Człowiek zwierzę/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA
CZŁOWIEK ZWIERZĘ
POWIEŚĆ.
TOM DRUGI.
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI I ROMANSÓW




Tłoczono w Drukarni „GRAFIA“, Warszawa.







I.

Seweryna o godzinie trzy kwadranse na trzecią pośpieszyła już na ulicę Cardinet, gdzie się umówiła z Jakóbem.
Mieszkał tu wysoko, w małym pokoju, a właściwie tylko w nim sypiał, i to nie codzień, bo dwa razy na tydzień spędzał noc w Hawrze, od pociągu wieczornego do rannego.
Tego dnia jednak, przemokły na deszczu, przyszedł, rzucił się na łóżko i zasnął.
Seweryna może byłaby nań czekała daremnie, gdyby nie zobaczył jej na dole, na chodniku, wyglądając oknem z poddasza.
— A! nareszcie jesteś pani — zawołała, ujrzawszy go wychodzącego z bramy domu. — Lękałam się już, czym źle nie zrozumiała... Wszak powiedziałeś mi pan, że na rogu ulicy Saussure...
I nie dając mu odpowiedzieć, podniosła oczy wgórę i zapytała:
— Więc to tam pan mieszka?
W istocie, nie uprzedzając wcale, oznaczył jej spotkanie przed bramą swego domu, gdyż biuro, dokąd mieli iść razem, znajdowało się prawie naprzeciwko.
Pytanie jej zakłopotało go wszakże; zdawało mu się, że posunie swoją poufałość tak daleko, iż będzie chciała zobaczyć jego pokój.
— A izdebka była tak licho umeblowana i tak! w niej panował nieład, że się wstydził.
— O! ja nie mieszkam, ale raczej się gnieżdżę — odpowiedział. — Lecz śpieszmy się, bo się obawiam, ażeby naczelnik nie wyszedł.
I rzeczywiście, kiedy się udali do małego domku, który zajmował naczelnik, ztyłu magazynu, już go nie zastali i bez skutku chodzili od remizy do remizy i wszędzie im mówiono, że będzie dopiero o wpół do piątej i wtedy mogą go znaleźć w warsztatach.
— Dobrze, przyjdziemy — oświadczyła Seweryna.
Potem, kiedy wyszli i znalazła się sama z Jakóbem.
— Jeżeli pan ma czas — rzekła — wszak to panu nic nie szkodzi, że z panem poczekam?
Odmówić nie mógł, a zresztą, pomimo niepokoju, jaki mu sprawiała, wywierała na niego coraz bardziej wzmagający się urok, tak wielki, że sztywność, jaką sobie względem niej postanowił zachować, topniała pod jej słodkiemi spojrzeniami.
Ona z tem wejrzeniem czułem i lękliwem, niezawodnie musiała kochać jak pies wierny, którego niema się nawet serca uderzyć.
— Naturalnie, że pani nie zostawię samej — odrzekł mniej szorstko. — Lecz mamy czekać jeszcze więcej, niż godzinę... Może pani pójdzie do kawiarni?
Uśmiechnęła się z radości, że wreszcie stał się serdeczniejszym, i żywo zawołała:
— O! nie, nie... nie chcę nigdzie się zamykać... Wolę iść z panem pod rękę po ulicach, dokąd pan chcesz.
I sama ujęła go pod ramię z kokieterją.
Teraz, kiedy nie był zabrudzony od kurzu, wydawał się jej dystyngowanym, miał w oczach jej minę urzędnika zamożnego, dumnego z niebezpieczeństw, na jakie codzień się narażał w podróży.
Nigdy przedtem nie zauważyła, że jest tak przystojnym chłopcem, z twarzą okrągłą, regularną, wąsami bardzo ciemnemi na skórze białej; tylko oczy trwożliwe, z odbłyskiem złotawym, które i teraz odwracały się od niej, budziły w niej pewną nieufność.
Jeżeli unikał spoglądania na nią, czyż nie dlatego, ze nie chciał się do niczego zobowiązać, że chciał pozostać panem działania nawet przeciw niej.
Odtąd, w niepewności ciągłej będąc i drżąc na myśl o gabinecie przy ulicy Rocher, gdzie ważyły się losy jej życia, Jedno miała na celu, ażeby tego człowieka, który ją prowadził pod rękę, całkiem do siebie przywiązać, wymódz na nim, ażeby i on patrzył jej w oczy tak, jak ona w Jego patrzyła.
Wtedy do niej już będzie należał.
Nie kochała go wcale, nie myślała nawet o tem.
Chciała tylko uczynić go od siebie zależnym ażeby nie potrzebowała się go obawiać.
Kilka minut szli, nie mówiąc nic, wśród bezustannego tłumu przechodniów, których taka zwykle obfitość w tej ludnej dzielnicy miasta.
Niekiedy musieli aż schodzić z trotuaru i przechodzić środkiem ulicy między powozami.
Wreszcie znaleźli się na skwerze Batignolles, prawie pustym o tej porze roku.
Niebo, wymyte ulewą ranną, było niezwykle czerwone, w promieniach ciepłych słońca marcowego kwitły bzy.
— Może tu pójdziemy — odezwała się Seweryna — Ten tłum już mnie oszołomił.
Jakób również chciał wejść na skwer, pragnąc uciec bardziej dla siebie, zdala od ludzi.
— I owszem — odrzekł.
Powoli szli przez aleje między drzewami bez liści.
Kilka mamek spacerowało z dziećmi w pieluszkach, a tu i owdzie przechodnie, dla skrócenia drogi, spiesznym krokiem przebywali ogród.
Zobaczywszy ławkę w tym ustronnym zakątku, siedli, nic nie mówiąc, jakby się umyślnie zeszli na tem miejscu.
— Bardzo ładna pogoda — odezwała się po chwili milczenia.
— Tak — odpowiedział — słońce się pokazało.
Ale nie o słońcu, nie o pogodzie, myśleli.
On, który-zawsze uciekał od kobiet, przemyśliwał o wypadkach, jakie go do tej zbliżyły. I ta kobieta była tuż przy nim, dotykała się go, groziła zawładnięciem jego istoty.
A od ostatniego badania w Rouen, nie wątpił już, że ta kobieta jest wspólniczką zbrodni w Croix de Maufras.
Jak? skutkiem jakich okoliczności? Co nią powodowało, namiętność czy interes?
Pytanie to postawił, sobie nie mogąc na nie znaleźć dostatecznej odpowiedzi.
Wreszcie jednak ułożył sobie całą tą historję:
Mąż chciwy i gwałtowny, chciał czemprędzej korzystać z zapału, a że się lękał zmiany testamentu na ich niekorzyść, więc chciał żonę do siebie przywiązać krwawym węzłem.
I uchwycił się tak wymyślonej historji, której ciemne punkta go pociągały, interesowały, chociaż nie starał się ich wyjaśnić.
Ta myśl właśnie go zajmowała, odkąd siedział na ławce, przy niej, tak blisko, że czuł ciepło jej ciała.
— W majątku — odezwał się — to rzadkość módz tak siedzieć, jak w lesie.
— O! — rzekła — jak tylko słońce jest, to bardzo przyjemnie.
A sama myślała też, że chyba chłopiec ten musiałby być bardzo głupim, ażeby nie odgadnąć, że oni są winni.
Zanadto mu się narzucali, zanadto garnęła się do niego, nawet w tej chwili.
Podczas więc milczenia, przerywanego czułemi słowami, śledziła jego rozmyślania.
Gdy oczy ich się spotkały wyczytała z nich, że zapytywał sam siebie, czy tą czarną masą, którą widział na nogach ofiary, nie była właśnie ona?
Co czynić, co mówić, ażeby go związać węzłem nierozerwalnym.
— Dziś rano — dodała — bardzo było zimno, kiedy wyjeżdżaliśmy z Hawru.
— Nie mówiąc już — rzekł — o deszczu, który nas zmoczył.
W tej chwili Seweryna powzięła nagle natchnienie.
Nie rozumowała, nie rozmyślała: był to popęd instyktowny z głębi jej inteligencji i serca, bo gdyby się namyślała, nie powiedziałaby nic.
Lecz czuła, że tak będzie bardzo dobrze, że, tak mówiąc, zdobędzie go zupełnie.
Delikatnie ujęła go za rękę i spojrzała na niego.
Kępy drzew zielonych zasłaniały ją przed oczyma przechodniów na sąsiednich ulicach; słyszeli tylko daleki turkot powozów, zgłuszony w tej słonecznej ustroni skweru, i tylko na zakręcie alei dziecko jakieś bawiło się spokojnie sypaniem piasku do dzbanuszka.
Bez żadnego wstępu, z całym uczuciem, szepnęła półgłosem:
— Myślałeś pan, że jestem winną?
Drgnął zlekka i oczy zatrzymał na jej oczach.
— Tak — odpowiedział takim samym głosem, cichym i wzruszonym.
Wtedy silniej jeszcze uścisnęła rękę, którą zatrzymała w swej dłoni, i nic nie rzekła odrazu; czuła, że ich łączy gorączka.
— Otóż mylisz się pan, nie jestem winną.
I mówiła to nie dlatego, ażeby go przekonać, ale po to tylko, ażeby go ostrzedz, iż powinna być niewinną w oczach innych.
Było to pragnienie kobiety, mówiącej z życzeniem, ażeby tak było, jak ona chce, choćby w rzeczywistości rzecz się działa inaczej.
— Nie jestem winną... Wszak nie będziesz mi pan sprawiał przykrości tą myślą, że jestem winną.
I czuła się wielce szczęśliwą, widząc, jak on wzrok pogrąża w jej oczach.
Zapewne to, co czyniła było podarowaniem własnej osoby, bo gdyby później zażądał jej, nie mogłaby mu odmówić.
Ale już węzeł między nimi był związany, nierozerwalny: teraz nie bała się, ażeby mówił, teraz on należał tak do niej, jak ona do niego.
Wyznanie połączyło ich oboje.
— Nie będziesz mi pan wyrządzał przykrości, przecież wierzysz mi pan?
— O! wierzę pani — odpowiedział z uśmiechem.
Dlaczego miałby ją zmusić brutalnie do rozmawiania o tej okropnej rzeczy. Później opowie mu ona wszystko, jeżeli uzna za potrzebne.
Ten sposób uspakajania się przez zwierzenia się mu, wzruszał go wielce, jako objaw niezmiernego uczucia.
Taka była ufająca, taka uległa z temi oczyma łagodnemi; tak wydawała mu się kobietą, gotową się powierzyć mężczyźnie, ażeby być szczęśliwą.
A szczególniej to go uszczęśliwiało, że kiedy trzymał ją za ręce, kiedy nie spuszczał z niej oczu, wcale nie uczuwał w sobie tego chorobliwego wzruszenia, nie wstrząsał nim wcale ten okropny dreszcz, który go przejmował za każdym razem na myśl o posiadaniu kobiety.
Innych kobiet nie mógł dotknąć, aby jednocześnie nie przychodziła mu ochota kąsać ich, ażeby nie budziło się w nim okropne pragnienie zamordowania ich. Więc mógłby ją kochać i nie zabić?
— Pani wie o tem dobrze, że jestem przyjacielem pani i że niema się co pani mnie obawiać — szepnął jej do ucha. — Nie chcę znać pani interesów, będzie tak, jak pani zechcesz. Rozumiesz mnie, pani? możesz zupełnie rozporządzać moją osobą.
I tak się przysunął do jej twarzy, że czuł jej ciepły oddech na wąsach.
Zrana jeszcze byłby zadrżał, z dzikiej obawy doznania ataku.
Co się w nim działo, że doświadczył zaledwie lekkiego drżenia, będącego jakby tylko przypomnieniem choroby, jakby jej ostatnią resztką u rekonwalescenta?
Ta myśl, że ona zabiła, myśl, która zacierała się już w pamięci, przedstawiała ją w jego oczach inaczej, przedstawiała mu ją większą, silniejsza potężniejszą.
Może ona nietylko dopomagała, ale nawet uderzyła.
Był o tem przekonany, bez żadnego nawet dowodu.
A odtąd wydała mu się niezwykłą kobietą, nie taką, jak inne.
Teraz oboje rozmawiali wesoło, jak para młodych ludzi, którzy się tylko co poznali i zaczynają się już kochać.
— Daj mi pani rękę, niech ją rozgrzeję.
— O! nie, nie tutaj. Mógłby nas kto zobaczyć.
— Kto? przecie jesteśmy sami... A zresztą coby to szkodziło. Dzieci nie rozumieją...
— Spodziewam się.
Śmiała się szczerze, z radości, że jest uratowana.
Chłopca tego nie kochała; była tego zupełnie pewną, jeżeliby przyrzekła, już myślała, jakby nie dotrzymać.
Wyglądał tak potulnie, może nie będzie się naprzykrzał, i wszystko da się załatwić bardzo dobrze.
Więc zgoda, jesteśmy koledzy, a nic w tem złego nie mogą widzieć ani inni, ani mój mąż... Teraz puść mi pan rękę i nie patrz tak na mnie, bo sobie popsujesz oczy.
Lecz on nie przestawał trzymać jej delikatnych palców w swoich.
Bardzo pocichu wyjąkał:
— Pani wiesz, że cię kocham...
Żywo wyrwała mu się, trochę się obruszywszy.
I, stanąwszy przed ławką, na której siedział:
— E! to szaleństwo! — rzekła. — Bądź pan przyzwoity, ktoś idzie.
Rzeczywiście nadchodziła mamka z niemowlęciem, uśpionem na ręku.
Potem jakaś dziewczyna młoda przeszła bardzo prędko.
Słońce zachodziło, niknąć na widnokręgu, w mgłach sinych, śląc jeszcze pył złoty z poza zielonych wierzchołków sosen.
Turkot powozów jakby nagle ustał.
Słychać było, jak na zegarze sąsiednim, biła godzina piąta.
— A! mój Boże! — zawołała Seweryna — piąta, a ja mam być na ulicy Rocher.
Radość jej rozwiała się, smutek ją ogarnął na myśl o tej niepewności, jaka ją tam czekała; przypomniała sobie, że nie jest jeszcze ocalona.
Zbladła cała, a usta jej drżały.
— Ale miała się pani przecież widzieć z naczelnikiem magazynu? — odezwał się Jakób, który także wstał z ławki i podał jej ramię.
— Ha! tem gorzej! zobaczę się z nim kiedyindziej. Posłuchaj, przyjacielu mój, już cię nie potrzebuję! Pozwól mi prędko pośpieszyć się! I z całego serca dzięki!
Znów uścisnęła mu ręce, śpieszyła się.
— Zobaczymy się zaraz na pociągu.
— Tak, zaraz.
Już oddalała się szybkim krokiem, znikała wśród drzew skweru, gdy on zwolna podążał na ulicę Cardinet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Canny-Lamotte miał u siebie długą naradę z dyrektorem eksploatacji kolei wschodniej.
Wezwany pod pozorem innej sprawy, powoli, przy zręcznych pytaniach sekretarza ministerjum; wyspowiadał się, jaką przykrość radzie zarządzające sprawiał proces Grandmorrina.
Przedewszystkiem dzienniki żaliły się na brak bezpieczeństwa dla pasażerów, jadących pierwszą klasą. Potem cały personel zamieszany był w tą awanturę, kilku urzędników miano w podejrzeniu, nie licząc tego Roubauda, najbardziej skompromitowanego, który lada chwila mógł być aresztowany.
Wreszcie obiegały pogłoski o rozpuście, o potwornie niemoralnych obyczajach prezesa, członka rady zarządzającej, przez co zarzuty te spadały i na całą radę.
Ta zbrodnia, obmyślana przez nic nie znaczącego pomocnika zawiadowcy, historja pokątna i brudna, wywołała poważne zawikłanie i wstrząsnęła tą ogromną machiną eksploatacji kolei żelaznej i zahaczyła nawet o jej najwyższą administrację.
Wstrząśnienie sięgało i wyżej, udzieliło się ministerjum, zagroziło sprawom państwa, rządowi w bieżącej dobie słabości politycznej, a pora była krytyczna, najmniejsza gorączka sprowadzić mogła rozkład wielkiego ciała społecznego.
Kiedy więc pan Canny-Lamotte dowiedział się od swego gościa, że rada zarządzająca postanowiła dać dymisję Roubaudowi, żywo powstał przeciw temu zamiarowi.
Nie! nie! byłoby to najniezręczniejszym krokiem, wywołałoby to jeszcze większą wrzawę w prasie, która niezawodnie przedstawiłaby pomocnika zawiadowcy, jako ofiarą polityczną.
Wszystkoby zaskrzypiało od dołu do góry, i Bóg wie do jakich przykrych odkryć możnaby wtedy dojść dla jednych i dla drugich:
Skandal i tak już za długo trwał, trzeba było jaknajprędzej zaprowadzić ciszą.
Dyrektor eksploatacji, przekonany przez dostojnika ministerjalnego, zobowiązał się zatrzymać Roubauda, a nawet nie przenieść go z Hawru. Tym sposobem opinja nabierze pewności, że na kolei niema ludzi nieuczciwych.
Rzecz była skończona, sprawa zatarta.
Kiedy Seweryna zadyszana, z bijącem sercem, znalazła się w ponurym gabinecie przy ulicy Rocher, przed panem Canny-Lamotte, tenże popatrzył na nią przez chwilę, z przyjemnością przyglądając się, mocą jakiego wysiłku starała się wydawać spokojną. Bez kwestji, sympatję czuł dla tej zbrodniarki delikatnej, o tak łagodnych oczach.
— A zatem! moja pani...
I wstrzymał się, ażeby się napawać jej niepokojem kilka chwil jeszcze.
Ale ona miała tak głębokie wejrzenie i czuł, że tak się garnęła doń cała, w takiej potrzebie dowiedzenia się, że się ulitował.
— A zatem, moja pani, widziałem się z dyrektorem kolei i wymogłem na nim, że mąż pani nie dostanie dymisji. Sprawa już załatwiona.
Wtedy ona się ugięła pod falą radości zanadto żywej, jaka ją zalała.
Oczy jej napełniły się łzami, nie mówiła nic, uśmiechała się tylko.
On powtórzył, wymawiając dobitnie każde zdanie, ażeby uczynić jasnem całe jego znaczenie.
— Sprawa jest załatwiona. Możesz pani powrócić spokojnie do Hawru.
Rozumiała dobrze; chciał powiedzieć przez to, że ich nie zaaresztują, że ich ułaskawiono. Było to nietylko pozostawienie urzędu, było to puszczenie okropnego dramatu w niepamięć, było to przebaczenie.
Mimowolnem poruszeniem instynktownej pieszczoty, jak ładne zwierzątko domowe, które w podziękowaniu patrzy i łasi się, pochyliła się ku jego ręce, ucałowała ją i przycisnęła do swoich policzków.
A tym razem nie cofnął ręki, sam bardzo wzruszony tkliwym wdziękiem tego podziękowania.
— Ale — odezwał się, usiłując przybrać surową minę — pamiętajcie sprawować się dobrze.
— O, panie!
Chciał ich pozostawić na swej łasce, kobietę i mężczyznę. Dlatego napomknął o liście.
— Pamiętaj pani, że akta tej sprawy tu pozostaną i że przy najmniejszem przewinieniu, wszystko może się zacząć na nowo... Zaleć pani zwłaszcza swemu mężowi, ażeby się nie bawił w politykę. Pod tym względem będziemy nielitościwi. Wiem, że już się raz skompromitował, mówiono mi o jakiejś kłótni z podprefektem, przytem mają go za republikanina, to bardzo źle... Tak. Niech będzie rozsądny, albo go usuniemy...
Stała już, teraz pilno jej było wyjść na ulicę, ażeby mieć dość przestrzeni dla radości, która ją dusiła.
— Będziemy panu posłuszni. Będziemy tem, co się panu spodoba, gdziekolwiek i kiedykolwiek pan rozkaże, zawsze będę pańską.
Zaczął się znów uśmiechać, z miną znużoną, tym wzgardzonym uśmiechem człowieka, który w ciągu długich lat wszystkiego zakosztował.
— O! nie będę tego nadużywał, moja pani, nigdy już nie nadużywam.
I sam jej otworzył drzwi od gabinetu.
Na progu obróciła się dwa razy z twarzą rozpromienioną, która mu jeszcze dziękowała.
Na ulicy Seweryna szła, jak warjatka, to po trotuarze, to środkiem, bez potrzeby, między powozami, narażając się na przejechanie.
Czuła w sobie potrzebę ruchu i krzyku.
Teraz pojmowała już, dlaczego ich ułaskawiono, nawet rzekła do siebie:
— Tak! boją się! niema niebezpieczeństwa, ażeby to chceli rozmazywać, głupia byłam, że się tak dręczyłam!... Ale nastraszę męża, niech się zachowuje spokojnie. Ocalona jestem! ocalona! co za szczęście!
Kiedy skręcała na ulicę św. Łazarza, zobaczyła na zegarze u jubilera, iż jeszcze dwadzieścia minut brakowało do szóstej.
— No! zafunduję sobie dobry obiad, mam jeszcze dosyć czasu.
Naprzeciw dworca kolejowego wybrała najokazalszą restaurację.
Usiadła sama przy stoliczku, obok lustra i okna, tak mogła widzieć ruch uliczny, i kazała sobie podać ostrygi, majonez z łososia i kurczę pieczone.
Wynagrodzić tem sobie chciała liche śniadanie.
Umierała z głodu, połknęła prędko kawał placka kaszkowego, który jej bardzo smakował i kazała jeszcze dodać do obiadu omlet z konfiturami.
Potem, napiwszy się kawy czarnej, już się spieszyła, bo tylko kilka minut miała do odejścia pociągu.
Jakób, rozstawszy się z nią, poszedł do siebie, przebrać się w odzież roboczą, poczem udał się do remizy, gdzie zwykle przychodził na pół godziny przed wytoczeniem lokomotywy.
Zazwyczaj obejrzenie maszyny zdawał na Pecqueux, chociaż ten na trzy razy był zwykle dwa razy pijany.
Tego dnia jednak, pod wpływem błogiego wzruszenia, jakiemu podlegał, sam się chciał upewnić o należytem działaniu wszystkich części składowych lokomotywy, tembardziej, że rano, jadąc, z Hawru, zauważył, jak mu się zdawało przynajmniej, większe jakby zużywanie siły dla mniejszej pracy.
W obszernej szopie zakrytej, poczerniałej od węgli, którą oświetlały zakurzone okna wysokie, pośród innych odpoczywających lokomotyw, maszyna Jakóba znajdowała się na czele, wysunięta już na tor, pierwsza gotowa do odjazdu.
Palacz z remizy nałożył już ognisko.
Była to jedna z lokomotyw pośpiesznych, z podwójnemi osiami, elegancka, delikatna, a zarazem potężna, z wielkiemi kołami lekkiemi, połączonemi przez lewary stalowe, z szeroką piersią, bokami wydłużonemi, silnemi, połączenie myśli z techniką, które stanowią wszechwładną piękność w tych istotach metalu, dokładność siły.
Jak wszystkie maszyny towarzystwa zachodniego, oprócz numeru porządkowego, a był nim numer 214, nosiła nazwę stacji, nazywała się Lizon, jak stacja na tejże kolei.
Ale Jakób, przywiązawszy się do niej, nazwał ją Lizą i nazywał ją tak z wielką czułością.
I coprawda kochał on wielce swą lokomotywę od czterech lat, odkąd nią kierował. Jeździł on i innemi, posłusznemi i kapryśnemi, odważnemi i leniwemi; wiedział, że każda ma swój temperament, że wiele z nich niewiele było warte, jak mówią to o kobietach z krwi i kości; jeżeli zaś tę tak pokochał to dlatego, że miała rzadkie przymioty wzorowej kobiety.
Łagodna była, posłuszna, łatwa do kierowania, bieg regularny zawsze mająca, dzięki dobrej waporyzacji...
Utrzymywano, że te zalety jej pochodzą z doskonałości części składowych i z wybornego materjału.
Lecz Jakób myślał inaczej, i co innego wiedział, inne maszyny, zupełnie tak samo zbudowane, i tak samo urządzone, nie wykazywały żadnego z jej przymiotów.
W niej była dusza, tajemnica fabrykacji, to coś, co robota mechaniczna dodaje nieraz metalowi, odrębna indywidualność maszyny, życie.
Kochał więc z wdzięcznością swą Lizę, która biegła i zatrzymywała się, jak klacz silna i uległa, kochał ją, bo, prócz stałej pensji, dawała mu jeszcze grosze, w postaci nagrody za oszczędności na paliwie.
Tak znakomicie ulepszona była pod względem wydajności pary, że potrzebowała daleko mniej węgla niż inne.
Jedno mógł jej tylko zarzucić, zanadto wielkie spotrzebowanie smaru; wielkie lokomotywy pożerały niezmierną ilość tłuszczu, był to ciągły głód, a nawet prawdziwe obżarstwo.
Napróżno starał się ją przekonać, bo coraz to się zadyszała, taki to już był jej temperament.
Wreszcie cierpliwie już znosił to jej łakomstwo, tak, jak się zamyka oczy na pewne przywary u osób, odznaczających się zresztą wysokimi przymiotami, i nieraz żartował ze swym palaczem, że do niej, jak do pięknych kobiet można było zastosować przysłowie: kto smaruje, ten jedzie.
Podczas gdy ognisko syczało, Liza powoli nabierała życia, Jakób kręcił się dokoła niej, przyglądając się każdej z jej składowych części, starając się odkryć, dlaczego zrana więcej zjadła smarów, niż zwykle.
I nic nie mógł dociec, lśniła się od czystości, i to takiej czystości, jaka tylko być może przy najtroskliwszem pielęgnowaniu lokomotywy przez maszynistę.
Bo też widziano zawsze, jak ją wycierał, jak ją czyścił, zwłaszcza po przyjeździe.
Tarł ją z całych sił, korzystał, że była jeszcze ciepła, ażeby łatwiej usunąć plamy i skazy.
Nigdy też nie forsował jej zanadto, zawsze jej dawał bieg prawidłowy, nie opóźniał jej wcale, aby później pędzić ją, dla zyskania na czasie.
I tak dobrze ze sobą żyli, że przez lat cztery, ani razu nie skarżył się na nią w księdze remizy. gdzie maszyniści zapisują żądania naprawy lokomotywy, i to najczęściej źli maszyniści, próżniacy lub pijacy, którym wiecznie coś się psuje w ich lokomotywie.
Lecz tego dnia, i Jakóbowi ciążyło na sercu to marnotrawstwo smarów i ogarniał go nawet niepokój, czuł brak zaufania do niej, pragnął upewnić się, czy mu się nie będzie źle sprawowała w drodze.
Pecqueux jeszcze nie przyszedł. Jakób rozgniewał się nie na żarty, kiedy nareszcie powrócił, a język mu się plątał, po śniadaniu z jakimś przyjacielem.
Zazwyczaj obaj ci ludzie żyli z sobą w zgodzie, przy tak długiem towarzyszeniu sobie, przy tych ciągłych przejazdach z jednego końca kolei na drugi, zawsze obok siebie na lokomotywie, razem wstrząsani jej ruchem, razem milczący, połączeni tą samą pracą i temi samemi niebezpieczeństwami.
Maszynista, chociaż był młodszy o lat dziesięć, po ojcowsku postępował ze swym palaczem, zasłaniał jego wady, pozwalał przespać mu się godzinkę, kiedy był pijany; Pecqueux wywzajemniał mu się za pobłażliwość prawdziwem przywiązaniem jak u psa, a zresztą był doskonałym robotnikiem, w swoim zawodzie, naturalnie po za pijaństwem.
Trzeba powiedzieć, że i on także kochał Lizę, co właśnie sprzyjało do dobrego stosunku z maszynistą. Oni we dwóch i lokomotywa, tworzyli prawdziwie idealne stadło, nigdy nic sobie nie robili na złość.
Dlatego Pecqueux, dotknięty takiem gniewliwem powitaniem, spojrzał na Jakóba z podwójnem zdziwieniem, kiedy usłyszał, że i na maszynę zrzędzi.
— E! cóż znowu? ona jest czarodziejką!
— Nie! nie! nie jestem spokojny.
I chociaż każdą cząstkę znalazł w porządku, nie przestawał kiwać głową.
Wszystko to powinno go było uspokoić, a jednak wciąż czuł niepokój.
Bo w sercu jego była już nietylko Liza.
Inne uczucie w niem się wzmagało, uczucie dla tej istoty tak miłej, tak delikatnej, którą widział wciąż na ławce skweru obok siebie, tej istoty, która tak pieszczotliwie błagała go o miłość i o opiekę.
Kiedy się opóźniał z jazdą w drodze, pomimowoli, kiedy puszczał lokomotywę swoją z szybkością osiemdziesięciu kilometrów, nigdy nie pomyślał o niebezpieczeństwie, na jakie mogli być narażeni podróżni.
I oto teraz sama myśl odwiezienia do Hawru tej kobiety, prawie nienawidzonej jeszcze zrana którą wiózł do Paryża z niezadowoleniem, z niejaką nawet przykrością, teraz przejmowała go niepokojem, obawą wypadku, skutkiem którego wyobrażał ją sobie zranioną z jego winy i umierającą na jego ręku.
Odtąd miłość dla niego stała się obowiązkiem. Liza podejrzewana, powinna się była dobrze sprawować w drodze, jeżeli miała nadal zachować względy swojego maszynisty.
Piąta wybiła; Jakób i Pecqueux weszli na małą platformę, łączącą tender z lokomotywą i ostatni, na znak swego zwierzchnika, odsunął klapę i kłąb białej pary napełnił poczerniałą szopę.
Potem, posłuszna śrubie regulatora, powoli obracanej przez maszynistę. Liza ruszyła z miejsca wyszła z remizy, zagwizdała, ażeby utorować sobie drogę.
Prawie natychmiast mogła się zapuścić w tunel Batignolles. Ale przy moście Europejskim musiała zaczekać i, wcale nie prędzej, niż o godzinie regulaminowej, zwrotniczy przepuścił ją do pociągu, o wpół do siódmej odchodzącego, do którego dwóch ludzi przyczepiło ją mocno.
Już miano niebawem odjechać, brakowało bowiem tylko pięciu minut, a Jakób wciąż wychylał się z lokomotywy, zdziwiony, iż nie widzi Seweryny w tłumie popychających się podróżnych.
Pewny był, że nie wsiądzie do wagonu, nie odwiedziwszy go przedtem.
Wreszcie zjawiła się, prawie biegnąc, z obawy spóźnienia.
I rzeczywiście przeszła wzdłuż całego pociągu i zatrzymała się dopiero przy lokomotywie, z twarzą ożywioną i widocznie uradowaną.
Wspięła się na drobnych nóżkach i podniosła twarzyczkę uśmiechniętą.
— Niech się pan nie boi, nie spóźniłam się, jestem.
On również śmiał się, zadowolony, że już była.
— Dobrze! bardzo dobrze!
Ona znowu się wspięła i odezwała się ciszej:
— Mój przyjacielu, jestem zadowolona, bardzo zadowolona... Wszystko dobrze poszło, lepiej niż mogłam pragnąć.
Zrozumiał, o czem mówiła, i on się także bardzo ucieszył.
Potem pobiegła już do wagonów, ale raz jeszcze odwróciła głowę i odezwała się żartobliwie:
— Tylko teraz niech mi pan kości nie połamie.
Jakób zaś zawołał wesoło:
— E! niech się pani nie boi.
Już zamykano drzwiczki, i Seweryna ledwie zdążyła wsiąść.
Jakób, na znak nadkonduktora, zagwizdał, poczem otworzył regulator.
Pojechano.
Był to taki sam odjazd, jak owego pociągu tragicznego w lutym, o tej samej godzinie, wśród tego samego ruchu na stacji, wśród tego samego zgiełku i tego samego dymu.
Lecz teraz jeszcze było widno. Zmrok zapadał, ale jeszcze przejrzysty, łagodny, upajający.
Seweryna wyglądała oknem.
A na lokomotywie Jakób, stojąc po prawej stronie, ciepło ubrany w kaftan wełniany, z okularami na oczach, przypomocowanemi w tyle głowy, pod czapką, nie spuszczał wzroku z drogi, wychylał się co chwila, ażeby lepiej widzieć ciągnącą się przed nim przestrzeń toru.
Wstrząsany podskakiwaniem maszyny, na co nawet nie zwracał uwagi, rękę prawą trzymał na szybrze, regulującym bieg, jak sternik na kole parowca, i manewrował ruchem niewidocznym a ciągłym, to miarkującym prędkość, to przyśpieszającym, lewą zaś ręką ciągle używał świstawki, bo wyjazd z Paryża jest trudny, pełen przeszkód. Gwizdał przy większym spadku toru, przed stacjami, przy tunelach, przy każdym większym zakręcie drogi.
Gdy zdaleka spostrzegł sygnał czerwony, przeciągle zagwizdał, ostrzegając o sobie, i przebieg! jak piorun.
Zaledwie od czasu do czasu rzuca! okiem na manometr, obracając małą korbę pompki, skoro ciśnienie dosięgało dziesięciu kilogramów.
A wzrok jego zwracał się na tor kolejowy wciąż naprzód, czuwając nad najdrobniejszymi szczegółami, z taką natężoną uwagą, że nie widział pozatem nic innego, że nie czuł nawet jak wiatr zrywał się na burzę.
Manometr opadał; otworzył drzwi od ogniska, opuszczając zasuwę.
Pecqueux, przyzwyczajony do odgadywania myśli z ruchów, zrozumiał: młotem roztłukł kawałki węgla i, zagarnąwszy łopatą, wsypał dość równą warstwę na całej szerokości rusztu.
Gorący żar piekł nogi im obudwu; poczem, gdy drzwi zostały zamknięte, przejął ich do kości ostry powiew powietrza lodowatego.
Noc zapadała, Jakób podwajał ostrożność.
Rzadko czuł Lizę tak posłuszną jego woli; miał nad nią zupełną władzę, kazał jej jeździć, jak chciał, z zupełną samowładnością pana, a jednak nie folgował swej surowości, obchodził się z nią jak z poskromionem zwierzęciem, któremu zawsze należy niedowierzać.
Tam po za sobą, w pociągu, pędzącym całą siłą, widział delikatną postać, która mu się powierzyła z zaufaniem i uśmiechem na ustach.
Na tę myśl lekki go dreszcz przejmował, mocniej ściskał śrubę, kierującą ruchem, wzmagające ciemności przebijał spojrzeniem uporczywem, szukając sygnałów płomienistych.
Po przejechaniu łuków, jakie tworzy droga przy Asvieres i Colombes, odetchnął już trochę.
Aż do Montes wszystko było dobrze, jechało się po torze kolejowym, jak po stole, zupełnie swobodnie.
Za stacją Montes musiał pchać bardziej Lizę, ażeby dostać się mogła na dość znaczną wyniosłość, ciągnącą się parę wiorst.
Potem, nie zwalniając wcale, puścił ją na prostą drogę przez tunel Rolleboise, tunel długości dwóch kilometrów, które przebył w niespełna trzy minuty.
Już tylko jeden tunel miał przed sobą, tunel Roule, opodal od Gaillon, przed stacją Sotteville, niebezpieczną stacją, na której łatwo było o wypadki, z powodu powikłania sieci kolejowej, ciągłego wekslowania i ciągłego nagromadzenia wagonów.
Całą swą istotę skupił w oczach, które czuwały, w ręce, która prowadziła, i Liza, zadyszana i dymiąca, przejechała Sotteville pełną parą i zatrzymała się dopiero w Rouen, skąd wyruszyła, nieco spokojniejsza, pnąc się trochę wolniej na wzgórze, wznoszące się aż do Malonnay.
Księżyc wszedł bardzo jasny, siejąc srebrzyste światło, które pozwalało Jakóbowi rozróżniać najmniejsze krzaczki, a nawet kamienie przydrożne, szybko uciekające wdał przy biegu pociągu.
Kiedy przy wyjściu z tunelu Malonnay, zwrócił na prawo spojrzenie, zaniepokojone cieniem, jakie rzucało na tor rozłożyste drzewo, tuż obok rosnące, poznał ustronny zakątek, ów mały zagajnik, skąd widział morderstwo.
Okolica pusta i dzika roztaczała się z ciągłymi pagórkami, z ciemniejącymi skrajami lasów i z ponurą samotnością.
Następnie w Croix-de-Maufras, w nieruchomym blasku księżyca, nagle ukazał mu się ów dom w całem swem opuszczeniu i osamotnieniu, z okiennicami pozamykanemi, z wiejącym smutkiem.
I Jakób, sam nie wiedząc dlaczego, tym razem uczuł jeszcze większe ściśnienie serca, jakgdyby znajdował się przed swojem nieszczęściem.
Natychmiast jednak inny widok nasunął się jego oczom.
Obok domu Misardów przy barjerze, zamykającej przejazd przez plant, stała Flora.
Teraz, ile razy przejeżdżał tędy, zawsze widział ją na tem miejscu, jak go wyczekiwała, jak go wyglądała.
Nie poruszyła się, zwróciła tylko głowę, ażeby jaknajdłużej nie stracić go z oczu, w tym błyskawicznym pędzie pociągu.
Wysoka jej sylwetka odbijała się masą czarną na świetle białem, włosy jej złotawe lśniły tylko połyskiem od księżycowego blasku.
Jakób, puściwszy znów szybciej Lizę w przejeździe przez Montville, później zwolnił jej bieg cokolwiek, a wreszcie przed ostatnią stacją pozwolił jej pogalopować trzy mile z tą szybkością, z jaką śpieszą konie, czując, że już stajnia blizko.
Znużony był niezmiernie, kiedy pociąg zajechał wreszcie, wśród turkotu i dymu przed dworzec w Hawrze.
Seweryna, zanim poszła do swego mieszkania, przybiegła doń i powiedziała tonem wesołym i czułym:
— Dziękuję: do jutra...




II.

Miesiąc przeminął i wielki spokój zapanował znów w mieszkaniu, które Roubaudowie zajmowali na pierwszem piętrze dworca, ponad salami poczekalnemi.
U nich, u sąsiadów ich z tego samego korytarza, przywykłych w zajęciach swych do punktualności zegarowej, życie płynęło znów jednostajnie.
Zdawać się mogło, że nic nie zaszło ani gwałtownego, ani niezwykłego.
Głośna i skandaliczna sprawa Grandmorrina powoli przechodziła w zapomnienie, miała być umorzona, skutkiem niemożności wykrycia przez sąd winowajcy.
Po dwóch tygodniach i kilku dniach sędzia śledczy Denizet wydał decyzję, ażeby Cabucha wypuścić na wolność, motywując swe postanowienie tem, że nie było przeciw niemu dostatecznych dowodów.
Tworzyła się legenda romantyczny o mordercy nieznanym, niepochwytnym, o awanturniku zbrodniczym, wszędzie obecnym, na którego składano wszelkie zabójstwa, a który znikał jak dym, skoro się tylko ukazywali agenci.
Zaledwie kilka żarcików odezwało się w prasie opozycyjnej, która roznamiętniała się znów przy zbliżających się wyborach powszechnych.
Nawet samowole władzy, nadużycia prefektów dostarczały jej innych przedmiotów do artykułów, tchnących oburzeniem.
Tak więc, skoro dzienniki, nie zajmowały się już sprawą, przestała sama przez się podniecać ciekawość tłumów. Nawet już o niej nie mówiono.
Spokój Roubaudów tembardziej się utrwalił, że usunięty został jeszcze inny kłopot.
Zaniechano zwalenia testamentu prezesa Grandmorrina.
Za radą pani Bonnehon, Lachesnayowie zgodzili się wreszcie nie występować przeciw testamentowi, jedynie z obawy wywołania skandalu, a zresztą bardzo niepewni wyników procesu.
Roubaudowie więc objąwszy swój spadek w posiadanie, od tygodnia już byli właścicielami Croix-de-Maufras, domu i ogrodu, oszacowanych na czterdzieści tysięcy franków.
Natychmiast postanowili go sprzedać, dom ten skalany krwią i rozpustą, który ich prześladował, jak upiór, gdzie nie mieliby śmiałości zasnąć, bojąc się widm z przeszłości; postanowili sprzedać go hurtem, z meblami, tak, jak był, bez naprawy, nawet bez ścierania kurzu.
Ponieważ jednak przy licytacji publicznej zawiele by stracili, gdyż mało by się znalazło kupców, którzyby chcieli zamieszkać w tem pustkowiu, postanowili zaczekać na amatora i poprzestali na przylepieniu ogromnego ogłoszenia, wypisanego tak wielkiemi literami, że łatwo je było czytać z kursujących ciągle powozów.
Ta odezwa, widniejąca z liter, to pustkowie do sprzedania: wzmagały jeszcze bardziej smutek, jaki sprawiały pozamykane okiennice i ogród, zarośnięty chwastem.
Roubaud nie chciał tam pójść, nawet po to, ażeby co zarządzić, Seweryna więc sama udała się pewnego popołudnia; klucze zostawiła u Missrdów, prosząc, ażeby zgłaszającym się pokazywali posiadłość.
Można było tu w ciągu dwóch godzin rozgospodarować się, gdyż wszystko było gotowe, nawet bielizna w komodach.
I odtąd już nic nie niepokoiło Roubaudów, każdy dzień upływał dla nich w spokojnem oczekiwaniu jutra.
Dom da się prędzej czy później sprzedać, pieniądze odpowiednio umieszczą, wszystko pójdzie dobrze.
Zresztą nawet zapomnieli o tem, żyli tak, jak gdyby nigdy nie mieli opuścić tych trzech pokojów, w których mieszkali: sali jadalnej, z której drzwi prowadziły wprost na korytarz; sypialni dość obszernej, po prawej stronie, kuchenki małej i zbyt dusznej — na lewo.
Nawet ten dach blaszany przed ich oknami, przykrywający wjazd na stację, już ich nie dziwił, nie przyprowadzał do rozpaczy, jak dawniej, lecz przeciwnie, jakby uspokajał, wzmagał uczucie bezpiecznego wypoczynku, pokrzepiającego spokoju, w którym zasypiali.
Przynajmniej sąsiedzi nie widzieli ich, oczy szpiegowskie nie zaglądały do nich ciągle, a kiedy wiosna nadeszła, nie skarżyli się wcale ani na gorąco, ani na zbyt rażący blask od blachy, rozgrzanej promieniami słonecznymi.
Po straszliwych wstrząśnieniach, jakich doświadczali prawie przez dwa miesiące, teraz i błogością oddawali się temu ogarniającemu ich odrętwieniu.
Chcieliby się już stąd nie ruszać, szczęśliwi, ze mogą żyć tak zwyczajnie, nie potrzebując ani drżeć, ani cierpieć.
Nigdy Roubaud nie był tak pilnym urzędnikiem, tak sumiennym.
Codzień, już o godzinie piątej, wychodził na linję kolejową, wracał na śniadanie dopiero o dziesiątej, znów wychodził o jedenastej, nie było go w domu do piątej, i wracał dopiero po jedenastu godzinach służby...
Gdy zaś przypadały dyżury nocne, był na służbie od godziny piątej po południu, do szóstej zrana, nawet nie miał krótkiego wypoczynku po obiedzie bo jadł w swej kancelarji, a ciężką tę służbę znosił z pewnem zadowoleniem, bo z upodobaniem wdawał się w najdrobniejsze szczegóły, wszystko chciał widzieć, wszystko zrobić, jakgdyby w tej pracy znajdował zapomnienie, jakby dostarczała mu ona równowagi dla zwykłego życia.
Seweryna znów, prawie zawsze sama, bo co dwa tygodnie widywała go tylko przy śniadaniu i przy obiedzie, zapaliła się jakby do gospodarstwa.
Dawniej siedziała, szyła, haftowała, nie cierpiała krzątać się koło kuchni, sprzątania pokojów, co wszystko robiła Szymonowa, przychodząca na posługi od godziny dziewiątej do dwunastej.
Ale kiedy była już spokojną o siebie, pewna, że tu zostanie, myślała już teraz o porządku w mieszkania, krzesła z miejsca nie brała, ażeby go wprzód nie okurzyć.
Zresztą oboje spali spokojnie.
W pogawędkach, wspólnych przy obiedzie i kolacji, nigdy nie mówili o tej sprawie, tak, że musieli już wierzyć, że wszystko się skończyło, że wszystko było pogrzebane.
Szczególnie dla Seweryny życie stało się bardzo spokojnem.
Wkrótce lenistwo znowu ją ogarnęło i gospodarstwo oddała na łaskę starej Szymonowej, jak panienka, zdolna tylko do pracy igiełką.
Rozpoczęła robotę bez końca, dywan, który mógł ją zająć na całe życie.
Wstawała dosyć późno, z przyjemnością wylegując się w łóżku, kołysana przyjazdami i odjazdami pociągów, które wskazywały godziny, zupełnie tak dokładnie, jak zegar.
W pierwszych miesiącach małżeństwa, ten hałas na stacji, te gwizdania, stuk obracanych zwrotnic, huk, nagłe wstrząśnienia, w których wszystko się chwiało w jej mieszkaniu, dokuczały jej niezmiernie.
Potem przyzwyczaiła się powoli, teraz miała upodobanie w tym ruchu, w tej wrzawie stacyjnej, które właśnie dawały jej spokój.
Aż do śniadania podróżowała z jednego pokoju do drugiego, gawędząc z posługaczką i nic nie robiąc.
Po południu znów siadywała przy oknie w pokoju jadalnym, robota jej leżała na kolanach, a ona rada była, że może tak siedzieć bezczynnie.
Kiedy mąż był na dyżurze i wracał dopiero nad ranem, słyszała jak chrapał aż do wieczora, a zresztą te dnie dyżuru były dla niej najprzyjemniejsze, bo wtenczas jak przed ślubem mogła spokojnie się wysypiać i miała cały dzień wolny, prawdziwą rekreację.
Nie wychodziła njgdy, widziała tylko z okna dym, ulatujący z kominów fabrycznych, którego kłęby czarne plamiły niebo.
Przed oczyma miała mury budynków kolejowych, po za niemi było miasto; czuła, że ono tam jest, z początku drażniła ją ta myśl, że nie może go zobaczyć, ale rozdrażnienie to uspokoiło się z czasem. Kilka doniczek lewkonji i werbeny, które pielęgnowała na zrębie dachu, przykrywającego platformę stacyjną, były dla niej małym ogródkiem, przyozdabiającym jej samotność.
Nieraz w chwilach wolnych od zajęć, Roubaud wyłaził oknem na dach, zsuwał się aż na jego koniec, siadał na samej krawędzi, zwieszał nogi i palił fajkę, pod gołem niebem, przyglądając się miastu, roztaczającemu się pod nim, wysokiemu lasowi masztów, morzu rozległemu, w dal sięgającemu zielonością swoją.
Zdawało się, że taka sama senność zdjęła i inne stadła urzędnicze, sąsiadów Roubauda.
Korytarz, gdzie się dawniej rozlegały sprzeczki, teraz także zasypiał.
Kiedy Filomena przychodziła z wizytą do pani Lebleu, zaledwie słychać było szept ich głosów.
Zdziwione obie, iż rzeczy wzięły taki obrót, mówiły już tylko z pewnem wzgardliwem politowaniem o pomocniku zawiadowcy; zapewne dla utrzymania go przy posadzie, żona jego w Paryżu musiała się pięknie niejednemu zasługiwać. Zresztą człowiek ten nie mógł zmyć z siebie tak ciężkich podejrzeń.
Żona kasjera, przekonawszy się, iż sąsiedzi nie są w stanie odebrać jej mieszkania, spoglądała teraz na nich pogardliwie.
Mijała ich, przechodząc, dumna, sztywna, bez ukłonu.
Wszystkich zraziła do siebie, nawet panią Filomenę, tak, że ta odwiedzała ją coraz rzadziej.
Pani Lebleu, pragnąc zabić czas wolny jakiemkolwiek zajęciem, szpiegowała ciągle pannę Guichon i naczelnika stacji, pana Dabadie, nie miała jednak szczęścia, aby ich pochwycić.
Od czasu do czasu słyszała tylko w sieni cichy odgłos pantofli pilśniowych.
Wszystko powoli wracało do spokojności i miesiąc cały upłynął w ciszy wielkiej, ponurej, jaka zwykle następuje po strasznych katastrofach.
U Roubaudów pozostał jednak punkt jeden bolesny, niepokojący, punkt na podłodze w sali jadalnej.
Nie mogli w tą stronę zwrócić spojrzenia bez obawy i trwogi.
Była to tafla dębowa z lewej strony okna, tafla, którą wyjęli a następnie założyli napowrót, ukrywszy pod nią zegarek i dziesięć tysięcy franków, zabranych z ciała Grandmorrina, nie licząc trzechset franków, w złocie schowanych w portmonetce.
Roubaud zabrał z kieszeni zmarłego ten zegarek i pieniądze, lecz nie miał bynajmniej zamiaru przywłaszczenia ich sobie.
Nie był on złodziejem, wołałby umrzeć z głodu, Jak mówił, aniżeli dotknąć choć jednego centima z tej sumy, lub sprzedać zegarek.
Pieniądze starego, który splamił jego żonę, a któremu on wymierzył sprawiedliwość, te pieniądze zwalane błotem i krwią, nie! nie! to nie były pieniądze dosyć czyste, aby ich mógł dotknąć człowiek uczciwy.
I nie myślał wcale o domu w Croix de Maurax, który otrzymał jako podarek; wspomnienie tej ofiary zrabowanej, te pieniądze zabrane w czasie morderstwa oburzały go, wzruszały jego sumienie, napełniały go bojaźnią, a jednak nie miał zamiaru spalenia tych pieniędzy, wrzucenia zegarka i portmonetki do morza.
Jeżeli prosty rozsądek mu to doradzał, wnet głuchy instynkt oświadczał się przeciw podobnemu postępkowi.
Czuł jakieś poszanowanie wewnętrzne, nie odważyłby się nigdy zniszczyć podobnej sumy.
Z początku, pierwszej zaraz nocy, ukrył ją pod poduszką nie mogąc znaleźć dość pewnej kryjówki. Następnych dni wysilał myśl swoją, aby wyszukać jakiś kącik ukryty, codziennie chował tę sumę gdzieindziej, drżąc na najmniejszy szelest z obawy przed śledztwem sądowem.
Nigdy wyobraźnia jego nie była tak czynną jak teraz.
Wreszcie pewnego dnia zmęczony obawą, podniósł jedną taflę posadzki, ukrył tam pieniądze i zegarek, i za nic w świecie jużby tam więcej nie zajrzał.
Pod taflą ową był w jego przekonaniu rodzaj trupiarni.
W dziurze tej spoczywały śmierć i trwoga.
Zdawało mu się, że lada chwila widmo jakieś stamtąd się ukaże.
Chodząc po pokoju unikał tego miejsca, obawiał się stąpić nogą na tą taflę, a jeśli to uczynił przypadkiem, dziwnego wnet doznawał uczucia, przysiągłby, że go coś w nogi uderza.
Seweryna, siadając popołudniu w pobliżu okna, usuwała zawsze krzesło, aby nie znaleźć się na desce, pod którą był trup ukryty.
Pomiędzy sobą nie mówili nic o tem, sądzili, iż przyzwyczają się w końcu do obecności tego trupa, niedługo jednak przyszli do smutnego przekonania, że czują go coraz bardziej pod swemi stopami, iż codzień coraz więcej odbiera on im spokojność.
Niepokój ten był tem dziwniejszy, że nie wzruszał ich bynajmniej widok noża, owego noża nowego, pięknego, który kupiła żona, a mąż wbił w gardło kochanka.
Omyty w najzwyczajniejszy sposób, leżał sobie spokojnie w szufladce stolika, i tylko cd czasu do czasu służył matce Simon do krajania chleba.
Ciszę, w jakiej żyli od miesiąca, Roubaud zamięszał sam, tworząc nowy powód obawy.
Powodem tym było coraz częstsze zapraszanie Jakóba, aby ich odwiedzał.
Rozkład służby sprowadzał mechanika trzy razy w tygodniu do Hawru: w poniedziałki od dziesiątej minut trzydzieści pięć zrana do szóstej wieczorem, we czwartki zaś i soboty, od jedenastej wieczorem do szóstej rano.
Pierwszego zaraz dnia po powrocie Seweryny, pomocnik zawiadowcy przyczepił się do niego.
— Ależ kolego!... nie możesz mi przecież odmówić... musisz przetrącić coś z nami. Cóż u licha! byłeś tak grzeczny dla mej żony, należy ci się odemnie podziękowanie.
W ciągu miesiąca Jakób dwa razy znalazł się na śniadaniu, na które gwałtem prawie został zaciągnięty.
Zdawało się że Roubaud, zmęczony tem bezustannem milczeniem, jakie panowało przy śniadaniach z żoną, obecnie uczuwał jakąś ulgę, gdy znalazł towarzysza. Odzyskał dawny humor, rozmawiał, żartował.
— Przychodźże do nas jak możesz najczęściej. Widzisz, jak ci jesteśmy radzi.
Pewnego wieczora, we czwartek, Jakób przyprowadziwszy pociąg na stację, obmył się z kurzu i dymu, i zamierzał położyć się do łóżka, gdy spostrzegł pomocnika zawiadowcy, kręcącego się koło magazynu.
Pomimo późnej godziny Roubaud wyciągnął Jakóba, prosząc go aby mu towarzyszył do stacji.
Przybywszy przed mieszkanie, nie chciał go pożegnać, dopóki nie wstąpi na górę.
Jakób dał się namówić.
Seweryna jeszcze nie spała, zajęta była czytaniem.
Wypili po szklance wina, poczem zaczęli grać w karty i nie spostrzegli nawet jak szybko północ minęła.
Od tego czasu śniadania poniedziałkowe i wieczerze czwartkowe i sobotnie stały się zwyczajem.
Jeżeli Jakób nie przyszedł którego dnia, wnet Roubaud wyszukał go i wymawiał mu to zaniedbanie.
W czasie jego nieobecności stawał się coraz bardziej pochmurnym, gdy jednak ujrzał swego nowego przyjaciela, zaraz był wesołym i rozmownym.
Ten chłopiec, który go tak dawniej niepokoił, który powinien mu być nieznośnym, jako świadek, żyjące przypomnienie sprawy strasznej, przeciwnie, stał się dlań niezbędnym.
Być może właśnie dlatego, że wiedział wszystko, a nic nie mówił.
Tajemnica ta łączyła ich, jak węzeł nierozerwalny, jak wspólnictwo.
Często Roubaud spoglądał na Jakóba wzrokiem wymownym, ściskał jego rękę w nagłem uniesieniu, siła zaś tego uścisku przechodziła granice zwykłego koleżeństwa.
Jakób był prawdziwą rozrywką dla małżeństwa.
Seweryna przyjmowała go wesoło; gdy wchodził, wydawała lekki okrzyk, jak kobieta zbudzona w przyjemny sposób.
Rzucała wszystko, robótkę, książkę, zwykła ospałość opuszczała ją, a miejsce jej zajmowała rozmowa wesoła i śmiechy.
— A, jak to pięknie, żeś pan przyszedł. Oczekiwałam pana, myślałam wciąż o panu.
Dnie, w których Jakób przychodził na śniadanie, były prawdziwem świętem.
Znała już wszystkie jego ulubione przysmaki, sama wychodziła na miasto, aby kupić to, co lubiał najbardziej.
A wszystko to czyniła z całą uprzejmością, jak dobra gospodyni, przyjmująca przyjaciela domu, a nie zdradzając nic innego jak tylko chęć przypodobania się i potrzebę rozrywki.
— W poniedziałek będzie kreml przyjdź pan... ale napewno!
I nic więcej.
Tylko po miesiącu, gdy Jakób zainstalował się już na dobre, rozdział pomiędzy małżonkami stawał się coraz większy.
Seweryna coraz bardziej lubiała spać sama jedna.
Urządzała się tak, aby jaknajmniej spotykać się z mężem.
On zaś, co dawniej, w pierwszych dniach po ślubie, taki był gwałtowny, brutalny w objawach swej miłości, obecnie nie zważał nawet na tę oziębłość żony.
Kochał ją bez żadnych czułości, a ona zgadzała się na to, jak kobieta posłuszna, wierząc, iż nie mogło być inaczej, nie żądając nawet żadnej przyjemności.
Od czasu jednak zbrodni czuła jakiś wstręt do niego, nie wiedząc nawet z jakiego powodu.
Twarz męża drażniła ją, przestraszała.
Pewnej nocy, gdy wskutek zapomnienia nie zgasiła świecy, krzyknęła gwałtownie.
Ta twarz czerwona, usta zaciśnięte konwulsyjnie, oddech przyspieszony, przypomniały jej mordercę.
Od tego czasu dziwne uczucie ją opanowało.
Ilekroć mąż zbliżył się do niej, zdawało jej się, iż ukrywa nóż w dłoni i zamierza popełnić morderstwo.
Pomimo przywoływania zimnej krwi i rozsądku, nie mogła pozbyć się tego wrażenia. Serce jej biło ze strachu.
Roubaud ze swej strony coraz mniej narzucał się żonie, widząc jej wyraźną niechęć ku sobie.
Zdawało się, iż ów wypadek, owa krew przelana, była powodem zniechęcenia, obojętności, jaka pomiędzy nimi zapanowała, a która jest zwykłem tylko następstwem czasu.
Jakób przyczyniał się pomimowoli do tego rozłączenia.
Obecność jego uwalniała małżonków od sam na sam, które stawało się dla nich coraz przykrzejszem.
Roubaud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia. Obawiał się tylko złych następstw, nim sprawa cała pójdzie w zapomnienie.
Największą niespokojnością przejmowała go obawa utraty miejsce.
Obecnie nie żałował niczego. Być może, iż gdyby trzeba zacząć na nowo, nie mieszałby już żony do podobnej sprawy. Kobiety tak łatwo popadają w szaleństwo.
I Seweryna ugięła się pod tym ciężarem, jakim on ją obarczył.
Byłby pozostał panem, jak dawniej, gdyby jej nie był przypuścił do udziału w zbrodni.
Lecz już przepadło... teraz trzeba się z tem pogodzić.
W umyśle jego zapanowało w pierwszej chwili przekonanie, że zabójstwo to było niezbędnem. Gdyby nie zabił owego człowieka, sam nie mógłby żyć dłużej.
Dziś jednak, gdy wygasł już w nim płomień tej zazdrości szalonej, gdy nie czuł już tego nieznośnego żaru, który palił mu piersi, gdy widok krwi cudzej uspokoił krew jego własną, burzącą się w sercu, dziś nie widział już gwałtownej konieczności owego zabójstwa.
Zapytywał sam siebie: czy doprawdy warto było zabijać? Nie była to wcale skrucha z jego strony; rodzaj rozczarowania i nic więcej, rodzaj myśli, jaka nasuwa się często wobec pytań, na które nie można odpowiadać otwarcie, chcąc pozostać szczęśliwym.
On, niegdyś tak gadatliwy, obecnie popadł w zadumę, z Której budził się jeszcze bardziej ponurym.
Codziennie po obiedzie, chcąc uniknąć sam na sam z żoną, wychodził przez okno na szczyt dachu i tam ukołysany lekkim wiatrem i pustemi marzeniami, palił fajkę, spoglądając bezmyślnie na miasto, na okręty, majaczące w dalekiej odległości.
Pewnego wieczora zbudziła się w nim dawna zazdrość dzika.
Poszedł do magazynów, aby wedle zwyczaju zaciągnąć do siebie Jakóba na szklankę wina.
Wracając spotkał na schodach do swego mieszkania Henryka Dauvergne, głównego konduktora.
Ten zmieszał się, zobaczywszy Roubauda i niepytany nawet, tłómaczył swoją wizytę u pani Roubaud jakiemś poleceniem, które mu dały jego siostry.
W rzeczywistości jednak od dłuższego czasu napastował on Sewerynę, ciesząc się nadzieją pozyskania jej względów.
Roubaud od samych drzwi zaczął już qroźnie wykrzykiwać nad żoną.
— Czego ten tu znów przyłazi?... Wiesz, że tego nie znoszę!
— Ależ, mój drogi, przyszedł tu, chcąc mi pokazać najnowsze wzory do haftu...
— Do haftu!... a jakże!... Cóż ty myślisz że ja jestem taki głupi i nie widzę czego on tu szuka... A ty!... strzeż się!...
I postąpił ku niej z pięścią zaciśniętą Seweryna pobladła jak ściana i cofnęła się pospiesznie, zdziwiona tym nagłym wybuchem, tembardziej niespodziewanym, iż już od tak dawna byli względem siebie zupełnie obojętni.
Roubaud jednak wkrótce się uspokoił i rzekł do swego towarzysza:
— Taki urwis wkrada się pomiędzy małżeństwo, sądząc, że żona w tej chwili rzuci mu się na szyję, a mąż kontent z podobnego zaszczytu, zamknie na to oczy. O!... krew się we mnie burzy, gdy o tem pomyślę... W podobnym wypadku zadusiłbym żonę... bez namysłu... Niechże się ten jegomość więcej tu nie pokazuje, bo inaczej prędko ja załatwię z nim rachunek...
Jakób, zażenowany podobną sceną, nie wiedział, jak się wobec tego zachować.
Czy ten wybuch gniewu był i ku niemu zwrócony. Czyżby mąż chciał go przestrzedz w ten sposób?
Wkrótce jednak uspokoiły go słowa Roubauda, wyrzeczone tonem prawie wesołym:
— Głupiec jakiś!... wiem przecież dobrze, że sama wyrzuciłabyś go za drzwi... Dajno nam szklanki i chodź wypij razem z nami.
Poklepał Jakóba po ramieniu; Seweryna uspokojona także, uśmiechała się.
Później pili razem i spędzili kilka godzin wesoło.
W ten sposób Roubaud wpływał na zbliżenie pomiędzy swą żoną i kolegą, z miną najprzyjaźniejszą, nie myśląc wcale o możliwych następstwach.
Ów wybuch gwałtowny, owa zazdrość podrażniona, stały się właśnie przyczyną większej zażyłości, czułości tajemnych i zwierzeń pomiędzy Seweryną a Jakóbem.
Przyszedłszy na trzeci dzień i zastawszy Sewerynę samą, zaczął mówić o brutalnem postępowaniu Roubauda, oskarżał go i litował się nad Seweryną.
Ona słuchała z oczyma załzawionemi, a z serca uciśnionego pomimowoli wydobył się potok skarg, tak dawno tłumionych.
Jakób przekonał się jak dalece ta kobieta była nieszczęśliwą w pożyciu małżeńskiem.
Od tej chwili mieli już przedmiot rozmowy w krótkich chwilach gdy znajdowali się sam na sam.
Więzy ich miłości wzmocniły się; niezadługo doszli do tego, iż jeden znak, mrugnięcie oka wystarczało im do zrozumienia się wzajemnego.
Za każdą wizytą Jakób zapytywał ją spojrzeniem, czy mąż nie dał jej jakiego powodu do smutku.
Ona odpowiadała jedynie ruchem powiek.
Później dłonie ich szukały się po za plecyma męża, łączyły w długim uścisku, wypowiadały dotknięciem palców wszystko to, czego nie można było wypowiedzieć ustami.
Bardzo rzadko się zdarzało, aby na chwilę zostali sami, bez męża.
Roubaud nie odstępował ich nigdy i zawsze siedzieli razem w pokoju stołowym, w owym pokoju, który krył pod podłogą straszną tajemnicę.
Zresztą nie starali się o to, aby pozostać sam na sam.
Na myśl im nawet nie przyszło, aby naznaczyć sobie rendez-vous w jakim oddalonym zaułku dworca kolei.
Jak dotąd łączyło ich uczucie czyste, sympatja szczera.
Zadawalniało ich spojrzenie, uściśnienie ręki; mogli się w ten sposób porozumieć zupełnie.
Pierwszy raz, gdy Jakób szepnął do ucha Seweryny, że czekać będzie na nią w przyszły czwartek o północy po za magazynami, oburzyła się, wyrwała swą rękę gwałtownie.
Był to właśnie tydzień wolny, tydzień służby nocnej Roubauda.
Straszna jednak bojaźń opanowała ją na myśl, że ma wyjść ze swego mieszkania, że ma szukać tego człowieka tak daleko, wśród ciemności otaczających dworzec kolejowy. Ogarnęło ją pomieszanie, jakiego nigdy dotąd jeszcze nie uczuwała, obawa zwykła u kobiety, nie wiedzącej, skąd przyczyna tego bicia serca.
Nie odrazu jednak zgodziła się na podobne żądanie.
Musiał ją prosić prawie dwa tygodnie, zanim przystała, pomimo, że myśl o tej nocnej wycieczce podobała jej się i wywołała gorącą chęć spełnienia żądania Jakóba.
Nastały dnie czerwcowe, a z niemi upały. Wieczory tylko były przyjemniejsze z powodu chłodu, jaki sprawiał lekki wiatr, wiejący od strony morza.
Jakób pięć razy już ją oczekiwał, pięć razy miał nadzieję, iż przybędzie, pomimo wyraźnie udzielonej mu odmowy.
I tego wieczoru odpowiedziała swe, zwykłe „nie“.
Na niebie nie było widać ani gwiazd, ani księżyca.
Pomimo to czekał na nią i nareszcie ujrzał zdaleka postać czarno ubraną, pospieszającą cicho, ostrożnie.
Noc była tak ciemna, że Seweryna mogłaby przejść koło niego, otrzeć się o jego ubranie i nie dostrzedz go, gdyby ją był nie pochwycił w swe ramiona i nie zatrzymał, składając pocałunek na jej ustach.
Wydała okrzyk lekki, drżący, a potem, śmiejąc się, zbliżała swe wargi do jego twarzy.
Na tem jednak kończyło się wszystko.
Nie chciała wejść do żadnego z pustych budynków kolejowych, nie chciała usiąść ani na chwilę.
Chodzili tylko obok siebie i rozmawiali głosem cichym, przyciskając się jedno do drugiego.
Miejscem ich przechadzek była przestrzeń szeroka, zajęta przez magazyny i inne budynki, przestrzeń pomiędzy ulicami Zieloną i François Mazeline, które przecinały tor kolejowy.
Pełno tam szop, budek, rezerwoarów, studni zabudowań rozmaitego gatunku; dwie wielkie remizy na pomieszczenie lokomotyw, mały domek Sauvagnatów otoczony ogródkiem, jak dłoń szerokim kilka ruder, w których składano uszkodzone wagony i przyrządy, warsztaty kolejowe i domki, gdzie sypiali maszyniści i palacze. Nie było nic łatwiejszego jak skryć się, zgubić się jakby w głębi gęstego lasu, wśród tych uliczek pustych, wśród tych zakrętów nie do wybrnięcia.
Przez godzinę używali tej samotności przyjemnej, czyniąc ulgę sercom swoim w słowach przyjacielskich, gromadzących się od tak dawna.
Nie chciała o niczem więcej słyszeć, jak tylko o życzliwości. Oświadczyła mu odrazu, że nigdy do niego należeć nie będzie.
Niegodziwością wydawało się jej splamić tą przyjaźń czystą, której ona tak potrzebowała, z której tak była dumną.
Potem odprowadził ją do ulicy Zielonej.
Usta ich splotły się w długim pocałunku, Seweryna powróciła do domu.
O tej samej godzinie w biurze zawiadowcy stacji Roubaud zaczynał drzemać, zapakowawszy się w fotel skórzany, z którego zrywał się dwadzieścia razy w ciągu nocy, aby wyprostować skurczone członki.
Do godziny dziewiątej przyjmował i wysyłał pociągi wieczorne.
Ostatni szczególnie wielkiej wymagał uwagi; Ciągłe manewry, przeprzęganie wagonów, karty ekspedycyjne które należało przygotować samemu...
Nareszcie, gdy przyszedł pociąg pospieszny z Paryża i został już na bok usunięty, Roubaud zasiadał sam do kolacji, składającej się z kawałka zimnego mięsa przyniesionego z domu, pomiędzy dwoma kromkami chleba.
Ostatni pociąg przybywał z Rouen pół godziny po północy.
Całe wybrzeże pogrążało się w wielkiem milczeniu.
Gdzieniegdzie tylko świeciły napół przyćmione płomyki gazu, dworzec cały zasypiał w tem półcieniu.
Z całego personelu pozostawało tylko dwóch niższych urzędników i pięciu ludzi ze służby pod rozkazami pomocnika zawiadowcy.
I ci zwykle chrapali w najlepsze, wyciągnięci na ławkach z popodkładanemi pod głowę pięściami, jeden tylko Roubaud drzemał prawie z otwartemi oczyma, by w razie najmniejszego popłochu wszystkich obudzić.
Obawiając się, aby znużenie go nie przemogło i aby on sam zbyt twardo nie zasnął, nastawiał budzik na godzinę piątą, o której nadchodził pierwszy pociąg z Paryża.
Czasami jednak, szczególnie w ostatnich tygodniach, nie mógł spać zupełnie; ogarnęła go jakaś bezsenność; kręcił się tylko, wiercił w swym skórzanym fotelu.
W takim wypadku wychodził z dworca, przechadzał się wzdłuż toru kolejowego, dochodził nieraz aż do ostatniej budki sygnałowej, gdzie rozmawiał chwilę z dozorcą.
Niebo ciemne, poważna cisza nocy, uspakajały jego gorączkę.
Po jakiejś awanturze z włóczęgami dano mu rewolwer, który nosił nabity w kieszeni.
I tak nieraz aż do samego brzasku przechadzał się, zatrzymując od czasu do czasu, gdy mu się zdawało, że w cieniu nocy coś się porusza, po chwili szedł znów dalej i uspakajał się dopiero, gdy niebo zaczynało już jaśnieć, a z pośród cieniów nocy coraz wyraźniej wychylał się dworzec kolei.
Wtedy powracał do biura, do swego fotelu skórzanego i zapadał w sen głęboki, z którego budził go dzwonek zegarka, nastawionego na piątą godzinę.
Co dwa tygodnie we czwartek i w sobotę Seweryna schodziła się z Jakóbem.
Jednej nocy gdy mu opowiedziała o rewolwerze w jaki był Roubaud uzbrojony, zaniepokoił się tem bardzo.
Nigdy, coprawda, Roubaud nie dochodził aż do magazynów.
Niebezpieczeństwo na jakie się narażali, powiększało tylko urok tych schadzek.
Wynaleźli w swych przechadzkach kącik przepyszny dla siebie.
Były to składy węgla po za domem Sanvagnata. Tworzyły one rodzaj ulicy krętej wśród domów wystawionych z czarnego marmuru.
Tu byli najzupełniej bezpieczni.
W końcu znajdowała się mała remiza, służąca do pomieszczenia narzędzi. Obok jednej ze ścian leżały stosy worków próżnych, które mogły służyć za posłanie nawet dosyć miękkie.
Pewnej soboty, gdy gwałtowna ulewa zmusiła ich do szukania schronienia w owej remizie, Seweryna uparła się iż nie usiądzie, chociaż nie przeszkadzała bynajmniej pocałunkom Jakóba.
Nie wstyd ją powstrzymywał, pozwalała mu pieścić się żarłocznie swym oddechem i sama się niem upajała.
Lecz gdy rozdrażniony, rozgrzany tym płomieniem, chciał ją pochwycić, opierała się, płakała i powtarzała zewsze jedno i to samo:
Dlaczego jej chce wyrządzić taką przykrość? Przecież to tak pięknie kochać uczuciem czystem, wzniosłem, nie zniżając się do zmysłów. Splamiona w szesnastym roku życia rozpustą starca, którego krwawe widmo ją przestraszało, przygnębiona następnie brutalną żądzą swego męża, zachowała czystość dziecięcą, dziewiczość, całą wstydliwość wobec namiętności niezrozumianej.
Co ją zachwycało u Jakóba, to jego słodycz, jego posłuszeństwo, jego bojaźń dotknięcia jej rękami, dopóki ona go nie objęła swemi drobnemi i delikatnemi.
Po raz pierwszy kochała, a nie chciała się oddać, bo to właśnie zatrułoby cały urok miłości: należeć do niego w ten sposób, jak należała do dwóch innych.
Pragnieniem jej bezwiednem było wrażenie to tak przyjemne przedłużyć do nieskończoności, stać się napowrót młodą, taką jaką była dzieckiem, mieć przyjaciela dobrego, jak się go miewa w piętnastym roku, i jak się go całuje z całych sił w pierwszym lepszym ukrytym kąciku.
Jakób, gdy go ominęła chwila gorączki nie przynaglał jej bynajmniej. Oddawał się cały temu tak dziwnemu dla niego szczęściu. Tak samo jak i ona zdawał się powracać do dziecięcości i rozpoczynać miłość, która dotychczas przejmowała go obawą.
Jeśli okazywał się uległym, jeśli nie starał się ująć jej w swe ręce, to dlatego, że obawiał się, aby namiętność gwałtowna nie popchnęła go do morderstwa.
A jednak czuł, że z każdym dniem staje się lepszym, dowodem było choćby to, że godziny całe trzymał ją w swych objęciach, z ust jej wypijał jej duszę, a jednak nie przyszło mu na myśl stać się jej panem, schwyciwszy ją za gardło.
To było tak przyjemne, czekać dopóki miłość sama ich nie złączy w uścisku nierozerwalnym, dopóki nie nadejdzie chwila, gdy, wyczerpawszy swą wolę, w upojeniu połączą swe objęcia.
Te schadzki przyjemne trwały dosyć długo; i zawsze chętnie szukali jedno drugiego, a spotkawszy się chodzili wśród ciemności, pomiędzy masami węgla, które zaciemniały jeszcze bardziej noc, ich otaczającą.
Pewnej nocy czerwcowej Jakób chcąc przybyć do Hawru o jedenastej minut pięć, jak to oznaczone było w rozkładzie, musiał żywo pospieszać. Liza szła wolno, jakgdyby ociężała pod wpływem dusznego upału.
Od samego Rouen ścigała go burza wzdłuż całej doliny Sekwany. Błyskawice co chwila miotały się na obłokach.
Jakób oglądał się niespokojnie na zachmurzone niebo, Seweryna miała tego wieczora czekać na niego w umówionem miejscu. Obawiał się, że ta burza nadciągająca nie pozwoli jej wyjść z domu, jeśli się zerwie zbyt wcześnie.
Nareszcie przybył na stację przed deszczem. Teraz zaczął się znów niecierpliwić na podróżnych, powoli opuszczających wagony.
Roubaud był na stacji, przechadzał się wśród tłumu pasażerów i służby; po chwili zbliżył się do Jakóba.
— Musisz być djabelnie zmęczony; znać po tobie, jak ci pilno przywitać się z łóżkiem... Przyjemnych marzeń — dodał z uśmiechem.
— Dziękuję.
Jakób zagwizdał, cofnął pociąg na boczną linję i, odczepiwszy od niego maszynę, przybył do magazynów.
Drzwi remizy były otwarte. Liza wsunęła się do tej szopy olbrzymiej, tworzącej rodzaj galerji o dwóch torach żelaznych, długiej na siedemdziesiąt metrów, w której mogło się pomieścić sześć maszyn.
Nie było tu zbyt jasno; cztery migocące płomyki gazowe rozpraszały ciemności i odbijały na ścianach ruchliwe potworne cienie. Chwilami tylko jasne błyskawice oświetlały dach szklany i okna wysokie, umieszczone po obu stronach remizy.
Przy tem świetle chwilowem, jakby przy płomieniach pożaru można było dostrzedz liczne szczerby w murach, wiązania okopcone dymem węglowym i całą nędzę tego budynku, chylącego się do upadku i widocznie niewystarczającego już na potrzeby.
Dwie maszyny już tam stały zimne, zadrzemane.
Pecqueux zabrał się do zagaszenia ogniska przerzucał gwałtownie węgle żarzące, a iskry wydobywające się z popielnika, spadały pod spód, do rowu, wykopanego pod lokomotywą.
— Strasznie jestem głodny, Pójdę cokolwiek przetrącić — rzekł palacz — a panu się jeść nie chce?
Jakób nie odpowiedział.
Pomimo pośpiechu nie chciał opuścić maszyny dopóki ognisko nie zostanie zgaszone a kocioł wypróżniony. Było to przyzwyczajenie dobrego maszynisty, od tego nigdy nie odstąpił.
Jeśli miał czas, odchodził dopiero wówczas, gdy ją obejrzał starannie dokoła, oczyścił, otarł tak, jak się to robi ze zwierzęciem ulubionem którego się dogląda z przyjemnością.
Woda zciekała grubym strumieniem do rowu i wtedy dopiero Jakób odezwał się.
— Prędzej, prędzej!
Odgłos grzmotu zagłuszył te słowa. Błyskawica tak jasna i tak przeciągła oświetliła całą szopę, iż można było z łatwością policzyć na dachu szyby wybite, których tam było bardzo dużo. Narzędzia żelazne i duża blacha, stojąca w kącie, odezwały się długim, głuchym dźwiękiem.
Pecqueux zaklął pocichu.
Jakób uczynił ruch rozpaczliwy.
Skończyło się, niema nawet i myśleć o czem, tembardziej że deszcz ulewny zaczął lać jak z cebra. Zdawało się, że burza wytłucze resztę szyb na dachu.
Przez otwory woda ciekła strumieniami, wiatr huczał po remizie, mając dostęp wolny przez dziury w dachu i drzwi otwarte naroścież, całe wiązanie trzeszczało, grożąc lada chwila zawaleniem całej szopy.
Liza znalazła się widocznie pod jedną z szyb zbitych, bo wkrótce potoki wody po niej spływały.
Pecqueux właśnie kończył ją czyścić.
— Po co się tu kręcić, deszcz ją sam wymyje.
I, wracając do myśli, która mu widocznie od chwili już dłuższej nie dawała spokoju, rzekł:
— Trzebaby coś zjeść bodaj w poczekalni. Po takim deszczu nie sposób będzie dostać się do łóżka.
Poczekalnia o której Pecqueux wspomniał, znajdowała się tuż prawie za magazynami, gdy tymczasem dom, gdzie były umieszczone łóżka dla maszynistów i palaczy, nocujących w Hawrze, stał przy ulicy Francois-Mazeline.
Na taki deszcz można zmoknąć do nitki, zanimby się tam doszło.
Jakób pomimowoli musiał się zgodzić pójść za palaczem, który zabrał koszyk swego zwierzchnika aby mu ulżyć ciężaru. Wiedział dobrze iż w koszyku tym są dwa kawałki mięsa zimnego, chleb i butelka, ledwo co odkorkowana. Wiadomość o tem wszystkiem dodawała mu apetytu.
Deszcz lał coraz większy. Pioruny trzaskały coraz bardziej, pierwszy lepszy mógł uderzyć w remizę i rozwalić ją do szczętu.
Jakób i Pecqueux wyszli małą furtką na lewo, prowadzącą do kantyny.
Liza tymczasem wystygła już zupełnie; zasnęła w ciemnościach, oświetlanych tylko gwałtownemi błyskawicami, zmoczona wodą ciekącą z dachu, która spływała po jej bokach i tworzyła pomiędzy kołami kałużę, ściekającą powoli do rowu.
Zanim jednak Jakób udał się za swym pomocnikiem, wstąpił do małego pokoiku tuż przy poczekalni, gdzie stał przygotowany szaflik z wodą.
Wyciągnął z koszyka mydło i ręcznik i obmył z węgla i dymu twarz i ręce, zaczernione w czasie drogi.
Miał także przyzwyczajenie wozić ze sobą całą odzież na zmianę, mógł wiec przebrać się od stóp do głowy jak to czynił co wieczór, przybywając do Hawru, gdy miał umówioną schadzkę z Seweryną.
Pecqueux siedział już tymczasem za stołem, umywszy zaledwie koniec nosa i palców.
Poczekalnia owa składała się poprostu z maleńkiego pokoju, pustego, pomalowanego na żółto, w którym był tylko piec do odgrzewania przyniesionych ze sobą wiktuałów, stół, przybity do ziemi i pokryty blachą cynkową, zastępującą obrus. Dwie ławki dopełniały umeblowania tego salonu.
Goście, przychodzący tutaj, zaopatrzeni byli w swe zapasy, które spożywali na papierze, niosąc kawałki do ust na końcu scyzoryka.
Obszerne okno oświetlało ten pokój.
— To dopiero deszcz przeklęty — zawołał Jakób, przykładając twarz do szyby.
Pecqueux siedział na ławce przed stołem.
— Pan nic jeść nie będzie? — zapytał.
— Nie, mój stary. Możesz dokończyć za mnie chleb i mięso, jeśli tego twój żołądek wymaga. Mnie się jeść nie chce.
Pecqueux nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć. Rzucił się na mięso i wysączył do dna butelkę.
Często mu się trafiała podobna gratka, gdyż przełożony jego jadł mało. Pecqueux zato jadł za dwóch.
Po chwili odezwał się, napakowawszy pełne usta chleba i mięsa:
— Deszcz? a cóż to nam szkodzi, skoro jesteśmy pod dachem. Chociaż, coprawda, jeśli tak dalej lać będzie, to pan tu sam zostanie. Ja sobie pójdę.
Roześmiał się głośno, nie robiąc tajemnicy ze swego stosunku z Filomeną Sauvagnat, tembardziej, iż nie chciał, aby Jakób go podejrzewał, jadzie się tak często błąka po nocach.
Filomena mieszkała obok swego brata, zajmowała pokoik na parterze tuż przy kuchni. Potrzeba było tylko zapukać do okiennicy, okno się otwierało, a pukający jednym krokiem znajdował się w pokoju.
Tą drogą, jak mówiono, dostawała się cała służba kolejowa.
Teraz jednak tylko Pecqueux był wpuszczany.
— Niech cię jasne pioruny! — zaklął głucho Jakób, widząc że deszcz, który już przed chwilą ustawał, na nowo padać zaczyna.
Pecqueux, niosąc do ust ostatni kawałek mięsa na końcu noża, zapytał z dobrodusznym uśmiechem:
— Co pan masz za zajęcie dziś wieczorem? hę? o! na nas dwóch zarząd skarżyć się nie może... nie niszczymy bynajmniej materaców przy ulicy Francois-Mazeline.
Jakób żywo odwrócił się od okna.
— Dlaczegóż to? — zapytał.
— A cóż? pan, tak samo jak i ja, zacząwszy od wiosny kładzie się spać koło trzeciej lub czwartej zrana.
Musiał coś wiedzieć, a może dostrzegł te częste schadzki.
Zresztą nic to dziwnego. W każdej sypialni łóżka stały parami, maszynisty obok palacza; zarząd starał się nawet w nocy połączyć byt tych dwóch ludzi przeznaczonych do pracy wiążącej ich razem na każdym kroku.
Pecqueux łatwo mógł zauważyć prowadzenie się swego przełożonego, które nie było już tak regularnem jak dawniej.
— Cierpię na ból głowy — odrzekł Jakób bezmyślnie. — To mi dobrze robi, gdy chodzę po nocnem powietrzu.
Nie dokończył jeszcze tych słów, gdy Pecqueux przerwał mu głosem podniesionym, jakby się gwałtem chciał usprawiedliwiać:
— O! cóż znowu!... wiesz pan przecie dobrze, iż jesteś wolny, możesz robić, co ci się podoba... ja sobie tak mówiłem na żart... Chociaż... gdyby się tak panu kiedy... znudziło... to można się do mnie zwrócić bez żenady... Ja jestem dobry do wszystkiego... do czego pan tylko zechcesz...
I, nie tłomacząc się jaśniej, pozwolił sobie uścisnąć silnie rękę Jakóba; poczem zmiął i wyrzucił papier zatłuszczony, w którym było owinięte mięso, butelkę wsadził do koszyka, posprzątał na stole, a wszystko tak starannie, jak człowiek przyzwyczajony do gąbki i miotły.
Nareszcie, gdy deszcz nie ustawał, pomimo że nie słychać już było grzmotów, odezwał się:
— No! ja uciekam. Zostawiam pana samego.
— O! — odrzekł Jakób — skoro deszcz nie ustaje, pójdę i położę się na łóżku połowem.
Łóżka polowe stały obok magazynów, zasłonięte od deszczu namiotem płóciennym. Przeznaczone one były dla służby, która się tam kładła w ubraniu, gdy przybywała do Hawru na dwie lub trzy godziny.
Jakób, widząc swego palacza kroczącego szybko wśród strumieni deszczu ku domowi Sauvagnatów, pobiegł sam do namiotu polowego.
Gorąco tam było, duszno, nie wszedł też do środka, lecz zatrzymał się u wejścia.
W głębi na posłaniu leżał jeden z maszynistów, wyciągnięty na grzbiecie, z ustami otwartemi i chrapał jak trąba żołnierska.
Jakób stał kilka minut. Nie mógł się zdecydować, nie chciał jeszcze tracić nadziei.
Pomimo całej wściekłości jaka go opanowała na ten deszcz przeklęty, czuł jednak szaloną chęć pójścia na miejsce umówione.
Wiedział, że Seweryny tam nie będzie, w każdym razie czułby się zadowolonym, iż dotrzymał przyrzeczenia i pomimo wszystko, stawił się jak zwykle.
Chwilę jeszcze pomyślał i szybkim krokiem puścił się w stronę tak dobrze mu znaną, w aleje między stosami węgla.
Deszcz smagał go po twarzy, nie mógł otworzyć oczu. Dotarł jednak do szopy z narzędziami, gdzie już raz szukał z Seweryną schronienia przed deszczem.
Zdawało mu się, że tam nie będzie czuł tego przykrego osamotnienia.
Wszedł do ciemnego zakątka, gdy nagle uczul dwoje ramion obejmujących go czule i usta, składające pocałunek na jego wargach.
Seweryna tam była.
— Mój Boże!... jakto? jesteś tutaj?...
— Tak. Widziałam, iż zanosi się na burzę, przybiegłam jeszcze, nim deszcz zaczął padać... Dlaczegóż tak późno?...
Ostatnie słowa wyszeptała głosem omdlewającym.
Jakób czuł, iż nigdy go tak serdecznie nie uścisnęła jak dzisiaj.
Pociągnęła go lekko ku sobie, usiadła na workach próżnych, na tem posłaniu miękkiem, zajmującem kąt szopy.
On upadł obok niej, nie puszczając jej z objęć... czuł ją obok siebie...
Nie mogli się widzieć, oddech ich sprowadzał uderzenie krwi do głowy, wprawiał w szał, kazał zapomnieć o wszystkiem, o całem otoczeniu, o świecie całym. Gorące pocałunki wywołały na usta słowa pieszczoty.
— Czekałaś na mnie?... tęskniłaś?...
— O!... tęskniłam... tęskniłam...
I w tejże chwili, nie mówiąc ani słowa, drżąca cała, tłumiąc nawet oddech, przyciągnęła go ruchem gwałtownym ku sobie.
Chwilę przedtem, nim nadszedł, sądziła, że go już nie ujrzy. Ujrzawszy go, uniesiona radością niespodziewaną, uczuła wrażenie dziwne, nieoczekiwane... nie liczyła nic... nie rozumowała.
Stało się, bo stać się musiało.
Gęste krople deszczu uderzały o dach szopy, wydając szmer monotonny, ostatni pociąg z Paryża, przebiegł szumiąc, gwiżdżąc i wstrząsając ziemią.
Jakób, zerwawszy się, słuchał ze zdziwieniem szumu burzy.
Gdzież się znajduje?
Wstając, poczuł pod ręką trzonek młotka, na który już zwrócił uwagę, siadając poprzednio!
Radość nieopisana go ogarnęła. A więc... stało się? Seweryna należała do niego i nie użył tego młotka, aby jej roztrzaskać głowę.
Należała do niego bez walki, bez tej żądzy wrodzonej, nurtującej w nim bezustannie, aby ją widzieć martwą jak łup drugim wyrwany. Nie, ona należała do niego siłą czaru wszechmocnego, ona go uleczyła, gdyż widział ją inną, gwałtowną w swej słabości, pokrytą krwią, będącą dlań niejako pancerzem przerażenia.
Ona go opanowała, jego, który sam nie śmiał nawet pomyśleć o czemś podobnem.
Czuł wdzięczność niewysłowioną, pragnął żyć dla niej jedynie, w niej ześrodkować cała swą istotę.
Seweryna również czuła się szczęśliwą, iż raz przecie skończyła się walka długa, ten opór z jej strony, którego przyczyny zrozumieć nie mogła.
I dlaczego się tak długo opierała? Przyrzekła przecież. Dotrzymanie tego przyrzeczenia przynosiło jej rozkosz.
Teraz dopiero zrozumiała, iż go pragnęła oddawna, nawet wówczas, gdy oczekiwanie wydawało jej się tak przyjemnem. Serce jej i ciało potrzebowało miłości stanowczej, ciągłej.
Wypadki poprzednie, rzucające zbłąkaną w stek brudów i podłości były strasznem okrucieństwem.
Życie jej było dotąd nadużyciem. Pogrążana była w błoto, w krew, i to z taką szybkością, iż piękne jej oczy niebieskie nie straciły nic z uroku naiwności i utrzymały wyraz przestrachu pod tym chełmem tragicznym z czarnych włosów.
Pomimo wszystko pozostała czystą, kochała po raz pierwszy, ubóstwiała tego chłopca, pragnęła rozpłynąć się z nim, być jego sługą. Należała do niego, mógł nią rozporządzać według upodobania.
— Najdroższy!... weź mnie — zatrzymaj mnie... chcę tylko tego, czego ty zechcesz!...
— Nie... nie... mój skarbie!... tyś panią... rozkazuj mogę cię tylko kochać i być ci posłusznym.
Godziny mijały. Deszcz przestał już padać oddawna.
Na całym dworcu zaległa cisza przerywana tylko szmerem niewyraźnym, płynącym gdzieś zdaleka. To fale morskie tak szumiały.
Spoczywali we wzajemnym uścisku, gdy nagle rozległ się strzał.
Zerwali się niespokojnie.
Dzień zaczynał już świtać, zdaleka nad ujściem Sekwany niebo powoli się wyjaśniało.
Co oznaczał ten strzał niespodziewany?
Nierozwaga mimowolna i szał jaki ich opanował sprawiły, iż się tak bardzo opóźnili. Czyżby to mąż? nie znalazłszy żony w domu, szukał ich i strzelał z rewolweru, chcąc ich z ciemnego zakątka wywabić.
Obojgu równocześnie ta myśl przyszła do głowy.
— Nie wychodź! zaczekaj, zobaczę.
Jakób pocichu podszedł do samej bramy i, zakryty cieniem muru, podsunął się w stronę, skąd dolatywał jakiś hałas.
Zdaleka widział kilku ludzi biegnących; pozna! głos Roubauda; słyszał wyraźnie, jak pomocnik zawiadowcy zapewniał, iż dostrzegł trzech włóczęgów, zajętych kradzieżą węgla.
Od kilku tygodni miewał on już podobne przywidzenia.
Snując się bezmyślnie pomiędzy pustymi budynkami kolejowymi, widział w swej wyobraźni tłumy całe bandytów, czyhających na jego życie.
Tym razem bojaźń jego doszła do szczytu. Strzelił w powietrze, chcąc tym strzałem dodać sobie odwagi.
— Prędzej! prędzej! uciekajmy — szeptał Jakób — gotowi splądrować remizę... Zbliżają się... Uciekaj...
Wybiegli prędko! Seweryna uciekała, ile jej siły pozwalały, kryjąc się wzdłuż murów. Jakób zniknął wśród stosów węgli.
I rzeczywiście był to najwyższy czas, gdyż Roubaud postanowił zrewidować remizę.
Przysięgał, iż złodzieje musieli się tam ukryć.
Zdaleka widać było światełka latarni, błąkające się tuż przy ziemi. Wkrótce odbyła się rewizja. Skończyła się na tem, iż wszyscy rozeszli się do domów zirytowani tą pogonią bezcelową!
Jakób, uspokojony nareszcie, postanowił udać się na ulicę Mazeline i przespać się choć chwil kilka.
Zaledwie uszedł kawałek drogi potknął się prawie o swego palacza Pecqueux, poprawiającego ubranie i klnącego strasznie choć pocichu.
— A tam co? mój stary?...
— Niech ich... nie pytaj pan lepiej. Ci łajdacy obudzili Sauvagnat. Usłyszał mą rozmowę z jego siostrą... wylazł w koszuli. Zaledwie miałem czas wyskoczyć oknem... O!... o!... słyszysz pan?...
Krzyki i płacz kobiety, odbierającej widocznie rzęsiste razy, mieszały się z przekleństwami mężczyzny.
— Hę?... a to jej garbuje skórę!... I pomyśleć, że ona ma trzydzieści dwa lata, a on ją tłucze jak małe dziecko, złapane na gorącym uczynku... A zresztą... co mi tam... przecie to jej brat.
— Mnie się jednak zdawało, że jemu o ciebie nie idzie... że gniewa się tylko, gdy kogo innego zastanie, — zauważył Jakób.
— Kto go tam może wiedzieć!... Czasami to udaje, że mnie wcale nie widzi... a czasami znów, jak pan słyszysz, wali i to porządnie!... Ale to mu nie przeszkadza kochać swej siostry, wołałby nie wiem co, aniżeli się z nią rozłączyć... Chodzi mu tylko o to, by ludzie nic nie gadali... No! na dzisiaj to będzie miała chyba dosyć!....
Krzyki ustały. Słychać tylko było jęk cichy i łkanie.
Pecqueux i Jakób oddalili się.
W dziesięć minut później spali snem głębokim jeden obok drugiego w małej sypialni, pomalowanej na żółto, w której znajdowały się tylko cztery łożka, cztery stołki, stół i miednica blaszana.
Od tej nocy Jakób i Seweryna spędzali przyjemnie czas wyznaczony na schadzki.
Nie zawsze jednak burza osłaniała ich swemi skrzydły opiekuńczemu. Niebo jasne, gwiaździste, noc jasna księżycowa przeszkadzała im nieraz.
Zawsze jednak zdołali wyszukać jakiś kącik ukryty, ciemny, osłoniony murami budynków lub ścianami, utworzonemi ze stosów węgla, i tam spędzali przyjemnie kilka godzin, jedno obok drugiego.
W sierpniu i we wrześniu noce były tak ciepłe, przyjemne, czyste powietrze wiejące od strony morza upajało takim czarem, iż nieraz byliby się dobrze spóźnili, gdyby nie ruch, budzący się na stacji, świst maszyn, zaczynających swą dzienną pracę.
Nawet pierwsze dni chłodne października nie przeszkadzały im bynajmniej.
Seweryna przybywała ubrana nieco cieplej, zawinięta w płaszcz szeroki, w którym i Jakób czasami znikał do połowy.
Później barykadowali się w jednym z kącików remizy z narzędziami, którą pomysłowy maszynista nauczył się zamykać zwewnątrz zapomocą sztaby żelaznej, założonej na zawiasy.
Byli tam jakby u siebie.
Burze listopadowe mogły wyrwać szyby z dachu, mogły nawet dach cały zerwać, nie zrobiwszy im krzywdy najmniejszej.
Kącik, wybrany w remizie, osłoniony był zgóry i z boków.
Pomimo to Jakób czuł niepohamowane pragnienie, aby mógł przycisnąć ją do swej piersi w jej własnem mieszkaniu, tam, gdzie wydawała się inną, bardziej powabną, z uśmiechem spokojnym uczciwej mieszczanki.
Ona się jednak opierała, nie tyle może z obawy przed czujnem okiem szpiegujących ją sąsiadów, ile raczej wskutek skrupułu.
Pewnego jednak poniedziałku w jasny dzień, zjadłszy śniadanie, na które go jak zwykłe Roubaud zaprosił, rozmawiał z Seweryną, śmiejąc się i żartując.
Męża nie było w domu, gdyż wezwany został za jakimś ważnym interesem przez naczelnika stacji.
Jakób, żartując, pochwycił Sewerynę w swe ramiona, nosił ją po pokoju, nareszcie duszącą się od śmiechu rzucił na łóżko.
Szał i płochość sprawiły, iż zapomnieli o wszystkiem.
Seweryna opierała się cokolwiek śmiejąc się i żartując, wreszcie uległa, zwyciężona czułym uściskiem i pieszczotliwemi słowami.
Od tego czasu w czwartki i soboty Jakób po północy przychodził zawsze na górę.
Było to jednak bardzo niebezpieczne. Nie śmieli się ruszyć z powodu sąsiadów, a jednak czuli, iż uczucie ich się zwiększyło, radość podwoiła.
Niekiedy przychodziła im ochota do urządzenia jednej z dawniejszych schadzek wśród stosów węgla, i biegli wówczas do remizy, nie zważając na mrozy grudniowe.
Jakób i Seweryna wiedli życie podobne już od czterech miesięcy. Namiętność nie tylko nie zmniejszała się, lecz przeciwnie wzrastała z dniem każdym.
Byli dla siebie wzajemnie nowością zupełnie dotąd nieznaną. Serca ich pozostawały prawie w stanie dzieciństwa. Namiętność zadziwiła ich, pieszczoty najmniejsze czarowały. Dokonywała się w nich walka ciągła, kto zdoła więcej poświęcić dla drugiego.
On nie wątpił już, znalazł środek na straszną swą chorobę dziedziczną.
Od chwili bowiem, gdy Seweryna należała do niego, myśl morderstwa nie zamąciła mu umysłu. Czyżby posiadanie fizyczne zadawalało tę potrzebę śmierci? Posiadać, mordować! czyż te dwa wyrazy równoważą się w ciemnej głębi człowieka-zwierzęcia?
Jakób nie zastanawiał się nad temi pytaniami, zanadto nieświadomy, nie próbował nawet uchylić drzwi od tej przerażającej tajemnicy.
Czasami, gdy trzymał Sewerynę w swych objęciach przychodziło mu nagle na myśl wspomnienie o tem, co uczyniła, o tem zabójstwie, do którego przyznała się jedynie spojrzeniem, siedząc na ławce skweru w Batignoles.
Nie ciekawy był jednak szczegółów; nie chciał nic wiedzieć. Ona, przeciwnie, czuła coraz bardziej potrzebę powiedzenia wszystkiego.
Nieraz w uścisku namiętnym, Jakób czuł wyraźnie, jak pierś jej wzdyma się parta naciskiem tej tajemnicy, jak chciałaby podzielić z nim ten ciężar, aby sobie ulżyć cokolwiek.
W chwilach podobnych dreszcz przechodził ją od stóp do głowy, dreszcz ten zaczynał się w krzyżu, ściskał jej gardło i westchnienia głębokie wydawał. Na usta jej cisnęły się słowa przytłumione, ciało całe uginało się w kurczu nerwowym.
Jakób ze niepokojony zamykał jej usta pocałunkiem, nie dopuszczając do wyznania.
Poco wprowadzać pomiędzy siebie tę straszną tajemnicę. Zresztą, nie mógł zaręczyć, czy nie zniszczy ona ich szczęścia. Przeczuwał niebezpieczeństwo, drżenie dziwne opanowywało go na myśl poruszenia tej krwawej historji.
Ona odgadywała bezwątpienia stan jego; ulegała mu, obsypywała pieszczotami, okazywała się istotą potrzebującą kochać i być kochaną! I wszystko kończyło się we wzajemnym omdlałym, długim uścisku.
Roubaud od lata uspokoił się znacznie. W miarę jednak o ile żona jego stawała się weselszą, o ile powracała jej świeżość młodości, o tyle mąż starzał się, pochmurniał.
W ciągu tych czterech miesięcy zmienił się bardzo, jak sama utrzymywała. Jakóba ściskał zawsze serdecznie za ręce, zapraszał go, był szczęśliwym, siedząc z nim przy jednym stole.
Lecz ta rozrywka mu nie wystarczać; wychodził często. Spożywszy ostatni kąsek obiadowy, zostawiał żonę sam na sam z przyjacielem pod pozorem, iż w pokoju jest nadzwyczaj duszno, że musi odetchnąć na świeżem powietrzu.
W rzeczywistości jednak biegł do poblizkiej kawiarni, gdzie spotykał pana Cauche, naczelnika straży. Pił mało, conajwyżej mały kieliszek rumu, przyszła mu jednak chętka do gry, i zamieniła się wkrótce w namiętność.
Ożywiał się, zapominał o wszystkiem, wziąwszy karty do ręki i pogrążywszy się w partji pikiety.
Pan Cauche, gracz zapalony, twierdził, iż gra się ożywi jeżeli będzie oznaczona jaka stawka. Grano zatem o sto su.
Od tego czasu Roubauda opanowała gorączka gry, widok pieniędzy, leżących przed nim, wzbudził żądzę wygranej, rujnującą człowieka doszczętnie, doprowadzającą go do tego stopnia zaciekłości, iż na jedną kartę stawić gotów nawet swe życie.
Do tego czasu obowiązki służbowe nie cierpiały jeszcze. Wymykał się do kawiarni wtedy tylko, gdy był wolny od zajęcia; do domu powracał zwykle o drugiej lub trzeciej w nocy.
Seweryna nie uskarżała się na to bynajmniej. Robiła1 mu tylko wyrzuty, iż powraca coraz bardziej markotny.
Nic dziwnego!... szczęście mu nie sprzyjało, przegrywał dosyć znaczne sumy; doszedł nawet do tego, że się zadłużył.
Pewnego wieczora wybuchła pierwsza sprzeczka pomiędzy mężem a żoną.
W sercu jej nie wyrodziła się jeszcze dla niego nienawiść, z trudnością jednak znosiła jego obecność. Czuła, jak dalece ten człowiek cięży na jej życiu. Byłaby tak swobodną, tak szczęśliwą, gdyby nie oni. Zresztą, nie czuła żadnych wyrzutów, oszukując go; czyż to nie jego własna wina?... czyż nie on sam popchnął ją do upadku?
W tem powolnem rozłączeniu, gdy szukali lekarstwa na chorobę trawiącą ich od czterech miesięcy, każde z nich pocieszało się, rozweselało, według własnej woli.
On miał grę, ona mogła mieć kochanka...
Jedno ją tylko gniewało, na jedno nie mogła się zgodzić bez oburzenia, to na te ciągłe jego przegrane, zmuszające ją do ograniczania się w swych potrzebach.
Od czasu gdy pięciofrankówki zaczęły topnieć w kawiarni, nieraz była w kłopocie, czem zapłaci praczkę. O drobiazgach, o jakichkolwiek przyborach toaletowych nie miała nawet co i myśleć.
Owego właśnie wieczora, gdy wybuchła pierwsza sprzeczka, poszło o kupno bucików, gdyż jedyne, jakie miała na nogach, mocno już były zniszczone.
Roubaud zabierał się właśnie do wyjścia, a nie mogąc znaleźć noża stołowego do ukrajania kawałka chleba, pochwycił za duży nóż z szuflady, ową broń, użytą przy zamordowaniu Grandmorrina.
Ona patrzyła na niego, słuchała wymówek, iż niema piętnastu franków na buciki dla niej, i nie wie czy prędko je mieć będzie, skąd je bowiem weźmie.
Pomimo odmowy, kilkakrotnie powtórzyła swe żądanie; upierała się i była coraz bardziej rozdrażnioną.
W końcu wskazała palcem na ów punkt posadzki, gdzie zagrzebane były ślady morderstwa. Powiedziała mu, iż tam leżą pieniądze, niech jej da ztamtąd.
Roubaud pobladł straszliwie, upuścił nóż, który z brzękiem wpadł do szufladki.
Przez chwilę myślała, iż ją uderzy.
Zbliżył się ku niej i jąkając wyrzekł, iż te pieniądze mogą tam zgnić, że pozwoliłby sobie prędzej rękę uciąć, zanimby ich dotknął.
Zacisnął pięści, zagroził, że ją zabije, gdyby ośmieliła się w czasie jego nieobecności podnieść taflę i skraść choćby grosz jeden.
Nigdy! Nigdy! To umarło! to już pogrzebane! Groźba ta była zresztą zbyteczna; Seweryna pobladła na samą myśl; iżby tam miała szukać pomocy. Nie! nie!... nic jej do tego nie zmusi... gdyby nawet nędza miała im zajrzeć w oczy, gdyby nawet z głodu umrzeć im przyszło.
Rzeczywiście, od owego czasu nie wspominano o tem więcej, pomimo, iż niedostatek nieraz bardzo uczuwać się dawał.
Gdy dotykali nogą tego miejsca, uczucie jakby oparzenia stawało się tak straszne, tak niemożliwe do zniesienia, że uciekali stamtąd czempredzej.
Zaczęły się inne sprzeczki, a to w przedmiocie folwarku Croix de Maufras.
Dlaczego nie sprzedać tego domu?
I oskarżali się wzajemnie, iż żadne nie czyni nic, aby przyśpieszyć tą sprzedaż. On nie chciał się tem zajmować, odmawiał w gwałtowny sposób. Ona pisała kilka razy do Misarda i otrzymywała odpowiedzi błahe.
Nabywca się nie zgłaszał, owoce nie obrodziły, jarzyny zgniły skutkiem deszczów.
Powoli ów wielki spokój, w jaki popadło małżeństwo po dokonaniu zbrodni, zaczął niknąć. Miejsce jego zajmowało rozdrażnienie gorączkowe.
Owe pieniądze ukryte, ów przyjaciel, wprowadzony przez męża, te główne zarodki choroby gwałtownej, rozwijały się szybko, rozdzielały ich, rozdrażniały ich wzajemnie.
Życie ich zamieniło się powoli w piekło.
I w otoczeniu Roubaudów działo się coraz gorzej. Nowa burza sprzeczek i waśni wisiała już w powietrzu, grożąc lada chwila wybuchem.
Filomena zerwała gwałtownie z panią Lebieu, wskutek oszczerstwa, rzuconego przez tą ostatnią, występującą z oskarżeniem, iż przyjaciółka sprzedała jej kurę, zdechłą na jakąś szkodliwą chorobę.
Prawdziwy jednak powód zerwania tkwił w zbliżeniu się Filomeny do Seweryny.
Pecqueux poznał przypadkowo pewnej nocy w objęciach Jakóba żonę Roubauda, ta zaś, pokonawszy swe dawne skrupuły, zaczęła się okazywać nadzwyczaj uprzejmą dla żony palacza.
Filomenie pochlebiał ten stosunek z kobietą, będącą bezsprzecznie pięknością i znakomitością na dworcu kolei. Zaczęła powoli unikać żony kasjera, wreszcie odwróciła się od niej zupełnie. Wygadywała na nią niestworzone rzeczy, krzyczała i dowodziła wszędzie, że mieszkanie od ulicy należy do Roubauda, że to rzecz wstrętna, iż do tego czasu mieszkania tego im nie oddano.
Rzeczy zaczęły kiepski obrót przybierać dla Lebleu, tembardziej, że jej zaciekłość w śledzeniu panny Guichon, aby ją raz nareszcie pochwycić z zawiadowcą, groziła także kłopotami.
Ona wprawdzie nic nie pochwyciła, ale ją samą pochwycono, stojącą pod cudzemi drzwiami, z okiem przy dziurce od klucza.
Zawiadowca, rozdrażniony podobnem szpiegowaniem, odezwał się do swego pomocnika, pana Moulin, że gdyby Roubaud zażądał mieszkania od ulicy, on chętnie żądanie jego poprze i podpisze. Moulin zaś, zazwyczaj mało gadatliwy, obecnie powtórzył to każdemu z osobna.
Zdawało się, że lada chwila wybuchnie walka na całym korytarzu od drzwi do drzwi, tak dalece, rozpłomieniły się namiętności.
Pośród tych wstrząśnień, wzrastających coraz bardziej, Seweryna miała jeden tylko dzień szczęśliwy: piątek.
W połowie października zdobyła się na odwagę i wynalazła pozór pierwszy lepszy, jakąś, słabość w kolanie, bardzo dotkliwą, która zmusiła ją do powierzenia się starannej opiece specjalisty, i co piątek wyjeżdżała pociągiem pośpiesznym o szóste; minut czterdzieści zrana, tym samym, który prowadził Jakób, spędzała z nim dzień cały w Paryżu i wracała również pośpiesznyrń pociągiem o wpół do szóstej wieczorem.
Z początku uważała sobie za obowiązek, zdawać sprawę przed mężem z postępów kuracji kolana, czasami było lepiej, czasami gorzej, lecz wkońcu, widząc, że jej prawie nie słucha, przestała o tem mówić.
Niekiedy patrzyła na niego i zapytywała sama siebie, czy on się też domyśla, a może wie o wszystkiem.
— Jakto? ten człowiek miotany wściekłą zazdrością, zdolny do morderstwa, zaślepiony w napadzie szaleństwa nikczemnego, dziś doszedł do tego, że pozwala jej na wszystko?
Nie, nie mogła w to uwierzyć. On chyba zgłupiał poprostu.
W pierwszych dniach grudnia, pewnej nocy zimnej, śnieżnej, Seweryna oczekiwała bardzo długo na swego męża.
Nazajutrz, w piątek, zaraz o świcie miała wyjechać. Wieczorem spakowała starannie torbę podróżną, przygotowała ubranie, aby zrana nie tracić czasu, lecz wnet wyskoczyć z łóżka i być gotową.
Wreszcie położyła się i zdrzemnęła koło pierwszej w nocy.
Roubaud nie powracał.
Dwa razy już się trafiło, iż przyszedł do domu o świcie, oddany namiętności, nie mogąc wyrwać się z kawiarni, gdzie mały pokoik, na samym końcu zakładu, zamienił się w prawdziwy dom gry. Grano tam obecnie w ekartè, o grube nieraz sumy.
Seweryna zadowolona, że spać może sama, ukołysana marzeniem o jutrze, spała snem spokojnym, otuliwszy się ciepłą miękką kołdrą.
Trzecia godzina wybiła, gdy zbudził ją dziwny hałas.
Z początku nie mogła pojąć co to takiego. Zdawało jej się, iż śni i zasnęła znowu. Było to jakby głuche wyważenie drzwi, trzeszczenie drzewa; ktoś widocznie chciał się zakraść pokryjomu.
Nagłe szarpnięcie i głośny łoskot tak ją przestraszyły iż zerwała się na równe nogi.
Przelękła się okropnie. Nie... nie myliła się... ktoś wyłamuje zamek od sieni.
Przez chwilę siedziała na łóżku, jak wryta, w uszach jej dzwoniło, nie miała siły, aby wstać i zobaczyć co się dzieje.
Po długiej chwili wstała nareszcie, szła pocichutku, boso i uchyliła ostrożnie drzwi od pokoju.
Pobladła z zimna i przestrachu, wydawała się jeszcze szczuplejszą bez ubrania, w jednej tylko koszuli.
Przez drzwi uchylone zajrzała do sali jadalnej, a widok jaki tam dostrzegła przygwoździł ją ździwieniem i przerażeniem.
Na podłodze Roubaud, rozciągnięty na czworakach, odejmował taflę zapomocą noża. Świeca stojąca w lichtarzu tuż obok niego, oświecała pokój i rzucała potworny cień Roubauda aż pod sam sufit. Pochyliwszy twarz nad tą dziurą, tworzącą na posadzce plamę czarną, patrzył oczyma rozszerzonemi. Krew zaczerwieniła silnie jego policzki. Wyglądał jak zbójca.
Brutalnie zagłębił rękę... nie znalazł nic. Drżąc przybliżył świecę. Z głębi dziury wyglądała portmonetka, zegarek i pieniądze.
Seweryna wykrzyknęła mimowoli, a Roubaud przelękniony obejrzał się na nią.
Przez chwilę nie poznawał jej, wziął ją widocznie za widmo, do którego też rzeczywiście była podobną, biała, blada, przerażona.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
Poznał ją nareszcie. Unikając odpowiedzi, mruknął coś cicho pod nosem.
Obecność jej była mu nie na rękę, chciałby, aby wróciła do łóżka, nie mógł jednak znaleźć powodu słusznego, nawet słowa więzły mu w gardle.
— Ato tak? mówiła to ty odmawiasz mi na buciki, a sam zabierasz pieniądze dla siebie, boś przegrał, bo ci na dalszą grę potrzeba!...
Te słowa doprowadziły go do wściekłości.
Jakto? ona chce zatruć mu resztkę życia, odebrać tę ostatnią przyjemność?... ona?... ta kobieta która mu ciężarem teraz się stawała? Bawił się gdzieindziej, nie potrzebował jej zupełnie.
Pomyślawszy to, zagłębił ponownie rękę i zabrał portmonetkę, zawierającą trzysta franków.
Założył płytę na swoje miejsce, przycisnął obcasem, i, odwróciwszy się ku wyjściu, rzekł tylko przez zaciśnięte zęby:
— Nudzisz mnie. Robię, co mi się podoba. Czy ja cię pytam, co ty będziesz robiła za parę chwil w Paryżu?...
I, wzruszywszy ramionami, powrócił do kawiarni, zostawiwszy świecę na podłodze.
Seweryna podniosła lichtarz, położyła się do łóżka przeziębnięta cała. Nie zgasiła światła, nie mogła bowiem zasnąć, czuwała z oczyma otwartemi, oczekując godziny odejścia pociągu.
A więc to było już pewnem obecnie. Rozkład postępował szybko; zbrodnia wsiąkała w tego człowieka, rozluźniała, niszczyła wszelkie węzły, łączące go z tą kobietą. Roubaud wiedział o wszystkiem.




III.

Owego piątku podróżni, mający zamiar udać się z Hawru pociągiem pośpiesznym o szóstej minut czterdzieści zrana, ujrzeli małą niespodziankę. Każdy, zbudziwszy się i wyjrzawszy oknem, wydał pomimowoli okrzyk zdziwienia. O północy śnieg zaczął padać gęsty, wielkiemi płatami, tak, iż utworzył warstwę wysoką na trzydzieści centymetrów.
Pod halą przykrytą Liza szumiała już, huczała, zaprzężona do pociągu, złożonego z siedmiu wagonów, trzech drugiej klasy, a czterech pierwszej.
Jakób i Pecqueux przyszedłszy o wpół do szóstej do magazynów, zaniepokoili się tą masą śniegu. Teraz zaś, stojąc przed dworcem, oczekiwali na znak odjazdu, zasłonięci od śniegu daszkiem wystającym, i spoglądali to na niebo czarne, poryte chmurami, to na pola, po których hulały tumany.
Maszynista mruczał:
— Niech mnie djabli porwą, jeśli kto dojrzy jaki sygnał.
— Żeby się choć przebić udało w tym przejętym śniegu — dorzucił palacz.
Roubaud był na peronie; punktualnie stawił się na służbę.
Przez chwilę zmęczone jego powieki opadały jakby pod ciężarem ołowiu, wkrótce jednak odzyskał przytomność umysłu.
Podszedł do Jakóba, uścisnął go za rękę.
Ten spytał, czy nie wie, w jakim stanie znajduje się droga.
— Nie miałem jeszcze żadnej wiadomości.
Wkrótce zeszła Seweryna zawinięta w płaszcz ciepły.
Roubaud podbiegł do niej, sam ją zaprowadził do pociągu i umieścił w przedziale pierwszej klasy. Bezwątpienia przejął spojrzenie czułe, jakie zamieniła z Jakóbem.
Nic go to jednak nie obchodziło. Zauważył tylko, że na taką pogodę wybierać się w podróż nie bardzo rozsądnie, i że lepiejby zrobiła, odkładając to na inny raz.
Podróżni przybywali pootulani, obładowani torbami podróżnemi, walizkami, pudełkami, i w tłumie wielkim popychali się, potrącali wzajemnie.
Zimno było przerażające. Śnieg czepiał się obuwia i nie topniał wcale. Każdy, wsiadłszy do przedziału zamykał za sobą pośpiesznie drzwi wagonu; barykadowano się formalnie.
Wkrótce też peron był prawie pusty. Kilka płomyków gazowych oświetlało dworzec tak, że pozostawał prawie wpółcieniu. Tylko latarnia na lokomotywie przyczepiona u spodu komina, świeciła jak oko olbrzyma, rzucając w dal jasną smugę świetlaną.
Roubaud podniósł w górę latarkę sygnałową. Starszy konduktor zagwizdał, Jakób mu odpowiedział, otworzywszy regulator i posunąwszy naprzód walec nadający ruch lokomotywie.
Ruszono.
Przez kilka chwil pomocnik zawiadowcy patrzył spokojnie za pociągiem, oddalającym się wśród burzy.
— No! trzeba dobrze uważać — rzekł Jakób do palacza, nakładając na oczy okulary. Dziś niema żartów.
Zauważył dobrze, iż jego towarzysz upada ze znużenia. Widocznie noc całą musiał spędzić bezsennie.
— O! niech się pan nie boi... jakoś to będzie — wybełkotał Pecqueux.
Natychmiast po opuszczeniu hali, pokrytej śniegiem, zabrnęli w dość głęboką zaspę. Wiatr dął od wschodu wprost na maszynę.
Jakób i Pecqueux zasłonięci nie czuli śniegu, który smagał komin i latarnię. Nie czuli zimna, ubrani w ciepłe kurtki wełniane. Powoli jednak znikało światło przed maszyną; zasłona śniegowa coraz grubsza pokrywała szkło latarni. Zamiast przestrzeni, oświetlonej na dwieście lub trzysta metrów, mieli przed sobą rodzaj mgły mlecznej, zpośród której wychylały się tylko niewyraźne cienie stojących przy drodze przedmiotów.
Jakób zaczął się obawiać, iż, jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie nawet w stanie rozróżnić w koniecznej odległości sygnałów ostrzegawczych, czerwonych, zamykających drogę.
Jechał pomimo to z pierwotną szybkością, wszelkie bowiem opóźnienie, mogło również narazić pociąg na wielkie niebezpieczeństwo.
Do stacji Harfleurs Liza szła bez przerwy zwyczajnym trybem. Warstwa śniegu nie przerażała dotąd Jakóba, nie dochodził on bowiem wyżej sześćdziesięciu centymetrów, gdy tymczasem odgarniacze maszyny usuwały go na metr wysokości.
Cała jego uwaga zwrócona była obecnie aby utrzymać zwykłą szybkość biegu lokomotywy wiedział bowiem dobrze, iż prawdziwą zaletą maszynisty, prócz staranności i przywiązania do swej maszyny, jest umiejętność prowadzenia jej bez wstrząsnień, równo, przy najwyższem możliwie ciśnieniu.
Trafiło mu się nawet, iż, puściwszy wodze swej Lizie, nie zważał na sygnały nakazujące natychmiastowe zatrzymanie pociągu, wierzył bowiem iż każdej chwili potrafi powściągnąć maszynę.
Dwa razy zdarzyło mu się zapędzić zadaleko, rozgnieść petardę „nagniotek“ jak ją nazywają i za każdym razem musiał za to odbyć rekreację bezpłatną przez cały tydzień.
Obecnie jednak bezpieczeństwo, zagrażające na każdym kroku, myśl, iż Seweryna znajduje się w tym pociągu, a on odpowiada za tę drogą istotę, potrajały siłę jego woli, wytężając całą uwagę na tę drogę długą, do samego Paryża, na ten tor podwójny, najeżony przeszkodami, które należało pokonać.
Wychodził na pomost żelazny, łączący tender z maszyną i nie zważając na ciągłe wstrząśnienia, na śnieg, chłoszczący go drobnemi, ostremi igłami po twarzy, wychylał się na prawo, aby lepiej zobaczyć drogę. Przez szyby bowiem przy maszynie, pokryte śniegiem, nic nie mógł dojrzeć.
Głowa jego i piersi wystawione były na mróz i wiatr gwałtowny. Chwilami zdawało mu się, iż go ktoś tępą brzytwą drapie po twarzy. Chwilami cofał się, aby zaczerpnąć oddechu.
Zdejmował okulary, wycierał je z wilgoci i znowu powracał na swe stanowisko obserwacyjne, gdzie wystawiony na wicher, wpatrywał się bezustannie przed siebie, czy nie dojrzy światełka czerwonego.
Myśl ta opanowała go tak dalece, iż dwa razy wyraźnie ujrzał na wilgotnej zasłonie, rozciągającej się przed jego wzrokiem, dwie krwawe iskry, które tylko mignęły i zgasły. Było to złudzenie.
Nagle wśród ciemności ogarnęło go jakieś przeczucie, że palacz nie znajduje się przy ognisku.
Obejrzał się... nikogo!...
Mała lampka, urządzona tak, aby nie raziła wzroku, oświetlała poziom wody w maszynie.
Na płycie manometru, świecącej jak złoto, ujrzał delikatną niebieską igiełkę, która, drżąc szybko opadała. Znak to wyraźny, iż ogień lada chwila zgaśnie.
Pecqueux wyciągnął się na skrzynce z węglami i spał w najlepsze; nie mógł przezwyciężyć snu, z którym mocował się od samego Hawru.
— A! ty łotrze jeden! — zawołał Jakób, wstrząsając gwałtownie palaczem.
Pecqueux zerwał się na równe nogi, mruczał pod nosem jakieś wyrazy uniewinnienia. Zaledwie mógł się utrzymać.
Siłą przyzwyczajenia znalazł się jednak w tej chwili przy ognisku i wnet rozbijał młotkiem bryłę węgla i rozrzucał kawałki wewnątrz za pomocą łopatki, układając równą warstwę na ruszcie.
Potem kilkoma ruchami miotły usunął na bok miał węglany. Drzwiczki ogniska przez chwilę stały otworem a smuga światła, rzucona jak ogon komety, wzdłuż tendra barwiła krwawo płatki śniegu, Padającego bezustannie.
Za Harfleurs zaczynała się wielka pochyłość, długa na trzy mile, ciągnąca się aż do Saint-Romain. Pochyłość to najgwałtowniejsza na całej linji.
Jakób powrócił na swe stanowisko do maszyny i przygotowywał się z całą uwagą, wiedział bowiem dobrze, iż tu przyjdzie wytężyć wszystkie siły, aby przebyć tę drogę, trudną nawet przy najpiękniejszej pogodzie.
Z ręką na korbie stał, obserwując slupy telegraficzne, aby zdać sobie sprawę z szybkości, z jaką biegnie Liza.
Ale i bez tego poznać było można, iż maszyna idzie coraz wolniej, coraz wyraźniej słychać tarcie odgarniaczy, napotykających na wzrastający z każdą chwilą opór.
Nogą otworzył drzwiczki ogniska.
Pecqueux zrozumiał ten ruch i jakkolwiek rozespany powiększył ogień, zwiększając tem samem i ciśnienie.
Drzwiczki były czerwone od gorąca, oświetlały ich nogi kolorem fioletowym. Nie czuli jednak tego żaru, tłumionego przewiewem mroźnego powietrza.
Na znak maszynisty palacz otworzył szyber, co wywołało wielki pęd wiatru. Nagle igiełka manometru podniosła się do dziesięciu atmosfer. Liza zebrała wszystkie siły, na jakie zdobyć się mogła.
Przez chwilę widząc, iż poziom wody się obniża, maszynista poruszył rączkę, łączącą rury ze zbiornikiem. Ciśnienie zostało zmniejszone. Wkrótce jednak powróciło do pierwotnego stanu, maszyna znów szumiała, huczała, wyrzucała kłęby dymu i pary, miotała się niby zwierzę dzikie, a Jakób kierował nią nie jak stworzeniem ukochanem lecz gnębił ją, uciskał, jakby zupełnie chciał poniżyć.
— Nie!... ona nie wylizie, nie wydobędzie się stąd ta szelma — mruknął Jakób przez zęby, on, co nigdy w drodze nie powiedział ani słowa.
Pecqueux zaspany i zdziwiony patrzył szeroko otwartemi oczyma na swego przełożonego. Czego on chce od Lizy? Przecie to maszyna najlepsza, najpoczciwsza, a jak świetnie chodził... Prawdziwa satysfakcja puścić się z nią w drogę. Niech mi kto pokaże takie ognisko!... A parowanie!... za każdym razem na przestrzeni z Hawru do Paryża można zaoszczędzić na niej dziesiątą część węgla.
Kto ma takie przymioty, temu można wybaczyć niejedno. Taksamo grymaśnej gospodyni wybacza się jej kaprysy, jeśli się wie tylko, że oszczędna, że dobrze dom prowadzi. Bo i cóż zresztą można zarzucić tej poczciwej Lizie? Wymaga smarów trochę więcej od innych maszyn?... no, to się ją smaruje i basta.
Jakby na potwierdzenie tych myśli palacza, Jakób odezwał się w tejże chwili:
— Nie!... nie wylezie, jeśli jej nie nasmaruję!...
Zaledwie dokończył tych słów, schwycił blaszankę z tłuszczem i zabrał się do roboty, która dopiero raz jeden zdarzyła mu się w ciągu wieloletniej służby.
Zamierzał zaopatrzyć maszynę w smar w czasie biegu.
Śmiałym krokiem przesadził poręcz i wszedł na wąziutką platformę, biegnącą wzdłuż kotła.
Było to zadanie nadzwyczaj niebezpieczne. Platforma, tak wązka, iż nóg na niej zmieścić niepodobna, była wdodatku śliską od wody i śniegu, topniejącego przy ogrzanej blasze.
Nie dość jeszcze na tem, czynność całą trzeba była dokonać poomacku, gdyż oczu w żaden sposób otworzyć nie było można.
Zdawało się, iż wiatr gwałtowny uniesie go lada chwilę jak lekką słomkę.
Całą silą musiał się trzymać tu i owdzie wystających z maszyny obręczy lub przyrządów. Liza tymczasem pędziła dalej pociemku całą siłą pary, nie zważając na tego człowieka, uczepionego u jej boku; szumiała, dyszała i przerzynała wysoki pokład śniegu, tworząc głęboką bruzdę.
Jakób, przywlókłszy się na sam przód maszyny, przykucnął, aby mógł dostać się do kubka, wystającego nad walcem. Jedną ręką trzymał się ciężkiego prętu żelaznego, drugą zaś napełnił kubek aż po sam wierzch.
Dokonawszy tego, przyczołgał się, jak robak, pełzający na drugą stronę i wypełnił smarem walec z lewej strony.
Nareszcie powrócił znużony, blady. Nic dziwnego, czuł śmierć, zaglądającą mu z bardzo blizka w oczy. Jedno poślizgnięcie, stracenie na jedną chwilę równowagi i...
Powróciwszy, odetchnął.
— A! szelma! — mruknął.
Pecqueux, zdziwiony tem gburowatem obejściem, i temi obelgami, rzucanemi przez maszynistę na ukochaną zawsze Lizę, ośmielił się zwrócić żartobliwie uwagę:
— Trzeba to mnie było zostawić... Ja się znam na tem... Oho!... umiem ja smarować nieposłuszne stworzenia.
I on, widząc niebezpieczeństwo Jakóba, ocknął się już zupełnie z półsnu, który go dotąd nie opuszczał. Powrócł na stanowisko i ze swej strony wychylał się na lewo, aby wraz ze swym przełożonym śledzić bacznie drogę.
Zazwyczaj miał on wzrok dobry, lepszy nawet niż Jakób. Teraz jednak, wśród tej zaspy śnieżnej, nic nie mógł dostrzedz.
Nie wiedział nawet, gdzie się znajduje, on, który każdy kilometr na tej przestrzeni znal tak dobrze, jak podłogę w swojem mieszkaniu.
Cała okolica wydawała się pustynią bezgraniczną, pokrytą białym całunem, po którym Liza pędzi jak szalona, bez upamiętania, gdzie jej się żywnie podoba.
Nigdy jeszcze ci dwaj ludzie nie czuli ścisłości węzłów, łączących ich, bardziej niż obecnie, wśród tego pustkowia, pełnego niebezpieczeństw, wiedząc, że życie ich ani na chwilę nie jest pewne, a prócz tego dźwigając na sobie straszną odpowiedzialność za całość tych wszystkich, którzy tam po za nimi siedzą.
Jakób, z wycieczki swej naokoło maszyny, wrócił bardzo rozdrażniony a nawet zgniewany, a jednak tym razem uwaga żartobliwa palacza nietylko nie rozgniewała go, ale przeciwnie, wywołała uśmiech na jego usta. Zresztą położenie nie bardzo sprzyjało jakiej bądź sprzeczce, a nawet nie dozwalało na żadną naganę.
Śnieg padał coraz gęstszy. Zasłona przed oczyma Jakóba i Pecqueux, była coraz ciemniejszą. Pomimo to jechano wgórę.
Teraz znów palacz zauważył jakiś ognik czerwony wdali i jednem słowem zwrócił nań uwagę swego przełożonego. Spojrzawszy po raz drugi, nic już nie dojrzał. Śniło się jego oczom, jak mawiał czasami.
Maszynista, jakkolwiek nic nie widział, nie mógł odzyskać spokojności. Serce mu biło, trwożyła go ta halucynacja palacza, tracił wiarę w samego siebie.
Zdawało mu się, iż rozróżnia coś, po za białą masą, z miljonów płatków śniegu złożoną; były to jakieś olbrzymie kształty czarne, jakieś postacie potworne, rozsiadające się w przestrzeni, lub dążące wprost naprzeciw pociągu.
Czyżby to góry się usunęły, spadły na drogę i zagradzały przejście; czyżby pociąg miał, się rozbić padając na te przeszkody.
Trwoga go ogarnęła. Mimowoli sięgnął ręką do gwizdawki parowej, i zagwizdał długo, rozpaczliwie.
W gwizdaniu tem słychać było wyraźną skargę, rozbrzmiewającą ponuro wśród burzy.
A za chwilę zdziwił się jeszcze bardziej, gdyż gwizdał w sam czas; mijał właśnie z największą szybkością dworzec Saint-Romain, o którym sądził, iż jest jeszcze oddalony najmniej o dwie wiorsty.
Odetchnął cokolwiek. Liza przebiegła miejsce niebezpieczne, wydobyła się na równinę i szła teraz daleko pewniej.
Od Saint-Romain do Bolbec droga wznosi się nieznacznie, powoli. Pozwalało mu to mieć nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze aż do drugiego końca płaszczyzny.
Przybywszy do Beauville, gdzie zatrzymał się trzy minuty, nie omieszkał przywołać zawiadowcę stacji, którego spostrzegł na peronie, i podzielić się z nim obawą, tembardziej iż pokład śniegu stawał się coraz wyższy.
— W ten sposób nie dojedziemy do Rouen. Najlepiej byłoby podwoić zaprzęg, dodając drugą maszynę, stojącą w zapasie na stacji.
Zawiadowca stacji odpowiedział jednak, iż nie ma rozkazu w tym względzie, sam zaś na własną odpowiedzialność nic uczynić nie może.
Najwyżej może mu tylko dać pięć lub sześć łopat drewnianych do odgarniania śniegu z szyn w razie potrzeby.
Pecqueux zabrał łopaty i umieścił je w tendrze koło węgli.
Po równinie Liza biegła rzeczywiście szybko i bez trudności wielkich. Męczyła się jednakowoż.
Co chwila Jakób dawał znak swemu pomocnikowi, aby otworzył drzwiczki od ogniska i dołożył więcej węgla.
Za każdym razem nad pociągiem pochmurnym, ponurym, czarnym, wśród tej masy białej, pokrywającej widnokrąg jakby całunem olbrzymim, promieniała smuga świetlana.
Trzy kwadranse na ósmą dzień zaczynał już świtać. Zaledwie jednak dostrzedz to było można wśród wiru śnieżnego, wypełniającego całą przestrzeń dokoła.
Jasność ta podejrzana, w której nic nie można było rozróżnić, niepokoiła jeszcze bardziej obu ludzi na maszynie, którzy oczyma załzawionemi, pomimo ochrony, jaką mieli w okularach, starali się patrzeć, jak można najdalej.
Nie spuszczając ręki z regulatora, Jakób gwizdał prawie bezustannie, dla ostrożności.
Gwizdanie rozlegało się rozpaczliwym głosem skargi wśród śnieżnej pustyni.
Przejechano Bulber, później Yvetot, bez wypadku.
W Maleville Jakób znów wypytywał się niespokojnie o stan drogi dalszej.
Nikt nie mógł mu udzielić żadnych objaśnień. Żaden pociąg jeszcze nie przechodził od czasu, kiedy śnieg zaczął padać. Depesza z Rouen przyniosła tylko wiadomość, iż stanął tam pociąg, który ruszyć się nie może.
Pojechano dalej.
Liza szumiała, huczała i znużona, ciągnęła pociąg po łagodnym spadku, dążącym do Barentin.
Dzień zajaśniał, blady, bez światła. Zdawało się, iż jasność pochodzi nie od promieni słonecznych lecz od śniegu, otaczającego pociąg dokoła.
Wiatr dął coraz gwałtowniej, śnieg padał coraz gęstszy, Pecqueux co chwila odgarniał łopatą śnieg, zasypujący grubą warstwą węgle, złożone w tendrze.
Na prawo i lewo migały wsie przed oczyma jadących, ale tak zmienione, że ani Jakób, ani jego pomocnik, rozpoznać ich nie mogli. Obszerne pola, łąki, ogrodzone płotami sady owocowe, wszystko to znikło pod całunem śniegu, tworzącego powierzchnię równą, gdzieniegdzie tylko falistą.
Jakób, wystawiony na wiatr i śnieg, chłoszczący go po twarzy, zaczynał uczuwać straszne zimno.
Zatrzymano się nareszcie w Barentin.
Tutaj zawiadowca stacji, p. Bessieres, zawiadomił sam Jakóba, iż nadeszły depesze, donoszące o ogromnym śniegu, jaki spadł na drodze w okolicy Croix-de-Maufras.
— Zdaje mi się, że jeszcze będzie można przejechać — dodał — ale w każdym razie nie przyjdzie to łatwo.
Jakób uniósł się cokolwiek.
— Do miljona piorunów!... Mówiłem to przecież w Beauville!... Coby im było szkodziło podwoić zaprząg!... A teraz co?... ładnie będziemy wyglądali.
Starszy konduktor zeszedł również ze swego wagonu.
I on wściekał się ze złości.
W budce, swojej zmarzł okropnie. Najbardziej go jednak gniewało to, iż nie można rozróżnić sygnałów w odległości kilku kroków Prawdziwa podróż poomacku, pomiędzy temi masami śniegu.
— Zrobiłem co do mnie należało; przestrzegłem pana — rzekł p. Bessieres — reszta do was należy.
Podróżni zaczęli się niepokoić tem długiem czekaniem na stacji pustej, zasypanej śniegiem, gdzie nie słychać było głosu ludzkiego, gdzie zniknął wszelki ślad życia.
Okna wagonów opuszczały się, tu i owdzie wyglądały twarze zaciekawione.
Jakaś dama tęga, z dwiema młodemi blondynkami, bardzo miłemi, córkami zapewne; bezwątpienia angielki. Dalej pani, z włosami ciemnemi, którą jakiś pan, dosyć już stary, zmuszał, aby się cofnęła. Dwaj inni, wychyliwszy się do połowy z okna, rozmawiali głośno z jednego wagonu do drugiego.
Jakób rzuciwszy okiem wzdłuż wagonu, dojrzał tylko Sewerynę.
I ona również zaniepokojona, opuściła szybę i wyglądała w kierunku maszyny.
Wzrok jej wyrażał straszną obawę.
— Biedne stworzenie — pomyślał Jakób — jak ona się tam boi, biedaczka!... Jakiegoż musi doznawać uczucia, będąc tak blisko, a jednak tak daleko... A!... oddałbym wszystką krew moją, abym już był w Paryżu, abym mógł przywieźć ją całą i zdrową.
— Niema co!... trzeba jechać — zakonkludował zawiadowca stacji. — Poco straszyć podróżnych!
Sam dał sygnał.
Nadkonduktor zagwizdał i wskoczył do swej budki.
Liza odpowiedziała mu krzykiem długim, żałosnym.
Ruszono dalej.
Po chwili Jakób spostrzegł, że droga zmieniła się zupełnie. Tu już nie była równina, pokryta wdał nieskończoną gęstym śnieżnym dywanem, po którym Liza posuwała się jak statek morski, zostawiając ślad za sobą.
Wjechali w krainę wzgórz i pagórków, wąwozów i przepaści, przerzynających powierzchnię i falujących aż do Malanney.
Śnieg tutaj zbierał się w nierównej ilości. Chwilami droga była zupełnie czysta, gdzieniegdzie zaś ogromne zaspy tamowały przejazd. Wiatr zmiatał śnieg z miejsc wyniosłych, a zasypywał doły i rowy.
Był to nieprzerwany ciąg przeszkód do przebycia, barykad, tworzących prawdziwe szańce.
Dzień zajaśniał już tak dalece, że okiem objąć można było większą przestrzeń. Cała okolica, te przesmyki wąskie, te skarpy spadziste, pokryte wysoką warstwą śniegu, wszystko to wyglądało jak ocean lodowaty, nieruchomy wśród burzy.
Nigdy jeszcze Jakób nie czuł takiego zimna. Twarz mu poczerwieniała od uderzeń niezliczone ilości szpilek śnieżnych. Tracił władzę w swych rękach, palce jego były jakby sparaliżowane. Z przerażeniem dostrzegł, iż nie może dowolnie kierować regulatorem. Gdy podnosił rękę do gwizdawki, czuł ciężar nie do uniesienia; ramię jego wydawało się martwe. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, zgrubiałych od zimna, wstrząśnienia maszyny nigdy mu się nie wydawały tak przykre, tak bolesne, jak dzisiaj. Zmęczenie straszne opanowało go zupełnie, mróz zamroczył mu nawet głowę. Zaczął obawiać się, iż straci przytomność, nie będzie mógł prowadzić pociągu. Ręka jego bezwiednie kierowała małą korbką, służącą do zmiany szybkości ruchu. Oko bezmyślnie spoglądało na igiełkę manometru, opadającą coraz niżej. Umysł jego ogarniały coraz częstsze przywidzenia.
Zdawało mu się, iż widzi na drodze drzewo wielkie zwalone, uniemożliwiające przejazd, to znów czerwona chorągiewka, ostrzegająca przed niebezpieczeństwem, majaczyła mu przed oczyma. Chwilami słyszał wyraźnie huk petardy, założonej na szynach, oznaczającej rozkaz natychmiastowego wstrzymania pociągu. Chciał to uczynić i nie mógł znaleźć dość siły i woli, ażeby chęć zamienić w uczynek.
Tracił zupełnie zmysły.
Stan ten trwał kilka chwil, długich dla niego, jak wieczność.
Nagle, obejrzawszy się w tył przypadkowo ujrzał swego pomocnika, rozciągniętego na kufrze, śpiącego, zmorzonego tym mrozem, który działał tak straszliwie.
Widok ten wprowadził go w gniew wielki; czuł, że twarz mu się rozgrzewa, krew szybciej krążyć zaczyna. Rzucił się jak wściekły i nie ręką, lecz kopnięciem nogi budził palacza.
— Do pioruna jasnego!... Wstawaj, bydlę jakieś!...
On, co zwykle był tak łagodny, co wybaczał wszelkie przekroczenia Pecqueux, pochodzące z nadmiernego użycia wódki, dzisiaj kopał go, okładał kułakami.
Pecqueux powoli powstał zdrętwiały, sztywny i chwytając za młotek i węgle, mruczał tylko po cichu:
— Zaraz, zaraz... wszystko będzie dobrze...
Ognisko, zaopatrzone w świeży węgiel, zapłonęło gwałtownie. Ciśnienie pary zwiększyło się znacznie. Czas też był największy po temu.
Liza grzebała się w zaspie śnieżnej, wysokiej przeszło na metr. Przerzynała się z taką siłą, iż cała trzęsła się jak w febrze. Przez chwilę zdawała się tracić siły, jak statek parowy, wyjeżdżający na ławicę piaskową, na której lada chwila osiędzie.
Gruby pokład śniegu, który powoli pokrył wagony, obciążał pociąg znacznym ciężarem.
Liza wytężyła wszystkie siły i przebyła tę zaporę, napozór niezwalczoną. Przebywszy ją, wydostała się na dłuższą równinę, oczyszczoną ze śniegu i sunęła po niej rączo, ciągnąc za sobą wagony.
Pociąg wyglądał jak wstęga czarna, przewijająca się po kraju wymarzonym, legendowym, olśniewająco białym.
Wkrótce jednak równina się skończyła, pagórki coraz częstsze występowały, tworząc wąwozy i kotliny, pełne zasp śnieżnych.
Jakób i Pecqueux, opierali się całemi siłami przed wrażeniem, wywołanem skutkiem mrozu. Czuli oni ważność i odpowiedzialność zajmowanego stanowiska, którego nie mogli opuścić, choćby im umrzeć przyszło.
Liza znowu straciła swą szybkość.
Dostała się teraz pomiędzy dwie pochyłości; przejście pomiędzy temi ścianami wysokiemi, zupełnie było zasypane. Biegła coraz wolniej, koła obracały się z trudnością, jakby dostały się na lep, trzymający ją na uwięzi.
Po kilku chwilach stanęła spokojnie, bez najmniejszego wstrząśnienia.
Śnieg trzymał ją obezwładnioną, jakby w uścisku śmiertelnym.
— Jest!... Niech cię pioruny spalą!... — zaklął Jakób gwałtownie.
Przez kilka chwil stał jeszcze z ręką na korbie; wykręcił całą, próbując, czy przeszkoda nie da się przezwyciężyć. Widząc jednak, że Liza szumi i huczy, a nie rusza się z miejsca, zamknął regulator i zaklął jeszcze bardziej.
Nadkonduktor wychylił się ze swej budki, a Pecqueux odwracając się, zawołał:
— Stoimy!... Ani rusz dalej!...
Konduktor szybko zeskoczył na śnieg i wpadł weń po kolana. Poszedł do maszyny.
Zaczęli się we trzech naradzać.
— Niema innego sposobu, trzeba odgarnąć śnieg — odezwał się Jakób. — Na szczęście mamy łopaty. Zawołaj pan konduktora z końca pociągu. We czterech może jakoś oczyścimy drogę.
Dano znak konduktorowi. Zeskoczył z wagonu i z trudnością dostał się do maszyny, tonąc chwilami po sam pas w śniegu.
Ale to zatrzymanie się w pustem polu, w pośród tej pustyni białej, ten głos ludzi, naradzających się co począć, widok konduktora brnącego w śniegu wzdłuż pociągu, zaniepokoiły podróżnych. Opuszczano szyby, otwierano drzwi, krzyczano, wołano, zamieszanie stawało się coraz większe.
— Gdzie jesteśmy?... Dlaczego nie jedziemy?... Co się stało?... Boże!... Czyżby jakie nieszczęście?...
Konduktor czuł się w obowiązku uspokojenia pasażerów. Poszedł do wagonów zajętych. Z jednego okna wychyliła się czerwona twarz damy angielskiej, po jej bokach cisnęły się jasne główki jej córek. Zapytała akcentem cudzoziemskim:
— Proszę pana... czy grozi jakie niebezpieczeństwo?
— O! nie, pani, trochę śniegu, nic więcej. Jedziemy natychmiast.
Okno zamknęło się wśród wesołego świergotu młodych dziewcząt, śmiejących się i żartujących.
Nieco dalej, jegomość w podeszłym wieku przywołał konduktora. Z za jego pleców, wyglądała młoda, ładna brunetka, prawdopodobnie żona.
— Dlaczego się nie zabezpieczono przed czemś podobnem?... To nie do wybaczenia!... Wracam z Londynu, interesy moje wzywają mnie do Paryża, musze tam być dziś jeszcze. Ostrzegam pana, że w razie wypadku będę poszukiwał strat moich na drodze sądowej. Towarzystwo zapłaci mi za to grubo!...
— Jedziemy za trzy minuty... za piąć najwyżej... — uspakajał konduktor.
Zimno było straszliwe, śnieg przez otwarte okna wciskał się do wnętrza wagonów, wkrótce też wszystkie szyby były podniesione.
Wgłębi jednak powozów zamkniętych panowała bojaźń, zamieszanie, zdradzające się głuchym szmerem, wydobywającym się nazewnątrz.
Tylko dwa okna zostały otwarte, a z nich wyglądali dwaj ludzie, jeden amerykanin, mogący mieć lat czterdzieści, drugi zaś człowiek młody, mieszkaniec Hawru.
Rozmawiali oddzieleni trzema przedziałami i z zaciekawieniem przyglądali się odgarnianiu śniegu.
— W Ameryce, w podobnych wypadkach, wszystko co żyje, wychodzi z pociągu, bierze za łopatę i pomaga.
— O! to drobnostka!... zdarzyło mi się to już dwa razy zeszłego roku. Wskutek zajęć moich muszę bywać w Paryżu co tydzień.
— A ja mniej więcej co trzy tygodnie.
— Z New-Yorku?...
— Tak, panie, z New-Yorku!...
Jakób kierował robotą.
Ujrzawszy Sewerynę w drzwiczkach pierwszego wagonu, gdzie zawsze siadała, aby być o ile możności najbliżej niego, rzucił jej błagalne spojrzenie.
Zrozumiała je i cofnęła się szybko, aby nie wystawiać twarzy na działanie wiatru mroźnego.
On, myśląc o niej, pracował ze zdwojoną gorliwością.
Po chwili dostrzegł, że śnieg nagromadzony wstrzymuje nie tyle koła maszyny, które mogły się przerznąć przez śnieg nawet najgłębszy, ile popielnik.
Masa śniegu pchana siłą zbiła się jak kamień i tworzyła przeszkodę nie do przebycia.
Nagle przyszła mu myśl do głowy.
— Trzeba odśrubować popielnik.
Nadkonduktor z początku oparł się temu zamiarowi. Jakób zostawał pod jego rozkazami, bez jego pozwolenia nie mógł nic uczynić.
Zachodziła obawa, że przez odśrubowanie popielnika, maszyna może uledz uszkodzeniu.
Po długich nareszcie perswazjach nadkonduktor dał się przekonać.
— Ale pan bierzesz to na swoją odpowiedzialność.
Odśrubowanie nie było rzeczą łatwą.
Jakób i Pecqueux wyciągnięci na plecach, leżeli pod maszyną na śniegu, topniejącym pod nimi, i dłubali, kręcili, odkręcali przeszło pół godziny. Szczęściem, że w skrzynce z przyrządami znaleźli to, co im było gwałtem potrzebne.
Narażając się na spalenie lub uduszenie, po strasznych wysiłkach nareszcie dokonali, czego chcieli.
Popielnik został odczepiony, leżał już pod maszyną na ziemi. Trzeba go było stamtąd wyciągnąć, co nastręczało wielką trudność. Otwory pomiędzy kołami, a walcami były za małe.
Przy pomocy obu konduktorów poradzili sobie nareszcie, wyciągnęli ten ciężar straszny na bok i ułożyli na pochyłości toru.
— A teraz odgarnijmy resztę śniegu.
Od godziny pociąg stał już w tem pustkowiu.
Zaniepokojenie podróżnych wzrastało. Co chwilę szyba jakaś opuszczała się, a głos niecierpliwy pytał:
— Dlaczego nie jedziemy?...
Powoli panika zaczęła ogarniać wszystkich, krzyczano, płakano, zdawało się, iż wkrótce wszyscy poszaleją.
— Nie, nie, już dosyć odgarnięto, siadajcie... pojedziemy, resztę biorę już na siebie.
Jakób i Pecqueux wskoczyli na maszynę, konduktorzy zajęli swe stanowiska.
Maszynista wypuścił z walców parę i wodę, chcąc stopić tę masę białą, tamującą przejazd.
Następnie, położywszy rękę na korbie, cofnął się powoli o jakie trzysta metrów, ażeby nabrać rozpędu. Potem kazał zwiększyć ogień, i przy ciśnieniu, większem niż dozwolone, puścił Lizę na ten mur, utworzony ze śniegu, całą siłą, na jaką zdobyć się mogła.
Przybywszy, uderzyła tak silnie, iż całe wiązanie zatrzeszczało. Nie mogła jednak się przedrzeć, zatrzymała się drżąca jeszcze od tego uderzenia.
Jakób nie stracił nadziei. Cofnął się raz jeszcze i znów wypuścił Lizę... ale nadaremnie.
Nareszcie po raz trzeci cofnął się o pół kilometra, i z największym wysiłkiem ruszył ku zaspie.
Zdawało się, iż Liza wytęża swe muskuły metalowe. Uderzyła raz jeszcze i przeszła, hucząc i szumiąc, jakby chciała głęboko odetchnąć po dokonanej pracy.
— Pomimo wszystko, poczciwe bydlę — mruczał Pecqueux.
Jakób oślepiony, zdjął okulary i otarł je. Serce biło mu gwałtownie; nie czuł już zimna, prześladowała go tylko myśl, iż w odległości trzystu metrów od Croix-de-Maufras znajduje się wąwóz głęboki, ciągnący się właśnie w kierunku wiatru.
Śniegu musiała się tam zebrać masa. Jakób przewidywał, iż tam napotka skrupuł, o który rozbiją się wszystkie jego dobre chęci doprowadzenia pociągu, jaknajprędzej, do Paryża.
Wychylił się z maszyny. Zdaleka widział już ten wąwóz straszny. Wyglądał, jak rów olbrzymi, napełniony śniegiem.
Liza pędziła z szybkością zwyczajną, nie napotykając na żadne przeszkody. Dla ostrożności nie gaszono wcale świateł ani na przodzie, ani z tyłu pociągu.
Biała latarnia, zawieszona na maszynie, u dołu komina, błyszczała jak oko Cyklopa. Liza zbliżała się do wąwozu, spoglądając z nieufnością tem olbrzymiem, szeroko otwartem okiem na zaspę śniegową. Zaczęła parskać jak koń, który się czegoś obawia; zrywała się i z trudnością posuwała się naprzód.
Jakób dał znak palaczowi, aby powiększył ogień. Z komina wydobył się nie ogon gwiaździsty, jak to było w nocy, lecz pióropusz długi, czarny, kłębiasty, odbijający dziwnie na tem ogólnem tle białem.
Liza biegła śmiało naprzód, dostała się już do wąwozu. Na prawo i na lewo wznosiły się skarpy pochyłe. Wgłębi nie można wcale rozróżnić drogi. Było to jakby zagłębienie potoku, zasypanego śniegiem po same brzegi.
Liza potoczyła się w środek zaspy. Biegła z piętnaście metrów ze wszystkich sił, na jakie zdobyć się mogła. Ustawała jednak powoli. Śnieg, party przodem maszyny, posuwał się naprzód i tworzył wał coraz gęściejszy, coraz wyższy, niemożliwy do przebycia. Wrzał on, wznosił się jak fala zbuntowana i groził zasypaniem całego pociągu.
Liza była zwyciężoną, nie mogła iść dalej. Po raz ostatni zebrała jeszcze siły i z szumem posunęła się ze trzydzieści metrów.
Był to ostatni ruch jakby w agonji. Kawałki śniegu zbitego opadały z boków, toczyły się pod koła wagonów. Wkrótce cały pociąg został okuty, skrępowany więzami lodowemi. Liza zatrzymała się stanowczo, wydając ostatnie tchnienie. Stała teraz martwa, nieruchoma.
— Masz!... teraz już chyba nie ruszymy... Spodziewałem się tego.
W pierwszej zaraz chwili chciał się cofnąć, aby siłą rozpędu przebić tę zaporę. Liza jednak nie mogła już ruszyć z miejsca. Nie chciała iść ani naprzód, ani w tył, przygwożdżona była ze wszystkich stron, przybita, bezczynna, głucha.
Pociąg cały również stał posępnie, zakopany aż po drzwiczki w śnieżycę. Śnieg padał bez przerwy, a teraz nawet był gęstszy i silniejszy.
Zdawało się, iż pociąg cały zniknie niezadługo, zagrzebany zupełnie w tej masie białej. Cisza panowała dokoła. Najmniejszego śladu życia, tylko śnieg tkał bezustannie swój całun biały, olbrzymi.
— Znowu się zaczyna? — zapytał nadkonduktor, wychylając się ze swej budki.
— Zagrzebani! — krzyknął Pecqueux.
Położenie tym razem istotnie było krytyczne. Konduktor z tyłu pociągu pobiegł o kilkaset kroków i założył petardę, ażeby zatrzymała pociąg następny i uchroniła od katastrofy spotkania.
Jakób gwizdał ze wszystkich sił, wzywając w ten sposób pomocy. Głos ten jednak ginął wśród padającego śniegu, trudno przypuścić, aby go słyszano w Barentin.
Co robić? Było ich tylko czterech. Sami nie odgarną śniegu, niema nawet co marzyć o tem. Na to potrzeba conajmniej dwudziestu. Co gorsza, obawa i niepokój zaczęły teraz coraz bardziej objawiać się pomiędzy podróżnymi.
Jedne drzwiczki otworzyły się; piękna brunetka wyskoczyła przerażona, sądząc, iż stał się jakiś wypadek.
Mąż jej, kupiec w podeszłym wieku, krzyczał oburzony, wybiegając za nią:
— Napiszę skargę do ministra!... to oburzające... tego wybaczyć niepodobna!...
Płacz kobiet, głosy gniewliwe mężczyzn, wydobywały się z wagonów, których okna otwierały się co chwila gwałtownie.
Tylko dwie młode angielki śmiały się i cieszyły.
Gdy nadkonduktor usiłował uspokoić wszystkich, młodsza zapytała go po francusku z lekkim odcieniem akcentu angielskiego:
— Czy tu się zatrzymujemy? czy tu stacja?
Kilku mężczyzn wyskoczyło z wagonów, nie zważając, iż pokład śniegu jest tak wysoki. Zapadali po sam pas i z trudem poruszać się mogli.
Amerykanin wraz z młodym człowiekiem z Hawru, dostali się do lokomotywy, chcąc naocznie sprawdzić położenie.
Przybywszy, przyglądali się długo, wreszcie amerykanin kiwając głową powątpiewająco, zauważył:
— Potrzeba conajmniej pięć lub sześć godzin czasu, zanim przekopią przejście.
— Conajmniej! — dodał drugi — i to przy pomocy dwudziestu robotników.
Jakób zdołał wytłomaczyć nadkonduktorowi iż trzeba kogokolwiek z pociągu posłać do Barentin z wezwaniem o pomoc. Ani on sam, ani też Pecqueux nie mogli odstąpić maszyny. Wybór więc padł na młodego konduktora.
Nie namyślając się długo, puścił się w drogę, brnąc w śnieżnej zaspie. Wkrótce zniknął z oczu przy wyjściu z wąwozu, na skręcie toru kolejowego.
Miał cztery kilometry do przebycia, nie mógł więc powrócić wcześniej jak za dwie godziny.
Jakób, zrozpaczony, opuścił na chwilę swe stanowisko i podszedł do pierwszego wagonu, gdzie spostrzegł Sewerynę, opuszczającą okno.
— Nie obawiaj się pani niczego, niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Mówił jej „pani“, aby nie zwrócić niczyjej uwagi.
— O! nie obawiam się wcale, niepokoiłam się tylko o pana.
W słowach ich tyle było słodyczy, iż podziałały na nich uspakajająco. Uśmiechnął się i wzrokiem zamienili uścisk wzajemny.
W chwili, gdy Jakób odwrócił się, wracając na maszynę, Seweryna ujrzała coś zupełnie nieoczekiwanego.
U góry, na szczycie skarpy stała Flora, ku maszynie zaś schodził Misard w towarzystwie dwóch ludzi, których z początku nie poznała.
Usłyszeli oni rozpaczliwa gwizdanie i Misard, który nie był w tej chwili na służbie, przybiegł wraz ze swymi przyjaciółmi. Byli to: kamieniarz Cabuche i powroźnik Ozil.
Pierwszy musiał pomimowoli odpoczywać z powodu zaspy śnieżnej, drugi zaś przybiegł z Melonay przez tunel, korzystając z chwili wolnej aby się pomizdrzyć do Flory.
Był on cierpliwy, wytrwały, nie zniechęcało go cierpkie obejście, jakiem go przyjmowała młoda dziewczyna.
Przyszli oni obaj do Misardów i właśnie wychylali po szklance wina, gdy z wąwozu rozległo się rozpaczliwe gwizdanie. Przybiegli natychmiast wiedzeni ciekawością. Flora przyszła również, była bowiem ciekawa jak chłopak i jak chłopak też silna i dziarska.
Dla Misardów był to zresztą wypadek epokowy, awantura nadzwyczajna. Pociąg, zatrzymujący się przed ich domem! To coś niesłychanego.
Od lat pięciu, odkąd tu mieszkali, ileż to pociągów przesunęło się przed ich oczyma, bez względu na deszcz, na pogodę, w dzień czy w nocy, przemykając szybko, jak podmuch wiatru. Zawsze pędziły, uciekając przed ich domem, niknęły z oczu jak widmo wymarzone, i nie mieli nigdy pojęcia, co się tam wewnątrz dzieje.
Cała ta masa ludzka przyprzężona do rydwanu parowego defilowała przed ich domem; niektóre z tych twarzy były im nawet znajome, przyzwyczaili się widzieć je zawsze w pewnych okresach o jednej i tej samej godzinie, a nie widzieli nic więcej jak tylko twarz ich, przesuwającą się z szybkością nieomal błyskawiczną.
I oto raz nareszcie, pociąg, zatrzymany śniegiem, zawitał do drzwi ich domu. Zwykły porządek rzeczy został naruszony, zmieniony, mogli przyglądać się tym ludziom obcym, nieznanym, patrzyli tez na nich oczyma wytrzeszczonemi, zupełnie tak, jak patrzą dzicy na europejczyków, których burza przypędziła do nieznanych wcale brzegów.
Przez otwarte drzwi wagonów widać było kobiety otulone w futra, mężczyźni wysiadali ubrani w grube paltoty, cały ten pociąg, osiadły na tem morzu śnieżnem, wprawiał ich w podziw. Patrzeli jak skamieniali.
Flora poznała Sewerynę. Czatując oddawna na każdy pociąg, prowadzony przez Jakóba, zauważyła od dłuższego już czasu obecność tej kobiety w piątkowym pociągu pospiesznym, a to tembardziej, iż Seweryna przejeżdżając przez Croix-de-Maufras wyglądała zawsze oknem chcąc choć w przejeździe ujrzeć swą własność.
Gdy ujrzała iż Jakob rozmawia z Seweryną, brwi jej się namarszczyły.
— A pani Roubaud! — zawołał Misard, który ją również poznał i przybrał natychmiast minę uniżoną. — To dopiero wypadek, ale przecie pani nie zostaniesz tam w wagonie, zajdziesz pani na chwilę do nas.
Jakób uścisnął rękę dozorcy rogatki i poparł jego prośbę.
— Ma słuszność... Będziemy tu stać przez parę godzin, zziębniesz pani tymczasem na mrozie.
Seweryna odmawiała, tłómacząc się, iż jest ciepło ubrana, zresztą odległość trzystu metrów po takiej śnieżnej zaspie przerażała ją również.
Naraz Flora, patrząca dotąd na Sewerynę dużemi oczyma, posunęła się bliżej i odezwała się tonem krótkim, urywanym:
— Chodź pani! Ja panią zaniosę.
I, zanim Seweryna zdobyła się na odpowiedź, już znalazła się w ramionach silnych, prawie męskich które niosły ją jak małe dziecko.
Flora przebiegłszy skarpę, postawiła Sewerynę na ziemi, z której wiatr zmiótł już śnieg doszczętnie.
Krótkiej tej scenie podróżni przypatrywali się zachwyceni.
— Co za zuch dziewczyna! Gdyby takich było z tuzin pod ręką, nie trzebaby czekać i godziny; odgarniętoby śnieg bardzo prędko.
Ale propozycja Misarda, to zaproszenie do domu, gdzie można znaleźć schronienie, a może kawałek chleba i szklankę wina, przebiegało już od wagonu do wagonu.
Wpłynęło to nieco uspakajająco na ogólne usposobienie.
Wszyscy widzieli, że położenie nie jest wcale groźne, chociaż nie przestaje być przykrem. Kamionki z wodą ciepłą ostygły zupełnie, była godzina dziewiąta, ten i ów zaczął już głód uczuwać. Kto wie, jak się to długo miało ciągnąć. A może trzeba będzie noc spędzić w pociągu?
Utworzyły się dwa obozy. Jedni zrozpaczeni, nie chcieli opuścić wagonu, choćby im przyszło umrzeć z głodu i chłodu. Ci ze wściekłością zawijali się w szale, futra i kołdry i kładli się na ławkach, chcąc snem skrócić oczekiwanie nieprzyjemne.
Inni woleli brnąć po sam pas w śniegu, byle się tylko dostać do jakiegobądź domu, byle ujrzeć trochę ognia, byle tylko nie widzieć tego pociągu martwego, zagrzebanego wśród śniegu.
Utworzyła się cała grupa; stary kupiec z młodą żoną, amerykanin i młodzieniec z Hawru. angielka z dwiema córkami, i tuzin innych podróżnych, gotowało się do przejścia przez to morze śniegowe.
Jakób pocichu przekonywał Sewerynę, zaręczając, że jak tylko zdoła się wymknąć na chwilę, natychmiast przybiegnie do niej.
Flora spoglądała ciągle na nich oczyma zachmurzonemi. Jakób spostrzegłszy ją, odezwał się łagodnie po przyjacielsku:
— A więc już ułożone. Poprowadzisz panów i panie. Ja zostanę tu z Misardem i innymi. Zrobimy tymczasem, co będzie można.
Rzeczywiście, w tejże samej chwili Cabuche, Ozil i Misard pochwycili za łopatki i przyłączyli się do palacza i nadkonduktora zajętych odgarnianiem śniegu.
Mała ta załoga wysilała się, aby odkopać maszynę, której koła zupełnie zniknęły wśród zaspy śnieżnej.
Nikt nie odzywał się ani słowem, wszyscy pracowali zaciekle.
Mała grupa podróżnych oddalała się, rzucając ostatnie spojrzenia na pociąg, który wkrótce został osamotniony, tworząc linję wąziutką na białym, rozległym całunie.
Pozamykano drzwiczki wagonów, popodnoszono okna. Śnieg padał bezustannie, zagrzebując wszystko swemi drobnemi płatkami.
Flora chciała wziąć Sewerynę na ręce i ponieść ją dalej; ta jednak odmówiła, twierdząc, że może iść pieszo, tak samo jak i inni.
Przebycie jednak przestrzeni trzystumetrowej, oddzielającej pociąg od mieszkania Misardów, nie było łatwem do wykonania. Szczególniej w wąwozie, zapadano się aż do pasa.
Grubą angielkę trzeba było dwa razy wydobywać ze śniegu, w którym prawie tonęła. Córki jej śmiały się ciągle; były zachwycone.
Żona starego kupca poślizgnęła się kilka razy, tak że omal nie upadła, wreszcie zmuszona była przyjąć ofiarowane ramię młodzieńca z Hawru. Mąż jej wymyślał tymczasem na wszystkich urzędników we Francji. W narzekaniach tych dzielnie mu dopomagał amerykanin.
Wyszedłszy z wąwozu, mieli już łatwiejszą drogę do przebycia; postępowali ostrożnie wzdłuż nasypu, utworzonego ze śniegu. Wiatr przewiewał na tej linji mocniej, niż w innych miejscach.
Nareszcie przybyli do mieszkania Misarda.
Flora wprowadziła podróżnych do kuchni, gdzie nawet stołków dla wszystkich nie starczyło. Nic dziwnego, było ich ze dwadzieścia osób; to szczęście jeszcze, iż kuchnia była na tyle przestronna i mogła ich pomieścić.
Wybiegła na podwórze, przyciągnęła kilka desek, z których urządziła długie ławki, opierając ich końce na stołkach. Następnie rzuciła trochę gałęzi na komin, roznieciła duży ogień. Wreszcie spoglądając na całe towarzystwo, zrobiła ruch wyraźnie oznaczający, iż niczego już więcej od niej wymagać nie można.
Nie odzywała się ani słowem, patrzyła tylko szeroko otwartemi oczyma zielonemi, z miną nieco dziką lecz śmiałą.
Dwie tylko twarze z pomiędzy tej całej liczby były jej znane; widziała je systematycznie co kilka dni w wagonie. Byli to, amerykanin i młodzieniec z Hawru.
Obserwowała ich uważnie, tak jak się przypatruje robakowi pochwyconemu i ułożonemu spokojnie, której nie można było poznać dokładnie w czasie biegu. Wydawali jej się dziwnymi. Nie tak ona sobie ich wyobrażała, jakkolwiek widziała tylko ich twarze.
Co do reszty, ci byli dla niej zupełnie obcymi. To stworzenia innej rasy, może nawet nie z tej ziemi; spadli z nieba i wnosili do jej kuchni nowe myśli, zwyczaje, ubrania, o których nawet nie marzyła.
Gruba angielka opowiadała młodej żonie kupca, iż jedzie do Indji, gdzie ma syna na stanowisku wysokiego urzędnika, ta zaś żartowała, iż takie nieszczęście prześladuje ją w podróży przedsięwziętej po raz pierwszy w celu towarzyszenia mężowi, jeżdżącemu dwa razy na rok do Londynu.
Wszyscy zaś na różny sposób przeklinali to położenie obecne, stawiając sobie zapytania, jak to długo trwać będzie? Trzeba przecie jeść, trzeba spać?... jak się to zrobi... Boże!... Boże!...
Flora słuchała tego wszystkiego niema i nieruchoma. Spotkawszy spojrzenie Seweryny siedzącej na krześle koło ognia, dała jej znak głową, aby przeszła do drugiej izby, obok położonej. Sama też wyszła pospiesznie.
— Mamo! Pani Roubaud jest tutaj — odezwała się, wchodząc i poprzedzając Sewerynę — czy nie masz jej nic do powiedzenia.
Ciotka Phasia leżała pożółkła, z nogami opuchniętemi, tak chora, że od piętnastu dni nie ruszała się z łóżka.
W izbie ubogiej, ogrzewanej piecem żelaznym, z którego wydobywało się duszne, gorące powietrze, spędzała całe godziny, myśląc wciąż o jednem i tem samem.
Jedyną rozrywkę stanowił dla niej turkot pociągów, przebiegających szybko przed domem.
— A! Pani Roubaud! — mruczała niewyraźnie — dobrze, dobrze...
Flora opowiedziała jej o wypadku, jaki zatrzymał pociąg pośpieszny w wąwozie, o tych ludziach, których sprowadziła do sąsiedniego pokoju.
Słuchała wszystkiego, nie zdradzając najmniejszym ruchem, iż opowiadanie to czyni na niej jakiekolwiek wrażenie.
— Dobrze... dobrze... — powtarzała monotonnie głosem znużonym.
Po chwili jednak podniosła głową, jakby sobie coś przypomniała i rzekła do Flory:
— Jeśli pani chce dom swój obejrzeć, to klucze są, jak wiesz, na kołku przy szafie.
Seweryna nie miała do tego jednak najmniejszej ochoty. Drżenie chwilowe przebiegło ją na myśl wstąpienia do Croix-de-Maufras, szczególnie dziś, po tym śniegu, wśród wilgotnej pogody.
Nie!... niel... niema tam nic do zobaczenia!... Woli tu zaczekać. Tutaj przynajmniej ciepło.
— A więc usiądź pani, rozgość się — mówiło Flora — zawszeć tu lepiej niż w tamtej izbie. Zresztą, niema u nas dość chleba, aby ich wszystkich zadowolić, gdy tymczasem dla pani, jeśli jesteś głodna, znajdzie się zawsze kawałek.
Podsunęła krzesło Sewerynie i wogóle starała się okazać mniej dziką, niż poprzednio.
Wzrok jej jednak nie schodził z młodej kobiety; patrzyła na nią wciąż, jakby chciała znaleźć tam odpowiedź na pytanie, stawiane już sobie od dłuższego czasu.
Dlatego też czuła konieczną potrzebę patrzenia na nią, dotykania jej; musi się wkońcu dowiedzieć.
Seweryna podziękowała i usiadła na krześle.
W każdym razie wolała być tutaj, sam na sam z chorą, w pokoju, w którym Jakób znajdzie przecie sposobność zobaczenia się z nią choć na chwilę.
Dwie godziny spędziła na rozmowie urywanej ze starą o okolicy i gospodarstwie, wreszcie znużona usnęła na chwilę.
Był to nie sen głęboki, lecz zaledwie drzemka, z której zbudził ją głos Flory:
— Jest tutaj... wejdź!...
Był to Jakób. Wymknął się z maszyny i przynosił pomyślne wiadomości.
Konduktor, wysłany do Barentin, powrócił z całą załogą robotników. Przywiódł ze sobą ze trzydziestu żołnierzy z motykami i łopatami, których zebrała na stacji administracja kolei, aby w razie potrzeby wysłać ich na punkta zagrożone, przewidując, iż nie obejdzie się bez wypadku. Wszyscy byli teraz zajęci odgarnianiem śniegu. W każdym razie nie skończy się to bardzo prędko, pociąg nie ruszy przed nocą.
— Zresztą nie jest tu pani tak źle... trochę tylko cierpliwości — dodał. — Nieprawdaż, ciotko Phasio, nie dasz przecie umrzeć pani Roubaud z głodu.
Phasia, na widok swego kochanego chłopca, jak go nazywała, z trudnością podniosła się z łóżka. Patrzyła na niego, słuchała gdy mówił, widocznie ożywiona, uszczęśliwiona.
Gdy zbliżył się do jej łóżka, odezwała się nareszcie:
— Naturalnie!... naturalnie!... Mój chłopcze kochany!... więc cię widzę nareszcie. Toś to ty się tak dał zagrzebać w śniegu... A ta głupia nic mi o tem nie powiedziała.
I zwróciwszy się do córki, zaczęła ją łajać.
— Bądźże przynajmniej grzeczną, idź do tych pań i panów, zajmij się nimi, niech się nie skarżą, że gdy przypadek zaskoczył ich w drodze, trafili na jakichś dzikich ludzi.
Flora stała pomiędzy Jakóbem a Seweryną. Usłyszawszy słowa matki, zdawała się wahać przez chwilę, jakby chciała okazać się nieposłuszną.
Pytała sama siebie, czyby nie lepiej było, aby tu została. W ten sposób prędzej się dowie tego, co chce wiedzieć.
Nie!... to się na nic nie zdało. Ci dwoje nie zdradzą się w jej obecności, ona im tylko zawadzać będzie. Lepiej zajść ich niespodziewanie.
I wyszła, nieodezwawszy się ani słowem, rzucając tylko przeciągle na nich spojrzenie.
— Cóż to, ciotko Phasio? — zapytał Jakób, głosem zdradzającym smutek — znowu leżycie w łóżku, i to jak widzę na dobre... Czyżbyście tak bardzo byli chorzy?...
Ona przyciągnęła go ku sobie, zmusiła prawie, aby usiadł na brzegu materaca i nie zważając na obecność młodej kobiety, która się dyskretnie na bok usunęła, zaczęła mówić, znajdując widoczną ulgę w swych słowach:
— O!... bardzo... bardzo!... Cudem jeszcze jakimś widzisz mnie przy życiu... Nie chciałam pisać o tem do ciebie... bo... bo o tych rzeczach pisać nie można... Myślałam, że już skończę. Ale teraz mi lepiej... o wiele lepiej... i mam nadzieję, że się jeszcze z tego wygrzebię!...
Jakób obserwował uważnie starą i ujrzał z przerażeniem, iż choroba szybkie czyni postępy. Z tej pięknej niegdyś ciotki Phasji, nic już dziś nie zostało — I cóż, biedna ciotko Phasio, zawsze te kurcze i zawrót głowy?...
Przerwała mu silnem uściśnieniem ręki i mówiła dalej głosem jeszcze bardziej przyciszonym:
— Wyobraź sobie, żem go złapała!... Wiesz dobrze jak uważałam, aby mi w czem nie zadał swego proszku. Nie piłam, nie jadłam nic, czego on dotknął, pomimo tego czułam ciągle ogień w żołądku. Wiesz, co zrobił?... Domieszał tego proszku do soli... Widziałam to jednego wieczoru... Na szczęście jednak dostrzegłam to wczas jeszcze, zażyłam masę lekarstwa.
Jakób, od czasu gdy miłość dla Seweryny, uleczyła go z namiętności strasznej, myślał często o tej historji otrucia powolnego, lecz nieustannego. Myślał z powątpiewaniem, jakby o jakiem sennem widziadle.
Z kolei uścisnął teraz czule rękę chorej i starał się ją uspokoić.
— E! czyż to możebne... Chcąc mówić coś podobnego, trzeba być bardzo pewnym. Zresztą to się już ciągnie za długo. Może to jaka choroba, na której lekarze poznać się nie mogą.
— Choroba! — odrzekła, uśmiechając się szyderczo — choroba, którą on we mnie wpakował... tak, tak!... co do lekarzy, masz zupełną słuszność, było ich tu dwóch, i nic nie zrozumieli, nawet nie mogli się zgodzić na jedno... Nie chcę ich tu więcej widzieć w mojem mieszkaniu... Wmieszał mi do soli słyszysz; przysięgam ci, że widziałam. To z powodu tysiąca franków, tego tysiąca, który mi ojciec zostawił. Myśli sobie, że gdy mnie zniszczy, zgubi, zamorduje, to prędzej je znajdzie!... oho!... a jakże!... wątpię w to bardzo. Dobrze są one ukryte, nikt ich nie znajdzie... nigdy... nigdy... O! jestem o nie spokojna. Mogę umrzeć, mogą mnie zakopać do grobu, a tego tysiąca nikt nie dostanie... nikt!...
— Ależ, ciotko Phasio, na waszem miejscu wezwałbym żandarmów, gdybym był tak pewnym.
Zrobiła ruch odmowy.
— Żandarmów? o, nie!... nigdy!... to nie obchodzi nikogo, to tylko nasza sprawa, pomiędzy nim a mną. Wiem, że on mnie chce zjeść, a ja się nie daję... to naturalne... A więc potrzebuję się tylko bronić. Czyż nie?... Nie trzeba być tak głupią, jak byłam przedtem? z tą solą... co?... prawda?... I ktoby to uwierzył? Ten wymoczek... ten koniuszek, ta odrobina człowieka, którą z łatwością przyszłoby niejednemu schować do kieszeni, to... to nie jest w stanie zniszczyć kobietę taką, jak ja, gdyby mu tylko pozwolić gryźć temi jego szczurzemi zębami.
Ogarnęło ją lekkie drżenie. Oddychała z trudnością, musiała przerwać swe opowiadanie.
— Mniejsza zresztą.. Jeśli zginę, z pewnością nie od tego co mi teraz zadał... o nie! Już teraz ze mną jest lepiej, za piętnaście dni stanę na nogi, czuję to dobrze. A później trzebaby mu wstać bardzo rano aby mnie znowu podejść... oho!... chciałabym to widzieć... Jeśli znajdzie sposób wpakować we mnie swój proszek, ha... to znaczy, że on jest silniejszy... w takim razie... tem gorzej... wyciągam nogi!... ale i wtedy nic do tego nikomu.
Jakób przypuszczał, że to choroba wyradza w jej głowie te czarne myśli, nie przekonywał jej, lecz starał się ją rozerwać, żartując.
Chora jednak nagle drżeć zaczęła pod kołdrą.
— O! już idzie — szepnęła — czuję, gdy się zbliża.
I rzeczywiście w kilka sekund później wszedł Misard.
Phasia posiniała z bojaźni; przedstawiała ona widok kolosa, ulegającego mimowolnie bojaźni strasznej wobec drobnego robaka, podcinającego jego życie.
Misard, wszedłszy, spostrzegł ich w tej chwili jedno obok drugiego. Spojrzeniem odgadł o czem mówili. W tej chwili jednak udał, iż nie widzi wcale Jakóba.
Odedrzwi, zwrócił się wprost do Seweryny, przybrawszy postać sługi uniżonego, i odezwał się głosem, jak mógł najłagodniejszym:
— Sądziłem, że pani zechce skorzystać ze sposobności i rzuci choć okiem na swą własność. Wymknąłem się więc na chwilę od pracy przy pociągu. Jeśli pani żąda, abym jej towarzyszył...
Seweryna powtórnie odmówiła, on zaś ciągnął dalej głosem płaczliwym:
— Pani była prawdopodobnie zdziwiona zupełnym brakiem owoców... Wszystkie były robaczywe... wszystkie!... nie opłaciło się nawet ich zbierać... Oprócz tego nadeszła burza straszna, poczyniła wielkie szkody, połamała gałęzie... A! to bardzo smutne, że pani nie może sprzedać!... Był tu jakiś pan, żądał aby wszystko było ponaprawiane. Zresztą jestem ciągle na usługi pani... pilnuję tego, jakby to była moja własność, i pani może mi wierzyć, iż gospodaruję tak, jakby pani sama gospodarowała.
Następnie, chciał jej koniecznie ofiarować trochę chleba i owoców, jabłek, gruszek z jego ogrodu.
Te jakoś, szczęśliwym wypadkiem, nie były robaczywe.
Seweryna przyjęła.
Misard, przechodząc przez kuchnię, zapewnił podróżnych, że odgarnianie śniegu wciąż postępuje; zawsze to jednak trwać będzie ze cztery lub pięć godzin.
Południe minęło, narzekania słychać było coraz większe, wszyscy zaczynali odczuwać głód.
Flora oświadczyła stanowczo, iż niema tyle chleba, aby wystarczyło dla wszystkich. Ma za to trochę wina w piwnicy.
Poszła też po nie i przyniosła z dziesięć litrów, które postawiła na stole. Zabrakło jednak szklanek.
Potworzyły się gromadki, dzielące się jedną szklanką, gruba angielka z dwiema córkami, młoda żona starego kupca. Ta ostatnia znalazła w młodzieńcu z Hawru służącego usłużnego, gorliwego, pomysłowego, troskliwego o wygody dla niej. Zniknął na chwilę i znów powrócił z koszykiem jabłek.
W jednym z kątów kuchni wyszukał bochenek chleba. Flora gniewała się, dowodziła, że chleb ten jest przeznaczony dla chorej matki. Nic to nie pomogło. Bochenek w jednej chwili został pokrajany i rozdzielony pomiędzy kobiety, zaczynając od młodej żony kupca, która część jej ofiarowaną przyjęła z uśmiechem. Pochlebiało jej to odznaczenie.
Mąż jej nie ruszał się z miejsca, nie zajmował się nią wcale, rozmawiał z amerykaninem, który opowiadał z uniesieniem o stosunkach i zwyczajach handlowych w Nowym-Yorku.
Młode angielki nigdy jeszcze nie chrupały jabłek z taką przyjemnością. Matka ich, zmęczona, była nawpół śpiącą.
Przed kominem siedziały na ziemi dwie panie, znużone oczekiwaniem.
Mężczyźni wychodzili co chwilę przed dom, aby wypalić papierosa i zabić w ten sposób, chociaż kwadrans czasu, prędko jednakże wracali przeziębnięci, drżący.
Powoli niemoc ogólna się zwiększała. Głód źle zaspokojony, znużenie powiększone niecierpliwością, wszystko to nadawało towarzystwu wygląd rozbitków, rzuconych wskutek burzy na odludną wyspę.
Misard, wchodząc i wychodząc kilkakrotnie, nie zawsze zamykał drzwi za sobą.
Phasia przyglądała się też z ciekawością tym ludziom, których widziała tylko przemykających z szybkością błyskawicy przed oknami ich domu.
Od roku, odkąd jej spacer ograniczał się od łóżka do krzesła pod progiem, widziała obce twarze tylko w oknach wagonów. Skarżyła się nieraz na ten kraj odludny, do którego nigdy ludzka noga nie zawita a teraz nagle ujrzała przed sobą tak liczne towarzystwo, nieoczekiwane, spadłe jakby z nieba.
I myśleć, że pomiędzy tylu ludźmi, śpieszącymi za swymi interesami, ani jeden nie przeczuwa tego co się tu dzieje, nie wie nic o proszku, przymuszanym do soli. Myśl ta ciężyła jej na sercu.
Pytała się, czy Bóg pozwala na to, aby podobna podłość, podobna zbrodnia, jakiej się na niej dopuszczano, miała pozostać w ukryciu.
Nieraz też zastanawiało ją, iż tyle setek, tyle tysięcy ludzi pędzi koło ich domu, nie przypuszczając nawet, że tam wewnątrz dokonywa się morderstwo, pocichu bez najmniejszego hałasu.
To też teraz patrzyła na nich uważnie, przyglądała się jednemu po drugim, słuchała, co mówią i przyszła do przekonania, że gdy się jest tak zajętym jak oni, nic dziwnego, że się przechodzi mimo podłości, nie zwracając na nią uwagi,nime wiedząc o niej.
— Czy pójdziesz ze mną? — zapytał Misard Jakóba.
— Tak, tak — odpowiedział ten ostatni. — Idę za wami.
Misard wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą. Phasia zatrzymała jeszcze Jakóba za rękę i szepnęła mu cicho do ucha:
— Zobaczysz jego głupią minę, gdy po mojej śmierci nie znajdzie pieniędzy ukrytych... O!... to mnie bawi... ta myśl to jedyna moja uciecha!... To mi pozwoli wesoło pożegnać się z tym światem.
— A więc, ciotko Phasio, pieniądze te przepadną? Nie oddacie ich waszej córce.
— Florze? aby jej zaraz odebrał? Aha! jużci! zaraz. Nawet tobie, mój chłopcze, nie powiem, boś za głupi. Nikomu!... nikomu!... Powierzę je ziemi i tam się już z niemi nie rozłączę.
Mowa ta wyczerpała ją cokolwiek.
Jakób ułożył ją do łóżka, uspokoił, przyrzekł, iż odwiedzi ją wkrótce i ucałował czule.
Siedział jeszcze chwilę, a gdy mu się zdawało, iż usnęła już zupełnie, podszedł do Seweryny, siedzącej ciągle koło pieca, tyłem do izby. Dał jej znak palcem, aby zachowała się cicho.
Ona uśmiechnęła się i ruchem cichym, wdzięcznym, przechyliła głowę w tył, na poręcz krzesła, podając mu swe usta.
On nachylił się, zbliżył swe usta do jej warg i złożył na nich pocałunek długi, namiętny.
Oczy ich przez chwilę były zamknięte, a gdy je otworzyli, ujrzeli przed sobą Florę, która, otwarłszy drzwi, patrzyła na nich zimno, spokojnie.
— Czy pani już nie chce więcej chleba? — zapytała głosem ochrypłym.
Seweryna pomieszana, a nawet nieco zagniewana, wybełkotała bezmyślnie.
— Nie... nie... Dziękuję..
Przez chwilę Jakób utkwił we Florę spojrzenie płomienne. Wahał się. Usta jego drgały, jak gdyby chciał przemówić, po chwili postanowił odejść, uczyniwszy gest, oznaczający groźbę wyraźną.
Drzwi za nim zatrzasnęły się z łoskotem.
Flora stała nieporuszona, jak postać dziewicy-rycerza, z hełmem na głowie, utworzonym z gęstych jasnych włosów.
A więc jej obawa każdego piątku, na widok tej kobiety, w pociągu, prowadzonym przez Jakóba, nie omyliła jej. Miała już odpowiedź na to pytanie, jakie sobie od dłuższego czasu stawiała, odpowiedź pewną, stanowczą.
Człowiek, który tę kocha, jej kochać już nigdy nie będzie!... I kogo sobie wybrał... jakąś kobietę nikłą, wiotką, jakieś nic zupełne!... I ona mogła była być na miejscu tej... szczęśliwej... i ona również mogła być szczęśliwą, gdyby się mu nie była oparła... Bo przecież on, dlatego tylko jej nie kocha, że... sama na to nie pozwoliła, że go odepchnęła od siebie owego wieczora, gdy przybył do nich, korzystając z czasu wolnego, przeznaczonego na naprawę maszyny. Gdyby wówczas...
A! ta myśl nie dawała jej teraz spokoju, drażniła ją do tego stopnia, że wybuchła spazmatycznym płaczem.
Chciała biedź za nim, rzucić mu się na szyję, wołając...
— Weź mnie!... Byłam głupią... nie wiedziałam... nie zrozumiałam wtedy.
Gdzie go jednak szukać? Wobec mnóstwa ludzi uczynić tego niepodobna... Zresztą on by ją teraz odepchnął...
Caia jej wściekłość zwróciła się teraz ku tej kobiecie pomieszanej, szepczącej jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Mogłaby się rzucić na nią i zdusiłaby ją swemi silnemi rękami.
Dlaczego tego nie czyni?... pragnie przecież zemsty... i zemści się!... o!... zemści z pewnością. Wie ona takie rzeczy o swej rywalce, ktéreby mogły zawieść ją do więzienia... a jednak chodzi ona wolna, swobodna, jak wszystkie nędznice, sprzedane starym, możnym i bogatym.
Jej zazdrość, gniew, wściekłość, objawiały się jedynie w ruchach gwałtownych.
Zebrała resztki chleba i owoców.
— Skoro pani nie chce już więcej, oddam to innym.
I wyszła.
Trzecia wybiła, później czwarta, czas upływał powoli, wśród coraz większego znużenia. Gniew ogólny wzmagał się z każdą godziną. Zbliżała się noc ciemna. Czyżby ją trzeba spędzić wśród tego pustkowia?
Ta myśl przerażała wszystkich.
Mężczyźni wychodzili co dziesięć minut, aby się dowiedzieć o stanie drogi. Powracali ze smutnemi minami.
Maszyna dotąd jeszcze zagrzebana była wśród stosów śniegu; niema najmniejszej nadziei, aby prędko ruszyć mogła dalej.
Nawet dwie młode angielki, dotąd wesołe i uśmiechnięte, zaczęły płakać, zdenerwowane do najwyższego stopnia.
W jednym z kątów młoda żona starego kupca oparła się na ramieniu młodzieńca z Hawru i usnęła.
Mąż jej nie zwracał na to uwagi.
W tem pustkowiu znikły wszelkie konwenanse, możliwa wygoda zastąpiła miejsce przyzwoitości.
Izba wyziębła, wszyscy dygotali, a nikomu nie chciało się przyłożyć drzewa do ognia na kominie, który wygasł prawie zupełnie.
Amerykanin wyszedł, sądząc, iż daleko wygodniej mu będzie na ławce w wagonie.
Obecnie wszyscy żałowali, że tu przyszli. Lepiej było zostać w pociągu. Byliby przynajmniej wiedzieli, co się dzieje, niepewność pod tym względem nie wpływała wcale uspakajająco.
Stara angielka również chciała powrócić do wagonu. Tam przynajmniej będzie się mogła przespać. Z trudnością wyperswadowano jej ten zamiar.
Kiedy się zmierzchło zupełnie, zapalono jakąś lichą świeczkę. Światło jej rzucało nikłe promienie tylko na tę część stołu, na której była umieszczona, reszta izby pogrążona w półcieniu jeszcze bardziej wydawała się ponurą. Czarna rozpacz ogarnęła całe towarzystwo.
Na dole jednak w wąwozie ukończono czyszczenie drogi. Żołnierze umiatali już ostatecznie szyny przed maszyną, która prawie gotowa była do wyruszenia.
Jakób i Pecqueux zajęli swoje stanowiska.
Śnieg przestał padać, maszynista odzyskał nadzieję. Ozil zapewniał go, że po drugiej stronie tunelu, na drodze do Malauney, śnieg jest o wiele mniejszy.
Jakób niespokojny pytał jeszcze raz.
— Przeszedłeś pieszo cały tunel? Czy po obu stronach droga jest możliwa?
— Ależ mówię przecie, że zupełnie prawie czysta. Można przejechać z największą łatwością. Sam przecież przechodziłem.
Cabuche, który przez cały czas pracował gorliwie, zabierał się do odejścia, ze zwyczajną sobie trwożliwością, którą niedawne badanie go przez sądy w sprawie Grandmorrina, jeszcze bardziej powiększyło.
Jakób przywołał go do maszyny.
— Słuchajno, przyjacielu, złóż te wszystkie łopaty i motyki do nas należące, tam z boku skarpy. Gdy ich będzie potrzeba, znajdziemy je z łatwością.
Kiedy kamieniarz oddał mu tę ostatnią przysługę Jakób podziękował silnem uściśnieniem dłoni, chcąc mu wyraźnie okazać, iż pomimo wszystko szanuje i ceni jego pracę.
— Jesteś dzielny chłopiec — powiedział.
Cabuche, wzruszony nadzwyczaj tem przyjacielskiem odezwaniem się, zdołał tylko wybąknąć:
— Dziękuję!... — i otarł kułakiem łzę, gwałtem cisnącą się do oka.
Misard uśmiechnął się na te słowa, zaciąwszy usta.
Od dłuższego czasu rzucił już łopatę i stał z rękami w kieszeniach, przypatrując się pociągowi. Czekał chwili odejścia, aby poszukać koło szyn, czy kto czego przypadkiem nie zgubił.
Nareszcie nadkonduktor zgodził się wraz z Jakóbem, że można spróbować puścić się w dalszą drogę.
Pecqueux, zeszedłszy jeszcze raz na drogę, zauważył coś koło cylindra, i zawołał Jakóba.
— Patrz pan, cylinder zgiął się okropnie od dołu.
Jakób zeszedł, schylił się i rozważał nad tem uszkodzeniem. Widział on je już przed chwilą.
Gdy odgarniano śnieg, zauważono, iż na torze leżały podkłady dębowe, przygotowane do zamiany na miejsce starych i złożone tymczasem na pochyłości skarpy. Wskutek śniegu i wiatru zsunęły się niektóre aż na szyny.
O jeden z takich podkładów musiała uderzyć Liza całą siłą, cylinder bowiem był od dołu mocno zgięty, a nawet i tłok zdawał się nieco skrzywiony.
Nic jednak nad to nie było uszkodzonego, przynajmniej na zewnątrz. Co się bowiem działo wewnątrz, o tem narazie trudno się było przekonać. Być może, iż i tam zakradły się nieporządki, nic bowiem niema delikatniejszego w maszynie, jak ten zbiór rur i szufladek, gdzie bije serce całego mechanizmu, gdzie dusza się mieści ożywcza.
Jakób wyszedł napowrót, zagwizdał, otworzył regulator, aby wypróbować działanie lokomotywy.
Z początku nie mogła ruszyć z miejsca, jak człowiek pozbawiony w gwałtownym upadku władzy w rękach lub nogach.
Wydawszy nareszcie długie, ciężkie westchnienie, ruszyła powoli.
Jakób pocieszył się cokolwiek. Jakoś to pójdzie, będzie można przynajmniej dojechać do Paryża.
Po chwili potrząsnął jednak głową, on bowiem, co znał swą Lizę na wylot, czuł, że idzie jak nie swoja, jakby się zmieniła, postarzała.
Nie ulega wątpliwości, że musiała gdzieś otrzymać jakiś cios śmiertelny. Stało się to wśród śniegu, na mrozie, zupełnie jak u tych młodych kobiet, które wybiegają zmęczone po balu z odkrytą piersią, zaziębiają się i umierają.
Jakób zagwizdał raz jeszcze. Konduktorzy zajęli swe stanowiska. Misard, Ozil i Cabuche wskoczyli na stopnie pierwszego wagonu.
Pociąg powoli wyszedł z wąwozu, pośród żołnierzy, stojących po obu stronach z łopatami i motykami na ramionach, i zatrzymał się przed domem dróżnika, aby zabrać podróżnych.
Flora stała już przy barjerze. Ozil i Cabuche jej towarzyszyli. Misard żegnał teraz uniżenie panie i panów, wychodzących z jego mieszkania, i zbierał drobne srebrne pieniądze, sypiące się dość obficie; każdy czekał tej chwili jak zbawienia, radość zajaśniała na twarzach.
Radość to jednak nie zupełna; długie oczekiwanie, głód i zimno zanadto zmęczyły wszystkich.
Gruba angielka wniosła swe córki do wagonu gdyż na własnych nogach dojść nie mogły, tak były senne i znużone. Młodzieniec z Hawru usiadł w przedziale, zajętym przez kupca i jego młodą żonę.
Wszyscy wsiadali śpiesznie, potrącając się, pchając. Zdawało się, ze armja rozbita zabiera się do odwrotu.
W oknie domu, tak licznie przed chwilą zamieszkałego, stanęła ciotka Phasia, wiedziona ciekawością; z trudnością zwlekła się ze swego łóżka.
Jej oczy wielkie, w których wyraźnie malowała się choroba, spoglądały na ten tłum nieznany, dziwnym przypadkiem chwilowo bawiący w jej mieszkaniu, którego już nigdy w życiu nie ujrzy.
Seweryna wyszła ostatnia. Odwróciła głowę uśmiechnęła się do Jakóba, on odprowadził ją wzrokiem aż do drzwi wagonu, a Flora, patrząca uważnie na wszystko, pobladła, dojrzawszy tę cichą wymianę czułego ich spojrzenia. Ruchem gwałtownym przybliżyła się do Ozila, którego dotąd zawsze zdaleka omijała; zazdrość wywarła na niej skutek taki, iż czuła konieczną potrzebę podzielenia się z kimkolwiek uczuciem, tak nagle wzbudzonem tak gwałtownie zadraśniętem.
Nadkonduktor dał sygnał, Liza odpowiedziała, gwiżdżąc długo, żałośnie. Jakób ruszył, pojechał i zatrzymał się dopiero w Rouen.
Szósta minęła, cienie nocy spowijały powoli wieś, pokrytą śniegiem. Na tle tem jasnem odbijał tylko czarny dom w Croix-de-Maufras, stojący trochę z boku, z kartą na ścianie frontowej, na której wielkiemi literami wypisane były wyrazy: „Do sprzedania“.




IV.

Do Paryża pociąg przybył koło godziny jedenastej. Musiano zatrzymać się w Rouen przez dwadzieścia minut, ażeby podróżni mogli zjeść obiad.
Seweryna skorzystała z tego czasu i wysłała depeszę do męża, uprzedzając go, iż powróci do Hawru dopiero nazajutrz wieczorem.
Uśmiechała jej się myśl spędzenia nocy w Paryżu, w pokoju zamkniętym, swobodnie, bez przeszkody.
Pomocnikowi Jakóba przyszedł w czasie drogi pewien pomysł do głowy. Żona jego, mama Wiktorja, leżała od tygodnia w szpitalu, upadając bowiem skaleczyła się mocno w nogę, on zaś przez ten czas nie sypiał w domu.
Zaproponował więc swemu przełożonemu, że mógłby swe mieszkanie ofiarować pani Roubaud. Będzie jej wygodniej, aniżeli w sąsiednim hotelu, zostanie przez noc i dzień cały do wieczora jakby u siebie w domu.
Jakób zastanowił się nad tą propozycją tembardziej że zaczął się już kłopotać, dokąd poprowadzi Sewerynę.
Kiedy przybyli do Paryża, Seweryna, wysiadłszy z wagonu, podeszła do maszyny.
Jakób przedstawił jej propozycję palacza i radził, aby przyjęła, podając równocześnie klucz od mieszkania, który mu Pecqueux już przedtem oddał.
Seweryna wahała się, nie chciała przyjąć tej ofiary, zażenowana uśmiechem palacza, zdradzającym wyraźnie, iż wie dobrze o wszystkiem.
— Nie, nie... mam kuzynkę, ta pościele mi materac na ziemi.
— Ale poco to włóczyć się Bóg wie gdzie po nocy — przerwał Pecqueux z miną uśmiechniętą — pokój pod nosem prawie, łóżko wygodne, a szerokie!... cztery osoby pomieścićby się mogły.
Jakób poparł wzrokiem słowa palacza.
Nareszcie zgodziła się i wzięła klucz z rąk Jakóba, który, żegnając się, szepnął jej pocichu:
— Czekaj na mnie.
Seweryna potrzebowała tylko przejść ulicę Amsterdamską i skręcić w przecznicę, aby się znaleźć w domu, gdzie mieszkał Pecqueux.
Na szczęście brama była jeszcze otwarta. Weszła niewidziana przez nikogo; odźwierna tak była zajęta partją domina, którą rozgrywała ze swą sąsiadką, iż nie zwracała wcale uwagi na wchodzących.
Pocichu przeszła schody, a przybywszy na czwarte piętro, znalazła się przed mieszkaniem mamy Wiktorji.
Otworzyła drzwi powoli, cichuteńko, tak, że nikt z mieszkających obok nie mógł jej widzieć.
Tylko przechodząc przez trzecie piętro, słyszała śpiewy i śmiechy u Dauvergne’ów. Był to zapewne dzień przyjęcia u dwóch sióstr; bawiono się, śmiano, śpiewano i grano z przyjaciółkami, odwiedzającemi ich raz na tydzień.
Nawet teraz, zamknąwszy drzwi za sobą, Seweryna usłyszała dźwięki niewyraźne, jakby wydobywające się z pod podłogi.
W pokoju ciemność panowała zupełna i sprawiła przykre wrażenie na Sewerynie, zwłaszcza, gdy kukułka na zegarze odezwała się, znacząc godzinę jedenastą. Głos ten był znany jej dobrze.
Powoli oczy jej przyzwyczaiły się do tej ciemności. Na przeciwległej ścianie zarysowały się wyraźnie okna, przez które odbijało się na suficie cokolwiek światła.
Zorjentowała się wkrótce, postąpiła w stronę, gdzie stał kredens i szukała na nim zapałek, gdyż przypomniała sobie, że je tam kiedyś w kącie widziała. Rzeczywiście znalazła je w tem samem miejscu.
Trudniej poszło z wyszukaniem kawałka świecy, ale i ta się znalazła, nie cała wprawdzie, maleńki tylko kawałeczek leżał w kącie szuflady.
Zaświeciwszy ten mały kawałeczek, obejrzała się po całym pokoju, jakby chciała się przekonać, czy rzeczywiście jest sama.
Poznawała każdy przedmiot, okrągły stolik, przy którym jadła kolację z mężem, łóżko, nakryte kołdrą bawełnianą, na którem ją tak bił pięściami. Wszystko to samo i w tem samem miejscu, nic a nic się nie zmieniło od dziesięciu miesięcy, odkąd tu nie była.
Powoli Seweryna zrzuciła kapelusz, lecz gdy zdjęła i płaszcz, zaczęła dygotać z zimna.
Pokój oddawna był nieopalany. Obok pieca spostrzegła skrzynkę z węglem i trochę drzewa, przygotowanego na podpałkę.
W jednej chwili postanowiła, nie rozbierając się dalej, rozpalić ogień. Bawiło ją to, odpędzało złe myśli, jakie ją na wspomnienie chwili w tem mieszkaniu ubiegłej dręczyć zaczynały. Z uśmiechem zabrała się do spełnienia tego zamiaru.
Wkrótce ciepło rozchodzić się zaczęło od pieca, Seweryna rozebrała się i zaczęła gospodarować w mieszkaniu. Ustawiła krzesła, według swego gustu, otworzyła szafę z bielizną, wyjęła prześcieradło i zasłała niem łóżko.
Przy czynności tej sprawdziła słowa palacza, łóżko było rzeczywiście szerokie i nawet miała nieco trudu z założeniem prześcieradła.
Jedna rzecz ją tylko martwiła, a mianowicie, że w kredensie nie było ani znaku żadnych zapasów spożywczych. Pecqueux, bezwątpienia, gospodarując tu od tygodnia, wymiótł wszystko do ostatniej okruszyny.
Zupełnie tak samo jak i ze światłem. Daremnie szukała po wszystkich kątach. Oprócz tego małego kawałeczka świeczki, nic nigdzie nie znalazła.
Zresztą mniejsza o to. Położywszy się do łóżka można się obejść bez świecy.
W pokoju zrobiło się trochę za gorąco.
Seweryna kręciła się tu i owdzie, wesoło ożywiona, wreszcie stanęła na środku, chcąc zobaczyć, czy czego nie brak na przyjęcie Jakóba.
— Dlaczego on jednak tak długo czekać każe na siebie? — myślała.
Świst lokomotywy przywiódł ją do jednego z okien.
Chciała zobaczyć, co oznacza, gdyż odezwał się tak blisko, jak gdyby gwizdano pod samemi oknami.
Wyjrzała przez zamglone od mrozu szyby.
To pociąg do Hawru odjeżdżał.
W dali widziała pole puste, wąwozy prowadzące do tunelu batignolskiego, wszystko to pokryte białym całunem śniegu, na którym rysowały się tylko czarne linje szyn kolejowych.
Zdawało się, iż maszyny i wagony, stojące bezczynnie, śpią pootulane w białe futra.
Pociąg minął, oświetlając przed sobą znaczną przestrzeń, zniknął w tunelu. Trzy latarnie czerwone, umieszczone na końcu pociągu, znaczyły na śniegu smugę krwawą, szybko niknącą.
Seweryna patrzyła na ten pociąg znikający, a gdy nareszcie odwróciła się od okna, uczuła jakieś drżenie.
Zdawało jej się, iż ktoś obejmuje ją brutalnem ramieniem i znów oczyma szeroko otwartemi spojrzała po całym pokoju.
Była sama, zupełnie sama.
Co Jakóba tak zajmuje, że dotychczas go niema?
Czekała jeszcze dziesięć minut.
Nagle zdawało jej się, iż słyszy lekkie pukanie do drzwi.
Przelękła się zrazu.
Pukanie odezwało się po raz drugi, tym razem nieco silniejsze.
Zrozumiała.
Pobiegła do drzwi i otworzywszy je, ujrzała Jakóba, z butelką malagi i pakietem ciastek.
Ledwie wszedł do pokoju, rzuciła mu się na szyję ze śmiechem wesołym.
— Jesteś przecie!... tak długo czekałam... i nie zapomniałeś o jedzeniu!...
Jakób szybkim ruchem ręki dał jej znak milczenia.
— Pst!... pst!...
Zapytała go pocichu, czy przypadkiem odźwierna nie idzie za nim, chcąc się dowiedzieć, kogo tak późno w tym domu odwiedza.
Ale nie, i on także dostał się tu szczęśliwie.
W chwili gdy miał zadzwonić, brama otwarła się dla dwóch pań, powracających bezwątpienia od Dauvergne’ów. Wszedł pocichu i nikt go nie spostrzegł. Tylko tuż obok kobieta sprzedająca dzienniki, nie spała jeszcze i przechodząc widział przez drzwi cokolwiek uchylone, jak prała bieliznę w miednicy.
— A więc cicho!... nie róbmy hałasu!... dobrze?...
Odpowiedziała mu na to uściskiem długim, namiętnym i pokryła twarz jego pocałunkami.
Ta cisza tajemnicza, ta rozmowa, prowadzona szeptem, bawiła ją, iż zaledwie powstrzymać się mogła od głośnego wybuchnięcia śmiechem.
— Będziemy sprawowali się cicho, jak dwie małe myszki, nikt nas nie usłyszy, zobaczysz!...
I delikatnie, powolutku, chodząc na palcach z największą ostrożnością, zastawiła na stole dwie szklanki, dwa noże i dwa talerze.
Za każdym razem skoro tylko jakiś przedmiot postawiony zaprędko stuknął, lub mocniejszy brzęk wydał, musiała całą siłą powstrzymywać się od śmiechu.
On patrzył na nią, również rozbawiony jej tajemniczem krzątaniem się po pokoju, wreszcie rzekł półgłosem:
— Myślałem, że jesteś głodna.
— Ależ tak!... umieram z głodu... W Rouen dali taki zły obiad, że go zaledwie skosztowałam.
— To możebym jeszcze zeszedł i kupił kurczę pieczone?...
— Niel... nie!... nie!... — przerwała mu szybko. — Nie chcę!... potem możebyś nie mógł się już dostać z powrotem... o nie!... nie chcę... obejdę się ciastkiem.
Usiedli jedno obok drugiego prawie na jednem krześle, ona podzieliła ciastka na dwie części i zaczęli zajadać je, patrząc na siebie, umizgając się.
Seweryna skarżyła się, iż czuje pragnienie. Wypiła dwie szklanki madery. Krew wystąpiła jej na twarz i zaczerwieniła policzki.
Za nimi piec rozpalony ogrzewał ich plecy.
Jakób przechylił się i pocałował Sewerynę w szyję, obnażoną z ubrania.
— Pst!... pst!...
Położyła palec na ustach i dała mu znak aby słuchał.
Z pod podłogi wydobywał się odgłos rytmiczny i dochodziły dźwięki tańca.
Bawiono się tam widocznie bardzo wesoło.
Sąsiadka obok otworzyła drzwi i boso pobiegła przez korytarz do zlewu, gdzie wylała mydliny z miednicy. Po chwili powróciła i zamknęła drzwi za sobą.
Taniec i muzyka na dole ustały chwilowo.
I znów zapanowała cisza, wśród której słychać tylko było odległy turkot wagonów, przesuwanych po szynach na stacji, i płaczliwy, urwany świst lokomotywy.
Wtem odezwało się gwizdanie przeciągłe, a po niem dzwonki, zwołujące służbę na stację.
— Pociąg z Auteil — szepnął Jakób. To znaczy, że północ uderzy za dziesięć minut.
Po chwili milczenia uścisnął ją i głosem pieszczotliwym lecz cichym, prawie szeptem, zapytał:
— O czem myślisz?...
Nie odpowiedziała, zajęta myślami o chwili, jaką przebyła w tym samym pokoju ze swym mężem, gdy tu była po raz ostatni.
Tak samo i wówczas śniadanie zakończyło się ciastkami, na tym samym stole, wśród tego samego otoczenia, o tej samej prawie godzinie.
Myśli te wywoływały w jej głowie gorączkę, słowa cisnęły się na usta, chciała powiedzieć o wszystkiem.
Zdawało jej się, iż to wyznanie zacieśni jeszcze bardziej węzeł, łączący ją z Jakóbem.
Tak!... musi mu wyznać, wśród uścisków, wśród pocałunków.
Myśl o mężu, przywołała na myśl jego postać, zadrżała, czuła jego dotknięcie na swem ramieniu, obejrzała się mimowoli.
Zadrżała, czując wargi Jakóba na swych ustach...
Czyżby tym pocałunkiem jeszcze raz chciał powstrzymać słowa, wyznania?
Złączeni w uścisku namiętnym, nie zwrócili nawet uwagi na to, iż świeca zgasła, zatoczywszy kilka jasnych, ostatnich kręgów.
Nie mówili do siebie ani słowa.
W pokoju ciemno było zupełnie, zaledwie rozróżnić można było okna, w których odbijał bladawy blask śniegu. Tylko drzwiczki pieca, rozpalone do czerwoności, rzucały na sufit plamę krwawą.
Spoglądali na nią oboje oczyma, szeroko otwartemi.
Dźwięki muzyki ustały zupełnie, słychać było tylko zamykanie drzwi, i wkrótce dom cały pogrążył się w śnie spokojnym.
Jedynie tylko niewyraźny turkot wagonów, dolatujący ze stacji, zdradzał ruch i życie.
W Sewerynie zbudziła się chęć gwałtowna wyznania; chęć ta dręczyła ją od tak dawna.
Plama na suficie rozszerzała się coraz bardziej, zapatrzona w nią uległa halucynacji; zdawało jej się, że przedmioty zaczynają mówić głośno i opowiadają tę ponurą historję.
Nie mogła już dłużej wytrzymać:
— Ty nie wiesz, najdroższy...
Jakób zapatrzony również w plamę krwawą na suficie, przeczuwał dobrze, o czem Seweryna chce mu powiedzieć.
Nie dopuszczał on nigdy do tego wyznania, w obawie iż to opowiadanie obudzi w nim niezupełnie może ugaszoną żądzę krwi i mordu.
Obawiał się, że stosunek ich wzajemny może uledz jakiej zmianie, od chwili, gdy dowie się o tej strasznej przyczynie, która ich do siebie zbliżyła. Nie dopuszczał więc nigdy do wyznania, jakkolwiek Seweryna kilkakrotnie już je uczynić pragnęła.
Za każdym razem zamykał jej usta pocałunkiem. Dziś jednak, rozmarzony uściskami i wysoką temperaturą, panującą w pokoju, nie miał siły powstrzymać Seweryny.
Lekkie drżenie przebiegło po jego ciele i z obawą pomyślał.
— Stało się... powie wszystko... będę wiedział to, czego wiedzieć nie chciałem.
Seweryna milczała przez chwilę. Już otwarta usta, lecz znów się powstrzymała.
Wreszcie odezwała się:
— Ty nie wiesz, najdroższy, że mój mąż domyśla się wszystkiego.
W ostatniej chwili przyszła jej na myśl scena, jaka nastąpiła nocy poprzedzającej, wywołała ona na usta powyższe słowa zamiast wyznania.
Jakób odetchnął zlekka.
A więc obawiał się daremnie. Ona nie myśli czynić zwierzeń, których sam domysł, wzbudza w nim niepokój i trwogę.
— Czyż to możebne? — odparł niedowierzająco. — A jednak jest tak uprzejmy dla mnie. Dziś rano jeszcze ściskał mnie serdecznie za rękę.
— Zaręczam ci, że wie wszystko, wszystko. Wie nawet, że jesteśmy teraz razem. Mam na to dowody.
Zamilkła na chwilę, obejmując Jakóba rękami i składając na jego ustach długi, namiętny pocałunek.
Potem zamyśliła się na chwilę.
— O!... jak ja go nienawidzę!... jak ja go nienawidzę!...
Jakób był ździwiony. Nie miał on najmniejszej pretensji do Roubauda.
— Za co? — zapytał. — Nie przeszkadza on nam bynajmniej.
Seweryna nie odpowiedziała na to pytanie. Znowu milczała, a po chwili powtórzyła raz jeszcze:
— Jak ja go nienawidzę! O!... czuć jego obecność koło siebie, to męka najstraszniejsza. Gdybym tylko mogła, jakżebym chętnie uciekła od niego, jakże chętnie zostałabym z tobą.
Jakób wzruszony tym wybuchem gwałtownym, przycisnął ją do swej piersi, nie odejmując ust od jej szyji.
— O! bo ty nie wiesz, najdroższy...
Znów to wyznanie, fatalne, nieuniknione. I nic nie mogło go powstrzymywać, bo wydobywało się całą siłą z piersi Seweryny.
W całym domu nie było słychać szmeru najmniejszego. Nawet sąsiadka, sprzedająca dzienniki, spała już prawdopodobnie snem głębokim.
Paryż, pokryty śniegiem, nie dawał najmniejszego znaku życia. Nawet na stacji ucichł już turkot wagonów jakgdyby ostatni pociąg odchodzący do Caen, zabrał ze sobą resztę gwaru i ruchu.
Ogień w piecu dogasał, plama czerwona znikła z sufitu. W pokoju było duszno, gorąco.
Jakób i Seweryna czuli się spowici w mgłę ciężką.
— O! bo ty nie wiesz, najdroższy...
Jakób spróbował ostatniego środka.
— Ależ wiem, wiem wszystko.
— Nie!... możesz się tylko domyślał.
— Wiem, że zrobił to, chcąc otrzymać spadek jaknajprędzej.
Rozśmiała się nerwowo, ironicznie.
— A, tak... spadek....
I pocichu, ciszej niż mucha brzęcząca na szybie u okna, opowiedziała mu swe lata dzieciństwa u prezesa Grandmorrina.
Początkowo chciała skłamać, nie przyznawała się do stosunków, jakie ich łączyły. Wkrótce jednak chęć wyznania wszystkiego otwarcie, uczyniła ją szczerą.
Wypowiadając owe szczegóły, czuła pewną ulgę, przyjemność. Słowa jej płynęły jak potok, wirem niepowstrzymanym — Wyobraź sobie, to było tutaj, w tym samym pokoju, w lutym, pamiętasz?... właśnie wtenczas Roubaud miał sprawę z podprefektem. Jedliśmy przy tym samym stole, spokojnie, wesoło, tak jak i my dzisiaj. On, naturalnie, nie wiedział o niczem. No... przecież nie byłam tak głupią, aby niepytana opowiadać te dawno minione awantury. I oto, sama nie wiem, jakim sposobem, z powodu jakiegoś pierścionka, czy jakiejś starej pamiątki, dosyć, że zrozumiał i domyślił się wszystkiego!... O!.... mój drogi!... nie, nie!... nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak się obszedł ze mną.
Zadrżała.
Jakób czuł drobne jej ręce, zaciskające się silnie.
— Jednem uderzeniem pięści, powalił mnie na ziemię. Złapał mnie potem za włosy i tarzał po podłodze. Kopał nogami, chciał mnie zdeptać, jakby robaka jakiego!... Nie... dopóki żyć będę, nigdy tego nie zapomnę!... I znowu zaczął mnie bić na nowo!.. A!... Boże!... Gdybym ci powtórzyła to wszystko, o co mnie zapytywał, co zmuszona byłam mu powiedzieć!...
Widzisz... jestem otwartą, mówię ci o rzeczach, o których mogłabym nic nie mówić, i niktby mnie do tego nie zmusił, nieprawdaż? i mówię przecież wszystko otwarcie, a jednak nigdybym się nie ośmieliła dać ci najmniejsze pojęcie o tych brudnych zapytaniach, na które musiałam odpowiadać, gdyż inaczej byłby mnie zamordował... o!... z pewnością!... On mnie kochał... wiem o tem... musiało to być bardzo dla niego bolesne, gdy się dowiedział o wszystkiem, zgadzam się nawet na to, że byłoby o wiele szlachetniej z mojej strony, gdybym mu była to wszystko opowiedziała przed ślubem... prawda... Ale trzeba zrozumieć moje położenie... To wszystko już minęło... oddawna było zapomniane... Nie!... tylko dzikiego może zazdrość doprowadzić do podobnego szaleństwa. Widzisz... mój drogi... czy ty przestaniesz mnie kochać, dowiedziawszy się teraz o wszystkiem?...
Jakób nie odpowiedział, rozważał on to wszystko, co słyszał.
Podobna historja przez myśl mu nawet nie byłaby przeszła. Jakżeż się to wikłało, a przecież chęć posiadania majątku zapisanego testamentem mogła bardzo łatwo sprawę całą wyjaśnić.
Zresztą wolał nawet tę chociaż pewność, że Grandmorrin nie został zamordowany dla pieniędzy, podobne bowiem podejrzenie nieraz przechodziło mu przez głowę i pomimo całej swej miłości, odczuwał często w głębi swego serca pogardę dla Seweryny, i to częstokroć w chwilach gdy ją całował.
— Ja? mam nie kochać cię? dlaczego? co mnie obchodzi twoja przeszłość? Jesteś dziś żoną Roubauda, mogłaś być wprzód czyją inną.
Przez kilka chwil panowało milczenie.
Seweryna uścisnęła go tak, że omal go nie zdusiła, czuł jej gardło okrągłe, nabrzmiałe, twarde na swem ramieniu.
— A jednak to trochę dziwne... byłaś kochanką tego starego?
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Tylko ciebie jednego kocham prawdziwie!... Nigdy nikogo nie kochałam. Inni... o!... gdybyś ty wiedział!... Z innymi... widzisz, ja nawet pojęcia nie miałam co to jest miłość, tyś mnie dopiero uczynił szczęśliwą.
Uścisk długi, namiętny, był tych słów potwierdzeniem.
Jakób teraz jednak był już zaciekawiony, sam więc zapytał, chcąc się dowiedzieć reszty:
— A więc ten stary?
— Zabiliśmy go... taki — odpowiedziała pocichu, — a silne drżenie przebiegło po jej ciele.
I znów milczeli czas dłuższy.
Po chwili Seweryna, oparłszy twarz na jego ramieniu, opowiadała dalej pocichu:
— Kazał mi napisać list do prezesa, ażeby wyjechał pośpiesznym pociągiem, tym samym, którym my jechać mieliśmy, i żeby się nie pokazywał aż w Rouen. Drżałam cała, wie wiedząc, co robić, i bojąc się jakiego nieszczęścia. Pojechaliśmy. W przedziale wagonu siedziała naprzeciw mnie jakaś kobieta czarno ubrana, milcząca. Obawiałam się jej okropnie. Nawet nie spojrzałam na nią. Zdawało mi się, że z moich oczu zaniepokojonych, z mej twarzy pobladłej, Wyczytała to wszystko, cośmy mieli uczynić. Tak minęło dwie godziny. Dojechaliśmy nareszcie do Rouen. Nie mówiłam ani słowa, nie ruszałam się, zamknęłam oczy i udawałam, że śpię. Ci mego boku czułam Roubauda, również siedzącego nieruchomo, a najbardziej mnie przerażało to, że wiedziałam dokładnie, co; się dzieje w jego głowie, jakie myśli straszne tam nurtują, a nie mogłam z równą dokładnością odgadnąć, co zamierza uczynić. A!... co to była za podróż! Turkot kół, gwizd lokomotywy, wszystko to mnie rozdrażniało.
Jakób słuchał spokojnie tego opowiadania, oparłszy usta na jej włosach wonnych, i od chwili do chwili mimowolnie całował jej głowę.
— I w jaki sposób zabiliście go, nie będąc w tym samym przedziale.
— Zaczekaj... zaraz zrozumiesz. Był to plan mojego męża. Prawda, że jeśli mu się udało, to tylko wina przypadku. W Rouen pociąg zatrzymuje sę na dziesięć minut. Wysiedliśmy. Zmusił mnie, abym się przeszła po peronie aż do przedziału Grandmorrina, i poszedł razem ze mną spokojnie, z miną człowieka, chcącego wyprostować nogi po dwugodzinnem siedzeniu. Podszedłszy do przedziału, gdzie siedział prezes zadziwił się zobaczywszy go, jakgdyby nie wiedział, ze Grandmorrin jedzie tym samym pociągiem.
Na stacji ścisk był olbrzymi, śpieszono do wagonów, potrącano się wzajemnie, tłumy ludzi przebojem zdobywały siedzenia, wszyscy śpieszyli do Hawru gdzie nazajutrz miała się odbyć jakaś uroczystość. Skoro konduktorzy zaczęli zamykać drzwi od wagonów, prezes sam zaproponował, abyśmy wsiedli do jego przedziału. Bełkotałam coś, mówiłam o naszej walizie, znajdującej się w innym wagonie. On jednak nastawał koniecznie, dowodząc że walizy nikt przecie nie ukradnie, i że będziemy mogli przesiąść się w Barentin, gdzie on właśnie wysiada. Mój mąż, zaniepokojony przez chwilę, chciał biedź po walizę; lecz w tejże chwili konduktor zagwizdał, a Roubaud prędko wsadził mnie do wagonu, sam skoczył pospiesznie, zatrzasnął za sobą drzwiczki i podniósł okno.
Jakim sposobem stało się, iż nas nie widziano? tego dotąd jeszcze nie mogę sobie wytłomaczyć. Mnóstwo ludzi biegało tam i napowrót, urzędnicy tracili głowy, nie było ani jednej osoby, któraby mogła na pewno zaświadczyć, żeśmy wsiedli do tego wagonu. Pociąg powoli opuścił stację.
Zamilkła na chwilę, przypominając sobie tę scenę. Nie czuła nic, tylko drżenie nerwowe wstrząsało jej nogi.
— A!... ta pierwsza chwila w wagonie!... gdym czuła, jak ziemia z pod nóg się naszych wymyka!... Byłam jakby oszołomiona!... Początkowo myślałam tylko o naszej walizie. W jaki sposób zabrać ją stamtąd?... czy ona nas nie zdradzi, jeśli ją tam zostawimy? Myśl o zabójstwie wydawała mi się głupią, jak senne marzenie, niemożebną do uskutecznienia.
Przecież nazajutrz schwytają nas na pewno, dowiodą nam wszystkiego... Starałam się uspokoić. Wmawiałam w siebie, że nic się nie stanie, nic stać się nie może. A jednak, słysząc jego rozmowę z prezesem, czułam z tonu słów, iż postanowienie jego było niewzruszone, dzikie, A pomimo to, był zupełnie spokojny; rozmawiał wesoło, jakgdyby nie miał żadnego złego zamiaru, i tylko we wzroku, rzucanym od czasu do czasu na mnie, czytałam zaciętość jego woli.
Widziałam w tym wzroku wyraźnie, iż zabije prezesa, gdy pociąg ujedzie jeszcze kilometr, może dwa... nie wiedziałam, lecz czułam dobrze, iż ma nawet punkt obmyślony, w którym dopełni morderstwa. Gdzie? nie mogłam się domyśleć. A jednak było to pewne; malowało się to w oczach, spokojnie patrzących na tego, który za chwilę miał już pożegnać się z tym światem.
Nie mówiłam ani słowa, czułam tylko dreszcz Wewnętrzny, który starałam się pokryć uśmiechem, w chwilach, gdy na mnie spoglądano. Dlaczego nie przyszło mi wówczas na myśl przeszkodzić wykonaniu tych strasznych zamiarów? Dopiero później ździwiłam się, gdym zrozumiała, że mogłam przecie krzyknąć przez drzwiczki wagonu, że mogłam nacisnąć sprężynę dzwonka alarmowego. W owej jednak chwili byłam jakby sparaliżowana, czułam się bezwładną. Zdawało mi się, że Roubaud znajduje się w swojem prawie; i, ponieważ mówię ci już wszystko otwarcie, muszą więc i to wyznać szczerze: pomimowoli, a jednak z całej duszy mojej, znalazłam się po stronie Roubauda przeciw prezesowi. Dlaczego? Należałam do obydwóch, nieprawdaż?... jeden z nich był młody... gdy tymczasem drugi... o!... pieszczoty drugiego... alboż ja wiem zresztą?... Robi się tyle rzeczy, na które później patrzy się z zadziwieniem, jakim sposobem można to było uczynić?... Dziś... gdy sobie pomyślę, że nie zdobyłabym się nigdy na odwagę, aby zarznąć kurczę!... A!... to uczucie nocy burzliwej!... ta groza straszna, nurtująca w mej piersi.
Jakób czuł to stworzenie wątłe, słabe, zamieniające się w potwór, pod wrażeniem uczucia, o którem mówiła. Wspomnienie tej sceny wywoływało gorączkę, zdradzającą się w przyśpieszonym oddechu.
— Powiedz mi... więc pomagałaś do zabójstwa tego starego?...
— Siedziałam w kącie — mówiła dalej, nie odpowiadając na zapytanie — mąż mój przedzielał mnie od prezesa, który zajmował kąt drugi. Rozmawiali o przyszłych wyborach. Przez chwilę ujrzałam, jak mąż mój przechylił się do okna i wyjrzał, chcąc upewnić się dokładnie, gdzie jesteśmy. Zdawało się, iż niecierpliwość nim miota. Za każdym razem śledziłam wzrok jego i zdawałam sobie sprawę z drogi przebytej. Noc była pochmurna. Czarne masy drzew przesuwały się przed naszemi oczyma z szybkością błyskawiczną. Słyszałam wciąż ten turkot kół, który wydawał mi się tak głośny jak nigdy. Jakiś zgiełk głosów jęczących, ponure wycie zwierząt, przeczuwających śmierć bliską.
Pociąg biegł z największą szybkością. Nagle rozjaśniło się na chwilę w przedziale, usłyszałam echo turkotu odbite od ścian budynków stacyjnych. Byliśmy w Maronne, dziesięć i pół mili od Rouen. Jeszcze Malauney, później Barentin. Gdzież się więc rzecz cała dokona?... Czyż trzeba czekać aż do ostatniej minuty?... Nie miałam już pojęcia ani o czasie, ani o odległości. Myśli me biegły bezwiednie, jak kamień rzucony z wysoka, przerzynający ciemne przestrzenie.
Przejeżdżając przez Malauney, zrozumiałam nareszcie. Stanie się to w tunelu, o wiorstę stamtąd odległym. Obróciłam się ku mężowi, wzrok nasz spotkał się równocześnie, oczy jego wyraźnie mówiły: tak!... w tunelu, jeszcze dwie minuty... Pociąg biegł ciągle. Minęliśmy odnogę boczną do Dieppe. Spostrzegłam zwrotniczego. Zdawało mi się, iż na drodze stoją ludzie, przeklinający nas ze wzniesionemi rękoma. Potem... maszyna zagwizdała przeciągle, wjechaliśmy do tunelu.
Gdy pociąg się tam już dostał... o! co za odgłos pod tem niskiem sklepieniem... wiesz... ten hałas, podobny do odgłosu młota, uderzającego o kowadło... w moich uszach zamienił się w odgłos piorunu.
Dygotała zębami. Przerwała na chwilę opowiadanie poczem odezwała się głosem zmienionym, prawie ze śmiechem:
— Czyż to nie głupie, mój drogi, dotąd jeszcze czuć dreszcz w kościach. A jednak przy tobie jestem tak szczęśliwa, zadowolona. A zresztą niema się przecież czego obawiać. Sprawa cała została umorzona, zaprzepaszczona, tembardziej, że grube ryby... te z rządu... nie mają najmniejszej ochoty wydobywać ją na światło, oho!... już ja to zrozumiałam, i jestem zupełnie spokojną.
Potem dorzuciła, śmiejąc się głośno:
— Ale możesz się pochwalić, żeś nam napędził tegiego strachu... Powiedz mi... tak naprawdę. bo mnie to zawsze zaciekawiało... coś ty właściwie widział?
— No, to co powiedziałem u sędziego, nic więcej. Widziałem mężczyznę, mordującego jakiegoś człowieka. Wyście byli tacy zabawni, tak dziwnie patrzyliście na mnie, że w końcu niechcący zacząłem się domyślać. Potem poznałem nawet twego męża... Ale to dopiero później... o wiele później nabrałem tej pewności.
Przerwała mu, odezwawszy się wesoło:
— Tak, na skwerze, tego dnia, kiedy ci powiedziałam „nie“ przypominasz sobie? Pierwszy raz gdyśmy się sam na sam znaleźli w Paryżu... Doprawdy!... Czyż to nie dziwne?... twierdziłam stanowczo, iż to nie my, a widziałam doskonale, że słowa moje rozumiesz wprost przeciwnie. Nieprawdaż? Już wówczas prawie wszystko ci opowiedziałam... O!... mój drogi!... jedyny... nieraz myślałam o tej chwili... zdaje mi się, że od tego właśnie dnia cię pokochałam.
Uścisk namiętny, łączący ich prawie w jedność, był odpowiedzią na te słowa.
Po chwili milczenia, Seweryna opowiadała dalej:
— W tunelu pociąg biegł jak poprzednio... jedzie się tam, jak wiesz przez trzy minuty.... Mnie się zdawało, iż trwało to conajmniej godzinę. Prezes przestał mówić z powodu hałasu ogłuszającego, jaki wydaje w tem miejscu turkot pociągu. Mój mąż zawahał się widocznie w ostatniej chwili... nie ruszał się z miejsca. Widziałam tylko przy błysku lampy migocącej, że uszy jego przybierają barwę czerwoną, potem fioletową... Czyżby znów chciał czekać, dopóki nie znajdziemy się w polu otwartem?....
Położenie moje stawało się z każdą chwilą straszniejszem. Czułam tylko jedno pragnienie... chciałam zakończyć już raz tę niepewność i oczekiwanie... Dlaczegóż co nie zabija, jeśli to jest konieczne? Sama byłabym chwyciła nóż, ażeby raz już z tem skończyć, tak dalece byłam rozdrażniona bojaźnią i cierpieniem... Patrzył na mnie... Myśl moja musiała wyraźnie odbijać się na twarzy. Nagle zerwał się i chwycił w swe ramiona prezesa, który na chwilę odwrócił się ku oknu. Prezes przerażony, wyrwał się ruchem gwałtownym z objęć Roubauda i instynktownie wyciągnął rękę ku dzwonkowi alarmowemu, znajdującemu się nad jego głową. Roubaud jednak pochwycił go powtórnie i rzucił na ławkę z taką siłą, iż prezes był jakby związany. Z ust jego wyrwał się krzyk trwogi i przerażenia, stłumiony hałasem pociągu, a jednak wśród tego turkotu, słyszałam wyraźnie głos Roubauda; powtarzał on jeden tylko wyraz: „łajdaki... łajdaki... łajdaki...“ Był to raczej gwizd jakiś dziki, aniżeli głos ludzki. W wyrazie tym objawiała się cała jego wściekłość. Turkot pociągu z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy, wyjeżdżaliśmy z tunelu.
Wkrótce znaleźliśmy się na równinie, o czem świadczyły drzewa, przesuwające się szybko przed oknami wagonu. Ja siedziałam skamieniała w kącie, przyciskając się do ściany przedziału, aby jaknajdalej odsunąć się od tej walki... Jak długo trwało to wszystko?... kilka sekund zaledwie... mnie się jednak zdawało, że wieczność mija cała... że podróżni słyszą te krzyki przerażające... drzewa czarne patrzą na nas. Mąż mój trzymał nóż otwarty, nie mógł jednak uderzyć, gdyż odpychany wysilonymi ruchami Grandmorrina, tracił co chwilę równowagę. A pociąg pędził wciąż szybko, dając tylko znak gwizdanie, że zbliżamy się do Croix-de-Maufras. Wtedy to, nawet nie mogę sobie przypomnieć, jakim się to stało sposobem, rzuciłam się na nogi Grandmorrina. Upadłam na niego jak pakunek, przyciskając go całym ciężarem, tak, że się nie mógł poruszyć. Nie widziałam nic, lecz czułam wszystko... uderzenie nożem w gardło, przeciągły dreszcz ciała, potem śmierć, objawiającą się trzema drgawkami gwałtownemi. O!... odruch tego konania, czuję dotąd w mych członkach.
Jakób, zaciekawiony do najwyższego stopnia chciał przerwać Sewerynie, aby ją o coś zapytać, ona jednak pragnęła teraz jaknajprędzej skończyć to opowiadanie.
— Nie... nie... czekaj!... Gdy się podniosłam, przejeżdżaliśmy całą siłą pary koło Croix-de-Maufras. Widziałam wyraźnie zamknięte drzwi mieszkania Misarda, potem posterunek strażnika barjery. Jeszcze cztery kilometry, najwyżej pięć minut, a znajdziemy się w Barentin... Trup leżał na ławce, krew sączyła się i tworzyła na podłodze kałużę brudną. Mąż mój stał oszołomiony, kołysany ruchem pociągu, ocierał chustką ostrze noża i patrzył bezmyślnie przed siebie.
Trwało to może z minutę, żadne z nas nie pomyślało, aby uczynić cokolwiek, coby nas mogło uratować... Jeżeli zostaniemy tu wobec trupa, wszystko się odkryje, być może niedalej nawet niż na przystanku w Barentin... Schował wreszcie nóż do kieszeni i wyprostował się, jakby zbudzony nagle ze snu głębokiego... Widziałam, jak przetrząsał ubranie prezesa... zabrał zegarek, pieniądze, wszystko, co znalazł, i otwarłszy drzwiczki, wysilał się aby wyrzucić trupa na drogę: obawiał się tylko, aby krew zabitego nie poplamiła mu ubrania...
„Pomóżże mi!...“ krzyknął.
Nawet nie próbowałam... nie czułam najmniejszej władzy w mych członkach. „No!... pomożesz, czy nie!...“ Głowa zwisła już nazewnątrz wagonu, ale tułów opierał się we drzwiach. Pociąg pędził bezustannie z całą szybkością. Nareszcie Roubaud wytężył wszystkie siły, pchnął raz jeszcze, trup przechylił się i zniknął wśród turkotu kół. „A! przecież!... skończyło się“ potem porwał kołdrę, zwinął ją i wyrzucił za trupem. Zostaliśmy sami w przedziale, nie śmiąc usiąść na ławce zakrwawionej. Drzwi otwarte naoścież, obijały się o ścianę wagonu... stałam ogłupiała, bez zmysłów, patrzyłam z zadziwieniem na Roubauda, wychodzącego na zewnętrzne stopnie wagonu. Zniknął na chwilę z mych oczu. Po chwili powrócił. „Chodź prędko za mną, jeśli nie chcesz, aby nam ucięto głowy“. Nie ruszałam się z miejsca. Zaczęto go to niecierpliwić. „Chodźże — zawołał — nasz przedział jest pusty. Możemy tam powrócić“. Pusty nasz przedział?... Więc on tam był?... A ta kobieta czarno ubrana, milcząca, której twarzy nawet nie widziałam... czy on jest pewny, że jej tam już niema gdzie w kącie?... „Idziesz czy nie!... miljon djabłów!... bo cię wyrzucę pod koła, jak tamtego!...“ Wszedł napowrót do przedziału, popchnął mnie brutalnie, jak szalony.
Znalazłam się na stopniach, mimowolnie uchwyciłam kurczowo za poręcz mosiężną. On szedł za mną. Zamknął starannie drzwi wagonu. „Dalej naprzód!... Nie śmiałam się ruszyć. Bieg pociągu zawrócił mi głowę. Zanosiło się na burzę... wiatr smagał mnie po twarzy... rozrzucił włosy na głowie. Zdawało się, iż palce skostniałe puszczą poręcz, jedyną obronę, chroniącą mnie od upadku śmiertelnego. „No!...“ krzyczał Roubaud, popychając mnie przed sobą. Musiałam iść. Puszczałam się jedną ręką, chwytałam drugą, przyciskałam się do wagonu, wiatr zawiewał mą suknią i tamował ruchy, chwilami nie mogłam postąpić ani kroku. Zdaleka na zakręcie widać już było światła ze stacji Barentin. Maszyna zaczęła gwizdać! „No!... ruszaj naprzód!“ O!... ten hałas piekielny, te wstrząśnienia gwałtowne wagonu; zdawało mi się, że wpadłam w środek huraganu, który niesie mnie jak słomkę leciuchną, dopóki nie rzuci mną o mury lub kamienie i nie rozbije na kawałki. Drzewa migały koło mnie, wydając jęki płaczliwe. Gdym doszła do końca wagonu, gdzie trzeba było przejść na stopień następny i chwycić inną poręcz, zatrzymałam się wyczerpana zupełnie. Sił mi już zabrakło. Roubaud pchał mnie ciągle i krzyczał brutalnie Zamknęłam oczy. Sama nie wiem jakim cudem szłam dalej. Chyba tylko siłą instynktu, jak zwierz dziki gdy uchwyci jaki przedmiot pazurami, bojąc się by nie upadł. Jakim sposobem nas nie zobaczono?... Przeszliśmy wzdłuż koło trzech wagonów... Szczególnie jeden z nich, drugiej klasy, przepełniony był podróżnymi... Widziałam dobrze ich twarze, oświetlone bladym płomieniem lampy... Dziś jeszcze, spotkawszy się z nimi, poznałabym je natychmiast... jakiś gruby jegomość z rudemi faworytami, dwie panny rozmawiały, śmiejąc się do siebie... Roubaud naglił coraz bardziej... Nie wiem nic więcej!... światła z Barentin zbliżały się, maszyna gwizdała... pamiętam tylko, że porwał mnie za włosy i poniósł w powietrzu, jedną ręką otworzył ponad moją głową drzwi przedziału i wrzucił mnie do środka jak pakunek. Zadyszana, siedziałam napół zemdlona, w kącie gdyśmy przybyli na stację. Słyszałam tylko, jak rozmawiał spokojnie z zawiadowcą w Barentin. Po chwili pociąg ruszył dalej. Dopiero wtedy upadł na ławkę... I on już swe siły wyczerpał. Do samego Hawru żadne z nas nie odezwało się ani słowem. O!... nienawidzę za to wszystko, co mi kazał wycierpieć... a ciebie!... ciebie kocham!... jedyny!... najdroższy!... bo tyś jest dla mnie szczęściem... rozkoszą!...
Ostatni ten wykrzyk wywołany został chęcią przytłumienia wspomnień przykrych.
Seweryna pragnęła zapomnieć o przeszłości, tonąc w szczęściu obecnem.
Na Jakóbie jednak opowiadanie to, dziwne wywarło wrażenie.
— Nie... nie... zaczekaj... siedziałaś na jego nogach, i czułaś, jak umierał?...
Nieznane uczucie w nim się budziło... Jakaś fala gwałtowna przypływała do piersi, zalewała głowę, budząc w niej widmo czerwone. Opanowała go ciekawość, dowiedzenia się szczegółów najdrobniejszych, dotyczących chwili morderstwa.
— A nóż... czułaś jak nóż wpijał się w gardło?...
— Tak, było to jedno tylko uderzenie... głuche, krótkie...
— Jedno tylko? głuche?... żadnego szarpania?.. jesteś pewna?...
— Nie, nie, cios jeden, raz tylko zadany.
— A potem drganie? co?...
— Tak. Trzy razy... o!... wzdłuż całego ciała, od stóp do głowy... czułam je doskonale... pierwsze bardzo mocne, potem słabe...
— I umarł wyprężony?
— Tak.
— A ty?... coś uczuła, widząc, że umiera od uderzenia nożem?
— Ja?... o... ja nie wiem...
— Nie wiesz?... Dlaczego kłamiesz?... Powiedz!... powiedz, coś uczuła?... mów otwarcie!... zgrozą?.
— Nie... zgrozą? nie... bynajmniej...
— A więc przyjemność?
— O! nie... nie!... nie była to przyjemność.
— A więc co?... moja najdroższa!... powiedz mi wszystko, proszą cię!... gdybyś to wiedziała!... O! powiedz... powiedz mi, co się odczuwa?...
— Mój Boże!... czyż to można określić... To coś strasznego... przerażającego... Coś porywa... niesie daleko!... o!... daleko!... Przez tę jedną chwilą przeżyłam więcej niż przez całe życie ubiegłe...
Jakób chciał jeszcze o coś pytać, Seweryna jednak zamknęła mu usta pocałunkiem. Wyczerpana tem opowiadaniem, a zresztą przejściami dnia minionego. podróżą, oczekiwaniem u Misardów, czuła potrzebę snu. Powieki ciężyły jej jak ołowiane.
Zaledwie zdążyła wyszeptać „dobranoc“ głosem dziecinnym i już spała snem głębokim, oddychając równo, spokojnie.
Piec wygasł zupełnie. W pokoju zaczęło być zimno. Ze dworu nie dochodził nawet szmer najmniejszy. Cały Paryż, spowity całunem śnieżnym, odpoczywał po trudach dnia przebytego, czerpiąc w śnie siły do dalszej pracy. Kukułka odezwała się, znacząc godzinę trzecią.
Jakób nie mógł zasnąć, nie mógł nawet oczu zamknąć. Jakaś ręka niewidzialna otwierała mu przemocą powieki.
W pokoju wśród ciemności nic nie mógł rozróżnić. Wszystko było czarne: piec, meble, ściana.
Odwrócił się, chcąc dojrzeć okna, których kształty występowały niewyraźnie na tem tle czarnem. Daremnie zmuszał się do snu. Mózg jego odbywał pracę ciągłą, nieustanną i jednakową.
Przed oczyma przesuwała mu się scena morderstwa ze wszystkiemi szczegółami. Nóż wpijał się w gardło uderzeniem głuchem, krótkiem, ciało drgnęło trzy razy, życie uchodziło wraz ze strumieniem krwi letniej.
Zdawało mu się, iż czuje tę krew na swoich rękach. Daremnie odpędzał od siebie to widziadło! Powracało ono ciągle i zawsze w jednakowy sposób. Po raz dwudziesty, trzydziesty, nóż wpijał się w gardło, ciało wydawało trzy drgnienia!...
Widmo to dręczyło go, dusiło, przyprawiało o szaleństwo.
A!... uderzyć tak raz jeden nożem!... Zadowolić tę żądzę, nurtującą go oddawna!... dowiedzieć się, jakie to wywołuje wrażenie!... Odczuć tę minutę, w której żyje się dłużej, niż w przeciągu całego istnienia!...
Widząc, że wszelkie wysiłki na nic się nie zdadzą, oddał się na łup temu widmu upartemu. Czuł tę olbrzymią pracę, jaka dokonywa się w jego mózgu, słyszał prawie turkot jej maszyny ruchliwej.
Widmo to prześladuje dzisiaj myśli jego nie po raz pierwszy. Zna on się z nim oddawna, od najpierwszej młodości.
A jednak zdawało mu się, iż był wyleczonym, że ta żądza wygasła już w nim oddawna, od chwili, gdy odezwała się miłość dla Seweryn. A oto teraz uczuł ją tak gwałtowną jak nigdy jeszcze, i co ją wywołało?... opowiadanie o morderstwie.
Odsunął się od Seweryny, dotknięcie jej paliło go jak ogień.
Nieznośne gorąco przebiegało wzdłuż jego pleców, zdawało mu się, iż miljony szpilek kłuje go w piersi, w kark, w głowę.
Zaczął się obawiać o swoje ręce. Splótł je silnie na piersiach, jakby je chciał uwięzić, aby nie popełniły czegoś, przed czem się sam wzdryga.
Za każdem uderzeniem zegara liczył godziny. Czwarta, piąta, szósta.
Z niecierpliwością oczekiwał ukazania się brzasku dziennego. Jasność rozpędzi przecież te myśli, uwolni go od tej zmory strasznej.
I znów obrócił się ku oknu, chcąc dojrzeć, czy dzień się nie zaczyna. W oknach ujrzał tylko blade odbicie śniegu.
O trzy kwadranse na piątą usłyszał przybycie pociągu z Hawru. Spóźnił się o czterdzieści minut, ruch jednak widocznie został przywrócony na całej linji.
Dopiero koło siódmej szyby w oknach zaczęły powoli przybierać mleczną białość; w kilka chwil później, można już było rozróżnić przedmioty w pokoju; z pośród ciemności wypływały meble, piec, szafa, kredens.
Jakób nie mógł wciąż mieć oczu zamkniętych, przeciwnie, chęć zobaczenia czegokolwiek nie dawała mu spokoju od dłuższego już czasu.
Zaledwie się rozjaśniło i to jeszcze niezupełnie, pierwszym przedmiotem jaki dostrzegł, a raczej odgadł na stole, był nóż, którym wczoraj wieczorem krajał ciasto.
Nie widział nic więcej, tylko ten nóż... ten nóż ostry, śpiczasty... Dzień coraz jaśniejszy, światło wpadające już teraz obficie przez oba okna, nie oświetlały przed jego oczyma nic więcej, tylko to ostrze małe, wązkie.
Usunął ręce z piersi i splótł je jeszcze mocniej za plecami, czuł bowiem, że drgały, wzburzone, silniejsze niż jego wola.
Czyżby już przestały być jego własnością? Czyżby należały do kogo innego... przekazane mu zostały przez którego z pradziadów, żyjącego w czasach, gdy jedynem zajęciem człowieka, było duszenie zwierząt po lasach.
Nie chcąc patrzeć na nóż, obrócił się ku ścianie.
Ujrzał Sewerynę. Spała spokojnie, z oddechem regularnym, jak dziecko po wielkiem zmęczeniu. Jej ciężkie włosy czarne, rozpuszczone, pokrywały poduszkę aż do ramion. Na tle tem czarnem odbijało jej gardło, delikatne, miękkie, różowe.
Patrzył na nią, jakgdyby jej nie znał wcale. A przecież ją uwielbiał, widział jej obraz zawsze przed swemi oczyma i nieraz tak się weń wpatrywał, że zdawało się, iż w sen popada.
Zdarzało mu się to nawet i w drodze. Ze snu podobnego raz obudził się, przejechawszy przez stację całą siłą pary, nie zważając na sygnały, Nakazujące zwolnienie biegu.
Dziś jednak widok tego gardła delikatnego, białego, wpływał na niego szatańsko, czarował go. Czuł niepokonaną chęć pochwycenia za nóż, leżący na stole, i utopienia go w tem gardle, aż po samą rękojeść.
Zdawało mu się, iż słyszy już uderzenie głuche, szmer ostrza zagłębiającego się w ciało, trzykrotne drgnięcie, krew sączy się z rany... ciało sztywnieje...
Walczył, chcąc wyrwać się z objęć tego widziadła, a z każdą chwilą tracił coraz więcej wolę własną. Przeczuwał już chwilę, gdy pomimowoli będzie musiał uledz temu strasznemu popędowi.
Zabić Sewerynę?... Nie!...
Zerwał się gwałtownie, z zamiarem, że ubierze się jaknajprędzej, pochwyci nóż, wybiegnie na ulicę i zabije pierwszą spotkaną kobietę.
Dzień już był jasny. Widział dokładnie wszystkie przedmioty. Przybrały one w jego oczach barwę czerwoną; wszystko, na co spojrzał, wydawało mu się zakrwawionem.
Z wielkim trudem ubrał się nareszcie.
Ten nóż, od którego oczu nie mógł oderwać znajdował się teraz w jego rękach; dumał, z rękojeścią ukrytą w rękawie ubrania.
Pomimo iż ubierał się i poruszał, o ile można najciszej, szelest jednak, powstały z tego powodu obudził Sewerynę.
— Jakto? już wychodzisz?
Nie odpowiadał, nie spojrzał nawet na nią, lecz stanął jak przygwożdżony obok stołu. Sądził iż zaśnie ona znowu.
— Dokąd idziesz, mój drogi?
— Nic... nic... sprawa służbowa... śpij... śpij ja zaraz powrócę.
Seweryna bełkotała niewyraźnie, z oczyma na pół zamkniętemi.
— O!... jakże mi się spać chce. Chodź... uściśnij mnie, nim odejdziesz.
Jakób nie ruszał się z miejsca. Wiedział, że gdyby podszedł ku niej z tym nożem w ręku, gdyby ją tylko ujrzał na chwilę, delikatną, różową, gdyby ujrzał to gardło, niczem nieprzysłonięte, nie byłby w stanie oprzeć się głosowi szepczącerpu wciąż: „zabij ją!“ Pomimowoli podniósłby rękę i utkwił nóż w jej gardle.
— Uściśnij mnie!... pocałuj!...
Głos jej stawał się coraz cichszym, zasypiała spokojnie z szeptem pieszczoty na ustach.
Jakób oszołomiony otworzył drzwi i wymknął się jak mógł najśpieszniej na ulicę.
Była godzina ósma, gdy znalazł się na chodniku ulicy Amsterdamskiej. Śnieg, jeszcze nieodmieciony, głuszył odgłos kroków zarówno Jakóba jak i nielicznych przechodni, krążących po ulicach.
Pierwszą osobą spotkaną była jakaś stara kobieta. Zawróciła jednak na rogu ulicy Londyńskiej, nie poszedł za nią, lecz pragnąc uniknąć spotykania się z przechodniami, zwrócił swe kroki w stronę placu Havre. Noża ani na chwilę nie wypuścił i dłoni, ukrywszy ostrze w rękawie.
Młoda dziewczynka, mająca może lat czternaście, wybiegła z bramy domu, położonego po drugiej stronie ulicy.
Przebiegł szybko na drugą stronę, pragnąc ją doścignąć: zniknęła mu w sklepie piekarza. Niecierpliwość jego była tak wielką, iż nie przyszło mu nawet na myśl, aby poczekać na nią. Szedł dalej.
Od chwili, gdy wybiegł z pokoju z tym nożem w ręku, czuł, iż nie on teraz jest panem położenia, to ktoś inny, ten, który oddawna odzywał się w głębi jego istoty, ten nieznajomy; powrócił on zdaleka, gnany dziedziczną żądzą spełnienia morderstwa. Zabijał już kiedyś... kiedyś, i teraz znów chce zabijać.
Wszystkie przedmioty, otaczające Jakóba, pokryte były mgłą jakąś gęstą, widział je zaledwie jakby, we śnie, całą jego istotę opanowała myśl jedna. Życie jego codzienne zniknęło, szedł, jak lunatyk, niepomny na przeszłość, nie myśląc o przyszłości, czując tylko jedną żądzę, którą krew jedynie ugasić mogła. W tem ciele, przesuwającem się przez ulice, jego „ja“ było zupełnie nieobecne.
Dwie kobiety przeszły obok niego i wyprzedziły go. Przyspieszył kroku, aby je dogonić. Już był blisko nich, gdy z przeciwnej strony nadchodzący mężczyzna zatrzymał obie i zaczął z niemi rozmawiać. Śmiano się, mówiono głośno, Jakób nie słyszał jednak ani słowa. Ten mężczyzna przeszkadzał mu.
Po drugiej stronie ulicy spostrzegł inną postać kobiecą. Natychmiast puścił się za nią w pogoń. Szła wolno, zapewne do jakiegoś zajęcia ciężkiego, które jej bynajmniej nie uprzyjemniało życia, a prawdopodobnie i dochodów nie przynosiło wielkich. W ruchach jej malowała się niechęć i powolność, twarz wyrażała smutek rozpaczliwy.
Jakób, doścignąwszy ją, nie śpieszył się również, lecz upatrywał miejsca na jej szyi gdzieby dogodnie i skutecznie mógł uderzyć.
Musiała się domyślić, że ją ktoś ściga, gdyż obejrzała się po za siebie, i wzrokiem bolesnym wyrażała zadziwienie: Czego chcą od niej?
Zanim doszli do połowy ulicy Havre, obejrzała się jeszcze dwa razy, uniemożliwiając w ten sposób Jakóbowi dokonanie ciosu, do którego już się od kilku chwil przygotowywał.
Wyciągnął nóż z rękawa, już... już chciał uderzyć. Znów się obejrzała... a wzrok jej łagodny zdawał się wzywać litości! Ot tam, gdy zejdzie z chodnika, tam uderzy już napewno.
Nagle zawrócił i pobiegł za inną, która nadeszła z przeciwnej strony. Dlaczego? Bez przyczyny, pomimowoli, ponieważ w tej chwili właśnie tędy przechodziła... ponieważ... tak być musiało.
Za tą znów biegnąc, Jakób dostał się napowrót na dworzec kolei. Kobieta szła żywo jakkolwiek krokiem bardzo drobnym. Była zachwycająco ładną. Lat dwadzieścia najwyżej, a jednak już rozwinięta, blondynka, z oczyma niebieskiemi, wesołemi, śmiejącemi się do życia. Nawet nie zauważyła, że ktokolwiek idzie za nią.
Musiało jej się bardzo śpieszyć, szybko bowiem wyszła na stację i, nie idąc lecz biegnąc, podążyła do okienka kasy kolei obwodowej i kupiła bilet pierwszej klasy do Auteuil.
Jakób kupił takiż sam dla siebie, ścigał ją krok w krok na sali poczekalnej, na peronie przed stacją, aż do przedziału w wagonie, gdzie usiadł obok niej.
Pociąg niebawem ruszył w drogę.
— Mam czas — pomyślał — zabiję ją w tunelu.
W przedziale tym była tylko jakaś stara dama.
W chwili gdy pociąg ruszał, usadowiła się naprzeciw Jakóba i nieznajomej.
Rozejrzawszy się po wagonie, spojrzała na młodą kobietę i nagle zawołała.
— A to pani?!... dokąd to pani jedzie tak wcześnie?
Zapytana wybuchnęła głośnym śmiechem i odpowiedziała z komicznym ruchem rozpaczy:
— Widocznie nigdzie ruszyć się nie można, aby kogoś ze znajomych nie napotkać, Ale mam nadzieję, że mnie pani nie zdradzi... Jutro imieniny mojego męża, dziś więc, skoro tylko wyszedł na miasto za interesami, wymknęłam się pocichutku z domu i jadę do Auteuil, do ogrodnika, który sprzedaje specjalny rodzaj storczyków. Mąż mój widział je raz i odtąd marzeniem jego jest mieć ten kwiat w domu. Chcę kupić tę roślinę wymarzoną i ofiarować mu ją na imieniny... To się dopiero ucieszy! pojmujesz pani.
Stara dama kiwnęła głową z wyrazem współczucia i dobroci.
— A mała zdrowa?
— Mała?... a! to rozkosz prawdziwa... Wiesz pani? tydzień temu odłączyłam ją od piersi... a! gdybyś pani mogła widzieć, jak ślicznie zjadła mleczko i kaszką!... O! wszyscy jesteśmy zdrowi, mamy się tak dobrze, że to aż doprawdy przerażające...
Śmiała się coraz głośnie;, ukazując dwa szeregi białych zębów.
Jakób tymczasem, wcisnąwszy się w kąt przedziału, ściskał nerwowo nóż w dłoni, ukrywając go przy boku lub za plecami, i obmyśliwał sposób, w jaki ma zadać cios śmiertelny.
Potrzebował tylko podnieść ramię, zrobić pół obrotu i już ją miał w ręku.
W tunelu batignolskim już spełni swój zamiar. Naraz przyszło mu na myśl, iż wstążki od kapelusza mogą być przeszkodą do zadania ciosu stanowczego.
— Koło gardła muszą być związane na węzeł... trzeba się przekonać.
Obie kobiety rozmawiały tymczasem wesoło.
— Jesteś więc pani, jak widzę, zupełnie szczęśliwą?
— Szczęśliwą!... a, gdybym to mogła powiedzieć... szczęśliwą?... to za słabe wyrażenie. Zycie moje teraźniejsze to sen... marzenie... Przed dwoma laty byłam niczem... Przypominasz sobie pani, nikt nie chciał zajrzeć do mojej cioci... bo to ani grosza posagu. Gdy on się zjawił... drżałam, czułam potrzebę miłości, i pokochałam go. A jak się bałam... On taki piękny, bogaty... I dziś należy do mnie, jest moim mężem, mamy dzieci cudowne... a!... powiadam pani, że to za wiele....
Przyglądając się węzłowi, Jakób dojrzał pod spodem na czarnej aksamitce duży medaljon złoty.
Obliczał wszystko.
— Chwycę ją za kark lewą ręką i usunę medaljon, przechyliwszy jej głowę, w ten sposób będę miał gardło gołe... uderzenie pewne!
Pociąg zatrzymywał się, to znów ruszał dalej co minutę. Krótkie tunele następować jeden po drugim w Courcelles, w Neuilly. Jedna chwila, jeden ruch i wszystko skończone.
— Byliście tego lata nad morzem? — zapytała stara jejmość.
— Tak jest, byliśmy w lipcu i sierpniu przez sześć tygodni w Bretanji, w kącie zapadłym, cichym, zabitym deskami od reszty świata... raj prawdziwy. Wrzesień spędziliśmy w Poitou u teścia. Posiada on w tamtych stronach obszerne lasy.
— A w zimie nie zajrzycie na południe?
— Owszem. Jedziemy do Cannes piętnastego, dom już wynajęty, kawałek ogrodu, widok na morze. Wysłaliśmy tam już kogoś co urządził wszystko i czeka na nasze przybycie. Nie jesteśmy zmarzluchami, broń Boże!... ani ja, ani mój mąż... ale to tak przyjemne... słońce!... Powrócimy w marcu. Cały następny rok spędzimy w Paryżu, a za dwa lata, skoro dzidzi wyrośnie już na dużą pannę, puszczamy się w podróż... A! doprawdy?... święta... ciągle święta... bez końca.
Radość jej była tak wielką, iż czuła konieczną potrzebę dzielenia się nią z kimkolwiek.
Dlatego też zwróciła się ku człowiekowi, obcemu jej zupełnie, ku Jakóbowi, i uśmiechnęła się do niego.
W tym ruchu węzeł i medaljon usunęły się, ujrzą! szyję różową z maleńkim dołeczkiem, cokolwiek zaciemnionym.
Palce jego zdrętwiały na rękojeści noża.
Powziął postanowienie nieodwołalne.
— Tu uderzę, w to miejsce właśnie... zaraz... za chwilę... za następnym przystankiem... w tunelu... nim dojedziemy do Passy.
Ale na przystanku w Trocadero wsiadł jakiś urzędnik kolejowy, znajomy Jakóba i zaczął w tej chwili rozmowę o sprawach służbowych, o kradzieży węgla, na jakiej przyłapano jednego z maszynistów i palacza.
Od tej chwili myśl Jakóba była jakby zamgloną i nie mógł już nigdy, choć nieraz myślał nad tem, przypomnieć sobie dokładnie, co się wtenczas stało.
W wagonie śmiano się ciągle.
Szczęście, promieniejące ze słów i z oczu młodej kobiety przenikało go, wzruszało, uspakajało jego gorączkę.
Zdaje się, że dojechał w towarzystwie obu kobiet do Auteuil.
Czy wysiadły? kiedy? co się z niemi stało? kiedy sam wysiadł? Nic nie wiedział.
Znalazł się nad brzegiem Sekwany; jakim sposobem? Jedno tylko wspomnienie wyryło się wyraźnie w jego pamięci, a mianowicie, że z nadbrzeża rzucił nóż, trzymany tak długo w dłoni i ukrywany w rękawie.
Prawdopodobnie błąkał się długo przez kilka godzin po ulicach i placach, zostawiwszy zupełną swobodę nogom.
Ludzie, domy, wszystko przesuwało się przed jego oczyma blade, zamglone, niewyraźne, nie zostawiając najmniejszego śladu w jego myśli.
Musiał gdzieś wstępować; jadł coś, w jakiejś sali przepełnionej gośćmi przypominaj sobie bowiem, iż widział wyraźnie białe talerze przed sobą.
I jeszcze jedno dobrze pamiętał: na jakimś sklepie zamkniętym widział czerwoną kartkę nalepioną.
Pozatem wszystkiem nic... nic!... Pogrążył się w jakiejś przepaści czarnej, w nicości, obojętnej na czas i przestrzeń; spoczywał w niej... może wieki całe.
Gdy przyszedł do siebie, spostrzegł, że znajduje się w swem obszernem mieszkaniu przy ulicy Cardinet, ubrany, rozciągnięty na łóżku. Instynkt go tam przywiódł; przywlókł się, jak pies zbity i zmęczony wlecze się bezmyślnie do swej budy. Zresztą nie przypominał sobie, kiedy szedł po schodach, kiedy zasnął. Zbudził się ze snu ciężkiego, oszołomiony tym powrotem do przytomności, jakby po omdleniu głębokiem. Być może, iż spał trzy godziny.
Nagle pamięć mu powróciła: noc spędzona z Seweryna... opowiadanie o morderstwie... ucieczka zwierzęcia krwiożerczego... ściganie ofiary. Czuł, iż nie był sobą samym, teraz się odnajdywał; z przerażeniem przypominał sobie to wszystko, co stało się pomimo jego woli.
Na myśl iż Seweryna może czeka na niego, zerwał się na równe nogi.
Spojrzał na zegarek, czwarta już minęła. W głowie czuł pustkę, spokój, jakby po mocnem upuszczeniu krwi.
Szybkim krokiem podążył na ulicę Amsterdamską.
Do południa Seweryna spała głęboko.
Zbudziwszy się, wstała i chodziła zaniepokojona po pokoju.
— Dlaczego on dotychczas nie powraca?
Napaliła w piecu, ubrała się i umierając z niepokoju i bezczynności, postanowiła koło godziny drugiej wyjść i zjeść cokolwiek w sąsiedniej restauracji.
Czekała jeszcze chwil kilka, a widząc, że nie nadchodzi wyszła.
Wchodziła właśnie do pokoju z powrotem, gdy Jakób się ukazał.
— O! mój drogi! jedyny!... jakże się obawiałam.....
Zawisła u jego szyi, spoglądała mu zblizka w oczy.
— Co się stało, żeś tak długo nie wracał?
On wyczerpany, zmęczony, zziębnięty, uspakajał ją, nie zdradzając przebytego wzruszenia.
— Ależ nie... nie!... pańszczyzna przeklęta... Skoro tylko cię schwycą, nie chcą już puścić.
Zniżając głos, odezwała się pokornie, pieszczotliwie:
— Wyobraź sobie... zdawało mi się... O!... brzydkie przypuszczenie... tyle trosk mi napędziło!... zdawało mi się, iż po tem wszystkiem, co ci wyznałam, już mnie nie chcesz widzieć. Myślałam, żes pojechał i nie wrócisz już nigdy!... nigdy!...
Nie mogła powstrzymać łez, wybuchnęła głośnem łkaniem, Po chwili chwyciła go szalenie w swe ramiona:
— O!... mój jedyny!... gdybyś ty wiedział, jak ja potrzebuję miłości!... Kochaj mnie!... kochaj mnie bardzo!... ponieważ... widzisz... tylko miłość może wpłynąć na to, abym zapomniała o tem wszystkiem. Teraz, gdym ci opowiedziała wszystkie moje nieszczęścia nie powinieneś, nie możesz mnie opuścić!... zaklinam cię na wszystko, co ci jest drogiem!...
Ten gwałtowny wybuch uczucia, nie mógł pozostać bez wrażenia.
Jakób miękł z każdą chwilą.
— Nie, nie... kocham cię!... nie masz się czego obawiać...
Łzy pociekły mu po twarzy. I on czuł fatalność tej choroby strasznej, która przed chwilą go opanowała, a która zdawała się nieuleczalną. To wstyd!... hańba!... rozpacz bez granic..
— Kochaj mnie! kochaj bardzo, z całej siły. Potrzebuję tego tyleż co i ty.
Zadrżała. Chciała się dowiedzieć.
— Masz zmartwienie? Musisz mi je powierzyć.
— Nie... nie!... Nie zmartwienie. Bynajmniej. Rzecz nieistniejąca, smutek, który mnie rozstraja, czyni nojnieszczęśliwszym, a jednak nie da się wypowiedzieć.
Przyciągnęli się wzajemnie w objęcia. Melancholja bolesna łączyła ich w jedno. Cierpienie to bez końca, bez pamięci, bez przebaczenia. Płakali i czuli ciążącą na sobie ślepą siłę życia, wytworzoną z walki i śmierci.
— Chodźmy — przerwał Jakób, wyrywając się z jej objęć — czas pomyśleć o odjeździe. Dziś w wieczór będziesz w Hawrze.
Seweryna zmarszczyła czoło i po chwili milczenia mruknęła pochmurnie:
— Gdybym była wolną!... Gdyby Roubaud nie żył. A! jakżebyśmy szybko zapomnieli o wszystkich troskach i bólach!...
Jakób uczynił ruch gwałtowny. Myślał głośno:
— Nie możemy go przecież zabić!...
Wpatrzyła się w niego wzrokiem stanowczym.
Zadrżał.
Zadziwił się, iż wyrzekł to, o czem nigdy nie pomyślał.
Jeżeli chciał koniecznie zabić kogokolwiek, dlaczegóż nie miałby zabić tego, który mu staje na drodze do szczęścia?
W chwili, gdy żegnali się po raz ostatni i Jakób miał już odejść do magazynów kolejowych, pochwyciła go raz jeszcze w objęcia i okryła pocałunkami.
— Najdroższy!... kochaj mnie... Ja kochać cię będę bardziej... bardziej jeszcze!... O!... jakże będziemy szczęśliwi!...




V.

Dni następnych w Hawrze Seweryna i Jakób postępowali jak można najostrożniej.
Obawiali się cokolwiek. Ponieważ Roubaud wiedział o wszystkiem, a zatem może mu przyjdzie chęć szpiegować ich, czatować, pochwycić i zemścić się gwałtownie, okrutnie. Znali przecież dawniejszą jego zdolność do szalonych wybuchów zazdrości, jego brutalne postępowanie z Seweryną.
I rzeczywiście zdawało im się, iż od niejakiego czasu Roubaud stał się ciężkim, prawie niemym, a na wszystko spoglądał wzrokiem pomieszanym.
Bezwątpienia knuje on jakiś podstęp, jakąś zasadzkę, w którą pragnie ich pochwycić i dostać w moc swoją.
Toteż w ciągu pierwszego miesiąca widywali się wśród tysiącznych ostrożności, i to tylko przelotnie.
Roubaud tymczasem coraz częściej wymykał się z domu. Może naumyślnie ulatnia! się tak, aby kiedykolwiek wpaść niespodzianie i schwytać ich w uścisku miłosnym. Obawa ta nie sprawdzała się jakoś. Przeciwnie, nieobecność jego przedłużyła się do tego stopnia, że go już prawie nigdy w domu nie było. Uciekał w tej chwili, skoro tylko był wolny, a powracał punktualnie, gdy go służba wzywała.
W tygodniach służby dziennej zjadał śniadanie o dziesiątej, w przeciągu pięciu minut i przybywał dopiero o wpół do dwunastej. Wieczorem za śpiątej, gdy przyszedł kolega jego na zastępstwo, znikał, często na noc prawie całą. Spał zaledwie po kilka godzin. To samo działo się w tygodniach nocnych. Wolny od piątej zrana jadł prawdopodobnie gdzieś za domem, gdyż nie pokazywał się, aż o piątej wieczorem.
Długi czas pomimo tego nieładu, starał się być zawsze punktualnym. Obecny zawsze o oznaczonej minucie! niekiedy tak zmordowany, iż zaledwie mógł się utrzymać na nogach, służbę swą jednak pełnił sumiennie.
Powoli i pod tym względem objawiać się zaczęły pewne niedokładności. Już dwa razy drugi pomocnik zawiadowcy, Moulin, musiał czekać na niego po godzinie; pewnego nawet rana po śniadaniu, widząc, że Roubaud nie nadchodzi, naumyślnie poszedł go zastąpić, aby jako dobry kolega, oszczędzić przyjacielowi nagany.
I cała służba Roubauda zaczęta odczuwać to powolne rozprzężenie.
Podczas dnia nie był to już ten dawny urzędnik, czynny, zapobiegliwy, przyjmujący lub wysyłający pociągi, dopiero po obejrzeniu wszystkiego własnemi oczyma, notujący najmniejszy drobiazg w raporcie do zawiadowcy stacji, surowy dla siebie i innych. W nocy zasypiał snem ołowianym w głębi swego fotela przy biurku. Zbudzony, zdawało się, iż śpi jeszcze. Szedł tam i napowrót po peronie z rękami skrzyżowanemi na plecach, wydawał rozkazy głosem stłumionym, a nigdy nie dojrzał, czy dobrze zostały wypełnione.
Pomimo to wszystko szło w porządku, siłą nabytego przyzwyczajenia.
Raz jeden tylko pociąg osobowy wjechał na tor niewłaściwy, wskutek nieuwagi Roubauda. Obeszło się jednak bez najmniejszego wypadku, koledzy tylko mieli powód do żartów i śmiechu.
W rzeczywistości Roubaud żył teraz na pierwszem piętrze kawiarni kupieckiej, w małej salce na ustroniu, która powoli przemieniła się w zakład gry hazardowej.
Mówiono, iż co noc przychodzą tam kobiety; naprawdę jednak, bywała tam tylko jedna kochanka kapitana rezerwy, mająca conajmniej lat czterdzieści. Grywała zapamiętale, z namiętnością bezprzykładną!
Pomocnik zawiadowcy zadawalał tam żądzę ponurą, jaka zbudziła się w nim nazajutrz po dokonaniu morderstwa, przypadkowo, przy partji pikiety.
Żądza ta zmieniła się następnie w przyzwyczajenie, kierujące całem jego życiem, w rozrywkę, która jedynie zapewniała mu chwile przyjemne i sprawiała, iż zapomniał o przeszłości.
Namiętność ta opanowała go do tego stopnia, iż zapomniał o wszystkiem, niczego nie żądał, nić nie potrzebował, gra starczyła mu za wszystko.
Powodem tego stanu nie były wyrzuty, ani też potrzeba zapomnienia przeszłości, lecz w chwili wstrząśnienia, w której rozprzęgło się jego pożycie domowe, wśród tej egzystencji zniszczonej, znalazł sposób zapełnienia tej próżni, wywołanej zburzeniem szczęścia egoistycznego, znalazł pocieszenie, z którego sam mógł korzystać.
Wszystko zniknęło w głębi tej namiętności, która dokonała rozkładu ostatecznego. Alkohol nie mógł mu zapewnić chwil szczęśliwszych, szybciej upływających, swobodniejszych.
Uwolnił się od trosk codziennych, od owych drobnych kłopotów, które go nieraz do wściekłości doprowadzały. Czuł się zupełnie zdrowym, z wyjątkiem zmęczenia, które odczuwał po tylu nieprzespanych nocach. Stłuściał nawet cokolwiek, ale za to stał się ciężki, cerę miał żółtą, powieki jakby ołowiane, ruchy ospałe. Powracając do domu, wnosił weń za sobą wszechwładną obojętność.
Owe trzysta franków w złocie, które zabrał z pod podłogi, potrzebne mu były na zapłacenie długu panu Cauche, komisarzowi bezpieczeństwa, do ktorego wciąż przegrywał.
Pan Cauche był to gracz namiętny lecz zimny, co go czyniło strasznym wobec przeciwników. Mówił zawsze, iż gra jedynie dla przyjemności, musiał bowiem jako urzędnik i dawny wojskowy, zachować pewne pozory, nie przeszkadzało mu to jednak spędzać częstokroć całe noce w ustronnej salce kawiarni kupieckiej i zgarniać wszystkie pieniądze swych partnerów.
Złośliwi, coprawda, opowiadali, iż czynności jego służbowe w niezupełnym znajdują się porządku, i że nawet miano mu niezadługo zaproponować, aby się podał do dymisji.
Ciągnęło się to jednak jakoś z dnia na dzień, roboty widocznie miał niewiele, pocóż więc wymagać więcej staranności. Dosyć i tak już było, jak sądził, iż codziennie pokazywał się przez chwilę na dworcu kolejowym, gdzie każdy oddawał mu ukłon.
W trzy tygodnie później, Roubaud zadłużył się u pana Cauche na czterysta franków. Tłómaczył się, iż spadek, jaki otrzymała jego żona, pozwala mu na podobne małe wybryki, lecz teraz dodawał z uśmiechem, ze klucze od kasy spoczywają w rękach małżonki, dlatego w wypłacie długów karcianych nie może być punktualnym; każdy jednak może być pewnym iż odbierze w całości, co mu się należy.
Kilka dni później, będąc sam w domu, podniósł płytę posadzki i wyjął bilet tysiącfrankowy. Trząsł się cały przy tej czynności. Daleko łatwiej szło mu przedtem ze złotem. Tamto uważał tylko za pożyczkę, którą zwróci, gdy szczęście mu posłuży gdy tymczasem teraz, zabierając bilet tysiącfrankowy popełniał kradzież.
Mrowie przechodziło go na myśl o tych pieniądzach przeklętych, których nie miał nigdy poruszyć. Dawniej przysiągł przecież, iż gotówby był umrzeć z głodu, nie dotknąwszy tych pieniędzy. I nie mógł sobie w żaden sposób wytłómaczyć, gdzie i w jaki sposób znikły te skrupuły; zapewne codzień powoli przy powolnem trawieniu się wspomnień o dokonanem morderstwie.
W głębi tej dziury czuł coś wilgotnego, coś sprawiającego mdłości. Ze wstrętem dotykał tych pieniędzy.
Założył prędko taflę na swoje miejsce, przycisnął ją nogą i znów przysiągł, że pierwej rękę sobie uciąć pozwoli, aniżeli tam jeszcze raz zajrzy.
Obejrzał się następnie, czy go przypadkiem żona nie szpieguje, jak owej nocy, gdy wyjmował złoto.
Nie było jej.
Odetchnął swobodnie, na pokrzepienie wypił szklankę wody. I serce znów biło mu wesoło na myśl, że zapłaci dług zaciągnięty i że tyle mu jeszcze pieniędzy zostanie na dalszą grę.
Ale gdy przyszło zmienić ten bilet tysiącfrankowy, straszna obawa go opanowała. Dawniej był odważniejszy, nie bałby się, gdyby nie to głupstwo, iż wmieszał żonę do tej całej sprawy.
Dziś, na samo wspomnienie o żandarmach, na czoło jego występował pot zimny.
Daremnie wmawiał w siebie, że sąd nie ma zapisanych numerów pieniędzy zaginionych, że proces cały został już na zawsze pogrzebany w aktach sądowych, strach przejmował go za każdym razem, gdy wstąpił gdziekolwiek w, celu zmienienia tego nieszczęsnego biletu.
Przez pięć dni nosił go przy sobie. Przyzwyczaił się tak, że musiał go czuć ciągle, dotykać każdej chwili, nie rozstawać się z nim nawet w nocy. Obmyślał najrozmaitsze sposoby, a wszystkie rozbijały się o nieprzewidzianą przeszkodę.
Najpierw zamyślał dokonać wymiany na dworcu kolei. Mógłby udać się do pierwszego lepszego z kolegów gdy otrzymają pensję. Po chwili namysłu, myśl ta wydała mu się nadzwyczaj niebezpieczną.
Lepiej pójść na drugi koniec miasta, naturalnie bez czapki urzędowej, i zmienić tam, kupując jakąś drobnostkę. Tak, ale czy to nie wywoła zdziwienia, iż na zapłacenie przedmiotu kosztującego najwyżej kilka franków, rozmienia bilet tysiącfrankowy?
Nie... najlepiej uczyni, udając się do składu tytoniu, gdzie bywa codziennie. Tam wiedzą przecież, iż odziedziczył spadek, nikt się więc nie zadziwi... Sposób to najprostszy.
Poszedł natychmiast. Doszedłszy do drzwi, zawahał się, powrócił na ulicę, przechadzał się nad brzegiem morza, dla nabrania odwagi. Po upływie pół godziny powrócił, nie mógł się jednak zdecydować.
Wieczorem, przyszedłszy do kawiarni kupieckiej, został tam już pana Cauche.
Bojąc się, aby mu nie przypomniano długu niezapłaconego, a przytem chcąc się pochwalić, wydobył z kieszeni bilet tysiącfrankowy i podał go gospodyni, z prośbą o zmianę.
Gospodyni nie miała drobnych, posłała więc chłopca usługującego do składu tytoniu.
Śmiano się i żartowano z powodu tego biletu, który był zupełnie nowy, a jednak nosił datę dziesięć lat wcześniejszą.
Komisarz bezpieczeństwa, oglądając go pod światło, zauważył wesoło, iż musiał prawdopodobnie cały ten czas przeleżeć w jakiej głębokiej dziurze.
Uwaga ta nastręczyła kochance kapitana rezerwy sposobność do opowiedzenia bardzo długiej historji o majątku ukrytym, a później znalezionym pod marmurową posadzką.

KONIEC TOMU DRUGIEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.