłem wszystkie kraje padyszacha i nawet całą Persyę, gdyż wędruję od miasta do miasta, oznajmiając wiernym, że blizki już jest czas przyjścia „obiecanego"[22].
— A skądże ty wiesz o tem?
— Mówi mi to we dnie i w nocy mój własny głos wewnętrzny. Ale ty, jako chrześcijanin, nie możesz tego zrozumieć ani pojąć. Powiem wam raczej o miastach, w których przebywałem przez czas dłuższy, oddając się studyom nad koranem. en
— W którychże to miastach przebywałeś?
— Z początku byłem w Persyi, bo kraj ten leży w sąsiedztwie mojej ojczyzny. Uczyłem się w Teheranie i Ispahanie, ale ze względu na „psy", to jest szyitów, których niech Allah wytępi, musiałem pójść stamtąd po upływie zaledwie roku i powędrowałem do Stambułu. Tam znalazłem bardzo mądrych i pobożnych nauczycieli, ale i oni nie byli tymi, jakich poszukiwałem, więc przedsięwziąłem stąd podróż z wielką hadż[23] do świętych miast Mekki i Medyny. W Mekce nabyłem hamail[24], który noszę na piersi, jak to czyni każdy hadżi. W Medynie pozostawałem czas dłuższy, ucząc się u sławnego muderriego[25]; wykłady jego umiem prawie na pamięć.
Tu Halef nie mógł już dłużej wytrzymać i ozwał się:
— Takie samo hamail, jakie nabyłeś w Mekce, ma również mój...
Chciał powiedzieć, że ja posiadam również hamail, które mogłem oczywiście nabyć jedynie w Mekce, — wiadomo zaś, że tam, według praw mahometańskich, niewolno stanąć nogą żadnemu chrześcijaninowi, i nie chciałbym, aby „ulubieniec Allaha" wiedział o przekroczeniu przezemnie tego prawa. Przerwałem więc szybko Halefowi, rzucając pytanie:
— Czy nie byłbyś tak łaskaw pokazać mi swego hamail?
Sali odwiązał książkę i, wręczając mi ją, rzekł:
— Właściwie tej świętej księgi nie powinny dotykać ręce niewiernego, i jeżeli prośbie twej nie odmawiam, masz dowód, jak wysoko cię cenię.
Koran znam tak samo dobrze, jak naszą biblię. Prosząc o pokazanie egzemplarza, nie czyniłem tego dla zobaczenia, jak wogóle koran wygląda, lecz z innego powodu, a mianowicie — chciałem się przekonać, czy Sali był istotnie szeryfem[26]. Nie znalazłszy w książce odpowiedniej uwagi, ani też pieczęci, zapytałem:
— Czy wiesz o tem, że spisy z nazwiskami wszystkich szeryfów muszą być odsyłane co roku z wielką hadż do Mekki?
— Wiem.
— I wiesz zapewne, że nazwisko każdego szeryfa, który uzyska hamail, musi być urzędownie w tej księdze uwidocznione.
— Oczywiście, że wiem, skoro jestem szeryfem.
— A dlaczego w tej księdze niema twego nazwiska?
Teraz dopiero spostrzegł, do czego zmierzam, i odpowiedział, ukrywając zręcznie zakłopotanie:
— Zapomniałem zaopatrzyć ją podpisem wielkiego szeryfa i pieczęciami. Ukończywszy naukę u muderriego w Medynie, udałem się do Kahiry[27], do najsłynniejszego na świecie uniwersytetu przy meczecie Azhara. Było tam przeszło ośm tysięcy laleba[28], a między nimi wielu, którzy oddawali się naukom z niezwykłym zapałem. Ci zaprowadzili mię do pewnego muderriego, który głosił naukę o Mahdim. Zostałem więc jego uczniem i jemu też zawdzięczam, że mogę dziś głosić po wszystkich krajach przyjście „obiecanego".
Mówił to z taką zarozumiałością i emfazą, że nie mogłem się powstrzymać od dania pyszałkowi małej nauczki.
— Widzę teraz — rzekłem, — jak sławny jesteś i dostojny w hierarchii mahometańskiej. Czy nie mógłbyś mię objaśnić, która okolica i wogóle miejscowość wsławiła się twem urodzeniem i ma zaszczyt być ci ojczyzną?
Pytanie to nie było mu na rękę. Chwilę rozważał, zanim wycedził niepewnym głosem:
— Urodziłem się w El Damijeh, w Egipcie.
— Szczególne! A ja byłbym się założył, że należysz do Kurdów.
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem wskazuje to twój sposób mówienia przez gardło, co zauważyć można jedynie u Kurdów, a ponadto sam wspomniałeś przedtem, że Kardystan jest twoją ojczyzną.
— Ja wspominałem? kiedy? — pytał, bardziej zakłopotany, aniżeli zdziwiony.
— Mówiłeś, że Persya jest najbliższym krajem twej ojczyzny, a właśnie najbliżej sąsiaduje ona z Kurdystanem.
— Któżby brał słowa moje tak ściśle! Przecie to nie koran, emirze! Pochodzę naprawdę z El Damijeh, a przez Kurdystan wędrowałem kilka razy i nie jestem tu tak znany, jak ty naprzykład...
— Hm, tak sądzisz?
— Oczywiście, jeżeli wszędzie opowiadają o twoich przygodach...
— O jakich?
— O wszystkich... że wymienię tylko walkę z Kurdami Bebbej.
— O, to największe łotry pod słońcem.
Użyłem tych dosadnych słów umyślnie, by zobaczyć, jakie wrażenie wywołają one na Salim. I istotnie fala krwi uderzyła mu do twarzy.
Spostrzegłszy moje badawcze spojrzenie, spytał szybko dla odwrócenia uwagi:
— Znałeś ich szejka?
— Gafala Gaboya?
— Tak.
— Owszem, poznałem go. Był to najnędzniejszy z łotrów.
Widziałem, że Sali z trudnością powściąga w sobie gniew, a mimoto w głosie jego można było dosłyszeć ton wzburzenia wewnętrznego, gdy pytał dalej:
— Czy przypadkiem nie z twojej ręki on zginął?
— Z mojej nie, bo nie miał odwagi stanąć ze mną do walki, Padł od kuli jednego z moich towarzyszów.
Zamilczałem oczywiście, że towarzyszem owym był Hadżi Halei Omar. Dowiedziawszy się, co mi było potrzeba, uważałem za zbyteczne dalsze wywnętrzanie się.
Sali Ben Akwil był bez zaprzeczenia „batogiem muzułmańskim" i pod tym względem nie okłamał nas, tając natomiast przed nami swoje pochodzenie. Byłem atoli najmocniej przekonany, że należał do gałęzi Bebbej, jednego z plemion kurdyjskich, a nawet prawdopodobnie był krewnym poległego Gasala Gaboya.
Wobec tego postanowiłem mieć się przed nim na baczności, bo „zemsta krwi" nigdzie tak surowo nie jest przestrzegana, jak właśnie u tych szczepów kurdyjskich.
Sali jakby odgadł moje myśli, bo bezpośrednio po moich słowach rzekł:
— Szejk szczepu Bebbej padł jednak w walce z tobą, a obojętne jest, czy od twojej kuli, czy też od kuli którego z twoich podkomendnych. Tym sposobem naraziłeś się na zemstę krwi, i dziwię się, że się ważyłeś powrócić teraz w te okolice.
— Byłem tu już potem kilka razy.
— Naprawdę? No, no! Że nie jesteś lekkomyślny, wiem o tem, ale w takim razie przyznać muszę, że posiadasz szaloną odwagę. Dziękuj Allahowi, że cię uchronił od straszliwej tar[29], i proś go, by ustrzegł cię na przyszłość. Gdyby bowiem który z-krewnych Gasala Gaboya zetknął się z tobą, byłbyś w poważnem niebezpieczeństwie.
— No, tak; jeden z nas dwu musiałby zginąć: ja albo on.
— Ty, tybyś zginął, emirze, nie on! Jesteś tu obcy, i źle czynisz, nie biorąc tej okoliczności pod uwagę. Ba, nietylko jesteś obcy; zważ, żeś przytem chrześcijanin. A wiemy bardzo dobrze, że chrześcijanie uważają się za coś pod każdym względem lepszego, coś wyższego od wyznawców innej wiary, że tylko swoją wiarę mają za prawdziwą i swoje jedynie obyczaje za dobre i szlachetne. Ty sam, aczkolwiek nie potwierdziłbyś tego w tej chwili słowami, zdradzasz to zachowaniem się swojem. Wy, chrześcijanie, jesteście uczuciowi, litościwi, ludzcy, ale też i nazbyt ufni w swoje siły i we własne szczęście. Co innego muzułmanin. On wie, co to jest zemsta krwi, i dlatego, gdyby popełnił coś takiego, jak ty tutaj, noga jego nie postałaby już więcej w tym kraju. Jako chrześcijanin, nie znasz koranu, ani praw, wedle których rządzi się ludność miejscowa. Tobie się zdaje, żeś jest niepokonany, że zabezpieczony jesteś przed nożem lub kulą, jak skóra smoka z bajki; ba, w zaślepieniu chrześcijanina sądzisz nawet, że żaden Kurd nie śmiałby podnieść na ciebie ręki, gdyż jesteście pod ochroną waszych kanasil[30], którzy obowiązani są czuwać nad wami, jak nad dziećmi. Ale twoja pewność siebie zniknie natychmiast, skoro staniesz oko w oko z wykonawcą prawa „zemsty krwi". Wówczas nie będzie już dla ciebie ratunku i nie będzie wątpliwości,.który z was dwóch zginie; zginiesz jedynie ty sam. Wówczas i twój Bóg ci nie dopomoże. Ziemia rozstąpi się pod tobą i zapadniesz się żywcem na dno dżehenny, gdzie wszyscy chrześcijanie i inni niewierni cierpią męki przez wieki wieków. A tam my, wierni proroka, będziemy panowali nad wami, jako sędziowie nad niebem i piekłem, nad życiem i śmiercią, nie wzruszeni waszym jękiem i skargami i waszym żalem, żeście byli tak ciemni i nie uwierzyliście w boskie posłannictwo Mahometa i żeście się nie wyrzekli kłamliwej nauki chrześcijańskiej dla islamu, który doskonałością swoją sięga niebiosów.
Mówił z początku łagodnie, a potem, stopniując siłę mowy coraz bardziej, wpadł wreszcie w fanatyczny niemal zapał, który promieniował z jego twarzy, a oczy błyszczały mu, jak ogniki.
Przyznałem w duchu, że posiadał wszelkie warunki na wędrownego kaznodzieję islamu: zdolność przekonywania, dar pięknej wymowy i fantazyę, — ale też zarazem mierne wykształcenie, brak logiki i, last not least[31], zupełną nieznajomość zasad innych religii. Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, dodał po chwili:
— Milczysz... Przytłoczyła cię prawda słów moich... Istotnie, święty islam jest słońcem, wobec którego gasną wszystkie szemat ed duhun[32] innych religii, niknąc wreszcie, jak błędne ogniki nad bagnem. Uważany tu jesteś, jako sławny emir i wielce uczony effendi z Zachodu, i dlatego nosisz głowę wysoko i dumnie; ale czemże jest cała twoja sława i uczoność wobec piorunnej mojej mowy! Tak samo, gdyby tu, do Kurdystanu, przyszły z Zachodu walczyć z nami uzbrojone ludy twoje, padłyby w proch, błagając o łaskę i zmiłowanie.
Nie miałem zamiaru dysputować z nim na temat islamu, gdyż szło mi o co innego, a mianowicie o dowiedzenie się od niego rzeczy, które dotyczyły mnie osobiście. Gdy jednak z powodu mego milczenia oświadczył, że uważa mię za pokonanego, musiałem zabrać głos, aby go wyprowadzić z błędu:
— Czcigodny Sali Ben Akwilu! zaczynam wątpić, czy masz zmysły w porządku, skoro przypuszczasz, że milczenie moje spowodowane zostało twoją gadaniną. Znane ci jest zapewne przysłowie: „Se dere’ i karwan dibehure"[33]?
— Znam je — odrzekł, nie przeczuwając, do czego zmierzam.
— A to drugie: „Ei ku tif beke ber ba’i, tif dike ru’i chu"[34]?
— I to znam również.
— A więc dowodzi to, że znasz doskonale język kurdyjski, pomimo, że utrzymywałeś przed chwilą, jakobyś się urodził w El Damijeh! Zdaje ci się, że mowa twoja przygniotła mię do ziemi; ale zapewniam cię, że karawana mimo psiego szczekania poszła spokojnie dalej. Plułeś ku mnie, a ślina na twojej została twarzy. — Licz się ze słowami, emirze, i nie mów tak do mnie, gdyż znam wszystkie nauki i prawa islamu!
— Daj pokój! — odrzekłem, machnąwszy lekceważąco ręką. — Powiem ci, że znasz jedynie naukę koranu, i to ledwie powierzchownie... pozatem nic, nic! Wywnioskowałem to właśnie z twojej mowy, która mię tak bardzo... „przytłoczyła", iż wiem już teraz, jak sądzić o twojej znajomości nauk; bardzo mi się nieszczególnie znawstwo twoje przedstawia... Bo co się tyczy tutejszych obyczajów i praw, to znam je lepiej, niż ty. Twierdzisz, że chrześcijanie udają się, jak dzieci, pod opiekę konsulów. Jeżeli to ma być prawdą, to wskaż mi choć jeden wypadek, w którymbym ja uciekał się pod opiekuńcze skrzydła konsula! albo dowiedź mi, że okazałem kiedykolwiek, bodaj raz w życiu, słabość i nieporadność dziecka... Ja ci natomiast mogę udowodnić, że wielu, bardzo wielu muzułmanów nie byłoby dziś pośród żyjących, gdyby nie moja dla nich pomoc, a więc pomoc chrześcijanina. Weźmy choćby takich Kurdów ze szczepu Bebbej! Oni wiedzą najlepiej, czy jestem słaby, tchórzliwy i nieporadny. Idź do nich, a powiedzą ci, jak wielką trwogą przejmuje ich samo moje nazwisko... Są między nimi...
— Kłamiesz! — przerwał mi gniewnie. — Bebejowie są bohaterami, którym obcą jest trwoga, a zwłaszcza trwoga przed tobą...
— Ani słowa więcej! — krzyknąłem tonem gromkiego rozkazu. — Należysz zapewne do nich, skoro z takiem zacietrzewieniem stajesz w ich obronie... Zdradza cię to dostatecznie... Nie pochodzisz z Egiptu, ale jesteś tutejszy. Przekonałeś mię już o tem, i ostrzegam cię, abyś mi nie dał sposobności do dalszego rozpatrywania twoich skrytych myśli, gdyż mogłoby się to skończyć bardzo źle dla ciebie. Co się tyczy twojej bardzo naiwnej gadaniny i jeszcze naiwniejszych twierdzeń, to szkoda czasu zastanawiać się nawet nad niemi. Abyś jednak wartość ich sam ocenił, przypomnę ci szczegóły.
Tu powtórzyłem jego dowodzenia punkt za punktem, wykazując ich niedorzeczność i bezsensowność. A skutek był taki, że „przytłaczający" krasomówca umilkł, nie znajdując nic na swoją obronę.
Wówczas zwrócił się do mnie mały Halef:
— Ano, sidi, zdarzyło tu się to samo, co ongi mnie i zresztą wszystkim, którzy mieli odwagę wszcząć z tobą dysputę religijną. Ale czy pamiętasz, kochany effendi, ile zadałem sobie trudu w początkach naszej znajomości, a nawet i później, chcąc cię nawrócić na wiarę mahometańską?
— Pamiętam — odrzekłem, śmiejąc się.
— Widzę, czytam w twych oczach, że drwisz sobie ze mnie w duchu. I masz zupełną słuszność. Ktoby cię chciał odwieść od twej wiary, ten byłby podobny do himara[35], usiłującego przekonać nizra[36], że lepiej jest mieszkać w cuchnącej stajni, niż na wyżynach górskich, w wolnem, czystem powietrzu, kędy złoto promieni słonecznych roztapia się co rana i wieczora w królewską purpurę!
— Człowieku! — przerwał mu ostro kaznodzieja, — czyżbyś miał chęć porównywania mię z osłem?
— A! to o tobie mówiłem? — odparł spokojnie Halef. — Mnie się zdawało, że miałem na myśli tylko tych, którzy, posiadając zaledwie odrobinę oświaty, usiłowali uczyć mego effendiego, umiejącego na pamięć wszystkie księgi religii całego świata. Jeżeli słowa moje dały ci wrażenie, że mówiłem o tobie, nie moja w tem wina.
— Jesteś muzułmaninem?
— Oczywiście.
— A mimo to przemawiasz w obronie chrześcijanina...
— Allah! Ja w jego obronie nietylko że sam mówiłbym dzień i noc, ale z rozkoszą kazałbym mówić także memu koniowi, mojej flincie... On jest tym orłem, który nauczył mię szybować popod obłoki, i tam mi jest dobrze. A jeżeli komuś wygodniej siedzieć w błocie, to nie myślę sprzeciwiać się temu... nie chcę tylko, aby mi kalał czyste powietrze!... nie ścierpię tego...
Słowa te brzmiały, jak groźba. A przyznać trzeba, że mały zuch umiał znakomicie ironizować i wydrwiwać przeciwnika. Spostrzegł to Sali i postanowił zakończyć dysputę, nie wdając się z nami w dalsze rozprawy teologiczne. Widoczne to było, że nie chciał do reszty stracić opinii w naszych oczach.
— Ależ mnie ani się śniło napadać na twego effendiego — rzekł. — Może on sobie pozostać chrześcijaninem; mnie nic do tego. Ja mam swoją religię i wierzę w proroka, którego Allah wyniósł nad wszystkie nieba.
— Ba, ale mówiłeś tu nam nietylko o religii; przypomnij sobie, żeś nam groził zemstą krwi...
— Ja? Nieprawda! Ja czczę effendiego i podziwiam go dla jego wielkich czynów, i z tych właśnie pobudek pozwoliłem sobie ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Trudno nie przyznać mi w tym razie dobrego serca...
— Otóż pamiętaj na przyszłość, że kto ma dobre serce, a złośliwy język, z tym niewarto się wdawać.
Zaprosiłeś nas do wieczerzy, jesteśmy więc twoimi gośćmi; a z gośćmi przecie postępuje się inaczej.
— Słusznie mówisz. Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawienia wam jakiejkolwiek przykrości i jeżeli powiedziałem niechcący ostre słowo, które was dotknąć mogło, to przepraszam za to najserdeczniej.
Jestem tak wyczerpany długą podróżą, że istotnie nie wiem czasem, co mówię.
Słowa te brzmiały tak szczerze, iż naprawdę można im było w zupełności uwierzyć. Mimo to, nie dałem się wziąć na ich lep. Człowiek, który z fanatycznej, gwałtownej ekstazy wpada odrazu w stan jagnięcej niemal łagodności i prosi w pokorze o przebaczenie, należy do tych, co umieją nad sobą panować; a z takimi liczyć się trzeba i mieć się na baczności. Wobec zmiany frontu ze strony Salego i ja również stałem się dla niego uprzejmym, przynajmniej powierzchownie, a niebawem, korzystając z jego wzmianki o zmęczeniu, podziękowaliśmy mu za gościnność i cofnęliśmy się za ścianę na swoje legowiska. Sali wyszedł na chwilę do stajni sprawdzić, czy konie jego dostatecznie zaopatrzone, a powróciwszy, wziął z kominka palącą się głownię i wszedł z nią do naszej przegrody gdzieśmy się byli już do snu pokładli.
— Wybaczcie, że przeszkadzam jeszcze — rzekł, usprawiedliwiając się, — ale zapomniałem wam powiedzieć belletak za’ide[37], jak to nakazuje obyczaj. Fi aman Allah! niech was Bóg ma w swej opiece i użyczy wam długiego, spokojnego snu!
— Ma ssah Allah kan mamah lam jassah lam jekun. Stać się to może, co Bóg chce, a co nić jest jego wolą, to się nie stanie — odrzekłem.
Skłonił się i, puszczając mimo uszu ostatnie słowa moje, wyszedł do swego przedziału. Widziałem przez szparę, jak usłał sobie niedaleko kominka legowisko i wyciągnął się na niem.
Zapytywałem siebie, poco właściwie odwiedził nas przed chwilą, i to ze światłem. Rzecz prosta — nie powodowała nim uprzejmość, lecz inne jakieś pobudki. Może chciał zobaczyć, w którem miejscu izby leżymy, i jeżeli to było istotnym powodem jego odwiedzin, mogliśmy się spodziewać w nocy jakiegoś wypadku. Jakby to przeczuwając, rzuciłem mu był nawet owych znaczących słów kilka, na które jednak, jak się zdawało, nie zwrócił uwagi, lub też ich nie zrozumiał.
Nie chciałem dzielić się swemi przypuszczeniami z Halefem, bo biedak bardziej ode mnie potrzebował wypoczynku, i postanowiłem, nie przeszkadzając mu, czuwać sam do rana. Leżał od ściany, i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo w tym stopniu, co mnie.
Niebawem Halef począł chrapać, ja zaś wysunąłem się pocichu z pościeli ku szparze między ruchomemi ścianami. Przez szparę ową widać było w drugim przedziale dogasające ognisko, a poniżej kupę trzciny na podpałkę, kilka polan drzewa i legowisko Salego, który, wyciągnąwszy z pod koców ramiona, podniósł głowę i począł nasłuchiwać, czyśmy już posnęli. To ostatecznie utwierdziło mię w przekonaniu, że drab knuł przeciw nam zbrodnicze zamiary.
Ogień wkrótce wygasł zupełnie, i w izbie zapanowała ciemność. Od tej chwili mogłem liczyć tylko na zmysł słuchu, który niezwykle miałem wysubtelniony wśród ustawicznych niebezpieczeństw podczas moich podróży.
W podobnych okolicznościach chwile wloką się powolnie, minuty wydają się godzinami. Nie zniecierpliwiłem się jednak, czuwając niemal z zaparciem oddechu i oczekując urzeczywistnienia mych domysłów. I oto nareszcie doczekałem się.
Jak to już zauważyłem, słuch mój był do tego stopnia zaostrzony, że byłem w stanie rozróżnić i najlżejsze szmery; nawet kocie stąpania w ciemności nie mogły ujść mojej uwagi. Jakoż istotnie posłyszałem wkrótce, że Sali wstał cichutko ze swego posłania i na czworakach począł się czołgać w kierunku naszych legowisk.
Niepłonne więc były moje domysły, że Sali był Kurdem z plemienia Bebbej i że przybył za nami w celu wykonania zemsty krwi. Co za sława, co za cześć i honory spotkałyby go, gdyby oznajmił swoim ziomkom, że mnie i małego Halefa zgładził ze świata. Czyn podobny, w pojęciu tych ludzi, licował zupełnie z powołaniem duchownego.
Posłyszawszy szmer, usunąłem się z posłania ku lewej stronie, tak, że złoczyńca, przyczołgawszy się do naszego przedziału, musiał przesuwać się tuż koło mnie. Słyszałem, jak trzeszczały mu w stawach ręce, co mię przekonywało, że nie z przywidzeniem, lecz z rzeczywistością mam do czynienia, — i przyszło mi na myśl, jak kruchem jest życie ludzkie, zawisłe niekiedy od dosłyszenia lub niedosłyszenia drobnego szmeru wśród ciemności nocnych.
Gdy Sali wczołgał się do naszego przedziału, posunąłem się za nim na kolanach, opierając się na lewym łokciu, a prawą ręką szukałem przed sobą w przestrzeni. Wreszcie natrafiłem na stopę Salego, a następnie uchwyciłem koniec jego haika. Gdy złoczyńca dotarł do naszego posłania, wstał z czworaków.
W tej chwili podniosłem się i ja błyskawicznie i chwyciłem go jedną ręką za prawe ramię, a drugą za gardło.
Napadnięty znienacka krzyknął przeraźliwie, o ile mu na to pozwalała zaatakowana przezemnie krtań, a ja w mgnieniu oka chwyciłem go obiema rękoma za szyję tak silnie, że ramiona opadły mu bezwładnie, i byłby runął na ziemię, gdybym go był nie trzymał w rękach.
W tej chwili zbudzony krzykiem Halef porwał się na równe nogi, wydobył pistolet, a odwiódłszy z trzaskiem kurek, krzyknął:
— Kto tu? Sidi, gdzieś ty?
— Tu! — odrzekłem. — Uspokój się. Gdzie podziałeś kibritat[38]?
— Mam w kieszeni.
— Weź je i roznieć szybko ogień na kominie.
— Po co? Gdzie jest Sali Ben Akwil?
— Trzymam go tu. Chciał nas pomordować!
— Allah! Czy tylko nie wyrwie ci się?
— Nie troszcz się o to i roznieć prędko ogień!
— Zaraz! idę! w tej chwili będzie jasno... A łotr! zbrodniarz! chciał nas zamordować!... nas!... Poślemy go za to na samo dno piekła! Ale najpierw otrzyma ode mnie sto cięgów w... najczulsze miejsce!
Mały, klnąc i wygrażając we właściwy sobie sposób, zapalił szybko trzcinę, a płomień, buchnąwszy wysoko, oświetlił całą izbę. Przez otworki w plecionej ścianie rozjaśniło się za przegrodą tak, że mogłem spostrzec nóż, który wypadł na ziemię z rąk Salego.
A więc zamierzał nas, porżnąć, jak barany.
W tej chwili doprowadzony do wściekłości Kurd szarpnął się, chcąc się wydrzeć z mych objęć, wobec czego zmuszony byłem obezwładnić go na swój sposób, to jest potężnem uderzeniem pięścią w skroń, od czego stracił odrazu przytomność. Podjąłem następnie leżący na ziemi nóż, schowałem go za pas i wywlokłem obezwładnionego draba z naszej przegrody przed kominek, gdzie drewna zajęły się już jasnym płomieniem.
Tu związaliśmy Salemu ręce i nogi, a podczas tej operącyi zagadnął Halef:
— Czy to jest możliwe, sidi, żeby ten człowiek godził na nasze życie, skoro byliśmy jego gośćmi?
— Mnie się zdaje, że to Kurd ze szczepu Bebbej!
— Maszallah! Bebbej! Więc miała to być zemsta krwi! A jednak polecał nas opiece Allaha, gdyśmy się kładli na spoczynek?
— Aby nas tem łatwiej podejść. Życzył nam długiego snu i zapewne miał na myśli... sen najdłuższy, bo wieczny...
— Iil ’an dakno! niech będzie przeklęta jego broda! Toż ja, kładąc się, ani zamarzyłem o tem, by zbudzić się na innym świecie!... Ciekaw jestem, w jaki sposób potrafiłeś zapobiec zbrodni?
— Czuwałem, będąc pewnym, że drab żywi względem nas zbrodnicze zamiary.
— Dlaczego mi o tem nic nie powiedziałeś, sidi?
— Bo widziałem, że jesteś bardzo wyczerpany i senny.
— O, jakże dobre masz serce, effendi! Umiesz być surowym, stanowczym i dumnym, jak władca nad władcami z Istambul[39], a jednak jesteś dobry, przyjacielski i łagodny, jakby w twej piersi kobiece biło serce! Mam wszelako nadzieję, że dobroć ta nie znajdzie w twem sercu miejsca, gdy przyjdzie chwila ukarania tego mordercy.
— Nie nazywaj go mordercą, bo nim jeszcze nie został.
— Tak, wiedziałem, co mi odpowiesz, i znowu poznaję w tobie chrześcijanina. Kto godzi na życie twoje, ten jest w twem pojęciu człowiekiem nieskazitelnym i, aby zasłużyć u ciebie na miano mordercy, musiałby conajmniej dziesięć razy cię zastrzelić, a i wówczas jeszcze przebaczyłbyś mu, bo twój ingil[40] nakazuje ci okazywać miłość nieprzyjaciołom. Patrz, łotr otworzył już oczy, i miałbym wielką chęć wypłacić mu za jego dobre chęci sto piastrów... nie w srebrze jednak, ani w złocie, lecz wykrojonych ze skóry hipopotama. Znając cię jednak dobrze, muszę się z góry wyrzec tej przyjemności. Bo skoro, twojem zdaniem, nie wytoczył jeszcze krwi z ciebie, nic się zatem złego nie stało. Allah! Jacyż z was, chrześcijan, dziwni i niepojęci ludzie!
Halef nie mówił tego z wiarą w sprawiedliwość czynionych mi wyrzutów. Narzekając na chrześcijanizm, był jednak z przekonań sam chrześcijaninem, a owe westchnienia co do ukarania Kurda stanowiły wstęp do prośby o darowanie mu winy.
Gdy Sali oprzytomniał i przyszedł do świadomości, że zamiary jego spełzły na niczem i że został ujęty na gorącym uczynku, westchnął ciężko, a krew mu do głowy uderzyła, naprężając żyły na czole. Nie wyrzekł jednak ani słowa; zaciął się i leżał nieruchomo, rzucając ku nam złośliwe, pełne nienawiści spojrzenia. Po pewnej chwili spytałem go:
— Czy i teraz obstajesz przy tem, że urodziłeś się w Damijeh?
— Roztropność nakazywała mi nie mówić prawdy — wycedził przez zęby po chwili. — Ale nie przypuszczaj, abym teraz z trwogi przed tobą kłamał dalej. Zdawało mi się, że Allah oddał mi cię w moje ręce... Zawiodłem się...
— O, nie pierwszy to raz zawiodłeś się na łasce Allaha. jesteś Kurdem, nieprawdaż?
—Tak.
—Szeik Gasal Gaboya był twoim krewnym?
— Był moim wujem.
— Rozumiem. Dowiedziałeś się tu, cośmy za jedni, i zemsta krwi popchnęła cię do zamiarów zbrodniczych.
— Tak samo, jak ciebie teraz popchnie do odebrania mi życia.
— Jestem chrześcijaninem i nie uczynię tego.
— „Zemsta krwi“ jest prawem naszem i, być może, nie dokonasz jej; ale przecie zwykłe pobudki ludzkie nakazują w takich razach zemstę, a od pobudek tych nie jesteś chyba wolny.
— Mylisz się w swych poglądach. Bóg rozsądza najlepiej i karze wszystko, co złe i niegodne.
— Czyżby chrześcijanom nie było wolno nastawać na życie swych wrogów? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Niewolno — odrzekłem. — Człowiek, godzący na życie drugiego, nie jest chrześcijaninem, chociażby się sam do godności chrześcijanina przyznawał. Nasza kitab el mukad’das[41] nakazuje nam: „Nie zabijaj”!, a prawy i godny chrześcijanin stosuje się ściśle do tego przykazania. Kto jednak przelewa krew ludzką, podlega wśród nas karze zwierzchności, która ma ku temu władzę od Boga.
— Więc oddacie mię w ręce władzy? — zapytał, a w oczach jego wyczytałem promyk nadziei.
— Nie mam takiego zamiaru.
Na te słowa oblicze jego, rozjaśniające się przed chwilą, przybrało nanowo wyraz ponury.
— Osądzicie mię zatem sami. Proszę was o jedno: nie zwlekajcie zbyt długo! Podniosłeś mój nóż i masz go za pasem; dobądź go i pchnij mię odrazu!
— Nie zrozumiałeś mię, Sali — odrzekłem, zaprzeczając ruchem głowy. — Zemsta jest mi zabroniona; wiara moja nakazuje mi kochać moich nieprzyjaciół, jak siebie samego. Nie zabiję cię więc, ani nie oddam w ręce władzy...
Na twarzy jego odmalował się znowu wyraz zdumienia, ustępując kolejno uczuciom nadziei, zwątpienia, obawy i rezygnacyi zarazem. Wnet jednak owładnęła Salim tkwiąca głęboko w naturze jego nienawiść, i rzekł z odcieniem jej w głosie:
— Drwisz ze mnie! Choćby nawet wiara wasza nakazywała wam kochać nieprzyjaciół, to czyż znalazłby się człowiek, któryby potrafił dostosować się do tego nakazu? Niedorzeczne są prawa wiary waszej, wymagające od ludzi coś podobnego, zabraniające wam tego, od czego żaden człowiek powstrzymać się nie jest w możności.
— Mówisz to, jako muzułmanin, bo obcą ci jest miłość taka, jaką my, chrześcijanie, uznajemy i w jakiej ćwiczyć się ustawicznie jesteśmy obowiązani. I teraz naprzykład mam ku temu sposobność do spełnienia czynu takiej miłości. Chciałeś mi odebrać życie, ale ci się nie udało; zato ja ci je daruję, choć mógłbym bez przeszkody odebrać.
Mówiąc to, dobyłem nóż, rozciąłem jeńcowi więzy i rzekłem:
— To żelazo miało przebić moje serce, ale Bóg zrządził inaczej. Weź je sobie!
Sali zerwał się na równe nogi, otworzył usta z wyrazem zdziwienia, podniósł dłonie do góry — nie w tym jednak celu, by uchwycić podany mu nóż, i rzekł dziwnym głosem:
— Allah ja’lam el geb... Bogu wiadome są wszelkie tajemnice, ja jednak nie wiem, co mam myśleć o tem wszystkiem. Czyżbyś ciągle drwił jeszcze ze mnie?...
— Bynajmniej nie drwię z nikogo.
— Chyba przysięgniesz, że tak jest w istocie.
— Chrystus zakazał nam przysięgać w zbytecznych razach; chrześcijanin obowiązany jest zawsze mówić prawdę, wobec czego nie masz potrzeby żądać odemnie zaklęć.
— Istotnie więc darowujesz mi życie?
— Istotnie.
— Nawet, gdybym ci oznajmił, że nie wyrzekam się myśli o zemście?
— Bóg nas ustrzeże, jak nas ustrzegł tym razem. Wyraziłeś się tam, przy stole, że ani sobie sam nie pomogę, ani też Bóg mię nie uratuje, a jednak masz teraz dowód, że mię uratował. Na Niego też zdam się w przyszłości, i jestem pewien, że się nie zawiodę. Jesteś wolny i możesz myśleć o swojej zemście, jak ci się żywnie spodoba!
Sali stał przedemną chwilę nieruchomo, patrząc to na mnie, to na Halefa wzrokiem nieufnym. Nagle wyrwał mi nóż z ręki, cofnął się o parę kroków w tył i rzekł pół-drwiąco, a napół-wzruszony:
— Dziękuję ci, effendi! bardzo ci dziękuję! Jeżeli postępek twój płynie istotnie ze szczerego serca, to alboś stracił nagle rozum, albo... religia chrześcijańska jest o wiele szlachetniejszą, niż o tem miałem pojęcie. Ja jednak jestem człowiekiem przezornym i nie wierzę ani tobie, ani twojej religii... oddalę się więc stąd natychmiast, nie czekając, aż odzyskasz rozum nanowo... Jeżeli go zaś nie odzyskasz, to niechaj Allah wynagrodzi ci stratę rozumu błogosławieństwem swojem.
Porwał swój koc i wybiegł z izby, a po paru minutach odjechał, nie zapłaciwszy za nocleg, jak się o tem później dowiedzieliśmy. Gdy odgłosy kopyt końskich ucichły, ozwał się Halef:
— Ano, pojechał! Jak przypuszczałem, tak się stało. Pojechał, nie otrzymawszy nawet zasłużonych cięgów... Ba, co gorsze, nie wie nawet, czy postąpiłeś z nim, będąc przy zdrowych zmysłach, czy też w obłąkaniu lub żartem... O sidi, sidi! co ja muszę przejść w twojem zacnem towarzystwie! Miłosierdziem sprawiasz radość wrogom swoim, a przyjacielowi odmawiasz przyjemności zrobienia właściwego użytku z batoga. Byłbym bardzo chętnie wyliczył mu ze sto... Effendi! jeżeli zechcesz dalej postępować w ten sposób ze swymi wrogami, to każdy rozsądny człowiek będzie wolał zostać twoim przeciwnikiem, niż przyjacielem!
— No, no! rezonuj dalej! a jednak wiem, kochany Halefie, że i ty w duszy życzyłeś sobie, abym tak właśnie, a nie inaczej z Salim postąpił... Ongi byłeś wielkim zwolennikiem kary, teraz jednak nie miałbyś sumienia rozdeptać marnego robaka...
— Masz słuszność, effendi, wielką słuszność. Im większy robak, tem bardziej mi go żal, a skoro jest w postaci ludzkiej, to zapominam wówczas o islamie, o kalifach, o ich nauce, i ty mi przychodzisz na myśl... ty, którego istotnie chciałem niegdyś nawrócić na islam. Teraz widzę, że jeżeli mi Allah pozwoli nadal być świadkiem twych czynów i twoim towarzyszem, skończy się na tem, że wezwę kiedyś waszego kapłana, aby mi udzielił ma’mudija[42].
— Chodźmy spać — dodał po chwili. — Może nam nikt już nie przeszkodzi, a Sali Ben Akwil nie wróci tu chyba za żadną cenę, bo się dostatecznie przekonał, że spełnić na nas prawo zemsty krwi trudniej jest nieco, niż zaprosić gościnnie do wspólnej wieczerzy. Jeżeli kiedyś zdoła on wymknąć się z rąk
anioła śmierci, tak, jak uszedł naszej sprawiedliwości, niewątpliwie w nagrodę swych dobrych chęci dostanie się do siódmego nieba Mahometa.
Dorzuciwszy kilka polan do ognia, położyliśmy się spać, i żywa dusza w domu tym nie wiedziała, że przed chwilą pod dachem jego śmierć zastawiała sidła.
Przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia, z jaką obojętnością przyjmuje się takiego gościa, gdy się raz popadło w wir niebezpieczeństw i przygód. Ale właśnie ta obojętność, ten spokój umysłu i zimna krew są najlepszą pomocą w pokonaniu piętrzących się na drodze przeciwności i niebezpieczeństw.
Halef mylił się, twierdząc, że już nic nam we śnie spokoju nie naruszy. W dwie godziny bowiem po zaśnięciu obudził nas niezwykły zgiełk na dworze. Krzyczało naraz wielu ludzi, a wśród tej ogólnej wrzawy zrozumieliśmy jedynie wyrazy „ia harik, ia harik![43] A więc paliło się gdzieś we wsi. Pomimo, że nas to bardzo mało obchodzić mogło, wybiegliśmy zobaczyć, co się właściwie pali.
Okazało się, że pożar był wcale poważny, więc, nie namyślając się, pobiegliśmy w kierunku ognia. Kto widział kiedy w małem, brudnem, drewnianymi domkami gęsto zabudowanem miasteczku pożar w nocy, zwłaszcza w owych czasach, kiedy jeszcze nie znano straży pożarnych, ten może mieć bodaj w przybliżeniu pojęcie, jakich scen byliśmy tu świadkami. Paliło się na drugim końcu wsi. Ludzie jednak biegali po całej wsi, roztrącając się wzajemnie i krzycząc w niebogłosy. Gdzie się pali i co, w popłochu nikt dokładnie nie wiedział, a i nam ciżba wielka przeszkadzała dostać się na miejsce ognia, — nie mogliśmy się wśród tłumu przecisnąć.
Nagle przypomniałem sobie, że konie nasze pozostały w zajeździe bez żadnego dozoru — i aż mi się nogi ugięły z obawy, aby ich nie ukradziono. A może już stało się im co złego? Widziano przecie wczoraj we wsi mego Riha i podziwiano go, — a przyszła mi na pamięć głośna opinia, że w tej okolicy co człowiek, to koniokrad. Z obaw swoich zwierzyłem się Halefowi, i postanowiliśmy wydostać się natychmiast z tłumu. Wszelkie jednak wysiłki w celu utorowania sobie drogi zpowrotem okazały się na razie bezskutecznymi i omal że nam wśród ścisku nie połamano kości.
Po niejakimś dopiero czasie ułatwiła nam przejście tulumba.
Co to jest „tulumba“? Oczywiście jest to przedmiot niezbędny przy każdym pożarze, a mianowicie sikawka. Sikawka! Czy możliwe, żeby w zapadłej wiosczynie Kurdystanu znalazł się podobny wymysł cywilizacyi? Tak! proszę mi wierzyć, że to była sikawka, i jeszcze jaka! Widziałem podobną w Turcyi, w Persyi, w Kairze. W tem ostatniem mieście była mi nawet powodem wypadku, a mianowicie obaliła mię wraz z osłem, na którym jechałem, przyczem ja znalazłem się na spodzie, a osioł na wierzchu! O, tulumbo! od chwili owej katastrofy ciarki mię przechodzą na samo wspomnienie twej nazwy! Byłem pewny, że nigdy w życiu już się z tobą nie spotkam, a jednak... widzę cię tu, w Khoi, być może — tę samą, tylko zamaskowaną.. czy może tylko przywidzenie mój wzrok w błąd wprowadza... Jednak nie! takiego systemu sikawki nie widziałem jeszcze nigdy w życiu.
Są ludzie, którzy mimowolnie mieszają pojęcia. Dla takich cel a środek, uboczna okoliczność sprzyjająca a przeszkoda — to wszystko jedno. Ktoby wątpił w możliwość pomieszania tak różnych między sobą pojęć, niech idzie do Khoi i każe sobie pokazać tulumbę. Ażeby mieć o niej pojęcie, proszę sobie pomyśleć... albo może lepiej nie myśleć, tylko uważnie przeczytać mój opis, który da dostateczne wyobrażenie o tym przedmiocie.
Otóż ja i Halef, jak to wyżej wspomniałem, usiłowaliśmy bez skutku wydostać się z pośród bezmyślnego tłumu, lecz rozhukana fala ludzka unosiła nas wciąż naprzód, coraz dalej od domu, w kierunku pożaru, aż wreszcie rozdzielono nas o tyle, że Halef był poza mną o kilka osób. Nie chcąc stracić go z oczu, obracałem się ciągle ku niemu i dawałem ręką znaki, bo wśród ogłuszającego zgiełku słowa moje nie mogły być dosłyszane, aby się ku mnie nanowo przybliżyć starał. Zgiełk ów i hałas był tak nieznośny, że, dłuższy czas przebywając w tej ciżbie, przy najchłodniejszem nawet usposobieniu i zimnej krwi, możnaby było stracić równowagę umysłu. Charakterystyczne było, że mieszały się tu cztery języki: kurdyjski, turecki, arabski i perski, tworząc razem coś podobnego do ryku fal morskich podczas burzy.
Nagle ryk ten wzmógł się za mną jeszcze bardziej. Obejrzałem się i zobaczyłem rzecz całkiem nieoczekiwaną.
Niejeden z czytelników widział zapewne pług śniegowy, odgartujący śnieg na drodze w ten sposób, że bryły jego rozskakują się przed nim na prawo, lewo i w górę. Owóż podobna maszyna wjechała teraz w ciżbę i torowała sobie drogę, wyrzucając napotkanych ludzi na jedną i drugą stronę, a przedewszystkiem w górę.
Okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej wrzawę pomieszanych głosów ludzkich, i w żaden sposób nie mogłem się dopytać, co to za potwór czyni takie spustoszenia. Dopiero, gdy ów potwór znałazł się tuż niedaleko, spostrzegłem wśród wylatujących w powietrze ludzi mojego Halefa, który, w kilku koziołkach wystrzeliwszy w górę, zawisł na rozłożystej gałęzi przydrożnej topoli. Oczywiście i on wraz z innymi ryczał ze strachu, ale głosu jego nie mogłem rozróżnić. Widziałem tylko, jak trzymał się wyprężonemi rękoma gałęzi, a nogami przerabiał w powietrzu, nie znajdując dla nich oparcia.
Należało co prędzej pośpieszyć biedakowi z pomocą. Ale jak się wydostać z tej ciżby?
W tej chwili błysnęła mi myśl zbawienna. Otóż wyciągnąłem ramiona w górę, a oparłszy je o barki najbliższych moich sąsiadów z tłumu i odbiwszy się nogami silnie od ziemi, wydostałem się na powierzchnię morza głów ludzkich i popełzłem, oczywiście na czworakach, w kierunku topoli po głowach i barkach tłumu, nie robiąc zresztą sobie;z tego najmniejszych skrupułów. Niebardzo to się podobało tłumowi, alem się koniec-końców wydostał w ten sposób z ruchomej jego masy i w opłakanem nad wszelki wyraz ubraniu, z którego już nie łachmany, ale strzępy na mnie zostały, skierowałem się przedewszystkiem ku zawieszonemu na drzewie i wierzgającemu nogami Halefowi. Aby mię jednak tu, u samego celu, nie porwała nanowo fala ludzka, uczepiłem się najbliższej gałęzi i ze zwinnością wiewiórki wdrapałem się po niej na grubszy konar topoli. Teraz dopiero, nabrawszy tchu po zbytnim wysiłku, byłem w możności rozejrzeć się wokoło.
O kilka kroków od drzewa pracowała z całym rozmachem straszliwa maszyna, miotając w różnych kierunkach ciałami ludzkiemi i nie troszcząc się o całość ich kości. Maszyna ta była właśnie ową tulumbą!
Z początku, patrząc na smutne skutki, jakie sprawiało zbliżenie się do tego potworu, patrzyłem nań z prawdziwym respektem. Atoli niebawem, przyjrzawszy się bliżej machinie, wybuchnąłem serdecznym śmiechem, a wraz ze mną śmiał się i Halef, pomimo, ze wisiał w niezbyt wygodnej pozycyi.
Zazwyczaj wrazie powstania pożaru na wsi gasi się go wodą, i to jest rzecz zupełnie naturalna i usprawiedliwiona. Ale równocześnie z wybuchnięciem pożaru powstaje we wsi zamęt, — ludzie tłoczą się w najciaśniejszych przejściach oraz uliczkach, jak rozhukane fale morza, — i to stanowi następstwo drugie, również naturalne i usprawiedliwione, jako przesłanka do urobienia sobie pojęcia o następstwie trzeciem. Nasz europejski majster nie zdołałby rozwiązać należycie tego zadania; on przedewszystkiem starałby się skonstruować przyrząd do gaszenia ognia — i jego zdaniem sprawa skończona. Inny problemat jednak, bardziej złożony, miał przed sobą wynalazca tulumby. Dla większego skupienia myśli w pomysłowej swej głowie wetknął on palec w dziurkę od nosa i rozumował: „Na co się przyda sikawka, zapomocą której puszcza się na ogień strumienie wody, jeżeli z powodu ciżby w ludzkiej nie można sikawki tej dostawić na miejsce pożaru?“ Dla tej przyczyny wynalazca tulumby przy budowie jej wziął pod uwagę przedewszystkiem umożliwienie jej tranzlokacyi, a następnie sprawność w tłoczeniu wody, i skonstruował machinę, jego zdaniem, doskonałą, odpowiadającą obu tym celom. Wynalazca ów, jako majster zawodowy, słyszał prawdopodobnie o sześciu najprostszych częściach składowych maszyn, któremi są: dźwignia, rozpędówka, koło, równia pochyła, klin i śruba, i szczególniejszą uwagę poświęcił klinowi, skonstruowawszy w kształcie jego swą tulumbę i zaopatrzywszy ją z przodu w potężną dźwignię, przeznaczoną specyalnie do wyrzucania w powietrze każdego gapia, któryby nie chciał ustąpić z drogi, i nie obchodziło to wynalazcy, jak się będzie czuł taki gap w następstwie.
Nie znając się na mechanice, nie czuję się tu na siłach opisywać dokładnie konstrukcyę tulumby, zwłaszcza, że wśród moich czytelników znajdzie się zapewne niejeden znawca lub wytwórca sikawek ogniowych. Gdyby jednakże ktoś koniecznie pragnął zaspokoić swą ciekawość i poznać przynajmniej kształt tulumby z Khoi, niech mu służy podany tu rysunek schematyczny owej osobliwej sikawki i niech świadczy zarazem o talencie rysownika w dziedzinie geometryi.
Owóż ab oznacza OŚ, na której w punkcie a i b obracają się dwa o wielkiej średnicy koła. Koła te podtrzymuje zrobiona z mocnego drzewa nasada c a d b, którą wzmacnia belka c d. Całość tworzy dwukołowy wóz z dwoma ostrymi trójkątami, utrzymującymi się w równowadze. W chwili przeważenia w dół jednego z trójkątów drugi wylatuje w górę, jak dźwignia, której punktem oparcia jest oś. Ludzie, obsługujący machinę, znajdują się wewnątrz trójkąta tylnego. Jedni z nich, a było ich dwudziestu, pchają wóz naprzód, drudzy zaś utrzymują w ruchu dźwignię, która przednim końcem wciska się w tłum i wyrzuca w górę każdego stojącego jej na przeszkodzie obywatela ze środowiska szanownej P. T. publiczności, podczas gdy klinowaty dziób rozpycha tę publiczność z należytą sprawnością na prawo i lewo.
Łatwo sobie wyobrazić popłoch wśród wspomnianych „obywateli", gdy wpakował się między nich ów olbrzymi ruchomy klin.
Na taki wynalazek mógł się zdobyć jedynie ktoś, znający dobrze ludność kurdyjską, no, i posiadający w swej czaszce mózg kurdyjski.
Sikawka posuwa się wśród tłumu naprzód oczywiście bardzo powoli, gdyż zazwyczaj tłum ten rzuca się na nią z wściekłością, jak na największego swego wroga. Wskutek tego tulumba przybywa zazwyczaj na miejsce pożaru wówczas, gdy z budynków pozostała już tylko kupa popiołów.
Wynalazca jednak był zamało przewidujący i względem swego wynalazku usposobiony bardzo optymistycznie; sądził on napewno, że sikawka, pomimo wszelkich przeszkód, dotrze szczęśliwie na miejsce pożaru, — bo gdyby wątpił o tem, nie byłby umieszczał w punkcie e... beczki i kilku wiader na wodę.
Jednem słowem tulumba z Khoi stanowiła rzecz tak charakterystyczną, że od chwili poznania tej maszyny zawsze przychodzi mi ona na myśl, ile razy wypadnie ilustrować stosunki społeczne na Wschodzie.
Nadmieniam tu nawiasem, że kurdyjskiej Khoi nie należy mieszać z perskiem miastem tej samej nazwy, które leży w prowincyi Azerbeidżan, na drodze karawanowej z Erzerum do Tebriz, i liczy przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców.
Dopomogłem Halefowi do wydostania się na gruby konar topoli, i dopiero wówczas zleźliśmy powoli na dół. Tulumba była już daleko, i tłum mocno się przerzedził.
Znalazłszy się na ziemi, odczułem dopiero szturchańce na całem ciele, a i Halef obmacywał się, jęcząc pół-seryo, a pół-żartobliwie:
— Sidi, jeżeli ogień tam przy pożarze tak mocno grzeje, jak te uderzenia i szturchańce, to trudno go będzie ugasić, tem bardziej, że w beczce tulumby niema wcale wody.
— Skąd wiesz o tem?
— A no, bo jednemu ze strażników wypadł z ust cybuszek, a on go podjął i schował następnie do beczki razem z fajką. Gdyby tam była woda, toby przecie tego nie uczynił...
Ubawiło mię to naprawdę, bo czyż nie śmieszny jest strażak ogniowy, który wybiera się na miejsce pożaru z fajką w zębach? i co to za sikawka ogniowa, w której niema wody? Halef śmiał się również, ciągnąc dalej:
— Zapewne najstarszy z szejatinów[44] poddał wynalazcy myśl skonstruowania tulumby. Niechże siedzi za to na samem dnie piekła, gdzie z pewnością niema sikawek do gaszenia ognia! Och! — stękał z zabawną miną, — ciało mam tak wymiętoszone, jak stara derka pod siodłem wielbłąda... Szczęściem Allah był tak mądry i dobrotliwy, że właśnie w tem miejscu posadził hor et talis[45], która mię uratowała. Pomimo wszystko omal nie pękłem ze śmiechu, patrząc, jak wędrowałeś po głowach kurdyjskich obywateli! Byłeś tak majestatyczny w ruchach, jak szach perski, gdy udziela audyencyi, i gdyby nie troska o nasze konie... Och, effendi! nasze konie!... Cobyśmy poczęli, gdyby je nam skradziono?
— Poszlibyśmy dalej pieszo, mój Halefie. Lecz żart na stronę wracajmy natychmiast do zajazdu, bo istotnie... mam niemiłe przeczucie.
To mówiąc, puściłem się w kierunku zajezdnego domu tak szybkim krokiem, że Halef na swych krótkich nogach ledwie mógł mi nadążyć. O pożarze i tulumbie zapomnieliśmy oczywiście, myśląc jedynie o koniach, które pozostawione były przez nas lekkomyślnie bez żadnej opieki. Głos wewnętrzny mówił mi, że niechybnie coś złego stać się z nimi musiało.
Niestety, głos ten istotnie był proroczy. W dziedzińcu, jako i w izbie naszej, nie było żywej duszy; wszyscy pobiegli na miejsce pożaru. Ogień na kominku wygasł zupełnie. Nie czekając, aż Halef zaświeci, zawołałem po imieniu na konia swego, który parskał zazwyczaj, ilekroć poczuł mię w pobliżu lub usłyszał wymówione swe imię. Nie było odpowiedzi.
— Niema koni naszych! — krzyknąłem do Halefa. — Rih nie odezwał się...
Halef na tę wiadomość zdrętwiał. Aczkolwiek odznaczał się niesłychaną odwagą i brawurą w niebezpieczeństwie, zła nowina tak go „z nóg ścięła", że ledwie zdołał wykrztusić:
— Allah muawin! niech nas Bóg ratuje! Bez koni w tej okolicy będziemy, jak ryby, wyrzucone na suchy brzeg! Ze zmartwienia nie czuję nóg pod sobą i tylko się pocieszam, że ty nie tracisz jakoś na minie...
W przegrodzie naszej istotnie nie znalazłem koni. W tej chwili przyszły mi na myśl nasze karabiny, i jeszcze większa obawa napełniła mi serce. Postawiłem je był w kącie i rzuciłem na nie koc. Teraz począłem ich gorączkowym ruchem szukać poomacku i — chwała Bogu, znalazłem; prawdziwy skarb, bez którego tutaj ruszyćbyśmy się nie mogli, ocalał.
— Więc konie przepadły! — rzekł Halef trwożnie.
— Przepadły!
A — A niechże szatan upiecze złodziejów na węgiel, tak, żeby ich babki nie miały z nich ani jednego kęska! Poczekaj, muszę się osobiście przekonać...
I począł wyciągniętemi rękami macać wśród przegrody. Nagle krzyknął:
— Allah! nastąpiłem na kogoś... Sidi, chodź tu, a prędko! Ktoś leży na ziemi bezwładnie... skrępowany... zdaje mi się, kobieta... zakneblowane ma usta... Widocznie uczynili to złodzieje, bo zwykły śmiertelnik nie byłby względem seidy[46] tak niegrzeczny... Wszak obyczaj tutejszy nie pozwala na takie barbarzyństwo...
Mały urwisz nawet w tak przykrej chwili nie stracił swego humoru.
Nie w głowie mi były żarty Halefa na temat uprzejmości względem niewiast, bo zaniepokoiłem się poważnie, co się tu stać mogło. Zapaliłem więc świeczkę łojową, którą znalazłem na stole, i przy jej świetle spostrzegłem na ziemi gospodynię, skrępowaną powrozami, że ruszyć się nie mogła, a ponadto miała zakneblowane fartuchem usta. Gdyśmy ją rozwiązali i usunęli knebel, odetchnęła głęboko kilka razy i ozwała się:
— Ja nic nie winna, emirze... Nie czyń mi nic złego...
— Wierzę ci, żeś niewinna — odrzekłem, — i nie zamierzam zrobić ci cokolwiek złego. Usiądź przy stole i opowiadaj, co się stało podczas naszej nieobecności.
Wynieśliśmy ją i ułożyliśmy na ławce, bo sama nie mogła utrzymać się na nogach, i dopiero po upływie dobrej chwili poczęła opowiadać:
— Gdy ludzie biegli do ognia, chciałam i ja przyłączyć się do nich, alem się rozmyśliła, że domu nie można zostawiać bez opieki. Na dworze bałam się pozostać, więc weszłam do izby, Ale ledwiem usiadła, wtargnęło tu kilkunastu drabów, uzbrojonych, jak zbójcy.Po walili mię na ziemię, a związawszy, pytali o was, czy istotnie nazywacie się Kara Ben Nemzi i Hadżi Halef Omar. Musiałam powiedzieć prawdę, bo dowódca bandy trzymał mi nóż przy piersiach, grożąc przebiciem wrazie, gdybym się wahała z odpowiedzią. Mam nadzieję, że nie ukarzesz mię za to, emirze. Szło tu o moje życie...
— Bądź spokojną, nie ukarzę cię. A czy nie wydali ci się znajomymi te łotry?
— Nie widziałam ich nigdy przedtem. Ale herszt, odchodząc, kazał mi wam powiedzieć, kim jest.
— Mów! To rzecz ogromnie ważna! Choć najpewniej nie powiedział ci prawdy, aby nas w ten sposób w błąd wprowadzić na wypadek pościgu. Mów, jak się nazwał?...
— O nie, efiendi! nie kłamał on... Widziałam szeroką bliznę na jego prawym policzku, a ty wiesz, że bliznę tę posiada Szir Samurek, jako pamiątkę walki z tobą.
— Ach, Szir Samurek? szejk Kurdów ze szczepu Kelurów?
— Tak jest, effendi. Wszyscy Kelurowie są rozbójnikami. Postanowili też oni uprowadzić wasze konie. Twój rumak, gdy się wzięli do niego, tak ich kąsał i kopał, że rady sobie z nim dać nie mogli, i dopiero z wielkim wysiłkiem udało im się wyprowadzić go na dwór. Drugi koń nie stawiał żadnego oporu. Szejk bardzo się cieszył, że dostał w swe ręce twego wspaniałego wierzchowca, i kazał mi nawet powiedzieć wam, w jaki sposób ułożył sobie plan tej kradzieży. Mówił, że ty jesteś głupcem, jak każdy wogóle chrześcijanin, i że dałeś się podejść bardzo łatwo.
— Doskonale! Zobaczymy niebawem, kto jest głupcem i kto dał się podejść. Co prawda, jego banda będzie w pierwszej chwili dumną z posiadania tak szlachetnego zwierzęcia, ale duma ta niedługo potrwa.
W jaki sposób się dowiedział, że mieszkam w twoim domu?
— Zdziwisz się, emirze, gdy ci powiem. Bo czy wiesz, kto był ów przybysz, który ukradł nasze pieniądze, odwdzięczając się tak podle za naszą gościnność?
— Nie wiem.
— Otóż wśród Bebbejów jest pewien człowiek, którego nieprzyjaciele bardzo się boją, a przyjaciele nienawidzą... Oczywiście przyjaciele tylko z imienia. Jest on chytry, niczem abu hossein[47], gwałtowny, jak assad[48], a krwiożerczy, jak parsa[49] w czarnej skórze.
Nie bierze on nigdy udziału w walkach po stronie swego szczepu, lecz w czasie, gdy Bebbejowie żyją z innymi aszair[50] w pokoju, wybiera się w świat i rabuje oraz kradnie na własną rękę. Nazywa się Akwil i jest wujem szejka Ahmeda Azada i Nizara Hareda, Synów byłego szejka Gasala Gaboya.
— Kull ru’ud!... wszystkie pioruny! — wyrwało mi się z ust, na co sobie rzadko pozwalałem. — O tym człowieku nie słyszałem jeszcze nigdy. Więc nazywa się Akwil? wiesz to z pewnością?
— Tak, effendi; nie mylę się, gdyż właśnie tu, w naszej okolicy, mówią bardzo wiele o jego czynach.
— A ten gość, z którym tu jedliśmy razem, nazywał się Sali Ben Akwil! Wypierał się wprawdzie, jakoby był Kurdem, lecz nie wierzyłem mu. Miałżeby on być synem tego Akwila, o którym mi mówisz?
— Tak jest, emirze.
— Wiedziałaś o tem, a jednak wpuściłaś go do domu?!
— Nie wiedziałam; dopiero oświadczył mi to Szir Samurek; kazał mi to powiedzieć, abyś pękł ze złości; to były jego własne słowa.
— Dobrze! A teraz powiedz mi, czy obecność Salego Ben Akwila ma związek z bytnością jego ojca?
— Nie; syn nie wiedział, że jego ojciec był przed nim u nas. I o tem dowiedziałam się od szejka Kelurów. jednak muszę ci zakomunikować coś najważniejszego. Oto między Kelurami a Bebbejami trwa obecnie zatarg, a powodem niezgody jest to, że Akwil zabił przed dwoma laty jednego Kelura. Kelurowie wymagali za to okupu, ale Akwil nie mógł się na to zdobyć, i dopiero dziś nadarzyła mu się ku temu sposobność. Wyszukał więc Kelurów, którzy niedaleko stąd obozują, i...
— Wiem, co chcesz dalej powiedzieć... Mój wierzchowiec ma służyć mu za okup.
— Tak jest. Ani mąż, ani ja nie mieliśmy pojęcia, co to za człowiek gości u nas. Wtem nadjechaliście wy. Dowiedział się, kim jesteście, i obejrzał wasze konie, które bardzo mu się podobały... A co do pieniędzy, to jeszcze przedtem postanowił je ukraść. Gdy mu się to udało, wsiadł na naszego konia i pojechał do Kelurów ugodzić się z nimi co do okupu, to znaczy ofiarował im twego wspaniałego wierzchowca.
— To jednak świadczy o wielkiej odwadze z jego strony! Widocznie postanowił ukraść konia jeszcze tej nocy, lub też dostać go w jakiś sposób później. Ale powinien był przewidzieć, że Kelurowie przedewszystkiem zatrzymają go i zmuszą do wyznania, gdzie znajduje się mój koń.
— Tak się też i stało, emirze. Uwięzili go natychmiast i katowali tak długo, aż im powiedział, że jesteście u nas na noclegu. Dobrze mu tak! Otrzymał sprawiedliwą zapłatę za swoje podłe sprawki, a ponadto życiem teraz opłaci cenę krwi, pominąwszy to, że i pieniądze mu odebrano i wysłano bandę tutaj po konia. Po drodze Kelurowie schwytali również i jego syna, który zgubiony jest tak samo, jak ojciec. O, effendi, Allah na nas wszystkich nie był łaskaw, gdyż pieniądze nasze przepadły i przepadł też bezpowrotnie twój nieoceniony wierzchowiec. Kelurowie są znani z tego, że co raz wpadnie w ich ręce, tego dyabeł im nie wydrze!
— O, nikt im nie zabroni trzymać w pazurach swojej własności. Ale ja również mam prawo do swej własności i nie dam jej sobie wydrzeć. Mam taką naturę, że gdy mię kto okradnie, nie spocznę tak długo, aż skradzioną mi rzecz odzyskam. Taki już jest mój zwyczaj...
— Przypuszczasz więc, że uda ci się odbić swego konia od Kelurów?
— Najniezawodniej.
— Będziesz ich Śledził?
— Tak.
— A nie wiesz nawet zapewne, w którą stronę pojechali?
— To nic nie szkodzi; już ja ich odnajdę.
— Allah! jesteś chyba wszystkowiedzący!
— Tylko Allah posiada ten przymiot, ale w swej mądrości nie szczędził też i nam pewnego rozumu, przy którego pomocy można dokonać wiele trudnych przedsięwzięć.
— Ależ, effendi, jak widzę, nie wiesz, co to znaczy zadrzeć z Kelurami. Gdybyś się dostał w ich łapy, cz ekałaby cię niechybna śmierć.
— Ech, śmierć! Owszem, spotka ona niezawodnie Kelurów, jeżeli tylko nie zechcą mi zwrócić mojej własności.
Kobieta cofnęła się w tył, jakby w przypuszczeniu, że nagle dostałem pomieszania zmysłów. Nie spostrzegłszy jednak w mych oczach właściwego waryatom wyrazu, uspokoiła się i mówiła dalej:
— Słyszałam, effendi, że wy, chrześcijanie, myślicie i czynicie wszystko inaczej, niż my, i dlatego być może, że uda ci się to, co nie udałoby się nigdy wiernemu muzułmaninowi. Dokonałeś już zresztą razem ze swoim Halefem takich czynów, że wierzyć się, pomimo namacalnych dowodów, nie chce w ich prawdziwość. Być zatem może, że cię i nadzieja odzyskania swych koni nie zawiedzie.
— Mam nietylko nadzieję, ale pewność.
— Allah! Jeżeli potrafisz doprowadzić do tego, że Kelurowie będą zmuszeni zwrócić ci twoją własność, to możeby i nasze pieniądze zwrócili...
— Owszem, i ja tak myślę...
— Tylko że żaden z mieszkańców Khoi nie odważyłby się pójść do nich i zażądać zwrotu pieniędzy...
Umilkła zakłopotana, a po chwili rzekła:
— Emirze, wszak nie możesz się uskarżać na brak gościnności w naszym domu, nieprawdaż?
Wiedziałem dobrze, do czego zmierza ten nagły zwrot w jej słowach, i zresztą wcale mię to nie zdziwiło. Odrzekłem więc z uśmiechem:
— Ależ wiem, wiem bardzo dobrze, jaką wdzięczność jestem wam winien.
— A może wasza religia nie pozwala wam być wdzięcznymi?
— O, nie; wdzięczność jest jedną z największych cnót chrześcijańskich.
— Jeżeli tak, effendi, to śmiem cię prosić, byś był jak najlepszym chrześcijaninem i stosował się do przykazań swej wiary, zwłaszcza w sprawie wydobycia naszych pieniędzy...
— Ba, ale czy będę mógł uczynić to dla was?
— Czemużby nie? Wszak nie wątpię, że udasz się w pościg za Kelurami, aby odebrać im swoje konie.
A skoro ci się to uda, to niebezpieczeństwo wcale się nie zwiększy, gdy odbierzecie zarazem i nasze pieniądze...
Halef zaśmiał się na te słowa, lecz ja odrzekłem zupełnie poważnie:
— Masz słuszność; mógłbym wyświadczyć wam tę przysługę, ale pod warunkiem, że i ty mi w tem dopomożesz.
— Ja? a to w jaki sposób? — zapytała zdziwiona.
Byłem zdecydowany nie zawahać się przed niczem, byle tylko odzyskać konie. Przedewszystkiem należało się udać w pogoń za złodziejami, ale w tej chwili na nicby się to nie zdało ze względu na nocną porę, — bo jakże w ciemności odnaleźć ślady zbiegów? Trzeba więc było odłożyć pościg aż do rana; do tego zaś czasu Kelurowie oddalą się spory kawał drogi, i byłoby możliwem dogonić ich, tylko posiadając doborowe konie, a tych nie mieliśmy. Postanowiłem więc dowiedzieć się od gospodyni, czy nie moglibyśmy bodaj wypożyczyć skąd dwu wierzchowców, i dlatego zagadnąłem:
— Potrzebne są nam koniecznie konie do pościgu za złodziejami. Czy nie moglibyśmy ich dostać tutaj?
— Wątpię. Handlarza we wsi niema.
— Możeby kto wypożyczył?
— Również wątpię, czy jest tu kto do tego stopnia lekkomyślny.
— Wobec tego trudno myśleć o pościgu; nie posiadając koni, nie dogonimy łotrów i musimy się wyrzec odzyskania naszej własności, zarówno, jak i ty swoich pieniędzy...
— Effendi, ależ my mamy parę koni w stajni, i mogę ci je wypożyczyć.
— Czy dobre pod wierzch?
— No, niebardzo, bo liczą już po dwadzieścia lat. Najlepszego ukradł nam Akwil, a na drugim pojechał mąż.
— A więc niema rady, bo stare szkapy nie przydadzą się nam na nic; nie miałbym nawet chęci próbować ich w pościgu, bo z góry wiem, że to byłoby daremne. Musisz zatem wyrzec się swoich pieniędzy...
— Allah, to okropne!
— Ha, trudno!... Może jednak w sąsiedztwie ma kto dobre konie?
— Owszem, znalazłyby się u jednego z sąsiadów, ale wątpię, czyby zechciał je wypożyczyć.
— A gdyby wiedział, że tu idzie o pieniądze twego męża?...
— Tembardziej nie wypożyczyłby, bo jest względem nas wrogo usposobiony.
— Tak? Cóż to za jeden?
— Jest to zamożny mieszczanin. Przybył tu z Kerkuk. Z początku był małym baijah[51], potem został tabbach el adwija[52] i dorobił się poważnego grosza.
Opowiadają, że zdobył majątek w nieuczciwy sposób i podobno dlatego musiał się wynieść z Kerkuk. Tu, w Khoi, jest to najbogatszy ze wszystkich mieszkańców i występuje, jak jaki pasza. Posiada on bardzo cenne wielbłądy i pięć wspaniałych koni, z których dwa kupił niedawno. Te ostatnie nie są wcale ujeżdżone i nawet nie przywykły jeszcze do stajni.
— Powiadasz, że nie przywykły do stajni, z czego wnoszę, że trzyma je na dworze...
— Tak jest.
— Gdzież mianowicie?
— W ogrodzie.;
— I nie obawia się pozostawiać je bez nadzoru?
— Nie ma się czego obawiać, bo sam tam nocuje w budzie i ma przy sobie dwu parobków do pomocy...
— A w której stronie znajduje się ten ogród? może w pobliżu miejsca, gdzie wszczął się pożar?
— Nie, bardziej ku północy. Ale dlaczego o to pytasz, effendi?
— Mogę ci powiedzieć, bo ufam, że przed nikim nie zdradzisz mojego planu, od wykonania którego zależeć będzie odzyskanie naszych koni, jak również twoich pieniędzy.
— Och! jeżeli tylko idzie o odzyskanie naszych pieniędzy, to bądź pewny, że ani słówka nie pisnę nikomu. Jesteś o wiele mędrszy od mego męża i pana, który pojechał w pogoń za złodziejami w innym kierunku, aniżeli należało, i dlatego pieniądze dostały się w ręce Kelurów. Aha! nie powiedziałam ci jeszcze, w jaki sposób wszczął się pożar. Wzniecili go umyślnie Kelurowie, przewidując, że pobiegniesz do ognia na ratunek, pozostawiając konie bez dozoru... no, i tak się też stało. A teraz powiedz mi, co zamierzasz uczynić; mów bez obawy, a ja święcie dotrzymam tajemnicy.
— Otóż, chcąc dogonić Kelurów, muszę mieć ku temu konie, a że ich nie mogę kupić, ani też pożyczyć, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wziąć je bez wiedzy właściciela. Rozumiesz?
Oberżystka, nie w ciemię bita, zrozumiała mię odrazu i, skinąwszy głową potakująco, spytała następnie:
— Ale je potem zwrócisz właścicielowi?...
— Oczywiście. Nie jesteśmy przecie złodziejami.
— — Chcesz więc poprostu pożyczyć u aptekarza bez jego wiedzy dwa niedawno kupione przez niego konie?
— Tak jest.
— I dobrze uczynisz. To podobno najlepsze w całej wsi rumaki.
— Ba, ale nie wiem dokładnie, gdzie znajduje się ogród, w którym owe konie stoją.
Kobieta pomyślała chwilę i, nie odpowiadając wprost na pytanie, rzekła:
— Hm... poradzę ci coś... Wszak potrzebne są wam dwa siodła?
— Otóż niepotrzebne, bo głupi Kelurowie nie skradli siodeł moich; leżą one za przegrodą.
— Dobrze więc. Zostańcie tu parę minut, a następnie zabierzcie siodła na plecy i idźcie drogą ku północy. O jakieś trzy chaty dalej ujrzycie kobietę, za którą postępujcie powoli, nie zaczepiając jej jednak. Na końcu wsi wskaże wam ona wrota do ogrodu i oddali się. Czy zgadzacie się na to?
— Ależ rozumie się.
— Niechże więc Allah wam poszczęści, dopomagając i mnie tym sposobem do odebrania skradzionych pieniędzy. Gdybyśmy ich nie odzyskali, mój mąż i pan zmuszony byłby sprzedać wszystko, co ma, i zostać żebrakiem.
Wyszła z izby, a Halef uśmiechnął się tajemniczo i zapytał:
— Czy ty naprawdę chcesz... ukraść konie, sidi?
— Pożyczyć tylko, mój kochany; przecie nie mamy innego wyjścia...
— Ależ owszem! mnie się to bardzo a bardzo podoba i chętnie się na to zgadzam. Ale co myślisz, sidi, o naszej gospodyni?
— Że jest bardzo mądrą kobietą.
— Och, to prawda! Mądrzejsza jest o wiele od swego męża. Ale, kto jest owa kobieta, za którą mamy postępować?
— Ona sama.
— I ja tak myślę. Bardzo często głowa mężczyzny niewiele się różni od próżnej butelki, podczas gdy w głowie kobiety można zawsze znaleźć bodaj piastra, a choć się owego piastra wyjmie z tej dziwnej skarbony, jednak pozostanie tam zawsze jeden piaster. Niebawem zacznie świtać, i musimy do tego czasu mieć konie, nie traćmy więc czasu, effendi, i chodźmy!
Zabraliśmy karabiny, siodła i koce i wyruszyliśmy. Mieszkańcy miasteczka jeszcze zajęci byli koło pożaru, więc przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż na koniec wsi, gdzie spostrzegliśmy kobietę z przykrytą do połowy twarzą, z kijem w ręku. Była to oczywiście nasza gospodyni (choć później za nic przyznać się do tego nie chciała). Ujrzawszy nas, poszła dalej, a my za nią.
Pożar roztaczał naokół takie światło, że i tu widno było, jak o świcie.
Niebawem znaleźliśmy się w pobliżu wysokiego płotu, obłożonego u góry tarniną, w pośrodku którego znajdowała się półodchylona furtka. Widocznie aptekarz tak się Śpieszył do ognia, że zapomniał furtkę ową przymknąć.
Kobieta, wskazawszy ją nam, zniknęła między chatami, my zaś odeszliśmy nieco w pole, a ułożywszy tam na kupie kamieni nasze siodła i karabiny, wróciliśmy. Przedostawszy się przez furtkę do ogrodu, nasłuchiwaliśmy przez chwilę, czy jest kto w budzie. Ale widocznie i parobcy pobiegli do ognia, bo cicho tu było i spokojnie. Opodal stały dwa siwosze, uwiązane u palika. Mimo swej „dzikości", o której zapewniała nas gospodyni, dały się odwiązać, poklepać po szyi i wyprowadzić bez oporu aż do kupy kamieni, gdzie osiodłaliśmy je bez trudności.
— Allahowi cześć! — ozwał się Halef, siedząc już w siodle. — Mamy konie, i to w samą porę, bo właśnie na wschodzie Świtać już zaczyna. Te siwosze są nienajpośledniejszego gatunku i nie zawiodą pokładanych w nich nadziei. Ale pytanie, w którą stronę zwrócić się nam należy? Jak sądzisz, sidi?
— W każdym razie nie do miejsca pożaru, bo Kelurowie umyślnie wzniecili ogień w tamtej stronie, aby tam właśnie zwabić mieszkańców Khoi, a tu mieć wolną rękę i następnie uciec w tym kierunku.
— Prawda! nie pomyślałem o tem.
— Otóż my znajdujemy się obecnie w przeciwnej od pożaru stronie i w — tym kierunku pojedziemy. Niebawem zacznie świtać, i łatwo poznam ślady rabusiów... Jazda!
Gdyśmy ruszyli z miejsca, okazało się w pierwszych już kilku minutach, że wierzchowce posiadały nielada temperament. Ale zdołaliśmy utrzymać je w cuglach.
Ujechawszy kawał drogi, spostrzegliśmy tuż przy drodze zabitego konia. Zeskoczyłem z siodła, by mu się bliżej przypatrzyć, i doszedłem do wniosku, że zabito go dopiero tej nocy, gdyż krew w kałuży, w której leżał, nie ze wszystkiem jeszcze była zakrzepła.
— Halefie, jesteśmy już na tropie — ozwałem się do towarzysza, — i to dzięki memu Rihowi.
— Skadże to wnosisz, sidi?
— Patrz, są tu ludzkie i końskie ślady.
— A cóż to ma do rzeczy?
— Świadczy to, że tędy właśnie jechali Kelurowie, nie zaś kto inny. Mój Rih nie dał nikomu wsiąść na siebie, wierzgając na wszystkie strony, aż ostatecznie roztrzaskał nogę idącemu obok koniowi, i dlatego właśnie zastrzelono okaleczałe zwierzę. K
— To zupełnie możliwe, sidi, i teraz nie wątpię, że, mając przed sobą tropy złodziei, odzyskamy wkrótce poczciwego Riha. Jak daleko, twojem zdaniem, mogą być od nas?
— Czas ich odjazdu można obliczyć z łatwością, bo właśnie wówczas wszczął się pożar. Ale jak daleko ujechali, trudno to określić dokładnie. Można przypuszczać, że złodzieje śpieszyli się, ale Rih, rozumując doskonale, że go ukradziono, broni się zapewne wszelkiemi siłami i utrudnia w ten sposób ucieczkę. Jeżeli go będą bili, tem gorzej dla nich, bo wówczas zwierzę nie ruszy się z miejsca. Sądzę, że gdy się dobrze rozwidni, poznam po śladach, jak daleko nas wyprzedzili.
Ślady były tak wyraźne, że, mimo panującego jeszcze zmroku, można je było rozpoznać. Jechaliśmy ku północy i widzieliśmy ze śladów, że Kelurowie zachowali w ucieczce wszelkie możliwe środki ostrożności, omijając skrupulatnie utarte drogi i ścieżki. Nie uszło to uwagi Halefa, i musiałem mu tłómaczyć: <
— Złodzieje dobrze: wiedzą, z kim mają do czynienia. Szejk trochę zawiele wygadał gospodyni. Jest on pewien, że będziemy go ścigali dla odzyskania za wszelką cenę mego drogocennego rumaka. Gdyby miał poza sobą ludzi tutejszych, drwiłby sobie z ich pościgu, ale przed nami czuje obawę, i stąd ta jego wielka ostrożność. No, ale mam nadzieję, że pomimo znacznej liczby drabów, których ma przy sobie, nie ujdzie nam bezkarnie.
— Jak ty ślicznie rozumujesz, kochany effendi! — rzekł Halef. — Nie darmo uczyłeś się w Bilad Amirika[53] czytać ze śladów. Widzę teraz całą użyteczność tej sztuki i wdzięczny ci jestem, żeś mnie jej nauczył. Pomimo, że jest nas tylko dwu, jestem pewny powodzenia naszej sprawy i odzyskania koni, tem dziej, że ów szejk Kelurów nie jest bynajmniej mędrcem, czego dał dziś dostateczne dowody.
— Jakież to dowody?
— A no, że nie zabrał nam karabinów i siodeł. Toż twój reszma to majątek. Draby widocznie poślepli, skoro przeoczyli tak świetną zdobycz.
— Trzeba wziąć na uwagę to, z jakim pośpiechem działać musieli. Wszak każdej chwili mogliśmy powrócić i zastać ich w izbie. Z drugiej strony celem ich była przecie tylko kradzież Riha, i skoro dorwali się do niego, nie obchodziło ich nic więcej. Ponadto za przegrodą panowała ciemność, więc niedziwota, że nie dostrzegli przedmiotów, leżących w kącie. Zresztą prawdopodobnie Akwil zapomniał im zwrócić uwagę na kosztowność naszej broni i rzędu.
— A bodajby jeździli łajdacy po piekle na ognistych siodłach, pokrytych skórą dyabelskich kanafid[54]!
Tropy prowadziły nas przez teren trawiasty, na którym perliła się w świetle wschodzącego słońca rzęsna rosa. Trawa na śladach nie była się jeszcze podniosła, i sądząc z tego, tudzież z kierunku wiatru, rodzaju gruntu, oraz innych okoliczności, wywnioskowałem, że Kelurowie nie byli od nas oddaleni więcej nad dwie godziny drogi. Zestawiwszy tę przestrzeń z czasem, jaki upłynął od ich wyjazdu z Khoi, mogłem przypuszczać, że uciekali nie bardzo szybko, co oczywiście należało zawdzięczać tylko memu Rihowi.
Podług tego obliczenia, mogliśmy dogonić Kelurów bez zbytnich wysiłków z naszej strony za trzy godziny. Mimo to, popędzaliśmy konie, zmuszając je do tęgiego kłusa. Halef był jak najlepszej myśli i tylko niecierpliwił się, pragnąc przyśpieszyć chwilę rozprawy ze złodziejami, wobec czego zapytałem go:
— Jak sądzisz? ilu jeźdźców mamy przed sobą?
— Niestety, nie mogę tego określić z taką dokładnością, jak ty, sidi, tembardziej, że jadą oni nie w ordynku, lecz w rozsypkę. Ze śladów wnosząc, może ich być ze trzydzieści głów.
— A ja obliczam conajmniej na czterdzieści.
— Dziesięciu mniej lub więcej, to nic nie znaczy. Tak czy owak, konie odebrać im musimy!
— Niech ci się jednak nie zdaje, mój Halefie, że będzie to tak łatwe. W tej chwili może ich być stu albo i więcej...
— Co mówisz, sidi? Przecie Kelurowie to nie namuza[55], które mnożą się w powietrzu. skądby się tyle naraz wzięło?
— Przedewszystkiem muchy nie mnożą się w powietrzu, a powtóre Kelurowie, którzy nas okradli, byli najprawdopodobniej tylko częścią jakiegoś większego oddziału.
— Z czego to wnosisz?
— Z różnych okoliczności. Wiesz przecie, że Akwil, chcąc dobić targu z Kelurami, nie szukał ich długo, a zatem wiedział z góry, gdzie się znajdują, i nie przyszłoby mu to łatwo, gdyby to była banda, złożona zaledwie z czterdziestu jeźdźców, gdyż bandy takie są bardzo ruchliwe i w krótkim czasie przerzucają się z miejsca na miejsce, tak, że nigdy nie można wiedzieć napewno, gdzie obozują w danej chwili. Że zaś Akwil znał dokładnie miejsce pobytu Kelurów, przypuszczać trzeba, że był to większy oddział, niezdolny do zbyt szybkiego ruchu. Zdaje mi się, że potwierdzisz to moje zapatrywanie.
— Ależ oczywiście, effendi. Lecz, jeżeli sprawa przedstawia się w ten sposób, to nie pójdzie nam tak gładko, jak przypuszczałem. Byłem tej myśli, że skoro dopędzimy złodziejów, zaczniemy strzelać i rozbijemy całą bandę w jednej chwili.
— I tego nawet nie uczynilibyśmy, gdyby ich było tylko czterdziestu, bo coby nam z tego przyszło, gdybyśmy przypadkiem zastrzelili Riha?
— No, przecie nie każda kula trafia.
— Masz słuszność. Ale zachodzi tu drugą okoliczność; mianowicie, gdyby wystrzelono do nas z czterdziestu odrazu karabinów, to bardzo jest możliwe, że bodaj dwa strzały byłyby celne. Wiem, żeś dzielny wojownik, że zdolny jesteś sam jeden iść na stu nieprzyjaciół; ale dzielność a zuchwałość to dwie odrębne rzeczy. Prawdziwa dzielność i odwaga posługuje się przedewszystkiem przezornością i rozwagą!
— Słusznie, sidi! bardzo słusznie! Wiem z góry, co zamyślasz.. Znowu chytrość... Zachwycasz mię, i nigdy nie zapomnę, jak to w ciemną noc, że oko wykol, otarłeś się niemal o grzywę lwa, lub zakradłeś się do środka obozu między tysiące wrogo dla ciebie usposobionych Beduinów. W takich okolicznościach zawsze wiernie stałem u twego boku, a serce mi się rwało, duma zaś rozsadzała niejako piersi, gdyśmy wracali zawsze jako zwycięzcy, tryumfalnie witani przez naszych. Pamiętam, fak spotykano nas z muzyką: i kamandszat[56] i wielka tarabukka[57] i małe nakkara[58] i potężne anfar[59], wszystko to brzmiało na naszą cześć. Inni wojownicy zazdrościli nam sławy, a kobiety i dziewczęta tańczyły naokoło nas. Przypominam sobie, jak Hanneh, żona moja, najlepsza i najpiękniejsza z kobiet na ziemi, najwonniejsza z kwiatów łąk, pól i ogrodów, zarzuciła mi ramiona na szyję i, płacząc łzami radości, nazywała mię swym najukochańszym wśród ludzi, jedynem pragnieniem jej serca, władcą jej duszy i słońcem jej szczęścia!
Poczciwy Halef kochał swą żonę ogromnie. Teraz, wspomniawszy o niej, milczał czas jakiś, wywołując w swej pamięci przeżyte z nią chwile. Chętnie zazwyczaj opowiadając o tem, co przeszedł, mówił w sposób iście wschodni, z niesłychaną przesadą, a podnosząc moje zasługi, myślał oczywiście o sobie i starał się zawsze przypisać sobie część zdobytej przeze mnie sławy. Oczywiście nie przeszkadzałem mu w tem, gdyż istotnie przebył ze mną tyle niebezpieczeństw, że nawet obyci z niemi Beduini podziwiali jego niezwykłą odwagę, która mieszkała w tak nikłem stosunkowo ciele.
Po chwili milczenia ciągnął dalej:
— Tyle już razy widziałem cię walczącego i podziwiałem zawsze. Ale najbardziej imponowałeś mi wówczas, gdy, Odrzuciwszy broń, posługiwałeś się podstępem i chytrością. Czemże jest wojowniczość i siła Kurdów, gdy wobec nich chwycimy pistolety rozumu, karabiny podstępu i noże chytrości! Gdy jesteśmy tak uzbrojeni, niechby się z nami zmierzyli najsławniejsi wojownicy państwa ottomańskiego, a nie wątpię, że nosy wydłużyłyby się im aż do Mekki i Teheranu!
— No, tak znowu źle nie byłoby, Halefie!
— Źle nie, ale właśnie... wspaniale! Przypomnij sobie tylko, ile to razy zdołaliśmy osięgnąć chytrością to, czego nie zdobylibyśmy, mając nawet sto armat! Nieraz czułem już nad sobą zimny powiew śmierci, który mi do szpiku kości przenikał, i zdawało się, że żadnego już zgoła ratunku dla nas niema. Aż nagle jedna myśl twoja wyrywała nas z morza zwątpienia, rzucając na brzeg nadziei. Ileż to razy wrogowie nasi mieli nas w swem ręku i byli pewni, że niema sposobu, abyśmy się im z mocnych kleszczów wymknęli. Aż oto, ku niesłychanemu swemu zdziwieniu, przekonywali się wkońcu, że owa moc ich kleszczów to złudzenie tylko, bo, jak czarnoksiężnicy z fantastycznej baśni, nie znaliśmy żadnych zapór, żadnych oków i więzów! W sidłach nieraz już będąc, że tylko zacisnąć je nieco, z przed nosa wrogów wyfruwaliśmy najniespodziewaniej z nagha el masgara[60], a prześladowcy nasi zgrzytali zębami z wściekłości.
Kwieciste wynurzenia złotoustego Halefa przyjmowałem z całą powagą i widziałem, że to podnieca go jeszcze bardziej w krasomówczym zapale. Gdy jednak wspomniał o „drwiącym szczebiocie", nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Halef zaś popatrzył na mnie z ukosa i zapytał gniewnie:,
— Z czego tu się śmiać, effendi? Czyż możliwość skręcenia ci karku uważasz za rzecz, nadającą się do żartów?
— No, nie mam w tej chwili na myśli skręcenia karku, ale ów... „szczebiot".
— Nie drwij! Allah, zamiast ust ludzkich, dał ci wróbli dzióbek, i to ci wystarcza. ja zaś, jeżeli w rozmowie z tobą posługuję się wytwornym stylem, czynię to jedynie z poszanowania dla twej uczoności, i nie powinieneś wyśmiewać mię z tego powodu. Jesteś wprawdzie niezwykle odważny i bardzo pomysłowy w fortelach, ale przecie zdarza ci się popełniać od czasu do czasu błędy. To też winieneś wdzięczność Allahowi, że z wielkiej swej łaski dał ci mnie za towarzysza i sługę, który ci nieraz bywa pomocą. A błogosławioną jest owa chwila, gdyś mię poznał, nietylko dla ciebie, lecz i dla mnie, gdyż przymioty twoje wynoszą mię ponad wszystkie puste głowy zwykłych śmiertelników, a nawet ponad twoją.
Mały hadżi był bardzo obraźliwy i w razie zadraśnięcia go czemkolwiek nie darowywał nikomu, nawet mnie. Gdy się czem uczuł dotknięty i począł perorować, przyjmowałem to zazwyczaj milczeniem, i gniew jego ulatniał się zarówno prędko, jak się pojawiał; dobre jego serce i przywiązanie do mnie nie dozwalały mu dąsać się zbyt długo.?
Tak było i teraz. Po chwili zobopólnego milczenia, jakie nastąpiło po wybuchu, popatrzył mi badawczo w twarz i zapytał tonem zakłopotania:
— Co ci się stało, sidi? Milczysz, jakby cię mowa moja nie interesowała. A przecie płynęliśmy już pełnymi żaglami po wartkich nurtach dysputy... Czy może obraziłem cię niebacznie jakiem słowem?
— Nie, Halefie; myślałem tylko o owych zdolnościach, które cię tak znacznie wynoszą nade mnie...
— Nad ciebie? Ależ ja wcale nie miałem tego na myśli! Jeżeli mówiłem o swoich przymiotach, to tak samo, jakbym mówił o twoich, bo przecie tyś je we mnie rozbudził i udoskonalił. Dziękuję też codzień Allahowi we wszystkich pięciu modliwach, że dał mi poznać cię na pustyni... No! Czy będziesz się gniewał na mnie? — Ależ nie mam żalu do ciebie i nigdy go nie miałem.
— Słowa te orzeźwiają moje serce i radością niewymowną napełniają mi duszę aż do najgłębszego jej zakątka. Bo widzisz... mnie się bardzo często zdaje, że ty nie jesteś ze mnie zadowolony. Wówczas w serce moje wbija się dziesięć tysięcy debabis[61], i mam wrażenie, jakoby jądro miłości, jaką ku tobie żywię, płonęło stoma tysiącami kibritat frengija[62]. Wówczas nie mogę się uspokoić, aż póki ńa ustach twoich nie ujrzę znowu uśmiechu.
Porównawczy zwrot ze szpilkami i zapałkami był znowuż nienajgorszy, jednak tym razem wstrzymałem się od śmiechu.
— Ale odbiegliśmy od przedmiotu — ciągnął dalej. — Owóż wspomniałeś, że zaatakujemy nieprzyjaciół nie otwarcie, lecz podstępem. Czy obmyśliłeś już plan jaki?
— Jeszcze nie.
— A jednak dobry wódz powinien wcześnie mieć plan obmyślony i dobrze się rozejrzeć, w jaki sposób go wykonać.
— Przedewszystkiem nie jestem tu wodzem; ale gdybym nawet nim był, nie powziąłbym planu, dopókibym nie zobaczył nieprzyjaciela i nie poznał okoliczności. Czyż naprzykład, chcąc kupić konia, możesz ofiarować zań cenę, nie widząc go jeszcze?
— Oczywiście, że nie!
— Tak samo i my nie możemy obecnie wiedzieć, w jaki sposób wypadnie rozprawić się z Kelurami.
Zresztą dajmy już temu spokój! teraz należy zwrócić szczególniejszą uwagę na tropy.
Kelurowie, jak to zauważyłem, czmychali dotychczas mało uczęszczanemi drogami, a właściwie po bezdrożach, bo dróg tu już nie było wcale. Jechaliśmy za nimi wciąż przez teren trawiasty, następnie przez rzadki nieduży las, aż wreszcie znaleźliśmy się przed skalistem zboczem płaskowzgórza, na którem nikły już zupełnie ślady kopyt końskich, i tylko bardzo wprawne oko mogło tu rozpoznać pewne znaki, świadczące o przejściu tędy koni.
Owo omijanie przez Kelurów miejsc ludniejszych zdawało się świadczyć o ostrożności uciekających, Ale w mojem pojęciu dowódca bandy nie zyskiwał uznania, gdyż, jadąc po uczęszczanych drogach, łatwiej jest wprowadzić w błąd ścigających, niż na terenie dzikim, i gdybym ja był na miejscu moich wrogów, uciekałbym właśnie drogą utartą, która przecie w wielu miejscach się rozgałęzia i ślady na niej mieszają się ze śladami stałych mieszkańców okolicy, a więc ścigający mogą tu łatwo zejść na manowce. Szir Samurek jednak chciał być dowcipnym, ale mu się to bynajmniej nie udało.
Wjechawszy na wzgórze, ujrzeliśmy przed sobą rozlegle pastwisko, na którego krańcach w oddali rosły zrzadka karłowate sosny. Od tego miejsca ślady rozbiegały się w różnych kierunkach, oczywiście z wyjątkiem wstecz.
— Allah! — krzyknął Halef, — to dla nas rzecz bardzo niepomyślna...
— Dlaczego?
— Czyż nie widzisz, że Kelurowie rozdzielili się z rozmysłem, by nas wprowadzić w błąd? Ów Szir Samurek nie jest tak głupi, jakby się wydawało.
— Przeciwnie, mój Halefie, głupszy on jest, niż myślałem.
— Z czego tak sądzisz, sidi? Nie rozumiem.
— Rzecz całkiem prosta. Kelurowie rozdzielili się tu, by rozbieżnością swych śladów zmylić pościg. Ale to im nic nie pomoże, bo przecie dowódca niezawodnie wyznaczył im wszystkim punkt zborny.
— Teraz pojmuję... Wystarczy zatem trzymać się nam jednego tropu, a dotrzemy do owego punktu zbornego.
— Oczywiście. Wybieg Kelurów jest tak bezmyślny, że powstydziłby się go nawet najgłupszy Indyanin. Wybierzemy, rzecz prosta, trop najwyraźniejszy... Ale patrz... jak tu grunt zorany kopytami! Jeden z koni nie chciał dać się prowadzić dalej, i kto wie, czy nie był to właśnie Rih. Jazda!
Zadaliśmy koniom ostrogi i popędziliśmy żwawym galopem. Siwosze były młode i nieujeżdżone, ale pod naszem umiejętnem kierownictwem biegły znakomicie,
Po kwadransie znaleźliśmy się na rozległej, piasczystej dolinie, tu i ówdzie pokrytej nędznymi krzakami i kępami szczecinowatej trawy. Jadąc dalej, dotarliśmy w jakieś pół godziny do miejsca, gdzie ze śledzonym przez nas tropem zbiegały się wszystkie inne ślady rozdzielonej bandy.
— Miałeś słuszność, sidi — rzekł Halei. — Kelurowie, którzy się tam na wzgórzu rozpierzchli, złączyli się tu znowu w jeden oddział. Skoro tylko dostaniemy ich w swe ręce, powiem ich wodzowi, że niewiele jest mędrszy od niezgrabnej grubej batta[63], która miała ochotę zadziwić świat swym śpiewem, współzawodnicząc z belabilem[64] z siódmego nieba.
Tu znowu omal nie parsknąłem śmiechem, lecz nie z porównania kaczki ze słowikiem, ale z owej pewności Halefa i jego zarozumialstwa, z jakiem utrzymywał, że my dwaj, szukający wiatru w polu, ludzie przeciętnej miary, nie posiadający władzy czynienia cudów, owładniemy niechybnie czterdziestu Kelurami i weźmiemy do niewoli ich szejka.
Nie była jednak czemś dziwnem taka pewność małego pyszałka, bo we wszystkich dotychczasowych naszych przedsięwzięciach szczęście dopisywało nam wiernie, i nigdyśmy nie wpadli w pułapkę, ani też nie dali się zwyciężyć. To stałe powodzenie nasze było przyczyną, że i tu nie myślał on jedynie o odzyskaniu koni, ale i o wzięciu kilkudziesięciu ludzi wraz z ich szejkiem do niewoli.
Nie chciałem mu psuć humoru i odbierać wiary w siebie, gdyż właśnie ta pewność własnych sił i powodzenia czyniła go bardzo pożytecznym dla mnie towarzyszem w najbardziej krytycznych okolicznościach.
Odrzekłem więc wymijająco:
— Jeżeli nie zdołamy odebrać koni wprost, to trzeba będzie uciec się do sposobów, a mianowicie porwać bądź szejka, bądź jakiego innego znakomitszego wśród Kelurów wartogłowa i zażądać od nich wymiany na nasze konie. Zresztą niema sobie nad czem łamać zbytnio głowę, mój kochany Halefie, bo niebawem sprawa sama się wyjaśni. Jeżeli kismet przeznaczył cię do odegrania dziś roli bohatera, to kurtyna podniesie się w bardzo krótkim czasie.
— Tak sądzisz? — zapytał uradowany z pochlebnych mych słów Halef. — Więc jak kismet zechce, niech się tak stanie. Jako batal[65], uczynię wszystko, abyś był ze mnie zadowolony. Ale skąd wnosisz, że kurtyna już w tak krótkim czasie pójdzie w górę?
— Na takie przypuszczenie naprowadza mię wybieg szejka. Bo dlaczego nie rozdzielił swej bandy zaraz za wsią, lecz aż tutaj? Widocznie niedaleko stąd znajduje się obóz. Ale uważaj! zdaje mi się, że nie będzie można jechać dalej!
Dolina, którą przebywaliśmy, skręcała tu nalewo, tworząc kąt ostry. Ślady Kelurów jednak nie znaczyły się w tym kierunku, lecz prowadziły prosto na przełaj w górę. Halef chciał popędzić w owe tropy, lecz go wstrzymałem:
— Ani kroku! bo jeżeli istotnie jesteśmy w pobliżu obozu, to na górze ustawione są niezawodnie widety, i dlatego musimy być ostrożni. Zostaniesz tutaj i potrzymasz mego konia, a ja podejdę pieszo na pagórek zobaczyć, czy możemy puścić się dalej bez przeszkody. Pamiętaj jednak, że niewolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam znaku!
Zsiadłem z konia, oddałem cugle Halefowi i wdrapałem się na pagórek, gdzie rosły liczne, lecz niewysokie sosny i dęby. Tropy Kelurów prowadziły teraz w dół pomiędzy zrzadka rosnącemi drzewami. Już chciałem zawrócić, gdy wtem spostrzegłem na szczycie wzgórza wyniosłość skalną, niby ruiny jakiejś baszty. Skierowałem się tam i, dostawszy się na wierzchołek skały, stwierdziłem, że las kończył się niedaleko, a poza nim leżała szeroka dolina, przerznięta niedużym potokiem.
Nad brzegami tego to potoku spostrzegłem rozległy obóz Kelurów, a właściwie już tylko szczątki obozu, gdyż oddział gotował się właśnie do wymarszu. Kobiet wśród Kelurów nie było; nie mieli też z sobą trzody, a zamiast namiotów, stały w obozowisku budy z gałęzi. Z tego wyprowadziłem wniosek, że celem wyprawy Kelurów nie było polowanie. Na razie nie miałem pojęcia, w jakim celu wyruszyli ze swych siedzib, i dopiero później dowiedziałem się, że była to wyprawa rabunkowa na granicę Persyi.
Sądząc na oko, mogło tu być co najmniej trzystu ludzi, którzy, oprócz koni wierzchowych, prowadzili około pięćdziesięciu jucznych mułów. Ludzie ci mieli na głowach białe o półmetrowej średnicy turbany, co robiło wrażenie, jakby dźwigali na głowach wielkie kosze.
Wytężyłem wzrok, czy nie spostrzegę swego konia, ale napróżno. Niebardzo zadowolony, wróciłem po Halefa.
— No i cóż? natknąłeś się na wartę? — zapytał tenże, oddając mi konia.
— Nie.
— To może spostrzegłeś obóz?...
— Tak.
— Co za lekkomyślna nieostrożność ze strony szejka! Przecie mógł być pewien, że go będziemy ścigali, i nawet warty nie ustawił!
— To było zbyteczne, bo obóz już zwinięto.
— Co? ruszyli dalej?
— Tak jest. Zdaje mi się, że szejk wydał ku temu rozkaz zaraz po przybyciu na miejsce.
— Dokąd się skierowali?
— Nie wiem, ale sądzę, że się dowiem. Nie spuścimy ich z oka tak długo, dopóki nie odbierzemy swych koni.
— Mam nadzieję, że na ich szczęście stanie się to dziś jeszcze, gdyż wcale nie mam ochoty wlec się za nimi dłużej i, skoro tylko stracę cierpliwość, wystrzelam ich co do nogi! Jeżeli chcą kraść konie, to nic przeciw temu nie mam, gdyż kradzież taka uchodzi w tym kraju za czyn heroiczny i chwalebny; ale że pokusili się właśnie o nasze konie, mając ich miliony do skradzenia na kuli ziemskiej, to nie mogę być na to obojętny i pokażę im, jak złe skutki pociąga za sobą ta okoliczność, że dzięki im zmuszony jestem dyrdać się na grzbiecie pierwszej-lepszej at el attar[66].
— Dziękuj Allahowi, że mamy choć takie szkapy, bo mogło być jeszcze gorzej.
— Tak dalece niema za co dziękować. Wszak to nie nasze własne; pożyczyliśmy je tylko, nie zaś ukradli, i zanim je oddamy fabrykantowi trucizny, czuję się niejako smarkatym wyrostkiem, co płata niebezpieczne figle... A wszystko przez tych huncwotów Kelurów, którzy powinni siedzieć w piekle i być właścicielami całego tabunu szkap dyabelskich; niechby im tam po dziesięć razy na dzień kradziono je, a nie oddano ani razu!
Podjechaliśmy na wzgórze aż do skał, skąd przedtem obserwowałem wyruszających w drogę Kelurów, a uwiązawszy konie do krzaków, wleźliśmy na wierzchołek. Kelurowie wyciągnęli się już w dolinie długim sznurem, który, jak wąż ogromny, wił się wśród pokrytego zielenią terenu.
— Uciekają łotry, gałgany! — mruczał gniewnie Halef, — a my stoimy tu, mlaskając językami, jak pies, gdy mu ucieknie żywa pieczeń z przed nosa! Ale poczekajcie! dogonimy was i rzucimy się na wasze ścierwo, jak rozjuszone Lwy... nogi wam z pośladków powyrywamy i porozrzucamy po polu! Jestem człek litościwy, a tak dobry, że nawet koniokradów uważam za ludzi; ale to jeszcze nie racya, żeby mnie samego ważyli się okraść! Właśnie ta moja łagodność i dobroć powinna powstrzymywać łotrów od targania się na moje mienie! Ale gałgany nie znają się na tem... Patrz, sidi! najspokojniej, jak ze swoją własnością, jadą sobie, uprowadzając nam ukochane zwierzęta. Ciekawym, jaki łajdak siedzi na grzbiecie mego ulubieńca! Ty przynajmniej możesz być spokojny, że na twego Riha nikt z żyjących nie posadzi swego ogona w postaci ostatnich kręgów pacierzowych, boby te kręgi rozleciały mu się po drodze, jak korale po rozcięciu sznurka... Lecz co tu wiele gadać! Gdy dostanę w swe ręce draba, który siedział na grzbiecie mego ulubieńca, rozetnę go wzdłuż z góry do dołu, tak, że już nigdy na żadnego konia nie wsiądzie, bo się na nim nie utrzyma... Przysięgam na proroka, że zrobię to bez skrupułu! z całą pewnością zrobię!...
Rozjątrzenie Halefa i zabawna jego gadanina budziły we mnie śmiech, od którego musiałem się z trudem powstrzymywać, czego nawet się nie domyślał, sądząc, że podzielam jego poglądy i groźby W zupełności. Zresztą lubiłem go właśnie dla jego humoru i oryginalnych zapatrywań na różne sprawy. Są bowiem i na Wschodzie pewne indywidua, które na otoczenie wywierają głębsze wrażenie, niż setki innych przeciętnych ludzi.
Postanowiłem zbadać skrupulatnie obozowisko Kelurów, ale możliwe to było dopiero wówczas, gdy się oddalą o tyle, że nas spostrzec nie będą mogli; a że ciągnęli oni w kierunku południowo-wschodnim, więc liczyłem, że, jadąc w ich ślady, musimy kiedyś znaleźć się nad tą samą rzeką, która z gór płynie ku wsi Khoi, i oczywiście tyle drogi nałożyć niepotrzebnie. Już to samo usposabiało mię względem Kelurów nie najlepiej, pominąwszy oczywiście powód główny.
Niebawem ostatni jeźdźcy z oddziału zniknęli, i mogliśmy się już swobodnie poruszać. Zjeżdżając ze wzgórza ku dolinie, mieliśmy drogę utrudnioną, bo piętrzyły się tu odłamy skalne, a gdzie-niegdzie trafialiśmy na wielkie kałuże i miejsca bagniste. Wreszcie z trudem wydostawszy się na suchy grunt, popędziliśmy wzdłuż strumienia ku opuszczonemu przez Kelurów obozowisku.
Halef poszedł napoić w potoku konie, a ja tymczasem rozglądałem się szczegółowo po obozowisku w nadziei odkrycia czegokolwiek, coby nam mogło być pomocne w obmyśleniu planu dalszego działania. Niestety, ze swych badań wywnioskowałem tylko to, że Kelurowie siedzieli tu nie dłużej nad tydzień. Rzecz prosta — nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Natomiast ważniejszy był szczegół inny. Rozpoznałem, że niektóre z bud urządzone były dopiero wczoraj, a więc Kelurowie wczoraj jeszcze nie mieli zamiaru oddalić się stąd tak prędko, bo nie byliby zadawali sobie trudu ustawiania tych bud. Dlaczego więc oddalili się tak nagle? Nasunęło mi się na myśl przypuszczenie, że Akwil przybył do nich prawdopodobnie około wieczora; schwytali go, jak również następnie jego syna Salego, i tym sposobem dowiedzieli się o naszych koniach, stojących w Khoi. Ci jeńcy, ojciec z synem, muszą opłacić dług krwi własnem życiem, i być może — z takiej to przyczyny Kelurowie wyruszyli stąd tak prędko.
A może obawiali się pościgu? I to było możliwe!
Tu znowuż zapewne ktoś ukuje przeciw mnie zarzut, jakobym plótł niestworzone rzeczy, skoro utrzymuję, że trzystu Kelurów liczyło się ze mną jednym, a właściwie ze mną i z Halefem. Ale na Wschodzie bardzo często mucha staje się wielbłądem, a nawet, bez żadnego udziału z jej strony, czemś więcej, bo słoniem, lwem lub tygrysem!
Co do mnie zaś — zaznaczam znowu, że miałem poza sobą sławę człowieka, który z każdego przykrego położenia umie wyjść obronną ręką. Ba, wiedziano też o tem, że jeśli powezmę jaki plan, choćby najniebezpieczniejszy, potrafię go przeprowadzić i przejechać się na karkach najmożniejszych wrogów swoich. Zresztą każdy inteligentny Europejczyk, zasobny w niezbędne wiadomości i wzbogacony doświadczeniem, nabytem w krajach nieucywilizowanych, może dokonać bardzo wiele i stać się wkrótce legendowym bohaterem na szerokich przestrzeniach ziemi. Wiadomość bowiem o tym lub owym śmiałym czynie przechodzi z ust do ust i zatacza coraz to szersze kręgi, aż wreszcie wzrasta do rozmiarów fantastycznej baśni, uchodzącej na odpowiednim gruncie za szczerą prawdę.
W ten sposób rozszerzyła się szybko po całym niemal Wschodzie moja i Halefa sława. A sławniejsze były jeszcze ode mnie dwa moje karabiny. O jednym z nich mówiono, że trafia bez wycelowania i że kula przebija najgrubsze nawet mury, a o dwudziestopięciostrzałowym sztućcu systemu Henri’ego utrzymywano, że można z niego strzelać bez końca i że go wcale nie trzeba naładowywać. Do tego dodajmy moją umiejętność jazdy na koniu na sposób Indyan amerykańskich, oraz zdolności moje: w kierunku wywiadowczym, na które Azyata wcale zdobyć się nie umie, a nie wyda się nikomu dziwnem, że opowiadano o mnie cuda i że w obecnym wypadku Kelurowie mogli czuć przedemną obawę, aczkolwiek liczba ich wynosiła trzystu ludzi. Być może — szejk ich, pomyślawszy nieco, już teraz żałował, że udzielił pewnych wskazówek naszej gospodyni w Khoi. Nie było więc przesadą przypuszczenie, że Kelurowie boją się mojej pogoni.
Oczywiście należało puścić się ich śladami. Ale na to mieliśmy jeszcze dosyć czasu, gdyż obserwować ich, nie będąc przez nich zauważonymi, mogliśmy tylko w nocy, że zaś teraz był ranek, puściliśmy konie na trawę i, przeczekawszy tu czas jakiś, wyruszyliśmy w drogę dopiero przed południem. Nie było. obawy, by nieprzyjaciel nam uszedł, bo po pierwsze — był to zbyt wielki oddział, a powtóre — uważał już za zbyteczne zacieranie po sobie śladów.
W południe znaleźliśmy się na terenie górzystym, pokrytym tu i ówdzie lasem dębowym, z którego pochodzą światowej sławy galasówki. Tu udało mi się upolować młodego dzika. Upiekliśmy go naprędce, a pożywiwszy się, zabraliśmy resztę do toreb, bo trzeba było pamiętać, że jak długo następować będziemy na pięty Kelurom, nie upolujemy nic, gdyż strzały zdradzićby mogły naszą w ich pobliżu obecność.
Dla Halefa, jako muzułmanina, wieprzowe mięso było przysmakiem zakazanym, ale w towarzystwie mojem stał się nieco... postępowym i nabrał wybrednych wymagań pod względem pożywienia. Zlekceważywszy więc przepisy proroka i jego kalifów-nieboszczyków, jadł dziczyznę, aż mu się broda trzęsła; zresztą sam zachęcałem go do tego, biorąc grzech jego na swoje sumienie.
Po posiłku i wypoczynku puściliśmy się w dalszą drogę i wciągu kilku godzin przybyliśmy nad południowe ramię rzeki Zab, mając je po lewej, a lesisty, stromy grzbiet górski po prawej stronie. Odtąd ślady prowadziły nas łożyskiem górskiego potoku, który prawdopodobnie wzbierał szeroko na wiosnę, a obecnie był leniwie sączącym się wśród żwiru i głazów strumykiem. Utrudniały nam tu w znacznym stopniu jazdę liczne korzenie i krzaki, po obydwóch jego brzegach sterczące.
— Sam dyabeł chyba wytknął tędy drogę Kelurom — narzekał Halef. — Zapewne wygodniejszą jest ścieżka od bram śmierci na miejsce wiecznego potępienia, bo przynajmniej prowadzi w dół, a ta w górę!
— I ja również nie mogę pojąć, dlaczego obrali tak niewygodną drogę.
— No, nareszcie znalazło się coś, czego nie rozumiesz, sidi! — przerwał mi żywo Halef, uśmiechając się.
— Nie troszcz się! zrozumiem i to w swoim czasie, gdy mi będzie potrzeba.
— Dokąd właściwie oni dążą? Przecie tu niema żadnej przełęczy w łańcuchu górskim!
— Jeśli się nie mylę, masz słuszność. Przypominasz sobie zapewne z ostatniej naszej podróży przez tę okolicę dwie góry, mianowicie: z lewej strony Mekwilik, a z prawej o fantastycznych kształtach Nekul.
Między temi górami niema żadnego przejścia, i Szir Samurek ma zapewne cel, do którego dąży, po tej stronie grzbietu, nie zaś po tamtej.
— Allah! czyżby to była okolica, w której znajduje się muzallah el amwat[67]?
— Nie słyszałem takiej nazwy. Co ona oznacza?
— Ach, co oznacza! Otóż ni mniej, ni więcej, tylko jest to miejscowość, którą omija każdy człowiek, bez względu na to, czy jest sumitą, szyitą, chrześcijaninem czy żydem. Przypominasz sobie zapewne, że w czasie naszej bytności w Khoi rozmawiałem z kilkoma mazydżilar[68] i dowiedziałem się od nich wiele ciekawych rzeczy. Mówili mi, że w tej okolicy jest niezmierna ilość galasówek, tak, że brodzić można wśród nich po kolana, ale nikt się nie odważa przychodzić po nie w obawie przed błądzącemi tu całemi chmarami duchów ludzi zmarłych. Podobno przed paruset laty przybyli w te strony chrześcijanie i zbudowali sobie kaplicę, by w niej chwalić Boga na swój sposób. Byli to ludzie uczciwi i dobrzy i nikomu w drogę nie wchodzili. Ale Szyici napadli na nich i wyrżnęli co do nogi właśnie koło owej kaplicy. Ostatni zginął ich kapłan. Modlił się on jeszcze w chwili konania za nieprzyjaciół, gdy nagle zbójcy wyrwali krzyż z kaplicy i w dzikiem rozpasaniu wrzucili go w ogień. Umierający kapłan, widząc to, rzucił na nich klątwę, wskutek której nietylko pomarli sami natychmiast, ale i ich siedziby oraz dobytek zniknęły z powierzchni ziemi. Od tego czasu nieszczęście spotyka każdego, kto się przybliży do muzallah. Mimo to niektórzy mazydżilar, jako że biedni są, a uśmiechał im się dobry zysk z galasówek, odważyli się niedawno na wyprawę w te strony. Kiedy jednak przyszli pod kaplicę, wybiegł z niej duch kapłana w postaci niedźwiedzia i byłby ich wszystkich pożarł, gdyby się byli nie oddali w opiekę Allaha, który dopomógł im do ucieczki. Przysięgali potem przede mną, że nigdy już nie zapuszczą się w to miejsce... Co o tem sądzisz, effendi?
— Sądzę, że to nie był żaden duch, ale najzwyklejszy w świecie niedźwiedź. Przecie każdy wie, że w górach okolicznych dosyć jest tych dzikich zwierząt.
— Wiem o tem i ja, ale przecie niedźwiedzie nie są tak olbrzymiego wzrostu, jak ów duch.
— Strach ma wielkie oczy... to znaczy: z wielkiej trwogi mógł się ludziom ów niedźwiedź wydać dwa razy większym, niż jest w istocie.
— Mówisz tak, bo nie wierzysz w duchy...
— Ależ przeciwnie, jestem przekonany, że duchy gdzieś istnieją; w widziadła jednak w postaci niedźwiedzi istotnie nie wierzę.
— No, ty na miejscu tych ludzi nie byłbyś uciekał, ale poszedłbyś naprzeciw potwora śmiało i odważnie, bo się niczego nie boisz. Ja jednak, daruj, sidi, nie miałbym ochoty przekonywać się osobiście, czy mam do czynienia z duchem, czy też z niedźwiedziem. Co prawda, myśmy obaj ubili podobną bestyę w wąwozach Bałkanu. Ale tam nie było wcale muzallah et amwat, tu zaś wisi w powietrzu nad całą okolicą klątwa kapłana... nie chcę więc mieć do czynienia z potworem, bez względu na to, coby to było za licho...
— Czy wiesz mniej-więcej, w którem miejscu znajduje się owa muzallah?
— Jak mi określali mazydżilar, jest ona między: Nekulem a Mekwilikiem. Idzie się tam kamienistem korytem między dwoma stromymi brzegami...
Tu urwał nagle, spojrzał mi znacząco w oczy i po chwili krzyknął:
— Allah akbar! Toż to się zupełnie zgadza... Jesteśmy właśnie na drodze do muzallah...
— Prawdopodobnie...
— Nekul i Mekwilik to dwa szczyty, między którymi znajduje się ta kaplica umarłych... Maszallah!... to stąd niedaleko!...
— Bardzo możliwe... Ale radzę ci zamknąć gębę, bo... może wypaść stąd niedźwiedź i wskoczyć ci do niej... zbyt szeroko ją otwierasz...
— Nie żartuj, sidi! Mam już takie przyzwyczajenie, że skoro jestem zdziwiony, gęba mi się sama otwiera, a gdy zdziwienie przejdzie, toi ona sama się zamknie. A bodaj to!... Nic innego, jak tylko nasz kismet, nasze fatum zaprowadziło tu mnie i ciebie! Gdybym choć wiedział, co nas tam w górze czeka...
— Pytasz jeszcze o to?
— Oczywiście... A ty wiesz może?
— Wiem.
— No, powiedz... proszę cię...
— Czeka nas duch, którego obedrzemy ze skóry...
— No, effendi! to lekkomyślne zuchwalstwo! żartujesz sobie ze wszystkiego, a moja dusza siedzi już na ramieniu, i doprawdy nie wiem, co mi czynić wypadnie, gdy duch się istotnie ukaże: uciekać, czy też strzelać... Bo jeżeli to będzie prawdziwy niedźwiedź, a ja ucieknę, wyśmiejesz mię niemiłosiernie, i rzeczywiście miałbym się wówczas czego wstydzić aż do śmierci. Jeżeli jednak ukaże się duch, a ja do niego strzelę, to kula przeleci przez jego ciało, nic mu złego nie czyniąc, a wówczas co się stanie ze mną, Allah jeden raczy wiedzieć...
— Oj, Halefie, Halefie! Jeżeli strzelisz do ducha, to kula przeleci przez jego... ciało. No, proszę, gdzież tu sens? Czyż napróżno uczyłem cię tak długo? czyż niczego z tej nauki nie skorzystałeś? Widać, że tkwi w tobie jeszcze głęboko zabobon człowieka pierwotnego... Powiedz mi przynajmniej, za kogo zginął ów kapłan?
— Za swego Boga i za swą wiarę, sidi!
— Jak nazywamy takich ludzi?
— Szuhada[69]
— Co mówi o nich koran?
— Że po śmierci idą prosto do nieba.
— Otóż posłuchaj! Nawet wedle pojęć muzułmańskich każdy szahid idzie po śmierci do nieba i otrzymuje tam nagrodę za cierpienia i śmierć, którą poniósł. Czyż wobec tego ów pobożny kapłan, poniósłszy śmierć męczeńską za swoją wiarę, swego Boga, zamiast nagrody, miałby być skazany na karę przebywania w odludnej kaplicy, i to jeszcze w skórze niedźwiedzia? Czyżby to nie było dla niego raczej piekło, niż nagroda?
Halef otworzył znowu usta i patrzył na mnie ze zdziwieniem.
— Znowu otworzyłeś gębę — zaśmiałem się.
— Tak jest, sidi, dziwię się znowu.
— A cóż może być w słowach moich dziwnego?
— A no, żeś taki mądry i że umiesz na wszystko znaleźć odpowiedź. Allah inzaf albo Allah el adala... Bóg jest sprawiedliwością...
— Ba, ale w tym wypadku coby to była za sprawiedliwość?
— Allah nie byłby sprawiedliwy, gdyby ducha uczynił niedźwiedziem. Że jednak Allah bez zaprzeczenia jest sprawiedliwy, więc... więc...
— No, więc...
— ..... więc duch nie może być niedźwiedziem, ani niedźwiedź duchem.
— Rozumie się! Ale ponieważ tak łatwo zgadzasz się na wszystko, więc, gdybym ci powiedział, że wewnątrz twojej głowy siedzi zwierz dziki, zapewne uwierzyłbyś i w to również?
— Uwierzyłbym, bo ty, effendi, jak we wszystkiem tak i w regułach mantik[70] jesteś niedościgniony. Zresztą niech się ów potwór pojawi, gdzie chce, ja go zastrzelę i kwita!
— Co do strzelania, możebyś to mnie lepiej pozostawił. Niedźwiedzie kurdyjskie nie są tak niebezpieczne, jak naprzykład z gór Hauran lub Libanon. Nikt tu ich nie ściga, ani nie poluje na nie, więc mają czas wyhodować się i zestarzeć nawet. Zresztą zbieracze galasówek mówili ci, że ów niedźwiedź z kaplicy jest bardzo wielki, a zatem kula twego karabinu nie uśmierciłaby go, a tylko mogłaby go zranić i rozdraźnić. Ponadto zaś musisz wziąć pod uwagę, że nam obecnie niewolno strzelać ze względu na Kelurów.
Wkońcu niema się o co troszczyć, bo wcale jeszcze nie wiemy, czy jesteśmy na drodze do kaplicy, czy nie.
Na razie idzie o to, abyś przestał wierzyć, jakoby duch był zdolny ubierać się w futro niedźwiedzia.
— Ani nawet w kożuch barani, nietylko w futro, effendi. Przekonałeś mię, że duch nie może zmieniać się w zwierzę i że go nie można ani widzieć, ani go w garść uchwycić. Gdyby więc duch okrył się skórą niedźwiedzią, to po zdjęciu jej nie pozostałoby nic, a że w skórze zawsze jest coś, więc niedźwiedź nie może być duchem.
— Bardzo pięknie rozumujesz — zaśmiałem się — i pod względem logiki wyprzedziłeś mię już znacznie.
Ale mniejsza o to! Cieszy mię przedewszystkiem, że sprawa z duchem i niedźwiedziem skończona...
Miałem coś jeszcze mówić, gdy nagle Halef, jadący obok mnie, chwycił cugle mego konia i zatrzymał go na miejscu.
— Co się stało? — spytałem.
— Tam, pod drzewem, coś jest! — odrzekł szeptem; — poruszyło się coś... nie wiem tylko, czy to człowiek, czy też zwierzę...
— Cofnijmy się pod drzewa — odrzekłem, pociągając towarzysza w gąszcz.
Tu zsiadłszy, kazałem mu zatrzymać swego konia i ostrzegłem, by zachował się spokojnie.
— Tylko uważaj, sidi, bo możliwe, że to niedźwiedź albo który z Kelurów — ostrzegał Halef.
— Nie bój się! — odrzekłem i, wziąwszy nóż do ręki, począłem skradać się pocichu ku owemu miejscu, gdzie istotnie był jakiś człowiek.
Stał pod rozłożystym bukiem i wyciągał w górę ramiona; w jakim celu to czynił, nie mogłem na razie odgadnąć. Choć odwrócony był ode mnie twarzą, wydał mi się znajomym. Postać tę, a zwłaszcza brudne nogi i strzępiaste spodnie oraz połowę żakietu miałem zaszczyt już kiedyś... Czyżby mię wzrok mylił? Miałżeby to być istotnie nasz gospodarz z Khoi? coby tu robił sam jeden w tak odludnej okolicy?
W tej chwili oberżysta odwrócił się, wspiął się na palcach i pociągnął za koniec powroza, przymocowanego do gałęzi... Do licha! chciał się najwidoczniej powiesić!
— Katera chodeh! na miłość Boską! — krzyknąłem, biegnąc co tchu ku niemu. — Zaczekaj-no! Chcesz się życia pozbawić? Masz jeszcze dość na to czasu później!...
Wybałuszył na mnie zdziwione oczy i po chwili odrzekł, jakby ze snu zbudzony:
— Życia pozbawić?... Nie, tylko się powiesić.
— To przecie na jedno wychodzi! Lecz co cię skłoniło do popełnienia tak strasznej zbrodni?
— Co skłoniło? A tobie co do tego? Kto jesteś, że śmiesz mi przeszkadzać?...
Mówiąc to, robił na mnie wrażenie całkiem nieprzytomnego.
— Znasz mnie przecie, przyjacielu. Nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi i mieszkam u ciebie w Khoi.
Słowa te obudziły go z osłupienia. Oczy jego nabrały wyrazu, ale głos przytłumiony brzmiał jeszcze, jakby z pod ziemi:
— Muszę się powiesić, bo... bo... nie odzyskam już moich pieniędzy...
— Skąd masz tę pewność?
— Powiedział mi to Szir Samurek.
— Jakto? on sam? osobiście? Mówiłeś z nim? kiedy?
— Przed godziną.
— Gdzie?
— Tam, w górze, koło muzallah el amwat.
— Więc kaplica znajduje się stąd niedaleko... Czy Kelurowie tam rozłożyli się obozem?
— Tak.
— A tu nie pozostał kto w pobliżu? czy można tu mówić swobodnie?
— Niema tu nikogo. Wypędzili mię od siebie batogami i powrócili na miejsce.
Wspomnienie batów otrzeźwiło go do reszty. Padł na ziemię, a ukrywszy twarz w dłoniach, począł płakać. Łzy bywają nieraz balsamem kojącym, jeżeli kto może płakać; pozwoliłem mu wypłakać się dowoli i przywołałem Halefa, który, uwiązawszy konie, usiadł razem ze mną koło gospodarza. Gdy stary wypłakał się już dostatecznie, podniosłem mu zwieszoną na piersi głowę i rzekłem:
— Samobójstwo jest największą zbrodnią na Świecie, gdyż nie można jej nigdy naprawić, ani przez pokutę z niej się oczyścić; najmniej zaś człowiek ma prawo potępiać swą duszę dla marnych pieniędzy... Zresztą twoje piastry nie przepadły jeszcze!
— A jakże nie?... Szir Samurek odebrał je od Akwila i nie odda za nic w świecie.
— Musi oddać! Przyrzekam ci, że ja go zmuszę do tego...
Na te słowa oczy jego nabrały blasku. Zerwawszy się na równe nogi, zapytał:
— Nie żartujesz, emirze?
— Nie! — rzekłem. — Nie czynię obietnic na żarty.
— Niechże więc będą dzięki Allahowi i cześć tobie! Jestem uratowany. Wiem o tem, że co Emir Hadżi Kara Ben Nemzi przyrzeknie, tego dotrzyma, chociażby łotr Szir Samurek na głowie stawał.
— Czy może, gdyś był u niego teraz, drwił sobie ze mnie? Powiedz! opowiedz mi szczegółowo, w jaki sposób spotkałeś się z nim i co mówiliście... Ale mów wszystko jak najdokładniej, bo od tego wiele zależy... Zależy od tego życie lub śmierć wielu ludzi, no, i od zyskanie twoich pieniędzy.
— Och, emirze, jeżeli mam przez to odzyskać swoje pieniądze, to powtórzę ci wszystko co do słowa.
— Ale mów krótko, bo szkoda czasu; być może, że każda minuta ma swoją cenę.
— Jak wiesz, wyjechałem z Khoi razem z nezanumem i kilku innymi ludźmi, ażeby dogonić Akwila i odebrać mu pieniądze. Nie znalazłszy jednak śladów, postanowiłem zwrócić się ku granicy perskiej w przypuszczeniu, że tylko tam będzie on uciekał. Pojechaliśmy w tym kierunku, pytając po drodze ludzi, czy nie widzieli zbiega, lecz okazało się, że nikt go nie zauważył. Około południa spostrzegłem, żeśmy zbłądzili; trzeba więc było wrócić i szukać drogi do Rowandis i Lahijan. W tym celu skierowaliśmy się na północ i, na szczęście, czy na nieszczęście moje, spotkaliśmy się z tymi dyabłami, którzy otoczyli nas wokoło i przyprowadzili aż tutaj.:
— Zdziwiłeś się zapewne, widząc wśród nich złodzieja.
— O, tak! tembardziej, że był wśród nich, jako jeniec, i jego syn również. Obaj mają być straceni dzisiejszej nocy... I dobrze im tak! zasłużyli na to.
— Czy śmierć ich postanowiona nieodwołalnie?
— Tak, i to nie byle jaka. Mają być rzuceni niedźwiedziom na pożarcie!...
— Podły okrutnik z tego szejka! — rzekłem. — Ale skąd mu przyszło do głowy podobne barbarzyństwo? Czy są tu istotnie niedźwiedzie?
— Są! Szejk obmyślił wszystko zawczasu i dlatego też wyłącznie przybył aż tutaj, aby obu jeńców rzucić na pastwę niedźwiedziom. Jego wojownicy polowali niedawno w tym lesie i wykryli jaskinię niedźwiedzicy tuż koło muzallah. Znaleźli też w okolicy, w dziuple jednego z drzew, rój pszczół, Otóż, o ile dobrze zrozumiałem to, co mówiono w obozie, szejk wysłał dziesięciu Kelurów po ów miód, a wysmarowawszy nim obnażone ciała obu skazańców, mają ich powiązać i zawlec do kaplicy; aby zaś zwabić do niej niedźwiedzia, pokładą na wabika na drodze z muzallah do jaskini plastry miodu, no i w ten sposób bestya trafi na przeznaczone dia siebie ofiary...
— Allah! — westchnął Halef. — Ci Kelurowie to skończone łotry! Jak myślisz, sidi? czyby nie należało nam ratować nieszczęśliwych skazańców, nie zważając już na to, że są naszymi wrogami?...
Za te słowa miałem ochotę uścisnąć małego zucha. Ratować Akwila, który podszczuł przeciw nam Kelurów, i ratować jego syna, który tak niedawno zawinił względem nas jeszcze bardziej, bo urządził zamach na nasze życie!... Tak! mój poczciwy towarzysz był tylko z tytułu muzułmaninem, ale w sercu posiadał więcej szlachetnych uczuć, niż tysiące moich europejskich współwyznawców!
Z dalszego opowiadania oberżysty dowiedziałem się, co następuje:
Kelurowie zwinęli dziś rano obóz z obawy przede mną; okoliczność zaś, że dostali w swe ręce dwu Bebbejów, zmusiła ich do tem szybszego marszu. Chcieli oni jak najprędzej załatwić się z jeńcami i sprawić im oddawna już obmyśloną śmierć. Czekali na tę zabawę z wielkiem upragnieniem wszyscy Kelurowie, ilu ich tylko było w obozie. Obecnie w pobliżu kaplicy odbywają właśnie sąd nad znienawidzonymi jeńcami, którzy krwią swoją mają odpowiedzieć za cały swój szczep. Szir Samurek przysiągł, że nic i nikt ich już od śmierci nie uratuje. Sali Ben Akwil wobec tego zwątpił ostatecznie, aby się mógł z rąk jego wydostać, i tylko tli w nim iskierka nadziei, że może go ocalić przybycie moje, gdyż jest pewny, że przyjdę tu w celu odebrania swych koni i przy tej sposobności uratuję tak ojca, jak i syna.
— Nie ciesz się zbytnio — mówił do szejka. — Jeszcze nie jestem nieboszczykiem; Kara Ben Nemzi przybędzie tu niezawodnie i uwolni nas z twych rąk szatańskich!.
— Jakto? uwolni śmiertelnych swoich wrogów? — drwił szejk. — Ależ on raczej poprosi mię, abym wam dodał jeszcze męczarni.
— Tego nie uczyni, bo jest chrześcijaninem.
— Każdy chrześcijanin to pies, a każdy pies lubuje się w zapachu krwi. Te psy, co człowieka z Nazireh[71] nazywają swoim Bogiem, nie pełnią jego przykazania, aby kochać swoich wrogów, i choć głoszą je na wszystkie strony, jednak, gdzie się tylko zdarzy, okradają się wzajemnie i oszukują, a obcych podbijają i uciskają. Skądżeby mieli lepiej być usposobieni dla wrogów? Nie łudź się więc, aby ów Kara Ben Nemzi zechciał ująć się za wami.
— Wszystko, coś powiedział, skłamałeś! To prawdziwy chrześcijanin i wielu swoim wrogom wyświadczał dobrodziejstwa.
— Więc wezwij go, niech przybędzie tutaj, a zobaczymy, czy istotnie spełni przykazanie swego fałszywego proroka z Nazireh.
— Tak! będę go wołał, ale nie wprost, lecz przez Allaha, który wskaże mu drogę w te strony.
— Ja ci użyczę lepszej rady. Kara Ben Nemzi, jako chrześcijanin, nie może się niczego spodziewać od naszego Allaha. Jeżeli tedy chcesz być wysłuchany, musisz się modlić do jego ukrzyżowanego Boga!
W ten sposób szydził dalej, a potem dodał:
— Dowiedz się, że mam za nic tego psa chrześcijańskiego, a ile go sobie lekceważę, najlepszym dowodem jest to, że kazałem mu powiedzieć, u kogo są jego konie, zachęcając go niejako w ten sposób do ścigania mnie. Jeżeli tedy trafi na moje ślady, a będzie miał odwagę zapuścić się aż tutaj, to warta moja schwyta go i przyprowadzi do mnie, abym mu zgotował taki sam los, jaki was obydwu z mej ręki czeka.
Możesz więc teraz modlić się do Allaha, czy do el Mesiaha[72], ale zapewniam cię, że to się na nic nie zda; błagania twoje pójdą, tak, czy owak, na wiatr!
Co do innych jeńców, postanowiono wypuścić ich za okupem dwudziestu tysięcy piastrów, oberżystę zaś oćwiczono hojnie i wysłano do wsi, aby się o te pieniądze wystarał i przyniósł je, — gdyby zaś nie wrócił do trzech dni lub podstępnie sprowadził zbrojną pogoń, wówczas miano wszystkich jeńców uśmiercić.
Nic dziwnego, że nieszczęsny oberżysta wpadł w nieopisaną rozpacz. Nietylko, że stracił swoje dziesięć tysięcy, ale jeszcze w dodatku kazano mu zapłacić przypadającą nań część okupu, to zaś prżechodziło wszelką jego możność materyalną. I oto, widząc się doszczętnie zrujnowanym, a znikąd nie spodziewając się ratunku, chwycił stryczek, chcąc się powiesić.
— To wszystko, emirze — dodał, — co tylko miałem do powiedzenia. Cóż ty na to? Czy teraz odzyskanie moich pieniędzy uważasz za rzecz możliwą?
— Przedewszystkiem sądzę, że raki posiada w sobie zarodek wszelkich nieszczęść ludzkich...
— Raki? Skąd ci to do głowy przychodzi?
— Bo i tu wódka jest przyczyną, żeś wpadł w nieszczęście.
— Ale cóż ma wspólnego raki z szejkiem Kelurów?
— Nie udawaj głupiego! Gdybyś się wczoraj był nie upił, nie wypaplałbyś przed Akwilem, że masz schowane pieniądze, i nie byłby ci on ich ukradł. Wódka też winna, że dostałeś się w ręce szejka i że następnie chciałeś się powiesić. Nie możesz mi przecie teraz zaprzeczyć temu, że wódka prowadzi do samobójstwa?
Milczał, nie mogąc na to nic odpowiedzieć, ja zaś ciągnąłem dalej:
— Jeżeli nie wyrzekniesz się raki, to czeka cię jeszcze niejedno nieszczęście, które zepchnie twą duszę na samo dno nędzy. Gdy zaś przestaniesz pić raz na zawsze, życie twoje spłynie ci spokojnie i szczęśliwie, a wkońcu, po najdłuższych dniach pobytu na tej ziemi, przejdziesz bez zachwiania przez es siret, most śmierci, do krain wiecznej szczęśliwości. A most ten wcale nie jest szeroki i według Mahometa podobny jest do ostrza szabli, Czyż więc możliwe, aby człowiek pijany, nie mogący się utrzymać na nogach, przeszedł przez ten most i nie zatoczył się do otchłani piekielnej?
Wedle pojęć europejskich, argumentacya moja była bardzo prymitywną i mogła się wydać śmiesznością.
Dzięki jednak tej właśnie prostocie słów moich, wywarły one pożądane wrażenie, bo gospodarz odpowiedział, mocno zmieszany:
— O, nie mów tak, effendi! nie mów, bo to dla mnie bardzo przykre... z
— Jeszcze bardziej przykro ci będzie, gdy wyjaśnię, jak straszne skutki byłaby pociągnęła za sobą zbrodnia samobójstwa! Ze stryczkiem na szyi szedłbyś przez most śmierci, a wszyscy umarli znajomi twoi patrzyliby na ciebie ze wstrętem i odwracali oczy. Wkońcu straciłbyś równowagę i, zatoczywszy się po pijanemu, runąłbyś na samo dno dżehenny...
— Emirze, to straszne! — przerwał mi, kryjąc twarz w dłoniach.
— Radzę ci więc, porzuć na zawsze ten przeklęty nałóg...
— Ależ owszem! od tej chwili.. przyrzekam ci, panie..
— Oho! nie tak to łatwo wyzbyć się nałogu, jak ci się zdaje... Kogo raz duch wódki chwycił w swoje szpony, tego mocno za łeb trzyma, i trzeba stoczyć walkę z nim nielada, aby się od niego raz na zawsze uwolnić. Czy masz ochotę podjąć tę walkę?
— Przyrzekam ci, effendi, że będę walczył.
— Dobrze, przyjmuję do wiadomości to oświadczenie. Przedewszystkiem jednak powinieneś się dobrze przyjrzeć, jak to pijak przedstawia się w oczach człowieka trzeźwego; bo choć widziałeś. sam wielu opilców, jednak nie potrafiłeś ocenić ich należycie. Otóż sukri[73] jest nietyle człowiekiem, ile beczką, do której wciąż dolewa się raki, aż póki owa raki nie przeźre jej klepek. I ciebie raki zżarła już do połowy, a niebawem klepki twoje rozsypałyby się, gdybyś je nadal wódką zamiast wodą traktował. Przypatrz się dobrze pijakowi, gdy wstaje rano. Głowa go boli, ręce i nogi drżą, twarz ma obrzmiałą, wykrzywioną i wstrętne oczy, bez blasku, jak brudne szkła. Żona i dzieci unikają go, gardzą nim, bo wiedzą, że ich nie kocha, że u niego więcej znaczy wódka, niż ich szczęście i dobrobyt. Przyjaciół prawdziwych pijak zazwyczaj nie ma... bo znajomi, z którymi razem pije, nie są mu przyjaciółmi, lecz tak samo, jak on, pustemi beczkami, bez serca i bez duszy. Krewni nienawidzą go, a sąsiedzi wyśmiewają... Pustka więc roztacza się naokoło niego i pustka panuje też w nim samym. Pijanica nie myśli też o Allahu, zaniedbuje modlitwy i nie spełnia swoich obowiązków. W żołądku czuje ciągle piekącą smołę, a w gardle suchość nieznośną. Już od rana czuje on pociąg do dyabelskiego trunku, ale skoro go się tylko napije, staje się ociężałym, jakby wlał roztopionego ołowiu w swoje członki... traci rozum, pamięć i władzę w całem ciele... porusza się, jak ślepe szczenię, i nieraz wywraca się do błota, a skoro się podniesie i chce coś mówić, nie może, bo język mu skołowaciał... Żona zaś stoi w kącie i płacze... i wstydzi się męża-wieprza, tarzającego się w błocie... i boi się go, aby nie chwycił jakiego narzędzia i nie zabił jej lub którego z dzieci... bo przecie po pijanemu nie wie on, co robi, nie ma rozumu, ani pamięci. Czeladź tymczasem śmieje się ze swego gospodarza, swego pana, zamiast go czcić i być mu posłuszną... a zwierzchność, która go przedtem, gdy się jeszcze nie upijał, szanowała, teraz nie ufa mu, uważa go za nic, bo wie, że duch raki nie da mu wypełnić należycie obowiązków i może nawet popchnie go do zbrodni! Tak więc...
— Effendi, przestań! Mówisz tak, jakbyś mię znał od bardzo dawna i wiedział o każdym moim kroku, o wszystkich mych stosunkach. Zeszłego tygodnia doszła mię pogłoska, że nie będę już haradżim, bo urzędnik niepewny jest pieniędzy, które ściągam jako podatek. Dlatego to ogarnęła mię taka rozpacz z powodu dokonanej kradzieży...
— Widzisz więc, co narobiła raki... Jestem chrześcijaninem i mam obowiązek nawet innej wiary człowieka, jeżeli błądzi, naprowadzić na dobrą drogę, a dlatego nie waham się i tobie podać pomocnej ręki. Chcesz się poprawić, masz ochotę wyrzec się wódki? dobrze, nie zginiesz jeszcze. Ponadto przyrzekam ci, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, aby wydostać z rąk opryszków skradzione ci pieniądze.
Gospodarz zerwał się, wyciągnął ku mnie obie ręce i rzekł:
— Dziękuję ci, emirze! dziękuję, żeś mi otworzył oczy i wskazał drogę do poprawy. Wyrzekam się od tej chwili raki i przysięgam...
— Tylko bez przysiąg!... — przerwałem mu. — Jestem zwykłym śmiertelnikiem, takim samym jak i ty, nie mogę więc żądać od ciebie przysięgi. Wystarczy mi twoja obietnica.
— Dobrze, przyrzekam ci na moją duszę, na nietykalną brodę proroka i jego następców, że od dziś nie będę pił raki. Allah to słyszy i przekona się, że dotrzymam słowa. Daję ci na to rękę.
Uścisnąłem podaną mi brudną dłoń, a za moim przykładem poszedł i Halef, również mową moją bardzo przejęty, poczem rzekł do oberżysty:
— Niech Allah będzie z tobą, synu pijaństwa, wchodzący na drogę poprawy! Wyrzuć przeklętą raki z domu i nie puść jej więcej z powrotem; a uważaj, aby nie wlazła oknami, bo to ogromnie natrętna bestya i gdy się kogo raz uczepi, nie chce go puścić za nic w świecie. Skoro jednak raz zdobędziesz się na opór przeciw niej, zobaczysz niebawem, jak wyglądać będzie twój dom i całe twe obejście, gdzie dzisiaj gnój i błoto po kolana i gdzie ty sam, wśród tego gnoju brodząc, wyglądałeś, jak dabb sakran[74] w łożu królowej Izebba[75]. A teraz umyj się przedewszystkiem, przebierz w czyste szaty, każ oczyścić dom i podwórze, a zobaczysz, że pozbędziesz się dżerab[76] i innych amrad el gild[77].
Gospodarz nie czuł się wcale obrażonym dość drastycznemi wyrażeniami małego Hadżi, — przeciwnie, przyjął je z wdzięcznością, zapewniając, że stanowczo się poprawi.
— Ale co ja widzę? — zapytał wkońcu. — Dotychczas nie miałem czasu popatrzyć na wasze konie i dopiero teraz... Czyżby to były siwosze aptekarza?
— Tak, zgadłeś.
— Dziwię się, że wam je wypożyczył, bo to człowiek ogromnie nieużyty.
— Wcaleśmy go o to nie prosili; zabraliśmy je bez jego pozwolenia, bo nie było czasu na zbytnie ceremonie, targi i prośby. Zmartwił się zapewne, spostrzegłszy stratę, i tem większa będzie jego uciecha teraz, gdy mu je zwrócisz...
— Ja?
— Tak, ty. Wsiądziesz na jednego, a drugiego poprowadzisz luzem aż do Khoi.
— Z przyjemnością, emirze; będę bardzo rad czmychnąć jak najprędzej i jak najdalej od tych łotrów, co mię ograbili. Ale jakże wy sobie poradzicie bez koni?
— Bądź o nas spokojny! Nie ruszymy się stąd, dopóki nie odzyskamy naszych własnych wierzchowców.
— Ależ to rzecz bardzo niebezpieczna!...
— Więcej niebezpieczną rzeczą będzie wydostanie twoich dziesięciu tysięcy piastrów, a jednak i to, mam nadzieję, udać się nam również musi. I jeżeli się uda, spodziewać się nas możesz już jutro w Khoi, dokąd przybędziemy na własnych koniach z twoimi pieniędzmi w torbie. Jeżeli jednak nie wrócimy do pojutrzejszego wieczora, ani też żadnej nie otrzymasz od nas wiadomości, to w takim razie będziesz miał pewność, że nie żyjemy!
— Niech was Allah od tego ustrzeże! — przerwał zatrwożony.
— Nie miałem zamiaru przerażać cię — uspokajałem go. — Ale przecie trzeba być zawsze przygotowanym na wszystko najgorsze, a mimo to, nie tracić nadziei w dobre powodzenie sprawy. Mniejsza zresztą o to. Zanim cośkolwiek nastąpi, czy nie mógłbyś mi udzielić wskazówek co do rozmieszczenia obozu Kelurów?
— Owszem. Zbocza górskie, wśród których potok przepływa, wznoszą się od tego miejsca coraz bardziej stromo, aż wreszcie niedaleko stąd łożysko dzieli się na dwa ramiona, z których prawe wije się w licznych zakrętach i jest coraz węższe, aż wreszcie przechodzi w niewielką polankę, otoczoną z trzech stron gęstym lasem, a z czwartej strony zagrodzoną prawie prostopadle wznoszącą się skałą, z której spada niewielki szellal[78]. Stąd widać w górze muzallah el amwat, w której mieszkają duchy i w której Akwil ze swoim synem dzisiejszej nocy znaleźć mają śmierć straszliwą. Poza kaplicą, nieco wyżej, jest druga ściana skalna ze zwaliskami, wśród których znajduje się legowisko niedźwiedzi.
— Niedźwiedzi? Więc jest tam nie jeden tylko, lecz więcej?
— O, tak!
— Hm! przypuszczałem, że w gnieździe tem mieszka tylko niedźwiedzica z małemi, bo czas parowania dawno już minął, a stary niedźwiedź, ojciec rodziny, ma ten brzydki zwyczaj, że pożera swoje młode, więc niedźwiedzica dla zabezpieczenia potomstwa przed zbrodniczymi popędami swego małżonka wypędza go zawczasu.
— Nie wiem o tem, ale dubb, którego tutaj niedawno widziano, to z wszelką pewnością ten sam dubb el chulud[79], co zamieszkał w okolicy od czasu wymordowania tu chrześcijan i jest duchem ich kapłana. Podobno przewyższa swem cielskiem dwa razy człowieka, a że tak długo już żyje, więc ze starości posiwiał. Żołądek ma on tak wielki, że łatwo pomieszczą się w nim Akwil ze swoim synem. Bądź więc ostrożny, effendi, wobec tego potwora i miej na uwadze, że serce moje przepełnione jest pragnieniem zobaczenia cię w Khoi, co byłoby niemożliwe, gdybyś zajął miejsce obok dwu nieszczęsnych jeńców szejka!
— Ech, nie obawiaj się o to. Jestem tak potężnym i twardym kęsem, że nawet ów potwór nie mógłby mię połknąć tak łatwo, tem bardziej, że przedtem będzie miał do pożarcia dwie wcale przyzwoite porcye z owych przedstawicieli rodu Bebbejów. Wiem również, co myśleć o nieśmiertelności potwora, i możesz mi o nim już więcej nie mówić. Wolałbym natomiast, abyś mi ściśle określił, gdzie mianowicie obozują Kelurowie. Czy może na tej polanie, o której wspominałeś?
— Nie; tam jest grunt bagnisty i nie nadający się na obóz. Ale umieścili się niedaleko stamtąd. Z polanki owej prowadzi na prawo jar, skąd spada niewielki strumień. Gdy pójdziesz tym jarem nieco w górę, zobaczysz niebawem drugą, mniejszą polanę, na środku której znajduje się mały birka[80], stanowiący źródło owego strumyka. Otóż naokoło owego birka obozują Kelurowie.
— Czy las naokoło jest gęsty?
— O, bardzo.
— A między birka i lasem czy dosyć jest przestrzeni?
— Przeciwnie, tak mało tam miejsca, że Kelurowie rozmieścili się tuż nad wodą, a konie uwiązali naokoło: do drzew.
— Dziękuję ci. Więcej wyjaśnień mi nie potrzeba. Wsiądziesz teraz na konia, ale bez siodła i uzdy, bo te rzeczy będą nam samym potrzebne.
— Co? zostawiłbyś tu kosztowne reszma? A jeżeli ci je Kelurowie ukradną? Sądzę, że lepiej będzie, jeśli je zabiorę do Khoi.
— Nie obawiaj się; prędzejby je tam skradziono, niż tutaj! No, siadaj zaraz na oklep i jazda!
Rozsiodławszy konie, wyprawiliśmy z nimi gospodarza, który na odjezdnem życzył nam kilkadziesiąt razy szczęścia i powodzenia, a zwłaszcza, by nam się udało wydostać jego pieniądze.
Po jego odjeździe znaleźliśmy wpośród skał niezły schówek, gdzie umieściliśmy siodła, i następnie poszliśmy wedle wskazówek oberżysty w górę za śladami Kelurów, ale tylko do miejsca, gdzie się dzieliło łożysko potoku, gdyż można było przypuszczać, że dalej szejk niezawodnie rozstawił warty, które mogłyby nam być przeszkodą. Z tego też względu postanowiłem podejść do obozu inną drogą, ku czemu wystarczyły mi wskazówki, udzielone przez gospodarza, oraz przelotne rozejrzenie się wokoło.
Szejk niewątpliwie uważał nasze przybycie za możliwe i przypuszczał, że wrazie, gdybyśmy go ścigali, trzymać się będziemy ściśle jego tropów aż do końca. Dlatego to najprawdopodobniej skierował całą swą uwagę w tę stronę, nie troszcząc się zresztą o nic.
Domyślając się tego, postanowiliśmy zbliżyć się doń ze strony przeciwnej, a więc z góry. Opuściliśmy zatem łożysko i po godzinnem prawie wspinaniu się po stromych skałach w górę, dostaliśmy się wreszcie na szczyt, z którego widać było po przeciwnej stronie na równej wysokości słynną chrześcijańską muzallah.
Widok stąd przedstawiał się wspaniały. Przed nami u podnóża skał wielką przestrzeń zajmowało istne morze leśnej zieleni o ciemniejszych lub jaśniejszych plamach, zależnie od rodzaju drzew — iglastych lub liściastych. Na prawo i lewo piętrzyły się fantastyczne skaliste zbocza. Podobnie czarownego widoku nie zdarzyło mi się oglądać ani w Sudetach, ani w Karkonoszach, ani nawet w Alpach i Pirenejach. Oczywiście nie mam tu na myśli wysokości i wogóle ogromu kształtów górskich, bo góry około muzaliah wcale do wielkich nie należały, — ale zachwytem mię przejął niesłychanie malowniczy i charakterystyczny ich obraz.
Kontury i postacie postrzępionych, dzikich, fantastycznych skał przywiodły mi na pamięć charakter tutejszych równie dzikich i nieokiełznanych plemion. Zresztą wiadomą jest rzeczą, że czy to na Północy, czy na Południu, w górach, czy na równinie, człowiek jest nieodrodnem dzieckiem otaczającej go przyrody, z którą się zżył i do której charakter jego dostosował się ściśle. Jest to pewnik niezaprzeczalny.
Niemniej malowniczy i równie przedziwny przedstawiały widok przeciwległe skały, gdzie zbudowana była „kaplica umarłych". Zakątek ten, oddzielony od świata, był jakby stworzony na schronisko dla chrześcijańskich bojowników wiary. Kaplica ich wznosiła się na wyżynie skalnej, jak ołtarz, a cała dolina stanowiła jakby nawę olbrzymiego tumu, którego sklepieniem były niebiosa. Bór odwieczny szumiał tu pieśnią przedziwną, jakby jakieś tajemnicze organy.
I oto fanatyczni a żądni krwi szyici wytropili tu spokojnych i dobrotliwych wyznawców Chrystusa, którym jedyna droga do ucieczki pozostała... ku niebiosom!
Kaplica, której ruiny mieliśmy przed sobą, musiała być imponującą budowlą i pomimo, że już teraz nie można było odróżnić ani jej stylu, ani kształtów, widok szczątków budził w duszy podniosłe uczucie... Zdawało się, że ponad szczyty skalne unosi się głos boży, który zamarł, jak echo, a który brzmiał ongi: „A kto wytrwa aż do śmierci, zbawion będzie!"
Ściany kaplicy zbudowane były z surowego, nieciosanego kamienia, a odrzwia stanowiły trzy wielkie monolity. Dwa duże otwory okienne, pozbawione dziś kształtów wskutek nieustannego wietrzenia, patrzyły w dal, jak oczodoły Samsona. Sklepienie tworzyła olbrzymia płyta, ciężka i przygniatająca, jak owa klątwa kapłana-męczennika!
W najbliższem otoczeniu kaplicy nie było ani drzew, ani krzewów, i nawet zdawało się, że mech nie imał się tych świętych głazów. Dopiero powyżej, wśród rumowisk skalnych, sterczał tu i ówdzie krzak dzikiej róży, głogu lub kosodrzewiny, oplatającej skałę i przewijającej się przez załomy i szczeliny, niby sploty wężów, — dalej zaś wychylały się z pośród chwastów liliowe dzwonki, dzikie gwiaździste rumianki i inne kwiecie skalne, poza którem piętrzył się pas tarniny.
Tam właśnie, wśród tych zwałów i gruzów, znajdowało się według mego mniemania legowisko niedźwiedzicy.
Halef przypuszczał toż samo, gdyż w tej chwili rzekł do mnie:.
— Sidi, tam, w górze, gdzie te wielkie labhata el higara[81], mieszka niezawodnie dubb el chulud. Jeżeli mamy przekonać go, że mimo tej nazwy jest śmiertelny, musimy się tam dostać i przeciąć nić jego żywota, zanim jeszcze zdoła połknąć dwu Bebbejów, miodem obficie nasmarowanych.
— Niestety, musimy tego zaniechać, bo z powodu zbyt otwartej miejscowości Kelurowie zobaczyliby nas natychmiast.
— A więc dopuścisz do tego, aby Akwil z synem znaleźli się we wnętrznościach potwora?
— Nie, nie dopuszczę.
— Ba, ale jakże temu zapobiegniesz, nie wyszukawszy wprzód niedźwiedzia?
— On sam przyjdzie do nas, i zbytecznem byłoby z naszej strony składać mu wizytę.
— No, no! w takim razie huncwot ten jest uprzejmiejszy i lepiej wychowany od nas. Nie gniewaj się, sidi, za ten zarzut, bo widać tak jest istotnie. A czy zdaniem twojem niedźwiedź naprawdę jest tak wielki, jak go opisywał gospodarz?
— No, takich niedźwiedzi, jak opisywał oberżysta, niema wcale na świecie.
— I mnie się zdaje, że to nieprawda. Gdyby chciał zjeść obu Bebbejów, a potem ciebie, musiałby mieć żołądek tak wielki, jak namiot niewieści. Przytem ma on być całkiem biały, jak śnieg. Czy są na świecie niedźwiedzie takiej maści?
— O, są, ale na oceanie Lodowatym, i to od urodzenia białe. Bajką zaś jest, aby niedźwiedź kurdyjski na starość siwiał.
— A czy może on w tak podeszłym wieku mieć dzieci?
— Owszem. Niedźwiedź tutejszy żyje do lat mniejwięcej pięćdziesięciu, i były przykłady, że niedźwiedzica w trzydziestce wychowała niedźwiedzięta. Zatem w opowiadaniu gospodarza jest część prawdy.
— W jakiż więc sposób zamierzasz ratować skazańców, nie zgładziwszy przedtem niedźwiedzia?
— Jeszcze nie wiem, wprzód bowiem muszę się dostać do Kelurów.
— Chcesz zapewne podpatrzyć ich przedewszystkiem i podsłuchać? Weź mnie ze sobą, sidi! Wiesz przecie, jak chętnie i odważnie idę naprzeciw niebezpieczeństwu!...
— Będziesz miał ku temu sposobność dziś jeszcze, ale trochę później. Teraz zaś muszę sam dobrze poznać stanowisko Kelurów, i może coś ważniejszego uda mi się podsłuchać; przeszkadzałbyś mi w tem, podczas gdy zostawszy tutaj, będziesz daleko użyteczniejszy w naszej sprawie.
— W jaki sposób, sidi?
— A w taki, że oddam ci pod opiekę moje karabiny, których nie chciałbym brać ze sobą, abym ich przypadkiem nie został pozbawiony. Później zresztą przekonasz się, jak ważną oddasz mi przysługę, gdy je zatrzymasz w swoich pewnych rękach.
Miałem uzasadnione powody do tak dobrego o nim mniemania. Halef znakomicie był wyuczony przezemnie nawet w tak trudnej sprawie, jak skradanie się do nieprzyjaciela, i nie brakło mu w tym kierunku pewnych zdolności. Ale w wypadkach ważniejszych wolałem nie narażać go na niespodziewane próby, jakie mogłyby przechodzić jego sprawność. Naprzykład, mimo znacznej siły fizycznej, nie mógłby on zbyt długo utrzymać się na palcach; nie umiał też opanować się, gdy szło o milczenie, zwłaszcza przez czas dłuższy. W podobnych okolicznościach niejednego już strzelił bąka, narażając mię na niepowodzenia. Dziś tembardziej nie chciałem go mieć przy sobie tam, pod obozem Kelurów, że, pomimo niezwykłego mego doświadczenia i wyrobienia w sztuce wywiadowczej, sam czułem pewien lęk, bo sprawa była bardzo trudna i połączona z niebezpieczeństwem, jak rzadko kiedy. Aby jednak Halef nie czuł się dotkniętym z racyi pozostawienia go w tem przedsięwzięciu na stronie, poruczyłem mu „ważne" rzekomo do spełnienia zadanie, czyli poprostu ocukrzyłem mu gorzką pigułkę, aby ją łatwiej i bez szemrania mógł przełknąć. I poczciwiec nie domyślił się mego wybiegu, gdyż zauważył dumnie:
— Bardzo słusznie czynisz, Sidi, powierzając mi tak drogocenne rzeczy. Gdyby się okazała potrzeba, będę ich bronił do ostatniej kropli krwi.
— Do tego nie dojdzie, gdyż tu z pewnością nie zjawi się nikt, coby ci chciał je odebrać. Wystarczy, gdy schowasz się tak, aby cię nie spostrzeżono, gdyby wbrew memu przewidywaniu zbłądził kto w te strony. Niewolno ci też ruszyć się z miejsca, dopóki cię nie zawołam.
— Dobrze, ale kiedyż mam się spodziewać twego powrotu?
— Nie wiem jeszcze; możliwe, że dopiero po upływie kilku godzin.
— Allah! godziny te będą dla mnie wiecznością, a myśl o twem niebezpieczeństwie nie da mi ani chwili spokoju; gdyby zaś wypadło ci zabawić tam dłużej, będę w śmiertelnej o ciebie obawie i nie ręczę, że dusza wyleci ze mnie z niecierpliwości. Nie mogę nawet pomyśleć o tem, aby cię spotkało nieszczęście w mojej nieobecności. Czy mógłbyś, sidi, ponieść śmierć bezemnie?
— Śmierci nikt jeszcze nie pokonał, a więc i ja nie mógłbym jej przemóc. Gdyby mię jednak zabito, wówczas byłoby mi obojętne, czy ty byłbyś przy tem obecny, lub nie.
— Ależ ja nie chcę umierać w inny sposób, jak tylko razem z tobą!...
— Nie pomogłoby mi nic a nic twoje towarzystwo w drodze na tamten świat, podczas gdy zostawszy przy życiu, mógłbyś mię przynajmniej pomścić należycie.
— O, do pomszczenia cię ja jeden tylko na świecie miałbym prawo! Bądź spokojny, sidi! zaczekam tu cierpliwie do twego powrotu. Gdybyś jednak nie przybył, wówczas biada Kelurom! w niedługim czasie ani jeden z nich nie zaliczałby się do ludzi, bo wszystkichbym wystrzelał i posłał do piekła, aby tam zostali dyabłami. Ja ci to mówię, sidi, a co ja postanowię, musi się stać nieodzownie. Więc idź w imię Allaha! Twój wierny sługa i mściciel już siedzi w ukryciu i czeka albo twego powrotu, albo... wielkiego czynu zemsty!
Śmiać mi się chciało — tak zabawnie poważną miał minę przy tych słowach. Alem się powstrzymał nawet od uśmiechu, ażeby wiernego towarzysza nie urazić. Wręczyłem mu karabiny, uścisnąłem dłoń i, raz jeszcze przestrzegłszy, by się dobrze ukrył, poszedłem w kierunku obozu nieprzyjacielskiego.
Wedle moich obliczeń, mogłem się tam dostać w zwykłych warunkach po kwadransie drogi, — ale ze względu na konieczność zachowania wielkiej ostrożności czas ten mógł się przedłużyć bardzo znacznie. Na moje szczęście, zbocze góry nie było tu zbyt obfite w kamienie, które, osuwając się przy lada potrąceniu nogą, mogłyby czynić łoskot, a drzewa ułatwiały każdej chwili ukrycie się za ich grubymi pniami i nasłuchiwanie.
Na wywiady w pobliżu nieprzyjaciela idzie się zazwyczaj etapami od drzewa do drzewa. Wywiadowca, ukrywszy się za pniem, nasłuchuje czas jakiś i rozgląda się na wsze strony, a gdy się przekona, że niema niebezpieczeństwa, posuwa się ostrożnie a szybko do następnego drzewa, by znowu ze słuchu i wzroku zrobić użytek, — i tak postępuje w dalszym ciągu aż do skutku. Wymaga to wiele czasu, ale za to w poważnej mierze zapewnia bezpieczeństwo.
Po półgodzinnem posuwaniu się w ten sposób naprzód zbliżyłem się o tyle do celu swej wycieczki, że mogłem już słyszeć głosy ludzkie, które najprawdopodobniej pochodziły z obozu. Nie omyliło mię więc moje obliczenie, pomimo, że miejscowość nie była mi znana i pierwszy raz zdarzyło mi się w te strony zabłądzić, nie mając pojęcia o właściwościach terenu i odległościach. A wiadomo, że w górzystych stronach, odległości nieraz łudzą oko, i gdy przedmiot jakiś zdaje się blizkim na kilometr, w istocie odległy jest od patrzącego kilkakroć dalej.
Z dobiegających mego ucha głosów sądząc, nieprzyjaciel znajdował się w niewielkiej odemnie odległości. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo tu się dostanę. Zszedłem w głębokie nakształt rowu wgłębienie gruntu, obficie zacienione po brzegach wysoką paprocią, a przypadłszy do ziemi, na czworakach, jak jaszczurka, popełzłem w dół i o kilkanaście metrów niżej dotarłem do ostro ściętej krawędzi skały. Wysunąłem głowę naprzód... O kilkanaście metrów poniżej znajdował się obóz Kelurów.
Kryjówka moja była znakomita. Osłaniały mię paprocie, a nademną wysokopienne drzewa tworzyły gęste sklepienie. Wgłębienie, w którem leżałem, wyżłobiła prawdopodobnie kiedyś woda strumienia, którego źródło znajdowało się powyżej, a który następnie łożysko swoje przeniósł gdzieindziej. Pod skalną więc ścianą na dole było zupełnie sucho, i tam obrał sobie legowisko sam szejk, biorąc widać pod uwagę, że tu ani deszcz, ani wiatr nie przeszkodzi mu w spoczynku, a pokryte mchem podłoże będzie mu wygodną pościelą.
W pobliżu szejka leżeli skrępowani jeńcy, pilnowani przez jednego z Kelurów, który niezbyt trudne miał zadanie i wcale niepotrzebnie dźwigał karabin. Byli to: Akwil, syn jego, nezamum, oraz kilku jeszcze obywateli z Khoi. Szejk, siedząc tuż pod skałą, rozmawiał z nimi tak głośno, że mogłem dokładnie słyszeć każde słowo. Widocznie znajdował wielką przyjemność w dręczeniu nieszczęśliwych złośliwymi i obrażającymi wyrazami, które szczególniej drażniły Salego Ben Akwila, bo odcinał się z nietajoną nienawiścią:
— Gdybym nie wiedział, że szatani mieszkają piekle, sądziłbym, iż dusza twoja jest ich gniazdem,
albo raczej, że ty sam jesteś patryarchą wszystkich szatanów.
— Ech, co znaczy szatan w porównaniu ze mną, gdy idzie o zemstę krwi! — szydził szejk. — On z pewnością wstydziłby się wobec mnie, bo gdyby mu wypadło was ukarać, nie potrafiłby wymyślić odpowiedniejszej dla was śmierci, niż ja to uczyniłem. Zobaczysz się z nim niebawem, możesz go zapytać, czy byłby w stanie coś dowcipniejszego obmyślić. Patrz! w tym koszyku są plastry świeżego miodu. Za pół godziny najdalej zaczną cię nim smarować, żebyś... no, żebyś miał słodką śmierć... Jestem więc względny dla nauczyciela i kaznodziei, zwiastującego przyjście Mahdiego, nie prawdaż? A jeżeli nie lubisz słodyczy i wolisz gorzkie życie, niż słodką śmierć, to módl się do Allaha, do proroka i do Mahdiego... niech cię z mych rąk uwolnią...
— Modliłem się i mam tę pewność, że szczera a z głęboką wiarą modlitwa wysłuchana być musi — odrzekł Sali. — Jest ona, według słów koranu, jak ten ogień, który nawet najtwardszą rudę przetapia na metal!
— Głupi jesteś! — drwił szejk. — Żaden Bóg, żaden prorok nie może być w sprzeczności z własnemi przykazaniami. Wszak Allah sam nakazał zemstę: „Oko za oko, życie za życie!" I prorok nie byłby dziś prorokiem, gdyby był mieczem nie utorował drogi swej nauce! Widzisz więc, że postępuję według przykazań Allaha i proroka, i stoją oni po mojej stronie, a po twojej jest tylko szejtan.
— Znam pewną naukę, która mówi odwrotnie i która zabrania zemsty.
— Masz na my. pewne naukę chrześcijańską... Ale wraz z nią jesteś głupi! Trzeba mieć przewrócone w głowie, aby coś podobnego postanawiać i głosić. Życie wskazuje najlepiej, że nauka ta nie ma sensu i wyznawcy jej nie mogą się dziś stosować do niedorzecznych jej przykazań. Chrześcijanie wolą kłamstwo, niż prawdę, karę, niż przebaczenie, wojnę, aniżeli pokój... I twój Kara Ben Nemzi nie lepszy jest wcale od innych swych współwyznawców.
— A jednak ja wierzę mu, bo mówi zawsze to, co myśli.
— Allah w' Allah! Muzułmanin wierzy chrześcijaninowi! Naprawdę oszalałeś i masz nadzieję, że ten parszywy szakal uwolni cię z pazurów niedźwiedzia!
— Tak, Szir Samurek! Co myślę o nim, myślę na pewnej podstawie. Emir z Frankistanu to syn szczęścia i ulubieniec dobrych dżinnów[82], które otaczają tron Allaha w niebie, i dokonał on wiele trudniejszych rzeczy, niż uwolnienie kogoś od śmierci.
— A jednak nie ma on odwagi ścigać mię, i uważam go raczej za trwożliwą hyenę, niż za bohatera... albo też jest ślepym psem i nie zdołał wpaść na moje tropy, gdyż inaczej dawno już byłby, tutaj!
— Jeszcze czas; może go się doczekasz...
— Jeżeli go się doczekam, tem lepiej! Wpadnie w ręce moje, no i... zginie razem z wami. Dobrzeby się to nawet złożyło, bo, jako chrześcijaninowi, należy mu się, aby go zjadł zaklęty duch chrześcijańskiego kapłana.
— Allah daje życie i Allah śmierć sprawia. Nie umrę i ja jeszcze, bom nie spełnił zadania, jakie mi jest przeznaczone, i dlatego pewny jestem ratunku.
— Naigrawasz się ze mnie, psie jakiś, ale już niedługo na to ci pozwolę. Tymczasem, póki nie zdechniesz, możesz sobie wyglądać pomocy od półksiężyca, czy od krzyża, wszystko mi jedno... na nic się to jednak nie przyda!
— Mylisz się! Jeżeli muzułmański półksiężyc nie będzie miał nademną litości, znajdę ją niezawodnie w krzyżu.
— Który szyici strącili z kaplicy i wrzucili w ogień... Spalił się już on i pomóc ci nie może!
— Ale wiara weń pozostała i moc jego trwa do tej chwili...
Na te słowa zerwał się szejk, jak wściekły, i począł wrzeszczeć:
— Psie parszywy! przestań szczekać i uporu swego mi nie okazuj! Raczej zapamiętaj sobie, co ci powiem: tam, na górze, stoi muzallah el amwat, gdzie wkrótce pożre was zaklęty niedźwiedź. Ty jednak powiadasz, że krzyż uratuje was? Dobrze! Gdyby u wejścia do kaplicy stanął z krzyżem w łapach ów niedźwiedź zaklęty, uwierzyłbym wówczas, że jakiś tam Kara Ben Nemzi, przyjaciel twój, a właściwie pies chrześcijański, mocen jest wyratować was od śmierci. Słyszałeś? Zdaje mi się, iż skory byłbyś uwierzyć i w to, że się tak stać może.
— Jeżeli Bóg tak zechce, stać się to musi!
Słowa te rozdrażniły szejka do reszty, bo zwrócił się do swoich podwładnych i począł wołać:
— Słuchajcie, wierni! Ten zwaryowany syn psa i suki z plemienia Bebbejów wierzy, że duch zabitego kapłana chrześcijańskiego w postaci niedźwiedzia ukaże się w drzwiach kaplicy z krzyżem w łapach na znak, że obaj przeklęci jeńcy z pomocą dwakroć przeklętego psa Kara Ben Nemzi mają być uwolnieni od śmierci, którą im przeznaczyłem. Idźcie i popatrzcie, jak wygląda waryat, co w podobne brednie wierzy, a pozwalam wam uśmiać się przy tej sposobności!
Na tę łaskawą zachętę szejka rozległ się śmiech ogólny, a echo odbiło go o skały i mury kaplicy, jakgdyby istotnie chciało wywołać z niej zaklętego ducha.
Spojrzałem odruchowo w tamtą stronę, a pewna myśl, niestety niepodobna do wykonania i zbyt fantastyczna, zanurtowała w mej głowie.
Gdy śmiech ucichł, szejk ozwał się ponownie do jeńców, zajmując miejsce obok nich na ziemi:
— No, i cóż? Widzieliście ducha?... Niestety, zawiódł wasze nadzieje. Ale za to słyszeliście śmiech z waszej bezdennej głupoty, zaś jutro o tej porze taki sam śmiech obije się o wasze uszy na dnie piekła i huczeć w nich będzie bezustannie, na wieczność! Zwodniczą jest wasza nadzieja, a wiara, z którą się liczycie, fałszywą. Grzeszycie śmiertelnie wobec Allaha oraz proroka, powołując się na pomoc innego Boga, i tem większą będzie wasza kara na tamtym świecie, gdy Allah całkiem się od was odwróci.
Na to ozwał się Akwil, który aż do tego czasu milczał uparcie:
— A niechże się odwraca! Jeżeli on i prorok jego nie mają dla nas litości, to co nam po nich? Czyż zresztą grzechem jest lekceważyć sobie taką wiarę, która nie uznaje zmiłowania, oddając wyznawców swych w ręce wroga na zemstę i na pastwę jego? Co się zaś tyczy kłamstwa i oszukaństwa, to niema na świecie gorszego pod tym względem człowieka, niż ty! Kiedy bowiem przybyłem wczoraj do ciebie, aby się umówić co do okupu, przyrzekłeś, że nie uczynisz mi nic złego, a jednak, dowiedziawszy się później, że się zdarza sposobność ukraść konia obcemu effendiemu, uwięziłeś mię, zrabowałeś pieniądze i następnie schwytałeś nawet niego syna! Nie jestże to podłe oszustwo, kłamstwo i zbrodnia? Czyż wobec tego możesz się dziwić, że, oszukani tak sromotnie przez ciebie, współwyznawcę naszego, pokładamy nadzieję w człowieku godnym i uczciwym, aczkolwiek wyznawcy innej wiary?
— A możecie sobie mieć nadzieję w tym psie... nic mnie to nie obchodzi. Ty, nie kto inny, dałeś mi sposobność ukradzenia mu konia, a syn twój przecie chciał nawet zamordować tego psa chrześcijańskiego.
Pomyślcie teraz, czy pies ów naraziłby swe życie dla was? jeżeli się okaże, że byłby zdolny do tego, to przysięgam na Allaha, że porzucę islam, a przyjmę jego wiarę i uwierzę w jego ukrzyżowanego Boga.
— Przygotuj się zawczasu ku temu, bo Kara Ben Nemzi pojawi się lada chwila, i wtedy biada wam!
— Allah! nas jest trzystu przeciw niemu!
— Czy słyszałeś kiedy, aby on rachował się z liczbą nieprzyjaciół?
— Dosyć już, psie! Przestań bezczelnie wychwalać go i wywyższać ponad Allaha, królującego wśród siedmiu rajów! Żałuję teraz, żem wam pozwolił szczekać i obrażać tem sromotnie uszy moje! Niebawem zapadnie mrok, i wówczas przekonacie się na sobie, kto z nas miał słuszność! A teraz!...
Tu zwrócił się do swoich ludzi z jakimś rozkazem. Natychmiast wstało około dziesięciu Kelurów, biorąc długie rzemienie i ostro zakończone koły, które powbijali w ziemię we wskazanem przez szejka miejscu. Domyśliłem się, że były to przygotowania do wstępnej operacyi nad skazanymi, a mianowicie — wysmarowania ich miodem.
Niewiele już mając czasu, a chcąc jeszcze zbadać miejsce około kaplicy, cofnąłem się ostrożnie w górę. Odwrotna jednak droga okazała się o wiele niebezpieczniejszą, bo natknąłem się na niespodziewaną przeszkodę i jedynie dzięki niezwykłej przytomności umysłu uszedłem szczęśliwie niebezpieczeństwa.
Wedle opisu gospodarza, dolna polana, znajdująca się poniżej kaplicy, miała być okrągła, — w rzeczywistości jednak okazało się, że w jednem miejscu wciskała się ona klinem głęboko w las. Nie wiedząc o tem, omal że nie trafiłem w to miejsce obozowiska. Stało tu około trzydziestu koni, a nieco na uboczu siedziała grupa Kelurów. Spostrzegłem to, będąc zaledwie o kikanaście kroków od nich, i natychmiast rzuciłem się na ziemię, a po dobrej chwili posunąłem się ku nim na czworakach o tyle, że mogłem dokładnie się rozejrzeć, ukryty za grubym pniem drzewa.
Jakże dziwne ogarnęło mię uczucie, gdy zobaczyłem odosobnionego od reszty mego drogiego Riha! Rumak mój, będąc zwierzęciem szlachetnem i dumnem, nie lubił obok siebie towarzystwa; dlatego to, w obawie, aby nie pokaleczył innych koni, uwiązano go na osobności. Wyglądał teraz biedaczysko bardzo marnie. Zmęczyła go już dość podróż przez Persyę, a ponadto odebrało mu humor całkowicie złe obchodzenie się z nim w ostatniej dobie, gdyż, nie chcąc iść dobrowolnie za złodziejami, dręczony był niemiłosiernie i zapewne bity. Stał teraz ze zwieszoną smętnie głową i przymkniętemi oczyma. Zauważyłem nawet, że wspaniała barwa sierści straciła swój połysk. Pomimo, że trawy było podostatkiem, a nawet położono przed nim sporą jej wiązkę, nie tknął jej, choć byłem pewien, że był głodny; wody nie pił również. Najwidoczniej dławiło go cierpienie i tęsknota za mną!
Może mię kto wyśmieje, a jednak przyznam się, że na widok mego ulubieńca zrobiło mi się ogromnie ciężko na sercu... tak ciężko, jakbym patrzył na niedolę blizkiego mi i drogiego człowieka. Kochałem szlachetnego rumaka, więc przykre jego położenie budziło we mnie niewymowny żal i nawet popchnęło mię do bardzo ryzykownego kroku.
Konie arabskie szlachetniejszych gatunków bardzo szybko dają się tresować i z łatwością przyzwyczajają się do pewnych znaków lub wyrazów, przez swego pana używanych w celu porozumienia się. Owóż i ja wytresowałem Riha do tego stopnia, że rozumiał kilkanaście znaków i wyrazów. Do takich należało słowo „kol", co znaczy „jedz" albo „żryj”. Byłem pewny, że zwierzę, usłyszawszy ten wyraz, natychmiast mię zrozumie. Jednakże zachodziła obawa, aby siedzący w pobliżu Kelurowie nie usłyszeli obcego głosu. Wybrawszy więc taką chwilę, gdy głośno rozmawiali między sobą, prawdopodobnie o nieśmiertelnym niedźwiedziu, krzyknąłem krótko: „Kol!" Kelurowie istotnie nie zauważyli tego; natomiast Rih, posiadający wyborny słuch, podniósł głowę i zwrócił ją ku mnie, strzygąc uszyma, przyczem oczy rozwarł szeroko, ścięgna naprężyły mu się, a ogon wzniósł się w piękny łuk u nasady. Wówczas wysunąłem się tak, aby mię zobaczył, i następnie rzuciłem się szybko na ziemię. Inny koń parsknąłby z radości i zarżał; Rih jednak był znakomicie przyuczony i wiedział, jak zachować się w takich razach. Chwilę strzygł uszyma, poczem opuścił głowę i... począł jeść. Cel mój więc został osiągnięty.
Pozostałem jeszcze z minutę w miejscu, poczem, okrążywszy klin polany, trafiłem niebawem na wygodniejszą ścieżkę, która prowadziła w górę ku kaplicy. Po pewnym czasie zboczyłem stąd, ażeby uwolnić z ukrycia Halefa.
— Hamdulillah! — rzekł uradowany mały, — cześć Allahowi, żeś wrócił nareszcie. Brała mię już ochota wykonać to, co zamierzałem jeszcze wczoraj, a mianowicie chciałem pójść i uśmiercić tego łotra razem z jego bandą! Najlepiej jednak byłoby, gdybym im zgotował taką śmierć, jaką oni obmyślili Bebbejom. No, ale mów, sidi, jak się udała wycieczka, Czy widziałeś obóz? czyś podsłuchał, co zamierzają? A nie napotkałeś Riha?...
— Bądź cierpliwy. Nie mam teraz czasu; dowiesz się później. Chodźmy!
Przewiesiłem karabiny przez plecy i poszliśmy z Halefem wdół.
Należało teraz wyszukać sobie takie stanowisko, z którego możnaby obserwować Kelurów, gdy będą nieśli skazańców do kaplicy, — a ku temu nadawały się znakomicie krzaki koło wspomnianej poprzednio ścieżki. Zanim jednak doszliśmy do niej, natrafiliśmy na ogromne ślady niedźwiedzie. Czyżby to był stary samiec? Ślady istotnie zadziwiały swymi rozmiarami, a po bliższem ich rozpatrzeniu przekonałem się, że osobnik ów posiadał bardzo krótkie i tępe pazury, co kazało przypuszczać, że jest już w sędziwym wieku.
W niewielkiej odległości zauważyłem mniejsze ślady, może zacnej małżonki starego mieszkańca skał. Niestety, nie mogłem im się przypatrzyć bliżej, bo właśnie miejsce to było odsłonięte i łatwo mogli nas z dołu zauważyć.
Wyszukaliśmy odpowiednią kryjówkę w krzakach i, usadowiwszy się w niej jeden obok drugiego, oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością wypadków.
Słońce dawno już było za górami, gdy zobaczyliśmy nareszcie zbliżających się Kelurów. Oczywiście przyszli tu nie wszyscy; było ich zaledwie dwudziestu. Kilku z nich niosło skazanych na śmierć Bebbejów, reszta zaś stanowiła straż, trzymając karabiny w pogotowiu; — widocznie obawiali się, aby zaklęty niedźwiedź nie zabiegł im niespodzianie drogi. Skazańcy przywiązani byli plecami do palów tak mocno, że starego amatora słodyczy czekała niemała robota, zanimby ich dosięgnął. A byli tak miodem wysmarowani, że aż z nich ciekło. Kilku Kelurów niosło zapasowe jeszcze plastry, a w jakim celu, dowiedzieliśmy się niebawem.
Zachowując wszelkie środki ostrożności, postępowaliśmy za dziwnym tym orszakiem, dopóki nie zniknął we wnętrzu ruin kaplicy. Po dziesięciu może minutach Kelurowie wyszli z powrotem. Trzej z nich, biegnąc jakby z jakiemś bardzo ważnem poselstwem, minęli nas tuż koło naszej kryjówki; inni szli pomału, podczas gdy reszta pozostała koło muzallah, to spoglądając na skalne urwiska, to od czasu do czasu pochylając się ku ziemi.
— Domyślasz się, co ci ludzie tam czynią, sidi? — zapytał Halef.
— To rzecz łatwa do wyjaśnienia. Widziałeś przecie, że jeden z nich niósł w koszyku plastry miodu; służyć one mają jako przynęta dla niedźwiedzi, i właśnie, patrz, układają te plastry na przestrzeni od muzallah aż do gniazda, aby w ten sposób wskazać bestyi drogę do niecodziennej zdobyczy.
— Maszallah! Istnieją na świecie ludzie, którzy w rzeczywistości ludźmi nie są! Jeżeli już dzika „zemsta krwi" musi w tym kraju istnieć, to niechby wróg wroga uśmiercał, strzelając mu w łeb; ale męczyć go w ten sposób, oddając na poszarpanie dzikim zwierzętom, to już pomysł iście szatański, przynoszący hańbę człowiekowi!
— Tak, to nieludzkie. Lecz któż wie, za jakie okrucieństwo ściągnęli Bebbejowie na siebie zemstę tego rodzaju; nam oni tego nie powiedzą... Ale patrz, Halefie! oto powracają trzej Kelurowie; zapewne jeszcze coś przynieśli!
I istotnie przynieśli ze sobą wiązkę suchego sitowia, kilka kawałków łoju oraz pustą ładownicę.
— Na co im potrzebna ta ładownica? — zauwążył Halef.
— Domyślam się, że chcą z niej zrobić lampę.
— Lampę? na co?
— Rdzeń sitowia zastąpi knot, a łój oliwę.
— Tak, ale na co lampa? do czego im ona potrzebna? czyżby chcieli podarować ją niedźwiedzicy w dniu urodzin, aby mogła ją zawiesić w swym pokoju sypialnym?
— Wątpię, czyby taki był jej cel, Halefie. Chcą zapewne oświetlić kaplicę, aby niedźwiedź łatwiej znalazł swą zdobycz.
— Allah! to znowu iście piekielny pomysł!
— A udręczenie, które nietylko się czuje, lecz i widzi, podwaja zwykle męczarnię...
— Ci zbrodniarze postępują z tak wyszukaną złośliwością, że za ich okrucieństwo rzuciłbym ze spokojnem sumieniem, a nawet rozkoszą, ich samych, zamiast Bebbejów, na pastwę niedźwiedzi!
Widzieliśmy następnie, jak zaniesiono do wnętrza kaplicy owe przybory do oświetlenia, a po załatwieniu innych przygotowań banda owych katów skierowała się ku obozowi z powrotem. Zachowywali się przy tem wszystkierm milcząco, i wytężony nasz słuch nie przyniósł nam nic ciekawego.
Halef, w mniemaniu, że nadszedł wreszcie czas, abym mu powiedział o rezultacie mojej wyprawy, zapytał:
— Czy mogę teraz mówić z tobą, sidi?
— Możesz.
— Domyślasz się zapewne, o czem chciałbym od ciebie się dowiedzieć!
— Domyślam się, ale muszę przedewszystkiem porozumieć się z tobą co do niektórych rzeczy. Jak myślisz? czy, oprócz odzyskania naszych koni i pieniędzy gospodarza, nie wartoby ocalić Bebbejów?
— O, tak, effendi; musimy to uczynić. Gdybyśmy pozwolili Bebbejom umrzeć w tak straszny sposób, to kto wie, czy i któryś z nas kiedyś nie poczułby we własnem ciele ostrych niedźwiedzich pazurów.
— Usiłując jednak ocalić Bebbejów, tembardziej narazimy własne życie. Czy zgadzasz się na to?
— Zbytecznie mię o to pytasz. Czyżbyś chciał mnie, twego wiernego Hadżi Halefa Omara, znowu obrazić?
— Ależ uchowaj Boże! Pytam cię dlatego, że idzie tu o niebezpieczeństwo, w jakiem dotychczas nie znajdowałeś się jeszcze.
— Naprawdę?
— Zaraz cię objaśnię. Kelurowie nie powinni jeszcze teraz wiedzieć, że jesteśmy tutaj, nie możemy więc strzelać, a mimoto musimy pozabijać niedźwiedzie.
— Więc je zabijemy! — odpowiedział mały zuch bez namysłu.
— Ale w jaki sposób?
— To już twoja rzecz, efiendi.
— Możemy je tylko albo zakłuć nożami, albo pozabijać kolbami naszych karabinów.
— Dobrze, zgadzam się.
— Ależ, Halefie, najpierw trzeba to rozważyć, następnie postanowić, a dopiero na ostatku wykonać! Czyś miał już kiedy do czynienia w taki sposób z niedźwiedziem?
— Jeszcze nigdy, i dlatego cieszę się niezmiernie, że dziś będę miał ku temu sposobność.
— Kochany Halefie, zwracam ci uwagę, że wielka est różnica między chceniem a wykonaniem czegoś.
Idzie tu o starą ogromną niedźwiedzicę; aby ją nożem uśmiercić, potrzeba olbrzymiej siły fizycznej, której ty nie posiadasz, albo też kolby, któraby się nie rozleciała w kawałki od silnego uderzenia.
— Taką kolbę ma twój karabin, mogą być więc role dobrze rozdzielone: ty niedźwiedzia poczęstujesz kolbą, a ja nożem... wszystko mi jedno, czy wcześniej, czy później.
— Powoli, powoli! Przedewszystkiem czy wiesz, gdzie nóż powinien być wbity dla dobrego skutku, mianowicie, między które żebra?
— Tego nie wiem. Zresztą czyż niedźwiedzica będzie stała spokojnie, zanim się jej żebra policzy, effendi?
— Rzecz prosta, że nie będzie tu czasu na rozpatrywanie się, ale wprawnemu myśliwemu wystarczy jedno spojrzenie. Nóż należy wbić za jednym zamachem aż po sam trzonek, a może nawet nie wystarczy jedno pchnięcie i trzeba będzie je powtórzyć. Niedźwiedź bowiem tylko powierzchownie wydaje się niezgrabnym, i to, gdy nie jest rozdraźniony; ale gdy się go zrani, staje się on zwinnym i obrotnym, i wystarczyłoby zająć względem niego nieodpowiednią pozycyę lub przeliczyć się w ruchu choćby tylko o mgnienie oka, aby zginąć w jego pazurach, zanim się jeszcze nóż wyjmie. I pamiętaj: biada ci, gdy twój brzeszczot ześlizgnie się mu po grubej skórze! biada ci, gdy...
— Och, effendi! — przerwał Halef, — już wiem, co chcesz powiedzieć... Ty chciałbyś sam niedźwiedzicę potraktować i kolbą i nożem!
— Czy się ją przebije nożem, czy uśmierci uderzeniem kolby, zależeć to będzie od okoliczności w danej chwili, i ja naprawdę jestem zdecydowany podjąć się sam jednego i drugiego.
— Nie chcesz mię więc dopuścić do wzięcia udziału w karkołomnej wyprawie dzisiejszej? Czyżbyś chciał skazać mię na to, abym, powróciwszy do swego plemienia, miał opowiadać ciekawym wojownikom, jak to patrzyłem z założonemi rękoma, niby stara, niezdarna baba, na twoje czyny i na grożące ci niebezpieczeństwo? Cóż powie na to moja ukochana Hanneh, ów najśliczniejszy pączek między wszystkimi kwiatami całej ziemi? Czyż nie pomyśli ona sobie, że duch waleczności odstąpił już ode mnie i że równam się już tylko młynkowi do kawy, którego korba gdzieś się zapodziała?
— Uspokój się, kochany Halefie! W żadnym razie nie będziesz siedział bezczynnie, jak ci się to wydaje. Jeżeli bowiem ja podejmuję się zabić niedźwiedzicę, ta tobie przypadną w udziale młode niedźwiedziątka.
— Czyż z takiego podziału pracy byłby zadowolony jaki wojownik? Cóż za bohaterstwo jednemu lub dwom młodym niedźwiadkom karki poskręcać? Taką sztukę lada chłopiec wykona!
— Mylisz się, Halefie, bo sądzisz, że młody niedźwiedź jest małem, bezsilnem stworzeniem.
— No, zapewne nie jest większy od kota.
— Otóż jest on o wiele większy! Te młode niedźwiedzie, z którymi będziesz miał do czynienia, liczą teraz około sześciu miesięcy i są już zapewne tak duże, że będziesz miał z nimi dosyć roboty. Jeden młody, półroczny niedźwiadek, który się urodził w puszczy, nie w niewoli, może stawić skuteczny opór silnemu mężczyźnie. A my tu mamy do czynienia nie z jednym, lecz z kilkoma młodymi.
Postanowiłem załatwić się sam ze starą niedźwiedzicą dlatego, że Halef, nie mając najmniejszego o tych zwierzętach pojęcia, mógł nietylko siebie, ale i mnie przyprawić o niebezpieczeństwo, a nawet zniweczyć zupełnie nasze plany względem Kelurów. Aby się jednak nie czuł upośledzonym, musiałem go przekonać, że rola, która jemu przypadła, wymaga wielkiej odwagi. Ostatnie moje słowa osiągnęły pożądany skutek, gdyż ozwał się do mnie uspokojony i z pewnem zadowoleniem:
— Myślisz więc, że nie jest rzeczą łatwą uśmiercić niedźwiedziątka?
— O, wcale nie łatwo. Utrudnia tę sprawę i ta okoliczność, że niedźwiedzica żywi wielką miłość dla swoich młodych, i kto zaatakuje jej dzieci, na tego uderza z wściekłością, nie mającą granic, nie zważając nawet na tych, którzy na nią samą napadają. Widzisz więc, że musisz tu okazać nie mniej odwagi odemnie, i jest nawet możliwe, że przy napadzie na młode znajdziesz się w większem niż ja niebezpieczeństwie, gdyż najniespodziewaniej możesz wpaść w łapy i zęby starej!
— Czuję się przez to szczęśliwym, efiendi, bardzo szczęśliwym! Teraz widzę, że nie uważasz mię za stary tabunet el bunn[83], i chętnie biorę na siebie rolę mordercy synów i córek niedźwiedzicy.
— Doskonale! Nie. zapomnij jednak, iż niewolno nam strzelać!
— O, wystarczy zupełnie, gdy użyję noża, i jestem pewny, że potomstwo nieśmiertelnej niedźwiedzicy będzie pozbawione życia bez żadnego hałasu. Później na pamiątkę dnia dzisiejszego pozwolę sobie zrobić z futra zini ed delul[84] lub miękki zidżdżi es siwan[85] pod małe miluchne nóżki dla mojej Hanneh, na które kładzie tak maleńkie pantofelki, że można je dojrzeć zaledwie przez szkła powiększające. Ale patrz, ściemniło się i widać blask knota z sitowia, oświecający wnętrze muzallah. Czy nie czas już nam wybawić biednych skazańców ze śmiertelnej trwogi?
— Jeżeli ci idzie o ich trwogę, to nic ona im nie zaszkodzi. Główna rzecz, że nieszczęśni ci są ludźmi, więc nie możemy dopuścić, aby zostali zamordowani, tembardziej zaś, aby zginęli taką straszną śmiercią, jaką im obmyślono. Lecz nie są oni przecie lepsi od Kelurów, swych wrogów; okradli nas i godzili na nasze życie. I kiedy ja, mimo to, decyduję się iść im na ratunek, to niech bodaj tyle przecierpią, że się nałykają strachu; zasłużyli przecie chociaż na taką karę.
— To prawda, sidi; strach wcale im nie zaszkodzi. Ale gdy zaczniemy się zbyt długo ociągać, to mogą przyjść niedźwiedzie i pożreć ich bez naszego udziału...
— Jakto? naszego udziału w pożarciu?
— Nie żartuj, sidi! Przecie nie będzie to ratunek, gdy obu Bebbejów wyprujemy z wnętrzności potworów. Musimy ich uwolnić, zanim jeszcze odbędą wędrówkę przez paszczę bestyi, i dlatego radzę, byśmy zaraz tam poszli. Zresztą wiesz chyba lepiej, co czynić.
— Zdaje mi się, że dość jeszcze mamy czasu, bo
.niedźwiedzie górskie nie opuszczają swego legowiska natychmiast po nadejściu wieczora. Co prawda jednak, zapach miodu może ich wywabić z kryjówki wcześniej, a przytem radbym wiedzieć, co ci nieszczęśliwcy mówią ze sobą, znajdując się w tak beznadziejnem położeniu. Chodźmy więc, a ostrożnie.
— No, kryć się bardzo nie potrzebujemy, bo jest ciemno i możemy nie obawiać się, aby nas spostrzeżono.
— Tak ci się tylko zdaje. Z obozu Kelurów widać dobrze kaplicę, i niezawodnie w tej chwili oczy wszystkich skierowane są na nią; a że wewnątrz pali się lampa, więc Kelurowie zobaczyliby nas natychmiast, skoro tylko stanęlibyśmy bądź w oświetlonych drzwiach, bądź w otworach okiennych; ostro zarysowane na jasnem tle postacie nasze byłyby natychmiast dostrzeżone z daleka. Musimy więc iść bardzo ostrożnie, a ty postępuj tuż za mną i czyń to samo, co ja.
— Ależ rozumie się, sidi. Należałoby tylko prosić Allaha, by nam poszczęścił w tak niebezpiecznej wyprawie. Ty wiesz, sidi, że ja się niczego nie boję; serce moje w chwili niebezpieczeństwa uderza spokojnie, jak zawsze, a ręka trzyma nóż z taką pewnością, jakby miała krajać baraninę, oczywiście upieczoną. Mam więc nadzieję, że powrócimy szczęśliwie, bez przysporzenia sobie nowych dziur w ciele, już dostatecznie podziurawionem. Módlmy się jednak! A' udu billah min esz szejtan er ragim... przed złym szatanem szukam ucieczki u Allaha. On mię ochroni i ciebie również, effendi!
Byłem pewny, że mały modlił się nie z pobożności, — a jednak sam westchnąłem również do Boga, gdyż, pomimo całego mego doświadczenia i odwagi, nie lekceważyłem niebezpieczeństwa, jakie w tych niezwykłych warunkach zawisło nad głowami naszemi. Wszak szliśmy nie na zabawę, lecz przeciw potężnemu przedstawicielowi zwierząt drapieżnych, a niedźwiedź kurdyjski pod względem zajadłości nie ustępuje w niczem amerykańskiemu grizzly z gór Skalistych, co wobec niemożności użycia karabinów nie było dla nas okolicznością do zlekceważenia.
Poznawszy dokładnie jeszcze za dnia miejscowość w pobliżu kaplicy, nie miałem trudności w dotarciu do jej ruin potajemnie, to znaczy poza linią, która optycznie łączyła obóz Kelurów ze światłem, wydostającem się z wejściowych i okiennych otworów muzallah. Przezorność nakazywała zbliżyć się do kaplicy nie od frontu, lecz ze strony przeciwnej, od ściany skalnej, gdzie na nasze szczęście było dosyć miejsca dla usadowienia się.
W tylnej nawie kaplicy był również otwór okienny, ale tak wyszczerbiony, że kształtem nie przypominał żadnej bliżej określonej figury geometrycznej. W tym tedy zakątku poza kaplicą wśród stosów kamieni pokładliśmy się w ten sposób, by przez wspomniany otwór widzieć wnętrze muzallah, której gruzy wśród odłamów kamiennych i żwiru nie przypominały dziś już nawet, że kiedyś, przed wiekami, miejsce to było Bogu poświęconą świątynią. Jedynym śladem tego był mocno już zatarty napis, wyryty na płycie kamiennej, wmurowanej w tylną ścianę budowy. O ile mogłem w niepewnem świetle dostrzec, było to pismem kufijskiem wyryte słowo „Kyrie". A więc Kyrie eleison! Panie, zmiłuj się nad nami! Napis ten dziwnie odpowiadał miejscu, w którem umęczono wiernych chrześcijan i w którem my dzisiaj narażaliśmy się na niebezpieczeństwo podobnej śmierci męczeńskiej.
Kelurowie umieścili skazańców w ten sposób, że poprzywiązywali ich mocno do belek, które jednym końcem wkopali w ziemię, a drugim oparli o ruiny ścian kaplicy, przywalając wierzchołki belek dla pewniejszego umocowania kamieniami. Skazańcy więc nie mogli wykonać ani jednego ruchu, tembardziej, że skrępowano ich umyślnie, jak mumie, aby niedźwiedzie miały więcej do roboty i aby przez to zgroza i męczarnia skazańców trwała jak najdłużej. Nieszczęśliwi byli tak oblepieni miodem, że aż ściekał im z twarzy i wogóle z ciała.
Przypomniałem sobie w tej chwili, jak to Indyanie ze szczepu Pueblo chowają swoich umarłych. Przywiązują oni zwłoki do grubego pala, który wbijają w ziemię, zazwyczaj na górze. Zgroza przejmuje podróżnego na widok takich zwłok, sterczących gdzieś nad skałami. Całe stada gawronów obsiadują je i rozszarpują!... A tu, w muzallah, nie martwe zwłoki, lecz żywe ciała mają uledz temu samemu...
Obaj Bebbejowie, przekonawszy się, że nie zdołają własnemi siłami wydostać się z okropnego położenia, wpadli w apatyę i tylko od czasu do czasu westchnął głęboko jeden lub drugi. Dopiero po niejakimś czasie stary Akwil zaklął tak okropnie, że słowa te nie nadają się nawet do powtórzenia.
— Nie potępiaj Kelurów, lecz raczej samego siebie — rzekł mu syn. — Oni przecie wykonywają tylko zemstę, do której ty ich zmusiłeś.
— Ba, ale czemu mszczą się w tak okropny sposób? Czyżby rozstrzelanie nas nie było dla nich dostatecznem zadośćuczynieniem?
— O nie! Bo przypomnij sobie: czy byłeś wobec nich przed dwoma laty względniejszy? Zamiast zastrzelić pojmanego Kelura, zakopałeś go żywcem do jamy, aby tam zginął śmiercią głodową. Jeżeli dziś mamy zginąć śmiercią jeszcze straszniejszą, to Szir Samurek postąpił sobie zupełnie mądrze i sprawiedliwie... oczywiście w stosunku do ciebie tylko, bo ja nic mu nie zawiniłem; wówczas, gdy zgładziłeś w jamie owego człowieka, przebywałem w Kahirze, a więc nie było mię nawet w Kurdystanie, i doprawdy nie wiem, jak Allah mógł dopuścić do tego, aby syn odpowiadał tak srodze za głupotę ojca swego!
— Prawo zemsty krwi przechodzi z pokolenia na pokolenie; jest ono prawem Allaha, i nie powinieneś szemrać przeciw temu.
— Nie mówiłem tu przecie o zemście krwi, lecz o głupocie twojej...
— Więc syn śmie własnemu rodzicowi zarzucać głupotę?
— I ma prawo tak czynić, jeżeli są słuszne ku temu powody. Bo czyż nie było głupotą z twej strony iść samemu w pazury tych, od których przecie groziła ci zemsta krwi, i ofiarowywać im konia, który wcale twoją własnością nie był i którego nawet nie miałeś jeszcze w rękach? Przytem zaiste zbyt pewny byłeś, że ci się go uda ukraść tak łatwo? Przez ciebie to, jedynie przez ciebie wpadłem i ja w ręce wrogów, a teraz muszę ginąć z twojej przyczyny śmiercią tak okropną!
— Czynisz mi wyrzuty i zarzucasz wszelką winę, a zapominasz o swoich własnych niedorzecznościach —
odrzekł ojciec, westchnąwszy głęboko. — Przecie ty popełniłeś również ogromny błąd...
— Jaki?
— Jakto, czyżbyś zapomniał o nim? Czy nie usiłowałeś zamordować obcego effendiego i jego sługę? Mimo wielkiej dla nich nienawiści przyznać muszę, że są to dzielni i nieustraszeni ludzie; że zaś effendi ów poniósł tak wielką stratę w postaci swego rumaka nieocenionej wartości, przysiągłbym na Allaha i jego proroka, że w tej chwili ściga właśnie Kelurów i może nawet krąży gdzieś w pobliżu, a w takim razie widzi, co się tu dzieje.
— I ja myślałem o tem — potwierdził Sali. — Może nawet wie, że my, wrogowie jego, znajdujemy się tu, w mnuzallah, skazani na okropną Śmierć. Liczę na to i w tem pokładam ostatnią swą nadzieję.
— Czy nie jest ona jednak zwodniczą, jak zwodniczem okazało się moje przypuszczenie aż do chwili, gdy Kelurowie nas tu przynieśli, że jednak nie postąpią z nami tak oktrutnie, lub, że zdołamy wydrzeć się z ich rąk. Niestety, zawiodłem się sromotnie, bo oto położenie nasze jest w tej chwili bez wyjścia; musimy zginąć śmiercią męczeńską.
— A moja nadzieja zgaśnie dopiero z chwilą, gdy poczuję pazury bestyj w samem sercu. Coś mi wewnątrz mówi, że Kara Ben Nemzi przybędzie tu, a może nawet jest już gdzieś blizko. On się ulituje nad nami, gdy się dowie o przeznaczonych nam męczarniach, i uratuje nas najniezawodniej.
— A ja ci mówię, że nie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że, po pierwsze, nie dalej jak wczoraj usiłowałeś go zamordować, a powtóre, nie zechce narażać własnego życia dla swego wroga.
— O, nie przypuszczaj, aby się bał czegokolwiek ten człowiek! Jeżeli tylko przebaczy tobie, żeś się przyczynił do skradzenia mu konia, to moją względem niego winę darował mi już. Gdy schwytał mię w chwili zamierzonego zamachu na swoje życie, oddał mi nóż, mówiąc: „Chrześcijanin nie zna zemsty, bo sędzią człowieka może być tylko sam Bóg." Wobec takich jego pojęć nie wątpię, że wybawi on nas; tak mu nakazuje jego religia.
— Allah! Synu mój! dziwię się, że wierzysz jego słowom i serce masz przepełnione zachwytem dla niego. Wszak jesteś dumnym kaznodzieją islamu i, jako taki, powinieneś mieć dla chrześcijanina jedynie tylko słowa pogardy i przekleństwa, a jednak odzywasz się z uwielbieniem i pokładasz nadzieję właśnie w przeklętym wyznawcy krzyża z Idżodżudżula[86].
— Nie myśl tak o nim i nie nazywaj go przeklętym! On wiary swojej nie nosi tylko na języku; mieszka ona w jego sercu, wisi na rękojeści jego noża i przemawia z luf jego karabinów. Jeżeli Allah sprowadzi go tutaj, to przysięgam na proroka i na...
— Milcz! Zapomniałeś, co nam powiedział z szyderstwem Szir Samurek: „Kto oczekuje pomocy ze strony chrześcijanina, ten nie powinien jej żądać od Allaha. Jeżeli Kara Ben Nemzi przyjdzie nam z pomocą, to sprowadzi równocześnie Iza Ben Marryam. Do niego się więc zwracam!...
Nie mogłem odgadnąć, czy Akwil mówił to z przekonania, czy też tylko drwił. Syn jego wziął jednak te słowa poważnie i odrzekł:
— Niedźwiedzi jeszcze niema; przybędą dopiero, jak sądzę, późną nocą, i do tego czasu może nam Mahomet zesłać ratunek... a chrześcijanin pozostaje nam na chwilę ostateczną.
Rozumowanie takie w niesłychanie ciężkiem położeniu skazańców zbudziło we mnie politowanie nad ich naiwnością. Halef odczuł to samo i szepnął mi do ucha:
— Gdyby tu nie szło o życie lub śmierć istot ludzkich, sidi, śmiałbym się do rozpuku z ich rozumu.
Wszak nie mam wątpliwości, kto potężniejszy: Chrystus, czy Mahomet. Możeby tak postarać się nam, by ci Bebbejowie przekonali się o tem na własnej skórze?
— Stanie się to bez naszych starań — odrzekłem również szeptem. — Zaczekajmy tylko trochę, i bądź cicho, bo chcę słyszeć ich rozmowę.
Nic nowego jednak dalsze ich słowa nam nie przyniosły i nie miały żadnego dla sprawy znaczena. Wzdychali, czynili sobie nawzajem wyrzuty, modlili się do Allaha, Mahometa i wszystkich jego następców, co mię wreszcie tak znużyło, że już-już miałem chęć wleźć przez otwór i przerwać to wyrzekanie, uwalniając Bebbejów z niewygodnej bardzo pozycyi, gdy nagle usłyszałem trwożny okrzyk Akwila:
— Allah, zlituj się! Niedźwiedź we drzwiach!
— Istotnie! — odparł Sali, — to młody niedźwiedź. O Allah, o proroku, o Mekko i święta Kaabo! ratujcie nas od srogiej śmierci!...
We drzwiach kaplicy ukazał się młody, ale wcale pokaźny niedźwiadek, sięgający wzrostem co najmniej siedmiu piędzi. Odłączony już oddawna od piersi, żywił się zapewne nietylko owocami, ale i dziczyzną, dostarczaną mu przez matkę, nie wyglądał bowiem na wygłodzonego.
— Och, sidi! — szepnął Halef, — niedźwiedź! tęgi niedźwiedź! Nie sądziłem, aby dziateczki starej mamusi były tak wielkie. No, ale jak sądzisz, sidi? pójść do niego i powiedzieć mu, że potrzebna mi jest jego skóra na dywan pod nóżki mojej Hanneh?
— Ani kroku! spłoszyłoby to starą, która zapewne idzie za nim w niewielkiej odległości. Zresztą niewolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam znaku.
W czasie, gdyśmy ze sobą szeptali, niedźwiedź zajadał znaleziony plaster miodu, który Kelurowie położyli na wabika tuż koło progu kaplicy. Pociesznie wyglądał figlarny miś, gdy, ująwszy plaster miodu w przednie łapy, usiadł na zadku i począł spożywać go z zadowoleniem wytrawnego smakosza.
Bebbejowie przez pewien czas zachowywali się, jak niemi; potem słyszałem, że się modlili, ale pocichu, by snadź nie ściągnąć na siebie uwagi niedźwiedzia, który wszedł dalej do środka i zabrał się do drugiego plastra. Wkrótce wszedł za nim drugi niedźwiadek, a potem trzeci. Teraz skazańcy, nie licząc się już z niczem, poczęli krzyczeć coraz rozpaczliwiej, a tymczasem trzej młodociani smakosze, wylizawszy po drodze rozlany miód, przystąpili do skazańców i poczęli się rozkoszować słodyczą, która ciekła z nich na ziemię, liżąc ją i mlaskając językami. Miałem wrażenie, jakbym patrzył na gości, spożywających w jadłodajni zajazdu gorącą a smacznie przyrządzoną zupę. Niedźwiedź jednak zawsze jest niedźwiedziem, czy to w górach Kurdystanu, czy też w table d’ hote w Cannes lub Baden-Baden...
Dwa pierwsze niedźwiadki załatwiły się szybko z patoką u nóg skazańców, a następnie zmiarkowawszy, że słodycz cieknie od góry, oparły się łapami na łydkach Akwila, który nie krzyczał już, lecz... wył przeraźliwie.
— Effendi! drogi effendi! czas na nas, bo inaczej będą zgubieni! — błagał szeptem Halef i porwał się biedz.
Wstrzymałem go jednak:
— Zostań! Nie wiemy, gdzie jest stara. Mogłaby naskoczyć na nas z tyłu.
Za rozpaczliwym wrzaskiem Bebbejów, który zapewne aż w obozie Kelurów echem się odbijał, nie mogliśmy nic innego dosłyszeć. Zastanowiło mię, że młode niedźwiedzie przyszły tu bez matki, która zazwyczaj nie wypuszcza „dziatek“ bez swojej opieki i czuwa nad niemi na każdym kroku. Czyżby natrafiła na nasze ślady i węszy je teraz rozważnie? lub może zainteresowały ją tropy Kelurów?
— Schowaj się dobrze — szepnąłem do Halefa, — bo stara może się tu zjawić lada chwila.
Chwyciłem w obie ręce karabin za lufę, by być i — gotowym do uderzenia w każdej sekundzie.
Obawy moje okazały się zupełnie uzasadnionemi, bo w tej samej prawie chwili z ciemności nocnych wyłoniła się olbrzymia postać niedźwiedzicy i minęła wejście do kaplicy, podążając w naszą stronę. Już myślałem, że nadeszła stanowcza chwila rozstrzygnięcia śmiertelnego pojedynku na życie i śmierć pomiędzy i mną a potworem, gdy nagle w kaplicy rozległ się prze; ciągły jęk ludzki, a zwierzę, kierując się tym głosem, zawróciło ku wejściu kaplicznemu i stanęło w jego otworze. Jedno spojrzenie do wnętrza muzallah prze konało mię, o co idzie. Oto dwaj rozłakomieni braciszkowie pokłócili się snać ze sobą przy uczcie i poczęli się zbyt energicznie głaskać łapami tuż u nóg Akwila, przyczem zapewnie i jemu coś się z tych karesów oberwało, i dlatego tak okropnie zajęczał. Niedźwiedzica zaś, która zwietrzyła nas i już ku nam chciała się posunąć, zaniedbała tego, powodowana troską o własne dzieci, i zwróciła się ku wejściu do muzallah.
Gdyby miała więcej podłużną głowę i bardziej spiczasty pysk, możnaby ją wziąć za niedźwiedzicę polarną, gdyż była prawie biała i mogła mieć na długość conajmniej dwa metry, — była więc niezwykle wielka, a co za tem idzie, silna. Zauważyłem, że brakowało jej jednego ucha, które prawdopodobnie postradała w walce ze swoim panem-małżonkiem lub jakim innym, wcale nie po dżentelmeńsku usposobionym rycerzem niedźwiedziego rodu. Przez chwilę stała w drzwiach kaplicy spokojnie, i miałem możność obejrzeć ją dobrze. Zdaje mi się — wystarczyłoby jedno jej uderzenie przednią łapą, a padłby od niego najsilniejszy mężczyzna! Widok potwora wprawił obu nieszczęśliwych Bebbejów w niewypowiedzianą trwogę.
— Allah! — krzyczał Akwil. — Ratunku! śmierć się zbliża! litości! o Allah!...
Równocześnie zaś jęczał jego syn:
— Duch kapłana mścić się na nas idzie! O, wybaw mię, Allah! o proroku wszystkich wiernych, ratuj nas!
— Milcz! — zgromił go stary. — Potęga proroka skończyła się... Przypomnij sobie...
Nie słuchałem dalej, gdyż zbliżyła się dla mnie chwila działania.
— Zostaniesz tu! — rzekłem do Halefa i, opuściwszy sztuciec, wziąłem natomiast w zęby nóż, a w ręce karabin, aby móc ogłuszyć przedewszystkiem bestyę uderzeniem kolby, a następnie przebić ją silnym ciosem noża, przewidując, że uda mi się to wykonać, gdy potwór zajmie się młodymi. I rzeczywiście, niedźwiedzica pogodziła kłótliwych synów, uderzając jednego i drugiego niezbyt silnie przednią łapą, poczem zbliżyła się do Akwila.
— Ratuj, Boże chrześcijan! ratuj, Iza Ben Matyam, skoro prorok pomóc nam nie chce!
— Ratuj nas, Ukrzyżowany, bo niema ponad Ciebie większej potęgi na ziemi, ani na niebie!...
Nie słyszałem więcej. W mgnieniu oka wskoczyłem w dół przez tylny otwór kaplicy i uderzyłem kolbą niedźwiedzicę między przednie łapy z taką siłą, że aż jej żebra zatrzeszczały i powaliła się na bok, zwracając się ku mnie straszliwą swą paszczą. Tego tylko czekałem. Błyskawicznym ruchem podniosłem karabin w górę i z ogromnym rozmachem uderzyłem potwora nie w czaszkę, gdyż byłby to cios bez skutku, lecz w pysk, co go odrazu oszołomiło. Nie trwał jednak długo ten bezwład jego, i z doświadczenia przygotowany byłem na to. Odrzuciwszy więc karabin, wyjąłem z zębów nóż i zadałem bestyi trzy gwałtowne pchnięcia między żebra, poczem odskoczyłem nagle w bok, gdzie stał jeden z niedźwiadków, dzikim pomrukiem objawiając swe niezadowolenie, że mu się przerwało słodką ucztę. Jednocześnie Halef tuż koło broczącej krwią starej niedźwiedzicy borykał się bezskutecznie z drugim niedźwiadkiem, który ostrymi pazurami atakować go poczynał. Spostrzegłszy to, zląkłem się poważnie o mego niedoświadczonego towarzysza, tem bardziej, że nie byłem pewny, czy trafiłem starą w serce i czy nie rzuci się ona niespodzianie na Halefa w obronie swego dziecka. Doskoczywszy więc w tę stronę, wziąłem przemocą mego śmiałka na bok i wskazałem mu pełnym obawy ruchem niedźwiedzicę. Ale mały zuch popatrzył na mnie, jak człowiek, któremu ktoś śmie przeszkadzać w spełnieniu obowiązku, i ozwał się:
— Cóż to? żartujesz chyba? Noż twój chybić nie mógł. Patrz zresztą, jak z niej krew bucha strumieniem; to są ostatnie podrygi. Pożycz mi, effendi, swego karabinu, abym tak samo, jak ty, naprzód tych młodzieńców ogłuszył uderzeniem, a następnie dobił, bo mają czelność opierać się mnie...
Gdy mówił to do mnie, nie spuszczałem z oka starej spodziewając się, że się lada chwila zerwie z ziemi. Obawa ta jednak okazała się zbyteczną; nóż mój przebił jej serce na wylot, i w moich oczach, żężąc straszliwie, wydała ostatnie tchnienie.
Podałem Halefowi swój karabin, którym natychmiast powalił na ziemię obydwóch niedźwiadków i następnie zakłuł ich energicznemi pchnięciami noża. Z trzecim niedźwiadkiem, który tu nadszedł niebawem, uporaliśmy się również w ten sposób.
Wszystko to było dziełem kilku zaledwie minut — i z ulgą stwierdziłem nareszcie, że mamy przed sobą cztery trupy niedźwiedzie i że w walce dość niebezpiecznej ani nam włos z głowy nie spadł.
Gdyśmy się następnie zwrócili ku Bebbejom, mieli oczy zamknięte i jakby im oddech zamarł w piersiach. Najwidoczniej straszna trwoga wprawiła ich w omdlenie. Oburzyło to mego Halefa, który się spodziewał, że zwrócą się natychmiast ku nam z podziękowaniami.
— A otwórzcież oczy, bohaterowie! Czyżby się wam zdawało, żeście już poszli tą samą drogą, co nieczyste duchy zabitych przez nas potworów? Przecie, gdyby tak było, uczulibyście przedtem ostrza naszych nożów!
— Kara Ben Nemzi!... — jęknął Akwil, otwierając nagle oczy.
— Tak! on we własnej swojej osobie... Hadżi Emir Kara Ben Nemzi Effendi — dodał Sali. — A tu, obok niego, dzielny Hadżi Halef Omar. Czy widzę was w istocie, czy też to tylko mara pośmiertna?...
— Maszallah! czyż można marzyć po śmierci? — śmiał się Halef. — Zapewniam, że widzicie nas na jawie i wcale nie mamy ochoty być sennemi widziadłami.
— A więc istotnie wy to jesteście? W jakiż sposób dostaliście się tu, do muzallah el amwat?
— W taki właśnie sposób, jak się tego spodziewaliście. Przybyliśmy tu za Kelurami, aby odebrać im oe nasze i uwolnić was z ich rąk drapieżnych.
— Nas uwolnić? — zapytał niedowierzająco. — Czy tylko nie żartujesz, Hadżi Halefie Omarze?
— Że nie żartuję, najlepszem są świadectwem leżące tu cztery skóry niedźwiedzie, padłem wypchane.
Zbyt niebezpieczne byłyby to dla nas żarty, abyśmy bez powodu mieli sobie na nie pozwalać.
— Allah l' Allah! Czyżbyście istotnie przyszli tu do muzallah, aby nas ratować?
— Tak, to było naszym celem.
— A więc sprawiła to modlitwa nasza do Ukrzyżowanego, i pozostaje nam błagać was, byście nam winy nasze przebaczyli. Wyrządziliśmy wam krzywdę, dając Kelurom sposobność do ukradzenia wam koni, godziliśmy na wasze życie, i teraz trudno nam uwierzyć, abyście za wyrządzone wam zło odpłacać się mogli dobrocią. Zresztą nie jesteśmy jeszcze wolni.
— Uwolnimy was, ale pod warunkiem, że nie postawicie nam potem żądań, z którychbyśmy nie byli zadowoleni!
— Jakich żądań?
— A no — wtrącił Halef, skory do dowcipkowania w najgorszej nawet sytuacyi, — moglibyście naprzykład zażądać od nas, abyśmy ten miód z was zlizali. Nasz kismet nic nam o tem nie mówi, abyśmy mieli kończyć zaczętą przez niedźwiedzi robotę.
Sali nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Tak on, jak i ojciec jego, mieli tak beznadziejne miny, że postanowiłem uwolnić ich natychmiast z okropnego położenia. Dobyłem więc noża, i w parę minut obaj byli wolni, choć z powodu odrętwienia bardzo niepewnie stali na nogach. I oto stało się coś, czego nigdy przypuścićbym nie mógł: Akwil, stary rabuś, morderca, człowiek, zdawało się, wyzuty z sumienia i wszelkich pojęć o uczciwości, padł teraz przede mną na ziemię i począć łkać, jak dziecko, a Sali uchwycił mię za obie ręce i na klęczkach mówił drżącym od wzruszenia głosem:
— Zwyciężyłeś, effendi, jak zresztą zawsze zwyciężasz. Ale zwycięstwa tego nie poniosłeś dla własnej sławy, lecz dla kogoś, kto wysoko stoi nad tobą. „Bóg jest miłością”, rzekłeś, a ja nie wierzyłem temu, bom miał łuskę na oczach, bo błądziłem po omacku. Teraz wierzę. Wyrwałeś nas ze szpon śmierci, jesteśmy więc twoją własnością i losy nasze składamy w twoje ręce.
— Powstań! nie klękaj przed człowiekiem! — rzekłem, podnosząc go. — Tylko przed Bogiem i jego zastępcami należy klękać; ja jestem grzeszną istotą, jak i ty. Czy naprawdę gotowi jesteście powierzyć swe losy w moje ręce?
— Tak. Uczyń z nami, co ci się podoba! Wierzymy teraz, że nie wydasz nas Kelurom.
— Nie obawiajcie się o to. Jesteście wolni!
— Allah! Przedziwnym jesteś człowiekiem! Czyżbyś nawet nie zamierzał oddać mego ojca w ręce władzy w Khoi, aby tam został ukarany za kradzież dziesięciu tysięcy piastrów?
— Nie jestem policyantem z Khoi. To, co zawiniliście wobec mnie, przebaczyłem wam, a rachunki wasze z innymi ludźmi nic mię nie obchodzą i nie mam prawa czynić nad wami sprawiedliwości. Allah najlepszym jest sędzią... Jesteście wolni i moglibyście już teraz pójść, dokąd się wam spodoba. Jednak poproszę was, byście zostali z nami do rana, bo w razie waszego odejścia, doznalibyśmy prawdopodobnie przeszkody w zamierzonem przez nas przedsięwzięciu.
— Emirze, nie powinieneś nas prosić, lecz rozkazywać nam. Serca nasze przepełnione są wdzięcznoŚcią dla ciebie, a nienawiść, którą przedtem do ciebie żywiliśmy, rozwiała się, jak mgła w słońcu. Żądaj więc, co chcesz, a wszystko uczynimy chętnie.
— Owóż poproszę was jedynie o to, abyście, będąc z nami do rana, zachowywali się jak najspokojniej. Zamierzam bowiem jeszcze dzisiejszej nocy odebrać od Kelurów swoje konie i wziąć szejka ich Szir Samureka do niewoli. Skoro mi się to uda, będziecie mogli odejść.
— Co mówisz, effendi? zabrać im konie i uprowadzić szejka? Konie, jakkolwiek bardzo trudna będzie z nimi sprawa, może ci się uda wydostać. Co się jednak tyczy ujęcia szejka, to wątpię, czy podołasz temu zadaniu,
— Skądże to nabrałeś śmiałości mówić w ten sposób do mego effendiego? — oburzył się Halef. — On zawsze dokona tego, co przedsięweźmie, a co inni uważają za niemożliwe. Jeżeli więc pan mój zamierza uprowadzić Szir Samureka, to go uprowadzi, możesz być tego pewnym. A zresztą czy nie widzisz, że ja jestem przy nim, ja, który dopomogłem mu w wielu heroicznych czynach? Co my we dwóch przedsięweźmiemy, to i wykonamy... a czy on jest ze mną, czy też ja z nim, to niema nic do rzeczy. Przed chwilą zresztą sami widzieliście, żeśmy dokonali tu obaj czynu o wiele niebezpieczniejszego, aniżeli wzięcie szejka do niewoli.
— Co do mnie — rzekł Akwil — jedno i drugie przechodzi moje siły, wam jednak udać się może. Czy jednak możesz mi powiedzieć, w jakim celu chcesz uwięzić szejka?
— Aby w ten sposób wymóc na Kelurach zwrot pieniędzy, będących własnością oberżysty z Khoi.
— Odstawicie go zapewne do Khoi, aby go ukarano za podpalenie wsi?
— Nie. Powiedziałem ci już, że nie jestem policyantem. Skoro tylko osiągnę swój cel, puszczę go na wolność.
— Na wolność, effendi? tego zbrodniarza i złodzieja, który rzucił tu nas na pastwę dzikich zwierząt, który ukradł wam konie i który, gdybyście wpadli w jego ręce, postąpiłby z wami tak samo, jak z nami?... Nie, effendi! ty go nie puścisz bezkarnie! Pomyśl tylko, ile on zbrodni popełnić jeszcze może przez resztę swego życia! A wszystkie one będą na twojem sumieniu. Czyżbyś nie zawahał się brać na siebie takiej odpowiedzialności?
— Nie zawaham się,
— W takim razie nie pojmuję cię wcale.
— Przed chwilą właśnie wziąłem na swoje sumienie podobną odpowiedzialność.
— Nie rozumiem.
— Posłuchaj. Szir Samurek jest zbójem i zbrodniarzem, to prawda. Ale czemże byliście wy, zanim wam przebaczyłem? On miał zamiar pozbawić mię życia, i wy zamierzaliście to samo. Odpłaciłem wam za to nie zemstą, lecz przebaczeniem, i mam prawo postąpić tak samo z szejkiem Kelurów.
— Kelurowie są naszymi wrogami i między nami a nimi toczy się krwawy spór.
— Mnie to nic nie obchodzi. Czyż do tej chwili i wy nie nazywaliście nas swymi wrogami? a jednak, jak sądzę, nie jesteście już nimi teraz. Przed chwilą zresztą mówiłeś mi tak pięknie o miłości, a teraz obstajesz przy zemście względem swych wrogów... Czy myślisz, że miłość, jakiej wymaga od nas Bóg, dopuszcza takie postępowanie? czyż jest zasługą kochać tylko tych, którzy ciebie również kochają? Kto poznał, jak wygląda prawdziwa miłość, ten powinien wytężyć wszystkie swe siły, aby się mógł sam na nią zdobyć, aby się w niej doskonalił. Proś Allaha, aby ci w tem dopomógł, bo, wierzaj mi, niema większego szczęścia na ziemi, jak żyć w miłości i umrzeć pod opiekuńczemi jej skrzydłami. Ale nie możemy zbytnio rozwodzić się tutaj nad tem, bo niewiele już mamy czasu. Czy przypominasz sobie, co ci odpowiedział Szir Samurek, gdy twierdziłeś, że was uratuję?
— Nie wiem, o co pytasz.
— Przypomnij sobie słowa szejka, które ci rzekł tam, w obozie: „Przysięgam na Allaha i na moją duszę, że skoro on was uratuje, to ja sam porzucę islam i zwrócę się do Boga, który umarł na krzyżu za grzechy ludzkie."
— Maszallah! Skądże ci znane są tak dokładnie słowa, wypowiedziane do mnie przez szejka? Czyżbyś był wszystkowiedzącym, effendi?
— A przypominasz sobie, co ci jeszcze mówił o krzyżu i o niedźwiedziu?
— Tak, przypominam sobie.
— Otóż trzeba, abyś nam pomógł słowa jego urzeczywistnić. Jeżeli miłość, jaką żywię w swem sercu, a której godłem jest krzyż, uratowała was od śmierci, to powinna także przekonać Kelurów, że nienawiść i zemsta rodzą tylko nienawiść i zemstę, podczas gdy miłość jest matką odkupienia i szczęśliwości ludzkiej.
— Ba, ale jak my tu możemy być ci pomocni, effendi?
— Zaraz się o tem dowiesz. Skoro szejk obudzi się rano i zwróci oczy ku muzallah, musi spostrzec, że to, z czego drwił niedawno, stało się istotnie. Niedźwiedź będzie trzymał w łapach krzyż u wejścia do muzallah!...
Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym zdumienia i rzekł;
— Co za myśl! Efendi, wiem już teraz, gdzie źródło twego powodzenia. Ty nie postępujesz bezmyślnie według przykazań kismetu, lecz w każdej okoliczności torujesz sobie drogę sam, wedle własnej woli.
— I ty także możesz zdobyć się na to.
— O, nie. Ani mnie, ani żadnemu innemu człowiekowi udać się to nie może, bo nie mamy ku temu siły. Radbym tylko wiedzieć, kto udzielił jej tobie?
— Sprawiła to miłość. Powiedziałem ci, że ona jest matką zbawienia i szczęśliwości. Twój kismet jest tyranem, pod którego nogami tarzasz się, jak robak marny, w obawie, aby cię nie roztratował. On wpił się w szpik twoich kości i owinął się o twoją duszę, jak wąż. Ogłusza cię i oślepia, ażebyś nie miał pojęcia o kajdanach, w które cię zakuwa. On wsącza swe prawa w krew twoją i wydaje ci rozkazy za pośrednictwem twoich namiętności. Opanowany przezeń, nie masz własnej mocy, ani woli, ani nadziei, bo kismet wszystko z góry oznaczył. Berłem jego jest gwałt, a islam nauką, którą głosi. Bo godło waszej wiary, kumara w kształcie półksiężyca, jest jakby znakiem zakrwawionej krzywej szabli Mahometa, zapomocą której ugruntował on swą religię wśród ciemnych i fanatycznych ludów! Nad wyschłą studnią kismetu zmarniała nasza miłość i jesteście wcieleniem nienawiści, zemsty oraz zbrodni, pomimo, że uważacie się za wybranych ulubieńców Allaha. Kismet odebrał wam wolność i uzdolnienie do czynów, do życia, do szukania dróg ku światłu. A skoro poznacie chrześcijanina, który uzbroił się w miłość i cnoty, nakazane mu przez Boga, i dokonywa cudów, wówczas wołacie ze zdziwieniem „maszallah" i nie możecie pojąć, jak można dokonać czegoś, co wydaje się wam niemożliwością. Kismet kazał szejkowi ukraść mi konie, ale ja drwię sobie z kismetu i odbiorę je; kazał mu rzucić was niedźwiedziom na pożarcie, a ja, jako człowiek wolny i samodzielny, przeszkodziłem temu. Tak samo nie będę się pytał kismetu, czy mi pozwoli wywlec szejka z pośród trzystu jego wojowników. To go może opamięta i wywrze niezawodnie zmianę w dalszem jego życiu.
Sali słuchał tych słów z wielkiem przejęciem, nie przerywając ani słowem. Teraz dopiero ujął moją rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, effendi! Przez całe życie pragnąłem znaleźć drogę do światła, a mimo to błądziłem zawsze w ciemności. Słów twoich nie mogę jeszcze pojąć należycie, tak, jakbym tego pragnął, ale wsiąkły mi one w duszę, i mam nadzieję, że zapalą tam one iskry, które później buchną jasnym płomieniem. Jestem siewcą islamu, a jednak byłem skory do zbrodni; ty zaś, nie będąc nauczycielem swej wiary, czynisz dobrze nieprzyjaciołom swoim. Pomyślę nad tem i będę odtąd czynił to, co Allahowi jest miłe.
— Ba, ale skąd się dowiesz, co się może Allahowi podobać?
— Powie mi to głos własnego serca.
— Czy może ten głos, który ci oznajmił przyjście Mahdiego?
— Ten sam głos wewnętrzny.
— No, to bądź wobec takich głosów ostrożny! Pewien mędrzec powiedział, że serce dopóty nie może znaleźć spokoju, dopóki nie spocznie w Bogu. Owóż spowiń swe serce w promienie miłości i prawdy, a żaden Mahdi nie będzie ci potrzebny.
— I nad tem pomyślę, effendi. Poznałeś mię wczoraj, jako gorliwego wyznawcę islamu, a dzisiaj nietylko że słucham twoich słów z rozkoszą, ale przyrzekam, że, bez względu na swą wiarę, pomogę ci chętnie w urządzeniu znaku krzyża na postrach Kelurom. Czy cię to na razie zadowalnia?
— Byłżebyś naprawdę gotów pomóc mi?
— Pomogę, i jeżeli się to prorokowi nie spodoba, to mam nadzieję, że gniew jego nie będzie trwał na wieki.
— Ja na twojem miejscu liczyłbym się z gniewem Mahometa o tyle, o ile on troszczył się o was, gdyście się znaleźli wobec otwartej paszczy i pazurów potwora.
Wtem ozwał się Akwil, który, leżąc na ziemi, aż do tego czasu nie mieszał się do rozmowy:
— Bluźnierstwa twe obrażają moje uszy! W innych warunkach naplułbym ci w twarz z pogardą. Bezcześcisz proroka, effendi, i czeka cię za to wielka kara!
— Taka sama, jak i was, gdyby wogóle było to możliwe, aby on miał jakąkolwiek moc karania.
— Nas? a za co?
— Czyż, jako wierni muzułmanie, nie popełnilście bluźnierstwa, wzywając w ostatecznem nieszczęściu Boga chrześcijańskiego na pomoc? Przecie obaj modliliście się do Iza Ben Maryam... A gdym twierdził, że Mahomet wogóle nic dla was dotychczas nie uczynił, uznaliście, że nie ma on mocy ku temu. Nie jest-że to bluźnierstwo z waszej strony?
— Zamilcz, effendi! Człowiek w nieszczęściu nie wie sam, co mówi. Ocalenie nasze jest istotnie cudem, który się stał właśnie w chwili, gdy szukaliśmy ucieczki w Bogu chrześcijan. Że zaś Mahomet nie pomógł nam, stąd wniosek, że twój Iza Ben Maryam bez zaprzeczenia jest potężniejszy od niego. A skoro mój syn, znający koran i naukę islamu, jak nikt inny, nie waha się współdziałać w ustawieniu krzyża, to tembardziej ja, nie będąc alim, uczynię, czego żądasz, bez względu na to, czy się prorokowi postępek nasz spodoba.
Jak z tych słów wynika, obaj Bebbejowie od wczoraj zmienili się pod względem swych przekonań religijnych do niepoznania, i mogłem żywić nadzieję, że zmiana ta nie będzie przemijającym tylko objawem stanu ich dusz.
Zabraliśmy się do roboty, gasząc przedewszystkiem światło, ażeby Kelurowie nie spostrzegli naszych cieni. Zniknięcie światła nie powinno ich było zdziwić, bo przecie mógł je zagasić przypadkowo który z niedźwiedzi. Następnie wywłókłszy zabitą niedźwiedzicę i umieściwszy ją przy pomocy powrozów w stojącej pozycyi na stosie kamiennym w wejściowym od frontu otworze muzallah, umocowaliśmy jej w łapach przednich wielki krzyż, zrobiony, rozumie się, z tych samych belek, do których przytwierdzeni byli niedawno skazańcy. Trzy młode niedźwiedzie ułożyliśmy na kupę w kącie muzallah i śpiesznie opuściliśmy miejsce, które mogło stać się widownią nietylko śmierci męczeńskiej Bebbejów, ale i naszej, gdyby się nam sprawa nie powiodła.
Miejsce, gdzie wczoraj podczas mojej wycieczki do Kelurów ukrywał się Halef, uznałem za najodpowiedniejszy punkt schronienia dla Bebbejów, i teraz skierowaliśmy się ku niemu, zachowując wszelkie ostrożności w obawie natknięcia się na Kelurów, którzy po niejakimś czasie mogliby wysłać ku ruinom muzallah oddział dla przekonania się, co było istotną przyczyną zgaśnięcia światła. Na szczęście, nie spotkaliśmy po drodze nikogo.
Przedostawszy się do rzeczonej kryjówki, kazałem Bebbejom położyć się, a Halefowi zabroniłem odzywać się do nich, powierzając mu niby to nadzór nad nimi i zostawiając pod jego opieką karabiny.
Miałem teraz przed sobą bardzo trudne i podwójne zadanie: po pierwsze — trzeba było uprowadzić Kelurom nasze konie, powtóre — schwytać szejka. Nie mógł mi w tem pomóc ani Halef, ani też Bebbejowie, którym zresztą, mówiąc nawiasem, niebardzo ufałem. Wyprawa była o wiele uciążliwsza od poprzedniej, a ciemności nie pozwalały nic dostrzec na krok odległości, nie mogłem więc posługiwać się wzrokiem, zastępując go zmysłem słuchu i czucia. Zstępowałem po pochyłości na czworakach tyłem, jak po drabinie, chcąc się dostać najpierw ku owemu zrębowi skalnemu nad obozem Kelurów, aby się przedewszystkiem rozejrzeć i zobaczyć, gdzie jest Szir Samurek i co robi.
Z trudem ogromnym dostałem się nareszcie ku owemu zrębowi i wytężyłem wzrok i słuch. W obozie nie było ogni i ciemność nie dozwałała nic dojrzeć; pod skałą, gdzie wśród drzew było legowisko szejka, tembardziej nic widać nie było. Gdzie mógł być w tej chwili szejk? Przysiągłbym, że właśnie spoczywał sobie tu na miękkiem podścielisku z mchu i suchych liści; zresztą w całym obozie nie było dla tak dostojnej osoby wygodniejszego nad to miejsca. W danym razie interesowało mię najbardziej, czy ulokował się tu sam, czy też śpi w towarzystwie któregoś z przybocznych swych wojowników. Na drugim końcu obozu słychać było wśród Kelurów przyciszone głosy. Nie spali jeszcze, rozprawiając widocznie o dzisiejszych zdarzeniach. Starałem się uchwycić uchem jakikolwiek dźwięk od podnóża skały, gdzie według mego mniemania powinien był znajdować się szejk, — ale napróżno: panowała tam zupełna cisza. Nie namyślając się długo, zlazłem w dół, co mogło pociągnąć za sobą smutne dla mnie skutki, gdybym się natknął w ciemności na którego z Kelurów. W ciemności nie mogłem oczywiście dojrzeć niczego i musiałem się zdać jedynie na inne zmysły: słuchu, dotyku i... węchu. Co do tego ostatniego — mogłoby się wydać dziwnem, co tu powiedziałem, a jednak istotnie węch nie był w danym razie bez znaczenia ze względu na to, że Kelurowie, którzy nie mają zwyczaju nosić bielizny, a ubranie zmieniają najwyżej dwa razy do roku, z początkiem lata, a potem na zimę, cuchną, jak gnojówka. powiedziałem — zmieniają dwa razy rocznie, ale nie jest to zasadą ogólną, gdyż wielu z nich nosi ubranie latami całemi, bez względu na porę roku, a mydło dla Kurda jest takim zbytkiem, jak naprzykład dla naszego budnika kolejowego ostryga, — można zatem wyobrazić sobie smród, jaki bije z daleka od takiego gatunku ludzi...
Dostawszy się szczęśliwie na upatrzone miejsce, usłyszałem głęboki, miarowy oddech śpiącego człowieka. Nie mógł to być w mojem mniemaniu nikt inny, jak tylko Szir Samurek w swojej własnej, dostojnej osobie. Wnioskowałem to stąd, że dygnitarz ów, jako zamożniejszy, posiadał lepsze od innych i świeższe ubranie, nie cuchnął przeto, jak jego podwładni. Posunąłem się na brzuchu aż do legowiska, macając przed sobą, i przekonałem się, że był sam... Sprzyjał mi więc kismet, mimo, że tak niedawno naigrawałem się z niego.
Nie było oczywiście zbyt dużo czasu do namysłu... Jako wytrawny „mistrz" w obezwładnianiu przeciwników, wykonałem w mig swoją sztukę. Silny chwyt za krtań, dwa uderzenia w skronie... i sprawa była skończona. Wziąłem omdlałego zbója na barki, powstałem — i marsz z powrotem! Nie troszczyłem się już o to, aby mię nie usłyszano, bo trudno mi było teraz zachować taką, jak uprzednio, ostrożność, dźwigając pod górę wśród ciemności tęgiego drągala. Wywiązałem się jednak z zadania szczęśliwie, aczkolwiek pot kroplami spływał mi po twarzy.
— Czy toty, sidi? — zapytał Halef, gdy nareszcie dotarłem do naszej kryjówki.
— Ja!
— I udało się?
— Znakomicie! Dźwigam na sobie Szir Samureka.
— Naprawdę? Effendi, to znowu mistrzowska sztuka, której nawet ja nie potrafiłbym dokonać.
— Och, tak! Przydźwigać pod górę i pociemku takiego drągala to nielada fatyga. Spociłem się cały.
— Dźwigać to jeszcze nic nadzwyczajnego, ale wykraść wodza z pośród wojowników to mi sztuka! Co my z nim teraz zrobimy?
— Zwiążemy go i zakneblujemy gębę, a następnie pójdę do obozu jeszcze raz po nasze konie. Wy zaś podczas mojej nieobecności musicie go dobrze pilnować, i gdyby usiłował krzyczeć, to zaraz zagroźcie mu nożem.
— Daj mi nóż, effendi — prosił Akwil; — już ja się o to postaram, żeby ten pies nie otworzył pyska; za to, że wrzucił nas, jak sztuki mięsa, niedźwiedziom na pożarcie, odpłacę mu się tysiąckrotnie, choćbym miał żyć tylko dwa dni!
— Nóż mnie samemu jest potrzebny — odrzekłem. — A zresztą Halef Omar postąpi tak, jak będą tego wymagały okoliczności. Wam obecnie nic do szejka, i gdybyście próbowali mścić się na nim, ukarałbym was bardzo surowo. Pamiętajcie, że to mój wyłącznie jeniec... i obym nie potrzebował żałować, żem was wydarł z pazurów niedźwiedzich!
Musiałem użyć tak surowych słów, ażeby odebrać Bebbejom chęć wykonania zemsty na szejku, — postanowiłem bowiem oszczędzić go, ażeby po rozstaniu się ze mną mógł rzec swoim współziomkom, jak tylu innych już oświadczyło: „On jest chrześcijaninem i dlatego serce jego pełne jest dobroci."
To też Halef po moich słowach, zwróconych ku Bebbejom, odgadując moją intencyę, rzekł z zadowoleniem:
— Możesz być spokojny, effendi. Twój Halef postara się o to, aby stało się wszystko wedle twej woli. Ktoby choć palcem ruszył przeciw szejkowi, poczuje natychmiast ostrze mego noża we własnej piersi!
Po takiem zapewnieniu Halefa mogłem pod jego opieką zostawić mego jeńca już bez obawy, aby mu się cośkolwiek podczas mej nieobecności nie stało, i oddaliłem się bezzwłocznie w kierunku miejsca obozu Kelurów, gdzie powinien był znajdować się mój Rih.
Byłbym się założył, że Rih, zobaczywszy mię wczorajszego popołudnia w pobliżu obozowiska, nie dał się wyprowadzić z miejsca, skąd mię spostrzegł, więc cichutko na czworakach poczołgałem się w tę stronę. Nikt mię tu spostrzec nie mógł, gdyż nie pozwalały na to ciemności, a zresztą Kelurowie najspokojniej spali.
Zbliżywszy się ku owemu miejscu, usłyszałem chrapnięcie nozdrzami, co mię upewniło, że Rih zwietrzył mię zdaleka. Inny koń w takich okolicznościach rżałby zapewne i parskał niecierpliwie, — mój jednak ulubieniec zachował się tak spokojnie, jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem.
Niebawem znalazłem się tuż przy nim i uczułem pod dłońmi, że trawa była tu spasiona, a grunt mocno stratowany, z czego przyszedł mi na myśl wniosek, że chciano go stąd zabrać, lecz bronił się uparcie.
Wałach Halefa leżał tuż obok. Pogłaskałem mego czworonożnego druha, on zaś, jakby w odpowiedzi, począł lizać mi ręce, chrapiąc przytem nozdrzami, ale tak cicho, że tylko ja byłem w stanie dosłyszeć. Dziwiło mię bardzo, że pozostawiono go bez dozorującego wartownika. Widocznie Kelurowie nie spodziewali się, aby ktoś obcy wtargnął z tej strony do obozu, i ustawili warty nieco dalej, w dole, u wejścia na polanę.
Wyciągnąłem z ziemi palik, do którego Rih był uwiązany, poczem dałem znak koniowi, by wstał. Rih zrozumiał. Nie potrzebując go prowadzić, gdyż przyzwyczajony był chodzić za mną, jak pies, ująłem natomiast za uzdę wałacha Halefa i wyszedłem z końmi z niebezpiecznego bądź co bądź miejsca. Ze względu na zarośla nie było to łatwo, ale się jakoś udało, tembardziej, że konie widzą w nocy lepiej, niż człowiek. Obydwa wierzchowce wspinały się po pochyłościach z zadziwiającą zręcznością, wymijając pnie i krzaki. W zwykłych warunkach na przebycie tej krótkiej przestrzeni, jaka dzieliła obóz od naszej kryjówki, potrzeba było najwyżej kilkanaście minut, wobec jednak ciemności przemykałem się z końmi całą godzinę.
— Hamdulillah! — zdziwił się Halef. — Powracasz szczęśliwie, i zdaje mi się, nie sam... Prowadzisz konie?
— Tak... nasze konie!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! ale mój zachwyt dla ciebie jeszcze większy. Czy nie złamał który nogi lub nie skaleczył się w wędrówce po tak dzikich manowcach?
— Nie, oba zdrowe, tylko stęsknione do swych panów.
— To cud prawdziwy! O, podziw mój dla ciebie, effendi, rośnie naprawdę aż pod obłoki, i życzyłbym sobie, aby moja mała i niepokaźna postać osiągnęła choć milionową część tej wysokości. Mam też nieprzepartą ochotę ucałować Riha, a i mój stary tejs[87] wart, aby go popieścić, Powrót naszych ukochanych zwierząt napawa mię taką radością, jakby moja najukochańsza Hanneh, najwonniejsza pod słońcem różyczka, przyszła pozdrowić mię tutaj.
To mówiąc, przystąpił do koni i począł je obsypywać pieszczotami.
— Jakże-tu? — zapytałem, — wszystko w porządku?
— W jak najlepszym.
— Rozmawialiście z jeńcem?
— Tylko parę słów, bo zabroniłem tego Bebbejom surowo. Odzyskawszy przytomność, zachowywał się przez jakiś czas spokojnie, wnet jednak począł się tak miotać, że byłem zmuszony błysnąć mu nożem przed oczyma. Powiedziałem mu przy tej sposobności, że jeśli nie będzie leżał tak spokojnie, jak barania
pieczeń w pilawie[88] z pieprzem i rodzynkami, to dusza jego natychmiast powędruje na tamten świat. I słowa te poskutkowały.
— Czy wie, w czyich znajduje się rękach?
— Nie powiedziałem mu tego, ale przypuszczam, że się domyśla.
— A Bebbejowie? Jakże się oni zachowywali?
— Żaden z nich nie wyrzekł ani słowa. Leżeli tak — cicho, jakby ich wcale tu nie było.
Rozmawialiśmy z Halefem oczywiście pocichu. Potem jednak ozwałem się głośno:
— Zostaw konie na trawie, niech się pasą, my zaś na zmianę musimy się trochę przespać; jeden z nas będzie czuwał: najpierw ty, potem ja.
Położyłem się obok Bebbejów i szepnąłem im do ucha, żeby spali spokojnie, nie rozmawiając ze sobą.
Szir Samurek ani się domyślał, że są żywi i znajdują się tutaj; w ciemnościach nie widział ich dotąd, ani też nie słyszał ich głosów, bo mój nakaz milczenia zachowali ściśle. Postanowiłem utrzymać go w tej nieświadomości do rana.
Będąc bardzo zmęczonym, położyłem się spać pierwszy, a Halef czuwał i zbudził mię dopiero w godzinę po północy. Bebbejowie również usnęli i poczęli chrapać tak głośno, jakby tu chodziło o konkurs w chrapaniu. Oddechu szejka natomiast nie było słychać wcale, z czego wnosiłem, że nie śpi. Ciekawy byłem, o czem mógł myśleć w tej chwili? Może rozpamiętywał swe słowa lekceważące, jakie wyrzekł o mnie i o Halefie. Przed paroma jeszcze godzinami był tak pewny siebie, a oto leży teraz związany, jak baran, i oddany na łaskę lub niełaskę „psa chrześcijańskiego", z którego tak niedawno drwił, obiecując mu zagładę.
Pod wrażeniem doby przebytej począłem rozpamiętywać, ile to już się przeżyło chwil podobnych w ciągu długiej tułaczki po krajach obcych! ile nocy spędziło się na czuwaniu wśród niebezpieczeństw, czy to w preryach Ameryki, czy w dżunglach indyjskich lub bagnistych okolicach nad górnym Nilem! A żaden z tych dni, żadna z nocy nie były podobne do drugich, i jedyną pomiędzy niemi wspólność stanowiła wiążącacały łańcuch zdarzeń wśród rozmaitych okoiczności pewna zasadnicza nuta, z niewielkiemi różnicami w tonacyi, ale zawsze ta sama — to uczucie, że się jest blizko Boga, który stanowi najwyższą potęgę wszechświata, a zawsze jaśnieje najpiękniejszą ku nam miłością i w nieprzebranej dobroci swojej prowadzi człowieka po wszystkich drogach ziemskich! Jakże znikomym wobec Niego prochem jest człowiek, któremu On jednak daje swą łaskę i w chwilach niebezpieczeństw okazuje mu swą ojcowską opiekę!
A jednak człowiek, robak ów marny, śmie nieraz wątpić w istnienie tego Ojca ludzkości, rozsądza jego zarządzenia, usiłuje obalić Jego świątynie i ołtarze, a siebie wynieść ponad wszystko, — analizuje materyę, rozkładając ją na molekuły i atomy, i usiłuje stworzyć dla siebie nowe światy, by przekonać się w końcu, że jest marnym konstruktorem i że usiłowania jego rozwiewają się w nicość.
A iluż to jest na ziemi podobnie nieszczęśliwych zarozumialców i głupców, pragnących zdystansować Stwórcę swojego... Liczą się oni na miliony!
Inaczej od nich czuje się człowiek wiary, żyjący miłością Boga! Niech szaleją wokoło niego burze, niech biją pioruny, niech góry się walą — on patrzy przed siebie spokojnie i z niezachwianą odwagą, wiedząc, że bez woli Bożej i włos z głowy mu nie spadnie! Pod obcem niebem, wśród dzikiej puszczy, wobec groźnych nieprzyjaciół, budzą się w nim myśli, sięgające ponad gwiazdy, a wszędzie widzi on tę odwieczną jasność, od której spływa mu w duszę otucha i pewność, że ustanowione przed wiekami prawa są dobre i niezachwiane. Rozpatrując się wśród wszechświata, człowiek wierzący przekonywa się, że dusza ludzka nie składa się z atomów, które, zdaniem przeczących odwiecznej prawdzie mędrców, rozpływają się w nicości, skoro tylko przebrzmią dzwony pogrzebowe. Nie! ona dąży ku swemu Stwórcy, by znaleźć w Nim wieczną szczęśliwość!
Takie myśli snuły się w ciszy nocnej po mojej głowie. Z doliny szedł chłodny powiew i od czasu do czasu muskał mię po twarzy, jak watwata[89], który przed chwilą przeleciał mi nad głową. Stąd i zowąd dochodziły mię lekkie szmery wśród gałęzi, poruszanych przez żerującego a nienasyconego zingaba[90]; tu i ówdzie kwiliły w trawach zurzury[91]; a w oddali ponad kaplicą dał się słyszeć tępy głos bujkusza[92]. Wszędzie gonitwa za zdobyczą, za żerem! Tak dzień, jak i noc, nie są wolne od rabunku i krwi rozlewu — nietylko wśród dzikich zwierząt, ale i wśród ludzi!
W obozie Kelurów interesowano się zapewne tem, co się dzieje w muzallah. Myśli tych barbarzyńców — rzecz prosta — nie biegły tam ze współczucia dla nieszczęśliwych, lecz odwrotnie, rozkoszowały się nadzieją zobaczenia krwi, rozlanej na gruzach dawnej świątyni. Czy jednak można było tych półdzikich ludzi uważać jedynie za rabusiów i zbójów? Czyżby naprawdę wśród tych istot ludzkich nie było współczucia i litości? Wierzyłem, że tak nie jest. Nie wątpiłem, że, oświeciwszy ich w prawdziwej wierze, znalazłoby się na dnie ich dusz te pierwiastki szlachetne.
Rozmyślając na ten temat, posłyszałem nagle, że w pobliżu mnie zatrzeszczały suche patyki, i coś, jakby ciężki jakiś przedmiot, posunęło się wśród trawy. Wyciągnąłem rękę w kierunku, gdzie leżał Szir Samurek, i chwyciłem... próżnię. Gdzie szejk? czyżby próbował umknąć? Szukałem go dalej na ziemi i przytrzymałem o kilka kroków od nas. Najwidoczniej, pomimo skrępowania, łudził się nadzieją ucieczki, a gdym położył na nim swą rękę, począł wierzgać wyciągniętemi nogami, aż zmuszony byłem zagrozić mu pocichu, nie chcąc budzić śpiących, że go uspokoję nożem w razie jakiegokolwiek oporu. Groźba poskutkowała: jeniec zrozumiał, że pewniej będzie leżeć spokojnie, niż usiłować poruszeń, oczywiście bez dobrego skutku. Przeciągnąłem go na poprzednie miejsce i, ulokowawszy się tuż obok, aby go mieć ciągle pod ręką, przesiedziałem do świtu.
Gdy pierzaste zwiastuny dnia, pobudziwszy się w lesie, rozpoczęły poranne swe pieśni, Halef i obaj Bebbejowie zerwali się również ze snu.
Zaledwo Halef przetarł oczy, zapytał mię pocichu:
— Mógłbym już teraz mówić, czy też jeszcze należy milczeć?
— Lepiej, abyś milczał — odrzekłem, — bo zresztą nie masz nic ważnego do powiedzenia, a o wiele korzystniej dla nas będzie, jeżeli zwrócimy całą uwagę na szejka. Obrócę go tak, aby na razie przynajmniej nie spostrzegł Bebbejów.
Przyciągnąwszy Szir Samureka nieco dalej, dobyłem noża i, przykładając ostrze do jego piersi, rzekłem:
— Do tej chwili miałeś zamknięte kneblem usta, ale ja ci je odetknę, abyś mógł snadniej oddychać. Pozwalam ci również mówić ze mną, ale tak pocichu, abym ja jeden mógł tylko słyszeć. Gdybyś zbytnio podniósł głos lub zawołał o pomoc, wówczas krzyk ten byłby ostatni w twojem życiu, bo w tej samej chwili koniec noża zanurzy się w twem sercu.
Szejk po odjęciu mu knebla odetchnął kilka razy głęboko, poczem rzekł cicho i z pewną trudnością:
— Suker chodeh! Bogu dzięki! Omal nie zdrętwiałem na drewno! Powiedz mi, gdzie się znajduję?
— Przekonasz się wkrótce sam na własne oczy.
— Może przynajmniej objaśniłbyś mię, kto jesteś?
— I tego ci nie powiem. W krótkim czasie domyślisz się sam, w czyje się ręce dostałeś.
— Już teraz mam wrażenie, że jesteś dyabłem, bo oto, pozbawiony w nagły sposób życia, ocknąłem się ze śmierci i widzę, że jestem skrępowany i że znajduję się w nieznanem mi zupełnie miejscu, zamiast w zbrojnym swym obozie. Człowiek uczynić tego nie mógł, tylko szejtan.
— Za pozwoleniem... i szejtan nie uczynił tego, gdyż w takim wypadku obudziłbyś się był nie tutaj, lecz w piekle. Zresztą rozejrzyj się. Ułożyłem ci głowę wysoko i tak, abyś wnet spostrzegł, gdzie się znajdujesz. Tylko pamiętaj, nie lekceważ sobie mego ostrzeżenia: jeden głośniejszy twój wykrzyknik będzie ci wyrokiem śmierci. Zaznaczam tu znowu, że jest życzeniem mojem, abyś wogóle milczał.
Szejk począł się rozglądać naokoło.
Niebo na wschodzie rozjaśniać się zaczęło, i niebawem szczyty gór zarysowały się na widnokręgu. Dolina tylko spowita była jeszcze w półmroku i mgle. Wilgotne opary, których źródłem był płynący jej środkiem potok, pokrywały obozowisko Kelurów na całej przestrzeni nieprzeniknionym całunem. Z miejsca jednak kryjówki naszej w rozjaśniającym się świcie wszystkie szczegóły w okolicy stawały się coraz wyraźniejszymi.
Szir Samurek, rozpatrując się naokół, zatrzymał wzrok na ruinach muzallah, i oczy rozwarły mu się najwyższem zdumieniem, a wkrótce zauważyłem w zdziwionej twarzy jego wyraz niewypowiedzianego lęku.
Widocznie spostrzegł w wchodowym otworze kaplicy olbrzymiego niedźwiedzia, trzymającego w łapach ogromny krzyż...
W obawie, aby teraz przerażony szejk nie wydał z siebie głośniejszego okrzyku, ostrzegłem go ponownie, grożąc nożem. Napełniło go to jeszcze większą trwogą, i patrzył na zjawisko w jakiemś osłupieniu. W tej chwili wstrząsnąłem jego ramieniem i wyszeptałem mu na ucho jego własne tak niedawno wypowiedziane do Bebbejów słowa:
— „Gdyby u wejścia do kaplicy stanął z krzyżem w łapach ów niedźwiedź zaklęty, uwierzyłbym wówczas, że jakiś tam Kara Ben Nemzi, przyjaciel wasz, a właściwie pies chrześcijański, mocen jest wyratować was od śmierci. Zdaje mi się, iż skory byłbyś uwierzyć i w to, że się tak stać może...“
Szejk zbladł i przymknął powieki, a twarz przeciągnęła mu się, jak u trupa; oddychał przytem ciężko i jęczał stłumionym głosem, jak człowiek mocno cierpiący. Ja zaś milczałem czas jakiś, aby powtórzone mu jego własne słowa tem głębsze wywarły na nim wrażenie, Po chwili milczenia zwrócił twarz ku mnie, otworzył przerażone oczy i rzekł:
— A może to ty jesteś owym chrześcijaninem?
— Tak, ja nim jestem.
— Kara Ben Nemzi Effendi?
— Tak.
— Allah! Allah! Allah! — westchnął i umilkł, a po dłuższej chwili zapytał znowu:
— Niedźwiedź się nie porusza... może nieżywy?
— Tak, nieżywy.
— Padł sam, czy też go zabito?
— Został zakłuty.
— Przez kogo?
— Ja go zabiłem.
— Maszallah! Ale przedtem bestye rozszarpały Bebbejów?
— Nie.
Wstrząsnął się cały na tę wiadomość i zapytał z trwogą w głosie:
— A więc żyją?
— Żyją.
— I nic im się nie stało?
— Ani włos nie spadł im z głowy.
— Nie wierzę... bo zresztą niktby w to nie uwierzył... Kłamiesz... kłamiesz!...
— Przeciwnie, mówię prawdę, i będziesz miał możność przekonania się, że nigdy nie kłamię.
— Owszem, daj mi dowód! Uwierzę w ich ocalenie, gdy ich ujrzę na własne oczy.
— A więc obejrzyj się poza siebie.
I obróciłem go na drugi bok tak, aby mógł zobaczyć Akwila i jego syna.
Na widok Bebbejów odmalowało się w jego oczach jeszcze większe przerażenie, niż przed chwilą wobec zjawiska w drzwiach kaplicy. Zawył głucho i zamknął powieki, przyczem blizna na twarzy zaszła mu krwią, a żyły na czole nabrzmiały, jak postronki. Po chwili wyraz twarzy zmienił się i stał się strasznym, jakby w chwili konania, i szejk, charcząc, ledwie wykrztusił sinemi usty:
— Bebbejowie żywi!... uratował ich chrześcijanin... W muzallah niedźwiedź trzyma zelib[93] w łapach... Rozumiem...
Po tych słowach umilkł i leżał już nieruchomo, jak trup. Nie dałem mu jednak spokoju, powtarzając znowu z naciskiem jego własne słowa:
— „Na Allaha i na duszę własną przysięgam, że jeżeli się okaże, iż chrześcijanin ów byłby zdolny uczynić coś podobnego, porzucę islam, a uwierzę w ukrzyżowanego Boga, który miał umrzeć męczeńską śmiercią dla odkupienia ludzkich grzechów i zbawienia tych, co na potępienie zasłużyli“...
Na te słowa Szir Samurek wyprężył się, o ile mu na to dozwalały powrozy, a spojrzawszy na mnie nabiegłemi krwią oczami, w których dotychczas jeszcze widać było przerażenie, rzekł:
— Powtórzyłeś mi przed chwilą moje własne słowa i teraz znowu czynisz to samo. Jeżeli więc nie jesteś szatanem, to widocznie Allah dał ci łaskę wszechwiedzy, ażebyś mógł odgadnąć myśli moje, jakoteż udaremnić moje usiłowania i zamiary. Ty więc wyniosłeś mię z obozu z pośród kilkunastu mych wojowników, ty zabiłeś niedźwiedzia, ty wreszcie uwolniłeś Bebbejów, no, i nie dziwiłbym się, gdybyś również uprowadził z obozu zabrane ci konie.
— Rozumie się, żem uprowadził! — odparłem z uśmiechem i obróciłem go znowu na drugą stronę. — Patrz na prawo...
Popatrzył, a krew nową falą napłynęła mu do twarzy.
— Dachel Allah! Na miłość Allaha! Więc i to potrafiłeś uczynić! Jeśli mię Allah w tej chwili nie wesprze, postradam zmysły.
— Pragnę i ja, aby ci Allah dopomógł, bo właśnie teraz musisz zebrać całą siłę swej woli i rozumu, jeżeli nie chcesz zginąć marnie razem ze swoimi wojownikami.
— Nie rozumiem...
— Ludzie twoi spostrzegą niebawem niedźwiedzia, a zauważywszy, że ciebie niema w obozie, potracą głowy i w popłochu nie będą wiedzieli, co począć. Wówczas mój baruda es sir[94] nie spocznie tak długo, aż z całej twej bandy ani jeden drab nie pozostanie przy życiu.
Tu gadatliwy Halef nie mógł już dłużej wytrzymać i dodał do mojej groźby:
— A i ja pomogę effendiemu podziurawić twych Kelurów kulami tak, że ciała ich będą, jak garabil[95] do przecierania migdałów. Okradliście nas, a następnie szydząc, groziliście wrzuceniem nas między niedźwiedzie, oczywiście, gdybyśmy się w wasze ręce dostali. Nie udałoby się to wam jednak nawet wówczas, gdybyście tysiąc ludzi postawili na warcie. Teraz zginą wszyscy twoi, a przedewszystkiem zginiesz ty sam, jeżeli stracisz resztę rozumu, który, jak to słusznie zauważył effendi, tak ci jest potrzebny w tej chwili, jak nigdy jeszcze w życiu.
— A coś ty za jeden? może Hadżi Halef Omar, towarzysz effendiego? — spytał szejk.
W odpowiedzi na to Halef położył rękę na piersi i odrzekł wyniośle:
— Nie nazywaj mię tak krótko. Godność moja jest o wiele dłuższa, aniżeli ci się wydaje. Wszyscy bowiem, którzy mię znają i którzy tylko o mnie słyszeli, wiedzą, że nazywam się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah! Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, albo przynajmniej aż do chwili, gdy kula mego karabinu zaniesie cię w najciaśniejszy kąt piekła.
Szeik przyjął te słowa bez zbytniego dla nich respektu, gdyż, jako mieszkaniec Wschodu, był przyzwyczajony do wyszukanych słów i przesady w groźbach. Nie odpowiadając więc Halefowi, zwrócił się do mnie z oświadczeniem:
— Wiem już, co mam uczynić i jak sobie postąpić. Pytam cię tylko, emirze, czy wiadomo ci, co zawinili przeciw tobie obaj Bebbejowie?
— Owszem, wiem o wszystkiem.
— Wiesz zatem, że w zrabowaniu ci koni zawinił Akwil?
— Wiem.
— I że Sali zamierzał odebrać ci życie?
— Również wiem o tem.
— A pomimo to walczyłeś z niedźwiedziem, by tych łotrów oswobodzić?
— Walczyłem z obowiązku, gdyż jestem chrześcijaninem.
— I co zamierzasz uczynić z nimi? Wrogami staliście się sobie wzajem i zawieszone jest nad wami prawo zemsty krwi. Czyżbyś uwolnił ich od straszliwej śmierci po to, by zgładzić ich kulami twego karabinu?
— Nie! Jako chrześcijanin, hołduję tyko zasadzie przebaczania, ale nie zemsty. Darowałem im wolność, i mogą sobie iść, dokąd im się spodoba, oczywiście wówczas, gdy zmuszę cię do oddania im zwierząt ich i broni.
— Czyżbyś to mówił seryo? — zapytał zdziwiony, a twarz jego omal nie wykrzywiła się w znak zapytania.
— Najzupełniej poważnie.
— Wobec tego muszę przyznać, że jestem świadkiem wielkiego, niepojętego cudu! Prawdą więc jest to wszystko, co mi opowiadano o tobie: nieprzyjaciołom swoim i wrogom śmiertelnym wyświadczasz łaski, będąc wyznawcą Ukrzyżowanego. Czy wiesz jednak, że między wami a mną zawisła również zemsta krwi?
— Powiedziałem ci już, że nigdy zemstą się nie powoduję.
— Ba, ale przecie ja jestem w twej mocy, ja, który nosiłem się z zamiarem zamordowania was. Cóżeś o mnie postanowił?
— Jeżeli postąpisz wedle mojej woli, zwrócę ci wolność i będę cię uważał, jako swego przyjaciela.
— Czy mogę wiedzieć, czego wymagasz odemnie?
— Przedewszystkiem musisz oddać Bebbejom ich konie i broń, następnie wypuścisz na wolność jeńców z Khoi, oddawszy im wszystko, co jest ich własnością, a wreszcie oddasz dziesięć tysięcy piastrów, które zabrałeś od Akwila, a które są własnością oberżysty z Khoi.
— No, a dla siebie czego żądasz? Co ci przyjdzie z tego, że jesteś tak wspaniałomyślny dla tych ludzi?
— O, przyjdzie mi z tego bardzo wiele! Świadomość, że postąpiłem w myśl przykazań mojej wiary, jest dla mnie stokroć większą nagrodą, niż to wszystko, cobym mógł żądać od ciebie. Iza Ben Maryam, Ukrzyżowany, nakazał: „Kochajcie swoich nieprzyjaciół, błogosławcie tych, którzy was przeklinają, i czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, a będziecie godnemi dziećmi Ojca, mieszkającego w niebiosach!" Owóż ja mocno pragnę należeć do liczby owych dzieci, i myśl, że najdobrotliwszy Ojciec niebieski jest dziś zadowolony ze mnie, czyni mię szczęśliwszym, niżbym się czuł, posiadając bogactwa całej ziemi.
Szir Samurek, słuchając słów moich, namyślał się nad czemś i przygryzał wargi prawie do krwi. Najwidoczniej nurtowało mu w duszy jakieś ważne postanowienie.
— Effendi — ozwał się wreszcie, — zwyciężyłeś mię dwukrotnie: przedewszystkiem swoją chytrością i zuchwalstwem, a następnie słowami, które trafiły mi do serca. Mimo to, nie powiem ci jeszcze, co postanowiłem, a tylko pozwól, że doświadczę cię teraz, zanosząc do ciebie prośbę: uwolnij mi ręce, emirze, abym je mógł złożyć do modlitwy!
Czy był to podstęp z jego strony? Jedno spojrzenie w twarz jego wystarczało, bym się przekonał, że był szczery i nie żywił względem mnie zbrodniczych zamiarów. Rozciąłem mu więzy, mówiąc przytem:
— Przekonaj się, jak zwykł postępować w takich wypadkach chrześcijanin, podczas, gdy wyznawca proroka wyśmiałby cię i wydrwił. Rozwiążę ci całkowicie nietylko ręce, ale i nogi, i daję ci wolność zupełną. Będziesz mógł pójść, dokąd ci się spodoba, oczywiście, jeżeli godność twoja i honor pozwolą ci na to, byś poszedł sobie, nie spełniwszy mych żądań, a więc oszukał podstępnie człowieka, który obdarzył cię wiarą i zaufaniem. Jeżeli istotnie tkwi w tobie podobna myśl, to również nie wzbraniam ci iść i chełpić się przed swymi, żeś mię oszukał.
W tym wypadku ryzykowałem bardzo wiele. A jednak nie zawiodłem się na tego rodzaju praktyce: skutek mojej wspaniałomyślności nastąpił prędzej nawet, niż go oczekiwałem. Akwil i Sali pokrzykiwali z podziwu, a Halef rozkrzyżował ręce i biadał:
— Sidi, co ty robisz? Bądź posłuszny swej wierze, i owszem; ale tego, to już chyba zawiele!
Szir Samurek po uwolnieniu go z więzów wstał i, wyprostowując członki omdlałe, mówił z radością:
— A więc jestem wolny, zupełnie wolny! Przed chwilą śmierć zaglądała mi w oczy, a teraz oto znowu życie przedemną... Effendi, dokonałeś zwycięstwa w zupełności. Słuchaj i patrz! Wyciągam ramiona: lewe ku Mekce, dokąd każdy muzułmanin modląc się twarz swoją obraca, a prawe ku Bait el Makdis[96], gdzie umarł twój Ukrzyżowany. Nie zwracam się jednak na lewo, lecz na prawo, ażeby Iza Ben Maryam słyszał, co ci przyrzekam. Nie zapomnę nigdy, do samej śmierci nie zapomnę dzisiejszego poranku! nie zapomnę tej chwili, w której poznałem nauczyciela niezgłębionej miłości i miłosierdzia. Nigdy już w mem sercu nie znajdzie miejsca zemsta, a każdy chrześcijanin w moim namiocie będzie gościem tak miłym i serdecznie witanym, jakby był bratem moim lub ojcem. Ażebyście się zaś przekonali naocznie, jak szczerą jest ta przysięga, dam wam w tej chwili dowód.
Podszedł do Bebbejów, ujął ich za ręce i ciągnął dalej:
— Między szczepami naszymi zaprzysiężona była zemsta krwi, którą wywołałeś ty, Akwil, i następnie sam wpadłeś w moje ręce. Rzuciłem was niedźwiedziom na pożarcie, i Mahomet nie mógł was wybawić. Ale oto Bóg miłosierdzia i łaski zmiłował się nad wami, uwalniając was przez ręce tego chrześcijanina, który właściwie i was powinien był nienawidzieć. Czyżby tedy chrześcijanin miał zawstydzić muzułmanina? O, nie! Doznawszy tyle łaski i dobroci z jego ręki, nie mamy prawa w jego obliczu myśleć więcej o zemście. Przebaczmy sobie wzajemnie i pogódźmy się na zawsze.
Od tej chwili niech będzie między Bebbejami a Kelurami przyjaźń, nie zemsta. Wszystko, co napełniało nas żalem wzajemnym do siebie, niech idzie w zapomnienie.
Starzy niech się kochają, jak bracia, młodzi, jak ich dzieci. Czy zgadzacie się na to, ty, Akwilu, i ty, Sali?
Trzymał ich ręce w serdecznym uścisku i mówił tak szczerze, że obaj dotychczasowi jego wrogowie oprzeć się słowom jego nie mogli. Pierwszy przemówił Akwil:
— Czuliśmy w swem ciele pazury niedźwiedzie, a zimny oddech śmierci owiewał nam twarze. W takiej strasznej chwili poznaliśmy, że zemsta jest siostrą ohydnej nienawiści, więc radzi zwracamy się ku jasnym promieniom miłości, i niech się stanie, jak powiedziałeś. Niech przyjaźń i miłość między twoim szczepem a naszym zakwitnie na nowo i niech wasi wrogowie będą zarazem wrogami naszymi, a przyjaciele naszyni i waszymi przyjaciółmi. Ale największymi przyjaciółmi dla obu szczepów niech będą Hadżi Kara Ben Nemzi i Hadżi Halef Omar, który dłuższem jeszcze szczyci się nazwiskiem, ale...
W tej chwili Halef poskoczył ku niemu, a ująwszy go za ręce, krzyknął:
— Nazwisko moje jest długie, zbyt długie, abyście je mogli spamiętać i bez zająknienia wygłosić, bo liczba moich ojców, dziadów, pradziadów i prapradziadów sięga aż do owych czasów, kiedy po ziemi chadzał pierwszy człowiek. To też z powodu tych trudności przyjaciele moi mogą mię nazywać krótko: Hadżi Halef; a że wy właśnie jesteście nimi w tej chwili, pozwalam wam opuścić imiona przesławnych moich przodków. I bez tego Allah widzi szczery nasz związek, który sobie obecnie wzajem ślubujemy. Pójdź, sidi, uczcić wraz z nami tę uroczystość, która zaczęła się od miodu, a nie powinna się skończyć, chociażby wyginęły w dziupłach drzew wszystkie pszczoły i wszystkie niedźwiedzie na świecie!
Musiałem oczywiście usłuchać jego miodowego wezwania i, gdy wyraziłem w krótkich słowach swą radość z takiego obrotu sprawy, usłyszeliśmy od strony obozu pełne trwogi okrzyki. Przyczyną popłochu wśród Kelurów był niedźwiedź z krzyżem w łapach, stojący w wejściu do muzallah, oraz nieobecność szejka. Jedno i drugie spostrzegli oni dopiero teraz, gdy rozwiały się mgły nocne, pokrywające swymi muślinami całą dolinę. Popłoch ten łatwy był do wytłumaczenia, gdyż ubiegłego wieczoru wszyscy prawie wojownicy Szir Samureka słyszeli szydercze odgrażanie się jego i sami nawet śmieli się z jego dowcipów.
— Moja nieobecność z obozie jest przyczyną ich trwogi — rzekł Szir Samurek. — Szukają mię niezawodnie i przedrą się zapewnie aż tutaj. Chciałbym zapobiedz temu, aby w nieświadomości o zawarciu naszej przyjaźni — niespekwapili się strzelać do was. Pozwól mi więc effendi, zejść do nich i opowiedzieć im o wszystkiem, co zaszło. Czy możesz mi aż tyle zaufać? Przyjaźń hasza trwa zaledwo od paru minut, i nie miałem, czasu okazać ci czemkolwiek, że nie żywię względem ciebie żadnych ukrytych myśli; dlatego, choć stawiam ci tę propozycyę, jednak uczynię tak, jak będziesz uważał za stosowne.
— Zbyteczne mi są jakiekolwiek z twej strony dowody, gdyż wierzę ci w zupełności — odrzekłem na szczere jego słowa. — Sądzę zresztą, że nie zdziwi cię i to, iż po daleko idącem zaufaniu, które ci przed chwilą okazałem, nie obrażę cię choćby nawet cieniem podejrzenia, co zresztą zniszczyłoby nasz związek w samym zarodku. Idź więc i powiedz swoim wojownikom, co zaszło, a my zaczekamy tu na ciebie.
— Jest to nowy dowód twojej szlachetności — odparł, ściskając mi ręce, — i naprawdę wczoraj jeszcze, gdyby mi to kto przepowiedział, nie byłbym uwierzył.
Otóż słuchaj, pójdę na dolinę i wrócę prędzej, niż się spodziewasz, a wrócę, by cię przekonać, że nie posiadam dwu języków, z których jeden umie mówić prawdę, a drugi kłamstwo. Oczekujcie mię tutaj za chwilę.
Bebbejowie, pomimo tego, co zaszło przed chwilą, po oddaleniu się szejka uczuli obawę, a Halef ostrzegał mię:
— Sidi, puszczasz się zadaleko! Dlaczego to dziś właśnie jesteś najmniej przezorny, niż kiedykolwiek w życiu?
— Bo nie chcę burzyć tego, co się tak świetnie zbudowało. Przezorności nie zaniedbam i pójdę za nim zdaleka, by go śledzić; ale on nie powinien wiedzieć o tem. Zostańcie tutaj. Na wszelki wypadek nie będziecie długo czekali, bo wrócę prędzej, niż on.
Zszedłem na dół w las. Z obozu dochodziły jeszcze mych uszu krzyki i nawoływania, ale wnet uciszyło się. Szejk, znalazłszy się wśród swych wojowników, począł im opowiadać o wszystkiem, co zaszło. Bez trudności dotarłem aż pod obóz i z ukrycia mogłem dokładnie słyszeć słowa Szir Samureka. Już pierwsze dosłyszane przeze mnie zdania, wygłoszone tonem mówcy wiecowego, przekonały mię, że nie był względem nas obłudny. Zaczekałem jednak aż do końca przemowy, gdy zalecał podwładnym jak największy spokój. Oczywiście, co było do przewidzenia, spotkał się z pewnym oporem ze strony niektórych starszych Kelurów, gdyż ludzie ci, przejęci do szpiku kości chęcią zemsty, nie przeżyli tak okropnej chwili, jak on, i niełatwo ich było namówić do zgody. Mimo to, udało mu się wkrótce przekonać wszystkich.
Wróciwszy na górę do swoich, kilka minut zaledwie czekałem ną Szir Samureka, który z przyjazną miną zbliżył się do nas bez żadnego orszaku.
— Powinieneś być ze mnie zadowolony, effendi — rzekł wesoło. — Moi wojownicy przyjęli wiadomość o uwolnieniu Bebbejów z wielkiem zdziwieniem. Dowiedziawszy się jednak, że ty właśnie uratowałeś im życie i że uprowadziłeś mię, a następnie wróciłeś mi wolność, zapragnęli zobaczyć cię na własne oczy wpośród siebie, i to jako przyjaciela oraz gościa. Przyjmą cię więc i Halefa Omara najżyczliwiej. Aby cię jednak przekonać, że niema w tem żadnego podstępu, przybyłem tu sam i bez żadnej broni; weźcie mię między siebie do środka i idźcie wdół. Moi wojownicy odłożyli strzelby i noże na jedną stronę obozu, a na drugą przenieśli się sami, mógłbyś więc wśród nich sam jeden tylko skorzystać ze swojej czarodziejskiej flinty, gdyby ci się wydało cośkolwiek podejrzanem.
— Zarządzenie to jest ponownem świadectwem twego honoru, dla nas jednak jest ono zbyteczne, gdyż wierzymy, że nie zamyślasz podejść nas podstępnie. Zgadzasz się więc na spełnienie warunków, które ci poprzednio wyjawiłem?
— Tak, ale mam jedną prośbę do ciebie.
— Radbym wiedzieć...
— Gdybyś mi podarował skórę niedźwiedzia, byłaby to nietylko dla mnie, ale dla całego naszego szczepu drogocenna pamiątka po sławnym Kara Ben Nemzim...
— Darowuję ci chętnie skórę niedźwiedzicy, ale futra z trzech młodych niedźwiadków należą do Halefa Omara; zabierze on je sobie do Heddinów również na pamiątkę.
— Co mówisz? niedźwiedzica miała więc aż troje młodych?
— I to nie byle jakich.
— No, to jesteście prawdziwymi bohaterami, gdyż uśmiercić aż cztery bestye bez strzału, bo go nie słyszano w obozie, to istotnie żaden myśliwy takiej sztuki dokonać nie potrafi...
— Dowiesz się potem, jak to było. Mój kochany mały Hadżi Halef Omar jest nielada mistrzem w opowiadaniu, i dowiecie się wszyscy Od niego całej historyi od dnia przybycia naszego do Khoi aż do chwili obecnej.
Tych kilka życzliwych słów uradowało Halefa niezmiernie, jak niemniej ucieszył się, że będzie miał sposobność popisać się swym talentem krasomówczym.
— O, tak! — odrzekł połechtany mile. — Allah obdarzył mię szczególną zdolnością do wygłaszania mów i ciekawych a zajmujących opowiadań, tak, że kiedy zacznę mówić, milkną nietylko ludzie, ale i konie, a nawet wielbłądy. Opowiem wam, w jaki sposób odnaleźliśmy was, jak mój sidi wyniósł cię na plecach z obozu i wyprowadził potem konie, a przedewszystkiem dowiecie się, z jaką odwagą stanął do pojedynku z „nieśmiertelną" bestyą z muzallah. Nietylko podziw was ogarnie, gdy się dowiecie szczegółów tej szalonej rozprawy, ale uśmiejecie się przytem z różnych zabawnych zajść i wypadków. Szkoda wielka — dodał po chwili, — że zbyt mało zabraliśmy z Khoi daktylów, i to robaczywych w dodatku, że jeść ich nie można bez wstrętu. Mamy jednak nadzieję, że u was znajdą się lepsze. Rih, nasz szlachetny rumak, przywykł do tych owoców, a że obchodziliście się z nim wczoraj wcale nie troskliwie, winniście mu to dziś wynagrodzić.
Mały zuch wykorzystał sposobność, pragnąc połączyć pożyteczne z przyjemnem. Nie bardzo byłem zadowolony, że tak bez ceremonii upomina się o gościnność, — ale szejk przyjął przymówkę Halefa z dobrą miną, obiecując uczynić wszystko, co tylko leży w jego mocy, abyśmy byli radzi z gościny u niego.
I któżby się był spodziewał, że ten zbójca i rabuś, nie uznający żadnego prawa, prócz przemocy i zemsty, zmieni się w tak krótkim czasie nie do poznania! Dziś jeszcze dziwię się, że on, który mego Riha cenił, jak najkosztowniejszy klejnot, ani jednem słowem nie zdradził się z tem, że mu żal wypuścić go z rąk swoich. A nie trwoga przed śmiercią zmieniła go tak radykalnie, lecz moje z nim postępowanie, pełne godności ludzkiej i oparte na miłości bliźniego, która silniejsza jest, niż niebo i ziemia, i która — zdaniem wielkiego apostoła — górę na górę przenosi.
Ująwszy konie nasze za uzdy, zeszliśmy za szejkiem na dół do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko tak, jak mówił. Po prawej stronie leżała broń, a z lewej, od stawu, siedzieli Kelurowie. Przywitali mnie i Halefa z wielkiem uwielbieniem, na Bebbejów wcale nie zwracając uwagi. Najserdeczniej powitał nas nezanum i jego towarzysze, którzy zawdzięczali nam w tej chwili swą wolność i odpuszczenie żądanego okupu.
Gościnność Kelurów polegała na tem, że, zwyczajem wszystkich półdzikich ludów, urządzono dla nas wspaniałą ucztę, tem bardziej, że nastręczała ku temu wyborną sposobność zdobycz nasza w muzallah. Kelurowie udali się tam wraz z nami, wszelako nie bez trwogi, choć niebezpieczeństwa żadnego już nie było, a gdyśmy przybyli na miejsce, szeik, wskazując niedźwiedzicę, rzekł do mnie:
— Nie dotknę jej prędzej, effendi, aż się przekonam, że istotnie już nie żyje, i dopóki będzie miała krzyż w łapach... Bo nie wiem naprawdę, co może być dla mnie niebezpieczniejsze: stanąć przed krzyżem chrześcijańskim, czy też dostać się w pazury potwora.
— Jeżeli idzie o to, aby cię uspokoić co do niedźwiedzicy, to ja sam zajmę się nią zaraz — odrzekłem — i przekonam cię, że nie żyje. Ale musisz mi za to dopomóc w ustawieniu innego, okazalszego krzyża na ruinach muzallah.
— Dobrze, uczynię to chętnie. Niektórzy z wojowników moich mają kadadim[97], potrzebne zazwyczaj przy urządzaniu obozu; mianowicie do wyrąbywania żerdzi na namioty, oraz gałęzi na ogniska. Zetniemy potrzebne drzewo i wedle twoich wskazówek sporządzimy krzyż.
Słysząc to, Sali Ben Akwil przecisnął się ku mnie i zapytał:
— Pozwolisz i mnie, effendi, być wam pomocnym przy tej czynności? I owszem. Ale ty przecież jesteś nauczycielem i kaznodzieją islamu, więc być może, że praca około ozdobienia kaplicy chrześcijańskiej godłem wiary, którą wy wszyscy potępiacie, niezgodna będzie z twem powołaniem i przekonaniami.
Obecni przy tej rozmowie wojownicy Szir Samureka byli wszyscy wyznawcami islamu, a jednak Sali odrzekł, tak, aby słowa jego były przez nich słyszane:
— Mówiłeś nam przecie niedawno, że półksiężyc ma kształt zakrzywionego miecza morderczego, a krzyż jest znakiem Boga miłości, który nas za twem pośrednictwem
— wybawił od śmierci. Otóż, jeżeli się ma wybierać między życiem a śmiercią, nie powinno się wątpić i stać chwiejnie w wierze. Czyż zresztą śmierć wszystkich Kelurów nie tkwiła w lufie twego czarodziejskiego karabinu? czyż dalej okazanie temu Bogu wdzięczności za ratunek dowodzi wyparcia się islamu? Jestem wyznawcą proroka i głoszę przyjście Mahdiego, to prawda; ale czyż może to być przeszkodą przyjaznych mych uczuć dla ciebie i przez to samo szacunku dla wiary, którą wyznajesz? Wszak Abraham był najpierw poganinem, a potem wyznawcą jedynego Boga; tak samo i Mahomet był muzułmaninem nie od urodzenia, jak również i wasz Chrystus, zanim ogłosił nową wiarę, był wyznawcą Mojżesza. Stąd wynika, że i Mahdi, którego szukam po świecie, niekoniecznie musi być wyznawcą islamu, i kto wie, czy nie był on dotychczas chrześcijaninem. Możesz nie zgadzać się ze mną na punkcie wiary, ale nie wzbraniaj mi wykonać tego, co nakazuje mi obowiązek wdzięczności.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą co do religii, gdyż jestem przekonany, że skoro tylko zajmiesz się gorliwie poszukiwaniem prawdy, to ją znajdziesz. Dotychczas błądziłeś poomacku, ale kto wie, czy dziś-jutro nie zajaśnieje ona nad tobą, jak owa gwiazda, która trzech mędrców do Bait Lam[98] wiodła, i czy wkońcu nie wskaże ci drogi do prawdziwego „Mahdiego", którego głos do dziś jeszcze brzmi przez wszystkie ziemie: „Jam jest prawda i żywot, i nikt beze mnie nie trafi do Ojca, który jest w niebiesiech." Szukaj więc gorliwie tej prawdy, tej drogi, ale nie z uprzedzeniem, nie z zaślepieniem dotychczasowem, a znajdziesz ją niezawodnie.
— Effendi, uczynię wszystko, aby dojść tam, gdzie mi wskazujesz — odrzekł, ściskając mi ręce. — Pozwól teraz, że pomogę ci usunąć na bok potwora, bo nam zagradza jście do środka. —
— Łapy dla mnie i effendiego — zastrzegał się przezorny Halef; — reszta mięsa dla was; tak z niedźwiedzicy, jak i z młodych.
— Tylko wątrobę trzeba koniecznie wyrzucić, bo u tego gatunku niezdatna jest do użytku i można się nią zatruć — dodałem ostrzegawczo.
Usunąwszy trupa niedźwiedzicy z wejścia do muzallah, zdjęliśmy z niej skórę, co przyszło nam niełatwo wskutek jej ostygnięcia i stężenia. Skórę otrzymał odemnie w podarunku szejk, futerka zaś młodych niedźwiedziąt zabrał Halef i natychmiast wziął się do wysmarowania ich od strony wewnętrznej mózgiem, w czem mu dopomogli Kelurowie. Tymczasem Akwil z synem poszli wymyć się z miodu, który do tej pory błyszczał, jak lakier, na ich ciałach i twarzach.
Po upieczeniu niedźwiedzicy rozpoczęła się w obozie uczta, w czasie której utwierdzoną została między Bebbejami i Kelurami, jak również oczywiście między nami i niedawnymi naszymi wrogami obydwu szczepów, przyjaźń na całe wieki. Rozumie się — wiedziałem dobrze, co jest warte takie zaprzysiężenie zgody i przyjaźni; znane są podobne sojusze dyplomatom wszystkich krajów, a zapewne i półdzikim Kurdom.
Łapy niedźwiedzie smakowały mnie i Halefowi przewybornie, innych jednak części niedźwiedzicy nie próbowaliśmy nawet i nie poważyłbym się ich nawet wziąć do ust, chyba pod groźbą śmierci głodowej, gdyż twarde były i żylaste, jak podeszwa. Kelurowie natomiast nie mogli się jej nachwalić i jednogłośnie oświadczyli, że takiego wspaniałego lukmat esz szuret[99] nigdy jeszcze dotychczas nie jedli. Widocznie okoliczność, że było to mięso ze sławnego w okolicy potwora, uważanego dotychczas za ducha kapłana chrześcijańskiego, dodawała im apetytu i napełniała ich niejako dumą.
Po posiłku sporządziliśmy wspólnemi siłami olbrzymi krzyż z twardego drzewa i ustawiliśmy go wśród niemałych trudności na szczycie ruin kaplicy.
Po skończeniu tej roboty zapytał mię Ben Akwil:
— W podróżach moich, effendi, miałem sposobność poznać wiele zwyczajów europejskich i wiem, że w okolicznościach takich, jak właśnie obecna, urządza się uroczyste takdis[100]. Otóż jak myślisz? czy nie możnaby i tu urządzić czegoś podobnego?
Słowa te napełniły mię zdumieniem. Prawdziwą niespodzianką było dla mnie, że muzułmanin, i nawet apostoł islamu, poddaje mi myśl poświęcenia godła wiary chrześcijańskiej. Zgodziłem się oczywiście na to, ale z wielką przezornością, bo należało bądź co bądź mieć na uwadze, by nie obrazić czemkolwiek przy tej sposobności religijnych uczuć Kurdów i nie zaprzepaścić nasienia zgody, które, dziś dopiero rzucone w glebę, tak pięknie odrazu zakiełkowało.
— Dobrze — odrzekłem, — poświęcę krzyż na tę intencyę, ażeby w tych górach, gdzie dotychczas mieszkała nienawiść, stał się on widomym znakiem miłości i pokoju. Czy zgadzacie się na to?
Sto głosów odezwało się potakująco, ja zaś mówiłem dalej:
— Może kto z was zna pieśń, ułożoną przez Fileh el Mafilen? Prosiłbym go, aby mi powiedział słowa początkowe tej pieśni.
W odpowiedzi na to szejk Kelurów począł recytować:
— Gaza, nikma, bugda, tar...[101]. r
— Dosyć; więcej mi nie potrzeba — przerwałem — Te cztery słowa świadczą wymownie, jak ciemne chmury przewalały się ponad górami i dolinami tego kraju w ciągu całych stuleci, aż wreszcie rozdarło je słońce miłości i dobroci i promieniami tych cnót ziemię tę oświeciło. Gdyby który z was miał przy sobie farbę, napisałbym na tym krzyżu inną muwal[102], a napełniałaby ona prawdą i błogosławieństwem każdego, ktoby ją przeczytał, zbłądziwszy w te strony.
— Effendi, ja jestem z zawodu szahbar[103] i mam przy sobie nila[104] — zgłosił się jeden z Kelurów.
Bardzo mię to ucieszyło. Nie mając pod ręką pendzla, sporządziłem go sobie z patyka, a wdrapawszy się na szczyt ruin, przy pomocy dwóch Kelurów, którzy mię podtrzymywali, abym nie spadł, wypisałem owym rozstrzępionym na końcu patykiem na przecznicy krzyża następujące słowa w języku arabskim:
„Kochaj bliźniego, a Bóg obdarzy cię doczesną i wieczną szczęśliwością!"
Gdy, skończywszy pisanie, zeszedłem na dół, Sali głośno odczytał ów napis zebranym, a ci, kiwając głowami i potakując, uznali trafność wypisanej maksymy.
Miałem następnie krótką przemowę do Kelurów, poczem ukląkłem i odmówiłem „Ojcze nasz”, po którem wszyscy, również klęcząc, odpowiedzieli chórem: „Amin".
Zaznaczam tu, że my obaj tylko i Sali rozumieliśmy dobrze, jak wielkiego sprzeniewierzenia swej wierze dopuścili się w tej chwili ci ludzie.
Po uroczystości poświęcenia krzyża wróciliśmy do obozu, pozostając tam jeszcze przez dzień i noc. Rozumie się, że mały Halef wykorzystał znakomicie nadarzoną sposobność, by się dostatecznie nagadać, i opowiadał zdumionym Kelurom o wszystkich naszych czynach i dziwnych przygodach. Poszedłem wkońcu i ja za jego przykładem, opowiadając również, — ale treść słów moich była inna. Mianowicie, korzystając z dobrej sposobności, postanowiłem zasiać w te dzikie, ale w gruncie rzeczy dobre dusze to, coby je mogło uszlachetnić i oświecić w prawdziwej wierze. A wiedziałem, że nasiona boże padną na grunt odpowiedni. Opowiadałem więc zdarzenia i proroctwa ze Starego Zakonu, dotyczące przyjścia Zbawiciela, następnie Jego narodzenia, życia, cudów, męki, śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, wplatając w to zręcznie wszystko to, coby mogło dać pojęcie Kelurom o zasadach wiary chrześcijańskiej.
Słuchano mię z wielkiem skupieniem i z niebywałem zajęciem, aż wreszcie Szir Samurek zauważył:
— Ależ, effendi, myśmy dotychczas o tem wszystkiem nie słyszeli.
— Wiem o tem; wyznało mi to już wielu muzułmanów, którzy, nie słysząc ani słowa z nauki Chrystusa, gardzili nią, dopóki o niej pojęcia nie nabrali. Czyż więc nie jest największą głupotą potępiać to, czego się wcale nie zna?
— Masz słuszność. Ale mówiłeś nam, że Iza Ben Maryam czynił cuda; czy to jest dowiedzione, co nam o nich opowiadałeś?
— Tak, jest to najistotniejsza prawda.
— A dlaczego obecnie nie dzieją się wśród was żadne cuda?
— O, właśnie, że się dzieją.
— Wśród was?
— I wśród nas i wśród was.
— Nigdy jeszcze nic takiego nie widziałem.
— Bo masz oczy zamknięte. Otwórz je tylko, a ujrzysz cuda wszędzie. Krótkowidz i niedowiarek w takich okolicznościach dopatruje się tylko przypadku, a nie cudu.
— Chciałeś przez to powiedzieć, że arid[105] nie istnieje wcale?
— Tak twierdzę.
— Otóż w tem właśnie pomyliłeś się, effendi. Przypadki istnieją, i ja sam przeżyłem ich bardzo wiele.
— Mylisz się. Chrześcijanie wierzą, że ręka Boga prowadzi człowieka od kolebki do grobu, i to, co się dzieje, dzieje się tylko z woli boskiej. Kto jednak uchyla się od praw bożych i wyznacza sobie sam złą drogę w życiu, ten oczywiście, czyniąc wszystko wedle swej woli, ponosić potem musi skutki tej samowoli. Przypadek więc, jak w jednym, tak i w drugim razie jest wykluczony, bo albo Stwórca układa człowiekowi koleje jego życia, albo układa je on sam sobie. Zresztą i was islam uczy, że wszystko, co się dzieje, jest postanowione z góry i uniknąć tego nie można; czyż więc przypadek nie jest i u was wykluczony?
— Prawda! przyznaję ci słuszność, choć do tej chwili nie umiałem tego stwierdzić. Ale powiedz mi, jak się rzecz ma z cudami?
— Owóż, jeżeli człowiek sprzeciwia się woli Bożej i czyni, jak mu się podoba, wówczas Bóg roztacza nad nim szczególniejszą łaskę, aby go nawrócić ze złej drogi, i to właśnie, co Pan Bóg czyni dla niego, jest najoczywistszym cudem.
— Nie przypominam sobie, aby cud tego rodzaju wydarzył mi się w życiu.
— A jednak zdarzył się, tylko nie myślałeś o tem.
— Maszallah! Podaj mi choć jeden fakt z mego życia, a uwierzę!
— Nie długo trzeba szukać takiego faktu. Hadżi Halef Omar opowiadał wam niedawno, w jaki sposób podszedłem was i podsłuchałem. Przypomnij teraz sobie, jak zachęcałeś swych wojowników, by wyśmieli twierdzenia Ben Akwila i jego ojca, a potem... przypomnij swoje własne słowa: „Jutro o tym czasie usłyszycie podobny śmiech szyderstwa wśród dyabłów w piekle. Wasze nadzieje są płonne, dowodzenia niedorzeczne, a wiara oszukańcza. Allah, ani prorok, ani nawet Bóg niewiernych nie wydrze was z rąk moich i nie zapobiegnie okropnej Śmierci“... Mówiłeś tak, nieprawdaż? I czy bodaj przez myśl ci przeszło wtedy, że się stanie zupełnie inaczej? A jednak patrz: Bebbejowie odzyskali wolność, a ty natomiast dostałeś się do niewoli, i gdybyś był natrafił na ludzi podobnych sobie, byłbyś niezawodnie sam dziś usłyszał w piekle śmiech szatanów, którym ich straszyłeś. Otóż ta okoliczność, że żyjesz jeszcze, jest cudem, dokonanym z woli tego samego Boga, który również cudownie uratował obydwóch skazanych na śmieć Bebbejów, a dokonanym za pośrednictwem mnie i Halefa, za pośrednictwem dwóch słabych i ułomnych śmiertelników. Czy zaprzeczysz temu?
— Nie wiem, co na to odrzec, effendi.
— Przeciwnie, wiesz dobrze, ale wahasz się i ociągasz z wyznaniem swych myśli. A jednak z tym cudem wiąże się jeszcze drugi, może nawet większy. Sali Ben Akwil i ojciec jego byli waszymi wrogami, a oto teraz siedzą koło was, jako serdeczni przyjaciele, choć nie opłacili wam żądanej ceny krwi. Jeżeli i to byłoby tylko przypadkiem, to w końcu gotów byłbym i ja uwierzyć, że cuda nie dzieją się na świecie.
Tu Szir Samurek zerwał się na równe nogi i wykrzyknął z zapałem:
— Teraz, teraz właśnie trafiłeś najmocniej do mego przekonania, effendi, zwyciężając mię ostatecznie. Jeszcze wczoraj nie byłby przewidział tego żaden człowiek na świecie. Otóż przyznaję teraz, że zdarzają się na ziemi cuda i że sprawia je potęga owej miłości, którą głosisz nietylko słowem, ale i czynem. Wszak i dusza moja przeistoczyła się od wczoraj do tego stopnia, że sam siebie nie poznaję. I gdybym cię nie doświadczył dobrze, gdybyś mię czynami swymi nie przekonał, uważałbym cię za podstępnego misyonarza, który zapomocą obrotnego języka stara się nawrócić moich współwyznawców na wiarę chrześcijańską. Twoje to czyny i dobroć twoja sprawiły, że wierzę ci najzupełniej, i gdy będziesz się z nami rozstawał, poproszę cię, abyś nami zostawił na pamiątkę mah et takid[106], któraby przez długie czasy orzeźwiała nasze serca miłością ku tobie i radością. Czy zamierzasz odwiedzić jeszcze kiedy ponownie krainę Kurdów?
— Bóg raczy to wiedzieć... Jak On zechce, tak się stanie.
— O, mam nadzieję, że On ci pozwoli przybyć do nas jeszcze. A wówczas przyjmiemy cię, jak przyjaciela, jak brata. Teraz pragnąłbym dowiedzieć się coś jeszcze od ciebie o Ukrzyżowanym i jego dwunastu hawarijun[107].
Szkoda, że tak prędko chcesz nas pożegnać...
Uczyniłem zadość żądaniu Szir Samureka, opowiadając rozmaite zdarzenia z biblii i uzupełniając je przykładami z własnego życia. A miałem w tem pewien cel uboczny. Oto, jak wiedzą już czytelnicy z poprzedniej treści opowiadania, Kelurowie wybierali się na rabunek na granicę perską. Postanowiłem tedy odwieść ich od tego zamiaru przez rozmaite zręcznie dostosowane ostrzeżenia, tak, że nikt, prócz Ben Akwila, nie zrozumiał ich celu. Doprowadziłem do tego, że Szir Samurek sam w końcu zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— W takim razie i nasza wyprawa na granicę Persyi byłaby zbrodnią... Jak myślisz, emirze?
Rozmyślnie nie odpowiedziałem wprost na to zapytanie, udając, że nie miałem tego na myśli, i tylko niby mimochodem zaznaczyłem, że tego rodzaju napady są istotnie zbrodnicze i potępienia godne. Wywiązała się nad tem żywa dyskusya między nim a jego wojownikami, przywykłymi do zbójeckiego rzemiosła i uważającymi rabunek za czyn honorowy i rycerski. Pokusa byłą wielka, bo szło przecie o znaczne zdobycze, a przytem zawrócenie z przedsięwziętej wyprawy do domu w połowie drogi tak sobie, bez ważnej przyczyny, uważaliby oni za coś hańbiącego, równającego się tchórzostwu. Zadanie więc moje było trudne, dało się jednak przeprowadzić właśnie dlatego, że postępowałem umiejętnie, niemal chytrze i powoli, z pozorną obojętnością. I oto wkońcu Kelurowie zgodzili się wreszcie na zaniechanie rabunkowej wyprawy, a natomiast postanowili urządzić wielkie polowanie.
Jeden tylko Sali poznał się na moich tajemnych zamiarach i przy sposobności wziął mię pod ramię, a odprowadziwszy na bok, rzekł:
— Jesteś bardzo niebezpieczny, effendi, bo umiesz kierować ludźmi, jako sam chcesz, nawet wbrew ich woli. Szczęście, że nie ku złemu, lecz ku dobremu zmierzają wszystkie twoje czyny; w przeciwnym razie byłbyś najszkodliwszym człowiekiem pod słońcem.
Późna noc była, gdyśmy się udali na spoczynek.
Nazajutrz Kelurowie zwinęli obóz już o świcie i wybrali się w drogę. Postanowiłem towarzyszyć im tylko do końca doliny, a potem jechać wprost do Khoi.
Szir Samurek ostatni wsiadł na konia, przedtem jednak wręczył mi pieniądze oberżysty, mówiąc:
— Podziwiam cię, effendi, że aż do tej chwili nie upomniałeś się o pieniądze. Oto masz je. Oddając ci je, dopełniam ostatniego z warunków, jakie mi postawiłeś.
Jechał na samym końcu oddziału, a za nim podążał nezanum z ludźmi z Khoi, którzy otrzymali napowrót swoje rzeczy.
Ja z Halefem udałem się jeszcze do kaplicy, by tam bodaj przez chwilę podumać nad wypadkami, których byłem świadkiem i sprawcą. Przyłączyli się do nas obaj Bebbejowie.
Gdyśmy wracali, Ben Akwil rzekł do mnie:
— Pożegnamy cię tutaj, effendi, bo drogi nasze w przeciwnych rozchodzą się kierunkach. Pamiętaj jednak, że czyny twoje i słowa utkwiły w duszach naszych na wieki. Za twojem pośrednictwem doznaliśmy wielkiej łaski niebios, i dlatego serca nasze przepełnione są dla ciebie niewymowną wdzięcznością. Jeżeli Allah spełni moją prośbę, to spotkamy się z sobą jeszcze w życiu, a spotkamy się jako przyjaciele, bez względu na to, czy znajdę Mahdiego, czy też ową gwiazdę promienną, którą mi przypowiedziałeś. Niechże tedy aż do chwili ponownego spotkania i na zawsze towarzyszy ci błogosławieństwo Allaha!
Dopędziliśmy wkrótce Kelurów i pożegnaliśmy się z nimi, oczywiście na sposób wschodni, więc obsypując się wzajemnie mnóstwem pięknych słów, tym jednak razem naprawdę szczerych i serdecznych.
Potem, gdyśmy wraz z resztą ludzi, wypuszczonych przez szeika z niewoli, znaleźli się na drodze do Khoi, zaczął Halef:
— Wiesz, sidi, że pożegnanie nie należy do rzeczy bardzo wesołych, skoro w kącikach oczu pojawiają się krople łez. No, ale pocieszam się tem, że czyny, przez nas tutaj dokonane, będą w naszem życiu jaśniały, jak perły drogocenne. Nieprzyjaciele nasi stali się nam przyjaciółmi, a skóry z trzech młodych niedźwiedzi będą najlepszym dowodem naszego bohaterstwa i odwagi. Co do mnie, teraz, po tem wszystkiem, czuję się o wiele łepiej, niż w owej chwili, gdy wisiałem na gałęzi topoli, wyrzucony przez zawadyacką tulumbę. A niechże tę sikawkę obsiędą wszyscy dyabli na podobieństwo roju pszczół i zjedzą ją, jakeśmy zjedli cztery sztuki niedźwiedzi!
Powracający z nami obywatele Khoi silili się na okazanie nam. wdzięczności za doznane od nas dobrodziejstwa, aleśmy się trzymali od nich zdaleka, gdyż nawet najprzedniejszy z nich dygnitarz, nezanum, którego mądrość, wedle pojęcia oberżysty, była o wiele większa od mojej, nie budził we mnie zbytniego zachwytu i nie było się z kim zaprzyjaźniać.
Przybycie nasze do Khoi wywołało w miasteczku niesłychane zbiegowisko. Przed gospodą zgromadziły się całe tłumy ciekawych, a Halef miał znowu sposobność popisywania się swoim talentem oratorskim.
W siódmem niebie uczuł się oberżysta, otrzymawszy napowrót zabrane sobie pieniądze, a jego żona ze łzami w oczach wyznała mi, że mąż jej, wyrzekłszy się raz na zawsze trunków, dotrzymuje słowa i nie oddaje się już pijaństwu.
Pozostaliśmy w Khoi pięć dni, w ciągu których mieszkańcy miasteczka nie szczędzili nam dowodów życzliwości. Jeden tylko aptekarz wrogo dla nas był usposobiony i chciał nas nawet zaskarżyć o kradzież jego koni, ale zaniechał tego zamiaru, żądając tylko odszkodowania. Gdy się zjawił u nas w izbie z tem żądaniem, Halef oświadczył gotowość wypłacenia mu pewnej sumy, ale nie w złocie, lecz w uderzeniach swego batoga ze skóry hipopotama. Przestraszony tą propozycyą aptekarz uciekł, dając za wygraną, i tylko gdyśmy odjeżdżali, patrzył za nami wzrokiem pełnym nienawiści.
Rzecz prosta — niewieleśmy sobie z tego robili...
- ↑ Persya.
- ↑ Dom zajezdny.
- ↑ Pan.
- ↑ Koszula.
- ↑ Koszula.
- ↑ Praojciec brudu.
- ↑ Pojedynek.
- ↑ Chłop, niezdolny do wojska.
- ↑ Wódka.
- ↑ Pijanica.
- ↑ Sura egzaminowa.
- ↑ Piekło.
- ↑ Haracz.
- ↑ Naczelnik gminy.
- ↑ Gospodarza.
- ↑ Dosłownie: Pobożny syn przenikliwości.
- ↑ Kaznodzieja.
- ↑ Syn bata.
- ↑ Wnuk uprzejmości.
- ↑ Służący.
- ↑ Wieczerza.
- ↑ Mahdi.
- ↑ Wielka karawana pielgrzymów.
- ↑ Koran, odpisany w Mekce.
- ↑ Profesor.
- ↑ Wysłaniec Mahometa.
- ↑ Kair
- ↑ Uczniowie.
- ↑ Zemsta krwi.
- ↑ Liczba mnoga od „konsul".
- ↑ Ostatni, lecz nienajgorszy.
- ↑ Świeczka łojowa.
- ↑ Pies szczeka, a karawana kroczy dalej.
- ↑ Kto pluje przeciw wiatrowi, pluje zazwyczaj sobie samemu w twarz.
- ↑ Osioł.
- ↑ Orzeł.
- ↑ Dobranoc.
- ↑ Zapałki.
- ↑ Konstantynopol.
- ↑ Nowy Testament.
- ↑ Biblia.
- ↑ Chrzest.
- ↑ Pali się!
- ↑ Szatan.
- ↑ Zbawcza topola.
- ↑ Dama.
- ↑ Lis.
- ↑ Lew.
- ↑ Pantera.
- ↑ Szczepy.
- ↑ Kramarz.
- ↑ Aptekarz.
- ↑ Ameryka.
- ↑ Liczba mnoga od kumfud — jeż.
- ↑ Muchy.
- ↑ Skrzypce.
- ↑ Bęben.
- ↑ Mały bęben.
- ↑ Trąba.
- ↑ Drwiący szczebiot.
- ↑ Liczba mnoga od debbusa — szpilka.
- ↑ Zapałki.
- ↑ Kaczka.
- ↑ Słowik.
- ↑ Bohater.
- ↑ Szkapa aptekarza.
- ↑ Kaplica śmierci.
- ↑ Zbieracze galasówek.
- ↑ Liczba mnoga od szahid — męczennik.
- ↑ Logika.
- ↑ Nazaret.
- ↑ Mesyasz.
- ↑ Pijak nałogowy.
- ↑ Pijana jaszczurka.
- ↑ Królowa Sabby.
- ↑ Parchy.
- ↑ Choroby skórne.
- ↑ Wodospad.
- ↑ Niedźwiedź nieśmiertelny.
- ↑ Stawek.
- ↑ Zwał kamieni.
- ↑ Duchów.
- ↑ Młynek do kawy.
- ↑ Ozdoba wielbłąda.
- ↑ Dywan namiotowy.
- ↑ Golgota.
- ↑ Cap.
- ↑ Najulubieńsza potrawa na Wschodzie.
- ↑ Nietoperz.
- ↑ Polatucha.
- ↑ Świerszcz.
- ↑ Puchacz.
- ↑ Krzyż.
- ↑ Karabin czarodziejski.
- ↑ Liczba mnoga od girbal — przetak.
- ↑ Jeruzalem.
- ↑ Siekiery.
- ↑ Betleem.
- ↑ Sławna potrawa.
- ↑ Poświęcenie.
- ↑ Kara, odwet, nienawiść, zemsta...
- ↑ Pieśń.
- ↑ Farbiarz.
- ↑ Indygo.
- ↑ Przypadek.
- ↑ Woda świętych przekonań.
- ↑ Apostołowie.