Stara panna (Balzac, 1925)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Stara panna
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1925
Druk Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La vieille fille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
STARA PANNA
Przełożył i wstępem opatrzył
BOY
(Tadeusz Żeleński)
Nakładem
BIBLJOTEKI BOY’A
w Warszawie


Przekładów Boy’a Tom 79.
Odbito w Zakładach graficznych
Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
1925




OD TŁUMACZA.

Stara Panna powstała w r. 1836 w najpiękniejszej epoce twórczości Balzaka; napisał ją — jak mówi w liście do pani Hańskiej — w trzy noce. Byłoby to o tyle możliwe, iż każda pierwsza redakcja utworu Balzaka była właściwie szkicem, który rozrastał się w wielokrotnych korektach. W większości wydań, utwór ten bywał połączony z Gabinetem starożytności pod wspólnym tytułem Rywalizacje; to znów Prowincja w Paryżu; ugrupowania te, które sam Balzac często zmieniał i przekształcał, nie mają, jak wspomniałem, wielkiego znaczenia.
Stara Panna, którą dajemy po polsku po raz pierwszy, jest jednem z mniej głośnych, ale ze wszech miar interesujących opowiadań Balzaka. Utwór ten pozwala nam — drogą porównania — wniknąć w istotę tego, co możnaby nazwać balzakowskiem spojrzeniem na życie, a co jest w znacznej mierze odkonwencjonalizowaniem literatury, sprowadzeniem ją z mgieł na ziemię.
Zestawmy w tym celu osnowę Starej Panny z Jaszczurem, tym młodzieńczym utworem, który, mimo wszystkich swych piękności, nosi jeszcze znamiona walki między własną treścią Balzaka a pewnemi narowami literackiemi, z których ucisku nie może się wyzwolić. I tam i tu mamy młodego człowieka pełnego talentu ale biednego; i tam i tu rzuca się on w beznadziejną miłość, która, urodzona z rachuby, zmienia się stopniowo w namiętne uczucie. Ale jakież różnice! Ileż jeszcze konwencjonalizmu w poetycznej nędzy Rafaela; ileż zwłaszcza w demonie Fedorze i aniele Paulinie, stojących niby zły i dobry duch u zarania jego młodości! Tu, nędza jest tem czem jest w istocie, płaska, zimna, upokarzająca; miłość Atanazego do panny Cormon jest jednym z najśmielszych w literaturze paradoksów, antyromantycznym protestem przeciw symplifikacji uczuć, stwierdzeniem jak bardzo uczucia ludzi są złożone, jak zależne od ciśnienia okoliczności.
Przypomnijmy tu sobie młodość samego Balzaka, owe jego smętne lata spędzone w małem miasteczku, na chlebie rodziny, wśród otoczenia, które sceptycznie patrzy na jego przyszłość. Tam zakwitła jego pierwsza miłość, która skupiła wszystkie siły jego serca, która pomogła mu się wydźwignąć; a przedmiotem tej młodzieńczej miłości była kobieta o dwadzieścia parę lat odeń starsza, matka dziewięciorga dzieci... Wspomnienie tej miłości przedestylował pisarz w idealną Lilję w Dolinie; coś z osadu realnego tych nawpół podświadomych kompromisów serca weszło może w młodego Atanazego. Sam w sobie zresztą, jako postać, jest ów Atanazy jedynie pobieżnym szkicem innych wielkich ludzi in spe, których Balzac niejednokrotnie malował, zawsze czerpiąc we wspomnieniach własnych lat walki i próby. Pozatem, śmiałość paradoksu autora odbiła się na jego biednym sobotwórze: ten nieszczęśliwy wielbiciel panny Cormon może nas interesować jako problem; ale nic, nawet samobójstwo, nie może go uczynić poetycznym i zajmującym...
Ta miłość — w przeciwstawieniu do powieści przedbalzakowskiej, która była najczęściej grą czystych uczuć w oderwaniu od realjów — ta miłość, ściśle zespolona z życiowem podłożem, to pojęcie życia obalające wszelkie granice między płaskością a tragizmem, to są zdobycze Balzaka, w których nigdzie może nie posunął się tak daleko jak w tym utworze, rzuconym od niechcenia wśród wielkich swoich dzieł.
Poza tą tragedją talentu, poza zabawną a tak prawdziwą i oryginalną postacią panny Cormon, powieść ta posiada i szerokie tło społeczne. Tło to staje się zwłaszcza wyraziste w zestawieniu tej powieści z drugą p. t. Gabinet Starożytności[1], która jest z nią dość ściśle związana. W Gabinecie Starożytności widzimy zapadanie się dawnego świata, rozkład ostatnich tradycji feudalnych; tutaj, w osobie du Bousquiera, mamy upostaciowaną młodą demokrację, pchającą się całą siłą swej energji, uraz, apetytów, nienawiści, zawiści, do zdobycia władzy i majątku. Cała Komedja Ludzka jest w znacznej części obrazem tego procesu, którego przełomowym punktem była Rewolucja Lipcowa.
I tu trzeba nam podziwiać głęboką bezstronność Balzaka jako artysty, jako myśliciela; bezstronność która nigdy nie da się sprowadzić na manowce osobistym jego sympatjom. Te sympatje są niewątpliwie po stronie arystokracji; jak Molier w Don Juanie, tak i on podziwia niej rasę, wdzięk, nawet jej ładne wady; podziwia ten kwiat jaki wydała: kobietę, damę. Rozumie i odczuwa wszystko co było wielkiego w dawnym ustroju, któremu przeciwstawiający się nowy ustrój był jeszcze wówczas brutalnym chaosem. Zna podszewkę wszystkich wielkich haseł i wszystkich rewolucji. Ale czytajmy zakończenie tej Starej Panny i krótki rzut oka na działalność du Bousquiera. Ten człowiek lichy, wątpliwej uczciwości, mały, zawistny, wyrachowany, staje się wszakże, silą tych swoich przywar, współtwórcą, budowniczym nowej Francji: nieci życie, stwarza dobrobyt, ożywia przemysł, handel, warunki nowoczesnego bytu. A ci, dla których Balzac zdradza tyle czułości, owe przeżytki minionego ustroju, zdolni są — to mówi ów Gabinet Starożytności — wydać jedynie mamutów, dewotki i utracjuszów, ba, fałszerzy... Nic nie zdoła w Balzaku przesłonić ostrości spojrzenia przyrodnika. I dlatego to, co on mówi od siebie, kłóci się nieraz z tem, co mówi jego dzieło: często to, co ma być niemal apoteozą, staje się mimowolną i ostrą satyrą.
Dla nas, w Polsce, ta część społeczna dzieła Balzaka szczególnie jest dziś interesująca. Bo ten wielki proces formowania się nowoczesnego społeczeństwa spóźnił się dla nas mocno przez anormalne warunki naszego życia w stuleciu niewoli; i w znacznej mierze przechodzimy ten proces dziś. Możemy tedy czerpać z tej książki otuchę, że, mocą mistyki dziejowej, nawet małość naszych du Bousquierów może się stać podwaliną wielkości kraju!

Warszawa, w listopadzie 1924.


Panu Eugeniuszowi Augustowi Jerzemu Ludwikowi Midy
DE LA GRENERAYE SURVILLE
królewskiemu inżynierowi dróg i mostów
jako dowód przywiązania jego szwagra
DE BALZAKA



Wiele osób musiało spotkać w różnych okolicach Francji niejednego kawalera de Valois. Był jeden taki w Normandji, był i w Bourges, trzeci kwitnął w 1816 w miasteczku Alençon, może i południowa Francja miała swego. Ale wyszczególnianie tego pogłowia Walezyuszów jest tutaj bez znaczenia. Wszyscy ci Kawalerowie — a byli między nimi z pewnością, i tacy, którzy byli Walezyuszami jak Ludwik XIV był Burbonem — tak mało wiedzieli o sobie wzajem, że nie było co wspominać jednym o drugich. Wszyscy zresztą zostawiali Burbonów w zupełnym spokoju na tronie Francji, aż nadto bowiem pewnem jest, iż Henryk IV został królem z braku męskiego dziedzica w starszej linii Orleanów, t. zw. Walezych. Jeżeli istnieją Walezyusze, pochodzą od Karola de Valois, księcia Angoulême, syna Karola IX i Maryi Touchet, którego męskie potomstwo wygasło — wedle powszechnego mniemania — w osobie księdza de Rothelin, ród zaś Valois-Saint-Remy, wiodący się od Henryka II, również skończył się na słynnej Lamothe-Valois, wmięszanej w sprawę „naszyjnika“.
Każdy z tych Kawalerów, o ile wiadomości są ścisłe, był to, jak ów z Alençon, stary szlachcic, wysoki, chudy i goły. Walezy z Bourges wyemigrował, Walezy z Turenii schował się, Walezy z Alençon bił się w Wandei i szuanował potrosze. Młodość tego ostatniego spłynęła przeważnie w Paryżu, gdzie Rewolucya zaskoczyła go w trzydziestej wiośnie, w pełni powodzeń miłosnych. Uznany przez arystokracyę prowincyonalną za prawdziwego Walezyusza, Kawaler de Valois z Alençon wyróżniał się, jak i jego imiennicy, wytwornem obejściem, i miał wszelkie cechy człowieka dobrego towarzystwa. Codzień bywał proszony na obiad, co wieczór miał partyjkę. Uchodził za dowcipnego człowieka dzięki swojej wadzie, która polegała na opowiadaniu mnóstwa anegdot z czasów Ludwika XV i z początków Rewolucyi. Kiedy się słyszało te anegdoty pierwszy raz, miały one pewien wdzięk. Kawaler de Valois posiadał zresztą ten takt, iż nigdy nie powtarzał własnych konceptów i nigdy nie mówił o swoich miłostkach, ale miny jego i uśmiechy popełniały rozkoszne niedyskrecye. Poczciwiec korzystał z przywileju, jakim cieszą się starzy wolteryanie: miał prawo nie chodzić na mszę; niereligijność jego okupywało we wszystkich oczach oddanie sprawie królewskiej. Jednym z najbardziej znamiennych jego wdzięków, był sposób — bez wątpienia przejęty od Molégo — zażywania tabaki ze starej złotej tabakierki, zdobnej portretem księżnej Gorycy, uroczej Węgierki, słynnej z piękności na schyłku panowania Ludwika XV. Związany za młodu węzłami serca z tą dostojną cudzoziemką, kawaler mówił zawsze o niej ze wzruszeniem; bił się o nią z panem de Lauzun. Kawaler, dziś liczący lat pięćdziesiąt ośm, przyznawał się tylko do pięćdziesięciu, i mógł sobie pozwolić na to niewinne kłamstwo; obok innych bowiem znamion właściwych szczupłym blondynom, zachował ową młodzieńczą postawę, która u mężczyzn, zarówno jak u kobiet, przedłuża pozór młodości. Otóż, wiedzcie, iż całe życie, lub cały wdzięk który jest wyrazem życia, mieści się w postawie.
Jako jedną z właściwości Kawalera, trzeba wspomnieć potężny nos jakim obdarzyła go natura. Nos ten energicznie dzielił bladą twarz na dwie połacie, które zdawały się nie znać między sobą, i z których jedna rumieniła się w czasie mozołów trawienia. Jestto fakt godny uwagi w epoce, w której fizyologia tak zajmuje się sercem ludzkiem. Rumieniec ten jawił się po stronie lewej. Mimo iż długie cienkie nogi, wątła postać i wyblakła cera pana de Valois nie zwiastowały tęgiego zdrowia, jadł za trzech, i (zapewne aby usprawiedliwić swój nadmierny apetyt) utrzymywał, iż cierpi na chorobę zwaną na prowincji gorącą wątrobą. Rumieniec ów potwierdzał tę wersję; bądź jak bądź, w okolicy, gdzie obiad toczy się na przestrzeni trzydziestu do czterdziestu półmisków i trwa cztery godziny, żołądek Kawalera zdawał się być dobrodziejstwem zesłanem przez Opatrzność temu poczciwemu miastu. Wedle niektórych lekarzy, gorącość taka, pomieszczona po lewej stronie, zwiastuje gorące serce. Życie miłosne Kawalera potwierdzało tę naukową teoryę, za którą historyk nie ponosi, na szczęście, odpowiedzialności.
Mimo tych objawów, p. de Valois należał do temperamentów nerwowych, tem samem pełnych życia. Jeżeli, wedle staroświeckiego wyrażenia, wątrobę miał gorącą, serce jego płonęło zgoła nie słabiej. Jeżeli twarz miała nieco zmarszczek, jeżeli włosy srebrzyły się potrosze, światły spostrzegacz rozpoznałby w tem piętna namiętności i bruzdy rozkoszy. Wszystko w tym zalotnym Kawalerze zwiastowało kobieciarza (ladies man). Był tak staranny w swoich ablucyach, iż przyjemnie było spojrzeć na jego policzki: zdawały się wyszorowane jakąś cudowną wodą. Okolica czaszki, którą włosy uznały za właściwe opuścić, była lśniąca jak kość słoniowa. Brwi i włosy udawały młodość dzięki starannym zabiegom grzebienia. Skóra, z natury biała, zdawała się wybielona jeszcze jakimś tajemniczym środkiem. Mimo iż nie używał pachnideł, Kawaler wydzielał jakiś zapach młodości odświeżający atmosferę. Arystokratyczne ręce, wypieszczone jak u modnisi, czarowały różowemi i zgrabnie obciętemi paznogciami. Słowem, gdyby nie imponujący i potężny nos, Kawaler robiłby wrażenie laleczki.
Z pewną przykrością przychodzi autorowi zepsuć ten portret odkryciem pewnej małostki. Kawaler nosił watę w uszach, oraz zachował maleńkie kolczyki przedstawiające murzyńskie główki z brylancików, cudownej zresztą roboty; szczególną tę ozdobę usprawiedliwiał twierdzeniem, iż, od czasu jak dał sobie przekłuć uszy, opuściły go migreny (miewał migreny!). Nie podajemy pana de Valois za doskonałość; ale czyż owym starym kawalerom, których serce barwi twarz tak krwistym rumieńcem, nie godzi się przebaczyć tych miłych śmiesznostek, zrodzonych może z jakiejś szczytnej tajemnicy? Zresztą Kawaler de Valois okupywał swoje kolczyki tyloma innymi wdziękami, iż rachunek jego ze światem można uznać za zupełnie wyrównany. W istocie, zadawał sobie wiele trudu, aby ukryć swój wiek i aby nie razić niczem swych znajomych. Przedewszystkiem trzeba tu zaznaczyć nadzwyczajną dbałość o bieliznę; owo jedyne wyróżnienie na jakie mogą sobie dziś pozwolić w stroju ludzie dystyngowani; bielizna Kawalera odznaczała się cienkością i białością nawskroś arystokratyczną. Co do ubrania, mimo iż nader schludne, było zawsze znoszone, ale nie poplamione i nie zmięte. Ten stan jego ubrań zdawał się cudem dla osób, które zauważyły dystyngowaną obojętność Kawalera na tym punkcie; nie posuwał się do tego aby je drapać szkłem (pomysł wprowadzony w życie przez księcia Walii), ale przestrzegał zasad angielskiej elegancyi ze starannością której nie byli zdolni ocenić mieszkańcy Alençon. Czyż świat nie powinien być wdzięczny ludziom, którzy zadają sobie dlań tyle trudu? Czy to nie znaczy wypełniać najtrudniejszą naukę Ewangelii, która nakazuje płacić dobrem za złe?
Ta świeżość tualety, ta dbałość o siebie, wybornie harmonizowały z niebieskiemi oczyma, z białemi jak kość słoniowa zębami, oraz z jego cerą blondyna. Bądź co bądź, ten pensyonowany Adonis nie miał nic męskiego w wejrzeniu; zdawałoby się, iż kosmetyki służą mu do przesłonięcia spustoszeń spowodowanych służbą wojskową w broni Amora. Możnaby rzec, iż głos zdawał się jakby antytezą delikatnych wdzięków Kawalera. O ile nie zechcemy podzielić sądu niektórych obserwatorów serca ludzkiego i uznać iż Kawaler miał głos w zgodzie z nosem, organ jego mógłby zdumieć głębokością i brzmieniem. Nie posiadając rozpięcia olbrzymiego basu, dźwięk jego czarował soczystą średnicą, podobną do akcentów angielskiego rożka, jędrnych a miękkich, silnych i aksamitnych. Kawaler porzucił śmieszny strój jaki zachowali niektórzy wytrwali monarchiści, i zmodernizował się szczerze: stale nosił bronzowy surdut ze złoconymi guzikami, obcisłe gołąbkowe spodnie, białą gładką kamizelkę, krawat zawiązany na miękkiej koszuli, ostatni zabytek dawnego francuskiego stroju, którego tem bardziej nie umiał się wyrzec, iż pozwalał mu odsłonić gładką i toczoną szyję. Trzewiki błyszczały czworogrannemi złotemi klamrami, których nie pamięta już dzisiejsza generacya, a które nosiło się na czarnej lakierowanej skórze. Kawaler nosił dwa łańcuszki od zegarka, wiszące równolegle u obu kieszeni kamizelki; również pozostałość mody ośmnastowiecznej, którą zachowali jeszcze eleganci za dyrektoryatu.
Ten przejściowy kostyum, kojarzący niejako dwa wieki, Kawaler nosił z owym wielkopańskim wdziękiem, którego tajemnica zaginęła na scenie francuskiej, od czasu gdy zeszedł z niej Fleury, ostatni uczeń Molégo. Życie prywatne starego kawalera, na pozór dostępne wszystkim spojrzeniom, było w istocie tajemnicze. Zajmował skromne — aby nie rzec więcej — mieszkanie przy ulicy du Cours, na drugim piętrze domu będącego własnością pani Lardet, najbardziej wziętej praczki w całem mieście. Okoliczność ta tłómaczyła nadzwyczajny wykwint bielizny Kawalera. Nieszczęście chciało, iż pewnego dnia w Alençon gruchnęła plotka, że Kawaler sprzeniewierzył się godności szlachcica, i że, na stare lata, zaślubił potajemnie niejaką Cezarynę, matkę dziecka, które miało ten nietakt aby przyjść na świat nie proszone.
— Oddał — powiadał wówczas niejaki pan du Bousquier — rękę osobie, która tak długo użyczała mu swego żelazka.
To straszliwe oszczerstwo osmuciło schyłek dni wykwintnego panka; tem więcej, iż, jak to pokaże niniejsze opowiadanie, pogrzebał on długo pieszczoną nadzieję, dla której uczynił wiele ofiar. Pani Lardot wynajmowała kawalerowi de Valois dwa pokoje na drugiem piętrze, za skromną sumę stu franków rocznie. Godny szlachcic, który codzień był gdzieś proszony na obiad, wracał do domu jedynie na spoczynek. Jedynym tedy jego wydatkiem było śniadanie, niezmiennie składające się z filiżanki czokolady, z dodatkiem masła i owoców wedle pory roku. Palił na kominku jedynie najostrzejszą zimą i tylko w chwili gdy wstawał z łóżka. Od jedenastej do czwartej przechadzał się, szedł czytać dzienniki i składał wizyty. Z chwilą osiedlenia się w Alençon, przyznał się szlachetnie do swej nędzy, nie tając iż majątek jego polega na sześciuset funtach dożywocia; był to jedyny szczątek dawnej zamożności. W istocie, bankier miejscowy wyliczał mu co kwartał sto pięćdziesiąt franków, przesłane przez p. Bordin z Paryża. Każdy znał te szczegóły, dzięki głębokiej tajemnicy, o jaką prosił Kawaler pierwszej osoby której się zwierzył. P. de Valois zebrał owoce swojej nędzy; miał stałe nakrycie w najznakomitszych domach w Alençon, i zapraszano go na wszystkie fety. Talenty jego w grze, w opowiadaniu, wdzięk miłego i dobrze wychowanego człowieka, ceniono tak wysoko, iż zdawało się, że nic nie może się udać, o ile miejscowy arbiter elegantiarum był nieobecny. Gospodynie domu, damy, wszyscy czuli potrzebę jego pochwalnego uśmieszku. Kiedy stary kawaler powiedział na balu młodej kobiecie: „Jest pani cudownie ubrana!“ pochwała ta sprawiała jej więcej rozkoszy niż wściekłość rywalki. P. de Valois był jedynym człowiekiem, który umiał dobrze używać pewnych antycznych zwrotów. Moje serce, mój klejnocie, aniołeczku, królowo, wszystkie zdrobnienia miłosne z r. 1770, nabierały w jego ustach nieodpartego wdzięku; miał wreszcie przywilej superlatywów. Komplementy jego, któremi zresztą nie szafował, jednały mu łaski starych pań; przymilał się wszystkim, nawet urzędowym figurom, mimo że ich nie potrzebował. Jego zachowanie się przy grze odznaczało się dystynkcyą, która byłaby nań wszędzie zwróciła uwagę; nie skarżył się nigdy; chwalił przeciwników kiedy przegrywali; nie silił się pouczać partnerów wykazując sposób lepszego rozegrania. Kiedy, w czasie rozdawania kart, wszczynały się owe przenudne dyskusye, Kawaler wydobywał gestem godnym Molégo tabakierkę, przyglądał się księżnej Gorycy, podnosił z godnością wieko, brał niuch tabaki, ugniatał go w palcach; kiedy karty były rozdane, on już naładował czeluści swego nosa i pomieścił z powrotem księżnę w kieszeni kamizelki, zawsze po lewej! Jedynie dworak z dobrego wieku (w przeciwstawieniu do wielkiego wieku) zdolny był wynaleźć owo coś pośredniego między wzgardliwem milczeniem a ucinkiem któregoby nie zrozumiano. Cudowna równość usposobienia sprawiała, iż wiele osób mówiło o nim: Przepadam za Kawalerem de Valois! Jego rozmowa, wzięcie, wszystko w nim było blond, jak jego osoba. Pilnie baczył aby nikogo nie urazić, mężczyzny ani kobiety. Pobłażliwy na wrodzone ułomności, jak i na niedostatki ducha, słuchał cierpliwie, przy pomocy księżnej Gorycy, ludzi którzy mu zwierzali drobne niedole prowincyonalnego życia: źle ugotowane jajko na śniadanie, zwarzona śmietanka do kawy, trywialne szczegóły tyczące zdrowia, nagłe przebudzenia, sny, wizyty. Kawaler posiadał tkliwe spojrzenia, klasyczne pozy na wyrażenie współczucia, co wszystko czyniło zeń niezrównanego słuchacza; umiał wsunąć słówka a! lub ba! lub: no i jakże pan postąpił? z cudownym taktem. Nigdy przez całe życie nie zdradził się z tem, iż, przez cały czas trwania tej powodzi banialuków przechodzi sobie w duchu najgorętsze rozdziały swego romansu z księżną Goryca. Czy zastanawiał się kto kiedy nad usługami, jakie może dać społeczeństwu wygasłe uczucie, nad tem jak miłość jest ludzka i użyteczna? To może wytłómaczyć, dlaczego, mimo iż stale wygrywał, kawaler został pieszczochem całego miasta; fakt jest, iż nie zdarzyło mu się prawie opuścić salonu, aby nie uniósł w przybliżeniu sześciu franków. Przegrane, z któremi zresztą obnosił się głośno, były nadzwyczaj rzadkie. Wszyscy, którzy go znali, upewniają, iż nigdzie, nawet w egipskiem muzeum w Turynie, nie zdarzyło się im spotkać równie sympatycznej mumii. Nigdzie, w żadnym kraju pieczeniarstwo nie oblekło się w równie wdzięczne formy. Nigdy najczystszej krwi egoizm nie okazywał się bardziej uczynnym i mniej drażniącym niż u tego Kawalera: wart był tyleż co najbardziej oddana przyjaźń. Jeżeli ktoś prosił pana de Valois o drobną usługę która byłaby połączona z kłopotem, opuszczał mieszkanie Kawalera oczarowany, a zwłaszcza przekonany, iż p. de Valois nic nie może pomóc w tej sprawie, lub też mięszając się do niej zgoła popsułby wszystko.
Aby wytłómaczyć zagadkową egzystencyę Kawalera, historyk, któremu Prawda, ta wyuzdana okrutnica, kładzie nóż na gardle, musi wyznać, iż świeżo, po smutnie chlubnych dniach lipcowych, Alençon dowiedziało się, że suma, jaką czerpał z gry p. de Valois, sięgała kwartalnie około stupięćdziesięciu talarów; sprytny Kawaler miał tę czelność, iż sam sobie wysyłał dożywotnią rentę, aby nie uchodzić za człowieka bez środków w miejscu gdzie lubią rzeczy realne. Wielu jego przyjaciół (nie żył już, zauważcie to!) zaprzeczyło temu stanowczo, potraktowali to jako bajkę, uważając kawalera de Valois za czcigodnego i szanownego szlachcica, spotwarzanego przez liberałów. Szczęściem dla szczwanych graczy, znajdą się zawsze wśród publiczności ludzie którzy ich bronią. Wstydząc się przyznać do błędu, entuzyaści ci przeczą mu śmiało; nie pomawiajcie ich o upór, ci ludzie mają poczucie własnej godności; rządy dają im przykład tej cnoty, polegającej na tem aby grzebać nocą poległych, nie śpiewając Te deum w razie klęski. Jeżeli Kawaler pozwolił sobie na tę sztuczkę, która byłaby mu zresztą zjednała szacunek p. de Grammont, uśmiech barona de Foeneste, uścisk dłoni margrabiego de Moncade, czyż przestał być tem samem miłym kompanem, dowcipnym człowiekiem, nienagannym graczem, rozkosznym gawędziarzem, który czarował swym wdziękiem całe Alençon? W czem zresztą ten uczynek, pozostający w sferze praw człowieka ma być sprzeczny z godnością dobrego szlachcica? Małożto osób musi wypłacać dożywotnią rentę drugim, cóż naturalniejszego niż zapewnić ją dobrowolnie swemu najlepszemu przyjacielowi? Ale Laius umarł... Po upływie piętnastu lat tego życia, Kawaler uciułał sobie dziesięć tysięcy i kilkaset franków. Za powrotem Burbonów jeden z jego starych przyjaciół, margrabia de Pombreton, oddał mu (powiadał Kawaler) tysiąc dwieście pistolów, które pożyczył w chwili gdy miał emigrować. Wypadek ten wywarł głębokie wrażenie; wygrywano go później przeciw konceptom Constitutionnela co do sposobu w jaki spłacali długi niektórzy emigranci. Kiedy ktoś, w obecności Kawalera, wspominał o tym szlachetnym postępku margrabiego de Pombreton, zacny człowiek rumienił się aż po prawy policzek. Wszyscy cieszyli się wówczas za pana de Valois, który obchodził znajomych, radząc się co do sposobu w jaki ma użyć tego szczątku fortuny. Pokładając ufność w Restauracyi, umieścił swój kapitalik w rencie państwowej, wówczas gdy stała po 56 franków i 25 centymów. Pp. de Lenoncourt, de Navarreins, de Verneuil, de Fontaine i la Billardière, którzy go znali (powiadał) uzyskali dlań sto talarów pensji ze szkatuły królewskiej, oraz przesłali mu krzyż św. Ludwika. Nigdy nikt się nie dowiedział, jakiemi drogami Kawaler uzyskał te dwa urzędowe stwierdzenia swego tytułu i stanu; ale faktem jest, iż krzyż św. Ludwika uprawniał go do rangi pułkownika w stanie spoczynku, z racji jego usług w katolickich armiach Zachodu. Poza swoją fikcyą dożywotniej renty, o którą nikt się już nie troszczył, Kawaler miał tedy autentycznie tysiąc franków dochodu. Mimo tej poprawy losu, nie zmienił nic w swojem życiu ani obyczajach; jedynie czerwona wstążeczka zalśniła wspaniale na bronzowym tużurku, uzupełniając niejako fizyognomię Kawalera. Począwszy od r. 1802, kawaler pieczętował listy bardzo starą złotą pieczęcią, dość licho wyrytą, ale na której rodziny Castéran, d’Esgrignon, Troisville, mogły oglądać herb Kawalera uwieńczony szyszakiem rycerskim, oraz godłem Valeo. Z tym wspaniałym herbem, rzekomy bękart Walezych mógł i powinien wsiadać do każdej karocy królewskiej na całym świecie.
Wielu ludzi zazdrościło lubej egzystencyi starego Kawalera, pełnej dobrze rozegranych partyjek bostona, tryktraka, wista i pikiety, dobrze strawionych obiadków, z wdziękiem zażywanych niuchów tabaki, spokojnych przechadzek. W oczach prawie całego Alençon życie to zdawało się wolne od ambicyi i od poważnych spraw; ale niczyje życie nie jest tak proste jak to przypuszczają zawistni. W najbardziej zapadłych wioskach moglibyście odkryć mięczaki ludzkie, twory napozór martwe, ożywione namiętnością zbierania owadów lub muszel i zadające sobie nieskończone trudy dla jakiegoś osobliwego motyla lub dla concha Veneris. Nietylko Kawaler miał swoje muszelki, ale prócz tego żywił ambitne pragnienie które hodował z głębią godną Sykstusa V; chciał zaślubić bogatą starą pannę, bezwątpienia w tym celu, aby po niej, niby po stopniu, wspiąć się w wysokie sfery dworskie. W tem tkwiła tajemnica jego dbałości o siebie oraz pobytu jego w Alençon.
Pewnej środy, wczesnym rankiem (było to na wiosnę w roku 1816), w chwili gdy Kawaler wkładał stary szlafrok z zielonego adamaszku w kwiaty, usłyszał, mimo waty w uszach, lekki krok dziewczyny idącej po schodach. Niebawem zapukał ktoś trzy razy; poczem, nie czekając odpowiedzi, ładna osóbka wślizgnęła się jak węgorz do mieszkania starego kawalera.
— A, to ty, Zuziu? rzekł kawaler de Valois, nie przerywając sobie zajęcia, i starannie przeciągając brzytwę po pasku. Cóż mi przynosisz, aniołeczku, figlarko?
— Przychodzę panu powiedzieć coś, co pana może zmartwi i ucieszy zarazem.
— Czy coś o Cezarynie?
— Dużo mnie obchodzi pańska Cezaryna! odparła z minką zarazem nadąsaną, poważną i pełną pustoty.
Urocza Zuzanna, której komiczna przygoda miała wywrzeć tak wielki wpływ na losy bohaterów tego opowiadania, była pracownicą u pani Lardot. Słówko o topografji domu. Pralnia zajmowała cały parter. Na małym dziedzińcu rozwieszano na sznurach haftowane chusteczki, kołnierzyki, batystowe staniczki, mankiety, koszule z żabotami, krawaty, koronki, haftowane suknie, całą wykwintną bieliznę z najlepszych domów w mieście. Kawaler utrzymywał, iż z ilości batystowych staniczków żony generalnego poborcy może odczytać spis jej awanturek; były tam bowiem koszule z żabotami i krawaty odpowiadające staniczkom i kołnierzykom. Mimo iż przy pomocy tej podwójnej buchalteryi miejscowych miłostek, kawaler mógł odgadnąć wszystko, nie popełniał nigdy najmniejszej niedyskrecyi, nie pozwolił sobie nigdy na żarcik, który mógłby mu zamknąć drzwi jakiegoś domu (a zważcie że był dowcipny!) Toteż możecie uważać pana de Valois za człowieka wysokiej miary, którego talenty, jak bywa często, uwięzgły w ciasnym kręgu. Jedynie (ostatecznie, i on był człowiekiem!) kawaler pozwalał sobie czasem na szelmoskie spojrzenia, od których drżały kobiety; ale wszystkie polubiły go, poznawszy jak bardzo jest dyskretny i jaką sympatyę żywi dla tych ładnych grzeszków. Najstarsza robotnica, prawa ręka pani Lardot, pannica czterdziestopięcioletnia, brzydka jak strach na wróble, mieszkała drzwi w drzwi z Kawalerem. Powyżej był już tylko strych, gdzie suszyło się bieliznę w zimie. Każde mieszkanie składało się, jak mieszkanie Kawalera, z dwóch izdebek, jedna od ulicy druga od podwórza. Pod Kawalerem mieszkał stary paralityk, dziadek pani Lardot, dawny korsarz nazwiskiem Grévin, który sługiwał niegdyś pod admirałem Simeuse w Indyach; był głuchy jak pień. Co się tyczy pani Lardot, która zajmowała drugie mieszkanie na pierwszem piętrze, miała ona taką słabość do ludzi dobrze urodzonych, że, gdy chodziło o Kawalera, była poprostu ślepą. Dla niej, p. de Valois, był to absolutny monarcha, który wszystko robi dobrze. Gdyby która z robotnic okazała się winną niedozwolonego szczęścia za sprawą Kawalera, powiedziałaby tylko: On taki miły! Tak więc, mimo iż ten dom był ze szkła, jak wszystkie domy na prowincyi, odnośnie do Kawalera de Valois był dyskretny jak złodziejska nora. Ten urodzony powiernik płci pięknej nie przeszedł nigdy koło drzwi, zazwyczaj otwartych, aby nie dał czegoś swoim koteczkom; czekolada, cukierki, wstążki, koronki, złoty krzyżyk, wszelakiego rodzaju drobnostki, za którymi przepadają gryzetki. Toteż dziewczęta uwielbiały złotego Kawalera. Kobiety mają instynkt, pozwalający im odgadnąć ludzi, którzy je kochają za to jedynie że noszą spódnicę, którzy się czują szczęśliwi w ich pobliżu, i którym nigdy nie przyjdzie na myśl żądać niezręcznie procentu za swą uprzejmość. Kobiety mają pod tym względem węch psa, który w towarzystwie idzie prosto do człowieka lubiącego zwierzęta. Biedny kawaler de Valois zachował ze swego dawniejszego życia potrzebę protegowania kobietek, jedną z cech wielkiego pana. Wierny tradycyom ośmnastowiecznym, lubił obdarzać kobiety, jedyne istoty które umieją przyjmować, ponieważ zawsze mogą oddać. Czyż nie jest osobliwem, iż, w epoce w której młodzi silą się, ledwie wyszedłszy ze szkolnej ławy, wyroić jakiś symbol lub też odgrzebać jakieś mity, nikt nie dał jeszcze monografji dziewcząt z XVIII wieku? Nie byłyżto istne turnieje średniowieczne? W 1550 rycerze bili się za swoje damy; w 1750 pokazywali swoje kochanki w Longchamps; dziś puszczają konie na wyścigach; we wszystkich czasach, szlachcic starał się stworzyć sposób życia właściwy tylko jemu. Szpiczaste trzewiki z czternastego wieku zmieniły się w czerwony obcas ośmnastego; zbytek zaś kochanek był, w 1750, popisem, podobnym do popisu uczuć Błędnego Rycerstwa. Ale Kawaler nie mógł się rujnować na kochankę! W miejsce cukierków zawiniętych w bilety bankowe, ofiarowywał dwornie torebkę ciasteczek. Powiedzmy to na chwałę Alençon, ciasteczka te przyjmowano radośniej niż panna Duthé przyjęła niegdyś od hrabiego d‘Artois wyzłacaną gotowalnię lub ekwipaż. Wszystkie te gryzetki zrozumiały podupadły majestat Kawalera de Valois i dochowywały mu wiernie tajemnicy co do domowych poufałości. Jeżeli je pytano gdzieś w mieście o Kawalera de Valois, mówiły o nim z całą powagą, postarzały go; stawał się czcigodnym jegomością, którego życie jest kwiatem świętości; ale w domu wdrapywałyby mu się na ramiona jak papużki. Lubił znać sekrety rodzinne, które nieraz uda się podchwycić takiej praczusi; przychodziły tedy co rano opowiadać mu miejscowe ploteczki. Nazywał je swoją gazetą w spódniczce, swoim felietonem; nigdy p. de Sartines nie miał inteligentniejszych i tańszych szpiegów, którzyby zachowali tyle czci rozwijając w duchu tyle szelmostwa. Dodajmy, iż, podczas śniadania, Kawaler bawił się jak król.
Zuzia, jedna z jego faworytek, sprytna, ambitna, miała w sobie materyał na Zofię Arnould[2]; uroda jej była zresztą godna najpiękniejszej kurtyzany, jaką kiedykolwiek Tycyan ułożył na czarnym aksamicie aby wspomagała jego pendzel w stworzeniu Wenery; ale twarz jej, mimo że wytworna w oprawie oczu i rysunku czoła, grzeszyła nieco pospolitością. Była to istna piękność Normandki, świeża, kwitnąca, jędrna, Rubensowskie ciało które trzebaby sparzyć z muskulaturą Herkulesa Farnesse, nie zaś Wenus Medycejska, owa wdzięczna kochanka Apollina.
— A więc, moje dziecko, opowiedzże mi swoją małą albo też dużą przygodę.
Rysem, który, od Paryża do Pekinu, wyróżniłby Kawalera, było łagodne ojcowskie obejście z temi gryzetkami; przypominały mu one dawne dziewczęta, owe wspaniałe królowe z Opery, które, przez dobry kawał ośmnastego wieku, zażywały europejskiej sławy. To pewna, iż szlachcic, który strawił życie w tym świadku kobiecym, zapomnianym jak wszystkie wielkie rzeczy, jak Jezuici i korsarze, jak labusie i generalni dzierżawcy, musiał nabyć owej nieodpartej dobroduszności, uroczej łatwości życia, swobody bez egoizmu, owego incognito Jowisza przy Alkmenie; umiał być niby król który pozwala się wszystkim wywodzić w pole, który rzuca do wszystkich djabłów grozę swych piorunów, i gotów jest przejeść swój Olimp w pustocie kolacyjek, zabaw, zdala zwłaszcza od Junony. Mimo starego zielonego adamaszkowego szlafroku, mimo nagości pokoju w którym przyjmował, gdzie podłogę stroił kilim miast dywanu, a fotele były stare i brudne; gdzie ściany obite tanim papierem przedstawiały to profile Ludwika XVI i jego rodziny ujęte w deseń wierzby płaczącej, to znów, dalej, szczytny testament wydrukowany w kształcie urny, słowem wszystkie sentymentalizmy wymyślone przez rojalizm w czasie Terroru; mimo swej ruiny, Kawaler, golący brodę przed starą gotowalnią strojną taniemi koronkami, promieniował ośmnastym wiekiem!... Ożyły w nim wszystkie gracye jego młodości, miał minę właściciela trzystu tysięcy funtów długu. Był równie wielki jak Berthier, wydający, w czasie odwrotu z pod Moskwy, rozkazy batalionom armii, która już nie istniała.
— Panie kawalerze, rzekła filuterna Zuzia, zdaje mi się, że nie mam co panu opowiadać, wystarczy panu spojrzeć.
I Zuzia ustawiła się profilem, w sposób ilustrujący po adwokacku jej słowa. Kawaler, który, możecie mi wierzyć, był wygą kutym na cztery nogi, zerknął — nie odejmując brzytwy od szyi — prawem okiem na gryzetkę i udał że pojmuje.
— Dobrze, dobrze, aniołeczku, pogadamy o tem za chwilę. Ale ty coś wcześnie myślisz o swoich sprawach, o ile mi się zdaje.
— Ależ, panie kawalerze, mamż czekać, aż mnie matka zbije, aż pani Lardot mnie wypędzi? Jeżeli nie czmychnę corychlej do Paryża, nigdy nie wydam się tutaj za mąż: tutejsi mężczyźni są tacy głupi!
— Cóż chcesz, moje dziecko! społeczeństwo się zmienia, kobiety na równi ze szlachtą padają ofiarą straszliwego zamętu jaki się zbliża. Po przewrotach politycznych, przychodzą przewroty w obyczajach. Ba! niedługo kobieta przestanie istnieć (wyjął watę aby zrobić porządek koło uszu); sama pozbawi się uroku rzucając się w sentymenty; zmęczy sobie nerwy... Przepadnie owa miła, słodka rozkosz dawnych czasów, pożądana bez wstydu, przyjmowana bez ceremonii, kiedy to posługiwano się waporami (oczyścił główki murzyńskie) jedynie jako środkiem do celu. Zrobią z miłości chorobę, która będzie się kończyła herbatką z pomarańczowego kwiatu (zaczął się śmiać). Wreszcie, małżeństwo stanie się czemś (ujął szczypczyki do wyrywania włosków) bardzo nudnem, a było tak wesołe za moich czasów. Panowanie Ludwika XIV i Ludwika XV, zapamiętaj to, moje dziecko, były pożegnaniem z najbardziej uroczym ze światów.
— Ale, panie Kawalerze, rzekła gryzetka, tu chodzi o życie i o honor pańskiej małej Zuzi, i mam nadzieję że mnie pan nie opuści.
— Cóż znowu! wykrzyknął Kawaler kończąc się czesać, wolałbym raczej postradać swoje nazwisko.
— A! rzekła Zuzanna.
— Słuchaj mnie, filutko, rzekł Kawaler rozkładając się w obszernej berżerce, która niegdyś nazywała się diuszeszą i którą pani Lardot wyszukała dlań z wielkim trudem.
Przyciągnął wspaniałą Zuzię, obejmując jej nogi kolanami. Dziewczyna nie broniła się, ona tak harda na ulicy, ona, która, po dwadzieścia razy, odtrąciła propozycje miejscowych kobieciarzy, zarówno przez ambicję jak przez wzgardę dla ich sknerstwa. Zaczem Zuzia podsunęła swój rzekomy grzeszek przed oczy Kawalerowi tak śmiało, iż stary grzesznik, któremu zdarzało się w życiu przeniknąć głębsze tajemnice bardziej wytrawnych istot, ocenił rzecz jednym rzutem oka. Wiedział dobrze, że żadna młoda dziewczyna nie żartuje tak z prawdziwej hańby; ale nie silił się zwalić gmachu tego ładnego kłamstewka dotykając go palcem.
— He, he, Zuzia się oczernia, rzekł Kawaler uśmiechając się z nieporównanym sprytem; Zuzia jest cnotliwa jak piękna dziewczyna której nosi imię; mogłaby wyjść za mąż bez obawy; ale Zuzia nie ma ochoty wegetować tutaj, chce jej się Paryża gdzie czarujące istotki robią majątek kiedy mają rozumek, a my go mamy, hoho! Chcemy się tedy przekonać, czy stolica rozkoszy ześle nam młodych kawalerów de Valois, karetę, djamenty, lożę w Operze. Rosyanie, Anglicy, Austryacy zwieźli tam miliony, na których mamusia zahipotekowała nam posag, dając nam urodę. Przytem Zuzia jest patrjotka, chce pomóc Francyi, która ma do odebrania pieniądze w kieszeni tych panów. Hehe! moje ty djablątko, to wcale nie źle. Świat, twój mały światek, pokrzyczy nieco, ale powodzenie usprawiedliwia wszystko. Co jest bardzo źle, moje dziecko, to nie mieć pieniędzy, i oto choroba nas obojga. Ponieważ mamy główkę nie od parady, przyszło nam na myśl wyzyskać nasz śliczny honorek biorąc na kawał starego kawalera; ale ten stary kawaler, serdeńko, zna na palcach wszystkie te sztuczki kobiece; czyli że łatwiejbyś nasypała soli wróblowi na ogon, niż wmówiła we mnie, że ja coś jestem winien w tej sprawie. Jedź do Paryża, maleńka, jedź na koszt próżności starego kawalera, ja ci nie przeszkodzę, pomogę ci, bo stary kawaler, Zuziu, to przyrodzona kasa dla młodej dziewczyny. Ale mnie do tego nie mięszaj. Słuchaj, aniołku, ty która tak dobrze rozumiesz życie, zrobiłabyś mi dużo złego i dużo przykrości. Złego? mogłabyś przeszkodzić memu małżeństwu w mieście gdzie cenią wysoko dobre obyczaje. A wiele przykrości? w istocie, gdybyś nawet była w tym kłopocie — w co nie wierzę, szelmutko! — wiesz serdeńko, że nie mam już nic, jestem biedny jak ta mysz. Ba! gdybym się ożenił z panną Cormon, gdybym znów był bogaty, to pewna iż wolałbym cię od Cezarynki. Jesteś istny klejnot nie dziewczyna, stworzona jesteś na kochankę dla wielkiego pana. Mam tak wysokie pojęcie o twoim rozumku, iż sztuczka, którą mi chcesz spłatać, nie dziwi mnie zgoła, spodziewałem się tego. Nie każda dziewczyna umiałaby tak spalić mosty. Aby się na to ważyć, mój aniołku, trzeba mieć główkę, hoho! dlatego jestem dla ciebie z całym szacunkiem.
I poklepał ją po policzku niby biskup udzielający bierzmowania.
— Ależ, panie kawalerze, ręczę że pan się myli, i że...
Zarumieniła się, nie śmiejąc mówić dalej; jednem spojrzeniem Kawaler odgadł, przeniknął cały jej plan.
— Tak, rozumiem, chcesz abym ci uwierzył! Więc dobrze! wierzę ci. Ale posłuchaj mojej rady, idź do pana du Bousquier. Czy nie nosisz, od pół roku blisko, bielizny do pana du Bousquier? No więc! ja się nie pytam, co tam było między wami; ale znam go, jest próżny, jest starym kawalerem, jest bardzo bogaty, ma dwa tysiące pięćset funtów renty, a nie wydaje ani ośmiuset. Jeżeli jesteś tak sprytna jak przypuszczam, ujrzysz Paryż na jego koszt. Idź, moja sarenko, idź go omotać: upleć mu węzeł mocny i cienki jak jedwab. Jestto człowiek lękający się skandalu, i jeżeli ci dał prawo... słowem, rozumiesz, zagroź mu, że się zwrócisz do pań z Towarzystwa Dobroczynności. Zresztą on jest ambitny. Otóż, mężczyzna może dojść do wszystkiego przy pomocy żony. Czyż nie jesteś dość ładna, dość sprytna, aby zapewnić karjerę mężowi? Hehe! mój marcypanie, możesz się mierzyć z niejedną damulką ze Dworu.
Zuzia, olśniona ostatniemi słowami Kawalera, płonęła chęcią pognania do p. du Bousquier. Aby się nie żegnać zbyt nagle, zaczęła pomagając Kawalerowi w ubieraniu, wypytywać go o Paryż. Kawaler domyślił się skutku swoich nauk i ułatwił Zuzi odwrót, prosząc aby przysłała Cezarynę z czekoladą którą pani Lardot przyrządzała mu co rano. Zuzia pomknęła aby się udać do swej ofiary, której oto podamy życiorys.
Urodzony ze starej miejscowej rodziny, du Bousquier był czemś pomiędzy łykiem a małym szlachetką. Ojciec jego sługiwał niegdyś w trybunałach. Znalazłszy się po śmierci ojca bez środków, du Bousquier, jak wszyscy zrujnowani mieszkańcy prowincji, udał się szukać fortuny w Paryżu. Z początkiem Rewolucyi, rzucił się w interesy. Nawspak republikanom, którzy ujeżdżają wszyscy na koniku „rewolucyjnej uczciwości“, interesy w tych czasach nie były zbyt czyste. Szpieg polityczny, giełdziarz, dostawca, człowiek który, w porozumieniu z syndykiem gminy, zarządzał konfiskatę majątku emigrantów aby go nabyć i odprzedać; minister i generał — wszyscy porówni robili „interesy“. Od 1793 do 1799 du Bousquier był liwerantem armii francuskiej. Miał wówczas wspaniały pałac, był jednym z wielkich finansistów, operował na spółkę z Ouvrardem, prowadził dom otwarty, i wiódł rozwiązłe życie owej epoki, życie Cyncynnata z worków zboża zebranego bez trudu, ze skradzionych racyi, w pałacykach kochanek, gdzie wydawało się wspaniale uczty dla dyrektorów Republiki. Obywatel du Bousquier był zażyle z Barrasem, był dobrze z Fouchém, wybornie z Bernadottem, i spodziewał się zostać ministrem oddając się ślepo stronnictwu, które, aż do Marengo, grało potajemnie przeciw Bonapartemu. Gdyby nie szarża Kellermanna i nie śmierć Desaixa, du Bousquier zostałby może wielkim mężem Stanu. Był jednym z głównych agentów nieoficjalnego rządu, wypchniętego przez sukces Napoleona za kulisy. Twardo wywalczone zwycięstwo pod Marengo stało się klęską tego stronnictwa, które miało już wydrukowane proklamacye aby wrócić do systemu Góry, w razie gdyby Pierwszy Konsul przegrał. Absolutnie nie wierząc w zwycięstwo, du Bousquier rzucił prawie cały majątek na zniżkę. Trzymał dwóch kurjerów na polu bitwy; pierwszy wyruszył w chwili gdy Melas był zwycięzcą; ale w nocy, w cztery godziny później, przybył drugi, aby oznajmić klęskę Austryaków. Du Bousquier przeklął Kellermanna i Desaixa, ale nie śmiał złorzeczyć Pierwszemu Konsulowi, który mu winien był miliony. Ta huśtawka pomiędzy widokami milionów a faktyczną ruiną podcięła władze umysłowe liweranta, przez jakiś czas był zupełnie ogłupiały; nadużył życia w tylu wybrykach, że to uderzenie gromu znalazło go bez siły. Likwidacya tego co mu się należało od Skarbu pozwoliła mu zachować pewne nadzieje; ale, mimo swych przekupnych darów, odczuł nienawiść Napoleona, który nie przebaczył dostawcom spekulującym na jego klęskę. P. de Fermon, dowcipnie przezwany Fermons la caisse, zostawił du Bousquiera bez grosza. Niemoralność jego prywatnego życia, konszachty liweranta z Barrasem i Bernadottem, jeszcze bardziej nie podobały się Pierwszemu Konsulowi niż jego manewry giełdowe; skreślił go z listy generalnych poborców, na którą, resztkami swoich wpływów wcisnął się był z siedzibą w Alençon. Ze swoich dostatków, du Bousquier ocalił tysiąc dwieście franków dożywocia, ot, jakaś przygodna lokata, która go ocaliła od nędzy. Niepewni wyniku likwidacyi, wierzyciele zostawili mu jedynie tysiąc franków renty: ale wszyscy znaleźli pokrycie w wierzytelnościach oraz w sprzedaży pałacu Beauseant, który był własnością du Bousquiera. Tak więc, spekulant, otarłszy się o bankructwo, wyszedł ze sprawy z honorem. Człowiek zrujnowany przez Pierwszego Konsula i poprzedzony olbrzymim rozgłosem, jaki wyrobiły mu jego stosunki z naczelnikami poprzednich rządów, wzbudził zainteresowanie w Alençon, gdzie panował tajemnie rojalizm. Du Bousquier, wściekły na Bonapartego, opowiadający plotki o Pierwszym Konsulu, o wybrykach Józefiny, oraz odsłaniający podszewkę dziesięciu lat Rewolucyi, spotkał się z dobrem przyjęciem. W tej epoce, mimo że miał sumienną czterdziestkę, du Bousquier wyglądał jak człowiek trzydziestosześcioletni, średniego wzrostu, pulchny jak liwerant, paradujący wydatnemi łydkami, z wyrazistą fizyognomią, płaskim nosem i nozdrzami ozdobionemi szczecią; pod krzaczastemi brwiami tkwiły czarne oczy z których tryskało spojrzenie sprytne jak u pana de Talleyrand, ale nieco przygasłe; zachował republikańskie faworyty, oraz bardzo długie ciemne włosy. Ręce, ozdobione na palcach pęczkami włosów, o błękitnych wydatnych żyłach, świadczyły o bogatej muskulaturze. Pierś wreszcie godna była Herkulesa Farneze, a ramiona zdolne dźwignąć rentę. Dziś tego rodzaju ramiona widuje się jedynie u Tortoniego. Cała postać oddychała męskością i wskazywała, jak dawniej mówiono, na tęgiego chwata. Ale, jak u kawalera de Valois, tak i u du Bousquiera spotykało się objawy stanowiące sprzeczność z ogólnym charakterem jego osoby. I tak, głos ex-liweranta nie był w harmonii z jego muskulaturą. Nie była to owa chuda niteczka, która wychodzi niekiedy z ust dwunożnych fok męskiego rodzaju; był to przeciwnie głos mocny, ale zdławiony, który można porównać ze zgrzytem piły w miękkiem i mokrem drzewie; słowem głos wycieńczonego spekulanta.
Du Bousquier długo był wierny modzie z epoki swojej chwały: buty wywijane, jedwabne białe pończochy, krótkie sukienne prążkowane spodnie koloru trzciny cukrowej, kamizelka à la Robespiere i niebieski frak. Mimo rekomendacyi, jaką nienawiść Pierwszego Konsula była dlań w oczach rojalistycznych matadorów prowincyi, du Bousquier nie miał wstępu do siedmiu czy ośmiu domów które tworzyły miejscowe Saint-Germain, a gdzie bywał kawaler de Valois. Zrazu próbował zaślubić pannę Armandę, siostrę jednego z najbardziej poważanych panów w całem mieście; du Bousquier spodziewał się wyzyskać ten związek dla swoich późniejszych projektów, marzył bowiem o świetnym odwecie. Spotkał się z rekuzą. Pocieszył się względami, jakie mu okazywał dziesiątek bogatych rodzin, które niegdyś wyrabiały koronki alensońskie, dziś posiadały pastwiska i woły, uprawiały na wielką skalę handel płótnem, i w których przypadek mógł mu nastręczyć bogatą partyę. Stary kawaler skupił, w istocie, swoje nadzieje w perspektywie szczęśliwego małżeństwa, do którego rozmaite jego talenty dawały mu zresztą prawo; nie zbywało mu bowiem na finansowym sprycie, z którego korzystało wiele osób. Podobny zrujnowanemu graczowi, który wspiera radą nowicyuszy, wskazywał spekulacye i roztrząsał bystro ich szczegóły, widoki oraz sposoby. Uchodził za dobrego administratora; często była mowa o tem aby go zrobić merem Alençon: ale pamięć jego szacherek w rządach republikańskich zaszkodziła mu, nigdy nie uzyskał wstępu do prefektury. Wszystkie następujące po sobie rządy, nawet rząd Stu Dni, wzbraniały się zrobić go merem Alençon, które-to miejsce było celem jego pożądań. W razie gdyby je uzyskał, rozstrzygnęłoby to o małżeństwie jego z pewną starą panną, na której w końcu skupił swoje nadzieje. Niechęć jego do Cesarstwa pchnęła go zrazu w objęcia rojalistów, mimo afrontów z jakimi się tam spotykał; ale kiedy, za pierwszym powrotem Burbonów, nadal wzdragano się go przyjąć w prefekturze, despekt ten obudził w nim nienawiść do Burbonów, równie głęboką jak tajemną; wytrwał bowiem w swoich przekonaniach. Stał się głową stronnictwa liberalnego w Alençon, niewidzialną sprężyną wyborów, i wyrządził bardzo wiele złego Restauracyi zręcznością swoich podziemnych manewrów oraz przewrotnemi knowaniami. Nienawiść du Bousquiera, jak u wszystkich ludzi zdolnych już żyć jedynie głową, była jak spokojny strumień nikły z pozoru ale płynący bez przerwy. Była to nienawiść murzyna, tak spokojna, tak cierpliwa, iż uśpiła czujność wroga. Zemsty jego, hodowanej przez piętnaście lat, nie nasyciło żadne zwycięstwo, nawet tryumf Lipcowych dni r. 1830.
Posyłając Zuzię do du Bousquiera, kawaler de Valois nie działał bez intencyi. Liberał i rojalista odgadli się wzajem, mimo głębokiej sztuki, z jaką ukrywali oczom całego miasta swą wspólną nadzieję. Ci dwaj starzy kawalerowie byli rywalami. Każdy z nich nosił się z planem zaślubienia owej panny Cormon, o której kawaler de Valois wspomniał Zuzi. Obaj przyczajeni w swojej myśli, opancerzeni obojętnością, czekali chwili, w której jakiś przypadek wyda im w ręce starą pannę. Tak więc, gdyby nawet dwóch kawalerów nie dzieliła cała przepaść epok których byli żywym wyrazem, i tak współzawodnictwo uczyniłoby ich wrogami. Każda epoka udziela swej barwy ludziom którzy w niej wzrośli. Te dwie osobistości stwierdzały prawdziwość powyższego pewnika przez kontrast zabarwienia historycznego wyciśniętego na ich fizyognomiach, w ich języku, poglądach i stroju. Jeden, szorstki, energiczny, o szerokim i stanowczym geście, zwięzłym i twardym sposobie mowy, o ciemnej cerze, włosach i spojrzeniu, straszliwy na pozór, niedołężny w istocie jak rokosz, w rzeczywistości dobrze wyrażał republikę. Drugi, słodki i grzeczny, wytworny, wypieszczony, dochodzący do celu powolną ale niezawodną dyplomacją, przestrzegający form, był obrazem dawnego dworactwa. Ci dwaj wrogowie spotykali się prawie codzień na wspólnym terenie. Ze strony Kawalera, wojna była uprzejma i łagodna; ale du Bousquier mniej okazywał ceremonji, zachowując wszakże względy wymagane w towarzystwie, bał się bowiem aby go nie wygnano z fortecy. Oni dwaj tylko rozumieli się dobrze. Mimo przenikliwości z jaką ludzie na prowincyi sądzą drobne sprawy stanowiące treść ich życia, nikt nie domyślał się rywalizacyi tych dwóch ludzi. Kawaler de Valois miał lepszą pozycyę, nigdy nie oświadczył się o rękę panny Cormon; podczas gdy du Bousquier, który wystąpił jako konkurent, skoro go odpalono w jednym z najarystokratyczniejszych miejscowych domów, dostał kosza. Ale Kawaler uważał go jeszcze za dość niebezpiecznego rywala, aby mu zadać stanowczy cios zapomocą tak hartownej i dobrze wyostrzonej klingi jak Zuzia. Kawaler zapuścił sondę w wody du Bousquiera; i, jak się okaże, nie omylił się w żadnym z domysłów.
Zuzia pomknęła lekką stopą z ulicy du Cours ulicą Porte-de-Séez i ulicą du Bercail na ulicę du Cygne, gdzie przed pięciu laty, du Bousquier kupił był nieduży domek. Ex-liwerant urządził się wykwintniej niż ktokolwiek w mieście, zachował bowiem nieco mebli z czasów swej świetności; ale obyczaje prowincyi przyćmiły nieznacznie blaski upadłego Sardanapala. Szczątki jego dawnego zbytku sprawiały w tym domu wrażenie kryształowego świecznika w spichrzu. Tak w wielkich jak w małych rzeczach brakowało harmonii, owego węzła wszelkiego ludzkiego czy boskiego dzieła. Na pięknej komodzie znajdował się dzbanek na wodę z pokrywą, taki jakie się widuje jedynie w okolicach Bretanii. Kilka pięknych dywanów dziwnie odbijało od firanek z nędznego drukowanego perkaliku. Licho pomalowany kamienny kominek kłócił się z pięknym zegarem, zbezczeszczonym przez sąsiedztwo nędznych świeczników. Schody, po których wszyscy deptali nie wycierając nóg, nie były nawet pomalowane. Wreszcie, drzwi, licho polakierowane przez miejscowego robotnika, raziły oko krzyczącą barwą. Tak samo jak epoka którą wcielał du Bousquier, dom ten przedstawiał bezładną mięszaninę plugastwa i wspaniałości. Uważany za człowieka zamożnego, du Bousquier wiódł to samo próżniacze życie co Kawaler; ten zaś, kto nie wydaje swego dochodu, będzie zawsze bogaty. Za całą służbę miał jakiegoś ciemięgę, miejscowego chłopaka, dość głupawego z natury. Du Bousquier wytresował go z czasem, nauczył go, niby orangutana, woskować podłogi, okurzać meble, szczotkować buty, czyścić ubrania, przychodzić po niego z latarnią kiedy było ciemno, z sabotami kiedy padał deszcz. Prostaczek ten zdolny był tylko do jednej przywary: był łakomy. Często, kiedy ktoś dawał uroczysty obiad, du Bousquier pozwalał mu zdjąć wełniany niebieski kubrak z kieszeniami zawsze rozepchanemi chustką do nosa, kozikiem i owocami, nakładał mu paradną liberyę i zabierał z sobą dla usługi. Wówczas Wojtuś obżerał się wraz ze służbą. Łaska ta, z której du Bousquier umiał uczynić nagrodę, zjednała mu ze strony bretońskiego parobasa bezwarunkową dyskrecyę.
— To panna Zuzia, rzekł Wojtuś na widok wchodzącej dziewczyny, to nie panienki dzień, nie mamy dziś bielizny dla pani Lardot.
— Oj ty ciemięgo, rzekła Zuzia śmiejąc się.
Dziewczyna wbiegła na schody, zostawiając Wojtusia nad miską zacierki na mleku. Du Bousquier, jeszcze w łóżku, przeżuwał swoje ambitne plany, już bowiem mógł być tylko ambitny, jak wszyscy mężczyźni którzy nadto wycisnęli pomarańczę rozkoszy. Ambicya i gra są niewyczerpane: toteż, u pełnego człowieka, namiętności płynące z mózgu zawsze przeżyją namiętności płynące z serca.
— To ja, rzekła Zuzia siadając na łóżku i rozsuwając firanki despotycznym ruchem.
— A co, ślicznotko? rzekł stary kawaler siadając na łóżku.
— Proszę pana, rzekła poważnie Zuzanna, musi to pana dziwić że tak ot przychodzę; ale znajduję się w położeniu, które nie pozwala mi się troszczyć o ludzkie języki.
— Cóż takiego? spytał du Bousquier zakładając ręce.
— Czyż mnie pan nie rozumie? rzekła Zuzanna. Ja wiem, ciągnęła czyniąc wdzięczną minkę, jak to śmieszne ze strony biednej dziewczyny przychodzić nękać mężczyznę o to, co wy uważacie za głupstwo. Ale, gdyby mnie pan znał dobrze, gdyby pan wiedział do czego byłabym zdolna dla człowieka któryby mnie pokochał, tak jak jabym pokochała pana, nie pożałowałbyś nigdy, żeś się ze mną ożenił. Tutaj, oczywiście, nie na wielebym się panu zdała; ale gdybyśmy się przenieśli do Paryża, zobaczyłby pan dokądbym zaprowadziła zdolnego i sprytnego człowieka jak pan, w chwili gdy przebudowuje się rząd od góry do dołu i gdy cudzoziemcy są panami placu. Wreszcie, między nami mówiąc, ten wypadeczek czyż to taka katastrofa? czyż to nie jest szczęście które drogobyś kupił kiedyś? Dla kogo będziesz pan żył, dla kogo pracował?
— Dla siebie! wykrzyknął brutalnie du Bousquier.
— Ty potworze, nigdy nie będziesz ojcem! rzekła Zuzanna dając temu okrzykowi proroczy akcent przekleństwa.
— No, dosyć głupstw, Zuziu, odparł du Bousquier, zdaje mi się że ja śnię jeszcze.
— Trzebaż więc panu jeszcze wyraźniejszej rzeczywistości? wykrzyknęła Zuzia wstając.
Du Bousquier kręcił na głowie włóczkową myckę gestem zdradzającym niezwykły zamęt w myślach.
— Ależ on wierzy, rzekła sobie w duchu Zuzia, pochlebia mu to. Mój Boże, jak łatwo nabrać tych mężczyzn!
— Słuchaj, Zuziu, cóż ja, u djaska, ci poradzę? to, doprawdy, nadzwyczajne... A ja myślałem... Oczywiście, że... ale nie, nie, to niemożliwe...
— Jakto, nie może się pan ze mną ożenić?
— Och, ani mowy! Mam zobowiązania.
— Wobec panny Armandy czy wobec panny Cormon, które obydwie odpaliły już pana? Słuchaj pan, panie du Bousquier, honor mój nie potrzebuje żandarmów aby pana zawlec do ołtarza. Nie mam kłopotu o męża, nie chcę zaś człowieka, który nie umie mnie ocenić jak należy. Kiedyś pożałuje pan może dzisiejszego zachowania, bo nic w świecie, ani złoto ani srebro, nie skłoni mnie do oddania panu pańskiego dobra, jeżeli wzdragasz się przyjąć dzisiaj.
— Ależ, Zuziu, czy jesteś pewna?...
— Och, panie! rzekła gryzetka z miną obrażonej cnoty, za kogo mnie pan bierze? Nie przypominam panu zaklęć, których mi pan nie szczędził; one to zgubiły biedną dziewczynę, której jedyną wadą jest, iż jest równie ambitna co sercowa.
W umyśle du Bousquiera walczyło tysiąc sprzecznych uczuć, radość, nieufność, rachuba. Oddawna postanowił ożenić się z panną Cormon, Konstytucja bowiem, którą właśnie przetrawiał, otwierała jego ambicji wspaniałą drogę polityczną przez mandat poselski. Małżeństwo ze starą panną miało go postawić wysoko w mieście, uczynić go osobistością co się zowie. Toteż burza wzniecona przez przebiegłą Zuzię pogrążyła go w gwałtownym zamęcie. Gdyby nie ta tajemna nadzieja, ożeniłby się z Zuzią bez namysłu. Byłby stanął otwarcie na czele liberalnej partyi w Alençon. Po takiem małżeństwie, wyrzekłby się miejscowej śmietanki, osuwając się w sferę kupców, fabrykantów, dzierżawców, którzy z pewnością obnieśliby go w tryumfie jako swego kandydata. Du Bousquier przewidywał już lewicę. Nie ukrywał zgoła tej uroczystej zadumy, wodził ręką po głowie i tarł myckę okrywającą rozpaczliwą nagość czaszki. Jak wszyscy ludzie, którzy prześcigną swój cel i osiągną więcej niż się spodziewali, Zuzia osłupiała. Aby ukryć zdumienie, przybrała melancholijną pozę uwiedzionej, ale w duchu pękała ze śmiechu jak gryzetka na kolacyjce.
— Moje drogie dziecko, mnie nie weźmiesz na takie ambaje!
Oto konkluzja, jaką zakończyło się dumanie ex-liweranta. Du Bousquier szczycił się przynależnością do szkoły filozofów, którzy nie chcą dać się brać na fis kobietom, i dla których wszystko i zawsze jest w nich podejrzane. Te mocne głowy, rekrutujące się przeważnie z ludzi słabych, mają swój katechizm odnośnie do kobiet. Począwszy od królowej francuskiej aż do modystki, są to dla nich wszystko rozpustnice, szelmy, nawet potrosze hultajki, bezwarunkowe kłamczynie, niezdolne myśleć o czem innem niż o głupstwach. Dla nich, kobiety to niebezpieczne bajadery, którym trzeba pozwolić tańczyć, śpiewać i śmiać się; nie widzą w nich nic świętego ani wielkiego; dla nich nie jestto poezya zmysłów, ale gruba zmysłowość. Podobni są do łakomców, którzy wzięliby kuchnię za salę jadalną. Wedle tych pojęć, o ile kobieta nie jest ciągłą niewolnicą, zmienia w niewolnika mężczyznę. Pod tym względem, du Bousquier był również przeciwieństwem kawalera de Valois.
Mówiąc te słowa, rzucił mycką o ziemię niby papież Grzegorz świecą, gdy wymawiał słowa ekskomuniki; przyczem Zuzia dowiedziała się że stary kawaler nosi fałszywy tupecik.
— Niech pan pamięta, panie du Bousquier, odparła majestatycznie Zuzanna, że, przychodząc do pana, spełniłam swoją powinność; niech pan pamięta, że miałam obowiązek ofiarować panu rękę i prosić o pańską; ale niech pan pamięta również iż zachowałam się jak kobieta która się szanuje. Nie zniżyłam się do tego aby płakać jak gąska, nie nalegałam, nie dręczyłam pana. Obecnie, zna pan moje położenie. Wie pan, że nie mogę zostać w Alençon; matka mnie wybije, pani Lardot, osoba nadziana zasadami, wypędzi mnie. Gdzie się obrócę, biedna wyrobnica: mamż iść do szpitala, mamż iść o żebranym chlebie? Nie, raczej rzucę się do rzeki. Ale czyż nie prostsze jest, abym pojechała do Paryża? Matka znajdzie jakiś pozór aby mnie tam wysłać: jakiś wuj może mnie wezwać, ciotka umarła, pani jakaś chce się mną zająć. Chodzi tylko o pieniądze potrzebne na podróż i na to co pan wie...
Nowina ta była dla du Bousquiera tysiąc razy ważniejsza niż dla kawalera de Valois; ale jedynie on i kawaler byli wtajemniczeni w sekret który odsłoni dopiero zakończenie tej historyi. Na razie, wystarczy powiedzieć, że kłamstwo Zuzi wniosło taki zamęt w głowę starego kawalera, iż nie mógł się zdobyć bodaj na jedną myśl. Gdyby nie to pomięszanie i nie jego wewnętrzna radość (miłość własna bowiem jestto hultaj, który nigdy nie chybi swej ofiary), zastanowiłby się, iż uczciwa dziewczyna jak Zuzia, o sercu jeszcze nie zepsutem, raczej umarłaby sto razy, nimby wszczęła tego rodzaju dyskusyę i zażądała odeń pieniędzy. Byłby wyczytał w spojrzeniu gryzetki owo okrutne spodlenie gracza, który zamordowałby człowieka, byle zdobyć pieniądze na stawkę.
— Pojechałabyś tedy do Paryża? rzekł.
Słysząc to, Zuzia rozpromieniła się; radość rozzłociła jej szare oczy; ale szczęśliwy du Bousquier nie widział nic.
— Oczywiście, proszę pana!
Du Bousquier zaczął stękać: właśnie zapłacił ostatnią ratę za dom, ma płacić malarza, murarza, cieślę; ale Zuzia pozwoliła mu się wygadać, czekała cyfry. Du Bousquier ofiarował sto talarów. Zuzanna uczyniła teatralny gest osoby, która zamierza opuścić pokój.
— No cóż! gdzie ty idziesz? rzekł du Bousquier niespokojny. Miłe to kawalerskie życie, pomyślał. Niech mnie licho porwie, jeżeli sobie przypominam, aby jej starmosił co innego niż spódniczkę!... I, paf! korzysta z prostego żarciku, aby przedstawić weksel i w dodatku już zaprotestowany!
— Idę, proszę pana, rzekła Zuzanna płacząc, idę do pani Granson, skarbniczki Ochrony Matek, która, niedawno temu, wyciągnęła poprostu z wody biedną dziewczynę w tem samem położeniu.
— Pani Granson!
— Tak, rzekła Zuzia, kuzynka panny Cormon, prezesowej Ochrony Matek. Ta instytucja, którą założyły nasze panie, powstrzyma wiele biednych istot od zatracenia swoich dzieci. Niema trzech lat jak ta nasza Faustynka skończyła w Mortagne...
— Masz, Zuziu, rzekł du Bousquier podając jej klucz, otwórz sama sekretarzyk, weź sakiewkę w której jest jeszcze sześćset franków, to wszystko co posiadam.
Smętna mina starego liweranta świadczyła o braku zapału z jakim dopełniał tej egzekucji.
— Stary sknero! pomyślała Zuzia, opowiem o twojej peruczce!
Porównywała du Bousquiera z przemiłym kawalerem de Valois, który nie dał jej nic, ale zrozumiał ją, poradził jej, i który miał dla gryzetek tyle serca.
— Jeżeli bierzesz mnie na fundusz, Zuziu! wykrzyknął widząc iż dziewczyna sięga do szuflady, pamiętaj że...
— Ależ, proszę pana, przerwała mu z królewskim gestem, czyżby mi pan nie dał tych pieniędzy, gdybym poprosiła?
Sprowadzony na teren galanterji, liwerant przypomniał sobie swoje piękne czasy, i mruknął coś potakująco. Zuzia wzięła woreczek i wyszła, pozwoliwszy się ucałować w czoło staremu kawalerowi, który miał minę jak gdyby mówił. — Drogo mnie kosztuje ten przywilej. Bądź co bądź, zawsze to lepsze, niż być ciągany przez adwokata po sądach, jako uwodziciel dziewczyny oskarżonej o dzieciobójstwo.
Zuzanna ukryła woreczek w płaskim koszyczku, który miała na ręce, przeklinając w duchu skąpstwo du Bousquiera, marzyła bowiem o tysiącu franków. Raz opętana pragnieniem i postawiwszy nogę na krętej drodze, dziewczyna może zajść daleko. Idąc ulicą du Bercail, pomyślała że Ochrona Matek, pod przewodnictwem panny Cormon, uzupełni jej może sumę na jaką obliczyła swoje wydatki, sumę, jak na gryzetkę z Alençon, wcale znaczną. Przytem, nienawidziła du Bousquiera. Stary kawaler widocznie lękał się aby jego rzekoma zbrodnia nie doszła do wiadomości pani Granson; owóż, Zuzia, choćby nawet miała nie uzyskać ani szeląga w Ochronie Matek, chciała, opuszczając Alençon, uwikłać ex-liweranta w niepodobny do rozwikłania gąszcz prowincjonalnych plotek. W gryzetce zawsze jest coś ze złośliwej małpki. Zuzia weszła tedy do pani Granson, przybierając zbolały wyraz.
Pani Granson, wdowa po podpułkowniku artylerji poległym pod Jeną, posiadała, za cały majątek, pensyjkę dziewięciuset franków, sto talarów własnej renty, oraz syna którego wychowanie i utrzymanie pochłonęło jej oszczędności. Zajmowała przy ulicy du Bercail jedno z owych smutnych parterowych mieszkań, które podróżny, mijający główną ulicę miasteczka, ogarnia jednem spojrzeniem. Wejście po trzech schodkach w kształt piramidy; sień wiodąca na dziedziniec oraz na schody osłonione drewnianym gankiem. Po jednej stronie sieni, jadalnia i kuchnia; po drugiej salon do wszelkiego użytku oraz sypialnia wdowy. Atanazy Granson, dwudziestotrzechletni młodzieniec, mieszkający na poddaszu nad pierwszem pięterkiem, wnosił w gospodarstwo matczyne sześćset franków, które przynosiła mu posadka w merostwie, uzyskana dzięki wpływom krewnej, panny Cormon.
Po tym opisie, każdy może sobie wyobrazić panią Granson w zimnym salonie z żółtemi firankami, meblami z żółtego utrechckiego aksamitu. Po każdej wizycie wdowa poprawiała słomiane plecionki, umieszczone przed krzesłami aby ochronić od zadeptania woskowaną podłogę; następnie zasiadała z powrotem w fotelu wyłożonym poduszkami przy krosienkach umieszczonych pod portretem pułkownika artylerii, między dwoma oknami, skąd oko jej obejmowało ulicę du Bercail i wszystkich przechodniów. Zacna kobieta ubrana była z mieszczańską prostotą, w harmonji z twarzą jej, bladą i jakby spłaszczoną od zgryzot. Ubóstwo przebijało we wszystkich szczegółach tego gospodarstwa, które oddychało zresztą zacnym i surowym obyczajem prowincji. W tej chwili, matka wraz z synem znajdowali się w jadalni, spożywali śniadanie, złożone z filiżanki kawy, masła i rzodkiewek. Aby zrozumieć radość jaką zjawienie Zuzi miało sprawić pani Granson, trzeba wytłumaczyć tajemne myśli wdowy i jej syna.
Atanazy Granson był to szczupły i blady chłopiec, średniego wzrostu, o zapadłej twarzy, na której czarne oczy, iskrzące się myślą, były niby dwie plamy uczynione węglem. Wyrazista twarz, rysunek ust, ostro zaznaczona linia brody, regularny zarys marmurowego czoła, odcień melancholii spowodowany uciskiem nędzy, urągającej wewnętrznemu poczuciu własnej siły, zdradzały człowieka wyższej miary, przykutego do taczki. Toteż wszędzie indziej niż w Alençon, sama jego postać byłaby mu zyskała pomoc wybitniejszych ludzi, lub też kobiet które umieją odgadnąć talent w ukryciu. Jeżeli to nie był geniusz, była to postać jaką zwykł oblekać; jeżeli to nie była potęga wielkiego serca, był to blask jaki daje ono spojrzeniu. Mimo iż zdolny był do wylewu najwznioślejszych uczuć, skorupa nieśmiałości niweczyła w nim nawet wdzięk młodości; tak jak lody nędzy nie pozwalały myśli jego rozwinąć skrzydeł. Życie na prowincji, bez nadziei, bez uznania, bez zachęty, zakreślało krąg, w którym zamierała ta myśl, jeszcze nie będąca nawet w swem zaraniu. Zresztą, Atanazy miał ową hardą dumę, którą ubóstwo potęguje w ludziach wyższej miary. Duma ta mnoży ich siły w dobie walki z ludźmi i światem, ale, w początkach, stanowi ona przeszkodę do wybicia się na wierzch. Geniusz postępuje w dwojaki sposób: albo, jak Napoleon i Molier, zagarnia to co mu się należy, albo czeka aby świat go odnalazł wówczas gdy się pomału rozwinie.
Młody Granson należał do ludzi nieświadomych swego talentu i łatwych do zniechęcenia. Miał duszę marzyciela, bardziej żył myślą niż czynem. Może nie olśniłby tych, którzy nie pojmują geniuszu bez francuskiej błyskotliwości; ale był to mocarz w świecie ducha i musiał dojść, po paśmie wzruszeń skrywanych przed tłumem, do owych nagłych postanowień, które kończą wszystko i każą głupcom wyrokować: „Oszalał“. Wzgarda jaką świat darzy ubóstwo zabijała Atanazego; rozstrajający żar samotności bez żadnego wietrzyka zwalniał łuk który napinał się ciągle, a wyczerpująca ta gra bez rezultatu nużyła duszę. Atanazy zdolny był zająć miejsce wśród największych chwał Francyi; ale ten orzeł, zamknięty w klatce i bez pożywienia, miał umrzeć z głodu, objąwszy płomiennem spojrzeniem powietrzne niwy oraz szczyty nad którymi szybuje geniusz. Mimo że prace jego w bibliotece miejskiej nie zwracały niczyjej uwagi, Atanazy grzebał na dnie duszy marzenia o sławie, mogły mu bowiem zaszkodzić; ale jeszcze głębiej chował tajemnicę swego serca, namiętność która żłobiła bruzdy na jego licach i powlekała czoło żółtymi tonami. Kochał swą daleką krewnę, ową pannę Cormon, na którą czyhali kawaler de Valois oraz du Bousquier, jego nieznani rywale.
Miłość ta urodziła się z rachuby. Panna Cormon uchodziła za jedną z najbogatszych osób w miasteczku; biednego chłopca przywiodła tedy do miłości tęsknota za dostatkiem, wciąż oblegająca go chęć ozłocenia matczynej starości, pragnienie dobrobytu potrzebnego ludziom żyjącym w sferze myśli; ale ten bardzo niewinny zaczątek uczuć kalał w jego oczach tę miłość. Co więcej, Atanazy obawiał się śmieszności, jaką świat dojrzałby w miłości dwudziestotrzechletniego chłopca do czterdziestoletniej panny. Mimo to, uczucie jego było szczere; to bowiem, co, w tym zakresie, może się wydać fałszywe wszędzie indziej, staje się prawdą na prowincji. Życie prowincjonalne, wyzute z przypadków, zdarzeń, tajemnicy, z konieczności prze do małżeństwa. Żadna rodzina nie przyjmie rozpustnika. W stolicy, stosunek młodego człowieka jak Atanazy z ładną dziewczyną jak Zuzia wydałby się zupełnie naturalny; na prowincji wywołałby zgorszenie i z góry uniemożliwiłby małżeństwo biedaka. Jedynie znaczny majątek konkurenta pozwala przymknąć oczy na jakąś słabostkę. Między upodleniami pewnych stosunków a szczerą miłością, ubogi a szlachetny człowiek nie może się wahać: woli niedolę cnoty od niedoli występku.
Ale, na prowincji, ilość kobiet, w których może się zakochać młody człowiek, jest szczupła; panny ładnej i bogatej nie dostałby w owym świecie gdzie wszystko stoi na rachubach; ładnej a ubogiej nie wolno mu pokochać; znaczyłoby to, jak mówią na prowincji, ożenić głód z pragnieniem; mnisza zaś samotność niebezpieczna jest w młodym wieku. Uwagi te tłumaczą, dlaczego życie prowincji tak silnie ugruntowane jest na małżeństwie. Toteż dusze gorące i żywe, zmuszone wspierać się na niezależności nędzy, powinny bezwarunkowo uciekać z tych zimnych stref, gdzie myśl spotyka się z okrucieństwem brutalnej obojętności, gdzie żadna kobieta nie chce i nie może stać się siostrą miłosierdzia dla człowieka oddanego nauce lub sztuce. Kto zrozumie miłość Atanazego do panny Cormon? Ani ludzie bogaci, ci sułtanowie społeczeństwa którzy znajdują w niem haremy, ani łyki idące wydeptanym gościńcem przesądów, ani kobiety, które, nie umiejąc zrozumieć gorączki artystów, narzucają im odwet za swoje cnoty, mniemając iż obie płcie rządzą się tem samem prawem. Trzeba tu może zwrócić się do młodych ludzi zmuszonych dławić pierwsze swe pragnienia w chwili gdy prężą się wszystkie ich siły; do artystów chorych na swój geniusz zdławiony uciskiem nędzy; do talentów, które, zrazu prześladowane i bez oparcia, często bez przyjaciół, święcą wreszcie tryumf nad podwójną męką duszy i ciała. Ci znają dobrze męczarnie owego raka, który toczył Atanazego; oni przeszli owe długie i okrutne pasowania się w obliczu tak olbrzymich celów do których zbywa im środków; wycierpieli owe nikomu nieznane załamania, w których nasienie geniuszu obumiera na wyschłej pustyni. Ci wiedzą, że wielkość pragnień idzie w parze z rozpięciem wyobraźni. Im wyżej się wzbijają, tem spadają niżej; a ileż więzów kruszy się w tych upadkach! Ich przenikliwy wzrok odkrył, jak wzrok Atanazego, świetną przyszłość jaka ich czeka, i od której, w ich mniemaniu, dzieli ich jedynie zasłona z gazy; gazę tę, która była zaporą dla ich oczu, społeczeństwo zmienia w spiżowy mur. Parci swojem powołaniem, miłością sztuki, i oni starali się nieraz znaleźć punkt oparcia w uczuciach, które społeczeństwo bezustanku materyalizuje. Jakto! prowincja oblicza i kojarzy małżeństwa dla stworzenia sobie dobrobytu, a ubogiemu artyście, uczonemu, nie byłoby wolno dać mu podwójnego celu, posłużyć się niem aby ocalić myśl, zabezpieczając istnienie?
Przetrawiając te myśli, Atanazy Granson pojmował zrazu to małżeństwo jako sposób stworzenia sobie egzystencji; mógłby rozwinąć skrzydła ku sławie, zapewnić szczęście matce, czuł się zaś zdolnym kochać wiernie pannę Cormon. Niebawem, rachuba ta wydała, bez jego wiedzy niemal, prawdziwe uczucie; zaczął przyglądać się bacznie starej pannie, i pod wpływem czaru jaki stwarza przyzwyczajenie, widział w niej wkońcu same tylko przymioty a zapominał o wadach. U dwudziestotrzechletniego chłopca, zmysły odgrywają taką rolę w miłości! Ogień ich wytwarza jakby pryzmat między jego oczyma a kobietą. Pod tym względem, uścisk, jakim Cherubin obejmuje na scenie Marcelinę, jest genjalnym pomysłem Beaumarchais’go. A jeżeli się pomyśli, że, w głębokiej samotności w jakiej nędza grążyła Atanazego, panna Cormon była jedyną twarzą nastręczającą się jego oczom, że ściągała bezustannie jego spojrzenia, że światło padało na nią w całej pełni, czy miłość ta nie wyda się czemś naturalnem? To tak głęboko skrywane uczucie musiało wzrastać z dnia na dzień. Żądze, cierpienia, nadzieja, marzenie, powiększały w milczeniu i ciszy jezioro, do którego każda godzina sączyła kroplę wody i które rozpościerało się w duszy Atanazego. Im bardziej rozszerzał się wewnętrzny krąg, jaki opisywała wyobraźnia wspomagana przez zmysły, tem bardziej panna Cormon stawała się imponująca, tem bardziej rosła nieśmiałość Atanazego.
Matka odgadła wszystko. Matka, urodzona mieszkanka prowincji, obliczała naiwnie w duchu korzyści tej sprawy. Powiadała sobie, iż panna Cormon wygra wielki los wychodząc za dwudziestotrzechletniego chłopca, utalentowanego, mogącego stać się zaszczytem rodziny i okolicy; ale przeszkody wynikłe z ubóstwa Atanazego oraz wieku panny Cormon zdawały się jej nie do przebycia; wedle niej, zwyciężyć je mogła jedynie cierpliwość. Jak du Bousquier, jak kawaler de Valois, i ona miała swoją politykę, czatowała na szczęśliwy obrót, czekała sposobnej pory z ową czujnością jaką stwarza interes i macierzyństwo. Pani Granson nie bała się kawalera de Valois; ale sądziła, że du Bousquier, mimo iż odpalony, zachował pewne nadzieje. Ta przebiegła i skryta przeciwniczka starego liweranta, szkodziła mu ile mogła aby pomóc sprawie syna, któremu nie wspominała zresztą dotąd ani słowa o swoich intryżkach. Któż teraz nie zrozumie, jakiej wagi musiało nabrać zwierzenie Zuzi, wylane na łono pani Granson? Cóż za broń w rękach dobroczynnej damy, skarbniczki Ochrony Matek! Jak dobrotliwie miała obnieść po mieście tę nowinę, kwestując na rzecz czystej Zuzanny!
W tej chwili, Atanazy, wsparty w zadumie o stół, mieszał machinalnie łyżeczką w próżnym kubku, wodząc okiem po tej ubogiej izdebce, po podłodze w czerwone kwadraty, po wyplatanych krzesłach, drewnianym malowanym kredensie, firankach białych z różowem, po ścianach obitych tanim papierem i oszklonych drzwiach do kuchni. Ponieważ siedział przy kominku naprzeciw matki, kominek zaś znajdował się prawie nawprost drzwi, blada jego twarz okolona pięknemi czarnemi włosami, oczy ożywione rozpaczą i płomienne jeszcze od porannych dumań, uderzyły w pierwszej chwili Zuzannę. Gryzetka, posiadająca wrodzony instynkt nędzy oraz cierpień serdecznych, odczuła ową iskrę elektryczną, tryskającą niewiadomo skąd, niepodobną do wytłómaczenia, iskrę której przeczą niektóre mędrki, ale której sympatycznego wstrząsu doświadczyło wiele osób, zarówno mężczyzn jak kobiet. Jestto jakby światło, które rozświeca mroki przyszłości, zarazem przedsmak czystych rozkoszy podzielonego uczucia, pewność wzajemnego zrozumienia. Jestto zwłaszcza niby zręczne i silne uderzenie, którem ręka mistrza dotyka klawiatury zmysłów. Jakiś nieprzeparty pociąg urzeka spojrzenie, serce wzbiera, melodje szczęścia rozbrzmiewają w duszy i w uszach, jakiś głos krzyczy: — To on. Później, często, refleksja skrapia tuszem zimnej wody to wrzące wzruszenie, i wszystko przepada.
W jednej chwili, równie szybkiej jak uderzenie piorunu, salwa myśli ugodziła serce Zuzanny. Błysk prawdziwej miłości spalił złe zielska, wyrosłe z podmuchu rozpusty i swywoli. Zrozumiała ile poświęca własnej świętości, dumy, oczerniając się w ten sposób fałszywie. To, co w wilję było w jej oczach tylko psotą, stało się surowym wyrokiem. Wzdrygnęła się przed swoim tryumfem. Ale beznadziejność tego uczucia, ubóstwo Atanazego, mętna nadzieja zdobycia majątku i powrotu z Paryża z pełnemi rękami aby mu rzec: „Kochałam cię!“ fatalność, jeśli kto woli, osuszyła ten dobroczynny deszcz. Ambitna dziewczyna poprosiła z nieśmiałą minką o chwilę rozmowy z panią Granson, która wzięła ją do sypialni.
Wychodząc z tej narady, Zuzanna spojrzała powtórnie na Atanazego, ujrzała go w tej samej pozie i zdławiła łzy. Co się tyczy pani Granson, promieniała radością! Miała wreszcie straszliwą broń na du Bousquiera, mogła mu zadać śmiertelny cios. Toteż, przyrzekła biednej uwiedzionej poparcie wszystkich dam, wszystkich członkiń Ochrony Matek; widziała perspektywę dwunastu wizyt które miały jej wypełnić dzień i podczas których zebrałaby się nad głową starego kawalera straszliwa burza. Kawaler de Valois, mimo iż przewidywał obrót sprawy, nie spodziewał się aż takiego rezultatu.
— Moje drogie dziecko, rzekła pani Granson do syna, wiesz że mamy być na obiedzie u panny Cormon, ubierz się nieco staranniej. To źle, że tak mało dbasz o siebie, wyglądasz jak opryszek. Włóż tę ładną koszulę z żabotem, i zielony fraczek z Elblądzkiego sukna. Są powody, dodała wiele mówiącym tonem. Zresztą, panna Cormon jest na wyjezdnem do Prébaudet, będzie u niej sporo osób. Młody kawaler do wzięcia powinien dokładać wszelkich starań, aby się przedstawić w dobrem świetle. Gdyby dziewczęta zechciały mówić prawdę, mój Boże! moje dziecko, bardzobyś się zdziwił, dowiadując się co podbija ich serduszka. Często wystarcza, aby mężczyzna przejechał konno na czele kompanji, lub też zjawił się na balu w obcisłem ubraniu. Nieraz sposób trzymania głowy, melancholijna poza, każą nam wyroić sobie całe życie; stwarzamy sobie cały romans na miarę bohatera; często jest to zwykły drągal, ale wówczas już jest po ślubie! Patrz na kawalera de Valois, przyjrzyj mu się, staraj się przejąć jego wzięcie; uważ jak się swobodnie porusza, nie trzyma się tak sztywno jak ty. Mów trochę: pomyślałby kto, że ty nic nie umiesz, ty który gadasz po hebrajsku jak z nut?
Atanazy słuchał matki z twarzą zdziwioną ale uległą; następnie wstał, wziął kaszkiet i udał się do merostwa, myśląc:
— Czyżby matka odgadła moją tajemnicę?
Przeszedł ulicą Val-Noble, przy której mieszkała panna Cormon; co rano czynił sobie tę drobną przyjemność i wówczas oddawał się tysiącznym rojeniom:
— Nie domyśla się z pewnością, że w tej chwili przechodzi pod domem młody człowiek któryby ją bardzo kochał, byłby jej wierny, nie sprawiłby jej nigdy przykrości, pozwoliłby jej władać swobodnie majątkiem, nie mięszając się do niczego. Mój Boże! co za los! w tem samem mieście, o dwa kroki od siebie, znajdują się dwie osoby w tem położeniu co my, i nic nie może ich zbliżyć. Gdybym jej wyznał wszystko dziś wieczór?
Przez ten czas Zuzia wracała do matki, myśląc o biednym Atanazym. Jak wiele kobiet w stosunku do mężczyzny ubóstwianego ponad siły człowiecze, Zuzanna czuła się zdolna uczynić dlań ze swego pięknego ciała stopień, iżby rychło mógł dosięgnąć laurowego wieńca.
A teraz, trzeba nam wstąpić do owej starej panny, koło której skupiało się tyle interesów, i u której wszyscy aktorzy tej sceny mieli się spotkać jeszcze tego wieczora, z wyjątkiem Zuzi. Ta bujna i piękna osóbka, dość śmiała aby, jak Aleksander, spalić swoje okręty na wstępie do życia, i aby rozpocząć walkę zapomocą zmyślonego grzechu, znikła ze sceny, wniósłszy w nią potężny czynnik akcji. Pragnienia jej zresztą ziściły się. W kilka dni później opuściła miasto rodzinne, zaopatrzona w pieniądze i w piękne szmatki, między innemi we wspaniałą zieloną rypsową suknię oraz rozkoszny zielony kapelusik podbity różowem. Był to upominek od kawalera de Valois, a ucieszył ją bardziej niż wszystko, nawet bardziej niż pieniądze dam z Ochrony Matek. Gdyby Kawaler przybył do Paryża w chwili jej tryumfu, z pewnością wszystko rzuciłaby dla niego. Podobna biblijnej czystej Zuzannie, którą starcy zaledwie że ujrzeli, szczęśliwa i pełna nadziei zawinęła do Paryża, gdy całe Alençon opłakiwało jej niedole, dla których damy dwóch bratnich stowarzyszeń Miłosierdzia i Ochrony Matek objawiały żywe współczucie.
O ile Zuzanna stanowiła wcielony obraz owych pięknych Normandek, które, wedle obliczeń pewnego uczonego lekarza, pokrywają trzecią część specjalnych zapotrzebowań potwornego Paryża, pozostała ona w najbardziej górnych i przyzwoitych strefach lekkiego świata. W epoce, w której, jak powiadał kawaler de Valois, nie istnieje już kobieta, została tylko panią du Val-Noble[3]; niegdyś byłaby rywalką Rodope, Imperyi, Ninon. Jeden z najwybitniejszych pisarzy doby Restauracyi wziął ją w opiekę; może się z nią ożeni? jest dziennikarzem, tem samem stoi powyżej opinji, skoro sam fabrykuje nową co sześć lat.
We Francyi, we wszystkich prawie mniejszych miasteczkach, istnieje salon, gdzie gromadzą się osoby znaczne i poważane, nie będące wszakże jeszcze śmietanką towarzystwa. Państwo domu liczą się wprawdzie między elitę miasteczka i bywają wszędzie gdzie zechcą, nie obędzie się bez nich żadna zabawa, żaden obiad dyplomatyczny; ale właściciele zamków, obywatele ziemscy, słowem miejscowa arystokracja nie żyją z nimi, pozostając w granicach ceremonjalnych wizyt oraz wzajemnych zaproszeń na wieczory lub obiady. Ten mięszany salon, gdzie spotyka się drobna szlachta, kler, świat urzędniczy, zażywa wielkiego wpływu. Cały rozum i duch miejscowy gnieździ się w tem towarzystwie zamożnem a bez parady, gdzie każdy zna na palcach dochody sąsiada, gdzie panuje zupełna obojętność na zbytek i tualety, uważane za czyste dzieciństwo wobec nabytku dziesięciu lub dwunastu morgów, obmyślanego przez całe lata i dającego pole do olbrzymich kombinacyj dyplomatycznych.
Kółko to, niewzruszone w swoich złych czy dobrych przesądach, kroczy wciąż tą samą drogą, nie spoglądając ani w przód ani w tył. Nie przyjmuje z Paryża nic bez długiej rozwagi, broni się kaszmirom równie dobrze jak rencie państwowej, dworuje sobie z nowości, nie czyta nic i zamyka uparcie uszy na wszystko: naukę, literaturę, przemysł, wynalazki. Usuwa prefekta który mu nie odpowiada, jeżeli zaś ów dygnitarz się opiera, izoluje go sposobem pszczół, które oblepiają woskiem ślimaka zabłąkanego do ich ula. Tam plotka staje się często solennym wyrokiem. Toteż, mimo iż panuje tam wszechwładnie partyjka, młode kobiety zjawiają się tam od czasu do czasu; szukają tam aprobaty swego prowadzenia, uświęcenia swoich wpływów. Władza ta, przyznana jednemu domowi, drażni często miłość własną tego lub owego z tubylców: pocieszają się, obliczając wydatki jakie pociąga, a z których oni korzystają. Jeżeli niema w miasteczku dość znacznej fortuny aby prowadzić otwarty dom, miejscowi luminarze obierają jako punkt zborny — jak to miało miejsce w Alençon — dom jakiejś osoby neutralnej, której tryb życia, charakter i położenie zostawia towarzystwu swobodę, nie urażając niczyich próżności ani interesów. Toteż, arystokracja miejska zbierała się oddawna u starej panny, której majątek wzięła potajemnie na cel pani Granson, jej stryjeczno-stryjeczna, oraz dwaj starzy kawalerowie, których odsłoniliśmy sekretne nadzieje.
Panna ta mieszkała ze swoim wujem, ex-wielkim wikaryuszem konsystorza w Séez, niegdyś jej opiekunem; miała zresztą po nim dziedziczyć. Rodzina, której przedstawicielką była wówczas Róża Marya Wiktorya Cormon, zaliczała się niegdyś do najznaczniejszych w okolicy. Mimo iż mieszczańska, ocierała się o szlachtę z którą nieraz była spokrewniona, dostarczała niegdyś intendentów książętom d‘Alençon, wielu sędziów trybunałom, oraz mnogo biskupów Kościołowi. Pana de Sponde, macierzystego dziadka panny Cormon, wybrała szlachta na swego przedstawiciela w Stanach Generalnych, pana zaś Cormon, ojca jej, Stan Trzeci; ale żaden nie przyjął wyboru. Od blisko stu lat, panny Cormon wychodziły zamąż za okoliczną szlachtę, tak iż rodzina ta obejmowała wszystkie drzewa genealogiczne. Mieszczaństwo to było łudząco podobne do szlachty.
Dom, w którym mieszkała panna Cormon, zbudowany za Henryka IV przez Piotra Cormon, intendenta ostatniego księcia d‘Alençon, należał zawsze do tej rodziny. Ze wszystkich jej widzialnych dostatków, ten osobliwie podsycał pożądliwość dwóch obstarnich zalotników. Wprawdzie siedziba ta, miast przynosić dochody, była jedynie źródłem wydatków; ale tak trudno jest na prowincji znaleźć mieszkanie w śródmieściu, bez niemiłego sąsiedztwa, ładne i wygodne, iż całe Alençon podzielało tę zazdrość. Stare to domostwo mieściło się w połowie ulicy du Val-Noble; odznaczało się ową fundamentalną architekturą, znamionującą epokę Maryi Medycejskiej. Mimo iż dom był zbudowany z granitu, który-to kamień niełatwo daje się obrabiać, rogi jego, obramienia okien i drzwi, zdobne są w karby rzezane w kształt djamentu. Dom ów składa się z parteru i piętra; z bardzo wysokiego dachu wystają okna, dość wykwintnie oprawne w dębowe ramy wylane ołowiem, zewnątrz przystrojone balustradą. Po obu rogach, dach uwieńczony jest ołowianemi bukietami: symbol mieszczaństwa; jedynie szlachta miała niegdyś prawo posiadać chorągiewki. Od dziedzińca, po prawej, stajnie i wozownie; po lewej, kuchnia, drewutnia i zolarnia. Jedno skrzydło drzwi pozostawało otwarte, i opatrzone furtką ze sztachetami, która pozwalała przechodniom oglądać, na środku obszernego dziedzińca, klomb kwiatów otoczony niziutkim żywopłotem. Kilka krzaków róż, goździki, skabiozy, lilie i hiszpańskie janowce tworzyły ów klomb, dokoła którego ustawiało się na lato skrzynie z drzewkami lauru, granatu i mirtu.
Widząc drobiazgową schludność jaka cechowała ten dziedziniec i jego otoczenie, przechodzień mógłby odgadnąć charakter starej panny. Oko, które tam władało, musiało to być oko niezatrudnione, wglądające we wszystko, czuwające nietyle z usposobienia ile z potrzeby działania. Jedynie stara panna, zmuszona zapełniać pustkę swoich dni, mogła dopilnować tego aby wypielono trawę pomiędzy brukiem, aby oczyszczono grzbiet muru, mogła zmusić do nieustannego zamiatania, czuwać aby zawsze zasunięto skórzane firanki u karety. Ona jedna zdolna była wprowadzić, z braku zajęcia, ową holenderską czystość w prowincjonalnym kącie położonym pomiędzy Perche, Bretanją a Normandyą, w okolicy, która chlubi się niechlujną obojętnością na wszelki komfort. Nigdy nie zdarzyło się kawalerowi de Valois, ani też panu du Bousquier, wstępować na podwójne schody wiodące do tego czcigodnego domostwa, iżby sobie nie powiadali, jeden iż nadałoby się ono parowi Francyi, drugi iż powinienby tam mieszkać mer Alençon. Oszklone drzwi wznosiły się nad gankiem, i wiodły do sieni, z której podobne drzwi wiodły na drugi ganek od ogrodu. Owa sień, wyłożona czerwonym kamieniem, obramiona drzewem do wysokości ramienia, stanowiła jakby szpital chorych portretów rodzinnych; jedne miały uszkodzone oko, drugie nadgryzione ramię; ten trzymał kapelusz w ręce której już nie było, owemu odjęto nogę. Tam składało się płaszcze, saboty, kalosze, parasole, kapturki i futra. Był to arsenał, gdzie każdy ze zwykłych gości zostawiał swoje przybory i zabierał je odchodząc. Toteż, pod każdą ścianą znajdowała się ławka, gdzie zasiadali służący, którzy przybywali uzbrojeni w płócienne latarki, oraz wielki piec mający ubezpieczać od zimnego wiatru płynącego równocześnie z ogrodu i z dziedzińca.
Dom dzielił się tedy na dwie równe części. Po jednej stronie, od dziedzińca, klatka schodowa, wielka jadalnia wychodząca na ogród, następnie kredens łączący się z kuchnią; po drugiej, salon o czterech oknach za którym znajdowały się dwa pokoiki, jeden wychodzący na ogród i stanowiący rodzaj buduaru, drugi, od dziedzińca — gabinet. Pierwsze piętro zawierało zupełne pomieszczenie dla rodziny, oraz mieszkanko, które zajmował stary ksiądz de Sponde. Strych musiał niewątpliwie kryć wiele mieszkań, oddawna zajętych przez szczury i myszy, których nocne sprawki opowiadała panna Cormon kawalerowi de Valois, dziwiąc się bezskuteczności wszelkich przeciw nim środków. Ogród, mniej więcej pół morga, sięga samej rzeki, nazwanej Błyszczącą z przyczyny blaszek miki, które srebrzą jej łożysko, ale wszędzie gdzieindziej niż na Val-Noble, gdzie chude jej wody barwią się farbką i odpadkami fabrycznymi. Na drugim brzegu rzeki, naprzeciw domostwa panny Cormon, kupią się — jak we wszystkich prowincjonalnych miasteczkach przez które przepływa rzeka — domy kryjące bardzo mięszane rzemiosła; ale, na szczęście, stara panna miała naprzeciw siebie samych spokojnych ludzi, porządnych mieszczan, piekarza, farbiarza, stolarza. Ogród, pełen pospolitych kwiatów, zamyka w naturalny sposób terasa tworząca wybrzeże, z którego kilka stopni prowadzi do Błyszczącej. Na balustradzie terasy, wyobraźcie sobie wielkie niebieskie i białe fajansowe wazony, z których wyrastają lewkonje; po prawej i po lewej, wzdłuż sąsiednich murów, dwa szpalery równo przyciętych lip, a będziecie mieli krajobraz pełen wstydliwej dobroduszności, spokojnej niewinności, skromnych i mieszczańskich horyzontów, jakie nastręczał przeciwległy brzeg i jego proste domki, nikłe wody Błyszczącej, ogród, dwa szpalery przylepione do sąsiednich murów oraz czcigodna budowla Cormonów. Co za spokój! co za cisza! nic wspaniałego, ale też nic kruchego: wszystko tam zdaje się wieczne.
Parter przeznaczony był tedy na przyjęcia. Tu, wszystko oddychało starą, nieskażoną prowincją. Wielki kwadratowy salon o czworgu drzwi i okien, obwiedziony był skromną, szaro malowaną buazeryą. Jedno jedyne podłużne lustro znajdowało się nad kominkiem, wierzchni zaś jego ornament przedstawiał Dzień prowadzony przez Godziny. Podobna malatura zapaskudzała wszystkie supraporty, gdzie artysta wymyślił owe wiekuiste Pory Roku, które w tylu domach w środkowej Francyi każą wam znienawidzić wstrętne Amorki zajęte winobraniem, ślizgawką, siewem lub obrzucaniem się kwiatami. U okien firanki z zielonego adamaszku, podpięte zapomocą sznurów z dużemi gałkami. Wyścielane meble, odznaczające się owemi falistemi kształtami tak modnemi w ubiegłym wieku, strojne były medalionami z bajek Lafontaine‘a; ale obicie krzeseł i foteli było w wielu miejscach cerowane. Sufit dzieliła na dwie części gruba belka, u której wisiał stary kryształowy świecznik otulony w zieloną koszulkę. Na kominku znajdowały się dwa niebieskie sewrskie wazony, stare świeczniki przymocowane do ramy lustra, oraz zegar, którego temat, zaczerpnięty z ostatniej sceny Dezertera, świadczył o nadzwyczajnem powodzeniu utworu Sedaine‘a. Złocony ten mosiężny zegar skupiał jedenaście osób, z których każda miała cztery cale: w głębi, dezerter wychodził z więzienia w otoczeniu żołnierzy, na przodzie zemdlona młoda kobieta pokazywała mu akt ułaskawienia. Kominek, szczypce i łopatka były w stylu zegara. Drewniane obramienie obejmowało najświeższe portrety rodzinne: parę Rigaudów oraz trzy pastele Latoura. Cztery stoliki do kart, tryktrak, stół do pikiety zapełniały ten olbrzymi pokój, jedyny zresztą w którym była posadzka. Gabinet, cały wyłożony starą laką czerwoną, czarną i złotą, miał osiągnąć w kilka lat później szaloną cenę, o jakiej się nie śniło pannie Cormon, ale gdyby jej nawet ofiarowano tysiąc talarów za ścianę, nigdy nie byłaby go oddała, miała bowiem za zasadę nie wyzbywać się niczego. Prowincja wierzy zawsze w skarby ukryte przez przodków. Bezużyteczny buduar obity był ową starą perską materyą, za jaką upędzają się dziś wszyscy amatorzy stylu Pompadour. W jadalni, wyłożonej białemi i czarnemi płytami, bez sufitu, jedynie z pomalowanym pułapem, znajdowały się owe olbrzymie kredensy z marmurowemi stołami, jakich wymagają bitwy wydawane na prowincyi żołądkom. Ściany pokryte były freskami przedstawiającemi wiązanki kwiatów. Krzesła były z lakierowanej trzciny, drzwi zaś z naturalnego orzecha. Wszystko składało się cudownie na ów patryarchalny charakter, jakim oddychało się wewnątrz jak i zewnątrz domu. Duch prowincyi zachował tam wszystko; nic nie było nowe ani stare, świeże ani zmurszałe. Wszędzie czuć było zimną dokładność.
Turyści zwiedzający Bretanię i Normandyę, Maine i Anjou, musieli wszyscy widzieć, w stolicach tych prowincyj, dom, mniej albo więcej podobny do domostwa Cormonów; jest ono bowiem, w swoim rodzaju, arcy-typem mieszczańskich domów w znacznej części Francyi, i tem bardziej zasługuje na to aby znaleźć miejsce w tem dziele, ile że tłómaczy obyczaje i wciela idee. Kto nie wyczuł z tego opisu, jak spokojne i jednostajne musiało być życie w tym starym budynku? Istniała tam biblioteka, ale pomieszczona nieco poniżej poziomu Błyszczącej, pięknie oprawna, ustawiona na półkach; kurz nietylko jej nie szkodził, ale podnosił jej wartość. Książki przechowywano tam z tem samem staraniem, jakiem się otacza, w tej okolicy pozbawionej winnic, owe wyborne produkty naturalne, zalecające się starodawnym zapachem, wydawane przez tłocznie Burgundyi, Turenii, Gaskonii i Południa. Cena transportu jest zbyt wysoka, aby warto było sprowadzać liche wina.
Salon panny Cormon składał się z jakich stu pięćdziesięciu osób; ktoś bawił na wsi, ktoś był chory, inny znów wyjechał w okolicę za interesem; ale istnieli niektórzy wierni, którzy, poza proszonymi wieczorami, bywali codzień, tak samo jak osoby zmuszone z obowiązku lub nawyku mieszkać w mieście. Wszystkie te osobistości były w dojrzałym wieku; niewielu z nich widziało coś świata, prawie wszyscy spędzili życie na prowincyi, niektórzy maczali palce w powstaniu Szuanów. Obecnie można było bez obawy mówić o tej wojnie, od czasu jak zaczęły spływać nagrody na bohaterskich obrońców dobrej sprawy. P. de Valois, jeden z wodzów ostatniego ruchu w którym zginął margrabia de Montauran, wydany przez kochankę, i gdzie odznaczył się sławny Marche-à-Terre, handlujący w tej chwili spokojnie bydłem koło Mayenne, odsłaniał, od pół roku, sekret sztuczek płatanych staremu republikaninowi nazwiskiem Hulot[4], komendantowi pół-brygady stojącej w Alençon od 1798 do 1800, który zostawił wspomnienia w okolicy (patrz Szuanie). Kobiety nie wysilały się na stroje, z wyjątkiem środy, w którym to dniu panna Cormon wydawała obiad, goście zaś z poprzedniej środy dopełniali obowiązku dyżestji. Środy były zatem rodzajem rautu; zgromadzenie było liczne, goście obiadowi i wieczorni występowali in fiocchi: starsze panie przynosiły robótki; niektóre młode osoby pracowały bez wstydu nad rysunkiem do alensońskich koronek, zapomocą których zarabiały na życie. Niektórzy mężowie przyprowadzali żony z wyrachowania, młodzieży bowiem było tam skąpo; nie można było szepnąć do ucha ani słowa aby nie obudzić uwagi; ani pannie ani młodej mężatce nie groziło tedy niebezpieczeństwo miłosnego gruchania. Co wieczór o szóstej, długi przedpokój zapełniał się; jeden z gości przynosił laskę, inny parasol, ów latarnię. Wszystkie te osoby znały się tak dobrze, obyczaje były tak swobodne i patryarchalne, iż kiedy, przypadkiem, stary ksiądz de Sponde był w ogrodzie, a panna Cormon w swoim pokoju, ani pokojówka Piotrusia, ani służący Jacenty, ani kucharka nie uprzedzali ich. Pierwszy przybyły czekał na drugiego; następnie, kiedy byli w dostatecznej liczbie do pikiety, wista lub bostona, zaczynali nie czekając na księdza ani na gospodynią. Gdy się ściemniło, Piotrusia lub Jacenty przybiegali wezwani dzwonkiem, i podawali światło. Widząc iż w salonie się świeci, ksiądz zbierał się zwolna do domu. Co wieczora, partya tryktraka, pikiety, trzy stoliki bostona i stolik wista były w komplecie, co wynosiło przeciętnie dwadzieścia pięć do trzydziestu osób, licząc bawiących się rozmową, ale często było więcej niż czterdzieści. Wówczas Jacenty oświetlał gabinet i buduar. Między ósmą a dziewiątą, służący zaczynali napływać do przedpokoju po swoich państwa; i — z wyjątkiem jakiegoś szczególnego wydarzenia — o dziesiątej nie było już w salonie nikogo. O tej godzinie goście szli gromadkami przez ulicę, omawiając karciane epizody lub wymieniając w dalszym ciągu uwagi o transakcyach, sukcesyach, nieporozumieniach między spadkobiercami, o pretensyach arystokratycznego towarzystwa. Było to coś niby w Paryżu wyjście z teatru.
Niektórzy ludzie, rozprawiający wiele o poezyi a nie mający o niej pojęcia, piorunują przeciw obyczajom prowincyi; ale złóżcie czoło na dłoni, siądźcie przy kominku z łokciami wspartemi o kolana, następnie zaś skoro wżyjecie się w łagodną i harmonijną całość jaką tworzy ten krajobraz, dom, wnętrze, to towarzystwo i jego interesy powiększone małością ducha niby złoto klepane między kartkami pergaminu, zapytajcie samych siebie, co to jest życie ludzkie. Wybierajcie między tym, kto wyrył kaczki na egipskich obeliskach, a tym kto grał przez dwadzieścia lat bostona z du Bousquierem, z p. de Valois, panną Cormon, prezydentem sądu, prokuratorem, księdzem de Sponde, panią Granson e tutti quanti. Jeżeli dokładne i codzienne powtarzanie tych samych kroków na tej samej ścieżce nie jest szczęściem, udaje je tak dobrze, iż ludzie których burze niespokojnego życia przywiodą do zastanawiania się nad dobrodziejstwami spokoju, powiedzą że w tem jest szczęście.
Aby ująć w cyfrę znaczenie salonu panny Cormon, wystarczy powiedzieć, iż du Bousquier, urodzony statystyk tego towarzystwa, obliczył, że osoby, które go odwiedzały, posiadają sto trzydzieści jeden głosów w kolegium wyborczem, i gromadzą milion ośmkroć funtów renty w ziemi. Salon ten nie reprezentował wszakże w zupełności miasta Alençon, arystokracja miała swój, wreszcie salon generalnego poborcy był niby utrzymywana z obowiązku przez rząd gospoda, gdzie całe towarzystwo tańczyło, plotkowało, kochało się i wieczerzało. Tamte dwa salony stykały się za pośrednictwem niektórych osób „pośrednich“ z domem panny Cormon i naodwrót; ale salon Cormon sądził surowo to co się działo w dwu innych obozach; krytykowano zbytek obiadów, przeżuwano lody podane na balu, roztrząsano prowadzenie kobiet, stroje, nowe wymysły które się tam pojawiały.
Panna Cormon, rodzaj instytucji w której skupiała się imponująca grupa, musiała stać się tedy celem pragnień dwóch ludzi tak ambitnych i tak wytrawnych jak kawaler de Valois i du Bousquier. Dla obu przedstawiała ona mandat poselski, w następstwie zaś parostwo dla szlachcica, posadę generalnego poborcy dla liweranta. Wpływowy salon równie trudno jest stworzyć na prowincyi jak w Paryżu, a tutaj był już gotowy. Zaślubić pannę Cormon, znaczyło panować nad Alençon. Atanazy, jedyny z trzech pretendentów do ręki starej panny który nie obliczał już nic, kochał w tej chwili osobę tyleż co majątek. Aby posłużyć się modną gwarą, czyż w położeniu tych czworga osób nie mieścił się ciekawy dramat? Czyż nie tkwiło coś dziwacznego w tej potrójnej rywalizacji cisnącej się w milczeniu dokoła starej panny która nie odgadywała jej mimo równie piekącej jak godziwej chęci do małżeństwa? Ale, mimo że wszystkie te okoliczności czynią panieństwo bogatej dziedziczki czemś zagadkowem, nietrudno jest wytłómaczyć, jak i dlaczego, mimo swego majątku i swoich trzech zalotników, była jeszcze do wzięcia. Najpierw, wedle rytuału domowego, panna Cormon miała zawsze ochotę wyjść za szlachcica; ale, pomiędzy r. 1789 a 1799, okoliczności były szczególnie niesprzyjające jej pragnieniom. O ile chciała być damą, o tyle bała się straszliwie trybunałów rewolucyjnych. Dwa te uczucia, równe co do siły, unieruchomiały ją, na podstawie prawa, prawdziwego tak samo w estetyce jak w statyce. Ten stan niepewności podoba się zresztą pannom, póki się czują pewne swej młodości i prawa do wyboru męża. Francya wie, iż system polityczny obrany przez Napoleona miał ten rezultat, iż wydał wiele wdów. Za jego panowania istniała niestosunkowo duża liczba posażnych kobiet w porównaniu do kawalerów do wzięcia. Skoro Konsulat przywrócił porządek wewnątrz kraju, zewnętrzne wypadki uczyniły małżeństwo panny de Cormon równie trudnem co poprzednio. O ile, z jednej strony, Róża-Marya-Wiktorya nie chciała zaślubić starca, o tyle z drugiej, obawa śmieszności oraz inne okoliczności broniły jej wziąść za męża młokosa; owóż rodziny żeniły bardzo wcześnie synów aby ich uchronić od branki. Wreszcie, przez poczucie praw własności, nie byłaby również zaślubiła żołnierza; nie na to brała męża aby go oddać Cesarzowi, chciała go mieć dla siebie. Od r. 1804 do 1815 było jej tedy niepodobieństwem walczyć z młodemi dziewczętami, które wydzierały sobie wzajem wszystkie możliwe partye, przerzedzone ogniem armatnim.
Po za swą słabostką do szlachectwa, panna Cormon miała bardzo godziwą manię: chciała aby ją kochano bezinteresownie. Nie uwierzylibyście dokąd ją zawiodło to pragnienie. Rozwinęła całą inteligencyę, aby zastawiać tysiączne pułapki wielbicielom, dla doświadczenia ich uczuć. Paści jej były zastawione tak zręczne, iż nieszczęśnicy wpadli w nie wszyscy i ulegli w fantastycznych próbach jakie im nakładała potajemnie. Panna Cormon już nie studjowała ich, ale wręcz szpiegowała! Jedno lekko rzucone słowo, żarcik często źle zrozumiany, wystarczały aby odrzucić danego aspiranta. Ten nie miał serca ani delikatności, ów kłamał i był bezbożny; jeden myślał tylko o jej majątku, drugi nie posiadał charakteru zdolnego zapewnić szczęście; tu podejrzewała jakąś dziedziczną podagrę; ówdzie przerażała ją niemoralna przeszłość. Żądała, jak Kościół, pięknego księdza dla swoich ołtarzy; chciała wreszcie aby ją ktoś zaślubił dla jej pozornej brzydoty i rzekomych wad, tak jak inne kobiety chcą aby je kochano dla przymiotów których nie mają i dla ich mniemanych wdzięków. Ambicya panny Cormon czerpała źródło w najdelikatniejszych uczuciach kobiecych; spodziewała się uraczyć swego wielbiciela odsłaniając mu po ślubie tysiąc zalet, tak jak inne kobiety odsłaniają tysiąc niedoskonałości które starannie ukryły; ale nie umiano jej zrozumieć; szlachetna dziewczyna spotkała jedynie pospolite dusze, w których władały rachuby interesów a które nic się nie rozumiały na wzniosłych rachubach uczucia. Im bardziej posuwała się ku owej nieszczęsnej epoce, tak trafnie nazwanej drugą młodością, tem bardziej nieufność jej rosła. Siliła się przedstawić w najmniej korzystnem świetle, i grała tak dobrze swoją rolę, iż ostatni konkurenci wahali się związać swój los z jej losem: ta cnotliwa ciuciubabka wymagała dociekań, jakie rzadko podejmują mężczyźni żądający gotowej cnoty. Nieustanna obawa aby jej ktoś nie zaślubił dla majątku uczyniła ją niespokojną, nadmiernie podejrzliwą; upędzała się za ludźmi bogatymi, bogaci zaś ludzie mogli myśleć o świetniejszych partjach; lękała się ubogich, nie ufając ich bezinteresowności do której tyle przywiązywała wagi; tak iż te obawy i względy mocno przerzedziły listę mężczyzn, przesianych niby groch przez sito.
Za każdem chybionem małżeństwem, biedna pannica, w której rosła wzgarda dla mężczyzn, musiała patrzeć na nich pod coraz fałszywszem światłem. Charakter jej zabarwił się tajemną mizantropją która dawała odcień goryczy jej rozmowie, a surowości spojrzeniu. Panieństwo odbiło się na jej obyczajach rosnącym ascetyzmem, zwątpiwszy bowiem o wszystkiem, siliła się dążyć do doskonałości. Szlachetna zemsta! szlifowała dla Boga djament którym człowiek wzgardził. Niebawem, opinia publiczna zwróciła się przeciw niej, publiczność bowiem zatwierdza wyrok, jaki osoba wolna wydaje na siebie samą nie wychodząc za mąż, nie mając starających się, lub też oddalając ich. Każdy sądzi, iż odmowa ta opiera się na tajemnych przyczynach, zawsze źle tłómaczonych. Ten powiadał, iż musi mieć jakiś wrodzony błąd; ów przypisywał jej jakieś ukryte wady; ale biedna dziewczyna była czysta jak anioł, zdrowa jak dziecko i pełna dobrej woli, natura bowiem przeznaczyła ją dla wszystkich uciech, dla wszystkich rozkoszy, dla wszystkich trudów macierzyństwa.
Panna Cormon nie znajdowała wszakże w swej osobie wdzięcznego sojusznika swoich pragnień. Jedyna piękność jej polegała na świeżości. Stopy bogatej dziedziczki były szerokie i płaskie; noga, którą ukazywała często dzięki sposobowi, w jaki, w niewinności ducha, podnosiła suknię kiedy deszcz padał i kiedy wychodziła z domu lub od św. Leonarda, nie robiła wrażenia nogi kobiecej. Była to sucha noga o wydatnej i jędrnej łydce, jak u marynarza. Obszerna kibić, biust godny mamki, silne i krągłe ramiona, czerwone ręce, wszystko w niej harmonizowało z pulchnymi kształtami, z tłustą bielą normandzkich piękności. Oczy niewyraźnego koloru, wypukłe, dawały pospolitej twarzy wyraz zdziwienia i owczej prostoduszności, dość odpowiedni zresztą dla starej panny; gdyby Róża nie była niewinną, mogłaby ją udawać. Orli nos dziwnie nie godził się z kształtem wąskiego czoła, rzadkiem bowiem jest, aby ten zarys nosa nie łączył się z pięknem czołem. Mimo grubych, czerwonych warg (oznaka wielkiej dobroci), czoło to zwiastowało zbyt wielkie ubóstwo myśli, aby sercem mogła powodować inteligencja; dobroczynność jej musiała być bez wdzięku. Otóż, świat wyrzuca surowo Cnocie jej wady, pełen jest natomiast pobłażania dla przymiotów Grzechu. Bardzo długie kasztanowate włosy użyczały obliczu Róży Cormon tej urody, która płynie z siły i obfitości, dwóch głównych cech jej osoby. Za swoich dobrych czasów, Róża chętnie trzymała głowę nieco bokiem aby pokazać śliczne ucho, które dobrze się odcinało od zabarwionej lazurem żyłek białej szyi i skroni. W tej pozie, w balowej tualecie, mogła się wydać ładna. Jej bujne kształty, jej wzrost, jędrność i zdrowie, wydzierały oficerom Cesarstwa ten wykrzyknik:
— Ładny kawał dziewuchy!
Ale, z latami, tusza, wyhodowana spokojnem i cnotliwem życiem, rozmieściła się tak nieszczęśliwie, iż zniweczyła pierwotne proporcje. W tej chwili żaden gorset nie był w stanie odszukać biódr biednej pannicy, która zdawała się odlana z jednej sztuki. Młodzieńcza harmonja jej biustu znikła, a nadmierna ta obfitość rodziła obawę, aby, kiedy się schyli, nie pociągnęła jej masa górnej połowy ciała; ale natura wyposażyła ją naturalną przeciwwagą, która czyniła zbytecznemi wszelkie oszukaństwa tiurniury. Wszystko było u niej naturalne. Podbródek, rosnąc w potrójny fałd, skrócił szyję i skrępował ruchy głowy. Róża nie miała zmarszczek, tylko fałdy; żartownisie twierdzili, iż, aby się nie odparzyć, musi zasypywać się pudrem, jak u dziecka. Dla młodego człowieka, zżartego pragnieniami, jak Atanazy, ta pulchna osoba wcielała rodzaj urody który musiał go oczarować. Młode wyobraźnie, z natury łakome i śmiałe, lubią się tarzać po takich pięknych żywych obrusach. Była to tłuściutka kuropatwa, kusząca nóż smakosza. Wielu zadłużonych paryskich elegantów zgodziłoby się bardzo sumiennie zająć szczęściem panny Cormon. Ale biedna dziewczyna miała już przeszło czterdziestkę! W tej chwili, namęczywszy się wiele aby wstąpić w życie prawdziwej kobiety, a mimo to zmuszona zostać panną, umacniała się w swej cnocie zapomocą najsurowszych praktyk. Uciekała się do religji, tej wielkiej pocieszycielki dobrze strzeżonego dziewictwa. Od trzech lat, spowiednik popychał dosyć niedorzecznie pannę Cormon na drogę umartwień; zalecał jej użytek dyscypliny, która (jeżeli wierzyć nowoczesnej medycynie) wywiera skutek wręcz przeciwny temu którego oczekiwał dobry ksiądz, nie odznaczający się zbytnią głębią wiadomości hygienicznych. Te niemądre praktyki zaczynały powlekać klasztornym odcieniem twarz Róży Cormon, która często wpadała w rozpacz, widząc jak biała jej płeć nabiera żółtawych tonów dojrzałości. Lekki puszek, zdobiący w kącikach ust górną wargę, groził nadmiernym porostem i rysował się niby dymek. Skronie zaczynały połyskiwać! Słowem, zbliżał się upadek. Stwierdzonem było w Alençon, że pannę Cormon dręczyły uderzenia krwi; wylewała swoje zwierzenia na łono kawalera de Valois, wyliczając mu swoje kąpiele nożne, wspólnie z nim kombinując środki odciągające. Stary wyga dobywał wówczas tabakierki, i, w formie konkluzyi, przyglądał się księżnej Gorycy.
— Najlepszy środek, mówił, moja droga pani, to byłby dobry i dzielny mąż.
— Ale komu się zawierzyć? odpowiadała.
Kawaler strącał wówczas źdźbła tabaki, które zabłąkały się w fałdy gołąbkowych spodni albo kamizelki. Dla każdego innego gest ten byłby bardzo naturalny; ale w biednej pannie budził zawsze jakieś niepokoje. Gwałtowność tej namiętności bez przedmiotu była taka, iż Róża nie śmiała spojrzeć w twarz mężczyźnie, tak bardzo lękała się zdradzić spojrzeniem uczuć które ją przypiekały. Przez kaprys, który był może jedynie dalszym ciągiem dawniejszych jej metod, mimo iż czuła pociąg do mężczyzn którzy mogli być jeszcze brani w rachubę, tak dalece lękała się uchodzić za śmieszną waryatkę która się im narzuca, iż zachowywała się wręcz szorstko. Większość osób, nie umiejąc ocenić jej pobudek, zawsze tak szlachetnych, tłómaczyło jej zachowanie z mężczyznami „do wzięcia“ jako zemstę za faktyczną lub przewidywaną rekuzę. Z początkiem r. 1815, Róża doszła do tego nieszczęsnego wieku, do którego nie przyznawała się zresztą: czterdziestu dwóch lat. Pragnienie jej nabrało wówczas nasilenia graniczącego z monomanją, zrozumiała bowiem, że widoki potomstwa przepadają z każdym dniem; czego zaś, w swej anielskiej niewinnności, pragnęła ponad wszystko, to dzieci. Nie było w całem Alençon ani jednej osoby, któraby posądzała tę cnotliwą pannę bodaj o jedno nieskromne pragnienie miłosne; kochała ryczałtem, nie mając pojęcia o miłości; była to Agnieszka katolicka, niezdolna wymyślić bodaj jednego podstępu Agnieszki z Moliera[5].
Od kilku miesięcy, liczyła na przypadek. Koniec armji napoleońskiej i odbudowa armji królewskiej spowodowały pewien zwrot w losie wielu mężczyzn, którzy wracali, z pensyą lub bez, do stron rodzinnych, wszyscy z pragnieniem poprawienia swej mizerji i uczynienia jakiegoś końca, który, dla panny Cormon, mógł być rozkosznym początkiem. Trudno przypuścić, aby, między tymi którzy wrócą, nie znalazł się jakiś dzielny wojskowy, szanowny, zwłaszcza krzepki, w odpowiednim wieku, zaletami charakteru okupujący swój bonapartyzm; kto wie, może znalazłby się i taki, który, dla odzyskania pozycji, zrobiłby się rojalistą. Nadzieja ta podtrzymała jeszcze przez kilka miesięcy pannę Cormon w jej surowej postawie. Ale wojskowi, którzy osiedlili się w mieście, okazali się wszyscy zbyt starzy albo zbyt młodzi, zanadto bonapartyści lub za wielkie urwisy, w położeniu nielicującem z obyczajami, stanowiskiem i majątkiem panny Cormon, która z każdym dniem popadała w większą rozpacz. Wyżsi oficerowie skorzystali wszyscy za Napoleona ze swych atutów aby się ożenić: ci stali się rojalistami w interesie swoich rodzin. Daremnie panna Cormon modliła się do Boga aby jej raczył zesłać męża i pozwolił po chrześcijańsku zażywać kobiecego szczęścia; było snadż napisane w górze że umrze dziewicą i męczennicą, nie zjawiał się bowiem żaden mężczyzna wyglądający na męża.
Rozmowy toczące się co wieczór w salonie panny Cormon doskonale utrzymywały ewidencję ruchu ludności; nie zjawił się w Alençon nikt obcy, iżby nie miała wskazówek o jego obyczajach, majątku i stanowisku. Ale Alençon nie jest miastem któreby nęciło obcych; nie leży na drodze do żadnej stolicy, nie nastręcza pola do przypadków. Marynarze udający się z Brest do Paryża nie zatrzymują się tu nawet. Biedna panienka zrozumiała wreszcie, że jest skazana na tubylców: toteż oko jej przybierało niekiedy wyraz prawie okrutny, na który chytry Kawaler odpowiadał przenikliwem spojrzeniem, dobywając tabakierki i spoglądając na księżnę Gorycę. P. de Valois wiedział, iż, w kodeksie niewieścim, wierność dawnej miłości jest rękojmią na przyszłość. Ale panna Cormon, przyznajmy to, nie była zbyt bystra; manewr z tabakierką nic jej nie mówił. Zdwajała swą czujność, aby zwalczać podszepty Szatana. Ostra dewocja oraz surowe zasady wtłaczały jej okrutne męczarnie w tajemnicę życia prywatnego. Co wieczór, zostawszy sama, myślała o swej straconej młodości, o zwiędłych powabach, o zawiedzionym głosie natury; i, poświęcając u stóp krzyża swoje namiętności, — poezje skazane na uwięzienie w tece — przyrzekała sobie, gdyby przypadkiem nastręczył się jaki człowiek dobrej woli, nie poddawać go już żadnej próbie i przyjąć takim jak jest. Zgłębiając swoje dobre chęci, w pewne wieczory uciążliwsze od innych, dochodziła do tego, iż zaślubiała w myśli jakiegoś podporucznika, lekkoducha którego przyrzekała sobie, zapomocą starań, względów i słodyczy, uczynić najstateczniejszym człowiekiem w świecie; dochodziła do tego iż brała nawet tonącego w długach. Ale trzeba było ciemności nocy na te fantastyczne małżeństwa, w których lubiła odgrywać wzniosłą rolę anioła-stróża. Na drugi dzień Joasia znajdowała łóżko swej pani zburzone do szczętu, ale panna Cormon odzyskiwała swą godność; nazajutrz, po śniadaniu, żądała mężczyzny czterdziestoletniego, przyzwoitego obywatela, dobrze zakonserwowanego, postawnego.
Ksiądz de Sponde niezdolny był w czemkolwiek dopomóc siostrzenicy w tych matrymonialnych zabiegach. Poczciwiec ten, liczący około siedmdziesięciu lat, przypisywał nieszczęścia Rewolucyi jakiemuś zamiarowi Opatrzności, chcącej pokarać w ten sposób rozwiązłość Kościoła. X. de Sponde rzucił się tedy na oddawna opuszczoną ścieżkę, jaką wędrowali niegdyś samotnicy aby zajść do nieba; prowadził życie ascetyczne, bez popisu, bez zewnętrznej chluby. Umykał oczom świata swoje miłosierdzie, swoje ustawiczne modły i umartwienia; sądził, iż księża powinni wszyscy tak czynić w dniach prób i dawał z siebie przykład. Ukazując zawsze światu twarz spokojną i uśmiechniętą, oderwał się wkońcu w zupełności od spraw ziemskich; myślał tylko o nieszczęśliwych, o potrzebach Kościoła i o własnem zbawieniu. Zostawił zarząd swego majątku siostrzenicy; ona wręczała mu dochody, on zaś płacił jej skromną pensyjkę, obracając resztę na kryjome jałmużny i pobożne dary. Całe przywiązanie księdza skupiło się na siostrzenicy, która uważała go za ojca; ale był to ojciec roztargniony, nie pojmujący niepokojów ciała, i dziękujący Bogu iż zachował drogą siostrzenicę w stanie dziewiczym; od młodości bowiem przyjął zasadę św. Jana Chryzostoma, który napisał, iż „stan dziewictwa jest o tyle wyższy od stanu małżeńskiego, o ile anioł wyższy jest od człowieka“. Nawykła szanować wuja, panna Cormon nie śmiała wtajemniczać go w pragnienia jakie budziła w niej myśl o odmianie stanu. Przyzwyczajony do domowego trybu, niezbyt chętnie byłby zresztą widział obecność pana domu. Zaprzątnięty niedolami które wspierał, zatopiony w otchłaniach modlitwy, ksiądz de Sponde miewał często dystrakcye, które znajomi brali za nieprzytomność; mówił mało, ale milczenie jego było uprzejme i życzliwe. Był to człowiek słusznego wzrostu, chudy, o poważnem i uroczystem wzięciu; na twarzy jego malowała się łagodność, spokój; obecność jego rozlewała na cały dom jakąś dostojną powagę. Lubił bardzo wolterjanina kawalera de Valois. Te dwa majestatyczne szczątki szlachty i kleru, mimo że odmiennych obyczajów, poznawały się wzajem po ogólnych rysach. Zresztą, kawaler był równie namaszczony z księdzem de Sponde jak ojcowski ze swemi gryzetkami.
Mógłby ktoś mniemać, iż panna Cormon szukała wszelkich sposobów aby dojść do celu; iż, pośród godziwych sztuczek dozwolonych kobietom, uciekała się do tualety, odsłaniała gors, rozwijała negatywną zalotność swej majestatycznej postawy. Ani trochę! Była heroiczna i sztywna w swych krochmalach jak szyldwach w swojej budce. Suknie jej, kapelusze, szmatki, wszystko było dziełem modystek z Alençon, dwóch garbatych sióstr, nie pozbawionych smaku. Mimo nalegań tych dwóch artystek, panna Cormon wzdragała się przed blichtrem elegancyi; chciała we wszystkiem obfitości, dostatku; być może zresztą ciężki krój jej sukien dobrze przystawał do jej fizyognomii. Kto chce, niech sobie dworuje z biednej panny! Wam wyda się ona wzniosłą, wy szlachetne dusze, które nie troszczycie się o formę jaką przybiera uczucie i podziwiacie je tam gdzie jest!
W tem miejscu, jakaś płocha kobieta spróbuje może sprzeczać się o prawdopodobieństwo tego opowiadania; powie, że niema we Francyi dziewczyny tak głupiej, któraby nie wiedziała jak się łowi mężczyznę; że panna Cormon to jeden z tych potwornych wyjątków, których zdrowy rozsądek nie pozwala przyjąć jako typ; że najcnotliwsza i najgłupsza dziewczyna, która chce złapać płotkę, znajdzie jeszcze przynętę aby uzbroić nią wędkę. Ale te krytyki upadają, jeżeli się pomyśli, że wzniosła religia katolicka, apostolska i rzymska, włada jeszcze w całej mocy w Bretanii i w dawnem księstwie Alençon. Wiara, pobożność nie dopuszczają tych subtelności. Panna Cormon kroczyła drogą zbawienia, przekładając niedolę przeciągającego się w nieskończoność dziewictwa, nad zbrodnię kłamstwa albo grzech podstępu. U panienki zbrojnej dyscypliną, cnota nie wdaje się w układy; toteż miłość lub rachuba winny były przypuścić do niej szturm bardzo stanowczo. Wreszcie, miejmy odwagę uczynić spostrzeżenie, okrutne w dobie gdy na religię jedni patrzą jedynie jako na środek, inni jako na poezję. Dewocja powoduje moralną chorobę oczu. Przez łaskę Opatrzności, przesłania ona duszom na drodze ku wieczności widok wielu drobnych rzeczy ziemskich. Słowem, dewotki są na mnóstwie punktów tępe. Tępota ta dowodzi zresztą, z jaką siłą zwracają umysł ku sferom niebiańskim, mimo iż wolteryanin pan de Valois twierdził, że niezmiernie trudno jest rozstrzygnąć, czy osoby głupie stają się siłą rzeczy nabożne, lub też czy pod wpływem dewocyi inteligentne dziewczęta głupieją. Uważcie dobrze, najczystsza cnota katolicka, ze swem miłosnem przyjęciem wszelkiego kielicha, ze swem pobożnem poddaniem się rozkazom bożym, ze swą wiarą w odcisk palca bożego na wszelakiej glinie życia, jest owem tajemniczem światłem które wciśnie się w najdrobniejsze zaułki tej powieści, aby im dać należną plastykę, i powiększy je z pewnością w oczach osób posiadających jeszcze wiarę. A wreszcie, skoro głupota istnieje, dlaczego nie mielibyśmy się zajmować niedolami głupoty, tak jak zajmujemy się niedolami geniuszu? pierwsza jest czynnikiem społecznym nieskończenie obfitszym od drugiego.
Zatem, panna Cormon grzeszyła w oczach świata anielską naiwnością dziewicy. Nie miała daru spostrzegawczości, a postępowanie jej z konkurentami dowodziło tego dostatecznie. Szesnastoletnia dziewczyna, która nie otwarła jeszcze ani jednego romansu, byłaby wyczytała sto rozdziałów miłości w oczach Atanazego, gdy panna Cormon nie widziała w nich nic; w drżeniu jego głosu nie odgadywała uczucia, które nie śmie się wypowiedzieć. Sama będąc wstydliwa, nie odgadywała wstydliwości cudzej. Sama zdolna wyroić sentymentalne wyrafinowania które ją niegdyś zgubiły, nie zgadywała ich u Atanazego. Ten objaw moralny nie wyda się niczem niezwykłem ludziom którzy wiedzą, że dary serca są równie niezależne od darów umysłu, jak właściwości geniuszu niezależne są od szlachetności duszy. Ludzie pełni są tak rzadcy, iż Sokrates, jedna z najpiękniejszych pereł ludzkości, wyznawał, wraz z pewnym frenologiem swoich czasów, iż urodził się na wielkie ladaco. Wielki wódz może ocalić swój kraj pod Zürichem, a szachrować z dostawcami. Bankier wątpliwej uczciwości może się okazać mężem Stanu. Wielki muzyk może stworzyć cudowne melodje, a sfałszować weksel. Kobieta z sercem może być bardzo głupia. Wreszcie, dewotka może mieć wzniosłą duszę, a nie rozpoznać dźwięku jaki inna piękna dusza wydaje obok niej. Kaprysy płynące z ułomności fizycznych spotyka się także w ustroju moralnym. Ta zacna istota, która cierpiała nad tem, że smaży konfitury jedynie dla siebie i dla starego wuja, stała się prawie śmieszna. Ci, którzy mieli sympatyę dla niej z przyczyny jej zalet (a niektórzy z przyczyny jej wad), żartowali sobie z jej chybionych małżeństw. Nieraz, w rozmowie, zastanawiano się, co się stanie z tak pięknym majątkiem, i z oszczędnościami panny Cormon i spadkiem po wuju. Oddawna pomawiano ją że jest w gruncie, mimo pozorów, oryginalna. Na prowincyi, nie wolno jest być oryginalnym; to znaczy mieć pojęcia niezrozumiane przez drugich: obowiązuje tam równość umysłów tak samo jak równość obyczajów. Małżeństwo panny Cormon stało się, od r. 1804, czemś tak problematycznem, iż wyjść za mąż jak panna Cormon stanowiło w Alençon przysłowie, równające się najbardziej szyderczemu zaprzeczeniu. Trzeba przypuścić, iż zmysł do drwin jest jedną z najsilniejszych potrzeb we Francyi, skoro ta zacna osoba mogła stać się przedmiotem szyderstw w Alençon. Nietylko ugaszczała całe miasto, była miłosierna, pobożna i niezdolna do cienia złośliwości; ale jeszcze była w zgodzie z duchem i obyczajami mieszkańców, którzy kochali ją jako najczystszy symbol swego życia; zamarynowała się bowiem na prowincyi, nie opuściła jej nigdy, miała wszystkie jej przesądy, przejmowała się wszystkiemi jej sprawami, ubóstwiała ją. Mimo swoich ośmnastu tysięcy funtów renty w ziemi, majątku znacznego jak na prowincyę, zachowała stopę domów mniej bogatych. Kiedy się udawała do swego majątku w Prébaudet, jechała w starej trzcinowej karjolce, zawieszonej na dwóch białych skórzanych rzemieniach, zaprzężonej w grubą dychawiczną klacz, i nieszczelnie zasłoniętej dwiema skórzanemi firankami zrudziałemi od starości. Karjolkę tę, znaną całemu miastu, Jacenty pielęgnował niby najpiękniejszy pojazd paryski; panna Cormon była do niej przywiązana, posługiwała się nią od dwunastu lat, podnosiła ten fakt z tryumfalną radością szczęśliwego sknerstwa. Większość mieszkańców czuła wdzięczność dla panny Cormon, że ich nie upokarza zbytkiem jaki mogła rozwinąć; można nawet przypuszczać, że gdyby sprowadziła z Paryża kolaskę, byłoby o tem więcej gadań niż o jej chybionych małżeństwach. Najświetniejszy pojazd zresztą nie zawiózłby jej do Prébaudet lepiej niż stara karjolka. Owóż prowincya, która ma na oku zawsze cel, dość mało troszczy się o piękność środków, byle były skuteczne.
Aby dokończyć obrazu wnętrza tego domu, należy nam zgrupować, około panny Cormon i księdza de Sponde, Jacentego, Joasię i kucharkę Maryannę, która to trójca stanowiła narzędzie szczęścia wuja i siostrzenicy. Jacenty, człowiek czterdziestoletni, krótki i gruby, ogorzały, o ciemnych włosach i twarzy bretońskiego majtka, był w domu od dwudziestu dwóch lat. Usługiwał do stołu, miał staranie o klacz, uprawiał ogród, czyścił obuwie księdza, załatwiał posyłki, piłował drzewo, powoził karjolką, jeździł po owies, słomę i siano do Prébaudet; siedział w przedpokoju wieczorem, śpiąc jak suseł. Kochał się, powiadano, w Joasi, dziewczynie trzydziestosześcioletnej, którą panna Cormon oddaliłaby natychmiast, gdyby wyszła za mąż. Toteż, ta para biedaków gromadziła swoje zasługi i kochała się pocichu, czekając i pragnąc małżeństwa jaśnie panienki, jak żydzi czekają Mesyasza. Joasia, urodzona między Alençon a Mortagne była mała i pulchna; twarzy jej, podobnej do zakurzonej brzoskwini, nie zbywało wyrazu i sprytu; mówiono o niej iż rządzi swoją panią. Joasia i Jacenty, pewni szczęśliwego końca, skrywali zadowolenie, które pozwalało przypuszczać, że kochankowie ci brali zaliczki na poczet przyszłości. Kucharka Marysia, również w domu od piętnastu lat, umiała przyrządzać wszystkie ulubione w okolicy smakołyki.
Może nie godzi się pominąć starej normandzkiej kasztanowatej klaczy, która woziła pannę Cormon na wieś do Prébaudet, wszyscy bowiem mieszkańcy domu żywili do tego bydlątka przywiązanie graniczące z szałem. Nazywała się Penelopa i była w służbie od ośmnastu lat; ale pielęgnowano ją tak dobrze, obsługiwano z taką punktualnością, iż Jacenty i „panienka“ spodziewali się jeszcze mieć z niej pożytek przez jakie lat dziesięć. Bydlę to stanowiło ustawiczny przedmiot rozmowy i zajęcia; zdawało się, że panna Cormon, nie mając dziecka na któreby mogła wylać swoje zdławione macierzyństwo, przenosiła je na to szczęśliwe zwierzę. Penelopa oszczędziła jej hodowania kanarków, kotów, psów, tej urojonej rodziny, jaką stwarzają sobie prawie wszystkie istoty samotne pośród społeczeństwa.
Tych czworo wiernych sług, inteligencya bowiem Penelopy wzniosła się do poziomu zacnych domowników, podczas gdy oni zniżyli się aż do niemej i machinalnej uległości zwierzęcia, wykonywało codziennie jedne i te same zatrudnienia z dokładnością automatu. Życie ich nie zawsze było lekkie. Panna Cormon, jak wszystkie osoby pochłonięte jedną myślą, stawała się trudna, zrzędna, nie tyle z charakteru ile z potrzeby zużycia swej energii. Nie mogąc zajmować się mężem, dziećmi, oraz związanemi z tem zatrudnieniami, czepiała się drobiazgów. Potrafiła rozwodzić się godziny całe nad lada błahostką, nad tuzinem serwet z numerem Z, które ułożono w szafie przed numerem O.
— O czem Joasia myśli! wykrzykiwała. Czy Joasia zupełnie już straciła głowę?
Pytała przez tydzień czy Penelopa dostała o drugiej owies, ponieważ jeden jedyny raz Jacenty spóźnił się. Małostkowa jej wyobraźnia przejmowała się byle czem. Pasemko kurzu ominięte przez miotełkę, niedość przyrumienione grzanki, nie zasłonięte na czas okna od czego płowiało obicie, oto ważne drobiazgi przywodzące pannę Cormon do łajań i wybuchów. „Wszystko się zmienia! wykrzykiwała, nie poznaję już dawnych sług; psują się, jestem za dobra!“ Jednego dnia, Joasia podała jej Dzień chrześcijański zamiast Rozmyślań Wielkanocnych. Całe miasto dowiedziało się wieczór o tem nieszczęściu. Panna Cormon musiała wrócić od św. Leonarda do domu, nagłe zaś jej wyjście, przyczem poruszyła wszystkie krzesła, nasunęło potworne przypuszczenia. Musiała tedy zwierzyć przyjaciołom przyczynę tej katastrofy.
— Joasiu, rzekła łagodnie, niech się coś podobnego nie powtórzy!
Panna Cormon była, sama nie wiedząc o tem, bardzo zadowolona z tych drobnych burz, które dawały odpływ nadmiarowi jej humorów. Dusza ma swoje potrzeby; posiada ona, jak ciało, swoją gimnastykę. Joasia i Jacenty przyjmowali te wybuchy, tak jak rolnik przyjmuje zmiany atmosferyczne. Troje tych zacnych ludzi mówiło: „Ładnie jest“, albo „Deszcz pada“, nie obwiniając nieba. Niekiedy, wstawszy rano, pytali się wzajem w kuchni w jakim humorze panienka wstanie, tak jak rolnik śledzi mgły poranne. Wreszcie, z konieczności, panna Cormon zatraciła się zupełnie w nieskończenie drobnych wypadkach swego życia. Ona i Bóg, spowiednik i pranie, konfitury i nieszpory, wuj i jego potrzeby, wszystko to pochłonęło jej słabą inteligencyę. Atomy życia pęczniały dla niej pod wpływem optyki właściwej ludziom samotnym z natury lub z przypadku. Doskonałe jej zdrowie dawało przerażającą wagę najmniejszemu zaburzeniu w funkcjach trawienia. Trzymała się zresztą staroświeckiej medycyny naszych ojców, brała cztery razy na rok na przeczyszczenie, w dawkach od których Penelopa padłaby na miejscu, a które na nią działały ożywczo. Jeśli, przy ubieraniu, Joasia spostrzegła lekki pryszczyk zakwitły na gładkich jeszcze plecach panienki, stawał się on przedmiotem gruntownych roztrząsań substancyj spożywczych z całego tygodnia. Cóż za tryumf, jeśli Joasia przypomniała pani jakiegoś zbyt ostro przyprawnego zająca, który musiał wywołać ten przeklęty pryszczyk! Z jaką radością powiadały obie: — Nie ma wątpienia, to ten zając!
— Marysia dała za wiele korzeni, dodawała panna Cormon; powtarzam jej zawsze, aby dla wuja i dla mnie nie robiła za ostro, ale Marysia ma tyle pamięci co...
— Co zając, wtrącała Joasia.
— To prawda, odpowiadała panna Cormon, tyle pamięci co zając, dobrześ to powiedziała.
Cztery razy na rok, z początkiem każdej pory, panna Cormon spędzała jakiś czas w majątku swoim w Prébaudet. Było to w połowie maja, epoce w której panna Cormon lubiła zaglądać czy jabłonie dobrze naśnieżyły: miejscowe wyrażenie, określające opadanie kwiatów. Kiedy warstwa opadłego kwiecia robi wrażenie warstwy śniegu, wówczas właściciel może się spodziewać obfitego zbioru jabłecznika. Szacując tak przyszłą zawartość beczek, panna Cormon czuwała równocześnie nad naprawami, jakie spowodowała zima: wydawała zlecenia tyczące ogrodu i sadu, skąd czerpała mnogie zapasy. Każda pora miała swoje sprawy. Przed wyjazdem panna Cormon wydawała obiad dla swoich wiernych, mimo że miała ich ujrzeć z powrotem za trzy tygodnie. Wyjazd ten stanowił zawsze nowinę głośną w Alençon. Ci goście którzy zalegali z wizytą, napływali tłumnie do salonu, każdy przychodził życzyć jej szczęśliwej podróży, jakgdyby jechała do Kalkuty. Następnie, nazajutrz rano, wszyscy kupcy wylęgali przed sklepy. Wielcy i mali przyglądali się przejeżdżającej karjolce, zdawałoby się że sobie udzielali nowiny, powtarzając sobie wzajem:
— Oho, panna Cormon jedzie do Prébaudet!
Ktoś mówił:
— Tej bieda w życiu nie grozi!
— Ba, ba, mój sąsiedzie, odpowiadał drugi, to zacna osoba; gdyby majątek zawsze dostawał się w podobne ręce, nie byłoby w okolicy ani jednego żebraka...
A znowuż inny:
— O, o, nie dziwię się, że winko już kwitnie, toć to panna Cormon jedzie do Prébaudet. Czem się dzieje, że jej tak ciężko wyjść za mąż?
— Ja sambym się z nią ożenił, odpowiadał jakiś żartowniś; małżeństwo już tak jakby ubite, jedna strona się godzi, tylko druga nie chce. Ba! to dla pana du Bousquier pali się w tym piecu.
— Du Bousquier?... toć go odpaliła.
Wieczorem, we wszystkich domach mówiono poważnie:
— Panna Cormon pojechała.
Albo:
— Pozwoliliście odjechać pannie Cormon?
Środa, którą Zuzia wybrała na swój zamach, była, przypadkowo, ową środą pożegnalną, dniem w którym panna Cormon zadręczała Joasię pakowaniem. Otóż, tego ranka, zaszły w mieście fakty i rozmowy, które uczyniły to pożegnalne zebranie czemś nader interesującem. Pani Granson uderzyła w wielki dzwon w dziesięciu domach, podczas gdy stara panna gotowała się do podróży, przebiegły zaś kawaler de Valois grał w pikietę u panny Armandy d‘Esgrignon, siostry starego margrabiego d‘Esgrignon, królowej arystokratycznego salonu.
O ile dla nikogo nie było obojętne ujrzeć jaką minę będzie miał uwodziciel w czasie wieczoru, dla Kawalera i dla pani Granson ważnem było dowiedzieć się jak przyjmie tę nowinę panna Cormon, w podwójnym swoim charakterze panny na wydaniu i przewodniczącej Ochrony Matek. Co się tyczy niewinnego du Bousquier, przechadzał się po promenadzie zaczynając przypuszczać że Zuzia wystrychnęła go na dudka: podejrzenie to utwierdzało jego zasady odnośnie do kobiet.
W owe uroczyste dni, stół był nakryty u panny Cormon około wpół do czwartej. W owym czasie, wielki świat alensoński jadał, w wyjątkowych okolicznościach, o czwartej. Za Cesarstwa, jadało się tam o drugiej w południe, jak niegdyś; ale zato wieczerzało się! Jedną z przyjemności, które panna Cormon odczuwała najżywiej (przyjemność niewinna, ale bezwątpienia płynąca z egoizmu) polegała na niewymownem zadowoleniu, jakie jej sprawiało ubrać się jak pani domu przyjmująca gości. Skoro się tak znalazła pod bronią, wślizgał się w mroki jej serca promyk nadziei; jakiś głos szeptał jej, że natura nie wyposażyła jej tak obficie na próżno, i że zjawi się jakiś przedsiębiorczy mężczyzna. Pragnienie jej odświeżało się tak jak ona wyświeżyła swoje ciało; oglądała siebie samą w swej grubej powłoce z odcieniem upojenia; zadowolenie to trwało jeszcze w chwili, gdy schodziła aby groźnym rzutem oka objąć salon, gabinet i buduar. Przechadzała się z naiwnem zadowoleniem bogacza, który myśli wciąż o tem że jest bogaty i że nigdy nie będzie mu zbywało na niczem. Oglądała swoje wiekuiste meble, starożytności, laki; powiadała sobie, że tak ładne rzeczy domagają się gospodarza. Napodziwiawszy się jadalni, wypełnionej owalnym stołem, na którym rozpościerał się śnieżny obrus zdobny dwoma dziesiątkami nakryć umieszczonych w równych odstępach; sprawdziwszy szwadron butelek, które wybrała i które jaśniały czcigodnemi etykietkami; sprawdziwszy drobiazgowo nazwiska wypisane na małych karteczkach drżącą ręką księdza — jedyne zadanie z jakiego wywiązywał się w gospodarstwie, i które dawało przyczynę do poważnych dyskusyj nad miejscem każdego biesiadnika — panna Cormon udawała się, w pełnym rynsztunku, do wuja. W tej chwili, w najładniejszym momencie dnia, staruszek przechadzał się po terasie nad Błyszczącą, słuchając szczebiotu ptaków igrających wśród drzew bez obawy myśliwych lub dzieci. W tych chwilach oczekiwania stara panna zadawała zawsze wujowi jakieś dzikie pytanie, aby wciągnąć poczciwego staruszka w dyskusyę któraby go mogła rozerwać. Oto dlaczego, szczegół ten bowiem dopełni charakteru przezacnej pannicy.
Panna Cormon uważała za jeden ze swoich obowiązków mówić; nie iżby była gadatliwa, miała na nieszczęście zbyt mało myśli i zbyt mało gotowych zdań aby móc rozprawiać; ale sądziła, iż spełnia w ten sposób jeden z obowiązków społecznych zaleconych przez religię, która nakazuje nam być miłym bliźniemu. Obowiązek ten kosztował ją tyle, iż poradziła się swego spowiednika, księdza Couturier, co do tego punktu godziwej i dozwolonej uprzejmości. Mimo pokornej uwagi penitentki, która zwierzyła mu mozół wewnętrznej pracy jaką musiał podejmować jej umysł aby znaleźć coś do powiedzenia, stary ksiądz, nieubłagany w pojmowaniu obowiązków, odczytał jej cały ustęp ze św. Franciszka Salezego o obowiązkach światowej kobiety, o przystojnej wesołości pobożnych chrześcijanek, które winny zachować surowość dla samych siebie, być miłe u siebie w domu i starać się aby bliźni się nie znudził. Tak przeniknięta swymi obowiązkami i chcąc za wszelką cenę być posłuszną spowiednikowi który zalecił jej wieść uprzejme rozmowy, biedna dziewczyna pociła się w swoim gorsecie kiedy widziała że rozmowa słabnie, takie cierpiała męki, siląc się znaleźć w głowie jakieś myśli aby ożywić zamierającą dyskusyę. Wówczas wyrzucała z siebie najosobliwsze aforyzmy jak np.: Nikt nie może być w dwóch miejscach naraz, chyba że jest małym ptaszkiem; zapomocą którego-to twierdzenia wywołała, jednego dnia, dyskusyę o wielobytności apostołów najzupełniej dla niej niezrozumiałą. Tego rodzaju wystrzały zjednały jej w towarzystwie przydomek tej poczciwej panny Cormon. W ustach intelektualnych luminarzy miejscowego towarzystwa określenie to znaczyło, że jest głupia jak stołowe nogi; ale wiele osób tego samego kalibru brało epitet w dosłownem znaczeniu, odpowiadając:
— O tak, panna Cormon, to zacności panienka.
Niekiedy zadawała pytania tak niedorzeczne, wciąż aby być miłą dla swoich gości i dopełniać obowiązków względem świata, iż świat parskał śmiechem. Pytała naprzykład co rząd robi z podatkami które wybiera od tak dawna; dlaczego Biblii nie wydrukowano za czasu Jezusa Chrystusa, skoro napisał ją Mojżesz. Była na poziomie owego country gentlemana, który, słysząc w parlamencie wciąż o potomności, wstał aby wygłosić ten sławny później speech: „Panowie, słyszę tu ciągle o Potomności; chciałbym tedy wiedzieć, co ta potencya zrobiła dla Anglii?“
W tych okolicznościach, widząc uśmieszki jakie wymieniali nielitościwi pół-mędrkowie, bohaterski kawaler de Valois sprowadzał na pomoc starej pannie wszystkie siły swojej przemyślnej dyplomacyi. Stary szlachcic, który lubił obdarzać kobiety, wyposażał pannę Cormon dowcipem broniąc jej paradoksalnie; osłaniał tak skutecznie jej odwrót, iż niekiedy wydawało się jakgdyby stara panna nie powiedziała głupstwa. Przyznała się poważnie jednego dnia, że nie wie jaka jest różnica pomiędzy wołem a bykiem. Uroczy Kawaler powstrzymał wybuchy śmiechu, odpowiadając, iż wół może być jedynie stryjem jałówki. Innym razem, słysząc o hodowli koni i trudnościach tego przemysłu (rozmowa częsta w okolicy, gdzie znajduje się wspaniała stadnina w Pin) zrozumiała że konie pochodzą ze stanowienia i spytała dlaczego nie stanowi się dwa razy na rok!
Kawaler ściągnął śmieszki na siebie.
— To zupełnie możliwe, rzekł.
Obecni słuchali pytająco.
— Cała wina, podjął, jest po stronie przyrodników, którzy nie umieli zredukować ciąży klaczy do mniej niż jedenastu miesięcy.
Biedna pannica tak samo nie wiedziała co to stanowić, jak nie umiała rozróżnić wołu od byka. Kawaler de Valois wysilał dowcip napróżno: nigdy panna Cormon nie zrozumiała ani jednej jego przyjacielskiej usługi. Widząc że rozmowa się ożywia, zaczynała przypuszczać, iż nie jest tak głupia jak mniemała. Wreszcie, pewnego dnia, rozsiadła się w swojem nieuctwie jak książę de Brancas, ów bohater Dystrakta, który usiadł w rowie gdzie wleciał i tak się w nim rozgościł, iż, kiedy go przyszli wyciągać, spytał czego chcą od niego. Począwszy od tej dość niedawnej epoki, panna Cormon wyzbyła się obawy, nabrała pewności siebie która zabarwiła jej wystrzały ową uroczystością z jaką Anglicy dopełniają swoich patryotycznych bzdurstw, a która jest niejako tryumfem głupoty. Zbliżając się tedy poważnym krokiem do wuja, ważyła w myśli jakieby mu zadać pytanie, aby go wyrwać z owego milczenia, które ją zawsze trapiło, wyobrażała sobie bowiem że się nudzi.
— Wuju, rzekła wieszając mu się u ramienia i przylepiając się mu radośnie do boku (też jedno z jej złudzeń, myślała sobie: „Gdybym miała męża, bylibyśmy z sobą tak!“); wuju, jeżeli wszystko dzieje się na ziemi z woli Boga, każda rzecz ma tedy swoją racyę?
— Oczywiście, odparł poważnie X. de Sponde, który, kochając siostrzenicę, pozwalał się zawsze z anielską cierpliwością budzić ze swoich dumań.
— Zatem, skoro ja jestem panną, to Bóg tak chce?
— Tak, moje dziecko, rzekł ksiądz.
— A przecież, skoro nic nie broni mi wyjść za mąż jutro, moja wola może tedy zniweczyć Jego wolę?
— To byłoby prawdą, gdybyśmy znali prawdziwą wolę Boga, odparł dawny przeor Sorbony. Zauważ, moje dziecko, że powiadasz jeżeli.
Biedna pannica, która spodziewała się wciągnąć wuja w dyskusyę matrymonialną drogą argumentu ad omnipotentem, zatrzymała się zdumiona; ale osoby o ciasnej głowie mają swą straszliwą logikę dzieci, która polega na tem aby przechodzić od odpowiedzi do pytania, logikę niekiedy dość kłopotliwą.
— Ale, wuju, Bóg nie stworzył kobiet poto aby zostały pannami; boby powinny być wszystkie albo pannami lub mężatkami. To nie jest sprawiedliwe, taki podział.
— Moje dziecko, rzekł dobry ksiądz, przyganiasz nauce Kościoła, który zaleca celibat jako najlepszą drogę wiodącą do Boga.
— Ale gdyby Kościół miał słuszność i gdyby wszyscy byli dobrymi katolikami, wuju, zatem rodzaj ludzki by się skończył?
— Za wiele masz rozumu, Różyczko; nie trzeba tyle, aby żyć szczęśliwie.
Podobna odpowiedź sprowadzała uśmiech zadowolenia na wargi biednej dziewczyny, i utwierdzała ją w dobrem mniemaniu jakie zaczynała mieć o sobie samej. Oto jak świat, jak nasi przyjaciele i wrogowie stają się współwinnymi naszych wad! W tej chwili przerwało rozmowę kolejne przybycie gości. W owe uroczyste dnie moment ten połączony był z wymianą przyjaznych słówek między domownikami a gośćmi. Widząc prezydenta trybunału, smakosza nad smakoszami, Marysia rzekła:
— Panie du Ronceret, mamy dziś kalafiory z masłem na pańską intencyę; jaśnie panienka wie jak pan je lubi i powiedziała: „Nie zepsuj-no ich, Maryśko, mamy dziś pana prezydenta“.
— Poczciwa panna Cormon! odpowiadał świecznik Sprawiedliwości okręgowej. — Słuchaj-no, Marysiu, a czy dodałaś soku z mięsa zamiast bulionu? to gładsze!
Prezydent lubił zajrzeć do sali rozpraw, gdzie Marysia wydawała swoje wyroki; rzucał spojrzenie gastronoma oraz uwagi władcy.
— Dzieńdobry pani, mówiła Joasia do pani Granson, która dbała o względy służącej, panienka myślała o pani, będzie dla pani ryba.
Co się tyczy kawalera de Valois, ten mówił do Marysi lekkim tonem wielkiego pana który się spoufala:
— I cóż, droga mistrzyni, której dałbym krzyż Legii honorowej, czy mamy dziś coś na coby się trzeba zachować?
— Ale tak, proszę pana: zając z Prébaudet: ważył czternaście funtów! fiu! fiu!
— Poczciwa dziewczyna! powiadał Kawaler, klepiąc Joasię pontyfikalnie po twarzy. Hoho, czternaście funtów!
Du Bousquier nie był proszony. Panna Cormon, wierna wspomnianemu systemowi, trzymała zdala tego pięćdziesięciolatka, który budził w niej niewytłómaczone uczucia tkwiące w najgłębszych zaułkach jej serca. Mimo że go odrzuciła, niekiedy żałowała tego; miała zarazem jakgdyby przeczucie że zań wyjdzie i jakiś strach który bronił jej pragnąć tego małżeństwa. Dusza jej, drażniona temi myślami, była pełna du Bousquiera. Nie przyznając tego przed sobą, była pod urokiem herkulesowych kształtów republikanina. Nie zdając sobie sprawy ze sprzeczności istniejących w pannie Cormon, pani Granson i kawaler de Valois podchwycili wszakże naiwne spojrzenia rzucane z pod oka; spojrzenia dość wymowne, aby oboje silili się zniweczyć raz już zawiedzione nadzieje ex-liweranta, nadzieje które niewątpliwie zachował. Dwaj goście, którym funkcye ich starczyły za usprawiedliwienie, spaźniali się; jeden to p. de Coudrai archiwarjusz hipoteki, drugi p. Chesnel, dawny intendent domu d‘Esgrignon, rejent miejscowej arystokracyi, która przyjmowała go u siebie z względami należnymi jego wysokiej wartości. Był to zresztą człowiek sam bardzo bogaty. Skoro ci dwaj maruderzy nadeszli, Jacenty rzekł, widząc iż kierują się do salonu:
— Państwo wszystko w ogrodzie.
Bezwątpienia żołądki były niecierpliwe, na widok bowiem archiwarjusza, jednego z najmilszych ludzi w mieście (mającego tylko tę wadę, iż zaślubił dla pieniędzy starą nieznośną babę i że popełniał straszliwe kalambury, z których śmiał się pierwszy), powstał lekki zgiełk, jakim, w podobnej okoliczności, wita się ostatnioprzybyłych. Czekając urzędowego oznajmienia obiadu, towarzystwo przechadzało się po terasie nad rzeką, przyglądając się nadwodnej roślinności, mozajce dna, oraz ładnym szczegółom domków na przeciwległym brzegu, starym drewnianym ganeczkom, oknom o poniszczonych gzymsach, belkowaniom jakiegoś pokoju wysuniętego ku rzece, ogródkom gdzie suszyła się bielizna, warsztatowi stolarza, słowem tym mizerjom małego miasteczka, którym bliskość wody, pochylona wierzba płacząca, kwiaty, krzak dzikiej róży, użyczały jakiegoś nieokreślonego wdzięku, godnego pendzla artysty. Kawaler studyował wszystkie twarze, dowiedział się bowiem iż bomba jaką podrzucił wybuchła w najlepszem miejscowem towarzystwie; ale nikt nie wystrzelił jeszcze głośno z tą wielką nowiną, tyczącą Zuzi i du Bousquiera. Mieszkańcy prowincyi posiadają w najwyższym stopniu sztukę smakowania plotek, chwila poruszenia tej dziwnej przygody jeszcze nie nadeszła, trzeba aby wszyscy się porozumieli. Zatem powiadano sobie do ucha:
— Pan wie?
— Tak.
— Du Bousquier?
— I piękna Zuzia.
— Panna Cormon nic nie wie?
— Nie.
— Och!
Oto było piano plotki, której rinforzando miało buchnąć w chwili gdy będą obnosić pierwsze danie. Naraz, kawaler de Valois spostrzegł panią Granson, która przywdziała uroczysty zielony kapelusz z kwiatami; fizyognomia jej promieniała. Mimo że podobna historya była istną kopalnią złota w jednostajnem życiu tych ludzi, bystremu i podejrzliwemu Kawalerowi zdało się, że spostrzega u zacnej tej kobiety wyraz dalej idącego uczucia: radość zbudzoną tryumfem osobistego interesu!... Natychmiast obrócił się aby zbadać Atanazego, ujrzał go pogrążonego w znaczącem i skupionem milczeniu. Niebawem, spojrzenie jakiem młody człowiek objął biust panny Cormon dość podobny do dwóch kotłów wojskowej kapeli, rozjaśnił duszę Kawalera nagłem światłem. Błyskawica ta pozwoliła mu ogarnąć całą przeszłość.
— Tam do licha, pomyślał, a to mogłem wpaść!
P. de Valois zbliżył się do panny Cormon, aby ją przeprowadzić do jadalni. Stara panna żywiła dla Kawalera głęboki szacunek; to pewna, iż nazwisko jego i miejsce w arystokratycznych konstelacyach okolicy czyniły zeń najświetniejszą ozdobę jej salonu. W głębi duszy, od dwunastu lat, panna Cormon pragnęła zostać panią de Valois. Nazwisko to było niby gałąź, której czepiały się myśli rojące się w jej mózgu odnośnie do szlachectwa, stanowiska i zewnętrznych przymiotów konkurenta; ale, o ile kawaler de Valois przemawiał do jej serca, duszy, do jej ambicyi, ta stara ruina, mimo że odświeżona jak obraz na procesję, przerażała pannę Cormon; widziała w nim ideał szlachcica ale nie męża. Obojętność, jaką Kawaler udawał w sprawach małżeństwa, zwłaszcza zaś rzekoma czystość jego obyczajów w domu pełnym dziewcząt, szkodziły ogromnie kawalerowi de Valois, sprzecznie z jego przewidywaniami. Szlachcic ten, który tak trafnie obliczył wszystko w sprawie dożywotniej renty, tutaj się omylił. Bezwiednie, myśli panny Cormon w przedmiocie zbyt cnotliwego kawalera dałyby się ująć w tych słowach: „Co za szkoda, że nie jest trochę ladaco!“ Badacze serca ludzkiego zauważyli słabostkę dewotek do urwisów i dziwią się temu upodobaniu, w mniemaniu iż jest ono sprzeczne z cnotą chrześcijańską. Po pierwsze, jakiż piękniejszy los mogłaby sobie obrać cnotliwa kobieta, niż czyścić, niby węgiel, mętne wody występku? Ale jakim cudem nie zauważono, że te szlachetne istoty, skazane, mocą swych zasad, na to, aby nigdy nie naruszyć wierności małżeńskiej, muszą tem samem pragnąć męża o wysokiem praktycznem doświadczeniu! Rozpustnicy są to wielcy ludzie w miłości. Toteż, biedna pannica wzdychała iż jej wybrane naczynie było pęknięte na dwa kawałki. Jeden Bóg mógł zespolić kawalera de Valois i pana du Bousquier. Iżby czytelnik dobrze zrozumiał wagę słów jakie Kawaler i panna Cormon mieli wymienić, trzeba objaśnić dwie poważne sprawy które zaprzątały miasto i co do których zdania były podzielone. Du Bousquier był w nie zresztą wmięszany dość tajemniczo. Jedna tyczyła proboszcza z Alençon, który złożył niegdyś konstytucyjną przysięgę, i który zwyciężał obecnie katolickie uprzedzenia rozwijając najwznioślejsze cnoty. Był to niby Cheverus na małą skalę, a oceniono go tak dobrze, iż, kiedy umarł, całe miasto płakało. Panna Cormon i X. de Sponde należeli do tego kościółka wzniosłego w swej prawowierności, który był tem w stosunku do Rzymu czem byli ultra w stosunku do Ludwika XVIII. Ksiądz zwłaszcza nie uznawał Kościoła, który z musu wszedł w układy z konstytucjonalistami. Proboszcz nie miał wstępu do domu panny Cormon, której sympatye przypadły proboszczowi św. Leonarda, arystokratycznej parafii Alençon. Du Bousquier, ów zaciekły liberał pod skórą rojalisty, wiedział jak bardzo takie punkty sporne potrzebne są malkontentom stanowiącym główny kadłub wszelkiej opozycji, i skupił już sympatje mieszczaństwa dokoła tego proboszcza.
A oto druga sprawa: Z tajemnego natchnienia tego grubo ciosanego dyplomaty, wykwitła w Aleçon myśl zbudowania teatru. Seidowie du Bousquiera nie znali swego Mahometa, ale byli przez to tem żarliwsi mniemając iż bronią własnego pomysłu. Atanazy był jednym z najgorętszych zwolenników zbudowania sali teatralnej, i, od kilku dni, gardłował w biurze za tą sprawą, do której zapaliła się cala młodzież.
Kawaler podał starej pannie ramię aby się z nią przejść po terasie; przyjęła, dziękując spojrzeniem za tę uprzejmość. W odpowiedzi, Kawaler wskazał jej głową Atanazego.
— Pani, rzekł, pani, która okazujesz tyle rozsądku w rzeczach tyczących przyzwoitości, i z którą tego młodego człowieka łączą niejakie węzły...
— Bardzo dalekie, przerwała.
— Czyby pani nie powinna, ciągnął Kawaler, użyć wpływu jaki masz na matkę i na niego samego, i nie pozwolić mu się gubić? Nie jest i bez tego zbyt religijny, trzyma stronę zaprzysiężonego... Ale to jeszcze nic; ta druga sprawa jest o wiele poważniejsza: rzuca się jak szaleniec w objęcia opozycyi, nie myśląc w jaki sposób obecne postępowanie odbije się na jego przyszłości! Agituje za budową teatru; jest w tej sprawie bezwiednem narzędziem tego ukrytego republikanina, du Bousquiera...
— Mój Boże, panie kawalerze, odparła, matka powiada mi że to rozumny chłopiec, a on nie umie ani be ani me; stoi przed człowiekiem, jak...
Szaconek panu kawalerowi de Valois, wykrzyknął archiwarjusz kłaniając się z przesadą przypisywaną przez Henryka Monnier Józefowi Prudhomme, cudownemu typowi klasy do której należał archiwarjusz.
Pan de Valois odpowiedział suchym i protekcyjnym ukłonem człowieka który umie zachować dystans; poczem odciągnął pannę Cormon o parę doniczek dalej, aby dać uczuć natrętowi, że obecność jego jest zbyteczna.
— Skąd pani chce, rzekł półgłosem pochylając się do ucha panny Cormon, aby młodzi ludzie wychowani w tych ohydnych liceach cesarskich mieli coś w głowie? Dobre obyczaje, szlachetne formy, oto co wydaje wielkie myśli i tkliwe serca. Patrząc nań, nietrudno zgadnąć, że ten biedny chłopak zidjocieje zupełnie i nędznie skończy. Spójrz pani, jaki on blady, wynędzniały!
— Matka twierdzi, że on za wiele pracuje, odparła niewinnie stara panna; spędza noce, ale na czem? na czytaniu książek, na pisaniu. Czegóż młody człowiek może się dorobić tem, że pisuje po nocach?
— Ale to go wyczerpuje, odparł Kawaler, usiłując sprowadzić myśl starej panny na grunt, na którym spodziewał się jej obrzydzić Atanazego. Obyczaje w cesarskich liceach były doprawdy ohydne.
— Och, tak, rzekła naiwnie panna Cormon. Toć prowadzono ich na spacer z doboszami na czele! Nauczyciele ich mieli mniej religii, niż ostatni poganin! I ubierano tych biednych dzieciaków w mundury, zupełnie jak żołnierzy. Cóż za pomysły!
— Oto jakie wydały owoce, rzekł Kawaler wskazując Atanazego. Za moich czasów, czyż młody człowiek wstydziłby się popatrzyć na ładną kobietę? On spuszcza oczy kiedy panią zobaczy! Przeraża mnie ten młody człowiek: bo mam doń sympatję. Powiedz mu pani aby nie spiskował z bonapartystami, jak to czyni w sprawie tego teatru; kiedy ci smarkacze nie będą się go domagać insurekcyjnie (bo to jest dla mnie synonim słowa konstytucyjnie) władze zbudują teatr. I powiedz pani matce, aby go miała na oku.
— Oh! ona mu zabroni stykać się z temi spensjonowanemi oficerami i z podejrzanem towarzystwem, jestem pewna. Pomówię z nim, rzekła panna Cormon, bo mógłby stracić posadę. Z czegóżby żyli on i jego matka? To strach pomyśleć!
Patrząc na pannę Cormon, Kawaler powiadał sobie w duchu to co p. de Talleyrand mówił o swojej żonie:
— Niechże mi kto znajdzie głupszą! Słowo szlachcica! czyliż cnota która odejmuje inteligencyę nie jest występkiem? Ale co za cudowna żona dla człowieka w moim wieku! Co za zasady! co za nieświadomość!
Domyślacie się, że ten monolog, zwrócony do księżnej Gorycy, odbywał się przy akompanjamencie niucha tabaki.
Pani Granson odgadła, że Kawaler mówił o Atanazym. Żądna poznać wynik tej rozmowy, posunęła za panną Cormon, która podeszła do młodego człowieka niosąc przed sobą sześć stóp godności. Ale równocześnie Jacenty oznajmił że dano do stołu. Stara panna przywołała spojrzeniem Kawalera. Dworny archiwarjusz, który w obejściu szlachcica zaczynał widzieć ową barjerę, jaką w owym czasie prowincyonalna szlachta wznosiła między sobą a mieszczaństwem, rad był, iż może ubiec Kawalera; był tuż przy pannie Cormon, podał jej z wdziękiem ramię, zmuszona była przyjąć. Kawaler posunął, przez wyrachowanie, ku pani Granson.
— Panna Cormon, moja droga pani, rzekł krocząc zwolna za gośćmi, ma wiele życzliwości dla Atanazego, ale życzliwość ta zaczyna słabnąć z winy pani syna. Jest niereligijny, liberał, agituje za teatrem, kuma się z bonapartystami, sympatyzuje z konstytucyjnym proboszczem. Na tej drodze, gotów postradać posadę w merostwie. Wiadomo pani, jak troskliwie rząd Jego Królewskiej Mości dąży do puryfikacji. Skoro go raz usuną, gdzież ten biedny chłopiec znajdzie zajęcie? Niechże się stara nie narazić władzy.
— Panie Kawalerze, rzekła biedna matka przestraszona, ileż panu winna jestem wdzięczności! Ma pan słuszność, syn mój jest ofiarą złego towarzystwa i muszę go oświecić.
Kawaler jednem spojrzeniem przeniknął oddawna naturę Atanazego, odgadł w nim hardy element przekonań republikańskich, dla których w tym wieku młody człowiek poświęca wszystko, zakochany w owem słowie wolność, słowie tak licho określonem, tak mało zrozumianem, ale które, dla ludzi upośledzonych, jest sztandarem buntu; a dla nich bunt jest zemstą. Atanazy musiał trwać w swojej wierze, przekonania jego bowiem były utkane z jego bólów artysty, z jego gorzkich dumań nad ustrojem społecznym. Nie wiedział, że, w trzydziestym szóstym roku, w epoce gdy człowiek przejrzał ludzi, stosunki i interesy społeczne, przekonania, dla których niegdyś poświęcił swą przyszłość, muszą się u niego zmienić, jak u wszystkich ludzi naprawdę wyższych. Pozostać wiernym lewicy alensońskiej, znaczyło ściągnąć na siebie niechęć panny Cormon. Tu, Kawaler odgadł trafnie.
Tak więc, towarzystwo to, tak spokojne napozór, było wewnątrz terenem takich samych wzruszeń co koła dyplomatyczne, w których chytrość, zręczność, namiętności, interesy skupiają się około najpoważniejszych spraw między dwoma mocarstwami. Wśród tego biesiadnicy okalali stół zastawiony pierwszem daniem, i jedli tak jak się je na prowincyi, nie wstydząc się dobrego apetytu, nie jak w Paryżu, gdzie możnaby rzec, iż szczęki poruszają się mocą jakichś praw silących się zadać kłam prawom anatomii. W Paryżu je się półgębkiem, podkrada się swoją przyjemność; na prowincyi rzeczy dzieją się naturalnie, a istnienie skupia się może aż zanadto na tym wielkim i powszechnym środku istnienia na jaki Bóg skazał wszelkie stworzenie. Z końcem tedy pierwszego dania, panna Cormon popełniła jeden z najsławniejszych swoich wystrzałów, mówiono bowiem o nim przeszło dwa lata, i do dziś jeszcze opowiada się to zdarzenie w mieszczańskich salonach w Alençon, skoro mowa o jej małżeństwie.
Rozmowa, która stała się bardzo gwarna i ożywiona w chwili gdy obnoszono nie wiem już które danie, zeszła naturalną drogą na sprawę teatru oraz zaprzysiężonego księdza. W pierwszym zapale rojalizmu z r. 1816, ci, których później nazywano jezuitami miasteczka, chcieli wygnać księdza Franciszka z jego probostwa. P. de Valois podejrzewał du Bousquiera, że jest podporą tego księdza, sprężyną tych intryg; byłby zresztą złożył te intrygi ze zwykłą zręcznością na jego grzbiet. Du Bousquier znalazł się tedy na ławie oskarżonych bez adwokata dla swej obrony. Atanazy, jedyny z obecnych dość szczery aby wziąć stronę du Bousquiera, nie czuł się dość poważną figurą, aby dać świadectwo swoim poglądom wobec potentatów Alençon, których zresztą uważał za głupców. Już tylko na prowincyi młodzi ludzie zachowują się z uszanowaniem wobec ludzi w pewnym wieku i nie śmieją ani buntować się przeciw nim ani oponować zbyt ostro. Rozmowa, złagodzona zjawieniem się rozkosznych kaczek z oliwkami, upadła. Panna Cormon, jakgdyby żądna podjąć walkę z własnemi kaczkami, próbowała bronić du Bousquiera, którego przedstawiono jako złowrogiego intryganta, zdolnego do najczarniejszych zamiarów.
— A ja, rzekła, myślałam, że p. du Bousquier zajmuje się tylko dzieciństwami.
W danych okolicznościach, odezwanie to miało szalony sukces. Panna Cormon uzyskała piękny tryumf: sprawiła, iż księżna Goryca brzdęknęła nosem na stół. Kawaler, który nie spodziewał się takiego dowcipu u swej Dulcynei, był tak oczarowany, iż, w pierwszej chwili, nie znalazł dosyć słów pochwalnych; przyklaskiwał bez szelestu, tak jak się klaszcze na operze włoskiej, udając końcami palców klaskanie.
— Cóż za niezrównanie dowcipna osoba, rzekł do pani Granson. Zawsze twierdziłem, że kiedyś ona odsłoni swe baterye.
— Sam na sam zawsze jest urocza, odparła pani Granson.
— Sam na sam, droga pani, wszystkie kobiety są inteligentne, odparł Kawaler.
Skoro homeryczny śmiech ustał wreszcie, panna Cormon spytała o przyczynę swego tryumfu. Wówczas zaczęło się forte plotki. Przedstawiono du Bousquiera jako Sinobrodego-bezżennika, potwora, który, od piętnastu lat, sam jeden zapełnia Dom Podrzutków; niemoralność jego życia wyszła wreszcie na jaw! godna jest jego saturnalji paryskich etc. Uwertura tej plotki, prowadzona przez kawalera de Valois, najbieglejszego kapelmistrza w tych sprawach, wypadła wspaniale.
— Nie wiem, rzekł z miną nawskroś dobroduszną, co mogło przeszkodzić takiemu du Bousquier aby zaślubił pannę Zuzannę X.; jak państwo ją nazywacie? Zuzia! Mimo że mieszkam u pani Lardot, znam te dziewczęta jedynie z widzenia. Jeżeli ta Zuzia to owa ładna rosła dziewczyna, z hardą miną, buremi oczyma, zgrabną figurką, małą nóżką, na którą ledwie że zwróciłem uwagę ale która wydała mi się mocno pewna siebie, stoi ona pod względem dystynkcyi o wiele wyżej od du Bousquiera. Zresztą, Zuzia ma szlachectwo urody: pod tym względem małżeństwo to byłoby dla niej mezaliansem. Wiecie państwo, że cesarz Józef, bawiąc w Luciennes, ciekaw był ujrzeć imćpanią du Barry i ofiarował jej ramię na przechadzce; biedna dziewczyna, zdumiona tym zaszczytem, wahała się czy może przyjąć: „Piękność będzie zawsze królową“, rzekł cesarz. Zauważcie państwo, że to był Niemiec rodem z Austryi, dodał Kawaler. Ale wierzcie mi, Niemcy, które uchodzą tutaj za kraj prostaków, są ojczyzną szlachetnego rycerstwa i pięknych form, zwłaszcza na pograniczu Polski i Węgier, gdzie można spotkać...
Tu Kawaler urwał, z obawy aby mu się nie wymknęła aluzya do osobistego szczęścia; podjął tylko tabakierkę i zwierzył resztę anegdoty księżnej, która uśmiechała się doń od trzydziestu sześciu lat.
— Było to bardzo delikatnie wobec Ludwika XV, rzekł du Ronceret.
— Ależ to był, o ile mi się zdaje, cesarz Józef, wtrąciła panna Cormon z inteligentną minką.
— Pani, rzekł Kawaler widząc iż prezydent, rejent i archiwarjusz wymieniają złośliwe spojrzenia, pani du Barry była Zuzią Ludwika XV: okoliczność dość znana takim nicponiom jak my, ale której nie powinny znać młode osoby. Nieświadomość pani dowodzi, że jesteś djamentem bez plamy: skazy historyczne nie dosięgają pani.
X. de Sponde spojrzał życzliwie na kawalera de Valois i skinął z uznaniem głową.
— Czy pani nie zna historyi? spytał archiwarjusz.
— Skoro mięszacie Ludwika XV i Zuzię, jakże chcecie abym znała waszą historję? odparła anielsko panna Cormon, rada że półmisek z kaczkami jest próżny, a rozmowa tak ożywiona, iż po tem ostatniem odezwaniu goście parsknęli śmiechem.
— Biedna mała, rzekł X. de Sponde. Skoro raz stało się nieszczęście, miłosierdzie, które jest miłością bożą, równie ślepą jak miłość pogańska, nie powinno już widzieć przyczyny. Rozalko, jesteś prezesową Ochrony Matek, trzeba wspomóc tę biedną dziewczynę, której niełatwo będzie wydać się za mąż.
— Biedne dziecko! rzekła panna Cormon.
— Myślicie państwo, że du Bousquier się z nią ożeni? spytał prezydent trybunału.
— Gdyby był uczciwym człowiekiem, powinienby, rzekła pani Granson; ale doprawdy, mój pies żyje bardziej obyczajnie...
— Azorek też jest wielkim dostawcą, rzekł z dowcipną miną archiwarjusz.
Przy deserze, wciąż jeszcze była mowa o panu du Bousquier, który dostarczył tematu do tysiącznych konceptów podlanych dobrem winem.
— Cyt! rzekł archiwarjusz, słyszę odgłos butów du Bousquiera: coś niby skrzypienie kołyski.
Prawie zawsze się zdarza, że pacjent nie ma pojęcia o plotkach obiegających na jego rachunek; całe miasto zajmuje się nim, spotwarza go, lub obnosi na językach; o ile nie ma przyjaciół, nie dowie się o niczem. Otóż niewinny du Bousquier, du Bousquier który pragnął być winnym i życzył sobie aby Zuzanna mówiła prawdę, du Bousquier trwał w świętej nieświadomości; nikt mu nie wspomniał o rewelacjach Zuzi, każdy zresztą uważałby za niewłaściwe zadawać mu jakieś pytania w sprawie będącej z rzędu tych w których interesowany bywa zmuszony do milczenia. Du Bousquier ukazał się tedy z dość drażniącą i nadętą miną, w chwili gdy towarzystwo przeszło na kawę do salonu, gdzie zjawiło się już kilkoro wieczornych gości. Panna Cormon, pod wpływem jakiegoś wstydu, nie śmiała patrzeć na straszliwego uwodziciela; chwyciła się Atanazego, którego jęła moralizować wyplatając mu najdziksze komunały rojalistyczno-polityczne i religijno-moralne. Nie posiadając, jak kawaler de Valois, książęcej tabakierki aby móc się otrzepnąć z tego tuszu bredni, biedny poeta słuchał z ogłupiałą miną tej którą ubóstwiał, spoglądając na jej potworny biust, który zachowywał zupełny spokój, właściwy wielkim masom. Żądze rodziły w nim jakby pijaństwo, które zmieniało cienki głosik starej panny w słodki szmer, a jej płaskie wywody w bystre argumenty.
Miłość jest fałszerzem, który zmienia nieustannie grosze w luidory i który też często robi ze swoich luidorów groszaki.
— I cóż! panie Atanazy, przyrzeka mi pan?
Zdanie to obiło się o uszy szczęśliwego młodzieńca nakształt owych hałasów które nagle budzą ze snu.
— Co, pani? odparł.
Panna Cormon wstała nagle spoglądając na du Bousquiera, podobnego w tej chwili do owego grubego bożka z bajki, którego Republika wyobraziła na swoich talarach; podeszła do pani Granson i szepnęła jej do ucha:
— Moja droga, twój syn to idjota! Liceum go zgubiło, rzekła przypominając sobie nacisk, z jakim kawaler de Valois mówił o złem wychowaniu w liceach.
Cóż za grom! Nie wiedząc o tem, biedny Atanazy miał sposobność rzucić zarzewie na palny materjał nagromadzony w sercu starej panny; gdyby jej był słuchał, byłby mógł jej objawić swą miłość; w podnieceniu bowiem w jakiem znajdowała się panna Cormon, wystarczało jedno słowo; ale ta głupia zachłanność, jaka cechuje młodą i szczerą miłość, zgubiła go, jak niekiedy dziecko pełne życia zabija się przez nieświadomość.
— Coś ty takiego powiedział pannie Cormon? spytała pani Granson syna.
— Nic.
— Nic... Muszę to wyjaśnić! pomyślała, odkładając do jutra poważne sprawy, nie przywiązywała bowiem zbytniej wagi do tego odezwania, sądząc iż du Bousquier zgubiony jest w oczach starej panny.
Niebawem cztery stoliki skupiły szesnastu graczy. Cztery osoby zasiadły do pikiety, najdroższej gry w którą przegrywano spore sumy. P. Chesnel, prokurator i dwie panie przeszli na tryktraka do gabinetu z czerwonej laki. Zapalono żyrandole; poczem kwiat towarzystwa rozłożył się nawprost kominka, na berżerkach, dokoła stołów. Każda nowo zjawiająca się para zwracała się najpierw do panny Cormon:
— Więc pani jedzie jutro do Prébaudet?
— Muszę, odpowiadała.
Wogóle pani domu zdawała się czemś zajęta. Pani Granson pierwsza spostrzegła nienaturalny stan, w jakim znajdowała się stara panna: panna Cormon myślała!
— O czem dumasz, kuzynko? spytała wreszcie, zeszedłszy ją w buduarze.
— Myślę, odparła, o tej biednej dziewczynie. Czyż nie jestem prezesową Ochrony Matek? Zaraz ci przyniosę dla niej dziesięć talarów.
— Dziesięć talarów! wykrzyknęła pani Granson. Nigdy nie dawałaś tyle.
— Moja droga, to takie naturalne mieć dzieci!
To niemoralne zdanie wydarte z głębi serca zdumiało skarbniczkę Ochrony Matek. Du Bousquier wyraźnie urósł w pojęciu panny Cormon.
— Doprawdy, rzekła pani Granson, du Bousquier jest nietylko potworem ale i nikczemnikiem. Kiedy się skrzywdziło kogoś, czyż nie powinno się tego wynagrodzić? Czyż raczej nie jego rzeczą byłoby wspomóc tę małą, która, razem wziąwszy, wydaje mi się wielkie ladaco, mogła bowiem znaleźć w Alençon coś lepszego niż tego cynika du Bousquier! Trzeba być bardzo zepsutą aby sobie wybrać jego.
— Cynik! Uczysz się od syna, moja droga, jakichś słów łacińskich zupełnie niezrozumiałych. Oczywiście, nie mam zamiaru usprawiedliwiać pana du Bousquier; ale wytłómacz mi, w czem kobieta jest zepsuta że woli jednego mężczyznę od drugiego?
— Droga kuzynko, gdybyś wyszła za Atanazego, byłoby to bardzo naturalne; jest młody, przystojny, pełen przyszłości, będzie chlubą miasta: ot, conajwyżej, wszyscy pomyśleliby że wzięłaś tak młodego męża aby być bardzo szczęśliwą; złe języki powiedziałyby że zrobiłaś sobie zapas szczęścia aby ci go nigdy nie brakło; znalazłyby się zawistne kobiety, któreby cię winiły o rozpustę; ale coby ci to szkodziło? znalazłabyś dobrą i rzetelną miłość. Jeżeli Atanazy wydaje ci się przygłupkiem, to dlatego że za wiele myśli: ostateczności się stykają. To pewna, że on żyje jak piętnastoletnia dziewczyna; on nie tarzał się w brudach Paryża!... Otóż, podstaw inne terminy, jak mawiał mój biedny nieboszczyk: toż samo du Bousquier w stosunku do Zuzanny. Ciebieby spotwarzono, ale co do du Bousquiera to święta prawda. Rozumiesz?
— Tyle, cobyś mówiła do mnie po turecku, rzekła panna Cormon, która otwierała szeroko oczy napinając wszystkie władze swej inteligencji.
— A więc, kuzynko, skoro trzeba kłaść kropki nad i, Zuzanna nie może kochać du Bousquiera. A jeżeli serce nie gra w tej sprawie żadnej roli...
— Ależ, kuzynko, czemże się kocha, jeżeli nie sercem?
Tu, pani Granson powiedziała sobie w duchu to co pomyślał kawaler de Valois:
— To biedactwo jest doprawdy za głupie, to przechodzi dozwoloną miarę! — Drogie dziecko, odparła głośno, zdaje mi się, że dzieci nie rodzą się jedynie duchem.
— Ależ owszem, moja droga, wszak Najświętsza Panna...
— Ależ, moja droga, du Bousquier nie jest Duchem Świętym!
— To prawda, odparła stara panna, to mężczyzna! mężczyzna, który wygląda natyle niebezpiecznie, iż przyjaciele namawiają go do małżeństwa.
— Możesz, kuzynko, osiągnąć ten rezultat...
— W jaki sposób? rzekła stara panna z zapałem chrześcijańskiego miłosierdzia.
— Nie przyjmuj go, póki się nie ożeni; obyczajność i religja nakazują ci okazać w tej sprawie przykładną surowość.
— Skoro wrócę z Prébaudet pomówimy o tem, moja droga; poradzę się wuja i księdza Couturier, rzekła panna Cormon wracając do salonu, który znajdował się w tej chwili w momencie najwyższego ożywienia.
Światła, grupy dobrze ubranych kobiet, uroczysty ton, dostojny charakter tego zebrania, wszystko to napawało pannę Cormon, narówni z gośćmi, dumą z tego arystokratycznego poloru. Zdaniem wielu osób, czegoś więcej nie znalazłoby się w Paryżu w najlepszem towarzystwie. W tej chwili, du Bousquier, który grał w wista z panem de Valois i dwiema starszemi damami, panią du Coudrai i panią du Ronceret, był przedmiotem tajemnej ciekawości. Raz po raz zachodziły młode kobiety, które, pod pozorem przyjrzenia się grze, przyglądały mu się tak osobliwie, mimo że ukradkiem, iż stary kawaler myślał że coś jest nie w porządku w jego tualecie.
— Czyżby mi się peruka przekrzywiła? myślał, z ową troską o swoją głowę, jaka nawiedza często starych kawalerów.
Skorzystał z omyłki, która zakończyła siódmego robra, aby wstać od stołu.
— Nie mogę tknąć karty aby nie przegrać, rzekł; doprawdy prześladuje mnie nieszczęście.
— Ma pan szczęście w czem innem, rzekł kawaler ze znaczącem spojrzeniem.
Odezwanie to obiegło cały salon, wszyscy rozpływali się nad finezją Kawalera, miejscowego księcia de Talleyrand.
— Jedynie pan de Valois miewa takie powiedzenia, rzekła siostrzenica proboszcza św. Leonarda.
Du Bousquier poszedł się przejrzeć w małem podłużnem lusterku nad Dezerterem, i nie znalazł nic nadzwyczajnego. Po niezliczonych repetycjach tego samego tekstu odmienianego na wszelkie sposoby, około dziesiątej, zaczęła się w długim przedpokoju ceremonja ostatnich żegnań. Panna Cormon wyprowadzała swoje faworytki, wycałowując się z niemi na ganku. Goście rozchodzili się grupami, jedni w stronę gościńca Bretońskiego i zamku, drudzy ku dzielnicy położonej nad Sartą. Zaczęły się owe rozmówki, które od dwudziestu lat rozbrzmiewały o tej godzinie na tej ulicy. Było to nieodmiennie:
— Panna Cormon dobrze wyglądała dziś wieczór.
— Panna Cormon?... mnie się wydała jakaś dziwna.
— Jak ten biedny ksiądz się posunął!... Widzieliście jak on śpi? Nie wie już gdzie jego karty, nieprzytomny jest.
— Boję się, że go stracimy niebawem.
— Śliczny dziś wieczór, będziemy mieli jutro ładny dzień!
— Tylko patrzeć jak jabłonie zakwitną!
— Ograł nas pan; ale kiedy pan gra z panem de Valois, zawsze się tak kończy.
— Ileż on wygrał?
— Dziś wieczór jakieś trzy do czterech franków. Nie przegrywa nigdy.
— To prawda. Daję słowo, rok ma trzysta pięćdziesiąt dni; wedle tej taksy, karty dają mu tyle co dobry folwark!
— Och, cośmy dziś mieli za rozkłady!
— Państwo szczęśliwi, jesteście już u siebie; ale my musimy jeszcze przewędrować pół miasta.
— Nie żałujemy państwa, moglibyście trzymać powóz i nie musieć chodzić pieszo.
— Drogi panie, mamy córkę na wydaniu, to nas kosztuje jednego konika, a utrzymanie syna w Paryżu drugiego.
— Wciąż chcecie wpakować go do urzędu?
— A cóż chłopiec ma robić?... Przytem niema wstydu służyć królowi.
Czasami dyskusja na temat jabłecznika lub lnu, zawsze w tych samych zwrotach i o tej samej porze, ciągnęła się po drodze. Gdyby jakiś obserwator serca ludzkiego mieszkał na tej ulicy, wiedziałby zawsze który to miesiąc, słysząc tę rozmowę. Ale w tej chwili była ona wyłącznie jowialna, du Bousquier bowiem idąc sam przed wszystkimi, nucił sobie, w świętej naiwności: Czy pomnisz ukochana, etc. Dla jednych du Bousquier był to człowiek bardzo tęgi, człowiek niedoceniany. Prezydent du Ronceret, od czasu gdy nowa ustawa utrwaliła go na posadzie, skłaniał się ku du Bousquierowi. Dla drugich, ex-liwerant był to człowiek niebezpieczny, człowiek złych obyczajów, zdolny do wszystkiego. Na prowincji jak i w Paryżu ludzie na świeczniku podobni są do owego posągu z pięknej alegorycznej powiastki Addisona, o który dwaj rycerze biją się przybywając każdy ze swej strony na plac gdzie się wznosi; jeden mówi że jest biały, drugi utrzymuje że jest czarny; następnie, kiedy obaj leżą już na ziemi, widzą że jest biały z prawej strony a czarny z lewej; trzeci rycerz przybywa im na pomoc i znajduje że posąg jest czerwony.
Wracając do domu, kawaler de Valois powiadał sobie:
— Czas puścić pogłoskę o mojem małżeństwie z panną Cormon. Wiadomość wyjdzie z salonu d‘Esgrignonów, pójdzie prosto do Séez do biskupa, wróci przez wielkich wikarjuszów do proboszcza św. Leonarda, który niechybnie udzieli jej księdzu Couturier; w ten sposób strzała ta doleci do panny Cormon. Stary margrabia d‘Esgrignon zaprosi księdza de Sponde na obiad, aby wstrzymać plotkę która przyniosłaby szkodę pannie Cormon gdybym ja ją odrzucił, mnie zaś gdyby ona mi odmówiła. W ten sposób omota się księdza; co zaś do panny Cormon, nie oprze się wizycie panny de Gordes, która wykaże jej zaszczyt i przyszłość tego związku. Spadek po księdzu wynosi przeszło sto tysięcy talarów, oszczędności panny Cormon dadzą zgórą dwieście tysięcy funtów, ma swój dom, Prébaudet i piętnaście tysięcy renty. Wystarczy mi napisać słówko do mego przyjaciela, hrabiego de Fontaine, a zostaję merem Alençon, posłem; poczem, raz zasiadłszy na ławach prawicy, dopłyniemy do parostwa, krzycząc: „Zamknąć posiedzenie!“ albo „Przejść do porządku!“
Wróciwszy do domu, pani Granson miała żywą rozmowę z synem, który nie chciał rozumieć związku istniejącego między jego przekonaniami a jego miłością. Była to pierwsza sprzeczka, która zmąciła harmonję ubogiej rodziny.
Nazajutrz o dziewiątej, panna Cormon, usadowiona w swojej karjolce z Joasią i rysująca się niby piramida na oceanie pakunków, jechała ulicą św. Błażeja udając się do Prébaudet. Tam miał ją zaskoczyć wypadek, który przyśpieszył jej zamężcie, a którego nie mogli przewidzieć ani pani Granson, ani du Bousquier, ani p. de Valois, ani sama panna Cormon. Przypadek jest największym ze wszystkich artystów.
Nazajutrz po swojem przybyciu do Prébaudet, około ósmej rano, panna Cormon była bardzo niewinnie zatrudniona słuchając w czasie śniadania rozmaitych raportów stróża i ogrodnika, kiedy Jacenty gwałtownie wtargnął do jadalni:
— Proszę panienki, rzekł poruszony, wuj panienki przysłał umyślnego, chłopaka starej Grosmort, z listem. Chłopak wyszedł z Alençon przed świtem i oto właśnie przybył. Cwałował prawie tak jak Penelopa! Czy mam mu dać szklankę wina?
— Co tam mogło się stać, Joasiu? Czyżby wuj...
— Nie mógłby pisać, rzekła pokojówka zgadując obawy pani.
— Prędko! prędko! wykrzyknęła panna Cormon, przeczytawszy pierwsze zdanie, niech Jacenty zaprzęga Penelopę! — Zakrzątaj się, moje dziecko, żeby wszystko zapakować w pół godziny, rzekła do Joasi. Wracamy do miasta...
— Jacenty! krzyknęła Joasia, podniecona wyrazem twarzy panny Cormon.
Jacenty, wyuczony przez Joasię, przybył z oświadczeniem:
— Ale, proszę pani, Penelopa je owies.
— Co mnie to obchodzi? ja chcę zaraz jechać.
— Ale, proszę pani, będzie deszcz.
— No więc zmokniemy.
— Dom się pali! mruknęła Joasia, urażona milczeniem jakie zachowała pani kończąc list, czytając go i odczytując znowu.
— Niech pani choć dokończy kawy, niech się pani nie gorącuje! Niech pani spojrzy jaka pani czerwona.
— Czerwona jestem, Joasiu! rzekła stając przed lustrem, którego zniszczona polewa odbiła obraz jej podwójnie zmienionych rysów. — Mój Boże, pomyślała panna Cormon, gotowam być brzydka! — Słuchaj, Joasiu, słuchaj moje dziecko, ubierz mnie. Chcę być gotowa, nim Jacenty zaprzęże Penelopę. Jeżeli nie możesz dać sobie rady z tobołami, raczej zostawię je tutaj, niż żebym miała stracić bodaj minutę.
Jeżeliście dobrze pojęli stopień monomanji, do jakiej chęć wyjścia za mąż doprowadziła pannę Cormon, podzielicie jej wzruszenie. Zacny wuj oznajmiał siostrzenicy, że p. de Troisville, były wojskowy w służbie rosyjskiej, wnuk jego najlepszego przyjaciela, pragnie osiąść w Alençon i prosi go o gościnę, powołując się na przyjaźń jaka łączyła księdza z jego dziadkiem, wicehrabią de Troisville, kontradmirałem za Ludwika XV. Były generalny wikarjusz, przerażony, prosił usilnie siostrzenicę, aby wróciła pomóc mu przyjąć gościa i robić honory domu, list bowiem przybył z pewnem opóźnieniem i p. de Troisville mógł spaść jeszcze tego wieczoru.
Wobec tej nowiny, czy mogła być mowa o Prébaudet i jego potrzebach? Stróż i ogrodnik, świadkowie wzruszenia swej pani, stali w milczeniu czekając rozkazów. Kiedy ją zatrzymali w przejściu prosząc o instrukcje, po raz pierwszy w życiu panna Cormon, despotyczna stara panna, która wszystko widziała w Prébaudet swojemi oczyma, rzekła: Jak wam się podoba! słowa które przejęły ich zdumieniem; panna Cormon bowiem posuwała drobiazgowość aż do liczenia owoców i spisywania ich wedle gatunków, aby je konsumować wedle ilości każdego rodzaju.
— Zdaje mi się że śnię, rzekła Joasia widząc swą panią biegnącą po schodach niby słoń któremu Bóg dałby skrzydła.
Niebawem, mimo ulewnego deszczu, panna Cormon opuściła Prébaudet, zostawiając gospodarstwo na Opatrzności bożej. Jacenty nie śmiał przynaglać zwykłego trapa spokojnej Penelopy, która, podobna królowej swojej imienniczce, robiła jakgdyby tyleż kroków wtył co naprzód. Widząc to, panna Cormon ostrym głosem nakazała Jacentemu aby popędził galopa, batem jeżeli trzeba, biedną zdumioną klacz; tak bardzo się lękała, że nie zdąży przysposobić należycie domu na przyjęcie pana de Troisville! Obliczała, że wnuk przyjaciela jej wuja nie może mieć więcej niż czterdziestkę; wojskowy musi być niechybnie kawalerem, przyrzekała sobie tedy, przy pomocy wuja, nie wypuścić pana de Troisville z domu w tym stanie w jakim doń wejdzie. Mimo że Penelopa pędziła galopa, panna Cormon, zajęta swemi tualetami i marząc o nocy poślubnej, krzyknęła kilka razy na Jacentego że stoi w miejscu. Kręciła się w karjolce nie odpowiadając na pytania Joasi i mówiła sama do siebie, jak osoba która waży wielkie zamysły. Wreszcie karjolka wjechała na główną ulicę w Alençon, która nazywa się ulicą św. Błażeja od strony Mortagne; ale koło hotelu pod Murzynem przybiera miano ulicy Porte de Séez, aby stać się ulicą du Bercail dochodząc do gościńca bretańskiego. Jeżeli wyjazd panny Cormon robił w Alençon tyle hałasu, można sobie wyobrazić gwałt, jaki musiał wzniecić jej powrót nazajutrz po przybyciu de Prébaudet i to w ulewny deszcz, na który jakby nie zwracała uwagi, mimo że siekł prosto w twarz. Każdy zauważył szalony galop Penelopy, sarkastyczną minę Jacentego, wczesną godzinę, bezładnie narzucone toboły, wreszcie ożywioną rozmowę Joasi i panny Cormon, ich niecierpliwość wreszcie. Majątki Troisvillów leżały między Alençon a Mortagne. Joasia znała rozmaite gałęzie rodziny Troisville. Jedno słówko rzucone przez pannę Cormon w chwili gdy wjeżdżały do miasta objaśniło Joasię; wszczęła się rozmowa między dwiema kobietami, w której ustaliły, że ów oczekiwany Troisville to musi być obywatel lat czterdziestu do czterdziestu dwu, kawaler, średnio zamożny. Pannica widziała się już wicehrabiną de Troisville.
— I ten wuj nic mi nie pisze, nic nie wie, nie pyta się o nic!... Och! jakże to na niego wygląda! zapomniałby własnego nosa, gdyby nie był przyrośnięty do twarzy!
Czyście nie zauważyli, że, w tego rodzaju okolicznościach, stare panny stają się, jak Ryszard III, dowcipne, okrutne, śmiałe, przedsiębiorcze, i jak podchmielony student nie szanują już niczego?
Całe Alençon powiadomione w jednej chwili, od początku ulicy św. Błażeja aż do bramy Séez, o tym nagłym powrocie z towarzyszeniem poważnych okoliczności, odczuło zamęt we wszystkich swoich publicznych i domowych organach. Kucharki, kupcy, przechodnie rzucali sobie tę nowinę od bramy do bramy; następnie wieść wspięła się w wyższe strefy. Niebawem te słowa: „Panna Cormon wróciła!“ buchnęły niby bomba we wszystkich domach. W tej chwili Jacenty zsiadł z ławeczki wypoliturowanej sposobem nieużywanym przez stolarzy; sam otworzył wielką zieloną bramę, zaokrągloną u góry, zamkniętą na znak żałoby, w czasie bowiem nieobecności panny Cormon zebrania nie odbywały się. Wierni podejmowali wówczas kolejno księdza de Sponde. Pan de Valois spłacał swój dług zapraszając go na obiad do margrabiego d‘Esgrignon. Jacenty krzyknął poufale na Penelopę którą zostawił na ulicy; zwierzę, przywykłe do tego manewru, nawróciło samo, wjechało w bramę, zakręciło w dziedzińcu w ten sposób aby nie uszkodzić klombu. Jacenty ujął ją za cugle i przyprowadził karjolkę przed ganek.
— Marysiu! krzyknęła panna Cormon.
— Co, panienko! rzekła Marysia zajęta zamykaniem bramy.
— Ten pan nie przyjechał?
— Nie, panienko.
— A wuj?
— Jest w kościele, panienko.
Jacenty i Joasia stali w tej chwili na pierwszym stopniu i wyciągali ręce aby pomóc swej pani, która wysiadła z karjolki i wspięła się na drążek czepiając się firanek. Panna Cormon rzuciła się w ich ramiona, od dwóch lat bowiem nie miała odwagi posługiwać się żelaznym stopniem przymocowanym do drążka zapomocą przerażającego mechanizmu.
Kiedy panna Cormon znalazła się na ganku, objęła dziedziniec zadowolonym wzrokiem.
— No, Marysiu, zostaw tę bramę i chodź tutaj.
— Koszula się pali, mruknął Jacenty do Marysi, kiedy dziewczyna mijała karjolkę.
— Słuchaj-no dziecko, co masz w domu? rzekła panna Cormon siadając na ławeczce w długim przedpokoju w pozie osoby wyczerpanej.
Nicz nie mam, proszę pani, odparła Marysia biorąc się pod boki. Panienka wie, że, w czasie jej nieobecności, jegomość zawsze jest gdzieś na obiedzie poza domem; ot, wczoraj chodziłam po niego do panny Armandy.
— Gdzież on jest?
— Jegomość? Jest w kościele, wróci aż o trzeciej.
— Ten wuj nie myśli o niczem! Czy nie powinien był ci przypomnieć, abyś poszła na targ? Leć, Marysiu; nie wyrzucaj pieniędzy, ale nie oszczędzaj nic, weź wszystko co znajdziesz ładnego, dobrego, delikatnego. Idż na pocztę dowiedzieć się w jaki sposób możnaby sprowadzić pasztety. Postaraj się o raki. Która godzina?
— Za kwadransz dziewiąta.
— Jezus Marja, Marysiu, nie trać czasu na gadaninę! Osoba, której spodziewa się wuj, może przybyć w każdej chwili; gdyby trzeba było podać śniadanie, ładniebyśmy wyglądały!
Marysia obróciła się w stronę spoconej Penelopy i spojrzała na Jacentego z miną która mówiła: „Tym razem panienka wystruga sobie męża“.
— Teraz my, Joasiu, rzekła stara panna; trzeba przygotować łóżko dla pana de Troisville.
Z jakiemż upojeniem były wyrzeczone te słowa! Łóżko dla pana de Troisville (wymawiaj Tréville), ileż myśli w tem jednem słowie! Stara panna pławiła się w nadziei.
— Każe panienka posłać w zielonym pokoju?
— W pokoju Jego Eminencji? Nie; za blisko mojego, rzekła pana Cormon. To dobre dla biskupa, który jest święty człowiek.
— Niech mu panienka odda pokój wuja.
— Jest taki pusty, że nie wypada mu go dawać.
— Ano coż! w takim razie niech panienka, raz dwa, każe ustawić łóżko w swoim buduarze, tam jest kominek. Znajdziemy u Moreau jakieś łóżko mniejwięcej w kolorze obicia.
— Masz słuszność, Joasiu. Więc dobrze, biegnij do Moreau; naradź się z nim o wszystkiem, upoważniam cię. Jeżeli łóżko (łóżko pana de Troisville!) da się ustawić dziś wieczór tak aby p. de Troisville tego nie spostrzegł (w razie gdyby p. de Troisville przybył tutaj w czasie bytności tapicera), godzę się. Jeżeli Moreau się nie podejmie, pomieszczę pana de Troisville w pokoju zielonym, mimo że tam będzie bardzo blisko mnie.
Joasia wyszła, ale panna Cormon odwołała ją jeszcze.
— Wytłómacz wszystko Jacentemu, krzyknęła olbrzymim i przerażonym głosem; niech sam idzie do Moreau. A moja tualeta! Gdyby mnie tak zaszedł p. de Troisville, a niema wuja żeby go przyjął! — Och, ten wuj, ten wuj! — Chodź Joasiu, ubierzesz mnie.
— Ale Penelopa? ozwała się niebacznie Joasia.
Oczy panny Cormon zabłysły po raz pierwszy w życiu.
— Wciąż Penelopa! Penelopa to, Penelopa owo! Czy tu Penelopa jest panią?
— Ależ ona cała w pocie, i nie jadła jeszcze owsa!
— Et! niech zdycha! wykrzyknęła panna Cormon; — ale niech ja wyjdę za mąż, dodała w myśli.
Słysząc te słowa, które zdały się jej morderstwem, Joasia stanęła na chwilę zmartwiała; poczem, na gest swej pani, zbiegła pędem po schodach.
— Jacenty, panienkę bies opętał! były pierwsze słowa Joasi.
Tak więc wszystko zeszło się w tym dniu, aby wydać wielki efekt, który rozstrzygnął o życiu panny Cormon. Miasto było już jak oszalałe wskutek pięciu obciążających okoliczności które towarzyszyły nagłemu powrotowi panny Cormon, a mianowicie: ulewny deszcz; galop zdyszanej Penelopy, całej w pocie i z zapadłemi bokami; ranna godzina, toboły w nieładzie i niezwykły wyraz twarzy oszalałej starej panny. Ale, kiedy Marysia wkroczyła na targ aby wszystko wykupić, kiedy Jacenty zjawił się u najlepszego tapicera w Alençon, przy ulicy Porte-de-Séez, o dwa kroki od kościoła, aby wybrać łóżko, — to już była materja do poważniejszych domysłów. Rozprawiano o tej szczególnej nowinie w alei, na promenadzie; zajmowała wszystkich, nawet pannę Armandę, u której był właśnie kawaler de Valois. W ciągu dwóch dni wstrząsnęły miastem Alençon wydarzenia tak zdumiewające, że parę kumoszek mówiło: „Ależ to koniec świata!“ Ta ostatnia nowina wyraziła się we wszystkich domach tem zdaniem: „Cóż się takiego dzieje u Cormonów?“ Ksiądz de Sponde, zagadnięty bardzo zręcznie kiedy wychodził od św. Leonarda aby się przejść po Alei z księdzem Conturier, odpowiedział dobrodusznie, że oczekuje wicehrabiego de Troisville, szlachcica w służbie rosyjskiej w czasie emigracji, który obecnie zamierza osiąść w Alençon. Od drugiej do piątej był w mieście czynny rodzaj ustnego telegrafu, i pouczył wszystkich mieszkańców, że panna Cormon znalazła wreszcie męża przez korespondencję, i wychodzi za wicehrabiego de Troisville. Tutaj mówiono: „Moreau robi już łóżko“. Tam łóżko było o sześciu nogach. Przy ulicy du Bercail, u pani Granson, łóżko miało cztery nogi. U Ronceretów, gdzie był na obiedzie du Bousquier, był to prosty szezlong. Paniusie utrzymywały, że kosztuje tysiąc sto franków. Powszechnie mówiono, że to znaczy sprzedawać skórę na niedźwiedziu. Gdzieindziej znów, karpie podrożały! Marysia wpadła na targ aby tam zrobić powszechną rekwizycję. Przy ulicy św. Błażeja, Penelopa musiała zdechnąć. Zgon ten podawano w wątpliwość u generalnego poborcy. Mimo to, w prefekturze było stwierdzonym faktem, że zwierzę padło wjeżdżając w bramę: z taką chyżością runęła panna Cormon na swoją zdobycz.
Rymarz, który mieszkał na rogu, był natyle odważny, iż przyszedł spytać czy nie uszkodziła się karjolka panny Cormon, a to aby sprawdzić, czy Penelopa zdechła. Od początku ulicy św. Błażeja aż po koniec ulicy du Bercail dowiedziano się, iż, dzięki staraniom Jacentego, Penelopa, ta milcząca ofiara rozpasania swojej pani, żyje jeszcze, ale ma się niedobrze. Na całej ulicy Bretońskiej, wicehrabia de Troisville był to ubogi krewny bez grosza, dobra bowiem Perche należą do margrabiego de Troisville, para Francji, który ma dwoje dzieci. Małżeństwo to było istną gratką dla biednego emigranta, wicehrabia nadawał się wybornie pannie Cormon; arystokracja z ulicy Bretońskiej pochwalała to małżeństwo, stara panna nie mogła lepiej użyć swego majątku. Wśród mieszczaństwa natomiast wicehrabia de Troisville był to generał rosyjski, który walczył przeciw Francji i wracał z wielkim majątkiem nabytym przy Dworze w Petersburgu; był to cudzoziemiec, jeden z aljantów tak obmierzłych liberałom. Ksiądz de Sponde przygotował potajemnie to małżeństwo. Wszyscy którzy mieli prawo wchodzić do panny Cormon jak do siebie, postanowili odwiedzić ją wieczór. W czasie tego nagminnego poruszenia, w którem prawie że zapomniano o Zuzi, panna Cormon była nie mniej wzruszona; doznawała zupełnie nowych uczuć. Patrząc na swój salon, buduar, gabinet, jadalnię, uczuła okrutny lęk. Jakiś zły duch ukazał jej cały ten zbytek ze śmiechem szyderstwa; te piękne rzeczy, które podziwiała od dzieciństwa, wydały się jej brzydkie, stare. Odczuła tę obawę, która ogarnia wszystkich prawie autorów, w chwili gdy w obecności wymagającego lub znudzonego krytyka czytają dzieło, które uważali za doskonałe: nowe sytuacje wydają się zużyte; najzręczniejsze, najstaranniej wypiłowane zdania okazują się mętne albo kulawe; obrazy mizdrzą się albo kłócą z sobą, fałsz bije w oczy. Tak samo biedna dziewczyna drżała, że ujrzy na wargach pana de Troisville uśmiech wzgardy dla tego biskupiego salonu; lękała się, że obejmie zimnem spojrzeniem tę staroświecką jadalnię; drżała wreszcie, aby rama nie postarzyła obrazu. Gdyby te antyki miały i na nią rzucić odblask starości? Pod wpływem tego pytania dostała gęsiej skórki. W tej chwili dałaby ćwierć swoich oszczędności, aby móc odnowić dom w mgnieniu oka, czarnoksięską różdżką. Któryż wódz jest takim pyszałkiem, aby nie zadrżał w wilję bitwy? Biedna dziewczyna znajdowała się między Austerlitz i Waterloo.
— Wicehrabina de Troisville, powiadała sobie, ładne nazwisko. Dobra nasze przeszłyby przynajmniej do szlachetnego domu.
Była pastwą podrażnienia, od którego drżały jej najcieńsze włókna nerwowe i kończyny ich od tak dawna utopione w tłuszczu. Wszystka jej krew, smagana nadzieją, była w ruchu. Czuła się na siłach, gdyby było trzeba, prowadzenia rozmowy z panem de Troisville. Zbytecznem byłoby mówić o zwinności z jaką uwijali się Joasia, Jacenty, Marysia, tapicer i jego czeladnicy. Była to skrzętność mrówek krzątających się koło swoich jajek. Wszystkie sprzęty, utrzymywane na codzień w doskonałej czystości, wytarto i wymyto, wyszczotkowano. Porcelana od wielkich uroczystości ujrzała światło dzienne. Obrusy i serwety w kwiaty numerowane A, B, C, D, wydobyto z głębokości, gdzie spoczywały pod potrójną ochroną pokrowców zbrojnych potężnemi rzędami szpilek. Poruszono najcenniejsze półki bibljotek. Wreszcie panna Cormon poświęciła trzy butelki sławnych likierów pani Amphoux, najznamienitszej z zamorskich dystylatorek, której imię drogie jest amatorom. Dzięki poświęceniu swoich poruczników pannica mogła wystąpić do bitwy. Rozmaite bronie, meble, artylerja kuchenna, baterje kredensowe, wiwenda, amunicja, rezerwy, wszystko było gotowe na całej linji. Jacenty, Marysia i Joasia otrzymali rozkaz aby wystąpić w paradzie. Ogród wygracowano. Stara panna żałowała, że nie może się porozumieć ze słowikami zamieszkałemi po drzewach aby uzyskać od nich najpiękniejsze trele. Wreszcie, około czwartej, w chwili gdy ksiądz de Sponde wracał, gdy pannica myślała że napróżno wydobyła najpowabniejszą zastawę, przygotowała najwykwintniejszy obiadek, trzask z bicza rozległ się na Val-Noble.
To on! rzekła w duchu, ugodzona tym biczem w serce.
W istocie, oznajmiona tyloma plotkami, kolaska pocztowa mieszcząca jednego mężczyznę sprawiła tak wielkie wrażenie kiedy przebyła ulicę św. Błażeja i skręciła koło Alei, że kilku malców i parę dorosłych osób udało się za nią, aby przystanąć koło bramy i ujrzeć jak wjeżdża. Jacenty, który wietrzył i własne małżeństwo, usłyszał trzask z bicza na ulicy św. Błażeja, i otworzył bramę naoścież. Pocztylion, znajomy Jacentego, wziął sobie za punkt honoru aby dobrze zakręcić i zatrzymał się przed samym gankiem. Co do pocztyliona, domyślacie się że odjechał solennie napojony przez Jacentego. Ksiądz wyszedł naprzeciw gościa, którego powóz opróżniono z istnym pośpiechem złodziei mających niewiele czasu. Powóz zatoczono do wozowni, zamknięto bramę, i za kilka minut nie było już śladów przybycia pana de Troisville. Nigdy dwa ciała chemiczne nie połączyły się z taką chyżością, z jaką dom panny Cormon wchłonął wicehrabiego de Troisville. Pannica, której serce biło jak u jaszczurki schwytanej przez pasterza, wytrwała heroicznie w swojej berżerce, przy kominku. Joasia otworzyła drzwi i wicehrabia de Troisville, poprzedzając księdza de Sponde, ukazał się oczom starej panny.
— Rozalko, oto wicehrabia de Troisville, wnuk mego szkolnego kolegi. — Panie de Troisville, oto moja siostrzenica, panna Cormon.
— Poczciwy wujaszek, jak on dobrze stawia kwestję! pomyślała Róża Marja Wiktorja.
Wicehrabia de Troisville był to, aby go odmalować w dwóch słowach, du Bousquier-szlachcic. Istniała między nimi cała różnica, jaka dzieli typ pospolity od typu szlachetnego. Gdyby się tam znaleźli obaj razem, niepodobna byłoby najzawziętszemu liberałowi zaprzeczyć istnienia arystokracji. U wicehrabiego siła posiadała cały wykwint elegancji; w postaci jego widniało dostojeństwo i godność; miał niebieskie oczy, czarne włosy, oliwkową cerę; mógł mieć najwyżej czterdzieści sześć lat. Rzekłby ktoś, piękny Hiszpan zakonserwowany w lodach Rosji. Wzięcie, chód, poza, wszystko znamionowało dyplomatę, otartego w całej Europie. Ubrany był po podróżnemu. P. de Troisville wydawał się zmęczony; ksiądz ofiarował się zaprowadzić go do pokoju, który dlań był przeznaczony, i zdumiał się, kiedy siostrzenica otworzyła buduar przerobiony na sypialnię. Panna Cormon i jej wuj pozwolili tedy szlachetnemu gościowi rozgospodarować się przy pomocy Jacentego, który przyniósł wicehrabiemu wszystko czego mógł potrzebować. Ksiądz de Sponde i jego siostrzenica poszli się przejść nad rzeczkę, zanim p. de Troisville dokończy tualety. Mimo że ksiądz de Sponde był, osobliwym trafem, bardziej roztargniony niż zwykle, panna Cormon była nie mniej zamyślona od niego. Oboje kroczyli w milczeniu. Stara panna nigdy nie widziała mężczyzny równie uroczego jak olimpijski wicehrabia. Nie mogła sobie powiedzieć, z niemiecka: „Oto mój ideał!“ ale czuła się wzięta od stóp do głów i powiadała sobie: „Oto coś dla mnie!“ W jednej chwili pomknęła do Marysi, dowiedzieć się czy można opóźnić obiad bez uszczerbku jego jakości.
— Wujaszku, ten pan de Troisville jest bardzo miły, rzekła wracając.
— Ależ, moje dziecko, jeszcze ust nie otworzył, odparł śmiejąc się ksiądz.
— Ale to widać po jego postawie, po fizjognomji. Czy to kawaler?
— Nie wiem, odparł ksiądz, który myślał o dyskusji o Łasce, stoczonej właśnie z księdzem Couturier. P. de Troisville pisał mi, że chciałby nabyć dom tutaj. — Gdyby był żonaty, nie przyjechałby sam, dodał od niechcenia; nie przypuszczał bowiem, że siostrzenica może myśleć o małżeństwie.
— Czy bogaty?
— Młodszy syn młodszej linji, odparł wuj. Dziadek jego dowodził eskadrą, ale ojciec tego chłopca nieszczególnie się ożenił.
— Chłopca! powtórzyła stara panna. Ależ, zdaje mi się, wuju, że on ma conajmniej czterdzieści pięć lat, rzekła; czuła bowiem szczególną ochotę sharmonizowania lat swoich i wicehrabiego.
— Tak, rzekł ksiądz. Ale biednemu siedmdziesięcioletniemu księdzu, Rozalko, czterdziestoletni mężczyzna wydaje się młody.
W tej chwili, całe Alençon wiedziało, że wicehrabia de Troisville przybył do panny Cormon. Niebawem gość wyszedł do swoich gospodarstwa do ogrodu, i jął się zachwycać rzeczką, ogrodem i domem.
— Kochany księże, rzekł, całem mem marzeniem byłoby znaleźć podobne mieszkanie.
Stara panna dopatrzyła się oświadczyn w tem zdaniu i spuściła oczy.
— Musi pani kochać tę siedzibę? dodał wicehrabia.
— Jakżebym jej nie kochała! jest w naszej rodzinie od roku 1574, epoki w której przodek nasz, intendent księcia d‘Alençon, kupił ten grunt i kazał postawić dom. Zbudowany jest na palach.
Jacenty oznajmił obiad. P. de Troisville podał ramię szczęśliwej pannie, która starała się zanadto nie opierać, tak jeszcze się lękała aby się nie wydawało że robi awanse!
— Wszystko jest tu bardzo harmonijne, rzekł wicehrabia, siadając do stołu.
— Drzewa są pełne ptaszków, które dają nam bezpłatne koncerty; nikt im nie dokucza i słowiki śpiewają co noc, rzekła panna Cormon.
— Mówię o wnętrzu domu, zauważył wicehrabia, który nie silił się zgłębiać panny Cormon i nie zauważył jej duchowego ubóstwa. — Tak, przedziwne bogactwo harmonji: barwy, meble, charakter...
— Ale i koszta są znaczne, podatki są olbrzymie, odparła zacna panienka, którą uderzyło słowo bogactwo.
— A? podatki są tu tak wysokie? spytał wicehrabia, który zaprzątnięty swemi myślami nie zauważył tego nieporozumienia.
— Nie wiem, odparł ksiądz. Siostrzenica zarządza swoim i moim majątkiem.
— Podatki to głupstwo dla ludzi bogatych, odparła panna Cormon, która nie chciała się wydać skąpa. Co się tyczy mebli, zostawię je tak jak są i nie będę nic zmieniała: chyba że wyjdę za mąż; wówczas bowiem wszystko musi tu być wedle upodobań pana domu.
— Ma pani ładne zasady, rzekł z uśmiechem wicehrabia, mąż pani będzie szczęśliwym człowiekiem...
— Nigdy mi nikt nie powiedział czegoś tak miłego, pomyślała stara panna.
Wicehrabia powinszował pannie Cormon nakrycia, urządzenia domu, wyznając iż miał prowincję za zacofaną, tymczasem widzi że jest pełna komfortu.
— Co to za jakieś słowo, dobry Boże? pomyślała. Czemuż niema kawalera de Valois aby coś odpowiedzieć! Komfort! Czy to jakie zagraniczne słowo? To nic, powiedziała sobie, to może coś rosyjskiego, czego nie jestem obowiązana rozumieć.
— Ależ tak, odparła głośno, czując ów przypływ wymowy, jakiego doświadczają wszystkie prawie istoty w ważnych okolicznościach, mamy tu, proszę pana, najwykwintniejsze towarzystwo. Miasto zbiera się właśnie u mnie. Będzie pan mógł to niebawem osądzić, moi stali goście wiedzą już z pewnością o moim powrocie i przyjdą mnie odwiedzić. Mamy kawalera de Valois, pana z dawnego Dworu, człowieka pełnego dowcipu i smaku; dalej margrabiego d‘Esgrignon i pannę Armandę, jego siostrę (ugryzła się w język i opamiętała się): osoba bardzo niepospolita w swoim rodzaju, dodała. Nie chciała wyjść za mąż, aby zostawić cały majątek bratu i bratankowi.
— Ach, tak rzekł wicehrabia, tak, d‘Esgrignonowie, przypominam ich sobie.
— Alençon jest bardzo wesołe, ciągnęła stara panna, raz rozpędzona. Bawią się tu wiele, generalny poborca daje bale, prefekt jest bardzo sympatyczny, ksiądz biskup zaszczyca nas czasami swoją wizytą...
— Ba, odparł z uśmiechem wicehrabia, dobrze tedy uczyniłem, że zapragnąłem tu wrócić, jak zając, aby umrzeć w legowisku.
— I ja także, rzekła stara panna, jestem jak zając, umieram gdzie się przywiążę.
Wicehrabia wziął to tak osobliwie przekształcone przysłowie za żart i uśmiechnął się.
— A, mówiła sobie stara panna, wszystko idzie dobrze, ten mnie rozumie!
Rozmowa potoczyła się ogólnikami. Mocą jednej z owych tajemniczych potęg, nieznanych, nieokreślonych, pod naporem swego pragnienia aby się okazać miłą, panna Cormon odnajdywała w mózgu wszystkie zwroty kawalera de Valois. Było to jak w pojedynku, gdzie zdaje się że sam djabeł kieruje lufą pistoletu. Nigdy nie wzięto lepiej przeciwnika na cel. Wicehrabia de Troisville był człowiekiem zbyt wykwintnym aby podnosić zalety obiadu; ale milczenie jego było pochwałą. Pijąc rozkoszne wina które mu nalewał obficie Jacenty, miał uczucie że poznaje przyjaciół i że ich odnajduje z żywą przyjemnością, bo prawdziwy amator nie chwali, delektuje się. Wypytywał ciekawie o ceny gruntów, placów, domów; kazał sobie obszernie opisać miejsce, gdzie Błyszcząca spływa się z Sartą. Zdziwił się, że miasto znajduje się tak daleko od rzeki; topografja miejscowa zajęła go mocno. Milczący ksiądz zostawił siostrzenicy trudy rozmowy. W istocie, panna miała wrażenie, że zainteresowała pana de Troisville, który uśmiechał się do niej z wdziękiem, i który, w czasie tego obiadu, posunął się dalej, niż najgorliwsi konkurenci zaszli w ciągu dwóch tygodni. Toteż możecie się domyślać, że nigdy żadnego gościa nie otoczono tyloma staraniami, nie spowito w tyle uprzejmości. Możnaby rzec, że to najmilszy kochanek wrócił w dom, który napełniał szczęściem. Panna chwytała w lot chwilę, w której wicehrabia zapotrzebuje chleba, pożerała go spojrzeniami; kiedy odwrócił głowę dokładała mu na talerz potrawy która mu smakowała; byłaby go zapchała na śmierć gdyby był łakomy; ale czyż to nie była rozkoszna próbka tego co zamierzała robić w miłości!
Nie popełniła tego głupstwa, aby się chować w cieniu, rozwinęła mężnie wszystkie żagle, wywiesiła wszystkie flagi, przedstawiła się jako królowa Alençon, chwaliła swoje konfitury. Łowiła komplementy, mówiąc o sobie samej, jakgdyby wszyscy jej trębacze wymarli. Spostrzegła, że się podoba wicehrabiemu, gdyż żądza tak ją przeobraziła, iż stała się niemal kobietą. Przy deserze, nie bez wewnętrznego szczęścia usłyszała kroki w przedpokoju oraz zgiełk w salonie, zwiastujące, że zwykłe jej towarzystwo się schodzi. Zwróciła uwagę wuja i pana de Troisville na tę gorliwość jako na dowód sympatji którą się cieszy, podczas gdy to był skutek palącej ciekawości, jaka ogarnęła całe miasto. Panna Cormon, której pilno było ukazać się w całej chwale, kazała Jacentemu podać kawę i likiery do salonu, gdzie, na oczach elity towarzystwa, służący roztoczył wspaniałości serwisu z saskiej porcelany, dobywanego z szafy ledwie dwa razy na rok. Żaden z tych szczegółów nie uszedł baczności towarzystwa, gwarzącego zcicha w salonie.
— Bagatela! rzekł du Bousquier, likiery pani Amphoux, które podaje się tylko w cztery uroczyste święta!
— To stanowczo marjaż ułożony przez korespondencję, orzekł prezydent du Ronceret. Dyrektor poczty otrzymuje tu od roku listy z pieczątką z Odessy.
Pani Granson zadrżała. Kawaler de Valois, mimo iż najedzony za czterech, blady aż do lewej połaci twarzy, uczuł iż zdradzi swój sekret i rzekł:
— Nie uważają państwo, jakie dziś zimno. Zmarzłem na kość.
— To bliskość Rosji, rzekł du Bousquier.
Kawaler spojrzał nań z miną, która mówiła: „Brawo!“
Panna Cormon ukazała się tak promienna, tak tryumfalna, że wydała się piękna. Ten niezwykły blask nie płynął z samego uczucia; wszystka krew huczała w niej od rana, a nerwy były napięte przeczuciem wielkiego wypadku: trzeba było wszystkich tych okoliczności, aby ją uczynić tak niepodobną do samej siebie. Z jakiem szczęściem przedstawiła uroczyście wicehrabiego Kawalerowi, Kawalera wicehrabiemu, całe Alençon panu de Troisville, pana de Troisville alensończykom! Dosyć zrozumiałym trafem, wicehrabia i Kawaler, te dwie arystokratyczne natury, natychmiast nastroiły się na wspólny ton; poznali się i patrzyli się na siebie wzajem jak ludzie należący do jednej sfery. Przystanąwszy koło kominka, zaczęli rozmawiać. Utworzył się do koła nich krąg; rozmowy ich, mimo że prowadzonej sotto voce, słuchano w religijnem milczeniu. Aby dobrze ogarnąć efekt tej sceny, trzeba sobie wyobrazić pannę Cormon zajętą przyrządzaniem kawy dla swego domniemanego przyszłego, plecami odwróconą do kominka.

P. DE VALOIS:

Pan wicehrabia ma zamiar, jak słyszę, osiedlić się tutaj?

P. DE TROISVILLE:

Tak, panie Kawalerze, przybyłem aby wyszukać sobie dom... (Panna Cormon odwraca się z filiżanką w ręce). Potrzebuję coś sporego, aby pomieścić... (Panna Cormon podaje filiżankę) moją rodzinę. (Oczy starej panny mętnieją).

P. DE VALOIS:
Pan żonaty?
P. DE TROISVILLE:

Od szesnastu lat, z księżniczką Szerbełow.
Pana Cormon padła rażona gromem... Du Bousquier, który ujrzał że się chwieje, rzucił się, chwycił ją w ramiona; otworzono drzwi aby mógł wyjść bez przeszkody z tym ogromnym ciężarem. Za radą Joasi, gorący republikanin znalazł siły aby unieść starą pannę do jej pokoju, gdzie ją złożył na łóżku. Joasia, zbrojna w nożyce, przecięła gorset ściśnięty ponad miarę. Du Bousquier prysnął brutalnie wodą na twarz panny Cormon, oraz na biust który rozpłynął się niby wylew Loary. Chora otworzyła oczy, ujrzała du Bousquiera, i wydała wstydliwy okrzyk na widok mężczyzny. Du Bousquier usunął się, zostawiając pole sześciu kobietom, na czele których znalazła się, promieniejąca z radości, pani Granson. Co uczynił kawaler de Valois? Wierny swemu systemowi, osłonił odwrót.
— Biedna ta panna Cormon, rzekł do p. de Troisville wiodąc okiem po zebraniu, którego śmiech powściągnął arystokratycznem spojrzeniem, cierpi na straszne kongestje; nie dała sobie puścić krwi przed wyjazdem do Prébaudet (jej majątek) i oto skutek wiosennego wzburzenia humorów.
— Przyjechała w deszcz dziś rano, rzekł ksiądz de Sponde, może się trochę zaziębiła i to spowodowało ten mały atak, który nawiedza ją czasem. Ale to nie będzie nic.
— Mówiła mi przedwczoraj, że nie trafiło się jej to od trzech miesięcy, dodając że to z pewnością spłata jej jakiego figla, odparł Kawaler.
— A! jesteś żonaty! rzekł Jacenty patrząc na pana de Troisville, który popijał kawę wolnemi łykami.
Wierny sługa podzielił rozczarowanie swej pani, odgadł ją, i zabrał likiery pani Amphoux, wydobyte dla kawalera do wzięcia, a nie dla męża Rosjanki. Wszystkie te szczegóły zauważono i bawiono się niemi. Ksiądz de Sponde znał pobudkę podróży pana de Troisville; ale w swojem roztargnieniu nic o tem nie wspomniał, nie wyobrażając sobie, aby jego siostrzenica mogła się interesować panem de Troisville w jakiejkolwiek mierze. Co się tyczy wicehrabiego, to zajęty przedmiotem swej podróży, i, jak wielu mężów, nie kwapiący się mówić o żonie, nie miał sposobności wspomnieć że jest żonaty; zresztą myślał, że panna Cormon wie o tem. Skoro się zjawił du Bousquier, zasypano go pytaniami. Jedna z sześciu pań weszła oznajmiając że panna Cormon ma się o wiele lepiej i że przyszedł lekarz; ale musi zostać w łóżku, trzeba jej koniecznie krew puścić. Niebawem salon się napełnił. Nieobecność panny Cormon pozwoliła damom rozmawiać o tej tragikomicznej scenie, wałkowanej, komentowanej, upiększonej, urozmaiconej, zahaftowanej, utrefionej, ubarwionej, umilonej, scenie która właśnie zaszła i która miała nazajutrz zająć całe miasteczko osobą panny Cormon.
— Ten zacny pan du Bousquier, jak on dźwigał panią! Cóż za chwat! mówiła Joasia do panny Cormon. Doprawdy, blady był ze strachu o panią, on panią zawsze kocha.
To zdanie stało się konkluzją owego uroczystego i straszliwego dnia.
Nazajutrz, przez całe rano, najmniejsze szczegóły tej komedji obiegały wszystkie domy w Alençon i, powiedzmy to na hańbę tego miasta, budziły powszechny śmiech. Nazajutrz, panna Cormon, której puszczenie krwi doskonale posłużyło, byłaby rozbroiła najzawziętszych kpiarzy, gdyby byli świadkami szlachetnej godności, wspaniałej chrześcijańskiej rezygnacji, która ją ożywiała, kiedy podała ramię swemu mimowolnemu zwodzicielowi aby zejść na śniadanie. Okrutni żartownisie którzyście sobie z niej dworowali, czemużeście jej nie widzieli gdy mówiła do wicehrabiego.
— Pani de Troisville niełatwo znajdzie tu mieszkanie, któreby się jej nadało; niech mi pan zrobi tę łaskę, aby przyjąć mój dom na cały czas przez który państwo urządzą sobie coś w mieście.
— Ależ, pani, ja mam dwie córki i dwóch chłopaków, sprawilibyśmy pani wielki kłopot.
— Niech mi pan nie odmawia, rzekła ze spojrzeniem pełnem skruchy.
— Proponowałem to w odpowiedzi którą panu przesłałem na los szczęścia, rzekł ksiądz, ale jej pan nie dostał.
— Jakto, wuju, wiedziałeś?...
Biedna dziewczyna urwała. Joasia wydała westchnienie. Ani wicehrabia de Troisville ani wuj nie zauważyli nic. Po śniadaniu, ksiądz de Sponde, zabrał wicehrabiego, tak jak się umówili w wilję, aby mu pokazać w Alençon domy do nabycia, albo też place nadające się do budowy.
Zostawszy sama w salonie, panna Cormon rzekła do Joasi boleściwym tonem:
— Moje dziecko, jestem w tej chwili bajką całego miasta.
— No więc niech pani idzie za mąż!
— Ależ, moje dziecko, nie jestem dojrzała do wyboru.
— Ba! gdybym była na pani miejscu, wzięłabym pana du Bousquier.
— Joasiu, pan de Valois mówi, że on jest taki republikanin.
— Et, ci panowie sami nie wiedzą co gadają: toć mówią że okradał Republikę, zatem jej nie kochał, rzekła Joasia odchodząc.
— Ta dziewczyna jest bardzo rozsądna, pomyślała panna Cormon, zostawszy sama ze swemi wątpliwościami.
Widziała, że szybkie zamęście jest jedynym sposobem aby miastu nakazać milczenie. Ta ostatnia klęska, tak wyraźnie kompromitująca, zdolna była pchnąć ją do stanowczego kroku, osoby bowiem pozbawione inteligencji niełatwo schodzą ze ścieżki, dobrej czy złej, na którą wejdą. Obaj starzy kawalerowie zrozumieli położenie w jakiem znajdzie się stara panna: toteż obaj postanowili przyjść rano dowiedzieć się o jej zdrowie i, jak to się mówi, kuć żelazo póki gorące. P. de Valois uznał, iż ta okoliczność wymaga niezwykle starannej tualety, wziął kąpiel, mocno ścisnął sobie talję. Po raz pierwszy i ostatni, Cezaryna ujrzała, iż z niewiarygodną zręcznością nakłada sobie odrobinę rużu. Du Bousquier, ten gminny republikanin, ożywiony niezłomną wolą, nie zwracał najmniejszej uwagi na tualetę, przybiegł pierwszy. Te drobne rzeczy rozstrzygają o losie ludzi, tak samo jak o losie państw. Szarża Kelermanna pod Marengo, przybycie Blüchera pod Waterloo, zlekceważenie księcia Eugenjusza przez Ludwika XIV, wszystkie te wielkie przyczyny powodzeń albo katastrof zanotowane są w historji; ale nikt z nich nie wyciąga nauki aby niczego nie zaniedbywać w drobnych sprawach swego życia. Toteż patrzcie co się dzieje! Księżna de Langeais (obacz Historja Trzynastu) wstępuje do klasztoru, dlatego że jej zbrakło dziesięciu minut cierpliwości; sędzia Popinot (obacz Kuratela) odkłada do nazajutrz przesłuchanie margrabiego d‘Espard; Karol Grandet wraca przez Bordeaux miast wracać przez Nantes: i nazywa się te wydarzenia trafem, fatalnością! Odrobina rużu zabiła nadzieje kawalera de Valois, szlachcic ten mógł zginąć tylko w ten sposób: żył z łaski Gracji, miał umrzeć z ich ręki.
Podczas gdy Kawaler czynił ostatni przegląd swojej tualety, du Bousquier wchodził do salonu zrozpaczonej panny. Wejście to zeszło się z myślą przychylną dla republikanina, poprzez refleksje, w których bądź co bądź Kawaler miał wszystkie przewagi.
— Bóg tak chce, powiedziała sobie stara panna, widząc du Bousquiera.
— Pani, niech mi pani nie bierze za złe mojego natręctwa; nie chciałem się spuścić na tego ciemięgę Jakóba z zapytaniem o pani zdrowie i przyszedłem sam.
— Mam się zupełnie dobrze, rzekła wzruszonym głosem. Dziękuję panu, panie du Bousquier, dodała po pauzie i z naciskiem, za trud jaki pan sobie zadał i jaki ja panu sprawiłam wczoraj...
Przypomniała sobie, że była w ramionach du Bousquiera i zwłaszcza ten traf wydał się jej nakazem niebios. Poraz pierwszy w życiu ujrzał ją mężczyzna z rozciętym gorsetem, przerwanem sznurowadłem, z jej skarbami gwałtownie wysadzonemi z oprawy.
— Niosłem panią z tak szczerego serca, że wydała mi się pani lekka.
Tu, panna Cormon spojrzała na du Bousquiera tak, jak jeszcze nigdy nie spojrzała na żadnego mężczyznę. Ośmielony liwerant strzelił w starą pannę wzrokiem który wniknął jej do serca.
— Szkoda, dodał, że to mi nie dało prawa zachowania pani na zawsze dla siebie. (Słuchała z zachwyconą miną.) — Zemdlona tam, na tem łóżku, była pani, mówiąc między nami, olśniewająca; nie widziałem w życiu piękniejszej osoby, a widziałem wiele kobiet!... Kobiety pulchne mają tę przewagę, że przedstawiają wspaniały widok, wystarczy im pokazać się, a zwyciężają!
— Pan sobie żartuje ze mnie, rzekła stara panna, a to nie ładnie, w chwili gdy całe miasto tłómaczy sobie może źle to co mi się zdarzyło wczoraj.
— Tak jak nazywam się du Bousquier, droga pani, tak nie zmieniłem się nigdy w uczuciach dla pani, i pierwsza rekuza nie zraziła mnie.
Stara panna trzymała oczy spuszczone. Nastała chwila milczenia, okrutna dla du Bousquiera. Ale panna Cormon powzięła postanowienie, podniosła powieki, łzy kręciły się w jej oczach, spojrzała tkliwie na du Bousquiera.
— Jeżeli tak, proszę pana, rzekła drżącym głosem, niech mi pan tylko przyrzeknie że będziesz żył jak chrześcijanin, że nigdy nie będziesz gwałcił moich religijnych uczuć, że mi zostawisz swobodę w wyborze spowiednika, a oddaję panu rękę, rzekła wyciągając dłoń.
Du Bousquier chwycił tę poczciwą tłustą rękę pełną talarów, i ucałował ją ze czcią.
— Ale, rzekła panna Cormon pozwalając się całować w rękę, proszę jeszcze o jedną rzecz.
— Zgadzam się, i, jeżeli ta rzecz jest niemożliwa, zrobię ją (reminiscencja z Beaujona).
— Niestety! ciągnęła stara panna, dla mojej miłości, trzeba panu obciążyć duszę grzechem, straszliwym, wiem o tem, bo kłamstwo jest jednym z siedmiu grzechów głównych; ale pan się z niego wyspowiada, nieprawdaż? Oboje go odpokutujemy... (Spojrzeli na siebie czule.) — Zresztą, może to wchodzi w zakres kłamstw, które Kościół nazywa miłosiernemi...
— Czyżby z nią było jak z Zuzanną? powiadał sobie du Bousquier. Cóż za szczęście! — I cóż, droga pani? rzekł głośno.
— Trzeba, ciągnęła, aby pan zdecydował się...
— Co takiego?
— Oświadczyć, że to małżeństwo było ułożone między nami od pół roku...
— Urocza istoto, rzekł liwerant tonem człowieka który się poświęca, takie ofiary czyni się jedynie dla istoty ubóstwianej od dziesięciu lat.
— Mimo mej srogości? rzekła.
— Tak, mimo twej srogości.
— Panie du Bousquier, źle pana sądziłam.
I znów podała mu tłustą czerwoną rękę, którą znów du Bousquier ucałował.
W tej chwili drzwi się otwarły, narzeczeni spojrzeli kto wchodzi i ujrzeli uroczego spóźnionego Kawalera.
— A, rzekł wchodząc, już wstałaś, piękna królowo.
Uśmiechnęła się do Kawalera i uczuła że się jej serce ściska. Pan de Valois, niezwykle młody i powabny, miał minę Lauzuna wchodzącego do Palais Royal do Mademoiselle.
— Cóżto, drogi panie du Bousquier, rzekł drwiącym tonem tak bardzo czuł się pewny powodzenia, pan de Troisville i ksiądz de Sponde oglądają pański dom jak dwaj geometrzy.
— Dalibóg, rzekł du Bousquier, jeżeli wicehrabia de Troisville ma nań ochotę, oddam mu go za czterdzieści tysięcy franków. Będzie mi zgoła niepotrzebny! — Jeżeli moja pani raczy pozwolić?... Musi się wreszcie świat o tem dowiedzieć... Czy wolno mi powiedzieć?... Tak?... A więc, mój drogi Kawalerze, bądź pierwszym, któremu oznajmię... (Panna Cormon spuściła oczy.) zaszczyt, rzekł ex-liwerant, łaskę jaką mi pani wyświadcza i którą chowałem w tajemnicy przeszło od pół roku. Pobieramy się za kilka dni, kontrakt już sporządzony, podpisujemy go jutro. Pojmujesz, Kawalerze, że dom mój przy ulicy du Cygne będzie mi zbyteczny. Szukałem dyskretnie nabywców, i ksiądz de Sponde, który wiedział o tem, naraił mi oczywiście pana de Troisville.
To grube kłamstwo miało taki pozór prawdy, że Kawaler się złapał. Mój drogi Kawalerze było niby ów odwet, jaki Piotr Wielki wziął na Karolu XII pod Połtawą za wszystkie swoje poprzednie klęski. Du Bousquier mścił się rozkosznie za tysiąc szpileczek które zniósł w milczeniu, ale, w swoim tryumfie, uczynił gest młodzieńca, przeciągnął sobie rękę po fałszywym czubie i... zerwał go.
— Winszuję z serca obojgu państwu, rzekł Kawaler ze słodką miną, i życzę abyście skończyli tak jak w bajce o wróżkach: Byli bardzo szczęśliwi i mieli du-żo DZIECI!
I kręcił w palcach niuch tabaki.
— Ale, drogi panie, pan zapomina, że masz fałszywy czub, dodał drwiąco.
Du Bousquier zarumienił się, miał czub o dziesięć cali od czaszki. Panna Cormon podniosła oczy, ujrzała nagą czaszkę i spuściła oczy wstydliwie. Du Bousquier objął Kawalera najbardziej jadowitem spojrzeniem, jakie kiedykolwiek ropucha zwróciła na swą ofiarę.
— Ścierwa arystokraci którzyście mną wzgardzili, ja was jeszcze zmiażdżę kiedyś! pomyślał.
Kawaler de Valois sądził, iż odzyskał wszelkie przewagi. Ale panna Cormon nie była osobą zdolną pojąć związków jakimi Kawaler kojarzył swoje życzenie z fałszywym czubem, gdyby zresztą pojęła, ręka jej nie należała już do niej. Pan de Valois zrozumiał, że wszystko stracone. Poczciwa istota, widząc że obaj mężczyźni nic nie mówią, próbowała ich zająć.
— Zróbcie sobie panowie pikietę, rzekła bez cienia złośliwej intencji.
Du Bousquier uśmiechnął się i poszedł, jako przyszły pan domu, przyrządzić stolik do pikiety. Kawaler de Valois, czy to że stracił głowę, czy że chciał zostać aby śledzić przyczyny swej klęski i znaleźć na nią lekarstwo, poddał się niby baran którego wiodą do rzeźni. Otrzymał najgwałtowniejszy cios maczugą jaki może dosięgnąć mężczyznę; nic dziwnego że szlachcic był jak ogłuszony. Niebawem zacny ksiądz de Sponde wrócił z wicehrabią. Natychmiast panna Cormon wstała, pobiegła do przedpokoju, wzięła wuja na stronę i zwierzyła mu do ucha swoje postanowienie. Słysząc że dom przy ulicy du Cygne nadałby się panu de Troisville, poprosiła swego przyszłego, aby jej oddał przysługę mówiąc iż wuj wiedział że jest do sprzedania. Nie śmiała powierzyć tego kłamstwa wujowi, z obawy jego dystrakcji. Kłamstwo powiodło się lepiej, niż gdyby to był cnotliwy uczynek. W ciągu wieczora, całe Alençon dowiedziało się o wielkiej nowinie. Od czterech dni miasto było poruszone, jak w owych nieszczęsnych dniach roku 1814 i 1815. Jedni śmiali się, drudzy wierzyli w to małżeństwo, jedni ganili je, drudzy pochwalali. Mieszczaństwo było bardzo rade, widziało w tem swoje zwycięstwo. Nazajutrz, w gronie przyjaciół, kawaler de Valois rzucił to okrutne słówko:
— Cormonowie kończą tak jak zaczęli, intendent, liwerant to jedna ręka!
Wiadomość o wyborze panny Cormon ugodziła w serce biednego Atanazego, ale nie zdradził niczem straszliwych wzruszeń, jakich był pastwą. Kiedy się dowiedział o małżeństwie, był u prezydenta du Ronceret, gdzie matka grała w bostona. Pani Granson spojrzała na syna w lustrze, spostrzegła że jest blady; ale był blady od rana, słyszał już bowiem jak przebąkiwano o tem małżeństwie. Panna Cormon była kartą, na którą Atanazy postawił swoje życie: ogarniało go już chłodne przeczucie katastrofy. Kiedy dusza i wyobraźnia wyolbrzymią nieszczęście, uczynią zeń brzemię zbyt ciężkie na barki i czoło; kiedy długo pieszczona nadzieja, której ziszczenie uśmierzyłoby straszliwego sępa żrącego serce, zawiedzie, i kiedy człowiek, mimo swoich sił, nie ma już wiary w siebie, ani też, mimo boskiej potęgi, w przyszłość, wówczas łamie się. Atanazy był owocem cesarskiego wychowania. Fatalizm, ta religja Cesarza, zstąpiła z tronu aż w ostatnie szeregi armji, aż na ławy kolegjów. Atanazy wlepił oczy w karty pani Granson z tępotą, która tak dobrze mogła uchodzić za obojętność, że pani Granson nie domyśliła się uczuć syna. Pozorna beztroska Atanazego tłómaczyła fakt, iż wzdragał się uczynić dla tego małżeństwa ofiary ze swych liberalnych przekonań: słowo, które stworzono świeżo dla cesarza Aleksandra, a które, zdaje mi się poszło od pani de Staël przez Benjamina Constant. Począwszy od tego wieczoru, nieszczęśliwy młodzieniec zaczął się przechadzać w najbardziej malowniczej okolicy Sarty, na brzegu, skąd rysownicy nawykli kreślić swoje widoki Alençon. Są tam młyny. Rzeka ożywia widok łąk. Brzegi Sarty obrosłe są drzewami o wykwitnym rysunku i ładnie rozmieszczonemi. Krajobraz jest nieco płaski, nie brak mu wszakże owego przystojnego wdzięku, cechującego Francję, gdzie oczu nigdy nie nuży wschodni blask, ani też nie zasmucają zbyt uporczywe mgły. Miejsce to było zazwyczaj samotne. Na prowincji nikt nie zwraca uwagi na ładny widok, czy to że są niem przesyceni, czy dla braku poezji w duszy. Jeżeli istnieje na prowincji jakiś punkt, miejsce, promenada skąd roztacza się wspaniały widok, można być pewnym że nikt tam nie chodzi. Atanazy upodobał sobie tę samotnię ożywioną zwierciadłem wody, zieleniącą się łąkami w pierwszem uśmiechu wiosennego słońca. Ci, którzy widywali go jak siedział pod topolą i spotkali się oczyma z jego głębokiem spojrzeniem, mówili nieraz do pani Granson:
— Syn pani ma coś.
— Wiem co on tam robi! odpowiadała matka z zadowoloną miną, dając do zrozumienia że on duma nad jakiemś wielkiem dziełem.
Atanazy przestał zajmować się polityką, poniechał wszelkich przekonań. Bywał, od czasu do czasu, dość wesoły, ową ironiczną wesołością ludzi, którzy w duszy urągają całemu światu. Ten młodzieniec żyjący poza kręgiem wszystkich myśli, wszystkich uciech prowincji, mało kogo interesował, nie był nawet przedmiotem ciekawości. Jeżeli wspominano o nim matce, to tylko przez wzgląd na nią. Nie było tam duszy, któraby sympatyzowała z duszą Atanazego; żadna kobieta, żaden przyjaciel, nikt nie przyszedł mu osuszyć łez, ronił je do Sarty. Gdyby śliczna Zuzanna zachodziła tam kiedy, iluż nieszczęść oszczędziłoby to spotkanie, bo tych dwoje byłoby się pokochało! Przyszła tam wszakże. Źródłem ambicji Zuzanny było opowiadanie o dość niezwykłej przygodzie, która, około r. 1799, zaczęła się w oberży pod Murzynem, a której opowieść oszołomiła mózg dziecka. Dziewczynie paryskiej, pięknej jak anioł, poleciła policja rozkochać w sobie margrabiego de Montauran, jednego z wodzów przysłanych przez Burbonów iżby stanęli na czele Szuanów; spotkała go właśnie w oberży pod Murzynem gdy wracał ze swej wyprawy na Mortagne: uwiodła go i wydała. Ta bajkowa istota, ta władza piękności nad mężczyzną, wszystko w tej przygodzie Marji de Verneuil i margrabiego de Montauran olśniło Zuzannę; od pierwszych przebłysków rozumu uczuła żądzę igrania mężczyznami. W kilka miesięcy po swojej ucieczce, nie wzdragała się tedy wstąpić do rodzinnego miasta aby się udać do Bretanji z pewnym artystą. Chciała zobaczyć Fougères, gdzie się rozegrała przygoda margrabiego de Montauran; zwiedzić teatr tej malowniczej wojny, której tragedje, jeszcze mało znane, kołysały jej dziecięctwo. Chciała przytem wjechać do Alençon w tak świetnem towarzystwie i tak zupełnie przeobrażona, aby jej nikt nie poznał. Miała zamiar za jednym zachodem ubezpieczyć swoją matkę od niedostatku, oraz przesłać delikatnie Atanazemu sumę, która, w naszej epoce, jest dla geniuszu tem, czem był w średnich wiekach koń bojowy i zbroja ofiarowane przez Rebekę Iwanhoemu.
Miesiąc upłynął wśród najosobliwszych komentarzy tyczących małżeństwa panny Cormon. Było stronnictwo niedowiarków, które przeczyło temu marjażowi, oraz stronnictwo wierzących które go potwierdzało. Po upływie dwóch tygodni, stronnictwo niedowiarków poniosło wydatną klęskę: dom du Bousquiera nabył za czterdzieści trzy tysiące franków p. de Troisville, który szukał w Alençon jakiejś skromnej siedziby; miał bowiem przenieść się później, po śmierci księżnej Szerbełow, do Paryża: zamierzał tedy doczekać spokojnie tego spadku restaurując swoje dobra. Fakt zdawał się rozstrzygający. Niedowiarki nie dały się pognębić. Twierdzili, że du Bousquier, czy się żeni czy nie, robi wyborny interes: dom kosztował go tylko dwadzieścia siedm tysięcy! To przekonywujące spostrzeżenie zaszachowało wierzących. Chesnel, rejent panny Cormon, nie słyszał jeszcze ani słowa o kontrakcie, mówili znowuż niedowiarki. Wierzący, niezłomni w swej wierze, odnieśli, dwudziestego dnia, jawne zwycięstwo nad niedowiarkami. P. Lepressoir, rejent liberałów, przybył do panny Cormon, gdzie podpisano kontrakt. Była to jedna z licznych ofiar, jakie panna Cormon miała uczynić dla męża. Du Bousquier żywił głęboką nienawiść do Chesnela[6]; jemu przypisywał pierwszą rekuzę jaką otrzymał od panny Armandy, a rekuza panny Armandy sprowadziła, wedle niego, odmowę panny Cormon. Stary atleta Dyrektorjatu tak zakrzątnął się koło szlachetnej dziewczyny, która mniemała iż źle osądziła piękną duszę liweranta, że zapragnęła tem odpokutować swoje błędy: poświęciła rejenta dla miłości! Mimo to, pokazała mu kontrakt, i Chesnel, ów mąż na miarę Plutarcha, bronił pisemnie interesów panny Cormon. Ta jedynie okoliczność przewlekła małżeństwo.
Panna Cormon otrzymała kilka anonimowych listów. Dowiedziała się, ku swemu wielkiemu zdumieniu, że Zuzanna była tak samo dziewicą jak ona sama i że uwodzicielowi w peruce nigdy nie grozi aby się stał bohaterem podobnej przygody. Panna Cormon gardziła anonimami; ale napisała do Zuzanny w charakterze przewodniczącej Ochrony Matek. Zuzanna, która pewno już słyszała o przyszłem małżeństwie du Bousquiera, przyznała się do podstępu, posłała tysiąc franków Stowarzyszeniu, i oczerniła mocno starego liweranta. Panna Cormon zwołała Ochronę Matek na nadzwyczajne posiedzenie, gdzie zapadła uchwala, że na przyszłość biuro nie będzie wspierało nieszczęść które mogą się zdarzyć, ale tylko te które się już zdarzyły. Mimo tych intryg, które raczyły miasto umiejętnie dawkowanemi plotkami, ogłaszano zapowiedzi w kościele i w merostwie. Atanazemu przypadło sporządzić akty. Przez wstyd dziewiczy i pragnąc się czuć bezpieczniejszą, oblubienica udała się do Prébaudet, dokąd du Bousquier, zbrojny w ohydne i kosztowne bukiety, jeździł co rano i wracał wieczór na obiad.
Wreszcie, w dżdżysty i smutny dzień czerwcowy, w południe, małżeństwo między panną Cormon a imć panem du Bousquier, powiadali niedowiarki, odbyło się w parafii w Alençon, na oczach całego Alençon. Małżonkowie powędrowali z domu do merostwa, z merostwa do kościoła, we wspaniałej jak na Alençon kolasce, którą du Bousquier sprowadził potajemnie z Paryża. Dymisja starej karjolki była w oczach całego miasta niemal klęską! Rymarz z pod bramy Séez lamentował, ponieważ tracił pięćdziesiąt franków rocznie za same reparacje. Alençon ujrzało ze zgrozą zbytek wciskający się do miasta przez stary dom Cormonów. Wszyscy bali się podrożenia produktów, podwyższenia komornego i inwazji mebli paryskich. Znalazły się osoby na tyle rozciekawione, iż wtykały po parę groszy w rękę Jacentemu, aby się przyjrzyć zbliska owej kolasce zagrażającej miejscowej ekonomji. Dwa konie kupione w Normandji również mocno przeraziły wielu.
— Jeżeli sami zaczniemy kupować konie, mówiło towarzystwo du Ronceretów, w jakiż sposób zdołamy sprzedać nasze?
Rozumowanie to, mimo iż głupie, zdawało się głębokie, w tem iż tępiło wszelki obrót pieniężny. Dla prowincji, bogactwo narodu polega nietyle na czynnem krążeniu pieniądza, ile na jego jałowem gromadzeniu.
Wreszcie, mordercze proroctwo starej panny spełniło się. Penelopa padła na zapalenie płuc, którego nabawiła się na sześć tygodni przed ślubem, nic nie zdołało jej ocalić. Pani Granson, Marysia, pani du Coudrai, pani du Ronceret, całe miasto zauważyło, że pani du Bousquier weszła do kościoła lewą nogą! wróżba tem okropniejsza, iż słowo lewy nabierało już wówczas znaczenia politycznego. Ksiądz, który miał odczytać formułę ślubu, otworzył przypadkiem książkę na De profundis. Tak więc, małżeństwo to spełniło się w okolicznościach tak złowieszczych, tak burzliwych, tak piorunujących, że nikt nie wróżył o niem dobrze. Wszystko szło coraz gorzej. Nie było wesela, bo nowożeńcy pojechali do Prébaudet. Nowinki paryskie wzięły tedy górę nad obyczajami prowincji! powiadano. Wieczorem całe miasto Alençon trzęsło się od tych bzdurstw; panowało dość powszechne oburzenie, zwłaszcza u osób, które liczyły na Lukullusową ucztę, jedną z tych, jakie zawsze odbywają się na prowincji: miejscowe towarzystwo uważa taką ucztę za coś, co mu się należy. Wesele Joasi i Jacentego odbyło się wesoło: były to jedyne dwie osoby przeczące ponurym wróżbom.
To, co zarobił na swoim domu, du Bousquier zamierzył obrócić na odnowienie i unowożytnienie siedziby Cormonów. Postanowił spędzić kilka miesięcy w Prébaudet, i zabrał tam wuja de Sponde. Nowina ta rzuciła postrach na miasto, wszyscy przeczuwali że du Bousquier pociągnie okolicę na zgubną drogę komfortu. Obawa ta wzmogła się, skoro pewnego rana mieszkańcy ujrzeli du Bousquiera jadącego z Prébaudet do Val-Noble, dla dozorowania robót, w kabrjolecie zaprzężonym w nowego konia, obok pana zaś siedział Jakób w liberji. Pierwszem jego staraniem było pomieścić wszystkie oszczędności żony w rencie państwowej, która była wówczas po 67 franków 50 centimów. W ciągu roku, przez który grał stale na zwyżkę, du Bousquier stworzył sobie majątek osobisty prawie równie znaczny co majątek żony. Ale te straszliwe wróżby, te rewolucyjne inowacje były jeszcze niczem wobec wypadku, który się wiązał z tem małżeństwem i ukazał je w jeszcze smutniejszem świetle. W sam wieczór ślubu Atanazy i jego matka siedzieli po obiedzie przy nędznym chruścianym ogniku, który służąca zapalała im w salonie przy deserze.
— No i cóż, pójdziemy dziś wieczór do prezydenta du Ronceret, skoro niema już panny Cormon, rzekła pani Granson. Mój Boże! nigdy nie nauczę się nazywać jej panią du Bousquier, to nazwisko kaleczy mi wargi.
Atanazy spojrzał na matkę smutno i z zakłopotaniem; nie umiał się już uśmiechać, a chciał niejako powitać tę naiwną myśl, która koiła jego ranę nie mogąc jej uleczyć.
— Mamo, rzekł głosem niemal dziecinnym, tak brzmienie jego było łagodne, gdy wymawiał to słowo zapomniane od kilku lat; droga mamo, nie wychodźmy jeszcze, tak dobrze tu przy ogniu!
Matka wysłuchała tej prośby zrodzonej ze śmiertelnego bólu, mimo że nie zrozumiała jej głębi.
— Zostańmy, dziecko, rzekła. Z pewnością wolę rozmawiać z tobą, słuchać twoich projektów, niż grać w bostona w którego mogę przegrać.
— Ładna jesteś dziś wieczór, lubię na ciebie patrzeć. A przytem jestem w nastroju, który harmonizuje z tym biednym salonikiem gdzieśmy tyle wycierpieli.
— Gdzie będziemy cierpieć jeszcze, mój biedny Atanazy, póki twoje dzieła nie zdobędą ci imienia. Ja przywykłam do nędzy, ale ty, mój skarbie, patrzeć jak twoja piękna młodość mija tu bez szczęścia! nic, tylko sama praca! Ta myśl, to dla matki istna choroba: dręczy mnie wieczór, rano, budzi mnie ze snu. Mój Boże! mój Boże! co ja ci zrobiłam? za jaką zbrodnię mnie karzesz?
Wstała z berżerki, wzięła krzesło i przylgnęła do Atanazego tak aby złożyć głowę na piersi swego dziecka. Prawdziwa miłość matczyna ma zawsze wdzięk. Atanazy ucałował oczy matki, jej siwe włosy, czoło, kładąc święcie swą duszę wszędzie gdzie kładły się wargi.
— Nigdy do niczego nie dojdę! rzekł siląc się ukryć przed matką złowrogie postanowienie, które ważył w głowie.
— Cóż to? tracisz odwagę? Sam mawiasz przecież, że myśl może wszystko. Zapomocą dziesięciu flaszek atramentu, dziesięciu ryz papieru i silnej woli, Luter wstrząsnął Europą. Tak, będziesz sławny, i będziesz czynił dobrze temi samemi środkami, któremi on czynił źle. Czyś nie mówił tego? Widzisz, ja cię słucham: ja cię rozumiem lepiej niż sądzisz, bo ja cię noszę jeszcze w mojem łonie i najmniejsza twoja myśl odbrzmiewa tam jak niegdyś najdrobniejsze twoje poruszenie.
— Tu, widzisz, mamo, nie dojdę do niczego; a nie chcę cię dręczyć widokiem moich męczarni, walk, lęków. O mamo, pozwól mi opuścić Alençon; chcę iść cierpieć zdala od ciebie.
— Ja chcę być zawsze przy twoim boku, odparła z dumą matka. Cierpieć bez twojej matki, twojej biednej matki, która będzie twoją służąca jeśli trzeba, któraby się ukryła aby ci nie szkodzić, gdybyś tego zażądał, nie obwiniając cię nawet o dumę? Nie, nie, Atanazy, nie rozłączymy się nigdy.
Atanazy uściskał matkę z żarem konającego który daje uścisk życiu.
— A jednak chcę tego, odparł. Inaczej straciłabyś mnie... Ta podwójna boleść, twoja i moja, to dla mnie śmierć. Lepiej abym żył, nieprawdaż?
Pani Granson spojrzała na syna błędnemi oczyma.
— Oto więc co nosisz w sercu! Mówiono mi o tem. Więc jedziesz?
— Tak.
— Nie pojedziesz, nie powiedziawszy mi wszystkiego, nie uprzedziwszy mnie. Trzeba ci rzeczy, pieniędzy. Mam trochę złota zaszytego w spódnicy, muszę ci je dać.
Atanazy zapłakał.
— To wszystko, co ci chciałem powiedzieć, odparł. A teraz odprowadzę cię do prezydenta. Chodźmy...
Wyszli. Na progu domu, gdzie matka miała spędzić wieczór, Atanazy pożegnał ją. Patrzał długo na światło, które przedzierało się przez okienice; przylgnął do nich i doznał uczucia namiętnej radości, kiedy, po upływie kwadransa, usłyszał matkę mówiącą:
Wielki szlem w kier!
— Biedna mama, oszukałem ją! wykrzyknął, idąc w stronę Sarty.
Zaszedł pod piękną topolę, pod którą tyle się nadumał od czterdziestu dni, i gdzie przyniósł dwa duże kamienie aby na nich siadać. Patrzał na ten piękny zakątek, w tej chwili oświetlony księżycem; ujrzał w ciągu kilku godzin całą swą chlubną przyszłość: przebył miasta wzruszone na dźwięk jego nazwiska; wdechał kadzidła uczt, upoił się całem swojem marzonem życiem, rzucił się promienny w promienne tryumfy, wzniósł sobie posąg, wywołał wszystkie swoje iluzje aby je pożegnać w ostatniej olimpijskiej uczcie. Te czary były możliwe przez chwilę; obecnie pierzchły na zawsze. W tej ostatecznej chwili, uściskał swoje ulubione drzewo, do którego przylgnął niby do przyjaciela; następnie włożył po kamieniu w każdą kieszeń surduta i zapiął go. Umyślnie wyszedł bez kapelusza. Odnalazł głębokie miejsce, które wybrał oddawna; osunął się w wodę starając się nie robić hałasu i w istocie nie zrobił go prawie. Kiedy, około wpół do dziesiątej, pani Granson wróciła do domu, służąca nie wspomniała nic o Atanazym, ale oddała matce list; pani Granson otworzyła i przeczytała tych kilka słów:
„Mamusiu, odjechałem, nie gniewaj się na mnie!“
— Ładnie to urządził! wykrzyknęła. A bielizna! a pieniądze! Napisze do mnie, pojadę za nim. Te dzieciska zawsze chcą być mądrzejsze od rodziców.
I położyła się spokojnie spać.
Poprzedniego ranka Sarta wezbrała mocno; rybacy przewidywali ten wylew. Taki przypływ mętnych wód ściąga węgorze z ich strumieni. Otóż, jeden z rybaków założył sieci w miejscu, gdzie rzucił się biedny Atanazy myśląc że go nie wyłowią nigdy. Około szóstej rano, rybak wyciągnął to młode ciało. Parę przyjaciółek, które miała biedna wdowa, rozwinęło tysiączne ostrożności aby ją przygotować na przyjęcie tych okropnych szczątków. Wieść o tem samobójstwie, zrobiła, jak można sobie wyobrazić, ogromne wrażenie w Alençon. W wilię, biedny geniusz nie miał ani jednego protektora; nazajutrz po jego śmierci, tysiąc głosów krzyknęło: „Byłbym mu tak chętnie dopomógł!“ Tak wygodnie jest uprawiać miłosierdzie gratis!
Samobójstwo to objaśnił kawaler de Valois. Szlachcic wiedziony zemstą, opowiedział naiwną, szczerą, piękną miłość Atanazego do panny Cormon. Pani Granson, oświecona przez Kawalera, przypomniała sobie tysiąc drobnych okoliczności i potwierdziła słowa pana de Valois. Historja przybrała wzruszający obrót, ta i owa z kobiet popłakała się. Boleść pani Granson była skupiona i niema; toteż nie zrozumiano jej. Dla matek w żałobie istnieją dwa rodzaje bólu. Często świat rozumie ich stratę; syn ich, ceniony, podziwiany, młody lub piękny, na pięknej drodze i płynący ku fortunie, albo już sławny, budzi powszechne żale; świat łączy się z matką i łagodzi jej żałobę dając jej oddźwięk. Ale istnieje ból matek, które same jedne tylko wiedzą czem było ich dziecko, które jedne poznały jego uśmiechy, oglądały skarby tego zbyt rychło przeciętego życia; ta boleść chowa swoje krepy, od których koloru bledną krepy innej żałoby; ale tej boleści nie da się opisać, i na szczęście niewiele jest kobiet, które wiedzą jaką strunę serca przecina ona na zawsze.
Zanim pani du Bousquier wróciła do miasta, prezydentowa du Ronceret, jedna z jej serdecznych przyjaciółek, pospieszyła rzucić tego trupa na róże jej szczęścia, i opowiedzieć jej jaką miłością wzgardziła; rozlała pomalutku tysiąc kropli piołunu na miody jej pierwszego małżeńskiego miesiąca. Kiedy pani du Bousquier wróciła do Alençon, spotkała przypadkiem panią Granson na rogu Val-Noble. Spojrzenie matki, wpół-żywej ze zgryzoty, ugodziło starą pannę w serce. Było to razem tysiąc przekleństw w jednem, tysiąc iskier w jednym promieniu. Pani du Bousquier przeraziła się; to spojrzenie przepowiedziało jej nieszczęście, sprowadziło je na nią. W sam wieczór katastrofy, pani Granson, jedna z osób najbardziej wrogich miejscowemu proboszczowi i stronniczka proboszcza św. Leonarda, zadrżała na myśl o nieugiętości katolickich zasad głoszonych przez własne jej stronnictwo. Spowiwszy sama syna swego w całun, myśląc o matce Zbawiciela, pani Granson udała się, ze straszliwym lękiem w duszy, do domu zaprzysiężonego. Zastała skromnego księdza zajętego pakowaniem lnu i konopi, które dawał do przędzenia wszystkim ubogim kobietom i dziewczętom w mieście, iżby nigdy robotnicom nie brakło roboty. To roztropne miłosierdzie ocaliło niejedną rodzinę niezdolną żebrać. Ksiądz porzucił konopie i skwapliwie zaprosił panią Granson do sali gdzie, widząc wieczerzę księdza, poznała toż samo ubóstwo co we własnym domu.
— Księże proboszczu, rzekła, przychodzę błagać...
Rozpłakała się, nie mogąc dokończyć.
— Wiem co panią sprowadza, odparł święty człowiek; ale zdaje się na panią, i na pani krewniaczkę, panią du Bousquier, że ułagodzicie Jego Wielebność. Tak, będę się modlił za pani nieszczęśliwe dziecko; tak, odprawię mszę; ale unikajmy wszelkiego zgorszenia i nie pozwólmy aby złośliwi ludzie gromadzili się w kościele... Ja sam, bez asysty, w nocy...
— Tak, tak, jak ksiądz zechce, byleby spoczął w poświęconej ziemi! rzekła biedna matka, ujmując rękę księdza i całując ją.
Około północy, czterech młodych ludzi, najulubieńszych kolegów Atanazego, zaniosło potajemnie trumnę na probostwo. Było tam kilka przyjaciółek pani Granson, garść kobiet w czerni i z welonami; następnie kilku młodych ludzi, którzy mieli sposobność zapoznać się nieco z tym zgasłym talentem. Cztery pochodnie oświecały trumnę okrytą kirem. Proboszcz, przy udziale dyskretnego ministranta, odmówił mszę za umarłych. Następnie odprowadzono samobójcę w kąt cmentarza, gdzie czarny krzyż bez napisu utrwalił dla matki miejsce grobu. Atanazy żył i umarł w ciemnościach. Żaden głos nie obwinił księdza, biskup zachował milczenie. Pobożność matki okupiła niedowiarstwo syna.
W kilka miesięcy później, wieczorem, biedna kobieta, oszalała z bólu, i parta ową niewytłómaczoną żądzą, jaka każe nieszczęśliwym zanurzać wargi w swym gorzkim kielichu, zapragnęła ujrzeć miejsce, w którem syn się utopił. Instynkt mówił jej może, że myśli jego zostały pod tą topolą; może też pragnęła ujrzeć to, co jej syn widział po raz ostatni. Są matki, które umarłyby od tego widoku, inne nastraja on do świętego uwielbienia. Cierpliwi anatomowie duszy ludzkiej nie mogą nazbyt często powtarzać prawd, o które muszą się rozbić wychowanie, prawa i systemy filozoficzne. Powtarzajmy to często: niedorzecznością jest chcieć sprowadzić uczucia do jednakich formuł; przejawiając się w danym człowieku, splatają się z elementami które mu są właściwe i przybierają jego fizjognomię.
Pani Granson ujrzała zdaleka kobietę, która, znalazłszy się na nieszczęsnem miejscu, wykrzyknęła:
Więc to tu!
Jedna jedyna osoba zapłakała tam tak jak płakała matka: istotą tą była Zuzanna. Przybywszy rano do hotelu pod Murzynem, dowiedziała się o katastrofie. Gdyby biedny Atanazy żył, mogłaby uczynić to, o czem marzą osoby szlachetne a biedne, a o czem nigdy nie pomyślą bogacze; byłaby posłała jakieś kilka tysięcy franków z przypiskiem: Kolega, który był winien te pieniądze pańskiemu ojcu, zwraca dług. Ten anielski podstęp wymyśliła Zuzanna podczas podróży.
Kurtyzana spostrzegła panią Granson i oddaliła się spiesznie, rzekłszy:
— Kochałam go!
Zuzanna, wierna swej naturze, nim opuściła Alençon, zmieniła w kwiaty nenufaru kwiat pomarańczowy strojący oblubienicę. Ona pierwsza oświadczyła, że pani du Bousquier zawsze będzie tylko panną Cormon. Jednym zamachem języka pomściła Atanazego i drogiego kawalera de Valois.
Alençon było świadkiem samobójstwa o wiele żałośniejszego, Atanazy bowiem rychło utonął w niepamięci społeczeństwa, które chce i powinno szybko zapominać zmarłych. Biedny kawaler de Valois umarł za życia, zabijał się co rano przez czternaście lat. W trzy miesiące po ślubie du Bousquiera, towarzystwo zauważyło, nie bez zdumienia, że bielizna Kawalera rudzieje, a on sam bywa niedbale uczesany. Kawaler de Valois rozczochrany przestał istnieć! Kilka zębów z kości słoniowej pierzchło; i nigdy badacze serca ludzkiego nie mogli odkryć, do jakiego ciała należały, czy były z legii cudzoziemskiej czy swojego chowu, roślinne lub zwierzęce, czy wiek wydarł je Kawalerowi, czy też zapomniał ich w jakiej szufladzie. Krawatka skręciła się, jakby zobojętniała na elegancję. Murzyńskie główki zbrukały się i przybladły. Zmarszczki na twarzy zmięły się, zczerniały, skóra stała się pergaminowa. Zaniedbane paznogcie znaczyły się czarną obwódką. Na kamizelce ukazały się, podobne jesiennym liściom, ślady z zatabaczonego nosa. Wata w uszach rzadko bywała zmieniana. Smutek osiadł na tem czole i udzielił zmarszczkom swoich żółtawych tonów. Słowem, tak uczenie powściągana ruina zarysowała tę piękną budowlę, świadcząc jak potężnie oddziaływuje dusza na ciało, skoro ten gładysz, Kawaler, pierwszy kochanek, umarł, gdy mu zabrakło nadziei. Aż dotąd, nos Kawalera posiadał kształt ujmujący; nigdy nie spadła zeń mokra czarna pastylka ani kropla ambry; ale nos Kawalera ubabrany tabaką sypiącą się z nozdrzy i splugawiony wydzielinami, które korzystały z rynny pomieszczonej w środku górnej wargi; ten nos, który nie dbał już o to aby być powabnym, odsłonił olbrzymią dbałość jaką wprzód Kawaler roztaczał na punkcie swej osoby i tem samem dał zrozumieć ogrom i wytrwałość zamiarów tego mężczyzny na pannę Cormon. Nos ten stał się tematem kalamburów pana de Coudrai, którego zresztą p. de Valois wysadził za to z posady: była to pierwsza zemsta tego dobrodusznego Kawalera. Stopniowo, anegdoty podzieliły los zębów; koncepty stały się rzadkie. Jeden apetyt przetrwał; w rozbiciu wszystkich swoich nadziei, szlachcicowi ocalał tylko żołądek, o ile leniwo siąkał tabakę, jadł zawsze potężnie. Uprzytomnicie sobie przewrót, jaki wypadek ten sprawił w jego głowie, skoro powiemy, że p. de Valois rzadziej porozumiewał się z księżną Gorycą. Pewnego dnia, przyszedł do panny Armandy z łydką na przodzie. To bankructwo wdzięków było straszne, przysięgam wam; uderzyło ono całe Alençon. Ten rzekomy młodzieniec zmieniony w starca, ta figura, która pod wpływem przygnębienia przeskoczyła z lat pięćdziesięciu na ośmdziesiąt, przeraziła całe towarzystwo. Przytem wydał swoją tajemnicę: ten człowiek czekał, czatował na pannę Cormon; niby cierpliwy myśliwiec składał się do niej z fuzji przez dziesięć lat, i w końcu chybił zwierza. Niedołężna Republika zwyciężyła krzepką arystokrację i to w pełni Restauracji! Forma tryumfowała nad treścią, materja pobiła ducha, rokosz dyplomację. Ostatnia niedola! jakaś urażona gryzetka zdradziła tajemnicę poranków kawalera, miał teraz opinię rozpustnika. Liberali rzucili mu na głowę podrzutki du Bousquiera, a dzielnica Saint-Germain przyjęła je bardzo dumnie; śmiano się i mówiono: „Poczciwy kawaler, cóż on miał innego do roboty?“ Towarzystwo użaliło się Kawalera, utuliło go na swem łonie, wskrzesiło jego uśmiech, straszliwa zaś nienawiść zebrała się nad głową du Bousquiera. Ośm osób przeszło do d‘Esgrignonów i opuściło salon ex-panny Cormon.
Małżeństwo to miało zwłaszcza ten skutek, że zaznaczyło wyraźnie stronnictwa w Alençon. Dom d’Esgrignonów stał się siedzibą arystokracji, Troiswillowie bowiem, osiadłszy w mieście, przyłączyli się doń. Dom panny Cormon wcielał, dzięki zręcznym manewrom du Bousquiera, owe nieszczęsne stronnictwo, które, nie będąc ani szczerze liberalne ani jawnie rojalistyczne, wydało owych dwustu dwudziestu jeden, w dniu w którym zarysowała się walka pomiędzy najdostojniejszą, największą, jedyną prawdziwą władzą, Koroną, a najfałszywszą, najzmienniejszą, najbardziej tyrańską władzą zwaną parlamentarną, którą wykonują ciała wyborcze. Salon du Roncereta, tajemnie sprzymierzony z salonem Cormon, był otwarcie liberalny.
Za powrotem z Prébaudet, ksiądz de Sponde żył w ustawicznych mękach, które zamknął w duszy i o których nie wspominał siostrzenicy; ale otworzył serce przed panną Armandą, której wyznał, że, z dwojga szaleństw, byłby wolał kawalera de Valois od pana du Bousquier. Nigdy kochany Kawaler nie byłby tak nietaktowny aby się sprzeciwiać biednemu starcowi, który miał już tylko kilka chwil przed sobą. Du Bousquier wszystko zrujnował w domu. Ksiądz mówił ze łzami w przygasłych oczach:
— Panno Armando, niema już mego szpaleru, gdzie przechadzałem się od pięćdziesięciu lat! Moje ukochane lipy wycięto! W chwili mej śmierci, Republika ukazuje mi się jeszcze pod postacią okropnego przewrotu domowego.
— Trzeba przebaczyć siostrzenicy, rzekł Kawaler de Valois. Idee republikańskie są pierwszym błędem młodości, która szuka swobody, ale znajduje najokrutniejszy despotyzm, despotyzm bezsilnego motłochu. Biedna pańska siostrzenica nie jest ukarana tem czem zgrzeszyła.
— Cóż ja pocznę w domu, gdzie malowane nagie kobiety tańczą na ścianach? Gdzie lipy, pod któremi czytałem mój brewiarz!
Podobny Kantowi, który nie mógł odnaleźć biegu myśli, skoro mu ścięto sosnę na którą miał zwyczaj spoglądać w czasie swoich dumań, tak samo zacny ksiądz nie mógł odnaleźć dawnego żaru modlitwy, przechadzając się po ścieżkach bez cienia. Du Bousquier założył ogród angielski!
— To ładniej, mówiła pani du Bousquier, zresztą nieszczerze; ale ksiądz Couturier upoważnił ją do wielu rzeczy dla spodobania się mężowi.
Odnowa ta odjęła cały wdzięk, zaciszność, patryarchalność staremu domowi. Podobny kawalerowi de Valois, którego zaniedbanie równało się abdykacji, mieszczański majestat salonu Cormonów przestał istnieć odkąd ten salon, biały ze złotem, zapełniono malowniczemi otomanami, obito błękitnym jedwabiem. Jadalnia, przystrojona w stylu nowoczesnym, mroziła półmiski, już się tam nie jadało tak dobrze jak niegdyś. P. du Coudrai utrzymywał, że mu kalambury więzgną w gardle od tych dziwek malowanych na ścianach, i patrzących człowiekowi w same ślepia. Na zewnątrz oddychała tam jeszcze prowincja; ale wnętrze zdradzało liweranta Dyrektorjatu. Był to zły smak giełdziarza: stiukowe kolumny, lustrzane drzwi, greckie profile, sztukaterje, pomięszanie wszystkich stylów, przepych nie na miejscu. Całe Alençon gadało dwa tygodnie o tym zbytku, który wydawał się czemś niesłychanem; później, w kilka miesięcy, zaczęło się nim pysznić. Wielu bogatych fabrykantów zmieniło umeblowanie i urządziło sobie piękne salony. Nowoczesne meble zaczęły się pojawiać w mieście. Zawitały żyrandole! Ksiądz de Sponde jeden z pierwszych przeniknął tajone niedole, jakie to małżeństwo miało przynieść w domowem życiu ukochanej siostrzenicy. Szlachetna prostota, jaka władała ich wspólnem życiem, pierzchła od pierwszej zimy, w czasie której du Bousquier wydawał po dwa bale na miesiąc. Słyszeć skrzypki i płochą muzykę światowych uciech w tym świętym domu! Ksiądz modlił się na kolanach podczas tych zabaw!
Również i charakter polityczny tego poważnego salonu skaził się stopniowo. Wielki wikarjusz przejrzał du Bousquiera: przeląkł się jego władczego tonu; ujrzał kilka łez w oczach siostrzenicy wówczas gdy straciła zarząd majątku, i kiedy mąż zostawił jej jedynie rząd nad bielizną, stołem i innemi rzeczami stanowiącemi wydział kobiet. Róża nie mogła już wydawać rozkazów. Wola pana była jedynem prawem dla Jacentego, który został stangretem, dla grooma Jakóba i dla kucharza przybyłego z Paryża, bo Marysię zdegradowano na dziewkę kuchenną. Pani du Bousquier mogła przewodzić już tylko nad Joasią. Czy kto wie, ile kosztuje wyrzec się rozkosznych nawyków władzy? Jeżeli tryumf woli jest jedną z najbardziej upajających rozkoszy życia wielkich ludzi, jest on całem życiem istot ograniczonych. Trzeba było być ministrem i wypaść z łaski aby poznać gorzki ból, jaki owładnął panią du Bousquier, skoro ją sprowadzono do zupełnego niewolnictwa. Często siadała do powozu wbrew swojej woli, przyjmowała ludzi którzy jej nie odpowiadali; nie mogła gospodarzyć swemi ukochanemi pieniędzmi: ona, która wprzód mogła wydawać ile chciała i która wówczas nie wydawała nic. Czyż wszelka nałożona granica nie budzi chęci przekroczenia jej? Czy najżywsze cierpienia nie pochodzą ze spętania swobody? Te początki to był raj. Każde ustępstwo uczynione władzy mężowskiej to był akt miłości zacnej dziewczyny dla swego małżonka. Du Bousquier obchodził się zrazu cudownie z żoną; był dla niej bardzo dobry, przytaczał niezbite racje przy każdym nowym zamachu. Ten pokój, tak długo opustoszały, słyszał codzień głosy dwojga małżonków przy kominku. Toteż, przez pierwsze dwa lata małżeństwa, pani du Bousquier zdawała się bardzo rada. Miała ową chytrą filuterną minkę właściwą młodym kobietom, które wyjdą za mąż z miłości. Krew jej nie dręczyła. To zachowanie zbiło z tropu kpiarzy, zaprzeczyło plotkom, które krążyły o du Bousquierze, i zmyliło obserwatorów serca ludzkiego. Róża Marja Wiktorja tak bardzo lękała się zrazić męża, sprzeciwić mu się, stracić jego serce, towarzystwo, iż byłaby mu poświęciła wszystko, nawet wuja. Ta dziecinna radość pani du Bousquier zmyliła poczciwego księdza de Sponde, który lepiej znosił cierpienia osobiste w przekonaniu że siostrzenica jest szczęśliwa. Całe Alençon podzielało wówczas sąd księdza. Ale był jeden człowiek trudniejszy do oszukania niż całe miasto! Kawaler de Valois, schroniwszy się na Górę Świętą arystokracji, przesiadywał wciąż u d‘Esgrignonów; słuchał obmów i plotek, dumał dzień i noc jakby się pomścić przed śmiercią. Powalił już kalamburzystę, chciał sięgnąć du Bousquiera w samo serce. Biedny ksiądz zrozumiał upodlenia pierwszej i ostatniej miłości swojej siostrzenicy, zadrżał odgadując obłudną naturę jej męża, oraz jego pierwotne zabiegi. Mimo że du Bousquier hamował się myśląc o spadku po wuju i nie chciał mu się narazić, zadał mu ostatni cios, który go wtrącił do grobu. Jeżeli chcecie zastąpić słowo nietolerancja słowem stałość zsasad, jeżeli nie chcecie potępiać w duszy ex-wielkiego wikarjusza owego stoicyzmu, który Walter Scott każe wam podziwiać w purytańskiej duszy ojca Jeanie Deans, jeżeli chcecie uznać w rzymskim Kościele owo Potius mori quam foedari, które podziwiacie w opinii republikańskiej, zrozumiecie ból jaki ogarnął wzniosłego księdza de Sponde, skoro w salonie siostrzeńca ujrzał księdza-apostatę, renegata, odszczepieńca, heretyka, wroga Kościoła, proboszcza winnego konstytucyjnej przysięgi! Du Bousquier, którego tajemną ambicją było panować nad okolicą, chciał, jako pierwszą rękojmię swej wiedzy, pojednać wikarego św. Leonarda z proboszczem parafji i dopiął celu. Żona jego sądziła iż spełnia dzieło pokoju, tam gdzie, wedle nieugiętego księdza de Sponde, była zdrada. Ksiądz de Sponde ujrzał się odosobnionym w swej wierze. Biskup odwiedził dom du Bousquiera i zdawał się rad z zakończenia tej walki. Cnoty księdza Franciszka zwyciężyły wszystko, z wyjątkiem rzymskiego katolika, zdolnego wykrzyknąć z Corneillem:

Ileż cnót nienawidzić każesz mi, o Boże!

Ksiądz de Sponde umarł, skoro zginęła prawowierność w djecezji.
W roku 1819 spadek po księdzu de Sponde powiększył dochody z majątków pani du Bousquier do wysokości dwudziestu pięciu tysięcy, nie licząc Prébaudet ani domu w Val-Noble. W tej to epoce du Bousquier zwrócił żonie oszczędności które mu powierzyła; skłonił ją aby za nie nabyła majątek przylegający do Prébaudet, i uczynił w ten sposób posiadłość tę jedną z największych w departamencie, gdyż dobra po księdzu również przylegały do Prébaudet. Nikt nie znał sumy osobistego majątku du Bousquiera, obracał kapitałami przez Kellerów w Paryżu, dokąd jeździł cztery razy rocznie. Ale w tej epoce uchodził za najbogatszego człowieka w okolicy. Ten zręczny człowiek, wiekuisty kandydat liberałów, któremu brakło stale siedmiu czy ośmiu głosów we wszystkich kampanjach wyborczych stoczonych za Restauracji, ostentacyjnie odsuwał liberałów chcąc przejść jako rojalista ministerjalny, ale, mimo poparcia kongregacji i sądownictwa, nie mógł nigdy pokonać nieufności czynników rządowych. Ten ziejący nienawiścią republikanin, oszalały ambicją, porywał się na walkę z rojalizmem i arystokracją w momencie ich najwyższego tryumfu. Du Bousquier pozyskał sobie kler zapomocą dobrze odegranej pobożności: chodził z żoną na mszę, dawał pieniądze na miejscowe klasztory, popierał kongregację Sacré-Coeur, oświadczał się za klerem w każdym jego zatargu z miastem, departamentem lub rządem. Tajemnie wspomagany przez liberałów, popierany przez Kościół, wciąż jakoby konstytucyjny rojalista, ocierał się bezustanku o miejscową arystokrację aby ją zniszczyć i zniszczył ją. Baczny na błędy popełnione przez luminarzy szlachty i przez rząd, urzeczywistnił przy pomocy mieszczaństwa wszystkie melioracje, jakie szlachta, Izba Parów i ministerjum powinny były podsuwać, popierać, a którym przeszkadzały wskutek głupiej zawiści władz we Francji. Opinia konstytucyjna zwyciężyła w sprawie proboszcza, w budowie teatru, we wszystkich kwestjach dobrobytu miasta, przewidzianych przez du Bousquiera, który zostawiał inicjatywę liberałom, przyłączając się do nich w najwyższym ogniu walki i wywieszając sztandar dobra kraju. Du Bousquier uprzemysłowił departament. Przyspieszył pomyślność prowincji wbrew nienawiści zaskorupiałych arystokratów. W ten sposób gotował moment zemsty na tych pańskich rezydencjach, a zwłaszcza na d‘Esgrignonach, w których łonie miał kiedyś utopić zatruty sztylet. Wyłożył kapitały aby podnieść fabryki koronek alensońskich; ożywił handel płótnem, założył w mieście przędzalnię.
Zapisując się w ten sposób we wszystkich interesach i w sercu mas, robiąc to czego nie robił rząd, du Bousquier nie ryzykował ani grosza. Wsparty na swoim majątku, mógł czekać zysków które często ludzie przedsiębiorczy ale o małych funduszach zmuszeni są odstąpić szczęśliwym następcom. Uczynił się bankierem. Ten Laffitte na małą skalę finansował wszystkie nowe wynalazki, zapewniając sobie zawsze doskonale pokrycie. Robił wyborne interesy przyczyniając się do dobra publicznego; był sprężyną towarzystwa ubezpieczeń, protektorem nowego przedsiębiorstwa wehikułów publicznych; inspirował petycję dopominającą się u rządu potrzebnych dróg i mostów. Wciąż wyprzedzany w ten sposób, rząd widział w tem naruszenie swojej powagi. Zaczęły się walki, dość niezręczne, dobro publiczne bowiem było zawsze zwycięskim argumentem. Du Bousquier judził szlachtę prowincjonalną przeciw szlachcie dworskiej i panom. Przygotował wreszcie nieszczęsny udział znacznej części konstytucyjnego rojalizmu w walce którą Journal des Débats oraz p. de Chateaubriand wiedli przeciw tronowi. Ta walka, czyli poprostu niewdzięczna opozycja oparta na niskich interesach, stała się jedną z przyczyn tryumfu mieszczaństwa i dziennikarstwa w r. 1830. Tak więc, du Bousquier, zarówno jak ludzie których reprezentował, doczekali tej radości aby oglądać pogrzeb monarchii; a konduktowi temu nie towarzyszyły żadne sympatje na prowincji zrażonej z tysiąca przyczyn które tu jeszcze nie wszystkie wyliczono. Stary republikanin, udany bigot, który przez piętnaście lat grał komedję aby zadowolić swą wendettę, sam, wśród oklasków ludu, zwalił białą chorągiew na merostwie. Nikt w całej Francji nie spojrzał na nowy tron wzniesiony w r. 1830 wzrokiem bardziej upojonym rozkoszą zemsty. Dla niego, zwycięstwo Orleanów to był tryumf Rewolucji. Dla niego tryumf trójkolorowej chorągwi to było wskrzeszenie Góry, która tym razem miała zwalić szlachtę sposobami pewniejszemi od gilotyny, ile że działanie ich jest mniej gwałtowne. Parostwo bez dziedziczności, gwardja narodowa kładąca w to samo łóżko margrabiego i kupczyka, zniesienie majoratów na wniosek łyka-adwokata, Kościół katolicki pozbawiony swej supremacji, wszystkie wymysły prawodawcze z sierpnia r. 1830 były dla du Bousquiera najumiejętniejszem zastosowaniem zasad z r. 1793. Od r. 1830 człowiek ten jest generalnym poborcą. Powołał się w tym celu na swoje stosunki z księciem Orleańskim, ojcem króla Ludwika Filipa, oraz z p. de Folmon, dawnym intendentem księżnej-matki orleańskiej. Cenią go na ośmdziesiąt tysięcy funtów renty. W oczach swoich krajanów pan de Bousquier jest człowiekiem zacnym, człowiekiem szanownym, nieugiętym w zasadach, nieskazitelnym, uczynnym. Alençon zawdzięcza mu swój udział w ruchu przemysłowym, czyniący z tego miasta pierwsze ogniwo, którem Bretanja połączy się może kiedyś z tak zwaną nowożytną cywilizacją. Alençon, które w r. 1816 nie miało ani dwóch przyzwoitych wehikułów, ujrzało w ciągu dziesięciu lat na swoich ulicach rój kolasek, karet, landar, kabrjoletów i karjolek, jak rzecz najnaturalniejszą w świecie. Mieszczanie i rolnicy, przerażeni zrazu wzrostem cen, przekonali się później, iż ten wzrost równoważy się zwiększeniem dochodów. Prorocze słowa prezydenta du Ronceret: Du Bousquier to tęgi chwat! przeszły na usta całej okolicy.
Ale, nieszczęściem dla jego żony, określenie to jest straszliwym fałszem. Mąż niepodobny jest w niczem do człowieka publicznego i politycznego. Ten wielki obywatel, tak liberalny na zewnątrz, tak dobroduszny, ożywiony taką miłością kraju, jest w domu despotą, najzupełniej w dodatku wyzutym z miłości małżeńskiej. Ten człowiek tak głęboko chytry, obłudny, szczwany, ten Cromwel z Val-Noble, postępuje w domu tak jak postępował z arystokracją, którą głaskał aby ją zarzynać. Jak jego przyjaciel Bernadotte, oblókł żelazną rękę aksamitną rękawiczką. Żona nie dała mu dzieci. Ploteczka Zuzanny, docinki kawalera de Valois zyskały w ten sposób potwierdzenie. Ale mieszczaństwo liberalne, mieszczaństwo konstytucyjno-rojalistyczne, drobna szlachta, sądownictwo i kler składali winę na panią du Bousquier. Była już tak niemłoda kiedy wyszła za mąż! powiadano. Co za szczęście zresztą dla tej biednej kobiety; to tak niebezpieczne w jej wieku mieć dzieci! Kiedy pani du Bousquier wypłakiwała swoje perjodyczne rozpacze na łono pani du Coudrai lub pani du Ronceret, damy te powtarzały jej:
— Ależ to szaleństwo, moja droga, nie wiesz sama czego pragniesz; dziecko to dla ciebie śmierć!
Wielu mężczyzn zresztą, którzy, jak p. du Coudrai, łączyli swoje nadzieje z tryumfem du Bousquiera, śpiewali jego pochwały ustami swoich żon. Starą pannę szpikowano temi okrutnemi słówkami:
— Szczęśliwa jesteś, moja droga, żeś wyszła za zdolnego człowieka; nie grozi ci los kobiet, które wyszły za ludzi bez energii, niezdolnych zarządzać ich majątkiem, wychować dzieci.
— Twój mąż uczynił cię królową okolicy, moje dziecko. Taki człowiek nie zostawi cię nigdy w kłopocie! Wodzi na pasku całe Alençon.
— Ale jabym wolała, mówiła biedna kobieta, aby on sobie zadawał mniej trudu dla ogółu, a żeby...
— Bardzo jest pani wymagająca, pani du Bousquier, wszystkie kobiety zazdroszczą pani męża.
Nie zrozumiana przez świat, który zaczynał być przeciw niej, chrześcijanka ta znalazła w zaciszu domowem obszerne pole do rozwinięcia swych cnót. Żyła we łzach, a wciąż ukazywała światu twarz pogodną. Czyż dla pobożnej duszy nie była zbrodnią myśl, która jej wciąż dzióbała serce: „Kochałam kawalera de Valois, a jestem żoną du Bousquiera!“ Miłość Atanazego również stawiała przed nią w formie wyrzutu i prześladowała ją we śnie. Śmierć wuja, którego zgryzoty wyszły na jaw, tem bardziej zagoryczyła jej życie; wciąż myślała o bólu, jakiego wuj jej musiał doznawać, widząc zmianę politycznych i religijnych zasad w domu Cormon. Często nieszczęście spada z chyżością pioruna, jak u pani Granson; ale u starej panny rozpostarło się ono niby kropla oliwy, która nim spłynie z materji, przepoi ją wprzódy zwolna.
Kawaler de Valois pracował złośliwie nad pomnożeniem zgryzot pani du Bousquier. Zależało mu na tem, aby wywieść z błędu jej oszukaną naiwność; Kawaler bowiem, tak doświadczony w miłości, przejrzał Bousquiera-męża tak, jak przejrzał du Bousquiera-kawalera. Ale przebiegłego republikanina niełatwo było podejść: salon jego był z natury rzeczy zamknięty dla kawalera de Valois, jak dla wszystkich tych, którzy w pierwszych dniach po ślubie zaparli się domu Cormon. Był przytem wyższy ponad śmieszność, miał w ręku olbrzymi majątek, królował w Alençon, dbał o swoją żonę tyle ile Ryszard III dbał o konia, dzięki któremu wygrałby bitwę. Dla miłości męża, pani du Bousquier zerwała z d‘Esgrignonami i przestała tam bywać; ale kiedy, w czasie wyjazdów do Paryża, mąż zostawiał ją samą, zachodziła do panny Armandy. Otóż, w dwa lata po jej zamężciu, tuż po śmierci księdza de Sponde, panna Armanda zaczepiła panią du Bousquier wychodząc od św. Leonarda, gdzie obie wysłuchały mszy żałobnej za nieboszczyka księdza. Szlachetna panna sądziła, iż w tych okolicznościach godzi się rzec kilka słów pociechy spłakanej dziedziczce. Rozmawiając o drogim zmarłym zaszły od św. Leonarda w Aleję; z Aleji zaś doszły do wyklętego domu, dokąd panna Armanda urokiem swej rozmowy wciągnęła panią du Bousquier. Biedna zrozpaczona kobieta rada była może porozmawiać o wuju z osobą, którą wuj tak kochał. Chciała przytem usłyszeć kondolencje z ust starego margrabiego, którego nie widziała blisko od trzech lat. Było wpół do drugiej, zastała kawalera de Valois, który przyszedł na obiad, i który, na powitanie, ujął ją za ręce.
— I cóż, droga, cnotliwa i kochana pani, rzekł wzruszonym głosem; straciliśmy naszego świątobliwego przyjaciela; łączymy się z pani boleścią; tak, strata pani równie żywy ma oddźwięk tutaj jak u pani w domu... żywszy może, dodał czyniąc aluzję do du Bousquiera.
Po kilka momentach mowy żałobnej, na którą złożyli się wszyscy obecni, kawaler ujął dwornie ramię pani du Bousquier, złożył je na swojem, i przycisnął je rozkosznie, pociągając ją ku oknu.
— Czy pani jesteś bodaj szczęśliwa? spytał ojcowskim głosem.
— Tak, rzekła spuszczając oczy.
Słysząc to tak, pani de Troisville, córka księżnej Szerbełow, oraz stara margrabina de Castéran podeszły do niej wraz z panną Armandą. Cała gromadka przeszła do ogrodu w oczekiwaniu obiadu, przyczem pani du Bousquier, ogłuszona boleścią, nie spostrzegła że te panie, wiedzione ciekawością, uczyniły z Kawalerem mały spisek. „Mamy ją, wydobędziemy z niej słowo zagadki!“ oto co było wypisane we wszystkich oczach.
— Aby pani szczęście było zupełne, rzekła panna Armanda, trzebaby pani dzieci, ładnego chłopca jak mój bratanek...
Łzy zakręciły się w oczach pani du Bousquier.
— Słyszałam, że pani jedna winna jesteś w tej mierze, że pani obawiała się ciąży? rzekł Kawaler.
— Ja! odparła naiwnie, zgodziłabym się kupić dziecko stoma latami piekła!
Na takie postawienie kwestji wszczęła się dyskusja poprowadzona nader zręcznie przez panią de Troisville i margrabinę, które tak umiejętnie omotały biedną starą pannę, iż wydała, ani wiedząc o tem, tajemnice swego małżeństwa. Panna Armanda ujęła ramię Kawalera i oddaliła się, iżby trzy kobiety mogły swobodnie wyczerpać ten temat. Otworzono wówczas oczy pani du Bousquier na jej tysiączne zawody małżeńskie; że zaś została wciąż głupia jak wprzódy, ubawiła swoje powiernice rozkosznemi naiwnościami. Jakkolwiek w pierwszej chwili całe miasto, wtajemniczone w manewry du Bousquiera, śmiało się z małżeństwa starej panny, mimo to, pani du Bousquier zyskała sympatję i szacunek wszystkich kobiet. Póki panna Cormon upędzała się za małżeństwem nie mogąc go dopaść, wszyscy sobie z niej dworowali; ale skoro wszyscy się dowiedzieli o wyjątkowej sytuacji w jakiej ją stawiała surowość jej religijnych zasad, zyskała powszechny podziw. Ta biedna pani du Bousquier, zastąpiła tę poczciwą pannę Cormon. W ten sposób, na jakiś czas, kawaler uczynił du Bousquiera wstrętnym i śmiesznym, ale w końcu śmieszność zużyła się; skoro każdy zrobił na ten temat swój dowcip, obmowa się wyczerpała. Przy tem, wiele osób uważało, iż, w pięćdziesiątym siódmym roku, cichy republikanin ma prawo do emerytury. Okoliczność ta do tego stopnia rozogniła nienawiść du Bousquiera do d‘Esgrignonów, iż uczyniło go to nieubłaganym w dniu zemsty. Pani du Bousquier otrzymała rozkaz, aby noga jej nie przestąpiła progu tego domu. Jako odwet za figla, którego mu wypłatał kawaler de Valois, du Bousquier, który właśnie założył Kurjer Alensoński, umieścił tam następujące ogłoszenie:
„Otrzyma tysiąc franków renty osoba, która zdoła wykazać istnienie niejakiego pana de Pombreton, przed, podczas lub po emigracji.“
Mimo że małżeństwo jej było czysto negatywne, pani du Bousquier widziała w niem korzystne strony: czyż nie lepiej było, bądź co bądź, złączyć swe losy z najwybitniejszym człowiekiem w mieście, niż żyć samotnie? Du Bousquier lepszy był jeszcze od psów, kotów, kanarków do których przywiązują się stare panny; miał dla żony uczucie szczersze i bezinteresowniejsze, niż bywają uczucia pokojówek, spowiedników i łowców sukcesji. Później ujrzała w mężu narzędzie gniewu niebios, dostrzegła bowiem bezlik grzechów w swojej żądzy małżeństwa; uczuła się słusznie ukaraną za nieszczęście jakie ściągnęła na panią Granson oraz za przedwczesną śmierć wuja. Posłuszna tej religji, która każe całować rózgi jakiemi nas oćwiczono, chwaliła swego męża, broniła go publicznie; ale przy konfesjonale lub wieczór przy modlitwie, płakała często prosząc Boga o przebaczenie za bezbożność du Bousquiera, który myślał wręcz co innego niż mówił, który pragnął śmierci arystokracji i Kościoła, tych dwóch religji panny Cormon. Znękana w głębi duszy i raniona we wszystkich swych uczuciach, ale zniewolona przez obowiązek dawać mężowi szczęście, nie szkodzić mu w niczem, przywiązana doń zresztą nieokreślonem uczuciem, zrodzonem może z nawyku, wiodła życie będące pasmem sprzeczności. Zaślubiła człowieka, którego postępków i przekonań nienawidziła, ale którym musiała się zajmować z obowiązkową tkliwością. Bywała wniebowzięta kiedy du Bousquier jadł konfitury, kiedy pochwalił obiad; czuwała nad tem aby spełniano najmniejsze jego życzenia. Kiedy zostawił opaskę z dziennika na stole, zamiast ją rzucić, pani mówiła:
— Zostaw to, Jakóbie, pan z pewnością położył to umyślnie tutaj.
Kiedy du Bousquier wybierał się w podróż, troszczyła się o płaszcz, o bieliznę; rozwijała drobiazgowe starania o jego wygody. Kiedy udawał się do Prébaudet, już poprzedniego dnia badała na barometrze czy będzie pogoda. Śledziła życzenia w jego oczach, jak pies, który nawet we śnie słyszy i widzi swego pana. Kiedy gruby du Bousquier, pokonany tą uległą miłością, objął ją wpół, ucałował w czoło i rzekł: „Poczciwe z ciebie kobiecisko!“ łzy rozkoszy stawały w oczach biednej istocie. Prawdopodobnem jest, iż du Bousquier czuł się zobowiązanym do odszkodowań, które mu jednały szacunek Róży Marji Wiktorji, cnota katolicka nie nakazuje bowiem takiej doskonałości w panowaniu nad sobą jaką rozwijała pani du Bousquier. Ale często święta kobieta milkła słysząc rozmowy jakie toczyli w jej domu fanatycy, ukrywający swą nienawiść pod konstytucyjno-rojalistycznemi przekonaniami. Drżała przewidując zgubę Kościoła; ważyła się niekiedy na jakieś niemądre odezwanie, na uwagę którą du Bousquier przecinał wpół spojrzeniem. Sprzeczności tej tak udręczonej egzystencji ogłupiły w końcu zupełnie panią du Bousquier, która uznała za prostsze i godniejsze zamknąć swą inteligencję w sobie, nie udzielając jej na zewnątrz, rezygnując się na życie czysto wegetatywne. Nabrała wówczas uległości niewolnicy i miała sobie za zasługę przyjmować poniżenie w jakie ją wepchnął mąż. Spełnianie woli mężowskiej nigdy nie wydarło jej najlżejszego szemrania. Ta bojaźliwa owieczka kroczyła odtąd drogą wytyczoną jej przez pasterza; nie opuściła już łona Kościoła, i oddała się najsurowszym praktykom religijnym, nie myśląc o Szatanie, ani o jego przepychach, ani o jego sprawach. Stała się wówczas zbiornikiem najczystszych cnót chrześcijańskich, a du Bousquier był z pewnością jednym z najszczęśliwszych ludzi w królestwie Francji i Nawary.
— Zostanie idjotką aż do ostatniego tchnienia, rzekł okrutny spensjonowany archiwarjusz, który wszakże bywał u niej dwa razy w tygodniu na obiedzie.
Historja ta byłaby bardzo niezupełna, gdyby się nie wspomniało o śmierci kawalera de Valois, która się zeszła ze śmiercią matki Zuzanny. Kawaler umarł wraz z monarchją w r. 1830. Pośpieszył przyłączyć się do orszaku króla Karola X w Nonancourt, i odprowadził go ze czcią aż do Cherbourg wraz ze wszystkimi Troisvillami, Casteranami, d‘Esgrignonami, Verneuilami etc. Stary szlachcic wziął z sobą pięćdziesiąt tysięcy franków, łączną sumę swoich oszczędności wraz z funduszem renty i wręczył je jednemu z wiernych przyjaciół swoich panów celem ofiarowania królowi. Jako pobudkę podał swą bliską śmierć, powiadając, że ta suma pochodzi z łask J. K. Mości, i że wreszcie pieniądze ostatniego z Walezych należą do Korony. Nie wiadomo, czy poświęcenie jego zwyciężyło niechęć Burbona, który opuszczał swoje piękne królestwo nie unosząc ani szeląga. Można sądzić, iż rozczuliło go oddanie Kawalera; ale to pewna, że Cezaryna, generalna spadkobierczyni pana de Valois, otrzymała zaledwie sześćset franków renty. Kawaler wrócił do Alençon, zmożony zarówno bólem jak zmęczeniem i umarł w chwili gdy Karol X stanął na obcej ziemi.
Pani du Val-Noble[7] oraz jej protektor, lękający się odwetu liberałów, radzi byli, że mają pozór aby przybyć incognito do wsi gdzie umarła matka Zuzanny. Na licytacji, która się odbyła po śmierci kawalera de Valois, Zuzanna, pragnąc zachować pamiątkę po swym pierwszym i dobrym przyjacielu, wyszrubowała tabakierkę do ogromnej ceny tysiąca franków. Sam portret księżnej Gorycy wart był tej sumy. W dwa lata później, młody elegant, który zbierał ładne tabakierki z zeszłego wieku, uzyskał od Zuzanny tabakierkę Kawalera, zalecającą się wspaniałą oprawą. Klejnot ten, powiernik najpiękniejszej miłostki w świecie i rozkosz całej starości, zajął tedy miejsce w prywatnem muzeum kolekcjonera. Jeżeli umarli wiedzą co się dzieje po ich śmierci, Kawalerowi musi w tej chwili rumienić się lewy policzek.
Gdyby to opowiadanie miało jako jedyny skutek obudzenie świętego lęku w posiadaczach jakichś ubóstwianych pamiątek i skłoniło ich do skreślenia kodycylu stanowiącego bezzwłocznie o losie szacownych wspomnień minionego szczęścia, oddałoby już ogromne usługi rycerskiej i miłosnej cząstce publiczności; ale ono zawiera o wiele górniejszy morał!... Czyż nie wykazuje konieczności nowego systemu nauczania? Czyż nie wzywa tak światłych i czujnych ministrów oświaty do utworzenia katedr antropologji, w której to nauce wyprzedzają nas Niemcy? Mity nowoczesne są jeszcze mniej rozumiane niż mity starożytne, mimo że nas pożerają mity. Mity tłoczą nas ze wszystkich stron, służą do wszystkiego, tłómaczą wszystko. Jeżeli są, wedle szkoły ludzkiej, świecznikami historji, ocalą Państwa od wszelkiej rewolucji, byleby profesorowie historji rozpowszechnili ich rozumienie aż w prowincjonalne masy! Gdyby panna Cormon była wykształcona, gdyby istniał w departamencie Orne profesor antropologji, gdyby wreszcie czytała Arjosta, czyż najstraszliwsze nieszczęścia jej pożycia małżeńskiego miałyby kiedy miejsce? Byłaby może doszła, czemu poeta włoski każe Angelice przełożyć Medora, blondyna jak kawaler de Valois, nad Rolanda, którego kobyła padła i który umiał się tylko wściekać. Czy Medor nie jest mityczną figurą dworaków królestwa niewieściego, a Roland mitem rewolucji bezładnych, wściekłych, bezsilnych, które wszystko niszczą nic nie tworząc? Zamieszczamy tu, uchylając wszelką odpowiedzialność, tę opinję ucznia p. Ballanche.
Nie doszła nas żadna wieść o murzyńskich główkach z djamentu. Panią du Val-Noble możecie dziś ujrzeć w Operze. Dzięki pierwszemu wychowaniu, jakie jej dał kawaler de Valois, wygląda niemal na damę, będąc tylko damulką.
Pani du Bousquier żyje jeszcze; czyż to nie znaczy to samo, co powiedzieć, że wciąż cierpi? Doszedłszy sześćdziesięciu lat, epoki w której kobiety pozwalają sobie na zwierzenia, zwierzyła się pani du Coudrai, której mąż odzyskał swą posadę w sierpniu r. 1830, że nie może znieść myśli, iż przyjdzie jej umrzeć panną.

Paryż, październik 1836.




  1. Gabinet starożytności ukaże się w polskiem wydaniu niebawem. Du Bousquier występuje tam pod mianem du Croisier.
  2. Głośna aktorka z XVIII wieku, słynna z rozwiązłości i dowcipu.
  3. Stracone złudzenia. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  4. Kuzynka Bietka.
  5. Molier, Szkoła Żon.
  6. Gabinet starożytności.
  7. Stracone złudzenia. Blaski i nędze życia kurtyzany etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.