<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Marynka
Pochodzenie Męczennicy
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MĘCZENNICY.
CZĘŚĆ DRUGA.
MARYNKA.
OBRAZY ŻYCIA WSPÓŁCZESNEGO
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.



Дозволено Цензурою
Варшава 27 Ноября 1885 года




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.







Na pagórku, którego obnażone gdzieniegdzie boki piaskiem żółtym przeświecały, rosło kilka takich brzóz wygiętych, wysmukłych, z płaczącemi warkoczami, jakie tylko na Litwie rosnąć umieją. Rzekłbyś, że na płowym kobiercu trawy i macierzanek, kwitnących gdzieniegdzie dzwonków i skabioz, wystąpiły do pląsów i nagle, zaklęte czarodzieja słowem, wrosły w ziemię... Zdawały się jakby tylko co w ruchu wstrzymane i do dalszego przygotowane, tęskniące...
A tuż za niemi kupka olch wyglądała posępnie, smutnie, ociężale, jakby na sali balowej, zastęp podstarzałych pań, które na młody taniec patrzą, wzdychają i zazdroszczą. Pod olchami znowu, jakby niedorostki, którym wśród wielkiego towarzystwa w pląsy iść niewolno, rosły i olszęta krzaczyste i wierzby, co się wkradły tu w arystokratyczniejszy świat nieprawnie, i cicho a nizko siedziały...
Za brzozami, za wierzbami, za rowem, przez który mizerna prowadziła kładka — widać było ztąd przez zwieszone drzew gałęzie, zaścianek litewski... mały dworek słomą kryty, wysokiemi otoczony płotami, i szopki go obejmujące do koła i żuraw studni, i ogródek z wiśniami dzikiemi, ze bzy rozbujałemi, z gruszą starą, z kilku lipami i jedną sosną, szczątkiem zapomnianym lasu, który tu panował przed wieki...
Od tych brzóz jakby rozbiegłych na pagórku, poczynała się tylko małym wschodkiem zielonym oddzielona łączka w całej krasie wiosennej rozkwitła... Bujały na niej wśród trawy, dzikie gwoździki, żółte ranunkulusy, białe gwoździki... i mnóztwo niedających się rozpoznać istot, z pod zielonych osłon wyrywających się ku słońcu...
Łąka miała woń wiosenną, i nią zwabionych tysiące istot drobnych, ulatywało wysysając kwiaty, wieszając się u ich kielichów, kołysząc chmurami z wiatru powiewem, a muzyką dziwaczną swych skrzydeł napełniających powietrze...
Wszystko to razem, barwy, wonie i dźwięki składało się na obrazek wiosenny, w swej wielkiej prostocie, ze swą oklepaną powszedniością tysiąc razy opisywaną i malowaną — dziwnie jednak świeży, nowy i przejmujący. Goethe mówi o wiekuiście niewieścim żywiole, który człowieka unosi i ku ideałom pociąga — i natura ma w momentach wiosny to coś wiekuiście młodego, co także budzi tęsknotę ideałów...
Naówczas nawet ci, którym nie było dano ani na chwilę czuć się młodymi — mają żal po wiośnie i do młodości tęsknotę.
Cóż dopiero ci, w których młodość się budzi, i tej młodości natury czerpie podwójne jej uczucie?
O takie wiosenne rozbudzenie do życia można było posądzić dziewczątko, które zapewne ze dworka tego na zaścianku wybiegłszy aż na skraj brzozowego lasku, boso brodziło w zielonych trawach na łące i czerwonemi łapkami chciwemi, na prawo i lewo rwało niemiłosiernie wszystko rozkwitłe... Nie miała najmniejszej litości nad swemi ofiarami dziewczyna, jak gdyby dla niej tylko stworzone zostały...
Dziewczę było tak młode jak wiosna, ale nie tak piękne jak ona...
Rumiana twarzyczka, ledwie w pączku, zdawała się, pognieciona kapryśnie i jeszcze nie rozwinięta taką jaką być miała... Figlarnych dwoje oczu niebieskich, rumiane wydatne usteczka, przy których dołki stały na straży, nosek mały, czoło nizkie trochę, czyniły ją podobną do tysiąca innych dziewczątek w tym wieku... miała może rok piętnasty... i zaczynała się rozwijać dopiero... Opalona, z włoskami bujnemi rozpierzchłemi po główce i ramionach jeszcze nawet z chudości dziecinnej niezupełnie wyrosłych i zaokrąglonych — wydawała się jakimś wiejskim kopciuszkiem... nic więcej... Strój też tak był niewyszukany, tak zaniedbany raczej, że z niego o stanie do jakiego mogło dziewczątko należeć, nic wnioskować nie było można.
Z pod sukienki perkalikowej, już nie nowej, wyglądała koszulka gruba i niedobielona... Ażeby nie opalić szyjki, już i tak ogorzałej trochę, miała na niej zawiązaną od niechcenia chusteczkę... żal się Boże, zblakłą od prania i nienową...
Pomimo to wszystko, ktoby swawolące dziewczę zobaczył, musiałby się był wstrzymać, aby obrazkiem tym oczy napaść i duszę.
Było w tym szale półdziecinnym, z jakim się rzucała po pas w trawę i kwiatki, coś tak naiwnego, wesołego, nieopatrznego... że starszy ktoś przewidujący życie, tem weselem zasępić się musiał. Powiększał wrażenie śpiew, który tej wyprawie na kwiaty towarzyszył. Dziewczę, śpiewało, prostą, chłopską, wiejską, od prządek wyuczoną piosnkę; lecz, — lecz z takim zapałem, uniesieniem, ogniem, a nadewszystko tak cudnie pięknym, jasnym, srebrnym głosem niezmiernej siły, w którym cała dusza drgała — że ludzie z dala, chwytający dźwięki jego — stawali zadumani.
Dziewczę było samo jedno — nie mogło dostrzedz nikogo, śpiewało z potrzeby śpiewu, dla siebie samej i zdało się lubować w głosie swoim, igrało z nim — dokazywało jak ptaszę.
Był też to głos ptaszęcy, nieuczony, samorodny, z którym dziewczę na świat przyszło, i którego w piersi zamkniętym utrzymać nie mogło... Można się było domyślać, że dla tego wyśpiewania się uciekło z pod dachu, od ludzi, i zbiegło aż tu za gaj, na łąkę, aby puścić cugle pieśni...
Pieśni?? — pieśń w istocie niewielkie miała dla niej znaczenie. Słowa jej służyły tylko jak skrzydła ptakowi, aby muzykę w powietrze uniosły... Niekiedy umierały one na jej ustach, i same dźwięki, jak długi sznur paciorek jasnych wysypywały się długiemi pasmy...
To — la... la-la... które czasem kunszt, naśladując naturę, dodaje jak złoty strzępek do strofy na końcu — u niej lało się strumieniem... Głos podlatywał wysoko, próbując skrzydeł, potem opadał, zniżał się, schodził do jakichś mrocznych głębin, z których prędko wyrywał się znowu, wesoły i roztropny...
Zrywała kwiatki, lecz machinalnie, ani ich rozróżniając, ani wybierając — bo cała była w tym śpiewie... Stawała w miejscu i niepatrzącemi oczyma zwróciwszy się ku płowym chmurkom, im niby na uciechę się popisywała...
Może w istocie sądziła, że one ją słyszą? Któż wie, jakie myśli dziwaczne po takich roztarganych główkach przebiegać mogą?...
Śpiewała... zapomniawszy o wszystkiem w świecie, oprócz tego śpiewu swojego.
Nie mogła się tego pewnie domyślać ani przeczuwać, że oprócz kilku dziewcząt i parobczaków daleko w polu ją podsłuchujących, miała bliżej siebie, wśród drzew ukrytego... słuchacza...
Przytomność jego tem się tłómaczyć mogła, że po za dworkiem i po za brzeziną szła droga... gościniec odwiedzany dosyć; i właśnie na nim widać było zatrzymany powóz, z którego wysiadł tym głosem srebrnym wywołany mężczyzna...
Powóz zaprzężony był końmi pocztowemi — opylony i zbłocony długą widocznie podróżą. Ciekawy słuchacz, który wysiadł z niego, także wyglądał jakby znużony drogą...
Był to niemłody już mężczyzna, siwiejący, z twarzą typu południowego, oczyma czarnemi, brwiami gęstemi, wąsem ciemnym i bródką, którą cesarską we Francyi zowią, przystojny niegdyś, dziś wydawał się wyżyty, znużony bardzo... Oczy pięknie oprawne zapadłe miał głęboko... Zęby, któremi dolną wargę zakąsił, straciły już blask i świeżość dawną, choć jeszcze całe się zachowały.
Męzka postawa, ruchy zręczne, sam ubiór choć podróżą zbrukany, kazały się domyślać w nim człowieka należącego do tak zwanego przyzwoitego świata. Było coś i fryzyerskiej lalki w nim, i tego swobodnego rozpasania, które podobne lalki znudziwszy się przybraną formą, przybierają gdy chcą odpocząć...
Kapelusz miękki z dużemi skrzydłami, na głowie gęstemi włosami okrytej siedział od niechcenia rzucony z pewnym wdziękiem, na szyi mocno niebieski lekki krawat zapięty był szpilką imponującą olbrzymim koralem... Łańcuch i dewizki zegarka godne były paryzkiego złotnika z ulicy de Paix, który je zapewne robić musiał...
Zasłuchany w śpiew ten, stał mężczyzna pod drzewem, niekiedy drgnięciem zdradzając jak on go dziwił i poruszał. Chwytał się za włosy, podnosił rękę jedną, to drugą, zdawał się niesłychanie zdumiony i niepewny co ma począć. Wracać do powozu wcale mu się nie chciało... Spoglądał ku zaściankowi, po okolicy z prawie rozpaczliwym wyrazem twarzy.
W ciągu tej sceny mimicznej, która w przekonaniu odegrywającego ją, zapewne świadka żadnego nie miała — ścieżyną wydeptaną przez pola, ku zaściankowi kroczył powoli człowiek, który się jej ciekawie, niewidziany przyglądał.
Ten był widocznie rodzimym owocem ziemi, po której z taką pewnością stąpał, na którą z taką miłością spoglądał, jaką między nią a nim długie lata węzłów tysiącznych zrodzić mogły...
Poczciwą miał bardzo fizys ten z wolna o kiju idący ku zaściankowi gruby, krępy, przysadzisty człeczyna — lecz niemal karykaturalny. Natura dała mu twarz okrągłą bez najmniejszej do wdzięku pretensyi ulepioną... pospolitą, podobną do mnóztwa tego typu, a w dodatku laty przeżytemi rozlaną jakoś i zneutralizowaną. Można dziś było z niej wnieść tylko, że ta facyata łagodnego wyrazu należała do poczciwca, który ze światem i z którym świat był w zgodzie...
Na wyłysiałej dobrze dużej głowie jego, czapka siedziała, mnogie już lata pamiętająca; niepogody, zbrukane kąty, po których legiwała i rozmaite użytki na jakie ją właściciel obracał. Kształt wnosić kazał, iż w niej czasem różne rzeczy przenoszono... Tak samo szara kapota, którą był przyodziany, nie odznaczała się świeżością... miejscami była odmładzana łatami, a ułożona i zapięta tylko w celu okrycia grzesznego ciała... Poniżej widać było spodnie ze zgrzebnego płótna szare i buty z długiemi cholewami, wiejskiej roboty, na długie trwanie obrachowane... Nigdy też ich żadna szczotka nie musiała dotykać, a wiecheć słomy ją zastępował...
W dłoni silnej z palcami grubemi niósł idący kij. Stary to musiał być towarzysz przechadzek, bo choć go po wycięciu w lesie żaden kunsztmistrz nie odrabiał, miał na sobie tę politurę, którą czas daje i codzienne tarcie dłoni...
Niepostrzeżony człek ten zbliżał się z wolna ku stojącemu pod drzewem — stawał niekiedy zaciekawiony, potrząsał głową i nierychło sobie sprawę zdawszy z podsłuchów, uśmiechnął się spoglądając w stronę, z której głosik dziewczęcia dochodził.
Teraz, gdy już mógł sobie wytłómaczyć, dla czego się tu nieznany podróżny zatrzymał, widocznie robiło mu to wielką przyjemność. Zdawał się mówić: — A co? widzicie? albom nie był tego pewien?
Gruby człek mógł łatwo pominąć podróżnego, może nawet miał tę myśl z razu, ale ją zmienił. Ze ścieżki którą szedł, zwrócił się na prost ku drzewom; a że pod jego butami piasek skrzypiał, on sam sapał trochę, podróżny usłyszał w końcu zbliżanie się jego i zwrócił się ku natrętowi z widoczną niechęcią. Ruszył się niecierpliwie, jakby chciał do powozu zwrócić — i — stanął. Zbliżający się zdjął pomiętą czapkę i nizko się mu pokłonił.
Stali w pewnem od siebie oddaleniu...
— Prawda, że głos ma anielski? zawołał idący z kijem...
Na zapytanie to zmieszany podróżny zabełkotał jakąś niezrozumiałą odpowiedź, w której dosłyszał tylko:
Parle franse?...
Ruszył ramionami.
— Chowaj Boże, odparł trzęsąc głowę, sed latine...
Rozśmiał się Francuz...
Po krótkim namyśle, łaciny snadź nie mogąc sobie przypomnieć, kilka przekręconych wyrazów wyjąknął po rusku...
— A no, a no — rzekł gruby, — to ja rozumiem, chociem się nie uczył... tylko że bodaj wielmożny pan tym językiem tyle zmożesz co ja francuzkim.
I dobrodusznie śmiać się począł.
Z wielką gorączką jakąś przystąpiwszy do niego podróżny, trudno się wysławiając, nadsztukowując ruchami, mimiką, począł pytać, kto to śpiewał, kto była ta — cantatrice?...
— Chwilkę podumawszy nad odpowiedzią, gruby zdołał i na migi, i z pomocą bardzo podejrzanej łaciny wytłómaczyć ciekawemu, że gdyby o kilkaset kroków chciał zawrócić na probostwo (tu je palcem pokazał), tamby się od księdza dowiedział o wszystkiem, bo... ksiądz parle franse.
Był to argument tak przekonywający, że podróżny natychmiast ujął za rękę grubego i pociągnął go pośpiesznym krokiem do powozu. Ten śmiał się i nie opierał wcale.
Przyszli do koni i pocztyliona, który zsiadłszy z kozła fajkę zapalał, a gruby kazał mu do plebanii jechać...
Lecz, zaszła trudność, pocztylion występował z oppozycyą, którą tylko obietnica: na wódkę, powtórzona kilkakroć dobitnie, przełamać mogła.
Gruby śmiał się...
Powóz potrzeba było zwrócić z pocztowego gościńca na małą między płotami drożynę wiodącą na plebanię, którą z dala przy starym drewnianym kościołku, wśród lip i klonów widać było...




Zaścianek, od którego powóz się oddalał, nazywał się, jak wiele innych na Litwie, Berezówką; wieś od niego nieco oddalona, od której go zapewne niegdyś jakaś eksdywizya odcięła, zwała się Berezowiczami...
Objaśnić też musimy, że ów gruby, niepoczesny człek, idący z kijem, daleko więcej był wart niż to, na co wyglądał.
Ludzie tak na wsi często się zaniedbują, zwłaszcza na późniejsze lata, gdy już nie myślą się podobać nikomu, a żyją wśród swoich, znani każdemu i nie potrzebując się okazywać...
To było przyczyną, że ów poczciwy Bernard Żantyr, który niegdyś do szkół chodził, a nawet miał ochotę próbować seminaryum, a potem z wielkiej miłości dla muzyki i organu wykształcił się na prostego organistę, i nie mając szczęścia, wisząc przy małym parafialnym kościołku, wcale o powierzchowność nie dbał, już się więcej nie spodziewał nad to, do czego doszedł...
Marzył on niegdyś o zasiadaniu przy wielkich organach gdzieś w jakiemś mieście... w Wilnie może; marzył o sławie, o muzykalnym zawodzie... póki się to wszystko z wonią nie rozchwiało, nie spełzło, nie rozbiło o trudności, o pewną obojętność i lenistwo. I Żantyr grał sobie i śpiewał w małym parafialnym kościołku na chwałę bożą. Lecz ktoby wnosił z tego, co się o nim rzekło, że był bardzo nieszczęśliwy tak zmarnowawszy życie, nie znałby chyba Żantyra.
Nie mógł być nieszczęśliwym mając organ, na nowo naprawiony i strojny, muzykując ile i jak chciał, zatapiając się w szarych chórałach i w żółtych odwiecznych kompozycyach, które ściągał Bóg wie zkąd...
Był on stworzony na artystę, ale nie na takiego, jakim go dziś pojmują ludzie. Kochał muzykę dla niej samej, nie dla tego, co ona mu dać mogła, nie żądał od niej nic, oprócz tych wzruszeń i łez, w które patrząc na niego, tak niepozornego, tak pospolitego, na wpół zdziczałego człeka, wierzyć się nie chciało.
Żantyr przy organach, gdy potężnym, czystym, wyrobionym doskonale basem śpiewał jedną z tych starych pieśni natchnionych, które tak miłował, przeobrażał się cały... Naówczas niebardzo kto do niego śmiał przystąpić, w taki wpadał zapał i uniesienie...
Szczęściem dla niego, proboszcz, do którego się dostał, światły, wykształcony, zacny kapłan, rozumiał go, cenił i uszanować umiał. Z żadnym też w świecie organistą lepiejby mu być nie mogło, bo Żantyr, mimo swej prostoty i niepoczesnej powierzchowności, był dla niego jakby przyjacielem i bratem w potrzebie, choć nigdy się nie narzucał mu ze zbytnią poufałością.
Żyli z sobą w świętej zgodzie... a że proboszcz okazywał dla Żantyra szacunek, inni też, wzorem jego, szanować organistę musieli.
Proboszcz ksiądz Kalikst Draskun miał mir u ludzi, na który zasługiwał... Jak samo nazwisko jego powiadało, nie pochodził on z żadnej znacznej rodziny... Ojciec officyalista u książąt Ogińskich, dwoje dzieci swych, syna i córkę, nie mogąc im zostawić majątku, wychował z największem staraniem... Na dworze tym wszyscy się z większą cywilizacyą, z poczuciem potrzeby światła, z wartością nauk i kunsztów, praktycznie obyć musieli. Książę lubił starego poczciwego Draskuna i pomagał mu do wychowania dzieci... Młody Kalikst i za namową ojca, i z własnego natchnienia obrał sobie stan duchowny... Skończywszy nauki w Wilnie, mógł, jako wielce obiecujący młody kapłan spodziewać się wyższego jakiegoś stanowiska w kościele, lecz zabrakło po temu protekcyi, a młody księżyna nie miał talentu dobijania się — i — z trudnością w końcu otrzymał małe probostwo, na którem dobrze mu było... Nie pragnął więcej.
Człowiek był tego spokojnego ducha i takiego na życie ludzkie poglądu, który od niego wiele wymagać nie dopuszczał...
Do zaspokojenia proboszcza i to się przyczyniało, że pod Berezowiczami tuż, na zaścianku w Berezówce, żyła biedna siostra jego Adela...
Los tej kobiety obchodził go, bo był jej jednym opiekunem, kochał ją i w niej całą miał rodzinę... Rodzeństwo osierocone trzymało się związane miłością serdeczną, ksiądz Kalikst był Adeli potrzebny, bo życie jej na ciężkie wystawione było próby...
Dosyć staranne otrzymawszy wychowanie, lecz z dworu Ogińskich wyniosłszy pojęcia życia z XVIII wieku pozostałe, romansowe, sentymentalne, panna Adela nieopatrznie, za mąż wyszła z miłości dla pięknego i miłego młodzieńca, który kochał się w niej, ale życia nie umiał jej zapewnić szczęśliwego... Rachował na pańskie klamki, na nadzwyczajne jakieś szczęście, na cuda, a gdy wszystko to zawiodło, zagryzł się i umarł, córkę jedynaczkę zostawując, a matce i dziecku tylko ten biedny zaścianek z długami...
Walcząc z ciężkim losem swoim, niespokojna o dziecię, któremu wychowania lepszego dać nie mogła, gdy brat jeszcze na ubogim wikaryacie pomocą jej być nie mógł, młoda naówczas Adela, piękna i wśród tej sfery, w jakiej być musiała, zwracająca oczy dystynkcyą sobie właściwą, — popełniła ten błąd, że raz drugi za mąż poszła za człowieka, który zdawał się obiecywać wiele, a stał się dla niej utrapieniem i ciężarem.
Pan Ernest Dziwulski, człek ogładzony, wygadany, niegdyś posiadacz jakiejś cząstki dziedzicznej, należał do tego u nas bardzo pospolitego rodzaju ludzi, którzy zdają się być do wszystkiego zdolni, doskonale rozumieją świat, życie, wszystko, — porywają się na najtrudniejsze zadania, a najprostszych w praktyce życia rozwiązać nie mogą.
Bardzo miłej powierzchowności, w obejściu się z obcymi łagodny i miły, powolny, wyrozumiały, roztropny, bystry, o każdej rzeczy umiejący rozprawiać z pozorną jej znajomością, z dowcipem i przebiegłością, — pan Ernest, gdy go do czego zaprzężono, natychmiast dawał dowody nieudolności, której towarzyszyła i którą rodziła najlekkomyślniejsza zarozumiałość. Służyła mu ona doskonale, gdy szło o słowa — w czynie zawodziła go na pierwszym kroku...
Dziwulski jednak sobie nigdy nie przypisywał niepowodzeń powtarzających się co chwila — obwiniał o nie świat, ludzi, zawiść, nieprzyjaciół, fortunę, przypadek, nigdy siebie. Zaledwie jednej doświadczywszy klęski, narażał się na drugą.
W początkach żona nieco ślepo mu wierzyła, poznała go potem lepiej — i milczała, ale już najmniejszej polepszenia losu nie miała nadziei...
Z suchemi i wypłakanemi oczyma, ze ściśniętem sercem, sama robiła co mogła, — po trosze brat jej pomagał, a na Dziwulskiego, który w domu rzadkim bywał gościem, nie rachowała już wcale.
Życie tego człowieka upływało po za domem, w ciągłem bezsilnem rzucaniu się, szukaniu, próbach, często podróżach, o ostatnim groszu wyrwanym żonie i jej dziecięciu, i w krótkich spoczynkach po doznanym zawodzie, w ciągu których żona musiała cierpliwie słuchać jego narzekań, przeklęctw lub nowych natychmiast rodzących się marzeń.
Dziwulski im bardziej się starzał, tem większym się stawał egoistą. Przywiązanie dawne do żony zupełnie w sercu jego wygasło — nie mając kogo obwiniać o własne błędy, wszystkie nieszczęścia jej przypisywał i ożenieniu swojemu. Wyrywało mu się w jej obecności nieraz, że popełnił głupstwo, żeniąc się z nią, i że za to teraz pokutować musi. Tymczasem żył z jej pracy, grosza i maleńkiego zaścianka... Powracał tu, gdy się inne środki wyczerpały, przynosząc z sobą kwasy, gniewy, wyrzuty i niepokój.
Znosiła z wielką rezygnacyą chrześciańską to życie żona, nie waśniąc się z nim, ustępując, milcząca i cała w dziecku swojem. Czasem tylko ksiądz Kalikst doprowadzony do ostateczności, łajał go i napominał, ale to się na nic nie przydało.
Dziwulski, gdy go potrzebował, gdy chciał co wyrwać żonie, stawał się, jak dla obcych, uprzejmym, łagodnym, dobrym, — lecz wiedziano już w domu co to znaczyć miało, i niemal więcej się obawiano dobroci tej niż bezsilnych gniewów.
Lubiący żyć, gadatliwy, dowcipny, gęby wyparzonej, Dziwulski, choć go wszyscy dobrze znali, że był do niczego, u wielu był miłym gościem. Wciskał się na wszelkie wesela, imieniny, zjazdy, zabawy, jarmarki, gdzie pito i baraszkowano, a że szlachcic był, niegdyś possessionatus, że zabawiał... nie wypychano go... wysługiwał się jak umiał. Tylko do żadnej sprawy ważniejszej nie użył go nikt, bo wiedziano, że nic nie zrobi, pieniądze straci, zahula się, zagada i umknie.
W Berezówce, miał swój pokój i nazywało się, że w niej mieszkał, lecz niekiedy dwa i trzy miesiące nie było go widać — nie wiedziano gdzie się obracał, dowiadywano się o tem od obcych. Maleńki wózek, zwany po litewsku kałamaszką, silna klacz kasztanowata w hołoblach, maleńki tłómoczek, składały zwykłą jego wyprawę...
Wyjeżdżając z domu, opowiadał się zawsze, iż za dzień, dwa najdalej powróci, lecz dni te w miesiące się przemieniały; powróciwszy zaś kłamał, aby się niby usprawiedliwić.
W domu nie zajmował się niczem, pod pozorem, że magnifika, bo tak przezywał żonę, wszystko w łapach trzymała... Lecz gdyby nie to staranie jej o ocalenie resztek, dawnoby już Berezówki nie było. Raz napadł gwałtownie na żonę, żeby się do miasta wynieść, a ten chłapeć ziemi sprzedać. Miał nań kupca, ledwie ksiądz od tego nieszczęścia obronił biedną uciśnioną siostrę.
Dziwulska sama była teraz na pozór zimną i sztywną nieco, wszystko w sobie taić zmuszona, upokorzona nieszczęściem, powagą przybraną osłaniała się i okrywała. Dla dziecka tylko, a czasem dla brata otwierało się jej serce; naówczas wybuchała łzami i wyrywały się jej narzekania na losy...
Utrzymać ostatki biednego mienia dla dziecka i dziecko to wychować, było jedynym celem jej życia. Wszystko co umiała niegdyś, starała się przelać na Marynkę, która była pojętna, roztropna, lecz po matce wzięła uczucie wielkie, czułość zbyteczną i wrażliwość. Ostudzić ją i powstrzymać z trudnością przychodziło matce. Ona i wuj starali się tylko religijnem wychowaniem, wpojeniem pobożności skierować naturę tę egzaltowaną tam, gdzieby jej niebezpieczeństwo nie zagrażało. — Marynka też była pobożna bardzo, lecz niemniej rozmarzona i sentymentalna we wszystkiem, co serca jej dotknęło...
Matka jej widziała w córce nadzwyczajną piękność — chociaż dotąd się ona wcale nieobiecywała... Świeża była, miła, ładna, lecz nic więcej.
Wszystko czego ją uczono, pojmowała łatwo, prędko, chciwie; lecz największy talent i ochotę okazywała do muzyki... Śpiewała ślicznie. Szczęściem czy nieszczęściem matce z dawnych czasów pozostał nędzny klawikordzik, brzęczący jak gitara... klepadło, które Żantyr organista stroił i reparował, upierając się Marynkę uczyć śpiewu i muzyki, dla chwały bożej jak mówił. Kilka razy już popisywała się na chórze przy organach z pieśniami, i to ją niezmiernie radowało... Chciała zostać śpiewaczką sławną, jak ta Catalani, o której matka jej niegdyś wspominała.
Lecz i ksiądz Kalikst, i matka najmocniej starali się jej to wybić z głowy. Żantyra uproszono, aby lekcyj zaprzestał; ksiądz nie chwalił nigdy jej głosu, matka udawała, że piosnek jej nie słyszy.
Wcale to nie skutkowało...
Marynka śpiewała, gdy tylko mogła... Dziwulska na inny sposób starała się oddziaływać przeciwko tym marzeniom, nakłaniała do pracy, uczyła robót, dawała zajęcia, lecz i przy krosienkach, dziewczę jeśli nie śpiewało, to choć nuciło po cichu.
Przywiązanie do matki powstrzymywało ją zresztą od wszelkiej wzmianki o marzeniu śpiewaczem... Kochały się obie tak bardzo!... Dziwulska przyszłość dla niej widziała w jakiem zamążpójściu za uczciwego człowieka... ksiądz czasem doradzał klasztor...
Marynka sama nie myślała o niczem, tylko o mieszkaniu z matką i pomaganiu jej we wszystkiem. Dostrzegłszy, iż śpiewanie zawsze matkę czyniło smutną, dziewczę, gdy mu się bardzo zapragnęło wyśpiewać, uciekało z domu do lasku... na łąkę, i tam mogło już sobie pozwolić uciechy...
Żantyr bolał w duszy, iż jego ukochana muzyka za tak niebezpieczną tu osądzona została; wzdychał myśląc, coby to z tego głosu być mogło, lecz powiadał sobie „A może i mają racyę...“
Czas w Berezówce upływał bardzo jednostajnie. Jedynemi niespodziankami bywały odwiedziny Dziwulskiego... inaczej bowiem nazwać tego nie było można...
Naówczas nagle zwichrzało się w domu, bo dla wybrednego i zepsutego próżniaka nigdy dosyć nie było tego co dom miał... potrzebował jeść, pić i wymyślał na to, co mu podawano...
Oprócz tego co w domu zobaczył, wszystko wyśmiewał, każda rzecz była zła i głupia, a z najmniejszym zapasem kryć się było potrzeba przed nim, bo przywłaszczał co chwycił.
Żona się naówczas musiała uciekać po opiekę do brata...
Marynki ojczym z początku nie lubił, przezywał ją różnie, dokuczał dziecku aż do łez; dopiero gdy dorastać zaczęła, stał się powolniejszym... Powiadał teraz, że gdyby to matka umiała poprowadzić, możeby co z tego wyrosło...
Zmiana w obejściu się z dziewczynką nie wpłynęła na jej uczucia dla niego... Nie cierpiała go za matkę, za to co sama znosiła — instynktowo zresztą jak nieprzyjaciela — i unikała wszelkiego z nim spotkania i rozmowy...
W tym czasie, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, Dziwulskiego od dawna nie było w domu... Błąkał się po okolicy... Im dłużej go nie widziano, tem obawa nagłego powrotu była większa... Dziwulska drżała na każdy turkot i wołanie...
Lecz że piękny czas wiosenny sprzyjał wycieczkom, a próżniak rad się wałęsał — Berezówka była od niego wolna, a izdebka, do której nikt nie zaglądał... stała pustką z zapylonemi oknami.




Na plebanii ksiądz Kalikst chodził z brewiarzem w ręku po wielkiej izbie, gdy powóz podróżnego zatoczył się przed jej maleńki ganeczek o dwóch słupkach, a z niego wyrwał się najprzód Żantyr, śpiesząc przodem, za nim ów ciekawy śpiewu miłośnik.
— Jegomościuniu! jegomościuniu! zawołał wpadając z niezwykłą sobie gwałtownością organista: — jakiś obcy chce się z jegomością rozmówić. Zdaje się Francuz, czy co...
Tu Żantyr śmiać się zaczął:
— Posłyszał z gościńca jak Marynka w polu sobie śpiewała, i tak mu się głos spodobał...
Ksiądz zmarszczył się okrutnie, zarumienił, i już miał zburczeć organistę, gdy cudzoziemca grzecznie pozdrawiającego ujrzał na progu.
Z twarzą poważną i nachmurzoną postąpił ku niemu.
— Darujesz mi pan wcale dziwną wizytę — odezwał się przybywający z wielką grzecznością, tonem dobrze wychowanego człowieka. Trudno mi się nawet inaczej wytłómaczyć, dodał, z mojego natręctwa, jak prezentując naprzód. Jestem dyrektorem opery w... Imię moje Euzebiusz Volanti...
Ksiądz milczał ciągle zasępiony.
— Jako impressario, jestem zawsze zajęty poszukiwaniem pięknych głosów.. Dziś głos piękny to — fortuna!! Właśnie przejeżdżając tędy, zachwycony zostałem sopranem takiego dźwięku, świeżości, siły, żem osłupiał! Ten pan (tu wskazał na stojącego z boku Żantyra) zapewnił mnie, iż o właścicielce cudownego tego organu pan mnie możesz objaśnić.
Ksiądz Kalikst jeszcze się mocniej zasępił. Ruszył ramionami. Namyślał się długo, bardzo długo z odpowiedzią.
— Być to to może głos mojej siostrzenicy, odparł w ostatku z niechęcią, — lecz mogę pana z góry zapewnić, że... choćby on miał być fortuną — rodzina wcale z niego użytku czynić nie myśli...
— Jak to? dla czego? podchwycił przysuwając się podróżny, i niezmiernie żywemi ruchami popierając co mówił — dla czego? Powołanie śpiewaczki nie jest tem czem było... jest powszechnie szanowane... wielbione, — daje sławę, daje majątek — a prowadzi często do najświetniejszych małżeństw i losów...
— Widzisz pan suknię moją? rzekł ksiądz chłodno. Jestem wujem tego dziewczęcia. Jako ksiądz...
Zżymnął się signor Volanti...
— To są przesądy! — to są uprzedzenia! zawołał uśmiechając się...
— Niech będzie to czem chce — rzekł ksiądz — pozwól nam pan zostać przy naszych przekonaniach...
Była to zimna odprawa — Volanti (nawiasem mówiąc przerobiony na Włocha gwoli powołaniu, bo był Francuzem i zwał się Volant), nie dał za wygraną.
— Wielkaby była szkoda taki skarb zakopać! zawołał... Znam się dobrze na timbre głosu... Wprawdzie niewyrobiony jest, surowy, lecz cóż to za cudowny materyał!... Jak ona już dziś attakuje wysokie nuty... co za czystość intonacyi! jaka siła... co za wdzięk!...
Ksiądz słuchał pochwał tych z głową spuszczoną.
— Być może, przebąknął po chwili, — ja się na tem nie znam, — głos i świeży i piękny Bóg dał... lecz sam pan powiadasz, że potrzebowałby wykształcenia, nauki. My na nią nie mamy środków... a wreszcie zrobilibyśmy z niej śpiewaczkę, a stracilibyśmy ukochane dziecko... Tego żadna fortuna wynagrodzić nie potrafi... Zawód teatralny jest ślizki i niebezpieczny; ani matka, ani ja najbliższy opiekun... nie dozwolilibyśmy...
Z ironicznym wyrazem słuchał odpowiedzi tej Volanti.
— Trudno mi pana przekonać — odparł... Stan jego usprawiedliwia ten sąd surowy, a zamieszkanie w tym zakątku i oddalenie od świata czyni go naturalnym. Lecz pozwól mi pan powtórzyć jeszcze, że teatr nie jest tem, czem był dawniej, i mamy na deskach tak cnotliwe i nieposzlakowane damy, jakie trudno znaleźć w salonach... Niebezpieczeństwo tu nie jest ani mniejsze, ani większe dla młodych osób, jak wszędzie na świecie... Co się tycze nas, dyrektorów, impressariów, my, dla naszego własnego interesu, jesteśmy najtroskliwszymi stróżami cnoty naszych sujet’ów...
Uśmiechnął się i ciągnął dalej, nie zważając na zachmurzone czoło księdza...
— Co się tycze wykształcenia — rzecz to bardzo zwyczajna, że my łożymy na nie chętnie. Naturalnie nie dla miłości sztuki tylko, ale i przez rachubę... Zapewniamy sobie zwrot kosztów, umawiając się przez ciąg lat o pewny monopol głosu, który jest dziełem naszem...
Ksiądz Kalikst się smutnie uśmiechnął.
— Wszystko to — rzekł cicho — nie wzbudza we mnie najmniejszej ochoty poświęcenia mojej siostrzenicy Molochowi sztuki...
Rzucił ręką w powietrzu...
Pan Volanti skrzywił się.
— Naturalnie — rzekł — nikogo przymuszać do szczęścia nie można... ale szkoda... wielka i nieodżałowana szkoda...
W ciągu tej rozmowy, prowadzonej po francuzku, Żantyr stojący z rękami w tył założonemi na boku, słuchał z uwagą natężoną, usiłując ją odgadnąć i zapewne domyślając się, na czem ją zakończono.
Nie mógł też, znając osoby, przewidywać innego końca... Wioząc Francuza na probostwo, wiedział że tylko poświadczy on o piękności głosu, któremu Żantyr pierwszy wielką przyszłość rokował...
— Jakkolwiek mi śpieszno — dodał Volanti — i choć już nie mam najmniejszej nadziei nawrócenia pana, czybym nie mógł, choć dla prostej ciekawości, dla miłośnictwa tego organu, który natura daje wybranym... posłyszeć... zobaczyć tę panienkę...
— Niepodobieństwo! odrzekł surowo: nie mogę... przepraszam — muszę odmówić! Tego tylko braknie, żeby się dziewczęciu głowa zawróciła!!
Załamał aż ręce...
Volanti tak bezwzględnie odepchnięty, dumną przybrał postawę obrażonego, skłonił się z lekka.
— Przepraszam, że go akkomodowałem — przepraszam...
Wyszedł żywo, nie oglądając się i rzuciwszy się do powozu skinął na pocztyliona, aby jechał...
Żantyr, który wysunął się za nim na ganek, spojrzał z jakimś żalem na rozgniewanego Francuza, który zapalał cygaro i łajał barbarzyńców.




Los, gdy chce, płata figle... Oskarżają nieraz powieściopisarzy, że mu nieprawdopodobną narzucają rolę; lecz ktokolwiek żył dłużej, wie dobrze, iż fantazya bajarzy nigdy ani w części nie dorównywa zrządzeniom losu w rzeczywistości...
Może też być, co się ślepem zrządzeniem i przypadkiem zowie — jest czemś więcej nad to... Nie zbadano wszystkich sił, które się na naszym świecie krzyżują. Widzimy ich skutki, sprężyny dla nas ukryte.
Takim losu trafem było, że p. Volant na stacyi następnej, na którą się przypóźnił, w małem miasteczku, głodny będąc, poszedł szukać czegokolwiek, choćby bułki i kieliszka koniaku. Naczelnik stacyi wskazał mu rodzaj restauracyi u Pinkasa... Pinkas zaś był na cztery mile do koła sławnym ze swojego składu win i delikatesów, a w restauracyi jego prawie dnia nie było, żeby szlachty kółko jakieś, gromadka, nie próbowała starego francuzkiego i świeżego szampana.
Tym razem zastał w sali, w której i billard się znajdował p. Volant sześciu panów i paniczów już w najświetniejszym humorze, po tuzinie szampana. Rozmowa wrzała i kipiała, śpiewano. Ex-rotmistrz gwardyi hrabia X. mężczyzna dziwnie urodziwy, który niegdyś w stolicy milionowy puścił majątek — dowodził gromadce przyjaciół...
Gdy Volant wszedł, cofając się onieśmielony hałasem, który buchnął przezedrzwi, ex-rotmistrz stojący blizko, wpatrywał się w niego mocno i nagle ręce rozpostarłszy skoczył ku niemu.
Par Dieu! Volanti ou le diable! krzyknął.
Porwano Francuza, zmuszając go na czcze serce rozpocząć od kielicha szampana...
Weseli towarzysze rotmistrza, a hulaszcza szlachta okoliczna, dla której on był wyrocznią, natychmiast zajęli się przyjęciem cudzoziemca...
Zdano je na posługującego jako major doma, Dziwulskiego. Marszałkował on bardzo często przy podobnych ucztach, karmiąc się i pojąc przytem. Był właśnie w drodze do domu, gdy go u Pinkasa pochwycono... a dał się pochwycić bardzo łatwo, bez najmniejszego oporu.
Volant’owi, dla zatrzymania go, wyperswadowano naprzód, że koni na stacyi nie ma, i że oczekując na nie, nic lepszego nie ma do zrobienia niż jeść i pić z nimi. Francuz się dał przekonać.
Po kilku kieliszkach, gdy rozmowa się niezmiernie ożywiła, Volant z wielkim dowcipem opowiadać począł swoją przygodę w Berezówce, wrażenie owego podsłuchanego śpiewu, odwiedziny na probostwie i odprawę jaką mu tam dano.
Z opisu miejscowości, choć Francuz nie umiał powtórzyć, łatwo się było domyśleć, że ów śpiew podsłuchany był w Berezówce, a owym proboszczem ks. Kalikst.
— Ale, słuchajże, Erneście! krzyknął rotmistrz — a toć to się tycze córki twojej żony... ona ma miliony w gardle... Francuz do szaleństwa rozentuzyazmowany... a odpędzili go z kwitkiem! Przecież ty także coś tam w domu znaczyć musisz... Takiego szczęścia lekceważyć nie można...
Ernest dobrze podpiły, zrozumiawszy wreszcie o co szło, rzucił się na Francuza. Mówił jego językiem źle bardzo, lecz z wielkiem zuchwalstwem.
— Jak mi Bóg miły! — krzyknął — to nie może być! jedź pan ze mną! Ja jej każę śpiewać, a jeśli głos się okaże dobry... matka nie ma prawa szczęścia własnego dziecka odrzucać...
Począł się kląć i bić w piersi, z gwałtownością wielką, a potem Francuza ściskać, całować, nalegać, aby z nim nazajutrz powracał do Berezówki. Volant dowiedziawszy się, iż ma z ojczymem do czynienia — zgodził się od razu...
Całe towarzystwo gotowe było nazajutrz jechać z nimi do Berezówki, ale Dziwulski czując, że to mu popsuje sprawę z żoną — odradził im. Musieli jechać we dwóch...
I tak, chociaż udawał bardzo pewnego siebie, obawiał się Adeli i księdza, wiedział że mu trudno będzie upór ich przełamać... Lecz... świeciły miliony!! Volant opowiadał, że z takiego głosu można stworzyć żywy kapitał, przynoszący rocznie sto tysięcy franków! Więcej może!?
Rotmistrz na palcach wiedział, ile która artystka zebrała milionów, jakie miała klejnoty... co to za życie wiodły te istoty wybrane, pod których stopy rzucano kwiaty, które zasypywano bukietami, bransoletami i broszami!!
Ojczym sławnej śpiewaczki mógł się spodziewać przynajmniej spadłych z jej stołu okruszyn krociowych... Zresztą Dziwulski z góry sobie obiecywał nie dać jej Volant’owi bez porękawicznego...
Co się potem miało stać z tą nieszczęśliwą Marynką, o to mu już wcale nie chodziło, byle ją dobrze mógł sprzedać...
— Dziewczyna byłaby głupia, żeby z tego nie korzystała — wołał, — a matkę... matkę ja zmuszę. Przecię ja bliższym jestem niż ksiądz opiekunem... Mam prawo...
Potakiwali mu wszyscy; Volant tylko, zimny i praktyczny, usiłował go ostudzić, aby gwałtownością nie popsuł wszystkiego...
Wieczerza i po niej kielichy ciągnęły się przez całą krótką noc wiosenną... Nad ranem dopiero jedni po drugich poczęli się kłaść, aby odpocząć trochę...
Dobrze napiły Dziwulski tak był tem co słyszał i co miał przed sobą przejęty, tak poruszony, iż oka, mimo znużenia, zamknąć nie mógł. Poszedł się zimną wodą oblać dla otrzeźwienia, i — gorączkowo rozmyślał, siadłszy na ławie przed Pinkasem, jakiego ma sposobu użyć, aby żonę i księdza — nawrócić.
Z księdzem gotów był w ostateczności zerwać zupełnie... o dziewczynie, która swej woli nie miała, mowy nie było — co się tycze matki... trochę rachował na jej ubóztwo... trochę na swoją władzę... Wmawiał sobie, że przecież, bądź co bądź, panem powinien był być w domu... i choć dotąd nie mieszał się do niczego, straconą powagę łatwo odzyskać potrafi.
Gotów był do najostateczniejszych uciec się środków... byle tak łatwego sposobu zbogacenia się z rąk nie wypuścić.
Skutkiem rozmyślań w końcu było, że zbudził rozespanego Francuza, oświadczył mu, że musi przodem jechać, aby żonę przygotować, i zaklął go, aby sam za godzinę na pewno do Berezówki przybywał.
Volant’owi wszystko to było jedno, byle się mógł jeszcze przespać... Do zaprzężonej kałamaszki siadłszy Dziwulski, który się kieliszkiem wódki (dla zupełniejszego otrzeźwienia) pokrzepił, zaciął klacz bez litości, i znanemi drożynami na prost do Berezówki poleciał.
Wszyscy jeszcze tu spali, i ledwie gospodyni dziewczęta w piekarni budzić zaczynała, gdy spoconą i zdyszaną kasztanką dobiegł pan Ernest do wrot, na cały głos wśród ciszy poranka wołając aby mu otwierano.
Przestraszyli się ludzie, bo nigdy jeszcze z taką zuchwałością nie ważył się tu występować. Porwała się wylękła z łóżka żona, obudziła się Marynka...
Zajazd ten impetyczny zwiastował coś niesłychanego, a z Dziwulskim nic dobrego przyjść nie mogło. Można więc sobie wyobrazić trwogę, z jaką blada i drżąca wyszła na ganek Adela...
— Na Boga! cóż się stało? poczęła...
— Co? nic się nie stało! co się miało stać? Cóż to, ja mam jak złodziej podkradać się do własnego domu? Przyjechałem i kwita...
Takie było powitanie. Pomimo zapewnienia, iż się nic nie stało, Dziwulska jednem spojrzeniem na męża nabyła przekonania, iż jej jakieś grozi nieszczęście.
Znała go dobrze.
Wszedł za nią do pustej izby gościnnej, w której wieczorne roboty jeszcze na stole leżały i począł, sam z siebie nierad, od łajania, że tak późno wstawano, i izby nawet stały nieumiecione...
Rzucił się potem na kanapę i zawołał o śniadanie...
Jechał z najmocniejszem postanowieniem wpaść natychmiast na żonę, i wszystko jej powiedzieć od razu.... lecz, — męztwo go nagle opuściło.




Dziwulska o niczem nie wiedząc, domyślać się nie mogła co jej groziło. Ksiądz brat wcale jej nie mówił o Volancie, choć się wieczorem widzieli a Żantyr, któryby się mimowoli wygadał, nie widział ani matki, ani córki.
P. Ernest wpół leżąc, na pół siedząc, myślał tymczasem, jak do rzeczy przystąpić, nie miał ani chwili do stracenia. Volant mógł nadjechać prędzej niż się spodziewano. Potrzeba było żonę uprzedzić.
Od czego zacząć?
Dziwulski postrzegł, że ze złego tonu zagaił fukaniem, i że należało być miłym... Gdy Adela, rozkazawszy podawać śniadanie, powróciła do pokoju, znalazła męża nagle rozweselonym i zupełnie zmienionym.
Był to także znak niedobry, bo takim on tylko zwykł był się okazywać, gdy miał czegoś żądać niemożliwego i nadzwyczajnego.
Biedna kobieta przygotowywała się już w milczeniu do walki, którą przeczuwała.
— Osobliwszą bo miałem przygodę dnia wczorajszego, odezwał się dobrodusznie Dziwulski, wodząc oczami za żoną, która chodziła po pokoju skłopotana. Jak żyję, mi jeszcze się nic podobnego nie trafiło. Właśnie chciałem wczoraj na noc nadążyć do Berezówki, bo mi się ku wam stęskniło, gdy stanąwszy, kobyle dałem wytchnąć przed Pinkasem... patrzę, z okna wołają na mnie... Rotmistrz był, Stefek ten poczciwy, Czemerski i Biłkowski. „Chodź a chodź!“ nie było sposobu.... kobyłę mi do stajni kazali zabrać i: „Baw się z nami!“ Cóż robić? musiałem uledz, bo ich często potrzebuję. Tylko cośmy poczęli baraszkować, wpada jakaś figura nieznajoma, cudzoziemiec, a rotmistrz na szyję mu się rzucił, bo to jakiś dyrektor teatru, dawno mu znajomy...
Przyjmują Francuza, jemy i pijemy w najlepsze — wtem on śmiejąc się, opowiadać poczyna, co mu się tylko co trafiło... Opisuje jak jechał gościńcem przez wieś... a ja widzę z tego co mówi, że Berezówka i Berezowicze; powiada, że go nagle doleciał śpiew kobiecy, ale tak osobliwszy, że kazał się pocztylionowi zatrzymać i poszedł go słuchać... Zobaczył dziewczę młodziuchne pod laskiem brzozowym na łące... Ono tak wywodziło... Zachwycony został głosem... Nie kto inny śpiewał tylko nasza Marynka.
(Tym razem powiedział: nasza, choć zwykle mawiał: twoja).
Słuchając Dziwulska, zbladła i ręce załamała.
— No, to mało tego, że mu się głos podobał, ciągnął dalej Ernest, — ale Francuz się zapalił, powiada, że taki głos to fortuna, to miliony... Tylko uczyć ją do teatru... a on ręczy za sto tysięcy franków rocznie.
Spojrzał na żonę, która stała blada jak ściana... Nie dając jej przyjść do słowa, mówił dalej:
— Tacy dyrektorowie teatrów, Bóg wie gdzie szukają i zkąd dobywają głosów... Więc Francuz pono Żantyra złapawszy, a nie mogąc się od niego nic dowiedzieć o dziewczynie, pojechał z nim na probostwo. Nie mówił nic ks. Kalikst?
— Nie widziałem brata od dni kilku, a wczoraj krótko był i nie mówił nic, drżącym głosem odparła przerażona Dziwulska.
— A, no, był u księdza, dodał Ernest, który łatwo się domyślić po księżemu dał mu odprawę...
To mówiąc podniósł się z kanapy wielce poruszony Dziwulski.
— Ależ to potrzeba być nie przy zdrowych zmysłach! zawołał, żeby gdy się takie szczęście samo narzuca, odpychać je! Toby była wprost waryacya! kryminał!
Adela milczała ciągle...
— Ja Francuza tu zawróciłem, dokończył, tylko co go nie widać. Niech dziewczyna mu zaśpiewa, niech ją bierze na edukacyę... miliony będziemy mieli...
Jeszcze ostatniego nie wymówił słowa, gdy żona wybuchnęła z energią, jakiej nigdy jeszcze przeciw niemu się nie dopuściła.
— Zwaryowałeś ty sam! zakrzyknęła... Ja! matka, żebym i obcemu człowiekowi, na zgubę sprzedawała dziecko własne! Ja! ja?! O! tak! dla ciebie ono nigdy nie było czemś innem tylko obojętną istotą, może ciężarem — ale dla mnie!... ja ją tylko mam jedną!
Oburzona Dziwulska odbiegła od niego o kilka kroków... On stał trochę zmieszany wystąpieniem tem, lecz nie myśląc się poddać.
— Co to za głupie gadanie! odparł, któż myśli dziecko gubić i sprzedawać!! Właśnie dla jego dobraby się zrobiło. Lepiej, że będzie grzybem siedziała przy jejmości, żeby ją jaki pisarz prowentowy zbałamucił?... bo to taki koniec musi być... Przecię Francuz na jej cnotę i niewinność nie czyha, nie takaż znowu powabna ta smarkata... ale o głos idzie, o głos... A na cóż go jej Pan Bóg dał?
Zaperzył się Dziwulski...
Żona podszedłszy pod okno, chustką oczy zasłoniła i płakała.
Musimy tu uczynić uwagę, że od początku rozmowy, ciekawa Marynka, przysunąwszy się podedrzwi od sypialnego pokoju — słuchała jej. Żadne słowo nie było dla niej stracone.
Zdać sprawę z tego co się działo z dziewczęciem, przestraszonem, zdziwionem, ale i połechtanem tą nadzwyczajną ceną swojego głosu, — byłoby trudno. Są w życiu godziny takie, w których sam człowiek nie wie co się z nim dzieje, gdy na niego spadnie coś piorunowego, niespodzianego, — rodzi się zamęt w sercu, głowie, z którego starszemu wybrnąć niełatwo, a tem mniej piętnastoletniemu dziewczęciu...
Na przemiany przed oczyma jej przelatywały błyski jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia i chmury cierpień i grozy... Strach sieroctwa, obawa obcych — a potem poświęcenie się dla matki...
Koniec końców rozpłakała się i poszła, tłumiąc łkanie do kątka...
Dziwulski tymczasem zastępując odedrzwi, ażeby mu żona nie uszła — perorował:
— Ty tam sobie myśl i gadaj co chcesz... albo i ksiądz Kalikst, niech sobie wydziwia, — a ja wiem co mnie mój obowiązek opiekuna nakazuje... Dać się dziewczynie zmarnować, kiedy ma w gardle fortunę... byłoby zbrodnią. Ja przecię tu coś znaczę i mam prawa...
— Żadnych! krzyknęła odwracając się do niego, z twarzą zaognioną i zapłakaną Dziwulska — żadnych! Nie byłeś dla niej nigdy ojcem, dla nas opiekunem, ani w domu gospodarzem... Ja mam prawa matki i dziecka, gdyby przyszło życie dać — nie puszczę...
— Zobaczymy! mruknął Ernest gniewny — lecz czując zarazem, że nie pokona żony, bez czyjejś pomocy.
Sam nie wiedział, gdzie jej szukać — zadumał się.
Dzień już był dobry. Ks. Kalikst, który wczoraj siostrze o niczem nie mówił, a pragnął się widzieć z nią, odprawiwszy raniuteńko mszę świętą, właśnie nadszedł był do dworku, zobaczył kałamaszkę przy stajni, domyślił się przybycia szwagra, i podszedłszy ku drzwiom, usłyszał kłótnię... Śpieszył siostrze na pomoc...
Zobaczywszy go Adela, pobiegła do niego, ze łkaniem wołając:
— Ratuj!
Dziwulski stał nadęty w postawie wyzywającej.
— Co waćpan tu za brewerye wyrabiasz? krzyknął proboszcz. Nie było cię, dzięki Bogu, długo, mieliśmy święty spokój, a ledwie z bryczki już awantura... Co to jest?
— Jest to — odparł Dziwulski, że z pozwoleniem, kobieta, choć siostra wasza, głupia... tak — gęś głupia! Trafia się szczęście dziecku, za któreby Panu Bogu trzeba na klęczkach dziękować... a ta...
Ksiądz się domyślił wszystkiego i wzgardliwie ramionami poruszył.
— Wiem ja! wiem — rzekł spokojnie — pewnie Francuz gdzieś waćpana złapał i złote góry mu obiecuje, a tyś gotów i dziecko, i żonę, ba! i sumienie, i zbawienie sprzedać dla grosza!
Splunął ksiądz z pogardą.
— Ale z tego nic być nie może, i nie będzie nic.
Dziwulski się uśmiechnął.
— Zobaczymy — rzekł cicho — zobaczymy...
Ksiądz począł kilku słowy uspokoiwszy siostrę, chodzić po izbie wielkiemi krokami. Dziwulski rozparł się na kanapie. Czas jakiś panowało milczenie...
Mąż obrócił się do żony nagle.
— Proszę mi zaraz kazać izbę oczyścić i śniadanie żeby było... Francuza zaprosiłem, lada chwila przyjedzie... Dziecka nikt sprzedawać nie myśli, ale pokazać przecię obcemu nie grzech...
— Po co? — zawołał ksiądz.
— Niechaj wiemy co stracimy — przynajmniej — rzekł Dziwulski. Korona jej z głowy nie spadnie, gdy mu zaśpiewa...
— Ja jej ani wyjść nie dam! — przerwała matka.
Gdy się tak o Marynkę kłócono — dziewczę wypłakawszy się, podsłuchawszy raz jeszcze co się w izbie działo, — jakby jakiemś natchnieniem pobudzone do tego, bez rozmysłu narzuciło chusteczkę na szyję, trzewiki na bose nogi wdziało i tylnemi drzwiami uciekło naprzód w olszynę, potem do brzozowego lasku, nareszcie dopadłszy do gęstych zarośli łozowych, w nich się ukryło...
Tu żadne ludzkie oko jej dostrzedz ani odgadnąć nie mogło... Łozy rosły na moczarze, woda stała pod niemi i Marynka chcąc przysiąść, musiała głęboko się przedrzeć nim kępinę znalazła suchą.
Cieszyła się swojem postanowieniem i niemal radowała z figla, który ojczymowi spłatała.
Powiadała sobie, że tu przesiedzi dopóty, dopóki ten obrzydły jakiś Francuz, co ją chciał kupić, nie przyjedzie i nie pojedzie sobie precz...
Zarośla, w których zasiadła, położone były niezbyt daleko od gościńca, mogła więc turkot powozu z nich usłyszeć, a nawet rozchylając ostrożnie gałęzie, zobaczyć kto i w jaką jechał stronę...
Wiedziała, że matka jéj szukać może i będzie niespokojna, lecz przekonana też była, że się domyśli powodu zbiegowstwa i łacno uspokoi.
Liść zielony wziąwszy machinalnie w ząbki i gryząc go zadumana, podparła głowę na ręku i siedziała...
Pobożna bardzo, zaczęła po chwili koronkę do Przemienienia Pańskiego, a skończywszy ją, codzienny pacierz ranny i „Kto się w opiekę,“ które zwykle dopiero wieczorem odmawiała. Serce jej biło okrutnie...
Jakby na przekorę potem jej samej, w młodej wyobraźni poczęły się skupiać wszystkie rozpierzchłe, w niewielkiej ilości rysy z życia sławnych aktorów, śpiewaków i t. p. Matka niekiedy o splendorach dworu Ogińskich, o teatrach warszawskich, o różnych sławnych wirtuozach rozpowiadała jej... dla rozrywki... Los tych ludzi zarazem ją przestraszał — i pociągał.
Od księdza wuja nieraz też nasłuchała się argumentów przeciwko teatrom, widowiskom zepsuciu ludzi, którzy lubili uczęszczać na nie...
Co się tam w tej główce przez ten czas przesnuło?
Na gościńcu zaturkotało, zadzwoniło, Marynka rozgarnęła gałązki — patrzała z sercem bijącem... Domyślała się, że jechał Francuz. W istocie on to był. Widziała jak do Berezówki zawracał.
Obrachowała sobie na swój sposób, że matka i ksiądz natychmiast się go pozbędą, że powóz napowrót się ukaże na gościńcu, a ona będzie mogła cicho się wśliznąć do dworku..
Czekała...
Niezmiernie długim czas jej się wydawał — bo też w istocie pobyt Francuza w Berezówce się przedłużył...
Pan Volant-Volanti, miał wszystkie przymioty właściwe dwom narodowościom, z których do jednej należał, do drugiej się zaliczał. Grzeczny, przebiegły, zręczny, umiejący sobie ująć ludzi, gdy potrzeba było — cierpliwy i wytrwały, rzadko kiedy dawał się z niczem odprawić, gdy co zamierzył i postanowił.
Głos usłyszany leżał mu, można powiedzieć, na sercu.
Dla niego on reprezentował nietylko powodzenie grupy, do którejby go wcielił, ale osobisty zysk znaczny...
Impressario taki, gdy złotą rudę dobywa, oczyszcza i klejnot z niej tworzy, nie czyni tego ani przez miłość sztuki, ani dla miłości ludzkiej, tylko po prostu przez spekulacyę, dla kieszeni.
Zdobyć przyszłą gwiazdę, umiejętnie ją ukazać, opromienić, w dziennikach rozstawić, mogło przynieść korzyść bardzo znaczną. Pan Volanti właśnie potrzebował odświeżyć, a pokrzepić swe siły i — był w długach...
Wiedział dobrze, jak inni ze sławnych primadonn, które produkowali, wielkie zyski ciągnęli.
Francuz w nic nie wierzył, ale był przesądny. Spotkanie się z tym głosem — na gościńcu, potem przygodę swą w restauracyi uważał za wskazówkę losu... Głos ten musiał być dla niego przeznaczony.
Postanowił dobijać się o niego na wszelki możliwy sposób...
Posłyszawszy go zajeżdżającego, Dziwulski wyszedł naprzeciw niego i miał czas mu szepnąć:
— Źle stoi sprawa z żoną moją — ale — to nic... Dadzą się przekonać. Ja w tem. Choćbyśmy dziś nic nie zrobili — ręczę za to, że zmuszę matkę i ją... Będziesz ją miał... Ale, trzeba łagodnie i ostrożnie... Nie dziś to jutro, (ścisnął go za rękę) — ja w tem... Nie zrażajcie się.
Nic nie odpowiadając, Francuz z dobrą fantazyą wszedł do pokoju, z którego Dziwulska się wymknęła. Zastał tylko znajomego sobie księdza, i pomimo odprawy jaką dostał wczoraj, przywitał się z nim bardzo grzecznie...
Rozmowa obojętna, urywana, najdziwaczniejsza w świecie, poczęła się między trzema panami.
Ksiądz, choćby był rad, nie myślał ustąpić, aby siostry nie zostawić bez obrony na łasce męża i obcego człowieka.
Dziwulska wybiegłszy naprzód, poczęła szukać Marynki... Przetrzęsła wszystkie kąty, poszła na folwark, zajrzała do ogródka, i gdzie tylko mogła przypuszczać, że się córka znajdowała... Nie znalazła jej nigdzie, najprzód przelękła się mocno... potem odgadła, że Marynka pewnie rozmowę podsłuchać musiała i skryć się... Nic się jej złego stać nie mogło... a ta schowanka matce była na rękę.
Dziewczyna od krów powracająca, na zapytanie o panienkę, powiedziała, że ją postrzegła, idąc za skopkami, przebiegającą ku olszynie.
Dziwulska wróciła uspokojona do dworku.




Z tego, cośmy napomknęli o Adeli, można się trochę domyślać jej charakteru i usposobień... Wiele jej szło zawsze o to, aby się okazać czemś lepszem niż się wydawała przez swe ubóztwo i nieszczęście. Rada była pochwalić się z wychowaniem staranniejszem, z pewną znajomością świata.
Nie chciała też Francuza, człowieka obcego, odprawić niegrzecznie i dać mu odgadnąć co się w domu działo...
Po krótkim więc namyśle ubrała się skromnie, ale starannie, i z wielką powagą wyszła do bawialnego pokoju. Chociaż nieczęsto się jej zdarzało mawiać po francuzku, ucząc tego języka córkę, nie zapomniała go i mogła nim mówić dosyć poprawnie.
Francuz, galant, z wielkiem uszanowaniem przysiadł się do gospodyni domu. Bardzo zręcznie rozpoczął przeproszeniem za swą natrętność, pochwałami cudownego głosu, które do serca matki trafiły, tłomaczeniem wreszcie, że zawód teatralny liczył teraz nietylko osoby średniego stanu w szeregach swych znakomitości, ale dostojne hrabianki, baronówny, dzieci rodzin szlacheckich i t. p.
Wszystkiego tego Dziwulska musiała wysłuchać cierpliwie. Francuz nad wszelkie spodziewanie wydał się jej człowiekiem przyzwoitym, poważnym, niemal obudzającym zaufanie...
Nie przekonało jej to, aby mu dziecko poświęcić mogła, na samą myśl tę się wzdrygała — lecz... miała wyrozumiałość dla dziwnego żądania, znosiła je cierpliwie.
Po wymianie kilku słów i odpowiedzi na zarzuty, jakie mu się ośmieliła uczynić, Dziwulska odezwała się:
— Nie możesz pan mieć za złe matce, że się o dziecko obawia... Los świetny niezawsze szczęśliwy... Widzisz pan, żeśmy ubodzy, dziecku do wychowania wieleby jeszcze potrzeba, my mu go dać nie możemy... a powierzyć wyrostka... dziecię prawie... samą... obcym... a! panie... — Tchu jej zabrakło.
— Ależ panibyś sama z nią i przy niej być mogła? odezwał się Francuz...
Dziwulska się zarumieniła.
— Nie mogę — odparła krótko...
Volant nie nalegał, prosił tylko jak o łaskę, ażeby mógł głos posłyszeć.
Chociaż ks. Kalikst słuchający rozmowy zżymał się na to i dawał znaki, Dziwulska gotowa była prawie przyprowadzić Marynkę. Ruszyła się, poszła i wróciła zarumieniona oświadczając, że dziewczę, ze strachu zapewne, zbiegło i tak się gdzieś ukrywało, że znaleźć jej nie było można.
Volant się uśmiechnął na to, Ernest rzucił na żonę piorunujące wejrzenie w przekonaniu, że ona się córce ukryć kazała...
Podano śniadanie, Francuz faisait bonne mine à mauvais jeu — o wyjeździe mowy nie było... ksiądz nie odchodził także...
Dziwulski w sposób najpocieszniejszy gościa zabawiał, a ten tak te wysiłki przyjmował, jak gdyby w istocie bawił się wyśmienicie...
Ubogi ten dworek, towarzystwo w nim w istocie mogło oryginalnością swą zająć cudzoziemca.
Pobyt gościa przedłużył się tak, że nieszczęśliwa gospodyni, wcale nieprzygotowana do tego — musiała myśleć o jakim takim obiedzie... aby ubogi dworek nie wydał się ogłodzonym.
Ernest wyprowadziwszy na ganek Francuza, szepnął mu:
— Nie zrażaj się pan... masz trochę czasu... nie ustępuj... Dziewczynę przecię z kąta dobyć muszą.
P. Volant zapalił cygaro, usiadł na ławce i przypatrywał się żywemu inwentarzowi pani Dziwulskiej, ze swobodą przechadzającemu się po dziedzińcu, jakby żaden Francuz na niego złośliwemi nie patrzał oczyma.
Volant, który się urodził w małym massie (dworku) w południowej Francyi — mimowoli przypominał sobie te lata młodzieńcze, gdy rodzicielskim gęsiom służył za mentora... Sielanka ta prozaiczna i uboga, prawie go uczyniła smutnym...
Gospodyni zajęta obiadem, ciągle wychodziła szukać córki, posłała nawet dziewczynę... nie znaleziono jej nigdzie. Marynka uparcie siedziała ukryta w łozinie, czekając, podsłuchując czy Francuz nie odjeżdża. Głód jej już zaczynał dokuczać, a co gorsza, choć słońce z góry piekło, w nogi od wilgoci zimno było... Zaczynała się niecierpliwić — lecz potrzeba było albo nie uciekać, lub wytrwać.
Dziewczę, któremu nigdy długo na jednem miejscu wytrwać nie było łatwo — męczyło się okrutnie...
Wtem gdy przez gałęzie łoziny spoglądała niespokojnie, czy się jej jaka nadzieja wyzwolenia nie objawi — spostrzegła, jakby cudem, zmierzającego ścieżką w tę stronę poczciwego Żantyra o kiju.
A stary organista był jej zawojowaną prowincyą, niewolnikiem, sługą... kochał ją dzieckiem, gdy jeszcze tak pięknego nie miała głosu, a potem coraz mocniej — i — co Marynka rozkazała, Żantyr gotów był z narażeniem się największem, na przebój, wykonać. Wiedziała o tem dobrze, i widząc go zbliżającego się, postanowiła wezwać na ratunek...
Żantyr dla Marynki — gotów był w wodę i ogień..
— A! to mi go Pan Bóg zsyła, zawołała oglądając się i dobywając z krzaku...
Organista po prostu szedł do Berezówki szukać proboszcza, który mu się za długo zatrzymał, a właśnie go potrzebowano. Szedł pomrukując, wzdychając — myśląc o wczorajszej przygodzie z Francuzem. Bogiem a prawdą był niekontent z proboszcza — wolałby był swoją Marynkę widzieć sławną i osypaną złotem. Zepsuciu świata poczwarnemu, o którem ksiądz mówił, wierzyć mu się nie chciało.
— Co się ma zepsuć? mówił sobie: zepsuje się i w domu, gdybyś jak strzegł i pilnował!... At! gadanie... a co poczciwe to się nigdy nie zwala...
Właśnie wśród tych smętnych dumań zaskoczyła go wylatująca, jak spłoszona kuropatwa trzepiocząca skrzydłami, Marynka... Zląkł się Żantyr...
— A toż co? zawołał.
— Co? co? nie wiesz? poczęła sypiąc prędko urywanemi słowami dziewczyna. Nic nie wiesz! Okropności się u nas dzieją... Jakiś Francuz przyjechał, który koniecznie chce mnie kupić, żebym mu śpiewała... Dziwulski gotów sprzedać... matka płacze... a ja uciekłam...
I załamawszy ręce wpatrzyła się w Żantyra, na którego twarzy nie malował się ani przestrach, ani podziwienie..
— Jak to? Francuz powrócił? zapytał...
— Co bo pleciesz: powrócił? On dopiero pierwszy raz przyjechał... odparło dziewczę.
Organista głową potrząsał i kijem coś po piasku kreślił.
Marynka obojętnością jego była oburzona...
— Otóż to tak mnie Żantyr kocha! zawołała. Chcą mnie porwać, chcą zaprzedać, a on na to — nic...
Spojrzał na nią swemi siwemi, pełnemi uczucia oczyma organista...
— Ot — pleciesz kleciucho! wybąknął.
— A cóż? przerwała Marynka.
— Co? nic nie rozumiesz — rzekł Żantyr — wiesz, że dzwonili, ale w jakim kościele?
I ramionami ściągnął.
— A ty więcej wiesz? chwytając go za rękaw opończy, odezwało się dziewczę...
Organista namyślał się co, i ile mógł i miał powiedzieć, lecz dziewczę taką moc nad nim zdobyło od dawna, iż z niego wycisnąć umiało co chciało. Próżne więc to były te przygotowawcze zadumania...
— Mówże, bo!... tupiąc nóżką, zakrzyczała Marynka.
— Albo ty mnie zrozumiesz? bąknął stary.
Rozgniewało się dziewczę.
— Masz mnie za taką ograniczoną? ot to, pięknie! podchwyciła, poruszając się jakby chciała odchodzić.
Zląkł się stary tego dziecięcego gniewu...
— Czekaj że, począł... nie furkaj tak zaraz... Co dziwnego, choćbyś mnie i nie zrozumiała?... świata znasz tyle co w oknie... Ja tam nie wiem, ale mnie się zdaje, że matka wasza nie ma racyi, świat wam zamykając... Pan Bóg dał głos, i taki co go mało która ma... Francuz chce pewnie zarobić i dla siebie, ale i matka, i Marynka skorzystałyby z tego. Albo to grzech śpiewać? hę? Lepiej wam w tym ubogim dworku biedę klepać niż dorabiać się majątku i reputacyi? hę?
Poruszył ramionami, dziewczę się zadumało.
— Ksiądz powiada, że można tem śpiewaniem duszę zgubić — ciągnął dalej organista... Można ją zatracić i bez śpiewania... co to mówić? Tyle przecię jest uczciwych śpiewaczek, które i królowie, i potentaci szanują i wenerują... A tożby niepięknie było, gdyby Marynka swoim głosem matce starość spokojną i dostatnią zapewniła? Przytem z tego głosu... hej! hej! dobry nauczyciel coby to mógł wyrobić? Dopierobyś wyciągała trele! dopierobyś się tą muzyką napawała... miły Boże!
Stary miał łzy na oczach...
Dziewczę stało nagle uspokojone, ale smutne i spoważniałe. Ze wszystkiego co mówił Żantyr jedno ją uderzyło najmocniej, to, że ona mogła poświęceniem siebie matkę uratować, uczynić dostatnią i szczęśliwą... Jak błyskawica myśl ta rozświeciła jej jakieś horyzonty dalekie... Paluszek przyłożyła do ust i stała w głębokiej zadumie...
— Słuchajże, Żantyr, gdyby to prawda była, że ja... ale czyż to może być, żeby mój głos...
Potrząsała główką.
— Głos! głos! powtórzył organista. Francuz go słyszał, a ten się na tem zna... Darmoby tak nie zabiegał...
— Więc cóż ty mi radzisz? zapytało dziewczę — mam powrócić do dworu?
— Radzić! ja nie radzę nic, ani odradzam, przerwał trochę przestraszony odpowiedzialnością, jaką brał na siebie Żantyr. Ja gadam... co myślę, a Marynka niech robi co chce.
Spuściło głowę dziewczę zakłopotane, spoglądając ku dworkowi... Samo nie wiedziało co ma zrobić... Znudziło się też przydługiem siedzeniem w krzakach, i trocha ciekawość ciągnęła...
Wolnym krokiem posuwała się ścieżyną. Żantyr szedł za nią.
— Ja — odezwał się cicho — muszę po księdza iść do dworku, bo się zasiedział, a na probostwie na niego czekają...
— Ja też nogi zamoczyłam — szepnęła Marynka — tam mnie może i matka potrzebuje. O Boże mój jedyny, co tu robić? co wybierać?
Żantyr się już nie odzywał.
Wtem Marynka żywo zawołała:
— Dziej się wola boża!...
I śmiało iść zaczęła ku dworkowi, lecz zbliżając się ku niemu zwolniła kroku... Ogarniała ją obawa, oglądała się, — namyślała...
Idącą tak powoli matka zobaczyła z tylnych drzwi folwarku i żywo rękoma ją ku sobie wabić zaczęła.
Nie było już sposobu. Marynka pędem się ku niej puściła i w objęcia jej padła...
Obie były strwożone — milczące.
— Jeszcze są? szepnęła Marynka.
— Ani myśli się ruszać — rzekła matka. Nie ma się co dziczyć, trzeba wyjść... Nie zje przecież Francuz, ani gwałtem nie porwie. Inaczej się go nie zbędziemy.
Postanowiono więc, że Marynka do gościa wyjść będzie musiała. Rodziła się ztąd niezmiernie zawiła kwestya — ubrania. W Berezówce nie widując nikogo, matka i córka odziewały się nie ubierały. Do kościołka w Berezowiczach, gdzie były jak w domu, pomiędzy swoimi, narzuciło się chustkę na ramiona, więcej nie było potrzeba. W dni świąteczne, Bogu na chwałę brało się suknię nowszą...
Ale dla obcego człowieka, dla wybrednego Francuza, żeby mu nie dać powodu do wyśmiewania ich ubóztwa — należało się ustroić. Dziwulska to czuła, dziewczę przeczuwało....
Nie było się w co ubrać — niestety! Ubogi zapas obu kobiet czynił strój po prostu niemożliwym... Dziwulska myśląc o tem, łzy miała na oczach. Nie mówiły z sobą, ale się rozumiały i Marynka, jakby odpowiadając na to, co matka myślała, odezwała się pośpiesznie:
— Przyczeszę włosy i wepnę kwiatek... włożę białą sukienkę i podpaszę wstążką siną... no — i pończochy cienkie, które mama zrobiła, i — już trzewiki chyba nowe, bo ta para codzienna bardzo rozchodzona...
Matka ją uściskała — inaczej wystąpić nie mogły.
Marynka pobiegła do swojego pokoiku, który przytykał do sypialni matki...
Niestety! choćbyśmy mu chcieli nadać wdzięk, który powinien otaczać bohaterkę powieści, rzeczywistość niepozwala. Izdebka była szczupła, z jednem oknem nizkiem, wychodzącem na ogródek, które krzaki bzu osłaniały... Drewniane, wysokie, niezgrabne łóżeczko, okryte perkalową pstrą kołderką, stoliczek bejcowany na cienkich nóżkach, z trudno odsuwającą się szufladeczką, komódka stara, której jedną nogę zastępowała w papier zawinięta cegiełka... okienko bez firanki ze sztorem daleko większym, niż było potrzeba, opadającym aż do ziemi... to był przybór prawie cały... W kątku tuliły się dzbanek, miska zastępująca miednicę, mosiężny lichtarz, jakie po karczmach się spotykają... i garnuszek do ciepłej wody...
Marynka wbiegłszy naprzód, odsunęła szufladę komody, w której spoczywała szanowana biała muślinowa sukienka... wydobyła ją, spojrzała! była okrutnie pomięta! Nieodzownem stawało się kazać duszę nagrzać, przynieść deskę, ustawić ją na poręczach dwu krzesełek i — wziąć się samej do prassowania...
Pończochy, robione przez matkę... okazały się... nieuprane! ale, z biedy... Kto tam na nie mógł patrzeć?... Wstążka niebieska była wyblakła... miała kilka plamek, o których pochodzeniu wiedziała dobrze Marynka... Prysnął na nią ocet, gdy mizeryę dla Dziwulskiego przyprawiano... Małe były, ale takie żółte te plamy!
Wśród tych przygotowań rozgorączkowujących do ubrania, matka, zajęta obiadem, bo się na gospodynię spuścić nie mogła wbiegała tylko, spoglądała, całowała ją w czoło... i wychodziła natychmiast.
Marynka z męztwem wielkiem sposobiła się do wyjścia... Nie szło jej o to, aby być piękną, bo nie miała pojęcia o tem, ażeby kobieta inną uczynić się mogła, niż ją Bóg stworzył — nie chciała tylko wstydu uczynić matce. Właśnie miała szpilkami przymocować niebieską wstążkę... gdy... od bawialnego pokoju, (drgnęła) brzęk ją doleciał...
Ktoś próbował klawiszów jej brzęczącego klawikordu... dobywał z nich dźwięki... bardzo zręcznie, w harmonijne składając je akkordy... Marynka zasłuchana ukłuła się szpilką... Piękny głos męzki nucił wesołą piosenkę...
Był to Volanti, który na prośbę gospodarza szansonetką francuzką przerwał dworku ciszę...




Nie mówmy chyba o obiedzie, który łzami Dziwulskiej był oblany. Wiedziała, że mąż się gniewać będzie za to co zrobi, a zgotować go inaczej i lepiej nie było z czego... Pamiętała o tem, że Francuzi są wymyślni — zmuszona była na upokorzenie swe, zdradzić ubóztwo, które im nigdy może tyle co dnia tego nie było ciężkiem do zniesienia.
Wyjście Marynki, którą Francuz od stóp do głowy z ciekawością niezmierną opatrywał, z którą starał się grzeczną zawiązać rozmową, pomimo dumnej i nadąsanej minki dziewczęcia — zrobiło wrażenie dobre...
Marynka była polnym kwiatkiem, jeszcze nierozwiniętym, w którym wprawne oko doświadczonego człowieka odgadywało z łatwością przyszły wdzięk...
Dziś była to istota dzika, trochę niezgrabna, bardzo zmieszana, a naiwnością swą oryginalna. Volanti wiedział co wykształcenie z tego surowego materyału uczynić może....
Księdza Kaliksta przed obiadem jeszcze obowiązki na probostwo odwołały... Po obiedzie więc, gdy podano kawę, którą Dziwulski swoim podróżnym, szkaradnym rumem Francuzowi przyprawił, byli sami we czworo...
Nalegano, aby Marynka śpiewała... Volanti żądał tej samej piosenki, którą w polu nuconą słyszał... Dziewczę się zaklinało, że ani wie co wówczas śpiewało...
Skończyło się więc na najprostszych w świecie rzeczach, na — „Chciało się Zosi jagódek,“ na piosence Brodzińskiego...
Głos drżał z początku... lecz, Marynka, gdy raz zaczęła śpiewać, dawała się dźwiękom i pieśni upajać. Zapomniała o Francuzie, uczuła w sobie jakąś gorączkę, zapał, ochotę, głos się podniósł, oczyścił, nabrał siły...
Francuz stał zadumany, słuchał i uśmiechał się. To co śpiewała teraz wcale do popisu się nie nadawało, przy całej prostocie motywów i ich jednostajności — dźwięk można było ocenić. Srebrzysty płynął, silny, kryształowy... dziewiczy, prześliczny...
Marynka parę piosnek zanuciwszy, zarumieniona jak wiśnia, porwała się i uciekła...
Volant spoważniał i paląc cygaro, stał długo milczący.
Dziwulski patrzał na niego z obawą, — bo mu się zdało, że zobojętniał, że teraz słyszany z blizka głos Marynki nie czynił już na nim pierwszego wrażenia...
Mylił się — Francuz najmocniej właśnie pragnął pozyskać śpiewaczkę na naukę i dla sceny, a myślał tylko jakimby sposobem przełamać spodziewany opór matki.
Adela siedziała nieco opodal, niespokojnem wejrzeniem mierząc przybysza. Francuz przysiadł się do niej, zaniedbując Dziwulskiego...
— Głos, rzekł dosyć chłodno do matki — jest w istocie taki, jakim go osądziłem z pierwszego słyszenia, — materyał to doskonały... z którego coś bardzo znakomitego uczynić można. Cieszę się, że na to mogłem przynajmniej zwrócić państwa uwagę...
Lecz... ileż to potrzeba czasu, pracy, wydatków, cierpliwości, nim się do sceny przygotuje! Sam głos wymaga kształcenia, pielęgnowania, rozwijania... Nie dosyć na tem, trzeba się uczyć języków, aby módz śpiewać niemi, trzeba się uczyć sztuki dramatycznej, aby śmieć wystąpić na scenę. Przypuszczając talenta — o których nie wątpię, wielką łatwość uczenia się i ochotę, która ją daje... zawsze dwa, może trzy lata upłyną, nim panienka będzie mogła się ukazać w jakim koncercie, na estradzie... Koszta wychowania takiego są znaczne.... nauczyciele dobrzy każą sobie płacić drogo...
— Właśnie i dla tego, i z innych względów, przerwała Dziwulska, my o tem nie możemy ani myśleć....
Volanti się uśmiechnął, grzecznie zwracając ku niej.
— A ja proszę pani, abyś mnie cierpliwie wysłuchać raczyła — dodał tonem wielce uprzejmym. Nie jest to wcale bezprzykładnem, co pani proponować będę.
Mam prawdziwą manię wyszukiwania głosów i dobywania ich z ukrycia. Kilka razy mi się to w życiu udało świetnie, a nigdy całkowicie się nie zawiodłem na żadnym z moich subiektów...
Ja ofiaruję się ponieść wszelkie koszta wykształcenia panienki... choćby to miało kilka lat trwać i kosztować kilkadziesiąt tysięcy... Rozumiem to, że pani, córki obcym ludziom oddać nie możesz... ale dla czegóżbyś z nią razem jechać nie miała?
Nie jestem tak bogaty, ażebym mógł tak znaczną ponieść ofiarę bez nadziei odzyskania nakładów — no, i panibyś nie przyjęła jej... Mam najmocniejsze przekonanie, że skoro córka jej wystąpić będzie mogła... w ciągu lat kilku mnie się wypłaci, a przyszłość sobie i pani zapewni świetną...
Dziwulska chciała coś odpowiedzieć, Francuz nie dopuścił i ciągnął dalej:
— Nie będę teraz nalegał, zostawiam pani czas do namysłu... Za kilka miesięcy muszę znowu przejeżdżać tędy... wstąpię do państwa... Naówczas... spodziewam się, iż pani układowi temu nie będzie przeciwną...
To powiedziawszy, i nie słuchając co mu matka chciała odpowiedzieć, Francuz wstał i spytał o konie... Zabierał się do wyjazdu.
Dziwulskiej wielki ciężar spadł z serca... myślała, że się to wszystko rozchwieje.
Natomiast pan Ernest, który niewszystko słyszał co mówił Volanti, a był ciągle tego przekonania iż śpiew go rozczarował — napadł na niego wielce niespokojny...
— Więc — cóż? jak? naglił na niego.
Francuz udał ostygłego...
— Kochany panie, rzekł cicho — nic się nie zmieniło, ale potrzebujesz czasu, aby żonę przekonać... Nalegać na nią byłoby niezręcznością. Zostawiam państwu parę miesięcy do namysłu...
Wcale to nie było na rękę Dziwulskiemu, który nie dowierzając już Francuzowi, widział w tem tylko sposób grzecznego wywinięcia się — a potrzebując pieniędzy, rachował na jak najprędsze ich zyskanie.
Zasępił się mocno...
— Parę miesięcy! burknął — wiele się rzeczy zmienić może tymczasem... Trudno, abym ja czekał, jeżeli się co trafi.
Volanti z góry na niego spojrzał.
— Jeżeli się co trafi! — rzekł szydersko... W. Pan myślisz, że tacy impresaria jak ja codzień przejeżdżają po gościńcach?
Zarumienił się Dziwulski...
— Ale możemyż być pewni?...
— Możesz pan być pewny, że ja wstąpię jadąc tędy — odparł Volanti chłodno, bo gospodarz ze swą natarczywością i chęcią sprzedania dziecka, zaczynał mu być wstrętnym.
Konie i powóz stały przed gankiem. Volanti poszedł z wielkiem uszanowaniem pożegnać gospodynię. Zażądał potem zobaczyć się jeszcze ze śpiewaczką, która wywołana wybiegła, dygnęła i uciekła... Przyrzekł przysłać nuty i radził nie tracąc czasu, głos wprawiać, na ostatek ścisnąwszy rękę Dziwulskiemu, zupełnie zniechęconemu i rozgniewanemu, siadł do powozu i odjechał...
Ernest w ganku stojąc klął, pięści do góry podnosił — zły był tak, że nie chcąc przed żoną wydać się z tem, padł na ławkę w ganku zrozpaczony...
— Furfant i bodaj kark skręcił! — zawołał zgrzytając zębami.




Są myśli i wypadki, które padają na ludzi, jak ziarna na rolę... Nie widać ich z początku na niej, mieszają się z piaskiem, zdają się plewą lub źdźbłami pustemi.... Czas płynie, słońce świeci, rosa spada i widoczne ziarenko kiełkować poczyna, rozkłada liście, puszcza korzonki, krzepi się, chwyta ziemi, rośnie...
Takiem ziarenkiem była owa bytność Volanta w Berezówce... Po wyjeździe jego, Dziwulski, który wierzył tylko w to, co trzymał w garści — przeklął i niewiele rachował na niego...
Ale pani Adela, która była tak przeciwną poświęceniu córki, Marynka, która nie myślała wprzód nigdy ani o sławie, ani o sprzedawaniu głosu, naostatek Żantyr poczciwy — niemogli zapomnieć co mówił kusiciel...
Nie przypuszczając, żeby w istocie Marynka miała obrać sobie zawód tak ślizki, Dziwulska zgadzała się już na to, że dar boży, głos ten śliczny, kształcić było niejako obowiązkiem...
Francuz z wielkiem wszystkich podziwieniem słowa dotrzymał i ogromną pakę nut różnych, solfedżiów, studyów, szkół śpiewu przysłał w darze Marynce...
Powołano Żantyra, aby rozpatrzył te nuty, i — matka przestała się sprzeciwiać już nauczaniu muzyki...
Dziewczę skakało z radości. Nauczyciel, mimo najszczerszej chęci korzystania z tego, co nadesłano, naiwnie wyznał, że najprzód sam się musi obeznać z tém co nadeszło, a dopiero zobaczy... jakby to można zużytkować...
Z miłości dla muzyki i dla Marynki, stary organista przyszedł do wyrozumienia niektórych prawideł nauki śpiewu i warunków nauczania. W chwilach wolnych przychodził, wykradając się ks. Kalikstowi, i jak mógł tłómaczył Marynce, o co chodziło...
Ona znajdowała naukę niezmiernie nudną i — według jej przekonania — niepotrzebną...
Matka milczała, ani zachęcając, ani przeszkadzając... Była na pozór obojętną. Jeden ks. Kalikst uporczywie był przeciwny nauce, którą za niewłaściwą, a co większa, za szkodliwą uważał...
Burczał na Żantyra, przeszkadzał mu o ile mógł, siostrze dawał nauki moralne. Marynce nielitościwie wykładał, że darmo trele wyciąga, bo za nie nikt trzech groszy nie da... a uczy się tylko próżności i zarozumienia...
Dziwulski jak dawniej, tak teraz nie siedział w domu... niewiele więc o czem wiedział. Przysłanie nut, o którem wiadomość go doszła wypadkiem przez pocztmajstra, zdziwionego tak ogromną i kosztowną posyłką, trochę go poruszyło, lecz wprędce o tem zapomniał...
Największe wrażenie bytność Volanta wywarła na Adelę i jej córkę. Matka obawiała się zawsze, nie przyznawała do zmiany zdania — w istocie jednak ważyła, rozmyślała, czyby nie było jej obowiązkiem dla Marynki się poświęcić, porzucić Berezówkę, jechać z nią...
Tak samo dziewczę chciało zaofiarować się dla matki, nie mając wyobrażenia ani o rozmiarach ofiary, ani o niebezpieczeństwach, na jakie ją zawód dramatyczny narażał...
Nie mówiły o tem z sobą nigdy, — myślały dużo...
Żantyr, który po nadejściu nut już był pewien, że sprawa jest w toku, że przyszłość czeka świetna jego ukochaną wychowankę, łamał tylko głowę, jakby tymczasem ułatwić jej naukę, pomódz do przełamania pierwszych lodów. Można było powiedzieć, że odżył tem i odmłodniał... Do zapału, z jakim się brał studyować nadesłane szkoły i nuty, przyczyniała się dużo i sama miłość przedmiotu...
Zagrzebany na wsi, w rzeczach muzyki zacofany latami tylu, znajdował w nutach nowych wskazówki zdumiewające go i obudzające podziwienie...
— Do czego to doszło! — mruczał: co ci ludzie powymyślali!
Śmiał się, cieszył — czasem nie rozumiał i błąkał się, w końcu z niezmierną radością rozplątywał wszystkie węzły...
A Marynka? — uczyła się łatwo, chciwie i dziwnie...
Tłómacząc jej teoryę, Żantyr do końca z nią trafić nie mógł, słuchała go jakby nie pojmowała wcale, za to w praktyce wyprzedzała nauczyciela, odgadywała więcej niż on i czyniła mu to zrozumiałem, nad czem on ślęczał napróżno...
Głos w tych gimnastycznych ćwiczeniach zyskiwał niezmiernie, rósł, potężniał, stawał się giętki, czystszy coraz, jaśniejszy... Nuty sypały się jak perły z tą łatwością, jaką daje talent prawdziwy i miłość sztuki...
Postęp był tak niespodziewany, zdumiewający, że teraz matka, która nie chciała nigdy jawnie pokazać Marynce, jakie głos na niej czynił wrażenie — słuchając go z za drzwi, płakała.
Sam Dziwulski ciągle wałęsający się po świecie, chociaż czasami jeszcze przypominał sobie Francuza, niewiele liczył na niego... Zmuszony żyć cały w teraźniejszości, — wszystko to co oczekiwania wymagało, cierpliwości, wytrwania, miał za stracone. Roił i rozpoczynał ciągle coś nowego, rzucał z równą łatwością, jak chwytał projekta, — i z siebie sądząc o ludziach, co tylko się przeciągało, uważał za stracone.
Upłynęło tak kilka miesięcy, w ciągu których pan Ernest jeździł, robił wycieczki, stręczył się do usług różnych — a że mu się nigdzie nie powiodło, wpadł ostatecznie na myśl, że jedynym sposobem dorobienia się czego było — wzięcie sporej dzierżawy.
Miał w istocie przed oczyma kilka przykładów dzierżawców, którzy świetnie się podorabiali. Zdawało mu się, że i on też to samoby potrafił.
— Na tym lichym chłapciu ziemi, w tej głupiej Berezówce, człowiekowi się nie chce niczego dotknąć. To nie jest gospodarstwo, lichota... dziura... szkoda pracy... Niechbym miał szersze pole, dopierobym pokazał co umiem!
Nie mając pieniędzy na dzierżawę Dziwulski osnuł sobie przymusić żonę do sprzedania zaścianka, chcąc kapitału pozostać mającego, użyć na ową idealną dzierżawę.
Powolna żona w innych rzeczach, gdzie szło o fundusz jedynego dziecięcia stawała w obronie z energią niepokonaną. Pomimo zabiegów, groźb i prośb Dziwulskiego, odpowiedziała mu wręcz, że żadna siła jej nie zmusi do pozbycia się tego kawałka ziemi.
Dziwulski wpadł w gniew taki, iż nie mogąc już inaczej nastraszyć Adeli, począł się odzywać z tem, iż mu się życie sprzykrzyło, i że je sobie odbierze, jeśli ma dalej tak się męczyć jak dotąd...
Lecz i to nie pomogło. Znała go nadto Dziwulska, aby uwierzyć mogła, iż do takiego kroku jest zdolny.
P. Ernest wyczerpawszy co tylko mu fantazya dostarczała na pokonanie żony, na ostatek oświadczył, iż nigdy go już więcej oczy jej nie zobaczą. Zabrał co tylko mógł do kałamaszki i nazajutrz w istocie w świat wyruszył...
Jednym z powodów do tego rozpaczliwego kroku było, że termin naznaczony przez Francuza, po którego upływie miał powrócić do Berezówki, dawno już upłynął, a Dziwulski przekonany był, iż Volant nie myśli już o Marynce i jej głosie...
Znękana Adela ani go nawet próbowała wstrzymywać — pozwoliła odjechać i odetchnęła swobodniej myśląc, że może nie wrócić więcej. Niedowierzała jednak temu zarzeczeniu się, bo nie poraz pierwszy je słyszała.




Jesień nadchodziła — o Francuzie wcale słychać nie było, nie przybył, ani się zgłosił.
Tymczasem Dziwulski opuścił Berezówkę, na odjezdnem pozostawiwszy po sobie nader bolesną pamiątkę. Dziwulska była o tyle znaną z rzetelności, o ile mąż jej z lekkomyślności bez granic. Grosza niktby mu nie pożyczył, ani nawet w sklepie nie pokredytował. Wybierając się w tę fantastyczną podróż jakąś, Dziwulski nie miał wcale pieniędzy, żona mu ich dać nie mogła, bo także nie miała. Nie wiedzieć w jaki sposób potrafił wmówić w Pinkasa, że Dziwulska na spłatę naglącego długu potrzebowała pięciuset złotych, sfałszował jej podpis, wziął pieniądze i zniknął.
Nie rychło żyd dał znać o tem Dziwulskiej, która zakrzyknęła, że o żadnym długu nie wie.
Pinkas zagroził procesem kryminalnym o fałszerstwo... Cóż miała czynić nieszczęśliwa kobieta? Prawie na klęczkach, ze łzami wyprosiła sobie warunki wypłat częściowych i dług przyjęła na siebie. Ale summa ta z procentami, które ją powiększać miały, była dla niej ciężarem zmuszającym do nowych oszczędności, do ofiar prawie nad siły... Groziła zima niedostatkiem pierwszych potrzeb... Wszystko co zwykle opędzało je, musiano sprzedawać za bezcen, aby wierzyciela zaspakajać...
Nigdy jeszcze tak ciężko nie dało się im czuć ubóztwo...
Do księdza Kaliksta nigdy się nie zwykła była udawać Dziwulska, wiedząc, że i on był ubogim; teraz zaś mniej niż kiedykolwiek mogłaby była uciec się do niego, bo brat zaziębiwszy się, zachorował mocno, leżał nie wstając z łóżka, a lekarstwa, doktór i zastępujący go młody wikaryusz, wszystkie zasoby wyczerpywali.
Trzeba było pielęgnować go jeszcze, a za nic w świecie siostra nie byłaby go chciała martwić, skarżąc się na własne cierpienie. Ona lub Marynka mieniały się przy chorym, który pomimo młodości, mimo starań — miał się gorzej coraz, a choć doktor pytany nie mówił nic — poznać było łatwo, iż niewiele miał nadziei ocalenia go...
Patrząc na dogorywającego powoli, z rezygnacyą chrześciańską i wielkim ducha spokojem jedynego w świecie opiekuna, ostatniego z rodziny, Dziwulska zalewała się łzami, które taić musiała...
Choroba tak się rozwijała szybko, iż w październiku już ksiądz Kalikst był bezwładny, a pierwszych dni listopada, zgasł po święcie przecierpianych boleściach z dawna przygotowany do tego końca.
Straszny to był cios dla Dziwulskiej. Ks. Kalikst nie zostawił po sobie nic, oprócz małych dłużków, które spadły na siostrę, równie jak koszta pogrzebu. Przy takiem ubóztwie i to stało się ciężarem wielkim. Dziwulska nie narzekała, nie rzekła słowa, — starała się nawet ukryć przed córką rozpaczliwe swe położenie. Jeden stary Żantyr wiedział o wszystkiem, ocierał oczy i szeptał:
— Święta kobieta!...
Łatwo się domyślić, że w takich okolicznościach — lekcye śpiewu ustać musiały, i muzyka całkiem była zaniedbana.
O Francuzie nikt już ani myślał, gdy jednego ranka, po strasznej grudzie, w pierwsze mrozy jesienne, pocztowy powóz zatoczył się przed ganek w Berezówce.
Gość był tu taką osobliwością, iż nikomu na myśl nie przyszło, aby inaczej niż zbłąkawszy się mógł tu ktoś zajechać.
Ani Dziwulska, ani Marynka nie wyszły, wyprawiono parobczaka od koni rozpytać, a w razie potrzeby, drogę rozpowiedzieć... Okazało się dopiero nierychło, że przybyły był owym Francuzem, o którym nikt już nie myślał.
Na prędce przyodziawszy się, Dziwulska, która żałobę nosiła po bracie, wyszła smutna, zmieniona i wymizerowana do niego...
Francuz jakby wczoraj dopiero wyjechał z Berezówki, żywo i z wielką sympatyą na widok żałoby, powitał gospodynię. Trzeba mu było, o ile się to dawało, smutne położenie wytłómaczyć... Do wszystkiego przyznać się nie mogła, ani chciała Dziwulska, a i mimo ubóztwa, nie myślała pozbyć się córki...
Francuz rozpytawszy się nieco, rozgospodarował się we dworku, konie odprawił do karczmy, a sam z widocznym uporem jakimś pozostał...
Musiała go na chwilę samym zostawić Dziwulska.
Marynka już wiedziała o Francuzie... Uderzyło jej serce... płomienie twarz oblały... Zamyśliła się... Ręce załamała przed krzyżykiem zawieszonym u łóżka... Choć matka taiła przed nią wiele, wiedziała, odgadywała wszystko, odczuwała każde jej cierpienie...
Radaby była choć życie dla niej poświęcić...
Przyjazd Francuza był jakby z góry wskazówką. Łzy polały się z oczu... Porzucić matkę, opuścić tę kochaną Berezówkę, zaprzedać się w niewolę — były to straszne, groźne rzeczy... lecz nie byłaż obowiązaną poświęcić się dla matki, która dla niej tyle ofiar poniosła?
Myśl tę powzięła tak prędko, tak gwałtownie, iż bojąc się, aby w niej nie ostygła, aby strach nie odjął jej, bez rozwagi Marynka otworzyła drzwi do saloniku i — jak stała, nieubrana, rzuciła się ku Francuzowi.
Zobaczywszy ją tak rozgorączkowaną, Volanti nie zrozumiał z razu, co ją mogło przejąć tak silnie...
Położyła palec na ustach...
— Słuchaj pan — rzekła — ja chcę jechać i uczyć się — nie odjeżdżaj bezemnie... matkę skłonimy...
Jesteśmy bardzo biedni — milcz pan! — ja powinnam ocalić matkę... ratuj... pomóż! ale mnie nie zdradzaj.
Z ufnością dziecka rzuciwszy mu te słowa, obejrzała się trwożliwie i co najprędzej — uciekła...
Volanti popatrzał za nią, uśmiechnął się, zatarł ręce, przeszedł się po pokoju, lecz wnet spodziewając się powrotu Dziwulskiej, przybrał obojętną minę.




Nim bliżej poznamy tego człowieka, który ma wywrzeć wpływ stanowczy na losy Marynki, w kilku słowach chcielibyśmy narysować choć profil tej fizyognomii cudzoziemskiej.
Volant-Volanti był w tej dobie życia rodzajem startego medalu z dosyć dobrego kruszcu, na którym pierwotnego odbicia zaledwie ślady pozostały. Piękniejsze linie rysunku życie zniszczyło. Był to już tylko miły, zobojętniały, zimny egoista, który wielkich przestępstw nie dopuściłby się dla własnego spokoju i przez rachubę, lecz nie wahał się co tylko na korzyść jego wyjść mogło, nie narażając go — zużytkować bez względu na to, co się moralnością nazywa.
Z małego wyszedłszy, trochę muzyk, trochę śpiewak, nieco artysta, potem entreprener i impressario, Volant przebył w ciągu swojego zawodu wiele chwil świetnych i upadków. Zużyty był, zastygły na wszystko, oprócz — pieniędzy. Dorobić się ich było jedynem zadaniem resztek jego życia...
Zdawało mu się, że z pomocą niewieścich protekcyj, stanąwszy na pewnem stanowisku, mógł i powinien był teraz dobić się upragnionych milionów. Inni zdaniem jego, mniej zdolni, wszak ci się ich dorobili?...
Wiedział dobrze, iż opanowawszy talent, który się nie umiał oceniać, mógł go bardzo korzystnie dla siebie zużytkować... Marynka wydawała mu się materyałem wysokiej wartości... Zrobić jej sławę w Europie, zawieźć do Ameryki, postarać się o rozgłos złotodajny w Paryżu: zapewnić sobie lwią część dochodów, które musiał głos jej przynieść — wszystko to wydawało się Volantemu nietylko możliwem, ale przy jego intryganckich zdolnościach, stosunkowo łatwem...
Los dobroczynny zadania część może najtrudniejszą ułatwiał mu niezmiernie śmiercią księdza i usposobieniem Marynki. Nie wątpił, że już ptaszka miał w ręku.
Szło o to tylko, aby matki nie nastraszyć, by ją przygłaskać, okazując współczucie i odjąć jej wszelką obawę o los córki...
Ze strony Volantego nie zagrażało też jej żadne niebezpieczeństwo. Francuz miał gdzieś żonę, która go opuściła, czy też on ją porzucił...
Rola uwodziciela była przeciwną jego interesom... a Volanti i na urok niewieści już nie był bardzo wrażliwy. Uboga dzieweczka, najpiękniejsza nawet, nie pociągała go ku sobie; tylko wielkie panie jeszcze i arystokratyczne piękności mogły go nieco poruszyć.
Raz na odwagę się zdobywszy i na mocne postanowienie heroicznego poświęcenia, Marynka była jak w gorączce...
Znalazłszy ją w tym stanie w jej izdebce, zabierającą się do ubierania, matka omyliła się, i przypisując to poruszenie dziecka obawie, poczęła ją ściskać i całować, wołając:
— Marynko! Maryneczko! nie obawiaj się. Ja ciebie za nic w świecie nie puszczę od siebie... Zostaniesz ze mną, wspólnie będziemy pocieszały się i pomagały sobie... Ach! bądź spokojna — ja ciebie mam jedną, ja kocham cię nad życie!
Rozpłakały się obie w długim, rzewnym uścisku, lecz Marynka pierwsza się z niego wyrwała...
— Mameczko, mamunciu droga! zawołała, ja się nie obawiam niczego oprócz dla ciebie pracy nad siły i niedostatku.... Jam gotowa na wszystko... Pójdę, pojadę... uczyć się będę, aby cię uczynić spokojną i szczęśliwą.
Matka jej mówić nie dała, nie przywiązując zresztą wielkiej wagi do tego serdecznego wykrzyku...
Francuz zostawiony sam sobie, chodził tymczasem po pokoju i miał czas do głębokich rozmysłów nad przyszłym sposobem postępowania.




Na świecie, gdy się co dziwnie składać zacznie, wiąże się dalej, jakby tajemnicza ręka jakaś plątała węzły i rozplątywała.
Volanti chodził jeszcze po bawialnym pokoju, którego ubóztwo przykreby na nim czyniło wrażenie, bo był do elegancyi i pozornego dostatku przywykły, — gdyby nie było ono sprzymierzeńcem; chodził i dumał, gdy przed ganek zaszedł ekwipaż, o jakim on nie miał wyobrażenia.
Była to tak zwana u nas — „bieda,“ ale z pewnym komfortem zbudowana i wysłana, dużo większa od zwyczajnych żydowskich, na wysokich kołach, dobrze kutych, wewnątrz niebieskim kocem wysłana...
Koń zaprzężony do niej, był rosły i piękny... Wewnątrz wehikułu tego siedział mężczyzna niemłody, z siwemi wąsikami do góry podkręconemi i bardzo ożywioną wesołą fizyognomią, ubrany porządnie, w kożuszku czarnym, krojem czamarki uszytym i czapeczce z barankiem zuchowato włożonej na jedno ucho...
Był to znany dobrze całemu sąsiedztwu dziedzic folwarczku, przezwanego przez niego Kątem, o pół mili od Berezówki położonego, pan Jan, poufale (mimo siwych wąsów) Jaśkiem zwany, Kulwisz.
Służył niegdyś wojskowo, i dawano mu tytuł majora, chociaż podobno nigdy nad kapitana się nie podniósł...
Człowiek dobry z kościami, wesół, stary kawaler, choć nie majętny, miał się stosunkowo dobrze, bo gospodarzył wybornie, a mało dla siebie potrzebował. Wielki przyjaciel nieboszczyka ks. Kaliksta, a przez toż samo i siostry jego, miał uwielbienie niemal zapalczywe dla pani Adeli, zwał ją świętą i męczennicą, Dziwulskiego po prostu łajdakiem, — i gdyby mu pozwolono, byłby się czynnie opiekował losem swojego ideału, ale Dziwulska unikając posądzeń, obmowy, otwarcie go prosiła o to, aby jej na ludzkie języki nie narażał.
Kulwisz więc bywał tu rzadko, lecz od czasu do czasu żądzy widzenia pani Adeli i Marynki nie mógł się oprzeć.
Gdy mu do Berezówki niewolno było zaglądać, dowiadywał się u arendarza co się tam działo, i był też uwiadomiony o wszystkiem jak najszczegółowiej. Na biedę nie mógł tu być niczem pomocą, bo Dziwulska najmniejszej posługi przyjąć od niego nie chciała.
Kulwisz tym razem nie wiedział o przybyciu Francuza, ale o jego pierwszej bytności słyszał od księdza — i był tego zdania... że fortunę za włosy chwytać należało.
Konia z biedą oddawszy parobczakowi, który nadbiegł prędko, bo Kulwisz zawsze dawał na piwo, major zapytał tylko:
— Jest pani?
Była to czcza forma tylko, bo Dziwulska zawsze w domu była. Odebrawszy odpowiedź, Kulwisz dobył się z sinego koca, którym nogi miał obwiązane, wysiadł żwawo, gdyż mimo sześćdziesiątki trochę młodego udawać lubił — i zrzuciwszy kożuszek, wszedł do pokoju.
Zastał tu tylko Francuza.
Z dala skłonili się sobie, lecz żwawy i domyślny major natychmiast odgadł kto to być mógł... i wąsa pokręciwszy, odezwał się na chybił trafił, nieciekawą francuzczyzną:
— Mam honor się zaprezentować, jestem sąsiadem pani Dziwulskiej, major Jan Kulwisz do usług.
Francuz odpłacając wyjąknął swoje nazwisko.
— A! wiem! słyszałem — odezwał się major... bardzo mi przyjemnie poznać tak... znakomitego znawcę... boć to pan pierwszy ocenił cudny głos panny Maryanny...
Francuz, gdyby niezbyt krótki przeciąg czasu, gotów był podejrzewać tego majora, że umyślnie sprowadzony został w pomoc gospodyni domu, co go nieco zachmurzyło...
Spojrzeli na siebie z ukosa... Kulwisz ręce zziębłe odcierał...
— Zima nam coś wcześnie zawitała — rozpoczął polskim trybem. Mam to z doświadczenia, że gdy się objawia z razu srogo, potem nie dotrzyma. Pan czy z południa, czy z północy do nas zawitał?
— Ja? odparł Volant przypatrując się fertycznemu starowinie — ja z zachodu jadę, a na północ dążę... Sezon teatralny się rozpoczyna...
Nastąpiło krótkie milczenie.
Francuz rad był odgadnąć czy mu sprzymierzeniec, czy nieprzyjaciel spadł niespodzianie na plecy... Major uśmiechał się jak zawsze... trudno odgadnąć co w nim siedziało...
Ufny w swą zręczność Francuz, po krótkim namyśle, wprost zagadnął Kulwisza:
— Podobał mi się bardzo głos tej młodej panienki, i los jej mnie interesuje. Jak się panu zdaje: czy zechcą oni korzystać z tego, co im szczęśliwy traf przynosi?
Major usta skrzywił i brwi podniósł — przystąpił do mówiącego bliżej.
— Trudno mi odpowiedzieć na to, rzekł. Wiem, że kobiety się lękały i — nie dziw, że nieboszczyk ks. Kalikst, brat jejmości był przeciwny...
Ruszył ramionami.
— Co do mnie — dodał — byłbym za tem, aby z tego co Bóg dał korzystać.
— Naturalnie — odparł ucieszony Francuz żywo. Jeżeli pan, jako przyjaciel domu, masz wpływ jaki... spodziewam się, że nie omieszkasz...
Major się skłonił.
— Wpływ mój tu bardzo mały — odparł skromnie.
Na tak zaledwie rozpoczętą rozmowę weszła ubrawszy się Dziwulska, którą major z niezmierną galanteryą i czułością, a poszanowaniem witać zaczął i w ręce całować.
— Dziwnie się złożyło, żeś pan tu mi w pomoc, jak z nieba spadł — odezwała się Adela po polsku.
— Bardzo będę szczęśliwy, jeśli się pani raz w życiu przydam na co — odparł grzecznie major.
Podawano śniadanie, rozmowa już po francuzku, toczyła się o rzeczach obojętnych.
Francuzowi było pilno... Przy pierwszej zręczności, bardzo umiejętnie skierował ją na sprawę, o którą mu chodziło...
— Niech mi pani daruje, rzekł, że muszę być trochę napastliwym, bo — czasu mam mało. Przystąpmy do interesu...
Ten pan, który się tak szczęśliwie tu znalazł w porę — pomoże nam zapewne do porozumienia...
Chcesz pani, czy nie, córce świetną przyszłość zapewnić?
Odpowiedź od łez się zaczęła.
Francuz wtrącił żywo.
— Nie ma się czego obawiać, ani wahać... Pani możesz córce towarzyszyć... koszta ja biorę na siebie... życie, naukę, wszystko... Wymawiam sobie tylko, gdy wystąpi publicznie, że przez lat pięć zostanie pod moim wyłącznym kierunkiem, a w następnych, połowa dochodów czystych... opłaci moje trudy i zabiegi...
Z całą otwartością — je joue cartes sur table. Wszystko biorę na siebie...
Dziwulska milczała, widocznie zachwiana była...
— Jakże ja mogłabym córce towarzyszyć? odparła cicho... a cóż począć z tym kątkiem? kto tu gospodarować będzie?
— Szanowna pani — przerwał Volant prędko — cóż pani w najlepszym razie oceniasz ten kątek?
— A! panie! odezwała się, płacząc Dziwulska, on dla mnie ceny nie ma... Człowiek się przywiązuje do ziemi — a cóż dopiero (dodała patetycznie) gdy ją łzami podlewał?
— To prawda! wykrzyknął major, słowo daję, gdyby mi za mój kąt dawali trzy razy tyle co wart — za nic w świeciebym go nie oddał.
— Pani możesz tu kogo posadzić na gospodarstwie — rzekł Francuz.
Major wąsa pokręcił.
— Ba — gdyby tylko o to szło — odezwał się, słowo daję (a dawał słowo major co chwila), ja sam gotówem choćby w dzierżawę wziąć Berezówkę, jeśli ona tylko ma być przeszkodą...
Dziwulska załamała ręce...
Drzwi się otworzyły, i weszła Marynka. Major, który ją widywał dosyć często i zdało mu się, że ją znał dobrze, znalazł ją w tej chwili tak zmienioną, że się prawie przestraszył.
Trzpiotowate, puste, dziecinne dziewczę miało jakąś powagę, coś w sobie tak rezolutnego, tak nagłą dojrzałość i wolę, a energię znamionującego, jakby mu nagle lat przybyło...
Trochę sztywną ją to czyniło, ale zmieszanie, przybrana powaga, będąca ze świeżuchną twarzyczką w sprzeczności, dawały jej urok nowy.
Francuz, który przy pierwszem jej ukazaniu się, nie miał czasu się przypatrzyć, znalazł ją wypięknioną nad spodziewanie. A że wdzięk jest jednym z żywiołów do powodzenia na scenie niezbędnych, ucieszył się mocno.
— Ba! ba! rzekł w duchu, gdy się to wytresuje, gdy się wygładzi... będzie czarowała biednych ludzi...
Witał Marynkę jakby ją zobaczył teraz dopiero... Dziewczę upiekło raka...
— Mówimy o pani — odezwał się, chcę ją porwać koniecznie...
Mama się boi... a... pani?
Marynka spojrzała na matkę i śmiało rzekła.
— Ja się nie lękam... bylebyś pan zapewnił, że mamie z tem będzie dobrze — ja... się obawiać nie będę!
Dziwulska cichym wykrzykiem stłumiła głos córki.
Nastąpiło milczenie... Matka miała wszystkich przeciwko sobie, aż do własnej córki, spikało się na nią wszystko, nawet major... Widziała już, że się jej z trudnością obronić przyjdzie...
— Głos panny Maryi — dodał Francuz, powinien być rozstrzygającym — a ja najuroczyściej ręczę, że panie postanowienia swego żałować nie będziecie.
Odwrócił się do Marynki.
— Pani wie, że przyjaciel ich domu, pan major ofiaruje się opiekować majątkiem.
Marynka wcale nie wiedziała o tem, rzuciła okiem na Kulwisza, który pośpieszył potwierdzić.
— Gotówem, słowo daję! z największą przyjemnością...
Dziwulska popłakiwała.
Milczano. Francuz, aby trochę przerwać kłopotliwe to przesilenie, zwrócił się do Marynki.
— Dajże mi pani głos posłyszeć, bo spodziewam się, że przez ten czas...
Bez najmniejszego wahania, dziewczę poszło do klawikordu, wyszukało włoską piosenkę, która się w nutach Volanta znajdowała, rozłożyło ją i śpiewać poczęło...
Mimo całej swej naiwności i prostoty, Marynka wiedziała dobrze, że w tej piosence głos jej z całą swą giętkością i wdziękiem występował. Rozgorączkowanie trwające jeszcze, dało jej męztwo, i bez tremy, śmiało, z całą siłą, zanuciła cudną canzonę...
Francuz spodziewał się wiele, ale nigdy takiego postępu jaki znalazł, tak nadzwyczajnego wyrobienia, takiej czystości intonacyi i siły...
Major patrzący na niego dostrzegł osłupienia i podziwu.
Nie umiał się Francuz ukryć z niem... Słuchał i zachwycał się...
Marynka, jakby wdrożona do występowania śpiewała z całą swobodą i pewnością rutynowanej artystki...
Matka, która piosenkę tę wielekroć słyszała i lubiła ją, uważała, że nigdy jeszcze tak jej nie śpiewała...
Gdy ostatnią strofkę dokończyła Marynka i wstała, Francuz w szerokie dłonie uderzył...
— Cudownie! zawołał zapominając się: w ciągu roku będziesz pani skończoną śpiewaczką koloraturową... Nie wątpię o tem...
Zwrócił się z rodzajem wyrzutu do matki...
— I pani, byś mogła taki talent zagrzebać, uciąć mu skrzydła, gdy najpiękniejsza przyszłość się przed nim rozwija! A! pani! toby było niedarowanym grzechem...
Po śniadaniu, już jakby rzecz była postanowioną i umówioną, Francuz począł roztrząsać szczegóły... Wymagał, tłómacząc się koniecznością i rozmaitemi zawody, zawarcia prostej umowy na piśmie...
Major się do niej miał pisać za świadka...
Miesiąc czasu zostawiał pani Dziwulskiej do uregulowania interesów jej i wyboru w drogę. Na koszta podróży zostawiał potrzebne pieniądze...
Wśród łez, w ciągłem wahaniu, przyzwalaniu i cofaniu Dziwulska uległa wreszcie córce, majorowi i spekulantowi... Na prędce nakreślona została umowa, którą ona, córka i major, jako świadek podpisał...
Volant zredagował ją tak umiejętnie i zręcznie, że wszystko w niej było na korzyść jego opisanem, a nieszczęśliwa ofiara stawała się niewolnicą... Lecz w takich wyrazach łagodnych mieściła się treść pełna grozy na przyszłość, iż ludzie prości, niepodejrzewający podstępu — widzieli w niej świetne tylko dla siebie wróżby i obietnice... Marynka płakała, ale była dumną i szczęśliwą...
Jak tylko papier schował do kieszeni i pieniądze na podróż potrzebne odliczył Francuz, z obawy, aby coś jeszcze niespodzianego z rąk mu ofiary nie wyrwało, natychmiast do wyjazdu się zaczął sposobić...
W kilka godzin już w Berezówce pozostał tylko po nim — zapach doskonałego hawańskiego cygara.
Major uszczęśliwiony, iż się tu na coś mógł przydać — pozostał, pocieszając Dziwulską i poprzysięgając jej, że Berezówki jak oka w głowie pilnować będzie.
— Paniusiu moja! swoje gospodarstwo zaniedbam, słowo daję — o sobie zapomnę, a z Berezówki zrobię cacko! złote jabłuszko! Tymczasem niech panna Marynka złotym śpiewem Paktol na nasze pola prowadzi!




Major Kulwisz uszczęśliwiony powracał wieczorem do swojego kąta, bo go interesa Berezówki zbliżyły do tej pani Adeli, dla której był z największem uwielbieniem. Przez pozostały miesiąc czasu miał prawo przyjeżdżać, naradzać się, przesiadywać, a później stosunki ściślejsze zachować z matką i córką.
Stary major, któremu niewieściego żywiołu w życiu brakło, przywiązał się tak do Dziwulskich, aby mieć kogo kochać i kim się zajmować.
Pierwsza jego próba zapełniała czczości w domu, przybraniem do boku siostrzeńca, nie zupełnie mu się powiodła... Siostra majora niefortunnie za mąż wyszedłszy już niemłodą za niejakiego Poteruchę, officyalistę, który potem z jej posążku dzierżawę wziął i — co miała zmarnował; zostawiła po sobie jedynego syna Jurasia Poteruchę. Sama owdowiawszy i przecierpiawszy wiele, stała się pobożną bardzo, i jedyne to dziecię chcąc od złego świata i ludzi w bezpiecznem umieścić schronieniu — oddała do seminaryum... Juraś lat kilka, dopóki żyła matka, sposobił się do stanu duchownego, major nie miał prawa się do tego mieszać...
Gdy zmarła siostra Kulwisza, a opieka nad małoletnim dostała się majorowi, — pojechał do Wilna zobaczyć siostrzeńca. Co było powodem, że go z seminaryum odebrał i z sobą przywiózł do kąta swego, jak do tego doszedł, by kleryka wysekularyzować — pozostało tajemnicą.
Koniec końców Juraś Poterucha, z przemienionem nazwiskiem Poterskiego (z rozkazu majora) przybył z nim razem na wieś.
Major jak z wyjścia siostry za mąż, tak i z nazwiska męża, i z oddania dziecka do seminaryum był wielce niezadowolony. Ale o tem z czego był niezadowolony, nigdy nie mawiał...
Juraś — chłopak dobry, łagodny, nieśmiały, miękki, jak matki usłuchał i wszedł do seminaryum, tak potem dał się wujowi skłonić do wyjścia z niego... Major miał nadzieję zrobić z niego człowieka po swej myśli, energicznego, żywego, czynnego, choćby nawet trochę samowolnego... tymczasem Juraś, jak się wkrótce potem o nim wyrażał po cichu przed poufałymi, był — ciamajda! Major go takim osądził, bo mu chłopak był za nadto posłuszny i nieśmiały, a wlać w niego energii nie było sposobu.
Urodził się zapewne z tem usposobieniem młody Poterski, a seminaryum rozwinęło je, i uczyniło istotą zamkniętą w sobie i bierną...
Chłopak był najpoczciwszy, pracowity, chętny do wszystkiego, z sercem złotem, lecz bez woli, bez odwagi pokierowania sobą, — jakby zahukany i strwożony.
Wuj zaczynał już myśleć, że może go niepotrzebnie wziął z seminaryum, które dla niego było właściwszem; lecz nie rozpaczał jeszcze, iż zrobi z niego człowieka.
Juraś był przystojnym młokosem dochodzącym lat dwudziestu, dobrego wzrostu, dosyć silnej budowy, pięknych oczów ciemnych, twarzy miłej — lecz choć się po cywilnemu nosił, i musiał już nawet konno jeździć, suknia kleryka, której przez lat kilka nie zrzucał, wypiętnowała się na nim... Miał ruchy, postawę, obejście się tak wybitnie seminaryjskie, że, jak mówił major — chciało się albo mu w kark dać pięścią, albo go w rękę całować.
Oczy spuszczał ciągle w ziemię, stawał nieco przygarbiony, z taką pokorą jakąś, mówił tak cicho i tak dobranemi wyrazami — kłaniał się i chodził tak po księżemu, że nawet gdy spencer na sobie miał, zdało się widzieć na nim sutannę...
Przyprowadzało to do rozpaczy majora, i byłby się gniewał na Jurasia, gdyby na poczciwego chłopca można się było pogniewać, i gdyby Kulwisz w ogóle gniewać się umiał.
Klął i łajał okrutnie — ale nikt go się w domu nie obawiał, zdaje się, że ani Juraś nawet.
Przez drogę z Berezówki do Kąta major rozmyślając o wszystkiem co go spotkało, co na niego spadało, co się gotowało, myślą potrącił i o Jurasia tego nieszczęśliwego...
Od dawna miał to w głowie, że chłopiec nie „przyjdzie do rozumu“ tylko za sprawą kobiety...
Jak się zakocha, zadurzy — to mu ten kleryk wywietrzeje... I byłby go w tym celu zawiózł dawno do Berezówki, ażeby się w Marynce zakochał — bo że to nastąpić musiało, najmniejszej nie miał wątpliwości.
Lecz — cóż po tem? on ubogi, ona biedna? W swaty podobne wdawać się nie chciał.
Teraz zaś, gdy Marynka z matką za miesiąc wyjeżdżać miały — zdało mu się, iż zaprezentować go w Berezówce nie było niebezpieczeństwa...
„Raptusowo tak rozmiłować się ten flegmatyk nie może — mówił sobie, — a przynajmniej czy nie rozbudzi się, nie wstąpi w niego duch, gdy ładną dziewczynę zobaczy...“
Dalej rozumował sobie major, iż — dla dania większej swobody chłopcowi, która go mogła zmusić do samoistniejszego postępowania, posadzi go w Berezówce (na własną odpowiedzialność) i doglądać będzie...
Projekt zdawał się Kulwiszowi tak szczęśliwy, że go wprawił w humor najlepszy. Począł świstać mazurka Dąbrowskiego (a miał talent świstania rzadki), klacz ściągnął biczem i nie zważając na grudę... pośpieszył do Kąta...
Nazwisko posiadłości bardzo właściwie było jej nadane.
Dworek nowiusieńki, cacko... na pagórku nad strumieniem i sadzawką, cały był otulony i zamknięty starą olszyną...
Na gruncie nieco wilgotnym, poczciwe te olchy cudów dokazywały, rosły jak na drożdżach...
Niektóre z nich staremi już znalazł major, i te jak najdroższą pielęgnował spuściznę po przeszłości, lecz obok nich młodsze, które on sam podosadzał strzelały w niebo i swym ciemnym liściem sklepienie nad kawałkiem ogrodu rozwieszały. Kulwisz w olszynie nad sadzawką i strumieniem sam sobie porobił ścieżki, postawił ławki, brzeg lasu ustroił nie wymyślnemi ale bujno rosnącemi kwiatami i pysznił się tym — parkiem swoim.
Porządek w całym Kącie był po żołniersku utrzymywany, czystość, której ludzie się wydziwić nie mogli. Kulwisz opowiadał, ile go pracy kosztowało wdrożenie ludzi do zaniedbania i brudów przywykłych, aby nigdzie, nawet tam gdzie zajrzeć trudno, śmiecie i nieład nie postał.
Teraz szło tu już jak w zegarku... Major też sam pracował około tego nawet własnoręcznie.
Nowy dworek, według własnego planu majora wystawiony z drzewa dobranego, przez cieślów mistrzów w swem rzemiośle, wyglądał jak pańska fantazya jakaś... Świecił się i zdawał zalotnie uśmiechać.
Wewnątrz było skromnie, ale czysto, — każda rzecz na swem miejscu, wszystko z sobą harmonizowało... Dosyć obszerna izba gościnna, alkierzyk, pokój sypialny majora, gościnny, który teraz Juraś zajmował — apteczka, składzik — z sienią całe domowstwo stanowiły. Tuż, osobno stała schludna kuchenka i nieco opodal gospodarskie budowle, równie porządne jak dworek...
Biedę majora wybiegające psy powitały wesołem szczekaniem, a w ganku stał już Juraś, słuszny, chudy trochę chłopak, uśmiechający się z dala wujowi. Od stajni biegł już parobczak po konia.
Przez okno bawialnego pokoju widać było ogień suty, który palił się na kominie, czekając na przybycie gospodarza, bo Kulwisz bez komina żyć nie mógł.
Juraś pochyliwszy się chciał wuja w rękę pocałować, ale major mu ją wyrwał i w głowę go cmoknąwszy, począł głosem wesołym.
— Chodź-no ze mną do izby, chodź, bo ani się spodziewasz, co ci to ja za nowiny przywożę... Spadł ciężar na mnie, ale i ty się od niego nie wykręcisz...
Razem weszli do izby, major się rozbierał i ręce zacierał.
— Historya z tysiąca nocy, powiadam ci — odezwał się śmiejąc... Wiesz kto mieszka w Berezówce?... ba! jużci choć słyszałeś?
Zapytanie to rzucając, major sobie fajkę nakładał i na siostrzeńca nie patrzał, nie dostrzegł więc, że chłopiec upiekł raka...
Rak zaś ten pochodził z trochę zamąconego sumienia, bo Juraś w kościele (co sobie wyrzucał) widział Marynkę — i... dziewczę mu z pamięci wyjść nie mogło, choć modlitwą odpędzić się starał pokusę szatańską.
O tem wszystkiem wuj wcale nie wiedział i ciągnął dalej:
— Córka Dziwulskiej z pierwszego małżeństwa Marynka Burczakówna ma anielski głos, ale tak rarytalny jakiś i osobliwy, że sprowadził Francuza, który ją bierze na opiekę, daje edukować, uczyć i — ma ją jak powiada uczynić bogatą...
Matka oczywiście córki puścić samej w świat nie może, poczciwe, święte, zacne kobiecisko... więc, co zrobić z Berezówką? Dziwulski, gdyby nawet był, jemu dać niemożna, bo to zbój i łotr, a chwała Bogu, nie ma go... Więc co tu robić? Przytomny pan major Kulwisz zaofiarował się Berezówką administrować czy zadzierżawić i pomyślał sobie: „Cóż ten dryblas siostrzeniec, ma lepszego do roboty? niech siądzie na zaścianku, i gospodarstwa się uczy. Poszkapi się młokos — no, to wujaszek zapłaci! nie ma rady!“
W ciągu wesołego tego opowiadania Juraś stał z miną pokorną, czerwienił się nieustannie — i uśmiechał tak niezgrabnie, że ten uśmieszek za grymas i skrzywienie wziąć było można.
Major zapalał fajkę i patrzał na niego badawczo:
— No, cóż ty na to?
Poterski miał ten zwyczaj, że każdą odpowiedź łaskawemu wujowi dobrodziejowi rad był poczynać od ucałowania jego ręki. Zbliżył się z tą intencyą, ale wuj nie lubił tej pokory.
— Siadaj bo, i mów... nie ma za co dziękować!
— Wuj kochany wie, że ja każdy jego rozkaz spełniam z rozkoszą... — rzekł Juraś.
Kulwisz ruszył ramionami niecierpliwie.
— Wiem to, wiem, — westchnął, i to mnie martwi... Słowo daję... Nie masz własnej woli! co u kata! sprzeciwże mi się choćby raz... Mów otwarcie — chcesz? nie chcesz? jak ci się to wydaje?
Juraś skłopotany się zamyślił i duże ręce białe złożył machinalnie jak do modlitwy...
— Kochany wujaszku — odrzekł smutnie — dla czegóżbym ja z wdzięcznością nie miał przyjąć cokolwiek mi wuj rozkaże? Doświadczenia nie mam, więc i własnego sądu... Wujaszek tak łaskaw..
— Ciamajda! rzekł w duchu major — niepoprawiony ciamajda....
— Słuchaj bo, Jerzy — odezwał się głośno — wszystko to bardzo ładne... ale mnie zawsze na świecie i przy sobie mieć nie będziesz... Trzeba własne zdanie sobie wyrobić, a raz się na nie zdobywszy — wuj nie wuj — rznąć śmiało co się myśli...
Juraś się uśmiechnął, spuszczając oczy — nie odpowiedział nic.
Major ogromne kłęby dymu puszczał z fajki, zadumany.
— Więc, jakem ci mówił — posadzę cię w Berezówce — rzekł — wypadnie zapewne, ponieważ nie chcę się taić z tem przed Dziwulską, ażebym cię jej zaprezentował. Co to dziś?
Juraś podszepnął dzień tygodnia. Kulwisz dodał prędko:
— W niedzielę pojedziesz ze mną do Berezówki — tylko, zmiłujże się... nie bądź trusią... Masz blizko lat dwadzieścia, wąs się wysypał, trzeba, zwłaszcza przed kobietami, stawić się raźno, śmiało... jak przystało na młodego kawalera... Kobiety niuńków nie lubią...
Słuchając tej instrukcyi, Juraś miał oczy spuszczone i ciągle sobie twarz zakrywał...
Przez cały wieczór Kulwisz mówił o Berezówce i o Dziwulskich, niezmiernie był tem ożywiony i zajęty. Juraś słuchał, nie odpowiadając prawie... Co się z nim działo? Bóg jeden wiedział, do którego wzdychał po radę i pomoc...
Okoliczność sama z siebie mało znacząca, dla niego, w jego oczach nabierała ważności niezmiernej. Nawykły do pilnego roztrząsania sumienia każdego wieczoru, do liczenia się z każdą myślą, do unikania wszelkich pokus, Juraś widział dla siebie niebezpieczeństwo wielkie w tem, że ową Marynkę, którą miał ciągle na myśli — trzeba mu było zobaczyć, zbliżyć się do niej, może nawet mówić z nią...
Jakie to mogło następstwa prowadzić za sobą?...
Drżał biedny chłopiec — a mimo to, i choć wuj mu pozwalał się sprzeciwić sobie, mieć wolę własną, nie zebrał się na odwagę odrzucenia jego propozycyi. Jakby się był wytłómaczył z tego?
Wstyd mu było powiedzieć całą prawdę, a skłamać — było grzechem...
Postanowił tylko, odmówiwszy na tę intencyę osobną modlitewkę, przeznaczoną na odżegnywanie pokus wszelkich, w Berezówce się sprawować jak najostrożniej. Oczu nie podnosić, na dziewczynę ani patrzeć, ani się zbliżać do niej, okryć się pancerzem chłodu i obojętności.
W miarę jak się niedziela ta zbliżała, rósł niepokój — on sam był najwięcej tem przerażony, iż odkrywał w sobie obok obawy, rodzaj ciekawości i pragnienia...
Widocznem było, iż nieprzyjaciel rodu ludzkiego zastawiał na niego sidła, i że należało tem mocniej mieć się na baczności...
W sobotę wieczorem Juraś tak był oprymowany, iż tylko co się nie odważył skłamać, wytłómaczyć chorobą i nie jechać do Berezówki... Szedł już z tem na wieczerzę — i gdy przyszło do oświadczenia wujowi — siły mu zabrakło...
Major przeciwnie zbierał się na tę niedzielę z wesołą niecierpliwością, uśmiechał się, na Jurasia spoglądał i nucił...
Ponieważ na obiad jechać nie wypadało, aby nie przymnożyć kłopotu Dziwulskiej, kałamaszka została zadysponowana punkt na drugą. W Kącie u majora godzin się trzymano najściślej, zegar jeden był we dworku, drugi w kuchni, i wiekuiście tylko Kulwisz rozpaczał, że nigdy one razem z sobą długo iść nie mogły. Z tego powodu i zegary, i zegarmistrzowie z pyszna się mieli.
Juraś pomiędzy środkami obmyślonemi za wczasu przeciwko samemu sobie i pokusie, wydumał i to, ażeby się jak najniepokaźniej ubrać i przedstawić pokornie. Już mieli siadać, gdy majora coś tknęło...
Rozpiął kożuszek na Jurasiu i zobaczył, że widział surdut zszarzany...
— Coś ty oszalał? zawołał — chcesz mi wstyd zrobić? Masz przecie odzienie nowe, chustkę na szyję kupiłem ci niebieską, kamizelkę aksamitną... Idźże mi się zaraz przebieraj, a prędko... dziesięć minut już na trzecią...
Nie było sposobu — chłopiec musiał pójść i wdziać co wuj nakazał... Trzeba przyznać, że mu w tym stroju daleko było lepiej do twarzy...
O minut dwadzieścia pięć, podług zegara w dworku, a dwadzieścia ośm, wedle kuchennego, wyruszyli z Kąta, major, jakby go kto na sto koni wsadził, Juraś ciche w duszy odmawiając modlitwy, przeciw pokusom... jak najmocniej sobie obiecując wcale na Marynkę nie patrzeć i nie lubować się w tych zwodniczych wdziękach, które są zgnilizną i popiołem...
Niewiadomo, czy Dziwulska się dnia tego spodziewała majora, ale było to możliwe, bo tyle a tyle różnych rzeczy powierzyć mu miała — i — to pewna, że Marynka, na niedzielę ubrana w ciemną merynosową sukienkę z białym kołnierzykiem, pierwsza w oknie stojąc postrzegła przybywających i zawołała...
— Zdaje się, że major — ale z kimś drugim!
— Ale z kimże? niespokojnie podchwyciła Dziwulska.
— Nie wiem... Dwóch ich jest! upewniła Marynka...
Juraś się potknął w progu... zmieszało go to, zarumienił się i zapomniał o straży nad oczyma... podniósł je, osłupiał!
Stała tuż przed nim... taż sama, którą widział w kościele, albo raczej inna do niej podobna, stokroć od tamtej piękniejsza...
Stała i patrzała na niego tak napastliwie, śmiało, zuchwale, jak gdyby w istocie nieprzyjaciel rodu ludzkiego wysadził ją umyślnie dla upokorzenia nieszczęśliwego młodzieńca...
Spotkały się ich oczy... i Juraś jak gdyby ze wzroku tego napił się jakiejś trucizny, zapomniał o wszelkich postanowieniach, o niebezpieczeństwie pokusy, o skutkach myśli złych, które na duszy zostawiają plamy niezmazane... patrzał olśniony...
Takiej istoty cudnie pięknej nie widział, o takiej nie marzył.
Potrzeba wszakże przypomnieć, że to istota była sobie ładną, obiecującą, ale wcale nie tak piękną, jak się Jurasiowi wydawała... Dla niego — było to wcielone marzenie... sen na jawie... Zdało mu się, że ją gdzieś, niegdyś znał przed przyjściem na świat...
Tak się zdaje wszystkim młodym, którzy po raz pierwszy zakochać się mają...
Pod wrażeniem tem, jak się Juraś znalazł, jak przedstawił Dziwulskiej, smutno jest opisywać. Potrącił w komodę, na której się filiżanki zatrzęsły, nastąpił wujowi na nogę, popchnął krzesełko i nie mógł sobie znaleźć miejsca...
Major i Dziwulska wyratowali go z tego zawrotu głowy, a niepoczciwe dziewczę o mało się z niego nie rozśmiało... Pomimo to wydał się jej wcale przystojnym i — jakimś dobrym chłopcem...
— Ależ niezgrabny! powiedziała sobie...
Dziewczę bez żadnego doświadczenia, instynktem czuło, że to niezgrabstwo... było dziełem jej oczu... Bawiło ją to...
Całego toku rozmowy we cztery osoby przytaczać nie będziemy...
Major przewrotny i zabiegliwy, umyślnie pod jakimś pozorem bardzo poufnej narady, odprowadził Dziwulską do bocznego pokoju i Jurasia sam na sam zostawił z Marynką...
Dziewczę stosunkowo i odwagi, i doświadczenia miało więcej niż chłopak, czuło się w obowiązku bawienia gościa tego, który siedział w kącie taki nieszczęśliwy i zbiedzony, że litość nad nim brała.
Jest to w naturze rzeczy, iż widoczne tchórzostwo cudze budzi odwagę, a że Marynce i tak na niej teraz nie zbywało, wzięła się więc bardzo rezolutnie do rozmowy.
— Zdaje mi się, iż pan major mówił, że to pan masz gospodarować w Berezówce?
Głos dziewczęcia wprost do wystawionego na pokuszenie skierowany, przejął go do szpiku kości. Takiego głosu brylantowego nie słyszał nigdy w życiu. Zmieszał się... co tu było odpowiedzieć? Podniósł oczy i spojrzał na nią jakby o litość błagał.
Marynka się śmiała figlarnie. To go skonfudowało więcej jeszcze... Litując się nad nim dziewczę, już nie czekając odpowiedzi dalej ciągnęło:
— Jaki pan jesteś szczęśliwy, że tu zostaniesz... że pana nie wypędzają, jak nas, między obcych, za świat... Ja doprawdy sama nie wiem jak się potrafię przyzwyczaić do miasta. Czy pan kiedy byłeś w wielkiem mieście?
Juraś o mało się nie wygadał, ile lat siedział w seminaryum zamknięty, szczęściem w porę za język się ukąsił — bo mu wuj o seminaryum mówić zakazał, tak samo jak nazywać się Poteruchą...
Nie chcąc kłamać, a seminaryum uważając za rodzaj szkoły, odparł cicho:
— Ja całą młodość spędziłem w mieście, będąc w szkole...
Marynka w śmiech.
— Jak to? młodość? alboż pan już jesteś stary? spytała.
Biednemu zabrakło odpowiedzi, gorzał od rumieńców, a czapkę dusił w ręku tak, że już do jakiegoś nieforemnego zawiniątka była podobną...
Dziewczę poprawiło się zaraz.
— Strasznie nudno być musi w mieście! Ani drzew, ani pola... same mury...
Westchnęła...
— Tak — mury — potwierdził Juraś, czarne i zasmolone... bardzo smutne...
— No — a my się tam musimy zamknąć Bóg wie na jak długo...
Juraś po trosze przychodził do siebie. Patrzał na Marynkę, coraz mniej mu się wydawała straszną, a coraz ładniejszą. Prawda, że sama o tem nie wiedząc zalotną jakąś być zaczynała. Minki miała śliczne rozpieszczonego dziecięcia.
Juraś Pana Boga w myśli prosił, aby go z tego ciężkiego położenia oswobodził.
Rozmowa nie szła.
— Pan tu będziesz gospodarował w tej kochanej Berezówce! zaczęła znowu Marynka. A! jabym pana bardzo prosiła, aby w ogródku moim nic nie odmieniać... Kto wie? ja może, ja pewnie tu powrócę... takby mi było miło zastać moje dobre znajome... kwiatki, ławkę...
Juraś aż się z krzesła ruszył.
— A! zawołał — niechże pani będzie zupełnie spokojną. Ja tu święcie zachowam wszystko... niczego nie tknę...
— Owszem, proszę sobie nawet kwiatki zrywać, na to pozwalam, ale nie — wyrywać... Oni tu powiadają, że nowy gospodarz może na moich grzędkach cebulę posadzić.
— Nigdy w świecie! — odparł patetycznie tak i uroczyście Juraś, że Marynka znowu się rozśmiać musiała.
— Nie uwierzy pan, — rzekła poufnie, zwieszając główkę smutną, jak to boleśnie opuszczać te miejsca, w których się żyć poczęło... Mnie się zdawało zrazu, że ja to przetrwam mężnie — ale... dziś... tak się serce ściska... A biedna mama...
— Więc dla czegoż jechać koniecznie? — spytał naiwnie Juraś.
— Cóż robić! Takie już przeznaczenie... Trzeba! trzeba!
Westchnęli oboje...
Marynka czuła, że ma przed sobą niezmiernie z nią sympatyzującego młodzieńca.
— Powiadają, że z tego śpiewania ma być coś wielkiego!
Nagle przerwała sobie trzpiotowato:
— Gdzie pan tu będziesz mieszkał? doprawdy nie wiem...
— Ja także nie wiem, gdzie mi wujaszek naznaczy...
— Mamy pokój, jest ciepły... rzekła Marynka, mój... także znośny, ale ciasny... Pan będziesz się musiał inaczej pewnie zagospodarować i urządzić...
— Ale ja nie tknę... przerwał odgadując obawę Juraś, i rękę przyłożył na znak zapewnienia do piersi.
Zadumała się Marynka...
— Wystaw pan sobie — rzekła — dano nam wszystkiego miesiąc czasu do wybrania się, a potem, to będzie najtęższa zima... Musimy jechać!
— Możnaby poczekać do wiosny — odparł Juraś.
— A! niemożna! niemożna! odezwała się Marynka: ten Francuz tak nagli, żeby czasu nie tracić...
W ciągu najobojętniejszej tej i krótkiej rozmowy, jak się stało, że się oczyma porozumieli, głosem poznali i znaleźli w prędce bardzo dobrymi przyjacoółmi, należy to do zagadek psychologicznych.
Juraś już się jej nie obawiał wcale, a ona mniej go znajdowała śmiesznym.
— Czy pan tu już dawno mieszkasz u wuja? — zapytała Marynka...
— A! już blizko od roku... — zawołał Juraś.
— I ja pana nigdy nie widziałam!
Zarumieniony mocno, chłopak nierozważnie a żywo odparł:
— Ja, proszę pani — owszem, widywałem ją... często...
— Gdzie?
— A w kościele — wyjąknął Juraś...
Marynka się zarumieniła z kolei...
— Ale że też pan z wujem u nas nigdy nie był? spytała.
Nie umiał na to odpowiedzieć ex-seminarzysta.
— Jaka to szkoda! westchnęło dziewczę: póki jeszcze zielono było i ciepło, byłabym panu pokazała mój ogródek i kwiatki, a tak...
— Ja je znajdę — zapewniał Juraś.
Rozmowa się wyczerpywała, dziewczę ciekawie przyglądało się temu onieśmielonemu chłopcu, który pot ze skroni ocierał, tak mu było pod jej wejrzeniami gorąco...
Na ostatek Dziwulska i major powrócili do pokoju, Juraś odetchnął. Kulwisz rzucił okiem na siostrzeńca, na Marynkę i pod wąsem się uśmiechnął...
Czas upłynął jakoś tak prędko wszystkim, że choć o interesach niewiele mówiono, wieczór zmuszał do odjazdu... Zapowiadając swój powrót wkrótce, major pożegnał Dziwulską, Juraś także wzorem jego, rękę jej ucałował; lecz po matce przystąpił do córki i tę też zmusił do podania rączki.
Wypadało więc i Jurasiowi pójść za przykładem wuja i złożyć pocałunek na tej łapce, której dotknięcie sprawiło na nim wrażenie, jakby się zbliżył do płomienia...
Dotknął ustami paluszków i oderwał je, oślepiony, upojony tak, że w sieni kożuszek wuja wziął za swój i na kałamaszkę wsiąść nie umiał...
Czuł jeszcze na wargach słodycz tego dotknięcia, i tak był przejęty szczęściem swem i niebezpieczeństwem, na jakie go ono wystawiało, że wuj dwa razy do niego zagadał, a Juraś nie słyszał, i dostawszy dopiero łokciem w bok — oprzytomniał.
Major pięć palców złożonych przyłożył do ust:
— A co, Juraś? dziewczyna?
Seminarzysta nie zrozumiał, bo nie mógł przypuścić, ażeby major śmiał to bóztwo nazwać poprostu — dziewczyna...
— Dziewczyna? — wyjąknął zdziwiony.
— No — juściż! Marynka! prawda... cacko? hę?
I śmiał się. Juraś głowę spuścił.
— Podobała ci się?...
Nie było odpowiedzi. Major nielitościwy ciągnął dalej:
— Nie bądźże świętoszkiem.... Nie jesteś w seminaryum. Co u licha... Taka dziewczyna młodemu chłopcu podobać się musi... Rzecz jest naturalna. Nie ma nic złego...
— Szkoda! dodał po chwili namysłu wzdychając stary — gotowo się to na świecie zmarnować... lecz, takie są ludzkie losy...
Stanu duszy ex-seminarzysty nie będziemy ani opisywali, ani analizowali. Zakochał się z całym impetem młodości, a pozostała w duszy poczciwa skromność i pobożność uczuciu temu nadawała cierpki razem i słodki smak zakazanego owocu...




W ciągu miesiąca tego, z powodu zdawania Berezówki majorowi, tysiąca drobnych szczegółów, interesów, rachunków, pomiędzy Dziwulską a Kątem nieustanne były i żywe bardzo stosunki.
Major naumyślnie, gdy tylko mógł, w miejscu swem posyłał Jurasia. Czynił to zawsze rachując na to, że się chłopiec w ten sposób rozrusza, zabawi, odżywi, a nie brał na seryo sentymentu, jaki się mógł zrobić z tego, bo zdawało mu się, iż do wielkich amorów przyjść nie może...
Jakoż nie rozwinęło się nic więcej nad bardzo czułą i braterską przyjaźń, która jednakże mogłaby się była nazwać inaczej, gdyby dwoje tych dzieci lepiej znało serca własne i życie... w ogóle.
Marynka zawojowała od razu Jurasia i rzucała nim jak dziecię piłką. On, służył szczęśliwy, wmawiając w siebie, iż miał tylko dla niej przywiązanie brata i poszanowanie...
— Wie mama, co ja mamie powiem — odezwała się jednego wieczoru, po odjeździe Jurasia Marynka. Doprawdy, że ja nietylko po Berezówce tęsknić będę — ale i po tym poczciwym siostrzeńcu majora... Takie to dobre chłopczysko!...
Dziwulska odpowiedziała otwarcie:
— A — prawda, że dobry chłopiec...
— To szczęście, że on tu będzie gospodarował, dodało dziewczę, mniej będzie strachu o naszą Berezówkę, bo on tu poszanuje, cośmy kochali...
Matce łzy pobiegły z oczu, zagryzła usta i odwróciła się, aby ich nieokazać dziecięciu...
Stało się! umowa była podpisana, pieniądze wzięte, a po części już wydane na przygotowania do podróży, trzeba było opuścić Berezówkę, a nigdy ona droższą im niż teraz nie była. Chodziły obie po kątach i płakały.
Dziwulska jechała, czyniąc z siebie dla córki ofiarę. Marynka sądząc, że ją robi dla matki... Zdawało się matce, że nie opuszczając córki zabezpieczy ją od tego złego świata, którego się obawiała; teraz własne mierząc niedoświadczenie, brak znajomości ludzi, zadomowienie długie, Dziwulska coraz mniej się czuła zdolną do tego, czego się podjąć musiała.
Żałowała w duchu, że ta żądza wzbogacenia się wypychała ją na pole szerokie, nieznane... zasiane zasadzkami...
Marynka mogła być szczęśliwą w skromnym tym dworku, poszedłszy za mąż, wśród równych sobie, nie budząc ani zazdrości niczyjej, ani jeszcze niebezpieczniejszych namiętności.
Gdyby była mogła, cofnęłaby się Dziwulska, teraz już było za późno...
O wszystkiem tem, aby córki nie przestraszać, zawczasu milczała.
Tak samo prawie myślało dziewczę, któremu żal było Berezówkę opuszczać, osobliwie teraz, gdy się już w niej Dziwulskiego nie spodziewano. Tu była panią, tam groziła jej niewola...
Z tego, co jej powiadał ze zbytnią może otwartością, chcący ją przygotować zawczasu do tego co na nią czekało, Żantyr — domyślała się, iż nauka nie pójdzie łatwo jak zabawka, że wiele łez wylać będzie potrzeba, nim się zwycięży wszelkie trudności i przeszkody...
Musiała powtarzać ciągle, aby nie stracić odwagi, że to czyni — dla matki...
Mówiła sobie, że jak tylko zbiorą dużo pieniędzy, natychmiast furkną do Berezówki. Z powrotem tym łączyły się najniedorzeczniejsze marzenia...
Miesiąc dobiegał do końca... Dziwulska święcie słowa danego dotrzymać chciała, a Francuz niespokojny nie dawał jej o niem zapomnieć, pisząc co tydzień.
Donosił, że mieszkanie dla matki i córki było już najęte, że wielki maestro, (w istocie sławne imię noszący, lecz przez innego wsławione) signor Scarlatti był umówiony do muzykalnego wykształcenia głosu panny Maryi...
Volanti był tak troskliwy, że w ostatnich listach oznaczył drogę, jaką jechać miały, miejsca, w których mogły spoczywać, a o kilka stacyj przed stolicę obiecywał sam wyjechać na spotkanie...
Im bliżej był dzień i godzina wyjazdu, tem strach obie kobiety przejmował większy...
Major znajdował w najwyższym stopniu niepraktycznem, aby dwie kobiety, z podróżami nieoswojone, nieświadome niczego, lękliwe, same jedne bez żadnej opieki puszczać się miały.
Dochodził do tego, że gotów się był sam ofiarować za towarzysza, przynajmniej dopókiby się kobiety nie oswoiły z podróżą... Dałby im był Jurasia, który chętnie posługiwałby pewnie, lecz zawsze jeszcze zwał go i miał za „ciamajdę.“
Nie mógł zaprzeczyć, że w ciągu tego miesiąca, Juraś bardzo się rozruszał, stał się śmielszym, mówniejszym, nie tak tchórzliwie oczy spuszczał, lecz zawsze jeszcze coś mu z kleryka pozostało...
Dziwulska, gdy już raz widziała nieuniknioną konieczność jechania, energicznie się wzięła do wyuczenia wszelkich potrzebnych szczegółów...
Co zresztą znaczyła podróż obok tego uczucia, które rodziło żegnanie się z Berezówką?
Na dni parę przed wyjazdem, tyle jeszcze rzeczy powiedzieć chciano majorowi, zalecić mu — o tyle go prosić, że się Dziwulska czuła zmuszoną na obiad go poprosić razem z siostrzeńcem...
Dworek w Berezówce dziwnie teraz wyglądał. Znaczniejsza część tego, co go trochę przybierało, była pozamykana i pochowana po szafach i komodach, inny sprzęt wynoszono do składów. Goście i dwie gospodynie zaledwie już miały siąść na czem.
Ogołocone ściany, na których miejsca obrazków i lusterek widoczne były i ćwieki tkwiły od zawieszania, okna bez firanek, ostatnie krzesełko bez kapek, stary klawikordzik już na spoczynek obwinięty kawałkiem grubego płótna, miały coś w sobie żałobnego. Marynka chodziła z kąta w kąt, żegnając wspomnienia, myśląc jak ona tu kiedyś powróci. Dziwulska, daleko smutniejsza, wątpiła o tem, czy zobaczy jeszcze te miejsca... Czuła się złamaną i chorą...
Najtrudniejsza do wypowiedzenia przed majorem, pozostawała okoliczność poufna... Dziwulska nie mogła być pewną, czy mąż jej nie powróci i czy nie zechce się tu, majorowi czyniąc przykrości, rozgościć. Nie mówili o tem z sobą. Kulwisz domyślał się co miał począć w takim razie, lecz potrzeba było smutną prawdę całą przyznać przed nim...
Zaraz więc po przybyciu gości, pani Adela wyprowadziła majora do drugiego pokoiku, w którym stał tylko tarczan sianem zasłany...
— Drogi mój panie, rzekła obracając się do niego. Muszę ci się wyspowiadać jak przed księdzem. Pan wiesz, znasz tego człowieka... tego biednego Dziwulskiego... A! panie...
Łzy jej mowę przerwały...
— Oświadczył mi on, odjeżdżając, ciągnęła dalej Dziwulska, łzy otarłszy, że już nigdy nie powróci. Chciał mnie zmusić do sprzedaży tego ostatniego ziemi kawałka, który zachować pragnę dla dziecka... a on straciłby i tę biedną resztkę... Mój drogi majorze.. gdyby...
Tu łkanie jej przerwało, a Kulwisz podchwycił śpiesznie.
— Bądź pani spokojna — ja już o tem myślałem, że on tu znowu nadciągnąć może, ale ja mu gospodarować nie dam. Dosyć już łez z jego przyczyny wyleliście... O Berezówkę niech się pani nie obawia, zostawując ją w moich rękach... Gorzejby było, gdyby dowiedziawszy się, żeście wyjechały, pogonił za wami tam, aby coś od Francuza dostać... Ale... za daleka podróż...
Dziwulska westchnieniem tylko odpowiedziała na to...
Gdy się to działo w bocznym pokoju, Marynka z Jurasiem pozostali w pustej bawialni.
Miesiąc czasu wielkie w stosunkach ich uczynił zmiany. Juraś, ażeby się w sumieniu czuć swobodniejszym, wyrozumował sobie, że miłość dla Marynki była tego rodzaju, którym ksiądz przy ołtarzu sakramentalnie błogosławi. Grzeszną więc nie była... Kochał się bez zgryzoty...
A Marynka lubiła go...
Biedne dziewczę zbyt miało głowę i serce zaprzątnięte losem swoim, przyszłością matki i własną, by je co innego teraz napełnić mogło... Lubiła go bardzo, tak jak nigdy nikogo w życiu, myślała nawet, że powróciwszy do Berezówki, mogłaby wyjść za niego... ale... nie kochała się tak jak to bywa w romansach...
— Czy też pan kiedy choć pomyślisz o nas, gdy raz się pozbędziesz z Berezówki? zapytała go ze smutnym pół-uśmieszkiem.
Juraś ręce załamał.
— A! czy się to godzi mówić takie rzeczy! krzyknął zapalczywie Poterski... jakby panna Marya nie wiedziała że...
Tu urwało mu się.
— Że, co? zapytało dziewczę.
— Że ja przez całe życie moje o niej myśleć będę, rzekł Juraś, zniżając głos. Tych chwil szczęśliwych... jakże jabym mógł zapomnieć? Mnieby to należało spytać, czy tam kiedy o mnie, choć raz w miesiąc wspomni kto...
— Jak gdybyś pan nie wiedział, że ja o Berezówce myśląc, rada nierada będę pana Jerzego przypominała... Ale, gdyby i bez Berezówki nawet...
Spojrzała na niego, Juraś rękę jej wziął nieśmiało i pocałował...
Nie mówili nic, ale ta chwila milczenia była wymowniejsza nad wszystkie zaklęcia i przysięgi. Posmutnieli oboje potem...
Przy obiedzie, gdy zaczęto mówić o podróży, Juraś się tak wyemancypował, że major aż parsknął ze śmiechu.
Oświadczył stanowczo, z energią dotąd niepraktykowaną, że nie kto inny, tylko on panią Dziwulską przeprowadzi co najmniej kilka stacyj, aby jej początki podróży ułatwić i posłużyć.
Zdobył się na takie argumenta przeciw majorowi, z powodu jego wieku, zajęć i t. p., że Kulwiszowi aż się oczy śmiały.
— Patrzcież no państwo, rzekł, co się to z tego nieśmiałego trusi stało, i jak przeciwko mnie, rodzonemu wujowi obcesowo występuje!
Dziwulska i Marynka trzymając stronę siostrzeńca, poparły go i przyjęły ofiarę z radością. Tak tedy Kulwisz miał już tylko przybyć do Berezówki na pożegnanie, a Juraś zabierał się zwycięzko towarzyszyć paniom aż... bodajby do stolicy...
Gdy nad wieczór już ruszyli nazad do Kąta, major był w nadzwyczaj dobrym humorze i usposobieniu do żartów.
— Pierwszy raz w życiu spisałeś mi się dziś po męzku, rzekł do siostrzeńca, ale, słuchaj, ja się na tem znam... Tyś się musiał zadurzyć w tej Marynci...
Juraś już teraz umiał się tłómaczyć:
— Proszę wuja, jakbym ja, widząc ile wuj ma szacunku dla pani Dziwulskiej, nie mógł tego zrobić.
— Tere fere! szacunek! Co ty mi jeszcze chcesz się wykłamywać. A! pal cię dyabli! kochaj się w Marynce — ja nic nie mam przeciwko temu... Tylko ja cię ostrzedz muszę, żebyś tego nie brał tragicznie i nadto romansowo... Ona jedzie tam, gdzie seciny adoratorów głos jej i młodość pozyska... Nie będzie wcale winna, gdy o tobie zapomni. Do tego się trzeba przygotować.
— Ale ja bo, proszę wujaszka... przerwał Juraś.
— Nie proś i nie kłam... mnie starego nie wywiedziesz w pole... Zakochałeś się raz, lody rozbite, teraz ci już przyjdzie łatwiej i drugi, i trzeci...
— O! nigdy w życiu! wyrwało się mimowolnie Jurasiowi, a śmiech ogromny majora, rumieniec i wstyd wywołał... tak, że już więcej się nie śmiał odzywać, ani odpowiadać na dotkliwe wuja szyderstwa.




Takich fantastycznych muzyków jak maestro Girolamo Scarlatti, dziś już chyba w powieściach Hoffmann’a szukać potrzeba...
Na tę ekscentryczną postać składała się natura i krew włoska, indywidualny temperament człowieka, pełny niespodzianych wybryków, niezmierna draźliwość, wielka próżność i zarozumiałość, a może i powolność pokorna ludzi, z któremi miał do czynienia.
Słynni nauczyciele, do których wszyscy się garną, są jak wielcy medycy, obchodzą się z pospolitymi śmiertelnikami po królewsku, a raczej sposobem dawnych despotów....
Maestro Scarlatti był podobno niegdyś żonaty ze śpiewaczką, która z nim a on z nią wyżyć nie mógł, rozdzielili się więc i rozeszli, każde w swą stronę.
Scarlatti z Medyolanu przeniósł się do północnej stolicy, wezwany tu, z zapewnieniem uczniów i uczennic mnogich i lekcyj opłacanych drogo.
Przesiedlenie się to swoje, uważał, ze względu na klimat, stosunki, położenie, jako niesłychaną ofiarę, chociaż płacono go niezmiernie szczodrze, znoszono jego kaprysy i pieniądze zbierał ogromne, bo był skąpy, a życie mało go co kosztowało...
Dawał sobie tony pańskie, w towarzystwach, nawet najwyżej położonych osób, bywał często zuchwałym do niegrzeczności i grubiańskim, w sądach o muzyce i wirtuozach złośliwym i ostrym do niesprawiedliwości, dla uczniów surowym i nieznośnym. Lecz, razem z tem, był to nauczyciel nieoceniony, muzyk wielce ukształcony, a zresztą dał tyle dowodów umiejętności swej, wychowawszy kilka znakomitości, iż mu wybaczano wszystko, byle z jego nauk korzystać.
Powierzchowność Scarlattego odpowiadała w części charakterowi człowieka. Mały, ale szerokich piersi i muskularnej budowy, czarny z włosem na głowie wiecznie palcami rozrzucanym i najfantastyczniej rozczochranym, miał maskę typu włoskiego z oczyma jak węgle, głęboko oprawionemi, usta pokrzywione, pogięte i pofałdowane, wieczny sarkazm w zygomątycznym muskule, płeć żółtą prawie... Ręce duże, kościste nigdy nie spoczywały, rzucał niemi, szarpał na sobie suknie, targał włosy, bił po stolikach, a gdy nie miał co robić, bawił się kawałkami pochwyconego papieru, które zwijał w trąbki, w sznurki, giął i rozdzierał...
Rzadko kto widywał go siedzącego, a gdy przysiadł, kręcił się na krzesełku, rozpierał, wyciągał i w końcu zrywał się, jakby go co piekło. Najczęściej biegał po pokoju, lub stawał z nogami rozpostartemi, jakby się do walki gotował.
Głosu jego mało kto słyszał... śpiewał rzadko... ale, gdy się zapomniał, zapalił i zanucił, warto go było słuchać, bo i głos, i metoda były zdumiewające.
Ideały jego dla śpiewaków i uczniów tak wysoko były umieszczone, że ich nigdy osiągnąć nie mógł...
Krytyka jego była morderczą i nie oszczędzała nikogo..
— Tak! tak! mówił śmiejąc się; śpiewa bardzo ładnie, Bóg dał głos, nauczyciel metodę, czas rutynę, ale natura odmówiła intelligencyi...
Uderzał się w czoło: — Śpiewa ślicznie, jak nakręcona pozytywka...
Albo: — Znakomity talent, ale w zapale bierze fałszywe nuty, i ani orkiestra z nim, ani on z orkiestrą nie są w zgodzie.
— Pełen ognia i dramatyczności, mówił o innym — a co z tego? śpiewać nie umie... muzyki nie zna... Osieł...
Największe talenta dla niego miały słabą stronę, i tę on odkrywał najłacniej, najpierwej lub raczej tej tylko miał władzę widzenia i poczucia. Piękności, jako warunki konieczne nie miały dla niego ceny... szukał plam i cieszył się niemi...
Był jednem słowem nieznośny.
Jednakże nieuchodzonego tego tyrana, nawet bardzo pospolite stworzenia zmuszały do milczenia, do tolerancyi, a nawet wodziły na pasku.
Ktokolwiek odkrył słabą jego stronę, zdobywał go łatwo. Scarlatti był niesłychanie próżny — głaskać go, pochlebiać mu, nawet w sposób najpospolitszy, najpierwotniejszy, niezgrabny, nie chybiło nigdy... Stawał się powolnym...
Najmniejsze sprzeciwienie mu się wprawiało go nie w gniew, ale w konwulsyjną wściekłość. A gdy raz kogo znienawidził, pamiętał to całe życie — był nieprzejednany...
Oddać mu trzeba tę tylko sprawiedliwość, że w kim widział talent, tego kształcił con amore, ale i bez litości.
Czas, zdrowie, wiek, nie szły w rachubę, zapalał się do tych uczniów wybranych... Nie dawał im spoczynku...
Niezmiernie zajęty, a pamiętny tego, iż każda jego godzina wcale piękny grosz przynosiła, Scarlatti pracował bez wytchnienia, a ta denerwująca gorączkowa czynność przykładała się też może do draźliwości, jaką powołanie wyrobiło...
Dawne stosunki łączyły go z Volanti’m, który umiał mu pochlebiać, na sposób włoski szafując przymiotnikami: nieporównanego, najznakomitszego, genialnego, anielskiego maestra... W obejściu się z nim pokorny, pełny uszanowania, potakujący Volanti zyskał tem sobie Włocha zupełnie.
Z powagą ojcowską, ale i z miłością ojca, radził i pomagał panu impressario, który go nieustannie potrzebował...
Nadzieje wykształcenia Marynki na nową gwiazdkę, na złotodajną śpiewaczkę, polegały całe na Scarlatti’m.
Po pierwszej swej bytności w Berezówce, powróciwszy do stolicy, Volanti zaraz pobiegł do maestra...
Przy powitaniu ucałowawszy go z uszanowaniem w ramię, Volanti z niesłychanem przejęciem i entuzyazmem począł mu opowiadać o cudownem dziewczęciu...
Scarlattemu w ogóle wszelkie pochwały nie były do smaku, a że Volanti kilka się razy omylił w swych polowaniach na głosy, signor Girolamo przerwał mu gwałtownie:
— Na Boga! nie pleć! Jak ty możesz o tem sądzić? Jak ty się ośmielasz wyrokować! Głos! co to jest głos? Jest to kawał drzewa, który może być wyrzeźbiony cudownie, albo pójść na drzazgi...
Ruszał ramionami, trząsł rękami...
— Co ty, ty mi mówisz o głosie! co znaczy głos? Wiesz przecię ile potrzeba...
Volant spokorniał i ostygł... nie sprzeciwiał się. Scarlatti już przez te pochwały przedwczesne był dla przyszłej gwiazdy źle usposobiony...
Opowiadał wszystkim, że Volanti waryat, głupiec, sam się na tem nie znając, puścił się na spekulacyę, na której nieochybnie zawód go czeka...
Rozeszła się zaraz wiadomość o cudownej dzieweczce...
Ruszano ramionami i uśmiechano się zawczasu, więcej wierząc Scarlattemu niż impressariowi dla tego samego, że się w ogóle złemu zawsze łatwiej wierzy niż dobremu.
Volanti zamilkł, lecz był pewien swego i wiedział, że się nie myli...
Włoch roznosił po mieście i po teatrach żartobliwe wiadomości o przyszłej swej uczennicy...
Najboleśniej one dotknęły, mimo przepowiedni Scarlatti’ego, jedną szczególniej osóbkę, która w braku lepszej primadonny, w składzie truppy Volanti’ego zajmowała wybitne stanowisko.
Była to panna Laura Lacerti, uczennica Scarlatti’ego, lecz jedna z tych, które winny były swe wzbicie się do góry, najnikczemniejszemu pochlebstwu, posuniętemu do bałwochwalstwa, i intrygom bardzo dwuznacznej natury...
Panna Laura Lacerti, chociaż nazwisko bojowe nosiła włoskie, wcale Włoszką nie była.
O pochodzeniu jej chodziły najsprzeczniejsze wieści. Typ twarzy niewątpliwie był wschodni, lecz niepodobna było określić, do jakiego należał szczepu. Zarówno być mogła Greczynką, Izraelitką, Czerkieską, Włoszką lub Cyganką nawet. Ludzie też przebąkiwali coś, iż matka do plemienia tego się liczyła... Ona sama Włoszką być chciała, lecz o pochodzeniu swem z wielką rozmaitością szczegółów i coraz inaczej opowiadała... Z łatwością przychodziło jej zmyślać, a czyniła to tak naturalnie, tak zuchwale, śmiało, że wielu obałamucić się dało.
Signora Laura, głos miała nieprzyjemny, ostry, krzykliwy, muzykalną była więcej instynktem niż umiejętnością. Powiadano, że małą dzieweczką poczęła śpiewać po kawiarniach, że tam ktoś na nią zwrócił uwagę i zaopiekował się.
Była uderzająco piękną, ale choć nie starsza nad lat dwadzieścia, nie miała już wdzięku dziewiczego, czarowała śmiałością, wyzywaniem, prawie cynizmem... Czarne oczy ogromne, brwi jakby pendzlem zarysowane, owal twarzyczki prześliczny, nos rzymski, usta małe koralowe... wszystko w niej było, jeśli się tak wyrazić godzi, rasowem. Trochę może przedłużona broda i nieco nizkie czoło podlegały krytyce, lecz ogół nie dawał dostrzedz jeszcze tych małych usterków.
Postać odpowiadała twarzy, a płeć matowa, choć może nie śnieżnej białości, miała delikatność i świeżość czarującą. Nóżki i ręce cudnych kształtów, kibić zręczna, tors klassycznych linij, dopełniły całości, zwracającej oczy i budzącej, jeśli nie uwielbienie i sympatyę, to żądze i namiętności.
Zalotna i chcąca zawojowywać, signora Laura liczyła seciny wielbicieli. Umiała tak sobie postępować z nimi, że każdemu zdawało się, iż był — jedynym w łaskach. Wyzyskiwała ich wszystkich ze zręcznością niewypowiedzianą...
Jak ze Scarlatti’m była uniżoną, pokorną, upadającą na kolana wielbicielką, tak z innymi na przemiany potrafiła być czem jej było potrzeba... Instynkt dziwny, cudowny dawał jej poznać za pierwszem wejrzeniem i słowem, jak z kim postępować była powinna, aby go sobie pozyskać...
A miała niemal szał i manię przykuwania do swego wozu wszystkich, nawet ludzi na pozór najmniej jej potrzebnych...
Wszystkie te zabiegi, wysiłki, intrygi, nie zdołały jednak uczynić z niej tej gwiazdy, jaką być pragnęła. To ją uczyniło nieszczęśliwą. Klaskano jej, wywoływano, obrzucano wieńcami — lecz, lecz oczy jej czarne, i usta różowe, więcej niż śpiew przyczyniały się do tych tryumfów...
Signora Lacerti miała dosyć znaczną pensyę, dochody wielkie, a mimo to skarżyła się na niedostatek.
Niezmiernie wiele potrzebowała na stroje, a może i rządzić się nie umiała ani ona, ani jej matka, która mało się kiedy pokazywała, a córce jak sługa towarzyszyła i robiła co jej przykazano...
Powierzchowność starej musiała się przyczynić do tego, że posądzano Laurę o cygańskie pochodzenie... uderzająco bowiem, mimo stroju, przypominała stare Cyganki...
Volanti ani cenił, ani lubił Lacerti, która na próżno (jak mówiono) nawet najostateczniejszemi środkami pozyskać go sobie usiłowała. Musiał ją wziąć dla protektorów, których miała, dla Scarlatti’ego, który się wstawiał za nią, dla wysoko położonych osobistości, które się piękną Laurą zajmowały, lecz radby się był jej pozbył, tak mało ją cenił.
Scarlatti bury mu za to dawał.
— Ty nie znasz ludzi ani świata... Im takiej potrzeba, jak ta bestyjka Laura... Czy oni rozumieją muzykę? czy oni dla śpiewu chodzą? Owce Panurga idą jedne za drugiemi, beczą jak im zabeczano... a taka czarnooka wabi ludzi i teatr napełnia...
Sztuka! sztuka! wszyscy paplą o sztuce... ale któż się zna na niej? Na tysiąc słuchaczy dwóch ma o niej jakieś pojęcie, i to najczęściej — fałszywe...
Lacerti... śpiewa czasem nie do rzeczy, ale gdy spojrzy, to ludzi dyabli biorą...
I śmiał się, rzucając rękoma.
Dla Laury wieść o jakiejś młodej śpiewaczce, która ją zagasić mogła, a obudzić ciekawość i zajęcie, musiała być najstraszliwszą groźbą. Czuła, że cios był na nią wymierzony...
Instynkt kobiecy mówił jej, że Volanti, który tem był dla niej grzeczniejszy, im więcej mu ona była nienawistną, mimo tej słodyczy, nie cierpi jej i radby się pozbyć.
Ona nienawidziła go tak jak... kobieta grzecznie odepchnięta i wzgardzona, może nienawidzieć... Dałaby może krwi swej utoczyć, aby się na nim pomścić, lecz, niestety! Volanti był jej potrzebny...
Któż wie, żywiła jeszcze może jakąś nadzieję, że — w chwili pomyślniejszej zdobędzie go, skusi i ujrzy u nóżek swoich. W tem się myliła.
Mówiliśmy już, iż Francuz zużyty, wystygły, zimny, miał tylko jedną już fantazyę, chorował na miłostki dystyngowane, arystokratyczne...
Wiedzieli wszyscy o jego stosunkach z pięćdziesięcioletnią przeszło wdową, księżną B., która niegdyś była bardzo piękną, dziś okrutnie malowaną, ale razem, osobą bardzo miłą w towarzystwie i mimo wieku nieumiejącą sercem zestarzeć.
Volanti w jej domu był niemal gospodarzem, a dom to był na wielkiej stopie. Pochlebiała mu ta miłość starej księżny Teofanii, chlubił się nią... Niektórzy nawet mówili, iż w istocie kochał ją i urokowi jej dystynkcyi, jej państwa, ulegał...
Proste dziewczę, choćby najpiękniejsze, dla tak spaczonego gustu człowieka wcale ponętne nie było.
Przed przybyciem więc Marynki do stolicy, wprzód nim kogokolwiek pozyskać sobie mogła, miała już tu nieprzyjaciół gotowych: signory Laury nie należało rachować za jednostkę, ale za falangę całą. Do intrygi starczyły ona i matka, ale za niemi nieskończonym szeregiem ciągnęły się zastępy wielbicieli dawnych, odprawionych, nowych w całym zapale i ogniu rozmiłowania, i tych, którzy mieli pewne zadatki i znamiona, że do łask przypuszczeni zostaną.
Wszyscy ci panowie gotowi byli dla bozkiej Laury czynić cobykolwiek rozkazała, niektórzy z nich najszczęśliwszymiby się czuli, gdyby ich użyć raczyła... Wojsko stało w pogotowiu...
Scarlatti’ego też pochlebnica wyrozumiawszy, podbudziła zawczasu, potakując mu, roznamiętniła i posługiwała się jego zdaniem przedwczesnem, bardzo zręcznie.
Prawie pewna zwycięztwa nad przyszłą współzawodniczką, Lacerti oczekiwała tylko na zjawienie się nieprzyjaciołki, aby rozpocząć kroki na jej pognębienie, na pozbycie się...
Matka i ona, równie biegłe w intrygach, naradzały się i szeptały po całych dniach, przewidując co na jaki wypadek czynić wypadnie.
Jakkolwiek zręczna Lacerti nie mogła się powstrzymać, aby przy pierwszej sposobności nie dać uczuć Volanti’emu, jak ją bolało to, że już na jej miejsce inną sobie chciał wyszukać. Dość było wejrzenia jej i tonu, aby impressario poznał z jakiem uczuciem signora Laura przygotowywała się na przyjęcie współzawodniczki.
— Pani się mylisz, odpowiedział chłodno dyrektor, sądząc, że to dziecko, które jeszcze śpiewać nie umie, może się pokusić o zajęcie miejsca obok tak znakomitej i sławnej artystki.
Najprzód bez komplementu — pani... nikt zastąpić nie może. Powtóre panna Marya... musi się kształcić długo nim wystąpi, i zapewne wystąpi gdzieindziej...
— Ale pan się też mylisz, gorączkowo odparła Lacerti, sądząc, że mnie to może uczynić przykrość, albo obudzić obawę!
Poruszyła pięknemi ramionami.
— Owszem, cieszę się z nowej gwiazdy, winszuję i będę ją okrywała oklaskami...
Volanti wiedział już dobrze co tu pannę Maryę czekało, zdawało mu się jednak, że zapobiedz potrafi intrygom i ustrzedz swą wychowanicę od grożących jej nieprzyjemności.




Dziwulska z córką miały już najęte dla siebie mieszkanie na drugiem piętrze kamienicy, w której Volanti część pierwszego zajmował. Impressario czuł, że powinien mieć na oku nowo przybyłe i czuwać nad ich niedoświadczeniem.
Wszystko mniej więcej przed przyjazdem przygotowane było, a że Francuz znał ich skromne na wsi życie i chciał, aby go tu jak najmniej utrzymanie uczennicy kosztowało, nie wysilał się na zbytnie elegancye i wygody.
Pomimo to przybyłym ze wsi kobietom, które miasta i wymagań jego życia nie znały, to tandetne umeblowanie musiało się wydać nadzwyczaj wytwornem i pięknem.
Volanti dotrzymując słowa wyjechał na spotkanie, bardzo podróżą znużonych kobiet, i przyjął je tak uprzejmie i grzecznie, że postrach, jaki budziło przybycie do stolicy, rozpoczęcia nowego życia, zniknął zupełnie...
Pierwsze wrażenie było nadzwyczaj miłe, dodawało odwagi. Matka i córka prawie były rozczulone tem, że o ich potrzebach i przyjemnościach pamiętano.
Gdy się znalazły same w tych schludnych pokoikach, które przy wieczornem oświeceniu wydały się im wytwornemi, prześlicznemi, Marynka rzuciła się matce na szyję, wołając:
— A! widzi mama, jak to nigdy nie trzeba za wczasu się niczem dręczyć... Dzięki Bogu!.... wszystko dobrze i ładnie, a Francuz wydaje mi się jakimś bardzo poczciwym człowiekiem.
Z oczekującą na nie służącą wprawdzie trudno się im było rozmówić, ale Marynka to w śmiech obróciła. Biegała z jednego do drugiego pokoju, przeglądała się we wszystkich zwierciadłach, dotykała wszystkich mebli, zaglądała do kątów, dopytywała o rzecz każdą, bawiło ją to niezmiernie.
Dziwulska była, jakby przeczuciem jakiemś zasępioną i smutną.
Marynkę każdy sprzęt, a najbardziej fortepian, który otworzyła i ostrożnie spróbowała, wprawił w zachwycenie. Ton, który dobyła z niego, zdawał się jej po klepadle do jakiego nawykła, cudownym, niepojętej piękności. Bardzo zresztą pospolity instrument wydał się jej wybranym umyślnie dla niej i jakimś wyjątkowym.
Trochę zepsuta pochwałami, któremi ją dotąd osypywano, marzyła, że i tu same uwielbienia, sama serdeczność otaczać ją będzie.
Volanti miał dużo wprzód do obmyślenia i zrobienia, nimby się ze swą gwiazdą przed ludźmi, to jest właściwie przed Scarlatti’m pokazał, bo o popisach innych mowy być nie mogło.
Nazajutrz rano już był Francuz i Dziwulskiej mnóztwo drobnych szczegółów miał do omówienia... Kwestye kosztów utrzymania, stroju, który nie mógł być zaniedbany, naostatek lekcyj, jakie panna Marya brać miała, musiano roztrząsać...
Na samym śpiewie ograniczać się nie było podobna, dodatkowo przychodziły lekcye niezbędnych języków, sztuki dramatycznej, fortepianu, choćby tylko dla akkompaniamentu. Przywołano pannę Marynkę, która niezmiernie się zdumiała, dowiadując się, że tylu rzeczy na raz uczyć się będzie musiała...
Lecz, wszystko to było nieodzownie potrzebne... Matka pierwsza to uznała...
Dzień zaledwie mógł starczyć na te studya...
Przy tej rozmowie Francuz nie chcąc zbytecznie przestraszać przybyłej, nie wspomniał nic jeszcze o Scarlatti’m, o którego charakterze i sposobie obchodzenia się z nim, musiał ją przestrzedz. Już i tak groźba tylu lekcyj, nauczycielek i nauczycieli trochę dziewczę zasmuciła.
Volanti, przezorny bardzo, musiał myśleć i o wyborze professorów ostrożnym, aby intryg do domu, a z domu plotek nie wyprowadzać. Wiedział, że Lacerti czyhać będzie, aby tu podpatrzyć, podsłuchać i rzucić jakieś nasionko szkodliwe...
Dziwulska bardzo praktyczna na wsi, w zetknięciu się z wielkiem miastem uznała nieudolność swoją. Prosiła usilnie Volanti’ego, aby jej jaką uczciwą, niemłodą pomocnicę dał i przewodniczkę. Trzeba było Marynkę i siebie od stóp do głów na nowo przestroić, a i w domu małych rzeczy mnóztwo brakło.
Wybór tej przyjaciołki i przewodniczki bardzo był trudny...
Francuza stosunki wyłącznie prawie się ograniczały w kołach teatralnych, a tam... nie łatwo było o osobę zupełnie godną zaufania. Nie zbywało na bardzo zacnych i poczciwych, lecz przytem płochych i nieopatrznych.
Zdaje się, że o tym swoim kłopocie Volant musiał mówić księżnie Teofanii, która w początku na tę sprowadzoną z daleka uczennicę krzywo i nieufnie spoglądała, lecz przekonawszy się, iż posądzała Francuza niesłusznie, sama się zaofiarowała wysłać w pomoc Dziwulskiej, bawiącą w jej domu od dawna, ubogą krewną, wdowę, już niemłodą, panią kapitanową Zosiczową.
Miała ona zwierzchni dozór nad sługami i licznym dworem księżny i była osobą bardzo łagodną, dobrą, przywiązującą się, sympatyzującą łatwo ze wszystkimi, ale też do zbytku łatwowierną i niedaleko widzącą.
Tej słabej strony pani Zosiczowej nie znał tak dalece Volanti, wiedział tylko, że była zacną, poczciwą i dobrą, nie miał wyboru... Zaprosił więc kapitanową.
Z powierzchowności łatwo się ona podobać mogła, fizyognomię miała przyjemną, postawę skromną i nie bez dystynkcyi; dawna piękność dziś zwiędła czyniła ją jeszcze miłą; dobre serce znać było w każdem jej słowie i postępku... Długi pobyt w domu księżny i najlepszem towarzystwie nadał też Zosiczowej maniery jak najlepsze.
Uwiadomiona o tem, że biednej wdowie miała być pomocą, całem sercem ofiarowała się na jej posługi. Księżna Teofania, której może szło o to, aby była dobrze uwiadomiona o tej wychowanicy swego ulubieńca, uwolniła kapitanową na parę tygodni od wszelkich obowiązków w domu.
Tak tedy jednego ranka wprowadzona przez Volanti’ego Zosiczowa od razu sobie serce Dziwulskiej swą uprzejmością pozyskała. Poprzyjaźniły się łatwo, a Dziwulska mająca tyle rzeczy, z których się nie śmiała zwierzyć nikomu, a które jej ciążyły, chwyciła tę zręczność, aby się wylać przed sympatyczną kapitanową.
Rozmowom nie było końca, zwłaszcza że Marynka ciągle zwierzenia te przerywała...
Dnia tego nic począć nie było podobna; ogrom tylko wszystkiego co do czynienia było, oceniły obie...
Zosiczowa, której życie nie było najszczęśliwsze, przebywszy wiele, nim wdową i sierotą dostała się do księżny, zachowała z przeszłości wielki wstręt i obawę świata...
Przestrzegała ciągle, a przestrogami temi z najlepszego serca — straszyła i tak już wylękłą.
Cały tydzień upłynął na bieganiu, po sklepach, po modniarkach, na rachunkach Dziwulskiej, która nad cenami wygórowanemi rozpadała się, powtarzając, że im na to nie starczy z tego, co Francuz przeznaczył.
Ograniczono się więc niezbędnemi rzeczami, które Dziwulskiéj, na wsi nawykłej do najskromniejszego życia, wydawały się jeszcze zbytkowemi...
Volanti odkładający z dnia na dzień przygotowanie do przyjęcia Scarlatti’ego, naostatek musiał nieprzyjemną tę chwilę przebrnąć...
Sami byli z Dziwulską i Marynką, gdy o tem rozmowę rozpoczął.
— Jutro, rzekł, uprosiłem naszego maestra, o którym już paniom tylekroć wspominałem, aby był łaskaw przyjść tu i głos pani ocenić...
Jest to chwila stanowcza...
Bynajmniej nie wątpię, że mój Włoch znajdzie śpiew panny Maryi tak obiecującym jak ja, lecz... lecz muszę panie uprzedzić... Jest to dziwak, człek trochę szorstki... nawykły do despotycznego obchodzenia się z uczennicami...
Niech panie do serca nie biorą, choćby z początku grymasił...
Marynka pobladła, Volanti się uśmiechał.
— Trzeba paniom wiedzieć, że dla tego człowieka nie ma na świecie ani głosu doskonałego, ani śpiewaka, ani śpiewaczki, którychby bezwzględnie pochwalał...
Musimy się przygotować z nim na niejedną ciężką chwilę.
Tu zwrócił się do Marynki:
— Niech pani z nim będzie jak... jak.. (tu mu wyrażenia zabrakło, zawahał się) jak najgrzeczniejszą, jak najpokorniejszą. Jest draźliwy, wymagający... dziwak...
Słuchając dziewczę zbladło już ze strachu, a matka ręce załamywała...
— Ale dla czegoż pan chcesz takiemu człowiekowi na łup dać to nieszczęśliwe dziecię? — zawołała.
— Dla tego, że on jeden, jedyny jest, który może ze złotego głosu tego zrobić brylantowy... że nie ma na świecie jak Scarlatti... Ale maestro ten wie, że jest niezbędnym i trzeba mu ulegać...
Matka i córka zamilkły, lecz już tego dnia miały pewny przedsmak tego, co je czekało...
Dziwulska płacząca po cichu, ściskała i pocieszała jak umiała Marynkę. Trwoga była niezmierna.
Przybycie Scarlattego zapowiedziane było na godzinę dwunastą... Z bijącem sercem oczekiwały kobiety na tego, który o losie ich przyszłym miał wyrokować...
O kwadrans na pierwszą kroki się słyszeć dały, i Volanti puszczając przodem Włocha, wprowadził go do saloniku...
Scarlatti zawsze bardzo zaniedbany w stroju, stawił się i tu w starym wyszarzanym tużurku, w pogiętym kapeluszu, porozpinany, z głową rozczochraną jak wiecha.
Usta mu się za wczasu sarkazmem uśmiechały...
Wszedłszy, zaledwie raczył się lekko skłonić i impertynenckim wzrokiem mierzył bacznie Marynkę, nie mówiąc słowa. Na matkę raz tylko spojrzał z ukosa.
Widząc przelękłe dziewczę, nie starał się go wcale ośmielić — mrucząc coś niezrozumiałego, wprost przystąpił do fortepianu...
Na pulpicie leżała włoska piosenka... zbliżył się ku nutom, aby je zobaczyć, usta wykrzywił pogardliwie, ramionami poruszył...
— O! ho! ho!... — zawołał. Piosenka! za wcześnie do piosnek... Umiesz waćpanna gammy?
Marynka nie umiała odpowiedzieć nawet.
Uderzył w klawisze... pokręcił głową...
— Weź waćpanna tę nutę! zawołał bijąc w klawisz...
Dziewczęciu głosu zabrakło, siliła się, rozpłakała. Scarlatti śmiał się, ale był już zły...
Wstał od fortepianu, przechadzając się kwaśny, z rękami powkładanemi w kieszenie...
Volanti błagająco szeptać coś mu począł na ucho... Maestro ruszył ramionami...
— No, dobrze, niech zaśpiewa już co chce, choćby tę głupią piosenkę... zobaczemy...
Francuz zrzucone nuty położył na pulpicie, skinął na dziewczę i prosił. Marynka łzy połykała... Nie sposób jej było śpiewać.
Scarlatti tymczasem dobył zegarek.
— Ale mój czas drogi! zawołał szorstko i niegrzecznie — proszę raz dobyć głosu...
Matka zbliżyła się do córki, dodała jej trochę męztwa, poprowadziła do fortepianu... Volanti błagał. Drżącym głosem poczęła, lecz nigdy w życiu tak źle, tak nieśmiało, a nawet fałszywie miejscami nie śpiewała...
Scarlatti śmiał się, krzywił, zżymał i otwarcie szydził.
Śpiew byłby może zakończył się płaczem i ucieczką, gdyby jakieś nagłe, niesłychane, rozpaczliwe męztwo nie wstąpiło w Marynkę...
Podniosła główkę, zapomniała o Scarlatti’m, zdało się jej może, iż jest na łące w Berezówce sama jedna; płaczliwy i słaby głosik począł nabierać siły, tony dźwięczały inaczej, Volanti tryumfująco spoglądał na Włocha, który z szyderskiego stał się posępnym, nachmurzonym, jakby zagniewanym.
Ale — słuchał...
Gdy ostatnia zwrotka przebrzmiała... Marynka musiała z nowemi łzami wybiedz z pokoju... matka za nią.
Volanti sam na sam został z Włochem, lecz nie śpieszył z pytaniem. Maestro stał głęboko zadumany...
— Głos, co znaczy głos! odezwał się w ostatku. No, tak, ma głos... ma bardzo piękny sopran... ale to dzikie... popsute! spaczone!...
Dźwignął ramionami...
— Trzeba, by zapomniała o wszystkiem co się jej zdaje, że się nauczyła... trzeba rozpoczynać od a, b, c... a waćpan wiesz, że łatwiej jest nauczyć zupełnego nieuka niż tego któremu się zdaje, że czegoś liznął...
Zaczął biegać po pokoju... Korciło go to, że kobiety wyszły... chciał może więcej się pastwić nad niemi i teroryzować je. Volanti to zrozumiawszy, poszedł przywołać Dziwulską...
Scarlatti żądał, aby wyszła Marynka... Gdy się nareszcie ukazała, postąpił do niej z ironią na ustach.
— Trzeba o tem wszystkiem zapomnieć co waćpanna umiesz... bo to jest złe umienie... Od początku zaczynać a pracować... Muzyka nie jest zabawką i rzeczą łatwą... a ja jestem nauczycielem bardzo surowym... Tak, mościa panno...
Spojrzał na zegarek...
— Pierwsza lekcya jutro, od godziny 11-ej do 12-ej... Proszę być gotową i ubraną, abym nie czekał....
Wziął kapelusz z fortepianu, skłonił się niezręcznie i wyszedł razem z Volanti’m przeprowadzającym go przez salon.
Na wschodach Francuz go zaczepił:
— No, ale cóż mówisz?
Scarlatti odwrócił się zagniewany.
— Czegoż ty chcesz! zawołał: może, abym jak wy rozpadał się nad tem, czego nie ma, a co być może lub nie będzie?...
No, głos ma! ale jej zbywa może na wielu innych przymiotach potrzebnych śpiewaczce...
Nie ma nic... illuzyi sobie nie rób... Głos! co znaczy głos?
I poszedł.
Volanti, który wiedział, że zdanie wygłoszone przez maestra, jakkolwiek surowe, było jeszcze bardzo wiele znaczącem i obiecującem, powrócił zaraz do salonu, aby kobietom dodać męztwa...
— Mogę pani powinszować, odezwał się do Marynki. Kto zna Scarlattego, ten wie co to znaczy, gdy on komu głos przyzna...
— Ale, panie, to gbur! zawołała Dziwulska.
— Tak! niestety! to gbur! potwierdził Volanti, na to nie ma ratunku. Potrzeba przecierpieć, nim się coś zdobędzie.. Mogę jednak zaręczyć paniom, że Scarlatti po niejakim czasie złagodnieje. Pierwsze tylko lekcye z nim bywają bardzo ciężkie i zawsze łzami oblane...
Lacerti wiedziała, że Scarlatti dnia tego miał być po raz pierwszy u uczennicy swej przyszłej. Można sobie wystawić, z jaką gorączkową niecierpliwością pragnęła go pochwycić gdzieś, aby z ust jego usłyszeć sarkazm, którego była pewna!
Manewrowała też tak zręcznie, iż go u generałówny, której dawał lekcye śpiewu, biorąc po 25 rubli za godzinę, a gdzie ona też lekcye włoskiego języka dawała, spotkała na wschodach...
Mówiliśmy już, że Lacerti zyskała go sobie zupełnie bałwochwalstwem i — ofiarami, o których różnie mówiono...
Scarlatti lubił ją dosyć, ale więcej jeszcze lubił przykrość wyrządzić, gdy się zręczność nadarzyła...
Laura na wschodach go pochwyciwszy, zuchwale najprzód wycisnęła mu całusa na twarzy, potem pochwyciła za rękę.
— Maestro mój ubóztwiany! zawołała: słyszałeś nareszcie tego wiejskiego słowika? A cóż?
Scarlatti stanął, złośliwie się uśmiechając...
— Cóż chcesz, żebym ci powiedział, ty zła, zazdrosna jaszczurko! począł chychocząc. Że dziewczyna brzydka i nie ma głosu? Tak piękną jak ty nie jest, to pewna, ani tak drapieżnie zalotna... płaczliwy wyrostek... gęś... ale głos!
Podniósł palec do góry...
— Ty takiego głosu nie miałaś nigdy i mieć nie będziesz...
To powiedziawszy, rozśmiał się rubasznie i poszedł na górę.
Lacerti blada stała, oparłszy się o poręcz wschodów... rzuciła za odchodzącym wejrzenie zajadłości jakiejś pełne, i — po chwili wolnym krokiem zadumana, schodzić poczęła...




Tak rozpoczęło się owo życie, które Marynce świetnie się zapowiadało w stolicy.
Wszystkie światła jego znikły, a cienie coraz silniej występowały... Biedne dziewczę byłoby łzami się zalewało i rozpaczało, gdyby nie matka. Widząc na jej twarzy obawę i oznaki tych tajonych boleści, których doznawała, dziewczę weszło w siebie i postanowiło znosić mężnie wszystko, aby nie trapić matki...
Zaczęła się więc ta praca nad sobą, najcięższa dla tych, co ani potrzeby jej, ani środków pokonywania własnych uczuć nie mieli pojęcia... Pieszczona jedynaczka musiała wyrzec się wszelkiego zwierzania się, któreby los jej osłodziło, milczeć i uśmiechać się.
Kłamstwo to nie było tak znaczne w początku, ażeby uwiodło przenikliwe oko matki, lecz dowodziło miłości, poświęcenia, charakteru, i Dziwulską mocniej jeszcze przywiązało do dziecięcia.
Pierwsza lekcya ze Scarlatti’m, była okropną, burzliwą, nieznośną... Powtarzał ciągle dziewczęciu, że nic nie umie...
Wszystkie wysiłki i poprawki śmiech tylko obudzały. Potrzeba było całej siły nad sobą uczennicy, ażeby nie wybuchnęła płaczem; zdradzały ją rumieńce, głos drżący, chwilami niemota.
Włocha nic rozbroić nie mogło... Przez godzinę tak wymęczywszy Marynkę, porwał za kapelusz i wyszedł nie kiwnąwszy głową...
Posłano po Volant’a...
Nadszedł zapewniając, że widział się ze Scarlatti’m, i że z jego niegrzeczności i obyczajów nic wnosić niemożna. Pocieszał...
Na drugą lekcyę Marynka była lepiej zbrojną, zbytniej draźliwości starała się nie okazywać, udawała zimną i zrezygnowaną. Włoch tem złośliwszy się stał i nieubłagańszy...
Dziwulska chodziła z oczyma czerwonemi, wyrzucając sobie, że dziecię jedyne na taki los wydać mogła.
Nie było się przed kim nawet poskarżyć oprócz Zosiczowej, która jednoczyła się ze wszystkiemi uczuciami Dziwulskiej, lecz na nic poradzić nie mogła. Wiedzieli wszyscy o dziwactwach nieznośnych Scarlattiego, ale zarazem i to, że się bez niego obejść było niepodobna.
Volanti pocieszał tem, że Włoch złagodnieć musi.
Marynce i to upokorzeniem było niemałem, że wszystko czego się uczyła, co się jej zdawało, że umiała, całkiem się na nic nie zdało... Scarlatti nalegał na najnudniejsze solfedżia, znajdując zawsze wiele do zarzucenia i prorokując, że nauka samych początków lata trwać musi...
Zjawili się też i inni nauczyciele. Języka francuzkiego — pan Baron, stary profesor, pedant zimny, roztargniony, który od otwarcia grammatyki rozpoczynał i na zamykaniu kończył... Zażywanie tabaki stanowiło jedyny epizod nudnego wykładu teoretycznego, który w istocie nic nie uczył, a męczył i nużył okrutnie. Nauczycielem włoskiego był również stary, a co gorsza, głuchy Paolotti, biedny bardzo człowiek, obciążony rodziną, który o tem tylko myślał, jakby mógł coś ekstra zarobić. Handel książkami, sprzedaż małych wyrobów włoskich narzucanych uczniom, więcej go niż postęp ich zajmowały...
Z wykładami sztuki dramatycznej wstrzymywano się jeszcze. Volanti żądał tylko, aby Marynka z matką jak najczęściej bywały w teatrze..
Cały ten nowego życia rodzaj jak oddziaływał na młodą, nieprzygotowaną istotę, określić trudno. Marynka nagle rzucona wśród ludzi nowych, stosunki niezrozumiałe, tłum obojętny, jeśli nie niechętny, w cały jakiś chaos życia zupełnie odmiennego od tego, do którego się przygotowywała, z początku była jakby osłupiałą.
Cierpienie, które często zbawczo działa, wywołując w człowieku siłę oporu i środki do obrony, i jej dało siłę. Było ono palącą iskrą, która umysł rozjaśniła. Ciasne pojęcie wiejskiego życia świata, charakterów, szersze zaczęło pole upatrywać. Wątpliwości, sprzeczności, wszystko co czyni dla ludzi myślących istnienie zagadką nierozwikłaną — stanęły przed jej oczyma... Matka tak mało rozumiała to jak ona, walczyła łzami i modlitwą... Marynka czuła w sobie więcej mocy do mierzenia się z zadaniami, których tylko ogrom w początku ją uderzył.
Jednem słowem, dla niej nagle po dniach śpiewu na łące i zabawek z kwiatami, przychodził czas boju i pracy — chwilami z wielkiem witany męztwem, to znowu zwątpieniem i niemocą.
Lecz z tej otrząsała się prędko — myśląc o matce...
I ona bolała nad tem, że się dały uwieźć Volantemu i tym błyskotliwym nadziejom, których urzeczywistnienie okupować było potrzeba tak drogo — lecz cofać się było za późno...
Volanti w początkach do zbytku uprzejmy, grzeczny, prawie nadskakujący, zaczynał się powoli dla Dziwulskich odmieniać. Ostygał, obojętniał, a gdy się Marynka skarżyła, odpowiadał, że wielkie zdobycze wiele muszą kosztować...
A cel ten i zdobycz... tak jeszcze niezmiernie były daleko!!
Szczęściem dla dziewczęcia, dotąd zdrowie i młode siły, a zdolności, dozwalały mu przy niezmordowanej pracy, wszystkiemu dosyć łatwo podoływać...
Uczyła się bez zbytniego trudu, a nauczyciele, nawet Scarlatti, uskarżać się na nią nie mogli.
Lecz Włoch, który musiał coś zawsze znaleźć do wyrzucenia, gdy znajdował Marynkę dobrze przygotowaną, krzywił się i powiadał:
— Waćpannie się zdaje, dla tego, że masz pewną łatwość powierzchownego pochwycenia rzeczy, iż ją już gruntownie posiadłaś... A waćpanna nie umiesz nic... nie chcesz się przejąć niczem... Ufasz w swój głos... ale i osieł ryczy bardzo głośno, a uszy potrzeba zatykać...
Scarlatti nigdy nie przemawiał inaczej, wtedy gdy musiałby był chwalić, milczał i krzywił się, a często gdy nie mógł łajać, gniewał się i burcząc wybiegał.
Potrzeba było niesłychanej cierpliwości, aby z nim wytrwać.
Chociaż Volanti przyobiecywał zmianę w obejściu się, złagodnienie — wcale się na to nie zanosiło, Marynka tylko obyła się z grubiaństwem, które mniejsze już na niej czyniło wrażenie. Lecz nie mogła się przemódz do tego właśnie, czego wymagał po niej Scarlatti, do upadania na twarz przed mistrzem, do tego uwielbienia i czci, do której go inni uczniowie przyzwyczaili.
Zimna i dumna, była dla niego grzeczną, lecz bez upokorzenia i nadskakiwania. Dla niej Scarlatti nie był tem bóztwem, jakiem go czynili inni, ale prostym śmiertelnikiem. Czuł on to i najbardziej to go drażniło, lecz nie miał właściwie powodu do uskarżania się.
Im kapryśniejszym się okazywał, tem dziewczę stawało się dumniejszem...
Szły już tak lekcye od dwóch miesięcy prawie, a niespokojna Lacerti nie miała jeszcze zręczności zbliżyć się do Marynki, o której wieści nawet dostać nie mogła. Paliła się ciekawością.
Wiedziała, że matka z córką bywały w teatrze, lecz siadały tak, że mimo lornetek nawet dobrze się jej przypatrzyć nie mogła... Przy wyjściu nie udało się ich pochwycić. W domu nikogo pozyskać dla szpiegowania nie miała zręczności...
Znała Zosiczową, bo kilka razy śpiewała na wieczorach u księżny, a że wiedziała o jej częstych odwiedzinach u Dziwulskiej, manewrowała tak, aby ją w mieście pochwycić i coś z niej wyciągnąć.
Udało się to pannie Laurze tak jak wszystko prawie za czem się gorąco ubiegała. Zosiczowa lubiła... przysmaki i słodycze; Lacerti wzięła ją z sobą do cukierni.
Tu przy doskonałej czekoladzie, nie zdradzając się, bardzo zręcznie naprowadziła rozmowę, na Scarlattiego.
— Nie uwierzysz kochana pani, co ja z tym człowiekiem nieznośnym ucierpiałam! To było prawdziwe piekło. Żal mi też każdej biednej istoty, która się w ręce jego dostanie... Coś mi mówiono — nie wiem, o jakiejś młodej ubogiej dziewczynie, którą miał na wsi gdzieś wyszukać Volanti, przywieźć tu i podobno rzucić na pastwę Scarlattemu. A! nieszczęśliwa! westchnęła, jakże nad jej losem boleję!
Zosiczowa, lubiąca mówić przerwała zaraz:
— Ja znam tę biedną ofiarę! To takie jeszcze dziecko... Ona i matka bardzo dobre istoty, ale proste... prostoduszne, łatwowierne... a wcale do miasta niestworzone.
Lacerti słuchała chciwie, udając wielkie współczucie.
— Tak! rzekła — a maż dziewczę talent?
— Ja się na tem tak dalece nie znam, mówiła Zosiczowa. Pracowita bardzo... Słyszę ją śpiewającą solfedżia, ale co ja wiem!
Laura, która dobrze wiedziała o stosunkach Volantiego ze starą księżną, uśmiechnęła się złośliwie.
— Boję się, żeby to nie była nowa ofiara naszego kochanego impressaria, który im więcej sam starzeje, tem się bardziej za młodziuchnemi panienkami, zawsze pod pozorem teatru, ubiega... Musiał mu się buziaczek podobać... Ładna?
Zosiczowa nie podzielała zdania co do impresaria, ale zmilczała... Na zapytanie o Marynkę — odparła:
— Młoda, świeża, ale uderzającej piękności nie ma i mieć nie będzie podobno nigdy. Ani brzydka, ani ładna! za to dobre bardzo stworzenie, a matka kobieta serdeczna.
Lacerti zawsze ze współczuciem badała dalej.
— Ale na wsi wychowanie musiała mieć zaniedbane, to się biedactwo niełatwo potrafi przysposobić do teatru...
— O! główka otwarta bardzo, przerwała Zosiczowa; pracowita... uczy się dobrze...
Egzamin, starej pani trwał dosyć długo, lecz nie zaspokoił wcale Lacerti. Wszystko czego się dowiedziała, nie było jej na rękę, słabych stron jakoś odkryć nie mogła, a właśnie chodziło o nie.
Scarlatti, ile razy się spotykał z piękną Laurą, miał zwyczaj umyślnie na przekorę chwalić Marynkę i śmiać się w oczy zazdrośnicy... Nie wierzyła mu jednak... i pocieszała się tem, że kłamie, aby ją męczyć. Łamała sobie głowę jakimby sposobem podkraść się tam, podsłuchać, na oczy wreszcie widzieć mogła tą przyszłą rywalkę... Lecz pomysłu do wykonania tego śmiałego kroku brakło...
Na próbę raz żartem w pół, na pół seryo, za kulisami chwyciwszy Volant’a — piękna Laura odezwała się do niego:
— Słyszę, żeś pan tę swoją nieszczęśliwą ofiarę dał włoskiego języka uczyć temu głuchemu kramarzowi, który nigdy czysto po włosku nie mówił... Ja jestem wdzięcznem i dobrem stworzeniem, chcesz, będę darmo dawała lekcye włoskiego języka.
Wiedziała, że wyrażenie: darmo nie mogło pozostać zupełnie bez skutku, Volanti lubił oszczędzać, lecz na ten raz zbyt dobrze zrozumiał niebezpieczeństwo i podziękował ironicznie...
— A, kochana divo, rzekł, toby było poświęcenie z twej strony zbyt heroiczne! Twój czas nazbyt jest drogi, — a półgłosem dodał złośliwie: Obawiałbym się też może, aby od was nie nauczyła się wielu innych rzeczy, które lepiej, żeby ignorowała...
Lacerti rzuciła na niego wzrokiem bazyliszka...
— O! patrzcie-no na tego stróża niewinności i cnoty! rozśmiała się złośliwie. Chciałbyś ten kwiatek zachować dla siebie... Tak! to ci się słusznie należy... ale w stolicy, mój drogi panie... trafiają się niespodzianki...
Palcem mu pogroziła i znikła... Wiedział, że miał w niej nieprzyjaciółkę i bez tej groźby, ale niewielką do tego przywiązywał wagę.
Tymczasem, rozmaitemi drogami do księżny Teofanii dochodziły wieści o... ptaszku tym, którego w klatce zamkniętej trzymał Volanti.
Może i opowiadania Zosiczowej obudziły jej ciekawość.
Jednego dnia, gdy Volanti przybył do niej, przyjęła go księżna umalowana staranniej niż kiedykolwiek, ale smutna i nadąsana.
Sama rozpoczęła rozmowę o Marynce, utrzymując, że pomieszczenie jej w tym samym domu, w którym on mieszkał, z konieczności budziło podejrzenia.
Volanti zaczął się śmiać z tego, przypomniał, że dziewczę było z matką, i zaklął się najuroczyściej, że żadnej złej nie miał myśli...
Księżna pomimo te zapewnienia nie przestała być niespokojną.
— Na ostatek, rzekła — to wszystko co mi Zosiczowa mówiła i mówi, o czem wy mnie zapewniacie, nie wystarcza mi... Chcę sama widzieć to dziewczę — chcę koniecznie...
Volanti uczynił uwagę, że nie było tytułu i pozoru do wprowadzenia jej w dom księżny... Na wieczorze i przyjęciu jako śpiewaczka wystąpić jeszcze nie mogła.
— Może przyjść do mnie rano z matką, gdy nikogo nie będzie — odparła uparta księżna.
— Pod jakim pozorem, z jakiego powodu?
Księżnę niecierpliwił ten opór Francuza... Budziło to w niej podejrzenie.
— Ja sama to ułożę przez Zosiczową... Przecięż nie ma w tem nic dziwnego, że od niej wiedząc o biednej dziewczynie, zażądałam ją poznać, aby się nią zaopiekować.
Volanti skłonił się i przystał na to.
Księżna należała do tych istot oranżeryjnych, które nigdy po za ramy arystokratycznego świata nie wyjrzały.
Dla niej on był wszystkiem, a po za nim... istniały tylko — otchłanie, w których pospolity gmin, skazany na posługę wybranym, obracał się w ciemnościach...
Pojęcia, w których wywoływała się księżna Teofania nie były żadnej gałęzi arystokracyi, żadnej narodowości wyłączną cechą, bo w istocie nie ma na świecie więcej nad jedną arystokracyę powszechną, której idee i obyczaje wszędzie są prawie też same...
Dziecię wychowuje się w koronkami obszytych pieluszkach, widzi wszystkich na klęczkach, w uwielbieniach około siebie; rośnie z przekonaniem szczególnego przeznaczenia, jako istota wybrana...
W takiej atmosferze cóż może wykwitnąć, jeżeli jeszcze w pomoc przyjdzie piękność, dowcip, bogactwo i stosunki?
Cudny kwiatek oranżeryjny, blaskiem i wonią zachwycający. Lecz uchowaj Boże, wystawić go na wolne powietrze, na wiatry, burze, a nawet na słońce! Lada powiew ugina go lub łamie, lada chłód warzy...
Takim istotom wybranym cały obrót życia ich, i przykłady jakie mają przed oczyma, wpajają przekonanie, że nie są stworzone jak ludzie inni, pospolici, i że skutkiem tego, pospolite prawa ich nie wiążą.
Kwiatki te więc rosną sobie jak się im zamarzy, byle im samym z tem dobrze było...
Księżniczka Teofania pochodziła ze znacznej, możnej i wysoko w świecie położonej rodziny; odebrała to wychowanie oranżeryjne, które jej nawet rzucić okiem po za ramy trejbhauzu nie dopuściło...
Wiedziała, że powinna była być szczęśliwą, wielbioną, że musiała panować, że jej fantazye miały być prawem dla rodziny... Uroczo piękna, dosyć adorowana, aby w salonie zachwycać mogła, wydana najprzód była za równie sztucznie wychowanego księcia, który ożenił się z nią trochę dla piękności, więcej dla stosunków, najbardziej dla milionowego posagu...
Jeszcze młody, ale już wielce doświadczony książę ani roku nie pozostał wiernym małżonce... miał fantazye... Ci, którym to było na rękę, księżnie otworzyli oczy...
To ją oswobodziło od przymusu wszelkiego, uprawniło do szukania rozrywek, które się stręczyły same...
Życie dwojga małżonków, po roku i urodzeniu syna, rozdwoiło się na dwa ogniska, dwa domy, dwa obozy, które nie stały względem siebie nieprzyjacielsko, lecz całkiem neutralnie.
Księztwo byli z sobą bardzo przyzwoicie, bardzo dobrze... a nawet sam książę niekiedy stawał się czułym. Czyniło się to dla świata.
Fantazye księżny Teofanii, pomimo iż nie były tajemnicą dla nikogo z wyższego towarzystwa, obchodziły się bez wybuchów i skandalu... Formy były zachowane starannie... nic zarzucić im nie mógł najsurowszy moralista — salonowy.
Tryb ten życia zupełnie naturalny, przewidziany nie zadziwił nikogo, znajdowano go prawidłowym. Inaczej przecie być nie mogło...
Tymczasem książę umarł z cholery... Pogrzeb był wspaniały, żałoba gruba i ścisła... żal wielki. Nigdy nieboszczyk za żywota tak czule kochany nie był jak po zgonie; księżna portret jego umieściła w swym gabinecie, zachowywała po nim pamiątki, i mówiła o drogim swym Saszy z przejęciem i czułością poruszającą.
Wcale to nie przeszkadzało fantazyom serca i głowy, rozwijać się dawnym trybem... Kilku nowych pretendentów do ręki wdowy stanęło w szeregach zaraz po upływie żałoby. Byli nawet ludzie nie do pogardzenia, lecz księżna chciała wolną pozostać... a zwało się to wiernością dla pamięci pierwszego małżonka...
Lata biegły, syn dorastał, oddano go do wojska: księżna otwarła dom w stolicy i umiała go uczynić wielce ponętnym. Była muzykalną, lubiła sztuki, sławiono jej dowcip, powiedzenia o tem i owem obiegały w kątach poufnych jako dowody niezmiernego talentu postrzegawczego i nielitościwej ostrości sądu. Oprócz tego słynęła z dobroczynności...
Wdzięki zaczęły więdnąć mimo sztuki, z jaką były pielęgnowane... fantazye też zmieniały się, zstępując w coraz niższe strefy, artystyczne, teatralne i niedające się dobrze określić.
Volanti od lat kilku zajmował tu stanowisko pierwszego ulubieńca, bez rywala... Zosiczowa i inni prorokowali, że zręczny Italo-Francuz zastępcy i następcy mieć nie będzie..!
Zdawał się przeznaczonym na ostatniego z Abencerragów... Umiał on opanować i umysł księżny i — serce, lub to, co się tam przyzwoitem imieniem zwało... Wielkie uszanowanie połączone z wielką namiętnością, prawdziwą czy zmyśloną, było tajemnicą jego potęgi.
Księżna podtrzymywała go znacznemi ofiarami, protegowała, kompromitowała się trochę dla niego... ale była niezmiernie zazdrosną...
Szczęśliwy obrot interesów, nad wszelkie spodziewanie i przeciw prawu ogólnemu pozwolił księżnie Teofanii zachować majątek znaczny, pomimo wystawnego życia. Syn był już wyposażony... ona swobodną; kto wie czy Volanti nie marzył o morganatycznem małżeństwie, gdyby mu się udało pozbyć żony!
W tym czasie piękność nadzwyczajna księżny była już tylko straszną ruiną. Twarz emaliowana, malowana, wyciągana miała pozór maski jakiejś, coś trupiego było w jej rysach zastygłych. Lecz oczy były piękne jeszcze, a zęby — wprawione równały się najcudniejszym młodym i naturalnym. Kibić pozostała, w salonie przynajmniej młodzieńczą, ręka była biała i prześlicznych kształtów, bo też nic nigdy w życiu nie dźwignęła i nie zmęczyła się pracą.
Ta kunsztowna lalka że potrafiła w Volantim wzbudzić miłość, bo w początkach przynajmniej szalał dla niej, nie będzie się dziwił nikt, kto zna dziwaczne natury ludzkiej sprzeczności. Syn chłopa, przez całe życie obracający się w świecie zakulisowym, niekoniecznie dystyngowanym, miał pragnienie pańskiego kąska... Była to jego fantazya... a księżna umysłem, rozmową, sądem mogła też uczynić wrażenie i podbić silniejszego nad niego...
Więcej się może dziwić należało, iż księżna Teofania trwała w swem, jak sama zwała, „engouement“ dla Włocho-Francuza...
Pomimo mnogich przemian i fantasmagoryi w żywocie księżny, świat jej nie miał nic takiego do zarzucenia, coby go od jej salonu oddalić mogło...
Wprawdzie mniej się może tam ludzie cisnęli teraz, lecz na proszone jej muzykalne wieczory, na sławne z wytworności i wybornego kucharza obiady biegł kto żył i czuł się zaszczyconym zaproszeniem.
Dom był na prawdziwie pańskiej stopie, a służba wedle obyczaju krajowego nad potrzeby liczna, księżna trzymała naturalnie konie, kamerdynera, który wyglądał na dyplomatę, Zosiczową do towarzystwa i frauencymmer liczny, rodem ze wsi... więc pokorny, potulny i posłuszny...
Prawie codziennie, Volanti, o ile mu jego obowiązki dozwalały, bywał na obiedzie u księżny. Jadano dla tego wcześniej nieco, aby mógł na czas znajdować się w teatrze...
Oprócz niego, protegowała księżna jednego malarza, jednego rzeźbiarza, któremu pomogła do nauki, i parę ubogich artystek. Była bowiem dobroczynną i sławę tę utrzymać pragnęła.
Z polecenia pani, zdziwiona trochę tem Zosiczowa, miała zaprosić na ranną godzinę Dziwulską z córką. Powodem tego być miało dobre serce księżny, które się żywo losem młodego, osamotnionego dziewczęcia interesowało...
Gotowa była trochę się zająć jej losem...
Gdy Zosiczowa z tem poselstwem przybyła do Dziwulskiej, na której sam tytuł książęcy niezmierne czynił wrażenie, pani Adela cała poruszona straciła głowę.
Ona i Marynka przypisywały oczywiście to szczęście, które ich spotykało, nie komu innemu tylko poczciwej Zosiczowej. Były niem przejęte, nastraszone... uradowane...
Lecz poczciwa Dziwulska, choć z tradycyi o książętach Ogińskich coś wiedziała, nie była pewną czy się potrafi przyzwoicie znaleźć u tak wielkiej pani...
Marynka, trochę śmielsza, nie była też bez obawy...
Wreszcie przychodziła kwestya, niezmiernie ważna: stroju... Jak się tu było ubrać do księżny, gdy obie one zaledwie miały przyzwoite suknie do wyjścia na ulicę i teatru?... Zosiczowa je zaspokoiła, a co do powozu, zapewniła, że sama przyjedzie po nie. Odrzucenie takiego zaproszenia kobietom opieki pozbawionym nie było podobne.
Tegoż dnia nadszedł niby przypadkowo Volanti, oznajmiono mu o tem i Dziwulska zdumiona była niezmiernie, iż mu się tak nadzwyczajnem, a dziwnem nie wydało.
Winszował im chłodno i nic nie miał przeciwko zawiązaniu stosunków z osobą, którą im odmalował jako lubiącą sztukę i dobroczynną.
Ponieważ księżna chciała przy tej zręczności słyszeć głos Marynki, Zosiczowa miała polecenie pokryjomu zabrać włoską canzonę.
Przez cały dzień kobiety były rozgorączkowane, a w nocy obie spać nie mogły... Godzina odwiedzin wypadała nieszczęściem na zwykły czas lekcyi Scarlattego... lecz Volanti brał na siebie, iż go przebłaga i uczennicę uniewinni...
Naostatek nadeszła ta godzina... powóz z Zosiczową zaszedł... Dziwulska się przeżegnała wychodząc z domu, serce jej biło... Dziękowała Bogu za to miłosierdzie nad sierotą... Przez drogę nie mówiły słowa...
Pałac księżny, ogromne przedpokoje służby pełne, liberye herbami pozaszywane, sprzęty wytworne, nareszcie przyciemniony salonik, do którego je wprowadzono, cały zastawiony wytwornemi cackami, porcelaną, bronzami, wybity materyą kosztowną, wysłany aksamitnym dywanem, onieśmieliły do reszty biedne kobiety...
Miały czas ochłonąć i rozpatrzyć się, gdyż księżna nie zaraz wyszła... Zosiczowa pobiegła jej oznajmić, zostawując je same...
Pierwszy raz w życiu Marynka dotknęła się, zobaczyła na oczy to bajeczne bogactwo, o którem słyszała, nie umiejąc go wyobrazić sobie. Wydało się jej zachwycającem... Przeczuwała ona piękno i smak, ale nie rozumiała wcielenia ich. Pojęła teraz jak te sfery, w które ją los przenosił, niesłychanie wysoko stały po nad jej strzechą słomianą... Jakiemiż skrzydły aż tu doleciała?... było to przeznaczeniem, czy przypadkiem?
We drzwiach poruszyła się zasłona i majestatyczna, a dla oczu tych kobiet jeszcze piękna i dziwnie pańska weszła księżna Teofania.
Marynka miała dnia tego bardzo skromne ubranie, sukienkę czarną, biały kołnierzyk... narzutkę jakąś czarną także...
Na pierwszy rzut oka widać w niej było naiwne dziecko wioski, nieświadome siebie jeszcze, wylękłe... Nie była dnia tego piękną. Przestrach odjął jej świeżość, która stanowiła może największy urok twarzyczki jeszcze niezupełnie rozkwitłej.
Księżna nim przemówiła, wlepiła w nią wejrzenie ciekawe... i — została uspokojona. Nie wydała się jej istotą niebezpieczną... Dziwulska miała postawę i powierzchowność tak pospolitą, iż dość było spojrzeć na nią, aby nawet o córkę niewiele się troszczyć. Taka matka nie mogła zalotnej wychować intrygantki...
Wrażenie, jakie uczyniły obie na księżnie, przyczyniło się do jak najlepszego ich przyjęcia.
Gospodyni łagodnym głosem oświadczyła, że słysząc od Zosiczowej o nich, zapragnęła je poznać, bo możeby im użyteczną być mogła...
Dziwulska ledwie potrafiła wyjąknąć odpowiedź.
Szło teraz o to księżnie, żeby się ostatecznie przekonać jeszcze, iż dziewczę talent miało, i że głos jej był istotnie powodem, który Volantiego skłonił do sprowadzenia ich ze wsi...
Kto nie wie, jak kobiety, podobne księżnie, umieją gdy zechcą ośmielić, ugłaskać, i wymódz na pospolitych ludziach czego zapragną?
Bardzo zręcznie i z wielką delikatnością, księżna rozpytywać zaczęła...
Dziwulska dobrocią jej ośmielona, odzyskała trochę odwagi, poczęła mówić... serce się jej otworzyło... Cała historya powołania Marynki, życia w Berezówce, przeszłość opowiedzianą została z tą szczerotą, która o prawdziwości jej wątpić nie pozwalała...
Obok w salonie stał fortepian, księżna tak grzecznie prosiła o — choćby najmniejszą piosenkę. Tłómaczono się tem, że Scarlatti śpiewać i popisywać się zakazał...
Ale nikt o tem nie miał wiedzieć...
Marynka nut nie miała...
Zosiczowa z pod chustki dobyła je, śmiejąc się...
Nie było sposobu obronienia się prośbom tak grzecznej i dobrej pani...
Musiały przejść do salonu, gdzie stał przepyszny Erard otworem... Wspaniałość tego gmachu, wszystko czego dotykała Marynka, mieszało ją i onieśmielało... Dźwięk fortepianu nowy podziw wywołał... Lecz, matka szeptała jej na ucho prosząc, aby śmiało a pięknie zaśpiewała...
Trwożliwe dziecko, jak zwykle w ostateczności, nabrało rozpaczliwej odwagi...
Uderzyła więc w klawisze i canzona cudnym zanucona głosem... rozległa się po akustycznym pustym salonie z taką siłą, iż samą śpiewaczkę zdziwiła...
Księżna wielce muzykalna była doskonałym sędzią; po kilku taktach nie mogąc się wstrzymać zaczęła bić brawo.
— Ale to głos, zawołała do matki, który tu wszystkie zaćmi! Volant miał wielkie szczęście.
Po dokończeniu piosenki księżna aż ucałowała Marynkę. Kazano podać śniadanie, gospodyni była ożywiona i w bardzo miłem usposobieniu.
Dziewczęciu znowu serce trochę urosło; matka, jak zawsze, miała łzy na oczach... Przyszłość wydawała się mniej straszną, a ofiary dla niej ponoszone, nie tak ciężkiemi. Księżna znalazłszy Marynkę mniej piękną niż się spodziewała, a więcej utalentowaną niż sądziła, powzięła dla niej pewną sympatyę. Była to tylko fantazya wielkiej pani, lubiącej się zajmować artystami i zarabiać na imię ich protektorki; ale biednym Dziwulskim, nie rozbierającym ściśle oznak przyjaznych, mogła się wydać rzeczywistą życzliwością...
Z tryumfem i uśmiechami na twarzach powróciły do domu.




Księżna, chociaż przyrzekła nie mówić o śpiewie i zachować w tajemnicy ten mały popis, do którego zmusiła Marynkę, nie przywiązując wagi do tego, zaraz wieczorem zaczęła rozpowiadać, jak nadzwyczajny talent udało się odkopać Volantemu. Unosiła się z przesadą, do której była skłonną, nad pięknością głosu, skromnością i prostotą jego właścicielki, prorokowała jej przyszłość świetną. W ustach księżny zdanie to nabierało wielkiego znaczenia... Rozeszła się po mieście w kołach lubowników muzyki wiadomość o zjawisku... Tegoż wieczoru w teatrze dworacy panny Lacerti wspomnieli jej o tem... Nazajutrz spotkawszy się ze Scarlatti’m, panna Laura, która dobrze wiedziała jaki to w nim gniew obudzi, zagadnęła:
— Winszuję panu nowej uczennicy tak nadzwyczajne czyniącej postępy, że już się publicznie popisuje...
Włoch rzucił się jak wściekły.
— Oszalałaś! zawołał: co to za plotka?
— Najprawdziwsza prawda, odparła panna Laura spokojnie: była u księżny Teofanii i śpiewała tam. Księżna ma być zachwycona.
Scarlatti pięści zacisnął.
— Jeżeli tak jest, ja jej więcej lekcyj dawać nie będę, niech szukają nauczyciela gdzie chcą. To są żarty ze mnie...
Pioruny rzucał oczyma Włoch, i z gniewem odwróciwszy się od Lacerti, wprost pobiegł do Volantego.
Wbiegł do niego, nie zdejmując kapelusza...
— Słuchaj, krzyknął zbliżając się: nie wiem czy za twoją wiedzą czy bez niej, ta głupia gęś chodziła ze śpiewem się popisywać do księżny. Co to ma znaczyć? Wie, że zakazałem jej śpiewać. Ona nie umie nic! Powiedzą, że ja ją tego beczenia uczyłem... Moja noga nie postanie tam więcej. Lekcyj dawać nie będę.
Francuz zwlekał z odpowiedzią, dając mu się wyburzyć: nareszcie począł cedzić powoli.
— Stało się to, co się niepowinno było stać, prawda... Wiesz, jakie mnie stosunki łączą z księżną, ja jej nic odmówić nie mogę... Sam na sam, we cztery oczy nalegała księżna... co było robić!
Scarlatti ani chciał słuchać.
— Lekcyj dawać nie będę! zawołał i natychmiast porwał się odchodzić.
Volanti go wpół pochwycił, wyrwał mu się rozwścieklony...
— Tam, gdzie mnie nie słuchają, jam niepotrzebny. Idź do dyabła...
Znając Scarlattego, Francuz wiedział, że go od razu niczem nie zmiękczy, począł zaklinać, błagać, całować po rękach, a Włoch tą natarczywością zdawał się tylko coraz mocniej rozdraźniony. Wybiegł z furyą, trzasnąwszy drzwiami...
Dnia tego Marynka czekała na lekcyę, nie przyszedł. W miejscu niego przywlókł się Volanti, po cichu całą historyę opowiadając Dziwulskiej.
Miał jednak nadzieję, że po upływie dni kilku Scarlatti da się przebłagać — i powróci... Lecz z góry przewidzieć było można, jaki wróci i co z nim przebyć będą musiały.
Kobiety strwożyły się wielce. Francuz tymczasem poszedł ze skargą do księżny, która uznawszy się winną, list do Włocha napisała...
Nieszanujący nikogo Włoch miał jednak pewny respekt dla księżny. Bądź co bądź, nadto już sobie nieprzyjaciół narobił, a nową i tak wpływową nieprzyjaciołkę zyskać w dodatku dla dogodzenia dumie i dziwactwu, nie było bezpiecznie... Włoch lubił pieniądze... Począł się namyślać, chciało mu się ukarać nieposłuszeństwo, lecz... mogło to za sobą pociągnąć straty... Księżna szkodziłaby mu w tym świecie, który po kilkadziesiąt rubli płacił za godzinę.
Nie odpisując księżnie, nie mówiąc nic Volantemu, o godzinie w której zwykle lekcye dawniej bywały, Włoch wpadł niespodzianie do mieszkania Dziwulskich. Marynka siedziała właśnie przy fortepianie, powtarzając swoje ćwiczenia...
Scarlatti rzucił się ku niej z wyrazem najstraszliwszego gniewu, z pięścią do góry podniesioną, tupiąc nogami i poczynając od łajania...
Był tak oszalałym i roznamiętnionym, że dziewczę widząc go przyskakującym z tą zajadłością, krzyknęło z przestrachu i pochyliło się mdlejąc na krzesło, a z krzesłem padło na ziemię.
Matka, która tylko krzyk usłyszała i stukot, wbiegła nieubrana, w chwili gdy Marynka blada jak trup, bezprzytomna stoczyła się na podłogę, a Scarlatti nagle osłupiały, rzucił się uciekać...
Pierwszy to raz w życiu gbura trafiło się coś podobnego.
Miewał zwykle do czynienia z dziewczętami daleko lepiej zahartowanemi, uchodziło mu zawsze bezkarnie, nawet bicie po rękach i klapsy.
Zbiegłszy na pierwsze piętro, zbladły, zdyszany, Scarlatti rzucił się na kanapę u Volantego, mówić nie mogąc... Włosy rozrzucał rękoma i klął niewyraźnie a bełkotliwie...
Impressario nadbiegł z drugiego pokoju. W takim stanie Włocha nie widział nigdy...
Dobyć z niego nie mógł słowa, pokazywał tylko drugie piętro... Francuz domyślił się, że tam scena jakaś zajść musiała i śpiesznie pobiegł do Dziwulskich.
Tu zastał Marynkę zaledwie wychodzącą z omdlenia, z paroksyzmem płaczu i śmiechu... wołano o doktora, matka w rozpaczy łamiąc ręce, zarzekała się, że bodaj pieszo ztąd pójdzie, a nie da córki zabijać...
Volanti wysławszy po doktora, powrócił do Scarlattego...
Zastał go jeszcze rzucającego się po kanapie... Spojrzeli na siebie... Francuz wymówek nie śmiał robić, Włoch się burzył, ale był sam przestraszony...
— Dziewczę jest... tak chore... iż po doktora posłać musiałem — odezwał się Francuz. Matka chce ją zabierać i uciekać. Będzie miała protekcyę księżny. Co poczniemy?
— Cóż nie umrze przecię ta pieszczona lalka! zawarczał Włoch. Miałbym ja ją jeszcze przepraszać?... Wolę umrzeć! wolę precz ztąd jechać...
— O przepraszaniu mowy nie ma — rzekł Volanti, — ale z taką naturą sensitivy potrzeba się obchodzić inaczej...
Włoch się szydersko uśmiechnął.
— Nie umiem ani się kłaniać, ani prawić słodyczy! zawołał.
Volant już więcej mówić nie chciał; z wolna wstał z kanapy Scarlatti... zadumany.... Można było przewidzieć, że zmuszony ulegnąć, zachowa w sercu na zawsze, uczucie mściwe i przebłagać się nie da... Francuzowi szło tylko o lekcye...
Włoch kazał sobie podać wody, napił się, ostygł trochę...
— Waćpan, rzekł do Volantego, załataj tę sprawę, która cała jest twoją winą. Dasz mi znać gdy ozdrowieje, a gdy przyjdę na lekcyę znowu, żeby mi o niczem mowy, ani wspomnienia nie było...
Z tem wyszedł. Francuz odetchnął lżej, spodziewając się, że cała ta scena żadnych za sobą skutków złych nie pociągnie... Miał księżnę w obwodzie, a Dziwulską spodziewał się ułagodzić i uspokoić. Zdawało mu się, że Marynce prędko przejdzie ów paroksyzm nerwowy i — pamięć tego wypadku. Tymczasem doktor nakazał pójść do łóżka i zalecił kilka dni spokoju. Dziwulska siedząc przy chorej, ani o lekcyach, ani o niczem słyszeć nie chciała; mówiła tylko o powrocie do Berezówki.
Wypadkiem tegoż dnia nad wieczór przybyła Zosiczowa, dowiedziała się o chorobie i jej przyczynie, i nie bawiąc tu długo, pobiegła o tem księżnie oznajmić...
Gdy Volanti nadszedł do niej, uwiadomiona już o wszystkiem pani, wpadła na niego z wymówkami i nakazem, ażeby Scarlattego precz odpędził.
— Ja tego uczynić nie mogę! zawołał Volanti; nie zastąpi go nikt... cała przyszłość jej od niego zależy...
Wymówek tych księżna słuchać nie chciała.
— Raz potrzeba skończyć z tym nieznośnym despotą! zawołała: raz potrzeba od niego uwolnić niewinne ofiary... precz ze Scarlattim!...
Volanti znając upór swej protektorki, zamilkł... Walczyć z nią nie mógł... W czasie obiadu księżna Teofania nie mogąc się uspokoić, układała plany zemsty...
Od lat dwóch znajdował się w stolicy młody Włoch także, nauczyciel śpiewu, Medyolańczyk Corso. Scarlatti, nazywał go nieukiem, wyśmiewał go, i biedny chłopiec zaledwie tam znaleźć mógł zajęcie, gdzie wpływ starego dziwaka nie dochodził... Księżna znała go i słyszała o nim...
Po obiedzie, nie wdając się już w spór z Volantim, wydała rozkaz:
— Napiszesz list do Scarlattego, dziękując mu za lekcye... ja postaram się o to, aby i inne potracił... Jutro proszę przysłać Corsa...
Błagającym wzrokiem rzucił na księżnę Volanti.
— Wymagam tego, rzekła stanowczo: dziewczę ma tyle talentu, że nawet mierny nauczyciel jej starczy... Corso... się wyrobi. Proszę mi go przysłać jutro...
Włoch miał wszystko za szczęśliwie ukończone i poczynał już ze złośliwością sobie właściwą opowiadać na swój sposób, jaką dał naukę uczennicy, gdy odebrał list od Volantego... Nie domyślał się w nim nic więcej nad oznajmienie, iż Marynka ozdrowiała, — i przebiegłszy go oczyma, z razu nie mógł zrozumieć. Był z Francuzem w najlepszych stosunkach, przewodził nad nim, rządził nim, sądząc się nieodzownie potrzebnym.
List był jakby od kogoś obcego ceremonialnie wystylizowany, bez podpisu.
„Dyrektor teatru p. Volanti ma honor zawiadomić p. Girolama Scarlattego, iż z powodu słabości uczennicy, lekcye śpiewu zostają zawieszone do czasu nieoznaczonego.“
Znaczyło to, odprawę. Scarlatti list podarł w kawałki... Był wściekły...
Tegoż dnia córka generała W. i panna hrabianka R. odsyłając Scarlattemu należność za lekcye, oświadczyły, że ich nadal potrzebować nie będą..
Włoch pobladł...
Był nadto dumny, aby się mógł upokorzyć; czuł się jeszcze dosyć silnym, by się pomścić. W teatrze nie grała wieczorem Lacerti, a gdy nie była zajęta, przyjmowała zawsze u siebie mnogich wielbicieli. W saloniku jej na drugiem piętrze, ale przy jednej z najpierwszych ulic miasta, nigdy pusto nie bywało. Lacerti nie zamykała drzwi przed nikim; dawni znajomi nowych jej przyprowadzali...
Dziwny był ton towarzystwa i sam sposób przyjmowania, czasem aż nadto zbytkowny, częściej ograniczający się herbatą bez żadnych dodatków. Wojskowi, cywilni, urzędnicy, artyści, bogaci, kupcy, młodzi panicze roili się w około pięknej Włoszki, która na raz kilku intrygom stawiła śmiało czoło i ze wszystkich dla siebie umiała wyciągnąć korzyści.
Scarlatti bardzo rzadkim tu bywał gościem. Ukazanie się jego witała zawsze Lacerti z nadzwyczajną radością, dając mu pierwsze miejsce, rozpadając się nad mistrzem swoim.
W progu już, gdy biegła na jego spotkanie, spostrzegła Włoszka na twarzy maestra wyraz, jakiego w życiu na niej nie widziała. Nie gniew i zniecierpliwienie zwykłe, lecz spotęgowana i zlodowaciała złość zionęła z bladej jego twarzy. Nie zważając na gości, odszedł z gospodynią na bok...
— Co myślicie? zawołał z szatańskim śmiechem. Starego Scarlattego pozbywają się! staremu Scarlattemu dają odprawę! Na nic się nie zdał! Cha! cha! Inwalid!
Lacerti nie zrozumiała.
— Volanti mnie nie potrzebuje... bo jego faworytka udała omdlenie, aby się mnie pozbyć... Rozpuszczono wieści, że ja przy lekcyach łaję i biję... Generałówna... hrabianka... pięć uczennic podziękowało!
Włoszka słuchała z uwagą, na twarzy jej radość promieniała.
— To robota tej starej emaliowanej lalki, księżny Teofanii. Wydają wam wojnę; alboż się wy jej ulęknięcie?... Wiecie jak ten zapalony muzyk i kompozytor książę Agaton, nienawidzi księżny? On weźmie stronę waszą.
Scarlatti wolałby był nie być zmuszonym do walki, lecz nie chciał się też uznać zwyciężonym. Lacerti rada była wojnie...
— Wiesz — dodała żywo — książę Agaton dość mnie lubi... Śpiewam nieznośne jego piosenki, których nikt nie chce... Jutro dam go wam za sprzymierzeńca. Volantego nie cierpi, bo opery jego (niestety! do czego ona podobna!) wystawić nie chciał... Przeciw księżnie i jemu stanie mój Agaton i jego zastępy... Zobaczymy kto wygra...
Scarlatti nic nie mówiąc, patrzał na nią.
— Nie jestże to podłe? począł po chwili — nikczemne, niegodne?... Mnie, któremu on winien tyle, wypowiedzieć lekcye! rozgłosić jako zbója!
— Maestro mój! pomścimy się! o! zobaczysz! — klasnęła w ręce. — Ja tak wojnę lubię!...
Objęła go za szyję przy wszystkich, i pocałowała w oba policzki.
Maestro! każę podać szampana, wypijemy zdrowie twoje, a śmierć i zatratę twym nieprzyjaciołom...
I Lacerti już biegła do gabinetu, w którym matka gospodarowała, aby kazać przynieść szampana.
— Panowie! zawołała podnosząc kieliszek do góry — piję za zdrowie mojego uwielbianego maestra! niezrównanego Scarlattego! Kto przyjacielem moim, wychyli ze mną... śmierć jego nieprzyjaciołom!
Nie pytając o wyjaśnienie tej zagadki, całe towarzystwo ryknęło wielkim chórem za piękną Włoszką:
— Śmierć wrogom Scarlattego!...
Włoch uśmiechał się, dziękując.
Tymczasem z ust do ust chodziło opowiadanie, ułożone przez piękną gosposię, o kochance Volantego, mieszkającej z nim pod jednym dachem, nędznej dziewczyninie, wydobytej gdzieś z kałuży, bez talentu, bez głosu, niepięknej nawet, która nad zużytym dyrektorem taką uzyskała władzę, iż z nim robiła, rzucała nim jak chciała.
W ustach Włoszki historyjka ta kolorowana jaskrawo, nabierała ostrego smaku, i puszczona w obieg obiecywała nazajutrz, przyszyta do prześladowania, jakiemu uległ Scarlatti, stać się plotką brukową. Wmieszała w nią księżnę zdziecinniałą, Volantego oszukującego ją, awanturnicę przywiezioną ze wsi, i ofiarę niewinną, ubóztwianego maestra!
Wieczór ożywiony tą nowością i szampanem, rozpoczął się huczno i świetnie... ale Scarlatti niedługo w nim uczestniczył... Małą dla niego było pociechą to wszystko, czuł, że raz strącony z piedestału, na którym okadzany i wielbiony stał tak długo, już na dawne swe stanowisko powrócić nie potrafi.
Marynka leżała chora, starała się dla uspokojenia matki wstać jak najprędzej i nie dać poznać ile cierpiała, lecz siły ją opuściły, a obawa powrotu lekcyj Scarlattego nie dawała spoczynku. Matka i ona uradowały się niezmiernie, gdy Volanti zapowiedział im, iż nowy nauczyciel śpiewu już został umówiony, ale nie przyjdzie, aż uczennica siły zupełnie odzyska.
Dziwulska była mu serdecznie wdzięczna...
Po tygodniu cierpienia dziewczę wstało osłabione, nadrabiając wesołością sztuczną i biegając znowu po pokojach dla matki. Blada twarzyczka nosiła jeszcze na sobie oznaki cierpienia...
Dziwulska, która od przybycia do stolicy na chwilę nie mogła spocząć, gryzła się i męczyła życiem nowem po wstrząśnięciu — jakiego doznała teraz, zasłabła... Marynka zmusiła ją położyć się i zasiadła na straży... O lekcyach śpiewu mowy nie było, doktor przychodził codziennie i codzień nowe przepisywał leki. Francuz po kilka razy na dzień dowiadywał się niespokojny co się dzieje z Dziwulską?...
Nie skarżyła się ona, lecz widocznie coraz gorzej jej było... Marynka słyszała ją przez sen jakby z gorączki mówiącą płaczliwie:
— Po cóż? po cóż było nam wyjeżdżać z Berezówki?...
Wstała wreszcie i Dziwulska z łóżka, milcząca, zmizerowana, ale z rezygnacyą pobożną... Zaczęła znowu krzątać się około domu... Volanti przypomniał, że lekcye przerwane na nowo rozpocząć potrzeba...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Nowy maestro, signor Corso, któremu protegująca go księżna kazała przemienić nazwisko na lepiej brzmiące Corsini, wcale był do odprawionego Scarlattego niepodobny. Nie miał ani nauki jego, ani doświadczenia, lecz najgorętsze pragnienie dobicia się wziętości. Szczęście mu się uśmiechało, księżna gorliwie zajmować się obiecywała losem jego, aby się pomścić na Scarlattim, uczennica, którą mu dawano, obdarzona cudnym głosem, mogła od razu zrobić sławę.
Corso-Corsini więcej miał przebiegłości i zręczności może niż talentu, choć i na tym mu nie zbywało. Kochał sztukę, lecz więcej nad nią siebie i przyszłość swoją. O ile Scarlatti grzeszył zarozumiałością i pychą, ten mógł powolnością zbytnią być szkodliwym.
Piękny bardzo mężczyzna, młody jeszcze, umiejący się zaprezentować z pewną swobodą, zawsze ubrany starannie i aż do zbytku świecąco, lubiący pierścionki, łańcuszki, guziki i szpilki, bywał Corsini podobnym do artysty małego teatrzyku i mówiono, że od tego zawód swój poczynał.
Piękny głos, baryton i znajomość muzyki, której go stryj, z powołania muzyk za młodu gorliwie uczył, najprzód go popchnęły na deski, a gdy tam niezbyt mu się wiodło, na nauczyciela... Zrobiono mu nadzieję, że w stolicy jako profesor śpiewu dobić się może fortuny; przybył tu, lecz dotąd nie wiodło mu się.
Przypadek nagle, pierwszy raz, dozwalał mu nareszcie mieć nadzieję polepszenia losu. Z całą więc gorliwością biedaka, który widzi przed sobą światełko, Corsini, postanowił się oddać swej uczennicy...
Jej wykształcenie stanowiło o jego losie.
Wprowadzony przez Volantego, gdy obie kobiety trochę do zdrowia przyszły, Corsini starał się być aż do przesady łagodnym i grzecznym.
Głos Marynki znalazł tak pięknym, tak czystym, iż przeszedł wszystkie jego nadzieje... Dziewczę chciało dalej ciągnąć ćwiczenia i solfedżia, czemu się Corsini nie sprzeciwił, lecz razem dla urozmaicenia lekcyj, połowę ich chciał poświęcić próbom łatwiejszych aryj z oper.
Było to może zawcześnem ustępstwem, lecz pochlebiało dziewczęciu, dawało nadzieję skrócenia tego nowicyatu, który obu kobietom ciążył nieznośnie...
Tęsknota za wsią, za swobodą dawną, za spoczynkiem, niepokój jakiś o przyszłość je trapił.
Z Berezówki przychodziły od majora wiadomości dosyć rzadko, bo Kulwisz nie lubiał pisać i niebardzo umiał prowadzić korespondencyę z kobietami. Juraś nie miał odwagi, pisał w zastępstwie wuja ceremonialnie i sucho. Pomimo, że w listach tych mało co było, Marynka czytała je chciwie, a obie po niewieściemu płakały nad niemi.
W Berezówce szło wszystko bardzo dobrze. Juraś zawiadamiał o zdrowiu i życiu ulubionych stworzeń, pozostałych pod jego opieką, potem o ogródku.
Wspomnienia tych miejsc, w których przy biedzie i niedostatku tak im dobre było w porównaniu do teraźniejszego stanu, przykrzejszym jeszcze czyniły położenie obecne.
W istocie życie było ciężkie dla matki, która widziała jak Marynka w tej atmosferze miejskiej zamiast się rozwijać, bladła i mizerniała, dla córki, która na jej twarzy czytała też znużenie, wyczerpanie i piętno cierpienia.
Po całych dniach przesiadywały same, jeżeli Zosiczowa ich nie odwiedziła. Marynka miała tak wiele do uczenia się, ćwiczenia, pisania, iż ledwie czas znalazłaby odetchnąć, matka musiała pilnować kuchni, czuwać nad sługą, zajmować się domem, na którego utrzymanie, to co dawał Volanti zaledwie mogło wystarczyć. Prosić go o więcej, duma nie pozwalała. Z Berezówki nie mogły się nic spodziewać, bo major przekonany, że im nic nie było potrzeba, spłacał dłużki powoli.
Z pewnego względu z Corsinim było lepiej, ale utrapiony Włoch, gorączka wielka, co prędzej pragnął dokończyć wykształcenia muzykalnego, które zaledwie było poczęte, zamęczał więc, choć bardzo grzecznie, swą uczennicę.
Zamiast godziny, lekcye się przeciągały po dwie i więcej; Corsini poddawał myśli coraz nowe, zachęcał, a na siły nie zważał wcale i nie rachował się z niemi.
Postępy były uderzające, wielkie, ale tak wyczerpywały siły, że Marynka na piersi chorować i pokaszliwać zaczęła.
Poskarżono się delikatnie przed Volantim, który ze strachu sprowadził doktora... Ten znalazł trochę znużenia i rozproszył obawy.
Z małą więc ulgą lekcye szły swym trybem, a że Corsini umiał zagrzać uczennicę, połechtać jej miłość własną, sama rwała się do nauki. Matka często wieczorem gwałtem ją od niej odrywać musiała...
Całą rozrywką młodego dziewczęcia był teatr, na którym mogła bywać niemal codziennie. Mieszkały w blizkości, przejść do niego mogły pieszo, a miejsce w loży parterowej miały zawsze. Stara Dziwulska szła tam dla towarzystwa córki, zmęczona, często drzemiąca. Widowisko obchodziło ją bardzo mało, znajdowała je czasem niezbyt przyzwoitem, rumieniła się i uwagę córki od niego starała się odwrócić, Marynkę przeciwnie żywo zajmowało wszystko, uczyła się tego, jak występować miała, jak nie była powinna.
Na tę rolę tak nieuprawną, świeżą, a pełną sił w niej ukrytych, padały wrażenia jak ziarna i wyrastały potem bujno... Spowiadać się z nich i żądać objaśnienia nie miała u kogo, rzadko spytała o coś Volantego, sama snuła z widzianych przykładów wnioski, niekiedy trafne, często fałszywe...
W umyśle tysiąc sprzeczności rozbijało się o siebie i walczyło...
W wieku Marynki teorye nie służą do niczego, lecz praktyka uczy wiele, najlepiej. Instynkt naprowadza na drogi niewyrozumowane, lecz często najprostsze i do celu wiodące...
W początkach... co najjaskrawsze, co najgłośniejsze, co najdobitniejsze wzbudzało w niej entuzyazm największy; powoli zaczęła przeczuwać, że prawdziwe piękno musiało być spokojniej, uroczyściej, skromniej pięknem. Rozumiała odcienie, oceniała wyraz, rozróżniała pojęcia i wcielenia jednej roli.
Na scenie słyszała i widywała Laurę Lacerti, zawsze niesłychanie wystrojoną, fałszywemi i prawdziwemi brylantami okrytą, w sukniach kosztownych i niekoniecznie charakterowi ról odpowiadających, piękną, zalotną, czyniącą wrażenie ogromne, wywoływaną i obrzucaną wieńcami.
Podobała się jej z początku i niemal zazdrościła tego blasku, którym olśniewała; powoli jednak urok ten prysnął. Śpiew się jej wydawał krzykliwym, przesadzonym, a bez czucia, dramatyczna gra fałszywą. Raziło ją coś w niej, z czego sobie sama zdać sprawy nie mogła.
Skończyła na tem, że sobie powiedziała, iż takąby być nie chciała, ale razem na myśl jej przyszło, że taką może być potrzeba, ażeby zyskać oklaski... Zuchwałą, narzucającą się, przesadzoną.
Czuła jednak, że dla największego powodzenia natury swej zwyciężyćby nie mogła, i kłamu zadać instynktowi, który jej piękno wskazywał...
Loża, w której siadywała zawsze matka z córką, tak była wybraną, ażeby mało widziane być mogły. Nie zwracały też oczu na siebie ani ubiorem, ani obejściem się. Marynka starannie się z sobą ukrywała.
Z za kulis tylko i z za zapuszczonej kurtyny przez owo okienko, w którem czasu antraktów zawsze tkwi oko jakieś, dobrze i lożę, i siedzące w niej dziewczę oglądać było można. Ztąd już się jej przypatrywała chciwie, ze złością Lacerti i lubiła ją pokazywać rojącym się za kulisami miłośnikom sztuki, a więcej jeszcze artystek...
Młodzież i wyłysiali a niepoprawni wielbiciele zakulisowych bóztw zbierali się tu często, nie dla jednej Lacerti. Divie solą w oku było, że dotąd życia swej przyszłej rywalce zatruć nie mogła...
Plotka puszczona, że była kochaną Volantego, nie znalazła wiary. Protekcya księżny już jej kłam zadawała. To, że odprawiony Scarlatti żadnej przyszłości nie wróżył Marynce, niewiele jej szkodziło... Trzeba było jakimś podstępem, intrygą i naukę przerwać, i spokój zamącić.
Lacerti namyślała się długo. Do wielbicieli jej dawnych, lecz zupełnie ostygłych (czego mu darować nie mogła), należał jeden z attachés poselstwa francuzkiego, baron de Percival.
Był to człowiek bardzo majętny, przez próżność i fantazyę trzymający się dyplomacyi, mający znaczenie i stosunki wielkie baron de Percival zbliżał się już do czterdziestki, był bardzo pięknie łysy, ale twarz miał klasycznych rysów, świeżą i niby młodą. Udawał też młodego do złudzenia. Wielki pan w całem słowa tego znaczeniu, obyczaje miał paryzkiego bruku złotej młodzieży.
Trzymał konie, miał salon, bywał w najpierwszych towarzystwach, a niezmierną zręcznością w obejściu się imponował i daleko był może wyżej oceniany niż zasługiwał.
Słynął Percival z donżuaństwa po salonach i w różnych towarzystwa sferach...
Była chwila, gdy Lacerti uczyniła na nim niezwyciężone wrażenie... Całe miasto wiedziało, że u niej przesiadywał, towarzyszył jej, obdarzał bardzo szczodrze... Wszystko to niedługo trwało... Namiętność nagle ostygła.
Przyjaciołom opowiadał baron, że Laura była trop commune i — un peu canaille, dodawał po cichu.
Została mu jednak jakaś słabostka dla niej. Czasem do niej przychodził, gdy był znudzony, niekiedy ona go eksploatowała, gdy jej innych źródeł zabrakło.
Jednego dnia baron był właśnie za kulisami. Lacerti okryta szubką przechadzała się z nim za zasłoną. Nagle zatrzymała się i zaśmiała...
— Zestarzałeś się baronie, rzekła. Jakże to być może, abyś ty ścierpiał tuż pod nosem wiejską, świeżuchną niewinność, którą zazdrosny Volanti chowa dla siebie — i żebyś nie próbował nawet jej zbałamucić?
— Słyszałem o niej, ale na to dosyć jest czasu, odparł Percival.
— Tak, gdy straci tę woń wiejską... i świeżość, której wy jesteście tak łakomi, szepnęła Laura zbliżając się do opróżnionego właśnie otworu w kurtynie.
— Patrzże baronie, dodała podsuwając mu swoją lornetkę: ot tam w loży, za parawanikiem, ta blada...
Baron od niechcenia wziął lornetkę, skierował ją i długo milczący się przyglądał.
Lacerti wiedziała, że go ta blada i zmizerowana młodość z pewnością zaciekawi... że zechce ją poznać, że się wciśnie do domu... i... dalej już ona snuć z tego coś miała...
Wiedziała i o tem, że jednemu baronowi Percivalowi dyrektor, gdyby od niego zażądał tego wprowadzenia do Dziwulskich, odmówić nie potrafi... Volanti potrzebował i obawiał się razem barona, który mógł mu szkodzić przez swe stosunki, a dotąd niemi pomagał. W salonach stolicy była to wyrocznia...
Lacerti drżała, czekając jaki widok Marynki zrobi na nim wrażenie, lecz baron gdy chciał, był nieprzenikniony. Nikt z twarzy dyplomaty nic nie mógł wyczytać...
Na ten raz chłód rozlany na niej dozwalał się tylko domyślać, że może się z doznanem wrażeniem zdradzać nie chciał.
— A cóż? zapytała Lacerti.
Percival ruszył brwiami i ustami.
— Nie masz się co lękać rywalki, rzekł do niej — chybaby miała głos Nilson lub Patti... inaczej... trudno, by uczyniła wrażenie. Wygląda jak trochę przywiędły fiołek...
Porównanie choć pochlebne, nie podobało się Laurze, zagryzła usta.
— I baron nie jesteś ciekawy woni tego kwiatuszka? spytała złośliwie...
— Rzekłaś, moja piękna divo! westchnął baron: widocznie się starzeję! Tak! nie jestem ciekawy...
Wielkie swe czarne ogniste oczy utopiła w nim Laura, chcąc dobyć z duszy, czy kłamał, czy mówił prawdę. Francuz się nie zdradził...
Odeszła nadąsana.
Co się tycze barona, zaskoczyło go to w chwili wyczerpania i apatyi. Widok Marynki nie uczynił na nim wrażenia żadnego, ale ciekawość podraźnił. Percival był w tym wieku i usposobieniu, gdy dla obudzenia apetytu półmiski assafetydą nacierają.
Nie czuł w tej biednej dziewczyninie nic, coby go skusić mogło — lecz chciał bliżej ją poznać. Zaintrygowany był tem, że Volanti sobie ze wsi zamówił taką nowość i krył ją przed oczyma wszystkich...
Gdy kurtyna zapadła, a Volanti miał jeszcze jechać do księżny, Percival pochwycił go w ulicy i wziął pod rękę poufale.
— Jedziemy razem na małą wieczerzę, we dwu? nie prawdaż?
Francuz radby się był wymówić.
— Do księżny ci śpieszno! Ale raz się spóźnić możesz, lub nawet nie przybyć, jutro będziesz pożądańszym... Ja zaś gotowem winę wziąć na siebie.
Volanti się zaklął, że chciał do domu powracać. Prawie gwałtem baron go wsadził do powozu i zawiózł do jednej z pierwszych restauracyj.
Wieczerza obu ożywiła.
— Słuchaj-no, kładąc mu rękę na ramieniu, odezwał się do niego baron. Masz jakąś kochankę, o której wie całe miasto, a ja jej nie widziałem... Co to jest?
Volanti aż podskoczył na krześle.
— Mylisz się baronie! zawołał. Co to są te niepoczciwe języki miejskie! Nie mam żadnej kochanki, i niech mnie Bóg od tego broni, abym kiedy znów popadł w tę chorobę. To co nazywają potwarczo moją kochanką, jest biedne, ubogie dziewczę, bardzo dobrego rodu, uczciwe, skromne, a mające wielką artystyczną przyszłość przed sobą.
Baron śmiać się zaczął.
— Mówisz z takim zapałem o niej, że się w podejrzenie podajesz! — zawołał. Dajże pokój... ja cię nie zdradzę.
Volanti zaklął się na honor... Z twarzy jego widać było, że nie kłamał...
Baron spoważniał.
— Wiesz, rzekł, budzisz we mnie ciekawość. Jesteśmy przyjaciołmi czy nie?
Volanti wybąknął coś pośpiesznie, tłómacząc się.
— Więc, jeśli przyjaciołmi jesteśmy, dodał baron, ja nalegam o to, abyś dla mnie czyniąc wyjątek, pokazał mi to cudo...
Francuz tłómaczyć się znowu począł, że to jest niepodobieństwem, że kobiety te nikogo nie przyjmują, że je zostawi w pokoju... i t. d.
Wszystkiego tego ani chciał słuchać Percival...
— Wymagam tego dowodu przyjaźni i zaufania, powtarzał.
Volanti był w największym kłopocie... Baron zaczynał sprawę brać na seryo...
Zerwać z nim nie chciał za nic Volanti, musiał więc wymawiając się zdać to na same kobiety, nie przyrzekając nic i nie odmawiając... dowodząc, że musiał je przygotować i t. d. Miał nadzieję, że baron zapomni o tem może, i że w odwłokę puszczona rzecz, żadnych następstw nie będzie miała...
Pożegnali się potem, a Percival przy rozstaniu, dodał z naciskiem:
— Pamiętaj, że to za dowód przyjaźni i zaufania uważać będę... C’est à prendre ou à laisser.
Dla Volantego, który znał fantazye barona, uganiającego się za nowościami, za zadaniami trudnemi, wprowadzenie go domu Dziwulskiej, było nietylko niemiłem, lecz groźnem.
Taki tysiąc postaci umiejący przybierać Don-Żuan, obok naiwnego i nieprzeczuwającego nic złego dziewczątka!
Mało go obchodził los Marynki może, lecz musiał jej strzedz dla przyszłości... dla głosu, dla tego co przez nią mógł zarobić...
Powróciwszy do domu późno, Volanti powiedział sobie stanowczo:
— Za nic w świecie!
Nie domyślał się w tem jeszcze podszczucia Laury, ale był niespokojny... — „Będę zwłóczył, wymawiał się, Percival o tem zapomni.“




Corsini z nieostygającą gorliwością ciągnął dalej naukę śpiewu, uszczęśliwiony swą uczennicą. Nie miał dosyć wyrazów na pochwały... Sławił już nie głos jej nieporównany, ale instynkt i talent nadzwyczajny, odgadywanie umiejętności takie, jak gdyby ją tylko zapomnianą przypominać sobie potrzebowała...
Niekiedy Volanti wciskał się w czasie lekcyj, i on był zachwycony... Nauka języków szła też z łatwością. Francuzczyzna wyniesiona z domu ułatwiała język włoski... Oprócz tego Marynka pożerała książki, które ją wtajemniczyć mogły w zagadnienia dramatycznej sztuki...
Umysł jej rozwijał się nie prawidłowo, nie systematycznie, lecz z żywością i potęgą zdumiewającą.
Zarazem i powierzchowność jej uległa zmianie powolniejszej, ale stanowczej.
Straciła świeżość wiejską, pobladła, a razem urosła, rozwinęła się, i twarz nabrała wyrazu. Nie była piękną, lecz mówiła o intelligencyi, nęciła smutkiem jakimś głębokim, powagą nad wiek. Miała też dar podobania się, to coś, czego nie daje sama rysów doskonałość, ale co wyciska na obliczu dusza.
Nie można było spojrzeć na nią i nie zapamiętać jej twarzy, nie chcieć się jej przypatrzyć, nie być nią podraźnionym jako zagadką. Temu wrażeniu nie obronił się ani Corsini, który nie przyznając się sam przed sobą, kochał się już w uczennicy, ani Volanti nawet, który gniewał się na siebie za pewną czułość niepotrzebną. Dochodziła ona do tego, że Marynki najmniejsze życzenie było dla niego rozkazem.
Francuz ani przypuszczał nawet, żeby nie mógł — kochać, lecz... przyznawał się, i miał dla niej — uczucie niemal ojcowskie.
W domu w sposób jakiś nieokreślony, z wolna tak się ułożyło, że Marynka wszystkiem rozporządzała. Dziwulska ciągle nieśpiąca, wiedząc, że się na córkę spuścić może, zdawała na nią wszystko. Ledwie wychodziła do salonu. Niemym i zadumanym świadkiem, siadywała na kanapie, nie słysząc nic i nie widząc. Myślami była gdzieindziej. Mało kto mógł dostrzedz, że biedna kobieta znużona życiem, wyczerpana, upadała pod ciężarem i z wolna gasła w oczach. Nie była chorą, dogorywała nieznacznie.
Marynka nie widziała tego, a bardziej przypuścić nie chciała myśli niebezpieczeństwa. Gdy Dziwulska dnia którego czuła się gorzej, pieściła ją, dogadzała, wstrzymywała się nawet od śpiewania, aby mogła spocząć.
Lecz stara natychmiast zaczynała nalegać, prosić, w końcu nakazywała, aby dla niej lekcyj nie opuszczać.
I tak się to ciągnęło...
Dwa czy trzy razy baron zagadnął ostro Volantego o wprowadzenie go do... tych pań; wytłómaczył się Francuz, że matka była chora, a sama nie przyjmowała nigdy nikogo.
Ukrywanie to draźniło Francuza, a Lacerti, przed którą się wygadał, iż tam będzie, prześladowała go pytaniami, wyśmiewając jego bojaźliwość i niezręczność.
Baron się namyślał.
Zdaje się, że o tym skarbie musiał mieć wyobrażenie wcale różne od rzeczywistości, że sobie wystawiał płochę dziewczę, bez wychowania, do którego wstęp, choćby przebojem, mógł być uzyskany łatwo.
Odosobnienie przypisywał Francuz nie woli dziewczęcia, ale zazdrości dyrektora.
Wypatrzywszy więc chwilę, gdy Volanti był zatrudniony, a w loży parterowej widząc Marynkę z matką, wprost przekupił kobietę mającą klucz, aby mu otworzyła.
Trafiało się już parę razy, że jakieś panie i panów nieznanych w braku miejsc innych wpuszczano do loży Marynki. Wejście barona nie było niczem nadzwyczajnem, dziewczę odwróciło się, spojrzało ledwie i zajęło się teatrem.
Percival stał trochę zmieszany, nie wiedząc jeszcze co pocznie... Siadł potem na krzesełku za kobietami i przypatrując się im, namyślał jak ma zapoznać.
Marynka już ani się oglądała na niego... cała sceną i śpiewem opanowana... Dziwulska obwinięta chustką zdawała się drzemać. Baron więc czekał antraktu, a tymczasem robił postrzeżenia nad kobietami, które miał przed sobą... Znajdował je dziwnie bez pretensyi poubierane i wcale nieeleganckie. Piękna kibić Marynki, mała jej rączka okryta rękawiczką używaną, strój niemodny i ubogi, wszystko oko Percival’a ściągało — i było mu niewytłómaczone...
Mówił sobie, że to była chyba chryzalida, która jeszcze nie miała czasu się rozwinąć... Lecz... przed oczyma tyle rówieśniczek, tyle sobie podobnych dobijających się, aby zwróciły oko, zkądże taka obojętność?
I to było mu niezrozumiałe.
Kurtyna zapadła, Marynka powstała, zwróciła się do matki, zaczęła jej coś szeptać, i jakby nikogo w loży nie było, poprawiła na niej chustkę, zajęła się nią, nie widząc barona.
Pozostawało mu jedno z dwojga, albo się po cichu usunąć, lub szturm przypuścić.
Zdecydował się na ostatnie.
Z wielką i wyszukaną grzecznością zbliżył się do tych pań i zaprezentował im jako dobry, stary przyjaciel Volantego, który z mocy poufałych z nim stosunków pozwolił sobie wnijść do loży, a raz się tu znalazłszy, nie mógł się wstrzymać, aby im nie złożyć uszanowania...
To przedstawienie się, jakkolwiek trochę dziwne, wspomnienie nazwiska dyrektora, które powinno było (zdaniem barona) choć rumieniec wywołać na twarz... nie zrobiły prawie żadnego wrażenia.
Dziwulska uśmiechnęła się obojętnie, Marynka dumnie potrząsnąwszy główką, nawet nic nie odpowiedziała...
Baron pierwszy raz teraz oglądał ją z blizka i znalazł tak niepodobną do tego, czem sobie wyobrażał, tak zimną, tak pewną siebie, tak obojętnie dumną, że przy całej swej znajomości ludzi i świata, zakłopotał się, jak dalej prowadzić rozmowę...
Śmiałym wzrokiem zmierzywszy go, Marynka czekała co dalej powie. Dziwulska rozbudzona, czuła się w obowiązku zastąpić córkę w przyjęciu natrętnego gościa.
— Paniom musi wielce dolegać to osamotnienie ich, bo słyszałem, że... dotąd żadnych znajomości nie ułatwił im Volanti. Bez ludzi można umrzeć z nudów... rzekł baron...
— Myśmy też, odparła z prostotą, Dziwulska, nie przybyły tu dla zabaw i roztargnienia. Córka moja uczy się śpiewu, jak zapewne panu wiadomo, mamy zajęcia wiele, a do samotności i na wsi byłyśmy przywykłe.
Baron mówiąc z matką, patrzał ciągle na córkę, lecz śmiałe wejrzenia jego, któreby inną zmieszały, wcale zdawały się jej nie trwożyć. Siedziała nieporuszona i nieulękniona.
— W mieście wiele już mówią o pięknym głosie... dodał baron.
— Trochę za wcześnie, odpowiedziała Dziwulska.
Marynka milczała uparcie.
— Byłem tak zaintrygowany tem, co zewsząd słyszałem o talencie córki pani, rzekł baron, żem usilnie prosił mojego przyjaciela Volantego, aby mi pozwolił zrobić z niemi znajomość.
— Córka moja nie śpiewa jeszcze, dorzuciła Dziwulska.
Uparte milczenie niewzruszonego dziewczęcia zaczynało już niecierpliwić barona, który napróżno łamał głowę jakby tę zbyt poważną rozmowę zmienić na żartobliwą, gdy drzwi loży się otworzyły, i wpadł uwiadomiony o wtargnięciu barona Volanti.
Twarz jego pałała próżno stłumionym gniewem, skłonił się kobietom z wielkiem uszanowaniem, objął rzutem oka rozmawiających, aby odgadnąć jak stała ta gwałtem zrobiona znajomość, i — usiadł uspokojony. Baron nie mieszał się łatwo...
— Widzisz, kochany dyrektorze, rzekł od niechcenia, że napróżno czekając, abyś był łaskaw mi ułatwić znajomość z paniami, musiałem w końcu pójść przebojem.
— Panie te, odparł Volanti śmiało, nie życzyły sobie w ogóle zawiązywać stosunków. Poszedłem za ich rozkazem...
Ani Dziwulska, ani Marynka nie zaprzeczyły temu. Położenie barona stawało się przykrem, lecz niełatwo się zrzekał tego, co trudnościami zrażało.
— To się łatwo tłómaczy, odparł żywo, tem, że panie zapewne i nudnych, i niemiłych znajomości radeby uniknąć; ale pan jako opiekun powinieneś uczynić wybór i nie dać się im tak nudzić śmiertelnie.
Dziwulska odparła łagodnie:
— Ale my nie nudzimy się wcale...
— Jakże to być może, rozśmiał się baron, to nienaturalnie! Osobie młodej, a tem więcej artystce, znajomość świata i ludzi jest potrzebną, konieczną... Młodość wymaga rozrywki... nie godzi się jej zamykać na pustyni...
Marynka uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała, Volanti ruszył ramionami, a Dziwulska po namyśle, unikając rozpraw, zamknęła:
— Różne są sposoby widzenia... Nasze życie przeszłe nie dozwala nam tak rychło się z nowem oswoić... Mamy czas na wszystko...
Po małym przestanku, baron wyczerpawszy się, w złym humorze, rzekł obcesowo:
— Spodziewam się, że choć panie nie przyjmują nikogo, dla starego przyjaciela Volantego zechcą może uczynić wyjątek... Byłbym bardzo wdzięczen...
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Percival wstał nareszcie ze swobodą człowieka, który nie daje się niczem zrazić, wziął za kapelusz, skłonił się i wyszedł z loży, a Volanti tuż za nim..
W korytarzu stanęli przeciw siebie oko w oko.
— Uczyniłeś mi przykrość, baronie, rzekł Volanti; stało się. Spodziewam się jednak, że zaspokoiwszy ciekawość, a przekonawszy się że omyliłeś się w swych domysłach, nie zechcesz tym biednym kobietom przymnażać troski.
Baron śmiać się począł.
— Cóż to ma znaczyć? rzekł: chcesz żebym się okazał niegrzecznym! obowiązany jestem je odwiedzić...
— Dość będzie karty, rzekł Volanti.
— Stanowczo więc jesteś zazdrosny? zapytał baron. Dziewczę młode i ma w wyrazie twarzy wiele wrodzonej dystynkcyi, quelque chose de piquant... Pojmuję, że odkrywszy ją, masz pierwsze prawa... lecz:
Volanti rzucił się gniewnie.
— Baronie! zawołał, ja jestem przedsiębiercą, spekuluję na głosach, handluję ludźmi jeśli chcesz... lecz w seduktorstwo się nie wdaję, tam zwłaszcza, gdzie mi ufają i gdzie charakter obudza poszanowanie. Raz na zawsze to oświadczam, a muszę dodać, że jak sam nie bawię się w uwodziciela, tak od innych uwodzić chcących bronić się czuję obowiązany...
— Jesteś dziś w zapale! począł baron, tak, iż stajesz się podejrzanym.
Francuz ochłonął, nie chciał być śmiesznym i barona bał się sobie narazić. Stał się grzeczniejszym.
— Kochany baronie, rzekł, wierzże mi, iż w tem wszystkiem dwie tylko rzeczy są zainteresowane: kieszeń i honor... Sądzicie o tych kobietach podług tego, do czegoście nawykli w wielkich miastach; nie zapominajcież, że to sierota uczciwej rodziny, skromna wieśniaczka, i że... coś przecie na świecie poszanować trzeba...
— Ale bo, wiesz co Volanti, przerwał baron, cała rozmowa wygląda jak gdybym ja już czychał na zgubę niewinności. Słowo ci daję, dotąd jestem ciekaw tylko...
— I ciekawości nie zaspokoiłeś jeszcze?
— Nie: jest podraźniona, nic więcej.
Dyrektor się zżymnął.
Percival podał mu rękę, spojrzał na niego z politowaniem i poszedł za kulisy.
Lacerti, która w czasie antraktu patrzała na lożę, widziała w niej barona, była niezmiernie ciekawą, co z niej Percival wyniesie. Po ukończeniu sztuki nie śpieszyła z wyjściem, będąc prawie pewna, że przyjdzie się jej pochwalić.
Tak się stało w istocie. Baron śmiejąc się wszedł do jej pokoiku za kulisami, w którym już owinięta w futerko, siedziała piękna Laura, tupiąc nóżkami z niecierpliwości.
— A cóż? zawołała porywając się i biegnąc przeciwko niemu.
— Kopciuszek! odparł baron. Nie umiem powiedzieć, czy zostanie nim na wieki, czy przemieni się na królewnę. To pewna, że dziś jest niczem więcej, tylko kopciuszkiem.
— Zdanie bardzo pochlebne! zawołała, oczyma badając Lacerti. A rozmowa?
— Ani słowa nie raczyła przemówić do mnie! rzekł Francuz... Volanti wpadł wściekły... gdy właśnie miała się począć rozmowa...
— Dałeś więc mu za wygraną? szydersko wtrąciła Laura.
Percival popatrzał na nią długo i wyraziście.
— I pani, co mnie dosyć dobrze znasz, możesz mówić o tem, że ja nie grając, daję za wygraną? wybąknął żywo. Powinnaś wiedzieć przecież, iż nawet przegrawszy, za wygraną nie dałem nigdy... Zawsze coś pozostaje do zdobycia, choćby nienawiść!




Wprędce po tym wypadku, który dla Marynki przeszedł prawie niepostrzeżony, nie obudziwszy nawet jej ciekawości, — tak była cała wyłącznie swym śpiewem i przyszłością zajęta, — Volanti przybył z zawiadomieniem, że ponieważ wiosna nadchodzi, i wszyscy się wynoszą za miasto, on także mając wiejski domek, zaprasza do niego swe panie, aby świeższem odetchnęły powietrzem.
Marynce oczy się trochę zalśniły, lecz natychmiast przerwała:
— A moje lekcye?
— Urządzimy się tak, aby Corsini mógł przyjeżdżać.
Dla samej Dziwulskiej, której osłabienie przypisywano miejskiej atmosferze, bo do niej nie była przywykła, Marynka pobyt w okolicy podmiejskiej przyjmowała z wielką wdzięcznością.
Tam wśród drzew, zieloności, ciszy, przypomnieć się im mogła Berezówka, do której obie tak tęskniły. Dziękowano więc Volantemu, który rad był, że w ten sposób dziewczę na jakiś czas od ciekawych, oczu skryje, i może się od Percival’a uwolnić.
Villa dyrektora, (o czem on nie wspominał), jak mówiono, ofiarowana mu przez księżnę Teofanię, stała tuż obok wielkiej i wspaniałej, którą w lecie protektorka Francuza zamieszkiwała.
Było to niedogodnem, ale Dziwulska tak dotąd unikała znajomości i towarzystw, iż nawet wiedząc o sąsiedztwie, wcale z niego korzystaćby nie chciała.
Pomimo uprzejmych zaproszeń, jakie Zosiczowa przynosiła często, rzadko się dawały skłonić, by z nich korzystać.
Dwa ogrody dzielił płot krzewami okryty, a wielkie drzewa domy osłaniały.
Volanti dla siebie w przypadku przyjazdu miał mały domeczek szwajcarski na uboczu, o dwóch pokojach.
Z wielkim pośpiechem, korzystając z coraz piękniejszych dni i wzrastającego gorąca, wybierać się zaczęto na tę przyobiecaną willę. Marynka marzyła o czemś uroczem, i na chwilkę zapomniała nawet o nauce i śpiewie.
Matka za to popakowała nuty i książki, pamiętała o wszystkiem, czego Marynka potrzebować mogła, i uśmiechała się a ściskała ją, widząc po raz pierwszy od przybycia tu dziecię swe wesołem i ożywionem.
W istocie willa Volantego obok innych, które przejeżdżając oglądały kobiety, wydała się im bardzo skromną. Był to dom drewniany dosyć stary, wybudowany z niesmaczną pretensyą do wdzięku, a całą ozdobę jego stanowiły dość starannie pielęgnowanemi wijącemi się roślinami okryte ganki i galeryjki. Ogródek mały miał trochę, drzew starych, widok na cudzą wodę, kobierzec zieloności i kwiaty...
Rzuciła się do nich Marynka stęskniona do dawnych przyjaciół i znajomych, choć pomiędzy niemi dużo było i obcych, a nie takich, jakie porzuciła w Berezówce.
Chociaż pomiędzy tym domkiem a dworkiem porzuconym najmniejszego nie było podobieństwa, Marynka tak żywo znowu przypomniała sobie lata młode i tę ciszę, z której ją wyrwano, iż po nich zabolała. Cóż dopiero Dziwulska, którą osłabienie czyniło wrażliwą, i która w duszy daleko mocniej od córki żałowała wsi porzuconej.
Na niej ta niby wieś uczyniła tak silne wrażenie, że zaledwie na nią wejrzawszy, uczuła się zmęczoną, bezsilną i położyć się musiała...
Następny dzień zajęło urządzanie się w domu, nadjechał Corsini, przywieziono fortepian, rozpoczęły się lekcye znowu... Nad wieczór, po wyjeździe Włocha, Marynka wyszła zaledwie do ogródka, gdy przez furtkę zobaczyła wchodzącego mężczyznę. Zdawało się jej, że w nim poznała barona, i co żywiej schroniwszy się, wysłała służącą z oznajmieniem, że matka chora, i że nikogo nie przyjmują.
Słyszała jak baron, gdyż on to był w istocie, oddając bilet służącej, kazał jej powiedzieć, iż będąc blizkim sąsiadem, miał sobie za obowiązek i t. d.
W istocie Percival stał się sąsiadem nająwszy blizko położoną willę, jedynie dla utrapienia Volantego i postawienia na swojem.
Nazajutrz z polecenia jego przyniesiono bukiet wspaniały... Marynka nie zastanowiła się nad tem, że go może przyjmować nie wypadało... Był tak piękny, i był pierwszy, którym ją ktoś obdarzał!
Nie sądząc się nim do niczego więcej oprócz podziękowania zobowiązaną, włożyła go do wody, ciesząc się niezmiernie..
Matka trochę się zafrasowała.
— Ten baron!... odezwała się nie dokończywszy.
Przez dzień przyjeżdżał Corsini dla lekcyj śpiewu, inne były zawieszone. Fortepian stał w saloniku, którego okna na ogród wychodziły...
Dni zaczynały być gorące, przy otwartych więc oknach odbywała się lekcya... Marynka zapominała się, raz począwszy śpiewać, ożywiała się, przejmowała, podnosiła głos, prawie tak, jak wówczas, gdy boso na łąkę wybiegłszy, pierwszy raz dała się słyszeć Volantemu...
Corsini słuchał z zachwyceniem, wlepiając w nią wejrzenie, o którem wcale nie wiedziała. Arya, która na ten dzień przypadała, szczególniej ulubiona dziewczęciu, rozlegała się nucona z taką brawurą, z takiem brio młodzieńczem... iż w teatrze, myślał Corsini, byłaby furorę zrobiła. Lecz któż ją tak śpiewa przed tysiącem słuchaczów, jak gdy jest swobodnym, bez obawy, bez troski o powodzenie?
Nauczyciel miał właśnie po skończeniu jej wyrazić swe zachwycenie, gdy z ogrodu rozległo się brawo szalone...
Marynka przelękła się trochę. Nie mógł to być Volanti, gdyż ten nigdy jej nie bił brawo.
Obejrzała się. Z krzaków występował baron Percival, i nizko się kłaniając przystępował do okna...
— Pani! zawołał, głos jej anielski posłyszałem z dala, oprzeć się nie było sposobu! Wiem, że popełniłem niedyskrecyę, podsłuchując...
Czy wspomnienie bukietu, czy ton, jakim wymówił te wyrazy baron, czy zmieniony wyraz jego fizyognomii, rozbroiły dziką trochę Marynkę, zarumieniona skłoniła główkę i uśmiechnęła się wdzięcznie.
Śpiew, zapał, może pora wiosenna, może jakieś wrażenie uczyniły dziewczę w tej chwili cudnie pięknem, choć w istocie twarzyczka jej nazwać się piękną nie mogła.
Lecz było w niej tyle życia, oczy pałały, usta drżały, krew przepływała, barwiąc tak policzki, iż miała coś w sobie niby młodej Sybilli natchnionej.
Baron nie wchodził. Stanął przy oknie, zmierzył wejrzeniem wnętrze pokoju, dostrzegł bukiet swój na stole, Włocha z brwią nasępioną przy fortepianie, i — cofnął się zaraz...
— Nie przeszkadzam, rzekł, nie mogłem tylko przemódz na sobie, abym mojego uwielbienia nie wyraził...
I zniknął w zaroślach...
Marynka stała długo przy fortepianie, oglądając się na ogród niespokojnie i nie śmiejąc począć aryi drugiej, do której też i Włoch jej nie zachęcał. Baron, którego znał tylko z widzenia i nazwiska, obudził w nim zazdrość.
— Panie znają barona Percival’a? zapytał przerzucając nuty.
— Raz w życiu go widziałam, bo się nam zaprezentował w teatrze, odpowiedziała Marynka. Pan wiesz, że my unikamy znajomości...
— Ta też nie byłaby dla pań pożądana, przerwał Włoch z widoczną niechęcią. Francuza tego zna całe miasto z przygód miłosnych i awantur. Towarzystwo jego niepotrzebnie ściąga oczy i budzi plotki.
— Na nieszczęście, — odparła Marynka spokojnie, — pan ten jest podobno naszym sąsiadem.
Włoch się zachmurzył.
— Cóż Volanti mówi na to? dodał poruszając ramionami.
— My dopiero wiemy o tem od wczoraj, a on dowie się dziś, jeśli przyjedzie...
— Przygoda dosyć niefortunna, kończył Włoch zwijając nuty.
Marynka spojrzała na niego ciekawie; pierwszy raz okazywał tyle zajęcia sprawą obcą nauczaniu i muzyce, bo dotąd rozmowy z nim ściśle się ograniczały przedmiotem lekcyj.
Włoch był nadzwyczaj podraźniony, dziewczę zupełnie obojętne. Nie zdawało się ani rozumieć niebezpieczeństwa, ani bardzo brać do serca niedogodności tego sąsiedztwa.
Chłód ten, który jej serce dotąd niczem nieporuszone zachowywać dozwalało, dla Włocha był niepojętym.
Wyjechał wkrótce. Oczekiwano Volantego, który przybył wieczorem. Dziwulska znowu leżała w łóżku, czując się osłabioną. Marynka wyszła naprzeciw niego, i natychmiast opowiedziała mu o wizycie, bukiecie, podsłuchanym śpiewie i oklasku.
Na pierwszą wzmiankę o baronie, Volanti wpadł w uniesienie, które zdziwiło Marynkę.
— Przestraszasz mnie pan! zawołała. Ja zupełnie nie rozumiem co mi grozić mogło, oprócz małej nieprzyjemności, że będę podsłuchywaną.
— Tak, bo pani nie znasz ani człowieka tego, ani ludzi w ogóle, rzekł żywo Francuz.
— Przekonywam się o tem! bo i pan, i Corsini zdajecie się obawiać barona, rzekła Marynka... Natręt bywa nudnym, lecz...
Volanti spojrzał jej w oczy, i wzrok jasny spokojny jego też nieco ukołysał...
— Bądź co bądź, rzekł, ja się muszę z baronem rozmówić. I dodał: bo pobyt tu... może się stać nieznośnym.
— Przecię drzwi zamknąć można zawsze, odpowiedziało dziewczę.
Volanti miał na myśli odezwać się, że tacy ludzie przy drzwiach zamkniętych, do okien szturmować umieją, lecz zmilczał... Zerwał rozmowę pod pozorem interesu, wziął kapelusz i wyszedł szukać barona...
Nie było go w domu, służba mówiła, że ma dopiero nazajutrz powrócić. Volanti, choć mu pilno było do miasta, postanowił czekać na jego przybycie...
Rano zaledwie wysiadł Percival, gdy ujrzał przed sobą posępną twarz niebardzo miłego gościa. Zostawszy sam na sam z nim, dyrektor przystąpił z postawą sztywną i ceremonialną.
— Pozwolisz baronie, chwilkę rozmowy, seryo!
Baron wcale niezmieszany tym wstępem, z pańską i dumną postawą skłonił się:
— Jestem do usług.
Ton, jaki przybrał Percival, zmieszał Francuza. W istocie zależało mu na tem wiele, ażeby nie zrywać z nim i skończyć przyjacielsko. Sądził, że ma i mieć będzie przewagę za sobą, wynikającą z położenia, że był w swojem prawie; baron zdawał się nie uznawać tego, stawił się energicznie. Dyrektor zawahał się z rozpoczęciem rozmowy.
— Słucham, dodał, korzystając z przestanku baron. Wiem o co idzie, łatwo się tego domyślić; lecz uprzedzam cię, że się ani zastraszyć, ani zmiękczyć nie dam...
— Mówmy otwarcie, wybuchnął Volanti: czy się godzi tak prześladować i ścigać biedną istotę?
Baron śmiać się zaczął.
— Lecz, do licha! zawołał, jakież ty masz prawa opiekować się tą biedną istotą? Co ty lepszego robisz? Spekulujesz na niej, no! a ja się nią interesuję.
— Ażeby zbałamuciwszy, porzucić — rzekł Volanti.
— Mój kochany, odparł baron, bałamucę, to prawda, te, które się dają bałamucić. Ani słowa. Nie możesz mi jednak zarzucić ani podstępu, ani zdrady, ani gwałtu... Zdaje mi się, że nawet głupie namiętności moje, których nie jestem panem, z drogi uczciwej mnie nie sprowadziły...
Volanti zamilkł.
— Idzie tu tylko... rzekł jąkając się, przedewszystkiem o... delikatność, o poszanowanie...
Zatrzymał się chwilę Volanti i dołożył:
— Nająłeś pan umyślnie mieszkanie w sąsiedztwie. Dziewczę trwożliwe, nawet do ogrodu wyjść nie będzie śmiało, w obawie szpiegowania i spotkania... Śpiewać nie będzie mogło... słowem...
— Słuchaj Volanti, przerwał nagle baron, biorąc go za rękę: kochasz się w niej? co? chcesz ją mieć dla siebie? mów!
Zczerwienił się dyrektor.
— Co za pytanie! odparł, — daję słowo, że mi to w myśli nie postało!
— Idzie ci o świetny sukces? spytał Francuz.
— Spodziewam się! łożę na to... rzekł Volanti.
— Nie róbże sobie nieprzyjaciela ze mnie! zawołał Percival. Daję ci słowo honoru, a ono coś jest warto, że o żadnem bałamuctwie dotąd nie myślę, i że korzystać z prostoduszności twej pupilli nie mam ochoty; ale ona mnie żywo zajmuje... Nie odpędzaj mnie, bo ci przez zemstę szkodzić będę, a wiesz, że mogę to uczynić. Niebezpieczeństwa nie ma i nie będzie, bo i ja też poszanować umiem, co warto poszanowania... Rękę ci moją daję na to, ale — nie dziwacz... Będę ją widywał, i sława na tem nie ucierpi... a przyszłość zyszcze...
Volanti stał dziwnie jakoś niepewny siebie, wahał się.
— Mówię ci, dodał baron, że właśnie prostota dziewczęcia i niewinność zajmuje mnie żywo... Z jej oczu, gdym ją w loży widział, wyczytałem piękną, spokojną duszę istoty tak niewinnej, że nawet nie przypuszcza niebezpieczeństwa... Dla mnie to fenomenalne zjawisko... cóż chcesz! świat dziś tak popsuty... Dajże mi się niem zabawić i pocieszyć.
Volanti ruszył ramionami niecierpliwie.
— To do niczego niepodobne! zawołał.
— Prawda, odparł baron, będziemy we dwóch stali na straży tego skarbu... Któż wie, jak się to jeszcze skończyć może... To tylko pewna, że pupilla twoja na tem nie straci.
— Ale cóż ludzie powiedzą? zawołał dyrektor niespokojny. Moja opieka tłómaczy się moim interesem; pańska będzie z konieczności fałszywie zrozumiana i dla niej uwłaczająca.
— Nie, rzekł baron, na to zaradzimy. Potrafię zachować wszystkie warunki, których wymaga przyzwoitość....
Widząc, że na pół już Volantego przekonał i zwyciężył, Percival dodał żywo:
— Sprzymierzeniec lub nieprzyjaciel, jedno z dwojga masz do wyboru...
Zamiast odpowiedzi, Francuz zrezygnowany rzucił się na blizki fotel, podparł na ręku i zadumał...
— Nie będę napastniczym do zbytku, rzekł baron łagodnie. Spuść się na mnie... Nie troszcz się tylko bez przyczyny... Zaufaj mi i zostaw dziewczęciu samemu wolną wolę postąpienia ze mną jak zechce... Jeżeli mnie odpędzi... no, to pójdę precz nie skarżąc się...
Ścisnął rękę Volantego, i na tem się skończyło.




Po namyśle Francuz postanowił spełnić na co się milcząco zgodził; nie powiedział Marynce nic... zostawił wszystko na łaskę losu i niedoświadczenie dzieweczki, która wcale świata nie znała.
Matka stała na straży dziecięcia...
Po rozmowie z baronem, przez kilka dni Francuz się nie pokazywał wcale. Potem jednego ranka posłał znowu bukiet, który ponieważ się panienka ubierała, gdy przyszedł, służąca ośmielona przyjęciem pierwszego, nie pytając postawiła w salonie.
Marynka wchodząc, zobaczywszy go, pobiegła z radością nacieszyć się kwiatkami, a potem pochwalić niemi przed matką.
— Moja droga, odezwała się przypatrując mu Dziwulska: bukiet jest bardzo ładny, ale ja nie wiem, doprawdy, czy wypada przyjmować.
— Co? kwiatki? rozśmiała się Marynka. Cóż w tem może być złego? Baron ten jest bardzo grzeczny... a jako sąsiad... jako przyjaciel Volantego...
— Doprawdy, ja bo nie wiem! zamruczała Dziwulska, trzeba się chyba Francuza zapytać.
Tymczasem śliczny bukiet, którego hiacynty pachniały na cały dom, ustawiono znowu w salonie.
Baron nie zjawił się i tego dnia.. a potrzeba zdradzić Marynkę, że trochę się go spodziewała... Znajdowała, że mógł się pokazać, aby podziękowanie odebrać...
Pan dyrektor, który księżnę Teofanię odwiedzał prawie codzień, zjawił się wieczorem. Spostrzegł zaraz kwiaty i trochę się zachmurzył. Marynka mu je pokazała i dodała zaraz, że baron dotąd u nich nie był...
Lękając się zdradzić lub popełnić jakąś nieostrożność, Volanti zbył te wiadomości obojętnem milczeniem...
Natomiast Corsini, który przybył z lekcyą, bukiet nowy postrzegł zaraz i mocno się nim zasmucił, odważył się dać niezręczną przestrogę Marynce.
Rozśmiała mu się w oczy, ze swą zwykłą odwagą.
— Wdzięczna jestem panu, rzekła, — ale cóż mi to może szkodzić, że mi jakiś sąsiad bukiet przyszle? Ja i mama nie znajdujemy w tem nic złego...
Rozłożyła nuty na fortepianie i dodała żywo:
— Nie traćmy czasu, śpiewajmy.
Odprawiony Włoch, zły bardzo i kwaśny (co nie uszło baczności Marynki), musiał lekcyę swą rozpocząć.
— Z niemi mówić o tem darmo, rzekł w duchu: nie rozumieją nic... muszę przestrzedz Volantego...
Złapał go zaraz w mieście Corsini, i z nadzwyczajną gorącością począł opowiadać o natręctwie Francuza i groźnych jego (jak utrzymywał) zabiegach.
W czasie tego opowiadania, na sposób włoski żywemi ruchami rąk illustrowanego, Volanti pierwszy raz dostrzegł i powziął podejrzenie, że bodaj sam Włoch w uczennicy jest rozmiłowany.
Uderzyło go to w sposób nieprzyjemny, gdyż romans Włocha uważał za daleko niebezpieczniejszy od kaprysu Francuza.
Wysłuchawszy, spojrzał mu bystro w oczy.
— O Francuza ja, znając go, nie obawiam się, rzekł zimno; ale mój Corsini, prawisz to z taką gorączką, jakbyś sam był, otwarcie powiem, zazdrosny. Rozumiem to, że mogła ci się uczennica podobać, jesteś młody, dziewczę bardzo powabne; ale muszę ci powiedzieć, że za najmniejszą oznaką z twej strony wcale mi niepotrzebnego sentymentu, będę musiał cię pożegnać.
Włoch zbladł, zaczerwienił się i — rozpoczął od zaklęcia...
Dowodził, że zajmowała go uczennica, ale żadnych czulszych dla niej sentymentów nie żywił.
— Bardzo mnie to cieszy, rzekł Volanti; bo tembyś i mnie w kłopot wprawił niepotrzebny, i swojej przyszłości zaszkodził.
Corsini odszedł strapiony wielce, lecz nie zrozpaczony.
Obejście się z nim Marynki było bardzo poufałe i grzeczne, lecz on sam łudzić się dotąd nie miał czem... Była z nim dobrze, nie chcąc ani rzucanych wejrzeń, ani wydawanych westchnień, ani słówek dwuznacznych rozumieć.
W istocie nie rozumiała ich... Włoch był dla niej obojętny jak inni, których spotykała...
Dotąd jeden śmieszny Juraś, choć serce jej nie biło dla niego, najwięcej miał w niem miejsca... Mówiła o nim z matką, wspominała myśląc o Berezówce, chciałaby była zobaczyć go i pożartować z jego bojaźliwości i niezgrabstwa...
Wiosna, jak zwykle na północy, szybko się rozwinąwszy, ustąpiła gorącemu nieznośnie latu... Zieloność rozwijała się czarodziejsko, i już niemal pod skwarnemi słońca promieniami, bladła, zapowiadając rychłą jesień.
Upały wielkie, które dziewczę znosiło dobrze, dla starej Dziwulskiej okazały się szkodliwemi. Zdrowie jej, już nadwerężone, na chwilę powietrzem świeżem odżywione, znowu budziło niepokój. Marynka wprawdzie pogorszenie się jego miała za przemijające, lecz wprawniejsze oko Francuza, śledzące postępy wolne choroby, dostrzegło niebezpieczeństwa. Pod jakimś pozorem, aby nie trwożyć kobiet, wprowadzono doktora...
Ten, przyjaciel dyrektora teatru i lekarz razem teatralny, przebywszy większe pół dnia na willi, wieczorem spytany, potrząsł głową w sposób niezbyt pocieszający.
— Choroby, zdaje się, nie ma tam żadnej, ale wyczerpanie sił nadzwyczajne, rzekł Volantemu. Być może, iż w tym wieku, nagła zmiana klimatu, po całem życiu spędzonem w różnych od dzisiejszych warunkach, podziałała także... lecz kryć nie będę: jest źle, bardzo źle.
— Cóż poradzić na to? zapytał nastraszony Francuz.
— Może powrócić nazad do dawnego trybu życia? rzekł doktor!
— Nie...
— No, to rady nie mam... Staraj się, ażeby była spokojna, i by na niczem jej nie zbywało; zresztą...
Zamilkł...
Nic więc nie zmieniono w sposobie życia. Francuz tylko przywiózł w podarku starego wina.
Gdy się to działo, baron dnia jednego zjawił się w czasie herbaty i bytności Volantego.
Przyjęto go grzecznie, a Marynka naiwnie podziękowała za kwiatki..
— Zrobiły mi wielką przyjemność, rzekła, bo mi wieś przypomniały... Są przepyszne, ale gdyby były skromniejsze, a do moich prostych podobne, jeszczebym je więcej kochała...
— Byłoż pani tak dobrze na wsi? zapytał baron.
Dziewczę zdziwionemi oczyma popatrzało na niego.
— Nigdzie w świecie lepiej mi być nie może! — zawołała. Byłam swobodna, mogłam boso biegać po łące... śmiać się głośno... bawić w ogródku.
— Przecież piękna, wielka stolica, teatra... tysiące rzeczy ciekawych, muzyka... sam ten gwar, życie — rzekł Francuz — powinny panią żywo zajmować!
— Jestem tem już zupełnie nasycona — odezwała się Marynka. Widać, że do tych wszystkich wspaniałości nie byłam stworzona. Dla mnie w nich jest coś przestraszającego... niespokojnego...
Percival się uśmiechał.
— No, ależ muzyka! sztuka! przecię to musi pani czynić wielką przyjemność.
Dziewczę się zamyśliło.
— Tak jest, rzekła: lubię muzykę i przy niej zapominam na chwilę to, poczem tęsknię... lecz... proszę się nie śmiać... gdym tam biegając śpiewała, z ptakami się wyścigając... robiło mi to jeszcze większe wrażenie...
Baron całe wyznanie wziął po swojemu, za jakąś fantazyę dziewczęcia, które oryginalnem okazać się chciało. Nie sprzeczał się.
W ogóle mówił mało, powstrzymywał się, patrzał, badał i słuchał, usiłując przeniknąć tę naturę dla siebie dotąd niezrozumiałą.
Dziwiło go niezmiernie to, że w Marynce cienia zalotności, niemal wrodzonej kobietom, objawiającej się często w dzieciach, nie mógł dostrzedz.
Była swobodna, zaniedbana, chłodno-poważna, a patrzała na niego tak śmiało i tak nie unikała wejrzeń najzuchwalszych, iż baron, do wcale innego rodzaju kobiet nawykły, zupełnie był z tropu zbity.
Znajdował ją niesłychanie oryginalną, i to może budziło w nim coraz żywsze zajęcie.
Prosił jej ażeby zaśpiewała. Zawahała się trochę, spojrzała pytająco na Volantego, i nie widząc w nim oznaki, ażeby się sprzeciwiał, rzekła, idąc do fortepianu:
— Jużci winnam to panu za kwiatki. Więc muszę... Ale, gram źle, akompaniuję sobie niedobrze...
Volanti ofiarował się z pomocą...
Marynka, niewiedzieć dla czego wybrała canzonę, która jej Berezówkę przypominała. Nie była to arya do popisu, lecz piękny głos i wiele uczucia wlanego w prostą piosenkę uczyniło ją zachwycającą. Śpiewała tak, jakby w istocie biegała po łące i zapomniała o słuchaczach...
Baron, zobojętniały, z trudnością dający się wzruszyć, był w zachwyceniu...
— Ta piosenka zmusi mnie, rzekł grzecznie, zrujnować się na bukiety, bo nie wiem ile ich potrzeba dodać, aby się wywdzięczyć za nią!
Marynka na komplement nie znalazła odpowiedzi, pokazała białe ząbki i — nie śpiewała już więcej. Canzona ją zasmuciła...
Kończąc spojrzała na siedzącą z dala na kanapie matkę, i po raz pierwszy uderzyła ją postawa, wyraz twarzy cierpiącej, coś niewysłowienie smutnego... Przypomnienie tej, jaką widziała w Berezówce, w porównaniu do zestarzałej nagle i znękanej, którą miała przed sobą, napełniło ją strachem.
Pobiegła żywo do starej i siadła przy niej niespokojna.
Dnia tego Dziwulska miała się gorzej znacznie. Gdy goście wprędce potem odeszli, Marynka musiała ją podtrzymując odprowadzić do łóżka.
Złożono to na znużenie i gorąco, lecz nazajutrz, wstać nie mogła. Potrzeba więc było poradzić się lekarza...
Dotąd spokojna i jakby oślepła na powolny postęp choroby, Marynka nagle się strwożyła. Corsini’ego, który przybył z lekcyą odprawiła tem, że nie czuła sił do śpiewu, będąc niespokojną o matkę...
Dziwulska sama czuła się bardzo źle, ale z miłości dla dziecka czyniła wysiłki nadzwyczajne, aby mu oszczędzić troski i trwogi. Miała przeczucie, że żyć nie może... i przyszłość Marynki przyprowadzała ją do rozpaczy. Co sama jedna sierota począć miała z sobą!
Opieka francuza nie była ani przyzwoitą, ani dostateczną... Major był daleko, a gdyby nawet przybył — mógł że poradzić co, gdyby umowa wiązała Marynkę?
W niepokoju, który zwiększał chorobę i wywoływał gorączkę, nie mogła, nie mając się zwierzyć komu Dziwulska, zwrócić się gdzieindziej tylko do Zosiczowej.
Zaproszono ją w kilka dni potem, gdy Marynka zmuszona przez matkę, lekcyę z Corsini’m odbywała. Poczciwe kobiecisko, które dosyć dawno nie widziało chorej, przestraszyło się zmianą, jaką w niej znalazło.
Dziwulska gorączkowo pochwyciła ją za rękę.
— Moja droga pani, rzekła z pośpiechem niespokojnym, ratuj mnie, radź mi... Czuję się bardzo źle, — siły moje wyczerpane, godziny policzone... Moje dziecko — sierota... Marynka... co się z nią stanie!
Zaledwie wśród łez i łkania, zrozumiawszy co jej szeptała Dziwulska, Zosiczowa poczęła od uspakajania i dodania otuchy...
— Ale to osłabienie tylko, to minie... niech się pani nie trwoży...
Dziwulska nadto dobrze czuła swój stan, aby się łatwo dała przekonać. Na wpółobłąkana z trwogi, żądała najprzód sprowadzenia duchownego, tak, aby Marynka o tem nie wiedziała, potem opieki... księżny, samej, Zosiczowej... niewiedziała już czyjej. Powtarzała, ciągle płacząc:
— Sama jedna! sierota! mój ten anioł drogi...
Pierwszym skutkiem zwierzenia się Zosiczowej było, że ta, uspokoiwszy nieco chorą, doniosła o wszystkiem księżnie Teofanii.
Serce starej pani nie było zbyt łatwe do poruszenia: nadto miało zajęcia około własnego szczęścia czy rozrywki... zastygłe, wyschłe, na cudzą boleść było obojętnem, lecz księżna chciała się zawsze okazać dobroczynną i czułą: przywołała zaraz Volantego, kazała złożyć konsylium, własnego lekarza dodała do narady. Odbyła się ona niepostrzeżenie jakoś i bez wiedzy Marynki... Środki pilniejsze zostały nakazane... Własna wola chorej, która dla dziecka żyć pragnęła, może przepisane leki, w pierwszej chwili sprowadziły polepszenie.
Dziwulska sama uczuła się silniejszą, nadzieja w nią wstąpiła... Marynka rozpromieniała, i już mowa była o podźwignieniu się z łóżka, o wyjściu na werandę lub do gródka, gdy jednego wieczoru, bardzo późno, wcale już niespodziewany tu nadjechał Volanti.
Marynka, która wyszła go powitać, znalazła Francuza tak zmienionym, posępnym, gniewnym i nadąsanym, że zaledwie się przywitawszy, musiała spytać:
— Co panu jest?
— Nie chciałbym ani pani, ani matki jej zmartwić, rzekł Volanti; lecz nie mogę utaić co zaszło... Ojczym jej zjawił się tutaj...
Marynka ledwie wykrzyk mogła powstrzymać...
— On! a czegoż on chcieć może od nas! zawołała.
— Od was on zapewne nie chce nic, odezwał się gniewnie Volanti; lecz nie wiem, jakie sobie wynalazł prawo do opieki nad wami, i przybył tu z groźbą procesu... jeżeli mu się nie opłacę...
— Na miłość Boga! przerwała Marynka: zaklinam pana, czyń co chcesz! ja do największych ofiar jestem gotowa, ale oszczędź matce widoku tego człowieka, który zabić ją może.
Pan dyrektor dość chłodno ruszył ramionami.
— Ani wiem jeszcze, co z nim pocznę, odezwał się po namyśle. Człowiek jest zuchwały, któż wie? jakieś prawo musi mieć za sobą. Okupu wielkiego dać nie mogę...
— Ale ja go odsłużę! odśpiewam, odpracuję! — zawołała rzucając się ku niemu ze złożonemi rękami Marynka... Ratuj pan życie matki...
W tej chwili Volanti przy całej swej słabości dla dziewczęcia, był więcej dyrektorem i spekulantem niż człowiekiem. Przeszło mu przez myśl, iż piękny ten talent, tyle obiecujący, na dłuższą eksploatacyę zapewnić sobie może... Potrząsnął głową i zamruczał:
— Zobaczymy...
Marynka zaprzedawała się w niewolę, zgadzała na co chciał... byleby ocalić matkę. Wiedziała, że widok sam tego człowieka mógł dobić nieszczęśliwą...
Jakim sposobem pozbawiony wszelkich środków przedsięwzięcia podróży, Dziwulski dostał się tutaj, trudno pojąć było. Dowiedziawszy się o wyjeździe żony z Marynką w Berezówce, zkąd go major odprawił małym datkiem, oszalały nie miał pokoju, dopóki najdziwniejszym przemysłem, najmując się do usług znanego sobie dawniej obywatela, nie dostał się do stolicy, zrezygnowawszy się na rolę niemal lokajską...
Był pewien, że raz tu przybywszy, obawą skandalu i groźbami zmusi francuza do okupienia mu się....
Volanti obawiał się niepotrzebnego rozgłosu, gotów był wreszcie zapłacić, lecz summa, jakiej wymagał Dziwulski, była tak wygórowana, że się rozeszli skłóciwszy...
Zuchwały człek dostał tegoż dnia języka, i na wpół pieszo, wpół przysiadując się do furmanek wieśniaczych, wieczorem dostał się do willi.
Nagle Marynka siedząca u łóżka matki, usłyszała podniesiony głos, i poznała go po nim. Doszedł on i ucha Dziwulskiej, która porwała się z krzykiem, przerażona chwyciła córkę obejmując ją rękami, jakby ochronić chciała... i padła bez czucia na poduszki...
Gdy Dziwulski, przebojem idąc, wpadł do sypialni, zastał już tylko zimnego trupa, u którego nóg omdlała leżała Marynka...




Czując się źle, gdy do siebie na radę wezwała Zosiczową nieboszczka, niepokojona ciągle tem, że śmierć może przyjść niespodzianie, a Marynka zostanie bez opieki, powzięła myśl napisania listu do jedynego człowieka, w którym miała zaufanie do majora Kulwisza. Nakreśliła go drżącą ręką w kilku słowach, zaklinając, aby sieroty nie opuszczał. List się tem kończył, że miał być wyprawiony dopiero, gdyby Dziwulska umarła. Zosiczowej go powierzywszy, która słowo dała, że spełni rozkaz, była już spokojniejsza.
Gdy do sąsiedniej willi księżny dano znać o nagłej śmierci matki Marynki, Zosiczowa natychmiast pismo jej powierzone na pocztę wysłała...
Dziwulskiego baron, który nadbiegł, dowiedziawszy się co się stało, wprost ludziom kazał za wrota wypchnąć. Zatelegrafowano do Volantego.
Marynkę zabrała Zosiczowa do księżny, pomimo oporu...
W domu zawrzało okrutnie, sługi potraciły głowy, i gdyby nie baron, a później nadbiegający Volanti, gdyby nie Zosiczowa, służba byłaby może korzystając z nieładu tej nieszczęśliwej godziny, szkody zrządziła wiele... i rozbiegła się ze strachu jakiej odpowiedzialności.
Baron przybył, gdy zaczynano plondrować, i nie dopuścił nieporządku... Tymczasem Volanti przerażony, na łeb na szyję leciał do willi...
Potrzeba było sądowego poświadczenia... zbadania przyczyn nagłej śmierci... przygotowania pogrzebu, lecz wszystko to przy wielkiej praktyczności dyrektora i znajomości stosunków miejscowych załatwione było.
Marynka przebywszy pierwszą boleść okrutną, z nadzwyczajną energią zażądała oddać matce ostatnią posługę, nie dała się odwieść od tego, poszła przystroić jej trumnę i nie oddaliła się już od zwłok aż na cmentarzu złożone zostały. Volanti, który był przy niej ciągle, razem z Zosiczową, nie mógł pojąć mocy duszy, z jaką to dziewczę cios, który je uderzył, znosiło. Ciekły jej mimowolnie łzy z oczu, a twarz jakby stężała, marmurowa, nieporuszona, nie wydawała boleści wewnętrznej...
Dziecię to zdumiewało dojrzałych i obytych z życiem...
Miała siłę wszystkie drobne posługi przy zwłokach dopełniać sama, i ani na chwilę niemoc jej nie ugięła.
Obaj francuzi przytomni około przygotowań i na pogrzebie, patrzali na siebie i zdawali się sobie mówić oczami: Zkąd w niej ta siła? Co za charakter w tem dziewczęciu!...
Ponieważ willa nadto teraz bolesne wspomnienia rozbudzała, Volanti wnosił powrót do miasta. Marynka do czasu uprosiwszy Zosiczową, aby przy niej została, żądała pozostać tutaj, dopókiby się nie namyśliła co ma począć z sobą.
Ten czas żądany do namysłu, mocno zaniepokoił dyrektora, bo spodziewał się, że bądź co bądź, umowa musi być spełniona, nie było więc nad czem rozmyślać. Nie odezwał się jednak, do czasu boleść szanując.
List, który Zosiczowa wysłała, jak piorun spadł na majora... Poczciwy stary odebrawszy go, załamał ręce...
Co on mógł poradzić? w jaki się sposób zaopiekować?
Potrzeba było jechać natychmiast, na miejscu zbadać stan rzeczy i wolę Marynki.
Major zardzewiały na wsi, stary, nieprzygotowany, nie miał nic w gotowości do podróży. Potrzeba było pieniędzy, pasportu, przyborów nawet, na których mu zbywało. Przy najlepszej chęci kilka dni upłynąć musiało, nimby się wybrał.
Napisał do Marynki, że przyjeżdża, lecz ten sam posłaniec, który wiózł list na pocztę, przyniósł mu pismo od sieroty. Marynka od Zosiczowej dowiedziała się o tem, że matka do majora się o opiekę zgłosiła. Donosiła mu o zgonie matki, o tem, że umowy dotrzymać musi, a razem zaklinała go, ażeby jej osobę poważną i godną zaufania wybrał za towarzyszkę, aby sama nie została między obcymi...
Major schwycił się za głowę...
Takiej osoby, którąby on mógł na swą odpowiedzialność dodać Marynce, nie znał na całym świecie...
W ogóle stosunki miał nierozległe, znajomości kobiecych niewiele, a nielada kto mógł się podjąć jechać na koniec świata w missyi tak trudnej...
Kulwisz chodził z fajką i wzdychał, najdziwaczniejsze snując plany, gdy mu jakby objawienie z góry przyszła na myśl wdowa po dalekim krewnym, w której, gdy była młodą, kochał się major już podżyły, — pani Ildefonsa Krzewska.
Zdawało mu się, że nikt na świecie nad nią nie był dla Marynki, właściwszą opiekunką. Poczciwy Kulwisz nie obrachował się tylko z tem, że miłość, choćby zgasła, zostawia po sobie pewny blask otaczający bóztwo...
Z wielkiej radości, iż może spełnić wolę nieboszczki i Marynki major oślepł na wiele okoliczności, któreby postanowieniem zachwiać mogły...
Niegdyś panna, a dziś pani Ildefonsa, wprawdzie odebrała wychowanie świetne w Warszawie, bawiła długo po możnych domach, miała powierzchowność i maniery wielce dystyngowane, lecz... była dosyć... płochą i zalotną, i teraz owdowiawszy, mając już lat czterdzieści, jeszcze, jak mówiono, była w pretensyach. Pozostały jej resztki piękności, wymowa łatwa, dosyć dowcipu, a wyobrażenie o sobie nadzwyczaj przesadzone.
Major był zawsze jej wielbicielem... tak samo jak admirował Dziwulską i jeszcze kilka pań, wśród których stanowczego wyboru nie umiał uczynić...
O Krzewskiej wiedział, że bawiła przy bogatej staruszce, która ją dla wesołości i miłego towarzystwa od lat kilku ugaszczała... Do Zbożyszek, rezydencyi pani marszałkowej, było mil dobrych cztery... Zaledwie wpadł na myśl werbowania Krzewskiej, major, nie tracąc godziny, kazał konie założyć i pojechał...
Od lat dwóch pani Ildefonsy nie spotykał, lecz wiedział, że ciągle przy marszałkowej dworowała. Mówiono nawet, że stary kuzyn samej pani zajął się był wdówką i miał się starać o nią, ale zaszły jakieś okoliczności, które to małżeństwo rozerwały...
Kulwisz tak się dziwnie rozrachował z godzinami, że do Zbożyszek przyjechał o godzinie siódmej rano...
We dworze, oprócz sług najniższej kondycyi, wszystko było we śnie głębokim pogrążone. Trzeba było oczekiwać przebudzenia. Kulwisz konie odesławszy do karczmy, sam nie wiedząc co robić z sobą, poszedł do ogrodu czy pałacu, aby odpocząć w cieniu...
Rezydencya marszałkowej, niegdyś pański dwór książęcej familii, słynęła ogrodem z kondygnacyami, szpalerami, sadzawkami, alejami, których drzewa po półtora wieku już liczyły...
Major korzystając ze zręczności, rad był wspaniały ów ogród zobaczyć. Ranek prześliczny, cały rosą oblany, wonny, jasny, stroił wspaniały park wdziękiem oświecenia fantastycznego, czyniąc go podobnym do wspaniałej dekoracyi teatralnej. Przypominał też ze swemi strzyżonemi altanami, ulicami, drzewy w kwadraty i gałki poobcinanemi dekoracyę jakiejś opery... Nie miał może wdzięku natury niepopsutej, ale powagę jakąś w liniach swej zielonej architektury, uderzającą...
Major się zachwycał... Przypominało mu to dawne czasy, dawnych panów, młodość własną...
Zapatrzywszy się tak i chcąc obejrzeć wszystkie zakątki ogrodu obszernego, ani się spostrzegł, jak dobrą godzinę przewałęsał się... Potrzeba było nogom spocząć, usiadł na ławce...
Wtem w ulicy drugim końcu, z dala ukazała się z wolna, postępująca postać w bieli, z parasolikiem od niechcenia na ramię zarzuconym i książką w ręku...
Major ogólne tylko kształty tego niewieściego zjawiska mógł ocenić... Nieco ociężała i pełna... pani miała jednak stosunkowo do rozmiarów dosyć lekki chód i postawę zręczną.
Major, który od lat dwóch nie widział Krzewskiej, pamiętał ją szczuplejszą, wniósł, że to mogła być osoba obca... Uciekać od niej nie widział potrzeby, spodziewając się, że mu ułatwi prędsze widzenie się z panią Ildefonsą...
Osoba w bieli wolnym krokiem zbliżała się, zdając zdziwiona widokiem nieznajomego i niepewna, czy ma dojść aż do niego... Kilka razy zatrzymywała się, jakby chcąc zwrócić w boczną ulicę... lecz wreszcie odważnie i trochę żywszym krokiem podeszła. Kulwisz, zawsze pełny respektu dla płci pięknej, wstał z ławki, a że to charakterystyczny jego profil uwydatniło, okrzyk się dał słyszeć.
— Major! jak mamę kocham! Jasiek!
Dopiero Kulwisz poznał swoją Krzewską i z niezmierną radością przybiegł ucałować jej rączki...
Tak, choć tłuściuchne nadto, były to rączki starannie pielęgnowane i w mitenkach...
Sama Krzewska, oprócz tego, że spulchniała i była dużo pełniejsza niż przedtem, nie zmieniła się wiele... Wydała mu się jakby odmłodzoną i piękną!
— Major! tu! o ósmej godzinie rano!.. Zmiłuj się... cóż to jest? Cud? przemówiła głosem słodkim Krzewska, mrużąc oczy dość jeszcze ładne a wielce melancholicznego wyrazu, pomimo, że usta, nosek i reszta wesoło się z niemi sprzeczały...
Major patrzał i nasycał oczy, westchnął, lecz że pilno mu było, nie zwlekał z odpowiedzią.
— Szanowna pani moja, jeśli wolno tak zwać, kuzynko... począł.
— Bardzo proszę, przerwała z obudzoną ciekawością, wpatrująca się w niego Krzewska.
— Ja do was, umyślnie, ach! z wielką prośbą, z wielkim interesem!... zawołał Kulwisz. Możecie mnie ocalić, możecie...
Krzewska, która stać długo nie lubiła, poprowadziła go do ławki...
— Siadaj! mów! cóż to jest?... przestraszasz mnie...
— Nie ma się czego obawiać, odparł major, — ale najprzód posłuchajcie historyi...
Krzewska lubiąca bardzo historye, bo jej w życiu na nich zbywało, a marzyła wiele, zwróciła się i pochyliła ku majorowi...
— Proszę, mów... jak mamę kocham, serce mi bije...
Kulwisz pokręcił wąsa, zebrał myśli i rozpoczął ab ovo, dzieje Dziwulskiej i jej córki, o których, jak się okazało, pani Ildefonsa wcale nie wiedziała...
Historya była ponętną, romantyczną, dziwną, przerywaną wykrzyknikami...
Kończąc ją na zgonie Dziwulskiej, major zniżył głos... Przychodził do szkopułu, o który rozbić się obawiał, do prośby, ażeby Krzewska, żyjąca sobie spokojnie, jak u Boga za piecem u starej marszałkowej, którą po obiedzie tylko zabawiała, wybrała się nagle w podróż daleką, z zadaniem trudnem...
Pokornie, z trwogą Kulwisz opisał swe położenie, obowiązek, do którego się poczuwał, prosząc, aby Krzewska w pomoc mu przyszła.
Zdaje się, że nim sformułował to dziwne nieco żądanie, niewiasta domyślna już je odgadła, zarumieniła się mocno, zadrżała... zmieszała...
Gdy major dokończył, nastąpiło milczenie... Widział, że spuściwszy parasolik, wzrok utopiła w nim...
Złym to się zdawało znakiem... Kulwisz nie śmiał nalegać zbyt gwałtownie od razu, dawał czas do namysłu...
Podniosła sentymentalnie przymrużone oczy Krzewska...
— Prawdziwie, rzekła, sznurując usta, jest to coś tak niespodziewanego...
Większy znawca serca i fizyognomii nad majora, który dopiero po harapie, czasem się domyślał tego, co inny wyczytywał z oczu od razu, poznałby łatwo, że Krzewska była uszczęśliwiona — i znajdowała tylko właściwem podrożyć się trochę...
Dla niej było to jakby wysłuchaniem jej najtajemniejszych życzeń, spełnieniem marzeń. Z tego głuchego zakąta módz się wyrwać na świat większy, którego łaknęła, ku teatrom, widowiskom, ku życiu burzliwemu, pełnemu wrażeń.
Wydawało się to rajem! Byłaby majora uściskała z radości, lecz potrzeba było nieco udawać zakłopotaną, niepewną.
Major tymczasem rozpaczał w duszy i począł obronę swą, a naleganie...
— Daj mi czas do namysłu! odezwała się wreszcie... Nie wiem co powie marszałkowa. Tyle już lat przebyłyśmy z sobą, jest tak dobrą dla mnie! mówiła Krzewska.
Kulwisz tłómaczył dla czego mu pilno było...
Z wolna jakoś przyszło do porozumienia. Major miał spocząć, ona rozmówić się ze swą kochaną marszałkową. Zostawiono petentowi nadzieję...
I to już było wiele dla niego. Wziąwszy słowo, wyrwał się z ogrodu i pośpieszył do austeryi oczekiwać na obrót, jaki sprawa wziąć miała. Nie domyślał się tego, iż Krzewska biegła z ubarwioną historyą sieroty, powołaniem swem do stolicy, wprost jako z rzeczą już rozstrzygniętą do marszałkowej.
Postanowiła od razu chwycić się oburącz tego jedynego środka wydobycia się z niewoli, która jej ciężyła. Stara marszałkowa nudziła ją, dom był zamknięty, ludzi nowych w nim... nigdy prawie.
Na obiad major odebrał zaproszenie do pałacu...
Tu musiał raz jeszcze opowiadać historyę Marynki, a rozczulona nią Krzewska, oświadczyła, że się dla niej poświęci... I wylano łez kilka, a staruszka uściskała swą towarzyszkę rozczulona jej ofiarą.
W istocie, marszałkowa rada była, że się rezydentki pozbędzie, Krzewska, że się wyrwie z tego grobu, jak nazywała Zbożyszki.
I stało się, że major pełny wdzięczności, w kilka dni potem wiózł kuzynkę pocztą do stolicy z takim pośpiechem, iż Krzewska, mimo niecierpliwości skosztowania nowego życia, na ostatnich stacyach odpoczywać musiała...
Kulwisz najpewniejszy był, że ta pełna najdelikatniejszych uczuć heroina poświęcała się dla nieznanej sieroty, i przez całą drogę napawał ją kadzidłem uwielbień...
Krzewska marzyła rozkosznie... Utrzymywała zawsze, że tylko areny jej brakło, aby świetne odnosić tryumfy. Trochę późno los stawiał ją na pożądanym placu, lecz pani Ildefonsa nie zrozpaczyła o sobie...
Ileż to kobiet dopiero z drugą młodością należne im szczęście znalazło?




Marynka jeszcze ze swą żałobą znajdowała się w willi z Zosiczową, gdy odebrała zawiadomienie o rychłem przybyciu pani Ildefonsy Krzewskiej...
Cały ten czas spędziła w niemych jakichś zadumach, nierozchmurzona ani na chwilę, poważna, lecz nieosłabiona wcale boleścią. Można się było domyślać, że czując się sama sobie pozostawioną, chciała przyszłość ciemną odgadnąć i zawczasu wykreślić drogi, jakiemi iść miała...
Mówiła mało, odpowiadała pół słowami...
Baron Percival, który w czasie pogrzebu zdumiony był mocą duszy Marynki, śledził każdy jej krok z żywem zajęciem raczej psychologa niż rozmiłowanego człowieka.
Dziewczę to było dla niego zagadką. Parę razy przyszedł z uszanowaniem, nie narzucając się zbytnio, korzystając z tego, że Zosiczowa siedziała przy niej, i odwiedziny nie miały w sobie nic rażącego. Marynka była mu wdzięczna za okazane współczucia w czasie pogrzebu matki i nie uciekała od niego.
Czas tej żałoby, w ciągu której lekcye zawieszone zostały, Volantemu ciężył trochę. Obawiał się, aby muzyka zaniedbaną nie została i zapomnianą.
Spekulator odzywał się w nim mimowolnie... Jechał nieraz na willę z postanowieniem przypomnienia lekcyj, mając ten argument przygotowany, że rozerwałyby w smutku, ale spojrzawszy na Marynkę, nie miał odwagi zaprzęgać jej do pracy.
W człowieku tym walczyło odzywające się serce z nałogiem nielitościwego rachunku, który ostatecznie musiał zwyciężyć.
Marynka sama jakoś o rozpoczęciu lekcyj na nowo nie myślała, nie mówiła...
Volanti w końcu sam nie śmiejąc, posłał Corsiniego, aby ten, niby proprio motu naukę śpiewu przypomniał.
Włoch zazdrosny, a niemogący Francuzowi groźby zapomnieć, zagryzł usta dziwnie i przybył spełnić co mu polecono, ale w sposób właściwy charakterowi swemu...
Znalazł chwilę, w której Marynka była sama, i począł namiętnie oskarżać Volantego o brak wszelkiego czucia, opowiadając z czem został wysłany...
— Mam obrzydzenie do tego człowieka, który nawet takiego bólu uszanować nie umie. Dla niego pieniądz wszystkiem... dokończył Włoch.
Marynka wysłuchała milcząca, brwi się jej trochę ściągnęły.
— Nie wiem czy głosu dobyć potrafię i czy się nie rozpłaczę, rzekła, — ale... raz przecie muszę przejść przez to...
Spuściła głowę na piersi...
— Dam panu wiedzieć, gdy się uczuję dosyć silną...
Nazajutrz przyjechał Volanti i nie domyślając się zdrady ze strony Włocha, odezwał się z udaną czułością do Marynki:
— Dowiedziałem się, że ten nieznośny Corsini, bez względu na jej położenie, nagli o lekcye... bo jemu tylko o zarobek chodzi... Niech się pani nie śpieszy... Może poczekać.
Dziewczę spojrzało w oczy śmiało francuzowi, który zmieszał się i zarumienił od tego wzroku...
— Poczuwam się do obowiązku... rzekła powolnie. Lekcye na nowo rozpocząć muszę. Czas to stracony dla pana... lecz tu nie mogłabym się przemódz, zbytby mnie to kosztowało. W tych dniach przybywa moja towarzyszka... Bądź pan łaskaw wynaleźć dla nas mieszkanie...
— Ależ dawne oczekuje na panią! odparł Volanti.
— Prosiłabym go o zmianę... nadto wspomnień w niem pozostało... rzekła Marynka.
Była to kwestya pieniędzy. Volanti się zachmurzył. „Kaprys!“ powiedział sobie w duchu... lecz nie śmiał się otwarcie sprzeciwić.
— W tej porze wyszukać mieszkania będzie trudno, odezwał się po chwili.
Burczakówna spojrzała na niego...
Volanti zarumienił się znowu i rzekł śpiesznie:
— Poszukam...
Oprócz wydatku, na który był czułym pan dyrektor, inne względy przyczyniały się do tego, że chciał mieć Marynkę na oku... Nie kochał się w niej, a był o nią zazdrośny...
Obawiał się, aby usuwając się z jego domu, nie wyrwała się z pod tej władzy, jaką chciał mieć nad nią.
Niezręcznie dosyć poskarżył się tegoż dnia baronowi na to nowe wymaganie uczennicy, a Percival przeciwnie znalazł je bardzo słusznem, i począł czynić wymówki, które mu usta zamknęły...
Zosiczowa, pożyczona przez księżnę, wprawdzie siedziała na willi, towarzyszyła wszędzie swej sierocie, karmiła ją słodyczami, które sama lubiła, lecz zresztą była zupełnie bierną...
Oczekiwano majora...
Przybycie jego z panią Krzewską, która dla uczynienia wrażenia, wysiliła się na niedorzeczną, śmieszną toaletę, a przy pierwszem spotkaniu wystąpiła z taką przesadzoną czułością dla Marynki, iż w niej wstręt wzbudziła, zmieniło ten stan wyczekiwania...
Wrażenie, jakie pani Ildefonsa zrobiła na wszystkich, oprócz wielbiącego ją majora, było najniekorzystniejsze dla przybyłej.
Począwszy od Zosiczowej i Marynki do barona i Volantego, wszyscy znajdowali panią Krzewską pretensyonalną, wymuszoną, zbyt roztrzepaną, i do humoru pupilli, do jej żałoby jak najmniej umiejącą się zastosować.
Krzewska z natręctwem opanowała zaraz Marynkę, która chłodną tylko powagą próbowała się jej bronić...
Major, który dostrzegł ten brak harmonii, mówił sobie, iż z czasem, poznawszy się lepiej, muszą się porozumieć i pokochać...
Lecz czas mógł chyba pogorszyć stosunek, dobitniej coraz dając czuć różnice temperamentów, sposoby myślenia, pojęć o życiu, naostatek instynktów bezwiednych, które u ludzi mniej ze światem obytych, zastępują, często bardzo szczęśliwie, wiedzę i rozumowanie.
Marynka wzięła po matce zamiłowanie spokoju, prostotę obyczaju, mowy, postawy, naturę cichą, trochę na pozór chłodną, a jednak zdolną uczuć silnie i wierną zostać uczuciu...
Wielka różnica dwóch charakterów Krzewskiej i Marynki zależała na tem, że pierwsza żyła głową, druga sercem.
Ludzie na symptomatach tych żywotów zupełnie z sobą sprzecznych, mylą się prawie zawsze. Żyjący głową grają nieustannie, ostentacyjnie sentyment, którego nie mają, który czasem ich samych uwodzi, a jest zimną fantazyą, gdy ci co sercem żyją i w sercu skarb swój kryją, nie popisują się z nim, są wstrzemięźliwie milczącymi.
Ci, których pospolicie zwą namiętnymi, są najzimniejsi, choć najgwałtowniejsi, w chwili uniesienia gotowi na wszystko, lecz najmniejsza przeszkoda płomienie te gasi, a najkrótszej próby czasu nie wytrzymują...
Marynka miała serce, a pani Ildefonsa głowę rozhukaną marzeniami długiemi, która teraz w zetknięciu się ze światem, wirowała prądami najekscentryczniejszemi...
Ów tak zwany świat, o którym wiele słyszała i czytała, w zupełnie fałszywem świetle się jej przedstawiał, czemś nakształt teatru, na którym się należało popisać, aby coś zdobyć, niebardzo zważając na skrupuły, na przesądy, na przesadzone te rzeczy, które spokojna wieś nazywa cnotami, trzymając się katechizmu...
Zachować decorum, uniknąć zgorszenia, pozory przyzwoitości pielęgnować, czuła się w obowiązku Krzewska, lecz na bardzo wiele zboczeń była pobłażająca, byle one dały życiu podstawę, to jest majątek, położenie i środki używania rozkoszy wszelkich, począwszy od elegancyi do wykwintnego stołu i t. p.
Zaraz po przybyciu Krzewskiej, której wystąpienie przykro się uczuć dało Marynce, zostały one same. Zosiczowa powróciła do księżny, goście się rozeszli, major odjechał. Miał kilka dni jeszcze zabawić w stolicy i dopomódz Volantemu do ostatecznego pozbycia się ojczyma...
Krzewska nie tracąc ani chwili, przejęta obowiązkami swojego posłannictwa, obcesowo się rzuciła na Marynkę, którą wyobrażała sobie jako dziecię, mające uledz jej łatwo...
Szczebiotliwa do zbytku, poczęła od niezręcznego pocieszania sieroty i podraźniła ją wspomnieniem matki, której imię na ustach tej kobiety, jako sprofanowanem wydawało się Marynce. Oznaki czułości, uściski, pieszczoty, obietnice, nietylko nie poruszyły dziewczęcia, ale je niemal odstręczyły...
Wieczór zszedł na tem, że Krzewska mówiła sama, a dziewczę ledwie pół słowami odpowiadało.
Rozeszły się, a pani Ildefonsa przejęta jeszcze tem, co sobie obiecywała w nowem położeniu, oziębłości Marynki nie wzięła do serca. Tłómaczyła ją nieśmiałością; była pewna, że przy bliższem poznaniu zyszcze ją sobie.
Nazajutrz przy śniadaniu nowa towarzyszka znowu wczoraj przerwaną nawiązała rozmowę, wskazując Marynce, jakie ma plany na przyszłość i jak mądrze poprowadzić potrafi...
Ta chęć prowadzenia i kierowania w duszy sieroty rozbudziła uczucie oporu... Gdy po razy kilka Krzewska nalegała na to i nadawała sobie powagę jakąś, do której prawa nie miała, Marynka zarumieniona przerwała jej:
— Daruj mi pani... ja nie jestem takiem dzieckiem, jak się może wydaję. Nieszczęście wiele mnie nauczyło; czas spędzony tu z matką, jej przykład i rady wyznaczyły mi tak jasno drogę... że tylko tej opieki od pani potrzebować będę, abym... miała świadka mojego postępowania... Sama pozostać nie mogłam, zresztą zbyt się o mnie troszczyć pani nie potrzebujesz...
Krzewska, którą to dotknęło, zręcznie w żart obróciła oświadczenia Marynki.
— Ja ci się narzucać nie będę, rzekła, ale po cóżbym tu była, gdybym ci mojem doświadczeniem nie służyła?... Otoczona jesteś czyhającymi jak na pastwę... Volanti zjada cię oczyma, i o! ja się na tem znam, ten baron, także nie bez myśli cię adoruje... a pewnie jest ich lub będzie więcej...
I zobaczywszy ruch Marynki przeczący, dodała żywo:
— Nie ma w tem nic złego, nie potrzebujesz się wypierać. W młodym wieku bez romansu życia nie ma, idzie o to, aby wybrać dobrze i do końca poprowadzić zręcznie...
— Ale ja ani myślę o tem! zawołała z oburzeniem Marynka, ani dopuszczę, aby ktoś śmiał...
Padła na krzesełko i dorzuciła po chwili:
— Mojem zadaniem, teraz wypłacić się Volantemu... a potem... bodaj do Berezówki powrócić.
— To są myśli żałobne, których się pozbędziesz, odparła Krzewska. Rozpoczynasz zawód, który Bóg wie jak wysoko poprowadzić może... Co znaczy Berezówka!
— Dla mnie — wszystko! odrzekła Marynka: tak byłam szczęśliwą... Matka padła ofiarą mojego głosu i tych marzeń o jakiejś przyszłości, która teraz dla mnie jest obojętną... Kocham sztukę... lecz ona życia całego nie zapełni.
— Wszystko to... przejdzie! rozśmiała się z przymusem Krzewska... Nie mówmy o tem... zobaczymy... zmienisz przekonania.
Nie chcąc przeciągać tej rozprawy, Marynka nie odpowiedziała. Znużona była nieskończoną paplaniną i dopytywaniem ciekawem Krzewskiej, tak, że książkę wzięła, aby się od niej uwolnić.
Pani Ildefonsie pozostawało jedno, to jest pójść badać sługi, szukać plotek i z tą ciekawością właściwą próżniakom łapać najmniejsze drobnostki, aby niemi się nakarmić... Małe ptaszki tak samo niedojrzanemi żyją muszkami, a stare rzymskie przysłowie powiada: Aquila non capit muscas.
W domu, w którym Marynka kilka miesięcy przebyła, wiedziała ona mniej szczegółów daleko niż Krzewska we dni kilka... Wyspowiadała wszystkie sługi, potrafiła się narzucić Zosiczowej i wybadać ją o księżnie, zapoznała się przez płot z kamerdynerem barona, aby o nim zasięgnąć wiadomości, dobyła z kucharki co wiedziała o Corsinim i o Volantim...
Mogła już na podstawie tych informacyj, odgadnąć co dawał francuz na utrzymanie domu... jakie miało być przyszłe życie w stolicy...
Było to potrzebne jej szczególnie dla własnego interesu. Głównie usiłowała pochwycić nici miłosnych intryg, których się tu domyślała, nie mogąc przypuścić, aby około ładnego dziewczęcia nie roili się wielbiciele...
Pierwsze rozmowy z Marynką dały jej przekonanie, że dziewczyna była skryta, chytra, uparta, i że niełatwo przyjdzie zmusić do zwierzeń, do zupełnego zaufania...
A była pewną, iż coś do zwierzenia mieć musiała.
Major spełniwszy obowiązek i złapawszy Dziwulskiego, który teraz znacznie był łatwiejszym do zagodzenia, miał go z sobą zabrać nazad na Litwę... Śpieszno mu było do gospodarstwa, a stolica pod wszelkiemi względami męczyła go wrzawą, ruchem, ciągłym obowiązkiem mienia się na baczności... Nie znosił nawet tego, że musiał się codzień ubierać tu, jak w Kącie chyba na niedzielę i święta. Chciał więc uciekać co prędzej. Marynka go nie mogła wstrzymywać... Major był z siebie niezmiernie rad, a przywiezienie Krzewskiej zdawało mu się dziełem wielkiej zasługi.
W przededniu wyjazdu, pani Ildefonsa wzięła go z sobą do ogrodu, na poufną rozmowę.
— Poświęciłam się dla tej biedaczki, mój majorze, i nie żałuję tego, ale będzie z nią ciężko...
— Dla czego?...
— Uparty koziołek! i skryta... nic z niej dobyć, mówiła Ildefonsa. Powoli, dam sobie z nią radę... Dziś ci tylko to powiem, że był wielki czas, abym ja się tu znalazła... Powiadam ci czyhają na nią... Czuwać będę musiała, bo to dziecko niedoświadczone. Ten Volanti... nie bez kozery, baron, który się umyślnie ulokował pod bokiem... ma też zamiary... kocha się formalnie. Człowiek bardzo bogaty, ale bałamut... strach! Naostatek i nauczyciel śpiewu Włoch... zjada ją oczyma... Tego się najwięcej boję...
Major zaklinał ją, całując po rękach, aby czuwała.
— Ale, proszę cię, bądź spokojny, mojego oka nie ujdzie nic... Ja odgaduję... przenikam... i nie zaśpię...
Z kolei przyszło pożegnanie z Marynką, która za przywiezienie Krzewskiej ogólnikami dziękowała... i łzy miała na oczach.
— Mój majorze! rzekła, mój dobry opiekunie... strzeż tam mojej biednej Berezówki. Jak tylko powrócić do niej będę mogła... polecę... Nic mnie tu nie trzyma, oprócz długu... ludzie... nienasi... Myśli moje tam za olszyną i brzeziną... gdzie cień matusi się przechadza... O! tak, ja tam powrócę...
Wtem przerwała nagle.
— Zawieź pan ukłony siostrzeńcowi, dodała.
Major się uśmiechnął smutnie...
— Biedne chłopczysko... jak on tam pobożnie, gdyby relikwij kwiatków waszych pilnuje... Dobry chłopak!
Marynka powtórzyła:
— Pozdrówże go pan odemnie, ja go bardzo polubiłam...
— Szczęśliwy będzie, żeś o nim nie zapomniała...
— Bo ja nie zapominam o nikim. A! kochany majorze, pozdrówże i starego Żantyra... On to pierwszy mnie tego nieszczęsnego śpiewu nauczył...
— A dla czegoż nieszczęsnego! zaprzeczył major.
Wspomnienie matki łzy wywołało na oczy, ale połknęła je milcząco...
Rozstali się tak ze starym, który zabierał z sobą Dziwulskiego. Francuz wziąwszy od niego dokument na piśmie, dał mu odczepnego, z którem powracał pan Ernest w rodzinne strony, mając nadzieję że... jako wdowiec jeszcze może uszczęśliwi kogo...
Nie bez myśli wziął z sobą urzędową metrykę, poświadczającą śmierć żony.




W kilka miesięcy po opisanych wypadkach, było to już jesienią, Krzewska zadumana, wsparta na ręku, z roztwartą książką, którą trzymała przed sobą, nie czytając jej, siedziała u stołu w saloniku nowego mieszkania.
Rzeczą jest wątpliwą, czyby pani marszałkowa, pan major i inni dawni, a dobrzy znajomi pani Ildefonsy, zobaczywszy ją poznali w tej odmłodzonej, wyfiokowanej, woniejącej, białej do zbytku, rumianej za nadto i pulchniutkiej elegantce, wdowę już przywiędłą nieco, czasu pobytu na wsi...
Stolica zmieniła ją zupełnie... Teoretycznie wiedziała pani Krzewska, iż są różne sztuczne środki przywrócenia młodości, choć pozornie; w stolicy zapoznała się z niemi praktycznie i tak umiejętnie je zastosować umiała, że prawdziwego dokazała cudu. Odmłodniała... Wieczorem była wiele ponętną, we dnie nawet niebrzydką, a co było największą sztuką, wcale niestarą. Oczy jej przymrużające się tak melancholicznie, nabierały czasem wyrazu nadzwyczaj wyzywającego... Młodsi szczególniej ludzie, którzy mają sympatyę do osób dojrzałych, znajdowali ją wielce powabną... Krzewska też nie zaniedbywała wabić bez wyjątku wszystkich, którzy się jej nastręczali, w nadziei, iż ktoś wreszcie weźmie się na wędkę...
Nadzwyczaj zręcznie a natarczywie razem umiała Marynce wytłómaczyć i Volantemu, że dla honoru domu musiała ona być zawsze strojną, wyświeżoną i elegancką.
Na ten cel odejmowała bez ceremonii z pieniędzy na utrzymanie domu przeznaczonych, niekiedy od pierwszych potrzeb, pamiętając głównie o sobie. Jużci poświęcenie tak wielkie dla Marynki powinno się było choć temi fraszkami opłacać.
Przekonawszy się, iż Marynka prowadzić się i kierować sobą nie da, wzruszyła ramionami pani Krzewska i ograniczyła na tem, że przy ludziach opiekunka poważną odegrywała rolę. Obie nie miały wcale do siebie sympatyi, lecz przyzwoitość kazała pokrywać to ile możności.
Marynka była grzeczna, uprzejma, nie sprzeciwiała się jej w niczem, lecz szła uparcie za wskazówkami własnej główki i serca. Krzewska chciała zbadać tajemnice jej... domyślała się bowiem jakichś sekretów, jakichś skłonności tajonych, ale niczego nie mogła dojść, bo dotąd nie było...
Nie mogąc się spodziewać ani pozyskać sobie Marynki, ani jej zmusić do powolności, pani Krzewska szukała sprzymierzeńców gdzieindziej.
We wszystkich otaczających upatrywała zakochanych, ze wszystkimi więc próbowała zawiązać poufałe stosunki, nadzieją popierania ich sprawy...
Pierwszym celem tych zabiegów był naturalnie Volanti, który dawał pieniądze i miał największe prawa... Krzewska usiłowała go przekonać, że powinien z całem zaufaniem ku niej się zwrócić, jej zwierzać, jej używać do kierowania po swej myśli Marynką.
Usiłowania te... niezupełnie się poszczęściły. Francuz był doskonałym znawcą ludzi, a szczególniej charakterów kobiecych, od razu ocenił panią Ildefonsę, nie odtrącił jej offert, ale zamiast się dać opanować, postanowił ją trzymać w garści. Był daleko od niej przebieglejszy i silniejszy.
Krzewska zdawała mu jak najbardziej szczegółowe raporty o wszystkich obrotach Marynki, nawet o odgadniętych jej myślach, o przepisywanych jej zamiarach...
Donosiła i co pochwyciła, i czego się fałszywie dorozumiewała. Miała podobno zamiar nawet zbliżając się do Volantego, dać mu do zrozumienia, że miałby w niej więcej niż pomocnicę i przyjaciółkę, lecz francuz pod tym względem był nie do zbycia...
Mówiliśmy już, że tylko arystokratyczne piękności, a nawet dystyngowane brzydoty działały na niego jedynie. Miał zresztą w teatrze kandydatek do poufałych stosunków, daleko ponętniejszych do wyboru, ile chciał.
Nie zrzekając się całkowicie nadziei skorzystania z jakiej chwili przyjaźniejszej, Krzewska na podbicie go już nie wiele rachowała...
— Człowiek zużyty i wystygły! mówiła z pewnym rodzajem pogardy. Może mieć fantazye... ale serce wyschłe...
Co się sercem zwało u pani Krzewskiej, określić trudno.
Z niewiększą zręcznością, ale z lepszem powodzeniem pani Ildefonsa zwróciła się ku baronowi. Percival zrozumiał ją od pół słowa i bez ogródki też dał jej do zrozumienia, że za rzeczywiste usługi w sprawie serca (!) chętnie wdzięcznym się okaże.
Krzewska to usposobienie prawdziwe genialnie umiała wyzyskiwać. Nikt nad nią lepiej i delikatniej nie mógł się przymawiać do małych posług i podarków, wyrywała je gwałtem niemal. Percival śmiał się z tego, może był rad, ale znajdował, iż wieśniaczka niepospolicie była drapieżną.
Między nim a nią zawiązał się stosunek bardzo ścisły. Wdowa zobowiązała się milcząco popierać jego starania o serce wychowanki... Kłamała czasem dla utrzymania go na drodze sentymentu, obiecywała mu to, czego dotrzymać nie mogła.
Percival przenikał to wszystko, lecz nie odpychał jej, przewidując, że mu się przydać może. Był nawet tak przewrotnym, że w duszy szydząc z jej pretensyi do resztek wdzięków i młodości, obchodził się z nią jakby miał pewną sympatyę... Mówili z sobą wiele o sentymentach, Krzewska o przeszłości tajemniczej... on o różnych zabawnych awanturach, nawet nieco słonych i pieprznych...
Krzewska i oczy zakrywała, i uszy zatykała, lecz słuchała i śmiała się... Komitywa z Percival’em była jak najlepsza...
Przenikliwy wzrok wdowy odkrył też (co trudnem nie było) skrytą niby, a zdradzającą się co chwila miłość Corsiniego dla uczennicy. Ta była jej najprzykrzejszą, gdyż czuła pani Ildefonsa sama niezmiernie sobie podobała ognistego Włocha i — zakochała się w nim potajemnie... Zbliżając się więc do niego, nie była panią siebie.
Corsini z początku nie widział tego, a spostrzegłszy słabość jej dla siebie, którą miał za kaprys kobiety płochej, gotów był pochlebiać jej, lecz dla interesu własnego... Krzewska wmawiała w siebie, iż go potrafi odciągnąć, ujarzmić, i snuła projekta najzuchwalsze, szalone, nieprawdopodobne...
Marynka wcale tych zasnutych do koła intryg nie widziała, a raczej nie rozumiała ich, nie mogłaby była takiej przewrotności przypuścić nawet...
Nie lubiła pani Ildefonsy, lecz przy całem jej roztrzepaniu i płochości, nie posądzała o takie zepsucie...
Jej wszystkie myśli, całe siły do jednego celu skierowane były, do uwolnienia się z jassyru Volantego i — powrotu na wieś.
Młoda, piękna, żywa nie mogła się rozmiłować w tych ludziach malowanych, sztywnych, nieodgadniętych, skrytych co ją otaczali. Nie bawiło jej nic, oprócz chwilami muzyki i sztuki... Lecz i tej opanować się nie dawała... Przypadkowe rzuty oka za kulisy tej sceny przerażały ją czasami.
Nie mogła pojąć żywota komedyi, wzajemnego wyzyskiwania się, prześladowania, walki i nienawiści.
Wychowana w pojęciach innych, przekonana, że świat cały był istotnie chrześciańskim, z przerażeniem odkrywała w nim straszliwe, a powszechnie tolerowane i przyjęte zasady egoizmu bezwstydnego...
Obracała się więc wśród tych wstrętliwych ludzi, jak gdyby była wśród płomieni, ciągle bacząc tylko, aby się na niej suknie nie zajęły...
Niekiedy rzucała takie pytania Percivalowi, Volantemu, naiwne a rażące, iż słupieli słuchając jej. Volanti sądził, że towarzystwo Krzewskiej i wreszcie atmosfera cała powoli ją nawróci na rozumniejsze poglądy... lecz dotąd nic nie skutkowało.
Osamotniona tak, bo nikt jej nie rozumiał i nikt nie godził się na to, co głosiła, Marynka coraz uparciej zamykała się w sobie.
Jeden Percival najlepiej jakoś zastosowywać się do niej umiał. Sceptyk, pozwalał na wszystko, i byle się przypodobał tej, która go zajmowała coraz mocniej, na środki nie patrzał...
Wychowanie i charakter usposabiały go tak, że choć kłamał i mówił to, czego nie myślał, w co nie wierzył, przybierał pozór szczerości, wywnętrzenia się swobodnego. Był naturalnym bardzo, choć całe życie grał komedyę... Doskonały aktor, w oczach Marynki wydawał się dobrym, łatwym, czułym, uczciwym, bo chciał, aby go miała za takiego...
Nawet miłość swą umiał jej uczynić znośną, bo nie była napastliwą, nie zdawała się niebezpieczną.
Z nim jednym dziewczę rozmawiało chętnie długo i znajdowało przyjemność w rozmowie.
Niespokojnem okiem na tę rosnącą poufałość spoglądał Volanti, lecz teraz, gdy się zbliżała już chwila wystąpienia publicznego Marynki, wszechmocnego barona oszczędzać musiał, aby go mieć za sobą.
Niezmiernej pracy winna była Dziwulska, że moment okazania się jej przed światem, nadspodziewanie mógł być przyśpieszony.
Lecz wróćmy do saloniku, w którym na rozmyślaniu, przy książce otwartej zastaliśmy panią Krzewską....
Była sama, lecz zdawała się na kogoś oczekiwać i jakby walczyła z sobą, niepewna co pocznie, wzdychała, tarła czoło, zapatrywała się na ściany, niekiedy zwracała ku drzwiom i przysłuchywała... Czoło to się marszczyło, to rozpogadzało...
Marynka znajdowała się w swoim pokoju, gdyż zwykła była unikać pozostawania sam na sam z Krzewską... Nie godziły się w niczem. Wdowa słodziuchno, ale ciągle chciała jej dawać nauki, dziewczę grzecznie zagadywało o czem innem, nie chcąc ich słuchać.
Ledwie dosłyszanym, cichym krokiem ostrożnym zbliżył się ktoś ku drzwiom, a szelest ten odbił się zaraz na wdowie, która co prędzej poprawiła włosów i ułożyła postać swą, stosownie do wskazówek zwierciadła.
W progu ukazał się na palcach idący baron, wracający zapewne z jakiegoś przyjęcia w mieście, strojny, we fraku, w rękawiczkach białych, z kapeluszem w ręku. Rozetka oficera legii honorowej rumieniła się w dziurce sukni...
Twarz miał odmłodzoną, włosy utrefione... cała postać znamionowała człowieka najlepszego towarzystwa... Obejrzał się niespokojnie po salonie, i witając Krzewską przysiadł się do niej.
Zaczęli rozmowę głosem bardzo zniżonym i cichym.
— Stawię się, rzekł francuz, dobywając zegarka, jak pani widzi nie skorzystawszy nawet z kwadransa folgi, do którego miałem prawo... Spóźniłem się ledwie o małe pięć minut.
Rzucił okiem do koła.
— Gdzież panna Marya?
Krzewska z niechęcią jakąś poruszyła ramionami.
— W swoim pokoju, odparła i wlepiła oczy w barona.
— Chciałam z panem pomówić otwarcie, dodała. Spodziewam się iż mi ufasz!
Baron z uśmiechem skłonił głowę i ręce rozpostarł...
— Godzisz się wątpić! — szepnął.
— Dałam dowody, że sprzyjam panu baronowi, mówiła dalej Ildefonsa białym swym rączkom i pazurkom się przypatrując, bądźże pan szczery ze mną...
Baron wciąż patrzał, jakby niedobrze rozumiał o co chodziło.
Krzewska musiała się coraz jaśniej tłómaczyć.
— Pan się kochasz w mojej pupilce, to nie ulega wątpliwości, a co najmniej, mocno nią jesteś zajęty. Nie widzę żadnego postępu... nie rozumiem dobrze pana barona... Co zamierzasz? co myślisz?...
Tu zawahawszy się dodała:
— Przecięż mogłabym przydać mu się tu na co?
Percival nizko się skłonił.
— Pani odgadłaś z przenikliwością wielką, — rzekł sarkastycznie, że... zajęty jestem panną Maryą. Tak, to nie ulega wątpliwości... lecz... uczucie moje dla niej jeszcze jest w pieluszkach... Sam nie wiem czy dać mu rosnąć, czy je udusić...
Krzewska lubiąca białemi ruszać ramionami, potrząsnęła niemi.
— Cóż to za miłość! odparła pogardliwie.
— Sam jeszcze jej nie rozumiem, mówił Percival na wpół żartobliwie, — więc i wytłómaczyć nie potrafię. To pewna, że dziewczę mnie intryguje, draźni, obchodzi, pociąga...
— I pan patrzysz z daleka na nie, nie probując się zbliżyć, przypodobać? a dajesz innym zalecać się i zyskiwać jej względy?...
— Komu? zapytał francuz...
— Ja baronowi mówiłam nieraz, ów zimny Volanti... wcale nie jest do lekceważenia, a i Corsini czasu nie traci.
Percival uśmiechając się obojętnie spytał:
— Sądzisz pani?
— Patrzę na to codzień, a że baronowi dobrze życzę, chciałam go przestrzedz i dowiedzieć się razem... cóż dalej? co dalej?
Percival minę nastroił niby poważną.
— Sercu nic narzucać niemożna, rzekł, — gdy się silniej odezwie...
— Baron się bo kryjesz przedemną! przerwała Krzewska żywo. To nie może być! nie jesteś tak obojętnym, czytam to z jego oczu... lecz zdaje mi się, że sobie złą obrałeś drogę. Chciałam go życzliwie ostrzedz... Marynka ma temperament chłodny, zamknięty w sobie, potrzeba trochę silniej szturmować, chcąc jej Serce pozyskać... a raz pozyskane...
Baron słuchał z natężoną uwagą, lecz otwarłszy usta znowu z sarkazmem małym zapytał, jak gdyby sobie żartował z Krzewskiej:
— Raz pozyskane, sądzisz pani, że potrafiłoby pozbyć się tego chłodu?...
— Pierwsza miłość, żywo odparła Krzewska, wzdychając i oczy przymrużając, zawsze jest najsilniejszą...
Percival widocznie do całej tej polemiki z panią Ildefonsą żadnej nie przywiązywał wagi, po prostu żartował z niej sobie. Wygadać się z niczem ani chciał, ani myślał wtajemniczać Krzewskiej w swe uczucia i plany.
Grzecznie bardzo dokończył po chwilce:
— Wdzięczny jestem pani za rady, i bądź co bądź, proszę, abyś na mnie była zawsze łaskawą. Lecz... wróćmy do Volantego i Corsiniego... Czyś pani dostrzegła w swej wychowanicy jaką skłonność dla jednego z nich?...
Krzewska zapatrzyła się w okno.
— Volantego stanowczo nie lubi, rzekła, ale to człowiek przebiegły i zuchwały... Ja muszę pilno stać na straży... Co do Corsini’ego... obserwuję, podglądam... nie wiem nic... lękam się tylko tych lekcyj, przy których pan wie, jak łatwo...
Krzewska nie dokończyła. Baron jak zawsze chłodny, uśmiechał się, nie zdając się zastraszonym bynajmniej.
Wstał z krzesła, jakby chciał niepotrzebną przerwać paplaninę...
— Nie wyjdzie panna Marya? zapytał.
P. Ildefonsa poruszyła się także, i widząc, że więcej już z barona nic nie wyciągnie, zawołała głos podnosząc, zwróciwszy się ku otwartym drzwiom gabinetu, który ich dzielił od pokoju Marynki:
Mademoiselle Marie! Monsieur le baron est là.
Niezbyt prędko usłyszeli otwierające się drzwi, i krokiem powolnym, Marya ubrana czarno, blada, z tą twarzyczką smutnie spokojną, którą rzadko promyk jaki ożywiał, wsunęła się do saloniku.
Baron z wielkiem uszanowaniem i grzecznością francuzką przybliżył się ją powitać. Wsparta na ręku Krzewska patrzała na nich z daleka wzrokiem badawczym.
— Prawdziwie, odezwała się, nie masz kochana Maryniu, lepszego przyjaciela nad pana barona... Ktoś mu powiedział, że byłaś trochę niedysponowaną i pośpieszył zaraz...
— Ale nic mi wcale nie jest, rzekła spokojnie Marynka. Zmęczona być muszę, bo mam wiele do czynienia... Zresztą, widzisz pan, że mój nowicyat odbywam nie skarżąc się... i nie upadając na siłach...
— Ale to nowicyat istotnie ciężki do przebycia, dodał grzecznie baron, i czyby go przecię raz skończyć niemożna?
— To, nie zależy odemnie, rzekła Marynka; a potem, zbytni pośpiech mogłabym przypłacić... Publiczność jest wymagająca... ja... nie czuje się jeszcze na siłach...
— O! o publiczność niepowinnaś pani mieć obawy, przerwał żywo francuz, — zdobędziesz ją samem ukazaniem się.
Marynka rozśmiała się smutnie.
— Dziękuję, rzekła: bardzo pan baron jesteś grzeczny... ale...
I przerwała, zamilkłszy nagle.
Z postawy, z mowy, z bardzo zimnego obejścia się z baronem wnosić było można, że choć nie miała do niego wstrętu, choć była z nim do pewnego stopnia spoufaloną, nie czuła dla niego nic nad... tę chłodną życzliwość, jaką się miewa dla osób, z któremi obcowanie bywa miłe...
Francuza trudniej było odgadnąć. Kochał się, czy chciał tylko zabawić? Nęciła go istota sympatyczna, czy tylko trudne do rozwiązania zadanie i chęć postawienia na swojem, tem żarliwsza, iż spotykała trudności na drodze?
Marynka w ogóle ze swą żałobą na sukni i na czole, przedstawiała istotę biedną, zmęczoną, znoszącą co los rzucił jej na ramiona, lecz wcale niemogącą się nazwać ani szczęśliwą, ani spodziewającą się lepszej doli...
To usposobienie jej zagadkowe, to zamknięcie w sobie, ten brak młodzieńczego zapału, wiary, ochoty do życia, w rozpacz wprowadzał Krzewską, barona i wszystkich niemal co ją znali.
Volanti wolałby był może widzieć ją więcej ożywioną i z większym zapałem oddającą się powołaniu, lecz z drugiej strony obojętność jej i chłód ułatwiały mu zadanie. Nie potrzebował się obawiać o nią.
Rozpoczęta z baronem rozmowa ożywiała się nieco, potrafił rozbawić Marynkę, zająć ją. Krzewska z widocznem zrozumieniem swej roli, zatopiona w książce, nie mieszała się, ani przeszkadzała rozmowie...
Przedmiot jej zresztą zbyt zajmującym nie był. Percival spróbowawszy parę razy potrącić o coś wyrazistszego, nie był zrozumiany, zwrócono go w inną stronę...
Pół godziny tak zabawiwszy może, pożegnał: zawsze chłodną i poważną Marynkę...




Od bardzo dawnego czasu baron nie zaglądał do panny Laury Lacerti, lecz że u niej nigdy na gościach nie zbywało, bo choć nie miała talentu utrzymania przy sobie długo wielbicieli, posiadała dar przywabiania ich znakomity, niebardzo tęskniła po niewiernym....
Wiedziała ona, że baron kręcił się około Ludwinki, jak ona ją pogardliwie zwała, a choć czas nieco zobojętnił ją dla tej przyszłej współzawodniczki, nie spuszczała jej z oka. Wiedziała też, co się działo u Burczakówny; miała kogoś co Corsiniego egzaminował, co jej o pani Krzewskiej donosił, intrygowała po trosze, ale wszystkie swe siły oszczędzała na chwilę, gdy Marynka po raz pierwszy miała wystąpić...
Dowiadywała się pilno, kiedy nareszcie dzień ten miał przyjść stanowczy. Czekał na niego i Scarlatti, i cała klika, nieprzyjaciół Volantego, wielbicieli Lacerti... i niemały zastęp ochotników, którzy zawsze są gotowi, za coś i dla czegoś należeć do intrygi...
Z tego, co Lacerti wydobyła przez swego pośrednika od Corsiniego, domyślała się, że wystąpienie mogło być blizkie. Volanti ze swej strony, choć nic nie wiedział, domyślał się, przeczuwał intrygę i zachowywał tajemnicę, bo na dzień ów chciał obsadzić teatr widzami, którychby był pewien.
Lacerti czuwała...
O baronie wiedziała tylko tyle, że zdawał się mocno zajęty jej nieprzyjaciółką.
Jednego ranka, gdy właśnie z matką najzajadlejszą prowadziła o coś wojnę i wcale do wystąpienia do gości nie była przygotowana, sługa jej zdyszana przybiegła dać znać, wiedząc jak baron był zawsze pożądany, że czeka na nią w saloniku...
Lacerti więc zakończyła tupnięciem nóżką kłótnię swą z matką, podbiegła do zwierciadła, aby czarne, rozrzucone poprawić włosy, spojrzała na nieco zabrukane rączki... i — z hałasem wpadła witać... gościa.
— Oczom nie wierzę! — zawołała. Jak to? Wy! u mnie? Cóż powie wasza Litwinka? Jestemże ja godną?
Francuz za całą odpowiedź ruszył ramionami, rzucił się na sofkę, nogę na nogę założył i uśmiechnął się pogardliwie...
Laura stanęła tuż naprzeciw niego...
— Czemużem winna to szczęście, iż pan baron raczył sobie przypomnieć?...
Trêve des betises! odparł Percival. Przychodzę się dowiedzieć, która i jaka dynastya dziś u ciebie panuje? Straciłem z oczu.
Laura zrobiła minkę kwaśną.
— Cóż to was obchodzić może? spytała, — i nagle wtrąciła: — Mam li w was powitać zwycięzcę?... Poddała się twierdza oblężona?...
Baron ruszył ramionami.
— Wiesz przecię, że ja nigdy nie oblegam twierdz, których się zdobyć nie spodziewam, i o tej wcale nie myślałem...
— Przecież cały świat wie, że baron wszystko dla nowości porzuciłeś!... zawołała Laura.
— Widzę, że nie jesteś dobrze informowaną, odparł Percival. Daję ci słowo, że... od pierwszego poznania tego kopciuszka, jestem na tej z nim stopie, jak naówczas w loży... Ona nie raczy patrzeć na mnie, a ja zbyt jestem dumny, abym się o to napraszał.
Laura patrzała słuchając z uwagą wielką i potrząsając główką.
— Odprawiony z kwitkiem! wykrzyknęła. Przyznaj się?
— A gdyby tak było?
Lacerti zagryzła wargi...
— Więc ktoś uprzedził? spytała.
— Nie, ale w kamieniu zakochać się nie można, rzekł francuz.
— Oh! oh! przerwała Lacerti: kamień ten ktoś inny musiał umieć ożywić...
— Lecz, tu porwała się z siedzenia, na którem była chwilę przysiadła obok barona, lecz cóż mnie to może obchodzić tak bardzo? A na kiedyż występ tej cudownej śpiewaczki, o której za wczasu cuda głoszą?
— Tajemnica, rzekł francuz, pozornie się zaczynając ożywiać i zdając skłonnym do zwierzeń, tak się przynajmniej Lacercie zdawało. Sądziłbym, ciągnął, zwijając cygaretkę, że występ pierwszy wkrótce nastąpić musi...
Badała go oczyma Włoszka, chcąc dojść czy nie kłamie, zdawał się być w dobrej wierze... Dała mu mówić, bystro wlepiając w niego oczy.
— Volanti, ciągnął francuz z pozorną dobrodusznością, rachuje na wielkie powodzenie. Układa zdaje mi się parter, loże, przygotowuje klakierów i wieńce. No, i zapewne mu się uda!
Lacerti badała go oczyma.
— A wy? jak sądzicie? czego sobie życzycie?
Ma foi! odparł zapalając cygaretkę Percival, ja możebym nie był przeciwko temu, ażeby Volantemu dać nauczkę, a panienkę trochę... upokorzyć...
— Zemsta! szepnęła śmiejąc się białemi ząbkami Laura.
Francuz jakby nie słyszał, nie odpowiedział.
— Rozumiem, dodała żywo włoszka, dostaliście odprawę, chcecie za nią zapłacić...
Przeszła się po saloniku zadumana trochę.
— Pociesz się, kochany baronie, poczęła po chwili, przekonana, że zrozumiała Percival’a. Volanti wprawdzie jest dosyć zabiegliwy i zręczny, ale są ludzie, co się go nie boją. Najprzód panie baronie, rozumiesz to bardzo dobrze, że mnie... taka rywalka, której głos, a choćby krzyk może mój zagłuszyć, wcale nie jest pożądaną, a biedna Laura ma trochę przyjaciół. Ma ich Scarlatti także... A my, nie śpimy...
Baron zrobił minkę dwuznaczną.
— Nie powinniście usypiać... szepnął.
Po krótkiem milczeniu, dodał ciszej:
— Wchodzisz w moje położenie, iż ja czynnie przeciwko niej występować nie mogę, byłoby to nader nieprzyzwoitem... Owszem, będę udawał wielbiciela i obrońcę, wy powinniście im dać nauczkę...
Laura kiwnęła głową.
— Baron możesz być neutralny, ale niepowinieneś nam przeszkadzać...
— Naturalnie! nie będę...
— Jak ona śpiewa? jak? mów! odezwała się gorąco włoszka, której ożywienie i zapał dziwnie od chłodu barona odbijał. Scarlatti powiada, że ma głos, ale krzyczy... Corsini niewiele jej mógł nauczyć, bo sam nie umie nic... Więcej pono do niej wzdycha niż z nią śpiewa... i skończy się na tem, że ją może Volantemu odkradnie...
Gdyby Lacerti spojrzała była na barona, w którego oczach błysnął wyraz dzikiej zazdrości, dorozumiałaby się może, iż Percival nie zerwał zupełnie z tą, przeciw której z nią spiskował.
— Jak śpiewa? powtórzyła Lacerti.
— Ma głos, to pewna, odparł Francuz zimno... śpiewaczką być prędzej może, aktorką wątpię...
Lacerti westchnęła...
— Są tacy, co z zamkniętemi oczyma słuchają, rzekła pogardliwie... Głos ma? głos ma! wszyscy się godzą na to! Ale ja nie chcę żeby ona głos miała...
Obróciła się na nóżce...
— Zrobimy tak, żeby się z tym głosem popisać nie mogła.
Zaczęła się śmiać złośliwie.
— W orkiestrze mam przyjaciół, łatwo ją w pierwszej chwili zbić z tropu. Są na to sposoby. Orkiestry nikt nie posądzi.
Zaczyna sama... nie da sobie rady... W duecie występuje z nią Carlo, a ten mnie nie zdradzi... potrafi wywieść z taktu... Przy pierwszem wystąpieniu byle co... przepadła debiutantka...
Wszystko się ułoży za wczasu... Są tysiączne sposoby.
Baron zdawał się słuchać z przyjemnością...
— O jednem nie zapominajcie, dodał seryo, nie potrzeba przesadzać, niemożna zabijać na wstępie... Publiczność ma kaprysy, może się ulitować... Fiasco być powinno, lecz nie tragedya żadna.
— Tylko umarli nie powracają, odparła zimno Lacerti.
Pogwarzywszy jeszcze z piękną Laurą, baron w końcu ziewnął, spojrzał na zegarek, który mu często posługiwał do uwolnienia się z niewygodnego położenia i odszedł...
Lacerti uradowana, pobiegła do matki, zapomniała o kłótni z nią, chwaląc się niespodzianem szczęściem. Była pewna pobicia rywalki.
Tymczasem francuz szedł dalej w świat, z szatańską przebiegłością przygotowując to fiasco, którego sobie życzył... Tak, wypadało ono z rachuby, jako pożądane... Marynka okryta sławą i oklaskami mogła dlań być trudniejszą do zdobycia, niepowodzenie musiało Volantego zobojętnić, a ją oddać mu na łaskę i niełaskę. Tak sobie wyobrażał, fałszywe mając pojęcie charakteru dziewczęcia...
Pozornie więc miał bardzo gorąco starać się o świetny sukces panny Maryi, w istocie chciał mu przeszkodzić.
Intrygowała go swym chłodem coraz mocniej, wmawiał w siebie, że ta obojętność była rachubą i upierał się przy walce...
Były chwile, że w sercu jego mimowolnie odezwało się szlachetniejsze uczucie... że się czuł poruszonym, lecz stary, zepsuty człowiek powracał... Koniec końcem bawiło go to, jak skomplikowana partya szachów... Miał zajęcie... strony ciemne i niezrozumiałe nęciły.
Istoty wyjątkowej nie przypuszczał, a ta którą miał przed sobą, miarą zwyczajną ocenić się nie dawała...
Gdy sieciami temi osnuwano biedną istotę, ona wcale się nie domyślając ich, całą siłę, wszystkie władze wytężała na wyrobienie w sobie ideału tego, jaki sama stworzyła i do którego chciała się stać podobną...
Ani w śpiewie Corsini, ani na scenie artystki, które widywała grające, ani nauczyciel jej dramatycznej akcyi i deklamacyi, nie zaspakajali jej. Uczyła się po trosze i od nich wszystkich, lecz miała instynkta własne.
Francuz, niegdyś dobry aktor, gdy po wysłuchaniu go, Marynka prosiła o pozwolenie odegrania sceny, której ją uczył, wedle własnej myśli, zdumiewał się za każdym razem, wrodzonemu talentowi.
Bardzo często kończyło się na tem, że zwyciężony wołał:
— Dobrze niech i tak będzie... Nie jest to w tradycyi, ale oryginalność nie szkodzi.
Tak samo Corsini, który miał wszystko czego potrzeba dobremu nauczycielowi oprócz samodzielności i oryginalności, upierał się nieraz o sposób oddawania roli, o wyraz śpiewu, o cieniowanie, dopóki po odśpiewaniu przez Marynkę, nie otworzyły mu się na to oczy, iż ona lepiej pojmowała swą rolę, niż on się jej nauczył od sławnych mistrzów.
Nauczyciele ustępowali, ulegali jej, jeden Volanti, który bywał nieraz świadkiem sporów Marynki z nimi, i do którego się odwoływano po decyzyę, trochę się marszczył.
Tak, mówił cicho, wszystko to może być bardzo pięknem, i pod względem artystycznym mieć wysoką wartość, ale innowacyj młoda, poczynająca artystka niepowinna sobie pozwalać. Jest to zuchwalstwo, które nie wszyscy ocenią, a wielu je za złe weźmie.
Ale wszystko to niczemby było... Znawcy będą zachwyceni... być może, ogół składa się z istot nałogowych, do pewnych tradycyj typów, do pewnych ogólników bladych nawykłych... Ten ani zrozumie, ani oceni pani...
— Lecz, jakże ja mogę dobrze grać, dobrze śpiewać, ucząc się jak papuga? mówiła naiwnie Marynka. Gdybym powtarzała tylko czego mnie nauczono... byłabym pozytywką... nie mogę się przezwyciężyć...
Volanti nalegał.
— Powinnaś pani się przemódz, mówił seryo, tu idzie o powodzenie, o zdobycie sobie uznania. Później wszystko jej będzie wolno, w początkach trzeba się poddać. Publika przychodzi do teatru nie po nowe wrażenia, nie dla rozstrzygania kwestyj artystycznych, ale dla przyjemności.
Marynka poruszała ramionami.
— Przewiduję, panie dyrektorze, mówiła, że się podobać nie potrafię, lalką... być... nie umiem... Jeśli się we mnie dusza nie poruszy, nie zdołam nic, a gdy się poruszy nie będę panią siebie...
Volanti odchodził zafrasowany...




Dyrektor po długich rozmysłach i naradach, może coś zasłyszawszy o intrygach w teatrze, zachwiał się w swem pierwszem postanowieniu wyprowadzenia od razu wychowanicy swej na scenę. Radzono mu i bezpieczniej było, niż się zdawało, najprzód zyskać dla niej pewny rozgłos w salonach, w kółku znawców. Mniej się też ważyło wśród takiego grona słuchaczów, nawet gdyby zdania niezbyt były pochlebne.
Nosząc się z tym planem, który tłómaczył Marynce, jako przygotowanie konieczne do występów w teatrze, do ośmielenia się i pozbycia trwogi, Volanti wpadł na myśl uproszenia księżny Teofanii, aby ona mu w tem była pomocą.
Jakkolwiek pochlebiało to starej pani umalowanej na młodą, choć Marynce była życzliwą dosyć, choć muzykę lubiła i śpiew dzieweczki razem, miała księżna od niejakiego czasu trochę podejrzenia i niechęci ku sierocie... zazdrosną była o Volantego.
Rzadko już nawet zapraszała ją do siebie i tylko wiadomości przynoszone przez Zosiczową o tem, że Percival się tam kręcił i widocznie zajęty był Marynką, nieco ją uspokajały.
Volanti tłómaczył się przed księżną wprost tem, że spekulował na głosie, i że nie dziewczę, ale talent go żywo obchodził.
Dała się więc skłonić księżna Teofania na wieczór muzykalny, na który miała sprosić wszystkich dyletantów i znawców. Rozbijało się o to wszystko, czy na nim Marynka miała występować sama, czy obok niej i inni wirtuozi, śpiewacy. Volanti dla wywarcia większego wrażenia chciał, aby była jedna tylko na wieczorze, księżna utrzymywała, że nie godziło się zamęczać biednej i niezupełnie się też na siły jej spuścić było można.
Ponieważ księżna co do samego wieczoru zrobiła już ustępstwo swojemu ulubieńcowi, on się nie mógł upierać przy tem, co mu się zdawało lepszem... uległ. Obok więc tego świeżego sopranu, zaproszony był tenor świeżo zamówiony z Paryża i fortepianista niemiec, który choć nie nawykł był do akkompaniowania przy śpiewie, podejmował się na ten raz zniżyć do tej funkcyi podrzędnej.
Marynka, choć jej nie zbywało na odwadze, choć miała wiele krwi zimnej i rezygnacyi, uczuła jednak pewną tremę...
Volanti i Corsini narzucili jej dwie arye, niezmiernie trudne, to mniejsza, do popisu stworzone, i właśnie jak najmniej dla niej sympatyczne...[1]
Upierała się przy wyborze czegoś, coby jej było milszem, zahukano ją... Volanti nie dał nawet mówić z sobą tym razem. Stał się szorstkim i nakazującym.
— Jeżeli pani zechcesz tak, według swej myśli wszystko prowadzić, rzekł, ja za nic nie ręczę. Pani nie znasz warunków, ludzi, słuchaczy... my mamy doświadczenie...
Corsini znowu obstawał przy tem, aby mógł znajdować się na wieczorze dla akkompaniowania, a księżna przez kaprys jakiś nie chciała go mieć...
Drugim domowego kwasu i dąsań powodem stała się pani Krzewska. Żądała koniecznie być zaproszoną, jako towarzyszka Marynki na wieczór do księżny Teofanii.
Stara pani, która ją parę razy widziała, miała wstręt do niej, niecierpiała jej.
Dwa te typy nadto były do siebie zbliżone, zbyt może sobie pokrewne, aby się mogły znosić wzajemnie.
Krzewska malowaną księżnę wyśmiewała jako karykaturę; wielka pani zwała Ildefonsę istotą tak demi-monde przypominającą, że jej przy gościach w domu swym ścierpieć nie mogła...
— Przez samą troskliwość dla tej dziewczyny, niemożna przy niej pokazywać tej starej, głupiej kokietki wiejskiej! mówiła ks. Teofania. To czupiradło! Nie wiem zkądeście mogli wykopać takiego koczkodona...
Volanti musiał wziąć to na siebie, by Krzewskiej osłodzić ekskluzyę... Zrobił to niezręcznie. Pani Ildefonsa zaperzyła się, ale odparła żwawo:
— Właśnie się chciałam wykupić od tego wieczoru... bardzo jestem rada. Nie mogę patrzeć na tę emaliowaną księżnę... na tego chodzącego trupa.
Ale, od tej chwili, mszcząc się Krzewska, gotowa była i Marynce występ u księżny utrudnić... i psuć Volantemu interesa. Wszystko się jej wydawało niedorzecznem i złem, pomysł wieczoru tego, wybór aryi, nawet ubranie śpiewaczki.
Marynka chciała bardzo skromnie się przystroić, Volanti żądał więcej elegancyi, aby go nie posądzono o skąpstwo, Krzewska utrzymywała, że dyrektor na ten dzień powinien był sprawić wspaniałą, przepyszną toaletę. Znudzone dziewczę nie mówiąc nic, postawiło na swojem; wybrało suknię jasną, ale niezbyt wyrazistej barwy, włosy przyczesane gładko, przepaskę dobraną do koloru ubrania... Ta prostota stroju, wydawała się niemal obrachowaniem, tak z nią poważnej Marynce było do twarzy...
Salon księżny, jak bardzo wielu pań wielkiego świata, mających stosunki z różnych epok swojego życia i sfer towarzystwa, miewał fizyognomie wielce różne w rozmaitych porach roku i dnia nawet.
Ludzie, którzy się z sobą niepowinni byli spotykać, których dysharmonijne przybliżenie do siebie mogło być im lub gospodyni nieprzyjemnem, byli tak rozklasyfikowani, tak umiejętnie zapraszani i odprawiani, iż się nigdy nie schodzili. Kamerdyner stary, miał w tem takt doskonały i rozkazy jak najsurowsze...
Tak naprzykład w dni, w których księżna uboższą swą rodzinę przyjmowała, nikt z wyższych sfer do niej nie bywał przypuszczony; osobne były wieczory dla protegowanych artystów, dla zabawnych, a niezbyt ogładzonych znajomych z prowincyi, dla pewnych pań i pewnych ichmościów, którychby księżna lepszemu towarzystwu pokazać u siebie się wstydziła. Księżna Teofania w ten sposób zabawiała się i urozmaicała sobie dni, płynące teraz powoli i smutnie.
Na ów wieczór z wielkiem obrachowaniem ułożono listę zaproszonych, na której zredagowanie wpływał do rady powołany Volanti. Nie mogła ona być tak bardzo jednolitą. Musiano wezwać wszystkich dyletantów, uprawnionych czy nie do rozszerzenia tego imienia, wszystkich znawców i pseudo-znawców, którzyby obrażeni szkodzić mogli, nawet dwóch sprawozdawców dziennikarskich, którym choć nie objawiono tego, że się po nich spodziewano artykułów do gazet, rozumiało się to samo z siebie.
Baron Percival umiał się wprosić do kółka tych wybranych.
W mieście ogłoszono za wczasu, iż księżna proteguje talent, jakiego jeszcze stolica pierwocin nigdy nie miała... Prawiono cuda...
Było to niezręcznością, bo nie ma środka lepszego, aby się coś złem wydało, nad zawczesne ogłoszenie zjawiska jako cudownego fenomenu...
Tenor Francuz niejaki Robin, zwłoszczony za Romboniego, rachował też wielce na ten wieczór u księżny, nie mówiąc o fortepianiście, uczniu Liszta (bo któż dziś nie jest po trosze uczniem tego mistrza?), który gotował się rapsodyą węgierską uszy słuchaczów uszczęśliwić...
Marynka miała przygotowane dwie wielkie arye włoskie, najeżone trudnościami, popisowe, dla niej niesmaczne... Płakała nad niemi; Corsini utrzymywał, że powinna zrobić furorę...
Cały program wieczoru był za wczasu obmyślony, nie bez walki o to, czy Marynka miała śpiewać pierwsza, czy ostatnia... Księżna Teofania rozstrzygnęła, że tenor Romboni powinien był zacząć, potem miała wystąpić ona, a finał odegrać niemiec.
Słuchaczów kółko miało się składać z dwóch pań muzykalnych, a dziesiątka smakoszów tych, co zwykle najgłośniej o muzyce gadali i uchodzili za wyrocznię u tych, którzy ich samych mało, a muzyki nic nie rozumieli.
Gdy Marynka, którą Volanti ceremonialnie wprowadził, do rzęsisto oświeconego weszła salonu, oczy wszystkich zwróciły się na nią. Słyszano o niej od dawna różne najsprzeczniejsze zdania. Jedni jak Scarlatti i jego klika odmawiali jej zupełnie talentu i intelligencyi, drudzy obwoływali cudem. Chodziły pogłoski uwłaczające jej sławie, bo szeptano o stosunkach z Volanti’m, drudzy mówili o Percival’u, ale do tego nie przywiązywano wagi. W świecie teatralnym, nikt nie szuka innych ideałów nad te, do jakich formy są już z dawna urobione i przyjęte.
Wnijście Marynki, nie olśniewającej pięknością, ale niezmiernie poważnej, smutnej, z twarzyczką bladą i mało co poruszenie zdradzającą, zdumiało tych co jej nie znali, a wyobrażali sobie całkiem inaczej.
Księżna przyjęła ją bardzo uprzejmie...
Dziewczę było nieco zmieszane w początku, lecz trwoga i wprost nerwowe tylko podraźnienie ustąpiły wprędce.
Podniosła swe jasne, piękne oczy i śmiało spojrzała po tych ludziach, którzy w tej chwili nielitościwie ją wejrzeniem od stóp do głów rozmierzali. Na nikim nie uczyniła tego wrażenia, jakie zwykle wywierają artystki, które pragną sobie ludzi zjednać... Znajdowano ją chłodną i dumną.
A że nieraz chłodem takim osłania się zalotność, aby się nie zdradziła, tworzono różne domysły...
Tenor Romboni stał już z kapeluszem pod pachą, w toalecie prawidłowej, w białych rękawiczkach, krawacie białym, tak napiętnowany charakterem swego powołania, iż się na nim niepodobna było omylić.
Przystojny bardzo, patrzał na kobiety z tą zalotnością tak w mężczyznach śmieszną a trywialną, że mimowolnie pewny rodzaj wzgardy obudza.
Niemiec, uczeń Liszta, skromniejszej powierzchowności, blady, ospowaty, pozował za to na geniusz, co mu też niezbyt było do twarzy... Rękawiczki jego białe zdawały się drugą lub trzecią służbą wieczorną odbywać, suknie też nie były zbyt modne. Za to posępne rysy pychę i zarozumiałość zdradzały olbrzymią. Zbawca świata, bohater, nie miałby był wyrazu pewniejszego siebie, a bardziej lekceważącego dla otaczających.
Volanti, który marszałkował, pierwszy zwrócił się ku otwartemu i świeżo nastrojonemu fortepianowi. Dźwięki poruszonego klawisza, całe towarzystwo zelektryzowały... Panie powstawały, zaczęto prosić Romboni’ego, który razem z uczniem Liszta przybliżył się do fortepianu.
Rozkładano nuty, przynoszono światło, a Marynka drżąca modliła się w duszy, nie o powodzenie, ale by jak najprędzej skończyła się ta męczarnia popisu...
Zdrajca Percival, w czasie tego intermezzo, znalazł czas podszepnąć radę, aby odwagi nie traciła. Wiadomo, jak podobne ośmielanie onieśmiela... Marynka drgnęła, usłyszawszy szept za sobą...
Volanti udawał niezmiernie ożywionego i wesołego, ale w duszy może był więcej strwożony niż dziewczę samo...
Niemiec potrącił klawisze...
Romboni stał już przy nim, cisza oczekiwania — tst! tst! — wszyscy posiadali na swych miejscach, i francuz... poczyna.
Słuchano go z wielkiem natężeniem... Głos miał potężny, dosyć wyrobiony, lecz niesympatyczny... Coś ostrego w nim brzmiało, był nierówny... ale brawura znakomita, półznawcom imponowała. Był to, jeżeli się tak wyrazić godzi, tenor tandetny, jaskrawy, hałaśliwy, pragnący zdumieć swą potęgą, a w rzeczy niemający ani poczucia piękna, ani smaku... Bóg dał mu głos, nauka wskazała jego użycie, lecz duch nie ożywił tego mechanicznie jakoś wyrobionego śpiewu...
Zaraz w początku popisu, Niemiec towarzyszący tempo fantazyjne sobie obrał i ledwie nie ledwie, śpiewak goniąc go i dając mu wskazówki, skłonił do przejścia w powolniejsze. Przytem wirtuoz fortepianista, któremu wcale nie szło o tenora, ale o okazanie własnej biegłości, dokazywał tak na fortepianie, iż głuszył śpiew często i niepotrzebne do prostego akkompaniementu dosztukowywał waryanty. Ale miał do czynienia z rutynowanym i śmiałym francuzem, który z tropu się zbijać nie dawał i wyszedł krzykiem niepomiernym zwycięzko...
Volanti, który bardzo pilno przysłuchywał się towarzyszeniu, namarszczył się mocno... Fortepian i głos w ciągu popisu prowadziły walkę z sobą, zamiast iść zgodne w parze... Dla niego jawnem było, że Marynka zmieszać się musi i nie da sobie rady z zarozumiałym niemcem... Szepnął więc zaraz księżnie, w chwili gdy Romboniemu sypano oklaski, a ten się skromnie nadymał i pochwały przyjmował jako dań należną, że Marynka z niemcem śpiewać nie będzie mogła...
— Ja sam, choć akompaniuję źle, ale przynajmniej zastosować się do niej potrafię i będę się starał, gdy niemiec gotów umyślnie wprowadzić ją w kłopot. Nie ma wyobrażenia, co to jest towarzyszenie do śpiewu.
Księżna trochę się opierała w początku, ale przystała na to.
Volanti poszedł wirtuozowi wytłómaczyć, iż uczennica jego jest bojaźliwą i niewprawną, i zapowiedział, że sam będzie się starał jakkolwiek towarzyszyć jej. Wirtuoz przyjął to oświadczenie z ironią i obojętnością.
Marynka siedziała blada i zamyślona na kanapie, rozumiała to dobrze jak wielkiej wagi był dla niej ten występ, smutno jej było, na sercu ciężko, lecz zdało się biednej jakby słyszała cichy głos matki szepczący jej: „Nie bój się! nie patrz na tych ludzi, zapomnij o nich, śpiewaj, jak gdybyś była samą...“
Gdy księżna zbliżyła się do niej, prosząc, aby śpiewała, Marynka podniosła się z dziwnym spokojem, z dziwniejszym chłodem, i jak automat poszła do fortepianu.
Volanti czekał tu na nią, przebierając nuty i za wczasu się frasując, jak trochę skomplikowanym podoła przejściom i przygrywkom... Spojrzał na nią, była blada jak posąg, lecz nie zdawała się strwożoną.
Starzy dyletanci tymczasem z dala lornetki na nią zwracali, aby się rozpatrzyć w tem, czy ma „le phisique de l’emploi.“ Nie wydawała się im dosyć artystką, była dla nich za... naturalną...
Nim otworzyła usta, szeptano już domyślając się, jak ona śpiewać może, jak grać i t. p.
W tem księżna położyła palec na ustach... umilkli wszyscy...
Śpiew wybrany słyszano tu niedawno przez dwa najsłynniejsze słowiki nucony, narzucało się więc porównanie, budziły niebezpieczne wspomnienia.
Tenor nieco na uboczu miał wyraz twarzy sceptyczny razem i litościwy, niemiec wirtuoz siadł jakby nawet niebardzo raczył chcieć słuchać tego ladajakiego popisu artystki wcale nieznanej.
Fortepian ozwał się cicho... aż i głos za nim w początku nieco stłumiony i drżący... lecz po kilku taktach na twarz wystąpił rumieniec, oczy zabłysły, pierś się podniosła i strumień dźwięku czysty popłynął z taką pewnością i potęgą, że niektórzy słuchacze siedzący, sami nie wiedząc o tem dla czego, przez uszanowanie dla niego powstawali...
Marynka śpiewała cudownie, tak, lecz był to śpiew jakiś nieujęty w kluby szkoły, nieco dziki, emancypujący się, mający swój własny charakter tak przeważny, że oddziaływał nawet na samą kompozycyę....
To zuchwalstwo wynagradzał on niezmiernem życiem...
Niektórzy z panów dostali dreszczów, nerwy ich drgały, widać było z poruszeń, że urok młodego głosu tego działał na nich bardzo silnie... Oprzeć mu się nie mogli.
Marynka głuszyła akkompaniament, który Volanti bardzo niepoprawnie i z wielu opuszczeniami, jako tako dociągnął do końca...
Gdy arya się skończyła, chwilę panowało milczenie, lecz księżna sama szła winszować, a za nią wszyscy słuchacze poczęli cisnąć się z szalonym zapałem ku stojącej z oczyma spuszczonemi Marynce...
Niemiec wirtuoz, który po kilku taktach z krzesła się zerwał, jakby go co z niego wyrzuciło, stał zmieniony i przeistoczony. Zarozumiały był, prawda, lecz kochał muzykę i wrażeniu jej oprzeć się nie mógł.
Ocierał spotniałe czoło i powtarzał: — Bozko! bozko!
Natomiast francuz zwłoszczony, chociaż niezmiernie chwalił, zdawał się bardzo zmieszany i niemal upokorzony. Szeptał sąsiadowi na ucho: — Il y a de l’etoffe!
Całe towarzystwo księżny było w zachwyceniu... Starzy dyletanci nie mieli słów na wyrażenie uwielbienia, porównywano do Nilson, Patti i do mnóztwa już zgasłych wielkości, lecz ze wszystkich tych panów, jeden tylko w niewielu słowach wyraziwszy swoje nadzwyczajne zdumienie nad talentem, milczał spoglądając na Marynkę z wyrazem niemal ojcowskiej troskliwości. Był to blizko siedmdziesiątletni niegdyś znakomity skrzypek, później kompozytor i zapalony miłośnik Beethoven’a, hrabia Samsonow, który miał to nieszczęście, iż się urodził hrabią i milionerem...
W istocie była to organizacya muzykalna znakomita, pracą ogromną rozwinięta, był to niemal geniusz... lecz hrabia i pan milionowy! więc weszło we zwyczaj wyśmiewać się z jego dyletantyzmu... Jeżeli trudno ubogiemu dobić się uznania, zaprawdę bogatemu także zmusić ludzi, aby w nim widzieli artystę, nie łatwo...
Są tysiączne przesądy wygodne, które sądy zastępują...
Tak naprzykład wielki pan będzie zawsze albo pośmiewiskiem artystów, lub karmionym pochlebstwy ich niesmacznemi. Nie biorąc go na seryo. Może być wirtuozem, twórcą genialnym, nic nie pomoże... Faust księcia Radziwiłła nie ostoi się przy żadnym innym, choćby motywa jego i formy później drudzy zapożyczyli... bo, książę Radziwiłł był tylko dyletantem...
Tak samo malarzowi odmówione jest prawo napisania dobrej książki, a poecie odmalowania pięknego obrazu.
Ci, co ani ocenić nic, ani poznać się nie umieją, zbywają wszystko negacyą i śmiechem... Stare przysłowie: Plus negare potest asinus, quam probare philosophus, — prawdzi się na różny sposób... Ci co nie czują piękna... najłatwiej znajdują wady.. Hrabia Samsonow więc był uważany za rodzaj oryginała, z którego manii muzykalnej uśmiechano się. Skutkiem tego nie grywał nigdy, tylko sam dla siebie... zamknięty... Lecz, że bardzo lubił muzykę, zbierał u siebie muzyków, grywano kwartety, czasem popisywali się wirtuozi.
Nadzwyczaj dobrego i miękkiego serca, hrabia świadczył wiele, a tego co mu przykrem i uwłaczającem być mogło, umyślnie zdawał się nie widzieć, nie chcieć spostrzedz... Zawsze z uśmiechem na ustach, spokojny, łagodności niczem nigdy niezamąconej, stary kawaler, żył hrabia tylko już dla sztuki... Erudycyę muzykalną przyznawali mu nawet zazdrośni. Ogromna biblioteka muzyczna, ciekawe zbiory autografów czyniły cichy i spokojny dom jego, na pańskiej utrzymywany stopie, bardzo powabnym dla tych nawet, co się z hrabiego wyśmiewali za oczyma... Drzwi jego oblegali codzień biedni muzykanci, a mało który odszedł bez wsparcia...
Powierzchowność staruszka była równie miłą jak on sam... Twarz świeża, rumiana, prawie bez zmarszczek, wysokie czoło, włos srebrny przerzedzony, usta zawsze jakimś półuśmiechem namaszczone, niebieskie blade oczy przypominały całością jakiś portret jakby z Greuz’a obrazu wykrojony... Widać było, że ten człowiek mało żył z ludźmi, wiele w sobie, a najwięcej w tym pogodnym świecie sztuki, do którego ziemska wrzawa, swędy i brudy nie dochodzą.
Wśród hałaśliwych pochwał całego grona, wstrzemięźliwe znalezienie się hr. Samsonowa było uderzającem...
Dopiero gdy znużona nieco Marynka poszła spocząć na kanapie, bo właśnie herbatę podawano, i popisy muzykalne przerwane hrabia wstał, aby ze swą filiżanką przysiąść się do elewy...
Dla czego Marynka, której on najmniej przesadnych pochwał wypowiedział, uczuła dla niego może najwięcej sympatyi, było rzeczą nieodgadnioną. Z twarzy staruszka promieniała dobroć i prawda.
— Śpiewasz pani prześlicznie, rzekł jej Samsonow, spoglądając na nią ze współczuciem. Czyś już kiedy, gdzie na scenie występowała?
— A! nigdy! i obawiam się bardzo... tego co mnie czeka, bo wiem jak wiele jeszcze warunków mi braknie!... odparła z prostotą Marynka.
Samsonow popijał z wolna herbatę.
— Tak, rzekł, jest to zawód ciężki, przykry, a co gorsza, zawisło powodzenie niezupełnie od artysty... Na teatrze działają siły zbiorowe... jedna drugą wspiera lub paraliżuje.
Marynka westchnęła.
— Szczęściem, dodał hrabia, masz pani za sobą tyle, iż w najniekorzystniejszych nawet warunkach wyjdziesz zwycięzko... Pamiętaj, proszę pani, że choć się na wiele słów zdobyć nie mogę, masz we mnie nietylko wielbiciela głosu i talentu, ale przyjaznego jej człowieka... Słyszałem o niej wiele i cieszę się, żem ją poznał.
Tak rozpoczęta rozmowa przeciągnęła się długo. Samsonow prowadził ją naturalnie, z prostotą, i ujął sobie dziewczę. Wszyscy uważali to, że był dla niej z attencyą szczególną, a Percival, gdyby nie siwe włosy hrabiego, byłby o niego zazdrosny. Ze wszystkich, których Marynka tu spotkała, jedyny to był człowiek, który trochę zastygłe z bólu serce jej poruszył... Było coś ojcowskiego w jego obejściu się z nią, coś dziecinnego poszanowania w jej stosunku do niego. I gdy hrabia Samsonow odszedł, dziewczę pomyślało sobie: czemu inni ludzie do niego podobnymi nie byli?




Wieczór ten płodny był w następstwa najrozmaitsze, a niektóre z nich wcale może niepożądane...
Powszechny, jednozgodny oklask i uwielbienie, z jakiem przyjęto Marynkę, w kilka godzin potem uległ rozkładowi na pierwiastki, które z początku się w nim nie objawiły.
Nikt nie zaprzeczał talentu, lecz każdy chciał się popisać w ocenieniu z dostrzeżeniem czegoś, co uszło drugich oka...
— Głos jeszcze nie dosyć wyrobiony, mówił jeden. Wielka szkoda, że Scarlatti nie dokończył jej wychowania muzykalnego. Znać zaraz brak gruntownej metody.
— Wątpię, żeby dobrze grać mogła, odzywał się inny, brak temperamentu... chłód przerażający... Ogień można utemperować, zimnu trudno jest zaradzić... Jak lód roztopi się ono w wodę.
Robiono zarzuty przeciw powierzchowności, wątpiono o intelligencyi; słowem wielkie powodzenie w salonie nazajutrz w ulicy stało się dosyć wątpliwą próbą, rokującą coś niedającego się jeszcze osądzić.
Percival należał do tych, którzy mimo znakomitego talentu, wielce sympatycznego, znajdowali w nim niedosyć dramatycznego usposobienia i lękali się próby desek i publiczności.
Tenor także, może zrażony tem, że skromne dziewczę, niedosyć mu okazało sympatyi, wątpliwie i dwuznacznie się odzywał.
Chociaż przed Volantim unikano zbyt otwartych wynurzeń się ze zdaniami temi, francuz przebiegły czuł i rozumiał, że wrażenie nie było tak silne jak się spodziewał...
Umiał to sobie tłómaczyć, a miał nadzieję, iż zdania zmienić potrafi...
Przy wyjściu jeden hr. Samsonow po cichu mu powinszował zdobyczy...
Marynka powróciła z wieczoru zmęczona strasznie, zadumana i z tem przeczuciem, że pomimo oklasków, nie porwała, nie uniosła nikogo swym śpiewem. Przypisywała to wyborowi nieszczęśliwemu aryi i samej sobie...
— Bóg mi dał głos, mówiła sobie, ale mnie na artystkę dramatyczną nie stworzył...
Krzewska, która z ciekawością złośliwą czatowała na powrót, choć niewiele się dowiedziała, domyśliła się tem więcej. Wątpliwe powodzenie niemal ją uradowało...
Wzięła na bok Volantego...
— A cóż?
— Najświetniejsze jak być może powodzenie, odparł dyrektor, przechodzące moje nadzieje!
— Więc w zupełności się udało? mówiła Krzewska...
— Najzupełniej.
— A Marynka pomimo to smutna?
— Zmęczona...
Krzewska i na twarzy dyrektora nie widziała tego rozradowania, jakieby wielki sukces musiał obudzić. Zręcznie go badając, wydobyła nareszcie, iż Marynka była trochę sztywną i zimną, że zbyt lekceważyła sztukę podobania się i t. d.
— Samiście temu winni! zawołała ze złym śmiechem. Wszakże to dziecko jeszcze... Żaden z was nie rozbudził w niej serca... Wszystko śpi w tej kobiecie... Artystka potrzebuje się kochać, cierpieć, być szczęśliwą, żyć, a ona dotąd wegetuje...
— Na brak temperamentu niepodobna zaradzić, rzekł Volanti.
— Panowie się mylicie! — zawołała Krzewska: nie brak jej uczucia, lecz zanadto żyje zamknięta; ona i ja... zbyt klasztorne prowadzimy życie...
Volanti zagadał o czem innem... Krzewska też umilkła... Z tego co mu powiedziała, choć się to zdawało jej własnym interesem natchnione, coś może zanotował sobie pan dyrektor, i przyznał w duchu, iż trochę słuszności mieć mogła...
Zdania wszystkich nazajutrz sformułowane zostały i zlały się w jedno, staraniem panny Lacerti. Opowiadała ona, z najlepszego źródła, że owa sławiona diva okazała się bardzo mierną, bez czucia i życia śpiewaczką, że jej brakło szkoły, i że choć miała trochę świeżości w głosie, i choć przez litość jej dawano brawa, najpierwsi znawcy w stolicy nic dobrego nie wróżyli w przyszłości.
Według niej Volanti się miał zupełnie omylić, i zły był, że tyle poniósł trudów i kosztów napróżno. Nawet występ blizki, skutkiem próby zdawał się jej wątpliwy...
Lacerti, książę Agaton, Scarlatti i cała klika, nie okazując za wcześnie uknutego spisku, przygotowywali opinię, głosząc, że nowa gwiazda nie utrzyma się na horyzoncie.
Nie wiedziała o tem Marynka, ale dobrze był świadom przygotowań tych Volanti, i po cichu także sposobił się do obrony. Niepodobna mu było w teatrze zapobiedz jakiejś manifestacyi, która na karb obrażonego Scarlattego spaść miała, lecz mógł ją odeprzeć zwycięzko.
Z tem wszystkiem nie śpieszył jeszcze z tą bitwą stanowczą, wahał się, odciągał ją, szukając rozmaitych pobocznych sprzymierzeńców i okoliczności przyjaznych.
Nie uszło jego baczności na wieczorze księżny, żywe zajęcie hr. Samsonowa nietylko głosem, ale osobą Marynki. Wiedział on, że Samsonow był w dobrych stosunkach i miał pewną przewagę nad ks. Agatonem, nieszczęśliwym kompozytorem oper niegrywanych i piosnek, których nikt śpiewać nie chciał.
Wpadł na tę myśl, ażeby Marynka przed wystąpieniem swem odwiedziła razem z towarzyszką Krzewską, starego miłośnika muzyki i prosiła go o protekcyę... Nie wydał się jej z tem, że przeciw niej spisek był uknuty, chciał bowiem sam poufnie potem rozmówić się z hrabią, ale na odwiedziny rachował wiele.
Gdy z tem przyszedł do Marynki, dosyć jakoś niejasno wykładając jej potrzebę tego kroku, dziewczę z wielkiem wzruszeniem zaprotestowało.
— Panie dyrektorze! zawołała rumieniąc się: spełniam wszystkie wasze żądania, jestem posłuszną. Uczę się, śpiewam co każesz, lecz do takiego upokorzenia, abym jeździła wypraszać sobie protekcyę i oklaski, niczem i nigdy mnie nie zmusisz. Publiczność osądzi mnie jakem warta, lub jak będzie usposobiona, zniżyć się aż do błagania jej o litość nie mogę... Nie, nie! nie!
Z tonu, jakim to wypowiedziała, Volanti, który dość ją już znał dobrze, zmiarkował, że nalegałby napróżno. Tegoż dnia sam pojechał do starego pana... Nietrudno tu było być wpuszczonym, choć stary pracowity bardzo, albo zamknięty w swoim pokoju grał i ćwiczył się, lub nad książkami i nutami pracował.
Dom pański, urządzony był z wielką prostotą; a główną w nim rolę grał wielki, akustycznie zbudowany salon, w którym się odegrywały wieczorami arcydzieła muzyczne. Obok gabinet zawierał bibliotekę partytur, a za nią miał hrabia mały salonik, w którym przyjmował. Tu go w bardzo skromnem szaraczkowem ubraniu zastał Volanti nad oryginalną partyturą Mozarta, świeżo nabytą, porównywającego później sztychowany jej tekst z tym pierwszym rzutem genialnego młodzieńca.
Volantego hrabia niebardzo lubił, lecz był dobrym i uprzejmym dla wszystkich. Nie rzucając nut rozłożonych, przywitał go pytaniem, czemu był winien miłe odwiedziny? bo, dodał, wiem że pan czasu nie masz nadto...
Volanti przystąpił zaraz do rzeczy.
— Panie hrabio, rzekł, przychodzę wprawdzie w moim interesie do niego, lecz jest on połączony ze sprawą tej śpiewaczki, którą hrabia słyszałeś u księżny, i zdaje mi się, że ona dosyć mu się podobała...
Hrabia wstał i przysunął się do niego z zajęciem.
— Nie omyliłeś się pan, rzekł: o cóż to idzie?
— Jestem o pierwszy debiut jej niespokojny — mówił francuz... Ta intrygantka Lacerti, moja primadonna, w niedostatku innej, jest zazdrosną, boi się współzawodniczki. Poruszy więc wszystkie sprężyny przeciwko niej. Ma wielu przyjaciół, niestety. Scarlatti, którego musiałem odprawić, pała zemstą. Mam wszelkie powody posądzania ks. Agatona, że się dał wciągnąć w spisek przeciwko pannie Maryi osnuty... Jeden hrabia możesz go uprosić i powstrzymać.
Samsonow słuchał, zagryzając usta.
— Pewien jesteś tego, co mówisz? zapytał.
— Zupełnie; zwlekam nawet dla tego debiut... rzekł Volanti. Ks. Agaton i jego przyjaciele, wpływ... są dla nas straszni. Przynoszę hrabiemu prośbę nie od siebie tylko, ale i od biednej sieroty...
Samsonow pomyślał chwilę.
— Zobaczę się z księciem, odparł; jestem pewien, że go od spisku odciągnę... Nie macie się czego lękać, głos jest piękny, powierzchowność ujmująca, publiczność bywa kapryśna, ale ogół rzadko popełnia niesprawiedliwość, a nigdy nie jest okrutny...
Ta niegodziwa Lacerti, dodał po chwili, — przecięż pan, jako dyrektor możesz... zapobiedz.
— Niestety! odparł francuz: jest piękną, zalotną, namiętną, ma przyjaciół wielu, nie mogę nic, i sam nawet się jej lękam...
Nie chciał dopowiedzieć dyrektor, lecz hrabia się łatwo domyślił, jaki wpływ przypisywano Laurze która świeżo zdobytemi dyamentami kosztownemi była okryta.
Narada z hrabią skończyła się na tem, iż przyrzekł użyć wszelkich środków, aby księcia Agatona nawrócić i odciągnąć.
Volanti wyszedł spokojniejszy nieco...
Lecz, gdy on ze swej strony zapobiegał, aby Lacerti nie tryumfowała, niespokojna i coraz mocniej podraźniona pochwałami, jakie ją dochodziły, Cyganka nie spała także. Nadzwyczaj przebiegła i domyślna, przeczuwała, można było powiedzieć, co się w koło niej działo, czytała w twarzach, nie była zaspokojona usposobieniem swych przyjaciół, znajdujących ich zbyt obojętnymi.
Przemyślając nad sparaliżowaniem występu Marynki, wpadła na myśl odjęcia jej odwagi groźbą listu bezimiennego.
Niewprawna w stylistykę i zaledwie cokolwiek umiejąca gryzmolić, Lacerti musiała się uciec o pomoc do jednego z tych kilkodniowych swych ulubieńców, których miała zawsze w zapasie na rozmaite usługi.
List wystudyowany umiejętnie następującej był treści:
— „Osoba życzliwa pannie Maryi, czuje się obowiązaną ostrzedz ją, że na pierwszy występ gotują się przyjaciele obrażonego Scarlattego wywrzeć na niej zemstę okrutną. Nic tu nie pomogą ani zabiegi dyrektora, ani klaka, ani protektorowie, nieprzyjaciele wezmą górę. Zdradzi śpiewaczkę orkiestra, przyczynią się do upadku współgrający, spisek jest uknuty z przebiegłością włoską... Jedynym sposobem ujścia sromu... jest wyrzec się występu na teatrze tutejszym i szukać szczęścia gdzieindziej.“
List niby życzliwy, niekiedy nieznacznie sarkastyczny, zbyt trochę długi i gadatliwością zdradzający kobietę, zrobił na dziewczęciu wrażenie ogromne. Wątpiła i tak o sobie, przeraziła się...
Lecz trwoga u niej największa nigdy trwałą nie była. Na pozór zimna, cała w sobie, gdy ją coś osobiście żywo dotknęło, jak ugięta siłą sprężyna, podnosiła się z nową energią.
Walka, do której ją wyzywano, dała jej życie...
— Raz potrzeba to skończyć, powiedziała sobie; padnę — no, to padnę, lecz bronić się będę do ostatka... rozpaczliwie.
Volanti, który nadszedł, znalazł ją w tem usposobieniu bojowniczem, zmienioną, rozpłomienioną, rozgorączkowaną, taką jakiej nigdy prawie nie widywał.
Podała mu list ten z uśmiechem pogardliwym.
— Czytaj pan! rzekła. Obiecywałeś mi świetną dolę! Dotąd piłam tylko same gorycze, jestem znużona, wysilona, znękana i ani końca nie widać ofiarom i przykrościom...
— Ale to są nieuknione preliminarya każdego zawodu! odparł Volanti, rzucając na list oczyma.
Domyślał się łatwo jego pochodzenia.
— List ten, dołożył, odrzucając go na stronę ze wzgardą, ma na celu zastraszyć panią i siły jej odebrać.
— Tego celu nie dopnie, odezwała się Burczakówna, i widać, że go pisała osoba nieznająca mnie wcale. Przyprowadzić do rozpaczy, jest dodać mi siły, nie odjąć!
Dyrektorowi po raz pierwszy ukazała się z taką powagą i stanowczością; była to dla niego nowa strona jej charakteru...
Zmilczał trochę.
— Chciałem odłożyć debiut, odezwał się.
— Toby było niewłaściwem, dowodziłoby trwogi, której okazywać niepowinniśmy, a dla mnie im się to prędzej skończy, tem lepiej...
Oczy jej pałały, twarz się rumieniła, uczucie uczyniło ją piękną. Volanti pomyślał, że takąby ją chciał był widzieć na scenie...
Chodziła poruszona, majestatyczna, zmężniała i dojrzała nagle...
— Więc masz pani męztwo do wystąpienia? zapytał.
— Choćby jutro, odpowiedziała Marynka. Rolę umiem... na wszystkie wypadki jestem przygotowana... nie daj mi pan ostygnąć.
Volanti skłonił się, dołożył kilka słów, tyczących się kostiumu, potem coś pochlebnego, i odszedł wielce uradowany ze skutku, jaki wywarł anonim.
List pozostał zapomniany na stoliku, i wieczorem ciekawa a zła Krzewska mogła go pochwycić i przeczytać.
Od wystąpienia Marynki w salonie księżny, do którego ją nie zaproszono, pani Ildefonsa miotana była uczuciem zemsty jakiejś, którą gotowa była wywrzeć na wszystkich...
Marynki nie mogła cierpieć dla tego, że jej ująć nie umiała i czuła się odepchniętą; nienawidziła Volantego, który się bez niej obchodził i z niczego nie zwierzał się; zła była na Percival’a, który słuchać jej nie chciał, nad wszystkich najsroższą nienawiścią ścigała księżnę; słowem źle była z całym światem... Powodzenie, na które rachowała tyle, wcale się nie zapowiadało; Corsini nie myślał wcale o wywdzięczeniu się wzajemnością. I tego ostatniego marzenia wyrzec się musiała...
Gryzła ją bezsilność i rola podrzędna, którą grała. Wśród tego zamętu różnostopniowych gniewów, pragnień pomsty, nienawiści, Krzewska gotowa była wszystko poświęcić byle nasycić choć jedną zemstę... Zgubić Marynkę, byłoby ją uszczęśliwiło. Nietyle złe serce, ile szał jakiś w niej działał, popychał. Obalić cały ten gmach różnych nadziei i planów przyszłości, a samej potem umyć ręce i ujść napowrót do starej marszałkowej...
Nie słuchaliście mnie, nie chcieliście mnie znać... Siedziałam jak malowana, otóż macie skutki!... Adieu!
Szukając dróg, któremiby zemstę wywrzeć mogła, nie znalazła pewniejszej nad zwrócenie się do Corsiniego...
Włoch nie chciał jej zrozumieć, choć mu jasno dawała poznać, że go namiętnie kochała, i to gotowa była znieść, byle jej za narzędzie posłużył. Wiedziała, przekonywała się codzień, iż szalał o Marynkę... gotowa była dopomódz mu do wszystkiego, do porwania jej, do gwałtu.
Z takiemi projektami nosiła się obrażona i oszalała Krzewska...
Przy pierwszej zręczności postanowiła zacząć działać... Corsiniego podbudzić, ułatwić mu, dopomódz... Nie wątpiła, że Włoch łatwo się da skłonić i pójdzie za jej radą.
— A potem, mówiła sama do siebie, kłaniam uniżenie, bywajcie zdrowi!... Ruszę napowrót do mojej starej, kłaść jej kabałę, ale pokażę im wprzódy, że mam i głowę na karku, i serce w piersi, i dumę, której bezkarnie obrażać nie pozwolę...




W dzień występu pierwszego Marynki, którą na afiszach, obyczajem teatralnym zapisano jako pannę Maryę Burcelli... bo wyraz „Burczak“ wydawał się nadto pospolitym, od razu niemal panowało życie, ruch, niepokój niesłychany...
Bilety były wszystkie rozkupione, a ciągle jeszcze dobijano się o nie, ofiarując ceny wysokie napróżno. Volanti znaczniejszą ich część sam rozdał, resztę wyprzedawano oględnie... Kassyer miał instrukcye swoje. Lecz największa ostrożność niewiele się tu przydać może, bo osoby obawiające się, aby im wnijścia nie odmówiono, posługiwały się innemi.
Można było gotującą się oppozycyę osłabić, niepodobna jej usunąć całkowicie. Volanti chodził rozgorączkowany...
Lacerti nie grała tego wieczoru, lecz miała miejsce w loży, i za nic w świecie nie byłaby się wyrzekła widoku tego dramatu, jaki się tu miał odegrać.
Zapaleńsi ogromne zakłady robili o to, że debiutantka nie dośpiewa do drugiego aktu i że ją zastąpić będzie potrzeba... Z drugiej strony przygotowano wieńce i bukiety...
Wśród artystów, których większość była zyskana przez Laurę, mniej wyraźnie zarysowywały się dwa obozy. Kobiety, które niecierpiały „Cyganki,“ były za nową gwiazdą; mężczyzn miała za sobą Lacerti, lecz i z tych wielu na próbach dało się ująć urokowi prostoty, powagi i talentu młodszej śpiewaczki. Nie wydawali się oni z tem, lecz wahanie się nadawało im postawy zimne i czoła zadumane.
Tenor Carlo, którego była pewna Lacerti, że w pierwszym duecie potrafi splątać niedoświadczoną Marynkę i wyrzucić ją z taktu, w ostatniej chwili w duchu powiedział sobie, iż byłoby to niepoczciwą zdradą...
Nic niewiedząca o zabiegach hr. Samsonowa u księcia Agatona i o usunięciu się jego w ostatniej chwili od spisku, Lacerti zbladła i zdrętwiała, zobaczywszy ich wchodzących razem i siadających przy sobie. Rozumiała co to znaczyć miało... Natychmiast adjutanci jej wyprawieni zostali na wzwiady...
Powoli teatr się zapełniał, i wszystkie znakomitości, często przychodzące późno, lub nieukazujące się wcale, były na swych miejscach. Twarze widzów, ich poruszenia malowały dobitnie niecierpliwość, niepokój, z jakim oczekiwano podniesienia zasłony.
Nigdy może Volanti nie okazał się genialniejszym w przygotowaniu widowiska; musiała mu tę sprawiedliwość oddać Lacerti; klaka była wzmocniona i rozsadzona doskonale...
W loży księżny Teofanii, najczęściej próżnej, siedziała już ona, Zosiczowa i kilku starych jej przyjaciół...
Ta chwila oczekiwania roznamiętniła wszystkich. Laura widziała, że walka będzie zajadła i uparta, lecz rachowała na to, że pierwszy raz występującej bardzo łatwo będzie odjąć odwagę i odnieść nad nią zwycięztwo, nawet małą stosunkowo siłą.
Falanga Cyganki składała się przeważnie z młodzieży, zuchwałej, upartej i gotowej dopuścić się skandalu...
Wśród ciszy orkiestra rozpoczęła uwerturę, kurtyna się podniosła, chór złożony z elementów niekoniecznie dobranych, odezwał się, jak zwykle, trochę fałszywie i bezładnie, po kilku dopiero taktach przychodząc do porządku...
W trzeciej nakoniec scenie miała wystąpić oczekiwana... Marynka. Volanti chciał, aby samo jej ukazanie się powitano oklaskami, lękał się jednak, by za wcześnie jakich oznak przeciwnych nie wywołać.
Nie bardzo słuchając rad dyrektora, przeciw tradycyi scenicznej, Marynka uparła się ubrać skromniej, niż było we zwyczaju... Volanti, który ją w loży widział, niebardzo był kontent, lecz musiał przyznać, że miała wielką szlachetność postawy i wydała mu się piękniejszą niż kiedykolwiek.
Ludzie nawykli do tych wszystkich konwulsyjnych debiutantek, które głowę tracą, słabną, płaczą, które potrzeba trzeźwić lub wzmacniać czemś, ośmielać, popychać, byli niesłychanie zdumieni spokojem majestatycznym, z jakim się przypatrywała przed wystąpieniem Marynka, blada, milcząca, ale przytomna i pani siebie...
Wszystka jej trwoga zamykała się gdzieś w piersi, odgadnąć ją mógł ktoś, nikt zobaczyć.
W chwili gdy się wysunęła z za kulis krokiem powolnym, ale pewnym, i miała rozpocząć duet... posypały się oklaski, ale zarazem odezwało się gwałtowne sykanie... Brawa natychmiast ustały, zrobiła się cisza, duet rozpoczął się nareszcie.
Marynka, której sykanie było bodźcem, co zamiast onieśmielić, dodało rozpaczliwego męztwa, od razu podniosła głos tak potężny, czysty, takiego dźwięku cudnego, że ci nawet co byli przygotowani przyjąć ją sykaniem, porwani zostali, zachwyceni, stracili głowy...
Niepodobna była, nie zdradzając się i nie kompromitując, syknąć, tak jak niemożna w biały dzień dowodzić nocy. Najmniejsza wątpliwość co do piękności tego organu byłaby mogła służyć za pretekst i usprawiedliwienie, niestety! tu skazy żadnej nie było...
Lacerti jak mur blada, pochyliła się w głąb loży i ze złości łzy jej się z oczu puściły, zaczęła łkać, dusić się i chustką musiała sobie zamknąć usta.
Tenor Carlo, nietylko że się nie dopuścił zdrady, lecz uniesiony jak inni, śpiewał jak nigdy... Przyjaciele i nieprzyjaciele, gdy duet się skończył, bezwiednie, machinalnie, szalenie brawa bić poczęli. Tumult się zrobił w teatrze, wstawano z ławek, powiewano chustkami, wychylano się z lóż. Marynka stała i z powagą a wdziękiem dziękowała na wszystkie strony...
Tryumf był tak wielki, że sprawiał cuda. Scarlatti, który śmiał się gdy wychodziła, w czasie śpiewu stał jak słup, z czołem zmarszczonem, oniemiały, a gdy zaczęto bić brawo, z loży się wysunął...
Rozumie się, że księżna Teofania, Samsonow i Agaton nawet, jawnie z uniesieniem przyklaskiwali...
Przyjaciele Lacerti dopiero pod koniec tej owacyi, oprzytomniawszy sykać chcieli zacząć, ale bezsilna ich próba niedosłyszana, zatłumiona przeszła niepostrzeżenie... Niektórzy z przewódców kliki starali się wysunąć, aby pójść do loży Cyganki po nowe rozkazy, lecz ta, dostawszy serdecznego śmiechu, na pół omdlała, kazała się wyprowadzić, siadła do powozu i odjechała do domu...
Bitwa była przegrana na głowę...
Po takim początku reszta już poszła świetnie, wśród coraz rosnącego zapału słuchaczów...
Są w życiu stanowcze chwile; taką była dla Marynki ta godzina walki, która całym jej organizmem wstrzęsła, oddziałała na umysł, na uczucia, dała jej pierwszy raz skosztować tej upajającej ambrozyi oklasku i uwielbienia, która wieczne potem budzi i niczem nieukojone pragnienie...
Owa skromna i poważna dzieweczka w ogniu tym przetworzyła się na nową istotę. Niepokój ją ogarnął, nie poznawała samej siebie, płakała myśląc: „Mateczko moja! czemu ty nie dożyłaś tej chwili.“
Tak, była to chwila wielka i błoga, ale zarazem brzemienna niebezpieczeństwy, które się z niej narodzić miały.
Gdy po prawdziwej burzy oklasków i nieskończonych wywoływaniach, po zasypaniu wieńcami, Marynka powróciła do swej loży, pełnej już winszujących, ciekawych, życzliwych i nieprzyjaciół nawróconych, uczuła się osłabłą, nie mogła mówić i musiała cichym niezrozumiałym głosem prosić, aby jej dano odpocząć.
Volanti natychmiast grzecznie bardzo powyprowadzał wszystkich, hr. Samsonow tylko, ks. Agaton, Percival mieli szczęście dostąpić do divy i ścisnąć jej drżącą rączkę...
W kącie loży, z rękami na piersiach założonemi siedziała zasępiona Krzewska, której ten tryumf serce zakrwawił.
Przed chwilą mówiła z Corsinim, który chodził oszalały... Występ ten namiętność jego do najwyższego spotęgował stopnia. Oprócz szalonej miłości, jaką w nim obudzała od dawna Marynka, w biednym człowieku rodziła się też myśl, że mąż takiej śpiewaczki miałby miliony, których głos taki wart być musiał...
Krzewska czytała to w nim wszystko i urągliwie na niego patrzała.
— Żeby też młody, ładny chłopiec, będący nauczycielem, widując ją niemal codzień bez przeszkody przez czas tak długi, nie potrafił jej sobie pozyskać! szeptała szydząc.
Włoch stał zamyślony...
— Gdybyś tylko chciał, byłbyś ją miał, dodała, — ale trzeba się mnie było pięknie pokłonić.
— Pokłonić! przerwał Corsini: jabym padł przed panią na twarz...
Krzewska żywo mu coś zaczęła szeptać na ucho i śmiać się. Corsini słuchał, rumienił się, pochwycił ją za ręce i począł je okrywać pocałunkami.
— Tak! tak, szeptała prędko pani Ildefonsa: lecz trzeba mi być posłusznym, i...
Palce położyła na ustach...
Volanti dawał sobie składać powinszowania i życzenia z godnością człowieka, który zna wartość swoją, przyjmował je milczący, z miną, która mówiła za niego: „Widzicie, że się nie omyliłem.“
Wieczór ten w perspektywie dawał mu krocie.
Kontrakt zawarty, na dobrych lat kilka czynił Marynkę niewolnicą jego i złotodajną skarbnicą. Namyślał się właśnie, w jakich rozmiarach miał śpiewaczkę do dochodów spodziewanych przypuścić...
Unikając oczekujących na nią ciekawych, Marynka starannie otulona przez Volantego siadła do powozu z milczącą Krzewską i pojechała do domu...
Rażący był zły humor jej towarzyszki, którego ona sobie wytłómaczyć nie mogła.
Pani Ildefonsa składała go na ból głowy, lecz wyrwało się jej półsłówko, dające do myślenia Marynce.
— Raz się to udało, rzekła nadąsana, ale teraz wymagającymi będą, dopiero się pocznie heca... Zazdrosnych narobiłaś dosyć... zobaczysz... Ale co mnie do tego!...
Z zazdrosnych jedna Cyganka była w istocie najniebezpieczniejsza. Zawieziono ją do mieszkania w gorączce, chorą rzucającą się gniewnie. Matka, która w teatrze nie była i ani się spodziewała podobnego końca, przestraszona naprzeciw niej wybiegła, ręce łamiąc i przeklinając...
Lecz po kilku kroplach koniaku, któremi orzeźwiono Laurę, cała jej energia z podwojoną złością powróciła.
— Nie koniec to! zawołała: zobaczymy kto się zaśmieje ostatni!...
Po widowisku najpoufalsi przyjaciele Lacerti, przybiegli do drzwi dowiedzieć się, co się z nią stało, i tłómaczyć z winy, a raczej jej wypierać.
Laura przyjęła ich łajaniem i przeklęstwy... W saloniku piekielna wrzawa powstała z razu, która się nieprędko dała ukoić i przeszła w ożywioną, gorączkową rozmowę. Winę główną składano na ks. Agatona, i na Scarlattego, ale każdy z przytomnych czuł się w duszy po trosze winnym i tem goręcej starał się oczyścić.
Wcale niespodziewanie do tego grona poufałych, przybyłych z kondolencyą, po chwili przyłączył się baron Percival.
Na twarzy jego, zwykle niezdradzającej myśli, wyraz jakiegoś rozdraźnienia, źle ukrywanego, widzieć się dawał. Zbliżył się do Lacerti, podając jej rękę i patrząc w oczy ciekawie.
— Cóż? rzekł: nie podołaliście nieprzyjacielowi?
Wzruszył ramionami.
— Mógłbym was teraz spytać, jak wy mnie niegdyś, dajecie za wygraną?
Laura dziko się rozśmiała za całą odpowiedź.
Baron ciągnął dalej z zimnym swym sarkazmem.
— Trzeba przyznać, że ta mała ma nadzwyczajne szczęście! Uważaliście, że ks. Agaton był w uniesieniu, że Scarlatti oniemiał i uciekł.
Gdy to mówił, ktoś go łokciem potrącił. Drzwi się otworzyły, wchodził właśnie wspomniany Włoch, z twarzą wywróconą, z brwiami ściągniętemi, z włosem bardziej jeszcze niż kiedykolwiek rozczochranym, widocznie przejęty, niespokojny, wzburzony.
Wszyscy umilkli, robiąc miejsce szanowanemu powszechnie maestro, który szukał oczyma Lacerti.
Ona stała już naprzeciw niego, przybrawszy teatralną postawę, z rękami zwieszonemi i załamanemi.
— Patrzże, mistrzu! zawołała: jaka sprawiedliwość na świecie! i komu tu dziś wierzyć można? zdradzili wszyscy... Ta dziewczyna nieumiejąca nic...
— Hola! hola! przerwał Scarlatti: przepraszam. Jeżeli co umie, i jeżeli dziś zwyciężyła, nikomu innemu tylko mnie jest winna. Tak, mnie! Corso popsuł tylko, com ja wszczepił w nią. Niesprawiedliwość w tem, że owoce tryumfu ten błazen niedouczony, ten samouk bez metody zbierać będzie. Powinna była wieńce swe przynieść mi pod nogi...
— Jak to? wybuchnęła Laura: więc wy, maestro, uznajecie jej zwycięztwo?
Scarlatti szyderczą zrobił minę.
— Ale, moja ty przepiękna, odparł, zwycięztwo nie jest wątpliwe, a winna je nie oczom i nie pięknej postaci, bo wcale piękna nie jest jak ty... tylko znakomitemu głosowi, którym ją Bóg obdarzył. Zaręczam wam, że gdyby do końca była w moich ręku, stałaby się najpierwszą śpiewaczką tego wieku.
Lacerti oniemiała, zbladła jeszcze bardziej i nagle się odwróciła od Scarlattego który tak był zajęty sobą, że na ten ruch nie zwrócił uwagi.
Włoch padł na kanapkę, rozłożył się na niej bez ceremonii i mówił, ciągle będąc pod wrażeniem śpiewu:
— Jest to talent niedojrzały, tak, niewiadomo czy znaczniejszemu repertuarowi podoła, ale materyał znakomity... głos potężny, i jest w tem dusza, której wy nie macie, wy śpiewacy dni powszednich...
Mogłaby śpiewać fałszywie, będzie grała niewprawnie, a ludzi oczaruje i pochwyci. Dusza w niej jest. Nie myśli o podobaniu się, o kokietowaniu, cała w swej roli, dla tego wygrywa!...
Pochwały te Scarlattego tak przykremi były Laurze, iż oburącz uszy sobie zatknęła i odeszła kilka kroków.
Percival słuchał skrzywiony, niekontent, ale nadzwyczaj zajęty i rozciekawiony... Inni dla przypodobania się artystce, o której łaski szło im więcej niż o Scarlattego, ściągali się do niej szepcząc coś, pocieszając i wymyślając na włocha.
Lacerti potrzebowała dosyć długiego czasu, nim ochłonęła z gniewu. Nie chciała sobie narazić włocha, który był jej jedynym dziś obrońcą i protektorem w świecie sztuki. Mrucząc poszła po filiżankę herbaty, i aby mu gębę zamknąć, sama ją pokornie przyniosła, przysunęła stoliczek i w milczeniu posługiwać zaczęła Scarlattemu, który gderać nie przestawał.




Powracająca z Marynką do mieszkania Krzewska bardzo pragnęła zbadać stan duszy dziewczęcia; spodziewała się, że tryumf ten uczyni ją dumną, upoi... doda jej energii jawnej, uzuchwali, nie mogła pojąć dla czego widziała smutną, pogrążoną w sobie, znużoną i niemal tak przygnębioną, jakby wracała po klęsce...
Tymczasem w tej duszy dziecka wioski odbywała się walka, spierały się z sobą siły, o których istnieniu Krzewska wyobrażenia mieć nie mogła. Samo dziewczę nie umiało jeszcze opanować uczuć i myśli, wyjść z tego zamętu, w jaki je rzucił wieczór, który o losie śpiewaczki rozstrzygał.
Obudziły się w niej całkiem dotąd nieznane żądze...
Zwycięztwo dawało smak do nowych walk, zrozumiała urok i siłę sławy, słodycz oklasków. Krytykowała sama siebie, nie była zupełnie zaspokojoną, chciała od siebie więcej.
Wśród tego rozmyślania i przypomnień, niewidocznemi jakiemiś nićmi do wspomnień wieczoru i nowego życia przywiązane dawniejsze, dni wiosennych, jawiły się na tem niebie ciężkiemi pokrytem chmurami, jak owe lazurowe kątki w pośród szarych opon po burzy. W tłumie, który widziała wieczoru tego, zdało się jej widzieć twarze, matki, majora, Jurasia, Żantyra i żałościwą twarz ks. Kaliksta... Jak maryonetki, umarli i żywi, przesuwali się przed oczyma...
Powóz pewien był wieńców i bukietów, które zła Krzewska odpychała nogami i dusiła rękami.
Dojechały tak do domu, a p. Ildefonsa zaledwie wysiadłszy, widząc Marynkę nieochoczą do rozmowy, zamruczała coś, chwyciła się za głowę, i trzaskając drzwiami, poszła się zamknąć w swoim pokoju...
Marynka była temu rada, i pośpieszyła też zdjąć z siebie ubranie, spocząć, myśleć. Tyle a tyle teraz miała do myślenia!
Czuła, że do tego cichego pokoiku, z którego wyszła niedawno nieśmiałą i trwożną dzieweczką, powracała dojrzalszą, przeistoczoną...
W dali, we mgłach Berezówka już się nie tak przedstawiała uroczo.
Blaski ją olśniły, oklaski upoiły słodko, serce zabiło nie do cichego spoczynku, lecz do nowych zwycięztw i upojeń. Widziała Laurę w loży na pół omdloną z zazdrości.
Czuła się istotą już niepospolitą i równą innym, ale szczególniej obdarzoną, więc do szczególnych tych celów stworzoną. Tryumf ten był to palec boży wskazujący jej cel żywota.
Dawna pobożność odezwała się w sercu wzburzonem, i sama nie wiedziała jak znalazła się z rękami złożonemi klęczącą przed obrazem Matki Bozkiej.
Ale się modlić nie mogła... Zapukano z lekka do drzwi, Marynka porwała się nastraszona... Poznała głos Volantego i przeze drzwi prosiła go, aby czekał w salonie...
Potrzebowała otrzeć z twarzy nienawistne bielidło i umyć oczy zapłakane...
Volanti chodził tymczasem po salonie, głęboko zadumany. Wiedział bardzo dobrze, iż się do tego tryumfu wiele swojemi zabiegami przyczynił, lecz miał nadto doświadczenia i znajomości rzeczy, by nie uznać, że głos śpiewaczki i cała jej istota odegrały w tem rolę przeważną...
W ostatnich czasach liczne starcia, maleńkie spory, rozmaite oznaki dały mu uczuć, iż Marynki usposobienie dla niego wcale nie było przyjazne. Chciał to naprawić. Czy się wziął zręcznie, o tem sądzić trudno...
Gdy Marynka wyszła, Volanti najprzód począł od komplementu i powinszowania, dodając, iż od pierwszego usłyszenia jej głosu, przyszłości jego był pewien.
— Winnaś pani wiele talentowi własnemu, dodał, to pewna; lecz niech mi wolno będzie z pewną dumą przypomnieć, że i ja w tem miałem udział jakiś i należy mi się choć trochę życzliwości...
Burczakówna była tego dnia w takiem rozbudzeniu i gorączce, iż bynajmniej nie zmieszana tem, odparła żywo:
— Winnam panu wdzięczność, tak jest! Rozumiem to dobrze... lecz, szanowny panie, tę chwilę, którą wy zowiecie tryumfem, opłaciłam zbyt drogo... Nie zmuszajcie mnie, bym to sobie przypominała... A cóż mi po tem wszystkiem? Przebrzmiały oklaski, na szyi czuję jarzmo... życie mi się nie uśmiecha... Dla pana ten wieczór jest zapewnieniem, żeś może nie stracił nakładów; dla mnie, to może potrafię mu się wypłacić; ale czyż to się może nazwać szczęściem? Com zyskała?
Śmiała ta odpowiedź, zmięszała nieco Volantego, zdziwił się jej, nie spodziewał podobnej, nie wiedział co ma odpowiedzieć.
Dzieweczka ta, która mu już czasami zimnym jakimś oporem i energią dawała wiele do myślenia, jeszcze bardziej zagadkowa, groźniejsza stała przed nim. Sądził, że ją znajdzie śmiejącą się, szczęśliwą.
— Pani, odezwał się grzeczniej niż zwykle, jesteś jeszcze mocno wzruszoną i nie dziw... Żołnierz po bitwie, jest wzruszonym także, a to była walna batalia... Ocenisz pani wartość jej później dopiero.
Marynka uśmiechnęła się niewesoło.
— Być może, rzekła trochę dumnie. Pan mi przypomniałeś com mu winna; pozwól, abym z mej strony spytała go też, czy nie uznajesz, żem pracowała usilnie i obowiązek spełniła?
— Nie przeczę, odezwał się żywo Volanti: wierz mi pani, że i ja wdzięcznym być umiem...
Dalej nie przedłużali już rozmowy z tego tematu. Volanti wtrącił coś o intrygach, począł mówić o hr. Samsonowie, o pozyskaniu Agatona i w końcu o tem, że Scarlatti (jak słyszał) groził już jako ona jemu swój głos i zwycięztwo zawdzięczała.
Volanti śmiał się z tego.
— Któż wie? odparła Marynka: nieznośny, okrutny, dziwak stary, może mieć słuszność...
Dyrektor nie zabawiwszy długo... pożegnał zmęczoną.
Grzeczność nakazywała mu się dowiedzieć do Krzewskiej, choć jej nie lubił. Zastał ją w pokoju własnym, nierozebraną jeszcze, kwaśną, z oczyma zapalonemi.
Nie miała wielkiej ochoty do rozmowy. Z ręką na głowie, która mówić miała, że ją bolała ta nieszczęśliwa głowa, przyjęła gościa w progu...
— Święcisz pan tryumf swej uczennicy, odezwała się, — tak! winszuję jej i jemu, tylko sobie powinszować nie mogę, bo moje usługi i zasługi tu przez nikogo nie zostały ocenione... A com się namęczyła z tą... z nią, z wami, to chyba Pan Bóg mi za grzechy policzy.
— A! a! uśmiechnął się francuz... Szczęściem dla pani, panna Marya coraz mniej potrzebować będzie trudu i pilności około siebie, bo doskonale jakoś sama się rządzić umie, a towarzystwo jej nie naraża pani na przykrości, spodziewam się.
Krzewska nastawiła minę dwuznaczną.
— Poznałbyś pan, mruknęła, na com się ja tu przydała, gdyby mnie nie było... To, co ja tu robię, wprawdzie nieznacznie może... ale...
W tajemniczy sposób nie kończąc, dodała:
— Kiedyś się to okaże... Dobranoc!..
I zamknęła drzwi Volantemu przed nosem, który złego humoru i wymówek nie zrozumiał...
— Roznerwowana baba! rzekł w duchu, i odszedł.
Po oddaleniu się dyrektora, Marynka wracając do swego pokoju, w gabinecie znalazła na kanapie, stole i podłodze rozrzucone bukiety i wieńce i mimowolnie się przy nich zatrzymała. Leżały one w nieładzie, tak jak je tu służba z powozu przyniosłszy na prędce pokładła... Przy niektórych były wstęgi... inne odznaczały się smakiem i elegancyą, niewiele prostotą...
Marynka rozpatrywać się zaczęła...
Przy jednym z wieńców, był napis świadczący, że go ofiarował Corsini, którego zdala tylko, frenetycznie sypiącego oklaski spostrzegła Marynka.
Piękny bukiet miał przypiętą kartkę wizytową hr. Samsonowa... Nie brakło i wielce smakownie ułożonych kwiatów od Percival’a, i bukietu od księżny...
Mnóztwo innych było niewiadomego pochodzenia.
Nie postrzegła się przerzucając je Marynka, gdy z głową obwiązaną stanęła za nią Krzewska, która tę chwilę uciechy koniecznie popsuć chciała...
— Myślisz pewnie, odezwała się, że to coś znaczy? że ci to śpiew twój wysłużył? Ale, ale! połowę tych kwiatów wcześnie zamówionych zapłacił Volanti, drugą uproszeni jego przyjaciele... Śmiecie! rozśmiała się Krzewska...
Dziewczę spojrzało tylko, i nic nie odpowiedziawszy, wysunęło się do swojego pokoju. Krzewska tymczasem ze złością przerzucała bukiety, sama może nie wiedząc, czego w nich szukała...
Uderzył ją jeden z kartą hr. Samsonowa. Wzięła go w rękę, poczęła obracać na wszystkie strony, i po wadze czując, że coś zawierać może, odkryła bransoletę złotą, kwiatami osłonioną, którą był objęty...
Zaiskrzyły się jej oczy, serce uderzyło... zazdrość je ścisnęła. Na pięknej złotej obręczy stał napis pamiątkowy, a w zapince tkwił duży szmaragd brylantami otoczony... Krzewska możeby sobie była przywłaszczyła ten klejnot, lecz po namyśle znalazła to niebezpiecznem. Zapukała do pokoju Marynki...
— Powinszować muszę, rzekła, ukazując bransoletę: zaczynasz szczęśliwie. Nie ma dla młodej dziewczyny nic pomyślniejszego nad zawrócenie głowy starcowi...
To mówiąc, zdumionej wręczyła ze śmiechem bransolelę i dygnęła.
— Od hrabiego Samsonowa!
Bukiet był nią opasany... Winszuję... Wartoby przetrząść inne... może jeszcze co się znajdzie.
Marynka patrzała więcej przestraszona niż szczęśliwa, oczom prawie nie wierząc... Na bilecie, czego nie dostrzegła wprzódy, kilka słów stało z błogosławieństwem od starca i życzeniami...
Krzewska tymczasem przerzucała inne bukiety i rozrywała je, szukając w nich nowych zdobyczy...
Polowanie to nie powiodło się wcale... Przy dwóch bezimiennych znalazły się nieciekawe wierszydła...
Późno w noc Marynka padła nareszcie zmęczona na łóżko, długo zasnąć nie mogąc; a gdy sen skleił wreszcie powieki, roił się jej do rana ten świat lampami teatralnemi jaskrawo rozświecony z tysiącem ruchomych postaci.
Krzewska mniej jeszcze spała, układając rozmaite plany zemsty... Za co się miała właściwie pomścić na niewinnej istocie, nie mogłaby była może wytłómaczyć. Za to, że ją tu zawiodły nadzieje, że na podrzędne zepchnięto ją stanowisko, że czując się lepszego losu godną, wegetowała tak nędznie u boku tej, którą zawładnąć nie mogła.
Wiedziała jedno to, że powinna była zemścić się na Marynce, na Volantim, na księżnie, na całym świecie.
Nazajutrz około południa baron Percival przyszedł, wrzekomo z powinszowaniem, w istocie dla zbadania, jakie wrażenie wywarł wieczór na Marynce...
Nęciła go ona coraz bardziej, coraz więcej pragnął ją zdobyć, lecz było w tem coś prawdy co mu w oczy rzuciła Lacerti, że się zestarzał. Nadzwyczaj z wolna i ostrożnie, krok za krokiem dobijał się o te łaski dziewczęcia, niezdecydowany jeszcze, czy ma dla niej spokój swój poświęcić i zaawanturować się.
W saloniku przed wyjściem Burczakówny, przyjęła go nieznośna Krzewska, której pilno było opowiedzieć o bransolecie i wytłómaczyć ją niedorzeczną namiętnością siedmdziesiąt-letniego starca.
Percival ruszył ramionami.
Krzewska dorzuciła coś o bukiecie Corsiniego, chcąc zazdrość obudzić, ale francuz był marmurowy.
Dziewczę wyszło po walce z sobą wczorajszej, po marzeniach nocy, trochę bledsze, ale już panią siebie.
Mówiliśmy, że doskonały takt i pozorna szczerość Percival’a, czyniły go Marynce sympatyczniejszym nad innych... Zwierzała mu się otwarcie... miała go za przyjaciela, nie za adoratora. Percival’owi było wygodniej z tą rolą.
Przed nim spowiadała się naiwnie z wczorajszych wrażeń, z trwogi, którą musiała przezwyciężyć, i śmiała się trochę z innych nieco z siebie.
— Nie wiem, panie baronie, zapytała na ostatek, co się stało z panną Lacerti? Spostrzegłam ją w loży w początku widowiska... Zdało mi się, że rzuciła się gwałtownie w głąb loży... że wyszła... Co to było?
Percival namyślał się nad odpowiedzią.
— Biedna Cyganka zachorowała z zazdrości, odparł z szyderstwem... Nie dziwię się jej, bo choć ma wielbicieli wielu, ma ich po części dla tego, że występuje w teatrze... Lęka się o swą sławę, boi się zaćmienia...
— Mój Boże! przerwała z jakiemś współczuciem nagle wzbudzonem Marynka: czegoż się ona lękać może? Jest piękną, gra z wielkiem powodzeniem, umie pewnie więcej odemnie, a ja byłabym najnieszczęśliwszą, gdybym komuś stała na zawadzie. Wiesz baronie co? dodała po małym namyśle: po wczorajszym wieczorze więcej niż kiedy czuję się w obowiązku zbliżyć do niej i uspokoić ją...
Percival potrząsł głową.
— O! o! zawołał, nie wiem czyby Volanti pozwolił na tę znajomość... Ja sam, jeśli jako przyjacielowi odezwać mi się wolno, nie radziłbym pani bliższych z nią stosunków.
Marynka zarumieniła się mocno.
— Spodziewam się, panie baronie, że obawy o mnie nie masz, abym nie zasmakowała w towarzystwie... które z tego, co o niem wiem, wcale nie jest dla mnie. Pomimo to, grzeczną dla niej być mogę.
— Spytaj pani Volantego o radę, zamknął francuz dwuznacznie...
W ciągu rozmowy, podżartowując, Percival powtórzył co wczoraj przyniósł o Scarlattim Volanti, powiedział jeszcze kilka słów pochlebnych, powinszował zdobycia hr. Samsonowa i oddalił się.
Marynka chodziła ciągle z myślą pocieszenia, a przynajmniej uczynienia grzeczności jakiejś pannie Lacerti. Po południu, gdy Volanti nadszedł, pośpieszyła go o to spytać i wyraziła żądanie widzenia włoszki.
Niespodziana ta propozycya zdziwiła dyrektora, zamyślił się czas jakiś.
— Prawdziwie nie wiem, odrzekł, czy tę myśl bardzo piękną, godzi się przyprowadzić do skutku.
— Dla czego?
— Połączona jest z pewnem niebezpieczeństwem.
— Dla mnie?
— Tak jest, dla pani, rzekł dyrektor. Laura Lacerti nie jest bez talentu pewnego, lecz ma też niepospolity talent opanowywania ludzi i intrygowania dla własnego interesu... Gdy potrzebuje, umie obudzić litość, odegrać niewinność, pokazać się szlachetną... Towarzystwo jej nie byłoby właściwem dla pani...
— Lecz ja nie potrzebuję się ani przyjaźnić, ani zawiązywać zbyt blizkich stosunków, rzekła Marynka; dosyć będzie z mej strony okazać jej życzliwość.
Volanti przeszedł się po pokoju, ważąc zapewne następstwa tego kroku. Wiedział bardzo dobrze, iż to nie rozbroi włoszki, rachował tylko, czy z daleka, czy z blizka niebezpieczniejszą być może...
Wahał się. Marynka chodząc oczyma za nim, czekała...
— Bądź pani ostrożną, rzekł w końcu; lecz jeżeli koniecznie chcesz okazać się wspaniałomyślną...
Uśmiechał się ironicznie.
— Chcę się okazać grzeczną, poprawiło dziewczę....
Dyrektor w milczeniu się skłonił.
— Tak, tak, dodała Marynka: nie będę sobie nic miała do wyrzucenia. Wierz mi pan... Pojedziemy do niej z Krzewską...
Nie sprzeciwiał się Volanti, a co myślał o następstwach, z tem się nie zdradził. Uśmieszek żartobliwy błądził po jego ustach...
— Tak, rzekł cicho, może się to przydać na coś...




Corsini, który wprzód już rozpłomieniony był straszliwie dla Marynki, od wieczoru tego, gdy ją zobaczył na scenie, oszalał.
Półsłówka i obietnice pani Krzewskiej dające mu jakąś nadzieję, przyczyniły się do jeszcze większego rozwinięcia namiętności. Włoch, dziecię ludu, nienawykły się rachować ze wszystkiemi warunkami powszedniego życia, przebywając ciągle w świecie marzeń, sztuki, nieprawdopodobieństw cudownie się iszczących. Corsini wszystkich trudności, jakie miłość jego spotkać miała, nie obliczał wcale...
W jakikolwiekbądź sposób opanować kobietę, zdawało mu się drogą najpewniejszą do pozyskania jej serca... Za sercem szła ręka i wspólne losy z tą gwiazdą, która obiecywała sypać promieniami złotemi.
Corsini nie łudził się co do stanu serca Marynki, wiedział, że go nie kochała, ale też i nikogo innego... Mogła i musiała się do niego przywiązać, byle położenie ją do tego skłoniło.
Włoch po włosku i trochę na sposób bandyty chciał miłość swę zaspokoić, po prostu porwać dziewczę i siłą je zmusić do poddania się. Nie widział w tem nic tak bardzo zdrożnego... Miał za sobą tradycye domowe i tyle podobnych przykładów.
Nie wahał się więc i nie walczył z sumieniem, szło mu wprost o to, czy rzecz była możliwa. Z pomocą Krzewskiej zdało się to wykonalnem...
Myśl tę raz powziąwszy, czy też przejąwszy ją może od p. Ildefonsy, nie rzucał już jej i nosił się z nią, szukając sposobów przyprowadzenia do skutku. Trudności było wiele, lecz czegoż nie pokona namiętność? włochowi w ostatnich czasach, dzięki protekcyi księżny i Volantego, działo się lepiej, miał trochę pieniędzy uzbieranych. Gotów był je poświęcić wszystkie, pewien, że mu się to nagrodzi sowicie. Dyrektor musiał, choć pewne już mając prawa, z Corsinim w nowe wejść układy...
Tak marzył włoch i rozmarzał się coraz mocniej. Gdy nazajutrz po pierwszem przedstawieniu zjawił się i on z powinszowaniem swej uczennicy, znalazł ją wielce uprzejmą. Dziękowała mu serdecznie, część zwycięztwa swego przyznawała jemu, słowem zdawała się przejętą, rozczuloną, a parę wejrzeń i ściśnięcie dłoni zawróciły mu głowę do reszty...
Krzewska tłómaczeniem tych symptomatów jeszcze bardziej go rozogniła.
Corsini odszedł, snując najdziwaczniejsze plany, w których dokonaniu miała mu być pomocną, przyjaciółka... Niełatwe one były do wykonania, lecz młody zapaleniec na zuchwalstwo swe i na szczęście rachował. Ze wszystkich przysłów łacińskich, których w szkołach się uczył jedno: audaces fortuna juvat, utkwiło mu w pamięci. O ile Percival był powolnym i rozważnym, on niecierpliwym i gorącym...
Oprócz ich dwóch, Volanti także od pierwszego wieczoru myślał więcej o Marynce niż wprzódy. Wiązał ją kontrakt z nim zawarty, który w ciągu pierwszych lat dozwalał mu na swą korzyść talent ten wyzyskiwać... To pierwociny, na których rozgłos i powodzenie łożyć musiał wedle wszelkiego podobieństwa, miały dopiero otworzyć wrota najświetniejszym i najkorzystniejszym wystąpieniom. Volanti mógł i te opanować, lecz między nim a młodem dziewczęciem, stanąć też mogły wpływy obce, ludzie chciwi i usiłujący pozyskać jej serce... Marynka mogła być dla niego straconą właśnie natenczas, gdy ceny największej nabierze...
Zdawało się panu dyrektorowi teraz, wbrew dawnej teoryi, że uwieść dziewczę i tym sposobem uczynić je zależnem, było najlepszą rachubą. Nie kochał się w niej, choć miał pewną słabość, serce mniej wpływało na to postanowienie niż głowa. Na przeszkodzie była wprawdzie stara i zazdrosna księżna, ale tę łatwo było oślepić i nie dać się jej nic domyślić... Volanti mówił sobie, że dotąd był za zimnym i za surowym, że należało zmienić postępowanie, aby zyskać więcej życzliwości. Mógł, jak mu się zdawało, mieć za sobą panią Krzewską, ale wolał się bez niej obejść, nie chcąc się jej zwierzać, wstręt miał do niej, jak ona do niego...
Percival’a mało się lękał, o Corsinim nie wiedział i lekceważył go.
Z powodu nowych ról, których uczyć się i powtarzać było potrzeba, dyrektor nieustannie przybiegał do Marynki, widywał ją po kilka razy na dzień i nie zmieniając nagle trybu postępowania, aby nie dać nic poznać po sobie, nieznacznie jednak stał się poufalszym i grzeczniejszym.
Burczakówna od pierwszego dnia odcień pewny w obejściu się jego uczuła, przypisywała to tryumfowi swemu, który pana dyrektora uczynił troskliwym o jej względy.
Inaczej mówił do niej, uśmiechał się, dawał rady i wskazówki, a że od niego zależało utrzymanie domu, sposób życia, chęć przypodobania się odbijała się zaraz w drobnych szczegółach powszedniego bytu. Krzewska, w tych sprawcach bardzo bystra i przenikliwa, pierwsza postrzegła w Volantim pewną zmianę.
Pilno jej było nastraszyć nią Corsiniego, z którym teraz codzień się widywała.
— Masz co robić, powiedziała mu, nie zwłóczże: Volanti także na tę gratkę poluje... Nigdy tego jeszcze nie było, żeby nam łakocie, owoce i kwiatki przysyłał. Skąpił aż do obrzydliwości, teraz nie ma dnia, żeby czegoś Marynce nie ofiarował. Dawniej, gdyśmy na próby jechały do teatru, ani spojrzał jakeśmy się wybierały, teraz sam obowiązuje i otula, rozumie się nie mnie, tylko ją. Wczoraj na okrycie drogocennego gardziołka ofiarował jej śliczne boa...
— A panna? zapytał włoch...
— Panna! odparła z uśmieszkiem Krzewska: panna! tej ani ja, ani nikt w świecie nie odgadnie, tak umie się ukrywać i kłamać. To tylko powiedzieć mogę i zaręczyć za to, że ona lepiej usposobiona jest dla was niż dla niego. Nie lubi go...
Nie mógł się też i Corsini pochlubić tem, aby mu dała jaki dowód sympatyi, lecz zakochany tłómaczył sobie fałszywie drobne oznaki grzeczności i obojętnym słowom nadawał znaczenie przesadzone.
Krzewska wmawiała mu, że siłą ją opanowawszy, zrobi z nią i jej sercem co zechce...
Przyszło nareszcie do narad nad tem, jakby Corsini mógł uwieść dziewczę...
Pani Ildefonsa od dawna już była osnuła wszystko... Nie było według niej nic łatwiejszego nad... przeprowadzenie jej, przy wychodzeniu z teatru do zamówionego powozu. Krzewska miała się umyślnie zagubić przy wyjściu i zaplątać, a Corsini pod pozorem odwiezienia do domu, mógł ją uprowadzić gdzieś, do wcześnie przygotowanego mieszkania za miastem.
— Potrzymasz ją tam dzień, dwa, mówiła gorąco, choćby nawet nie dała się ubłagać, musi dla ocalenia honoru być twoją. Któż uwierzy, że mogła być porwana siłą? Musi za was wyjść, czy zechce, czy nie....
Corsiniemu coś podobnego chodziło też po głowie, ale dobrze było mówić o tem tak lekko Krzewskiej, wykonanie planu nie tak było prostem i pewnem, jak się zdawało... Marynka była dumną, ostrożną, niedająca sobie nic wmówić i przeciw swej woli nakłonić do czegośkolwiek... Wywiezienie z teatru samo już bardzo było wątpliwe. Siły użyć niepodobieństwem było... Corsini drżał, myśląc o tej chwili, gdy się miał z nią znaleźć sam na sam po dokonaniu szczęśliwem uwięzienia... Wiedział jak była energiczną i nieprzystępną.
— Jak gdyby na świecie nie było chloroformu, morfiny i czegoś usypiającego! mruknęła Krzewska. Chcesz ją mieć, przecię coś ważyć potrzeba...
Corsini wzdrygnął się i zarumienił słysząc to; zamilkł, zmieszał się, powziął nawet wstręt jakiś do kobiety, która mu doradzać śmiała taką niegodziwość, lecz odszedłszy z myślą tą, pod przemocą namiętności i szału, potrafił ją sobie wytłómaczyć i uniewinnić...
„Gwałtu żadnego przecię nie popełnię, mówił w duchu; ale idzie o to, aby tylko spokojnie ją pochwycić i zatrzymać...“
Dwa dni po rozmowie z wdową, Włoch nie widział się z nią i nie mówił, ochłódł trochę i czuł prawną odpowiedzialność wielką... Przypominał, że we Włoszech dawniej, rapt taki karano skazaniem na galery. Lecz mogłoż dziewczę wstydliwe oskarżyć go? A! Volanti miał do tego prawo...
Wyrzekłszy się już prawie awanturniczego zamysłu, Corsini pomimo to, jakby mimowolnie począł jednak rozpytywać o powóz, o mieszkanie na uboczu w pustym gdzieś domu. Jakby dla skuszenia go do złego, wszystko czego sobie życzył, łatwo się jakoś i bardzo dogodnie składało...
Woźnica znajomy, który z mowy poplątanej włocha domyślał się jakiejś awantury miłosnej, zapewnił go, że byle dobrze zapłacił, posłuży mu tak, że i dyabeł ich nie doścignie i nie poszlakuje...
Jeden z przyjaciół nastręczył dom umeblowany, na uboczu, pusty, w uliczce wcale nieodwiedzanej. Zmusił nawet Corsiniego pójść go obejrzeć, a na miejscu okazało się z mowy kobiety, co otwierała mieszkanie, iż ona przechodziła już tu przez różne podobnego rodzaju przygody i mogła posłużyć po myśli.
Włoch nie umiał na razie nic postanowić, odkładał, dumał, bał się... Zuchwalstwo i tchórzowstwo przychodziły na przemiany, jak poty i ziębienie w febrze...
Przez kilka tych dni walki, wymizerniał, pobladł, prawie się rozchorował. Pchnęło go coś do Krzewskiej, która sama witając w progu, poczęła od szyderstwa:
— Doczekasz się tego, że ci ją z przed nosa wezmą! powiedziała w ostatku.
Corsini przyznał się, że przez te dni szukał mieszkania, ludzi, że był właśnie tem zajęty, i że prawie wszystko było w pogotowiu.
— No, to nie zwlekaj! zawołała Krzewska. Wybrać trzeba wieczór ciemny i widowisko takie, na którem tłok będzie... Przyjdziesz do nas do loży wyprowadzić...
— A jeśli Volantego lub kogo innego zastanę? zapytał Corsini.
— To pójdziesz z kwitkiem i będziesz musiał odłożyć to do drugiego wieczoru. Cóż? żal ci się dla takiej dziewczyny dwa razy pofatygować?
Krzewska tak nalegała, tak szydziła, iż w końcu włoch postanowił się ważyć, choćby na skręcenie karku.
Było to wieczorem. Gdy o białym dniu się obudził i rozważył, na co się miał porwać, znowu się uląkł, sumienie wreszcie obruszało się.
Naleganie Krzewskiej obudzało obrzydliwość jakąś.
Z ust takiej kobiety dobra rada wyjść nie mogła....
Z lepszem i szlachetniejszem postanowieniem wytrwał włoch do wieczoru. Wieczorem poszedł do teatru... Tu widok Marynki, otoczonej całym dworem nadskakujących jej wielbicieli, zapalił w nim zazdrość i zawrócił głowę znowu. Przypadkiem jeszcze wzrok dziewczęcia z daleka poszedł go szukać, powitał uprzejmie, i uśmieszek na ustach był jakby znakiem porozumienia... Corsini oszalał do tego stopnia, że gotów był choćby życie dać dla niej...
Nie czekając następującego dnia, mogącego przynieść nowe ostygnięcie, pomiarkowanie, obawę, Corsini powóz sobie zamówił na jeden z dni najbliższych, z takiemi warunkami, iż woźnica się dorozumiał dobrze, że iść musiało o porwanie dziewczyny.
Mrużąc jednem okiem, zaręczał „woźnica,“ że choć na koniec świata z nim bezpiecznie puścić się można.
Związany tą pierwszą umową, nazajutrz pobiegł do domu oglądanego, lecz tu zawód go spotkał. Kobieta mieszkająca na dole dla dozoru, zimno go odprawiła tem, że mieszkanie już było zajęte...
Zobaczywszy go wielce strapionym, po małym namyśle, przebąknęła, że wie inny dom niegorszy, i że mogłaby go nastręczyć. Corsini już zniecierpliwiony udał się z nią natychmiast na drugi zaułek, do pierwszego podobny, domek szczupły, ale bardzo wytwornie urządzony obejrzał i nie zwłócząc, dał zadatek...
Z głową gorejącą, w której krew biła tętnami silnemi, jakby żyły porozrywać chciała, powrócił włoch do domu i rzucił się na łóżko...
Wszystko było gotowe... Jedno z najbliższych widowisk mogło nastręczyć sposobność wykonania... Tegoż dnia pobiegł do Krzewskiej, i tonem tragicznym oznajmił jej, że czeka już tylko na oznaczenie przez nią czasu.
P. Ildefonsa zbyt była interesowna w tej sprawie, a jakoś niedość dowierzała włochowi, żeby się słownem tem oświadczeniem mogła zaspokoić. Kazała sobie opowiedzieć szczegóły, zażądała zobaczyć domek... i Corsini zauważył w ostatniej chwili stanowczej, że jej, jak wprzódy jemu, męztwa zabrakło. Kazała czekać, dąsała się, zaczęła wynajdywać trudności, odłożyła na dni kilka... słowem, rozgniewała włocha i stała mu się podejrzaną...
Bez niej nic nie mogąc dokonać, Corsini zły, musiał zdobyć się na cierpliwość, której nie miał.




W czasie gdy się to za ciemnemi kulisami odegrywało cicho i niepostrzeżenie, Marynka po pierwszem wystąpieniu, natychmiast musiała powtórnie ukazać się w teatrze w tej samej sztuce... Klika przeciwna nie śmiała już wystąpić nawet, teatr był przepełniony, oklaski szalone.
Lacerti, która nie chciała okazać, ile ją to bolało, przyszła na widowisko i cierpliwie, z ciężko wymodelowanym na ustach uśmiechem, dosiedziała do końca. Widziano ją wysuwającą rączki i przyklaskującą rywalce.
Przyjaciele jej uważali to za heroizm...
Po pierwszych dwóch aktach, książę Agaton ze zwitkiem piosnki swej kompozycyi, o których już mówiliśmy, że ich żywa dusza śpiewać nie chciała, kazał się za kulisami zaprezentować primadonnie i na znak uwielbienia złożył u stóp jej maluczką ofiarę...
Uśmiechał się do niej wstawionemi zębami i poprawiał z nałogu farbowane wąsy i włosy, usiłując wydać się choćby jeszcze odrobinę młodym.
Oka Marynki nie uszedł oklask panny Laury, i po skończonej sztuce, gdy cyganka weszła chwilę za kulisy, Burczakówna podbiegła się jej zaprezentować sama, podając rękę uprzejmie.
— Pragnęłam poznać panią od dawna, odezwała się żywo; a dziś mam obowiązek podziękować jej za oznakę uznania, która od artystki takiej jak pani, jest dla mnie wysokiej ceny.
Lacerti niespodziewająca się wcale zbliżenia tego, z początku była niem zmieszana trochę, potem wybuchnęła z przesadnemi pochwałami, odegrała doskonale wzruszoną, rozczuloną, prosiła o przyjaźń, słowem znalazła się jak najzręczniej.
Marynka mówiła sobie, że wcale nie jest ani tak złą, ani tak straszną, jak ją okrzyczano... Chciała odwiedzić pierwsza swą współzawodniczkę, lecz Laura ją uprzedziła.
Znajomość została zawarta, a że cyganka uwodząc mężczyzn, umiała gdy chciała i kobietom się podobać, do każdego temperamentu i humoru się zastosować, zupełnie sobie ujęła Marynkę...
Wesoła, dziecinna, naiwna, sama o sobie mówiła wiele złego w ten sposób, że złe jakie drudzy mówić o niej mogli, neutralizowała.
Burczakówna, której brakło towarzyszki, towarzystwa, stosunków, rada była tej znajomości. Laura ją bawiła, rozrywała, wyrywała z tej ciężkiej zadumy samotnej, długiej, która w końcu zaczynała czynić nieznośnem.
Przytomna z dala temu bliższemu poznajomieniu się Krzewska, pozostała na uboczu trochę, niepewna jeszcze czy ma stawić się przyjaźnie, czy opornie...
Volanti wesoły udawał bardzo uszczęśliwionego tą przyjaźnią dwóch artystek... Miał w tem swą myśl i rachubę.
Baron Percival, który najmniejszy krok Marynki śledził, nie był też przeciwny zbliżeniu się Lacerti do nieprzyjaciółki; przewidywał, że lekkomyślna cyganeczka z ochotą pomagać będzie każdemu, kto nową diwę zechce uczynić podobną do niej życiem i obyczajami.
Zepsute kobiety mają w tem pewny rodzaj punktu honoru, aby psuć drugie i nie dopuścić im być lepszemi od siebie. A że baron był pewien Lacerti i posłużyć się nią umiał, było mu na rękę to pokumanie się dwóch istot niestworzonych do tego, aby się pokochać mogły...
Pośpieszył zaraz do Marynki, winszując jej taktu, z jakim pierwszy krok uczyniła.
— Wie pani, rzekł z wyrazem, któremu usiłował nadać głębokiego przekonania cechę, znam od dawna Laurę. Ludzie ją ogadują. Ma temperament porywczy, jest namiętną, nieoględną, lecz daleko lepszą niż jej reputacya... Cóż temu winna, że miała i ma taką matkę, której wstydzić się musi? W gruncie serce dobre... Mówią o niej różnie, chociaż plotkom wierzyć się nie godzi, a niedoświadczenie i młodość, w najgorszym razie, rozgrzeszają...
Wspomnieliśmy już, że Marynka miała pewne zaufanie we francuzie i lubiła go, wierząc w jego szczerość. Ta pochwała Lacerti wiele jej w opinii Marynki pomogła. Skłonną też była widzieć raczej dobrą niż złą ludzi stronę, a wierzyć w wielkie zepsucie jej było smutno i trudno...
Wprędce potem Marynka się wybrała w odwiedziny do artystki z panią Krzewską, która zawsze kwaśna, milcząca, nadąsana, posługi jej jednak odmówić nie mogła. Szczęściem jakiemś w godzinie tej nie miała Laura ani gości kompromitujących, ani tak nieładem i rozpasaniem uderzającego mieszkania, jakiem ono czasem bywało... Sprzęty stały w miejscu, a fantastycznie porozrzucane gałganki mogły świadczyć tylko, że gospodyni była żywą i wrażliwą...
Marynka właśnie dla tego, iż sama była poważną, spokojniejszą, zimną nieco, polubiła dziewczę roztrzepane, nieopatrzne, dowcipne, a przedziwnie odgrywające uczucie dla niej gorące...
— Bądźmy dobremi przyjaciołkami, trzepała Lacerti; zobaczysz, że ci się przydam mojem drogo nabytem doświadczeniem... Nikt tych ludzi tu tak nie zna jak ja... a z tych co nas otaczają, doprawdy jednego nie ma, któremu zaufać można...
Poczęła poufnie malować jej postaci najbliższe, w istocie takiemi barwami, w jakich je widziała...
— Najprzód Volanti! nasz pan dyrektor, mówiła, zniżając głos... Co do serca... no, nie wiem, czy je kiedy miał; co do gustu... kocha się w starych gratach politurowanych świeżo, jak nasza jaśnie oświecona księżna... Skąpiec, chciwy... a chytry! chytry...
Marynka nic nie odpowiadała, — ciągnęła więc dalej:
— Percival, natura arystokratyczna zewnątrz, wytresowany doskonale, serce w nim czasem drga, ale kapryśnie i krótko. Im zręczniejszy, tem z nim ostrożniejszą być trzeba... Książę Agaton, karykatura... pfe! Samsonow gdyby nie był fanatico per la musica, mógłby być świętym. Ma fizyognomię apostoła... Stare, poczciwe dziecko...
Szczebiotała tak o znajomych i nieznajomych, przechodząc po kolei, śmiejąc się, dzieciniąc, usiłując coś wydobyć z Marynki, i gdy się rozstawały, wiedziała, że ją opanować potrafi...




Jednego wieczoru Krzewska wysłanym bilecikiem zawiadomiła Corsiniego, że wieczorem będą w teatrze, i że jak mówił Volanti, wszystkie miejsca w nim były rozkupione. Spodziewano się natłoku. Kazała mu być w gotowości...
Pilno jej było pomścić się... Każdy dzień upływający powiększał rozdraźnienie, coraz bardziej czuła się odepchniętą, nieznaczącą, jakiemś niemem stworzeniem, podrzędnem, potrzebnem tylko dla formy... Upokorzenie o wściekłość ją przyprawiało....
Marynka, widząc nadąsanie i złe humory, uparte milczenie, lub odpowiedzi niechętne i szyderskie, usiłowała ją ułagodzić, przejednać, lecz było już za późno...
Krzewskiej wszystko tu obrzydło, chciała tylko nasycić się i jechać nazad na wieś, zrozpaczywszy, aby się nadzieje, z jakiemi przybyła, ziścić mogły.
Odebrawszy kartkę włoch, który oczekiwał hasła, nadbiegł w ciągu dnia, ale nie zastał ani Marynki, ani Krzewskiej, która z nią, jak zwykle, była na próbie.
Wpadł do teatru, gdzie mu się za kulisami siedzącą, udało pochwycić samą jedną wdowę.
— Więc dziś? szepnął jej.
Gniewnie rzuciła ramionami.
— Cóż? chciałbyś odłożyć może? za wcześnie ci? boisz się?
Włoch nie umiał odpowiedzieć. Stał jednak i nie odchodził.
Krzewska pogardliwie na niego spojrzała.
— Idźże sobie precz! rzekła gwałtownie: chcesz, aby nas widziano razem naradzających się, i mnie potem prześladowano jako waszą wspólniczkę?
Tem go odpędziła, nie chcąc mówić z nim więcej. Corsini jeszcze niepewny, starał się choć zobaczyć Marynkę, która właśnie dokończywszy duetu, usiadła spocząć.
Dnia tego była wesołą, ożywioną, a że próba szła dobrze, znalazł ją bardzo uprzejmą dla siebie i przyjazną... Witała go jako swojego maestra, prosiła usiąść przy sobie, posłuchać następnej aryi, powiedzieć swoje zdanie.
— Pan powinienbyś, dodała, częściej się tu pokazywać i więcej swą uczennicą interesować. Całemi tygodniami nie widuję pana... Co robisz? pracujesz? odpoczywasz, czy (szepnęła z uśmiechem) jesteś kim tak bardzo zajęty?
Corsini, który oczyma ją pożerał, tą uprzejmością jej w chwili gdy knował zdradę, tak był upokorzony, iż nie umiał odpowiedzieć...
Szczerość i dobroduszność, z jaką się odzywała do niego, zmieszały go, zawstydziły... Jąkał się, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Ja dziś nie śpiewam, rzekła Marynka, próbujemy opery, która za dni kilka dopiero będzie wystawiona. Będziesz pan dziś w teatrze?
Włoch znowu splątał się w odpowiedzi.
— Przyjdź pan do naszej loży, dokończyła. Przy wyjściu tłok pewnie będzie, Volanti zajęty, możesz nas przeprowadzić i zaopiekować się nami.
Włoch się zarumienił i oczy spuścił. Wtem rozmowę przerwano, odszedł tak jakoś zachwiany, niepewny siebie, że czas jakiś stał jak wryty w miejscu, dopóki go nie popchnięto, bo właśnie próba miała rozpocząć się na nowo...
Gdy mijał Krzewską, rzuciła mu kwaśno:
— Pamiętaj, że... raz to skończyć potrzeba...
Cały dzień zszedł Corsiniemu, na bezmyślnem jakiemś błąkaniu się. Wpadł do najętego domku, aby zobaczyć czy tam wszystko było w gotowości, zamówił powóz i konie, chciał w zwykłej godzinie zjeść i nie mógł nic przełknąć...
Napadały go zgryzoty sumienia i szały namiętne... to znowu widział uśmiechającą mu się Marynkę, i wstydził się tego, co zamierzał. Pod wieczór nie znalazł lepszego środka na uspokojenie sumienia, nad wypicie butelki mocnego wina włoskiego, które dało mu jakąś zwierzęcą odwagę.
W gorączce udał się Corsini do teatru, a chociaż zaproszony był do loży przez Marynkę, nie wszedł w początku widowiska i zajął miejsce swoje na parterze, aby z niego najprzód przypatrzyć się, kto się tam znajdował.
W czasie pierwszego aktu nie było nikogo, i niecierpliwy włoch zżymał się gryząc palce, bo mu już na myśl przychodziło, że Krzewska go zdradziła, że coś mogło przeszkodzić, i Marynka nie przybędzie.
Odwłoka groziła zniszczeniem całego planu, bo włoch nie czuł się na siłach noszenia się z nim długiego. Starczyło mu odwagi co najwięcej na jeden wieczór.
Z oczyma wlepionemi w lożę pustą, przetrwał cały ten akt pierwszy, nic nie widząc i nie słysząc, potrącany, nie umiejąc odpowiadać na zadawane pytania, w stanie podniecenia i niepokoju niewysłowionego... Im bardziej przedłużała się niepewność, tem włoch mocniej się czuł podraźniony i zrozpaczony...
Pomiędzy pierwszym a drugim aktem przesunęło się coś w loży, i włoch, stanąwszy na palcach, dostrzegł zajmujące miejsca swoje Marynkę i jej towarzyszkę. Serce uderzyło mu gwałtownie. Chciał natychmiast biedz do nich, wstrzymał się na chwilę, a wtem ks. Agaton, który go zobaczył skinął, aby się zbliżył do niego.
Corsini od niedawna dopiero cieszył się znajomością dylletanta i winien ją był temu, że jako nauczyciel Marynki pozyskał pewną wziętość. Książę sądził, że może mieć wpływ na dawną uczennicę, i zamierzał przez niego wymódz, uprosić, aby przy pierwszej zręczności piosenkę jego kompozycyi śpiewała publicznie.
Corsini zaś musiał starać się o łaski księcia dla materyalnych korzyści, jakie mógł z nich wyciągnąć. Niepodobna mu było nieposłusznym się okazać, a powołanie to przychodziło bardzo nie w porę. Wiedział zresztą, że książę raz go pochwyciwszy, niełatwo puści od siebie...
Nie było sposobu, musiał pośpieszyć na zawołanie, zamierzając jak najprędzej się od Agatona uwolnić.
Z rozjaśnioną twarzą, bardzo serdecznie i poufale przywitał go książę, publicznie świadcząc w ten sposób, jak go oceniał. Było to bardzo pochlebne. Każdego innego dnia Corsini byłby niezmiernie szczęśliwy, ale dziś! dziś!...
Książę począł od tego rozmowę, że go zapraszał do siebie na wieczory, nazajutrz zaś koniecznie chciał go mieć na obiedzie u siebie. Włoch chciał się od tego wymówić, książę ani słuchać nie myślał...
Corsini z oczyma wlepionemi w lożę, niebardzo przytomny, roztargniony, kłaniał się, uśmiechał i odpowiadał trzy po trzy. Książę Agaton, za guzik od surduta go trzymając (było to w parterowej loży naprzeciw prawie tej, w której siedziała Marynka), nie dał wyjść Corsiniemu do końca drugiego aktu.
Chciał się zaraz potem wyrwać włoch, ale gospodarz nie dopuścił... Składał się pilnym interesem, i to nie pomogło nic...
Na wpół obłąkany przetrwał akt jeszcze, po teatrze wodząc wzrokiem błędnym... i rozstając się z księciem, który mu coś jeszcze w ucho kładł i za ręce go ściskał, niespełna wiedział ani co mu on mówił, ani czego żądał, ani co sam przyobiecał.
Wyrwawszy się w korytarz, pobiegł włoch, rozbijając ludzi po drodze, wprost do znanej loży, której drzwi otworzywszy, pobladł na widok siedzących w niej Volantego i barona Percival’a.
O dyrektora był mniej więcej spokojny, że mu nie przeszkodzi, bo go obowiązki nadzorcze musiały wprędce powołać za kulisy. Daleko gorzej było z baronem, który raz się do loży dostawszy, zwykł był w niej dosiadywać do końca sztuki.
Właśnie Marynka, gdy wchodził, prowadziła z nim bardzo ożywioną rozmowę, skłoniła mu lekko głową i wskazała krzesło, nie przerywając jej. Baron zawsze go lekko i z góry traktował. Usiadł na krzesełku za Krzewską, tego dnia ożywieńszą, ruchawszą niż zazwyczaj, i o ile mógł miarkować, równie podraźnioną jak on.
Zaczęli szeptać z sobą.
— Licho przyniosło tu ich obu! odezwał się Corsini.
Ruszyła ramionami i odparła tylko:
— Dyrektor tu przecię wiekować nie może, — a baron!... potrzęsła głową.
— Jak się go pozbyć? zapytał włoch.
— Ja nie wiem, to wasza rzecz... odparła Krzewska.
Corsini przysunął się do rozmawiających. Przyszło mu na myśl prześladować Percival’a Lacertą.
— Pan baron tu, jak widzę, odezwał się, gdy sądziłem, że zechcesz odwiedzić pannę Laurę, która po przyjaźni, jaką jej pan okazywałeś zawsze, zapewne się spodziewa...
— Byłem już tam z komplementem, rzekł baron obojętnie. Lacerti ma taką zgraję około siebie, że się do niej docisnąć trudno, a ja cisnąć się nie lubię.
— Teatr pięknie napełniony, rzekł włoch zwracając się do dyrektora, — powinszować!
— Tak, nieźle jest, mruknął Volanti; ale waćpan nie liczysz ile tu gratisowych w tem biletów i miejsc bezpłatnych.
— Zawsze... odezwał się Corsini.
— Nie skarżę się, zamknął dyrektor.
Percival tymczasem szeptał coś uśmiechającej się Marynce, którą koncepta jego bawić się zdawały, Corsini z zazdrością i niepokojem patrzał na to spoufalenie, którego nigdy się nie mógł dosłużyć. Francuz był w łaskach... Napróżno chciał to sobie wytłómaczyć prostą tylko grzecznością...
Rozpoczął się akt trzeci... Volanti nie wychodził... Rozsiadł się wygodnie, mieniali z baronem jakieś uwagi i postrzeżenia nad grą aktorów po cichu... Corsini udawał, że całą uwagę zwracał na scenę, choć nie widział nic. Marynka była do niego obróconą plecami, a Krzewska, którą usiłował zaczepić razy kilka, upornie zbywała go milczeniem, odwracała się i umyślnie udawała więcej niż obojętną, bo zniecierpliwioną jego natrętnością...
Po akcie tym, który wydał mu się niesłychanie długim, Volanti wstał i z nikim się nie żegnając, pochwycił go za rękę i z loży prawie gwałtem wyciągnął.
Corsini byłby się oparł, lecz niespodzianie i gwałtownie porwany, musiał z nim wyjść. Volanti miał do niego prośbę. Szło o wypróbowanie tenora w pieluchach, którego gdzieś wynalazł i o dyagnozę głosu jego i usposobienia. Dyrektor obiecywał złote góry, jeśliby z niego się Corsini podjął coś zrobić, włoch obiecywał co tylko od niego chciano, mieszał się, spoglądał na drzwi od loży, wyrywał, lecz z Volantim, który żadnego względu na niego nie miał i obchodził się z nim jak z człowiekiem, którego wyciągnął na światło z otchłani, trudno było nagle zmienić ton i sposób postępowania. Obawiał się ściągnąć podejrzenie.
Dyrektor go wytrzymał bardzo długo w korytarzu, i naostatek, wynudziwszy niezmiernie, puścił. Kończył się już akt czwarty, gdy Corsini napowrót wszedł do loży, oblany potem, zmęczony...
Percival ciągle jeszcze siedział pochylony ku Marynce, coś jej szeptał, uśmiechał się i niezmiernie był nią zajęty. Na wchodzącego włocha nie spojrzał już nawet.
Krzewska siedziała z oczyma wlepionemi w świecznik wielki, z ustami zakąszonemi, wzdragająca się rozmowę prowadzić, nadąsana.
— Co tu robić? szepnął włoch.
— To wasza rzecz! dajże mi pan pokój, raz na zawsze...
I odwróciła się ku scenie.
Baron Percival zdawał się nie mieć najmniejszej ochoty opuszczenia loży... Łatwo było przewidzieć, że jeżeli do końca widowiska tu pozostanie, poda do wyjścia rękę Marynce, i cały plan będzie zniszczony...
Rozpoczynał się ostatni akt, najkrótszy ze wszystkich, gdy naostatek Percival, który wprzódy zapewne po cichu się pożegnać musiał, wstał bardzo nieznacznie i posunął się ku drzwiom...
Włoch odetchnął, Krzewska oczami ognistemi rzuciła za wychodzącym, spojrzała na włocha, i natychmiast się ku teatrowi obróciwszy, zatopiła się cała w kontemplacyi sceny, napełniającej się na ostatni chór i finał, wszystkimi statystami, jakich Volanti mógł pozbierać dla nadania większej świetności widowisku.
Corsiniemu serce biło jak młotem, płatki ogniste latały przed oczyma, a dziwna rzecz, zęby jak w febrze dzwoniły mimowolnem drżeniem rzucane...
Marynka, którą chór interesował, wychylona z loży, cała zajęta sztuką i effektem finału, z wielką uwagą szła za partyturą fortepianową, którą miała rozłożoną przed sobą...
Krzewska unikała go widocznie. Zostawiony sam sobie włoch, który miał może całe życie i los przyszły stawić na pewną kartę, siedział osłupiały... Wahał się jeszcze, sumienie, obawa, niepewność jakaś ogarniała go...
Dumał tak dziwnie, gdy Burczakówna zmęczona, rzuciwszy partyturę pochyliła się do ucha Krzewskiej i posłyszał jak mówiła do niej:
— Dziwna rzecz, nie wiem co mi jest... Nigdy się tak nie czułam zmęczoną. Jestem jakby senną... Herbata, którą piłyśmy, zamiast mnie orzeźwić, dała mi ochotę do snu... Oczy mi się prawie kleją...
— Zmęczenie! nic więcej, odparła Krzewska szorstko. Za chwilę się kończy widowisko... pojedziemy do domu...
Corsini, do którego nie mówiła nic, zobaczył ją opierającą się na ręku, bladą, przymrużającą oczy... Na myśl mu przyszło co mu jego pomocnica mówiła, i zmieszał się bardzo... Im łatwiejszą teraz wydawała się zdrada, tem mu kamieniem cięższym leżała na sumieniu...
Ostatnie nuty chóru nuconego przez wszystkich artystów, ustawionych w tradycyjny półkrąg naprzeciw widzów, dobrzmiewały... sposobiono się do oklasków i wywoływań, gdy Marynka z ciężkością jakąś powstała, skinęła na Corsiniego, aby jej podał futerko, i poziewając szepnęła, aby ją do powozu prowadził.
— Tak jestem dziś zmęczona!
Włoch narzucił na nią futro i chustkę i gwałtownie ująwszy za rękę, posunął się przez ścisk coraz większy w korytarzu, ku wyjściu... Gdy się to działo, Krzewska umyślnie obwiązywała się jeszcze, ociągała... chciała się zgubić, i gdy z loży wydobyła się, już ani włocha, ani Marynki widać nie było...
Przebijała się z wolna, skarżąc, łając, narzekając, gdy naprzeciw siebie idącego spostrzegła barona....
Ten zbliżył się do niej.
— Gdzież panna Marya? zapytał...
— Ale właśnie pędzę za nią! zawołała Krzewska. Przez miłosierdzie, podaj mi rękę, panie baronie, pomóż, bo mnie zgniotą na śmierć. Oberwano mi już suknię.
— Ale panna Marya! panna Marya! odparł francuz, chwytając pulchną rękę wdowy.
— Nic się jej nie stanie! mówiła Krzewska. Włoch ją wyprowadził... już musi w powozie siedzieć... i nie wiem, czy jej pozwolą czekać na mnie... Co za ścisk... Nie widzisz jej baronie?
— Napróżno szukam oczyma! nic nie mogę dostrzedz...
Byli już nareszcie w ganku, Percival wołał o powóz, posłał służącego, aby szukał tego, który przywiózł Marynkę i wdowę. Po długiem oczekiwaniu, znaleziono go nareszcie, ale jakież było zdumienie barona, gdy woźnica oświadczył, że panienki nie widział, że go nie wywoływano...
— Niewątpliwie, odezwała się wdowa, Corsini musiał, nie znalazłszy powozu naszego, wziąć inny, i kazać ją odwieźć do domu... Jedźmy tam wprost panie baronie, proszę, pewnie ją tam znajdziemy.
Baronowi to zabłąkanie się panny Maryi z włochem nie było wcale do smaku, marszczył się, posyłał szukać, gniewał się na Krzewską, i straciwszy tak z pół godziny czasu, naostatek siadł z wdową, zamierzając odprowadzić ją, aby się przekonać, że Burczakówna powróciła.
Niespokojność jego zwiększało to, że widział Krzewską niezmiernie pomieszaną, i mimo ukrywania się z wrażeniem, niespokojną tak, że od rzeczy mówiła.
Szybko potoczył się powóz do mieszkania wskazanego... Gdy przyszło wchodzić na piętro, Percival musiał niemal dźwigać wdowę, tak osłabła...
Służąca, która wybiegła otworzyć, na pytanie o pannę Maryę, odpowiedziała zdumiona, że jej dotąd nie było.
Baron tupnął nogą z gniewu... Krzewska była na pół omdlałą...
— Musieli... ja nie wiem... przypadek jaki może z powozem... słabym głosem mówiła wdowa... przybędą zapewne wkrótce... zaraz...
Francuz, który dotąd nie miał najmniejszego podejrzenia, teraz dopiero wpatrzywszy się w Krzewską, tknięty został jakiemś złowrogiem przeczuciem.
Unikała jego wzroku...
Nie cierpiał jej od dawna, powziął nienawiść do niej nagle, przekonany jasnowidzeniem jakiemś, które czasem daje i namiętność, że ona była winną zniknięciu Marynki...
Badał ją milczący, nasłuchując, czy przybywającego powozu turkot nie uwolni go od niepokoju — gdy Volanti wpadł do salki...
Przybywał w najlepszym humorze i już miał na ustach pytanie o Marynkę, gdy zobaczywszy osłabłą Krzewską i Percival’a z miną nasrożoną, krzyknął.
— Co to jest! panna Marya?
— Panny Maryi nie ma, rzekł francuz? Corsini ją wziął dla wyprowadzenia z teatru, czekaliśmy tam, nie ma ich. Coś się stało...
Jak piorunem rażony rzucił się dyrektor, pobladł, dobył zegarka.
— Jest prawie godzina jak się widowisko skończyło! krzyknął... Niepodobieństwo, aby do tej pory...
Spojrzawszy na Krzewską, i on także powziął jakieś podejrzenie. Wiedział o jej konszachtach z Corsinim...
Dyrektor nie był człowiekiem, któryby długo rozmyślał się, gdy działać było potrzeba...
— Natychmiast lecę dać znać do policyi! zawołał, rozeszlę na wszystkie strony... Straż stojąca przy teatrze, będzie wiedziała coś...
Wyleciał nie mówiąc więcej, drzwi nawet za sobą nie zamknąwszy.
Percival postał chwilę, patrząc jak w tęczę na coraz bardziej mieszającą się wdowę, która zdawała się, albo go nie widzieć, lub udawać, że o nim nie wie... Uśmiech gorzki usta mu wykrzywiał, pogardy pełnem wejrzeniem zmierzył ją, i nie żegnając się, wyszedł powoli.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Nazajutrz jedna z pierwszych dowiedziała się Laura Lacerti, że przyjaciołka jej znikła... Głuche wieści chodziły o zagadkowym tym wypadku. Mówiono, że wychodząc z teatru dała się prowadzić Corsiniemu, oddaliła umyślnie od swej towarzyszki, i — nie powróciła do domu. Nikt nie powątpiewał na chwilę, że romans między nauczycielem, a uczennicą potajemny, od dawna trwający, za zgodą Marynki, skończył się porwaniem.
Lacerti klaskała w ręce... Utrzymywali jedni, że się to skończy małżeństwem, drudzy, że włoch obejdzie się bez wiążącego go na wieki błogosławieństwa.
Percival milczał zasępiony. Volanti wściekły był i całą noc spędził na poszukiwaniu, miotaniu się, na badaniu Krzewskiej, nie mogąc darować sobie, że dziewczę miał za tak skromne i że sam nie skorzystał z jej płochości...
Krzewska naturalnie całą winę składała na Marynkę, przypominając, że zawsze ją miała za skrytą, chytrą i upartą. Ona także teraz opowiadała, iż miała od dawna poszlaki prowadzonego z włochem romansu i tajemnego porozumienia.
Gdy z rana dyrektor z użaleniem, z narzekaniem wpadł do barona, wywodząc mu to wszystko, bystrzejszy od niego Percival odparł stanowczo:
— Wszystko to potwarz i kłamstwo. Ja lepiej ją znałem od was wszystkich... Z włochem romansu nie miała. Ceniła go może jako nauczyciela, uśmiechała się do człowieka. Jakiś podstęp, zdrada... jakiś gwałt się stał, do którego ta stara czarownica Krzewska należała niezawodnie. Sprzedała ją Włochowi albo za pieniądze, co trudno, lub za co innego...
Dyrektor nie chciał temu wierzyć.
Poruszał ziemię i niebo, poszukując zbiegłej. Policya przepłacona, uproszona jak najpilniej się krzątała, aby odkryć poszlakę jakąś... Nie było nic na trop mogącego wprowadzić. Posłano do mieszkania Corsiniego i nie znaleziono go w niem... Nie było wątpliwości, że on był uwodzicielem i sprawcą.
Krzewska około południa następnego dnia, ochłonąwszy po wczorajszem wzruszeniu, namyśliwszy się nad tem, jak miała postąpić, przytomniejsza, ostyglejsza, grała nieco lepiej komedyę swą...
Wybierała się odjeżdżać napowrót na Litwę, i żądała od Volantego wiatyku, lecz zniechęcony dyrektor, gniewny na nią, wręcz odpowiedział, że złamanego nie da szeląga.
Krótkie są dni zimowe na północy, zmierzchać zaczynało, a Krzewska leżała w swoim pokoiku na kanapie, rozmyślając co pocznie, gdy w domu usłyszała chód, szepty, ruch jakiś, potem otwierające się drzwi pokoju Marynki...
Zerwała się zdziwiona... Wtem służąca blada i zdyszana, otworzyła drzwi i rzuciła jej głosem dziwnym:
— Panna jest!
Powiedziawszy to, zniknęła.
Krzewska, którą powrót więcej może dotknął niż porwanie, zerwała się równemi nogami i skoczyła do pokoju dziewczęcia...
W pół mroku mogła dojrzeć od progu Marynkę leżącą na łóżeczku swem, bladą jak trup, skostniałą.
Suknie na niej były potargane, włosy w nieładzie, na rękach opadających widać było ślady ran... Oczy miała przymrużone, zdawała się pół umarłą.
Krzyk i zbliżenie się Krzewskiej nie rozbudziło jej, oddech tylko świadczył, że żyła, lecz życie to całe wewnątrz skupione wrażeń zewnętrznych zdało się nie przyjmować. Siły były wyczerpane, ostatkiem ich przywlokła się tutaj.
Zobojętniała, zepsuta Krzewska, na widok tej ofiary, którą miała na sumieniu, wzdrygnęła się i poczuła srom a boleść. Przyklękła przy łóżku, obejmując jej głowę rękoma, cucąc ją... jęcząc...
Sługa wniosła właśnie światło, które padając na tę twarzyczkę, wczoraj jeszcze świeżą, rozkwitającą spokojnie, ukazało straszliwe ślady jakiejś walki, która rysy jej zmieniła do niepoznania.
Oczy, których nie otwierała, były zapadłe głęboko, bladość okrywała skronie, usta konwulsyjnie zaciśnięte, drgały jeszcze, jakby siląc się na wołanie. Z rąk pokaleczonych, z sukni podartej, można było wnosić, że ratując się, musiała ważyć życie...
Krzewska rozpłakała się, sługi poczęły ją odcierać, podano wody, rzeźwiących soli...
Marynka poruszała się, jęczała, lecz oczu otworzyć, słowa przemówić nie chciała... Pierwszym znakiem powrotu do życia były łzy, które się strumieniem z jej oczu puściły...
Im więcej czuła się winną i obawiała, aby ją o to nie posądzano, tem mocniej starała się Krzewska dowieść swej wielkiej miłości dla dziewczęcia. W tej chwili też ludzkie serce musiało się w niej odezwać.
Jedna ze sług, która widziała rozpacz, gniew i straszliwe rozdraźnienie Volantego, domyśliła się, że należało dać mu znać o powrocie zginionej. Sama więc schwyciwszy sanki, pobiegła do niego, aby mu opowiedzieć, w jakim stanie powróciła Marynka, i żądała wezwania doktora.
Prawie gwałtem zmuszona biedna męczennica, wzięła do ust kilka kropel wody, odwróciła się do ściany i płakała.
Krzewska nie mogła z niej dobyć ani słowa.
Stan ten trwał do przyjazdu dyrektora, który wpadł jak burza wprost do pokoju sypialnego Marynki, ciągnąc za sobą lekarza.
Stan chorej był wprawdzie łatwy do rozpoznania, lecz potrzeba było wiedzieć co go spowodowało... a dziewczę mówić nie chciało.
Volanti wreszcie zażądał, aby wszyscy się do drugiego pokoju oddalili, spodziewając się, że wymoże z chorej coś, coby go na drogę naprowadzić mogło.
— Jesteśmy sami, rzekł pochylając się nad łóżkiem: zaklinam panią jako opiekun jej, chciej mi wyznać całą prawdę... Potrzebuję jej... Zbrodnia nie może ujść bezkarnie...
— Umrzeć chcę! umrzeć! nic więcej!... jęknęła Marynka.
Krótką chwilę panowało milczenie, nagle podniosła się z łóżka, otworzyła oczy, wstała, usiłując na chwiejących się nogach utrzymać i padła bezsilna...
— Stało się więc to bez woli jej?... bez zezwolenia? rzekł nieopatrznie Volanti.
Krzyk okropny wyrwał się z jej piersi, i Marynka wstała powtórnie... Pierś jej ogniem dyszała...
— Słuchaj pan! krzyknęła, chwytając go konwulsyjnie za rękę — słuchaj mnie.... Tak! powinieneś wiedzieć wszystko, abyś nie śmiał mnie posądzać...
Lecz płacz i brak głosu, przerwały jej mowę.
— Słuchaj pan!... powtórzyła: jam niewinna! Ten niepoczciwy człowiek, którego imienia wymówić nie mogę, ten zbójca... wywiózł mnie, zaręczając, że jedziemy do domu. Byłam straszliwie osłabioną i senną, nie wiem czy mi co dano w napoju... usnęłam w drodze... Znalazłam się potem przebudzona w bramie domu, na wschodach, których nie rozpoznałam, aż gdyśmy weszli do mieszkania. Tu, pomimo osłabienia, ogarnął mnie przestrach... ocuciłam się... rzuciłam do drzwi... były już zamknięte. Łotr ten klęczał przedemną...
Marynka oczy sobie zakryła.
— Nie śmiał się targnąć na mnie, bom pochwyconym ze stołu nożem groziła śmiercią nie jemu, ale sobie... Krzyczałam i wołałam napróżno, w pustej ulicy nie słyszał nikt. Cudem potrafiłam dostać się do drugiej jakiejś izby, której kluczem zamknęłam się od niego. W oknie zeszła mi cała noc, w próżnem oczekiwaniu jakiego przechodnia i ratunku... Byłam na pierwszem piętrze... Łotr ten dopraszał się i dobijał do drzwi ciągle, dopóki nie wiem co go od nich nie odwołało... Na sznurze od firanek spuściłam się na ulicę.
To mówiąc poranione pokazała ręce, i płacz znowu mówić jej nie dał.
Volanti z przerywanych jej wyrazów dowiedział się już, ile mu było potrzeba, aby lekarzowi dać jakąś wskazówkę...
— Uspokój się pani! słuchaj doktora, rzekł; zbrodnia popełniona bezkarną pozostać nie może.
Marynka porwała się z krzykiem.
— I każecie mi stawać przed obcymi ludźmi, abym świadczyła... przeciwko sobie samej? Wszak, dla kobiety dosyć jest być posądzoną!
Volanti prosił jej znowu, aby się uspokoiła, zawołał lekarza, któremu szepnął słów kilka. Sam wysunął się do pierwszego pokoju i siadł rozmyślać, co ma począć.
Wypadek stał się tak głośnym, niestety! że ukryć go, ani zatrzeć nie było podobna.
Wspomnienie o napoju, o senności, obudziło w nim podejrzenie na Krzewską. Zwrócił się do niej wprost z pytaniem, co piła Marynka w domu, i czy jej co podano w teatrze?
Wdowa, rozpływająca się we łzach, zaklinała się, że pamięć straciła, że nic nie wie.
Volanti udał się do sług... i po pierwszem zapytaniu, jedna z nich z krzykiem mu odpowiedziała, że gdy herbatę wieczorną sprzątnięto, w filiżance panienki pozostała miała smak tak dziwny, że jej nikt w usta wziąć nie mógł.
Wieczorem nie było w domu nikogo oprócz Marynki i wdowy. Volanti wprost poszedł do niej, i sam na sam zamknął się w pokoju z rozpaczającą.
— Pani byłaś w zmowie i spisku z Corsinim, rzekł. Dałaś w herbacie pupilce swej jakąś przymieszkę, która ją uśpić miała. Są na to świadkowie i dowody. Corsini i pani możecie być przed sąd pociągnięci.
Krzewska rzuciła się przed nim na kolana, wołając:
— Nie gub mnie!
Było to wyznanie.
Dyrektor za warunek kładł szczerą spowiedź, z całego uknutego spisku.
Krzewska składała winę na włocha, który ją zapewniał, że uczennica go kocha, że raz pochwycona chętnie mu odda rękę i t. p. Tłómaczyła się, że chciała jej szczęścia, że widząc ją smutną, znużoną, spodziewała się tym związkiem spełnić jej życzenia.
Cała ta bałamutna powieść nie zaspokoiła pewnie Volantego, lecz przyjął ją w milczeniu, rozmyślając tylko jak wyjść z całego zawikłania.
Krzewska porwawszy krucyfiks, poprzysięgła wierne służby...
Wyszedł Volanti.
Doktor i powołana kobieta, która nawykła była czuwać nad chorymi, zostali przy Marynce... Okazały się stłuczenia silne, rozwijała gorączka, a choć młode życie nie było w niebezpieczeństwie, lekarz długą i ciężką przepowiadał chorobę.
Zaledwie Volanti powrócił do mieszkania, potrzebując spoczynku i chcąc zarządzić środki jakieś, aby poszukiwań zaprzestano, a wypadek został wytłumaczony bez uszczerbku dla sławy Marynki, rozmyślał właśnie nad tem, gdy, nie opowiadając się nikomu, wpadł do niego Corsini.
Na widok jego, Volanti porwał się z takim gniewem, chwytając rewolwer ze stolika, że włoch cofnął się ku progowi, uląkłszy się o życie... Ochłonął przecięż francuz i krzyknął tylko na sługi, aby go precz za drzwi wyrzucili.
Nim to nastąpiło, Corsini dopadł rewolweru, i rozbroiwszy nieprzyjaciela, począł wołać:
— Słuchaj mnie pan! Musisz mnie pan słuchać. Idzie tu o honor kobiety. Przychodzę oświadczyć, że się żenię z panną Maryą. Wszystko w ten sposób będzie zmazane...
Dyrektor czas miał się namyślić.
— Ofiara pańska życie ważąc, uszła od niego, to najlepszy dowód, że znać go nie chce.
— Musi! wybuchnął Corsini, inaczej całemu światu będzie wiadomo, żem porwał i... była u mnie....
— Nie mam żadnego prawa rozporządzać ręką panny Maryi, odparł zimno francuz. Spróbuj pan sam prosić jej o przebaczenie i rękę.
Zatrzymał się trochę Volanti.
— Ja panu to tylko muszę powiedzieć, że nie honor kobiety, ale wasz własny potrzebuje ratunku.
— Procesu mi nie zrobicie! krzyknął włoch.
— Nie wiem, rzekł Volanti. Możebyśmy go nie potrzebowali nawet, aby osądzono go i bez długich wywodów.
Włoch począł się śmiać spazmatycznie.
— Chce, czy nie, musi pójść za mnie, dodał.
Dyrektor zbył go milczeniem... Odwrócił się z wolna i spokojnie na pozór wyszedł drugiemi drzwiami, zamykając je za sobą.
Corsini postawszy chwilę, rewolwer cisnął na stolik i musiał wyjść także...
Nie upłynął kwadrans, jak Volanti już po kilku próbach pośpiesznie na papier rzuconych, następujące ogłoszenie do dzienników wysyłał:
„Wielkie wrażenie w stolicy uczynił wypadek, jaki spotkał tak świetne rokującą nadzieje śpiewaczkę naszą, już ulubioną publiczności, pannę Maryę Burcelli. Najdziwaczniejszemi domysłami starano się wytłumaczyć zniknięcie jej w chwili, gdy z teatru powracała do domu. Dziś wszystko to wyjaśniło się w sposób jak najnaturalniejszy, i jest nadzieja, że żadnych smutnych następstw nie pociągnie za sobą.
„Konie w powozie, którym jechała p. M. B. przestraszone uniosły go, ze strzaskanej karety omdlałą wyniesiono, i zacna rodzina kupiecka... otoczyła ją najtroskliwszem staraniem i opieką, dopóki oprzytomniawszy nie zgłosiła się do własnego domu, gdzie w śmiertelnej na nią trwodze oczekiwano.
„Dziś panna M. B. znajduje się już we własnem mieszkaniu, a pomimo stłuczeń bolesnych, doznanej trwogi i wrażenia, jakie wypadek wywarł na artystkę naszą, mamy nadzieję, że wkrótce znowu ujrzymy ją ocaloną na scenie.
„Doktor S., znakomitość nasza, któremu tylu cierpiących zawdzięcza życie i zdrowie, nie odstępuje łoża chorej i t. d.“
Nie pytając nikogo o radę, Volanti natychmiast ogłoszenie wysłał do dziennika, z którym był w stosunkach, prosząc, aby wiadomość tegoż wieczoru wydrukowana była.
Można sobie wyobrazić podziwienie panny Laury, gdy właśnie wśród najgorętszych rozpraw o tym skandalu, który jej taką sprawił radość, przyniesiono numer dziennika, a chciwie zawsze przerzucająca go panna Lacerti zobaczyła w nim opis wypadku.
Z podziwienia krzyknęła cyganka, podnosząc gazetę do góry. Wszyscy ją sobie z rąk wyrywali. Lacerti potrząsnęła głową:
— Volanti jest bardzo, bardzo zręczny!... zawołała. Ale są wypadki, których drukarskie czernidło zatrzeć nie może z pamięci... Historyjka jest dosyć zręcznie zmyślona... tylko kto w nią uwierzy?
Czytano ją w całem mieście z komentarzami rozmaitemi... Baron Percival wpadł do Volantego, aby z ust jego posłyszeć prawdę...
— Ale cóż baron chcesz, abym mu powiedział więcej nad to, co jest wydrukowane?... odparł dyrektor... Święta prawda!... Konie poniosły, kareta się wywróciła, rozpadła w kawałki. Ten zbój Corsini, który towarzyszył pannie Maryi, wyszedł z niebezpieczeństwa mało co potłuczony; ona... leży chora.
— Tak, odezwał się Percival, wszystko to dobre jest dla innych, mnie możesz powiedzieć, jak to było?
— Mówię, co wiem, rzekł uparty dyrektor. Gdy da Bóg panna Marya wyzdrowieje, spytasz jej samej... powie ci...
Baron skłonił się w milczeniu.
— Czy jest w niebezpieczeństwie? zapytał.
— Doktor mi zaręczył, że życiu nic nie zagraża, ale choroba długa być może.
I Volanti dodał po dyrektorsku:
— Dla mnie jest to cios wielki... Koszt ogromny... a któż wie, kiedy znów na scenę wystąpić będzie mogła?
Spojrzeli sobie w oczy i zamilkli.
Baron nie pytał już więcej.
Oznaki współczucia dla ofiary wypadku dowiodły, jak debiutantka serca sobie umiała pozyskać. Wszyscy się u drzwi chorej zapisywali, począwszy od hr. Samsonowa i księcia Agatona.
Tegoż wieczoru Corsini, który zuchwale kręcił się po mieście i pokazywał po kawiarniach, przeczytał w dzienniku powieść napisaną przez Volantego, i gorzko się jej uśmiechnął. Zadać jej kłamstwa nie śmiał... Zdusił gazetę w ręku i rzucił ją ze złością, namyślając się co czynić dalej.
Drugiego dnia wezwany był niespodzianie do jednego z wyższych urzędników, który przyjął go bardzo grzecznie. Uczyniono mu tu uwagę, że pasport jego wyszedł od dawna, i że odnowienie go nie mogło być inaczej uzyskane, tylko za powrotem w strony rodzinne... Toż samo usłyszał w poselstwie włoskiem, które radziło mu usilnie, aby po doznanym wypadku, pojechał leczyć się w lepszym i łagodniejszym klimacie, a z opuszczeniem stolicy nie zwlekał.
Włoch jednak, pomimo tych wskazówek wielce znaczących, zrozpaczony, wściekły, chciał jeszcze spróbować, czy mu się pobytu przedłużyć nie uda, rachując na to, że rozgłosem zmusi nieszczęśliwą dziewczynę do oddania mu ręki. Lecz stało się z nim, co się zwykle dzieje z każdym, któremu noga się pośliznęła. Jedni wcale go nie przyjmowali, drudzy odprawiali z niczem...
Wszyscy patrzali na niego krzywo...
Lacerti, do której drzwi zapukał, tylko przez ciekawość dała mu chwilkę posłuchania.
W tym stanie ducha, w jakim rozgorączkowany znajdował się Corsini, zręcznej cygance bardzo było łatwo dobyć najzupełniejsze zwierzenie się ze wszystkiego.
Byli sam na sam, włoch głowę postradał. Klnąc i płacząc, począł opowiadać, jak go do zuchwałego kroku namówiła Krzewska, jak mu go poniekąd ułatwiła, opisał całą przygodę z największemi szczegółami, a na ostatek i swoje odwiedziny u Volantego, i rozkaz wyjazdu, który otrzymał.
Lacerti słuchała go z żywem zajęciem, na przemiany radująca się, gniewna, w końcu oburzona, bo się w niej niewieście odezwało serce.
Corsini spodziewał się współczucia i rady, gdy na ostatek Laura parę kroków odstąpiwszy od niego, zmierzyła go pogardliwem wejrzeniem, wskazała drzwi i zawołała rozkazująco:
— Wynoś się! precz!
Jak pijany stoczył się ze wschodów włoszysko i zniknął z ulicy.
Wieczorem ze zwykłą swą fizyognomią zastygłą, nieodgadniętą, baron Percival wsunął się do mieszkania Volantego, który wielkiemi krokami chodził zamyślony, gryząc w ustach zagasłe cygaro.
— Jakże się ma chora? zapytał.
Dyrektor z początku nie zrozumiał, tak w myślach był zatopiony.
Baron pytanie powtórzył, siadając.
— Troszkę lepiej, — rzekł Volanti z westchnieniem.
Francuz podumał trochę...
— Wiesz już? zapytał.
— O czem? drgnąwszy podchwycił dyrektor.
— Corsini sobie w łeb wypalił! dokończył baron spokojnie.
Volanti zbladł; przez chwilę panowało milczenie.
Baron z uwagą popatrzał w twarz dyrektorowi, który mocno zdawał się wzruszony...
— Tem lepiej... zakończył Volanti... Wszystko skończone.




Z łoża boleści wstała Marynka, po długiej wewnętrznej męczarni, zmieniona, zmężniała, z energią jakąś i mocą nad sobą, której się po niej nikt nie spodziewał. W ciągu choroby, oprócz tych kilku słów, które zmuszona była czasem wyrzec do kogo, trwała w upartem milczeniu. Gwałtowne wzruszenie pierwszych dni przemogła, powracała do życia, jakby zbrojna do niego, rozczarowana, chłodna, lecz panią siebie. Widać było, że nie zrzekała się przyszłości, ale ją sobie osnuła za wczasu i umiała się z nią pogodzić, choć się wcale nie zwiastowała szczęśliwą.
Pewne względy wymagały tego, aby natychmiast po wypadku nie odpędzać Krzewskiej. Zbyt widocznym stałby się był jej udział w tym zamachu zbrodniczym, który Corsini życiem przypłacił. Lecz Marynka jej wcale nie widywała, Volanti unikał, i Krzewska musiała udawać chorą, ze związaną głową siedząc w swoim pokoju.
W czasie choroby Marynki, której Volanti okazywał największe współczucie i otaczał ją najtroskliwszem czuwaniem, zaszły dla niego ważne i na przyszłość wielki wpływ mające wywrzeć wypadki.
Księżna Teofania, pomimo wieku swojego, który ją zdawał się zabezpieczać od podobnej choroby, dostała ospy... Ponieważ w początkach wcale się jej lekarz nie domyślał i nakazał jakieś chłodzące środki przeciw gorączce, przebieg choroby był najnieszczęśliwszy.
Volanti, którego to pozbawiało wszelkich nadziei, na jakie tylko rachował, musiał być nieodstępnym przy chorej; stracił głowę, zaniedbał teatr, opuścił nawet na czas jakiś Marynkę...
Zabiegi jego, starania doktora, na nic się nie przydały: księżna nie zrobiwszy żadnego rozporządzenia, nieprzytomna, w gorączce życie skończyła...
Rodzina zgłosiła się natychmiast do spadku, i Volanti nie miał nawet czasu zapewnić sobie prawie tego, co mu za życia ofiarowała stara księżna. Odebrano mu willę, zasekwestrowano rozmaite kosztowności w jego mieszkaniu i tylko pośrednictwu przyjaciół winien był, że bez skandalu rodzina go odprawiła.
Mówiono po cichu, iż niewielką jakąś summą usta mu zamknięto... Volanti przez dni kilka chodził jak zabity; nierychło dopiero trochę przytomności i energii odzyskał.
Ponieważ Zosiczowa została bez miejsca i zajęcia, bo i jej rodzina wypowiedziała przytułek, mając Krzewską odesłać na Litwę, Volanti ją zaprosił, aby przy Marynce pozostała. Zgodziła się na to z wdzięcznością.
Burczakówna też wiadomość o tem przyjęła wdzięcznie.
Wprawdzie niewiele sobie po jej towarzystwie obiecywać mogła, lecz znała ją dobrą, łagodną, spokojnego usposobienia i jakby stworzoną na taki cień, który nie mając swej woli, towarzyszyć musi sierocie, a być świadkiem niemym każdego jej kroku.
Krzewska na wyjezdnem, nawet do Marynki na pożegnanie nie przyszła. W czasie rzekomej swej choroby, uprzedzając powrót na Litwę, wysłała listy do marszałkowej, do której się znowu dostać chciała, i do majora... Kulwiszowi nie donosiła nic, oprócz tego, że jej zdrowie nie dozwala wytrwać w klimacie ostrym; marszałkowej obiecywała ciekawe opowiadania o tym świecie, na który patrzała.
Marynka sama, obawiając się, aby do starego matki przyjaciela nie doszły wiadomości przesadzone a straszne, napisała do niego uspakajając go o siebie, i zapewniając, że ma bardzo dobrą towarzyszkę w miejscu Krzewskiej.
List ten pisząc biedne dziewczę, pomimo całej mocy nad sobą, wspomnieniem matki, Berezówki, cichego litewskiego kątka, życia w nim spędzonego tak wesoło... nawet poczciwego niezgrabnego Jurasia i starego Żantyra, do łez ją poruszyło... Jakże tamta Marynka śpiewająca na łące, od tej nieszczęśliwej męczennicy, wielkiej artystki, osamotnionej, zbiedzonej, bez opieki zostawionej samej sobie nie była podobną!
Poczwarną niemal wydawała się jej ta metamorfoza, jakiej los na niej dokonał.
Z za łez, które jej się mimowolnie z oczu lały, widziała w dali Berezówkę... serce jej biło... Wrócić tam! wrócić! zdawało się szczęściem jedynem...
Nie mierzyła przepaści, jaka ją od tych miejsc i czasów dzieliła. Mogła powrócić do cichego zaścianka, ale czy w nim mogła być szczęśliwą?
List do majora wysłany był bardzo w porę i napisany tak, że mógł zapobiedz temu, co powiozła Krzewska.
Nie obawiając się już tam niczego, można się domyślać, jakiemi potwarzami mścić się chciała za niepowodzenie swe w stolicy. Oszczędzać Marynki nie czuła się wcale w obowiązku...
W mieście też, pomimo wszelkich starań Volantego, aby wypadek ów w innem świetle się wydał niż był w istocie, prawdziwa historyjka gwałtownego porwania śpiewaczki, którą Lacerti słyszała z ust samobójcy, potwierdzona jego zgonem, rozchodziła się z temi wszystkiemi niezbędnemi waryantami, jakie złość i głupota ludzi czepia do każdej smutnej powieści... Najrozmaitsze role przyznawano w tem Marynce...
Bądź co bądź, chociaż miano zapewne zamiar zaszkodzić jej temi plotkami, nie powiodło się to wcale. Owszem zwróciło to na nią uwagę, obudziło zajęcie, dało urok jakiejś heroiny tragicznej... dla tłumów nadzwyczaj ponętny... Niecierpliwie dowiadywano się już, kiedy na nowo wystąpi.
Lacerti, pamiętna tego, że jej pewną życzliwość okazała Marynka, a nie chcąc z nią zrywać stosunków, w czasie choroby zarzucała ją biletami.
W czasie osamotnienia długiego dosyć, bo siły nie powracały tak prędko, dziewczę rozmyślało wiele nad sobą, nad przyszłością, nad postępowaniem z ludźmi... Czuła w nich nieprzyjaciół lub chciwych do skorzystania z każdego jej fałszywego kroku, nigdzie serca, nigdzie rzeczywistego współczucia... Smutne doświadczenie otwierało jej oczy i czyniło nieufną.
Z ukazaniem się znowu na świecie i scenie od dnia do dnia zwlekała. Nie miała odwagi. Oprócz Volantego, który, szczególniej od śmierci księżny, dowiadywał się codziennie i coraz był o nią troskliwszy, Marynka widywała tylko lekarza, człowieka poważnego i zimnego, któremu znużenie ogromną praktyką odejmowało możność sympatyzowania z cierpieniem, i poczciwą, ale nic nieznaczącą Zosiczową. Nie zbywało na odwiedzających prawie codziennie, i stosami leżały bilety barona, panny Laury, hr. Samsonowa i innych wielbicieli, ale tych nie przyjmowała śpiewaczka... Volanti nie naglił o występ nowy, lecz koniec końców, ona sama czuła, że trzeba się nań było ważyć.
Uderzyła ją nadzwyczajna od niejakiego czasu dobroć, nadskakiwanie, czułość, chęć nawet przypodobania się dyrektora... Można ją było kłaść na karb politowania, lecz jakieś przeczucie wskazywało Marynce, że w tem coś innego się kryło.
W istocie Volanti po śmierci księżny, po samobójstwie Corsiniego, rozmyślając, rozrachowując, zastanawiając się nad swojem położeniem i przykrością, powziął był myśl zuchwałą narzucenia się swej divie za męża...
Był wprawdzie niegdyś żonaty, i wedle praw francuzkich w separacyi z żoną od lat piętnastu czy więcej. Nie czuł się więc związany niczem, a długi pobyt za granicą, gdzie go znano nieżonatym i nigdy o żonie jego nie słyszano, mógł mu ułatwić ożenienie. Dopełnienie potrzebnych do tego formalności, zdawało mu się łatwe. Nietyle przywiązanie do dziewczęcia prowadziło go do tego kroku, rachuba. Marynka po rozgłośnym wypadku jak sądził, powinna była za szczęśliwą się uważać, oddając mu rękę.
Z tą myślą nosząc się dosyć długo, Volanti, gdy uspokojoną i zdrowszą zobaczył Marynkę, zjawił się do niej jednego wieczoru. Nie zastawszy jej w saloniku, szepnął najprzód Zosiczowej, aby prosiła jej i żeby sama pozostała w czasie rozmowy w drugim pokoju.
Wezwana wyszła wkrótce z tym sztucznie wyrobionym spokojem, z trochą dumy na czole i w postawie, która ją zawsze cechowała.
Volanti począł rozmowę prawie wesoło, od powinszowań, że widzi ją coraz lepiej, i że się już cieszy, bo wkrótce się spodziewa zobaczyć ją na scenie.
Smutnie na to uśmiechnęła się Marynka.
— Tym razem, odpowiedziała siadając na kanapce, prawie pewna jestem natłoku w teatrze i jeśli nie sympatycznego, to gorączkowego przyjęcia. Historya moja jest na wszystkich ustach. Stałam się mimowoli lwicą!
Ruszyła ramionami i dodała:
— Okropne położenie!
Dyrektor oczyma ją badając, milczał czas jakiś.
— Wiesz pani co? rzekł: mówmy otwarcie. Ja się oddawna do tego przygotowałem. Tak jest, w istocie smutny ten wypadek rzuca pewny cień nieprzyjemny na nią, lecz w mocy pani jest zetrzeć i zatrzeć to wspomnienie.
— Jakim sposobem?... spytało zdziwione dziewczę.
— Ja pani środek łatwy i skuteczny ofiaruję, odezwał się wstając Volanti i przystępując bliżej. Wprawdzie młodym i pięknym nie jestem; nie wiem czym potrafił sobie pozyskać choćby jej przychylność, ale przywiązałem się do niej, mam szacunek dla pani, uwielbienie dla talentu. Chcesz pani podzielać złe i dobre losy ze mną?
Marynka zdumiona i nastraszona, nie odpowiadała jeszcze, a Francuz ciągnął dalej:
— Małżeństwo ze mną będzie rehabilitacyą, zada kłam potwarzom, zamknie usta wszystkim, uwolni panią od natrętów, da jej w świecie stanowisko, które ludzie poszanować muszą.
Myśl rzucona przez dyrektora nagle, tak dalece była Marynce nowa, niespodziana, a tak się jej wydawała dziwną, iż nie mogła długo na żadną się zebrać odpowiedź.
Bądź co bądź, ofiara Volantego wydawała się jej szlachetną, wielką, na wdzięczność zasługującą.
Poruszyło ją to... Bez rozmysłu białą rączkę wyciągnęła stojącemu przed nią dyrektorowi, spojrzała na niego oczyma załzawionemi i odezwała się głosem drżącym:
— Przedewszystkiem dziękuję panu, dziękuję, ale daj mi pomyśleć, nigdy nie przypuszczałam nic podobnego... Małżeństwo... ale ja o małżeństwie nie marzyłam nawet, lękałam się go, boję, nie rozumiem... Do tego potrzeba takiej... takiego...
Tu spuściła oczy, głosu jej zabrakło. Volanti stał i patrzał... Zapragnął ją uspokoić...
— Rozmyśl się pani, rzekł; ja przecież nie wymagam natychmiast wyroku, i nie byłbym może nigdy się na krok ten ważył, gdyby nie położenie, w jakiem nas ten szaleniec swoim zamachem wtrącił... Los pani mnie obchodzi żywo, ale pozwól powiedzieć, że i mój własny muszę mieć na względzie...
Przykro mi to przypominać, łożyłem wiele, śmierć mojej protektorki księżny zadała mi cios ciężki, ratować się muszę, a pani możesz być moją deską wybawienia... Zrób pani małą ofiarę dla mnie, którą ja jej będę się starał odwdzięczyć...[2]

Wyrażenie „małą ofiarę,“ uderzyło nieprzyjemnie Marynkę, twarz się jej okryła purpurą.
— Małą ofiarę? podchwyciła, i łzy się jej zakręciły w oku. Więc i pan już mnie nieszczęśliwą, skalaną tym zamachem, cenisz tak mało?
Zakryła sobie oczy, Volanti przyskoczył z burzliwem zapewnieniem i zaklęciami, że słowo mu się wymknęło nierozważne, że o niczem uwłaczającem jej nie myślał.
Marynka milcząc płakała...
— Tak! zawołała rozpaczliwie z za łez: pan dla mnie czynisz wielką ofiarę, ja, którą ludzie za cudzą winę obrzucili błotem, nie mam już w oczach ich i waszych żadnej wartości... Pan będziesz bohaterem, ja upadłą istotą, którą wyciągniesz z błota...
Volanti zbliżył się, chcąc ją uspokoić, lecz rozdraźnienie było wielkie i nie ustąpiło rychło.
Wstała nareszcie, łzy żywo ocierając.
— Masz pan słuszność, jesteś pan szlachetnym człowiekiem, rzekła gorączkowo. Dla kobiety słusznie lub nie, dotkniętej potwarzą, splamionej podejrzeniem, pierwszym obowiązkiem jest przywrócenie niepokalanego imienia i sławy... Ofiara pańska, pana, który najlepiej znasz nieszczęsne te dzieje łez i krwi, rehabilituje mnie. Mogęż ja ją odrzucić? Nie wiem czy pana potrafię uczynić szczęśliwym, wiem, że ja nigdy nie będę szczęśliwą, ale... są przeznaczenia!!
Westchnęła i dokończyła:
— Daj mi pan czas do namysłu!
Volanti z lekka dotknął jej ręki, pocałował ją i odstąpił w milczeniu.
Marynka zakrywszy oczy, usiadła na kanapce.

— Odpowiedz mi pani stanowczo, gdy się jej podoba, dodał francuz, będę czekał.
Chwilę dawszy jej spocząć, odezwał się zmieniając rozmowę:
— Jeszcze jedna rada i pytanie.
Marynka zwróciła oczy ku niemu.
— Trzeba, byś pani miała odwagę zbliżyć się do ludzi, rzekł; to unikanie ich, daje im do myślenia. Śmiało należy spojrzeć w oczy nawet nieżyczliwym. Pani sobie nie masz nic do wyrzucenia. Trzeba mieć odwagę. Zacznij pani od przyjmowania dawnych znajomych.
Czekał na odpowiedź, nad którą zdała się rozmyślać Marynka.
— Kogo? zapytała.
— Gdy się pani uczujesz na siłach, rzekł Volanti, i potrafisz ukazać twarz weselszą... należałoby przyjąć, zacząwszy od barona, od starego Samsonowa, który tyle dla niej okazuje współczucia, bodaj aż do tej złej i przewrotnej Lacerti, która się będzie starała okazać jak najserdeczniejszą. Ale z nią... z nią, dodał, bądź pani jak najostrożniejszą.
Marynka, która przez całą gadatliwą Zosiczowę wiedziała, że Corsini jej opowiedział wszystko, przerwała nagle:
— Przed nią się nie mam z czem taić!
— Przepraszam, odparł Volanti, z nią o niczem oprócz pogody i gałganków mówić nie można, bo wszystko powtórzy i na nice obróci...
Po krótkiej kilku słów wymianie, Volanti nie chcąc być natrętnym, skłonił się i wyszedł, a Marynka pobiegła do swego pokoju.




U panny Laury Lacerti po widowisku, które mnogie bukiety i wieńce uczyniły tryumfem wielkim, choć po cichu przyznawano, że nigdy włoszka gorzej nie śpiewała, wielbiciele diwy zebrali się zaproszeni przez nią na jedną z tych wieczerzy bez ceremonii, na których na niczem nie zbywało, oprócz przyzwoitego tonu i ładu.
Pomimo największych starań biednej Laury, która chciała to, co nazywała swym domem, postawić na stopie wytwornej i eleganckiej, rozbijało się tu wszystko o naturę, o nawyknienia gospodyń obu, matki i córki. Stara umiała być rozrzutną, w przystrojeniu mieszkania jaskrawą, w nakarmieniu gości zbytkowną, ale ład utrzymać, nadać ton jakiś uroczysty swemu gospodarstwu, było nad jej siły. Napróżno przybierano i najmowano sługi, winę nieporządków, chwytaniny, rozgardyaszu jakiegoś im przypisując. Laura najmowała kamerdynerów, kupowała serwisy, mnożyła niepotrzebne sprzęty; w chwili stanowczej niespodziewane ścierki wychodziły na scenę, coś się tłukło, nic nie przyszło w porę i pod koniec przyjęcia, panował najstraszliwszy chaos.
Była w tem wina gospodyni, a w części może i towarzystwa, jakie się tu zbierało.
Nikt się nie czuł żadnemi względami dla tych pań skrępowanym, dokazywali wszyscy. Laura kłóciła się z matką, stara łajała ją, goście się mieszali do sporów, i choćby wieczór rozpoczął się jak najklassyczniejszym spokojem, kończył się rozpasaniem i wrzawą.
Prawdą i to jest, że zwykle pijano tu dużo, szampan się lał jak woda, i głowy zawsze podchmielały. Sama piękna gosposia nie gardziła Roedererem... i wdową Cliquot...
Wszystko to razem wzięte pobyt u Lacerti dla wielu czyniło nadzwyczaj miłym, dla innych nieznośnym. Baron Percival bywał tu rzadko, będąc przywykłym do daleko wstrzemięźliwszego towarzystwa, lecz znużony i wyżyty z czasem, gdy się bardzo nudził, szedł do panny Laury, jak do gorącej kąpieli. Nigdy jednak długo tu nie wytrwał.
Tego wieczora zjawił się niespodzianie wcale, lecz zasiadłszy z cygarem w rogu kanapki, niezbyt na światło wystawionej, nie mieszał się do towarzystwa, które też od niego się jakoś wydzielało. Sama gospodyni tylko okazywała się dla niego uprzedzającą i gościnną bardzo...
Oprócz kilku młokosów złotych, jednego młodego starca, który mimo łysiny i siwizny, nadzwyczaj wiele okazywał żywotności, był dnia tego i Scarlatti, sławna ballerina Cesca Viti, piękność trochę chuda, i niemniej od niej uwielbiana, zaledwie piętnastoletnia, wyrostek pełny cynizmu i wyzywającego zuchwalstwa, którego dowcip i szalona napastliwość, mężczyzn wprawiała w zachwyty.
Rosne Rosina, zwana też Rosanem, bo grywała cudnie role młodych chłopców w obcisłych spodeńkach, gasiła niemal piękną Laurę, choć wcale nie była piękna. Zbudowana nad lata swe silnie, muskularna, żywa, zręczna, dokazywała jak ulicznik. Właśnie to, że i sama sobie wiele pozwalała, i drugim z nią było wiele wolno, czyniło ją ponętną.
Śmiano się więc i swawolono w najlepsze, a baron Percival z jakimś smutkiem przypatrywał się temu rozpasaniu, gdy Laura, której mina jego posępna nie podobała się, przystąpiła z cygaretą w ustach, spytała go:
— Coście to tak chmurny i czarny, baronie? Wyspowiadaj mi się, znajdziesz w czułem mem sercu współczucie, a w doświadczeniu może radę skuteczną? Masz minę jakbyś był w żałobie...
— Rzekłaś, odparł baron odejmując cygaro. Uwielbiam trafność oka i doskonałość dyagnozy.
— Po kim? pytała Laura.
Percival spojrzał.
— Jak to? nie odgadujesz?...
— Nie umiem! Cóż chcesz, paplała Laura, od czasu jakeś dziwaczną miał fantazyę flirtacyj z tą lalką litewską, nieznośną, jakeś się stał platonicznym... (tu uśmiechnęła się szydersko), nie mogę cię zrozumieć baronie! Miałżebyś chodzić w żałobie po cnocie Rosiny, która w piętnastym roku, zepsutszą jest od nas starych?
— Dajże mi pokój z tą gamine! wzgardliwie odparł baron; nie jest wcale w moim smaku..
— Maszże baronie smak? szydersko spytała Laura. Mnie się zdaje, żeś już dostał oskomy. No, ale po kimże żałoba?
Baron zimno powtórzył:
— Zgadnij!
Lacerti się zamyśliła próżno, nic jej nie przychodziło do głowy.
— No, to chyba nie wiesz o niczem, rzekł baron z ironią jakąś i złym humorem.
— Żebym ja mogła nie wiedzieć o czemś, co mnie obchodzi? Ale obchodziż mnie to?
— Bardzo! bardzo!... zaśmiał się baron.
— Zaczynasz mnie niecierpliwić! tupiąc ładną nóżką, odezwała się Lacerti. Mówże! odkryj tajemnicę...
Barona tak mało cała ta rozmowa z Laurą zdała się obchodzić, że nie słuchając, co paplała, podparł się na ręku, cygaro zaczął palić i jakby o niej zapomniał. Musiała go chwycić za ramię i potrącić nim.
— Baronie, niegrzeczny jesteś!... tak się kobiety nie drażni.
— Czegóż ode mnie chcesz, kusicielko! rozśmiał się smutnie Percival.
— No, tajemnicy!
Baron ziewnął.
— Nic więc nie wiesz? nie masz przeczucia? nie odgadłaś? nie przewidywałaś?
— Nieznośne żarty!
— Wcale nie żarty... rzekł Percival. Nie powiedziałbym ci tajemnicy tej, ale że jutro ona już dla nikogo krytą nie będzie, wolę być grzecznym.
Pomilczał chwilę, wytrzymając jeszcze oczekującą Laurę.
— Trudno mi uwierzyć, aby tak żywa, dowcipna, domyślna, złośliwa istota jak ty, mogła się dopiero ode mnie dowiedzieć w kilka godzin po ślubie, przy którym miałem honor być świadkiem, że panna Marya Burcelli serce i rękę oddała panu dyrektorowi Volantemu...
Wiadomość dla Lacerti tak była niespodziewana, tak dziwna, a może przerażająca, iż podniosłszy obie rączki do góry, hałaśliwie w nie uderzyła, wydała krzyk przeraźliwy, który wszystkich natychmiast do niej przyciągnął.
Trudno było rozpoznać po tym głosie, czy go z bólu, czy z gniewu wielkiego wydała.
Baron zatknął uszy...
Matka przybiegła z drugiego pokoju przerażona.
Milczenie oczekiwania padło na wszystkich.
— Burcelli! Litwinka! słyszycie! zawołała podnosząc głos gospodyni: wyszła za mąż za Volantego!
— To być nie może!... wyrwało się komuś z przytomnych.
Baron się podniósł nieco z kanapki.
— W istocie, rzekł zimno i szydersko, jabym może sam temu nie wierzył, gdybym przed kilku godzinami nie miał szczęścia w kościele Św. Katarzyny być świadkiem ślubu.
Zamilkli wszyscy.
— Przyznać potrzeba, odezwała się zmienionym głosem Laura, że Volanti wcale się nie źle obrachował i biednemu Corsiniemu wiele powinien być wdzięczen. Należy mu się od niego przynajmniej nagrobek. Litwince zaś nie zazdroszczę męża!
Ruszyła ramionami.
— Teraz naturalnie, przerwała śmiejąc się ballerina, na panią dyrektorową i jej przeszłość, nikt słowa nie będzie śmiał powiedzieć. Wszystko w porządku!
Lacerti zamyśliła się głęboko. Wielka wesołość jaka tu panowała przed chwilą, ustąpiła jakiemuś poważniejszemu nastrojowi.
— Nie lubię Burcelli i z tem się nie taję, rzekła Laura: ale pomimo to, prawdziwie los jej litość we mnie obudza.
Francuz Lubin, siedzący w kącie, niemłody już człowiek, który straciwszy głos, zszedł do kierowania chórami i miał wielki o to żal do Volantego, że go, jak mówił, ocenić nie umiał i pokrzywdził, uśmiechnął się na głos.
Saperlotte! rzekł złośliwie. Prawda, że losu pani dyrektorowej nie ma co zazdrościć, bo choć Volanti wygląda jako tako, ale to dawno ruina. To ją zresztą mało może obchodzić, bo, byle chciała, młodszych sobie znajdzie; ale co to za małżeństwo!! człowiek nie mógł się na prawdę ożenić!
Wszyscy ciekawie spojrzeli na francuza, baron wstał z kanapki i aż się zbliżył ku niemu.
— Dla czego? zapytał.
— Dla bardzo prostej przyczyny, odparł francuz: bo wiem, że Volanti żonatym był... Prawda, że dostał separacyę, ale separacya to nie rozwód. We Francyi rozwodów nie ma, ślub, który wziął, nie jest ważny.
— Pleciesz! zakrzyczała go Laura.
Inni spoglądali na francuza, który obojętnie zamilkł. Percival tylko nie odstąpił.
— Seryo pan to mówisz? rzekł do niego. Nie żartujesz?
— Wiem o tem bardzo dobrze co mówię, odezwał się nadąsany francuz... Chyba mu ta żona pierwsza zmarła...
Epizod ten, który oprócz barona mało kogo zajął, natychmiast zatarty był rozmową ogólniejszą, której przedmiotem głównym był Volanti. Zastanawiano się nad jego charakterem, każdy bowiem sądził o nim i wyobrażał go sobie inaczej.
— Moi panowie! wniosła Lacerti: ja go może lepiej znam od was wszystkich, dla tego, że mam przenikliwość kobietom daną, jako broń przeciw przemocy męzkiej, i dla tego, żem Volantego potrzebowała i zależała od niego. Volanti jest najchytrzejszym z ludzi. Serca w nim nie szukać... temperamentu także, bo starszym jest niż się wydaje, została w tych gruzach tylko ambicya i chciwość. W pole go nikt nie wywiedzie, a nawet młoda żona nie zapanuje nad nim; ożenił się z nią, by ją wyzyskać...
Westchnęła Lacerti.
— Mimo to, odparł złośliwie baron, patrząc na nią z ukosa: pozwól sobie powiedzieć, że gdyby się z tobą chciał ożenić, byłabyś za niego poszła.
Śmieszki się dały słyszeć stłumione. Laura oczy rozpłomienione podniosła.
— Nie wiem... rzekła zakąsując usta. Poszłabym była może, aby rozegrać z nim partyę, w której niewiadomo ktoby został zwycięzcą.
Lacerti chciała zmienić przykry tok rozmowy.
— Ale powiedzże baronie, na Boga, jak się to stało? Dawno o tem byłeś uwiadomiony? Jak mogłeś na to pozwolić, ty, coś się tak zawsze gorąco zajmował losem sieroty...
Percival brał za kapelusz, ale się wstrzymał z pożegnaniem i z wolna nakładał rękawiczki.
— Tak dalece o niczem nie wiedziałem, odezwał się, że wczoraj jeszcze nie sądziłem, ażeby panna Marya była widzialną. W istocie los tej nieszczęśliwej zawsze mnie obchodził.
Laura uśmiechnęła się szydersko, baron nie zważał na to.
— Dziś z rana wpadł do mnie Volanti. Ma foi, ciągnął dalej: z taką miną, żem go posądził, że albo zbankrutował, lub przychodzi mnie prosić o pożyczkę grubą...
— Nie miał więc miny szczęśliwego człowieka? wtrąciła Lacerti.
— Wcale nie, mówił baron, był zmęczony, przelękły. Zażądał ode mnie uroczyście dowodu przyjaźni. Byłem pewien, że pieniędzy zażąda, gdy słabym głosem oświadczył mi, że prosi jako świadka do ślubu... Domyśliłem się reszty. Naturalnie odmówić nie mogłem i nie chciałem, ale zażądałem nawzajem, abym się mógł widzieć z panną Burcelli i złożyć jej moje uszanowanie. Volanti zgodził się na to, oznaczył mi nawet godzinę. Stawiłem się, z niemało podraźnioną ciekawością. W saloniku nie znalazłem nikogo, po chwili wyszła w czarnej sukni, blada, wychudzona, ale dziwnie idealnie piękna...
Mała Rosina przysłuchująca opowiadaniu, parsknęła ze śmiechu. Nikt na to nie uważał.
— W milczeniu podała mi rękę drżącą... mówił dalej francuz.
Począłem od powinszowania jej. Spojrzała na mnie oczyma zdumionemi, nie mogąc przemówić słowa.
— „Spodziewam się, rzekłem do niej, iż pani krok ten czynisz z dobrą i nieprzymuszoną wolą? że nie ma w tem przemocy żadnej, od którejbym ja pierwszy gotów był oswobodzić...“
Żywo przerwała mi:
— „Tak jest... tak jest... Sama tego chciałam. Wychodzę dobrowolnie, proszę być pewnym...“
Głos jej drżał, oczy zachodziły łzami. Wielki żal uczułem w sercu.
— „Nie wątpisz pani, dodałem, że jej życzę szczęścia... dla tego...“
Nie dała mi mówić.
— „Szczęścia trudno szukać na ziemi, rzekła smutnie. Ma się je na zaraniu w dzieciństwie, potem przychodzi walka, obowiązki, ofiary... i szczęściem już spokój sumienia, a imię czyste...“
Łkanie miała w głosie, gdy to mówiła, pożegnała prędko i wyszła.
Stawiłem się potem jako świadek wprost do kościoła, do zakrystyi, mówił Percival, gdziem znalazł oprócz Volantego, jakiegoś jeszcze opiekuna ze wsi, dawnego majora, figurę bardzo sztywną, pocieszną, z uroczyście wyszwarcowanemi wąsami. Pisaliśmy się tedy z nim razem za świadków.
— No — a po ślubie? jakto! nie proszono nawet na wieczerzę? przerwała Lacerti.
— Ślub, kończył baron, pomijając bez odpowiedzi pytanie, ślub odbył się przy drzwiach zamkniętych. Volanti’ego odpowiedź tak była stłumionym głosem wypowiedziana, żem ją zaledwie usłyszał, panna odezwała się głośno i wyraźnie.
Wyszliśmy wszyscy przez zakrystyę, gdzie powozy czekały. Państwo Volantowie wyjechali na parę dni... na wieś.
Dyrektor zapewnił mnie, że w przyszłym tygodniu żona jego wystąpi już w operze Verdiego.
Oczy panny Laury zabłysły zazdrością.
— Panowie! odezwała się żartobliwie, zlitujcież się nad nieszczęśliwą Lacerti! Nie żądam dyrektora. Znajdźcie mi choć reżyssera, choć pięknego i pełnego nadziei maszynistę, któryby się ze mną ożenił!
Załamała ręce.
Percival bez pożegnania wyszedł był właśnie. Laura zbliżyła się do stolika biorąc z niego nalany kieliszek szampana, podniosła go w górę i z sarkazmem w głosie przerażającym, krzyknęła:
— Zdrowie nowożeńców!!
Wychyliła do dna, paluszki jej rozbiegły się w powietrzu, a kieliszek padł na ziemię i rozbił się na kawałki.




Ci, którzy mieli wstęp do salonu państwa Volantich, był to bowiem salon w całem znaczeniu tego wyrazu, i dyrektor do uczynienia go świetnym i odwiedzanym przez wyborowe towarzystwo, największą do niego przywiązywał wagę; — nie mogli sobie zdać sprawy ze stosunku dwojga małżonków do siebie.
Pani Volanti, która, pomimo zamążpojścia, z woli męża na afiszach zatrzymała imię Burcelli, sławiona teraz jako pierwszorzędna śpiewaczka, na co ze wszech miar zasługiwała, zdawała się na oko być tu królującą jego panią. Mąż, jako najposłuszniejszy jej sługa, prawie pokornie spełniał wszystkie jej rozkazy. Pospolici ludzie twierdzili, że pani Marya miała przewagę zupełną nad mężem, że panowała nad nim, że była wszechmogącą. Lecz, ile razy o tem mówiono, a mówiono bardzo często, baron Percival, gość nieominiony tego salonu, uśmiechał się dziwnie. Nie zaprzeczał temu głośno, potwierdzać nawet był gotów, lecz śmiał się, a wyraz jego twarzy był tak dziwny, że się z niego domyślać mógł co kto chciał.
— Co się to z tego dziewczęcia zrobiło!! szeptała Zosiczowa, która sobie przypominała ją w pierwszych dniach po przybyciu do stolicy.
Wszyscy przyznawali, że w nadzwyczajny sposób wypiękniała. Z twarzyczki trochę pomiętej, w której tylko dużo życia igrało wyrobiła się fizyognomia rysów regularnych, prawdziwie czarująca, smutkiem i powagą, jakie na niej były rozlane.
W salonie ten ton jakiś melancholiczny, surowy, zimny, nie zmieniał się nigdy. Zdawała się zlodowaciałą, znieczuloną. Lecz na scenie widzieć ją było potrzeba.
Tu, pomijając głos, który urosnął do potęgi nadzwyczajnej czarodziejskim sposobem, twarz jej, postawa, wyraz, zmieniał się aż do złudzenia, do niepoznania.
Znawcy powiadali, że zdawała się nie myśleć nad niemi, nie studyować ich, a w chwili gdy występowała, jakby demon sztuki nią owładywał i czynił z niej istotę nową.
Było w tem istotnie coś czarodziejskiego, bo zaledwie śpiewać przestała wracała do tej smutnej prozy życia, do tej żałoby, której z czoła i piersi zdaje się zrzucić nie mogła.
Na scenie Volanti, który gdzieindziej ciągle nad nią czuwał i aż nadto się nią opiekował, tak, że troskliwość ta stawała się niemal śmieszną, nie śmiał jej powiedzieć nic, nie mieszał się do niczego, i zdaje się, że na tem dobrze wychodził. Tu ona kierowała despotycznie wszystkiem, orkiestrą, artystami, garderobą i przyznawano jej nie umiejętność, bo tej nabyć czasu nie miała, ale instynkt wrodzony, szczęśliwy, nieochybny, nadzwyczajny.
Powodzenie śpiewaczki i artystki od wznowionych jej występów, które tłumy ściągnęły, rosło i uczyniło ją ulubienicą publiki. Miała fanatycznych wielbicieli, a ci, coby byli chcieli wystąpić z opozycyą nie śmieli. Popularność była zbyt wielką, i powiedziawszy prawdę, zasłużoną.
Jedno co było można jej grze i śpiewowi zarzucić, to, że nie były klasyczne, nie zamykały się w ciasnych szrankach tradycyi i szkoły. Było w nich coś ekscentrycznego, śmiałego, dziwnego czasem, lecz zawsze porywającego.
Z artystami, z którymi występować musiała, Marynka umiała się po bratersku, uprzejmie i serca jednającym sposobem obchodzić. Kochano ją, tylko Lacerti, która w duszy nienawidziła rywalkę, aby pokryć to uczucie, przesadzała nadzwyczajne dla niej uwielbienie. Volanti nie mógł wzbronić żonie stosunków z panną Laurą, a był aż nadto pewien, że one na nią wpływu żadnego nie wywrą. Laura więc bywała gościem w salonie, odwiedzała z rana Marynkę, starała się przypochlebić przynoszonemi plotkami. Były z sobą dobrze, ale dyrektorowa umiała nie dopuścić jej do poufałości, nie obrazić dumą, a trzymać się trochę z daleka.
Gniewało to Lacerti, lecz musiała znosić, oczekując, ażby się pora wywarcia zemsty nastręczyła.
Ze wszystkich stron oczy były zwrócone na nowe małżeństwo. Komentarzy nad niem nie brakło najróżniejszych, lecz właściwie nikt nie wiedział nic o życiu państwa Volantich.
Od pierwszych dni nie dostrzeżono żadnej czułości, żadnego serdecznego, jawnego stosunku pomiędzy małżeństwem, i później stan ten się nie zmienił. Volanti był nadskakująco grzeczny, odgadujący życzenia żony, ale w obejściu się ich coś ceremonialnego, zimnego było widocznem.
Rozmów ich między sobą nikt nie mógł podsłuchać, bo te się odbywały na uboczu i nigdy dłużej nie trwały.
Szczęścia, spokoju, tego błogiego uczucia, jakie choć chwilowo opromienia pary nowo pobrane, nikt na twarzy Marynki, ani męża jej nie dostrzegł.
Volanti nawet od czasu ożenienia się widocznie posmutniał, stał się ponurym i draźliwszym.
Ona zajęta była głównie swem powołaniem, sztuką, występami, które zdawały się zajmować ją żywo i stanowić główny cel życia.
Po niejakim czasie też, ta jej gorliwość zdała się przechodzić na męża, który też gorączkowo powodzeniem teatru zajmować się zaczął.
Można było go posądzić, że zwątpiwszy o domowem szczęściu, szukał go w zbieraniu grosza i zapewnieniu sobie niezależności.
Po śmierci księżny, po katastrofie, która go pozbawiła pomocy, jaką mu ona dawała, interesa Volantego były w bardzo złym stanie. Wiedziano, że miał znaczne długi...
Występy nadzwyczaj szczęśliwe Marynki wkrótce jednak tak poprawiły sprawy dyrektora, że z końcem sezonu mógł być o nie całkiem spokojny...
Niewątpliwie był to winien żonie, jej pracowitości, jej postępom, pomysłom i powodzeniu, jakie miała u ogółu, którego była ulubienicą.
Gdyby nie było widocznem, że ona sama chciała i potrzebowała być tak czynną, możnaby Volantego było posądzić, że ją bezlitośnie wyzyskiwał. Nie miał bowiem względu ani na stan zdrowia jej, ani na siły, ani na często bardzo jawne znużenie. Marynka kilka razy po ciężkich rolach, które następowały po sobie zbyt szybko, mdlała, jak podszeptywano, za sceną... Lecz ile razy tak osłabła, zrywała się z nowem życiem, z udaną wesołością, zaręczając, że się miała jak najlepiej, i że nigdy nie czuła się silniejszą...
W całem jej i męża postępowaniu, tyle było niedocieczonych zagadek, sprzeczności, że w końcu ludzie zrozpaczywszy o tem, aby je rozwikłać i zrozumieć mogli, obojętniejszem okiem patrzali na tę spółkę.
Dwie tylko osoby z gorączkową ciekawością śledziły każdy ruch, słowo, każdą oznakę dobitniejszą usposobień wzajemnych dyrektora i jego żony: panna Laura i baron Percival.
Francuz nigdy może nie był w lepszym, weselszym nastroju ducha, jak od czasu pobrania się państwa Volantich.
Nigdy też częstszym nigdzie nie bywał gościem, niż teraz u nich. Mówiliśmy, jaki był jego dawniej stosunek z Marynką. Uważała go za przyjaciela, za człowieka życzliwego sobie, lubiła go, bo umiał być miłym, miała w nim nakoniec zaufanie... Baron grał komedyę, ale tak doskonale, że ją najzupełniej oszukał. Nie posądzała go o nic, była mu wdzięczną za życzliwość.
Volanti, rzecz szczególna, w początkach po pobraniu się, miał jakby napady zazdrości, krzywił się, gdy przychodził baron, śledził jego zbliżenie się do żony, podsłuchywał rozmowy; potem ustało to nagle i nastąpiła najdziwaczniejsza obojętność, ledwieby niemożna powiedzieć sprzyjanie stosunkom poufalszym żony z baronem.
Nie wpłynęło to na Marynkę, która z tego nie skorzystała i nie zbliżyła się bardziej, ani dała zbliżyć się baronowi, pozostała jak była, lecz Percival wyszedł na znanego całemu światu przyjaciela domu...
Mówiono o tem z przekąsem i domyślano się jakichś układów dobrowolnych, które tę trójkę z sobą wiązały... Marynka zdaje się, że się tego nie domyślała, nie rozumiała lub lekceważyła.
Nie było dnia prawie, ażeby baron nie przyszedł z rana, nie pokazał się w salonie wieczorem. Czasem, gdy gospodarza nie było w domu, dawał sobie tony, jakby go miał prawo zastępować.
Jakie ztąd wyciągano wnioski, domyślając się łatwo. Marynka zajęta czem innem, pogrążona w sobie, szukająca rozrywki w sztuce, zdawała się wcale o tem nie wiedzieć, lub nie dbać o to...
Pół roku przeszło upłynęło już od zawarcia małżeństwa, następowały miesiące spoczynku; jednego ranka baron, który się miał wybierać do wód i wahał się jeszcze z podróżą, wszedł do gabinetu dyrektora.
Volanti siedział nad stosami papierów i rachunków; zasępiony, zły, chmurny, a na twarzy w ciągu tych kilku miesięcy postarzały okrutnie. Jako młody małżonek, można było sądzić, że o nadanie sobie pewnej powierzchowności odmłodzonej, powinien się był starać. Przeciwnie, jawnem było, że od ożenienia się opuścił... włos mu siwiał, płeć żółkła, zęby stracił, nie dbał o to...
Zgarbiony, z oczyma przymróżonemi, z ołówkiem czerwonym w drzącej ręce znalazł go baron u stolika.
Dyrektor wskazał mu ręką miejsce na kanapce, dokończył jakiegoś cyfr przeglądu, i rzuciwszy papiery, zwrócił się ku niemu.
Baron ścigał go oczyma.
— Siedzisz widzę w rachunkach, odezwał się. No, spodziewam się, że ty w tym roku, dzięki Divie, nie masz powodu narzekać na nic. Stanąłeś świetnie...
Volanti się tryumfująco uśmiechnął.
— Nie przeczę, rzekł, dokazaliśmy cudów, ale to dopiero początek!
Żywo począł się przechadzać po pokoju, włożywszy ręce w kieszenie.
— Waszej Divie i wam czas nareszcie spocząć trochę, odezwał się baron łagodnie i jakby od niechcenia. Ty, jak ty, ale żona śmiertelnie musi być znużoną.
Usłyszawszy to Volanti, podniósł głowę, ściągnął brwi i mocno się wpatrzył w francuza.
— Panie baronie! zawołał: po dawnej przyjaźni! Mówicie to z siebie, czy...?
— A z czegoż i z kogożbym to mógł mówić? podchwycił szydersko baron. Nietylko ja, cały świat widzi i mówi, że zamęczasz żonę.
Volanti się zżymnął.
— Powiedz, że się sama zamęcza, przerwał.
— Przecież nie jesteście tak pod pantoflem, aby to od was nie zależało, rzekł baron.
Volanti się uśmiechnął, wejrzenia się ich spotkały.
— Takie wyzyskiwanie nielitościwe talentu, dodał baron, idzie na karb wasz.
Dyrektor poruszył ramionami i przeszedł się po pokoju kilka razy, jakby się namyślał czy się ma otwarcie rozmówić z przyjacielem domu.
Wrócił do barona, przysunął sobie krzesło i usiadł. Na twarzy jego jakieś uczucia nieczytelne plątały się, nadając jej wyraz zniecierpliwienia i prawie gniewu.
— Zagadnęliście mnie w ten sposób, panie baronie, odezwał się z jakimś wysiłkiem, wybuchając prawie mimowoli, choć się widocznie wstrzymywał i walczył z sobą: zagadnęliście mnie w ten sposób, że się muszę wam zwierzyć.
Oświadczywszy tę chęć zwierzenia się, Volanti jakby się inaczej namyślił, zamilkł, wstał nagle z krzesła i począł chodzić. Był okrutnie podraźniony.
— Napij się wody, wtrącił złośliwie baron.
Volanti w istocie rady tej posłuchał, poszedł sobie nalać szklankę, korek wypadł mu z ręki która drżała. Wychylił i skrzywił się.
— Wiesz, baronie, rzekł, w jakich się warunkach ożeniłem! Zdawało mi się, że na trochę wdzięczności zasłużę u żony... Spodziewałem się, że się do mnie przywiąże, ale to posąg, który się tylko ożywia na scenie. Do rozpaczy mnie przyprowadziła. Sądziłem, że czas sprowadzi zmianę... pół roku upływa, jesteśmy z sobą jakbyśmy byli pierwszego dnia, jeżeli nie gorzej... Tak!
Baron słuchając zagryzał usta.
— Mogłem oszaleć dla tej kobiety... tak... mówił Volanti. W końcu złość tylko i gniew pobudziła we mnie. Przyznam ci się baronie, że w takiem położeniu, byłbym głupi, gdybym zapomniał, że ten posąg przynajmniej złoto mi dać może. Nie żądam już od niego więcej nic, ale tego żądać muszę... Nie chce mnie, mniejsza o to... Za stary jestem, abym sobie w łeb palnął, jak ten osieł Corsini... muszę ją wyzyskiwać...
Baron syknął.
— No, tak... potwierdził Volanti, — i wcale nie mam tego na sumieniu, bo ona sama, zapewne równie jak ja nieszczęśliwa, w sztuce i oklaskach szuka zapomnienia swojego losu.
Rozśmiał się serdecznie Volanti, i wyciągając ręce obie ku baronowi, mówił dalej poruszony:
— Swojego losu! swojego nieszczęśliwego losu! Cha! cha! Tak się zowie! Tymczasem możeż się ta kobieta uskarżać? Wziąłem ją z nędznego dworku, w zgrzebnej koszuli, uczyniłem sławną, dałem wychowanie... uratowanie... uratowałem od dwójznacznej sytuacyi... Pomimo to, spojrzyj na nią! Męczennica! Nie jestże to warte śmiechu?...
Skrzywił się Percival.
— Przepraszam cię, zawołał, to wcale nie jest śmiesznem! Masz do niej żal, i dla tego jesteś niesprawiedliwym, lecz postaw się w jej miejscu... Oprócz sławy, która nie karmi i serca nie nasyca, co ona zyskała w tem wszystkiem? Sukienkę jedwabną, palącą jak odzież Nessusa, gdy jej w perkalikowej na wsi daleko było lepiej i wygodnej.
Volanti począł się przechadzać znowu.
— Wszystko to mi teraz obojętnem jest, rzekł. Powiem ci otwarcie, chcę się wzbogacić, nie idzie mi o nic więcej. Zresztą...
Ręką zamachnął w powietrzu.
— Ale ją to bawi, dodał poprawując się. Ona sama chce być czynną i wzdragała się odpoczywać. Nie zmuszam jej, słowo daję...
A po małym przestanku dorzucił:
— Zamiast do wód, lub na wieś, zaproponowała mi przedstawienia w główniejszych miastach naszych... Pojedziemy do Moskwy, do Rygi, może za granicę...
Percival się obruszył mocno.
— Ale ty ją dobijesz! zawołał.
— Nie, ona sama chyba, przerwał Volanti. Chcesz się o tem przekonać? Proszę... pomów z nią sam na sam, zobaczysz...
— Na twojem miejscu, wtrącił Percival, wchodząc nawet w tę chciwość dla mnie niezrozumiałą i obrzydliwą, przepraszam za to wyrażenie, rozum ci nakazuje ją oszczędzać... Przecięż to złotodajne ptaszę, powinieneś czuwać nad niem, dla złota już, jeśli nie dla niego.
— W tem co baron mówisz, rzekł, ogromnie wiele jest przesady. Ja znam lepiej warunki naszego bytu niż wy... Śpiewak i śpiewaczka, czy się oszczędzają czy nie, mają tylko pewną liczbę lat świetnych... Przedłużyć trwania tej epoki prawie niepodobna. Ciągła wprawa, nałóg śpiewania wzmacnia, nie wyczerpuje, ale daje siły. Rok wypoczynku więcej szkodzi niż trzy pracy najbardziej gorączkowej.
Baron począł tupać nogami z gniewu...
— Sofizmata! krzyknął: co to za niedorzeczne gadanie!
Volanti zamilkł; zżymnął ramionami i żywo zaczął się przechadzać po pokoju.
Czas jakiś nie mówili z sobą.
Baron zapalał cygaro i mruczał oburzony. Volanti poświstywał. Percival jednak pomimo wzruszenia, które było widoczne, nie okazywał zbyt wielkiego z rozmowy i jej wypadku niezadowolenia.
Z oczu mu patrzało, jakby się niemal cieszył z tego, czego się dowiedział.
Trudno powiedzieć, na czemby się skończyła ta draźliwa pogadanka, której na nowo żaden z nich nie chciał rozpoczynać, gdyby w tejże chwili nie wszedł kasyer teatralny, powołany do sprawdzenia jakiegoś rachunku.
Baron zobaczywszy go, rad może, iż miał dobry pozór do pożegnania się z dyrektorem, podał mu końce palców i wyszedł.
Nie zamknął jeszcze drzwi za sobą, gdy już krzykliwa rozmowa dyrektora z kasyerem, przekonała go, że Volanti niebardzo wziął do serca to, co Percival’a mocno poruszyło. Nie wstrzymał się więc od wejścia na pierwsze piętro i kazał się zameldować pani dyrektorowej.
W salonie, godzina była dosyć ranna, nikt jeszcze ze zwykłych gości się nie znajdował.
Baron nie był nawet pewien, czy go przyjmie pani, gdy drzwi się otworzyły, i Marynka powolnym krokiem wsunęła się do salonu, z partyturą jakiejś opery w ręku.
Pomimo nadzwyczajnego wysiłku i niedającej odetchnąć pracy ciągłej, mimo cierpień, których Percival mógł się domyślać wprzódy, a dziś je miał potwierdzone przez Volantego, pani dyrektorowa była w całym blasku piękności oryginalnej, jakiejś niezwyczajnej, której urok był w niezmiernem ożywieniu jakąś iskrą wewnętrzną, jakimś duchem przepotężnym.. Lecz był to posąg z innego świata, w którym serce do tego, co go otaczało, nie biło.
Wychodziła ze swego pokoju jeszcze ozłocona blaskiem jakiejś muzykalnej roli, powoli już ostygając, chłodnąc i przeistaczając się na biedne stworzenie, przykute do taczki życia powszedniego.
— Jak to? już z partyturą? zawołał Percival: ale pani się zabijasz tem!
— Ja? ja tem żyję, rozśmiała się pani Volanti.
— Gorączkowo... chorobliwie... zamruczał Percival.
Siedli, ona na kanapie, on na fotelu.
— Właśnie o to się z mężem pani posprzeczałem, rzekł baron. Potrzebujesz pani odpoczynku!
Marynka ruszyła ramionami, spuściła oczy i słuchała nie odpowiadając zrezygnowana.
— Mąż pani dowodził mi, że pani sama tak jesteś nielitościwą dla siebie; jam mu wymawiał, że swej władzy nie położy na szali, aby zmusić panią rozerwać się i odpocząć...
Percival chciał widocznie wywołać odpowiedź jakąś; zdawało mu się może, iż Marynka, jak mąż, zwierzy mu się i poskarży. W tem pani dyrektorowa położywszy partyturę na stoliku, zapatrzyła się w okno, wyczekała aż dokończy, dała mu spocząć i po chwilce spotykała go:
— Czy pan nie znajdujesz, panie baronie, że Laura Lacerti powinnaby się z większym smakiem ubierać?... Ode mnie ona nie przyjmie tych uwag, pan ją znasz dawno. Stroi się kosztownie, ale niezawsze jej z tem do twarzy i do roli.
Percival zdziwiony w ten sposób odwróconą rozmową, pomilczał trochę, lecz był nadto zręcznym i pewnym siebie, aby się dać tak odprawić.
Uśmiechnął się.
— Pani ze mną mówić nie chcesz o tem, co mnie najżywiej obchodzi... Zdaje mi się, żem zasłużył na to, aby w przyjaźń moją wierzono.
Marynka spojrzała na niego.
— Ja i wierzę, i dziękuję za nią serdecznie, odezwała się. Ale, panie baronie, aby człowieka osądzić, aby nim kierować, na to potrzeba...
Tu się zamyśliła trochę.
— Potrzeba go zrozumieć i odgadnąć...
— Pani sądzi, że ja nie rozumiem jej i nie odgaduję?
Naiwnym, smutnym uśmieszkiem odpowiedziała mu Marynka i z lekka poruszyła ramionami.
— Nie mówmy o tem... wyszeptała: nie dojdziemy do końca.
Baron nie bardzo się rozmyśliwszy, wtrącił żywo:
— Doprawdy, Volanti jest dla mnie grzeczniejszym od pani. Z nim mówiliśmy zupełnie à coeur ouvert...
Zarumieniła się pani Volanti i potrząsnęła głową.
— Tak jest, dobitnie powtórzył Percival, zupełnie otwarcie.
— A zatem pan baron wiedzieć musisz, poczęła nie podnosząc oczu pani Volanti: że ja, biedna, obowiązaną się czując wywdzięczyć i wypłacić mojemu mężowi, muszę mu choć pracą moją okazać, że...
Francuz przerwał nagle i ostro.
— Że co? że pani to rozumiesz, iż on się z nią ożenił na to, aby ją wyzyskiwać!!!
Twarz Marynki cała się krwią oblała.
— Panie baronie!... przerwała.
— Wiem, że jestem niedyskretnym i gburem w tej chwili, za co panią przepraszam, dodał baron, — lecz oburzony jestem, oburzony.
Wstał z fotelu i jakby dla przejednania sięgnął po rękę Marynki, która mu ją z nieśmiałością podała i natychmiast cofnęła.
— Znamy się nie od dzisiaj, począł Percival, unosząc się przeciw zwyczajowi swojemu. Pani wiesz, bo każda kobieta wie o tem jakie obudza uczucie, mogę otwarcie powiedzieć, żem zakochany w niej.
Marynka skarciła go surowem wejrzeniem.
— Przyznasz i to pani, żem się jej z tą miłością nie naprzykrzał, ciągnął baron dalej. Dziś ona mnie tłómaczy, dla czego się przeciw despotyzmowi i takiemu wyzyskiwaniu oburzam.
— Co pan mówisz! co pan mówisz! panie baronie! spokojnie i łagodnie poczęła dyrektorowa. Pan przecięż rozumiesz to, że oświadczenie się z miłością kobiecie zamężnej jest dla niej obelgą.
Baron się zatrząsł cały.
— Milczałem przecięż, zawołał, lecz jest kres wszystkiemu! Litość mi z ust to wyznanie wyrwała. Nie jest ono dla niej uwłaczającem.
Po chwili namysłu, z wielkim spokojem, smutnie, spuściwszy oczy na dół, Marynka mówić zaczęła:
— Jako dobrzy przyjaciele więc rozmówmy się otwarcie...
Tu oczy podniosła na francuza, z takim wyrazem cichej rezygnacyi i chłodu, że Percival oniemiał.
— Pan wiesz czem było małżeństwo nasze, rzekła. Ja potrzebowałam rehabilitacyi w oczach świata, choć we własnych byłam niewinną; on, ofiarował mi rękę i imię. Wiedział to dobrze z ust moich, że go kochać nie mogę i nie będę... Czemś przecięż wypłacić mu się potrzeba? Jestem nadto dumną, abym ofiarę przyjęła, nie usiłując się we własnych oczach z niej usprawiedliwić. Powtóre, czemś żyć potrzebuję, nie mam nic oprócz sztuki.
— I upijesz się nim pani, jak chłop wódką! — krzyknął Percival... i zapijasz tym trunkiem.
— Byćby to mogło, uśmiechając się rzekła Marynka; lecz nie godziż mi się tego przebaczyć?
Zniecierpliwiony baron wstał z krzesła, oczy mu się zaiskrzyły, wargi zacięły.
Współczucie, jakie jej okazywał, poruszyło trochę biedną kobietę.
— Siadaj pan, odezwała się, nie gderz i zmieńmy rozmowę.
Percival nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć na to wezwanie, gdy Volanti wszedł zarumieniony cały po rozprawie z kasyerem.
Spojrzenie na żonę i Percivala dało mu się łatwo domyśleć, że baron i tu zagaił draźliwy przedmiot.
— Dobrze, żem zastał barona, rzekł: proszę mnie oczyścić z zarzutu. — Zwrócił się do żony: Percival utrzymuje, że ja barbarzyńsko wyzyskuję głos mojej pani... Jestżem tak despotyczny?...
— Baron poświadczy, żem właśnie was uniewinniała, rzekła pani Volanti.
— Zbyt się ludzie opiekują nami, — dodał dyrektor.
— Proszę mi nie czynić tego wyrzutu, przerwał Percival; ale nieustannie słyszę mówiących o tem... nie ma jednego z wielbicieli naszej divy, któryby się nie trwożył. Musiałem państwu powtórzyć.
Marynka ruszyła się z kanapy, wzięła partyturę ze stolika, głową skinęła żegnając barona, i wyszła.
Volanti jak gdyby o tem, co tylko co było przedmiotem rozprawy, zapomniał, zbliżył się do barona i rzekł do niego z wielkiem przejęciem:
— Mam deficyt znaczny w kasie, muszę odprawić tego człowieka. Kilka tysięcy przepadło.
Percivala tak to mało obeszło, iż nie odpowiadając nawet, skłonił się milczący i wyszedł.




Zemsta małych ludzi bywa często okrutną. Im niżej stoi ten, który się czuje dotkniętym i pragnie odwetu, im wyżej nad nim jest nieprzyjaciel, tem zajadlejsze staje się prześladowanie.
Przypomną sobie czytelnicy, że tego wieczoru, gdy baron do salonu Lacerti przyniósł wiadomość o ślubie dyrektora z panną Maryą, siedzący w kącie stary francuz, zdegradowany dla braku głosu do chórów, odezwał się, iż wiedział o żonie Volantego, i przebąknął, że ślub separowanego nie był ważny.
Przeszło to niepostrzeżone prawie, bo nikt wagi nie przywiązywał do prostej pogłoski.
Lacerti tylko to dobrze zapamiętała. Powodzenie współzawodniczki, chłód, który ją od niej zrażał i draźnił, pragnieniu zemsty nie dawały usnąć.
Piękna Laura, nie mogąc inaczej dokuczyć nieprzyjaciółce, wpadła na myśl zbliżenia się do starego chórzysty. Jednego dnia zaprosiła go do siebie, gdy oprócz niej i matki nikogo nie było.
Zręcznie bardzo naciągnęła rozmowę na tę pierwszą żonę Volantego.
— Pewna jestem, rzekła, że ta biedna kobieta mrze tam z głodu, gdy ten tu we wszystko opływa i samowolnie się sobie żeni. Doprawdy godziłoby się, aby jaka miłosierna dusza dała jej znać co się tu dzieje. Niechby skorzystała.
Lacerti zaczęła się śmiać. Stary francuz rozweselony kilku wina kieliszkami, odparł żywo:
— Nic łatwiejszego! Wprawdzie ja nie wiem gdzie się stara Volanti znajduje, ale mam dużo znajomych i kolegów w Paryżu... Napiszę.
— Napisz! głową znak dając mu Laura, szepnęła: Napisz, niech się ten niegodziwiec choć zakłopocze, a biedne kobiecisko skorzysta.
— O! biedne kobiecisko! rozśmiał się chórzysta. Wcale ona nie była biedną! Umiała sobie radę dawać i ludzi odzierać. Dla tego się rozeszli, bo strasznie dokazywała, a była bardzo piękna. Dziś pewnie dawno przekwitła; w samą poręby jej się przydały alimenta.
— A Volantiby posiwiał do reszty! wołała Laura. No, i ta madame Nitouche, możeby zrozumiała, że żoną nie jest... tylko przyjaciółką, i nie takby na nas z góry dumnie patrzała.
Lacerti ścisnęła za rękę francuza.
— Daj mi słowo, że napiszesz?
— Najchętniej! dla czegobym nie miał tego uczynić? I owszem, mnie też smakować będzie, gdy go zobaczę w tarapatach...
Laura po tej pierwszej zaczepce, ile razy się za kulisami spotkała z francuzem, na ucho mu przypominała jego obietnicę... Chórzysta przysięgał się, że pisał... Czekano odpowiedzi...
Przyjaciel doniósł w kilka tygodni, iż wynalazł panią Izaurę Volant, urodzoną Pistolet, która schodząc ze szczebla na szczebel coraz niżej, pomagała w gospodarstwie miejskiem p. Pipelet’owi odźwiernemu kamienicy przy ulicy Clichy. Wiadomość przyjęta była jako bardzo pożądana, pani Volant gotową była wybrać się do stolicy, lecz koszta podróży ją wstrzymywały.
Jakim sposobem trudność usunięto, kto dostarczył pani Izaurze pieniędzy na wycieczkę tak daleką, kto ją zapewnił, że ona nie będzie bezowocową, pozostało tajemnicą.
Lecz dnia jednego panna Lacerti była przyjemnie zdziwioną, gdy chórzysta z rana oznajmił się jej wraz z panią Izaurą Volanti. Z obawy, aby gościa tego nie widziano u niej i intryga nie była wydaną, a ona skompromitowaną, panna Laura do pokoju swej matki kazała prosić gości.
Ze stanu salonu panny Lacerti, o którym wspomnieliśmy, można sobie wyobrazić czem był pokój matki naszej artystki. Zbiegały się tu wszystkie całego domu nieporządki i niechlujstwa, zapasy kuchenne; sprzęty kredensowe, suknie, które przerabiano, bielizna na prędce prana, jarzyny z dnia na dzień przechowywane, teatralne akcessorya, słowem było to kafarnaum, do którego nikogo oprócz sług nie wpuszczano.
Matka też chciała protestować przeciwko przypuszczeniu obcych do tego przybytku, w którym ona była panią; ale pannie Laurze szło o siebie, o własne bezpieczeństwo. Narzucono więc bielizną to co zbyt razić mogło, pousuwano co zawadzało, i panna Laura wyszła naprzeciwko przybyłej z nadzwyczajną ciekawością.
Jeden rzut oka na przybywającą, zasapaną, tłustą, do podżyłej kucharki podobną kobietę, która pot z czoła uznojonego ocierała chustką niezbyt świeżą, mógł pannie Lacerti dać wyobrażenie z kim miała do czynienia.
Była to, co się jeszcze widzieć dawało, piękność niegdyś znakomita, dziś roztyła, wyżyta, zestarzała, a że oprócz pewnego wdzięku cielesnego nic nie miała, gdy ten zniknął, zostało stworzenie najpospolitsze w świecie. Z dawnego zawodu artystycznego, gdyż pani Volanti występowała jakiś czas na scenie w rolach wydekoltowanych i robiła furorę, pozostały jej komedyanckie ruchy, miny i chody.
Ubiór paryżanki, choć niby staranny i usiłujący być eleganckim, w istocie był śmiesznym i bez smaku. Ubrała się na rano w co miała najlepszego i najniestosowniejszego. Bronzowe pozłacane bransolety i łańcuszki świeciły na rękach i szyi.
Panna Lacerti wprowadziła ją, palec kładąc na ustach, do pokoju, i zaczęła zaledwie przywitawszy od wykrzykniku:
— Zmiłuj się pani! nikomu nic o tem, że byłaś u mnie! Byłabym zgubiona.
Pani Volant poczęła żywo uspakajać włoszkę...
— Radź mi pani moja, co ja tu w obcem mieście mam począć? do kogo się udać? Ja znam tego niegodziwego człowieka, on litości mieć nie będzie, gdy się dowie...
Laura chciała tę naradę jak najprędzej ukończyć.
— Słuchaj pani! rzekła pośpiesznie. Masz dwie drogi: albo wprost udać się do p. Volantego i z nim się układać, albo zaskarżyć go u jego zwierzchników.
Chórzysta się wtrącił:
— A gdyby pani Volanti na uboczu się gdzieś bezpiecznie umieściwszy, spróbowała napisać do niego? Nie byłożby to bezpieczniej niż narażać się osobiście?
— Jabym to wolała! przerwała kobieta trwożliwie; ja się widzieć z nim nie życzę...
— A jeśliby żądanie pani nie zostało uwzględnione — dokończył chórzysta — naówczas może go zaskarżyć.
Lacerti podumała trochę.
— To się nie obejdzie bez rozgłosu, dodała; tylko obawą skandalu pani na nim wymódz coś potrafisz!
Maszże potrzebę go oszczędzać?
Pani Volant zadumana i jakby strwożona, patrzała na swe nieświeże rękawiczki.
— Gdy się rzecz rozgłosi, a on nic mieć nie będzie do stracenia, to nic mi nie da przez zemstę.
Przysłuchująca się rozmowie stara matka Laury, z rozczochranemi włosami, straszliwie przypominająca cygankę, kiwała głową.
— Wprost do niego się udać! zawołała: tylko nie samej! nie samej, trzeba wziąć kogoś z sobą.
Chórzysta, czujący, że na niego spaść może obowiązek towarzyszenia pani Volant, cofnął się przelękły. Zdradzić dyrektora przez zemstę nie wahał się, ale wystąpić przeciwko niemu otwarcie, ani myślał.
Lacerti podumała trochę, gryząc palce i krzywiąc się.
— Nie rób pani dziś żadnego kroku, rzekła: czekaj, daj mi swój adres, ja się naradzę, zobaczymy... dam znać.
Zgodziła się na to francuzka i natychmiast z lekkomyślnością starego dziecka paryzkiego bruku, zaczęła bez porządku opowiadać o swej podróży, wrażeniach, jakie na niej uczynił kraj i miasto nowe, klimat i t. p.
Nie trzymało się to jedno drugiego, a świadczyło o wielkiej czczości głowy i niewykształceniu. Matka Laury najlepiej się z nią jakoś rozumiała i porozumiewała. Napojono francuzkę na prędce zgotowaną w tym samym pokoju na kominie czekoladą, której szklankę dostał chórzysta, i z wielkiemi ostrożnościami dorożką nazad odprawiono do hotelu.
Lacerti chodziła poruszona, uśmiechając się i marszcząc na przemiany, nie mówiąc nic matce, która ją odgadywała. Kazała sobie co rychlej podać ranny dosyć elegancki ubiorek i powóz sprowadzić. Widać było, że nadzwyczaj silnie przejęta czemś była i ważyła jeszcze co uczynić wypadało. Nie przyznała się matce do niczego, ale stara tak znała córkę i tak z nią jedną myślą żyła, że jej badać nie potrzebowała, ażeby odgadnąć.
Przed południem panna Laura już jechała w odwiedziny do pani dyrektorowej. W tej porze bywała ona u niej tylko, gdy jej o coś prosić potrzebowała.
Zwykle dosyć spokojna i wesoła a drwiąca twarzyczka pięknej włoszki była teraz zasępioną i smutną... Niecierpliwie wyglądała oknem, rychło li stanie u celu. Wyskoczyła z powozu, głosem drzącym pytając już na dole czy jest w domu pani Volanti i czy nie ma kogo u siebie?
Odźwierny zapewnił ją, że pani dyrektorowa nie wyjeżdżała jeszcze i nie przyjmowała nikogo.
Laura na bilecie ołówkiem nakreśliwszy: Très pressée, — posłała go Marynce.
Nie potrzebowała długo czekać na przyjęcie, pani była w swoim pokoju i przegrywała nowe jakieś dzieło, o które szło czy ma być lub nie przedstawione na scenie, gdy Laura wpadła z gorejącemi policzkami i oczyma.
Marynka wstała na jej powitanie ze zwykłą swą powagą, która dziwnie odbijała majestatycznym spokojem od namiętnej fizyognomii i ruchów Lacerti.
— Szanowna pani: głosem przerywanym zadyszką poczęła włoszka: przedewszystkiem, proszę, każ drzwi swe zamknąć bez wyjątku dla wszystkich. Mam mówić o czemś nadzwyczaj ważnem, co was obchodzi... ale, proszę mi dać odetchnąć!...
To mówiąc, padła na krzesło i dłonią białą ucisnęła czoło...
Gospodyni zdziwiona, niespokojna trochę, nie tracąc jednak powagi, zadzwoniła, aby dać służącej rozkazy.
Lacerti tymczasem dobyła flakonik z torebką, odetknęła go i orzeźwiała się, wciągając wódkę kolońską.
Przygotowania te, przestrach Laury, wejrzenia jej, ruchy gorączkowe, coraz bardziej zastanawiały Marynkę, która znając już włoszkę, pytała się tylko siebie w duchu, czy to co widziała było istotnem wzruszeniem, czy doskonałą komedyą. Rozwiązać tę wątpliwość było bardzo trudno.
W następującej scenie potrzeba sobie pannę Laurę wystawiać ciągle z włoskiemi ruchy, rzucaniem się z namiętnością, patosem, od łez przechodzącą do tłumionych jęków, do tragicznego oburzenia, Marynkę zaś spokojną, potem zdrętwiałą z rozpaczy i nadmiarem bólu osłupiałą.
Lacerti zaczęła od tego, że się zdawała upadać pod ciężarem przyniesionej wieści; otwierały się jej usta i mówić nie mogła. Załamywała ręce. Mimika była doskonałą.
Marynka w kilku prostych słowach, starając się ją uspokoić, prosiła, aby mówiła śmiało z czem przychodzi.
— Droga pani moja, przychodzę z sercem ściśniętem, oburzona, nieszczęśliwa!... zawołała Laura. A! nie przyszłabym tu pewnie, gdyby nie szacunek i miłość dla was...
— Ale cóż to być może? nie pojmuję! przebąknęła dyrektorowa, napróżno usiłując odgadnąć, co na nią spaść miało.
— Chciałam was uprzedzić, mówiła dalej Lacerti: może się da zapobiedz rozgłosowi, może się na to znajdzie jaki ratunek.
— Cokolwiekbądź przynosisz, przerwała Marynka, mów pani!
Lacerti załamała znów ręce.
— Czy pan Volanti wspomniał pani kiedy, że był... że był dawniej żonatym? spytała Laura.
Marynka zbladła jak mur, mowę jej odjęło na chwilę, potrząsnęła głową i słabym głosem przebąknęła:
— Nigdy...
— Żona jego pierwsza, dodała wybuchając Lacerti, z którą nie ma rozwodu, bo francuzkie prawa go nie dopuszczają, przybyła tutaj, szuka go. Samo jej ukazanie się da powód do poszukiwania. Ślub wzięty, mówią ludzie, nie jest ważny... Przybiegłam pani o tem oznajmić. Dowiedziałam się o tem przypadkiem.
Mówiła ciągle patrząc na Marynkę, która z wolna zsunęła się na blizką kanapkę, siadła i pozostała jak skamieniała z bólu.
Laura przyniosła jej swoją wódkę kolońską, obawiając się omdlenia, lecz Marynka z lekka rękę i flakon odepchnęła.
— Możeż to być! możeż być!... wyrwało się z ust nieszczęśliwej. To potwarz... to plotka jakaś... Ta kobieta nie mogła być jego żoną.
— Wszystkie papiery, dowody, metrykę ślubu, akt separacyi ma z sobą! zaczęła śpiesznie Lacerti. Możeby była milczała dłużej, jak milczała lat wiele, lecz zubożała nieszczęśliwa... nie dawał jej nic, znać jej nie chciał...
— Zkąd pani to wiesz? zapytała głosem drżącym Marynka.
— Wypadkiem, mówiła, czule się przysiadając do dyrektorowej Laura i pochylając nad nią. Francuzka miała adres jednego ze swych ziomków z teatru, dziś mi o tem oznajmiono.
Laura, spodziewała się rozpaczy, łez, narzekań, tego widoku boleści, którego była łakomą. Oczekiwanie ją omyliło, znalazła dyrektorową przygnębioną, ale walczącą z tym ciosem, który ją zadała, i z dumą jakąś wytrzymującą nieszczęście, które ją dotknęło.
Marynka nie mówiła nic, ściągnęła brwi, wlepiła oczy w podłogę. Ubolewanie, współczucie Laury, jej paplanina czuła, zdawały się już nie czynić najmniejszego wrażenia. Nie chciała przed nią obnażyć swej boleści. Było w niej coś tych posągów greckich, na których cierpienie mistrzowie rzucali zasłonę.
Laura doznała zawodu.
Po chwili dyrektorowa białą rękę ku niej wyciągnęła i szepnęła:
— Dziękuję wam, bo wierzę, że uprzedzając mnie, chcieliście mi oszczędzić boleści... dziękuję wam! Zostaw mnie, proszę, samą, potrzebuję odzyskać siły, namyślić się.
Lacerti odprawiona tak, nie wstawała, chciała koniecznie zostać powiernicą, zasłużyć się, dobyć coś z tej niemej rozpaczy.
— Ale cóż pani poczniesz? spytała. Mogę jej być w czem użyteczną, poczęła cicho. Baron Percival jest dla niej z nadzwyczajnym szacunkiem i uwielbieniem. Każesz, abym mu znać dała?
Dyrektorowa poruszyła się z siedzenia i uchwyciła ją za rękę:
— Ani jemu, ani nikomu! proszę was. Pomocą nikt mi być nie może... Między nim a mną wszystko się rozwiązać powinno. Ludzie zaszkodziliby raczej... Zapobiedz rozgłosowi.
I począwszy to, zatrzymała się:
— Za późno może!
Lacerti śledziła na jej twarzyczce ślady straszliwej boleści, z którą walczyła.
— Nic więc mi pani nie masz do rozkazania? powtórzyła niby się zabierając do odejścia.
— Dziękuję, słabym głosem raz jeszcze odezwała się Marynka, i porzucając Laurę w salonie, weszła nazad do swojego pokoju.
Zawiedziona w nadziejach włoszka, myślała chwilę, wysunęła się z saloniku, obwinęła narzutką, zbiegła ze wschodów i dała adres woźnicy.
Nie jechała do domu. Pomimo prośby i zakazu Marynki, nie mogła ścierpieć z milczeniem na ustach; rachuba pewna nakazywała jej donieść o tem baronowi i wmieszać go koniecznie w tę sprawę. Wiedziała, że jej za to wdzięczen będzie, liczyła, iż z tego skorzysta i zaplącze węzły tak, iż je rozcinać będzie potrzeba.
Lacerti nie wahała się we dnie odwiedzać barona w jego prywatnem mieszkaniu. Ile razy miała pilną potrzebę tak zwanej pożyczki, przybywała po nią do niego. I tym razem gdy mu oznajmiono pannę Laurę, baron był pewien, że swoim zwyczajem przyjeżdża do jego kassy nie do niego. Zamruczał coś i kazał wpuścić, choć był jeszcze w rannem ubraniu.
Lacerti wpadła jak piorun, zamknęła drzwi, porwała barona do okna, i nie dając mu się opamiętać, do ucha posypała wszystko co wiozła z sobą.
Percival stał zdumiony, lecz razem na czole i w oczach widać było radość prawie, którą Laura wyczytała łatwo.
— Poczwara!... zawołała śmiejąc się: cieszy się z cudzego nieszczęścia!
I poprawując narzutki na głowie, bo tego dnia miała czarną koronkową hiszpańską mantyllę, dodała:
— Com warta, żem wam najpierwszemu tę wiadomość przywiozła? Baronie! zaciągam ją w wasz rachunek...
Nie miała czasu wdawać się w rozmowę, nie dała się badać więcej. Obejrzała się po saloniku, a że na stoliczku stało niesprzątnięte śniadanie i niedopita butelka Bordeaux, chwyciła kieliszek, nalała sobie wina, pochłonęła je jednym łykiem i znikła.
Baron wolnym krokiem szedł za nią do drzwi, tu stanął, zamyślił się, ruszył ramionami, zamruczał: — Fatalność! i zadzwonił na służącego.
— Ubieram się, rzekł do wchodzącego: każ podawać konie.
W kwadrans później baron w lekkim swym powoziku zajeżdżał przed kamienicę, w której mieszkał Volanti. Mierzył ją oczyma z dala, śledząc czy tam nie dojrzy jakiego ruchu lub zmiany. Odźwierny z cygarem stał w bramie i flegmatycznie przypatrywał się ulicznemu ruchowi.
Na zapytanie o dyrektora, odpowiedziano mu, że go w domu nie ma. Sama pani chora nie przyjmowała. Złożył więc dwa załamane bilety.
Chciał się dowiedzieć jeszcze, gdzie był Volanti, odźwierny o tem powiedzieć nie umiał. W istocie znajdował się w mieście, i tu mu przygotowującemu już wycieczkę, na prowincyę, wręczono w teatrze list, przez posłańca tylko co przyniesiony.
Pan dyrektor odbierał ich tyle od rozmaitych suplikantów, że spojrzawszy na kopertę, pismem niezgrabnem zaadresowaną, zapieczętowaną niezręcznie, wsunął ją nie otwierając do kieszeni.
Jednakże pismo do tysiąca innych podobne, coś mu musiało przypomnieć, czemś go udręczyć, gdyż list dobył natychmiast, rozerwał kopertę, otworzył go, spojrzał na podpis, i — zbladłszy strasznie, zmieszał się tak, że stojący obok reżysser zapytał: czy mu się źle nie zrobiło.
— Nic nie jadłem, a słabo mi, rzekł Volanti głosem schrypłym. Masz co do napicia?
Podany na prędce kieliszek wódki dyrektor wychylił i ręką potarłszy po czole, zapytał:
— Gdzie jest posłaniec, który list oddał.
Pani Volanti, za poradą przyjaciół, żądała odpowiedzi poste restante.
Nie tracąc czasu, Volanti poszedł do izdebki reżysera na list odpisać. Szło mu o uniknienie skandalu jakimkolwiekbądź kosztem. Gotów był do ofiary, lecz żądał, aby przybyła Izaura, natychmiast w oczach jego do Paryża się wybrała.
Napisawszy list ten, nieoględny, zdradzający trwogę, Volanti natychmiast wysłał go na pocztę, z nadzwyczajnym pośpiechem. Sam zaś tak stracił głowę, tak nie wiedział co ma począć z sobą, nadewszystko tak się obawiał wrócić do domu, że bezmyślnie rzucił się do dorożki, i kazał jechać bez celu, na przedmieścia...
Piorun, który na niego spadł, zgruchotał go, można było powiedzieć... Potrzebował rady czyjejś, a bał się zwierzyć komukolwiek, lękał się zdradzić samą swą powierzchownością.
Zwierciadełko wydobyte z kieszeni, ukazało mu twarz zmienioną, wyciągniętą, bladą, pożółkłą. Czuł w ustach gorycz żółci nieznośną, gorączka jakby we febrze go trzęsła. Głowa pękała z bólu.
Jazda szybka po bruku, zamiast mu pomódz, pogorszyła ten stan jego, lecz nie miał nic do wyboru, nie wiedział sam co zrobić z sobą.
Wśród tego cwałowania głównym prospektem, nagle posłyszał wołanie za sobą, dopędził go powóz, baron ręką dawał znaki woźnicy, aby stanął.
Musiano się zatrzymać.
Percival spojrzał na niego i nie potrzebował pytać go, wiedział, że Volanti już odebrał list od p. Izaury.
— Odpraw dorożkę, zawołał, siadaj ze mną. Jedźmy do mnie.
Dyrektor, który słowa jeszcze nie mógł wyjąknąć, nie sprzeciwiał się. Z twarzy Percival’a, jakkolwiek zawsze martwą pokrytej maską, przeczytał, że i on jest uwiadomiony o tem co go spotkało.
Zkąd? Jak?
Ogarnęła go trwoga! Wiedziało więc już całe miasto!
Gdy Volanti siadł obok Percivala, dobył głosu i zawołał, nie mogąc się powstrzymać:
— Wiesz...?
Baron głową tylko dał znak potwierdzający. Jechali teraz milczący oba.
Powóz wsunął się w bramę, wysiedli.
Percival podał rękę dyrektorowi i poprowadził go do swojego gabinetu. Volanti padł tu na krzesło najprzód, chwytając się za włosy, potem wypił szklankę wody i grubijańskie przekleństwo z ust mu się wydarło.
— Ale zkądże możecie wiedzieć o tem! krzyknął.
Baron z krwią zimną, bardziej wyrobioną niż rzeczywistą, chodził po gabinecie i nie odpowiedział na pytanie.
— A zatem ta przeklęta baba, nie dosyć, że mnie chce obedrzeć, jeszcze w dodatku chce mnie zniesławić!
Ręce mu się trzęsły.
Baron, na którego słowo czekał, od którego może pociechy wyglądał, nic nie odpowiadał, chodził a chodził.
Volanti znowu rzucił się na krzesło.
— Sprawa niemoże być tak groźna dla mnie! zawołał po chwili. Nie było rozwodu, to prawda, ale separacya, to kwestya formy.
Baron, który szedł ku oknu, odwrócił się do niego:
— Biorąc ślub napisaliście w indagacyi, żeście nie przysięgali nikomu i nie jesteście żonaci... To był fałsz...
— Małego znaczenia, w gruncie przemilczenie dla uniknienia trudności.
— Ślub jest nieważny, rzekł francuz zimno.
— Jest przecież jakiś środek? krzyknął Volanti.
— Ja nie widzę żadnego, odparł baron.
— Lecz opłaciłbym był jej milczenie, przerwał dyrektor.
Percival się uśmiechnął.
— Za późno się weźmiesz do tego, ta jaszczurka Laura, już się z tem nosi po mieście.
Volanti krzyknął:
— Gotowa była z tem pobiedz do mojej żony... to do niej podobne.
— Za nic nie ręczę, szepnął francuz.
Dyrektor, który przed małą chwilą rad był jak najdłużej niepowracać do domu, teraz chwycił za kapelusz. Chciał się przekonać czy Marya nie była już uwiadomioną, i lękał się razem. Rzucił kapelusz na stół.
— Co tu robić! zawołał.
— Chcesz, bym do żony twojej pojechał? rzekł francuz.
Volanti zawahał się, życzył sobie tego i obawiał się razem...
— Gdybyśmy pojechali oba? wyjąknął.
— Chętnie... jedźmy! rzekł francuz.




Po wyjeździe Laury, Marynka przeszła do swojego pokoju, powstrzymując łzy, które ją dusiły. Tu sama z sobą, padła na łóżko, łkając i jęcząc.
Wielka ta moc nad sobą, którą przed chwilą wyrobiła, aby nie okazać obcej kobiecie co cierpiała, cała ją opuściła. Płakała jak dziecię.
Przechodziło jej przez myśl, że powieść przyniesiona mogła być potwarzą, lecz głos jakiś wewnętrzny mówił, że prawdziwą być musiała. Miała wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Czas ten, który spędziła z Volantim, bliższe poznanie jego charakteru, to co on jej sam opowiadał o sobie, niestety! bardzo możliwem czyniło zamęzcie i opuszczenie żony.
Człowiek ten, który jej dał imię swoje, był awanturnikiem, wiedziała o tem, nie przypuszczała tylko, aby przeszłość jego miała powstać i stanąć przeciw jej spokojności. Nie spodziewała się szczęścia, lecz unikając niesławy wątpliwej, wpaść w tak sromotny związek!
Marynce zdawało się, że tym razem dług, jaki zaciągnęła u Volantego, był co najmniej spłacony. Powinna się była uwolnić, uciec, powrócić do Berezówki, zakopać się na wsi.
Ani chwili dłużej nie chciała zostać przy tym człowieku, który się zwał mężem, a nie był nim.
Porwała się z łóżka i gorączkowo zaczęła chwytać okrycie, chustki, kapelusz, jakby natychmiast chciała uciekać. Sama?!
Mogła wziąć z sobą Zosiczową. Lecz miałaż uchodząc wziąć z sobą cokolwiek z tego co do niej właściwie nie należało! Zawahała się. Miałaż prawo cokolwiek sobie przywłaszczyć?
Na myśl jej przyszła bransoleta hr. Samsonowa, kilka podarków, które otrzymała i sprzedać je mogła. Tymczasem list wysłany do majora z prośbą o pomoc, o pożyczkę, musiał ją rychło ściągnąć od niego.
Wszystkie te myśli krzyżowały się, plątały niejasne, uchodziły, powracały... Jedna tylko stale tkwiła: oswobodzenie się od tego człowieka.
Pożycie z Volantim, znoszone z anielską cierpliwością, było dla niej straszną męczarnią. Między nią a nim, nie było jednej myśli wspólnej, jednego uczucia, któreby ich łączyło. Widziała w nim raczej pana, nieprzyjaciela, nabywcę, co ją pragnął wyzyskać, niż męża, towarzysza. Wstręt rósł z każdą godziną, a w Volantim widać było niechęć, złość niemal za to, że go ocenić, zastosować się do niego, posłuszną mu być nie chciała. Czuł w niej istotę od siebie wyższą i lepszą, a nie ma straszniejszej myśli nad tę, która jest upokorzeniem natchniona.
Marynka myślała jeszcze i płakała, niepewna, jak ma dopełnić to, co postanowiła, gdy na wschodach dały się słyszeć kroki... Pobiegła do drzwi i zamknęła je na klucz, nie chciała się pokazać zapłakana, zrozpaczona, bezsilna...
Jakieś przeczucie zwiastowało jej, że Volanti przybywał.
Wkrótce zapukała służąca, oznajmując pani, iż nie mąż, ale baron w pilnym interesie domagał się koniecznie z nią widzieć.
W Percivalu widziała jedynego przyjaciela, ufała mu.
Prawie bez namysłu odpowiedziała służącej, aby barona prosiła poczekać chwilę.
Nie myślała się nawet ubierać do niego, z pośpiechem przyczesała włosy, umyła oczy, zapięła suknię, narzuciła na siebie chustkę, klękła przed obrazkiem, pomodliła się w duszy i wyszła.
Szła drżąca, chwiejąca się, tak blada i tak widocznie cierpiąca, że Percival nie potrzebował pytać, wiedział, że to z czem przychodził, straszna wiadomość już go poprzedziła.
Rad jej był oszczędzić boleści i wyznania, wstydu.
— Przychodzę, rzekł, po rozkazy pani. Sądzę, że może w tej chwili zdam się jej na co. Widzę, że już ją uwiadomiono.
Zarumieniła się Marynka i zacięła usta.
— Co mi pan radzisz? zapytała z tą mocą nad sobą, którą odzyskiwała zawsze, ilekroć musiała godność swą przed ludźmi zachować.
— Przy największej mojej życzliwości dla niej, rada jest tak trudną... Zależy to od tylu względów różnych i pojęć położenia... Co pani myślisz uczynić? odparł francuz, ciekawie patrząc jej w oczy.
— Zdaje mi się, że obowiązkiem w chwili, gdy moje nieszczęśliwe małżeństwo jest zakwestyonowane, natychmiast się oddalić.
Spojrzała nań badająco...
— Lecz ślub być może uznany ważnym, rzekł baron.
— Dla mnie on nim nigdy nie będzie, bom o pierwszym nie wiedziała. Byłam oszukaną.
Baron zmilczał, nie chciał się wyspowiadać ze swej myśli, lecz nie zaprzeczał temu co powiedziała Marynka.
— Bądź co bądź, dodała ośmielona tem, ja się z tego domu oddalić muszę...
Francuz się skłonił.
— Każesz mi pani szukać mieszkania?
Marynka zawahała się nieco, łzy jej pobiegły z oczów, otarła je żywo.
— Chciałabym na wieś powrócić, szepnęła.
— O tem spokojniejszą chwilą pomówićby należało; tak nagle niepodobna się ztąd oddalić. Sama sprawa, jeżeli jej uniknąć nie będzie można, wymaga bytności pani.
— Zosiczowa będzie ze mną, szepnęła, jakby sama siebie uspokoić chciała, biedna kobieta. Dokądkolwiekbądź... do pierwszego lepszego hotelu, mnie i ją racz pan przewieźć. Za chwilę będę gotową. Nie biorę z tych miejsc nic, bo nic oprócz tego, com z domu przywiozła, nie należy do mnie.
Zwróciła się ku drzwiom, spojrzała na barona, czy się nie sprzeciwia. Percival stał gotów do posługi, nie odzywając się wcale.
Upewniona i uspokojona Marynka, znikła. Francuz nie ruszał się z miejsca, zadumany, niedostrzeżone pół uśmieszku smutnego, błąkało się po jego wargach.
Na dole oczekiwał na niego Volanti, ale baron wcale nie myślał ani schodzić do niego, ani się tłómaczyć. Chociażby miał gniew ściągnąć, ważył się najprzód służyć nieszczęśliwej kobiecie, a nie poczuwał się wcale do obowiązku stawania w obronie oszusta i awanturnika.
Tak go teraz nazywał, a w rycerskiej gotowości do poświęcenia dla nieszczęśliwej ofiary — któż wie? — było może wcale nierycerskiej rachuby na przyszłość.
Marynka mogła być wolną, a Percival sądził, że po tem co doświadczyła i przebyła, nie mogła drożyć się z sobą. Serce miała niezajęte.
Co do powrotu na wieś! ten tak się baronowi zdawał niemożliwym, iż gdy o nim pomyślał, śmiać mu się chciało...
A teatr? sława? sztuka? możnaż to było tak łatwo i bez żalu porzucić?
Słowem ta chwila, z której mógł korzystać baron, zdawała się nadchodzić; czekał na nią długo, uśmiechało mu się, iż oczekiwanie nadaremne nie było.
Przyszło mu na myśl, że gdy dwie kobiety do powozu na dół sprowadzać będzie, Volanti spostrzeże je, domyśli się, może chcieć żonę zatrzymać? Co w takim razie miał zrobić? Bądź co bądź, zdało mu się, że po stronie pani musiał stanąć.
Volanti w istocie był na dole, ale w takim stanie ducha, tak w sobie pogrążony, zły, nieprzytomny, że nic słyszeć nie mógł, nic nie widział, sam sobą nie władał. Zamknął się w swoim pokoju, na przemiany chwytał rum, to wodę, pił, rzucał się, zamyślał i niepodobieństwem mu było czy się uspokoić, ani coś stanowczego postanowić.
Nie przewidywał on, jak się zdaje, ani rychłego uwiadomienia Marynki, ani wrażenia, jakie ono wywrzeć miało i jego skutków.
Na myśl mu nawet nie przyszło, aby go natychmiast opuścić mogła.
Złość miał tylko do tej starej baby, która ścigała go aż tutaj i mogła mu przyczynić kłopotów. Pozbyć się jej jakimkolwiek kosztem najrychlej, było jego głównem zadaniem.
Nie spostrzegł więc, gdy Marynka z Zosiczową wyszły, siadły do powozu, a baron z niemi odjechał. Dopiero turkot powozu przypomniał mu Percival’a, i zdziwiło go, że nie rozmówiwszy się z nim, nie przyszedłszy do niego, oddalił się.
Nie wiedział co z tego wnosić, ale powiedział sobie, iż prawdopodobnie nic ważnego nie zaszło, a baron nie chciał go niepokoić...
Czekał... czekał tylko, rychło pani Izaura, lub od niej kto do niego się zgłosi.
Nie chciał się krokiem oddalać z domu, aby układu nie przewlec. Przygotował pieniądze, któremi sądził, że wymagania zaspokoi i w gorączce tej oczekiwania, nie mogąc jeść, choć od rana nic nie miał w ustach, nie chcąc spocząć, rzucał się jak zwierz w klatce.
Po kilku godzinach nadaremnego wyglądania, otworzył drzwi, zawołał sługę, dowiadując się, czy listu lub posłańca jakiego nie było, i otrzymawszy przeczącą odpowiedź, czekał znowu.
Dzień prawie upływał w tym nieznośnym stanie niepewności i wyczekiwania.
Już się zmierzchało, gdy dorożka zajechała przed dom i z niej wysiadła Lacerti.
Zamiast iść na górę do pani, zapukała do drzwi dyrektora, który je otworzył, spodziewając się kogo innego, i zobaczywszy ją, rzucił się gniewny.
— Nie mam czasu! zawołał.
— Przepraszam, odpowiedziała wciskając się Laura: nie przychodzę we własnym interesie. Jakaś nieznajoma kobieta, która utrzymuje, że jest waszą pierwszą żoną, na kolanach mnie uprosiła o pośrednictwo w jej sprawie.
Volanti zmarszczył się strasznie, twarz mu krwią nabiegła tak, że się stała fioletową. Zamknął drzwi z trzaskiem za wchodzącą.
— Czego ona chce, ta kobieta? zawołał: mów!...
Lacerti udawała bardzo obojętną i poważną, a nawet litującą się nad biednym dyrektorem.
— Uspokójże się pan, rzekła, siadając. Czego ona chce, tego się łatwo domyśleć.
— Pieniędzy! przerwał gwałtownie Volanti. Dobrze... rewolwer mi do gardła przykłada? ile chce? mów!
Lacerti, jakby przestraszona tym wybuchem, głową poruszyła, okazując zdziwienie.
— Mówmy o tem z zimną krwią, kochany dyrektorze, rzekła; ja jestem tu tylko pośredniczką i posłem.
— I najprzód mi pani musisz za to ręczyć, jeżeli chcesz co dla niej zyskać, że wieść o tej napaści nie rozejdzie się, że mi pokoju nie zamąci... Mam płacić, bardzo dobrze, ale nie inaczej tylko gdy ta awanturnica z biletem jazdy będzie siedziała w wagonie. Ani godziny jej tu dłużej nie dam pozostać.
Lacerti ciągle z wielkim chłodem, na przekór mu doskonale odegrywanym, przerwała:
— Ale panie dyrektorze... ale panie Volanti, mówmy spokojnie, nie gorącuj się pan.
Volanti w miarę jak mówił, przeciwnie coraz się okrutniej unosił.
— Ja nie mogę mówić o tem z krwią zimną! wołał: ta kobieta czyha na życie moje, na sławę, na szczęście!...
— Panie dyrektorze, ale ona ma pewne prawa...
— Żadnych! żadnych! wybuchnął Volanti! Awanturnica... niegodziwa!...
— Gdyby w istocie żadnych nie miała, nie wykupywałbyś się pan od niej.
— Ja? ale ja tak się wykupuję, jakbym na gościńcu rozbójnikom oddawał sakiewkę.
— Panie dyrektorze!...
Perswazye Laury, która ze złośliwością scenę tę przeciągała, nic nie pomagały; Volanti burzył się, pilno mu było dokończyć. Nie dając już mówić włoszce, począł z passyą:
— Powiedz jej pani, że dostanie — tu się namyślił — tysiąc, półtora tysiąca rubli, a niech się ztąd wynosi.
Laura spojrzała na niego i głową poruszyła znacząco.
Volanti zrozumiał ruch ten, jakby włoszka ofiarę znajdowała za małą.
— Dam dwa tysiące i niech ją szatani ztąd wynoszą! zawołał.
Lacerti, gdyby nie obawa zemsty i zdradzenia się z uczuciami, byłaby się na głos rozśmiała z tej popędliwości Volantego, dowodzącej trwogi.
Zamilkł w końcu i chodził zdyszany, trąc włosy na głowie.
Lacerti siedziała.
— Dobrze więc, jadę, rzekła, doniosę o tem, coście mi opowiedzieli, i przywiozę wam odpowiedź. Albo, dodała, możebyście woleli, abym napisała?
— Nic, żadnych pism w tej sprawie, przerwał dyrektor, i warunek, aby natychmiast opuściła miasto.
Piękna włoszka, widząc pośpiech jego i niecierpliwość, z tem większą powolnością podniosła się z krzesła, poszła do zwierciadła poprawić włosy, i uśmiechając się, zaczęła się żegnać.
Szydersko niemal zapytała go w progu.
— A zatem dwa, i wyjazd natychmiast?
Volanti drżał.
— Dwa! półtrzecia! trzy! niech ze mnie skórę zedrze! zawołał: a niech ją dyabli ztąd niosą!
Tym razem Lacerti się rozśmiała i odeszła z tym śmiechem do powozu.
Francuz ochłonął po jej wyjściu, padł na kanapę, zadumał się.
W pokoju zaczynało być ciemno, zawołał o światło.
Przyszło mu na myśl sługi o żonę zapytać.
— Pani wyjechała na miasto z Zosiczową i jeszcze nie powróciła, rzekł sługa.
— A obiad?
— Nie było żadnej dyspozycyi.
— Co się stało z baronem?
— Pojechał także.




We trzy dni po owej katastrofie, stanowcze jej rozwiązanie, które Volanti chciał przyśpieszyć, nie przyszło jeszcze do skutku.
Wymagania pani Izaury, za radą jej przyjaciół, podniosły się do takiej wysokości, że Volanti, mimo gotowości do ofiary, musiał się oprzeć. Dawał trzy, żądano od niego dziesięciu. Dyrektor wściekał się.
Wiadomość o wyjeździe żony i opuszczeniu przez nią domu, przyjął stosunkowo obojętnie prawie. Krok ten uważał za kaprys chwilowy i był pewien, że gdy się z panią Izaurą ułoży, żona do niego powróci.
Niepokoił się tem mniej daleko niż sprawą z awanturnicą, która zaczynała obiegać miasto i dawała temat do najdziwaczniejszych plotek.
Nieprzyjaciele Volantego, a protektorowie pani Izaury nasycali się trwogą Volantego i położeniem, w jakiem go widzieli.
Lacerti po rozmowie, którą powtarzała wszystkim, zaklinała się, że należało stać twardo, a dyrektor dziesięć, i ileby zażądano, dać musi.
— Żona mu to wyśpiewa! mówiła Laura. Umiał dobrze zrobić z niej pierwszorzędną gwiazdę... pieniądze będą mieli... a litwinka nie będzie miała co lepszego do zrobienia tylko do gniazda powróci. Spółka z Volantim nadto dla obojga korzystna.
Ostatniego dnia, z porady Lacerti, żądano oprócz owych dziesięciu tysięcy, jeszcze kosztów podróży.
Żądanie to przywiozła Laura wieczorem Volantemu, który był już całym tym targiem znużony, i rozdraźnienie, w jakiem go widziała pierwszym razem, zmieniło się w jakieś nieme osłupienie.
Włoszka pocieszała go, litowała się, przypatrywała mu się, usiłowała odgadnąć, radziła ciężkie przyjąć warunki, i niemało zdziwioną została, gdy Volanti wysłuchawszy jej szczebiotami, z jakimś chłodem i rezygnacyą, dla niej niezrozumiałą, odparł krótko:
— Potrzebuję czasu do namysłu... Zatem do jutra... do wieczora — poprawił się zadumany; tak, do wieczora...
Zwłoka ta, po pierwotnym pośpiechu, zastanowiła mocno Laurę.
— Czy nielepiejby prędzej to skończyć? — wtrąciła.
Volanti stanowczo powtórzył raz jeszcze:
— Do jutra... do wieczora.
Włoszka zobaczywszy, że brał za kapelusz i rękawiczki, nie mogąc odgadnąć, dokąd się wybierał, musiała go, mocno tem zaintrygowana, pożegnać.
W chwilę po niej Volanti już był także w powozie i kazał się wieść do prawnika, który we wszystkich jego interesach był mu doradcą. Był to rodem Serb, Korabicz, człowiek lubiący życie, wesoły, na pozór otwarty, bystro pojmujący, umiejący chodzić około sprawy, a przebiegłością i zręcznością wsławiony. Brano go tylko do zrozpaczonych spraw, bo sobie ogromnie płacić kazał.
Korabicza trudno było zastać w domu, spraw miał na głowie więcej niż mógł obrobić, oprócz tego nie opuszczał wieczorów w klubie, grywał, a i bale bogatych kupców i mieszczan nie obchodziły się bez niego.
Jako człowiek „lubiący życie,“ Korabicz utrzymywał chętnie stosunki z Volantim, bo przez niego miał wstęp za kulisy, i znajomości z teatralnym światem, który mu najlepiej do serca przypadł.
Szczęściem jakiemś dyrektor znalazł go jeszcze w domu, nakładającego rękawiczki i wybierającego się do klubu.
Zawsze wesoły jurysta powitał chmurnego dyrektora żartobliwem:
— Cóż ty u mnie robisz o tej godzinie? wszak wiesz, że dla starego kawalera (staro wcale nie wyglądał) klub ma swoje prawa.
Spojrzenie na ponurą i zmienioną twarz przyjaciela natychmiast ton tego przywitania zmieniło.
— Co ci to jest? począł troskliwie Korabicz.
Volanti już leżał na kanapie.
— Na miłość bożą, odłóż swój klub, a posłuchaj mnie, zawołał. Przychodzę do ciebie po radę, jak do przyjaciela, ze spowiedzią jak do księdza.
Spoważniał natychmiast Korabicz, zrzucił rękawiczki, zadzwonił na sługę.
— Samowar i herbata! rzekł, i przysunął się do Volantego.
Widział już, że rzecz być musiała bardzo seryo.
Francuz przygotowując się do opowiadania, zbierając myśli, milczał długo; Korabicz czekał z przykładną cierpliwością.
— Przebyłem w życiu wiele, począł wreszcie Volanti; nie jestem już młody, a bardzo młodo żyć począłem... W tych latach popełnia człowiek zwykle głupstwa, za które potem czasem do śmierci pokutować musi.
Korabicz te oklepane prawdy, głową kiwając, potwierdzał.
— Byłem młody, mówił dalej, wzdychając francuz — gdym się ożenił z bardzo ładną dziewczyną. Tak, była piękną jak anioł, lecz nic więcej, jeżeli chcesz, zepsuta jak szatan. Krew trzech komedyantów miała w sobie. O pożyciu z nią nie ma co mówić; było to piekło. Zostałem zmuszony w końcu rozstać się z nią. Pobraliśmy się we Francyi, nie dano nam tam rozwodu, ale separacyę. Ona poszła w swoją stronę, ja w swoją. Nie wiedziałem nawet co się z nią dzieje. Spotkał ją taki los, na jaki zarobiła... awanturnica!
Volanti coraz głos zniżał.
— Nie mam się nad czem rozciągać, dodał; wiecie, żem się tu niedawno ożenił. Ta kobieta z jakiemiś wymaganiami spada mi tu na kark. Chcą mnie ze skóry obedrzeć. Przychodzę cię się radzić.
Korabicz milczał zasępiony.
— Seperacya bez rozwodu, rzekł: jakże ci tu ślub dano? nie rozumiem.
Volanti się zarumienił i milczał czas jakiś.
— Ja o pierwszem małżeństwie tem nie potrzebowałem mówić. Wykazałem się jako nieżonaty.
Prawnik się skrzywił bardzo.
— To fatalne! zawołał: to fatalne! Przemilczeć o pierwszem małżeństwie...
— Czem to grozi? wtrącił dyrektor.
— Co najmniej bardzo przykrym procesem, skandalem i karą, jaką ściąga wszelkie fałszerstwo.
— Wyrobić się z tego niemożna? spytał Volanti.
— Jużciż jeżeli tamta pierwsza milczeć będzie, a nikt nie zdenuncyuje, rzekł Korabicz: ale zawsze sprawa brzydka...
Nastąpiło milczenie.
Volanti leżał na kanapie w głębokiem pogrążony zamyśleniu.
Prawnik pił podaną herbatę, którą zresztą nawykł był pijać przez cały boży dzień, bez ustanku, rzucał pytania, szeptali poufnie. Rozmowa szła jakoś smutnie.
Z niej dyrektor coraz się mocniej mógł przekonać, że się znajdował na łasce kobiety i na językach złośliwych ludzi, prawie bezbronnym. Korabicz go też przekonywał, że drugiej żony odzyskać nie mógł się nawet kusić, pókiby sprawa rozwiązana nie została. Nie było wyjścia, a drogi, któremi się wydobyć i ratować mógł próbować Volanti, szły takiemi manowcami, które złotem brukować trzeba, aby na nich nie zagrzęznąć.
Około północy, po długich i nudnych naradach, roztrząsaniach, wskazówkach, jakich mu udzielił przyjazny prawnik, Volanti, który leżał ociężały i jak obezwładniony, wstał nakoniec. Rękę zimną wyciągnął Korabiczowi.
— Dziękuję ci, rzekł krótko.
— Cóż myślisz?
— Sam nie wiem! Muszę w istocie dobrze objąć położenie moje i znaleźć jaki środek ratunku — ale jaki?
— Z mej strony, dodał Korabicz, w czem tylko mogę, chętną ci pomoc ofiaruję. Jako obrońca wszelką sprawę przyjmuję, tem bardziej twoją choć jest zła.
Nic mu już nie odpowiadając; Volanti mocno ścisnął jego rękę, westchnął ciężko, kapelusz nałożył, zapalił cygaro i wyszedł powoli.
Przez cały dzień następujący, ci co radzi byli śledzić kroki Volantego i domyślić się co pocznie, nie mogli wpaść na trop jego. Wrócił od Korabicza do domu, ale służący powiadał, że się nie kładł spać. Światło u niego zapalone było do rana. W pokoju słyszano ruch ciągły. Bardzo rano gabinet swój zamknąwszy na klucz, wyszedł na miasto. Powrócił na chwilę do domu, wyjechał znowu, i nie oznajmując kiedy będzie z powrotem, jeszcze raz ruszył do miasta.
Przybywająca po stanowczą odpowiedź Laura nie znalazła go jeszcze. Służący wpuścił ją do salonu, bo mu zaręczyła, że Volanti miał przybyć. Tymczasem zmierzchło się, zciemniło, noc się zrobiła; wniesiono światło, a dyrektora nie było.
Lacerti z coraz większą niecierpliwością spoglądała na bardzo ładny zegareczek, który miała u pasa; nie pojmowała, co się Volantemu stało?
Myśli coraz czarniejsze przychodziły jej do głowy, ale wiedziała bardzo dobrze, że ani temperament, ani wiek, ani charakter, nie dozwalały przypuszczać, aby Volanti poszedł za przykładem Corsiniego.
Około godziny dziesiątej, znudzona, zrozpaczona, gniewna, zniecierpliwiona, Lacerti posłała po powóz. Widocznie dyrektor musiał szukać jakichś innych dróg dla uwolnienia się od awanturnicy, której ona zaręczyła, po pierwszem z nią widzeniu się, że na wszystko, czego wymagać będzie, zgodzi się.
Wszystko więc teraz, wina cała, spaść miała na nią!
— Potrzeba mi było kłaść palec między korę a drzewo, szepnęła sobie po francuzku, dla głupiej rozrywki przypatrzenia się jego gniewom i szałom?
W istocie włoszkę czekał teraz kłopot niemały z kobietą, która poszła za jej radą. Wróciwszy do domu, wykłamała się dosyć zręcznie, wszystko odkładając do jutra, ale wieczór był struty, całą noc zasnąć nie mogła. Kłóciły się z matką, aż do pokazywania pięści.
Bardzo rano Lacerti była już u bramy domu, który zajmował Volanti. Tu ją przeciągnięte jakieś powitały twarze. Służba cała była na nogach, niepokój wielki.
Pan dyrektor wcale w domu nie nocował.
Jakiś przestrach i złe przeczucie, owładnął wszystkiemi. Sekretarz dyrektora, porozsyłał na wszystkie strony, chcąc dostać języka, nigdzie go nie widziano.
Baron Percival, do którego dowiadywano się także, potrząsał głową dziwnie. Sekretarz wyśledził tylko, że w ciągu dnia, dyrektor zabrał całą kasę i u bankiera, u którego miał kredyt, znaczną summę zaciągnął. Wszystko to dawało wiele do myślenia.
Lacerti rozpytawszy się ludzi, ściągnęła brwi, zacięła usteczka i powiedziała sobie w duchu:
— Uciekł!...
Nie mówiła o swoim domyśle nikomu, ale pojechała wprost na dworzec żelaznej kolei. Tu, jak wszędzie, sławiona artystka miała nieznanych wielbicieli, którzy widywali ją w teatrze i radzi byli się przysługiwać.
Łatwo więc jej było, uśmiechnąwszy się jednemu z młodszych urzędników, uprosić go, aby się przepytał, czy dyrektor Volanti (znany także wielu) nie jeździł dokąd dnia wczorajszego.
Kasyer sprzedający bilety, powiadał, że jego samego wprawdzie nie widział u siebie, ale spostrzegł go chodzącego po peronie i zdawało mu się, że dla niego ktoś kupił bilet do Berlina. Nie był tylko zupełnie pewnym, czy do Berlina lub do Wiednia. Pamięć mu w tem nie dopisała.
Lacerti była tak jak pewną teraz, że nie omyliło jej przeczucie.
Nie podzieliła się wiadomością zdobytą z nikim, powróciła do domu, ale unikając następstw swojego pośrednictwa, zrobiła nazajutrz małą wycieczkę gdzieś w okolice, a matka mówiła, że wcale nie wiedziała dokąd.
Wprędce bardzo potwierdził się domysł Lacerti, i dni następnych nie było już wątpliwości, że Volanti zbiegł, zabrawszy wszelkie fundusze, sprzedawszy, co się dało spieniężyć, zostawując w dodatku mnóztwo długów, wierzycieli i rachunków niezaspokojonych.
Percival opiekujący się teraz Marynką, z wielką oględnością i delikatnością, zmuszony był przynieść jej tę wiadomość, która na nieszczęśliwej kobiecie wielkiego nie uczyniła wrażenia. Nie zmieniało to jej położenia, nie pogorszało, ani polepszało.
Baron wnosił, aby podała prośbę o unieważnienie ślubu i wydanie rozwodu, na co się ona zgodzić nie mogła. Wstyd jej było.
Ani wolna, ani związana małżeństwem, porzucona tak na rozdrożu, wypłakawszy łzy, Marynka powtarzała jedno, że chce powrócić do Berezówki, zamknąć się w niej i uciec od ludzi.
Percival, niewiadomo, czy przez rachubę samolubną, czy na jakiejś opierając się podstawie, utrzymywał, że prawnie ślub nie był unieważniony, a ona w spadku po zbiegłym mężu, obowiązana odpowiadać za jego długi. Obiecywał jej pomoc dla wyswobodzenia od tego ciężaru, ale tymczasem nie mogła się spodziewać, ażeby ją z miasta wypuszczono, dopóki interesa Volantego nie były uporządkowane.
Ci, którzy sprowadzili panią Izaurę, byli też w niemałym kłopocie. Rozbiegli się i pochowali wszyscy, została sama, zrozpaczona, napróżno kołacząc do drzwi zamkniętych, zmuszona sprzedawać swe pozłacane brosze i bransoletki. Ktoś jej wreszcie doradził udać się do barona, który przez kamerdynera wysłał jej kwotę potrzebną na zapłacenie kosztów podróży. Chora, z gorączką, łzami i przekleństwami na ustach, siadła francuzica do wagonu, oznajmując p. Pipelet’owi powrót swój do gospodarstwa.




Tego samego dnia, gdy Marynka z Zosiczową opuściła dom Volantego, przenosząc się do hotelu, który baron jej wskazał, napisała natychmiast do majora, do jedynego pozostałego opiekuna, od którego dawno bardzo nie miała już wiadomości.
Prosiła go w liście o jakąkolwiek pomoc, malowała mu okropne położenie swoje i oznajmowała, iż powróci do Berezówki.
List ten wyprawiła z trwogą w sercu; był on ostatnim ratunkiem, jedyną nadzieją. Obawą napełniało ją to, że major, ani jego siostrzeniec, od bardzo dawnego czasu, od wyjazdu Krzewskiej, znaku życia nie dawali. Nie miała od nich żadnego listu, żadnej wiadomości.
Dawniej Kulwisz, choć mu to z trudnością przychodziło, pisywał chętnie. Posługiwał się Jurasiem w listach, donosił o tem, co się w Berezówce działo, nawet o drobnych szczegółach, mogących zająć i zabawić Marynkę, teraz milczenie miało coś w sobie wzbudzającego obawę.
Marynka pisywała, nie odbierając odpowiedzi.
Domyślała się nieco, iż pani Ildefonsa po powrocie, musiała Kulwiszowi takie rzeczy rozpowiadać o swym pobycie, które go zniechęciły, lecz nawet w najgorszym razie, mógł się odezwać choć chłodno, powinien był donosić co się działo z Berezówką.
W Berezówce pod te czasy zaszły smutne zmiany, iż milczeniu dziwić się nie było można.
Krzewska powróciwszy do swej marszałkowej, zaczęła w istocie od tego, że w świetle najstraszniejszem odmalowała Marynkę i jej życie. Rozeszło się to po sąsiedztwie, dobiegło do uszu majora, i Kulwisz przerażony pojechał umyślnie sprawdzić pogłoski, którym nie chciał dawać wiary.
Krzewska nie wahała się najczarniejszemi kłamstwy odmalować postępowanie Marynki, utrzymując, że była zgubioną na wieki. Powrót swój tłómaczyła tem, że na okropności, jakie się tam działy, patrzeć nie chciała.
Major dobroduszny, łatwowierny, nieprzypuszczający takiej przewrotności w kobiecie, która zawsze jeszcze dla niego miała w sobie coś z dawnego ideału, zgryzł się tem straszliwie, w rozpacz go to wprawiło niemal.
Chciał w początkach jechać sam, aby pupillę wyrwać ztamtąd, lecz wiadomość o wyjściu jej za mąż, dobiła go tak, że zachorował.
Małżeństwo to potwierdzało część potwarzy, które Krzewska z sobą przywiozła.
Biedny Kulwisz, mimo swojego wieku, trzymający się dotąd rzeźko, nagle, jakby wybuchem dotąd wstrzymywanych chorób i dolegliwości przyciśnięty, musiał pójść do łóżka i nie mógł już wstać z niego.
Artrytyczne bóle, pedogra, nerki, wątroba, znalazły się razem w spisku, aby mu ostatek dni zatruć. Doktora potrzeba było nieustannie, kąpieli, lekarstw, a nic nie pomagało.
Juraś musiał gospodarować za niego i chorego doglądać.
Biedne chłopczysko starczyło jak mogło i umiało, zadaniu nad siły.
Na dobitkę złego, w Kącie zaczęło się psuć wszystko, na polach, w ogrodach; grad, pomorek na bydło, posucha, deszcze, jakby się zmówiły.
Major się niecierpliwił, i choroba rozdraźnieniem się powiększała.
W Berezówce szło nielepiej.
Juraś się musiał rozrywać, aby wszystkiego dojrzeć, a ludzie z jego nieświadomości i niedoświadczenia korzystali.
Na ostatek Dziwulski z porady jakiegoś prawnika, wynalazłszy najdziwniejsze pretensye do majątku zmarłej żony, począł proces oburzający, niesprawiedliwy, lecz wymagający pilności i narażający na koszta.
Spiknęło się wszystko na biednego majora. Jednego wieczoru, gdy Juraś przy chorym siedział, chłopak go od łoża wywołał i pokazał łunę na niebie w stronie Berezowicz i Berezówki.
Nie mówiąc nic wujowi, wyrwał się Juraś, siadł na konia i w cwał lecąc przez pola, dopadł na miejsce, gdy już ostatki budowli w Berezówce, gumna i sterty dogorywały.
Przyczyny pożaru nikt nie mógł dośledzić, szkoda była ogromna, a w tym stanie, w jakim majora interesa teraz się znalazły, niepowetowana nieobliczona.
Juraś struchlał z boleści... Choremu trudno było nawet powiedzieć o tem. Podatki zalegały nieopłacone, proces wisiał nad karkiem, pól nie było czem zasiać. Położenie stawało się rozpaczliwem.
Przez kilka dni Juraś, mimo łez, których oczy miał pełne, nie mówił słowa, nie wydał się z tem, co cierpiał. Szło mu o chorego.
W niebytności jego przybyły przypadkiem Żantyr, wygadał się z Berezówki pożarem. Uczyniło to na majorze takie wrażenie, iż tegoż dnia pod wieczór dostał gorączki, majaczyć zaczął, zrywać się z łóżka, i gdy doktór powołany przybył, pomimo leków i najdzielniejszego ratunku, w kilka dni życia dokończył.
Juraś pozostał sam, z kamieniem u szyi, a z niedoświadczeniem swem, nieśmiałością i obawą uczynienia kroku... tak znękany swem nieszczęściem, iż ręce tylko łamał, modlił się i płakał.
Na nadchodzące listy Marynki nie mógł, bo nie umiałby był odpisywać. Z wolna jednak konieczność radzenia sobie, samo położenie bez wyjścia, zmusiło go do oprzytomnienia i szukania środków ratunku.
Znalezienie ich byłoby mu przyszło z ciężkością, gdyż nadto był przygnębiony na duszy i umyśle, żeby się sam podźwignął, lecz Opatrzność w pomoc mu przyszła.
Juraś w kożuszynie, w butach podartych, nieprzyodziany, włóczył się około osieroconego Kąta, gdy stary Żantyr, który już od czasu pogrzebu majora widział go w tym stanie, a potem od ludzi słyszał, że z desperacyi głowę zupełnie stracił, przywlókł się do niego.
Prosty to był człek, zadomowiony, zardzewiały, cały w swoich organach i chwale bożej, zwykle milczący, ale wielkiego serca. Nawykł do zegarowego życia między plebanią a kościołkiem, skostniały tą monotonią zajęć i już latami ociężały, Żantyr, gdy mu się serce poruszyło, stawał się innym człowiekiem.
Przywiązanie jego do nieboszczki Dziwulskiej i Marynki, o której losach słyszał od Jurasia, a dawniej od majora, podbudziło go do przekonania się w miejscu, czy Poterski, na którego teraz spadło staranie się o Berezówkę, da sobie radę z interesami. Spodziewał się powrotu Marynki, niepokoił się o nią, żal mu było tej ruiny, do której może tęskniła biedna wygnanka. Poszedł więc do Kąta zobaczyć, co się tam dzieje?
Zastawszy Jurasia bladego, wychudzonego, z oczyma wpadłemi, w koszuli brudnej, w butach na bose nogi wdzianych, lamentującego i ręce łamiącego, Żantyr dał mu się najprzód wyjęczeć i wyskarżyć. Nie mówił słowa, stał, słuchał i patrzał.
Gdy w końcu chłopak z rozpaczy przeklinać zaczął swoją dolę, stary się obruszył:
— Tfu! do kata! zawołał: a to mi z wacana mężczyzna i człek! Nie na darmo cię nieboszczyk nazywał ciamajdą! Pytam się ja, w twoim wieku, z siłą, zdrowiem, rozumem, żebyś jak stara baba szpitalna żale rozwodził z założonemi rękoma. To mi dopiero zuch! Przez te dni, co wacan tu siedząc na łóżku piszczysz, gdybyś poszedł z siekierą do lasu, tobyś na nowy dwór do Berezówki kilka sosen spuścił. Tyleby było zysku, a z tych babskich ślamazarnych łez co? Wstydź bo się! Pan Bóg pomaga tylko tym, co pracują i odwagę mają, a gdy widzi tchórza i niedołęgę, to się od niego odwraca!
Spostrzegłszy, że Juraś zdziwiony oczy na niego zwrócił, Żantyr, postukując kijem w podłogę, mówił dalej:
— Bo na mnie wytrzeszczasz oczy! Mówię świętą prawdę. A, no! Gdyby o wacana jednego chodziło, możebym zmilczał, ale na nim tej sieroty ostatni przytułek. Kto wie, co się z nią tam stanie, ona może być zmuszoną uciec do Berezówki, a znajdzie ruinę, kupę gruzów i ogorzałe belki.
— Ale cóżem ja winien temu? przerwał Juraś.
— Któż cię obwinia? Co się stało, to było dopustem bożym, rzekł Żantyr: a do ciebie należy naprawić co można, i nie tracić męztwa. Masz panie Kąt, który ci po Kulwiszu został, masz przyjaciół majora do porady, ruszajże się, otrząśniej z tego lenia, i do roboty!
Juraś połajany, zaczął od tego, że idąc za sercem swem, wstał i poszedł uściskać Żantyra, dziękując mu za jego słowa prawdy.
Organista tedy ośmielony dodał mu bodźca, i ostatecznie tak jakoś poruszył, ośmielił, że Juraś dał mu słowo zaraz nazajutrz wziąć się do roboty.
Od czego miał zacząć, nie wiedział dobrze, lecz postanowienie było mocne. Odszedł Żantyr trochę uspokojony, wskazawszy jeszcze Poterskiemu regenta do rady, który był nieboszczyka przyjacielem.
Juraś pojechał do niego. Szło o obronę Berezówki od napaści Dziwulskiego, oprócz tego trzeba było na Kąt pożyczyć, aby budowle nowe stawić, nasienie kupić i t. p. Juraś raz się zaprzągłszy do pracy, już jakoś szedł dalej i coraz mu było łatwiej. Ale na listy Marynki nie miał odwagi odpisywać.
Kochał się w niej biedny tą miłością czystą duszy pobożnej, człowieka niezużytego, brzydzącego się grzechem, miłością ex-kleryka idealną, z modlitwami zmieszaną i patrzącą w obłoki. Opłakał zamążpójście Marynki, lecz i ono z serca mu wyrwać nie mogło jego przywiązania do niej, uczyniło je tylko jeszcze bezinteresowniejszem.
Bez żadnej nadziei biedny Juraś w milczeniu gotów się był dla niej poświęcić. Rano i wieczorem modlił się na jej intencyę. Gotów był Kąt swój zadłużyć, a nawet sprzedać, sam pójść w służbę, byle Berezówkę oddać jej w dobrym stanie.
Miała w nim i w wuju jego zaufanie, powierzyła im ją, Juraś się czuł związanym.
Czyby sobie był dał sam rady, nie wiemy; lecz jak w porę mu zjawił się Żantyr z wyrzutami, tak w kilka tygodni nowy człek, zupełnie nie znany spadł mu z obłoków na ratunek.
Mówiliśmy już, że major Kulwisz nie miał rodzeństwa, tylko tę jedną siostrę, która poszła za Poteruchę, wiedziano, że był z linii męzkiej ostatnim. O innych Kulwiszach na Litwie jakoś słychać nie było. Lecz wieść o śmierci starych kawalerów i bezdzietnych ludzi rozchodzi się zawsze żywo, z różnemi dodatkami, a marzenia o spadkach są u nas szczególniej niemal chorobą szlachecką. Na prosty posłuch o jakimś zmarłym imienniku, dalekim powinowatym, zjawia się zawsze mnóztwo mniej więcej uprawnionych do zagarnięcia po nim spuścizny.
Tak też i po zgonie majora Kulwisza, bezdzietnego kawalera, a dziedzica wioseczki Kąt, dobrze zagospodarowanej, ocknął się w Kowieńskiem jakiś Kulwisz, i jednego ranka, gdy Juraś około dworku gospodarował, zobaczył kałamaszkę parą koni zaprzężoną, zatrzymującą się przed bramą.
Wysiadł z niej młodzik jego wieku, opalony, dosyć miłej twarzy, z gęstym wąsem zuchowato zakręconym, ubrany chędogo, ale skromnie. Na zapytanie czegoby sobie życzył, przybyły jakoś pomyślawszy, zmydlił.
Nawzajem spytał, czy toby był Kąt nieboszczyka majora Kulwisza? i dowiedziawszy się, że do niego trafił, wyjąknął, że radby się od kogo dowiedzieć coś o nieboszczyku, bo należał do jego rodziny.
Juraś bardzo gościnny i uprzejmy zaraz go z sobą do dworu poprosił, śniadanie kazał podać i o wuju rozpowiadać mu zaczął, niebardzo nawet dopytując z kim miał do czynienia.
Przyjezdny napił się wódki, chleba z masłem i wędliny zjadł dosyć, słuchał z uwagą i w oczy Jurasiowi patrzał.
Poterskiego o kłamstwo lub udawanie nikt w świecie posądzić nie mógł, taka to była natura jawnie i serdecznie poczciwa.
A że Juraś dawno przed kim nie miał się wyspowiadać ze swych kłopotów, gdy go raz wyciągnięto na słowo, wyśpiewał co do joty wszystko, co miał na sercu, tajemnic żadnych nie miał.
Im dłużej mówił, tem się dziwniej przybyłemu lice rozjaśniało, słuchał i uśmiechał się.
Zdawało się go to zajmować mocno. Na ostatek wstawszy, począł Poterskiego ściskać i na głos się śmiać.
Nie było z czego. Juraś, mimo całej swej dobroci, zmieszał się.
— Przebacz, kochanku! rzekł wesoło przybyły. Jak Boga kocham, nie mogłem się wstrzymać, ale ci wytłómaczę zaraz dla czego? Byłem najpewniejszy, jadąc z Puciszek od rodziców, że coś tu podobnego dostanę. Nie i nie, wypędzili mnie gwałtem za sukcesyą. Głowę im ktoś nabił, że Kulwisz nikogo z rodzeństwa nie miał. Ale u nas to zawsze tak...
Tu dopiero Kazio Kulwisz z Puciszek zaczął opowiadać, jakie się tam wieści rozeszły o spuściźnie po majorze, jak go rodzice gwałtem do podróży zmusili i t. p. Śmiał się sam z siebie, że taki kawał drogi darmo się strząsł, ale dodawał, że z domu wyruszając, z góry był pewien, że tu nic innego nie znajdzie krom zawodu.
Między dwoma jednego wieku chłopakami zawiązała się teraz przyjaźń wielka. Jurasiowi ten Kulwisz nadzwyczaj przypadał do serca, a Kazio też tego krewniaka pokochał. Chociaż charaktery ich wielce się różniły, lecz poczciwi obaj, mieli też wiele wspólnego.
Kulwisz młody nie był nigdy klerykiem, wychował się na wsi, na swobodzie, trochę było w nim urwisza, ale poczciwego.
Żywy, czynny, nie mógł sobie dotąd znaleźć zajęcia, bo ich trzech było w Puciszkach przy ojcu, a on najmłodszy. Sam nie wiedział, co z sobą robić.
Tego dnia nagadać się nie mogli do późnej nocy, tak im z sobą dobrze było. Musiał Kazio dać słowo, że choć tydzień odpocznie w Kącie...
Nazajutrz wiedział już całą historyę Marynki, trzeciego dnia pojechali oglądać Berezówkę. Kulwisz choć obcy, przy dosyć powolnym i nieśmiałym Jurasiu, tak się już rządził, jakby był we własnym domu.
Pod koniec tygodnia chodził z kluczami do śpichrza i pojechał pola oglądać.
Nadszedł był Marynki list do majora nieboszczyka, o którego śmierci nie wiedziała, proszący go, aby jej w pomoc przybywał, i oznajmujący, że chce do Berezówki powracać.
Juraś wielce strapiony, gościa wziął do porady, co miał począć. Napisać, i nieszczęśliwą już kobietę listem jeszcze zgnębić, nie godziło się. Milczeć też było niepodobna.
Już wpadł na tę myśl, że gdyby się sam mógł dostać do niej, powoli ją przygotować i wytłómaczyć, najwłaściwszemby to może było.
Ale jakże tu Kąt i Berezówkę na lada officyalistę zostawić, a interesa, a gospodarstwo! Podróż trwać mogła długo.
W końcu tygodnia Poterski tak był się przywiązał do Kazia, że gdy ten się w drogę do Puciszek napowrót wybierać zaczął, wyprosił jeszcze u niego trzy dni.
Byli z sobą jak bracia rodzeni. Kulwisz Jurasiowi odwagi dodawał, Poterski go tamował nawzajem, gdy sobie nadto pozwalał.
Rozmowy o Marynce nie ustawały, i Kazio w końcu śmiejąc się, zarzucił Poterskiemu:
— Ale ty bo się w niej kochasz!
Juraś spiekł takiego raka, że się zdradził, ale natychmiast wytłómaczył się, jaka to jego miłość była. Że najprzód miał jakąś nadzieję doprowadzenia jej do Sakramentu, że teraz, gdy tej został pozbawiony, chociaż uczucia z serca wyrwać nie może, ale uchowaj Panie Boże! żadnej grzesznej myśli niema i najczystsze tylko uwielbienie.
Kulwisz słuchając śmiał się.
— Gadaj sobie co chcesz, rzekł: kochanie kochaniem. Nie ma w tem złego nic. Biednej kobiety szkoda, a i ciebie żal. Jeżeli ci się zdaje, żeś ty tam na co potrzebny, no, to jedź!
— Dobrze ci mówić: jedź!... z czem? jak?... odparł Juraś. Najprzód, że i pieniędzy nie mam, potem jakże ja tu wszystko tak na łaskę bożą zdam i na tego głupiego Czemczewicza!
— Słuchaj ino! przerwał, stanął przed nim butnie i w boki się biorąc Kulwisz: a gdybym ja tu został na twojem miejscu? Wprawdzie ty mnie mało znasz, jednak zaręczyć mogę, że jak ja się tu wezmę do gospodarstwa i ludzi, gorzej nie będzie, niż bywało.
Jurasiowi z radości oczy się zaiskrzyły.
Pieniędzy ci na drogę nie dam, dodał Kulwisz, dobywając sakiewki zielonej staroświeckiej z kieszeni, w której trochę musztynów i srebra się kołatało, bo ojciec mi na drogę tak obrachował grosz, że nie miałbym o czem powrócić. Patrzaj!...
I wysypał na stół co miał.
Juraś ani chciał patrzeć; myśl ta, że w domu go mógł Kulwisz zastąpić, wielce mu się uśmiechała. Szło o pieniądze.
— Mnieby wiele nie potrzeba, rzekł, bom gotów o suchym chleba kawałku... a no, zawsze podróż długa.
Wpadali na różne myśli. Juraś był nawet gotów żydom kilkadziesiąt sosen sprzedać, zachowywanych od dawna, bo kiedyś na masztowe wyrosnąć miały.
Z południa na te ich rozprawy nadszedł stary Żantyr. Był on tu już raz w czasie pobytu młodego Kulwisza, i cieszył się, że on Jurasiowi ducha dodał. Zaczęli rachować, co sosny miały zrobić, gdy organista, mocno się zmachawszy, wyjąknął:
— Dajcie-no pokój! niechaj mi Poterski da skrypt, że mnie poczciwie pochować każe i dwadzieścia mszy za moją duszę zamówi, gdy umrę, dam sto rubańców, com je na pogrzeb schował...
Zawahał się Juraś z przyjęciem tej ofiary, lecz Żantyr nalegać zaczął. Kulwisz go popierał; uśmiechała się nadzieja zobaczenia Marynki!
Można było przewidzieć, że w końcu Żantyr ruble swe przyniesie, i że one przyjęte będą. Tak się też stało.
Poterski, który mało w życiu podróżował, sam sobie niebardzo radzić umiał, jadący na pomoc biednej kobiecie, do kraju i miasta, którego wcale nie znał, było to przedsięwzięcie zuchwałe, niemal śmieszne. Jednak w oczach Jurasia, gdy szło o tę kobietę, nie było niepodobieństwa, czuł się zdolnym do wszystkiego.
Zaczął się wybór w drogę. Trzeba było najprzód do regenta jechać dla informacyi, dla uzyskania wskazówek, instrukcyi, bo regent bywał w stolicy. Przyjaciel majora, człowiek bardzo bystry, który nieraz od nieboszczyka słyszał o Jurasiu, że jest ciamajdą, i znał jego nieśmiałość, nieporadność, posłyszawszy o projekcie podróży, zdziwił się mocno i o mało się nie rozśmiał w oczy przybyłemu.
— Co waćpanu w głowie?... po co?... na co?... z czem?... Przepadniesz tam i zgniotą cię. Zresztą cóż poradzisz? na co się jej zdasz?
Regent się zdumiał bardziej jeszcze, gdy Juraś oburzony i ożywiony, odparł mu natychmiast:
— Trzebaż ją przygotować do tego, wytłómaczyć jej, że do Berezówki teraz powrócić nie może. Tego listem zrobić niepodobna. Choć ja tam nie orzeł jestem i nie mądry, ale przecież potrafię jej tę wiadomość, osłodzić, i pocieszyć i zaręczyć, że choćbym ja mój Kąt stracił, ona swoją Berezówkę mieć będzie odbudowaną i jak być powinna.
Z taką to gorącością mówił Poterski, że regent prawie skonwinkowany, zamilkł.
Niebardzo się już sprzeciwiał, a nalegał tylko na trudności i nieprzyjemności podróży i na jej koszta.
Juraś w innych rzeczach bojaźliwy, okazywał taką ufność w sobie, tak był pewien, że mu się nic nie stanie, że regentowi usta zamknął. Przyjaciel majora miał mu od siebie do znajomego prawnika dać list polecający.
Gdy się tak postanowiło wszystko, Poterskiego już od wyjazdu niemożna było powstrzymać. Rwał się i śpieszył. Praktyczniejszy Kulwisz, rozpatrzywszy się w jego garderobie, znajdował, że z taką odzieżą wybierać się było trudno do takiego miasta, ale tego Juraś zupełnie zrozumieć nie mógł.
Wiele mu nie szło o to, jak się pokaże, ale żeby tam mógł się dostać. Surdut nowszy znajdował dobrym choćby na królewskie pokoje.
Wytłómaczyć mu tego, że się tam mógł na śmiech narazić, nie było sposobu. Ze stu rubli pożyczonych od Żantyra, piętnaście jeszcze na niezbędne wydatki zostawiwszy Kulwiszowi, był pewien, że przy oszczędności, z powrotem jeszcze coś grosza przywiezie.
W istocie, pominąwszy to, że co tydzień trzy dni pościł Juraś, a jeden z nich był z suchotami, że wigilie i suchedni jak najściślej zachowywał, nawet w podróży w dni zwykłe jadał byle co i niewiele, a nie pijał nic oprócz wody. Chlebem z solą obchodził się, nie doznając najmniejszej przykrości. Zdrów był pomimo to i dosyć silny.
Było to w lecie jakoś, więc nie potrzebował zbyt się odzieżą obciążać.
Kąt i Berezówkę zostawiał Kulwiszowi, spokojnym będąc o nie, bo ten się tak wziął zaraz do gospodarstwa, jak głodny do misy.
W Puciszkach nie miał co robić, tęsknił do jakiegoś zajęcia, i to mu tak było pożądane, a tak miłe, że więcej za nie Jurasiowi wdzięcznym się czuł, niż on jemu za tę pomoc braterską.




Marynka oczekiwała ciągle wiadomości z Berezówki, mając najmocniejsze postanowienie powrócenia do niej. Niepokoiła się i płakała, nie odbierając nic, a Percival jak mógł i umiał ją uspakajał.
Wyjazd natychmiastowy był niepodobieństwem, bo w istocie wierzyciele Volantego na pozostałej żony wszelkiem mieniu areszt położyli. Potrzeba się było prawnie wyzwolić od niego. Oprócz tego na podróż nie miała pieniędzy.
Ze sprzedaży bransolety i małych klejnotów, jakiegoś szalu i koronek, które w podarunkach otrzymała, musiała żyć, a choć się jak najoszczędniejszem obchodziła, życie w hotelu z Zosiczową kosztowało dużo.
Baron pośpieszył z ofiarą, pożyczką, domyślając się jej położenia, lecz Marynka ją odrzuciła, zapewniając go, że lada dzień musi wiadomość i pieniądze z domu otrzymać.
Percival przychodził się dowiadywać codziennie, z początku przyjmowała go wdzięczną będąc, potem ta coraz większa natarczywość strwożyła ją, i pod pozorem choroby zamykać się zaczęła. Dotąd widziała w nim przyjaciela, nie przypuszczała, ażeby miał myśl jaką pozyskania jej dla siebie; nieostrożne słowo, zmieniony może ton i postępowanie, przestraszyły ją i uczyniły ostrożną. Wyrzucała sobie, że może zgrzeszyła nieufnością, że go krzywdziła podejrzeniem, lecz obawy przemódz nie mogła.
Sama ta myśl, że z jej położenia nieszczęśliwego ktoś mógł chcieć korzystać, oburzała ją i czyniła nieszczęśliwszą jeszcze.
Im bardziej los się uwziął na jej upokorzenie, tem czuła się więcej obowiązaną czuwać nad sobą i nie uledz jego ciosom.
Dźwigała się z dumą do tej walki, pocieszała się tem, że w duszy czuła się czystą i niewinną.
Dni jej w tem zamknięciu upływały jak najsmutniej.
Zosiczowa nie mogła być pociechą, ani towarzystwem właściwszem. Z najlepszem sercem, ale życie spędziwszy wśród ludzi, którzy inaczej się na świat zapatrywali niż Marynka, Zosiczowa takie czasem dawała rady, w takich szukała pociechy wróżbach przyszłości, że biedną kobietę słuchającą rumieńce oblewały.
Nie rozumiały się wcale.
Zosiczowa widziała nadskakiwającego Percivala, Marynkę młodą, piękną i utalentowaną, zdawało się jej, że rozpaczać i wątpić o przyszłości najmniejszego nie miała powodu. Mąż ją opuścił, była wolną... mogła rozporządzać sobą...
Gdyby się nie obawiała pozostać sama, Marynka byłaby może pożegnała Zosiczową, zupełnie jej niepotrzebną, niekiedy przykrą mimo swej dobroci. Dla przyzwoitości zatrzymać ją jednak musiała. Lecz z rana po śniadaniu rozchodziły się zaraz, Marynka zamykała się w swoim pokoju, modląc się i dumając nad swoim losem.
Około południa zjawił się na chwilę Percival, a Zosiczowa była uprzedzona, że zawsze naówczas przychodziła i nie oddalała się z salonu. Wieczorem zamykano się znowu. Dowiadywanie się na pocztę było niemal jedynem zajęciem. Niekiedy, z powodu interesów Volantego, niepokojono się zapytaniami urzędowemi.
Baron spostrzegłszy zaraz, że Marynka nie rada go była zbyt często, a nigdy sam na sam przyjmować, z przebiegłością sobie właściwą zastosował się do jej woli. Szło mu zawsze o to, aby się go nie obawiano, nie posądzano... aby nie był odprawiony... Wyczekiwał chwili właściwej do uczynienia stanowczego kroku, przyczajony, ostrożny, pewny, że godzina jego uderzy.
Im lepiej i bliżej poznawał Marynkę, tem był ostrożniejszy. Z Zosiczową chociaż nie mówił otwarcie, dawał się jej domyślać do czego dążył i miał ją całkiem za sobą. Znajdowała, że to było wielkiem szczęściem dla Marynki mieć takiego protektora; i była pewna, że prędzej czy później ona go przyjąć musi.
Czas tak upływał, a niepokój biednej kobiety, zamiast się zmniejszać, rósł z dniem każdym, gdy raz wieczorem, nieśmiało ktoś u drzwi zadzwonił.
Zosiczowa wyszła i zobaczyła stojącego u progu młodego mężczyznę, strwożonego, bladego, tak drżącego, jakby był schwytany na uczynku występnym i jąkającego się niewyraźnie, tak, iż go zrozumieć było trudno.
Powierzchowność wydała się jej tak dziwną, iż nie wiedziała co go tu sprowadzić mogło. Wprawdzie twarz miał wyrazu łagodnego i pokornego, wejrzenie nieśmiałe, lecz z powierzchowności nie wyglądał na gościa, ale raczej na posłańca lub sługę.
Odzież dziwna, okrycie nietutejsze... czapka osobliwszego kroju... ręce bez rękawiczek... wszystko zdumiewało ją, zwłaszcza że się domagał widzenia z panią Volanti. Jaki mógł mieć do niej interes? Mówił źle po rusku, a zagadnięty po francuzku, zarumienił się i potrząsł głową.
Zosiczowa wcale go wpuścić nie chciała. Był jej podejrzany. Parlamentowała u drzwi; nie ustępował, nalegając i oświadczając w końcu, że przybywa z Berezówki.
Nazwisko to zaścianka tyle razy słyszała z ust swej towarzyszki Zosiczowa, iż ono jej w końcu oczy otworzyło.
Nie wahając się już, wpuściła go do przedpokoju... i miała iść o nim oznajmić Marynce, gdy ta wyszedłszy przypadkiem, zajrzała przezedrzwi, chwilę stanęła bez mowy, i szybkim krokiem podbiegłszy ku gościowi, ręce obie położyła na ramionach, głosem dziwnym, płaczliwym wołając:
— Juraś!
Chłopak poruszony tak, że mówić nie mógł, rzucił się jej ręce całować. Marynka się rozpłakała, on też łzy ocierał. Scena ta niema tak długo trwała, że świadkiem jej będąca Zosiczowa, obawiając się omdlenia, podała wody Marynce.
Ocuciła się wnet, zobaczywszy ten ruch Marynka, i żywo weszła do saloniku, prowadząc za sobą drżącego i czapkę gniotącego w ręku Jurasia.
Żadne z nich nie umiało ust otworzyć...
— Przybyłem, przybyłem tu... począł się jąkać Poterski: wprzódy nie było podobna Bóg widzi, pośpieszałem jak mogłem. Niech pani wierzy...
— Nie pisaliście nic! Major! odezwała się Marynka.
Na wspomnienie wuja, Jurasiowi łzy się zakręciły w oczach, spuścił je, zamilkł.
Marynka ulękła się tego wyrazu twarzy i braku odpowiedzi.
— Major? powtórzyła z wyrazem przestrachu... mów pan!...
— Wuj, chorował, bardzo chorował ciężko.
Poterski nie mógł dokończyć.
— Lepiej się ma?
Nie było odpowiedzi. Juraś oczy trzymał wlepione w podłogę.
Marynka ręce załamała.
Zrozumiała, że już nie żyje, brak odpowiedzi na listy był wytłómaczony.
Obawiała się już badać więcej. Widziała Poterskiego tak pognębionym, strapionym, że choć cierpiała sama, rada była go pocieszyć.
Zosiczowa weszła tymczasem przynosząc światło, Marynka z trudnością mogąca się już utrzymać na nogach, siadła, wskazując gościowi miejsce przy sobie.
Teraz dopiero mogła się ona jemu, on jej przypatrzyć.
Juraś, oprócz tego, że nieco zmężniał a ostatnie miesiące wyrazem wielkiego cierpienia twarz mu napiętnowały, mało zmienił się zresztą. Po tych wszystkich ludziach, jakich widywała Marynka, do których była nawykła, to dziecię wsi, tak prostoduszne, tak niewyuczone niczego, tak dziko wyglądające jakoś a naturalnie, uczyniło na niej wrażenie zjawiska przypominającego lata dawne, łąkę, kwiaty, lasy, wioskę, świat zupełnie inny.
Po ludziach, którzy postawę, ukłon, uśmiech, ruchy mieli według pewnych prawideł wystudyowane, którzy nie byli sobą, ale czemś sztucznie wyrobionem i fałszywem, Juraś się jej wydał czemś anielskiem. Opalony, niezgrabny, niezręczny, przynosił z sobą coś ludzkiego, przy czem miejskie postacie na lalki wyglądały. Czuła, że z tych ust poczciwych wyjść może tylko to, co serce podda, co myśl zrodzi, bez rachuby żadnej, bez przystrojenia kłamliwego.
Przypomniała sobie rozmowy z nim w Berezówce, uczucie jakie wówczas w niej obudzał, i niewygasła nigdy sympatya dla niego z całą siłą wróciła, silniejsza może niż była niegdyś.
Juraś patrzał na nią z przerażeniem jakiemś. Obraz Marynki, który przyniósł tu z sobą, nie mógł przystać do tej za wcześnie, okrutnie dojrzałej boleścią kobiety... Ona to była, lecz czyż ona? Mógłże przeciąg czasu tak krótki, tak straszne po sobie zostawić ślady?...
To dziewczę na pół dziecię, które z takim życia zapasem opuszczało Berezówkę, mogłoż tak prędko stracić swą świeżość kwiatka, tak zestarzeć, tak zesmutnieć?
Juraś oczom nie wierzył. Tak, to były jej usta, to było wejrzenie przypominające wzrok jej dawny, ale na twarzyczce jakby kir i całun się rozpostarł. Oczy miała wpadłe głęboko, opasane brunatno, czoło przecięły zmarszczki, policzki ściągnęły się, i rumieniec zszedł z nich, a uśmiech zdawał się w tych ustach niepodobieństwem.
Była może piękniejsza niż niegdyś, lecz tak zbolała... jakby każdy miesiąc życia stał jej za lata.
Juraś uczuł litość niezmierną dla tej kobiety, której męczarnie nieznane mu, wypisane były tak dobitnie na jej licu, że nawet on je mógł przeczytać. Patrzał na nią przelękły, serce mu się ściskało, i jedno tylko miał na myśli: dać bodaj życie, aby ją ocalić.
Ocalić? jak? Zimny pot wystąpił mu na czoło. Patrzał i słowa już nie mógł wyrzec wpatrzony w nią. A ona już z cierpieniem obyta, już wypłakana i ostygła, widząc go tak przerażonym, choć sama doznawała odrodzonej boleści, zapragnęła dla uspokojenia go, oblec się przybranym spokojem i rezygnacyą.
— Prawda? szepnęła cicho: musisz mnie znajdować zmienioną. Tak, ja to sama czuję... tylem doznała...
Nie nalegała na niego pytaniami, powolna, na pozór obojętna zaczęła się rozmowa, w której oboje starali się oszczędzać siebie.
Juraś, który się już był wygadał ze śmiercią stryja, nie chciał od razu przyznać się do tego, co z sobą przywiózł, ale ile razy napomykała o powrocie do Berezówki, spuszczał oczy i milczał.
Z pół godziny tak może siedzieli, mało co mówiąc, patrząc więcej, i Juraś w końcu, lękając się, aby zbyt wiele złego nie dał się jej domyśleć, wstał chcąc odejść.
Lżej mu było resztę wyznań odłożyć na jutro.
Marynka chciała się nim zaopiekować w mieście, i zdziwiona dowiedziała się, że on już sam sobie w tym samym hotelu wyszukał izdebkę na poddaszu... tak, że zawsze mógł być na jej rozkazy. Przybył też tylko dla niej nie dla siebie, aby jej służyć.
Chociaż wiadomość o śmierci majora mocno dotknęła Marynkę, i kazała się jej domyślać, że brak tego opiekuna utrudni może wybranie się do Berezówki, nie przewidywała wcale, aby tam tak źle być mogło, jak było w istocie.
Oddychała lżej, zawiązany związek z miejscem rodzinnem, ze wsią, uspakajał ją. Nie była tak sama i na łup obcym wydana: ten poczciwy Juraś wydawał się jej jakby krewnym, bratem, czemś swojem i bliższem nad wszystkich, co ją otaczali.
Nazajutrz rano, ledwie ubrawszy się posłała niecierpliwa po Jurasia. Ten całą noc spędził na rozmyślaniu jakby miał wyspowiadać się jej z tego wszystkiego, co wiózł z sobą. Długo taić położenia nie mógł, na nicby się to nie przydało, przeciągało niepewność i szukanie ratunku.
Dnia tego postanowił, choć z oględnością, wypowiedzieć jej wszystko... Mimo energii, jaką w sobie budził, gdy go zawołano, gdy zmuszony był zejść do niej, drżeć zaczął. Nim wyszedł za próg, złożył ręce, zamknął oczy, z pobożnością, której nigdy nie stracił, odmówił krótką modlitewkę.
Ile razy mu sił brakło, czerpał je z tego źródła, u którego je znajdował zawsze.
Po dniu Marynka, choć usiłowała wydać mu się bardzo spokojną, jeszcze była mizerniejszą i więcej zbiedzoną. Juraś zawahał się nawet, czy godziło mu się do jej cierpienia nowe przydać i wyznać wszystko...
Lecz ona zarzuciła go tak szczegółowemi pytaniami natarczywemi od razu, że biedny chłopak, który kłamstwem się brzydził i udawać nie umiał, przyparty, zmuszony, w końcu musiał jej wyznać wszystko.
— Pani droga! pani moja! zawołał: jeden Bóg wie, jak mi przykro było tu jechać, nie mając nic dobrego do przywiezienia... Niech się pani uzbroi w męztwo... niech westchnie do Boga... Do Berezówki teraz wracać niepodobna... dopust boży, spaliło się wszystko, a i spokoju tam nie ma... Bieda wielka!
Zbladła słuchała go sierota, po twarzy jej przechodziły konwulsyjne drżenia, lecz całe swe męztwo przywołała, aby nie wybuchnąć rozpaczą i płaczem.
Zaczęła się rozpytywać Jurasia. Ten widząc ją na pozór zrezygnowaną, malował wierny obraz trosk swoich i wuja; wszystkie straty, napaści Dziwulskiego, w końcu niedostatek, który ledwie mu tu przybyć dozwolił.
Wyznał, że nietylko nic przywieźć nie mógł, lecz sam zaledwie się tu dostał. W końcu tego opowiadania, rozpłakała się Marynka.
Naówczas Poterski składając ręce jak do przysięgi, począł ją upewniać, że chyba żyw nie będzie, jeżeli wszystkich szkód nie wynagrodzi, nie oczyści Berezówki. Gotów był swój Kąt poświęcić, życie swe, ale na to potrzeba było czasu.
Lecz ten czas właśnie gdzie ona przebyć, co z sobą zrobić miała?... Nie wiedziała sama... Widziała tylko ruinę do koła, wszystko rozpadające się w gruzy... siebie opuszczoną, zgubioną.
Milczenie jej i osłupienie tak było wymowne, że Juraś zrozumiał je, i gorąco pocieszać, uspakajać znowu zaczął:
— Niech pani wierzy... wszystko się naprawi... zrobię co pani zechce, co każe.
Zatopiona w myślach Marynka, mało co już słyszała. Potrzebowała być sama z sobą, łzy ją chwilami dławiły, w oczach się ćmiło. Cichym głosem odprawiła Jurasia, który wysunął się posłuszny.
Po wyjściu jego, Marynka rzuciła się na kanapę, kryjąc twarz w dłoniach, i pozostała tak nieruchomą.
Zosiczowa wchodziła i wychodziła, zbliżała się do niej, pytając czyby czego nie potrzebowała? i musiała odchodzić, nie odebrawszy odpowiedzi.
Nie była w możności podnieść się Marynka, myśli zebrać nie mogła. Pragnienie śmierci, końca, było jedynem uczuciem, którego doznawała. Życie nie miało celu, złamane było na wieki... prosiła Boga, aby ją zabrał do siebie. Wszystkiego miała już dosyć.
Baron Percival, który w tej porze przychodził codzień, zjawił się i dnia tego w przedpokoju, i zastawszy tu Zosiczową, dowiedział się od niej, że przybyły ze wsi ktoś złe bardzo przywiózł wiadomości, że Marynka była zapłakana, i słowa się z niej dopytać nie było podobna.
Wiadomość ta nietylko nie odstraszyła barona, ale zdawała się bodźca mu dodawać. Chwilę podumawszy w progu, wszedł do saloniku, w którym Marynka jeszcze leżała z twarzą zasłonioną.
Znajomy chód jego, zmusił ją, by się podniosła. Chciała wytłómaczyć się chorobą, bólem głowy, lecz na wpół poczęty frazes w ustach jej łkanie przerwało.
Po cóż miała taić się przed baronem, który tyle jej dawał dowodów bezinteresownej przyjaźni?
Westchnęła ciężko.
Percival ze współczuciem, pochylony wyzywał, aby mu się zwierzyła.
— Po cóż mam kłamać! zawołała nagle ocierając oczy. Prędzej, czy później musiałbyś pan wiedzieć o tem. Pokładałam nadzieję na tym opiekunie, któremu mnie powierzyła matka, chciałam natychmiast na wieś powracać... Opiekun umarł, biedne gniazdo moje spalone, nie mam żadnych środków... nic — nic! jestem na łasce losu, który nademną nie ma litości!... Została mi...
Percival nie dał jej dokończyć, z tem umiarkowaniem człowieka wielkiego świata, który najmocniej wzruszony, trzyma się na wodzy, aby wybuchowi nawet nadać formę przyzwoitą, począł ją na swój sposób pocieszać i uspakajać.
— Nie widzę w tem wszystkiem, rzekł, najmniejszego powodu do zwątpienia i rozpaczy. Nie ma nic straconego, powiedziałbym prawie, że to co się stało, Opatrznościowo było zesłane, aby pani wskazać drogę. Nie godziło się, nie godzi z takim talentem, z pozyskanem już imieniem zakopywać się na wsi. Co znaczy strata małej wioseczki, gdy pani w przeciągu jednego sezonu możesz mieć krocie?
— Ja? wystąpić na scenę? ja? po tem co się stało? co świat cały wie!! zawołała Marynka.
— Przepraszam panią, przerwał baron bardzo gorąco, cóż się stało? Awanturnik nadużył jej dobrej sławy, stałaś się ofiarą. To jej może tylko zjednać sympatyę, to więcej jedną attrakcyą. Zresztą, dodał, jak adwokat broniąc sprawy, w której widział dla siebie korzyści, zresztą nie masz pani nic innego do uczynienia, mus jest, konieczność uciec się do tego, co ją wyprowadzić może z tych zawikłań i uczynić niezależną.
W ten sposób rozpoczęły się rozprawy między nią a Percivalem, który był tak zręczny, że jej nie dał ani poczuć, ani się domyślać, iż miał jakikolwiek interes w tem, do czego ją nakłonić się starał.
Marynka sama, pomimo całego wstrętu, jaki miała do teatru, publicznych wystąpień i zetknięcia się znowu ze znienawidzonym światem, widziała, że w istocie dla niej nie było innego wyjścia w tem położeniu, jak albo przyjąć pomoc czyjąś, lub pracować dla uzyskania niezależności.
Duma jej nie pozwalała ani pomyśleć o pierwszem, chociaż baron z największą delikatnością, ofiarował jej usługi swoje. Praca zaś najłatwiejsza, najwłaściwsza, ta, która najprędzej mogła ją oswobodzić, była... na scenie.
Nie mogła jednak jeszcze tej ostateczności przyjąć, zgodzić się na nią.
Baron po godzinnej rozmowie, widząc ją coraz bardziej podraźnioną, w kilku słowach weselszych zakończył, pożegnał się i wyszedł.
Juraś chodził po swej izdebce na poddaszu, czekając aż go wezwą, modląc się chwilami i gryząc sobą i losem Marynki.
W rozpacz go wprawiło, że poseł nieszczęścia, zwiastun tak złych wiadomości, nic — nic poradzić, na nic się nawet przydać nie mógł.
Głód zaspokoiwszy kawałkiem chleba i wędliną, którą miał z domu, dotrwał tak do wieczoru, przysłuchując się, czy mu nie dadzą znać, żeby zszedł. Zdawało mu się, że o nim zapomniano. Wieczorem dopiero Marynka kazała go przyzwać na herbatę.
Znalazł ją bardzo bladą, z oczyma jakby w gorączce świecącemi, lecz już niby spokojną.
Dała mu znak, ażeby usiadł.
Bez narzekania, bez utyskiwań, zaczęła go pytać o Berezówkę.
Nie było mowy o pożarze, o stratach, o niczem, dowiadywała się o ogródek swój, o ławkę w nim, o drzewa za dworkiem.
Juraś z zapałem, z jakim wszystkiem tem się zajmował, opisywał jej najmniejszą rzecz, upewniał, że pielęgnował wszystko, że nie dał zginąć żadnemu kwiatkowi, zarosnąć żadnej ścieżce.
Ona była cała we wspomnieniach, niemi usiłowała zatrzeć teraźniejszą smutną.
— Gdyby przyszło do odbudowania dworku, rzekła, trzeba go zupełnie takim postawić jak był, nic nie odmieniać.
— I ja też tak myślałem, odparł Juraś.
Zadumała się potem.
Zaczepiony o Berezówkę, Poterski ośmielony rozwiódł się nad tem szeroko, jak z pomocą Kulwisza młodego, spodziewał się prędko wszystko do najlepszego przywrócić stanu.
Powtarzał ciągle co miał na myśli:
— Chociażbym Kąt miał stracić, a Berezówka będzie znowu jaką była.
Przerwała mu Marynka, zapytując o Żantyra. Poczciwe chłopię nie mogło się wstrzymać, by się jej nie przyznać, jak jego pogrzebowych sto rubli w pomoc mu przyszło do podróży, bo bez nich nie było sposobu puścić się w drogę.
Marynka płakała cicho, dowiadując się o tych szczegółach, tak dobrze malujących niedostatek, który tam panował.
Nie należałoż jej się poświęcić ze swojej strony? śpiewać, aby zarobić i Jurasiowi, i im wszystkim wynagrodzić ich ofiary? Tak! musiała wystąpić, musiała z bólem w sercu uśmiechać się, żebrać o oklaski, bo one złoto sypały...
Gdy Juraś odszedł późno już na poddasze, nie miał już nic z czegoby się jej nie wyspowiadał. Umiała z niego dobyć co chciała, tak panowała nad nim!
Rozgorzało znów biedne chłopię, stokroć może niebezpieczniej niż niegdyś, takim urokiem nowym obdarzało ją męczeństwo. Zdawała mu się jakąś istotą z obłoków, z niebios wygnaną, której on nie był godzien tknąć kraju szaty.
Rozstali się późno.
Marynka poszła milcząca do swojego pokoiku już z tą myślą i postanowieniem, że powinna powracać do życia, dla którego czuła obrzydzenie.
Baron nazajutrz przyszedł się tylko dowiedzieć o zdrowie. Nie usiadł nawet z początku, nie chciał być natrętnym.
Sama ona zatrzymać go musiała: żądała rady. Pierwsze jej słowo zdradziło jej postanowienie powrotu na scenę.
Percival usiadł.
— Nic łatwiejszego, rzekł: nowy dyrektor w tych dniach zapewne będzie wybrany z liczby kandydatów, którzy się o to dobijają. Nie ma wątpliwości, że on sam starać się będzie panią pozyskać. Nie sądzę, aby o to starania jakie czynić potrzeba. Tymczasem mojem zdaniem, jeśli pani wolna, sezon jeszcze nie rozpoczęty, byłoby bardzo korzystnem urządzić kilka koncertów. Hr. Samsonow żywy bierze udział we wszystkiem, co się jej tycze; on i inni wielbiciele, siebie nie liczę, dodał baron, postarają się, aby koncerta świetne dały rezultaty.
Marynka raz się zgodziwszy na ofiarę, gotowa była na wszystko.
Zmuszona była wreszcie uciec się choćby do koncertu, bo ostatki zapasów się wyczerpywały, w hotelu była winną.
Wprawdzie majętny właściciel jego, francuz, grzeczny do zbytku, elegant, w pretensyach i w tupecie, ofiarował kredyt nieograniczony, przysyłał bukiety, był z nadzwyczajnemi attencyami, ale te łaski, nudnemi wizytami jego i słuchaniem zwietrzałych komplimentów trzeba było opłacać.
Percival, który dzięki współczuciu swemu, okazywanemu pani ex-dyrektorowej, uchodził już za jej dawnego kochanka, a posądzeniom tym wcale nie zaprzeczał, zaledwie wyszedł z hotelu; począł się nadzwyczaj gorliwie zajmować urządzeniem koncertów... Pojechał do hr. Samsonowa, do ks. Agatona, do właściciela sali, która mu się zdawała najstosowniejszą, kazał nawet wydrukować bilety wejścia bez daty, mając zamiar natychmiast je rozdać między swoich znajomych i przyjaciół śpiewaczki.
Nie wahał się odmalować stanu, w jakim ją Volanti porzucił, w sposób poruszający. Lecz gdyby współczucia nie miała znakomita śpiewaczka, dosyćby było ciekawości, jaką obudzała.
Cała legenda już przywiązana była do jej imienia: Volantego miłość, Corsiniego namiętność, porwanie, samobójstwo, małżeństwo, romans z Percivalem, ucieczka francuza, składały się na tragiczny romans, na historyę, która kobietę biedną i niewinną czyniła jakąś heroiną, wcale odmienną, nic a nic niepodobną do tej, jaką była w istocie.
Po tylu w krótkim czasie przebytych zmianach losu, jakże nie było posądzać tej, która im uległa, że swem postępowaniem wywołała, że swą pięknością i talentem spowodowała te wypadki?
Zdawało się więc niejednemu, że piękna Litwinka jest na drodze, na której wielu jej zabiedz może, z nadzieją rozkołysania tak łatwego serca.
Baron przecież nie mógł być nieśmiertelnym jej kochankiem.
Lacerti była już pogrzebała nieszczęśliwą współzawodniczkę i była pewna, że nie powróci tak prędko na scenę; cała jej usilność skierowana była, aby w nowym składzie trupy uzyskać pierwsze stanowisko... gdy razu jednego zjawił się u niej wieczorem wszystko wiedzący młodzieniec (było to jego powołaniem, czasem bowiem i reportera pełnił obowiązki), zwiastując, że już po mieście bilety na koncert Burcelli rozprzedają.
Laura sądząca dotychczas, że Marya była chora, zniechęcona i na wyjezdnem (bo tak jej mówiono), przyjęła tę wiadomość najprzód niewiarą, potem niepokojem i gniewem...
Czuła to, że jeśli w koncertach śpiewać będzie, nieochybnie ją zaangażują.
Oburzyło ją to. Lecz, że rozstały się na stopie przyjacielskiej (tak twierdziła), postanowiła natychmiast sprawdzić pogłoski, widzieć się z Maryą, i co potem nastąpić miało, potrzebowała rozważyć.
Z rana była już w hotelu, złapała Zosiczową, wydała się przed nią ze współczuciem dla nieszczęśliwej, przychodziła jej ofiarować bezinteresowną pomoc swoją.
Wypadało choć podziękować.
Wpuszczono ją do Marynki.
Na widok zbolałej jej twarzyczki, Lacerti najprzód zakrzyknęła, że to było zabójstwem w takim stanie zdrowia chcieć występować.
— Cóż chcesz? jestem zmuszona! odparła Marynka. Uróżuje się, a śmiać się, gdy serce płacze, umiemy wszystkie.
Ofiarę Lacerti śpiewania w jej koncercie przyjęła Marynka z wdzięcznością, ale odesłała ją z tem do hr. Samsonowa, który koncert urządzał, program miał ułożyć i wszystkiem się zajmował.
Laura wcale nie miała ochoty śpiewać obok rywalki, rada więc była okazać gotowość, a cofnięcie się złożyć na odrzuconą ofiarę.
Z ciekawością złośliwą przypatrzywszy się, rozpytawszy, dobadawszy wszystkich boleści położenia, Lacerti w końcu pożegnała swą przyjaciółkę.
Gdyby była mogła, byłaby serdecznie przeszkodziła koncertowi, zmieszała szyki, podstawiła coś, coby zachwiało powodzeniem lub uniemożebniło występ ten, ale siły jej i sprzymierzeńców nie starczyły przeciw protektorom Marynki.
Lacerti bardzo zła wróciła do domu. W łyżce wody byłaby utopiła tę kobietę, przy której podrzędną rolę zawsze grać musiała.
Percival tymczasem tak zabiegał, że wszystkie bilety wkrótce były rozerwane.
Marynka, która od dawna nie śpiewała, potrzebowała sobie przypomnieć arye, które wybrano.
Zmusiło ją to zmienić mieszkanie, nająć fortepian i na nowo wziąć się do tej muzyki, która jej całą tragedyę życia przeszłego przypominała.
Z początku głosu dobyć nie mogła, zdawało się jej, że nie potrafi zdobyć się na wesołe nuty, na dźwięki, które stanowi duszy kłam zadawały.
Walczyła z sobą, zaczęła nucić, rozpłakała się, porzuciła nuty, wróciła do nich, i po godzinie może pasowania się, zaczęła w końcu śpiewać jak machina. Dopiero wyraz bólu i namiętności poruszył ją, opanował, i dawna potęga głosu powróciła.
Sztuka, ten demon wszechmocny, znowu ją ujęła w ramiona, i po nad ziemię uniosła; zapomniała o wszystkiem.
Pieśń płynęła srebrnym strumieniem, a łzy niedopłakane, bezwiedne toczyły się po twarzy, i tak ją cicho wchodzący Juraś zastał, zatrzymując się w progu, przelękły.
Wydała mu się natchnioną, czy obłąkaną, a straszną jakąś... Wrósł w ziemię, nie śmiejąc się ruszyć.
Marynka dopiero skończywszy śpiew, zobaczyła go przy ścianie, w progu, na straży... Rzuciła się na krzesło i widok smutnego chłopca, który mógł ją posądzić o brak uczucia, o jakąś zabawę z dobrej woli, zarumienił wstydem jej lice.
— Dziwisz się pewnie, słysząc mnie śpiewającą? odezwała się, nie prawdaż? Myślisz może, iż się bawię? O, nie! to mój chleb, a ja na chleb zarobić muszę. Płaczę a śpiewam... taka dola moja.
Juraś milczał. W duszy swej wyrzucał sobie, że on niedołężny, nie mógł jej wyswobodzić od tego śpiewu i męczarni.
Zbliżył się, pocałował ją w rękę i uciekł.




Koncert był świetny. Co tylko miała stolica dyletantów, ciekawych, łaknących widowiska, potrzebujących na jutro tematu do rozmowy, tych, co widzieć chcieli i pokazać się musieli — wszystko to natłoczyło się do sali.
Z nadzwyczajną niecierpliwością, po odegraniu uwertury, oczekiwano wyjścia divy na estradę...
Za wczasu spierano się już o to: kto ją miał wyprowadzić? Z przekąsem szeptali niektórzy, iż powinien się tego był podjąć baron.
Zaszeleściała suknia i ze skromnym bukietem fiołków w ręku, otoczonym kameliami białemi, w sukni czarnej, ubrana bardzo po prostu, ale majestatyczna, pańsko, smutna, wysunęła się sama. Nikt jej nie towarzyszył. Było to przeciwko zwyczajowi, lecz tak chciała, tak postanowiła.
W sali przez chwilę panowało jakieś zdumione milczenie, i wnet burza oklasków nieskończonych.
Marya kilka razy musiała dziękować, kilka razy próbowała zacząć śpiewać, ale oklaski nie ustawały, sypały się bukiety i nierychło nastąpiła cisza.
Lacerti siedząca w loży, usta zagryzła do krwi.
— Dopóki ta kobieta tu jest, żyje i śpiewa, nie będę nigdy przenigdy mogła być pierwszą, rzekła w duchu; lecz konwulsyjnie poruszającemi się rękami sypała oklaski, tak aby wszyscy je widzieć mogli.
Początek koncertu już dał miarę tego czem on miał być cały.
Śpiewaczkę współczucie okazane natchnęło; nie ma ktoby mu nie uległ... dreszcz ją przeszedł, przestała być kobietą, męczennicą, była na chwilę artystką.
Boleść wewnętrzna zdawała się jej nowe dawać siły; nigdy się nie wydała namiętniejszą, nigdy cudowniej piękną i bardziej panią.
Przeciwnicy nawet przyznawali jej to znamię szlachetności jakiejś, dystynkcyi, którego inne śpiewaczki nie miały. Ani twarz, ani postawa nie zdawały się jej nadawać tej cechy, piętnowała ją dusza. Uniesienie było ogromne, powodzenie nadzwyczajne. Zgadzali się na to wszyscy, że przyszła trupa nie mogła się obejść bez tej gwiazdy, że stracić ją byłoby niepowetowaną szkodą.
Pieniężny obrachunek koncertu przeszedł także najśmielsze oczekiwania; po nim jednym można było cierpliwie czekać kilka miesięcy na otwarcie teatru, a tyle osób wymagało powtórzenia, iż śpiewaczka mu się oprzeć nie mogła...
Dwa te wystąpienia na dosyć długi czas czyniły ją niezależną, spokojną, dozwalały nawet Jurasiowi dać coś na budowę i ulepszenia w Berezówce.
Juraś, któremu bilet dano, pierwszy raz w życiu rzucony w ten ogień, dobrze że w nim nie oszalał. Powrócił, jakby po jakiemś widzeniu, ekstazie, czemś nieziemskiem i nieprawdopodobnem.
Ludzie, których tu widział, stroje, zapał, namiętność, szał, krzyki, muzyka, upoiły go i przestraszyły.
Pytał się sam siebie powracając do domu, czy w takim ukropie żyć, wytrwać można i na zbawienie zasłużyć. Ex-kleryk miał to zawsze na baczeniu, i smucił się, bo czuł w tem coś szatańskiego, a tu jego anioł, dla nieszczęsnego grosza, musiał iść w to piekło...
Cóżby był dał, gdyby ją mógł wyratować!
Wdzięczność za oba koncerta, które trochę uspokoiły Marynkę i dały jej odetchnąć, należała się niewątpliwie baronowi. Czuła ona to, i przy pierwszem widzeniu się z nim, podeszła do niego, przejęta, pełna ufności, obie ręce mu podając i uśmiechając się:
— Dziękuję!
Baron wpatrzył się w nią przez chwilę wzrokiem tak natarczywym, że Marynka zmieszała się i oczy odwrócić musiała. Miała jednak odwagę powiedzieć mu:
— Panie baronie! nie patrz pan tak na mnie i nie odbieraj mi uczucia, jakie mam dla niego... Chcę, by ono mi pozostało. Mam dla niego wdzięczność i szacunek.
Percival westchnął.
— Pani! rzekł, powstrzymując się: chciej mi wierzyć, że nadto cenię to co mam, abym śmiał żądać więcej. Zdaje mi się, żeś pani dawno odgadnąć musiała, iż byłem więcej niż przyjacielem jej, żem się szalenie rozkochał, żem nawet miał nadzieję...
— Nie krzywdź mnie, nie potwarzaj pan siebie, odparła śmiało Marynka. Czyż tak nam nielepiej? czyż jest nie godniejszem pięknej duszy zaspokoić się przyjaźnią świętą i czystą?
Podała mu rękę.
— Nie psuj mi pan marzenia mojego.
Percival uśmiechnął się.
— Będę posłusznym, rzekł.
Marynka spuściła oczy.
— Są takie serca jak moje, które żadnemu marzeniu szczęścia nie dają wiary. Za wcześnie ból je zwarzył. Znasz pan mój los; do tego co on mi narzucił, nie chcę ja dodawać winy własnej...
— O jedno panią proszę, wzruszonym głosem przerwał baron; ufaj mi pani i nie oddalaj od siebie.
— Jeślim tego dotąd nie uczyniła, odparła Marynka — na cóżbym teraz przyjaciela miała poświęcić, aby uniknąć potwarzy? Wiem bardzo dobrze, iż całe miasto nazywa mnie pańską kochanką; gardzę tem, ale w sumieniu mojem chcę być czystą.
Rozmowa ta urwana nadejściem Zosiczowej, nie wpłynęła bynajmniej na zmianę postępowania barona. Co myślał, czy był zrezygnowany, czy żywił jakie nadzieje, zgadnąć było trudno.
Lacerti w kilka dni potem napadła go z szyderskiem prześladowaniem miłością dla pani ex-dyrektorowej.
Percival popatrzał na nią litościwie a szydersko.
— Przekonywam się, rzekł, że piękna Laura całkiem ludzi nie zna. Gdybym był, jak sądzisz, szczęśliwym kochankiem tej kobiety, dawnobym już nim być przestał... a jeśli nim nie byłem, dodał, możesz być pewna, że nim nie będę.
— A kimże tam jesteś? zapytała Laura.
— Przyjacielem, który ma szacunek dla kobiety...
Skłonił się. Cyganka się śmiała.
— Szacunek, jakiego dla ciebie mieć nie można — dokończył baron, i poszedł.
— On się z nią w końcu ożeni! zawołała za odchodzącym patrząc Lacerti.
Płakała prawie ze złości; ostatnie słowa barona dotknęły ją boleśnie. Pałała zemstą.
Na baronie się zemścić nie miała sposobu; na Marynce? — o! cóżby dała, gdyby mogła!
Stawała jej wszędzie na drodze, była przeszkodą, zaćmiewała ją; lecz pozbyć się jej, po tylu próbach nadaremnych, wątpiła już czy potrafi. Napróżno łamała głowę nad obmyśleniem środków jakichś: wszystkie były lub zużyte, lub niemożliwe. Po za tą kobietą stał baron, bogaty, mający wpływy, znaczenie, uparty, śmiały i wyznający głośno szacunek dla niej.
Lacerti trudno się było pogodzić z tą myślą, że Percival nie grał tam roli kochanka; nie mogła pojąć, coby go do niej wiązało? Zaczynała jednak przekonywać się, że w istocie może baron dotąd kochał się napróżno i dla tego nie opuszczał litwinki... Ostatnia z nim rozmowa, tak złośliwie zakończona, miała w sobie wyraz prawdy, w którą niepodobna było nie uwierzyć.
— Jednym środkiem jest odciągnąć ją od niego, znaleźć mu coś nowego, coby zajęło starego bałamuta, — mówiła sobie Laura.
I postanowiła nie zrywać z nim, być jak najlepiej, a próbować, czy się go nie uda oderwać od Marynki. O tem wstydziła się mówić nawet z matką, ale raz wziąwszy do serca, rozważała, przemyślała co barona znęcić mogło. Według jej pojęć, chyba młodość i pewna oryginalność.
Jednego ranka, baron, który wcale nie myślał o Laurze, a sądził, iż mu kilku słów cierpkich nie przebaczy, zdziwiony trochę zobaczył ją śmiało i wesoło wchodzącą do siebie.
— Prawda, że jestem bezwstydną! żeby się też tak narzucać komu! — rzekła śmiejąc się od progu. Ale kiedy stary przyjaciel niełaskaw, ja, zrzuciwszy pychę z serca, sama muszę do niego!...
Stanęła, nie zrzucając zarzutki, ani chcąc przysiąść.
— Zróbże mi tę grzeczność, odezwała się: zaszczyć salon mój bytnością swoją. Potrzebny mi jesteś.. chwalę się nim...
Baron śmiał się szydersko.
— Na cóż ja tam jestem potrzebny? spytał.
— Jakże? baron! dyplomata! nie rozumiesz, jak przyjemnie figuruje w saloniku biednej śpiewaczki? Jesteś reklamą. Proszę cię, przyjdźże dziś.
— A! dziś? rzekł marszcząc się trochę Percival. Dla czego dziś?
— Bo u mnie kilka osób będzie.
Lacerti przysiadła na rożku krzesełka.
— No, ja, dodała, spowszedniałam, nie mam uroku, nudzę cię; ale będzie kilka nowych twarzyczek, które warto zobaczyć. Zaprosiłam Dolores hiszpankę, tancerkę zachwycającą; będzie mała gruzinka, której nie widziałeś, a jest cudem piękności...
— Ale zkądże ci myśl przyszła urządzić taką wystawę cacek? spytał baron żartobliwie.
— Bo się nudzę sama i chcę, aby się u mnie ludzie bawili — zakończyła, wstając Lacerti. A zatem rachuję na barona.
Niewielką wagę przywiązywał Percival do tych zaprosin, ale obiecał przyjść. Przed wieczorem odwiedził Marynkę, posiedział u niej krótko i pojechał do Lacerti.
Wieczór był nie tak tłumny i krzykliwy jak zwykle: kilka poważniejszych, łysych figur, zapowiedziane dwa ładne kwiatki.
Dolores, typ hiszpański, młoda jeszcze, piękna bardzo, w towarzystwie matki i brata, przewędrowała już była Europę; znać na niej było obycie się z ludźmi, nawyknienie do hołdów, pewne zobojętnienie. Mogła być ponętną dla malarza, dla zepsutego człowieka, szukającego wrażeń, ale dla barona nie miała uroku. Mówiono, że była prostą wieśniaczką, lecz nic już wieśniaczego u niej nie pozostało. Przypominała maryonetki teatru Guiniol’a.
Gruzinka Taida, młodziusienka, biała jak mleko, z włosami i oczyma czarnemi jak krucze skrzydła, nie mająca spełna lat trzynastu, a wyglądająca na szesnaście, była w istocie zachwycającej piękności. W haremie sułtana byłaby niezawodnie pierwsze miejsce zajęła, lecz piękność jej tak nie mówiła nic, tak była bezmyślną, tak jawnie brakło jej duszy, która spała w tym posążku, nie mając się nigdy przebudzić, że chyba ludziom bez myśli i czucia podobać się i zachwycać ich mogła.
Baron, który był ciekaw piękności i takich typów nowych, z zajęciem począł przypatrywać się i rozmawiać z dwiema zaproszonemi. Hiszpanka zdradzała dziecko już zepsute, ostrożne i obrachowując krok każdy i słowo; z Taidą gruzinką rozmówić się było niepodobna. Zamiast słów, pokazywała białe ząbki, błyskała nieporównanej piękności oczyma, wdzięczyła się ruchami jakiegoś dzikiego zwierzątka, lecz na tem się kończyło wszystko... Śpiewała źle kilka piosnek i skakała jakiegoś tańca wschodniego; zresztą było to stworzenie przeznaczone na niepomierne utycie i pół senny spoczynek.
Lacerti spostrzegła po krótkim przeciągu czasu, że omyliła się zupełnie w rachubie. Baron bawił się temi laleczkami, ale żywszego zajęcia nie okazał.
Laura zaczęła go badać o gruzinkę, znajdując, że powinnaby mu być tembardziej do smaku, że miała pochodzić z jakiegoś starożytnego, zubożałego rodu.
Percival poruszył ramionami i szydersko jej szepnął na ucho, że jeśli te piękności protektorów szukają, znajdą ich u... wymienił znane nazwiska.
Kilka takich prób, równie niefortunnych zrobiwszy Lacerti, nie wiedziała już co ma z baronem począć, i przemyśliwała, czyby niemożna wpływem jakim pozbyć się go zupełnie ze stolicy, lecz gdy się o to kogoś z przyjaciół bardzo potężnych zapytała, rozśmiał się jej w oczy.
Wybór nowego dyrektora dotychczas nie był jeszcze dokonany.
Dzięki swym rozgałęzionym stosunkom Lacerti dowiedziała się pod sekretem największym imienia przyszłego impressario.
Nie było go jeszcze na miejscu, spodziewano się przybycia co chwila. Wszelkie możliwe o nim wiadomości, postarała się zebrać Lacerti i jednego poranku znikła z miasta.
Nikt się nie mógł domyśleć dokąd się udała, lecz że podobne zaćmienia były w jej obyczajach, nikogo to nie zdziwiło. Laura wiedziała, że przybywający przybywający miał się zatrzymać u krewnych w Mitawie, i wybiegła na jego spotkanie, które miało nastąpić przypadkiem.
Nowy dyrektor włoch, które swe nazwisko: Rosini, chętnie przez dwa ss wymawiał, dla nadania sobie mitycznego pokrewieństwa z nieśmiertelnym, był sławny więcej ze swych zdolności administracyjnych niż artystycznych. Czterdziestokilkoletni, dużo doświadczenia mający, liczący na pospolitą a nieomylną znajomość serca ludzkiego i umiejący ludzi wyzyskiwać doskonale, Rosini jechał tu wezwany dla zreformowania, zniesienia nadużyć, sam rachując tylko na to, aby zrobił pieniądze. Skąpy był i chciwy.
Brakło mu oprócz kilku osób wyżej położonych, stosunków i znajomości w stolicy; rad więc był bardzo, gdy (zawsze przypadkiem) w domu swych krewnych zetknął się z artystką, której imię już go było doszło.
Lacerti wprędce odgadłszy człowieka i jego słabostki, w ciągu jednego wieczoru umiała tak zabiegać, tak grunt przygotować, że Rosini żegnając się, prosił jej o audyencyę nazajutrz i ofiarował jej sojusz z sobą.
Lacerti podrożywszy się, nie dawała się niby wyciągnąć na słowa, mówiąc tylko to, co jej było potrzebnem. Odmalowała mu ludzi, położenie, trudności zadania, środki do przełamania ich, tak żywo i przekonywająco, że Rosini całkiem się jej poddał, winszując sobie, że taki traf szczęśliwy dawał mu nieopłaconą pomocnicę.
Chociaż natychmiast miał się udać w dalszą drogę, przyszły dyrektor postanowił zostać dzień dłużej w przekonaniu, iż nie stracił czasu. Laura oprócz tego, że mu się starała okazać niezbędnie potrzebną potrafiła podżyłego i dosyć ostygłego włocha pozyskać sobie zalotnością, pochlebstwy i nadzieją poufałych stosunków w przyszłości. Malując mu tych, z którymi się musiał spotkać w teatralnych sprawach, nie ominęła naturalnie Marynki.
Przestrzegała go i kazała mu być nadzwyczaj ostrożnym z kobietą zepsutą, zręczną, odegrywającą rolę nieszczęśliwej i tym sposobem jednającą sobie serca dla wyzyskiwania ludzi.
O talencie litwinki mówiła z pogardą, jakby o czemś przesadzenie rozbębnionem, fantastycznem, na głębszych studyach nieopartem; osoby kazała unikać jako niebezpiecznej i chciwej awanturnicy.
Według niej, zaangażowanie jej do teatru, było dla niego największem niebezpieczeństwem, dla Rosiniego niewolą i t. p.
Laura, aby jej słowom więcej dał wiary, starała się nie okazywać osobiście niechęci dla litwinki, przyznawała jej nawet pewny talent, głosiła się jej przyjaciółką, lecz w interesie sceny radziła mieć się na baczności.
Dała mu do zrozumienia, że ludzie wpływowi, hr. Samsonow, baron i inni, zapewne za nią silnie się wstawiać będą, radziła grzeczne wyłamanie się z pod ich despotyzmu.
— Teatr jak wojsko jednego wodza mieć powinien; mówiła: pan swej władzy nie dziel z nikim. Jeżeli ci ją z rąk wyrwą, nie będziesz panem, i przypłacisz to później upadkiem.
Daleko przebieglejsza i więcej mająca zręczności Laura, narzuciła mu swe przekonania, dała wcześnie kierunek, i z pociechą winszowała sobie wieczoru dnia tego zupełnego tryumfu.
Nikt w świecie nie miał wiedzieć o tem, że się spotkali, że się znali. Ona tejże nocy powracała do stolicy, on miał w kilkadziesiąt godzin po niej się ukazać.
Baron tymczasem spokojny o przyszłość śpiewaczki, gdyż był pewien, że teatr się bez niej nie obejdzie, mało nawet myślał o jakichkolwiek staraniach.
Dowiedział się o przybyciu nowego impressaria obojętnie, nie śpieszył robić z nim znajomości.
W kilka dni wieść się rozeszła po mieście, że Rosini przyjechał już z gotowym pocztem artystów, że nie potrzebował się starać o nich, i że nowa trupa jest pełna.
Lacerti sama niby strwożona przybiegła do Marynki, zwiastując jej tę smutną wiadomość, iż ona zaledwie mogła wymodlić bardzo skromne pomieszczenie, na przypadek gdyby primadonna zastąpiona być miała.
— A wy? — zapytała Marynki: nie staraliżeście się?
— Ja dotychczas nie wiedziałam nawet o niczem...
Z wielką troskliwością o los przyjaciółki Laura ubolewać zaczęła nad tą jej nieopatrznością, nad zaniedbaniem jej przez przyjaciół.
Wieczorem tegoż dnia dowiedział się Percival o tem, zadumał i nie dobrze rozumiejąc, radził cierpliwość.
— Z głosem pani, rzekł, nie potrzeba się napraszać nikomu, można czekać...
Marynka, której niepilno było wystąpić, była tegoż zdania, że się narzucać nie wypada.
Do czasu miała za co prowadzić to skromne życie, a potrzebowała wypoczynku... Żadnego więc kroku nie przedsięwzięła, i życie szło swoim trybem, a Juraś, któremu się Marynki opuszczać nie chciało, siedział na strychu, szczęśliwy, gdy mu do niej przyjść pozwolono.
I ona też coby go była powinna odprawić do Berezówki, ociągała się z tem sama przed sobą, nie umiejąc wytłómaczyć dla czego. Zdawało się jej, że z nim była tu bezpieczniejszą, że ten ktoś swój nieodbicie był jej potrzebny.
Z nim jednym mogła mówić tak po prostu, tym językiem wsi i młodości swej, który jej lepsze przypominał czasy.
Z jego oczu patrzało coś tak szczerego, tak tchnącego prawdą i gorącem przywiązaniem, iż on jeden na świecie był dla niej bratem i rodziną.
Zastępował jej niemal matkę, wcielała się w nim przeszłość, wiało od niego wiejskiem powietrzem, niezatrutem wyziewami, które ją dusiły...
Przy nim zapominała o sieroctwie swem, o doznanych boleściach... o wszystkiem. Uśmiech nawet i wesołość dla niego powracały, czuła się młodszą...
Była-li to miłość? któż wie? choć może zwykłej jej fizyognomii nie miała, choć wcale różna od pospolitych miłostek, choć się w przywiązanie braterskie przybierać rada, była z pewnością pierwszem biciem serca tego dziewczęcia, a każdy dzień i rozmowa zbliżały ich więcej do siebie.
Juraś kochał się zapamiętale, szalenie, lecz w nim uczucie to pod naciskiem religijnych zasad, którym był wierny, zmieniało się w rodzaj czci i uwielbienia pokornego. Nie myślał ani o pozyskaniu sobie jej serca, boby to grzesznem było, skoro żenić się z nią nie mógł, ani w poufalszem zbliżeniu się, którego znał teoretycznie niebezpieczeństwo.
Gotów był tylko dla tej niewiasty tak nieszczęśliwej, zbolałej, osieroconej, życie oddać na usługi, i nie pragnął nic nad to, ażeby przy niej choćby psem podwórzowym mógł być.
Była tak dobrą dla niego, tak względną, tak łaskawą, gdy mu u drzwi w salonie usiąść pozwoliła słuchać dźwięku swojej mowy, dopuściła rozmawiać z sobą, dzielić się myślami, wspomnieniami, że Juraś nic już więcej nie pożądał.
Grzeszne przypuszczenie, aby on, biedny Poterski, proste chłopię, mógł bliżej przystąpić do tego anioła i więcej coś nad końce jego palców ucałować, nad rąbek jego szaty, nigdy mu nawet w myśli nie pozostało...
Pragnął tak jej szczęścia, że nawet bez siebie widząc ją szczęśliwą, byłby Bogu za to dziękował. Taka miłość, na pół z modlitwą i pobożnością zmieszana, dziś wprawdzie jest fenomenem prawie nieprawdopodobnym, lecz Juraś też do ludzi współczesnych sobie nie był podobny. Zdjął suknię, ale dusza jego chodziła jeszcze w czarnej sutannie kleryka.




Sezon teatralny rozpoczął się bez Marynki, a że Rosini umiał przygotować swą salę przy pierwszem jej otwarciu, publiczność była spragnioną, ciekawą, i artyści a artystki za wczasu sobie zjednali przyjaciół i szło bardzo dobrze.
Laura, która mówiła o sobie, że ma tylko dublować jakąś primadonnę, nieprzybywającą dotąd, była na pierwszym planie. Zbierała obfite wieńce, oklaski.
Wprawdzie wielcy znawcy i smakosze mieli dużo do zarzucenia nowemu składowi opery, lecz w początkach należało pobłażać.
O Marynce ludzie, którzy zapominają zawsze najłatwiej, wcale jakoś nie myśleli. Jeden stary hr. Samsonow jej żałował. Ks. Agaton, którego piosnek nie śpiewała, mimo że miał prawie przyrzeczenie spopularyzowania ich, gniewał się na nią.
Baron nie śmiał bardzo sprawy jej popierać, lękając się, aby pogłoski, jakie już chodziły o stosunkach z nią, nie nabrały przez to większego prawdopodobieństwa.
Z otwarciem teatru, Marynka, która żyła zupełnie odosobniona, uczuła jakieś pragnienie widzenia go, słyszenia muzyki, jakąś po nim tęsknicę. Choć zawód ten dał się jej boleśnie we znaki, zostawił po sobie jakiś nałóg, jakieś przywiązanie do tych desek, na których tyle uczuć nieznanych jej wprzódy doznała. Mimowoli ciągnęła ją scena.
Baron, który się tego domyślił, przyniósł zaabonowaną lożę, a że się lękał, by od niej nie odstraszała Marynki obawa jego przytomności, oznajmił zaraz, że ma krzesło w orkiestrze...
Ofierze tej rada była bardzo Marynka. Uczęszczała więc pilno na teatr, i powracała z niego prawie poruszona mocno, tak on nie odpowiadał jej wymaganiom i ideałom.
Percival potem słyszał ją z rana rozprawiającą żywo, zajmującą się sceną, zapominającą o wszystkiem dla tych kwestyj sztuki, które same prawie umiały ją ożywić i rozerwać jej smutek.
Zdawało mu się, że choćby nie dla zysku i sławy, ale dla tej dusznej potrzeby artystki, która żądną była walki, należało jej ułatwić jeżeli nie powrót, to choć ukazanie się na scenie. Był pewien, że naówczas Rosini zostałby zmuszony zamówić ją do swej opery.
Nie uprzedzając o tem Marynki, Percival w celu pozyskania sobie Rosiniego, zrobił z nim znajomość.
Na pierwszą jednak wzmiankę o Burcelli, dyrektor się zmarszczył i okazał tak absolutną niemożność angażowania jej, taki wstręt, że Percival zdumiony i obrażony, mówić już z nim nie chciał.
Dotknięty był tem mocno.
Nie myśląc więc starać się o stałe zamówienie Marynki, umiał przez drugich tak zabiegać, iż nóż prawie na gardle Rosiniemu położono, wymagając dla niej gościnnych występów.
Opierał się im, zwłóczyć chciał dyrektor, lecz wpływy były tak silne, iż uledz był zmuszony.
Tegoż wieczoru Lacerti, która była już najbliższą przyjaciółką Rosini’ego, i jak mówiono despotyczną nad nim miała władzę, dowiedziała się o tem, i zakrzyknęła, iż nie dopuści nigdy wystąpić Marynce, lub groziła usunięciem się ze sceny.
Rosini napróżno się starał ją uspokoić; pogniewali się z sobą. Poróżnienie jednak nie trwało długo, bo włoszka więcej się obawiała sama, niż mogła nastraszyć.
Dyrektor obiecywał zwłokę, odkładano.
Lecz Percival był uparty, a po za nim różne potęgi stały, dyrektor musiał uledz.
Gdy raz przekonała się Lacerti, że gościnne występy były koniecznością, wszechwładna pani za kulisami, zaklęła się, że współzawodniczce na pierwsze jej ukazanie się, przygotuje nieochybną klęskę.
Rozpoczęła zabiegi w taki sposób, tak szafując groźbami i wpływem swym na Rosiniego, obietnicami, intrygami, że w istocie co najmniej fiasco było nieuchronne.
Baron i wszyscy wielbiciele Marynki byli pewni swego, poprzednie tryumfy uspakajały ich tak i usypiały, że ze swej strony nie widzieli najmniejszej potrzeby przygotowań i ostrożności.
Percival’owi zdało się, że byłoby uwłaczającem genialnej artystce, gdyby powątpiewał o jej powodzeniu. Nigdy jeszcze litwinka na scenie nie doznała zawodu. Rachowano na tego ducha zwycięzkiego, który ją ożywiał, na czarodziejską głosu potęgę.
Przebiegła Lacerti, która najmniejszemi nie gardziła sposobami szkodzenia i przeszkadzania, postarała się o to najprzód, ażeby rola, w której śpiewać miała Marynka, jak najmniej przypadała do natury jej głosu i talentu.
Marynka nie odrzuciła jej, choć widziała trudność, uparła się ją zwyciężyć. Powodzenia jej dawniejsze trochę ją uspakajały, rachowała na zapał, który ją był powinien ogarnąć i dać jej siłę.
Pomijając to, że w sali rozsadzić miała Lacerti oddanych sobie sykaczy, wpadła jeszcze na pomysł prawdziwie szatański. Wiedziała, że trudno było onieśmielić Marynkę, iż w charakterze jej było, zrozpaczonej podnosić się z potęgą niezmierną.
Szukała środków sparaliżowania rywalki, przestraszenia jej czemś, zadania ciosu, któryby głos i odwagę odjął, i znalazła w głowie coś tak dziwnego, tak ohydnego razem, tak trywialnego, że pomysł podobny tylko w takiem jak jej sercu i fantazyi, mógł się zrodzić. Znajoma i poprzyjaźniona z całym teatralnym światem, była w bardzo poufałych stosunkach z kilku aktorami, celującymi w sztuce przerabiania swych fizyognomij i postaci, na to co chcieli.
Mówiła sobie, że gdyby Marynka wychodząc na scenę, ujrzała tuż w loży zmartwychwstałego Corsiniego i widmo Volantego, musiałoby ją to przerazić.
Panowie Alfred i Jules komicy, którym ten figiel zdawał się bardzo zabawnym, podjęli się ugrymować doskonale. Obaj oni znali Corsiniego i Volantego, i zaręczali, że postawę, minę, strój, do złudzenia wynaśladować potrafią.
Nikt ich za to prześladować nie mógł, a gdyby cel ich był dopięty, Marynka zmieszała się lub omdlała, mieli się łatwo niepostrzeżeni wyśliznąć.
W największej tajemnicy cała ta maskarada niecna umówiona była. Dwaj usłużni artyści mieli się w głębi loży ukrywać, aby ich za wczasu nie postrzeżono i wystąpić naprzód, na światło dopiero, gdy Marynka wyjdzie na scenę.
Pan Alfred, czulszy nieco, który miał Corsiniego przedstawiać, objawił trochę obawy, aby skutki nie były zbyt groźne; sumienie go ruszyło, lecz Laura śmiechem, szyderstwem, zalotnością, potrafiła go nawrócić.
Odbyto przy drzwiach zamkniętych próbę, i Lacerti krzyknęła z przestrachu, tak znakomici artyści doskonale się w role swe wcielić potrafili.
Przygotowania, próby, zabrały dość czasu, Lacerti teraz już się prawie niecierpliwiła i rada była przyśpieszyć katastrofę.
Nadszedł nareszcie dzień naznaczony.
Baron postarał się o to, aby teatr był pełny. Ze swej strony miejsca potrzebne dla hałasujących, wcześnie zamówiła Lacerti.
Marynka nie była w usposobieniu takiem, jakiego się sama spodziewała, sądząc, że po długim wypoczynku, zapał i natchnienie przyjdą większe; czuła się smutną i znękaną.
Znając jednak siebie i wiedząc, że w chwili krytycznej dopiero odzyskiwała głos i natchnienie, nie obawiała się wpływu tego usposobienia.
Wszystko zresztą szło w początku jak najpomyślniej, słuchacze byli sympatyczni, pierwsze sceny powiodły się i nastroiły ogół do oklasków.
W sali z niecierpliwością wyglądano ukazania się artystki, która liczyła mnogich i zapalonych czcicieli.
Cisza wielka, uroczysta oczekiwania towarzyszyła wyjściu Marynki, której powierzchowność sama robiła zawsze jak najlepsze wrażenie. Część publiczności chciała ją zwykłym powitać oklaskiem, poruszyły się już ręce, gdy z różnych kątów sali dały się słyszeć syczenia złowrogie, uparte. Przyjaciele artystki nie chcąc wywoływać walki, umilkli.
Zmieszana nieco Marynka, wahała się z podniesieniem głosu, serce jej bić zaczęło, lecz męztwo wróciło natychmiast... Śpiew brzmiał podnosząc się coraz i nabierając siły.
Oczy miała zwrócone w głąb sali, i dwa owe widma, które niepostrzeżone wystąpiły, napróżno się nastręczały jej w pełnem świetle. Marynka ich nie widziała.
Skryta za kulisami Lacerti bladła... śpiew był cudowny.
Wtem wzrok śpiewaczki obiegając salę padł na stojących tuż Corsiniego i Volantego. Nagle krzyk przeraźliwy wyrwał się z piersi, nieszczęśliwa jak obłąkana rzuciła się chwytając się za głowę... zachwiała się i padła na deski.
Piorunowe to omdlenie, którego przyczyny nikt sobie wytłómaczyć nie umiał, poruszyło całą salę... Co najprędzej spuszczono kurtynę, doktór wbiegł na scenę. Marynka leżała jak bez życia...
Rosini wyszedł zmieszany oświadczyć publiczności, iż nagła słabość na chwilę tylko przerwie widowisko, które z inną artystką natychmiast rozpocznie się na nowo.
Za kulisami Lacerti puściła już wiadomość, że litwinka obłąkania dostała. Wyniesiono ją do pokoiku, w którym się ubierała; przyjaciele przestraszeni nadbiegać zaczęli.
Doktór po dwakroć wywiódł ją był z omdlenia, lecz otwarłszy oczy, zaczynała krzyczeć, rzucać się i z trwogą niewymowną słabła znowu.
Zosiczowa myślała tylko o tem, jakby ją odwieźć do domu.
Baron już był z powozem i drugim lekarzem na usługi. Juraś stał w progu; wzięto na ręce na pół omdlałą, i wśród rozlegających się na scenie śpiewaków, przeniesiono do karety.
Przez całą drogę trwały konwulsyjne miotania się, płacz i śmiech serdeczny i mdłości.
Wypadek dla tych, co znali dobrze Marynkę, tak był niezrozumiały, iż baron pierwszy wpadł na podejrzenie, że go coś spowodować musiało ukartowanego umyślnie, zbrodniczą ręką.
Domyśleć się jednak jakiego rodzaju dopuszczono się zamachu, nie było podobna. Marynka sama do przytomności przychodząc, pytana, nic opowiedzieć nie umiała. Obłąkanemi oczyma rzucała do koła. Głos jej w piersi zamierał.
Dwaj artyści, którzy tak dobrze niepoczciwej usłużyli Lacerti, natychmiast po dokonaniu co im polecono, przestraszeni uciekli z loży i teatru. Zdawało się, że nikt ich dostrzedz nie mógł, i tajemnica zachowaną będzie. Dwóch jednak muzyków grających w orkiestrze, którzy znali dobrze Corsiniego i Volantego, widzieli te widma, a choć się nie mogli domyśleć kto odegrywał ich rolę, zrozumieli dla czego się tam one znalazły.
Oburzenie poczciwych ludzi było ogromne. Najprzód wśród muzyków w orkiestrze rozeszła się wieść o tych dwóch strachach postawionych w loży umyślnie, aby artystce odjąć przytomność i wywołać katastrofę. Wszyscy prawie domyślali się, znając Lacerti, że ona obcą nie była temu niecnemu prześladowaniu.
Ponieważ w początku dwóch tylko świadków mówiło o tem, niebardzo im wierzono, ale wkrótce znaleźli się i inni ze stojących za kulisami, z widzów siedzących naprzeciwko, którzy coś podobnego opowiadali.
W czasie następnego między-aktu po lożach już obiegała wiadomość, niedosyć jeszcze, że zamach jakiś współzawodniczek, jakaś niepoczciwa zdrada, wypadek za wczasu ukartowany, były przyczyną omdlenia Marynki.
Znający stosunki teatralne, wpadali już na myśl, że to być musiało sprawą Lacerti.
Ona to właśnie zajęła miejsce zasłabłej i śpiewała jej rolę, chociaż wzruszenie i przestrach jakiś czyniły ją tego dnia mniej śmiałą i pewną siebie.
Z prędko gotowego stroju i wszystkich przyborów potrzebnych znający teatr łatwo wnieść mogli, że Laura rachowała na to, co się stało, czekała tylko omdlenia i gotowała się do wystąpienia w zastępstwie.
Zamiast tryumfu, którego się mogła spodziewać, jako improwizująca swą rolę, Lacerti znalazła się w następnych aktach w obec publiczności usposobionej jak najgorzej. W sali powtarzano uparcie, że ona była sprawczynią nierozwikłanego, tajemniczego zamachu. Jest rzeczą pewną, że ludzie w gromadach zebrani, gdy po nich prąd jakiś przeleci, łatwo się mu ująć dają i unoszą się aż do namiętności. Zaraźliwem staje się usposobienie mass, i jednostki podniecone niem zdobywają się na odwagę, którejby pojedynczo nigdy nie miały.
Gdy raz zaczęto szemrać przeciw Laurze, a ktoś szepnął:
— „Wyświstać ją!“ poszło hasło to po sali jak iskra elektryczna. Chciano pomścić biedną litwinkę.
Po wielkiej aryi, która miała się zamknąć oklaskami, świst z loży dał się słyszeć przeraźliwy, i natychmiast spotęgował się do wrzawy i hałasu niesłychanego. Stukano nogami, sykano, świstano, śmiano się.
Lacerti z razu jak ukąszona wyprostowała się dumnie, podniosła głowę wyzywająco, chciała brawować. Spodziewała się obrońców, lecz wprędce gniew zamienił się w trwogę, krzyknęła, zakryła oczy i uciekła ze sceny. Pośród hałasu okrutnego musiano po raz wtóry zapuścić zasłonę. Niepodobieństwem było ciągnąć dalej, dyrektor łamał ręce z rozpaczy.
Publiczność, chociaż jej jeszcze brak było zakończenia widowiska, zaczęła tłumnie opuszczać salę. Niektórzy wspinali się na krzesła, i wywoływali:
— Burcelli! Burcelli!
Tak na włoszce pomszczono się, instynktowo winę jej czując, za pokrzywdzoną, która leżała nieprzytomna i na wpół obłąkana, otoczona lekarzami przez barona sprowadzonymi.
Wszyscy oni, nie znając przyczyny tego wypadku, godzili się na to, że wywołany być musiał wrażeniem jakiemś, słowem obelżywem, demonstracyą. Baron nie dostrzegł nic, lecz zaprzysiągł się, że prawdy dojść musi i pomści Marynkę.
Zostawiwszy chorą w ręku Zosiczowej i doktorów, powrócił do teatru, aby być świadkiem tego wybuchu niechęci ogólnego, który potępił Lacerti.
Vox populi zdał mu się tu istotnie głosem Boga. I on pewien był, że wszystko to było jej sprawą, lecz co zrobiła? nie wiedział jeszcze.
Przypadek zrządził, że mu ktoś o muzykach powiedział, którzy coś widzieć mieli i o jakimś zamachu opowiadali. Percival znał wszystkie przejścia w teatrze. Wszedł małemi drzwiczkami do orkiestry w chwili, gdy panowie muzycy właśnie swe instrumenta chowali do pudełek i pokrowców, radzi, że się prędzej uwolnią.
W kupce ludzi, którzy żywo rozprawiali, natrafił właśnie na owych dwu świadków.
— Przecież nie mogło mi się przywidzieć, powiadał chustką pstrą ocierający pot otyły wiolonczelista, bo oto kollega Majer, który ma dobre oczy, widział toż samo. Ot tu... (wskazał ręką na lożę) w chwili, gdy Burcelli wystąpić miała, zjawili się ci ichmoście... jakby żywi. Tak się tylko ugrymować mogą artyści z profesyi. Jeden, przysiągłbyś żywy Corsini, nawet suknie i krawat jakby z niego zdjęte... drugi kubek w kubek Volanti. Ten też może lepiej jeszcze go skopiował. Smyczek mi zadrżał, gdym ich zobaczył. Stanęli tak, że nie mogła ich nie zobaczyć, ale z początku nie patrzała w tę stronę, dopiero, gdy wzrokiem potoczyła...
Baron, który opowiadania tego wysłuchał, wiedział już to czego chciał się dowiedzieć. Rozumiał krzyk, omdlenie, przestrach, i całą nikczemność takiego środka użytego przeciw rywalce.
Nie mógł kto inny tego uczynić oprócz Lacerti. Lecz na tej się już mścić nie potrzebował, była zabitą, i po wyświstaniu na scenie tak namiętnem, więcej się na niej pokazać nie mogła. I ona leżała w gorączce, pięści podnosząc do góry i płacząc ze złości.




We dwa lata później, ktoby był widział Berezówkę, nie domyśliłby się może, iż ogień przeszedł tędy, i że nowa, odrodzona z popiołów powstała. Pobożna ręka tak ją odbudowała, aby pomiędzy zgorzałą a nową najmniejszej nie było różnicy. Trochę świeższym wyglądał dworek, choć u nas drzewo prędko słoty i wichry, upał na przemiany z mrozami oblekają szarą powłoką. Nawet popalone płoty i zniszczone szopki umiano na wzór dawnych w tem samem miejscu skleić z takiego samego materyału.
A był dzień taki wiosenny, podobny do owego poranka, gdy Marynka wybiegłszy na łąkę, na cały głos sobie samej piosnkę śpiewała, co o jej przyszłości miała rozstrzygnąć...
I jak naówczas w krzakach łoziny, w bzach i w olszynach zawodziły słowiki, a wszystko tu tak się mało zmieniło, postarzało, urosło, jakby między chwilą tamtą a teraźniejszością ledwie dzień jeden upłynął. W tej naturze na pół sennej, żyjącej powoli i nieznacznie, trudno było dopatrzyć się postarzenia, różnicy od wczoraj, wzrostu i metamorfozy. Te same kwiatki podnosiły główki z traw bujnych... i na ścieżynce wiodącej do dworku, która tak samo jak niegdyś płowo wśród zielonej murawy wiła się... powolnym krokiem szedł z tym samym kijem w ręku, w tej samej czapce pogniecionej, trochę tylko więcej pogarbiony, stary Żantyr. Szedł powoli, suwał nogami, stawał i rozglądał się do koła. Może mu na myśl przychodziło, jak tu niegdyś zaczajonego na posłuchach spotkał francuza.
Żantyr w tem życiu wiejskich ludzi bez wstrząśnień i wypadków, był jak stare olchy, wiek niebardzo go przygniótł, nie przybyło mu prawie marszczek na twarzy, ani na czole, ten sam wyraz dobrodusznej obojętności miał na ustach... Tylko wyraz całego lica tego, skórą jakby stwardniałą powleczonego, był teraz smutniejszy.
I niepilno mu było iść do zaścianka, bo coraz to stawał i zamyślał się a oglądał.
Około dworku było cicho, tylko drób się odzywał głosami różnemi, i rozmowy kur, gęsi a kaczek zwadliwe słychać było.
W szopce gdzieś beczało cielę... z pola rżenie koni dochodziło.
Wiatr wiosenny czasem przelatywał po gałęziach drzew, zaszumiał, i milczenie po nim następowało. Listki drżały jeszcze krótką chwilę i stopniowo wracały do dawnej nieruchomości.
W podwórku czasem ukazywała się podkasana dziewczyna, śpiesząc nazad do kuchni i szopek; około stajeń przemknął się chłopak bosy w bieliźnie, wprędce potem drób sam zostawał swobodny, gospodarząc na śmietniskach i przy kałużach, które wczorajszy deszcz pozostawił po sobie.
Żantyr od ogródka z tyłu znajomą sobie furtką, którą otworzył rękę przełożywszy na drugą stronę wszedł na podwórko, oglądał się czy kogo nie zobaczy, gdy tylnemi drzwiami w ladajakim kubraczku, bez czapki, w butach długich, ukazał się znajomy nam Juraś. Zmężniał był trochę, ale i on wyraz twarzy miał smutny.
Z dala Żantyr go ręką pozdrowił, a Poterski podszedł ku niemu.
Zbliżywszy się zaczęli rozmowę tak cicho, jakby się obawiali obudzić kogo lub przerwać potrzebny spoczynek...
— Dzień dobry!
— Dobry dzień!
— A co tam u was słychać?
— Nic, wszystko po dawnemu.
Organista bystro spojrzał mu oczy.
— Nie lepiej?
— Nie gorzej, rzekł Juraś, dzięki Bogu i za to?
— Spokojna?
— Jak była...
— A przytomność?
— Nie powraca... wtrącił smutnie Poterski, i poprawił się zaraz: Nie można bo powiedzieć, żeby nieprzytomna była. Poznajeć ona wszystkich, prawie każdy wypadek, który się z nią i koło niej stał, pamięta, tylko zmieszało się wszystko w tej biednej głowie: umarli, żywi, wczoraj i dzisiaj. Mówi o matce jakby na nią oczekiwała, śniadanie i obiad każe gotować dla wuja i proboszcza, którego dawno nie ma na świecie, dla mojego nieboszczyka majora.
Juraś westchnął.
— Żeby choć tych łajdaków, co ją o chorobę tę przyprawili, mogła przepomnieć, przerwał Żantyr, możeby ozdrowiała.
— Ale! zawołał Poterski, właśnie z tem bieda, że ona tak ich i te nieszczęsne lata pamięta, jakby one trwały jeszcze. Wstaje czasem, śpiesząc się do fortepianu, powtarzać rolę, bo niby wieczorem ma wystąpić. Czeka na Volantego, spodziewa się tej łotrzycy włoszki, a potem w godzinę zmienia się wszystko i jest znowu w Berezówce...
Żantyr stał sapiąc.
— Toż ta poczciwa stara Żabińska, która jest teraz przy niej, powinna się o to starać, aby ją właśnie ciągle do Berezówki zawracała. Lubi swój ogródek, w to trzeba bić... niech sobie kwiatki sadzi i śpiewa.
— Najgorzej z tym śpiewem, przerwał Juraś, a! to desperacya! Póki stare piosenki nuci, to nic, ale jak wpadnie na te arye, których się uczyła dla teatru... Pan nigdy nie słyszałeś jak ona je śpiewa? zapytał Poterski, biorąc się za głowę.
— Ale bo wiesz, że ja nie mogę tego słuchać bo płaczę i szaleję, rzekł Żantyr.
— I prawda, jak Bóg miły, że bez łez i nie oszalawszy, nie można tego słuchać, ciągnął cichym głosem Juraś... Ach! ach! Z początku nic... weźmie nuty w rękę, czyta niby milcząc, wodzi po nich oczyma, zaczyna nucić pół głosem, cicho, spokojnie... ale sama posłyszawszy siebie, coraz się bardziej zapala... Twarz się jej mieni, oczy jakby ogniem zapalają, głos rośnie, podnosi się, aż strach, aż człowieka mrowie przechodzi. Naówczas ani jej prosić, ani wstrzymywać, bo nie słyszy, nie widzi, odpycha... Zupełnie tak stoi i porusza się jakby była na scenie... jakby słyszała, że jej klaskają... Powiadam panu Żantyrowi, robi się taka piękna, klękać przed nią... Ale cóż z tego? trwa to dopóki się arya skończy, potem Żabińska musi być w pogotowiu, bo pada bezsilna, z krzykiem, płaczem, dostaje jakiegoś łkania... śmiechu... Strach!.. I choruje... A rzadko ją od tego wstrzymać się uda, mówił Juraś... Chowamy nuty, zamykamy fortepian... Gniewa się, łaje, każe otworzyć... Żabińska nut nie daje, i to nie pomaga. Weźmie lada arkusz papieru ze stołu i czyta z niego, tak jakby na nim było co napisanego.
Juraś westchnął ciężko.
— A cóż mówi doktór Bagiński? szepnął Żantyr.
— Nic: jak go przyprzeć, to się tylko rozgniewa i mówi mi: Czego wy mnie badacie, gdy ja wiem tyle co i wy? Któż taką chorobę zrozumie? Jutro może oprzytomnieć i być zdrową, albo gorzej jeszcze szaleć. Tu żaden doktór nie poradzi.
— Tak, rzekł smutnie Żantyr, na to może tylko poradzić Bóg, a ten wie, dla czego człowiekowi rozum daje i odbiera... Któż to może wiedzieć? czy jej z tem nie lepiej? Choć czasem ma chwilę spokojną...
Poterskiemu pociecha ta była nie do smaku, skrzywił się.
— Co bo pan Żantyr mówi! przerwał z jakąś butą, która nie była w jego charakterze. Jak to można utrzymywać, że człowiekowi nieprzytomnemu dobrze? Toć to grzech, a słowo daję, toć to grzech, dodał ex-kleryk z zapałem: wszak człowiek w tym stanie na zbawienie pracować nie może.
— A prawda! odparł organista: ale i nie grzeszy, bo za to, co czyni, nieodpowiedzialny.
Poterski zżymnął się.
— At, rzekł, gadanie. Dopóty, dopóki ten nikczemny włoch czy francuz żył, co się jej mężem nazywał, to niechby sobie było jak chciało, ale teraz gdy przyszła wiadomość z Marsylii, że go apopleksya ubiła, kobieta wolna... mogłaby...
Żantyr głową pokręcił.
— Tak, dodał, tak... myślisz acan sobie... mogłaby nawet za Poterskiego wyjść.
Juraś się zaczerwienił mocno.
— Nieprawda! odparł: ja tego jako żywo nie myślę. Pan Żantyr ma mnie za takiego niecnotę, co tylko dla siebie i o sobie myśli i stara się. A Boga biorę na świadka, ja się jej nie czuję godnym, przez głowę mi to nie przeszło. Czy onaby sobie kogo innego nie znalazła.
Żantyr się zadumał.
— Co bo ci w głowie! rzekł po chwili. Sądzisz, że jabym temu przeciwny był, żebyś się z nią ożenił, gdyby to możliwem było?
— E! dajmy bo temu spokój! zawołał Poterski niespokojny; nie ma mówić o czem.
Stali tak trochę naprzeciw siebie milczący.
— A wczoraj wieczorem jak była? spytał organista.
Jurasiowi niebardzo się odpowiadać chciało.
— Wczoraj wieczorem milcząca była, chodziła raz wraz po pokoju... wyglądała oknem, jakby na kogo oczekiwała, ale nie powiedziała na kogo...
W chwili gdy to mówili, od strony ogródka dał się słyszeć śpiew.
Żantyr zbladł i zadrżał, łzy mu się w oczach zakręciły, stał; ale go ten głos tak ciągnął ku sobie, że choć się opierał pokusie, wstrzymać się już nie mógł i szedł ku ogrodzeniu.
Był to śpiew Marynki, ale jakby reminiscencya dawnych, bardzo dawnych czasów, prosta jakaś wiejska piosnka, bez mądrych koloratur i wykwintnych popisów głosu... wesoła, swobodna, uśmiechnięta. Właśnie ten kontrast wesołości jej z przypomnieniem losu tej, która ją śpiewała, straszny był i tragiczny.
Żantyr połykał łzy, usta ściskał.
Wtem z za płotu, za którym stali, nagle ukazała się główka z włosami w nieładzie, w którą powpinane były świeżo zerwane kwiatki, blada twarzyczka z wyrazem na pół dziecięcym, pół męczeńskim... dwoje oczu i ręka biała.
— Żantyr! zawołała spostrzegłszy go, a widzisz! Czekam, czekam na ciebie, obiecałeś mi i nie przychodzisz. Miałeś ze mną powtórzyć: „Czegoś oczka zapłakała!“ Ja bez ciebie tego nie potrafię.
Żantyr wzruszony tak, że mówić nie mógł, powolnym krokiem zbliżył się do płotu, szukał furtki opieszale, jakby do ogródka wnijść nie śmiał.
— Żantyr, chodź! wołała, ręką go wabiąc.
Wtem spostrzegła i Jurasia, który jakby się chciał skryć, cofał się przed jej wzrokiem.
— A! Juraś!... rozśmiała się do niego. Major jak się ma? Dla czego nie przyjeżdża? W tym Kącie siedzi a siedzi...
Żantyr wstrzymał się u furtki, niepewien czy ma wnijść.
— Proszę pana Żantyra, dodała, proszę.
Na ganku od ogrodu ukazała się podżyła kobieta w białym szlafroku, białym czepku, z twarzą łagodną. Patrzała na stojącą w ogrodzeniu Marynkę i czekała, czy jej nie będzie potrzebna.
Była to pani Żabińska, która od roku już przy Marynce bawiła, prawdziwa Siostra Miłosierdzia, bo też i z klasztoru Sióstr wzięta, z którego nowicyatu czasowo tylko oddaliła się dla Marynki.
— Marynko, kochanie! tam pokrzywy są około płotu, ostrożnie...
Obejrzała się do koła przestrzeżona i odstąpiła trochę.
— Byle mama powróciła, odezwała się, muszę jej prosić, aby to zielsko kazała powyrywać...
Odstąpiła ku ścieżce, z głową zwróconą ku furtce, którą miał wnijść Żantyr.
Ten wahał się jeszcze; nie umiał bowiem w przytomności Marynki zachować się jak należało, łzy łykał, a śmiech jej do rozpaczy go przyprowadzał....
Doczekawszy się starego przyjaciela, poczęła iść ku dworkowi, prowadząc go za sobą.
— Jakże się ma wuj? pytała: wieki już jak u nas nie był. Jak się ma?...
— Dobrze... dobrze... zamruczał Żantyr pod nosem.
— A dla czegoż nie przychodzi?
— Nie może... nie może... szeptał organista niechętnie.
Milcząc, wprowadziła go do saloniku, który zupełnie do dawnego był podobny, tylko w miejsce starego brzęczącego fortepianiku, stał nowy i piękny Pleyela. Nie było na nim nut, bo Żabińska skrzętnie je chowała.
Marynka podszedłszy otworzyła szybko fortepian, i Żantyrowi przy nim miejsce wskazała... Opierając się, powoli siąść był zmuszony. Stanęła przy nim oparta o róg fortepianu.
— Wiesz, szepnęła, tę włoską piosnkę mi zagraj, której się ja nauczyć muszę, aby mnie i mój głos kupili. Ja to czynię dla mamy... mówisz, że nam mogą dać dużo, dużo pieniędzy?
Żantyr nie dotknął jeszcze klawiszów, ona się zamyśliła. Myśli jej musiały powędrować daleko i przebiedz bardzo długą drogę. Zapomniała wnet co mówiła przed chwilą.
— Lacerti będzie zła, — zaśmiała się — o zła! a stary poczciwy Samsonow się spłacze z radości... Wiesz ta arya z „Łucyi...“
Podniosła się i już pierwszych kilka słów poczęła nucić, gdy przerażony tem Żantyr wstał z krzesła.
Widząc go odsuwającego się od fortepianu, przestała śpiewać nagle.
— Mamy nie widać i nie widać, rzekła smutnie. Majora także, wuj nie przychodzi, ty jeden poczciwy pamiętasz o mnie.
Uśmiechnęła mu się i z wolna zsunęła się, siadając na blizkiej kanapce. Żantyr stał przed nią milczący i zmieszany.
Drzwi się otworzyły, i Żabińska weszła niosąc na tacce kawę, którą postawiła przed Marynką zdziwioną.
— Cóż ty chcesz, żebym ja to piła? zapytała Marynka.
— Ale, naturalnie, — odparła Żabińska, nalewając.
Marynka pokręciła główką, i jakby nawykła do posłuszeństwa, machinalnie, bez smaku i ochoty zaczęła pić i jeść, o czem innem zamyślona. Widocznem było, że nie wiedziała co robiła.
Oczy miała wlepione w ścianę i długo nieruchome je tak trzymała. Milczenie panowało w pokoju. Żabińska nie odchodząc, jakby na straży przy niej została u stolika.
Wśród tego milczenia kędy jej myśli uleciały, nikt nie mógł odgadnąć.
Żantyr z politowaniem i trwogą się jej przypatrywał, ruszyć z miejsca nie śmiejąc.
W podwórzu z dala słychać było głos Jurasia, który ją jakby ze snu przebudził. Przysłuchywała mu się z uwagą, ale nie powiedziała nic, tylko uśmieszek przesunął się po bladych ustach.
— Dobre chłopię! serdecznie dobre chłopię! odezwała się powoli, jakby sama do siebie. On mnie kocha, ale to nadaremnie... ani jego, ani niczyją być nie mogę. Włochy i francuzi mnie kupili, gdy zawołają, muszę iść... Biedny Juraś!.. Cóż? będzie się modlił! Bardzo pobożny!
Żantyr aż zwrócił głowę, z taką się uwagą przysłuchywał, i zamruczał:
— Dobry chłopiec, dobry! nie ma słowa.
— Widzisz, poczęła ku niemu aż pochylając się Marynka: ja, gdym tam była, ty wiesz, widziałam wielu bardzo ludzi, młodych, starych, a takiego jak ten Juraś nie było... Zupełnie inni ludzie, a ten jakby z ziemi wyrósł po deszczu w dzień słoneczny.... Boże stworzenie... tamci wszyscy ulepieni przez kogoś... Dobre chłopię...
Wstała nagle z kanapki, i już nie mówiąc nic, na opróżnionem krzesełku usiadła przy fortepianie, patrzała na klawisze, nie śmiejąc ich dotknąć. Potem jedną ręką dobyła dźwięku, który ją całą poruszył. Obie dłonie wyciągnęła drżące... główkę podniosła do góry... chciała sobie coś przypomnieć...
Żantyr drżał, obawiając się być świadkiem jednej z tych scen, o których mówił Juraś, lecz te zwykle wieczorem się trafiały. Uderzywszy kilka akordów, Marynka wstała.
Żabińska niespuszczająca jej z oka, zrozumiała może trwogę Żantyra i podzielała ją, i odezwała się zaraz wesoło:
— Że też Marynka ten ogródek tak zaniedbuje! Poszłybyśmy do kwiatków, powietrze dziś tak świeże po deszczu wczorajszym... porozkwitały pierwsze powoje... Chodźmy...
Patrzała na nią, ale Marynka zadumana nie zdawała się słyszeć co do niej mówiono; cała była w sobie. Żabińska powtóre zagadnęła o ogródku, nie odpowiedziała. Nie widziała też stojącego tuż Żantyra, i otworzywszy drzwi, powoli wyszła na ganek od podwórza.
Brama stała zamknięta; około studni gęsi chodziły i kaczki; stary pies zobaczywszy Marynkę, przywlókł się do niej, i ze spuszczoną głową jej wąchał rękę. Pogłaskała go po głowie. W ganku były dwie ławki. Siadła na jednej z nich.
Żabińska, która znała już jej obyczaj, wiedziała, że miała nadejść godzina, kilka razy w ciągu dnia się powtarzająca, milczenia i zatopienia w sobie.
Naówczas nie mówiła nic, nie słyszała co do niej mówiono, i spokojnie dumała długo, ale z czołem pogodnem, z twarzą wyjaśnioną. Gdy za długo to trwało, Żabińska z wolna ją brała za rękę, prowadziła gdzie chciała. Szła posłuszna.
Z tego zadumania wychodziła tak nagle jak w nie wpadała, i poczynała mówić tak jakby słowa jej były dalszym ciągiem przerwanej rozmowy.
Żantyr popatrzywszy chwilę na nią, na palcach zszedł z ganku, obejrzał się raz jeszcze, i powoli znajomą ścieżynką skierował się nazad ku probostwu.
Na drodze spotkał go Juraś, ale już ubrany, z biczykiem w ręku, bo się do gospodarstwa, a potem wybierał do Kąta.
— A co? spytał Żantyra.
— Zamyśliła się, szepnął organista. Żabińska przy niej jest. Miałem strach wielki, aby nie śpiewała, bo jabym ryknął z boleści; słuchać tego nie mogę.
Poterski pobladł.
— O! rzekł: żebyś waćpan wiedział, co ja łez od tego śpiewania wylałem! Ono jej te nieszczęśliwe czasy przypomina, a uchowaj Boże, tamtych ludzi jeszcze sobie przypomni, — szaleje.
Żantyr się wstrząsł.
— Tylko jednego tego francuza, barona, który poczciwy był, można jej było przypomnieć, i nic to nie szkodzi; innych niech Bóg broni, dodał Poterski.
Organista nic nie odpowiadając, nacisnął czapkę na głowę, i dalej szedł ścieżką ku plebanii.
Tegoż dnia po południu nadjechał doktor, który tu raczej dla badania choroby i własnej ciekawości, niż w nadziei pomożenia nieszczęśliwej przybywał.
Marynka była już do niego nawykłą. Wzrok jego miał siłę jakąś magnetyczną, która na nią wielki wpływ wywierała. Uspakajała się przy nim, umiał z nią tak prowadzić rozmowę, iż się myślom rozbujałym nie dawał ciągle w różnych kierunkach przerzucać.
Udawało mu się czasem ją prawie do przytomności przywieść i utrzymać czas jakiś, lecz nie trwało to długo; po wyjeździe jego obłąkanie dawne wracało.
Doktor był jednym z tych ludzi, którzy dla nauki i doświadczenia nie wahają się ani siebie, ani chorego poświęcić.
Od dawna miał on na myśli pewną próbę, lecz resztka jakiegoś politowania wstrzymywała go od jej wykonania.
Zdawało mu się, że silne jakieś wstrząśnienie podobne do tego, które spowodowało chorobę, uleczyćby ją mogło. Wiedział zarazem, że próba, któraby się nie powiodła, mogła chorej stan nietylko pogorszyć, ale ją o życie przyprawić. Walczył z sobą i tą pokusą eksperymentu, która u adeptów nauki dochodzi czasem do namiętności.
Ile razy był w Berezówce, brała go chęć niezmierna rozpoczęcia doświadczenia, potem obawa jakaś i litość wstrzymywała. Odkładał to na później, a odłożywszy, sam sobie wyrzucał słabość.
Sofizmatami starał się przekonać, że wahać się było występkiem przeciwko nauce, której powinien był służyć więcej niż chorym. W jego przekonaniu chorzy byli tylko egzemplarzami przeznaczonymi do doświadczeń; nie szło o nich, ale o zdobycie nowych dla medycyny faktów. Tu właśnie nastręczała się zręczność przekonania się, iż podobny stan obłąkania mógł być wielkiem wstrząśnięciem wyleczony, tak, jak był niem spowodowany. Nie były przykładnemi podobne uzdrowienia, chociaż w nich większą rolę grał przypadek niż umiejętne zastosowanie zasady.
Dnia tego Babski właśnie znalazł swą pacyentkę w takim stanie, który mu się zdawał najwłaściwszym do uczynienia próby. Rozpoczął z nią rozmowę, i jak zwykle, Marynka, w obec mniej znajomego, zachowała się tak, jakby resztka przytomności, wstyd jakiś, nakazywał jej smutny stan ukrywać.
Mówiła z doktorem o rzeczach obojętnych, z pewnym ciągiem i nie wtrącając nic niedorzecznego. Lekarz znajdował ją tak dobrze, iż nie wahał się już z tego korzystać.
Na chwilę odstąpiwszy od niej, szepnął pani Żabińskiej, ażeby mu dała w jej ręku będącą, nadesłaną tu urzędownie metrykę zgonu Volantego.
Posłuszna lekarzowi jejmość, natychmiast dobyła ją z komody, i wcisnęła do ręki.
Doktor usiadł przy swojej pacyentce.
— Znajduję panią dziś daleko lepiej niż ostatnim razem, rzekł, ciągle patrząc jej w oczy.
— Ja, bo się nie czuję chorą, odparła Marynka.
— Gdybyś pani miała tylko silną wolę przyjść zupełnie do zdrowia, ciągnął dalej lekarz, — jestem przekonany, że w istocie ozdrowiałabyś pani.
Nie otrzymując odpowiedzi, ośmielony lekarz ciągał dalej:
— W tej chwili przy mnie, prawda, że możnaby panią wziąć za uzdrowioną, lecz w innych momentach potrzeba czuwać nad sobą, skupić myśli, zebrać wspomnienia, mężnie spojrzeć na przeszłość.
Marynka słuchała jakby nie rozumiejąc.
— Chcę pani dopomódz do uporządkowania myśli i wspomnień, dodał doktor. Uważaj pani dobrze, co mówić będę... Od czego mam zacząć?
Nastąpiła chwila milczenia.
Babski spodziewał się odpowiedzi, otrzymał tylko uśmiech nic nieznaczący.
— Zacznijmy, rzekł znowu, od wyjścia za mąż za Volantego?
Spojrzał na nią, brwi się jej ściągnęły, wargi zachwiały, ale nie powiedziała nic.
— Był to człowiek niepoczciwy, który panią oszukał; okazało się, że nie miał prawa brać ślubu.
Tu zatrzymawszy się, Babski starał się wyrozumieć, czy Marynka słuchała go i pojmowała co mówił; lecz oprócz ściągnięcia brwi i wysiłku jakiegoś widomego na jej twarzyczce, nic więcej się na niej nie malowało.
Była martwą i jakby lodem powleczoną. Trochę już zniecierpliwiony niepowodzeniem swej próby, Babski poczynał mówić coraz żywiej:
— Było to bardzo naturalnem, że taki zawód, taka zdrada i nadużycie dobrej wiary, mogły pani odjąć chwilowo władzę... mogły wprowadzić w rozpacz... ale dziś... pani nie masz już żadnego powodu do rozpaczania... Wszystko jest skończone... Volanti umarł! pani jesteś wolną.
Twarz Marynki zadrżała, zdawało się, że znaczenie tych wyrazów zrozumiała, z wolna załamała ręce i wpatrzyła się wzrokiem tak naprężonym w doktora, iż on oczy spuścić musiał, a nie chcąc już otrzymanego skutku zmarnować, powtórzył z naciskiem:
— Volanti umarł! umarł! Pani jesteś wolną.
To mówiąc roztworzył papier, który trzymał w ręku, i ukazując nań palcem, zawołał raz jeszcze:
— Volanti umarł!
Oczy biednej obłąkanej zdawały się wyskakiwać z powiek, gdy go słuchała, rumieniec wypływał na twarz, uśmiech dziwny, konwulsyjny wykrzywił jej usta...
— Ach! zawołała, wybuchając śmiechem przeraźliwym. Ach!...
Chwyciła się nagle za bok lewy i upadła na kanapę jak martwa.
Doktor pochwycił ją w ramiona, głośno wołając Żabińskiej, która już biegła przelękła.
— Wody!... soli trzeźwiącej!... krzyczał Babski.
Nim jednak pośpieszono z temi środkami, spostrzegł zbladły i zrozpaczony lekarz, że chora już nie żyła.
Serce jej pękło...
I na tem się skończyła historya biednej męczennicy.

Hyères. Drezno. 1881.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Korekta błędu w druku na podstawie wydania gazetowego Gazety Warszawskiej 1882 nr 54.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Właściwa kolejność następnych dwudziestu czterech akapitów została ustalona na podstawie wydania w Gazecie Warszawskiej 1882 nr 92 i 93.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.